Rice Craig MAMY TU CUDOWNĄ... ZBRODNIĘ Tytuł oryginału: „HAYING WONDERFUL CRIME” OSOBY (w kolejności ich ukazywania się na kartach księżki) HELENA JUSTUS - stalowa sprężyna odziana w piękno JAKE JUSTUS - mąż adorujący Helenę, o zdolnościach wpędzania się w trudne sytuacje JOHN J. MALONE - zahartowany w bojach adwokat do spraw kryminalnych z Chicago, który jest lojalny tylko w stosunku do Jake’a i Heleny DENNIS MORRISON - oszołomiony nowożeniec, który wyraźnie nie ma pojęcia, co się dzieje BERTA MORRISON - która znika w noc poślubną ARTUR PETERSON - młody człowiek z Biura Zabójstw SCHULTZ, O’BRIEN,BIRNBAUM - „trzej niepokonani policjanci, którzy mają więcej zalet osobistych niż zalet umysłu WILDAVINE WILLIAMS - poetka, której łatwo przychodzi rymowanie, ale której niełatwo zwalczyć strach ABNER PROUDFOOT - prawnik i w prostej linii następca Simona Legree [Simon Legree - symbol skąpstwa - przyp. thim.]. DR GROSHER - psycholog związany z policją DR WILLIAM PUCKETT - lekarz z prowincjonalnego miasteczka, poczciwina, który okazał się twardzielem GLORIA GARDEN - która straciła głowę HARRIS UWVRENCE - padlinożerca STANLEY SCZINSKY - dzielny i pojętny taksówkarz HOWIE LUTTS - szczur w ludzkiej skórze MR PRINCE - właściciel lombardu, którego niezwykle łatwo można nabrać MELVA ENGSTRAND - przyjaciółka Berty, z mnóstwem informacji 1. Poranek nowożeńca W ciągu dnia zawsze była jedna godzina, w czasie, której wierzył bez zastrzeżeń w piekło. Nadchodziła bardzo wcześnie rano, tuż przed wschodem słońca. Był to czas cierpienia, strachu, lęków i czasami żalu, tortura marzeń sennych półjawy, półsnu, czas wspomnień, które próbował stale i stale zakopywać, i czas przeczuć nadchodzącej przyszłości, o której nie chciał myśleć. A do tego ten nieustający ból głowy i straszliwe, palące pragnienie. Przekonał się, że gdyby tylko mógł znowu usnąć i spać jeszcze przez kilka godzin, obudziłby się i znowu byłby sobą, może zdenerwowany, może bez apetytu na śniadanie, lecz sobą. Po tych kilku godzinach mógł znowu wyjść na świat, być czarującym młodym mężczyzną, którym w istocie był i który potrafi czasem trochę wypić na przyjęciu (jednak niezbyt często i nie wychodząc z ram), czasem przegrać w pokera (ale tylko czasem i nigdy za dużo). Tak, więc stale próbował z desperacją z powrotem usnąć, zamknąć oczy i schować twarz w poduszkę. Niekiedy aspiryna i szklanka mleka pomagały, jeżeli tylko potrafił się na tyle zmobilizować, żeby wyjść z łóżka i powlec się do lodówki. Zawsze działała też butelka zimnego piwa, chociaż, gdy potem się budził, mogło to pozostawić niemiłą kotłującą się sensację w żołądku. W tej okropnej godzinie budzenia się jego przemożne pragnienie, aby znów usnąć, niewiele miało wspólnego z tym, jak się będzie czuł wtedy, gdy w trzy, cztery godziny później wyjdzie z łóżka. Była to raczej desperacka próba ucieczki od tego, co dręczyło jego umysł. Jednak ten ranek miał być ostatni. Z zamkniętymi oczami obrócił się na łóżku i zakrył ramieniem twarz przed światłem. Zaczynając od dzisiaj, od tego poranka, od tej chwili, przestaje pić, będzie absolutnie trzeźwy, będzie pił tylko sok pomidorowy i piwo imbirowe. To nie była zwykła obietnica, którą dawał sobie mając kaca, a którą łamał o jedenastej przed południem. Od dziewiętnastego roku życia nic sobie nie rojjił z tych obietnic, będąc na tyle realistą, aby zdawać sobie sprawę, jak mało one dla niego znaczą. Jednak teraz musi zostać abstynentem z czystej konieczności - musi to zrobić po wczorajszym dniu. l z tego też powodu wybrał się wczoraj wieczorem na pijaństwo. Musiał tak zrobić. Odjął ramię od twarzy i powoli, z trudem otworzył oczy. Łóżko, na którym leżał, nie było jego. To nie był jego pokój. Było to miejsce, którego przedtem nigdy nie widział. Mimo że to nie był jego pokój, był jednak wspaniały. Mógł to stwierdzić nawet w obecnym stanie ciała i umysłu. Wyraźnie był to pokój hotelowy w jednym z najelegantszych i najdroższych hoteli: kosztowne, nie rzucające się w oczy meble, zasłony z gustem dobrane do ścian, właściwie wybrane obrazy, wspaniałe łóżko. Najwyraźniej minionej nocy spotkał jakichś czarujących ludzi - chociaż teraz nie czułby się gorzej, nawet gdyby skumał się z bandziorami i obudził w jakimś zaułku z twarzą na mokrym chodniku. Jednym z tych czarujących ludzi była kobieta. Fiołkowo-różowa satynowa kołdra z pewnością nie należała do wyposażenia hotelu, jak nie należały powłoczki poduszek zaopatrzone w monogramy. Kobieta z gustem, elegancka i bogata, która zabierała w podróż własną pościel. Zastanawiał się, czy ta kobieta była też piękna, wrażliwa i niezamężna, ale wtedy przypomniał sobie, że to już teraz i tak nie ma dla niego żadnego znaczenia, a szczególnie po wczorajszym dniu. Znowu zamknął oczy i uświadomił sobie, iż musi dalej spać, próbując udawać, że ciągle jeszcze jest ciemno. Spać, mocno spać snem bez sennych marzeń, snem nieprzerwanym, głębokim. Oto, czego pragnął. Próbował myśleć o wszystkim, co było ciemne: o czarnym pluszu, o czarnym kocie, o hebanie, o dnie kopalni. Próbował wyobrazić sobie, że znajduje się na wspaniałym prywatnym jachcie, najlepiej jego własnym, płynie do Hawany i słyszy łagodny plusk fal. Próbował wyobrazić sobie, że jest w pokoju szpitalnym - nic poważnego, na przykład zwichnięcie kostki u nogi - białe ściany, cisza. Pielęgniarki i lekarze troszczą się o niego, chroniąc go przed światem. Próbował wyobrazić sobie, że znowu jest na farmie dziadka, w małym pokoiku na poddaszu, że jest już po zmierzchu i słyszy świerszcze pod szumiącymi drzewami. Próbował tego wszystkiego po to, aby zapomnieć o minionej nocy. Zawsze było to niebezpieczne o tej okropnej, wczesnej godzinie świtu. Jednak tym razem nie mógł zapomnieć. Był to jedyny poranek, gdy nie mógł sobie pozwolić na ponowne zaśnięcie. Z jękiem uniósł się na łóżku i opuścił nogi przez jego krawędź. Miał zimne ręce i stopy; przez moment drżał, czując, że jest prawie chory. Lecz jego umysł był teraz cudownie trzeźwy. Przebycie pierwszych kilku kroków było zawsze trudne, potem umysł i stopy zaczęły znowu współpracować. Przeszedł przez pokój i spojrzał na swoje odbicie w lustrze nad toaletką. Wyglądał koszmarnie. Jego szczupła, przystojna twarz była szaroblada, ciemne włosy potargane i tłuste, a na policzku widniał niewielki siniak - pewnie wyrżnął w coś, upadając na chodnik. Jego lekko wypukłe jasnoniebieskie oczy były przekrwione i szeroko rozwarte. Jednak jego gospodarz miał doskonały gust, jeśli chodzi o dobór piżam. Jego gospodarz miał też wspaniały gust, jeśli chodzi o dobór szlafroków. Podniósł leżący u stóp łóżka brązowy brokatowy szlafrok, założył go i przewiązał się ozdobnym sznurem. Potem poszedł do łazienki, spryskał twarz zimną wodą i zaczesał do tyłu włosy. Jeszcze się trochę chwiał na nogach, ale teraz znów prezentował się nieźle. W drugim pokoju czekała kawa. Czuł jej zapach. Otworzył drzwi i stał przez chwilę, próbując przypomnieć sobie, kiedy, gdzie i w jaki sposób spotkał się z tymi, którzy się w nim znajdowali. Na sofie w niedbałej pozie siedziała najpiękniejsza blondynka, jaką kiedykolwiek widział, i piła z kubka parującą kawę. Jej włosy były proste i lśniące, koloru czystego złocistego miodu. Twarz o delikatnych rysach miała świeżą jasną cerę. Była wysoka, miała długie nogi i była bardzo zgrabna. Miała na sobie bladozieloną suknię koktajlową i pantofle przybrane strusimi piórami. Kiedy wszedł, uśmiechnęła się do niego i powiedziała: - Halo, weź sobie trochę kawy. Mężczyzna rozparły na drugim końcu sofy był masywnie zbudowany, kościsty i wyglądał topornie. Miał rozczochrane rude włosy i nieoczekiwanie niebieskie oczy; był piegowaty i uśmiechał się przyjaźnie. Uniósł wzrok i powiedział: - Mogę się założyć, że okropnie się czujesz, chłopcze. Trzecia osoba nawet nie drgnęła. Był to niski mężczyzna, masywnie zbudowany, z szerokimi ramionami. Ktoś bawił się przodem jego koszuli w grę w krzyżyki i kółka, a jego krawat zarzucony był za ucho. Miał czerwoną i spoconą okrągłą twarz, a na czoło opadał mu kosmyk czarnych włosów. Jego zarost gwałtownie domagał się golenia. Donośnie chrapał, prawie leżąc w wygodnym fotelu. Blondynka nalała kubek kawy i wyciągnęła rękę. - Siadaj, jestem Helena Justus. To mój mąż, Jake Justus. Prowadzi saloon w Chicago, wygrał go w zakładzie. A tam jest John J. Malone, najlepszy adwokat do spraw kryminalnych w czterdziestu ośmiu stanach [Gdy Rice Craigj pisała księżkę, Stany Zjednoczone liczyły razem czterdzieści osiem stanów - przyp. tłum.] Jeżeli pan kiedyś popełni morderstwo, to niech się pan zwróci do niego. Młody mężczyzna wziął kawę, wymacał krzesło i rzekł: - Jestem Dennis Morrison. Bardzo dziękuję, że mnie tutaj przyprowadziliście. Ja... - łyknął trochę kawy i nagle odstawił kubek na stół, podskoczył i wykrzyknął: - Moja żona! - Ona panu odpuści - powiedział gładko Jake.- One zawsze to robią. - Pan nie rozumie - rzekł Dennis Morrison. - Myśmy się właśnie wczoraj pobrali. O czwartej po południu. Byliśmy na obiedzie... Potem przyszliśmy tutaj, do hotelu - zauważył, że mały mężczyzna o czerwonej twarzy, John J. Malone, właśnie się zbudził i patrzył na niego mądrymi, nieomal kpiącymi oczkami - Berta musiała się rozpakować, a ja poczułem się dziwnie... No, nie powiem, żebym był zakłopotany, ale... O, do diabła, no, wie pan, co mam na myśli. Blondynka, Helena, uśmiechnęła się do niego ze zrozumieniem, a jej mąż, Jake Justus, powiedział ciepło: - Oczywiście, że rozumiem. - No, więc...- jąkał się dalej młody człowiek - no więc pomyślałem, że muszę się napić... l pomyślałem też, że ona pewnie zechce zostać sama. No, wie pan. Zszedłem więc na dół do baru na drinka. Łyknąłem dwa. Potem spotkałem jakichś ludzi, l znowu łyknąłem dwa. A później... - przerwał marszcząc brwi - później to już nie jestem pewny, co się stało. Pamiętam jakieś występy artystyczne w jakimś nocnym klubie, ale te występy nie były zbyt dobre. Potem jechaliśmy gdzieś taksówką. Tak, to pamiętam, ale nie pamiętam, w jaki sposób was spotkałem, ani też, jak tu się dostałem, i w ogóle nic...-przerwał i wykrzyknął: - Berta! - Młody człowieku - rzekł John J. Malone. - To, czego pan teraz potrzebuje, to jest właśnie drink. W łazience mamy jeszcze trochę bourbonu. Wlał do szklanki półtora cala trunku, podał mu i dodał: - Ja sam nigdy nie byłem żonaty, ale zaręczam panu, że to wszystko załatwia. Dennis Morrison podziękował. - Dziękuję - i wypił. Alkohol spłynął mu przez gardło jak woda, lecz w środku zapłonął jak ogień. Jednak jego nerwy uspokoiły się i poczuł się prawie normalnie. Wzdrygnął się i wykrztusił: „guhhhh”. - No, widzi pan-wtrąciła bystro blondynka - już się pan lepiej czuje. Udało mu się do niej uśmiechnąć. - Wiem, że to zabrzmi głupio - powiedział - ale gdzie myśmy się spotkali? - Na dole, w recepcji - odparła. - Próbował pan ukraść lilie z hotelowego kwietnika i zabrać je na górę jako prezent dla najpiękniejszej dziewczyny na świecie, jednak trudno panu było dogadać się w tej sprawie z urzędnikiem w recepcji. Wyglądało na to, że nie da pan sobie rady, więc zaopiekowaliśmy się panem. - O...- rzekł Dennis Morrison. Spuścił oczy na dywan.-Nie wiem, co o mnie myślicie po tym, co zrobiłem w moją noc poślubną. - Nic o tym nie myślimy - rzekł Jake Justus. - W naszą noc poślubną Helena siedziała w ciupie za piracką jazdę. - l za to, że potem trzepnęłam policjanta na służbie - dorzuciła z dumą Helena. - Następnej nocy Jake utopił się w bimbrze z Południa i wrócił do domu dopiero po osiemnastu godzinach. - Koniec wspomnień - przerwał John J. Malone zmęczonym głosem. - Ten młodzieniec chce wrócić do siebie, do swojej młodej żony. l cóż on jej powie? Dennis Morrison spojrzał na niego, jęknął, ukrył twarz w dłoniach i powiedział: - Jestem zwykłym wszarzem. - O tym nie mówi się pannie młodej - powiedziała stanowczo Helena. - Pan został uprowadzony. - i miał pan atak amnezji - dodał John J. Malone. - Porwano pana siłą - uzupełnił Jake. Zapanowała krótka cisza. Helena wstała, uśmiechnęła się i powiedziała: - A zresztą, u diabła, niech jej pan powie prawdę, l tak będzie jej wszystko jedno. Wszyscy pójdziemy razem z panem i przekonamy ją, że to prawda. Młody człowiek podniósł wzrok, a w jego oczach zabłysnął promyk nadziei. - Pójdziecie? Naprawdę? - Jasne - odparła Helena. - Ale wpierw niech się pan ubierze. Nie zabierzemy pana do żony w piżamie Jake’a. - Jesteście dla mnie tacy dobrzy - rzekł. - l doprawdy nie wiem, czemu to dla mnie robicie. - Ponieważ pan jest taki ładny - powiedziała Helena - ponieważ my jesteśmy tacy uprzejmi i ponieważ pan jest taki bezradny. A teraz niech pan już idzie i wciągnie spodnie. Wstał z trudem i powlókł się do sypialni. Jake czekał, aż wyjdzie, i zwrócił się ostro do Heleny: - Posłuchaj, nie przyjechaliśmy do Nowego Jorku po to, żeby mieszać się w cudze kłopoty! Helena długo na niego patrzyła, wreszcie powiedziała spokojnie: - Nie, nie przyjechaliśmy. Mamy dość własnych. Jake odwrócił wzrok i trochę zbladł. Malone znowu wstał, I zatoczył się do okna i z obrzydzeniem wyjrzał na Piątą Aleję, dziesięć pięter w dół. - Nie lubię Nowego Jorku - powiedział nieszczęśliwym głosem. - Chcę wracać do domu. Otworzyły się drzwi do sypialni i wszedł Dennis Morrison. Był blady, lecz uśmiechnięty. Marynarka źle na nim leżała, ale mimo to wyglądał elegancko. - Naprawdę, nie martwię się zbytnio tym, co pomyśli Berta - rzekł, ale w jego głosie brakowało przekonania. - Jednak chce pan, żebyśmy wszyscy z panem poszli i potwierdzili pańską opowieść - powiedziała Helena. - Okay. Zrobimy, więc z tego przedstawienie. Jake i Malone podeszli za nią do drzwi. Młody człowiek powstrzymał ich tam z ręką na klamce. - Nie chcę, żebyście myśleli... - przerwał - to znaczy, chcę, żebyście zrozumieli... - zaczął znowu. - Bo widzicie, Berta... Nagle ktoś załomotał do drzwi. Jake i Helena spojrzeli na siebie i Jake otworzył. Na zewnątrz stało dwóch policjantów i detektyw hotelowy. Popatrzyli wpierw na Jake’a i Malone’a, a potem przenieśli wzrok na młodego człowieka i jeden z policjantów rzekł: - Który to Dennis Morrison? - Ja. Dlaczego? - odezwał się młody człowiek. Policjanci spojrzeli po sobie i jeden z nich powiedział cicho: - Okay, a więc ten chłopak z windy miał rację. Zwrócił się do Dennisa Morrisona: - Pan zajmuje apartament 713? Dennis Morrison skinął głową. - Jest pan żonaty? Dennis Morrison znowu skinął głową. - Berta, co... Czy z nią wszystko w porządku? - Obawiam się, że nie - odrzekł policjant. Jego głos był surowy, choć brzmiał uprzejmie. - Przykro mi, chłopcze, ale obawiam się, że ona nie żyje. Zapanowała cisza, którą przerwał okrzyk Dennisa Morrisona: - O Boże, nie! Zbladł śmiertelnie i jego twarz straciła wszelki wyraz. Zatoczył się. Helena wyciągnęła rękę, chwyciła go pod ramię, spojrzała na policjanta i powiedziała: - Nie pora na głupie dowcipy. Dennis Morrison wyrwał się. Wlepił wzrok w policjanta i krzyknął: - Nie! - Weź się w garść, chłopie - rzekł policjant; teraz jego głos brzmiał bardzo łagodnie. - Jest mi cholernie przykro, chłopcze, ale obawiam się, że ona została zamordowana. 2. Formalna identyfikacja - Gdybym nie wyszedł - powiedział bezbarwnym głosem Dennis Morrison. - Gdybym nie zostawił jej samej. Ja tylko zszedłem na dół napić się. Gdybym tylko zaraz wrócił na górę, może ocaliłbym ją... Może obroniłbym ją przed nim... To był pewnie włamywacz. A może jakiś szaleniec? To nie mógł być nikt inny. Przecież wszyscy kochali Bertę. Przecież nikt nie chciał jej zabić. Tylko jakiś bandyta. - Głęboko westchnął i znowu zaczął: - Gdybym nie wyszedł. Gdybym nie zostawił jej samej... - Dość tego - przerwała ostro Helena. - Teraz jest pan już dużym chłopcem. - Jej twarz była blada, oczy duże, ciemne i podkrążone. Uśmiechnęła się do niego. - Ależ... dopiero co pobraliśmy się - rzekł. - Zaledwie wczoraj, l ona chciała się trochę rozpakować, a ja poszedłem na dół napić się i tam spotkałem jakichś ludzi. Gdybym jej nie opuścił, nic by się nie stało. Mógłbym z nim walczyć - jego głos pozbawiony był śladu emocji. - Lepiej coś sobie łyknij, chłopcze - poradził John J. Malone. Wetknął rękę w poduszki na sofie i wyciągnął butelkę dżinu, którą ukrytą pod płaszczem zabrał ze sobą do apartamentu Heleny i Jake’a. Nigdzie w pobliżu nie było żadnej szklanki, podał, więc młodemu człowiekowi butelkę. - Dziękuję - powiedział mechanicznie Dennis Morrison. drżał, znowu zaczął, jakby ktoś opuścił igłę na płytę gramofonową. - To szaleństwo. Dlaczego właśnie nam to się zdarzyło? Byliśmy małżeństwem dopiero od wczoraj. My nawet nie... no, wie pan, co mam na myśli. Berta w ogóle nie miała wrogów. Ona była taka słodka. Wszyscy ją kochali. Dlaczego ten potwór włamał się właśnie do tego pokoju w całym hotelu? Dlaczego my? Byliśmy małżeństwem dopiero od wczoraj. Gdybym tylko nie zostawił jej-samej... - Jeśli się nie zamkniesz - rzekł ponuro Jake Justuj - to dostaniesz w pysk. Dennis Morrison spojrzał na niego i powiedział: - Przepraszam... - Potem zerknął na zamknięte drzwi do sypialni. - Cholera, dlaczego oni wreszcie z tym nie skończą? - westchnął i jęknął: - Berta! Otworzyły się drzwi i wszedł młody mężczyzna z Biura Zabójstw, Artur Peterson. Był szczupły i niezbyt wysoki. Jego jasne włosy przerzedzały się na zaokrąglonej czaszce, miał cerę o niezdrowym żółtym kolorze i nosił okulary z grubymi szkłami. Lecz jego oczy patrzyły przyjaźnie i przez moment wydawał się zakłopotany mówiąc do człowieka, który został wdowcem, zanim minęła noc poślubna. - Niech mi pan powie - spytał Dennis Morrison - czy ona była?... _ Nje - odparł Artur Peterson - to nie było to. - Nawet udało mu się przez chwilę nie patrzeć na Dennisa Morrisona. - Pańska żona była bardzo bogata, prawda? - Przypuszczam, że miała dużo pieniędzy - odparł Dennis Morrison. - Nigdy jej o to nie pytałem. Artur Peterson spojrzał w sufit i rzekł: - Przykro mi, że sprawiam panu teraz kłopot tymi wszystkimi pytaniami, ale pan rozumie, że to normalna rutyna. Pan nie jest specjalnie bogaty, prawda? - Mój Boże - rzekł Dennis Morrison - sugeruje pan, że ożeniłem się z nią dla pieniędzy? - Nic podobnego - odparł szybko blady młodzieniec. - Jednak pan po niej dziedziczy, prawda? Dennis Morrison odparł: - Nie mam pojęcia. John J. Malone nie mógł już tego dłużej wytrzymać. Wystąpił do przodu i powiedział: - Jeżeli ma pan zamiar teraz przepytywać tego młodego człowieka, nalegam, żeby był przy tym obecny jego adwokat. Helena wyszeptała: - Brawo, Malone. Człowiek z Biura Zabójstw spojrzał na niego i powiedział: - Istotnie. A kto jest jego adwokatem? - Ja - oświadczył John J. Malone i wciągnął głęboko powietrze. - To świetnie - rzekł Artur Peterson. - l jest pan na miejscu, a zatem możemy jechać dalej - uniósł cienkie brwi - zakładając, że pan istotnie jest adwokatem. - Jestem cholernie najlepszym adwokatem, jaki kiedykolwiek pojawił się od czasów Porcjuszów - odparł John J. Malone nieco ochryple. - l jeżeli będzie pan próbował zastraszyć mojego klienta, to lepiej niech się pan na przyszłość trzyma z daleka od miejskiego zoologu, ponieważ zrobię z pana taką małpę, że będą pana gonić z siatkami na motyle. - Wyłuskał butelkę dżinu spod poduszki i dodał: - A może się napijemy? - Nie, dziękuję - rzekł Artur Peterson krzywiąc się. - Alkohol to dla mojego żołądka trucizna. - Rutynowe pytania - oznajmił John J. Malone .- Tylko na takie pozwalam mu odpowiadać. Rutynowe pytania dotyczyły detali, gdzie Dennis Morrison przebywał minionej nocy i dlaczego. Człowiek z Biura Zabójstw patrzył z rosnącą sympatią, lecz nie za bardzo rosnącą. Potem otworzyły się drzwi do sypialni i wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Wyszedł z nich lekarz sądowy, D. Royale St. Blaise, wysoki, ciemny, wyglądający na bardzo zmęczonego. Zignorował obecnych w pokoju, z wyjątkiem Artura Petersona, i powiedział z zawodową skrupulatnością: - Piękna robota odcięcia głowy. Chirurg nie zrobiłby tego lepiej. Oczywiście ona zmarła mniej więcej dwie godziny przedtem. Będę musiał przeprowadzić dodatkowe badania, aby dokładnie ustalić przyczyną zgonu. Ale to była piękna robota. Głowę odcięto czysto i równo jak... - zdał sobie sprawę z obecności wdowca i dodał szybko: - Och, bardzo przepraszam. - Co się właściwie stało? - zapytał Dennis Morrison. - Ktoś do niej zatelefonował - odparł Artur Peterson. - Nikt nie odpowiadał, ale ten ktoś, kto zadzwonił, był pewien, że ona jest w pokoju, i poradził, żeby sprawdzić, dlaczego nie odbiera telefonu. Poszedł detektyw hotelowy. Zastał drzwi nie zamknięte na klucz, wszedł i znalazł mrs Morrison w łóżku, zakrytą po brodę, prawie do nosa. Nie żyła. Miała odciętą głowę. Starali się nie patrzeć na siebie. Jake instynktownie sięgnął po rękę Heleny, ale cofnął się. Dennis Morrison wstał. - Ale dlaczego Berta? - zapytał. Sięgnął do lewej kieszeni marynarki po papierosy, poszukał w prawej kieszeni, potem w kieszeniach wewnętrznych. Nagle zesztywniał. - To nie jest moja marynarka - oświadczył. - No, no... proszę pana! - powiedział Artur Peterson. - Nie zabawiajmy się w takie gierki. - Nie - rzekł Dennis Morrison. - Niech pan spojrzy. Mój Boże, ona nawet źle na mnie leży. Poruszył ramionami. Marynarka rzeczywiście źle leżała. Z jednej kieszeni wyjął papierośnicę z wygrawerowanymi literami G.P.Z., sięgnął do innej kieszeni i wyjął z niej trzy niebieskie księżeczki zapałek, z wydrukowanymi na nich czerwonymi literami G.P.Z., potem wygrzebał z wewnętrznej kieszeni portfel z czarnej skóry, z monogramem, nabity poskładanymi banknotami. Monogram składał się z liter O.P.Z., lecz nie było w portfelu wizytówek ani niczego, co mogłoby wskazać, do kogo należał. Nie było w nim nawet prawa jazdy. - Tę marynarkę miał pan na sobie, kiedy zabraliśmy pana ze sobą na górę - rzekł Jake Justus. - Wiem, ponieważ sam ją z pana zdejmowałem. Dennis Morrison zdawał się go nie słuchać. Spojrzał w lewo, nagle sięgnął do kieszeni na piersiach i wyjął chustkę. - To nie jest moja marynarka, ale chustka jest moja. Popatrzcie. - Na chustce były wyszyte litery D.M. - Dennis Morrison. Stał przez chwilę, patrząc na nią w milczeniu. - Posłuchaj no, przyjacielu - powiedział bezbarwnym głosem Artur Peterson. - Musi pan to zrobić wcześniej czy później, ale tak samo może pan to zrobić zaraz, a to lepsze niż chodzić potem do kostnicy. Musi pan ją zidentyfikować. - Dobrze - zgodził się Dennis Morrison. Wstał. - Co mam robić? Wydawało się, że jest oszołomiony. Artur Peterson i lekarz sądowy spojrzeli na siebie i lekarz powiedział: - Po prostu spojrzy pan na nią, i to wszystko. To tylko zwykła formalność i nie zabierze więcej czasu niż sekunda. Niech pan tylko spojrzy na jej twarz. Niech się pan nie boi, nie wygląda strasznie. Będziemy razem z panem. To tylko formalna identyfikacja. - Dobrze - powtórzył Dennis Morrison. - Gdzie ona jest? Automatycznie ruszył w kierunku drzwi do sypialni. Royale St. Blaise chwycił go za ramię i zaczął mamrotać wyrazy współczucia, które od dawna tkwiły w jego pamięci jak u każdego lekarza sądowego. Drzwi zamknęły się za nimi. Jeden z dwóch umundurowanych policjantów mruknął: - Założę się o dwa dolary, że się zerzyga. - Drugi odburknął: - Przyjmuję. Wygląda na twardziela. Poza tym ten lekarz tak ją ułożył, że nawet nie widać, iż ma odciętą głowę. Drzwi sypialni otworzyły się z trzaskiem. Ukazał się Dennis Morrison, jego twarz nie była blada, była upiornie szara. Miał oczy wytrzeszczone i pociemniałe ze zgrozy. - Ależ to nie jest Berta - powiedział. - To wcale nie ona - zacisnął dłoń na klamce - to ktoś inny. - Jego głos niemal zmienił się w krzyk: - Gdzie jest Berta?! Gdzie ona jest? 3. Malone bierze problem morderstwa w swoje ręce - O szóstej czterdzieści pięć wieczorem - powiedział Malone - jest pociąg do Chicago. - Zerknął na Helenę i dodał stanowczo: - Jadę nim. Czekał z nadzieją, że usłyszy jakąś odpowiedź, lecz nie doczekał się. Wydawało się, że nawet nie zdawała sobie sprawy, że siedzi obok niej. Patrzyła na maleńką plamkę na wypolerowanej powierzchni baru, jakby to był księżyc odbijający się w tafli jeziora Minnetoka albo Wenus widziana przez teleskop obserwatorium Yerkes [Malone tęskni do Chicago i wszystko kojarzy mu się z tym miastem - przyp tłum] Wyciągnął rękę, starł plamkę i powiedział: - Dzisiaj wieczorem. Szósta czterdzieści pięć. Wieczorem. Westchnęła i przeniosła wzrok na małą plamkę po piwie, która z tej odległości mogła być jeziorem Michigan, widzianym ze szczytu Palmolive Building. Malone odwrócił się do barmana, kiwnął ręką i zamówił: - Jeszcze dwa. Ze strony Heleny ciągle jeszcze nie było żadnej reakcji. Z jej twarzy i wzroku wyczytał coś, co mu się nie podobało. Widywał Helenę w różnych okolicznościach i w różnych nastrojach. Z bladą twarzą i błyszczącymi oczami w dniu, kiedy pewien jej przyjaciel miał zostać oskarżony i aresztowany za morderstwo. Było to wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy; miała na sobie bladoniebieską suknię, na niej futro i kalosze na nogach, i właśnie wtedy spotkała Jake Justusa, byłego reportera i agenta prasowego. A wtedy właśnie miała taki dziwny wyraz twarzy. Na policzkach pojawiły się słabe rumieńce, świadczące o tym, że ona i Jake zakochali się w sobie. Widywał ją również przestraszoną, szczęśliwą, i tego dnia, kiedy się pobrali - zachwyconą. Widywał ją przerażoną, desperacko odważną, gdy Jake zniknął (może porwany albo też zamordowany!). Widział jej piękną twarz jako twarz patrycjuszki, brudną, umazaną sadzami, z pajęczynami wplątanymi w rozczochrane włosy, widział ją szczęśliwą, zmartwioną, zamyśloną i smutną, wesołą, pijaną, płaczącą, wściekłą, sympatyczną i nudną, ale nigdy taką jak teraz: nieobecną i jakąś odległą. Zapłacił za piwo, wypił, odchrząknął i zaczął na nowo: - Przyjechałem tutaj - powiedział głośno - podstępnie zwabiony. To telefon od ciebie, wczoraj po południu, zwabił mnie do Nowego Jorku. Powiedziałaś, że masz problemy i że natychmiast potrzebujesz pomocy. Powiedziałaś, że spędzę w Nowym Jorku wspaniały urlop, że będzie cudownie, i powiedziałaś też: „Mamy tu wspaniałą...”- przerwał, żeby napić się piwa i zapalić wygasłe cygaro. - Jadę, więc do Nowego Jorku, psując sobie randkę z czarującą młodą damulką. Łapię pociąg i przyjeżdżam, l co zastaję? - Czekał przez chwilę. Mógł tak mówić, jakby gadał do kogoś, kto siedzi w drugim pokoju i kto na niego w ogóle nie zwraca najmniejszej uwagi. Znowu przepłukał gardło i kontynuował: - Dziś rano, piętnaście po siódmej, wysiadłem z pociągu. Ty i Jake wyszliście po mnie na dworzec. W tym momencie mogę zignorować fakt, że oboje mieliście na sobie stroje wieczorowe. Udaliśmy się do hotelu, w którym spodziewałem się znaleźć wygodne łóżko. Zamiast tego znalazłem jakiegoś obcego pijaka, który teraz ma na sumieniu morderstwo. - Prychnął głośno. - Nie mogłem położyć się spać, nie mogłem zjeść śniadania, w pociągu chlapnąłem tylko trochę obrzydliwej wódki, a pomiędzy Buffalo i Albany straciłem w pokera dwadzieścia cztery dolary. - Już nie wspomniał, że straci teraz pieniądze na powrót do Chicago. Nad tym można się zastanowić później. - l - mówił dalej - wracam do Chicago dzisiaj wieczorem o szóstej czterdzieści pięć. - Spojrzał na piękny profil Heleny, odliczył dziesiętkę i dodał z wściekłością: - No, i co ty na to powiesz? Helena skrzywiła się i powiedziała: - Właśnie zastanawiam się, gdzie jest Berta Morrison. - Nie wiem - odparł Malone. - l nic mnie to nie obchodzi. A w ogóle, kim, do diabła, jest ta Berta Morrison? Pchnęła ku niemu leżącą przy jej łokciu gazetę. Zerknął, próbując udawać, że nic go to nie obchodzi, ale nagłówek był trochę dla niego za duży i mimo woli przeczytał: KTO WIDZIAŁ TĘ KOBIETĘ? - „Nigdy w życiu jej nie widziałem” - odpowiedział ponuro Malone. Spojrzał na trzy fotografie Berty Morrison, z domu Berty Lutts. W wieku lat siedmiu pulchne, tępo wyglądające dziecko. Berta w stroju maturalnym, przysadzista, tępo wyglądająca dziewczynka. Berta w ślubnej sukni, twarz okrągła, tępo wyglądająca kobieta. GDZIE JEST BERTA MORRISON? - pytał dalej nagłówek. - „Nie mam najmniejszego pojęcia” - odrzekł Malone nagłówkowi. Nie chciał już dalej czytać, lecz nie mógł się oprzeć. Spojrzał jeszcze raz na dwie kolumny fotografii twarzy i potrząsnął smutno głową. Będzie cholernie trudno kogokolwiek przekonać, że młody Morrison nie ożenił się dla pieniędzy z Bertą Lutts. Zaczął czytać. Berta Lutts przez trzydzieści trzy lata swego życia nie przyciągała niczyjej uwagi, potem, w ostatniej chwili, odbiła sobie wszystko za jednym zamachem. Nie zaliczała się do najbogatszych dziewcząt na świecie i nigdy nie pojawiała się w Social Register. Nigdy też nie była debiutantką i nigdy nie wymieniał jej w swoich artykułach Winchell [Znany amerykański dziennikarz - przyp tłum]. . Jej zdjęcia, aż do teraz, nigdy nie pojawiały się w gazetach. Posiadała jednak kilka cadillaców, miała szofera i pokojówkę, mieszkała w komfortowym apartamencie, posiadała kredyt w najlepszych sklepach. Miała mnóstwo akcji A.T. & S., olbrzymie posiadłości w Brooklynie, nie zaspokojone pragnienie życia i żadnych przyjaciół. Było wiele takich dziewcząt jak Berta Lutts. Urodziły się tępe, tłuściutkie ojcom, którzy zarobili kupę forsy i mądrze ją inwestowali. Dobrze je karmiono, dbano o nie, prostowano im zęby, chroniono oczy, stosując kosztowne okulary, ale nigdy nie uczęszczały do ekskluzywnych szkół ani też nie należały do snobistycznych stowarzyszeń dla dziewcząt. Rosły, żeby kupować drogie stroje, z dobrymi metkami, stroje, które nigdy na nich dobrze nie leżały, a poza tym nigdy nie miały okazji ich nosić. Zwykle młodo zostawały sierotami. Tatko rozstawał się z życiem na skutek nadmiernego wysiłku przy robieniu forsy, a mamusia umierała z wyczerpania, żyjąc u boku takiego papcia. Kilka z nich zajęło się biznesem i zrobiły jeszcze więcej forsy. Inne wynajmowały sobie towarzystwo i zostawały wiecznymi turystkami. Niektóre spotykały troskliwe pielęgniarki i stawały się chronicznymi inwalidkami. Jeszcze inne zakładały tweedowe marynarki, wkładały ciężkie buciory i zaczynały zajmować się hodowlą psów. Niektóre z nich przenosiły się do Południowej Kalifornii, stawały się dewotkami, dając swoje nazwiska i pieniądze niewielkim stowarzyszeniom bez środków finansowych lub małym salkom zebrań religijnych o tak egzaltowanych nazwach, jak „Stowarzyszenie Lawendowej Lilii”. Organizowały kluby brydżowe, stawały się robotnicami pracującymi za darmo, a czasem, na szczęście, interesowały się polityką. Od czasu do czasu zostawały członkiniami Klubów Samotnych Serc (^trakcyjny mężczyzna, lat 42, wykształcony, który podróżował po całym świecie, chciałby spotkać panią, którą interesuje dyskusja o poezji”). A niekiedy jakaś z nich wychodziła za maż. Bogate stare panny, które stawały się starymi pannami już w wieku czternastu lat. Berta Morrison, z domu Lutts, była jedną z nich. - Wspaniałe rozwiązanie dla łowcy fortun - skomentowała Helena. - Tylko, że zawsze tak się dziwnie składa, że kiedy bogata trzydziestotrzyletnia sierota wychodzi za mąż za biednego, ale czarującego młodego mężczyznę, w jakieś dziesięć tygodni później zostaje znaleziona gdzieś w Nebrasce. A w tym wypadku zdarzyło się inaczej, i to nie ma sensu. - Nie interesuje mnie to - odparł sztywno Malone. - Nawet mnie to nie zaciekawiło. - A ja - oświadczyła sztywno Helena - nie mówię do ciebie. - Zerknęła na gazetę i skrzywiła się: - Spotkali się i pokochali. Mogło tak być. Przecież mógł się z nią ożenić nie dlatego, że miała pieniądze. Niemniej jednak pobrali się. Potem, w czasie nocy poślubnej, ten facet dostał napadu wstydliwości i wyszedł, aby się zalać i nie wracać do hotelu. Potem zjawia się, mając na sobie marynarkę wieczorową, która należy do kogoś zupełnie obcego o inicjałach G.P.Z., ale z jego własną chustką w kieszeni na piersiach. - l nawet porządnie złożoną - uzupełnił Malone. Helena milczała przez chwilę. - A może to było tak: może ktoś wsypał mu coś do drinka, aby go obrabować, i zabrał mu marynarkę. To mogłoby tłumaczyć, w jaki sposób stracił własną marynarkę. - A potem zjawia się jakiś magik w dobrze skrojonej wieczorowej marynarce i wciska na ramiona naszego bohatera nową marynarkę - mruknął ponuro Malone. - Poza tym on powiedział, że w jego portfelu nie było dużo pieniędzy, podczas gdy portfel tego O.P.Z. wypchany był dziesięciodolarowymi banknotami. - W porządku - zgodziła się Helena - wobec tego znajdź inne wyjaśnienie. - To nie moja sprawa - odparł Malone. Był zmęczony próbami przyciągnięcia uwagi barmana i sięgnął po piwo Heleny. - Obudził się rano pełen żalu, że zostawił swoją młodą żonę samą - powiedziała Helena. - Ale jego świeżo poślubiona żona zniknęła. Malone, gdzie ona, u licha, może być? - Wróciła do domu, do mamusi - odparł Malone. - Przecież ona jest sierotą - przypomniała Helena. Mały prawnik westchnął: - Ta uwaga ma prowadzić do starego wodewilowego dowcipu, ale gdybym nawet miał walczyć o własne życie, nie przypomnę sobie, jak to dalej szło... Czy ty możesz się wreszcie zamknąć i przestać mnie męczyć? - Podniósł głos i krzyknął do barmana: - Odłóż wreszcie ten „Racing Form” [Biuletyn wyścigów konnych - przyp. tłum.] i zacznij interesować się klientami! - To nie jest „Racing Form” - rzekł barman. - To „The New Republic”. Życzy pan sobie czegoś, sir? - Życzę sobie czterolistnej koniczynki - rzekł Malone. - Ale skoro już pan tu jest, to proszę nam podać dwa piwa, a na zagrychę podwójną żytniówkę. - Tak, sir - rzekł barman. Był to młody człowiek, wysoki, szczupły, z melancholijnymi oczami i mówił z bostońskim akcentem. Zaczął napełniać szklanki, nagle zorientował się i spojrzał pytająco na Malone’a. - Słyszał pan - rzekł ochryple Malone - że tam, skąd pochodzę, zawsze do piwa pijemy żytniówkę? Jestem chicagowskim gangsterem i strzelam do ludzi, którzy nie obsługują mnie jak należy. A teraz dawaj już te drinki. - Tak, sir - powiedział barman. - Trzęsącymi rękoma szurnął szklankami przez bar i szybko uciekł do „The New Republic”. - To jest - warknął Malone - zwykła cholerna knajpa. - To nie jest knajpa - sprostowała Helena - to bar koktajlowy. A ty zachowujesz się jak łobuz i powinieneś się wstydzić. - Zapaliła papierosa. - Malone, co się mogło wydarzyć ostatniej nocy? Panna młoda znika. Na jej miejscu pojawia się piękna kobieta, ciągle jeszcze nie zidentyfikowana, ubrana w elegancką nocną koszulę, z pięknie odciętą głową. - Rzuciła okiem na gazetę i dodała: - Z głową odciętą po śmierci. Została uduszona i widać było, że rozpaczliwie walczyła. Na całym ciele miała pełno zadrapań i siniaków. - Płynie z tego najlepsza nauka - powiedział ponuro Malone - żebyś nigdy nie walczyła, kiedy ktoś cię dusi. Będziesz miała siniaki. - Zniknęła cała biżuteria Berty - kontynuowała bezlitośnie Helena - tak jak i sama Berta. Gdzie ona jest? O co tu w ogóle chodzi? - Dajesz mi takie problemy do rozwiązania - jęknął mały prawnik - o jedenastej rano. - Dennisa Morrisona zatrzymano w śledztwie - mówiła. - Malone, czy oni mogą tak przetrzymywać tego biednego młodego człowieka w więzieniu? - Zapytaj ich - odrzekł Malone pijąc żytniówkę - albo zapytaj o to jego adwokata. - Ale przecież to ty jesteś jego adwokatem - przypomniała mu Helena. Malone odstawił szklankę i spojrzał na nią: - To jest Nowy Jork, a nie Chicago. - Czysta bzdura - rzekła Helena. - Poza tym nie musisz przecież chodzić do sądu, nawet nie musisz iść na policję. Po prostu musisz tylko znaleźć Bertę, dowiedzieć się, kto jest dusicielem, kto odciął głowę tej nieznanej kobiecie, i wyciągnąć Dennisa Morrisona z więzienia. - Dziś wieczorem o szóstej czterdzieści pięć - powiedział stanowczo Malone - znajdę się w pociągu do Chicago. - Zapalił cygaro. - Cholernie zabawna historia z tą wieczorową marynarką. - Stwierdził, że czas już zmienić temat rozmowy. - A gdzie jest Jake? - Nie wiem - odpowiedziała Helena. Próbowała bez powodzenia powiedzieć to tak, aby zabrzmiało: „Nic mnie to nie obchodzi”. Malone popatrzył na nią, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Coś - nie wiedział, co - było nie w porządku. Nie chciał przyznać, jak bardzo go to martwiło. Tylko dwoje ludzi na świecie naprawdę szczerze kochał: Jake’a i Helenę. Helena kazała mu przyjechać, ponieważ działo się coś naprawdę poważnego. Ale co to, u diabła, było? l dlaczego nie chciała mu powiedzieć? Przypomniał sobie, że gdyby istniał jakiś powód, na pewno powiedziałaby mu o tym. A tymczasem nie ma sensu zadawać pytań. - Jake wychodzi - powiedziała nagle Helena - i nie ma go przez całe godziny. Mówi, że to interesy i że powie mi później. Ale co to może być? l dlaczego upiera się, aby jeszcze nie wyjeżdżać z Nowego Jorku? Przecież mieliśmy tu zostać tylko tydzień albo dwa. - Potrzeba dużo czasu, żeby zwiedzić Radio City - mruknął Malone. Helena parsknęła i nic nie odpowiedziała. Czyżby to była jakaś inna kobieta? Niemożliwe, pomyślał Malone, patrząc na Helenę. Był pewien, że nie było żadnej innej kobiety na świecie... Tak, w istocie, taka kobieta jeszcze się nie narodziła, kobieta, która mogłaby rywalizować z Heleną. A Jake czcił ją od pierwszego dnia, kiedy jego oczy na niej spoczęły, od dnia, w którym zamordowano Ingleharta i kiedy miała na sobie tę bladoniebieską satynową suknię, futro i kalosze, a na dodatek ćwiartkę dżinu w bocznej kieszeni szybkiego samochodu. Nie, tu nie wchodziła w grę inna kobieta. - A poza tym on się z jakiegoś powodu zamartwia - powiedziała Helena. - Tego jestem pewna. - To tylko twoja wyobraźnia - rzekł Malone. Zdał sobie sprawę, że gdy wysiadał z pociągu, Jake wyglądał na zmartwionego. On też był tego pewien. Jakieś zmartwienia finansowe? Wątpliwe. Kasyno w Chicago nie miało długów i doskonale prosperowało. Gdyby jednak Jake miał jakieś kłopoty finansowe, nie byłby tutaj, w Nowym Jorku, wróciłby szybko do Chicago, żeby tam działać. Co takiego, u diabła, martwiło Jake’a, że nie chciał o tym powiedzieć Helenie? A może był szantażowany? Nie, to też absurd. Nie miał na sumieniu żadnych grzechów, nie popełnił żadnych przestępstw, o których nie powiedziałby Helenie. Jedno było pewne, nie było sensu iść do Jake’a i powiedzieć: „Słuchaj no, co, u diabła, się z tobą dzieje?” Kiedy Jake miał coś do powiedzenia, mówił to po swojemu i w odpowiedniej chwili. Tymczasem... - Pociąg do Chicago jest...- zaczął znowu. - ...o szóstej czterdzieści pięć, dziś wieczorem - dokończyła kwaśno Helena. - l już to słyszałam. Mały prawnik westchnął. Jakże on chciał już pójść na ten pociąg. Lecz istniał pewien nieszczęsny fakt, iż stracił w pokera pieniądze na powrotną drogę. A jeśli chodzi o finanse, nie była to najlepsza pora, aby wybierać się w jakąkolwiek podróż. Kiedy otrzymał telefon od Heleny, siedział w swoim biurze i patrzył z zachwytem na prześliczną niewielką bransoletkę, która kosztowała go dokładnie połowę wszystkich pieniędzy, jakie posiadał, l rozmyślał o czekającej go tego wieczoru randce z czarującą dziewczyną, tancerką w kasynie. Z żalem zerwał randką i zwrócił bransoletkę. Potem kupił koszulę, pół litra taniej żytniówki i bilet do Nowego Jorku. A po morderczej partii pokera zostało mu tylko dziewięć dolarów. Naturalnie, Helena mówiła mu, że zwróci za przejazd, ale oczywiście odmówił, mówiąc jej, że ma tyle forsy, iż nie wie, co z nią zrobić. Wiedział, że mu nie uwierzyła, ale i tak nie spodziewał się, żeby mu uwierzyła. Oczywiście, mógł wysłać telegram do Joe’ego Anioła i poprosić go, aby przysłał mu pieniądze na bilet powrotny. Może lepiej, by zaraz to zrobił... Jego rozmyślania przerwał głos: - Ach, tutaj jesteście. Urzędnik w recepcji powiedział mi, że znajdę was w barze. Był to Dennis Morrison. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Ciągle miał na sobie tę tajemniczą marynarkę, a jego ciemne włosy były potargane, jakby przeczesywał je palcami. Oczy miał lekko podpuchnięte, podkrążone i czerwone. - Wypuścili mnie - powiedział ochrypłym głosem - lecz czułem, że nie wierzą w ani jedno moje słowo. Powiedzcie mi, co ja mam teraz robić? - Sięść - odparł poważnie Malone - i napić się. Potrzebuje pan tego. Barman przechylił się przez bar i powiedział: - Och, czy to nie ten dżentelmen, który... Malone spojrzał na niego zimno i rzucił groźnie: - W Chicago, kiedy trafiamy na zbyt ciekawych barmanów... Barman zwiał po raz drugi. - Przestań go straszyć - oburzyła się Helena - to jest podłe. - Ja go nie lubię - stwierdził Malone. Przesunął się na sąsiedni stołek tak, że Dennis mógł usięść między nimi. Pociąg do Chicago, przypomniał sobie. Szósta czterdzieści pięć. Telegrafować do Joe’ego Anioła po pieniądze. Nie mieszać się do tej sprawy. Unikał oskarżającego wzroku Heleny i próbował nie patrzeć na bardzo przystojną i bardzo młodą twarz Dennisa Morrisona. - Oni jeszcze nie znaleźli Berty - powiedział Dennis. - l nie zidentyfikowali tej drugiej kobiety. Nikt nie wie, co się stało z Bertą. Gdzie ona jest? Policja mi nie wierzy. Mówię wam, oni mi nie wierzą-rozejrzał się dookoła zagubiony. - Nie wiem, czemu zawracam wam tym głowę. Spotkałem was dopiero dziś rano. Ale ja nie mam innych przyjaciół na świecie. - Ukrył twarz w dłoniach. Malone zdusił niedopałek cygara, wyjął z kieszeni nowe i zaczął powoli z uwagą odwijać. Jutro wieczorem też jest pociąg do Chicago o szóstej czterdzieści pięć, a poza tym jeszcze w ogóle nie zwiedził Nowego Jorku. Nie żeby miał zamiar angażować się w tę sprawę... Jednak nie zaszkodzi udzielić trochę dobrych rad temu młodemu człowiekowi. Poza tym, jeżeli Helena jest zainteresowana tą sprawą, to może odwróci ona jej uwagę i przestanie zamartwiać się Jake’iem. Roztropnie, nie patrząc na Helenę, powiedział: - Drogi chłopcze, nie musi się pan o nic martwić. Nie może pan znajdować się w lepszych rękach. A teraz chodźmy do bocznego stolika i pogadajmy o tym. 4. Niefortunny brak wiedzy Jake Justus czekał w wygodnym fotelu w recepcji hotelu. Wreszcie ujrzał Helenę i Malone’a wychodzących z windy i kierujących się w stronę baru. Nawet o tak wczesnej, porannej godzinie, zmęczony i roztrzęsiony, może po raz dwutysięczny mógł się przekonać, jaka Helena jest piękna. Widział, jak wszystkie głowy odwracają się, patrząc na nią, kiedy przechodzi przez hol recepcji, i ten widok wzbudził w nim ciepłe uczucie. Miała na sobie coś w bladoniebieskim kolorze, na lśniące włosy nałożyła kapelusz z szerokim rondem, a na ramiona niedbale zarzuciła futro. Próbował wyobrazić sobie, że widzi ją teraz po raz pierwszy, ten delikatny, bezbłędny profil, bladą cerę, piękne włosy i cudowne, długie, szczupłe nogi. Zdał sobie sprawę, że gdyby rzeczywiście teraz zobaczył ją po raz pierwszy, zaraz poszedłby za nią. Z wielkim wysiłkiem nie uczynił tego, natomiast czekał, aż ona i Malone znikną mu z pola widzenia, natychmiast potem wstał i podszedł do windy z paczką w szarym papierze pod pachą. Siedział już w recepcji od dwóch godzin, trzymając tę paczkę, którą otrzymał od urzędnika w recepcji, i czekając, aż Helena wyjdzie i będzie mógł wjechać na górę, by ją otworzyć. Nigdy przedtem nie miał przed Heleną tajemnic, l teraz też nie chciał ich mieć, ale to było konieczne, planował, by była to niespodzianka. Jake zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz. Potem usiadł i wlepił wzrok w paczkę. W środku z pewnością jest list. Dokładnie wiedział, jak się zaczyna. Szanowny mr Justus. Dziękujemy panu, że pozwolił nam pan zapoznać się z pańską powieścią „Morderstwo mangusty”, którą przeczytaliśmy z wielkim zainteresowaniem. Jednakże czujemy, że... Wiedział też, jak się kończy:...Będzie nam bardzo miło zapoznać się z pańskimi przyszłymi pracami, jakie nam pan przyśle. Wiedział, ponieważ miał już w portfelu cztery takie listy, wszystkie zaczynające się i kończące w taki sam sposób. Jedyną różnicą było to, że miały różne firmowe nagłówki, podpisy i może inne słowa następujące po tym Jednakże... A może powinien rzucić to wszystko i wrócić do domu? Do Chicago? Jake zamknął oczy i wyobraził sobie szarą, ponurą stację przy La Salle Street, jak by ona wyglądała we wczesnych godzinach rannych... Na dworze zimno, beznadziejnie, pewnie leje, pewnie jest ciemno i hałaśliwie pod „el” [Elevated railroad - kolej nadziemna biegnąca nad ulicami - przyp. tłum.], kiedy taksówka będzie jechała przez LOP [„The Loop - pętla. Główna dzielnica handlowa w centrum Chicago, zajmująca siedem kwartałów wokół głównej State Street. Nazwa pochodzi od otaczającej ten obszar pętli kolei nadziemnej - przyp tłum.]. podskakując na zdezelowanym bruku Van Buren Street. Ale na Michigan Boulevard będzie mógł zobaczyć unoszącą się nad jeziorem delikatną mgiełkę, a drzewa w Grant Park będą teraz puszczały pierwsze bladozielone listeczki. Tylko, że oni jeszcze nie mogli wracać do Chicago. Gdyby teraz wrócił, nigdy nie mógłby wytłumaczyć Helenie, dlaczego upierał się, aby pozostać przez tyle tygodni w Nowym Jorku i dlaczego tak często, bez wyjaśnienia, był nieobecny przez tyle godzin. Nie mógłby też sprawić Helenie niespodzianki, kiedy zamiast paczki zostawionej w recepcji znajdzie list zaczynający się od słów: Szanowny mr Justus. Chcemy wydać pańską księżkę i... Jake Justus westchnął, wyjął scyzoryk i zaczął przecinać sznurki opasujące paczkę z maszynopisem. Zawsze istniał jakiś cień szansy, że wewnątrz będzie list bez owego słowa jednakże. Może zamiast tego będzie: Jeżeli poczyni pan pewne zmiany... W tym wypadku pisałby tak szybko, że papier zapali się pod piórem. Zmieni wszystko, co tylko zechcą. Jeśli chodzi o ścisłość, zmieniłby każde przeklęte słowo maszynopisu z wyjątkiem Napisał Jake Justus, na stronie tytułowej i dwóch słów dedykacji. Te dwa słowa to Dla Heleny, nad którymi myślał i kombinował przez tydzień. Próbował różnych wersji: Mojej cudownej, wyrozumiałej żonie i Dla najpiękniejszej dziewczyny na świecie, a nawet eksperymentował z dedykacją w formie wiersza zaczynającego się od Cokolwiek piszę, cokolwiek robię, jest dzięki Tobie. Od tego zwrócił się w kierunku czysto literackiej dedykacji: Tej, która wie, lub w formie banału: Tobie, Gwiazdo Przewodnia. Pewnego razu, w ciągu tygodnia, w barze Loop skomponował wspaniałą dedykację, by z niej później pamiętać jedną linijkę Jesteś światłem moich dziewięciu żywotów, która następnego dnia wydała mu się bez sensu; a potem coś tam było o nogach Heleny, będących najpiękniejszymi od dziesięciu milionów lat. Później doszedł do wniosku, że to jednak nie było takie bez sensu, ale to już nie miało znaczenia. Napisał to na papierowej serwetce, którą wracając do domu, zgubił w taksówce. Po tym doświadczeniu zdecydował się na zwykłe Dla Heleny. A poza tym naprawdę znaczyło to: kocham cię, kocham cię, kocham cię. l nieważne, jakimi słowami było to wyrażone. Skończył przecinanie sznurków i rozdarł gruby brązowy papier. Dwie strony maszynopisu wysunęły się i spłynęły na podłogę. Jedna z nich była czysta, poza dedykacją Dla Heleny. Druga rozpoczynała się napisem Rozdział pierwszy i dalej: W powiatowym więzieniu nastał ciemny, ponury, posępny dzień. Jake podniósł je i wcisnął z powrotem pod gumkę opasującą maszynopis. Przez chwilę trzymał w ręce nie otwarty list, następnie wstał i poszedł do łazienki nalać sobie drinka. Wrócił, usiadł w wygodnym fotelu, zapalił papierosa i pociągnął długi, powolny łyk ze szklanki. Teraz otworzył list. Z pewnymi zmianami...-to byłoby tak dobre, jak przyjęcie maszynopisu. W ciągu minionych miesięcy przerobiłem już tę księżkę cztery razy, pomyślał Jake i uśmiechnął się cierpko. Morderstwo mangusty nosiło wpierw tytuł Pamiętniki reportera - napisał Jake Justus. Wydawca „A” napisał: Mamy jednakże wrażenie, że tom pańskich osobistych wspomnień obecnie nie byłby... l sugerował, iż ten materiał powinien zostać włączony w jakąś powieść. Jake wypożyczył maszynę do pisania i lokal, gdzie napisał W mrokach więzienia - powieść, napisał Jake Justus. Wydawca „B” napisał: Mamy jednakże wrażenie, że chociaż przedstawieni bohaterowie są interesujący, to brak właściwej intrygi wiążącej ich ze sobą... Jake dodał zabójstwo, kradzież biżuterii, pożar i katastrofę kolei nadziemnej na North Side. Wydawca „C” napisał: Mamy jednakże wrażenie, że chociaż jest to interesująca historia, to bohaterowie nie są zbyt przekonujący, a poza tym brak w niej wątku miłosnego... Jake wreszcie przerobił to dla wydawcy „D” na Wspaniała godzina - romans, napisał Jake Justus. Pełen wielkich nadziei otrzymał od wydawcy „D”: Mamy jednakże wrażenie, że chociaż jest to niezwykła historia miłosna, a bohaterowie są bardzo interesujący, to jednak brak w niej elementu napięcia... Wtedy Jake przyjechał do Nowego Jorku i właśnie gdy Helena zaczęła się już trochę niecierpliwić i zadawać wiele niewygodnych pytań, powstało Morderstwo mangusty - powieść kryminalna, napisał Jake Justus, którą posłał do wydawcy „E”. l oto teraz... Jake zdusił papierosa w popielniczce i zaczął czytać list. Szanowny mr Justus. Dziękujemy, że pozwolił nam pan zapoznać się z pańską powieścią kryminalną pod tytułem „Morderstwo mangusty”, którą przeczytaliśmy z wielkim zainteresowaniem. Mamy jednakże wrażenie, że chociaż cała przedstawiona przez pana intryga jest bardzo ciekawa i niezwykła, jednak przejawia pan niefortunny brak wiedzy w zakresie metod detektywistyczno-kryminalnych. Dlatego też powieść jest niekompletna i nieprzekonująca w zakresie opisanej zagadki kryminalnej. Będziemy zadowoleni, jeśli prześle nam pan jakieś swoje przyszłe prace. LEE WRIGHT Simon i Schuster - Do diabła! - powiedział głośno Jake. - Brak wiedzy! Coś takiego! Przecież jako reporter „Herald Examiner” pomógł w rozwiązaniu jednego z najbardziej tajemniczych morderstw chicagowskich, kiedy to w ciągu miesięca czterech, najwyraźniej niewinnych, listonoszy zostało znalezionych zamordowanych w tym samym miejscu ich zwykłej trasy. Było to wtedy, gdy po raz pierwszy spotkał Johna J. Malone’a, który bronił człowieka podejrzanego o dokonanie tych morderstw. A potem ta sprawa z zamordowaniem starej kobiety w domu, gdzie zatrzymano wszystkie zegary dokładnie na godzinie trzeciej, l jeszcze ta historia całej serii morderstw, która związała go z jego najważniejszym klientem, z gwiazdą radiową, Nelle Brown. l niech to szlag, ale przecież fakt, że został właścicielem kasyna, w jakimś stopniu pomógł mu znaleźć mordercę tych trzech ludzi, którzy wydawali się nosić to samo nazwisko - Gerald Wtorek. A później ta historia z zamordowaniem senatora Peveleya w małym, sennym miasteczku w Wisconsin i zamordowanie tego karła o obrzydliwym charakterze w klubie Jake’a... Brak wiedzy, coś takiego! On już by powiedział temu autorowi listu... Jak on się nazywa?... O tak, Lee Wright... Powiedziałby temu Lee Wrightowi, dokąd ma się wynieść! Tylko że... Nagle zdał sobie sprawę, iż ten Lee Wright, wydawca z tajemniczego działu Simona i Schustera, nie mógł przecież wiedzieć o Geraldzie Wtorku albo o byłym senatorze Peveleyu, a nawet i o dziwnym karle nazwiskiem Josua Gum-bril, który został zamordowany na rogu State i Madison Street w dniu, kiedy ludzie robią w roku najwięcej zakupów. A to dlatego, że Jake zawsze trzymał swoje tajemnice w takich sprawach z dala od gazet. Wysoki, rudowłosy, były reporter i były agent prasowy wstał i zaczął powoli przechadzać się po pokoju. A może, przyszło mu do głowy, może już lepiej zostać też byłym autorem? Chodząc tam i z powrotem, spojrzał bezmyślnie na gazetę pozostawioną na stoliku do kawy. Od razu rzucił mu się w oczy tytuł WIDZIELIŚCIE BERTĘ MORRISON? i zamruczał: - Nie, i nie chcemy jej widzieć., Wracając przeczytał SPADKOBIERCZYNI ZNIKA W TAJEMNICZYM MORDERSTWIE, a przy trzeciej rundzie zatrzymał się na chwilę i przeczytał W ELEGANCKIM HOTELU ZNALEZIONO ZABITĄ NIEZNANĄ PIĘKNOŚĆ. Idąc po raz czwarty, wziął gazetę do ręki i zaczął czytać artykuł zaczynający się od słów Jedna z najbardziej tajemniczych zbrodni, jaka kiedykolwiek... Na następną rundę wokół pokoju wziął ze sobą gazetę, a potem osunął się na swój fotel z gazetą na kolanach, wpatrując się w list, który pozostawił na skraju stołu...niefortunny brak wiedzy na temat metod detektywistyczno-kryminalnych... Brak wiedzy, hm! On im pokaże! Nie na darmo był kiedyś agentem prasowym! Gdyby udało mu się odszukać Bertę Morrison, zidentyfikować Nieznaną Piękność i wydać w ręce policji mordercę, wtedy mógłby pójść do wydawcy z maszynopisem pod jedną pachą, a z plikiem wycinków z gazet pod drugą i zapytać: „Jaki brak wiedzy?” Jake złożył list i dołączył do, czterech, jakie już otrzymał. Odrzucony maszynopis wetknął pod czyste koszule w szufladzie. Potem znowu usiadł i zaczął studiować wszystkie wiadomości dotyczące morderstwa i porównywać je z tym, co już sam wie na ten temat. Będzie musiał działać szybko. Ale on już przedtem też potrafił szybko działać i teraz mógł zrobić to samo. Może jednak, mimo wszystko, uda mu się sprawić Helenie niespodziankę. 6. Podpisane UU. UU. Katarzyna McCIoskey, pokojówka z siódmego piętra hotelu St. Jacques, była miłym i wesołym stworzeniem. Jak sama mówiła, zrobiłaby wszystko dla przyjaciół. A miłych państwa Justusów z apartamentu 721 uważała za swoich szczególnych przyjaciół. Nie tylko, dlatego, że mr Justus był taki szczodry w napiwkach, ani też, dlatego, że mrs Justus podrzuciła jej kilka pięknych drogich sukienek, które można było elegancko przerobić dla córki McCIoskey, Mary Margaret. Również i nie z tej przyczyny, że żadne z nich nie zauważało, iż od czasu do czasu ubywa kilka cali w butelce podwójnej whisky John Jameson z Dublina, która stała na półce w łazience. Nie, po prostu, dlatego, że państwo Justus byli bardzo przyjaznymi ludźmi. Niczego by im nie odmówiła. A więc kiedy ten miły mr Justus poprosił ją o zapasowy klucz do apartamentu 713, w którym minionej nocy popełniono to okropne morderstwo, podając jako powód zwykłą ciekawość, co uznała za całkowicie wystarczające i zupełnie zrozumiałe, była zachwycona, że może mu pomóc, l zaklęła się na kilku świętych, na swój honor i na nieżyjącą matkę, że nikomu o tym nie puści pary z ust. - Teraz i ja sama - powiedziała otwierając drzwi - nie chcę być w to wciągnięta i nie zmusi mnie do tego nawet stado dzikich koni. Gospodyni powiedziała do mnie: „Katarzyno, nie dotykaj tego pokoju, dopóki nie wrócą gliniarze i nie skończą z nim”. A ja na to: „Niech się pani nie martwi, nie dotknę go nawet wtedy, gdy gliny z nim skończą”. Biedna kobieta, leżąca tam z tak gładko i pięknie odciętą głową, że proszę patrzeć, cała w koronkach i w satynowej koszuli, która kosztowała chyba z pięćdziesięt dolarów, o ile nie więcej... Nie, osobiście tego nie widziałam, ale mówił mi jeden z chłopców od windy. Tak, oczywiście, zapomnę, że pana tam wpuściłam... Och, dziękuję panu, mr Justus. Za dziesięć dolarów zapomniałabym nawet, jak miał na imię mój nieboszczyk ojciec, świeć Panie nad jego duszą... Jake zamknął za sobą drzwi i stał rozglądając się po saloniku apartamentu 713. Co on tu może znaleźć? Nie miał pojęcia. Policja przecież już dokładnie przeczesała to miejsce gęstym grzebieniem. Specjaliści od odcisków palców, policyjni fotografowie i cała ta reszta. Jednak czuł, że aby znaleźć mordercę i zidentyfikować jego ofiarę, miejsce, od którego należy zacząć, znajduje się tam, gdzie popełniono morderstwo. Tak samo, aby znaleźć zaginioną, poszukiwania należy zacząć od miejsca, skąd ta osoba zniknęła. Rozejrzał się z nadzieją po pokoju, jakby spodziewając się znaleźć jakąś wskazówkę wypisaną na ścianie lub w oczekiwaniu, że Berta Morrison wyskoczy zza jakiegoś fotela. Salonik w apartamencie 713 był bliźniaczo podobny do tego, który znajdował się w apartamencie, jaki zajmował z Heleną, tylko, że stanowił jego lustrzane odbicie. Okna były po prawej, zamiast po lewej, imitacja kominka po prawej, a nie po lewej stronie. Ściany były bladoniebieskoszare, zamiast bladozielonoszare, była też odpowiednia różnica w kolorze zasłon i w wiszących na ścianach oprawionych reprodukcjach kwiatów. Bardzo przyjemny pokój, umeblowany z dobrym smakiem przez dobrego dekoratora wnętrz. Ale co to wszystko miało mu powiedzieć? A tak naprawdę, co może mu dać takie przeszukiwanie miejsca popełnienia zbrodni? Ślady? Jeżeli morderca był cwany, miał dobrze poukładane w głowie i wiedział, co robi, to z pewnością nie zgubił żadnych guzików od kamizelki na dywanie ani nie pozostawił odcisków palców na klamce. Jeżeli był głupi albo bezczelny czy też, jeśli dostał jakiegoś napadu szału, to wtedy i tak można go było złapać bez potrzeby bawienia się w badanie jakichś tam śladów. Niemniej pierwszą rzeczą, którą należało zrobić w wypadku popełnienia zbrodni, było przeszukanie miejsca zbrodni. Katarzyna McCIoskey umożliwiła mu to przeszukanie. Ale czego, u licha ciężkiego, miał tu szukać? Odcisków palców? Jake uśmiechnął się krzywo. Nie miał pojęcia, jak znaleźć takie odciski, a nawet gdyby je znalazł, to nie wiedziałby, co ma z nimi zrobić. Ci uczeni gliniarze z pewnością podnieśli już każdy włos z dywanu i pewnie zebrali cały kurz z zasłon na oknach. Może powinien był przynieść ze sobą odkurzacz... Lecz nawet wtedy, gdyby zebrał cały korzec tych włosów, nie wiedziałby, co z nimi zrobić, chyba żeby sobie wypchał poduszkę. Zaczął krążyć po pokoju nie tyle, by coś znaleźć, ile żeby popatrzeć albo posłuchać i coś wyczuć. Do diabła z tymi odciskami palców, kurzem, włosami i guzikami od kamizelki, pokój sam w sobie może odpowiedzieć na pytania, jeśli tylko potrafi się je zadać. Dennis Morrison i jego żona planowali tego ranka wyjechać w podróż poślubną. Zameldowali się w hotelu St. Jacques wczoraj po południu. Więc dlaczego wszystkie rzeczy panny młodej zostały bardzo starannie rozpakowane, sukienki wisiały na wieszakach, koronkowa bielizna była porządnie poukładana w szufladach? Gdzieś powinny leżeć ładne i kosztowne walizki. A jeżeli nie było ich tutaj - a nie było - to powinny znajdować się w hotelowej przechowalni. Ludzie nie rozpakowują się do tego stopnia po to, aby zostać w nowojorskim hotelu tylko na jedną noc. Jednak tylko ona się rozpakowała. Przybory do golenia Dennisa Morrisona leżały w łazience, szczotki na toaletce, jedno ubranie wisiało w szafie - codzienny, zwykły garnitur-na komodzie leżała czysta koszula i nowy krawat. W szafie znajdowała się jedna zamknięta walizka ze świńskiej skóry, wyraźnie nie rozpakowana, i druga mniejsza, otwarta, z której wyjęto przybory do golenia, szczotki, koszulę i krawat. Berta Morrison rozpakowała się całkowicie, tak jakby miała zamiar pozostać tu przez miesięc. Dennis Morrison był zapakowany, gotów do opuszczenia hotelu rano. Jake zamknął oczy i stal myśląc. Pobrali się o czwartej po południu. Zjedli obiad. Potem przybyli do hotelu St. Jacques i Dennis wybrał się na popijawę. Ona przypuszczalnie rozpakowała się po jego wyjściu. Dyrektor hotelu potwierdził, że ten apartament został wynajęty tylko na jedną noc. Dennis Morrison powiedział, że zamierzali rano wyjechać do Banff, Sun Valley, Victorii, Yosemite i do Wielkiego Kanionu. Wobec tego, dlaczego, u diabła, Berta Morrison zadała sobie tyle trudu i całkowicie się rozpakowała? Policja, która szukała odcisków palców, włosów, kurzu i guzików od kamizelki, nie zwracała uwagi na takie rzeczy. Jake zaczął łazić po całej sypialni, zastanawiając się, w jaki sposób ten pokój mógłby mu powiedzieć, co się w nim wydarzyło. Berta Morrison najwyraźniej wzięła kąpiel pianową. Poznał to, widząc ślady na wannie. Siedząc w wannie, wypaliła dwa papierosy; znalazł dwa niedopałki w popielniczce leżącej na mydelniczce. l wypiła szklankę - powąchał - szampana. Zajrzał pod wannę i znalazł tam pustą butelkę. Nie, nie szklankę, ona wypiła całą kwartę. Użyła oliwki do ciała, pudru kąpielowego, emulsji do rąk i dwóch rodzajów perfum. Potem zakręciła włosy - skrętki do włosów były jeszcze trochę wilgotne, gdy znalazł je w szufladzie toaletki - potem spryskała włosy lakierem. Rzęsy podmalowała tuszem, oczy ołówkiem, nałożyła na policzki róż i uszminkowała wargi. Jaki cholerny wysiłek, pomyślał Jake, aby stanąć w progu tak przygotowaną na przyjęcie pana młodego, a potem przekonać się, że ten pan młody poszedł schlać się jak świnia, a zamiast niego pojawił się morderca. Tylko, że to nie Berta Morrison została zamordowana. Zamordowano jakąś niezidentyfikowaną kobietę w łóżku Berty Morrison, ubraną w koronkową, satynową koszulę nocną, zaś Berta Morrison, wykąpana, z papilotami, zrobiona na cacy j pewnie trochę podchmielona, zniknęła. Wszystko fajnie, powiedział do siebie Jake, ale w ten sposób nie dowiesz się, gdzie się podziała Berta Morrison, kogo zamordowano i kto jest mordercą. Policja zaledwie dotknęła biurka, zdejmując z niego odciski palców i pozostawiając na wypolerowanym blacie używany do tego celu proszek. Jake stał i patrzył w zamyśleniu. Berta Morrison nie tylko rozpakowała swoje ubrania i kosmetyki, ale także walizkową maszynę do pisania i papeterię. Maszyna była emaliowana, w kolorze bladoniebieskim, klawisze różowe, literki ciemnoniebieskie. Oznaczona była złotym monogramem B.L - Berta Lutts. Jake pomyślał, że ta maszyna do pisania powinna mu coś powiedzieć o Bercie, l faktycznie, coś powiedziała. Jake zaczął jej nie lubić. W maszynę wkręcona była kartka papieru. Znak w lewym narożniku był marnie zaprojektowany, lecz pięknie wydrukowany. Przedstawiał królową pszczół. Jake wzruszył ramionami. Na papierze widniało kilka słów. Taśma w maszynie również była niebieska. KOCHANY WUJKU GEORGE Jesteśmy szalenie szczęśliwi... 29 kwietnia Jake wpatrywał się w to. W tym liście było coś nie tak, tak samo, jak coś nie tak było w tym pokoju. Nie tylko te słowa jesteśmy szalenie szczęśliwi, napisane w pokoju, z którego zniknęła ta, która je napisała, i w którym została brutalnie zamordowana i posiniaczona nie zidentyfikowana kobieta. Było coś jeszcze. Po dłuższej chwili zorientował się, co to było. Ten niedokończony list miał datę 29 kwietnia. A dzisiaj było dziewiątego kwietnia. Och, przecież każdy może popełnić taki błąd, pisząc na maszynie. Ale gdyby Berta zrobiła taki błąd, na pewno zaraz by go poprawiła albo założyłaby nowy papier. Wszystko, co do tej pory dowiedział się o Bercie, obejrzawszy jej ubrania, toaletkę, szuflady komody, wskazywało, że była pedantką, lubiła porządek i była metodyczna. Berta nigdy nie popełniłaby takiej pomyłki. Czy policja przeszukała jej kasetkę do listów, wykonaną z florenckiej skóry? Jake patrzył na nią. Na wierzchu widniały ślady proszku do zdejmowania odcisków palców. Było też na nim trochę popiołu z cygara. Pewnie spadł, o ile dobrze pamiętał, z cygara Malone’a. Malone dziś rano spacerował po pokoju, rozmawiając z tym wygadanym Irlandczykiem z Biura Zabójstw. Chciałby, żeby teraz Malone był razem z nim. Wobec tego ta kasetka do listów była miejscem jeszcze nie zbadanym. Gliniarze wyraźnie nie zajrzeli do niej przedtem i potem, jak spadł na nią popiół z cygara Malone’a, najwyraźniej zdjęli tylko z niej odciski palców. Jake uniósł ostrożnie wieczko, tak jakby spodziewał się, że z kasetki wyskoczy Berta Morrison lub morderca albo cała sfora lampartów, i spojrzał na bardzo ładnie wypisaną kartkę papieru. Napisać do: Olive Eades Josephine Diehl Dorothy Flnny Eunice Olsen Melva Engstrand Martha Chalette Dagmar SIagg (patrz w księżce adresowej) Wyjął księżkę adresową, oprawioną w białą skórę, z wyciśniętymi na okładce literami B.L. Na górze pierwszej strony było napisane Abramson, B., adres i numer telefonu. Poniżej spłowiałym niebieskim atramentem bootlegger [Handlarz alkoholem w czasie amerykańskiej prohibicji - przyp tłum.] przekreślone świeższym kolorem atramentu i dodatkowo dopisane kupiec. Poniżej tego: Adams, J., adres, numer telefonu i lekarz. Potem: Allenberg, J., z dopiskiem: dentysta, sądząc z koloru atramentu, niedawno skreślone i zaopatrzone uwagą na emeryturze. Jake odwrócił kartki na literę „C”. Martha Chalette, tel. 2-5762. Trzydziesta Czwarta Zachodnia Ulica. Wyszła za mąż za artystę. Klub Brydżowy. Przewrócił stronę. Josephine Diehl. Bid-deford, Maine. W hotelu Martha Washington, kiedy jest w mieście. Klub Brydżowy. Następna strona mówiła, że Olive Eades pracowała jako maszynistka w agencji reklamowej i że Melva Engstrand starała się o rozwód. Jake stwierdził, że nie ma sensu tracić czasu na sprawdzanie Dorothy Flnny. Po prostu wetknął stronę z maszyny i księżkę adresową do kieszeni i kontynuował badanie zawartości kasetki. Znalazł w niej porządnie spięty plik rachunków ze sklepu z bielizną Altmana, od Lorda i Taylora [„Luksusowy sklep z damską bielizną itp w Nowym Jorku - przyp. tłum] i od Chez Rosette, a wszystkie posiadały adnotację Zapłacone i dokładnie zanotowaną datę niebieskim atramentem ozdobnym charakterem pisma. Był tam też zapłacony rachunek z World-Wide Mailing Service. Potem rachunek z Prendergast Inc., z adnotacją: Zapytać o biustonosz przepłacony o 74 centy. Był też list z czeskiego sierocińca w Indianie, dziękujący za szczodrą dotację, i cały plik listów z prośbami o pieniądze. Listy te były ściągnięte gumką i zaopatrzone adnotacją: Zbadać to. Leżał tam też list podpisany: Twój wujek George, zaczynający się: Kochana Berto. Mam nadzieję, że będziesz bardzo szczęśliwa, chociaż ty pewnie nie znasz dobrze tego człowieka. Jake schował go do kieszeni, aby później dokładnie przestudiować. Jak dotąd, pomyślał Jake, nie znalazłem nic takiego, co byłoby warte tych dziesięciu dolarów, które wetknąłem Katarzynie McCIoskey, poza tym, że Berta Morrison mogłaby pracować u kogoś jako cholernie dokładna i wydajna sekretarka. Każdy list miał datę wpływu i datę udzielonej odpowiedzi, wszystko starannie wypisane na wierzchu. Nawet ten, który rozpoczynał się następująco: Moja kochana, anielska Berto - nasz wieczór w operze był taki wspaniały. Przyrzeknij, że się znowu spotkamy, i to wkrótce. Twój bezradny niewolnik. Dennis. l nawet ten miał w rogu notatkę, wypisaną jasnoniebieskim atramentem pięknym ozdobnym pismem: Otrzymałam 23 lutego. Odpowiedziałam 25 lutego. No, przynajmniej, pocieszał się Jake, wyrobił sobie korzystne zdanie o tej metodycznej, porządnej i zarazem przygnębiającej Bercie Lutts Morrison. Na samym dnie leżał list napisany kursywą na cienkim szarym papierze. Berto... Okrutne są te bezwzględne ręce... l okrutny jest ten uśmiech na ustach... A każdego dnia coraz bardziej zbliża się noc... Kiedy gwiazdy płaczą patrząc w dół - widzą, jak śmierć czołga się skradającym krokiem na rendez-vous z miłością. Jaki świetlany, jaki radosny będzie ten dzień kwietniowy, gdy będziesz leżała martwa i skatowana. UU. UU. Co, u diabła! Ktoś napisał do Berty Morrison przed ostatnią nocą, grożąc, że ją zabije. Ktoś, kto podpisał się (on albo ona) UU. UU. Jakiś cholernie głupi podpis, chyba, że podpisali się bracia syjamscy, l w ogóle to jakiś idiotycznie głupi list. Poza tym to nie Bertę znaleziono zamordowaną. Berta zniknęła. Niemniej to właśnie było coś, co można by nazwać śladem. Jeżeli odnajdzie autora tego listu... Może jeszcze coś w szufladkach biurka. Rzucił list na niebiesko emaliowaną maszynę do pisania i wysunął górną szufladę po prawej stronie. Była pusta, poza kartką z notesu, na której było napisane: fryzjer - 10 przed południem odchudzanie - 3 po południu kupić nowy gorset (ważne) Górna szuflada po lewej stronie zawierała egzemplarz księżki dr. Stopesa Małżeńska miłość. Poza tym biurko było puste. Jake właśnie zasuwał dolną lewą szufladę, gdy usłyszał zgrzyt klucza w zamku drzwi wejściowych. Ukrył się szybko w sypialni, zamknął za sobą drzwi i stanął tuż za nimi słuchając. Usłyszał kroki. Były to ciężkie kroki. Wydawało się, że weszło trzech ludzi. Jeden z nich gwizdał piosenkę Tylko wspomnienie. Jakiś głos powiedział: „Przestań!” i gwizdanie ucichło. Potem odezwał się nieszczęśliwie brzmiący głos: „Nie mam pojęcia, czego inspektor chce, żebyśmy tu szukali”. Gliny! Jeżeli znajdą go tutaj, wtedy jego szansę rozwiązania tej sprawy będą stracone na wieki. Gdzie się ukryć? Zasłony nie były wystarczająco długie. Szafy prawdopodobnie będą przeszukiwane. Łóżko było tak niskie, że nie można pod nie wleźć. - No dobra, rozejrzyjmy się trochę - powiedział jeden z nich. Jake’owi udało się bezgłośnie przebiec dystans od drzwi do łazienki. Wszedł do kabiny prysznica i zaciągnął zasłonę. Z pewnością będzie to jedno z rutynowych przeszukiwań, pocieszał się. Na pewno gliniarze wkroczą tu za kilka minut, zajmą się przeszukiwaniem, i wtedy będzie mógł się łatwo wymknąć. Nagle usłyszał: - Eee... tu nic nie ma - a drugi głos dodał: - Niemniej musimy wszystko przeszukać. Peterson może to sprawdzić. l wtedy przypomniał sobie, że zostawił na biurku list podpisany UU. UU. Ale teraz było już za późno. 7. Pojawiają się O’Brien, Birnbaum i Schultz Były dwie korzyści z tego, że ukrył się w kabinie prysznica. Jake mógł słyszeć wszystko, co mówiono w sąsiednich pokojach, i przez odsuniętą na pół cala zasłonę mógł prawie wszystko widzieć, co się tam dzieje. Ale była też i strona negatywna. Ten, kto ostatni używał prysznica, nie zakręcił dokładnie kranu, w rezultacie, czego cienki strumyczek zimnej wody spływał za kołnierz koszuli Jake’a bez względu na to, w jaki sposób próbował tego uniknąć. Nie miał odwagi ruszać kranu, ponieważ mogłoby to spowodować jakiś hałas, a teraz z pewnością powinien zachowywać się cicho. Mógł słyszeć, a czasami widzieć, trzech mężczyzn w pokoju za sypialnią. Dwóch było w cywilu, a jeden w mundurze policjanta. Ten w mundurze był masywny, wyglądał na znudzonego i kręcił się po całym pokoju, szukając cygar. Jeden z cywilnych szpicli był mały jak pluskwa, o przejmującym, wściekłym głosie, drugi był wysoki, szczupły, o nieszczęśliwym, głupkowatym wyrazie twarzy i wyglądał tak, jakby bolał go brzuch. - To rutynowe przeszukiwanie - powiedział mały facet. - Peterson powiedział, że mamy tylko zrobić tu przegląd rutynowy. Rzeczy osobiste. Takie różne bzdury. Nie mam pojęcia, po co to mamy zrobić, ale musimy. Wysoki powiedział: - Zastanawiam się, czy jest tu gdzieś soda - wszedł do łazienki i otworzył szafkę z lekarstwami. Jake wstrzymał oddech. Znalazł buteleczkę sodowych miętówek [Lekarstwo na zgagę - przyp. tłum.], wyjął cztery pastylki, wsunął buteleczkę do kieszeni i wyszedł. Jake dodawał sobie odwagi, wmawiając sobie, że przecież gliniarze nie spodziewali się znaleźć w tym apartamencie jakiegoś człowieka, a zatem z pewnością nie będą szukali czegoś w tym rodzaju. Faktycznie, oni znajdowali się w podobnej sytuacji jak on - po prostu nie wiedzieli, czego szukają. - Na litość boską, Birnbaum - rzekł mały - dlaczego nie weźmiesz sobie wolnego i nie zaczniesz zajmować się tymi swoimi bebechami? - Dlatego, że wtedy musiałbym zostać w domu z moją starą - odrzekł ponuro Birnbaum. - Czułbym się gorzej niż zwykle. Te wszystkie kłopoty to przez jej gotowanie. - Hej, O’Brien! - zawołał gliniarz w mundurze z sypialni, gdzie wysuwał szuflady komody. - Popatrz sobie na te wszystkie rajcowne koronkowe majteczki. Myślisz, że ktoś zauważyłby, gdyby jakieś zniknęły? Znam dziewczynę w Canarsie o mniej więcej takich samych rozmiarach. - Zostaw te szmaty w spokoju, Schultz - rzekł ten mały, O’Brien. - Przyszliśmy tu szukać dowodów. - Może ty - rzekł Schultz - ale ja ciągle szukam cygara. Przeszukali szafę, toaletkę i biurko, tak jak zrobił to Jake, wymieniając między sobą słowa uznania i zachwytu dotyczące ich zawartości. - Ty, wyobraź sobie, jedna babka ma tyle nocnych koszul - zachwycał się O’Brien. Birnbaum łyknął następną pastylkę, beknął i rzekł: - Moja żona nosi flanelowe. O’Brien otworzył buteleczkę perfum, powąchał i zwilżył chusteczkę do nosa. - Nigdy nie mogłem się oprzeć perfumom - usprawiedliwiał się. To Schultz znalazł cienką kartkę papieru, pokrytego brązowym pismem. Jake usłyszał, jak woła: - Hej, chłopcy, zobaczcie! List z pogróżkami! Obaj detektywi popędzili do saloniku. O’Brien przeczytał go głośno. Kiedy dotarł do podpisu, powiedział: - Co, u diabła! - i dodał: - To pewnie napisał jakiś kretyn. - Okey - rzekł Birnbaum - tak jak i kretyn ją zamordował. Przecież to wszystko i tak nie ma sensu. Wpierw udusił tę babkę, a potem odciął jej głowę i razem wsadził do łóżka. Wobec tego aresztujemy tego UU. UU., i po sprawie. Znowu łyknął następną pigułkę. - Za dużo bierzesz tych pigułek - zganił go O’Brien. - Może, dlatego wszystko ci tak szkodzi. Birnbaum odburknął: - Wiem, co dla mnie dobre, a co nie. - Zobaczcie no, chłopcy - rzekł Schultz. W jego głosie brzmiało zdumienie. - Ten list z pogróżkami ma nagłówek „Berta...” Tylko, że tą zamordowaną nie była ta dziecinka Berta. Przecież rąbnięto inną babkę. O’Brien westchnął i rzekł: - Posłuchaj, Schultz, dla jakiegoś kretyna to nie ma znaczenia, czy załatwia właściwą osobę, czy też nie... tak długo, dopóki jej nie załatwi. - Dla mnie to nie ma sensu - upierał się Schultz. - A dlaczego to ma mieć dla ciebie jakiś sens? - spytał Birnbaum. - Niech się o to martwi Peterson. Po to zrobili go inspektorem. - Okay, okay - mruknął Schultz. - Nie ma sprawy. - Odwrócił kosz do papierów i zaczął przeglądać jego zawartość. Obaj detektywi szperali w biurku. Nie mieli więcej szczęścia od Jake’a. O’Brien odczytał głośno list od Dennisa i Birnbaum powiedział: - Daj mi to. Założę się, że zmyślasz - i przeczytał na głos: - Twój bezradny niewolnik. - O’Brien zagwizdał: - Fiu-fiu-fiu! - Chłopcy, przestańcie się wygłupiać! - rzucił Schultz. - Nie mogę się skoncentrować. - Nie rób tyle hałasu, Birnbaum - rzekł ironicznie O’Brien. - Schultz nie może się skoncentrować. Przez chwilę panowała cisza, przerywana tylko szelestem przewracanych papierów. Potem nagle Schultz powiedział: - Hej, zobaczcie tu, chłopcy. Znalazłem kopertę od tego listu z pogróżkami. Taki sam ekstra papier i to samo pismo maszynowe. - Dawaj - rzekł O’Brien i dodał: - Niech mnie diabli, jest nawet nazwisko i adres. Jake zaklął w myślach, że nie przejrzał kosza do papierów. Modlił się teraz, żeby nie kichnąć. Strumyk z prysznica powoli zaczął kompletnie przenikać przez jego lewe ramię, a on nadal nie miał odwagi zmienić pozycji. No, jeśli nabawi się zapalenia płuc, to przynajmniej w imię dobrej sprawy. - Jestem cholernie pewny, że to od jakiegoś kretyna - stwierdził Birnbaum. - Wyobraźcie sobie, ktoś pisze swoje nazwisko i adres na kopercie listu z pogróżkami, a potem idzie i morduje osobę, do której wysłał ten list. - Ale ta osoba, do której wysłano ten list, nie została zamordowana - powiedział z przekonaniem Schultz, a Birnbaum odpowiedział: - Nikt cię o to nie pyta. Zamknij się. - Wildavine... Williams - przeczytał wolno O’Brien. - Podwójne U, podwójne U [Nieprzetłumaczalna gra stów. U U czyta się w języku angielskim jak you-you, a „W” jak dablju - podwójne ju, czyli podpis UU UU brzmiałby „Dablju. Dablju”, co równa się „W.W.”, początkowe litery Wildavine Williams - przyp. tłum.]. - Ponieważ to jest jakaś kretynka - odparł cierpliwie O’Brien, jakby tłumaczył jakiemuś niedorozwiniętemu dziecku. - Morton Street 23. To w pobliżu Greenwich Village. Tam mieszka pełno takich kretynów. Jake szybko powtarzał w myślach adres, 23, 23, 23. Wildavine Williams, Morton Street 23. Och, gdyby tylko udało mu się wyleźć spod tego cholernego prysznica i ruszyć na tę Morton Street 23! - W porządku - rzekł Birnbaum. - Dzwoń, przekaż raport i wynosimy się stąd. Muszę iść do drogerii i kupić sobie pep-to-bismol. - Po to, żeby całą zasługę zgarnął Peterson? - zapytał O’Brien. - Posłuchajcie, moja matka nie wychowywała półgłówków. Pojedziemy tam i sami ją aresztujemy. Takie kretynki zawsze pękają i natychmiast zawsze wszystko wyznają. Potem razem z jej zeznaniem zabierzemy aresztowaną na komendę. - Nie czuję się zbyt dobrze... - stwierdził Birnbaum. - Poczujesz się lepiej, jak dostaniesz awans - rzekł O’Brien. - Taaa... Ale, chłopaki, ta Wildavine napisała list z pogróżkami do Berty, a to nie Bertę zabito. - Schultz, ja cię nie lubię - rzekł O’Brien. - Chodź, Birnbaum, idziemy. Jake odetchnął z ulgą. Wreszcie ci gliniarze wyjdą z apartamentu... Westchnienie ulgi zmieniło się w cichy jęk, gdy usłyszał, jak O’Brien mówi: - A ty, Schultz, masz polecenie zostać tu i pilnować tego apartamentu. Peterson powiedział, że nie życzy sobie, aby coś tu było ruszane. - Okay - rzekł Schultz - a ja życzyłbym sobie kilka cygar. - Przyślę ci z recepcji - przyrzekł O’Brien. - Masz tylko pilnować, żeby nikt stąd niczego nie zabrał, i to wszystko. - Okay - zgodził się Schultz i dodał: - Przyślij mi tylko havany. Drzwi zamknęły się za detektywami w cywilu. Jake zerknął przez szparę w zasłonie. Kiedy Schultz pozostał sam, wziął do ręki Małżeńską miłość, rozwiązał sznurowadła u butów, rozpiął kołnierzyk, wyciągnął się na kanapie i zaczął czytać. Może uda mi się jakoś szybko przemknąć, pomyślał Jake. Przez sypialnię, wzdłuż kanapki, a potem jeszcze te dziesięć czy dwanaście stóp. Ale służbowy rewolwer Schultza znajdował się w jego natychmiastowym zasięgu, a ci wielcy, leniwie wyglądający policjanci potrafili poruszać się niezwykle szybko. Poza tym musiałby jeszcze pokonać dystans do drzwi i otworzyć je. W ciągu tego całego czasu Schultz pewnie rzuciłby się za nim w pościg, a korytarz hotelowy nie był najlepszym miejscem, gdzie można by zwiać przed gliniarzem. Idiota! Zapomniał o drzwiach, które prowadziły z sypialni na korytarz. Na pewno tam były, ponieważ apartament mógł być zamieniony na dwa indywidualne pokoje. Mogły być zamknięte, ale chyba posiadały taki sam zamek, jaki znajdował się przy innych drzwiach, zamek, który można było otworzyć od środka. Upewniwszy się, że Schultz ciągle zajęty jest czytaniem, ostrożnie wyszedł spod prysznica. Zatrzymał się na chwilę, aby ręcznikiem wytrzeć kark, i sięgnął jak tylko mógł najgłębiej za kołnierzyk. Potem zaczął iść na czubkach palców przez sypialnię. Okrążył już łóżko, minął kanapkę, i w tym momencie ściekająca wzdłuż pleców woda spowodowała, że kichnął. Głośno. Schultz automatycznie odpowiedział Gesundheit [Na zdrowie – niem] nie odrywając wzroku od księżki. W sekundę później zerwał się z kanapki i wrzasnął: - Kto tam?! - i wpadł do sypialni. Jake szybko dał nura za drzwi. Wiedział oczywiście, że Schultz natychmiast tam zajrzy, l Schultz to zrobił. Przez ułamek sekundy patrzyli na siebie, a przez umysł Jake’a przebiegały różne myśli. Nie lubił tego robić. Po pierwsze, to nie jest w porządku walić w gliniarza, po drugie - polubił tego Schultza. Czuł, że Schultz jest najmądrzejszy z tej trójki przeszukującej apartament. Był niegłupi i w pewnym sensie posiadał osobisty urok. Niemniej musiał to zrobić. Kiedy Schultz sięgnął po rewolwer, Jake zamachnął się i uderzył. 7. Miejsce pobytu Wildavine Niewiele czasu minęło od chwili, gdy dwaj detektywi w cywilu opuścili apartament, a obsługa windy w hotelu St. Jacques była raczej powolna. O’Brien i Birnbaum ciągle jeszcze tkwili przed drzwiami windy, które otwierały się w chwili, gdy Jake wyszedł z drzwi apartamentu. Jake zawołał: - Jadę na dół! l szybko pobiegł korytarzem. Wszedł do windy, odetchnął i starał się wyglądać możliwie beztrosko i swobodnie. Potem przyjrzał się z bliska obu tajniakom. O’Brien miał piaskowe włosy, czerwoną twarz i niebieskie oczy, błyszczące jak szklane kulki. Śmiało mógłby uchodzić za barmana, faceta przyjmującego zakłady lub za boksera wagi muszej, mógłby też być emerytowanym dżokejem, lecz mimo wszystko wyglądał jak gliniarz. Tak samo Birnbaum. Nikt jeszcze, pomyślał Jake, nie wymyślił, w jaki sposób przebrać gliniarza w cywilu tak, aby nie przypominał gliniarza. Birnbaum miał długą, bladożółtą twarz, rzednące ciemne włosy, smętny wzrok, podkrążone oczy i szramę na górnej wardze. - Może jednak kupię sobie alka-seltzer, zamiast pepto-bis-molu - stwierdził - a ty tymczasem poślesz Schultzowi cygara. - Ty się niewłaściwie odżywiasz - mruknął obojętnie O’Brien. - Wiem o tym - odparł Birnbaum. - Moja żona wszawo gotuje, i tyle. Winda zatrzymała się na parterze. Birnbaum poszedł do drogerii, O’Brien do kiosku z cygarami, a Jake wyszedł na ulicę. W pierwszej chwili chciał zatrzymać taksówkę, jednak rozmyślił się. Nawet gdyby wyruszył przed O’Brienem i Birnbaumem, oni mieli do dyspozycji samochód policyjny. Jedynym kierowcą, jakiego Jake znał i który mógł prześcignąć samochód policyjny w każdym ruchu, była Helena, l być może nawet w tym ruchu... Ale zaraz zganił sam siebie, że tak nielojalnie o niej pomyślał i poszedł do stacji kolei podziemnej przy rogu Pięćdziesiętej Ulicy i Szóstej Alei. Pociąg nadjechał z rykiem w chwili, gdy przebiegał ostatnie stopnie. Przeskoczył przez kołowrotek, przebiegł peron i wskoczył do wagonu. Był zapchany południowym tłumem sobotnich pasażerów. Wcisnął się z trudem i stał utrzymywany przez tłum. Schultz dobrze myślał. Dobry stary Schultzuś. Wildavine Williams napisała list do Berty. Ale to nie Bertę zamordowano, to były jakieś zupełnie nieznane zwłoki, no, w każdym razie policja ich nie znała i on też ich nie znał. Może to wszystko wyjaśni Wildavine Williams, jeśli tylko zdąży do niej dotrzeć przed przybyciem policji i jeśli zdoła ją utrzymać z dala od policji, aż skończy zadawać jej te wszystkie pytania, jakie już sobie przygotował. Oczywiście, nie byłoby mu na rękę, gdyby O’Brien i Birnbaum nie mylili się i gdyby ona była kopnięta. A przecież ten list - szczególnie podpis pod nim - mógł o tym świadczyć. Kiedy tylko pociąg przyspieszył za stacją przy Trzydziestej Czwartej Ulicy, wpadł mu do głowy pomysł, który mógłby wytłumaczyć obecność tej nie zidentyfikowanej piękności w małżeńskim pokoju Berty, jak również i pewne słowa w tym liście. Motywem mogła być zazdrość. Na scenie pojawiła się Wildavine Williams, zamordowała nieznaną piękność i uprowadziła Bertę. To mogło być bardzo dobre i proste wyjaśnienie. Tylko, że przyjmując takie wyjaśnienie, nie wiadomo, dlaczego ta nie zidentyfikowana piękność miała odciętą głowę w kilka godzin potem, jak została brutalnie zamordowana i pobita z jakąś potworną wściekłością. A poza tym Berta miała młodego męża, Dennisa Morrisona. To dobre i proste wyjaśnienie w ogóle nie pasowało do faktu, że Berta Lutts, w jej późnej trzydziestce, bogata, odchudzająca się i uważająca, że należy kupić nowy gorset, poślubiła Dennisa Morrisona, który miał grubo ponad dwadzieścia lat, był przystojny i czarujący, l, w jaki sposób, u diabła, pasuje do tego wszystkiego ta wieczorowa marynarka Dennisa Morrisona? Jake westchnął, chciałby, żeby byli z nim Malone i Helena, ponieważ nigdy przedtem na własną rękę nie radził sobie z takimi problemami. Wysiadł na Czternastej Ulicy, zatrzymał taksówkę i powiedział: - Morton Street 23. Szybko. Kiedy taksówka wjechała na Morton Street, rozejrzał się, czy przy chodniku nie stoi zaparkowany jakiś wóz policyjny. Nie było żadnego. Odmówił cichą modlitwę, by Birnbaum trochę się spóźnił, zażywając alka-seltzer, i żeby warunki ruchu były na tyle złe, aby opóźniły jazdę. Przy Morton Street 23 stał, trochę krzywo do ulicy, dom z czerwonej cegły. Miał trzy piętra i stromy dach. Przed wejściem rozpościerał się trójkąt zniszczonej, zaśmieconej, mokrej od kwietniowego deszczu trawy. Trzy stopnie prowadziły do błotnistego bajorka przed drzwiami wejściowymi. Kartka napisana na maszynie i przyczepiona pinezką ogłaszała: Wynajmę ogrodowy apartament o czarującej atmosferze. Umeblowany. Dwa pokoje z łazienką. 100% styl kolonialny. Kominek na drewno. Antyki. 150$ na miesięc. Zgłaszać się do dozorcy. Ogłoszenie wyglądało tak, jakby wisiało już od dłuższego czasu. W westybulu wisiała tablica z dzwonkami i kartkami do umieszczenia na nich nazwisk. Połowa kartek była pusta. Jake odszukał WILDAVINE WILLIAMS i nacisnął przycisk, zanim przeczytał napis: Dzwonki nieczynne, proszę pukać. Joe, dozorca. Ta informacja również wisiała wyraźnie długo. Ten Joe, dozorca, wyraźnie nie spieszył się z naprawą dzwonków. Westybul i hol u dołu schodów wywołały u Jake’a jakąś bliżej nie określoną tęsknotę za domem. Przypomniało mu to pokój w górnym Wabash [Dzielnica Chicago - przyp. tłum.], gdzie mieszkał, kiedy próbował otrzymać swoją pierwszą pracę w wielkomiejskiej gazecie. Takie same wypłowiałe żółtozielone ściany, zeszpecone śladami brudnych palców, różnymi rysunkami i notatkami przy automacie telefonicznym. Taki sam zniszczony stół, na którym listonosz zostawiał pocztę, zawsze pełen listów, których nikt nie odbierał, z reklamami sklepów spożywczych i darmowymi gazetami z ogłoszeniami i reklamami. Nawet ten sam zapach szarego mydła, (chociaż nigdy nie wyglądało na to, że ktoś nim pierze), zatęchłych dywanów, dymu i śmietnika w podwórzu. Tamten dom czynszowy na górnym Wabash sam siebie nazwał Studiem, natomiast ten reklamował się jako czarujący ogrodowy apartament. Mógł sobie bez wysiłku wyobrazić ten czarujący ogrodowy apartament. Wiele było takich apartamentów z „atmosferą”, o wysokich sufitach i z pięćdziesięcioletnią instalacją sanitarną. Wildavine Williams zajmowała mieszkanie 3 C. Był to apartament położony z tyłu, na najwyższym piętrze. Jake zaczął wspinać się po schodach. Ktoś na drugim piętrze od tyłu ćwiczył na fortepianie etiudę Chopina, dwoje ludzi głośno kłóciło się na drugim piętrze od frontu. Jake zaczął wchodzić na następny ciąg schodów, mając nadzieję, że Wildavine Williams będzie w domu. Zastanawiał się, co tam naprawdę zastanie. Chyba nie jakąś maniaczkę morderczynię, mimo tego szybkiego i prostego wyjaśnienia O’Briena i Birnbauma. Może znajdzie tam Bertę Morrison, może dowie się, kim była ta zamordowana kobieta. A może nie dowie się niczego. Ale przynajmniej dotarł tu przed policją. Drzwi do mieszkania 3C były lekko uchylone. Zapukał. Cienki, wątły głos zawołał: „Wejść!” i kiedy Jake otworzył drzwi, dodał: „Jeśli jesteś chłopcem ze sklepu spożywczego, to postaw paczkę na stole”. - Nie jestem chłopcem ze sklepu spożywczego - rzekł Jake. - Chciałbym się widzieć z miss Wildavine Williams. - Dobrze, chwileczkę - zawołał głos. Dochodził zza zasłony przewieszonej w kącie pokoju, zakrywającej, jak się Jake domyślał, małą kuchenkę. W pokoju panował półmrok, lecz mógł rozróżnić kilka szczegółów. Ściany wydawały się wymalowane na czekoladowobrązowy kolor, a wiszące na nich obrazy pewnie podarowali Wildavine jej przyjaciele artyści; inaczej tego nie można było wytłumaczyć. Nad kominkiem wisiał szal w tureckie wzory. Niewiele było tam mebli: szerokie łóżko z kombinacji sprężynowo-materacowej, które przy pomocy nieco stłamszonej czarnej satynowej narzuty próbowało udawać łoże w studiu artystycznym, składany stolik, dwa krzesła pokryte emalią w chińskiej czerwieni i biurko w tym samym kolorze. W kątach leżały na podłodze poduszki, a na końcu łoża piętrzył się stos poduszek. W stojącym na parapecie słoiku po maśle z orzeszków ziemnych rosło pnącze ozdobnego słodkiego ziemniaka. Wszędzie poniewierała się meksykańska ceramika. Przez oparcie krzesła przewieszona była para nylonowych majtek, widocznie suszyło się codzienne pranie. Jedyne światło pochodziło ze świec w tanich lichtarzach kupionych u Woolwortha, które stały na gzymsie kominka, i z jednego ceramicznego, stojącego na stole. - Proszę się pospieszyć - zawołał Jake i zaraz dodał: - Co się stało z elektrycznością? Wildavine Williams wyszła zza zasłony i powiedziała: - Nigdy nie używam innego światła jak tylko świec. Elektryczność mnie przygnębia. Była to kobieta średniego wzrostu, szczupła jak struna, miała około trzydziestki. Jej włosy, na tyle, na ile to można teraz było określić, kasztanowe - Helena powiedziałaby, że mają kolor zupełnie zwyczajny - opadały na ramiona i mizerną grzywką na czoło. Nosiła okulary bez oprawek i nie była umalowana. Ubrana była w batikowy kitel i jasnopomarańczowe spodnie od piżamy, na nogach miała sandały ze sznurka. - Nie mam teraz czasu wyjaśniać pani - powiedział Jake. - Niech pani założy płaszcz i szybko ze mną wyjdzie. Policja jedzie do pani z Pięćdziesiętej Piątej Ulicy, a ja nie chcę, aby tu panią zastali. Mógł widzieć za szkłami okularów jej rozszerzające się oczy. - Policja? - zapytała trochę piskliwym głosem. Potem dodała: - Czy pan ma bzika? - O ile wiem, to nie - odparł Jake - ale policja myśli, że to pani ma bzika. Oni sądzą, że pani zamordowała tę kobietę, Bertę Morrison, minionej nocy w jej małżeńskim apartamencie, ponieważ znaleźli list od pani, ten, który napisała pani do Berty. Wciągaj pani płaszcz i spływamy. - Zamordowana? - zapytała. - Kto został zamordowany? - Tego to jeszcze nikt nie wie - odrzekł Jake. - Niech pani słucha, mówię wyraźnie, nie marnujmy czasu, zrozumiano? Proszę mi wierzyć, jestem tutaj po to, żeby pani pomóc. Proszę, więc robić to, co mówię, i nie zadawać pytań. Wlepiła w niego wzrok. - Kim pan jest? Czym się pan właściwie zajmuje? - Nazywam się Jake Justus - odparł - i jestem pisarzem. - Och - zainteresowała się - czytał pan kiedyś jakiś mój wiersz? - Wszystkie - odpowiedział Jake zdesperowany - i szaleję za nimi. A teraz musimy się stąd wynosić, zanim przyjdzie policja. - Podobają się panu? - zapytała. - Co pan o nich myśli? - O tych gliniarzach? - zapytał Jake. - Bardzo mi się podobają. Zwykle gliniarze podobają mi się i ja im się podobam, tylko, że od czasu do czasu wzajemnie się nie rozumiemy... - Ja nie to miałam na myśli - powiedziała. - Chodzi o to, czy podobał się panu mój Kalejdoskopowy punkt widzenia Wigilijnego Serca, który został wydrukowany we „Fragmentariach”? - Zachwycający - rzekł Jake. Zastanawiał się, czy może nie lepiej byłoby wyrżnąć ją, zanieść na dół do taksówki i wydostać się stąd, zanim O’Brien i Birnbaum podjadą do krawężnika. Doszedł jednak do wniosku, że to byłoby nie tylko trudne, ale i niebezpieczne, a poza tym przedwczesne. Mogłoby wywołać jakieś niefortunne podejrzenia w umyśle Wildavine Williams. Pomijając wszystko, wydawało się, że jest dość silna. - A moje Podwójne przedwczorajsze echa na odpływającym promie? - spytała z podnieceniem. - Co pan o tym sądzi? - Myślę, że były znakomite - powiedział Jake. - Bardzo mnie inspirowały. A teraz niech mnie pani posłucha. Policja przeczytała coś, co pani napisała, i oni z tego wywnioskowali, że pani komuś groziła, a teraz jadą tu, żeby panią aresztować. - To wszystko wydaje mi się raczej bez sensu - stwierdziła Wildavine Williams. - Co policja mogłaby chcieć ode mnie? W jaki sposób mogłaby ją zainteresować moja osoba? Jake przygryzł język, żeby nie powiedzieć: „A kto w ogóle mógłby się panią zainteresować?”, zamiast tego powiedział: - Ponieważ przez dwie albo trzy godziny z pani powodu stałem pod lodowatym prysznicem, wyrżnąłem w mordę gliniarza, który miał osiem stóp wysokości i cztery stopy szerokości, i przyjechałem tu zatłoczoną koleją podziemną tuż przed nosem policyjnego auta po to tylko, aby panią ratować. A teraz wkładaj pani ten cholerny płaszcz i, do diabła, zmywajmy się stąd. - Wie pan, co ja myślą? - powiedziała Wildavine Williams. - Ja myślę, że pan cierpi na nerwicą. - A ja myślę - odparł, Jake - że jeśli nie zrobi pani tego, co mówię, to w ciągu trzydziestu minut znajdzie się pani w pudle. - Ale za co? - natarła Wildavine. Jake głośno odetchnął i wrzasnął: - Za morderstwo! - Czyje morderstwo? - naciskała Wildavine. - Nie wiem-odrzekł Jake. Przerwał. Rozmowa wydawała się wracać do punktu wyjścia. - Mrs Williams, nie pora teraz na wyjaśnienia. Chciałbym, żeby mi pani tylko zaufała. Proszą wierzyć, ja tylko pragną pani pomóc w kłopotach. - Ależ - powiedziała Wildavine - ja nie mam żadnych kłopotów. Od ulicy dochodziły nieomylne odgłosy wycia syreny policyjnej. Ucichły przed domem. - O... nie ma pani? - spytał ponuro Jake. Wildavine wpatrywała się w niego z uwagą. Z westybulu dochodziły głosy i ciężkie kroki. Jeden z głosów - Birnbauma - mówił: - Może powinniśmy zabrać ze sobą Schultza, gdyby się opierała. - Jednak - wydusiła z siebie - miał pan rację! - Na miłość boską - rzekł Jake - czy pani myśli, że zabawiałem się z panią w dwadzieścia pytań? Gdzie, u diabła, możemy się teraz szybko schować? Zamrugała i powiedziała: - Tu, obok. Otworzyła drzwi i zaprowadziła go do drugiego, podobnego pokoju, z wyjątkiem tego, że ściany pomalowane były na granatowo, a meble pomarańczowe, zaś kanapę przykrywała tania indyjska narzuta. - To Zory - wyjaśniła - mojej przyjaciółki. Zostawia otwarte drzwi, żebym mogła nakarmić jej kota - wskazała śpiącego na łóżku wielkiego, chudego syjamskiego kota, koloru musztardowego. Na schodach dudniły już kroki. - Dobrze - wyszeptał Jake. - Proszę teraz posłuchać. Oni nie znają pani ani mnie. Prawdopodobnie przyjdą tutaj i spytają, gdzie jest Wildavine Williams. Proszę im powiedzieć, że wyjechała do Jersey City czy w jakieś inne miejsce. Obojętne. Tylko niech się pani przed nimi nie zdradzi. Skinęła głową. - Ale czego oni ode mnie chcą? - Już pani mówiłem - mruknął Jake. - Popełniono morderstwo. - Tak. Ale jakie morderstwo? - Proszę - wyszeptał Jake - nie wracajmy do tego. A teraz cicho i proszę słuchać. Wpierw usłyszeli pukanie do drzwi apartamentu, który właśnie opuścili, a potem odgłos otwieranych drzwi. Później słychać było szmer głosów. Po kilku minutach głosy zbliżyły się - O’Brien i Birnbaum najwidoczniej stali na klatce schodowej. - No, spróbujmy następnych drzwi - powiedział O’Brien. Jake przełknął ślinę i rzekł głośno: - l, proszę pani, jeśli zapłaci pani za ten magazyn „Przyjaciel Domowy”, bez którego nie może obyć się żaden dom, abonament za trzy lata z góry, wówczas otrzyma pani zupełnie za darmo wspaniałą pięciusetstronicową książkę... Załomotano do drzwi. Jake skinął głową, Wildavine poszła otworzyć. Weszło dwóch tajniaków. - Dzień dobry pani - rzekł O’Brien. - Pani tu mieszka? - Kiedy potwierdziła kiwnięciem głowy, powiedział: - Chcielibyśmy widzieć się z miss Wildavine Williams. - Ona mieszka obok - odparła Wildavine. - My wiemy, że mieszka obok - powiedział Birnbaum. - Byliśmy tam, ale jej nie ma. Gdzie ona jest? Wildavine przez chwilę patrzyła bezmyślnie, a potem powiedziała trochę drżącym głosem: - Ona powiedziała... że wyjeżdża do Jersey City. - A dokąd konkretnie w Jersey City? - zapytał O’Brien. - Tego nie wiem. - Po co ona tam pojechała? - zapytał Birnbaum. - Nie mówiła mi po co. - Kiedy wróci? - zapytał O’Brien. - Myślę, że... pewnie za tydzień - odparła słabym głosem Wildavine. O’Brien rzucił jej zimne spojrzenie. - Jeżeli wyjechała do Jersey City i wróci dopiero za tydzień, to dlaczego zostawiła nie zamknięte drzwi? - Nie wiem - odrzekła Wildavine. - Ona jest... bardzo roztargniona. Jake zdecydował, że należy przyjść jej z pomocą. Podszedł i powiedział: - Czy któryś z panów byłby zainteresowany trzyletnią prenumeratą „Przyjaciela Domowego”? Nasza korzystna oferta... - Chodź, O’Brien - rzekł Birnbaum - wynosimy się stąd. Jake odetchnął. Potem usłyszał spieszne, ciężkie kroki, ale nie zbiegające w dół, lecz zdążające w górę schodów. Odezwał się podniesiony głos: - Hej! O’Brien! Birnbaum! Ten głos ściął mu krew w żyłach. W sekundę później w drzwiach stanął Schultz. - Hej, posłuchajcie no, chłopcy... - zaczął i natychmiast przerwał, wpatrując się w Jake’a. - On tu jest! - wykrzyknął. - To ten skurczybyk, który mnie rąbnął! - Aha... Mówisz, że on cię rąbnął, taaak? - rzekł O’Brien i ruszył do przodu. No, w każdym razie, pocieszał się Jake, nie złapali Wildavine. Jeżeli będzie miała dość rozsądku, żeby się nadal ukrywać, wszystko będzie okay. A kiedy tylko on wyjaśni wszystko na policji - a nie miał, co do tego wątpliwości - wróci i zada jej odpowiednie pytania. Potem na schodach znowu rozległy się kroki, zbliżyły się do podestu, podeszły do drzwi apartamentu i zatrzymały się. W drzwiach stanęła mała tłuściutka, piegowata i ruda kobietka, trzymając w obu rękach torby z żywnością. Otworzyła szeroko usta ze zdumienia. - O, Wildavine! - wykrzyknęła. - Co tu się dzieje? O’Brien i Bimbaum wlepili w nią wzrok, l nagle zapytali chórem: - Wildavine? 8. Historia życia młodego mężczyzny do towarzystwa - Nie bądź głupi - powiedziała stanowczo Helena - i nie martw się o niego. Jeśli o mnie chodzi, może go nie być przez cały dzień. Ja tylko powiedziałam, że przedtem nigdy na tak długo nie wychodził. - A ja tylko powiedziałem - warknął Malone - że on pewnie w każdej chwili wróci. - Jeżeli nie wróci - powiedziała Helena - to i tak mi na tym nie zależy. - Zapaliła papierosa i usiadła, łamiąc zapałkę na drobne kawałeczki. Przyprowadzili ze sobą na górę Dennisa Morrisona. Dyrektor hotelu kazał przenieść ubrania i osobiste przedmioty młodego człowieka z apartamentu, który miał dzielić z młodą żoną, do innego pokoju i równocześnie dostarczył mu kompletne ubranie do apartamentu Justusów. Malone wydał Dennisowi stanowcze polecenie, aby zanim zacznie coś mówić i myśleć, wykąpał się i przebrał. - Malone - spytała Helena - która godzina? Mały prawnik zignorował pytanie i rzekł: - Prawdopodobnie zatrzymał go wzmożony ruch uliczny. Helena prychnęła i rzuciła: - Nienawidzę cię. Otworzyły się drzwi do sypialni i wszedł Dennis Morrison. Miał na sobie dobrze skrojony wełniany garnitur, białą koszulę i kasztanowy krawat. Był świeżo ogolony, jego ciemne włosy błyszczały. Uczynił ogromny wysiłek, aby się uśmiechnąć. Jednak ciągle jeszcze był bardzo blady i ciągle jeszcze miał podkrążone oczy. - No, teraz już lepiej - pochwalił Malone. - Siadaj, chłopcze, na sofie i odpręż się. Kiedy pan ostatni raz jadł? - Ostatni raz... obiad - odparł Dennis Morrison. - Wczoraj wieczorem jadłem z Bertą obiad. Helena i prawnik spojrzeli na siebie. Helena powiedziała: - Lepiej nie czekajmy z lunchem na Jake’a. Jest już prawie druga. - Zatelefonowała na dół i zamówiła trzy podwójne porcje sadzonych jajek, trzy podwójne porcje szynki i kopiasty talerz tostów, marmoladę i kawę. - Moje ubrania... - rzekł Dennis Morrison. - Zostawiłem je tam...- kiwnął głową w kierunku drzwi do sypialni, przerwał i dodał: - Wieczorowa marynarka... - Zostanie tutaj - wtrącił Malone. - Ta marynarka jest materiałem dowodowym. - Policja zatrzymała papierośnicę i portfel - rzekł Dennis Morrison. - Powiedzieli, że to są dowody. Jednak zostawili mi marynarkę. - Czy nie ma pan nawet najmniejszego pojęcia, skąd pan ma tę marynarkę? - zapytała Helena. Potrząsnął przecząco głową. - Próbowałem się nad tym zastanawiać przez cały dzień. Próbowałem przypomnieć sobie nazwiska ludzi, których spotkałem, ale nie mogłem. Nawet nie pamiętam, gdzie byłem. - No, więc niech pan teraz przestanie próbować, dopóki pan czegoś nie zje - powiedziała. - Odkładamy dyskusję do chwili, gdy zniknie z tacy ostatnia okruszynka. W czasie lunchu rozmowa ledwo się tliła, jednak jakoś Helena i Malone wspólnie dali sobie radę, aby nie mówić o młodych mężatkach, o znikaniach i o morderstwach. Kiedy zaczęto wynosić tace, powoli na twarz Dennisa Morrisona powróciły kolory. - Czy policja da mi znać, jak tylko czegoś się dowiedzą? - zapytał zaniepokojony Dennis. - A jeżeli nic mi nie powiedzą, to będzie znaczyło, że nic nie znaleźli, prawda? Malone skinął głową i powiedział: - Niech się pan nie martwi, zadzwonią do pana, kiedy tylko będą jakieś nowiny. - Gdybym tylko mógł coś zrobić - rzekł Dennis. - Gdybym tylko mógł pójść i znaleźć ją. Gdybym tylko wiedział, jak mógłbym pomóc policji... - przerwał. - Widzi pan, to prawda, że ożeniłem się z Bertą dla jej pieniędzy. Malone szybka spojrzał na twarz wymęczonego młodzieńca i zanim powiedział, wydmuchał w kierunku sufitu gęstą chmurę dymu z cygara. - To nic nadzwyczajnego. Ja zawsze zamierzałem ożenić się dla forsy, tylko, że nigdy nie mogłem znaleźć kobiety z wystarczającą ilością pieniędzy i która zgodziłaby się ze mną, że to dobry pomysł. Otrzymał nagrodę w postaci nikłego uśmiechu na twarzy Dennisa Morrisona. - Jednak ona o tym wiedziała - ciągnął Dennis - i właściwie wszystko było w porządku. A poza tym to był jej pomysł. Naprawdę zamierzałem ją uszczęśliwić. Tak jakby to była prawdziwa miłość. Może z czasem zakochalibyśmy się w sobie. Różnica ośmiu lat to znów nie tak wiele. - Niech pan spróbuje zacząć od początku - podpowiedziała Helena - może wtedy lepiej to zrozumiemy. Kiedy pan ją spotkał i jak się to wszystko zaczęło? - Pracowałem w firmie wynajmującej młodych mężczyzn do towarzystwa. - Przerwał patrząc w podłogę i po chwili zaczął mówić dalej: - Wiem, że to wygląda na robienie pieniędzy w głupi sposób, ale ja inaczej nie potrafiłem zarabiać. Miałem zamiar zdobyć fortunę w Nowym Jorku. Wydawało mi się, że to pestka... Och, ale przecież nie macie zamiaru wysłuchiwać historii mojego całego życia. - Ależ nie, właśnie, że chcemy - zachęciła gorąco Helena. - Nie mogę teraz myśleć o niczym bardziej interesującym - mruknął Malone, z trudem tłumiąc chęć ziewnięcia. Już od dawna nie spał. - To taka zwykła historia chłopca z małego miasteczka, który próbuje złapać Pana Boga za nogi, lecz mu się nie udaje - rzekł Dennis. - Małe miasteczko. Moi rodzice byli biedni, ale jakoś dawaliśmy sobie radę. Lato spędzałem na farmie dziadka. On miał pieniądze, w każdym razie trochę ich miał. Kupił mi rower, a kiedy byłem w gimnazjum, kupował mi eleganckie ubrania i dawał pensję. W ostatnim roku podarował mi tani samochód. Cieszyłem się sympatią i popularnością. Potem dziadek umarł i zostawił mi trochę pieniędzy, abym mógł się dalej kształcić. Na dobrym uniwersytecie. Chyba był przekonany, że najważniejsze to uczyć się na bardzo dobrym uniwersytecie. Malone próbował stłumić następne ziewnięcie i uprzytomnił sobie, iż on na ten temat nie ma wyrobionego zdania. On uzyskał tytuł prawniczy, chodząc do szkoły wieczorowej, równocześnie jeżdżąc na taksówce. - Założę się, że na uniwersytecie też był pan bardzo popularny - zauważyła Helena. - No... - rzekł Dennis - no tak. Zaprzyjaźniłem się z wszystkimi odpowiednimi facetami, jeśli wie pani, co chcę przez to powiedzieć. Nie byłem najmocniejszy, ale byłem liderem grupy na moim roku. A kiedy ukończyłem, wydawało mi się, że siedzę na czubku świata i przyjeżdżając do Nowego Jorku myślałem, że tu praca na mnie czeka. Myślałem, że łatwo będzie sprzedawać ubezpieczenia. Wkrótce przekonałem się, że nie jestem dobrym sprzedawcą. Potem miałem kilka innych posad, aż wreszcie, po kilku latach - jakieś trzy lata temu - wylądowałem w tej firmie wynajmującej mężczyzn do towarzystwa. - Przerwał, żeby się napić, i dodał: - Obawiam się, że was nudzę. - Niech pan o tym nie myśli - mruknął Malone - niech pan mówi dalej. - No, musiałem przecież jakoś zarabiać na życie - usprawiedliwiał się Dennis. - Moi rodzice już nie żyli i nie mogłem pisać do domu po pieniądze. Zarabiałem wystarczająco dużo, aby opłacać pokój, kupić coś do ubrania i do jedzenia. Czasami zostawało mi trochę na zabawę, l wtedy spotkałem Bertę. - Klientka? - zapytała Helena. Dennis skinął głową. - Tak... Ale ona była trochę inna. Wszystkie klientki przeważnie były beznadziejne, a ona była taka... och, nie wiem... taka wzruszająca. Nigdy z nikim się nie umawiała, nie miała chłopców, nie chodziła na zabawy, dancingi i tym podobne. Ona nie wynajęła mnie po to, aby pójść potańczyć. Malone otworzył oczy i spytał: - No to po co? - To z powodu jednej z jej przyjaciółek - rzekł Dennis. - Miała całą masę przyjaciółek, z którymi chodziła do szkoły. Większość z nich wyszła już za mąż albo miała zamiar to zrobić lub też robiły karierę czy coś takiego. Chciała, więc pokazać im, że i ona też może mieć takiego faceta, z którym się spotyka. Więc umówiła się ze mną w tej firmie: trzy wieczory w tygodniu. Pewnego wieczoru, gdy po nią przyszedłem, wyglądała tak, jakby płakała. Była u pewnej swojej przyjaciółki na przyjęciu z okazji jej rychłego zamążpójścia. Powiedziałem, więc w żartach: „Dlaczego pani nie wyjdzie za mąż, żeby im pokazać?” Popatrzyła na mnie i odpowiedziała: „Dobra myśl. Ożeni się pan ze mną?” - Czyżby to było takie proste? - zdziwił się Malone. Wstał, poszedł do łazienki i nalał sobie porcję dżinu. Miał nadzieję, że to odpędzi senność, ponieważ chciał usłyszeć, co dalej powie Dennis Morrison. Jednak trudno mu było skoncentrować się. Opowieści o życiu nie zawsze są dobrą receptą dla kogoś, kto spędził dwadzieścia godzin w pociągu, wcale nie spał i miał kaca. - Jest pan pewien, że to pana interesuje? - spytał Dennis Morrison. - Drogi młodzieńcze - zapewnił go Malone - gdyby mnie to trochę bardziej interesowało, znalazłbym się w stanie załamania nerwowego. - Zapalił nowe cygaro. - A więc ożenił się pan z nią - podpowiedziała Helena Dennisowi. - No, wie pani-rzekł Dennis - ona bardzo chciała wyjść za mąż. Większość jej przyjaciółek była już mężatkami albo właśnie wychodziła za mąż, albo też były już rozwódkami, i one wszystkie patrzyły na nią z góry. A te, które nie wyszły za mąż i prowadziły jakieś interesy czy coś takiego, też patrzyły na nią jak na coś gorszego. Z wyjątkiem kilku, które były dla niej naprawdę miłe, ponieważ chodziły razem z nią do tej samej szkoły. Pomyślała, więc, że gdyby nagle miała jakiś wielki romans i wyszła za mąż... no, to sami wiecie. Helena powiedziała: - Hm, to raczej drastyczny sposób planowania wspaniałego, szczęśliwego życia... No, ale niech pan kontynuuje. - Było coś jeszcze - mówił Dennis. - Zwykle mawiała, że nie chce zostać bogatą starą panną. Raczej wolała być bogatą starą rozwódką z przeszłością. - Bardzo rozsądna decyzja - zauważył Malone. Wstał i przysunął się bliżej okna. - Tak, mówię pani, że to było doprawdy rozczulające - powiedział Dennis. - Ona chciała tylko, żebym się z nią ożenił, żebym jej nadskakiwał publicznie, żebym wytrzymał z nią przez jakieś dwa lata, potem udałaby, że uciekła z kimś innym, a ja bym się z nią rozwiódł. To wszystko, co miałem zrobić, a ona w zamian za to chciała odpowiednio ustawić mnie do końca życia. Tylko, że... no, wiecie... stwierdziłem, że gdybyśmy polubili się naprawdę, no, może wtedy nasze małżeństwo mogłoby się okazać udane, l tak chyba byłoby lepiej. - Uśmiechnął się ze smutkiem. - Ona na pewno byłaby bardziej szczęśliwa z mężem, którego mogłaby pokazywać swoim przyjaciółkom, którego mogłaby przedstawić w Klubie Brydżowym, aniżeli pozostać z wyrokiem rozwodowym w ręce. Mąż, miły dom i tak dalej... - przerwał. - Oczywiście, gdyby upierała się pozostać przy swoim pierwotnym planie, musiałbym się na to zgodzić. - Niech mi pan powie - zapytała Helena - czy to miało być tylko małżeństwo formalne? Dennis Morrison był zakłopotany. - No tak - odparł - coś w tym rodzaju. - Młodzieńcze - powiedziała Helena surowo - na takie pytanie może pan tylko odpowiedzieć tak albo nie. Malone rzucił: - Heleno! - No - jąkał się Dennis Morrison - chciałem powiedzieć, że... to było właśnie w ten sposób. To było... no, to znaczy, że chciałem pośrednio powiedzieć „tak”. To „tak” było właśnie pośrednie. Jeśli wie pani, co mam przez to na myśli. - Mętnie - stwierdziła Helena. - Ja po prostu tak zakładałem... No, wie pani. Nigdy jej nie pocałowałem czy coś w tym sensie. Wszystko zostało zaaranżowane w formie czystego interesu. Nigdy nie mówiliśmy o tych rzeczach. A o czym ona myślała, tego to ja nie wiem. Malone otworzył jedno oko i powiedział: - A o czym pan myślał? - Ja wtedy w ogóle nie myślałem o tym - odparł Dennis. - Do chwili, gdy pobraliśmy się i po zjedzeniu tego obiadu w „Rainbow Room” wróciliśmy do hotelu. Dopiero wtedy zacząłem o tym myśleć. No, wie pani. Przecież mogłem przespać tą noc na kanapce w saloniku. Ale potem i tak nastąpiłaby długa podróż pociągiem we wspólnym przedziale, później różne hotele l tym podobne. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, w ogóle nie wiedziałem, co mam robić. - No, więc postanowił pan pójść się upić - powiedział Malone. - O nie! - sprzeciwił się Dennis. - To nie miało być tak. - On nie poszedł, żeby się upić, on wyszedł, żeby łyknąć jednego drinka - sprostowała Helena - a to różnica. - Przestań się sprzeczać - odparował zgryźliwie Malone - i podaj mi fakty. Zresztą mniejsza o nią, Dennis, wal dalej! - Powiedziała mi, że chce się trochę rozpakować - mówił dalej Dennis - i wziąć kąpiel. Odrzekłem, więc „okay” i chciałem przed snem skoczyć na dół do baru na drinka. Wyobrażałem sobie, że mniej więcej wszystko zależy od niej - no, chciałem po prostu bez pytania przekonać się, czego się po mnie spodziewała, l pomyślałem sobie, że jeśli dość długo poczekam, no, wie pani, co mam na myśli, to mógłbym... no, wie pani... kiedy wrócę, wyobrazić sobie to, czego w istocie nie ma. - Bardzo chwalebna myśl - mruknął Malone i zamknął oczy. - Tylko, że wdepnął pan pomiędzy pijaków. - Wie pan, jak to jest - powiedział Dennis. Wyglądał bardzo młodo i był bardzo zawstydzony. - Zaczyna pan gadać z jakimiś facetami przy barze, a ja naprawdę dużo nie jadłem na ten obiad. W dodatku byłem trochę roztrzęsiony. Ten facet, z którym zacząłem rozmawiać - nie bardzo go pamiętam - namówił mnie, żebyśmy poszli ulicą kawałek dalej i obejrzeli jakieś przedstawienie w jakimś klubie... nie pamiętam, jaki to był klub. Spojrzałem na zegarek i pomyślałem, że to właśnie znakomicie wypełniłoby odpowiednią ilość czasu, l to też pamiętam. No, więc wypiliśmy parę drinków i poszliśmy, ten facet i ja. - Czy to było dobre przedstawienie? - zapytał Malone. -1 gdzie ono było? - Sądzę, że było dobre - odparł Dennis - ale nie jestem tego pewny, l nie mogę sobie przypomnieć, gdzie to było. Pamiętam, że był tam jakiś komik i dziewczyna, która coś śpiewała... i jeszcze jakiś balecik. Wiem, że gdzieś zgubiłem tego faceta i przyłączyłem się do ludzi, którzy tam byli. Żadnego z nich nie pamiętam, pamiętam tylko tyle, że siedziałem przy ich stole. Mam tylko jakieś mdłe przebłyski... raczej wrażenia, że potem odwiedziliśmy razem kupę jakichś innych klubów, i to wszystko. - A kiedy pan zaczął tę swoją turę? - zapytał Malone. - Około ósmej wieczorem, a może o wpół do dziewiątej. Ale nie później, tego jestem pewien. Helena powiedziała w zamyśleniu: - A po czwartej nad ranem znaleźliśmy pana próbującego zrywać lilie w hotelowej recepcji. Musiał pan zwiedzić kawał miasta. - Ale jak tu wróciłem? - dziwił się Dennis. - To widocznie jakiś pijacki instynkt - podpowiedział mu Malone. - Pijacy zawsze wracają do domu jak gołębie pocztowe. - Skrzywił się. - Tak, to istotnie minęło sporo czasu. Malone i Helena wymienili milczące spojrzenia. - Co to ma za znaczenie? - zaniepokoił się Dennis. - Pańskie nocne przygody są naprawdę bardzo interesujące - powiedział wolno Malone - i gdyby policji wpadł do głowy jakiś niemiły pomysł dotyczący tego morderstwa, które wydarzyło się w pańskim apartamencie, to nie będą uważali tej całej historii za dobre alibi. Dennis jęknął. - Wiem - powiedział - ale co ja mam robić? Przecież dokładnie tak było. - Może to nie jest najlepsze alibi - powiedziała Helena do prawnika - ale to jest jego jedyne alibi. Malone przez chwilę żuł cygaro. 9. Człowiek, który ma szukać. - Osobiście - powiedział wreszcie - nie wierzę w żadne alibi. Ludzie, którzy potrafią wyliczyć się z każdej minuty swojego czasu i mają jeszcze na to świadków, kiedy zdarzy się w tym czasie morderstwo, tacy ludzie właśnie wzbudzają moje podejrzenia. Ponieważ takie alibi wydaje się wskazywać na to, że jest spreparowane. W normalnych okolicznościach nikt nie może rozliczyć się z tego, w jaki sposób spędził swój czas. Ale - dodał ponuro - czasami policja w tej sprawie postępuje bardzo konwencjonalnie. - Gdyby, chociaż pamiętał miejsca, do których poszedł minionej nocy - powiedziała w zamyśleniu Helena - albo żeby chociaż wskazał, gdzie mniej więcej to było. Może sam nic nie pamiętać, ale pamiętaliby go ludzie, z którymi przebywał. - Nagle jej oczy zwęziły się. - To jest to. To rozwiązanie naszych problemów! - Pamiętaj - rzekł Malone - pamiętaj: dziś wieczorem o szóstej czterdzieści pięć... - ...jest pociąg do Chicago - dokończyła Helena. - l ty nie chcesz iść na ten pociąg, ponieważ ten miły młody człowiek potrzebuje alibi, l my je dla niego znajdziemy. Człowiek, który ma szukać - Mówię po raz setny - oświadczył stanowczo Malone - że nie będę ci towarzyszył w tej twojej wariackiej włóczędze po wszystkich nocnych klubach, knajpach, spelunkach i kto wie co tam jeszcze jest w Nowym Jorku, wypytując kelnerów i barmanów, czy „minionej nocy widzieli na pewno młodego człowieka o ciemnych włosach?” - Jesteś bardzo niekoleżeński - stwierdziła Helena. - Poza tym zabierzemy ze sobą jego zdjęcie. On ma jedno. Widziałam je. Malone prychnął: - Myślisz, że kiedy jakiś obcy facet podetknie barmanowi pod nos fotografię i zapyta: „Widział go pan ostatniej nocy?”, to barman udzieli jakichkolwiek informacji? - Mnie jej udzieli - oświadczyła Helena z niezachwianą pewnością siebie. Malone zorientował się, że ona ma rację. Chciałby widzieć mężczyznę, od którego Helena nie wydostałaby jakiejkolwiek informacji. Spróbował z innej beczki. - To nie nasz interes - zaczął. - Tylko, dlatego, że ty i Jake ostatniej nocy pomogliście w recepcji hotelowej jakiemuś pijakowi... - My jesteśmy jego jedynymi przyjaciółmi, jakich ma na świecie - powiedziała Helena. - Sam to nam powiedział. Malone zapalił świeże cygaro: - To nie będzie się podobało Jake’owi. Morderstwa nie są jego hobby i cholernie go denerwują. Ale natychmiast zrobiło mu się przykro, że to powiedział. Wyraz twarzy Heleny zmienił się, gdy spytała: - Malone, która to godzina? - Piąta - odparł Malone i szybko dodał: - Coś go musiało zatrzymać. - Od dziesiątej rano? Nie był pewien, czy ton jej głosu wskazywał wściekłość czy strach. - W porządku - rzekł - więc może wreszcie potknął się o jakieś porządne i uczciwe zajęcie i krępuje się powiedzieć ci o tym. - Jake? - spytała słabym głosem Helena. - Prawdą jest - powiedział Malone - że on prawdopodobnie wyszedł z jakąś dziewczyną. Więc przestań się o niego martwić. Helena pociągnęła nosem. Przez chwilę panowało milczenie. Potem powiedziała: - Ale, Malone, on nigdy nie był tak długo nieobecny, jak dzisiaj.- l po chwili dodała: -Jeżeli nie przyjdzie do szóstej, wtedy ja... - Co wtedy zrobisz? - zapytał Malone. - Wtedy ja... - spojrzała na niego, nabrała głęboko powietrza i powiedziała - wtedy ubiorę się elegancko i pójdziemy na obiad. Potem znajdziemy Dennisowi alibi, a Jake’a niech diabli wezmą. - O nie - odparł Malone - to nie ze mną. Pozwól, żeby Dennis sam sobie znalazł alibi. Przed pół godziną wsadzili wyczerpanego Dennisa do łóżka i zostawili na biurku wyraźne polecenie, by mu nie przeszkadzano. Od tej pory Malone, coraz bardziej tracąc grunt, rozprawiał z Heleną na temat wieczornych planów. Ale tracąc grunt, uświadomił sobie, że jeszcze nie wszystko przepadło. - Do diabła, Malone - powiedziała - czy ty nawet nie jesteś ciekaw? - Absolutnie nie - odparł mały adwokat z ostatnią uncją determinacji.-Wcale mnie nie obchodzi, gdzie jest Berta Morrison albo, dlaczego zniknęła ze swojego małżeńskiego pokoju po tym, jak poniosła tyle kosztów i starań, aby wreszcie zdobyć męża. Nic mnie nie obchodzi, kim była ta nieznana piękność. Zupełnie mnie nie interesuje, w jaki sposób dostała się do wyżej wspomnianego pokoju albo, po co tam wlazła. Nie obchodzi mnie, kto ją zamordował albo, dlaczego miała odciętą głowę. W ogóle nic mnie nie obchodzą te cholerne rzeczy i z każdą minutą coraz mniej mnie to wszystko interesuje. - Patrzył ze złością na Helenę, próbując strząsnąć calowy popiół z cygara i trafić nim na popielniczkę, ale zamiast tego trafił na swoją kamizelkę. Przez minutę bezskutecznie usiłował go strzepnąć, a potem dokończył: - To cholernie zabawne... Mam na myśli tę wieczorową marynarkę. - Spojrzał na Helenę i dodał: - Przestań się chichrać. - Ja się nie chichram - powiedziała Helena. - To był ironiczny śmiech wykonany staccato. Jeżeli tak cię interesuje ta wieczorowa marynarka, to, dlaczego nie rozejrzysz się, skąd się ona wzięła i jakim cudem znalazła się na grzbiecie Dennisa Morrisona? Taki bystry facet jak ty! - Zamknij się - rzekł Malone prawie już śpiąc. - Pozwól mi pomyśleć. - Przerwał: - To była kosztowna, uszyta na miarę marynarka. Musi być na niej naszyta metka z nazwiskiem krawca. Porządni krawcy zawsze zapisują klientów, którym szyją na miarę. - Ciągle jeszcze jesteś bystry - stwierdziła Helena. Poderwała się, pobiegła do sypialni i wróciła z marynarką. - Miałam nadzieję, że pomyślisz o tym przede mną - rzuciła mu ją na kolana. - Szkoda, że właściciel nie zostawił swojego biletu wizytowego w portfelu. To wyjaśniłoby wszystko. - Pewnie on też był na popijawie - zauważył Malone - i chciał, żeby w razie czego nie dowiedziano się, że to był jakiś John W. Smith z Keouk w Iowa. - Dokładnie zaczął ją oglądać. - „Mawson i Mawson” - przeczytał - „Nowy Jork”. Helena pobiegła po książkę telefoniczną. Nie było w niej żadnych „Mawson i Mawson”. Malone zadzwonił do informacji. To był numer, który został wyłączony osiemnaście miesięcy temu. Helena zaczęła telefonować do wszystkich Mawsonów, jacy byli w książce telefonicznej. Po trzeciej próbie połączyła się z wdową po szefie firmy „Mawson i Mawson”. Mr J. L. Mawson, senior, umarł jedenaście miesięcy temu, a tuż po jego śmierci firma przestała istnieć. Mr J. L Mawson, junior, wyjechał do Meksyku. Wdowa po J. L. Mawsonie, seniorze, nie miała pojęcia, co się stało z książkami klientów firmy, a także nie wiedziała, gdzie znaleźć kogoś, kto pracował w firmie. Nie wiedziała też tego zamężna córka J. L. Mawsona, seniora, mieszkająca na Long Island, ani też jego siostrzenica z Bridgeport, w Connecticut. Ale starszy brat (zupełnie głuchy), zamieszkały na Staten Island, pamiętał, że głównym krojczym firmy był mr A. Garabedian, który mieszkał gdzieś przy Trzydziestej Czwartej Wschodniej Ulicy. Okazało się jednak, że mr Garabedian wyjechał na Zachodnie Wybrzeże i zatrudnił się tam w Hollywood Costume Company. - No - powiedziała Helena po czterdziestu ośmiu minutach telefonowania - w każdym razie to był dobry pomysł. - Chwilowe zahamowanie - zauważył ponuro Malone. - Dowiem się, do kogo ta marynarka należy i jak się znalazła na Dennisie Morrisonie, choćbym miał szukać do Bożego Narodzenia. - Ależ, Malone - powiedziała niewinnie Helena - myślałam, że to cię nie interesuje. -1 zanim Malone zdążył znaleźć odpowiednio sensowną i nieobraźliwą odpowiedź, Helena uprzedziła go: - Jaki ty jesteś ordynarny! Teraz idę przebrać się do obiadu. Za czterdzieści pięć minut spotkamy się w barze. To znaczy, że będzie szósta czterdzieści pięć, stwierdził wychodząc Malone, i właśnie o tej godzinie odjedzie bez niego pociąg do Chicago. Poszedł do pokoju, który Jake i Helena zarezerwowali dla niego, wszedł do środka, zapalił światło i osunął się na brzeg łóżka. Był to miły pokój, z kosztownymi jabłkowo-zielonymi zasłonami. Na kremowych ścianach wisiały reprodukcje scen z polowania, było tam wygodne łóżko, wygodny wielki fotel, zgrabne biureczko i bardzo gruby puszysty dywan. Lecz nie zachwycał się tym wszystkim, był zbyt zmartwiony problemem, z czego, za niego zapłaci. W jego umyśle kotłował się przerażający ładunek różnych kłopotów. Bilet powrotny do Chicago. Kłopoty między Jake’iem a Heleną, jakiekolwiek by one tam były. Tajemnicza nieobecność Jake’a. Sytuacja, w jakiej znalazł się Dennis Morrison, chociaż to nie był jego interes. Wieczorowa marynarka. Nadgonienie braku snu, który stracił w pociągu. Zapłacenie rachunku za pokój, l teraz jeszcze jedno: rachunek za obiad z Heleną i inne sporadyczne wydatki dzisiejszego wieczoru. W tym wszystkim nie miał okazji zatelegrafować do Joe’ego Anioła, żeby mu przesłał jakieś fundusze, l poza tym nie mógł liczyć od Joe’ego Anioła na więcej aniżeli na sumę wystarczającą na kupienie powrotnego biletu do Chicago. A te dziewięć dolarów, które miał w kieszeni, to było wszystko, co w ogóle posiadał. Malone zwlókł się z łóżka, zdjął marynarkę, ściągnął koszulę i krawat i przygotował się do golenia. Helena, jak zwykle, zechce za siebie zapłacić, l on, jak zwykle, nie pozwoli jej na to. Ona i Jake byli jego jedynymi przyjaciółmi, najlepszymi przyjaciółmi, jakich kiedykolwiek miał w życiu, ale mimo to nigdy nie pozwolił, żeby płaciła. Nie pozwalał też na to Jake’owi. Mówiąc zupełnie szczerze, on nawet nigdy nie pozwalał płacić komuś zupełnie obcemu. To właśnie był jeden z jego wielkich problemów. Spojrzał krzywo na swoją na pół namydloną twarz w lustrze. Z tym i wszystkimi pieniędzmi, jakieś zarobił, powiedział do swojego odbicia, jesteś tutaj tylko z dziewięcioma dolarami w kieszeni. A gdzie te wszystkie pieniądze znikały? Wyrzucał je przez okno. Kobiety, wódka, poker i przyjaciele. Ciągle nad tym myślał, myjąc pędzel do golenia. A co, u licha, można robić z pieniędzmi poza tym, że należy je wydawać na kobiety, wódkę, przegrywać je w pokera i pożyczać przyjaciołom? Hotel prawdopodobnie przyjąłby czek na wysoką sumę, biorąc pod uwagę, że to Jake zarezerwował dla niego pokój, lecz nie byłoby dobrze, gdyby czek wrócił po trzech dniach z adnotacją, iż jest bez pokrycia. Skończył golenie i stał pod prysznicem przez całe dziesięć minut, poddając się uspokajającemu działaniu wody spływającej po jego szerokiej, owłosionej klatce piersiowej, po rosnącym brzuszku i krótkich silnych nogach. To w każdym razie odświeżyło jego ciało, jeśli nie umysł. Wytarł się i ubrał, wtarł talk w krągłą, rumianą twarz i wyszczotkował ciemne, przerzedzające się, niesforne włosy. Może po prostu lepiej przyznać się Jake’owi i Helenie, że jest bez forsy? Nie! Musiało jeszcze coś zostać w tej ćwiartce żytniówki, którą kupił przed wyjazdem z Chicago. Zaczął grzebać w walizce i znalazł butelkę ukrytą w nocnym pantoflu. Były w niej jeszcze przynajmniej trzy drinki. Szybko wypił dwa. Zadzwonił telefon i Malone podniósł słuchawkę. Może wreszcie wrócił Jake albo może Dennis Morrison otrzymał jakąś wiadomość z policji. Usłyszał głos telefonistki: - Mr Proudfoot chce się z panem widzieć, mr Malone. - Przyślij go na górę - rzekł Malone. Zastanawiał się, kim, u diabła, jest ten Proudfoot. Pewnie jakiś nowy kłopot. Skąd on weźmie forsę? l to zaraz, l gdzie, u diabła, jest Jake? Do kogo należała ta marynarka? Kiedy on wreszcie wróci do Chicago? Usłyszał pukanie. Otworzył drzwi i ujrzał wysokiego, kościstego mężczyznę z siwymi włosami i ponurą szarą twarzą. Był dobrze ubrany, chociaż wszystko, co miał na sobie, poza białą koszulą, było kompletnie czarne, od wyświeconych butów po wyszczotkowany melonik. - Mr Malone? - spytał prawie nie poruszając wargami. - Nazywam się Proudfoot. Malone wymruczał, że miło mu spotkać mr Proudfoota. Poprosił, żeby wszedł, przepraszając za bałagan w pokoju i żałując, iż nie może mu nic podać do picia. Gość wydawał się nie mieć czasu na towarzyskie pogawędki. Od razu przeszedł do tematu swojej wizyty, siadając na krześle i umieszczając na kolanach czarny neseser z cielęcej skóry. - Mr Malone - powiedział - czytałem o panu w popołudniowej gazecie i pozwoliłem sobie zatelefonować do kilku osób w Chicago, żeby pana sprawdzić. Malone poczuł jakąś zimną falę spływającą wraz z krwią. Tak jak tonący, który w ułamku sekundy podsumowuje swój życiorys, pomyślał o wszystkich grzechach popełnionych w życiu i zaczął się zastanawiać, czy aresztują go, czy też o coś go oskarżą. - Doszedłem do wniosku - mówił mr Proudfoot - że pan jest niezwykłym człowiekiem. - To zależy - odparł ostrożnie Malone. - Ja z tego zrozumiałem - kontynuował mr Proudfoot - że uczynił pan w życiu wiele niezwykłych rzeczy. - No, można by to tak nazwać - rzucił niedbale Malone. - Chce pan cygaro? Mr Proudfoot wydawał się być człowiekiem, który raczej mówił niż słuchał. - Podjąłem, więc decyzję - rzekł. - Pan jest dokładnie tym człowiekiem, jakiego szukam. Jestem prawnikiem i prawnym opiekunem Berty Lutts... przypuszczam, że powinienem powiedzieć: Berty Morrison. Doszedłem do wniosku, iż jej zmarły ojciec życzyłby sobie, żebym się nią opiekował. - Jestem tego pewny - odparł oszołomiony Malone. Zaczął się zastanawiać, czy powinien wypić tego ostatniego drinka. A może czuje się tak źle, ponieważ nie spał przez całą noc? - Mr Malone - mówił dalej mr Proudfoot, pochylając się trochę do przodu - chciałbym pana zatrudnić. Nie jako prawnika, ale w związku ze zniknięciem Berty Lutts... lub raczej Morrison. Krótko mówiąc, życzyłbym sobie, aby pan ją znalazł. 10. Kapryśne stworzenie - Ależ, proszę pana - rzekł Malone. - Skąd panu przyszło do głowy, że Berta zabiła tę kobietę? Mr Proudfoot wpatrzył się w niego nieruchomym wzrokiem. - Sugeruje pan jakąś inną alternatywę? - Mówiąc szczerze, tak - odparł Malone i zaczął rozwijać Malone chciał już odpowiedzieć, że nie jest kolumną ogłoszeń w gazecie rzeczy zgubionych i znalezionych, zerknął jednak jeszcze raz na eleganckie czarne ubranie mr Proudfoota, obliczył, ile jest warte, i zamiast tego powiedział: - No, to chyba będzie trudne zadanie. Może zabrać wiele czasu, a czas to pieniądz... Mr Proudfoot odchrząknął. - Jako opiekun miss Lutts... to znaczy mrs Morrison, biorę to na siebie i mogę panu ofiarować pięć tysięcy dolarów, poza zwrotem bieżących wydatków. - Mogą być natychmiastowe wydatki - rzekł Malone. - l oczywiście - kontynuował mr Proudfoot, jakby nic nie słyszał - pięćset dolarów zaliczki. Mam w portfelu przygotowany czek. - Wyjął portfel, a z niego wąski, długi, bladożółty kawałek zadrukowanego papieru. - Mam nadzieję, że wyrazi pan zgodę, mr Malone. Po prostu chodzi tylko o to, by odnaleźć Bertę Lutts... Morrison... i dowieść, że nie zamordowała ona tej kobiety, którą znaleziono w jej łóżku - udowodnić w taki sposób, aby uznał to sąd przysięgłych. Malone położył rękę na czeku. Jeżeli zabrałby go do recepcji, mógłby w ten sposób zdobyć potrzebne mu pieniądze, włącznie z pokryciem kosztu biletu powrotnego do Chicago! Do diabła z Joe’em Aniołem. - Drogi mr Proudfoot - rzekł. - Zapewniam pana, że pańska sprawa nie mogła się znaleźć w lepszych rękach. Potem powoli uświadomił sobie, w co się wplątał. - Co to było?... - spytał ochryple. - Co pan chce, żebym zrobił? Zapytał zapalając cygaro. - Po to mnie pan zatrudnił? Abym znalazł alternatywę i ją dowiódł? Ale to właśnie może zabrać trochę czasu. Dzisiaj niełatwo przyszpilić kogoś za morderstwo, a szczególnie wtedy, gdy tego morderstwa nie popełnił. - Nikt nie sugeruje, aby pan postępował nawet w najmniejszym stopniu nielegalnie - stwierdził mr Proudfoot. Jego głos i oczy były jak lód. - Okay - rzekł łagodnie mały adwokat. - Ja tylko pytałem. A teraz wróćmy do tematu. Skąd panu przyszło do głowy, że Berta zamordowała tę kobietę? - Drogi mr Malone - powiedział Abner Proudfoot - od dzieciństwa Berta miała dziwne pomysły, była uparta i kapryśna. Malone zakaszlał. - Morderstwa i odcięcia głowy - rzekł - nie można nazwać kaprysem. - Podejrzewam - powiedział mr Proudfoot, próbując bez wielkiego powodzenia sprawiać wrażenie, że się uśmiecha - że pan zamierza kpić sobie. Nie, dziękuję, mr Malone, nigdy nie paliłem. Jeżeli jednak pan pozwoli... Malone mógł się założyć, że Abner Proudfoot zażyje tabaki l zażył. - Kaprysem - kontynuował Abner Proudfoot-naturalnie, nazywam jej nagłe i bezmyślne małżeństwo z tym niewątpliwie czarującym, ale niemniej zupełnie nieznanym młodzieńcem. Do wczoraj - dodał urażonym tonem - nigdy o nim nie słyszałem. - Widocznie musiała być bardzo impulsywna - mruknął Malone. - Impulsywna - zgodził się Abner Proudfoot - i to w najwyższym stopniu. Ale co to ma wspólnego z obecną sytuacją? - No, nic - rzekł Malone. Chciał, żeby jego gość już sobie poszedł. Czuł przyjemnie promieniujące ciepło z wewnętrznej kieszeni, w której ukrył czek. Postanowił, iż poprosi kasjera o pięć studolarowych banknotów. To na zawsze przekona Helenę. Patrzyła na niego zbyt sceptycznie, gdy odmówił, by zapłaciła za jego bilet na pociąg. Dziś wieczorem wyjmie banknot studolarowy, żeby zapłacić za obiad, i powie usprawiedliwiająco: „Przykro mi, ale nie mam drobnych...” - Proszę mi wybaczyć - powiedział głośno - ale nie słyszałem, co pan mówił... - Mówiłem, że cieszyłbym się, gdyby pozwoliła mi udzielić sobie rady - powtórzył Abner Proudfoot - gdyby przyszła do mnie i poprosiła o nią. l gdyby to zrobiła, uniknęłaby tego całego kłopotu. - Pan, jak sądzę, oczywiście odradziłby jej małżeństwo z Dennisem Morrisonem - zauważył Malone. - Naturalnie. Tylko to możemy brać pod uwagę - mówił dalej Proudfoot - że ten człowiek jest awanturnikiem. A kimże on był, gdy się spotkali po raz pierwszy? Zawodowym gogusiem. Takich, jak sądzę, nazywają żigolakami. - Malone znał jeszcze kilka innych określeń, ale zatrzymał je dla siebie. Abner Proudfoot zażył następną porcję tabaki. - W tych okolicznościach - powiedział - możemy przypuszczać, że on czyhał na bogate kobiety i już wykorzystywał inne. - Kichnął i wydmuchał nos w olbrzymią śnieżnobiałą chustkę. - Ta zamordowana też była oczywiście bogata. - Znał ją pan? - zapytał Malone. - A może pan jest jasnowidzem? - Zastanawiał się, czy Jake już wrócił. Pewnie nie. Helena zadzwoniłaby. - Nie znałem jej - zaprzeczył Proudfoot - i nie jestem jasnowidzem, chociaż miałem babcię, która...- przerwał. - Obejrzałem w kostnicy zwłoki tej nieszczęsnej kobiety. Miała farbowane włosy, w kolorze, który, o ile wiem, nazywają pyłem księżycowym. Bardzo kosztowne i robią to tylko dwa albo trzy salony piękności w Nowym Jorku. Miała też sztuczne rzęsy z gatunku tych, które zakłada się jednorazowo i które przyczepia się do rzęs naturalnych. To bardzo żmudny i powolny zabieg, wymagający wysiłku naprawdę sprawnego specjalisty. Ale jej manicure... - znowu przerwał. - W tym jej manicure było coś dziwnego - przyznał. - Wykonano je również w jednym z najlepszych salonów, a jednak jej ręce nie były kiedyś tak zadbane, l z tego powodu pomyślałem, że jest to raczej dziwne. - Nie jestem tym zaskoczony - rzekł Malone. - Może mi pan powie, gdzie najlepiej można kupić koszulę nocną, którą chciałoby się dać swojej dziewczynie? - Poleciłbym Karole’a - odparł szybko Abner Proudfoot i podał adres na Czterdziestej Piątej Ulicy. Malone udawał, że zapisuje. Potem zapytał: - Skąd się pan tak na tym zna? Abner Proudfoot zamrugał. Wyglądało to tak, jakby małe trzęsienie ziemi próbowało rozbić Wielką Kamienną Twarz [Aluzja do wyrzeźbionych w skałach Wielkich Kamiennych Twarzy prezydentów USA - przyp ttum.] Malone mruknął „och!” i pomyślał, że nie powinien był zadawać tego pytania. Zaczął wyobrażać sobie, co mogłoby się stać z twarzą Abnera Proudfoota, ale szybko z tego zrezygnował. - A zatem ta dama była nadziana, co? - spytał. - No dobrze, chwilowo przyjmuję na ten temat pańską opinię. Ale co to ma wspólnego z pańskim przekonaniem, że Berta ją zamordowała? - Zazdrość - wyjaśnił Proudfoot. - Widocznie ta druga kobieta miała poprzednio jakieś pretensje, jeśli chodzi o zalecanki, do Dennisa Morrisona. Jest zupełnie możliwe, że on był jej utrzymankiem. l w tym momencie, kiedy usłyszała o jego ślubie, byłoby zupełnie naturalne, iż tu przyleciała i stanęła do konfrontacji z panną młodą. Chyba pan wie, że odbyła się tam walka. Ta kobieta miała na całym ciele liczne ślady uderzeń, a śmierć nastąpiła przez uduszenie - to fakty, które same w sobie nasuwają przypuszczenie użycia przemocy wywołanej emocjami. Jestem zupełnie pewny, że gdyby dokładnie zbadano wszystkie okoliczności tej sprawy, można by bardzo łatwo dowieść, że morderstwo zostało popełnione w wyniku obrony własnej - okoliczność, która, jak osobiście uważam, nie zostanie wzięta pod uwagę... o ile pan nie uczyni tego, do czego pana zaangażowałem. - Przyjacielu - powiedział Malone - za pięć kawałków mogę udowodnić przed każdym sądem na całym świecie, że stary Makbet też zamordował w obronie własnej. Tylko, że - jak dobrze zrozumiałem - zostałem do tej sprawy zatrudniony po to, aby znaleźć tę damę, udowodnić, że ona tego nie zrobiła, i również znaleźć jakiegoś faceta, któremu udowodnię, że to on popełnił tę zbrodnię. To jednak byłoby więcej warte aniżeli te pieniądze, które mi pan zamierza zapłacić, mimo to zrobię to, ponieważ uważam pana za fajnego faceta. Niepokoi mnie jednak kilka drobiazgów. Po tym, jak Berta w obronie własnej załatwiła tę dziecinkę, chciało jej się rozbierać ją i ubierać w koszulę nocną z satyny, przyozdobioną koronkami, i wlec ją do łóżka. Dlaczego? - Kiedy odnajdzie pan Bertę - powiedział Abner Proudfoot zimno - wtedy zapytamy ją o to. - No dobra - rzekł Malone. - l jeszcze jedno. Berta znikając zabrała ze sobą całą biżuterię. Nic poza tym. W szafie wisiało futro, które wyglądało, jakby je uszyto z całego stada szynszyli, ale ona je zostawiła. Wzięła tylko swoje kamienie. Dlaczego? Dla forsy? Czy nie miała przy sobie dość pieniędzy, żeby zatroszczyć się o siebie po popełnieniu tego impulsywnego morderstwa? - Zakładam, że pan znowu kpi - rzekł Abner Proudfoot. Skrzywił usta w coś, co mogłoby uchodzić za uśmiech na jakiejś innej twarzy, ale nie na jego. - Kiedy znajdzie pan Bertę... - Wtedy ją zapytamy - dokończył Malone. - Okay. Jeszcze jeden drobny problem, który mnie niepokoi. Czy mogę nim zaprzątnąć pański umysł? Po tym, jak w obronie własnej udusiła tę dziecinkę z kosztowną fryzurą, siedziała tam jeszcze przez trzy do czterech godzin, a dopiero potem odcięła jej głowę. Dlaczego? - Berta... - zaczął Proudfoot. Przerwał i jego usta zatrzasnęły się jak potrzask na niedźwiedzia. - Wiem - rzekł Malone - jest kapryśnym stworzeniem. - Zdusił cygaro. - W porządku, znajdę ją. Mógłby pan dać mi jeszcze kilka informacji, gdzie można by ją znaleźć? Dokąd mogłaby pojechać? Czy ma jakąś rodzinę albo przyjaciół? - Jej cala rodzina składa się z wuja George’a Luttsa i kuzyna Howarda albo Howie Luttsa - odparł Abner Proudfoot .- Mieszkają w Brooklynie. Kiedyś planowano, że gdy tylko dojdzie do pełnoletności, wyjdzie za mąż za Howarda, lecz z jakiegoś powodu plan ten nie doszedł do skutku. Howarda można określić jako trudną indywidualność. Ja, oczywiście, od momentu zniknięcia Berty badałem wszystkich Luttsów. Berta ma też sporo przyjaciół, przeważnie są to kobiety. Oczywiście, i je również przepytałem. Przykro mi, mr Malone, ale obawiam się, że nie będę mógł udzielić panu żadnych dodatkowych informacji. - No dobrze - zgodził się Malone. - Prawdopodobnie znajdziemy ją gdzieś w YWCA [YWCA - Chrześcijańskie Stowarzyszenie Młodych Kobiet (Young Women’s Christian Association) - żeński odpowiednik Y MC A - przyp. tłum.]. To jest najmniejsze moje zmartwienie. Zawsze byłem dobry w odnajdywaniu kobiet. A kiedy już to załatwię, wówczas, na kogo mam panu wskazać palcem? - Przepraszam pana?... - spytał sztywno Abner Proudfoot. - Mów pan po angielsku, koleś - rzekł mały prawnik - i nie próbuj nabijać w butelkę Johna Josepha Malone’a, bo - tak mówiąc między nami - on i tak nie da się nabrać. Po prostu chce pan znaleźć jakiegoś faceta albo jakąś babkę, którym można by tak wsadzić w papcie to morderstwo, że nie mogliby się z tego wygmatwać. Chciałbym tylko wiedzieć, czy ma pan na myśli jakąś konkretną osobę? - Ja oczywiście - odrzekł Proudfoot - byłbym zachwycony, gdyby pan wykrył i oddał w ręce sprawiedliwości ewentualnego innego sprawcę tej zbrodni. - No, no, no! - rzekł Malone. - Nie nabierzesz mnie, bratku. Pan znajduje się w wygodnej sytuacji, będąc opiekunem prawnym tej naszej dzieciny Berty, i niech mi pan tu nie opowiada, że to wszystko robi pan tylko, dlatego, że znał pan jej tatusia i był z nim na ty. Jest pan w dużym procencie osobiście zainteresowany tą sprawą i jeżeli trochę forsy przylepi się do pańskich palców, może je pan zawsze oblizać. Jeżeli Bertę posadzono by na krześle elektrycznym, znalazłby się pan w kropce, musiałby pan szukać innego zajęcia, to zaś w pańskim wieku mogłoby się okazać dość trudne. A zatem angażuje mnie pan, żebym ją znalazł, wykopał jakiegoś kretyna, któremu można by było przypiąć morderstwo, a w ten sposób uratował jej kark i pańską posadę. Abner Proudfoot wstał i stał, trzymając melonik w jednej ręce, a czarny neseser w drugiej. - Uważam, że pańskie zachowanie jest w najwyższym stopniu oburzające, mr Malone. Obawiam się, że musimy się zastanowić, czy nasza współpraca jest możliwa i czy nie powinienem zerwać z panem umowę. Malone nie drgnął. Zapalił nowe cygaro i rzekł: - O nie, chłopcze, pan mnie zaangażował i teraz nie może mnie pan już wykopać, ponieważ mam w kieszeni pana czek i jeżeli wstrzyma pan jego płatność, wytoczę panu sprawę. Niech pan sobie wyobrazi, jakie to będzie miało dla pana kłopotliwe skutki. A przede wszystkim, dlatego, że to i tak nie są pańskie pieniądze. A jeśli nie załatwię dla pana tej dobrej sprawy, to dopiero znajdzie się pan w kłopotliwej sytuacji. Przez chwilę Abner Proudfoot stał i patrzył na niego badawczo, a potem powiedział: - W tym, co pan mówi, coś jest, mr Malone. Wydaje mi się, że muszę odwołać to, co przed chwilą powiedziałem. - No, teraz już lepiej - odparł Malone. Wstał, podszedł do biurka i zaczął czegoś na nim szukać. - Tak po prostu dla żartów, niech pan da mi to na piśmie. - Wyjął kartkę papieru listowego, wieczne pióro, otworzył je i podał gościowi. - Niech pan to tak napisze: Ja, Abner Proudfoot, jako opiekun prawny Berty Morrison, z domu Lutts, zobowiązuje się zapłacić Johnowi Josephowi Malone’owi cztery tysiące pięćset dolarów, jeżeli odnajdzie Bertę Morrison, z domu Lutts, i dowiedzie, że jest niewinna w sprawie morderstwa popełnionego w nocy ósmego kwietnia w apartamencie 713 hotelu St. Jacques. l podpis. Abner Proudfoot zmarszczył brwi, wziął pióro i napisał. Malone od czasu do czasu podpowiadał mu. Potem zamaszyście podpisał, zakręcił pióro i oddał. - Bardzo wątpię - powiedział Proudfoot - czy ten papier, ze względu na nieformalną terminologię, mógłby być uznany jako dokument wiążący, gdyby trafił do sądu. - Chłopcze - rzekł Malone - to ja będę się tym martwił. Umrę ze zdumienia, jeżeli ten mały dokumencik istotnie trafi do sądu. Ale to i tak nie miałoby znaczenia. - Złożył ostrożnie papier i umieścił go w tej samej kieszeni, w której schował czek. - Wie pan, co? Myślę, że będzie nam się dobrze ze sobą pracowało. Rozległo się pukanie do drzwi i Malone podskoczył, by je otworzyć. To była Helena. Na ramiona miała narzuconą jasnoszarą wieczorową pelerynkę, haftowaną złotą nicią i spływającą aż do podłogi. Bladoszara suknia szyfonowa przylegała do ciała jak mgła dymu z papierosa. Ta suknia sprawiała wrażenie, jakby ją ktoś upudrował drobniutkimi perełkami. Włosy Heleny błyszczały kolorem miodu, subtelne rysy jej patrycjuszowskiej twarzy zdobił dyskretny makijaż. Delikatną szyję opasywała gruba srebrna obręcz. - Ach tak - rzekł Malone. Odwrócił się do mr Proudfoota. - To jest Kleopatra Carmichel, jedna z moich konkubin. - Uśmiechnął się do Heleny i dodał: - Karmelito, moja najdroższa, to jest mr Abisynia McSnitch, mój praprapradziadek. Abner Proudfoot wymamrotał coś, a Helena wytrzeszczyła oczy. Malone powiedział: - Niech pan nie zwraca uwagi, że ona do pana nic nie mówi, biedne dziecko, ale jest od urodzenia niemową. Miło mi było cię znów widzieć, wujku Ed, i nie zapomnij otworzyć drzwi, zanim będziesz stąd wychodził. Abner po raz drugi podniósł neseser. Jego twarzy znowu groziło, że rozpadnie się w uśmiechu. - Jestem głęboko przekonany, że nie wprowadzono mnie w błąd, mówiąc o pańskich zdolnościach, mr Malone - rzekł. - Jestem również pewien, iż nasze stosunki ułożą się dobrze i że obaj doskonale na tym wyjdziemy. Dobranoc. Przesadnie skłonił się przed Heleną i wyszedł. Helena odczekała, aż usłyszy hałas zamykanych drzwi windy, i powiedziała: - Na miłość boską, Malone... - To był mój klient - wyjaśnił Malone. - Taki nieszkodliwy wariat, ale bardzo sympatyczny. - Malone, Jake jeszcze nie wrócił. Jest już siódma. - O, do diabła - rzekł Malone. - Pewnie upił się i śpi gdzieś przed barem. - Jake w ciągu dziewięciu godzin nie mógłby się do tego stopnia upić. - W porządku, więc jest gdzieś z dziewczyną. - Ulżyło mu, gdy przekonał się, że jej oczy były bardziej gniewne aniżeli zaniepokojone. - Posłuchaj - powiedział chwytając płaszcz - chcę, żebyś mi odpowiedziała na pewne pytanie. Gdybyś była uparta, nieprzejednana i zawzięta, gdybyś była stworzeniem kapryśnym, gdybyś właśnie pobiła, udusiła i odcięła głowę jakiejś babce, tak po prostu, bo ci się tak podobało, to gdzie byś potem nawiała? - Do windy-odparła natychmiast Helena-do recepcji, a potem do baru. - To znaczy tam, gdzie my teraz idziemy - zauważył Malone. - Winda, recepcja i bar. Ponieważ my jesteśmy parą psów gończych, l jeżeli szybko się tam nie dostaniemy, to zacznę szczekać. 11. Na tropie Wieczór nie był sukcesem, jeśli chodzi o odsunięcie z myśli Heleny problemu niewyjaśnionej nieobecności Jake’a. Od czasu do czasu nadmieniała, że się tym nie martwi, ale Malone zauważył, iż na obiad jadła mniej więcej dziesięć procent tego, co zwykle. Jeżeli jednak chodzi o sprawdzenie kroków Dennisa Morrisona z ostatniej nocy, to było to bardziej udane. Nocny barman w małym barze hotelu St. Jacąues (Malone’owi wcale nie podobał się bardziej od tego dziennego barmana) dobrze go sobie przypominał. Przyszedł około ósmej, wypił trzy potężne whisky, dwa bourbony i zaczął rozmawiać z jakimś facetem przy barze, a potem, jak sądził barman, wyszedł o dziewiątej czy coś koło tego. Nie, nie znał tego faceta, z którym rozmawiał Dennis. Nie mógł też określić, w jakim nastroju był Dennis. - Nie zatrudniają mnie tutaj w roli psychologa - dodał z urażoną dumą. - Jestem tu po to, aby podawać drinki. Helena zdecydowała, że zjedzą obiad na miejscu, w St. Jacques. Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, wyjaśniła niedbale, ale tu Jake mógł łatwiej ich znaleźć i przyłączyć się, gdyby zjawił się w odpowiednim czasie. W związku z tym siedzieli nad kawą i brandy jeszcze dodatkowe pół godziny. Jake, niestety, nie przyszedł, więc wyszli. Nocny klub w dole ulicy, który był pierwszym miejscem, gdzie zatrzymał się Dennis Morrison po wyjściu z hotelu, był z tych intymnych, niedoświetlonych i źle wentylowanych. Był też zatłoczony do maksimum, ale udało im się jakoś przecisnąć do stolika wielkości mniej więcej taboretu do pianina. Malone zamówił dwie żytniówki, zapalił cygaro, rozejrzał się po sali i doszedł do wniosku, że po sześciu drinkach malowidła na ścianach za chwilę rozstroją mu nerwy. Helenie udało się zlokalizować kelnera, który minionej nocy podawał drinki Denni-sowi Morrisonowi, i zaczęła go rozpracowywać. Jednak proces ten został przerwany przedstawieniem. Było to zwykłe przedstawienie, jakie Malone często widywał w tego rodzaju klubach. Udało mu się dowiedzieć, jak się nazywa jedna mała ruda z zespołu tanecznego, ale nie był pewien, czy uda mu się z nią zapoznać. Nowojorskie techniki mogły się różnić od tych, których używano w Chicago. Helena zatelefonowała do hotelu, by przekonać się, że Jake jeszcze nie wrócił. Na szczęście, zanim zaczęła się martwić, skończyło się przedstawienie i znów pojawił się kelner. Dennis Morrison zjawił się tutaj krótko po dziewiątej w towarzystwie jakiegoś wysokiego faceta w brązowym garniturze. - Wydawało się, że jest już trochę wlany - powiedział kelner - ale chyba był bardziej zdenerwowany niż pijany, chyba pani domyśla się, co mam na myśli. Nie zwracał uwagi na przedstawienie i wciąż patrzył na zegarek. Wyglądało na to, że miał tu jakieś spotkanie. - Miał - powiedziała Helena. - No a potem wypił kilka drinków i jakby poczuł się trochę lepiej - mówił dalej kelner. - Pił brandy i szampana. Sądzę, że jego przyjaciel poszedł do domu, potem już go nie widziałem. Ten jego przyjaciel przed wyjściem zapłacił rachunek. Potem był tu jeszcze chwilę, a następnie zapoznał jakichś ludzi przy sąsiednim stoliku i przyłączył się do nich. - Malone uzmysłowił sobie, że to nie było trudne. To wręcz byłoby prawie niemożliwe, żeby w takim miejscu nie zaznajomić się z towarzystwem przy sąsiednim stoliku. Teraz szczupła dziewczyna z lewej wpakowała mu łokieć w żebra, a jakiś grubas po drugiej stronie opierał się na jego ramieniu. - Wyszedł razem z nimi - kontynuował kelner. - Słyszałem, że jeden z nich sugerował, aby pójść do „El Morocco”, ale oczywiście nie wiem, czy tam w końcu poszli. Było ich chyba sześcioro. Jedna z kobiet była blondynką i miała na sobie zieloną suknię. Wszyscy byli dość weseli. - Czy mężczyźni byli w wieczorowych marynarkach? - zapytała Helena. Kelner zastanowił się przez minutę i potrząsnął głową: - Nie. Malone westchnął. Zapłacił rachunek i w czasie tej czynności dziwił się, czy to, co pił, było żytniówką czy płynną platyną. Udali się tropem Dennisa Morrisona do „El Morocco”, potem do „Monte Carlo”, skąd Helena znowu zatelefonowała do hotelu. Potem weszli do klubu „1-2-3”, gdzie Malone zmienił żytniówkę na dżin, do „Stork Clubu” [Stork Club - Klub Pod Bocianem, elegancka restauracja z dancingiem, na Pięćdziesiątej Trzeciej Wschodniej Ulicy - przyp. tłum.] do „Copacabana”, gdzie okazało się, że Dennis opuścił swoich nowych przyjaciół i powędrował gdzieś samotnie. Pierwszą rzeczą, jaką należało teraz zrobić, stwierdziła Helena, było sprawdzenie wszystkich miejsc, z których łatwo było się dowlec do hotelu. Malone zasugerował, że lepiej wrócić do hotelu i pójść spać, ale szybko go uciszyła. Nie widziano Dennisa Morrisona w „Savoy Plaża” ani w „Persian Room”, ale pamiętano go dobrze w „Cafe Society Uptown”, skąd został wyrzucony. Potem stracili ślad, ale znów natknęli się na niego w barze jakieś piętnaście bloków dalej, przy Czterdziestej Dziewiątej Zachodniej Ulicy, a potem ślad zaprowadził ich do baru na Broadwayu, poniżej Czterdziestej Szóstej Ulicy. Malone poczuł się trochę bardziej swojsko; tak, istotnie, w tym drugim barze stwierdził, że może zmienić dżin na trochę tańszy. To nie ze sknerstwa, taki po prostu bardziej mu smakował. Barman nie tylko, że pamiętał Dennisa Morrisona, ale podpowiedział, iż jego następną metą był prawdopodobnie bar - grill Marty’ego przy Ósmej Alei. W barze - grillu Marty’ego Helena znowu zatelefonowała do hotelu i dowiedziała się, że Jake nie wrócił. Malone zorganizował kwartet, który zaśpiewał The harp that once through Tara’s Halls, i Marty przypomniał sobie, że Dennis Morrison przyszedł za kwadrans druga, zafundował wszystkim obecnym drinki i kilka sobie, aby uczcić swoje małżeństwo. Po pół godzinie wyszedł, kierując się mniej więcej na północ. Podsunął myśl, żeby zapytać w „Idle Hour”, na tej samej ulicy, jakieś pół bloku stąd. Barman w „Idle Hour” był bardzo usłużny. Dennis Morrison był tu trochę po drugiej i opijał swoje małżeństwo. - Nigdy nie sądziłem, że on się z nią ożeni - powiedział barman - ale wszystkich nas nabrał. Mila, ładna dziewczyna. Wsadziłem go do taksówki około wpół do trzeciej albo za kwadrans trzecia. Chwileczkę, chyba znajdę dla pani tego taksiarza, to mój przyjaciel. W czasie, kiedy czekali, Malone eksperymentował z wlewaniem dżinu do szklanki od piwa i pił z takim skutkiem, że wplątał się z jakimś klientem w bójkę dotyczącą porównywania relatywnej uczciwości nowojorskich i chicagowskich gliniarzy, podczas której zaliczył rozciętą wargę i zgubił gdzieś krawat. Barman wyrzucił tego gościa i powiedział do Heleny: - Louie nie powinien był tego powiedzieć pani przyjacielowi, bo każdy pani przyjaciel jest moim przyjacielem. Następny drink na mój koszt. Taksiarz oświadczył: - Ależ tak, zabrałem go stąd. Taaa... dziękuję, chętnie... ale tylko jednego małego. Za godzinkę kończę, a moja stara ma alergię na zapach alkoholu. Zabrał stąd Dennisa mniej więcej za kwadrans trzecia i krążył z nim dookoła prawie przez pół godziny. Zatrzymali się przy drogerii czynnej przez całą noc, gdzie Dennis kupił ćwiartkę bourbonu, i ruszyli przez Central Park, a po drodze Dennis, ciągnąc tego swojego bourbona, opowiadał o miłości i o małżeństwie, a kiedy osuszył butelkę, rzucił nią przez okno ‘w kierunku pomnika generała Shermana. - Omalże nas wtedy nie przymknięto - mówił taksiarz. Kwadrans przed czwartą wysadził pasażera przed hotelem St. Jacques. - l tam właśnie proszę nas teraz zawieźć i wysadzić - polecił Malone....- i spojrzał na zegarek - ...kwadrans po czwartej. - Jake na pewno już tam będzie - powiedziała Helena - zanim przyjedziemy na miejsce. Jake’a nie było. Malone poszedł do łazienki i przez kilka minut przyciskał zmoczoną zimną wodą chusteczkę do przeciętej wargi. Potem nalał sobie z butelki stojącej na półce orzeźwiającego drinka, zapiął kołnierzyk i przeczesał włosy. Tymczasem Helena kończyła dzwonić do wszystkich szpitali. - Przestań się martwić - powiedział znowu, na co odpowiedziała: - Kto tu, u diabła, się martwi? A potem chwyciła telefon i powiedziała: - Proszę połączyć mnie z kostnicą. Jake’a nie było w kostnicy. - Został uprowadzony - powiedziała słabym głosem. - Na litość boską - rzekł Malone - prawdopodobnie wyrżnął w mordę jakiegoś gliniarza i wsadzili go do pudła. Patrzył na nią w zamyśleniu, gdy znowu podnosiła słuchawkę. Była blada. Wyglądała młodo, ale na bardzo zmęczoną. Taka bezradna. Wiedział, że była bezradna jak kompania piechoty morskiej, ale ten jej wizerunek zawiązywał mu jakiś supeł pomiędzy sercem a żołądkiem. Zatelefonowała do komendy policji. Nie mieli żadnego doniesienia w sprawie Jake’a Justusa. Odwiesiła słuchawkę i powiedziała powoli: - Malone, czy uważasz, że powinniśmy zawiadomić ich o zniknięciu Jake’a? - Nie! - rzucił Malone. l dodał łagodniej: - Nie można przesądzać, że Jake zaginął, po prostu my tylko nie wiemy, gdzie on się teraz znajduje, i nie wiemy, co on tam kombinuje. Uważam, że nie byłby zadowolony, gdybyśmy polecili glinom, aby zaczęli go szukać. Zaczekajmy chociaż do rana, a teraz przede wszystkim prześpijmy się. - Nie jestem... śpiąca - powiedziała Helena, ale jej powieki zaczynały już opadać. Zapaliła papierosa, jednak natychmiast odrzuciła go do popielniczki i tam go zostawiła. Malone spojrzał na zegarek. Była czwarta czterdzieści rano. - No - powiedział - tak czy owak poprzedniej nocy też nie spałem. - l ty myślisz, że mogłabym się położyć spać, kiedy Jake gdzieś zginął? - powiedziała sennie Helena. - Będę siedziała przy telefonie... będę czekała... może zatelefonuje. - Dobrze - rzekł Malone. - W takim razie będę czekał razem z tobą. Obserwował, jak powolutku zasypiała, przez cały czas walcząc z ogarniającym ją snem, zupełnie jak małe dziecko w noc wigilijną. Oczy jej zamykały się, szybko je otwierała i mówiła: - Będę czekała na Jake’a. Próbowała tłumić ziewanie, zapaliła następnego papierosa i znowu zostawiła go w popielniczce. Aż wreszcie jej delikatne powieki zamknęły się i nie otworzyły. Malone czekał przez całe dziesięć minut. Nie ruszała się, nawet jej rzęsy nie drgnęły. Wreszcie podniósł ją z krzesła przy stoliku z telefonem i zaniósł na sofę. Poszedł do sypialni i przyniósł poduszkę i dużą satynową kołdrę. Wsunął jej pod głowę poduszkę, zdjął buty i otulił ją kołdrą. Na moment otworzyła oczy i wyszeptała: „Jake!” Malone stał cicho, wstrzymując oddech, aż nabrał całkowitej pewności, że już się nie obudzi. Wypróżnił popielniczkę, otworzył okno i wyszedł na palcach, zatrzymując się przy drzwiach, by jeszcze raz rzucić okiem na Helenę. Jeżeli Jake rzeczywiście wybrał się na lumpkę, pomyślał, zamykając cicho drzwi, wówczas pewien rudy były agent prasowy dostanie w mordę od pewnego adwokata nazwiskiem Malone, kiedy nawinie mu się pod rękę. Ale jeżeli nie wybrał się tylko na popijawę... Wtedy Jake był zupełnie w porządku. Jake’owi nic nie mogło się wydarzyć, l przedtem też nic mu się nie zdarzało. Już kilka razy znikał, ale zawsze odnajdywał się cały i zdrowy, l tym razem też tak mogło być. Musiało tak być. Malone czuł, że jest zupełnie rozbudzony i niespokojny, co było normalnym rezultatem przemęczenia. Mały pokój hotelowy nie podobał mu się, mimo tego całego wykwintnego wystroju. Może wyszedłby i trochę się rozejrzał za Jake’iem? Dobra myśl, ale Nowy Jork to nie Chicago. Gdzie, u diabła, miał go szukać? Może w jakimś barze otwartym przez całą noc? Ale to nie miałoby sensu; sam w obcym mieście? Poza tym on już dziś w nocy zwiedził dość barów. Może powinien zadzwonić do tej ładnej rudej z baleciku? No dobrze, tylko że nie miał jej telefonu, wiedział tylko, jak się nazywa. A może jednak powinien po prostu położyć się do łóżka i przespać się przez kilka godzin? Otworzyły się drzwi windy i Malone wszedł. Chłopiec z windy mrugnął do niego porozumiewawczo i zawiózł piętro wyżej. Kiedy następny pasażer wyszedł z windy, chłopiec powiedział: - Czy pan przypadkiem nie szuka miejsca, gdzie by tu pograć w pokera? Malone przez trzydzieści sekund próbował zwalczyć pokusę i wytłumaczyć sobie, iż widocznie wzięto go za kogoś innego, co wyraźnie jest szczęśliwym znakiem, i że przecież była dopiero piąta rano, i że on ciągle jeszcze ma w portfelu 437 dolarów. - Chłopcze - powiedział po trzydziestu sekundach wesoło - ty nie tylko możesz odczytywać moje myśli, ty mógłbyś je zapisywać. 12. „Chciałbym się widzieć z Arturem Petersonem” To nie jest kompletny knot, powtarzał sobie Jake w czasie podróży samochodem policyjnym, to tylko chwilowe niepowodzenie. Nie była to zbyt wygodna jazda. Był wciśnięty między O’Briena i Birnbauma, z rękoma w kajdankach połączonych z tym drugim. Przed nim spokojnie i czujnie siedział Schultz i całkowicie oszołomiona Wildavine Williams. Jego perspektywy też nie przedstawiały się różowo; będzie musiał wiele wytłumaczyć swojemu szefowi. - Pilnuj go, Birnbaum - polecił O’Brien. - To jeden z tych przygłupów. - To wszystko jest jakąś idiotyczną pomyłką - stwierdziła Wildavine - Tak załatwię, że w gazetach ukaże się o tym reportaż. - Pomyłka nastąpiła wtedy - powiedział do niej Birnbaum - kiedy na kopercie listu z pogróżkami napisała pani swoje nazwisko i adres. - Zapewniam pana - powiedziała sztywno - że mój wuj George będzie znał wszystkie szczegóły tej bezczelności, a on jest najlepszym prawnikiem w Plattevile, Wisconsin. - Niech pani napisze do niego - poradził O’Brien. - Tak czy inaczej powinna pani do niego napisać. Tylko - dodał - niech mu pani w tym liście nie posyła pogróżek, ponieważ policja w Plattevile może być nastawiona mniej przyjaźnie i może nie być taka łagodna jak my. Prychnęła i zamilkła. - No dobra... ale posłuchaj - odezwał się Schultz zmartwionym głosem - damulka, do której napisała ten list z pogróżkami, nie była tą kobietą, którą zamordowano. - Zamknij się, Schultz - warknął Birnbaum. - Za dużo gadasz. - Taaa... ale chwileczkę, chłopaki - mówił dalej Schultz. - Jak ten facet wlazł do tego apartamentu, który przeszukiwaliśmy, i w jaki sposób dostał się tam przed nami? To właśnie chciałbym wiedzieć. - Ja po prostu tam się zjawiłem - powiedział grobowym głosem Jake. - Tak naprawdę to nie jestem żadnym sprzedawcą czasopism, jestem duchem tej zamordowanej kobiety, mogę zjawiać się i znikać, kiedy tylko zechcę. O’Brien przeżegnał się i powiedział szybko: - Och, zamknij się. Jake zahukał: - Huuuu! - No widzisz? - rzekł O’Brien do Birnbauma.- Mówiłem ci, że to przygłup. - Chciałbym zatrzymać się przy drogerii - rzekł Birnbaum. - Muszę kupić alka-seltzer. - Źle się odżywiasz, i to wszystko - rzekł O’Brien. Jake stwierdził, iż może zrobić tylko dwie rzeczy. Mógł im powiedzieć całą prawdę o tym, co robił i dlaczego, i nietrudno byłoby mu tego dowieść. Tylko, że gdyby to zrobił, wówczas ci policjanci mieliby na niego oko aż do zamknięcia całej sprawy. Nie miałby nawet cienia szansy znalezienia Berty Morrison i mordercy nieznanej piękności, a wtedy nie mógłby też dowieść swemu wydawcy, że wie wszystko na temat wykrywania zbrodni. Poza tym dowiedziałaby się o tym Helena. Nie żeby tego nie zrozumiała i nie poparła go. Faktycznie, gdyby wiedziała, co on robi, na pewno pomagałaby mu z entuzjazmem. Byłby zadowolony z jej pomocy, ale tym razem chciał jej zrobić niespodziankę. Inną rzeczą, którą mógł zrobić, to udawać idiotę i modlić się, by gliniarze szybko przekonali się, - że on nie ma nic wspólnego ze zbrodnią. Cały kłopot polegał na tym, iż mogło to zabrać od godziny do tygodnia, a tymczasem Helena prawdopodobnie zamartwiłaby się na śmierć. Nagle przyszła mu do głowy trzecia możliwość i myśląc o niej, poczuł się trochę lepiej. Inspektor z Biura Zabójstw, Artur Peterson, wyglądał na pojętnego i rozsądnego faceta. Opowie wszystko Petersonowi: o książce, o Helenie, o wszystkim. Taki porządny facet jak ten Artur Peterson może zrozumieć sytuację, wypuści go i będzie dyskretny. Do diabła, Peterson pewnie będzie zadowolony, że znajdzie pomoc dobrze zorientowanego, chociaż tylko amatora kryminologa. Wszystko można by wspaniale załatwić, gdyby wypuszczono też Wildavme, ponieważ ciągle jeszcze zamierzał zadać jej wiele pytań. Istnieją szansę, wmawiał sobie. Policja w istocie i tak nie miała żadnych dowodów przeciwko Wildavine. W komendzie policji zachowywał się nonszalancko, przyjął ważną postawą i oznajmił: - Mogę udzielić ważnych informacji, ale tylko inspektorowi Arturowi Petersonowi. Proszą mnie natychmiast do niego zaprowadzić. Sierżant wcale się tym nie przejął. Zignorował oświadczenie Jake’a i warknął: - Jak się pan nazywa? Jake popatrzył na niego w milczeniu, próbując sprawić wrażenie, że ciężko się nad tym zastanawia. - On powiedział, że jest duchem zamordowanej kobiety - wyjaśnił Birnbaum. - No - dodał Schultz - powiedział też, że może zjawiać się i znikać, kiedy tylko zechce. Osobiście w to nie wierzą. - Spytałem o pańskie nazwisko - powtórzył sierżant, zwracając się do Jake’a z ponurą determinacją w głosie. - Edward J. Kelly - odparł szybko Jake. Było to pierwsze lepsze nazwisko, jakie przyszło mu do głowy. - Proszą posłuchać, chcą rozmawiać z Arturem Petersonem. - Zamknij się - powiedział sierżant. - Gdzie pan mieszka? - W Chicago - odparł Jake. Sierżant patrzył na niego przez chwilę, podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu i połączył się z centralą. - Posłuchaj - rzekł - mam tu jakiegoś kretyna zamieszanego w to morderstwo w hotelu St. Jacques. On myśli, że jest burmistrzem Chicago. Jake’owi nie przyszło to przedtem do głowy, powiedział, więc teraz skromnie: - Możliwe, że jestem, l wcale nie powinno to was dziwić. - Zamknij się - powiedział znowu sierżant do Jake’a, a potem rzucił do słuchawki: - Okay, przyślę go do was. - Chciałbym wiedzieć - rzekł O’Brien - czy za złapanie tego faceta dostaniemy jakąś nagrodą, czy też może otrzyma ją Peterson? - Wszystko zależy od tego, co on zrobił. Weźcie go na górę. - On mnie uderzył - oświadczył skrzywdzony Schultz. - Był w tym miejscu, gdzie zamordowano tę babkę - uzupełnił O’Brien - a potem znaleźliśmy go ukrywającego się razem z tą kobietą, która... - Która napisała list z pogróżkami - wtrącił Birnbaum. - No tak - dodał Schultz - ale pamiętajcie, chłopcy, że kobieta, do której napisała list z pogróżkami, nie została zamordowana. - Za pięćdziesiąt centów, Schultz - rzekł O’Brien - ja również mogę dać ci w mordę. - Poczekaj jeszcze chwilą - powstrzymał go sierżant. - Aresztowaliście go za opór władzy czy też, dlatego, że jest świadkiem czy coś w tym rodzaju? - Zanotuj, że został zatrzymany celem przesłuchania - rzekł Birnbaum. Zabrali Jake’a na górę. Młody człowiek o łagodnym głosie, w szarej dwurzędowej marynarce, uśmiechnął się przyjaźnie do Jake’a, poczęstował go papierosem i powiedział: - Jestem pewien, iż to jakieś małe nieporozumienie, które łatwo zaraz wyjaśnimy, jeśli odpowie mi pan na parę pytań. - Odkręcił nakrętkę wiecznego pióra i strzepnął kroplę atramentu do kosza na śmieci. - Jeszcze raz, jak się pan nazywa? - Powiem to mr Petersonowi - oświadczył Jake. Zastanawiał się, co się dzieje z Wildavine. - On powiedział, że jest burmistrzem Chicago - powiedział O’Brien. Młody człowiek w szarej marynarce zmarszczył brwi i coś zapisał. Potem znowu uśmiechnął się do Jake’a. - Wiem, że to wszystko jest strasznie nudne, ale to naprawdę jest bardzo ważne. A teraz niech mi pan powie, jakim cudem znalazł się pan w tym apartamencie hotelu St. Jacques? - l to też powiem tylko mr Petersonowi - odparł Jake. - A także wiele innych rzeczy. - Za chwilę zacznie wzywać swojego adwokata - zauważył ponuro Bimbaum. - Oni tak zawsze. - Bardzo proszę - powiedział młody człowiek - żeby uważał mnie pan za swojego przyjaciela. Próbuję tylko panu pomóc wydostać się z bardzo poważnej sytuacji. Chyba wierzy mi pan, że chcę panu pomóc, prawda? - Jasne - odparł Jake. - Wobec tego niech mi pan sprowadzi tutaj Artura Petersona, żebym mógł mu szybko powiedzieć to, co chcecie, i żebym potem mógł szybko wydostać się z tego zawszonego więzienia. - Pan nie chce z nami współpracować - skarcił młody człowiek. - Dlaczego pan się upiera, by widzieć się z Arturem Petersonem? - Ponieważ chcę mu coś powiedzieć - wyjaśnił Jake. - Aha - rzekł młody człowiek. - l nie może pan tego powiedzieć mnie? - jego głos brzmiał pieszczotliwie, przyjaźnie. - Zgadza się - potwierdził Jake, skinął głową i uśmiechnął się szeroko. - No widzisz, mówiłem ci, że to jakiś przygłup - powiedział O’Brien. Młody człowiek w szarej marynarce skrzywił się, a teraz znowu zaczął świergotać do Jake’a. - A... to świetnie! No to niech mi pan powie, co też chciałby pan powiedzieć Arturowi Petersonowi? Jake podszedł na palcach do biurka, rozejrzał się ostrożnie dookoła, położył palec na ustach, pochylił się nad młodym człowiekiem i wyszeptał: - To tajemnica! Młody człowiek odchylił się do tyłu, westchnął i powiedział: - W porządku, chłopcy, zabierzcie go teraz do doktora Groshera. Jake pomyślał, że wreszcie zmęczą się nim i zaprowadzą go do Artura Petersona. Doktor Grosher okazał się potężnie zbudowanym, imponującym mężczyzną z wypolerowaną na różowo skórą na twarzy, w okularach, z grzywą siwych włosów i o miłych, poprawiających samopoczucie manierach. Towarzyszyło mu dwóch asystentów w białych kitlach. Birnbaum, O’Brien i Schultz zniknęli. Jake miał nadzieję, że Birnbaum zażyje swoją alka-seltzer. - Pięknie, pięknie, pięknie - rzekł doktor Grosher zaciskając dłonie. - Piękny dzień, prawda? A teraz, młodzieńcze, niech pan zdejmie marynarkę, krawat i koszulę. - Nie jestem chory - rzekł Jake - i nie mam zamiaru zdejmować koszuli. Chcę tylko rozmawiać z Arturem Petersonem. - Oczywiście, że pan chce - powiedział doktor Grosher uspokajająco. - Tak, oczywiście, że pan chce, lecz wpierw musimy przebrnąć przez to małe rutynowe badanie. A teraz proszę zdjąć marynarkę, krawat i koszulę. - Dał znak oczami swoim asystentom. Jake zdjął marynarkę, krawat i koszulę. Cierpliwie, w milczeniu pozwolił badać klatkę piersiową, ciśnienie krwi i odruchy. Nawet nie sprzeciwił się, kiedy mierzono mu czaszkę i kiedy doktor zamruczał: - Hm... tak, tak, tak. Ale w chwili, gdy wreszcie pozwolono mu się ubrać i siedział spokojnie przy narożniku biurka lekarza, poczuł, że jest już tym wszystkim bardzo zmęczony. Doktor Grosher wpatrywał się w niego sennym wzrokiem i wreszcie powiedział: - Niech mi pan szybko odpowie. Proszę wymienić pierwszą lepszą rzecz, jaka panu przyjdzie do głowy. - Próbuję znaleźć Artura Petersona - odparł Jake. Odpowiedział to bardzo szybko. - Nie, nie, nie - rzekł doktor Grosher. - Miałem na myśli pierwszą rzecz, jaką w ogóle może pan sobie przypomnieć. Jake dał mu taką samą odpowiedź. Zrobili tak kilka rund, zanim doktor wreszcie się poddał. - Kiedy pan po raz pierwszy uświadomił sobie - kontynuował doktor Grosher - że jest burmistrzem Chicago? - Wtedy, gdy zacząłem szukać Artura Petersona - odrzekł Jake. Nastąpiło jeszcze całe mnóstwo pytań dotyczących jego miejsca urodzenia, wspomnień z dzieciństwa, życia w domu, wykształcenia, pracy i jeszcze kilka innych pytań, które Jake osobiście uznał za obraźliwe dla niego. Na wszystkie pytania udzielał tej samej odpowiedzi: wszystko powie Arturowi Petersonowi. - Teraz niech mi pan powie - rzekł lekarz w ten sam senny sposób - czy kiedykolwiek czuł pan chęć zabicia kogoś... taką nagłą, nieopanowaną ochotę? - Zaraz poczuję gwałtowną chęć rąbnięcia kogoś w pysk - rzekł Jake - jeżeli pan nie przestanie bawić się ze mną w ciuciubabkę i nie zaprowadzi mnie do Artura Petersona. - To zdecydowanie interesujący przypadek, prawda, panie doktorze? - stwierdził jeden z asystentów. Był to szczupły młody człowiek w okularach, z kręconymi czarnymi włosami. - Groźny, ale spokojny. Doktor powiedział do niego „szszsz!” i rzucił do Jake’a: - Szybko! Śpi pan czy pan nie śpi? - Ani to, ani to - odrzekł Jake. - Marzę. Marzę, żeby zobaczyć się z Arturem Petersonem. - Jaki dziś mamy dzień? - Dzień, w którym próbuję skontaktować się z Arturem Petersonem. - Gdzie pan teraz jest? - W pomieszczeniu, w którym również znajduje się cholernie głupi lekarz, próbujący utrudnić mi widzenie z Arturem Petersonem - Jake zaczął się niecierpliwić. - Jakaś wyraźna mania prześladowcza, nie sądzi pan, doktorze? - spytał drugi asystent, anemiczny młody człowiek o jasnych włosach. - A niech to diabli! - zaklął doktor Grosher, odrzucając układne maniery. - Wydaje mi się, że ten facet to kompletny kretyn. Jasnowłosy asystent powiedział: - Chyba nie chce pan, doktorze, żebym to zanotował? - A ciemnowłosy asystent spytał: - Czy mam go poddać testowi A, panie doktorze? Doktor rzucił jakieś ordynarne słowo i zapalił papierosa. - Testy A i B należą do rutynowych czynności - dodał poważnie asystent. - Wyniki tych testów muszą być wciągnięte do kartoteki. Doktor Grosher prychnął. Ciemnowłosy asystent posadził Jake’a przy biurku, wręczył mu ośmiostronicowy zeszycik, podał pióro i powiedział: - Niech pan spróbuje w ciągu jedenastu minut odpowiedzieć na wszystkie pytania. Jake zaczął bazgrać jakieś twarze na kartkach, podpisując wszystkie Artur Peterson, i oddał je po sześciu minutach. Jasnowłosy asystent zaprowadził go do przyległego małego pokoiku i posadził przed olbrzymią, drewnianą tablicą, pokrytą otworami o różnych kształtach. Obok tablicy leżała kupka klocków również o zróżnicowanych kształtach. Poinformował Jake’a, że cały problem polega na tym, żeby kształtem dopasować klocki do odpowiednich otworów. Potem wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Jake zbudował wspaniały domek z drewnianych klocków, a ponad drzwiami ułożył z nich napis Tu mieszka Artur Peterson. - On wydaje się mieć jakiegoś fioła na punkcie Artura Petersona, panie doktorze - powiedział jasnowłosy asystent. Doktor Grosher rzucił następne ordynarne słowo i powiedział: - W porządku, wobec tego pozwolimy mu porozmawiać z Arturem Petersonem. Serce Jake’a podskoczyło. Kilka minut - najwyżej pół godziny - bezpośredniej rozmowy i już go tu nie ma. W ciągu następnej pół godziny dojedzie taksówką do hotelu i jakoś wszystko wytłumaczy Helenie. Może powie jej, że był u dentysty i zakładano mu plombę, w każdym razie zdąży na czas, by zabrać ją na obiad. - A nie sądzi pan, że powinniśmy zastosować test C? - zapytał asystent z kręconymi włosami. - Do diabla z testem C! - rzucił doktor Grosher. - Do diabła z nim! Zabierajcie go stąd! Kiedy Jake’a przekazywano umundurowanemu policjantowi, usłyszał, jak asystent z kręconymi włosami mówi do asystenta o jasnych włosach: - Doktor Grosher chyba już się starzeje. Wydaje mi się, że już nie bardzo daje sobie radę. Jake miał nadzieję, iż zaraz wyląduje w biurze Petersona, ale zamiast tego wylądował w celi. Protestował głośno, z oburzeniem, bo przecież czas uciekał. Gliniarz uspokoił go: - Oczywiście, zobaczysz się z Arturem Petersonem. Ale na razie siadaj, chłopcze, spokojnie i rozgość się, zaraz dostaniesz dobry obiadek, potem coś na uspokojenie według recepty pana doktora. Tak się składa, że obecnie Artur Peterson przebywa gdzieś w Connecticut i wróci jutro około dziesiątej rano. Dlatego nie możesz się dzisiaj z nim zobaczyć. Zamknął drzwi celi i powiedział: - Do zobaczenia, chłopie. Śpij dobrze. 14. Materiał literacki dla Jake’a - Tu nie jest Chicago - powiedział surowo Artur Peterson. - Tutaj sprawy załatwia się inaczej. Naukowo i sprawnie, l my tu nie potrzebujemy pomocy amatorów. Jake kiwnął głową przepraszająco i powiedział: - Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę. - Z nadzieją szukał błysku sympatii w oczach policjanta, ale nic takiego nie zauważył. - Szczególnie - dodał Peterson - amatorów, którzy niszczą morale całego wydziału. - Jest mi naprawdę bardzo przykro - powiedział pokornie Jake. - To był tylko... - pamiętał słowa doktora Groshera - chwilowy impuls. Artur Peterson rzucił mu spoza grubych okularów lodowate spojrzenie. - Chwilowe impulsy - oświadczył - obniżają wydajność. - Jestem tego pewien - przyznał Jake. Czuł się zmęczony, zgnębiony i zmartwiony. Noc spędzona w więzieniu nie dała mu odpoczynku, przerywali ją gorliwi młodzieńcy z Kliniki Badania Zachowań Więźniów, którzy przychodzili badać jego refleksy i zadawać mu pytania. Poza tym za bardzo martwił się o Helenę, żeby zasnąć. Mógł sobie wyobrazić, jak siedzi przy telefonie i czeka, gdy tymczasem mogłaby wyjść i pokazać miasto Malone’owi. Kilka razy zmuszał się, by o wszystkim zapomnieć i powiedzieć do młodego człowieka, który wejdzie: „Powiem panu wszystko, jeżeli tylko pozwoli mi pan zatelefonować do żony”, lecz za każdym razem, gdy tylko zjawiał się jakiś młody człowiek, decydował, że tego nie zrobi. Przede wszystkim on to robił wyłącznie dla Heleny, prawda? Jeżeli to wszystko wreszcie się skończy i uda mu się zrobić to, co zamierzał, oboje potem będą pękać ze śmiechu. Ale tymczasem wszystko tak się ułożyło, że wcale nie chciało mu się śmiać. Powiedział Arturowi Petersonowi prawdę, a wszystko, co za to otrzymał, to pouczenia i uwagi, jakich mógł się spodziewać mały chłopiec, który rzucił kamieniem w okno. Przepraszał, mówił, że mu przykro, zachowywał się pokornie, ale jak do tej pory nic mu nie wychodziło i jego cierpliwość zaczęła się już wyczerpywać, jeszcze sześćdziesiąt sekund, a rąbnie Artura Petersona w koniec jego długiego, cienkiego nosa. - Oczywiście - powiedział nagle Artur Peterson - doskonale rozumiemy sytuację, w jakiej się pan znalazł. Ja też jestem żonaty, l zawsze czułem, że też mógłbym napisać książkę. - Jake po raz pierwszy od wielu godzin poczuł, że wstępuje w niego nadzieja. - Wyrażając to ściślej - kontynuował Peterson - chwilami mam ochotę opowiedzieć panu o tej książce. Mam do niej mnóstwo materiałów, może nawet mógłbym panu odstąpić jakieś dobre pomysły. - To byłoby wspaniale! - powiedział z entuzjazmem Jake. - Nawet coś tam sobie zapisałem. No, wie pan, tak ogólnie. Może chciałby pan się z tym zapoznać? - Zapoznam się z zachwytem! To z pewnością bardzo interesujące. Usta Artura Petersona uformowały się w coś, co przypominało uśmiech. Zapanowała cisza. Po chwili powiedział: - Będzie mi trudno wytłumaczyć doktorowi Grosherowi, iż powinien pan stąd wyjść, lecz jakoś to chyba załatwię. Przez kilka minut próbował połączyć się telefonicznie z doktorem Grosherem, potem oświadczył: - Zabawne, ale doktor pozostał w domu i ma kaca. Nigdy bym nie przypuszczał, że on może pójść na jakąś popijawę. Jake milczał. W myślach wybaczał doktorowi Grosherowi. - Nie powinienem pana wypuszczać - rzekł Peterson - lecz, oczywiście, jako kolegę po piórze... - przerwał, delikatnie odchrząknął i mówił dalej poważnie: - Ale niech pan pamięta, że my nie tolerujemy tego rodzaju zachowania. Śledzenie to nie zabawa dla amatorów. Trzymaj się pan pisania i nie wtrącaj się do naszej roboty. - Och, niech się pan nie martwi - powiedział Jake i miał nadzieję, że oficer domyśli się, iż chce powiedzieć „tak zrobię”. Znowu nastąpiło krótkie milczenie, po którym Artur Peterson podniósł wzrok znad błyszczącego, lśniącego czystością blatu biurka. - Tak między nami - powiedział - chciałbym pana o coś zapytać, z prostej ciekawości... Czy przypadkiem może udało się panu natknąć wczoraj na coś interesującego? Serce Jake’a z radości podskoczyło kilka razy. Jedyna różnica między nowojorskimi a chicagowskimi gliniarzami polegała na tym, że używali różnych słów! - No - powiedział powoli - nic szczególnego, ale kilka rzeczy wydaje mi się interesujących. - l opowiedział mu o fakcie, że Berta Morrison rozpakowała się, tak jakby miała zamiar pozostać w hotelu St. Jacques na zawsze, a nie tylko na jedną noc. A nawet poleciła zabrać walizki do hotelowego magazynu. Natomiast Dennis Morrison nie rozpakował się, z wyjątkiem kilku przedmiotów koniecznych na jedną noc. - Ma pan bystre oko - pochwalił z wahaniem Artur Peterson i coś zapisał. - Coś jeszcze? Jake postanowił zachować dla siebie notatki i adresy Berty, które znalazł w notesie. - Tylko ten list - jeżeli to był list - od Wildavine Williams. Powinienem był zajrzeć do kosza na śmieci i poszukać koperty, ale pod tym względem pobił mnie pański funkcjonariusz. - Nasz wydział pracuje bardzo dokładnie - w głosie Artura Petersona pojawił się pomruk zadowolenia. - Naturalnie, to nie był list. Okazało się, że miss Wildavine jest poetką. Posiała, zupełnie niewinnie, Bercie Morrison kopię swojego wiersza. Jedną z ostatnich rzeczy, jaką zrobiła Berta Morrison przed swoim zniknięciem, było napisanie listu z podziękowaniem za ten wiersz. Wziął do ręki tekturową teczkę i wyjął z niej list. Jake natychmiast rozpoznał jej elegancką papeterię, z wydrukowaną w narożniku królową pszczół. - Najdroższa Wildavine - czytał głośno Peterson - uważam, że twój ostatni wiersz jest bardzo piękny. Dziękują, że mi go przysłałaś. Jestem przekonana, że pewnego dnia staniesz się tak słynną poetką, jak Shakespeare, Robert Burns i Ella Wheeler Wilcox. Nie pozwól, żeby zniechęciły cię trudności. Kiedyś będziesz wdzięczna za korzystny efekt, jaki odcisnęły na twym charakterze. Przykro mi, że nie mogę ci udzielić pożyczki na odbycie interesujących cię studiów, jestem, bowiem pewna, że nie pozwolą mi na to opiekunowie prawni zarządzający moimi pieniędzmi. Jeszcze raz dziękuję za wiersz i za życzenia, które przekazałaś mi przez telefon. Jestem bardzo szczęśliwa i czekam niecierpliwie na nasz miodowy miesiąc na Manhattanie. Oddana ci, Berta. Schował list do teczki. - Cała ta sprawa zniechęciła O’Briena - powiedział - ale Schultz twierdził, że przez cały czas to podejrzewał. Jake wolno powtórzył: - Nasz miodowy miesiąc na Manhattanie. To mogłoby tłumaczyć jej rozpakowanie się. Może w ostatniej chwili nastąpiła zmiana planów. Mogło tak być. - Mogło - zgodził się Artur Peterson. - Tylko, że - kontynuował Jake głośno myśląc - Dennis Morrison nie rozpakował się. Mówił, że rano planują wyjazd w długą podróż poślubną. - Zmarszczył brwi. - Może tylko ona podjęła decyzję pozostania na Manhattanie i postanowiła powiedzieć mu o tym, kiedy wróci do pokoju. Kobiety czasami robią takie numery. - Tak, robią - zgodził się Artur Peterson. - Kiedy Klara i ja pobraliśmy się... - przerwał i zakaszlał. W chwili, gdy nastąpiła cisza, zadzwonił telefon. Artur Peterson podniósł słuchawkę i kiedy słuchał, coś rozjaśniło jego żółtawą twarz. Oczy zabłysły. Słomiane, przerzedzone włosy wydawały się unosić nad wysokim czołem. Powiesił słuchawkę i rzekł: - No, zidentyfikowano tę zamordowaną kobietę. - Och - odezwał się Jake, starając się nie okazywać rozczarowania. Odkrycie, kim była zamordowana kobieta, należało do jednych z jego zadań. Ale pozostało mu jeszcze odszukanie Berty Morrison i wykrycie mordercy... - Muszę tam teraz iść - powiedział Peterson wstając. Spojrzał w zamyśleniu na Jake’a i dodał: - Może chce pan iść ze mną? Oczywiście, zupełnie nieoficjalnie. Mam nadzieję, że znajdzie pan dla siebie jakiś materiał literacki. - O, z pewnością-zgodził się Jake. Tak, mógł postarać się zebrać tam jakiś użyteczny dla siebie materiał. Rozważał, czy powiedzieć: „Czy pozwoli pan, że wpierw zatelefonuję do mojej żony?”, lecz po namyśle zrezygnował. Wyjaśnienie, jeśli w ogóle mogło jakieś istnieć, które byłby zdolny wymyślić, lepiej przekazać jej osobiście. Do kostnicy w policyjnym samochodzie towarzyszył mu Schultz. Nic nie mówił, tylko patrzył w zamyśleniu na Jake’a. W biurze, mieszczącym się przy policyjnej kostnicy, czekał na nich bladolicy mężczyzna w średnim wieku. Był to przeciętny, łysiejący mały człowieczek, w okularach bez oprawek i w błyszczącym granatowym garniturze. Sprawiał wrażenie przyjaznego i inteligentnego, a w tym momencie zmęczonego, zmartwionego i oszołomionego. Przedstawiono go jako doktora Williama Pucketta, z Puckett Mills, Ohio. - To z pewnością jest Hazel - rzekł dr Puckett - to znaczy Gloria. Nie lubiła, żebyśmy nazywali ją Hazel przy ludziach spoza naszego miasta. Gloria Garden. Mogę stwierdzić, że legalnie ciągle jeszcze nosi nazwisko Hazel Puckett. - Wyjął fajkę i bezmyślnie zaczął nią stukać w biurko, potem, ciągle nie nabitą, schował do kieszeni. - Była modelką. Może widział pan jej zdjęcia na okładkach niektórych magazynów? Sporo było tych zdjęć. Jestem jej ojcem. - Znowu wyjął fajkę i bezmyślnie zaczął się nią bawić. - Wiecie już, kto to zrobił? To będzie okropny cios dla mrs Puckett. Artur Peterson odpowiedział ze zdumiewającą delikatnością: - Nie, jeszcze nie wiemy. Oczywiście, to będzie straszny cios. Dla pana to także jest cios. Wyrazy współczucia. - Czekał chwilę, po czym dodał: - Jak doszło do tego, że mógł pan ją zidentyfikować? - Zobaczyłem jej zdjęcie w gazecie - wyjaśnił dr Puckett. Wydmuchał hałaśliwie nos. - Była tam fotografia jej twarzy. Już przedtem próbowałem ją znaleźć, a teraz, gdy zobaczyłem tę fotografię, wiedziałem, że to na pewno ona, i okazało się, iż miałem rację. - Już przedtem próbował pan ją znaleźć? - zdziwił się Jake. - Więc ona zniknęła? Artur Peterson posłał mu karcące spojrzenie i powiedział: - Ja tu zadaję pytania - jednak wydawało się, że dr Puckett tego nie słyszy. - Wczoraj zniknęła - odparł. - Przyjechałem do Nowego Jorku, by wziąć udział w pewnych wykładach z dziedziny medycyny. No, wie pan, my, prowincjonalni lekarze, musimy być na bieżąco. Wpierw poszedłem do Hazel, to znaczy do Glorii, ale nie zastałem jej w domu. Nie znałem numeru jej telefonu, więc chodziłem tam dwa albo trzy razy. Ostatni raz byłem około północy. Dzisiaj rano znowu próbowałem, lecz ciągle jej nie było. Potem zobaczyłem jej twarz w gazecie i natychmiast przyszedłem tutaj. - Znał pan Bertę Morrison? - spytał Artur Peterson. Dr Puckett potrząsnął przecząco głową. - Nigdy o niej nie słyszałem, nigdy też nie słyszałem o jej mężu. Oczywiście, Hazel znała wielu ludzi, o których ja w ogóle nie miałem pojęcia. - Ssał hałaśliwie pustą fajkę. - Przeczytałem o tej całej sprawie od początku do końca we wszystkich gazetach, ale nic mi to nie wyjaśniło. Dalsze pytania ujawniły, że Hazel Puckett - Gloria Garden - była śliczną dziewczynką, że później w gimnazjum brała udział w szkolnych przedstawieniach, że latem po maturze pracowała jako urzędniczka we Writz Variety Store [Coś w rodzaju sklepu 1001 drobiazgów - przyp. tłum.] i że uciułała ze swojej pensji tyle, iż umożliwiło jej to wyjazd do Nowego Jorku, aby zostać tam wielką aktorką. To było siedem lat temu. - Widocznie jednak nie była dobrą aktorką - powiedział dr Puckett - ale z pewnością była świetną modelką. Nigdy nie wiedziałem dużo o jej tutejszych przyjaciołach. Kiedy do niej przyjeżdżałem, szliśmy na obiad, na jakieś naprawdę dobre przedstawienie, i zabierała mnie na zwiedzanie miasta. Do domu przyjeżdżała zawsze na Boże Narodzenie, a czasami na kilka dni w lecie. Lecz nigdy nie mogła zgodzić się z Irmą - to żona mojego syna Eda. Oni mieszkają razem z nami. Irma nigdy jej nie lubiła. - Znowu wsadził fajkę do kieszeni. - Dużo zarabiała. Często przysyłała drobne prezenty mamie, jakieś wymyślne koszule nocne, jedwabną bieliznę i tym podobne. Mama nigdy tego nie nosiła, ale bardzo ją to cieszyło. - Przerwał. - Kiedy będę mógł ją zabrać do domu? - Za dzień lub dwa - odparł uprzejmie Artur Peterson. - Dopiero? Dobrze. No, to już chyba wszystko, co mogę panu powiedzieć. Jeżeli będę potrzebny, możecie mnie znaleźć w domu mojej szwagierki Mabel. Zawsze się tam zatrzymuję, gdy przyjeżdżam do Nowego Jorku. - Podał nazwisko i adres na Staten Island, które Artur Peterson zapisał, a Jake zapamiętał. - To, jak sądzę, już wszystko. Do widzenia. - Chwileczkę - rzekł Artur Peterson - każę pana odwieźć do domu. - O nie, dziękuję - odrzekł dr Puckett. - Zawsze lubię jeździć koleją podziemną i płynąć promem. To dla mnie odmiana od tego jeżdżenia moim wysłużonym samochodem po okolicznych pacjentach. Jake i Artur Peterson patrzyli za nim, jak wolno idzie korytarzem, mała figurka z pochylonymi ramionami. - To cholernie haniebne! - rzucił wreszcie Jake. - Jak zawsze - rzekł Artur Peterson. - Za każdym razem, kiedy zostaje zamordowany jakiś mężczyzna lub jakaś kobieta, ktoś traci krewnego, ukochaną osobę albo jakiegoś przyjaciela. Niedobrze być w tych sprawach sentymentalnym. - Wiem - powiedział Jake - to obniża wydajność. - Zgadza się - przyznał Artur Peterson. - No, a teraz będziemy musieli zająć się osobą Glorii Garden. Wkrótce skon-I taktuję się z panem, mr Justus, i spotkamy się. Chciałbym | porozmawiać z panem o mojej książce. - Z przyjemnością - rzekł znowu Jake. Stali już na chodniku, gdy Jake zdał sobie sprawę, że jednak puszczają go do domu. - Chwileczkę, nie chce pan, bym z panem pojechał? - Pamięta pan, co panu powiedziałem o amatorach? - spytał Artur Peterson. - Tak - odparł Jake - ale właśnie miałem nadzieję, że zbiorę jakiś materiał literacki... - Opowiem panu wszystko - przyrzekł Artur Peterson - kiedy skończymy z tą całą sprawą. Do zobaczenia i niech się pan nie pakuje w żadne kłopoty. Schultz zaofiarował się podwieźć pana do hotelu. Birnbaum i O’Brien czekali w samochodzie przy krawężniku. Jake patrzył, jak Artur Peterson wsiada i odjeżdża swoim samochodem. Nie miał żadnej szansy, aby zbadać mieszkanie Glorii Garden i wejść przed policją w jej prywatne życie. Będzie musiał złapać jakąś okazję znalezienia czegoś, co oni przeoczą, albo działać na wyczucie, na co nigdy nie liczy policja. Nagle zorientował się, że tuż przed nim stoi Schultz i patrzy mu prosto w oczy. - Pan mnie kiedyś rąbnął - powiedział Schultz. Jake spróbował zrobić unik, lecz nie zdążył. Uderzenie z siłą młota wylądowało na jego szczęce i cały świat rozpłynął się we wszystkich kolorach tęczy. Kiedy otworzył oczy, Schultz pochylał się nad nim troskliwie. - Mam nadzieję, że nie naruszyłem panu żadnego zęba - zaniepokoił się Schultz. - Nie miałem zamiaru uderzyć pana tak silnie. Jake poruszył sprawdzające szczęką i odparł: - Nie, nie stało się nic złego. - Okay - ucieszył się Schultz. - Chyba się pan nie gniewa? - podał Jake’owi rękę i pomógł mu wstać. - Możemy już jechać, po drodze postawię panu piwo. 14. Dwie rozmowy telefoniczne Telefon przy łóżku dzwonił długo, zanim Malone wreszcie podniósł słuchawkę. Z początku te hałasy, dochodzące gdzieś obok jego ucha, nie zbudziły go. Potem dopiero zorientował się, co to było. Rozluźnił się i pozwolił, żeby telefon dzwonił. Bez względu na to, jakich informacji chciał mu udzielić ten telefon, on nie chciał słyszeć żadnych. Pewnie i tak będą to złe nowiny. Przez moment jego lepsza połowa upierała się, by jednak odpowiedział, ale Malone natychmiast powiedział swojej lepszej połowie, dokąd ma się wynieść. Po kilku minutach telefon przestał dzwonić. Widzisz, powiedział Malone do swej lepszej połowy, mówiłem, że jeżeli nie zareaguję, to się zmęczy i przestanie. Wyraźnie czuł się źle i był przygnębiony. W nocy przyszedł jakiś nieznany dowcipniś i napompował mu głowę czymś, co było lżejsze od gazu. Podejrzewał, że jeśli poruszy się zbyt szybko, to może eksplodować. A w czasie snu najwyraźniej para wiewiórek uwiła sobie gniazdo w jego ustach. W dodatku wypełniało go uczucie jakiegoś minionego nieszczęścia i jeszcze silniejsze przeczucie jakichś nadchodzących nieszczęść. Malone zastanawiał się, jakie było to minione nieszczęście. Jednak cokolwiek to było, musiało być straszne. Może we śnie zamordowano go? l może dlatego właśnie tak się czuje. Telefon znowu zaczął alarmująco dzwonić. Malone powiedział: - Och, no dobrze - sięgnął po słuchawkę, nie trafił przy dwóch próbach, wreszcie przyłożył ją do ucha i wymamrotał: - Spływaj, jestem bardzo chory. - Malone - odezwał się głos Heleny - obudź się. Przyjdź tu zaraz. Jesteś mi potrzebny. - Dobranoc - rzekł Malone. - Śpij dobrze. Zobaczymy się rano - i odwiesił słuchawkę. Telefon natychmiast znowu zadzwonił. Malone policzył powoli do stu, mając nadzieję, że przestanie. Ale nie przestał. Westchnął, oparł się na łokciu i podniósł słuchawkę. - Jest już późno po południu - powiedziała Helena. - Czy chcesz, bym przyszła po ciebie i wywlokła cię z łóżka moimi małymi, słabymi rączkami? Malone odruchowo podciągnął kołdrę, zakrywając nagą pierś. - Nie! - No, więc - powiedziała Helena - nie odwieszaj mi znowu słuchawki, Malone. Jake wrócił. - To pięknie - rzekł Malone. - Skończyły się twoje zmartwienia. A teraz spływaj i daj mi spać. - Zaczekaj - powstrzymała go. - On się w ogóle nie tłumaczył. Tylko wszedł, pocałował mnie i powiedział „dzień dobry”. A teraz bierze kąpiel i goli się. Ma siniaka na brodzie. - Pewnie wyrżnął go jakiś gliniarz - rzekł Malone proroczo. - Co chcesz, bym zrobił? Mam przyjść i umyć mu plecy? - Malone, oni ją zidentyfikowali. - Kto? - zapytał Malone mrugając oczami. Zastanawiał się, czy umknęło mu jakieś zdanie, które wypowiedziała. - Policja. Zidentyfikowali tę dziewczynę, tę, którą zamordowano. Wszystko jest w gazetach. - Też pięknie - rzekł Malone. - Teraz to już wszyscy mogą przestać się martwić. Do widzenia... Zaczekaj chwilkę. - Nagle przemknęło mu przez myśl, że wziął przecież pięćset dolarów zadatku za znalezienie Berty Morrison i za udowodnienie, że ona nie zamordowała tej nie zidentyfikowanej dotąd dziewczyny, l nagle przyszła mu do głowy straszna myśl, iż wydarzyło się okropne nieszczęście. - Zostań tam, gdzie jesteś. Nic nie rób. Czekaj na mnie. Nie trać głowy. Zaraz tam będę. - Słyszał, jak Helena prychnęła pogardliwie i odwiesiła słuchawkę. Malone usiadł, zwiesił z łóżka swoje krótkie, tłuste nogi, owinął się prześcieradłem i siedział przebierając palcami u nóg. To był zawsze zły znak, kiedy kładł się do łóżka w skarpetkach. Co się właściwie stało? Nie spieszył się, by sobie przypomnieć. Wreszcie wstał i zaczął rozglądać się po pokoju. Spodnie znalazł pod łóżkiem, kamizelkę w szafie na wieszaku, marynarkę w łazience na wieszaku na ręczniki, koszulę bardzo porządnie złożoną i wciśniętą pod poduszkę, a krawat pieczołowicie zawiązany na stojącej lampie. Jeden but był w wannie (na szczęście suchy), a drugi leżał na komodzie. Zaczął przeszukiwać wszystkie kieszenie, cały bagaż, szuflady biurka, a także zajrzał pod dywan. Potem rozbebeszył łóżko i ściągnął pościel. Ale znalazł tylko dwa srebrne dolary w kieszeni spodni i banknot dwudziestodolarowy w kamizelce. Powlókł się do łazienki i spojrzał w lustro. Zobaczył tylko pewne fragmenty, brązowe włosy na piersiach, grubą szyję, ale także okrągłą, czerwoną, wymęczoną, nie ogoloną twarz. Jego czarne włosy wyglądały tak, jakby ktoś w nocy usiłował robić coś z nich na drutach, a oczy miały lekko różową obwódkę. Powiedział do tej twarzy dokładnie to, co o niej myślał, i zaczął powoli, niepewnie się golić. Kiedy wreszcie ogolił się, wszedł pod prysznic i stał tam dziesięć minut, potem ubrał się, czując się fizycznie o wiele lepiej. Cal żytniówki, która nie zauważona została jeszcze w butelce, zakończył przygotowania, aby wrócić do normalnego stanu. Psychicznie czuł się jak spadająca winda w Radio City. Nie martwił się faktem, że 437 dolarów, z którymi zaczął, stopniały do dwudziestodolarowego banknotu i garstki drobnych. Podobne rzeczy zdarzały mu się w życiu nie raz, chociaż zwykle w takich sytuacjach rozkoszował się rozpamiętywaniem tego. Najgorsze, że przegrał w pokera. Ponieważ Malone nigdy nie przegrywał w pokera. Kiedy potrzebował pieniędzy, co zdarzało mu się często, zawsze mógł zagrać małą partyjkę i zebrać wystarczającą sumę, znajdując amatorów przyjacielskiego pokera. Znal wszystkie sztuczki zawodowych graczy, miał wśród nich klientów i bronił ich w sądzie - i to z dużym sukcesem. Lecz sam nigdy takich sztuczek nie stosował. On po prostu zdawał się na szczęście Malone’a, które jak do tej pory nigdy go nie zawiodło. Wypadki poprzedniej nocy były ponurym ostrzeżeniem, że szczęście opuszczało go. Nie żeby był przesądny, ale... Ten poker w pociągu z Chicago nie liczył się, ponieważ miał, jak sobie zbyt późno zdał z tego sprawę, za partnerów oszustów. Jednakże minionej nocy... Nagle przerwał w chwili zawiązywania krawata i zaklął do lustra. Zawiązał krawat, włożył marynarkę, chwycił kapelusz i wyszedł trzaskając drzwiami. Nie był już przygnębiony, zaczynał się wściekać. Helena będzie musiała poczekać na niego kilka minut. Miał teraz coś innego do załatwienia. Zadawszy tu i tam kilka pytań, odszukał chłopca z windy, który zaprowadził go do pokoju, gdzie w nocy grano w pokera. Nie był na służbie i znalazł go grającego w kości w magazynie sprzętu. Malone zmienił banknot dwudziestodolarowy w kiosku z cygarami i dał pięć dolarów chłopcu. Uważał, że była to dobra inwestycja. - Ojej, dziękuję, mr Malone - rzekł chłopiec. - O, to ty mnie znasz? - zdziwił się Malone. - To pięknie. Chciałem cię zapytać, tak poufnie, kto ci powiedział wczoraj w nocy, że chciałem pograć w pokera? - O - odpowiedział chłopiec zdziwiony - to był ten pan, który przyszedł do pana. Wysoki, szczupły, cały ubrany na czarno, z wyjątkiem koszuli. Byli tam jacyś jego przyjaciele i grali w pokera, a on powiedział, że pan pewnie zechce się do nich przyłączyć. - Dziękuję - powiedział Malone. - Tak właśnie myślałem. - Mam nadzieję, że nie stało się nic złego - zaniepokoił się chłopiec. - Nieee... nic złego się nie stało - odrzekł Malone. - Jeżeli ci panowie będą tu znowu, możesz im powiedzieć, iż spodziewam się dzisiaj wieczorem przesyłki większej gotówki i chciałbym ostrzej z nimi pograć. - Powrócił do recepcji i wysłał telegram do Joe’ego Anioła: Przysłać mi sto dolarów. Pilne. W chwili, gdy odchodził od biurka, z windy wyszła Helena. Miała na sobie granatową suknię, przystrojoną dużymi złotymi guzikami i szeroki granatowy kapelusz, obrzeżający jej bladą, piękną twarz. Przez ramię miała przerzucone puszyste futro. - Myślałam, że zaraz przyjdziesz - powiedziała oskarżająco. - Ważny interes - powiedział Malone. - Właśnie musiałem przypilnować realizacji pewnej inwestycji. Gdzie jest Jake? - Zszedł na dół tuż przede mną. Może jest jeszcze tu gdzieś w recepcji... - przerwała. - Malone, on tam jest. W budce telefonicznej. Co to za rozmowa, której nie mógł przeprowadzić z naszego pokoju? Patrzyli na niego przez chwilę, następnie Malone rzekł stanowczo: - W tej sytuacji podsłuchiwanie jest zupełnie usprawiedliwione. - Wziął ją pod ramię i zaprowadził za budkę telefoniczną. Znaleźli się tam w momencie, gdy Jake mówił: - Czy to ty, Wildavine? Wróciłaś szczęśliwie do domu? Helena zakrztusiła się. Zacisnęła palce na ramieniu Malone’a. Malone wyszeptał z wściekłością: - Uspokój się! - Muszę się z tobą zobaczyć - mówił Jake. Przerwał i dodał: - Dziś wieczorem? A nie możemy spotkać się wcześniej? Dziś po południu? Nie mogę czekać aż do wieczora. - Znowu przerwa i po chwili: - No dobrze, jeżeli się upierasz. Ale sądzę, że byłoby bezpieczniej, gdybym nie przychodził do twojego mieszkania. Gdzie? W Klubie Pod Niebieskim Kotem? O ósmej trzydzieści? Dobrze. - Szczęknęła odkładana słuchawka. Malone rzucił okiem na Helenę, l to, co zobaczył, było Wielką Kamienną Twarzą, wyrzeźbioną w marmurze, ale wyrzeźbioną pięknie. Dobrze zamrożona ostryga miałaby więcej wyrazu. Chciał coś powiedzieć - dokładnie nie wiedział, co, ale cokolwiek - jednak jego umysł zdawał się nie mieć połączenia z aparatem mowy. Ścisnął mocno jej łokieć, wyprowadził zza budki do recepcji i mijając kiosk z cygarami, stanęli na środku recepcji twarzą w twarz z Jake’iem. Wysoki rudowłosy mężczyzna był blady i sprawiał wrażenie wymęczonego. Nie udało mu się przypudrować siniaka na szczęce, jego włosy były trochę wzburzone, powieki opadały z braku snu. - Halo! - rzekł Malone. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć. Jake spojrzał na niego znad papierosa, którego właśnie zapalał, i powiedział: - O, halo! - i też zdawało się, że nic innego nie ma do powiedzenia. - Właśnie wychodzisz? - zapytała radośnie Helena. - Myślałam, że pokażemy Malone’owi miasto. No wiesz, Radio City, Grobowiec Granta, Central Park, Statuę Wolności... - Chinatown - przyszedł jej z pomocą Malone. - Bowery, Wall Street. - Wspaniały pomysł - stwierdził Jake. - Nie wspomnieliście o Cmentarzu Świętej Trójcy i zoo w Bronx - skończył zapalać papierosa; Malone zauważył, że jego ręka trochę drży. - Chciałbym z wami pójść, ale mam ważne spotkanie w interesach. - Spojrzał na zegarek. - Spotkamy się dokładnie o szóstej i zjemy wczesny obiad. Odpowiada to wam? - Wspaniale - zgodziła się Helena - to nam później da więcej czasu na zwiedzanie miasta. - Co się stało z twoją szczęką? - zapytał Malone. - Szczęką? - zdziwił się Jake, dotykając sińca. - Och, nic, uderzyły mnie drzwi. - O ile dobrze pamiętam - rzekł Malone - ostatnie drzwi, jakie w ciebie uderzyły, złamały ci nos. A w jaki to sposób tym razem udało się wyrżnąć cię tylko w szczękę? Jake roześmiał się nieszczerze i odrzekł: - To było bardzo zabawne. A więc zobaczymy się o szóstej. Helena patrzyła przez dłuższy czas na obrotowe drzwi, kiedy Jake zniknął za nimi, a potem powiedziała: - Malone, jak się to miejsce nazywało? Klub Pod Niebieskim Kotem? - Nie jestem pewien - skłamał Malone - nie pamiętam. - Tak, Klub Pod Niebieskim Kotem. Ósma trzydzieści - zacytowała Helena. - No, a my tak sobie przypadkowo wstąpimy tam za kwadrans dziewiąta. Chcę tylko zobaczyć, jak ona wygląda, Malone. Malone zapalił cygaro i powiedział: - Niczego nie obiecuję. Mam bardzo ważną sprawę do załatwienia. - Jaką sprawę? Chciałby jej powiedzieć, bowiem istniały argumenty za i przeciw. Jednak gdyby jej powiedział, uparłaby się, żeby z nim pójść i pomóc mu, co mogłoby doprowadzić do katastrofy. Z drugiej strony może pomogłoby jej to przestać myśleć o Jake’u. Ale musiałby jej wtedy powiedzieć o Abnerze Proudfoocie, o tych pięciuset dolarach i o grze w pokera. Ona oczywiście mogłaby mu bardzo pomóc, niemniej musiałby ją ostrzec, by się do niczego nie wtrącała i wyznać, że przyjął zlecenie odnalezienia Berty Morrison... Powiedział, więc chłodno: - To tajemnica. Nie mogę ci powiedzieć. Helena prychnęła. - Wcale nie jestem ciekawa - powiedziała. - Tylko tak się składa, że ja również mam coś ważnego do załatwienia, l ani ty, ani Jake nie możecie tam ze mną pójść. - Chwileczkę - rzekł Malone. Już przedtem dostrzegł jakiś błysk w jej oczach. Zwykle oznaczał on kłopot.- Jaką to ważną sprawę masz do załatwienia? - To tajemnica - odparła lodowato. - Nie mogę ci powiedzieć. - Rzuciła mu ostre spojrzenie, jej wzrok zawierał mieszaninę lodu i ognia. Potem dodała: - Wczesny obiad. Tu się spotkamy. - Zaczekaj - rzekł Malone. - Dokąd idziesz? Zaczekaj, pójdę z tobą... Ale odeszła, nie zwracając na niego uwagi. 15. „Dokąd?” Malone poszedł do baru kawowego i zamówił podwójną porcję sadzonych jajek na szynce z przysmażanymi ziemniakami, do których kazał sobie jeszcze podać naleśniki. Zdecydował, że to musi mu wystarczyć do obiadu, który mieli jeść za kilka godzin. Potem kupił ostatnie wydania wszystkich gazet, jakie były w recepcji, poszedł do baru, usiadł na stołku barowym i rzucił automatycznie: - Daj mi podwójną żytniówkę. Życie wydawało się bardzo skomplikowane i zbyt trudne, by dać sobie z nim radę. Jake i Helena mają przed nim jakieś tajemnice. Jake ma randkę z dziewczyną, a Helena upiera się, żeby pójść, niby to przypadkowo, na miejsce ich spotkania. Bardzo nieprzyjemne morderstwo, patetyczny i nieszczęśliwy nowożeniec z gigantycznym kacem, panna młoda, która zniknęła w nie wyjaśnionych okolicznościach. Ponury facet, który angażuje Malone’a, aby odnalazł zaginioną pannę młodą i za wszelką cenę udowodnił, że jest niewinna, za co zapłacił mu zadatek. Potem ta oszukańcza partia pokera, zaaranżowana przez tego ponurego faceta (Malone w myślach nazywał go bardziej dosadnie), w czasie, której odebrał swój zadatek. A teraz... co? Podsunięto mu podwójną żytniówkę. Malone podniósł wzrok i poznał szczupłego, melancholijnego barmana z bostońskim akcentem. W tej samej chwili poznał go też barman i wydawał się tym trochę zaniepokojony. - Co to tutaj robi? - warknął Malone. - Dokładnie pamiętam, że zamówiłem podwójny dżin i piwo. - Ach tak, sir-rzekł barman. - Bardzo mi przykro. - Wyciągnął rękę, żeby zabrać podwójną żytniówkę. - Zostaw to - rzucił Malone. - Jako zagrychę. Wydawało się, że barman ma trochę trudności z przygotowaniem dżin u z piwem, ale wreszcie trzęsącą ręką postawił przed nim wysoką szklankę. Malone coś burknął do niego, zaczekał, aż znów zagłębi się w pożyczonym „New Directions”, i szybko wylał tę potworną miksturę do najbliższej spluwaczki. Postawił pustą szklankę na kontuarze i - popijając żytniówkę - rozłożył gazety czytając tytuły artykułów. DONOSIMY, ŻE ZIDENTYFIKOWANO ZAMORDOWANĄ KOBIETĘ „New York Times” ZABITA PIĘKNOŚĆ BYŁA MODELKĄ ARTYSTÓW „New York Herald Tribune” KTO ZABIŁ CUDOWNĄ GLORIĘ GARDEN? „Journal American” ZABITO MODELKĘ, ALE POLICJA TWIERDZI, ŻE NIE BYŁO TO MORDERSTWO O PODŁOŻU SEKSUALNYM „Daily News” ZAMORDOWANA MODELKA NALEŻAŁA DO ZWIĄZKU MODELEK „PM” Malone westchnął, skończył żytniówkę i zaczął czytać. Sądząc z jej rozebranych zdjęć na pierwszej stronie „News”, Gloria Garden była bardzo piękną kobietą, tak samo przedstawiała ją „Herald Tribune” i reklama papierosów w „PM”. Poza tym artykuły w gazetach nie udzieliły mu istotnych informacji. Ciągle ten sam stary farsz: jakaś dziewczyna z prowincji, bardzo ładna, przyjechała do wielkiego miasta zbić forsę. Z gazet nic nie dowiedział się o Bercie Morrison, z wyjątkiem tego, że nadal się nie znalazła, o czym i tak wiedział. Dennis Morrison, mąż zaginionej, podobno jest bliski kompletnego załamania nerwowego. Malone uśmiechnął się krzywo - bliski kompletnego załamania nerwowego] Ten reporter powinien był widzieć, jak Malone wczoraj pakował go do łóżka. Policja szuka Berty Lutts Morrison... Malone też o tym wiedział i skrzyżował palce, aby policja go nie ubiegła. Melancholijny barman podszedł na palcach i wyszeptał: - Czy drink panu smakował, sir? - Był okropny - rzekł Malone. - Zrób mi drugi i nie zapomnij o podwójnej żytniówce na zagrychę. - Zerknął jeszcze raz na gazety i zgniótł je w wielką kulę, którą rzucił tocząc po kontuarze i przewracając, na szczęście pustą, szklankę po piwie jakiegoś gościa zajętego czytaniem „Racing Form”. - A najlepiej zrób mi od razu dwa. Czuję nadchodzący atak melancholii. Mieszając w szklankach, aby jak najszybciej pchnąć je przez kontuar, zapomniał o żytniówce i pospiesznie wrócił na swoje miejsce, gdzie ukrył się za „The Southern Review”. Znowu wylał dżin z piwem do spluwaczki, odczekał trzydzieści sekund i ryknął: - Obsługa! Młody barman przybiegł szybko i zorientował się, że zapomniał o żytniówce. Szybko nalał dwie podwójne porcje i widząc, co się stało z gazetami Malone’a, zapytał: - Chciałby pan może coś do czytania, sir? - wyjął zza kasy pierwsze lepsze pismo, popchnął je w kierunku Malone’a i uciekł. Malone rzucił na nie okiem. Pismo miało okładkę z drogiego, fioletowego papieru i nosiło tytuł „Dokąd? Poezja jutra”. Mały adwokat westchnął, odwrócił stronę tytułową, nagle usiadł, jakby go piorun strzelił, i wrzasnął do barmana: - Hej, ty! Barman zatrzymał się przed nim z poślizgiem. Malone pamiętał aksjomat, że pośrednie pytanie daje zawsze bezpośrednią odpowiedź. Skrzywił się i powiedział: - Daj mi podwójną brandy i podwójną wódkę. Potem jeszcze bardziej się skrzywił i dodał: - A na zagrychę przynieś mi żytniówkę. Gdy barman niepewnie nalewał drinki, powiedział: - Skąd masz to pismo? - To?... Ach, to - odpowiedział barman. - Zostawiła je u nas jakaś pani. - Kiedy? - Przedwczoraj wieczorem. Wylał pół uncji wódki na kontuar i Malone udzielił sobie w myśli ostrzeżenia, by nie zapalać cygara bliżej niż trzy stopy od tego. - Daj mi rachunek - zażądał Malone. Pozbył się wódki, brandy i jednej podwójnej żytniówki, wylewając je do spluwaczki, w czasie, gdy barman zajęty był liczeniem. Kiedy udręczony młodzieniec odwrócił się, siedział już nonszalancko za małym zbiorem pustych szklanek. - Teraz - powiedział ponuro Malone biorąc rachunek - nie będę już dłużej słuchał żadnych bzdur. Wiesz, co robię w Chicago, kiedy barman natychmiast nie odpowiada na zadane przeze mnie pytanie?... - przerwał na chwilę, zastanawiając się, co on właściwie miałby wtedy zrobić. - Powiedz mi o kobiecie, która zostawiła to pismo przedwczoraj wieczorem. - Właściwie to ona wcale nie przyszła tu, żeby się napić - odparł barman. - Przyszła, żeby zatelefonować. Wzięła za trzydzieści centów whisky z lodem, usiadła i piła ją przez półtorej godziny. Co kilka minut wstawała i próbowała gdzieś zadzwonić, wybierając wewnętrzny numer hotelowy. Wydawało mi się, jakby była trochę przygnębiona. Wreszcie wstała i wyszła, zostawiając to pismo na kontuarze. Wetknąłem je za kasę razem z innymi śmieciami. - Masz doskonałą pamięć i zmysł obserwacji - pochwalił Malone. - Będę o tobie pamiętał w moim testamencie. - Podpisał zamaszyście rachunek i zajrzał do środka magazynu, gdzie ołówkiem było napisane Wildavine Williams. - Może pan sobie wziąć to pismo - powiedział barman. - Świetna myśl, ale nalegam, by za nie zapłacić - stwierdził Malone. Położył pół dolara na kontuarze, jednak natychmiast pożałował tego impulsywnego gestu. - O... bardzo dziękuję - rzekł barman, pochylił się i zniżył glos. - Mr Malone, niech mi pan powie. Tak w aspekcie socjologicznych dociekań. Czy pan naprawdę nosi przy sobie spluwę? - Cztery - odparł Malone, klepiąc się po kieszeniach i piersiach. Pochylił się nad kontuarem i dodał: - Zwykle też trzymam w zębach nóż. Ale podjął już decyzję, że na resztę pobytu w Nowym Jorku znajdzie sobie inny bar. Poczuł nagle gwałtowną tęsknotę za Barem Ratuszowym Joe’ego Anioła. Ta gwałtowna tęsknota, granicząca z bólem, wzmogła się jeszcze bardziej, gdy dziewczyna przy biurku telegrafu poinformowała go, że przekazano dla niego sto dolarów. Malone kazał sobie wypłacić w banknotach dwudziestodolarowych i stał w recepcji przebierając je palcami w kieszeni. Szósta czterdzieści pięć. Pociąg. Mógłby teraz zapłacić rachunek w hotelu, rachunek w barze, kupić bilet i odjechać do Chicago z wystarczającą ilością pieniędzy, aby po przyjeździe zagrać sobie małą przyjacielską partyjkę pokera w jednej ze spelunek Maxa Hooka. A wtedy znów byłby w domu. Pozostał jednak problem Jake’a i Heleny. To musi zostać jakimś cudem wyjaśnione. A ponadto przyjął pracę. Miał odnaleźć Bertę Morrison i udowodnić, że jest niewinna. Istniał jeszcze ten mały problem z Abnerem Proudfootem i partią pokera. Wreszcie, przed opuszczeniem Nowego Jorku, musiał załatwić pewną sprawę, ze względu na Helenę, z kobietą, która nazywała się Wildavine Williams. 16. Społeczne znaczenie - Będziemy po prostu udawali, że przyszliśmy tutaj na drinka - oświadczyła Helena - l wszystko będzie w porządku. Malone miał taką nadzieję, ale nie założyłby się o to. Nie lubił takich sytuacji, nie podobała mu się elewacja Klubu Pod Niebieskim Kotem i miał przeczucie, że również nie spodoba mu się jego wnętrze. Jake, spiesząc się z jedzeniem obiadu, sprawiał wrażenie miłego, uprzejmego i roztargnionego. Helena rozpoczęła obiad trochę przesadnie wesoło i hałaśliwie, a skończyła go na podobieństwo imitacji sfinksa. Malone starał się zachowywać normalnie i nie zjadł większej części swojej porcji z uwagi na to, że próbował prowadzić dowcipną rozmowę, niestety jednak, przeważnie z samym sobą. Nikt nie wspomniał zamordowanej Glorii Garden, Berty Morrison ani Dennisa Morrisona. O ósmej trzydzieści Jake przeprosił i wyszedł. Spotkanie w interesach. Wróci wcześnie. Helena odczekała piętnaście minut i wezwała taksówkę. Malone zaczął łagodnie protestować, jednak został nie tylko przegłosowany, ale zaledwie wysłuchany. Teraz znajdowali się na progu Klubu Pod Niebieskim Kotem. - Ja tylko chcę tam wejść i rzucić na nią okiem - oświadczyła Helena i dodała stanowczo: - Co się tak trzęsiesz, Malone? - Wcale się nie trzęsę - odparł z oburzeniem Malone, wkładając do ust zapałkę i próbując zapalić ją cygarem. W żołądku czuł jakąś nerwową ośmiornicę. Próbował wyobrazić sobie, jak wygląda dziewczyna, z którą Jake umówił się na randkę, zamiast przebywać z Heleną, ale w żaden sposób nie mógł sobie stworzyć obrazu takiej dziewczyny. Oczyma wyobraźni widział Salome, Kleopatrę, Madame du Barry i tę brunetkę, która tańczyła adagio w „Chez Paree”, ale po tym ostatnim wizerunku poddał się. Zwykle miał w tym zakresie bujną wyobraźnię, ale nie szła ona aż tak daleko, żeby mógł sobie wyobrazić dziewczynę, która zdolna byłaby wejść pomiędzy Jake’a i Helenę, a jeśli chodzi o ścisłość, to pomiędzy Helenę i kogokolwiek. W chwili, gdy weszli do Niebieskiego Kota, przygotowany był na wszystko, brał pod uwagę nawet jakąś kobietę-hipnotyzerkę. Jednak nie był przygotowany na widok Wildavine. Z wyrazu twarzy Heleny - zauważył też, że i ona nie była na to przygotowana. Wybrała stolik najbardziej w widocznym, w najjaśniejszym miejscu sali i powiedziała: - Niech oni pierwsi nas zauważą. Usiadła i zsunęła z ramion białą wełnianą narzutkę. Pod narzutką miała na sobie białozłotą suknię z dżerseju. Ta wspaniała suknia upodabniała ją do bardzo elegancko ubranego anioła. - Malone, miej, do cholery, taką minę, jakbyś się świetnie bawił. Malone spojrzał znów na Wildavine i powiedział ponuro: - Gdybyś mnie o to poprosiła, to wyraziłbym zgodę, by szybko wrócić do hotelu. - Szsz! - syknęła Helena. Uśmiechnęła się do kelnera, zamówiła dwa koktajle z szampana, położyła łokcie na stoliku i udało jej się wywołać wrażenie, jakby się wspaniale bawiła. - Malone, gdyby ona była tylko brzydka, zrozumiałabym to. Bo jest coś naprawdę fascynującego w kobiecej brzydocie. Lecz ona nie jest brzydka, ona jest po prostu pospolita, l wygląda jak czupiradło. - Nie bądź złośliwa - skarcił ją Malone. - Ja myślę, że ona jest piękna i fascynująca. Znowu spojrzał na Wildavine. Miała na sobie żółtobrązową tweedową spódnicę i bluzkę w małpy, palmy i banany. Jej wijące się brązowe włosy opadały bezładnie na ramiona, a cienka, tłusta grzywka wydawała się być zmęczona ciągłym odgarnianiem jej z oczu. Na oparciu krzesła wisiał żakiet od spódnicy, z wytartym beżowym karakułowym kołnierzem. Nie była umalowana, a okulary bez oprawek tkwiły krzywo na nosie. - Fascynująca - powtórzył Malone - i cudownie, elegancko ubrana. Gdybyś ty mogła tylko gdzieś zdobyć taki strój, jaki ona ma na sobie... - Zamknij się! - rzuciła Helena. - To pewnie jedyne ubranie, na jakie w ogóle może sobie pozwolić, i nikt jej nie zwrócił uwagi na włosy, puder i szminkę. Malone spojrzał badawczo na Helenę, na jej białozłotą suknię, cudownie błyszczące wyszczotkowane włosy i na piękną, elegancko umalowaną twarz. Nagle uświadomił sobie, dokąd w jednym z najlepszych salonów - ldziemy, Malone - powiedziała Helena. - Wynosimy się Malone uniósł się na krześle, ale zaraz usiadł - Przyprowadziłaś mnie tutaj to teraz siedź Helena syknęła przez zęby: - Nie masz pojęcia, o co mi chodzi - O tak, mam pojęcie - zaprzeczył Malone. - może mieli coś do omówienia. Zobaczył jak Jake pochylił się nad stolikiem, wyszeptał coś do kobiety Helena roześmiała się perliście i odpowiedziała. - Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby mieli. Jake zbliżył się i powiedział głośno, za głośno - Coś podobnego, wy tutaj? Heleno, to jest miss Williams a to moja żona. Helena uśmiechnęła się szeroko: - Jaki niezwykły zbieg okoliczności! Proszę się do nas przyłączyć. Wiidavine Williams poczerwieniała i wyjąkała: - No...- i usiadła. - Miss Williams jest poetką - wyjaśnił Jake, odsuwając krzesło. - Jakie to fascynujące hobby! - zauważyła Helena. Wildavine spojrzała na nią wzrokiem, który zdawał się mówić: „Och, jakie to miłe zajęcie truć dzieci!” Helena dodała szybko: - To znaczy miałam na myśli zawód. - Poezja nie jest zawodem - odparła Wildavine - to sprawa natchnienia. - Dokładnie to, co sam zawsze twierdziłem - wtrącił Malone.- Widzę, że pod tym względem całkowicie się ze sobą zgadzamy, skarbie. Co pani pije? - Nie wydawało się, że wie, co pije, ale nikt na to nie zwracał uwagi, zamówił, więc następne koktajle z szampana. - Kiedyś napisałam wiersz - powiedziała Helena i w jej oczach ukazał się błysk wspomnień. - Zaczynał się tak: Chciałabym być dżdżownicą na haczyku, małą kręcącą się dżdżowniczką... - Nagle przerwała, zupełnie jakby Jake kopnął ją pod stołem. - To bardzo interesujące - zauważyła Wildavine. - Wspaniale ukazuje podświadome pragnienie powrotu pod ziemię, a także wskazuje na duże wyczucie ruchu. - Wówczas dokładnie tak samo myślałam - powiedziała wesoło Helena. - Chciałaby pani usłyszeć dalszy ciąg tego wiersza? O tym, jak ta dżdżowniczka spotkała swego towarzysza życia pod korzeniem kapusty? Jake szybko przerwał: - Wiersze miss Williams są inne, Heleno. - l jak wspaniale inne - dodał z galanterią i entuzjazmem Malone. Podniósł szklankę. - Wypijmy za tę wspaniałą inność wierszy miss Williams. - Wychylił koktajl, kichnął i powiedział: - Czy gniewałaby się pani na mnie, gdybym mówił pani po prostu Wildavine? Mam takie wrażenie, jakbym znał panią od urodzenia. - proszę - zgodziła się policzki lekko poróżowiały jej. - prawdziwy sukces. Próbowałam już różnych wierszy, otrzymuję tylko miłe listy, z których czerpię energię. - odwróciła się z powrotem do Jake’a, dla którego, być może jeszcze miała zamiar do niego posłać swoją książkę - No tak, „Dokąd?” to dziecko miłości starego Widavine. - Zaczęta chichotać i dodała: - To miałam oczywiście na myśli dziecko miłości duchowej - Tak, tak, rozumiemy, pani mówi o dziecku miłości duchowej - potwierdził Malone, zastanawiając się jakim cudem magazyn z wierszami mógłby być czymkolwiek innym - Osobiście go redaguje - mówiła dalej Wildavine - i każde słowo, jakie zamierza wydrukować. Chociaż Zabe, Hshing Company wydaje setki książek, odrzucił „Dokąd?” - To wspaniale brzmi - zachłysnęła się Helena. - Nie mam pojęcia, jak on mógł odrzucić coś podobnego. Chciałabym coś przeczytać! Twarz Wildavine rozjaśniła się. - Mogę wyrecytować z pamięci - oświadczyła. - Tak się akurat składa, że znam na pamięć. - Odchyliła się do tyłu i zamknęła oczy. Wyglądała prawie tak jak schorowana święta Cecylia przy organach. Ele, mele, dudki, gospodarz malutki, gospodyni garbata, a córeczka smarkata. Przerwała i powiedziała: - Próbuję być subtelna, rozumie pan, ma to w poezji kolosalne znaczenie. - Och, naturalnie - wymamrotał Jake. Znowu zamknęła oczy i kontynuowała: Krzysztof Chronologia chryzantema O herold, herold jutra jutra chroniczny. Znowu przerwała. - Naturalnie, uchwyciliście ukryte w tym społeczne znaczenie, prawda? - Jak moglibyśmy tego nie uchwycić! - zapewniła Helena. Wildavine promieniała. - A także, jak sądzę, interesujący układ wiersza. No, recytuję dalej. - Odetchnęła głęboko. - Ten ostatni fragment ma znaczenie czysto duchowe. Mogę stwierdzić, że przenika z niego coś na kształt delikatnej tajemniczości. Wczoraj. Halo. Jutro. Do widzenia. Robak wije się, pozdrawia, pozdrawia, pozdrawia. Biuro Telegrafu. Po przerwie, wypełnionej pełnym zdumienia milczeniem, powiedziała: - Czy państwo wiecie, że pisałam to przez cztery miesiące? - Z łatwością mogę w to uwierzyć - rzekł Malone. Wezwał kelnera i poprosił jeszcze cztery koktajle z szampana i polecił: - A do mojego proszę wlać trochę dżinu. Mógł dostrzec poprzez stół, jak Jake i Helena wymieniają spojrzenia. Oczy Jake’a mówiły: „Wszystko ci wyjaśnię”, a oczy Heleny odpowiadały: „Nie będę zadawała żadnych pytań”. Wszystko to pięknie, ale żeby go przeklęli, nie zabierze Wildavine do hotelu. Następny drink trochę uspokoił jego zamglone myśli. Przedwczoraj wieczorem Wildavine była w barze hotelu St. Jacques. Była niespokojna, wiele razy próbowała się połączyć z wewnętrznym numerem hotelowym. Najwyraźniej była do tego stopnia zaniepokojona i zmartwiona, że wyszła zapominając leżący na kontuarze egzemplarz „Dokąd?” Malone pochylił się konfidencjonalnie nad stolikiem i rzekł: - Kiedy pani poznała Jake’a Justusa? Jej oczy rozszerzyły się za szkłami okularów: - Wczoraj. A dlaczego? - Zwykła ciekawość - rzekł Malone. W takim razie to nie z Jake’iem Wildavine próbowała się łączyć co kilka minut w barze hotelu St. Jacques, w wieczór, kiedy została zamordowana Gloria Garden i zniknęła Berta Morrison. Chciałby porozmawiać z Wildavine Williams, ale nie w obecności Jake’a i Heleny, to znaczy, musiał dowiedzieć się, gdzie ona mieszka, nie pytając o to Jake’a. Wyraz twarzy Jake’a i Heleny świadczył o tym, że mają sobie dużo do powiedzenia, również na osobności. Coś trzeba było zrobić z tą Wildavine. Malone rozejrzał się dookoła. Barman wyglądał na faceta do rzeczy. Przeprosił, wstał i poszedł w kierunku męskiej toalety, lecz wylądował w odległym końcu baru. Barman okazał się do rzeczy i był komunikatywny. Za dziesięć dolarów. Jednak biorąc wszystko pod uwagę, ta inwestycja też będzie się opłacała, pomyślał Malone. Następna runda drinków dotarła do stolika krótko po powrocie Malone’a. Malone wstał, podniósł szklankę, skłonił się przed Wildavine i powiedział: - Za pani przyszłość! Zachichotała, oddała mu ukłon i wypiła. Akcja się rozwijała. W kilka minut później bełkotała: - Mmmuszę wam opo... opowiedzieć o mmmoim dzieciństwie... - Jeszcze minuta i dodała, zwracając się raczej do całego świata: - Świat jjjest... pppiękny. - Jeszcze minuta i głęboko zasnęła. Potem zabrali ją do domu i położyli do łóżka. Malone po kryjomu zanotował adres. Udawał, że nie widzi, jak Helena ostrożnie wiesza ubranie Wildavine na wieszaku i jak troskliwie owija ją kołdrą, zakrywając pod szyję. Udawał też, że nie widzi, że Jake jest nieswój i zachowuje się niespokojnie, l wreszcie udał, że ignoruje Jake’a i Helenę, przez całą drogę do hotelu St. Jacques wyglądając przez okno taksówki. Kiedy wchodzili do recepcji, spojrzał na zegarek. Było jeszcze wcześnie, zdąży na partię pokera. Wszystko dobrze się układało. Musi zagrać. Jake i Helena trzymali się pod jej białą narzutką za ręce. Oni już sobie wzajemnie wszystko wyjaśnią, on zaś musi tylko odegrać z powrotem tę forsę, którą otrzymał od Abnera Proudfoota, znaleźć Bertę Morrison, udowodnić, że nie zamordowała tej pięknej Glorii Garden, skasować resztę należącej się mu forsy, złapać pociąg i wrócić do Chicago. Powiedział, że musi kupić gazetę, i pozwolił odejść Jake’owi i Helenie do windy. Godzenie się ze sobą to wyłącznie ich sprawa. Zaczekał, aż zamkną się drzwi od windy, i wyjął z kieszeni papier, na którym miał zapisany numer pokoju, w którym grano w pokera. Jakiś głos powiedział za nim: 17. Cztery podwójne whisky - Tu jest. To ten facet. Malone odwrócił się w porę, żeby zobaczyć, jak urzędnik z recepcji wskazuje na niego przyglądającym mu się uważnie trzem mężczyznom. Jeden z nich był niski i chudy, drugi wysoki, a trzeci masywny, w mundurze policjanta. - Gdzie on jest? - zapytał ten niski. - Gdzie go pan ukrył? - Pan uważa się za adwokata Dennisa Morrisona - stwierdził wysoki. - Co pan z nim zrobił? - Kim wy, u diabła, jesteście? - zapytał Malone. Masywny gliniarz powiedział ostro: - Nie pański cholerny interes. Mały chudy rzucił: - Zamknij się - a do Malone’a: - Nazywam się O’Brien, to jest Birnbaum, a to Schultz. Gdzie jest Dennis Morrison? - Ostatni raz widziałem go - odparł Malone, szukając cygara - jak układał się do długiego zimowego snu. Dlaczego nie spróbujecie poszukać go w łóżku? Albo nawet pod łóżkiem? - A, mądrala, co? - rzekł O’Brien. - Bądź pan rozsądny, mr Malone - powiedział pojednawczo Bimbaum. - My tylko prosimy pana o współpracę, a w zamian za to i my będziemy z panem współpracować. - Taaa... - mruknął niemiło Schultz. - Jestem w bardzo nie współpracującym nastroju - rzekł Malone. - Mam teraz mnóstwo zajęć i jeżeli zaraz nie odejdziecie, wezwę burmistrza. - Nagle przypomniał sobie, że teraz jest w Nowym Jorku, l waga tego, co oni mówili, zaczęła powoli przenikać do jego świadomości. On został przecież wynajęty po to, aby znaleźć Bertę Morrison, a teraz...-Oczywiście, z prawdziwą przyjemnością będę z wami współpracował, chłopcy - powiedział tknięty genialnym przeczuciem. - Pytajcie, o co tylko chcecie. Jeżeli nie będę mógł odpowiedzieć, stawiam wam drinka, a jeśli będę mógł odpowiedzieć... to i tak postawię wam drinka. - Mamy właśnie takie jedno pytanie - rzekł O’Brien. - Gdzie jest Dennis Morrison? Ponieważ on zniknął, l, jeżeli pan go gdzieś ukrył, to niech go pan lepiej cholernie szybko znajdzie. A jeżeli go pan nie ukrył - uśmiechnął się nieprzyjemnie - to wówczas pójdzie pan razem z nami poszukać go. Cztery podwójne whisky - Przeceniacie mnie, panowie - powiedział Malone, odgryzając koniec cygara. - Ja tylko reprezentuję jednoosobowe biuro, poszukujące ludzi, w co drugi czwartek. Proszę do mnie zadzwonić w jakiś czwartek, a wtedy będę mógł odnaleźć wam Dennisa Morrisona. Mogę też odnaleźć sędziego Cratera lub może przy większym wysiłku znajdę wam Charliego Rossa. - O, to prawdziwy wisenheimer [Mądrala (niem.)] - stwierdził Schultz, przysuwając się bliżej. - Ma pan cholerną rację - potwierdził z entuzjazmem Malone. - A poza tym, co cię to obchodzi, ty durny szwabski skurczybyku? Schultz skrzywił się z wściekłości i uczynił taką uwagę, że obrażała ona nie tylko przodków Malone’a, ale całą irlandzką rasę. Malone jednym szybkim ruchem wetknął cygaro do kieszeni i rąbnął Schultza w żołądek. Schultz kopnął, ale Malone zrobił unik. Dziewczyna w kiosku z cygarami zapiszczała. - Schultz! Przestań! - ryknął O’Brien. - Będziesz tu zaraz miał na karku gliniarzy. - Jakich, u diabła, gliniarzy?! - wrzasnął Schultz. - Przecież to my jesteśmy gliniarzami. - l uderzył Malone’a bykiem w piersi. Malone, z okrzykiem zdumienia, wylądował na podłodze w pozycji siedzącej. - On powiedział „przestań” - przypomniał mu Birnbaum. Schultz coś warknął i przestał. - Przyszliśmy tu odbyć przyjacielską naradę - powiedział z wyrzutem O’Brien do Schultza - z miłym, sympatycznym dżentelmenem. - Pomógł Malone’owi wstać. Malone otrzepał się, spojrzał na zdumionych gapiów w recepcji i pobladłą dziewczynę w kiosku z cygarami i podjął decyzję, że jednak będzie współpracował. Kiedyś w przyszłości wyrówna porachunki z Schultzem, gdzieś w jakiejś ciszy. - Nie ma sprawy - rzucił w kierunku gapiów - właśnie w ten sposób odbywam codzienną gimnastykę. No wiecie żeby zachować formę i tak dalej. - Podał Birnbaumowi cygaro uśmiechnął się do 0’Briena i powiedział: - Może wstąpmy do baru. 0’Brien i Bimbaum spojrzeli na siebie i O’Brien rzekł. - Czy to należy do naszych obowiązków? Malone zaprowadził ich do odosobnionego stolika w barze kiwnął na kelnera i powiedział: - Oczywiście wiem, że panowie nie mogą na służbie wypić nawet kropli alkoholu, Podszedł kelner i Malone zamówił - O tej sprawie porozmawiamy w bardziej sprzyjających okolicznościach. Ale teraz chcę, żebyś dobrze sobie zapamiętał i zrozumiał, co ci powiem. Nie podobasz mi się. Nie, dlatego ze twoja matka nie poślubiła twego ojca, i nie, dlatego że nawet nie poznałaby go, gdyby go kiedykolwiek spotkała również nie, dlatego, że twoja matka była najwyraźniej małpą a twój ojciec kangurem, a nawet nie, dlatego, że śmierdzi ci z gęby i masz cuchnący pot. Nie podobasz mi się tylko, dlatego ze jesteś nie umiejącym pisać i czytać idiotą bękartem, i dlatego, że śmierdzisz. A to, dlatego, że... - Trzymaj go, Birnbaum... - rzekł O’Brień - Uspokój się, Schultz - powiedział Birnbaum. - Miałeś już kłopoty, bijąc na służbie ludzi. - Schultz uspokoił się i wspomniał coś o niemiłym zachowaniu Malone’a. - A teraz, Malone, niech się pan też uspokoi. Malone odchylił się do tyłu i wymruczał jakąś uwagę o nienormalnych okolicznościach, w jakich poczęto Schultza. W tym czasie pojawił się kelner z drinkami. - To bardzo miło z pańskiej strony, Malone - powiedział O’Brien podnosząc szklankę. - Malone... Malone... Malone. To bardzo znane nazwisko. - Mój wuj, Patrick Joseph Malone, był porucznikiem policji w Detroit - przyszedł z pomocą Malone. O’Brien zastanawiał się przez chwilę, potem potrząsnął głową: - Nigdy nie byłem w Detroit, ale miałem ciotkę, która wyszła za mąż za Malone’a i mieszkała w Cincinnati. A skąd pochodzi pańska rodzina? - Mój ojciec - odparł Malone, popijając whisky - Francis Ignatius Malone, urodził się w hrabstwie Limerick, matka, Estera Levinsky, w Białymstoku. Birnbaum rozpromienił się i powiedział: - Jedna z moich kuzynek wyszła za mąż za Levinsky’ego z Białegostoku. Louis Levinsky. Zajmował się hurtową sprzedażą butów. - Posłuchajcie - wtrącił Schultz - jedna z siostrzenic mojej matki wyszła za mąż za Malone’a. - Musiała chyba kupić sobie całą cysternę perfum, aby tego dokonać - stwierdził Malone. - Nie dokuczaj mu, Malone - zmitygował go O’Brien. - To nie taki zły facet, jak się go bliżej pozna. Niech pan teraz zamówi następną kolejkę, ja płacę. - Jasne, że on nie jest złym facetem - zgodził się Malone. - Kocham go jak brata. No, powiedzmy, jak kuzyna. No, niech będzie, jak dalszego ospowatego kuzyna. Przyniesiono drinki. Bimbaum wypił, jęknął i westchnął: - Och, to może zaszkodzić na mój żołądek. - Eee... Te twoje wieczne problemy z żołądkiem - stwierdził bezlitośnie O’Brien. - A wszystko, dlatego, że nie wlewasz w niego alkoholu. Alkohol zabija bakterie. - Ma się rozumieć - potwierdził Malone. - Każdy żołądek należy dezynfekować, teraz i zawsze. - Wypił swojego drinka. - A teraz, o co chodzi z tym Dennisem Morrisonem? - Nie ma go - rzekł O’Brien. - Zapadł się pod ziemię zniknął z oczu. - Farschwlnden [„Zniknął (niem.-żyd)] - dodał Birnbaum. - Jego tu nie ma - rzekł Schultz. - Inaczej mówiąc, poszedł sobie, l gdzie, u diabła, on jest, pan... - Uspokój się, Schultz - powiedział O’Brien. - Ten facet jest jednym z moich kuzynów. - No dobrze, ale jest też adwokatem Dennisa Morrisona prawda? - spytał Schultz. - A Dennis Morrison zniknął. To może oznaczać, że ten facet gdzieś go ukrył. - Jestem adwokatem Dennisa Morrisona - odparł łagodnie Malone - ale tylko w sensie czysto merytorycznym. - Obracał szklankę w palcach. - Wczoraj rano pozwoliłem ponieść się uczuciu sympatii i mówiłem pewne rzeczy, które później w istocie uważałem za niepotrzebne. Dlatego też nie jestem odpowiedzialny za jego zniknięcie. A poza tym, skąd wiecie, że on zniknął? - Ponieważ go nie ma - powiedział Schultz. - Dlatego że go tu nie ma. Malone wzruszył ramionami. - A może on po prostu poszedł kupić gazetę albo do kina? - Ten facet jest zbyt dowcipny i za mądry - rzekł Schultz patrząc na swoich kolegów. - Mówię wam, powinniśmy go aresztować. - Nie podoba mi się pański przyjaciel - powiedział Malone do O’Briena. - Powinien pan coś zrobić i właściwie ukształtować jego charakter. - Niech pan nie zwraca na niego uwagi - odparł O’Brien. - Schultzuś jest okay. Wiemy, że Dennis Morrison zniknął, ponieważ miał przyjść na komendę policji, ale w ogóle się tam nie pokazał. Zidentyfikowano tę kobietę, którą zabito w jego hotelowym apartamencie, i wtedy Peterson kazał go wezwać, żeby odpowiedział na kilka pytań. Powiedział, że weźmie taksówką i przyjedzie za pół godziny, l wtedy po raz ostatni mieliśmy od niego jakąkolwiek wiadomość. Wobec tego Peterson przysłał nas, żebyśmy się za nim rozejrzeli, ale on zniknął. Wyszedł tuż po tej rozmowie telefonicznej. - Może gdzieś zabłądził - podsunął z nadzieją Malone. - Minęło już sześć godzin - rzekł Birnbaum. - Nie mógł przecież błąkać się przez sześć godzin. - No, nie wiem... - powątpiewał Malone.- Znałem raz pewnego faceta, który... - On próbuje zmienić temat rozmowy - mruknął Schultz. - To najlepszy dowód, że ma coś do ukrycia. - Zamknij się, Schultz - rzucił O’Brien. - Istnieje możliwość - kontynuował Malone - że morderca obserwował miejsce popełnienia zbrodni. Kiedy odkrył, iż Dennis Morrison wybiera się na komendę policji, zaalarmowało go to i przestraszył się, że Morrison może ustalić jego tożsamość, l może dlatego zamordował Morrisona i ukrył gdzieś jego zwłoki. - Posłuchaj - stwierdził O’Brien - to bardzo interesująca teoria, wcale o tym nie pomyślałem. Malone uśmiechnął się i spojrzał skromnie. - No dobrze - wtrącił Schultz - ale jak ten morderca dowiedział się, że Dennis Morrison miał jechać do komendy? - Telepatia! W pół sekundy potem O’Brien rzucił: - Siadaj, Schultz! - Niemniej - zauważył Birnbaum - to bardzo interesująca teoria. Może powinniśmy zadzwonić do Petersona i przekazać mu to. - l pozwolić, by wszystkie zasługi Peterson zgarnął dla siebie, co? - zapytał O’Brien. - Chyba się naćpałeś. Sami odnajdziemy ciało i mordercę, i to my otrzymamy za to awans. - No to znajdziemy go sami - ponuro zgodził się Birnbaum. - Ale gdzie go mamy szukać? - Zapytaj tego faceta - rzekł Schultz. - On wie. On zna odpowiedź na wszystko, a jeśli nie zna, to zełga. Tym razem O’Brien rzucił: - Siadaj, Malone! - Wiesz, co, przypuszczam, że masz rację - zgodził się Birnbaum - o tym alkoholu, co pomaga na żołądek. Tym razem ja stawiam. Kiedy przyniesiono następne drinki, Malone zdecydował się zmienić temat, zanim zaczną zadawać mu kłopotliwe pytania. - No, przynajmniej zidentyfikowaliście już tę kobietę - powiedział. - A to już coś. - Taaa... - mruknął O’Brien. - Ale co nam z tego przyjdzie? Czy to my dostaniemy coś za to? Birnbaum westchnął i rzekł: - My tu walimy głową w mur, próbując dowiedzieć się, kim ona jest, a w tym momencie włazi ten niedołęga... ot, tak sobie, jakby nigdy nic... i mówi nam, że to jego córka, l jak wam się to podoba? - Wiem, co macie na myśli - zgodził się Malone. - A z Kansas City policja telegrafuje, że mają Bertę Morrison, tylko że to nie jest ona, ale zupełnie kto inny - dodał O’Brien. Birnbaum oświadczył: - Kiedy ludzie znikają, policja z Kansas City zawsze pierwsza donosi, że ich znalazła, tylko że zawsze jest to niewłaściwa osoba. Podano drinki. O’Brien podniósł szklankę i powiedział: - Za znalezienie ciała Morrisona i złapanie jego mordercy. Wie pan, Malone, jest pan fajnym facetem, a poza tym jest pan moim krewnym. Może powinien pan pójść z nami. Założę się, że dużo nam pan pomoże. Zanim Malone zdążył wymyślić jakąś wymówkę, Schultz pochylił się do przodu i powiedział poważnie: - Wie pan, jest jeszcze jedna rzecz, której nie mogę zrozumieć. Chodzi o ten list z pogróżkami, który otrzymała Berta Morrison. Przecież to nie ona została zamordowana... - Na litość boską - przerwał O’Brien - znowu zaczynasz? Posłuchaj, przecież ten list nie ma najmniejszego znaczenia. - Peterson powiedział, że nie miał nic wspólnego z tą całą sprawą - uzupełnił Birnbaum. - A kimże właściwie jest ten cały Peterson? - natarł wojowniczo Schultz. Malone wtrącił szybko: - Bogate kobiety często otrzymują listy z pogróżkami, przeważnie od jakichś przygłupów. - Właśnie sobie przypomniał, że wynajęto go, aby odnalazł Bertę Morrison. - A kto wysłał ten list? - Och, jakaś wariatka...- zaczął O’Brien. Wszedł boy, podał mu kartkę i O’Brien wybiegł. Birnbaum jęknął i rzekł: - Pewnie znaleźli ciało Dennisa Morrisona i znowu spóźniliśmy się. Zastanawiam się, czy mają tu gdzieś sodowe miętówki... - Może przyjdzie tu Peterson - przestraszył się Schultz. - Chyba powinniśmy się stąd szybko wynieść. Wyszli do recepcji w chwili, gdy O’Brien odwrócił się od telefonu. - Cholera - zaklął. - Znaleźli go. Morrisona. - Żywego? - zapytały trzy głosy. - Taaa... - odparł O’Brien. - Stracił pamięć czy coś w tym rodzaju i zamiast pojechać do komendy policji, pływał tam i z powrotem promem. Peterson przekazał go doktorowi Grosherowi, a ten wsadził go na noc do szpitala. - No - powiedział Malone, zapalając cygaro - niemniej była to ciekawa teoria. Cieszę się, że mogłem wam pomóc. - Musimy teraz pędzić do komendy - rzekł O’Brien. - Wszystkie nasze wczorajsze raporty okazały się błędne i musimy je skorygować. - Trochę źle się czuję - jęknął Birnbaum. - To wszystko wina tego przygłupa, którego złapaliśmy wczoraj - rzekł O’Brien. - Wyprowadził mnie z równowagi. - Odwrócił się do Malone’a i powiedział: - Mówię panu, to był dopiero wariat. Kiedyś panu o nim opowiem. - Ależ oczywiście - powiedział serdecznie Malone. Przyrzekli sobie, że wkrótce się spotkają, i odeszli. Po drodze Birnbaum mruczał: - Może powinienem spróbować witamin... Malone stał w recepcji, patrząc za nimi. Wizerunek młodego Dennisa Morrisona, uciekającego i spędzającego długie godziny na pływaniu tam i z powrotem promem, wzbudził w nim nieprzyjemne wyrzuty sumienia. Ale obraz Dennisa Morrisona w rękach policji był jeszcze bardziej niemiły. Malone nie lubił widywać nikogo w rękach policji, nawet najgorszych wrogów. Jednak teraz nic nie mógł na to poradzić. W tej chwili Dennis Morrison z pewnością dostał środki uspokajające i wpakowano go do łóżka. A rano... Tymczasem jego zadaniem było odnaleźć Bertę Morrison, a pierwszym etapem tej pracy było odebranie pieniędzy, które zapłacił mu stary Proudfoot. Odszukał chłopca z windy i wybrał się na pokera z setką dolarów w kieszeni, które przesłał mu Joe Anioł, z nadzieją w sercu, a w myślach z gorącym pragnieniem ograbienia przeciwników. 18. Po prostu rozglądam się Malone zbudził się z lekkim kacem, z czystym sumieniem, z nieco podbitym okiem i z trochę więcej niż siedmioma setkami dolarów ukrytych za jednym z obrazów w jego pokoju. Jego czyste sumienie było wynikiem faktu, że czterysta trzydzieści siedem dolarów było prawie jego własnością, sto zaś należało do Joe’ego Anioła. A te dodatkowe dwieście dolarów, jakie wygrał, wydawały mu się jakimś poetyckim wyrazem sprawiedliwości, chociaż wątpił, czy Abner Proudfoot, kiedy się o tym dowie, spojrzy na to w ten sam sposób. To podbite oko załapał podczas dyskusji, czy powinien, czy też nie powinien mieć prawa do odejścia z wygraną, a również i dlatego, że Malone miał oczywiste obiekcje, co do tego, że któryś z graczy nazwał go oszustem. Kac był jego własnym pomysłem i był z niego trochę dumny. Miał rozmaity stosunek do swoich kaców, wszystko zależało od tego, w jaki sposób je nabył. Podśpiewywał sobie trochę, kiedy spotkał w recepcji Helenę. - Znowu z kimś się biłeś - powiedziała z wymówką. Malone potrząsnął głową: - Ugryzł mnie pod okiem komar i uderzyłem go mocniej niż zamierzałem. Helena prychnęła: - To musiał być jakiś szczególny komar, który przyleciał do Nowego Jorku w kwietniu. - Ten komar dostał się tu rakietą. Poszli do baru kawowego, gdzie mały adwokat zamówił podwójną małą czarną i błagał, żeby mu szybko podano. - Przypuszczam, że ten komar postawił ci też drinka - zauważyła Helena. - To ja mu postawiłem drinka - sprostował Malone. - A poza tym, czy on nie był moim gościem? Gdzie jest Jake? - Wyszedł - oznajmiła Helena i przez chwilę milczała marszcząc się. - Wyszedł wcześnie rano. Powiedział, iż ma bardzo ważną sprawę do załatwienia i że nie wie, kiedy wróci. - Pewnie poszedł zobaczyć się z Wildavine - powiedział Malone, rozpoczynając drugą filiżankę kawy. Wreszcie zaczęło mu się rozjaśniać. - Malone, co on w niej widzi? - Jej poezję - odparł Malone i sam się zaczął nad tym zastanawiać. - Taka poezja zafascynowałaby każdego. - Dziś rano dzwoniła do mnie Wildavine i poprosiła całą naszą trójkę jutro wieczorem na obiad. - Powiedz jej, że złamałem nogę - rzekł Malone. - Powiedz jej, że złapałem odrę. - Ale ciągle jeszcze chciał się dowiedzieć, co robiła Wildavine w barze hotelu St. Jacques tej nocy, kiedy popełniono morderstwo. - Przemyślałem to i powiedz jej, że będę zachwycony. Jej poezja też mnie fascynuje. - Wezwał kelnerkę, zamówił jajka na szynce, przysmażane ziemniaki, naleśniki i szarlotkę. - Może i ty również powinnaś napisać jakiś wiersz. Prawdopodobnie wtedy wszystko jakoś załatwiłoby się samo. - Może bym i mogła - powiedziała złowieszczo Helena. - Martwię się o Dennisa Morrisona. Chciałabym zaprosić go do nas na śniadanie, ale urzędnik w recepcji powiedział mi, że wyszedł wczoraj po południu i jeszcze nie wrócił. Co się mogło z nim stać? - Siedzi w pudle - pospieszył się Malone. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. - W pudle? Dlaczego? Za co? - Za pływanie promem - wyjaśnił Malone. - Malone, przecież za to nie wsadzają do więzienia. Mały prawnik westchnął: - Odpowiedzi na takie pytanie udzielono już w wodewilu na rok przed twoim urodzeniem - odparł zmęczonym głosem. Zdecydował, że może lepiej powiedzieć jej o wszystkich okolicznościach, w jakich Dennis Morrison dostał się do więzienia. Przecież i tak o wszystkim przeczyta w gazetach. Popijając kawę, słuchała w skupieniu. Kiedy skończył, powiedziała stanowczo: - Idę z tobą. - To wspaniale - rzekł Malone, zamrugał i dodał: - A dokąd to chcesz iść ze mną? - Zobaczyć Dennisa Morrisona, naturalnie - wyjaśniła. - l wyciągnąć go z pudła. - Czyste szaleństwo - sprzeciwił się Malone. - Nigdzie nie idę, ale gdybym nawet gdzieś szedł, to i tak nie zabrałbym cię ze sobą. Helena spojrzała na niego z wyrzutem i powiedziała: - Biedny młody człowiek! - Malone mruknął coś niewyraźnie do kawy. - A co ja mam robić przez cały dzień? - ciągnęła oskarżycielskim tonem. - Ty zajmujesz się Dennisem Morrisonem, Jake gdzieś wychodzi, a ja byłam już na sześciu turach zwiedzania Nowego Jorku i zgubiłam jeden drut do robienia na drutach. Malone powiedział drżącym głosem: - O szóstej wieczorem jest pociąg do Chicago i dzisiejszy dzień muszę spędzić na pakowaniu się...-jego głos zamarł. Wiedział, że przegrał. Ponadto Helena potrzebowała pomocy, aby oderwać myśli od kłopotów natury osobistej.-Ależ, na miłość boską, zachowuj się jak należy. Tu jest Nowy Jork i tu nie będziesz miała do czynienia z chicagowskimi gliniarzami. - Gliniarze są zawsze gliniarzami - powiedziała z przekonaniem Helena. Nastała chwila, w której Malone podzielił jej przekonanie. A było to wtedy, gdy O’Brien, kręcąc się przed drzwiami biura Artura Petersona, spojrzał na Helenę, na jej cudownie piękną twarz, błyszczące włosy, fioletowy kapelusz z szerokim rondem, na bladozieloną suknię, na zarzucone na ramiona miodowe futro i na smukłe, długie nogi w pończochach koloru delikatnego złota. O’Brien powiedział „do licha” i wyrzekł to niemal z uwielbieniem, l dzięki jakiejś telepatii, działającej pomiędzy wydziałami policji, Birnbaum i Schultz zjawili się tam jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wszyscy trzej otoczyli Malone’a z powitalnymi uśmiechami, przyglądając się z podziwem Helenie. W czasie przedstawiania Helena uśmiechała się uroczo i oszałamiająco do wszystkich. Potem, szeroko otwierając oczy, powiedziała do O’Briena i Birnbauma: - Czy wy naprawdę jesteście detektywami? Zawsze chciałam zobaczyć kogoś takiego! - Z zapałem zapewnili ją, że są; ofiarowali się pokazać całą komendę policji i przyrzekli opowiedzieć jej różne ekscytujące historie z ich pracy śledczej. - A ten - powiedział Malone wskazując na Schultza - jest tylko zwyczajnym umundurowanym gliniarzem. Schultz gwałtownie wstrzymał się od komentarza na temat Malone’a i próbował sprawiać wrażenie rotograwiury klasycznego nowojorskiego policjanta. Helena zamrugała ku niemu długimi rzęsami i powiedziała: - Ach, każdy mężczyzna o wiele przystojniej prezentuje się w mundurze! Wyobrażam sobie, jak bardzo niebezpieczne życie prowadzą policjanci! - Schultz zamruczał i zgodził się, że tak rzeczywiście jest. Do chwili, gdy młody, żwawy sekretarz wyszedł, aby wprowadzić Malone’a i Helenę do Artura Petersona, O’Brien, Birnbaum i Schultz niewolniczo adorowali Helenę i dobre samopoczucie Malone’a osiągnęło apogeum. Jednak opadło trochę niżej, gdy Artur Peterson spojrzał zza biurka, wpierw czerwieniąc się, potem blednąc, a na koniec mówiąc: - Co wy tu, u diabła, robicie? Gdyby mały adwokat znał powód złości Artura Petersona, poczułby się trochę lepiej. Artur Peterson zawsze szczycił się tym, że jest prawy i obowiązkowy, że należy do ludzi, dla których sekrety pomiędzy mężem i żoną są absolutnie niedopuszczalne i wyjątkowo obrzydliwe; nawet mimo faktu, że te sekrety mogły być tak pomyślane, aby w najbliższej przyszłości sprawić przyjemną niespodziankę żonie. To, że obiecał trzymać wszystko w tajemnicy przed prasą i swoim bezpośrednim zwierzchnikiem, było dla niego jeszcze bardziej męczące, albowiem było to nie tylko nieetyczne, ale w pewnym sensie świadczyło o nieudolności jego wydziału. A teraz, po nie przespanej nocy, pełnej niepokoju o to, co jest dobre, a co złe w tej całej sytuacji, do tego wszystkiego nagle zjawia się ta żona i to w towarzystwie pijaczyny, prawdopodobnie ignoranta i bez wątpienia nieuczciwego prawnika z Chicago! Tego było już za wiele! Dodał, więc zimno: - No? Malone został uratowany od odpowiedzi w typie „No i co, ty cholerny tępaku” przez Helenę, która wbiła mu w palce od nogi wysoki obcas. - Jak to miło znowu pana widzieć! - zaszczebiotała radośnie. - Jestem pewna, że mnie pan nie pamięta, ale spotkaliśmy się po tym przerażającym morderstwie, tego okropnego poranku w hotelu St. Jacques. Myślałam wtedy, że to cudownie, iż ktoś taki jak pan zajął się tą sprawą, ktoś taki wspaniały, taki ludzki, ..- dodała zerkając na czyściutkie biurko Artura Petersona - ktoś tak sprawnie działający! Artur Peterson odparł swobodnie: - No cóż, staramy się, jak możemy. - Zastanawiał się, czy Jake Justus naprawdę zdawał sobie sprawę i uznawał nie tylko niezwykłą piękność, ale także wspaniałą inteligencję swojej żony. Malone, który dotąd z emocji wstrzymywał oddech, teraz odprężył się. Nieraz już widział, jak Helena strzelała uśmiechami z obu luf - od kapitana von Flanagana z chicagowskiego Wydziału Zabójstw po szeryfa z hrabstwa Jackson, Wisconsin. Nigdy jeszcze nie zawiodło ją to, ale zawsze może zdarzyć się ten pierwszy raz, a Artur Peterson wyglądał na dziwnego faceta. Twarz Malone’a rozjaśniła się i powiedział: - Już dowiedzieliśmy się o Dennisie Morrisonie - wyjął cygaro i zaczął je odwijać. - O tak, oczywiście - odparł Peterson, ciągle jeszcze podziwiając Helenę. - Pan jest jego adwokatem, prawda? - No - powiedział Malone zapalając cygaro - w pewnym sensie. - Więcej niż adwokatem - wtrąciła Helena z łagodnym oburzeniem w głosie - oboje jesteśmy jego przyjaciółmi. - Spojrzała z zakłopotaniem na oficera policji. - Spodziewam się, że nie będzie go pan długo przetrzymywał w więzieniu. - W ogóle nie będziemy go trzymać w więzieniu - odparł Peterson trochę ostro. W jego głosie zabrzmiała słaba nutka goryczy. - On nie naruszył prawa. Mały adwokat powiedział: - Cieszę się, że tak to pan ujął. Ja też nie sądzę, aby istniało jakieś prawo, w myśl, którego można by oskarżyć kogoś za to, że w jego mieszkaniu zamordowano obcą osobę, podczas gdy on sam zrobił sobie wypad po knajpach, albo za to, że zniknęła jego młoda żona. A zatem, jeśli nie schlał się do nieprzytomności, nie pobił nikogo i nie awanturował się, to... - Nie, nie, nic z tych rzeczy - przerwał Peterson. - On był tylko zaniepokojony, nie wiedział, co robi, i wszystko wskazywało na to, że znajdował się pod silną presją psychiczną. - l nie ma się, co temu dziwić - zauważył Malone, żując gwałtownie cygaro. - Jakby się pan czuł, gdyby świeżo przez pana poślubiona żona zniknęła w wieczór przed nocą poślubną? Artur Peterson lekko się zaczerwienił i odparł sztywno: - W naszym zawodzie staramy się unikać osobistych porównań. - Sądzę, iż jeszcze nie znaleźliście żadnego śladu panny młodej? - dorzucił mimochodem Malone. - Tym zajmuje się inny wydział - wyjaśnił Peterson. - Wydział Osób Zaginionych. - A może ona też została zamordowana? - powiedziała z przejęciem Helena, szeroko otwierając oczy. - W tym wypadku to mogłoby trafić do naszego wydziału - powiedział Peterson - do Wydziału Zabójstw. Helena była piękna... a sprawiając wrażenie zafascynowanej tym faktem, powiedziała tylko „och!” Artur Peterson pomyślał, że to nieszczęsne i pewnie na to nie zasługujące indywiduum jest mężem tej kobiety. - Dennis Morrison zaraz tu przyjdzie - oznajmił. - Zanim zostanie zwolniony, musi jeszcze dopełnić pewnych formalności. Tymczasem pan, jako jego adwokat, może sobie z nim prywatnie porozmawiać. - Oczywiście - zgodził się Malone, wyobrażając sobie, iż ten oficer policji liczył z kolei na jakąś prywatną pogawędkę z Heleną, l miał rację. - A może przy okazji chciałaby się pani trochę rozejrzeć - zaproponował Artur Peterson z zachęcającym uśmiechem. - Mamy tu naprawdę interesujące laboratorium kryminalistyczne. - Byłabym tym zachwycona - powiedziała z przejęciem Helena. Kiedy wychodzili, dodała: - Czy to prawda, że może pan z odcisków palców... Artur Peterson przerwał jej ochoczo: - Z przyjemnością opowiem pani o tym wszystkim. Malone westchnął i zapalił na nowo cygaro. Helena jak zwykle miała rację. Gliniarze zawsze pozostaną gliniarzami. O’Brien przyprowadził bladego, wymęczonego Dennisa Morrisona, który uśmiechnął się słabo i powiedział: - To dobrze, że przyszliście po mnie aż tutaj. - Nieważne - odrzekł Malone. Zastanawiał się, czy Dennis Morrison ma jakieś pieniądze. Pewnie nie ma. Zawsze trafiał na takich klientów, którzy mogli płacić tylko kuponami na papierosy [W Stanach Zjednoczonych niektóre papierosy mają w paczce kupony. Po zebraniu odpowiedniej ilości kuponów można za nie otrzymać karton papierosów - przyp. tłum.]. Nagle przypomniał sobie, że został zaangażowany przez Abnera Proudfoota, aby znaleźć Bertę Morrison i być może teraz Dennis Morrison niechcący może mu jakoś pomóc.- Bardzo się ucieszyłem, że mogłem tu przyjść. - Może pan mu zaufać - powiedział O’Brien do Dennisa Morrisona - to porządny facet. Mój kuzyn. - Uśmiechnął się do Malone’a i wyszedł. - Niech mi pan teraz powie - zapytał Malone - co, u diabła, robił pan na tym promie? - Po prostu... po prostu pływałem na nim - odrzekł Dennis Morrison. - Trochę trudno to wytłumaczyć. Widzi pan, oni do mnie telefonowali. Chyba pan o tym wie. Leżałem, próbując wszystko sobie przemyśleć, zastanawiałem się, co mam robić, żeby znaleźć Bertę, l wtedy zatelefonował detektyw z policji. Powiedział, że zidentyfikowali tę dziewczynę. Wtedy od razu poczułem się lepiej. No, wie pan... Wydawało mi się, że to straszne tak myśleć, że ona tam leży w kostnicy i że nikt właściwie nie wie, kim ona jest. Mr Peterson powiedział, że rozpoznał ją ojciec i że właśnie jest obecny w komendzie policji. Chcieli zadać mi tylko kilka pytań, więc powiedziałem, że zaraz przyjadę... - przerwał. Malone wyrzucił niedopałek cygara i zaczął odwijać następne. - Dużo czasu zabrało panu, aby dostać się do tego promu - zauważył przyjaźnie. - Powiedziałem już, że trudno to wytłumaczyć - odparł Dennis Morrison. Zmarszczył brwi. - Na stacji kolei podziemnej kupiłem gazetę... - znowu przerwał. - Taki mam zwyczaj. Zamiast taksówką pojechałem koleją podziemną. W wagonie zacząłem czytać gazetę. Było w niej wszystko o Glorii Garden i o jej ojcu, lekarzu z prowincjonalnego miasteczka, który ją rozpoznał. Nie chciałem dalej jechać koleją podziemną... ale pojechałem. Po prostu nie zorientowałem się, że powinienem wysiąść, l nagle znalazłem się przy Południowym Promie. Wysiadłem i zorientowałem się, gdzie jestem. Zdecydowałem, że popłynę promem tam i z powrotem, ale tylko raz - żeby trochę odświeżyć umysł. Nie, nic nie piłem, po prostu uważałem, iż nie mogę stanąć twarzą w twarz z tym lekarzem z małego miasteczka po tym, jak zamordowałem jego córkę. - To całkiem naturalne - odparł zupełnie spokojnie Malone. Strzepnął popiół z czubka cygara i bardzo powoli zapalił.- Po tym, jak co pan zrobił? - Po tym, jak zamordowałem jego córkę - powtórzył Dennis Morrison. Brzmiało to tak, jakby był zagniewany. - Ponieważ wyraźnie ja to zrobiłem. Z powodu mojej nieobecności. - Zaśmiał się ochryple. - Widzi pan, właśnie tak. Zamordowałem ją dlatego, że byłem nieobecny. Nie wiem, kim ona była, nic o niej nie wiem, nie wiem, jak się dostała do mojego apartamentu i dlaczego miała na sobie niebieską, satynową koszulę nocną Berty albo w ogóle, dlaczego została zabita. Ale gdybym tam był, zamiast włóczyć się i chlać, wtedy nie zamordowano by jej. Teraz wie pan, o co mi chodzi? Wobec tego tak naprawdę to ja jestem jej mordercą. Pływałem, więc na tym promie tam i z powrotem, myśląc o jej starym ojcu, jak przyjechał tu taki kawał drogi gdzieś z Iowy lub Ohio, czy skąd to tam było, żeby znaleźć ją leżącą w kostnicy na skutek popełnionego przeze mnie błędu, z mojej winy. Już chciałem skoczyć z promu, ale jakoś nie mogłem. Musiałem zostać przy życiu i dowiedzieć się, co się dzieje z Bertą. A wtedy, gdy prom kolejny raz przybił do brzegu, czekali na mnie policjanci, którzy przywieźli mnie tutaj. - Nabrał głęboko powietrza. - Oni byli dla mnie bardzo mili, naprawdę. Opowiedziałem dokładnie, jak to było i dlaczego tak się czułem, a mimo to byli dla mnie sympatyczni. Jakiś lekarz, nazywał się, jak mi się wydaje, doktor Grosher, zbadał mnie, zadał całe mnóstwo pytań, a potem dał mi coś, co spowodowało, że zasnąłem. Obudziłem się mniej więcej przed godziną. - Widzę - rzekł Malone, wściekle ssąc cygaro. Nie wierzył w uprzejmość policjantów, a szczególnie nie ufał policyjnym lekarzom. - Teraz - powiedział Dennis - zanim mnie wypuszczą, chcą, żebym poszedł i obejrzał tę dziewczynę... Glorię Garden... jeszcze raz. Dlaczego oni mi to robią? Przecież już wtedy powiedziałem, że jej nie znam. W jakim celu mam ją znowu oglądać? - Zwykła formalność - powiedział odruchowo Malone. Strzepnął nie istniejący popiół z cygara i dodał: - Nie, to nie jest zwykła formalność. Oni są przekonani, że pan ją znał i że mogą pana w jakiś sposób zaskoczyć. To stary kawał. Niech się pan opanuje i to wszystko. Proszą się nie martwić. Będę w pobliżu... Otworzyły się drzwi i zadźwięczał głos Heleny: - ...ależ to niebezpieczne, kapitanie Peterson! Pan się nigdy nie boi? - Zwykła rutyna - rzekł Artur Peterson zamykając drzwi. Teraz jego głos wyraźnie przypominał mruczenie zadowolonego kota. Później Malone nigdy nie był pewien, w jaki sposób Helena przekonała go, by pójść razem z Dennisem Morrisonem, kiedy będzie oglądał Glorię Garden - czy też Hazel Puckett - po raz drugi. Raczej wątpił, czy Peterson w ogóle o tym wiedział. Tak, istotnie, w Nowym Jorku czy też w Chicago gliniarze zawsze zostaną gliniarzami. A kostnice zawsze pozostaną tylko kostnicami. Taki sam ponury przedsionek, takie same zielone stalowe skrzynie, ten sam nieznośny smród środków dezynfekcyjnych, ten sam znudzony dozorca czytający magazyn filmowy. Uświadomił sobie, że on po raz pierwszy zobaczy zwłoki, i jego nerwy naprężyły się. Na pół świadomie widział spiętą, bladą twarz Dennisa Morrisona i słyszał pomruki Heleny skierowane w stronę Artura Petersona, które świadczyły, że istotnie chce tam wejść i że nie będzie się absolutnie bała, jeżeli tylko pozostanie przy niej. - Nie denerwujcie się - uspokoił ich dozorca - ona jest naprawdę odpowiednio przygotowana. - Wyciągnął długą stalową szufladę i rzekł: - Ładnie wygląda, prawda? - Jednak Malone nie był pewny, czy Helena przypadkiem trochę nie za-krztusiła się, a Morrison słabo nie jęknął. Gloria Garden, z domu Hazel Puckett, nie była ładna, ona była piękna. Fotografie, które zamieściły gazety, a nawet okładki magazynów, nie oddawały w pełni jej urody, nie ukazywały wspaniałych włosów księżycowego koloru, delikatnej cery lub prawdziwego piękna jej twarzy. Zastanawiał się, jakiego koloru były jej oczy. - Nie - powiedział płaczliwie Dennis Morrison - nigdy przedtem nie widziałem tej twarzy. Nigdy w życiu. Malone sprężył się, nabrał powietrza i powiedział: - Może nigdy przedtem nie widział pan tej twarzy, ale jeśli chodzi o ciało?...’ - To nie miejsce na głupie dowcipy - przerwał Artur Peterson oschle. - To nie był dowcip - oburzył się Malone. - Próbuję podpowiedzieć coś, co może wam, gliniarzom, wydawało się zbyt głupie, aby na to zwrócić uwagę.-Chciałby w tym momencie znajdować się wszędzie, tylko nie tutaj, ponieważ nigdy w życiu nie pragnął tak jak teraz zapalić cygara. Spędził najdłuższą sekundę w życiu, wahając się, czy powiedzieć o tym, co mu teraz przyszło do głowy, i pozwolić policji, żeby dla niego zadziałała w tym kierunku. Wreszcie podjął decyzję. - Chciałem przez to powiedzieć, że należy zapytać naszego młodego przyjaciela, czy mógłby zidentyfikować ciało, nie patrząc na twarz. Helena powiedziała słabo: - Malone, czy ty zwariowałeś? - Nie zwariowałem - odpowiedział mały adwokat z oburzeniem. - Ja po prostu myślę o tym, o czym normalnie powinny myśleć te policyjne dudki. Doszedłem do prostego wniosku, że kiedy dusi się kobietę i bije w pokoju, który wskazuje na ślady walki, zwykle jej twarz też jest podrapana i posiniaczona. - Od strony Dennisa Morrisona dobiegł jakiś zduszony okrzyk. - To ciało jest posiniaczone i podrapane - kontynuował bezwzględnie Malone. - Widzicie te zadrapania na rękach i na ramionach, i te wszystkie siniaki. Ale popatrzcie na jej twarz. Nie ma na niej nawet najdrobniejszego zadraśnięcia, nawet najmniejszego sińca. Artur Peterson wykrzyknął: - Wielki Boże! To prawda! - A zatem - mówił dalej Malone, nie zwracając na niego uwagi - wyraźnie mamy przed sobą dwie zamordowane kobiety. Bardzo zgrabnie złożone razem dwa kawałki. Jak dwie części puzzle, które pasują do siebie we wszystkim, tylko nie obrazkiem, ponieważ to jest głowa jednej, a to ciało drugiej. 19. Ciało numer 147 - Niech się pan tym tak bardzo nie martwi - powiedział Malone uspokajająco do młodego asystenta lekarza sądowego. - Ludzie rzadko znajdują rzeczy, których nie szukają. Pan tylko widział to, co wydawało się panu, że jest ciałem zamordowanej kobiety, której odcięto głowę. Naturalnie, nie spodziewał się pan, że są to dwie części dwóch zamordowanych kobiet, którym odcięto głowy. Szukał pan przyczyny śmierci i tego, co mogłoby doprowadzić do identyfikacji zwłok, i w tym zakresie zrobił pan wszystko, co do pana należy. Młody lekarz uśmiechnął się słabo: - To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, mr Malone. Ale skąd pan o tym wiedział? - Ja? - powiedział skromnie Malone. - Po prostu zgadłem. Schultz uprzejmie zamruczał, O’Brien promieniał uznaniem i zaczął coś bąkać, że Malone jest jego kuzynem. Artur Pe-terson spojrzał zimnym wzrokiem i rzekł: - Mam nadzieję, iż pan nie kłamie, twierdząc, że pan to tylko zgadł, ponieważ zatajanie informacji przed policją to poważna sprawa. - Nawet nie śniło mi się coś zatajać - zapewnił Malone najłagodniej, jak tylko mógł. Rozejrzał się dookoła i zdecydował, że teraz w biurze lekarza sądowego jest zupełnie na miejscu zapalenie cygara. - Zauważyłem ten fakt, iż głowa i ciało nie wydają się do siebie pasować, ponieważ nie rozglądałem się za nim. Schultz warknął, że Malone jest najwyraźniej zakłamanym łobuzem, którego należy natychmiast zamknąć w kryminale, ale zaraz został uciszony przez O’Briena i Birnbauma. - Myślę, że wyjaśniłem to wystarczająco - rzekł Malone i z rozkoszą odgryzł koniec cygara. - Jeżeli specjalnie się czegoś szuka, na przykład przyczyny śmierci lub motywu morderstwa, wówczas nie zwraca się uwagi na rzeczy, które w tym momencie wydają się bez znaczenia i nie dotyczą tego, czego się właśnie szuka. - Przerwał, zapalając cygaro. - Ale jeżeli jest się, tak jak ja, niezbyt zainteresowanym obserwatorem, który przygląda się wszystkiemu z boku, wówczas można przypadkowo dostrzec coś ważnego, l to wszystko.-Wydmuchał chmurę dymu. - Po prostu pomyślałem sobie, że w ten sposób mogę wam pomóc. - Doceniamy pańską współpracę - oświadczył sztywno Artur Peterson. - l oczywiście miał pan rację - rzekł prawie gwałtownie młody asystent lekarza sądowego. - Tego rodzaju testy powinny być zrobione już przedtem, ale wtedy nie wydawało się to potrzebne. Ma pan rację, mamy dwie różne grupy krwi, skóra różni się, tak samo włosy... - przerwał.-Tylko że głowa tak wspaniale pasuje do tego ciała... - znowu przerwał. - Powstał jednak nowy problem, gdzie jest druga głowa i to drugie ciało? - Ta głowa została już zidentyfikowana - powiedział Artur Peterson - a teraz jedzie do nas ojciec Hazel Puckett, żeby obejrzeć ciało. Jeżeli rozpozna to ciało... - Berta! - wrzasnął nagle Dennis Morrison ochrypłym głosem. Ukrył twarz w dłoniach szlochając. Helena rzuciła ostro: - Przestań, Dennis! Przecież nie jesteś pewien, że to ona. Birnbaum wyjął papierosa, zapalił i wetknął go w rękę Morrisona. O’Brien rzekł: - No, chłopcze... - a Schultz dokończył: - przestań, to na pewno nie ona, nawet jeśli dostała ten list z pogróżkami... - a na to Peterson rzekł: - Zamknij się, Schultz. - Cały problem polega na tym - stwierdził asystent lekarza sądowego - że w obu przypadkach była ta sama przyczyna śmierci. Uduszenie. Bez wątpienia uduszono rękoma. Potem odcięto głowy - w obu wypadkach w kilka godzin po śmierci. Badanie głowy po zdjęciu skóry... - Teraz niech pan przestanie - powiedziała Helena, wsuwając rękę pod ramię Dennisa Morrisona. - Tak, ale sprawa dotyczy - zaczął na nowo lekarz - tego, gdzie jest to drugie ciało i ta druga głowa? - To już nie pańska sprawa - powiedział do niego Artur Peterson. - W porządku, jednak chodzi o to - mówił lekarz, silnie się czerwieniąc - że zidentyfikowano głowę, a ciało nie. Do kogo więc należy to ciało? - To też nie pański interes - rzekł Artur Peterson, ale nikt go nie słuchał. Wszyscy odruchowo spojrzeli na Dennisa Morrisona. - Nie wiem - rzekł Dennis Morrison. - Skąd miałbym wiedzieć? Dopiero, co pobraliśmy się. Tego samego wieczoru zjedliśmy obiad, potem pojechaliśmy do hotelu. Ona chciała się trochę rozpakować, więc poszedłem na dół czegoś się napić... - Już to wszystko słyszeliśmy - przerwał Artur Peterson. - On próbuje panu powiedzieć - wyjaśnił Malone - że ożenił się z nią, nie oglądając jej... - l dlatego właśnie - uzupełniła Helena - nie może zidentyfikować ciała. O’Brien spojrzał na Morrisona ze współczuciem, a Schultz zaczerwienił się. Zapanowało krótkie milczenie. - Ona miała zapewne około pięciu stóp i osiem cali wzrostu - podpowiedział lekarz - i ważyła około stu czterdziestu funtów. Miała jasną cerę. Dennis jęknął, przetarł dłonią czoło i wyszeptał: - To chyba była ona. Ale nie mógłbym przysiąc. Nie mogę jej zidentyfikować. To jest niemożliwe. - Proszę się nie martwić - powiedział uprzejmie Artur Peterson. - Poleciliśmy, aby tu przyjechał lekarz domowy jej rodziny, a także ojciec... - i już chciał powiedzieć „ojciec tej głowy”, ale powstrzymał się w porę i dokończył: - ...doktor Puckett. Jestem pewien, że dokonamy identyfikacji bez narażania pana na dalsze kłopoty. Po pół godzinie pojawili się lekarz domowy Berty i jej nauczycielka gimnastyki. Jednak nie byli w stanie ostatecznie zidentyfikować ciała. Lekarz był roztargnionym i nerwowym mężczyzną w średnim wieku, bardzo podnieconym pierwszym zetknięciem się z procedurą policyjną. Wyjaśnił, że usunął Bercie migdałki, kiedy miała siedem lat. Kiedy była przeziębiona, opiekował się nią, ponieważ groziło jej to zapaleniem opłucnej. Miała wtedy dziesięć lat. Objaśnił też, iż opiekował się nią, kiedy dorastała i dojrzewała płciowo, ponieważ jej ojciec wymagał, żeby szczególnie na to zwracano uwagę. Była wtedy w dwunastym roku życia. W czasie rozwoju płciowego przepisywał jej lekarstwa na wzmocnienie. Potem, kiedy miała dwadzieścia dwa lata, leczył wykręconą nogę w kostce, a później - dwa lata temu - przepisał jej dietę odchudzającą. Wobec tego ciało numer 147 mogło być ciałem Berty, ale równie dobrze mogło być ciałem zupełnie innej, zdrowej, trochę otyłej, młodej kobiety. Jednak tego nie mógł powiedzieć na pewno i stwierdził: - W moim zawodzie, rozumie pan, widzi się tak dużo... Nauczycielka gimnastyki, miss Hazlett, nie mogła wiele pomóc i narobiła im tylko jeszcze więcej kłopotów. Kiedy przestała wymiotować, dano jej wódkę i zaaplikowano amoniak. Stanęła na środku sceny, wygładziła rudawe strąkowate włosy, brzydko poczerwieniała i zaczęła im dostarczać informacji dotyczących wagi codziennej gimnastyki. A jeśli chodzi o Bertę Lutts i tę rzecz, na którą kazali jej spojrzeć - ponieważ odmawiała nazywania tego ciałem-to nie mogła odpowiedzieć ani „tak”, ani „nie”. - Tak, byłam jej nauczycielką gimnastyki - oświadczyła. - Przez trzy lata. Ale naturalnie ja jej nigdy... - wlepiła wstydliwy wzrok w podłogę - nigdy nie widziałam, że tak powiem, bez ubrania. - Ale to chyba jednak jest ona - powtórzył Schultz, kiedy wyszli - ponieważ to ona otrzymała list z pogróżkami. - Sprawę listu wyjaśniliśmy już wczoraj - rzekł Artur Peterson. - No dobrze, ale to na pewno jest ona - upierał się Schultz. - Ponieważ, jeśli to nie jest ona, to, w jaki sposób to ciało znalazło się w jej apartamencie? Przecież nie można tak po prostu przejść przez recepcję, niosąc ciało pozbawione głowy i wejść do windy. To znaczy, że to jednak jest ona i dlatego... Dennis Morrison zbladł. - Dość tego - powiedziała Helena. - Proszę przestać. - Tak, ale proszę pani - ciągnął Schultz - kiedy ma się głowę bez ciała i... jeżeli jest się normalnym człowiekiem, a to byłaby pani żona, to chciałoby się przecież wiedzieć... - Dennis Morrison wydał charczący dźwięk. - Słuchaj no, zamknij ten pysk - powiedziała Helena do Schultza - albo ja ci go zamknę i do tego na długo! Ty nietaktowny gorylu! - Tylko niech mnie pani nie nazywa gorylem, dobrze?! - oburzył się Schultz. - Mogę pana gorzej nazwać - oświadczyła Helena i zrobiła to. W tym momencie jak mąż opatrznościowy pojawił się doktor Puckett. W pokoju natychmiast zapanował spokój i Malone odłożył na pół wypalone cygaro. Był tu Dennis Morrison, zrozpaczony mąż brakującej i być może zamordowanej panny młodej, ale był tu teraz i ojciec zidentyfikowanej i z pewnością zamordowanej dziewczyny. Malone spojrzał z ciekawością na drobnego, siwego mężczyznę, próbując wyobrazić go sobie jako ojca tej dziewczyny, która urodziła się jako Hazel Puckett, a umarła jako Gloria Garden. Ale niełatwo było to sobie wyobrazić. Doktor Puckett wyjął fajkę i znowu zaczął nią uderzać w dłoń, dając w ten sposób wszystkim okazję do odprężenia się. - Zdumiewające, prawda? - powiedział spokojnie - Że to wszystko tak się pokręciło i że to nie jest ciało Hazel... to znaczy Glorii, a tylko jej głowa. Przykro mi, chciałem ją zabrać do domu, do mamy, moją Hazel, natychmiast po ukończeniu śledztwa. A teraz okazało się, że nie będę mógł tego zrobić. - Przez minutę bawił się fajką, potem wsadził ją z powrotem do kieszeni płaszcza. - Mam nadzieję, że dowiecie się, kim jest ta druga dziewczyna bez konieczności sprowadzania tutaj jej rodziny. To byłoby ciężkie przeżycie dla jej krewnych, gdyby musieli oglądać coś takiego jak to. - Znowu wyjął fajkę. - Może zapali pan cygaro? - powiedział Malone z wyschniętym gardłem. - Dziękuję - odparł stary doktor Puckett - z chęcią. Wziął cygaro, ostrożnie obciął koniec przy pomocy nożyka wiszącego na łańcuszku od zegarka i zapalił. - Nazywam się Puckett, a pan? - Malone - przedstawił się mały adwokat, mając nadzieję, że nie załamie mu się głos. Artur Peterson posłał mu dziękczynne spojrzenie i rzekł: - Doktorze Puckett, jeśli to panu nie przeszkadza, to... - Och, naturalnie, zaraz obejrzę ciało - rzekł doktor Puckett. - Przecież po to tu przyjechałem, prawda? Mam nadzieję, że będę mógł panom pomóc. - Podszedł do drzwi wewnętrznych, oddał cygaro Birnbaumowi i powiedział: - Może pan to potrzymać? - wszedł tak, jakby głowa ciała numer 147 nie należała do jego jedynej córki. Po kilku minutach wrócił, odebrał cygaro z trzęsących palców Birnbauma i potrząsając głową powiedział: - Przykro mi - usprawiedliwiał się - ale nie będę mógł nic panom pomóc. Nigdy przedtem nie widziałem tego ciała. Mogę tylko pana zapewnić, iż to nie jest Hazel, ale chyba już to wiecie. Hazel miała bliznę na...- skłonił się przed Heleną i dokończył: - ...przepraszam panią, na lewym pośladku. Ugryzł ją tam pies sąsiada, kiedy miała siedem lat. To nie był zły pies, tylko trochę nerwowy. - Possał cygaro. Nikt się nie poruszył, wszyscy milczeli. - No - powiedział wreszcie - przykro mi, że nie mogę wam powiedzieć, kim ona jest. Powinienem raczej powiedzieć, „kim ona była”. - Udało mu się blado uśmiechnąć do Artura Petersona. - Przypuszczam, że teraz zaczniecie szukać ciała Glorii, l wierzę, że wezwiecie mnie, kiedy je odnajdziecie. A spodziewam się, że ją odnajdziecie. Chciałbym ją zabrać do domu. - Cygaro zgasło. Zapalił je. - Może ktoś z was widział zdjęcie Hazel na okładkach magazynów. Była piękną dziewczyną... Po jego wyjściu znowu zapanowała cisza, potem Artur Peterson poderwał się i rzucił szybko: - No i to wszystko. - Przy drzwiach wyjściowych z tego ponurego budynku dodał, zwracając się do Dennisa Morrisona: - Proszę nie wyjeżdżać z miasta. Zatelefonujemy, kiedy będziemy pana znowu potrzebować. O’Brien i Birnbaum posłali uśmiechy Malone’owi i wsiedli do policyjnego samochodu. Schultz poszedł w ich ślady, mrucząc: - Nadal twierdzę, że nie można ot tak sobie zabrać ze sobą ciała bez głowy do windy i... - trzaśniecie drzwi samochodu zagłuszyło dalszy ciąg tej myśli. Przez moment stali przy krawężniku i patrzyli za odjeżdżającym samochodem policyjnym. - Wracajmy do hotelu - powiedział Malone. - No, nie tyle do hotelu, ile do baru. Tam mój dom, gdzie mój bar... - Skinął w kierunku taksówek zaparkowanych na ulicy. Podjechały dwie taksówki, jedna Yellow, druga Checker [Yellow - żółte taksówki, checker - taksówki w biato-czarną szachownicą - przyp. tłum.] Checker podjechała pierwsza. Malone uprzejmie otworzył drzwi przed Heleną i obejrzał się za Dennisem Morrisonem. Ale Dennisa Morrisona nigdzie nie było. Druga taksówka, yellow, odjeżdżała już szybko ulicą. Malone wskoczył do środka i zatrzasnął drzwi. Helena pochyliła się do przodu i powiedziała dramatycznie: - Za tą taksówką! - Za jaką taksówką? - zapytał ponuro szofer. - Za tą yellow, która właśnie znika za rogiem! - Na tych ulicach - odezwał się szofer jeszcze bardziej ponuro - nawet ogar nie dogoniłby ślimaka. Dokąd chcecie jechać? Po pewnym naleganiu szofer pojechał za róg, gdzie zniknęła taksówka. Dostrzegli krótkie mignięcie czegoś żółtego w dole ulicy. Wreszcie trafili na nią przy kiosku stojącym u zejścia do kolei podziemnej. Była pusta, poza obojętnym szoferem czytającym „Racing Form”. Nie miał pojęcia, dokąd poszedł jego pasażer. Dennis Morrison znowu zniknął. 20. Fałszywa nuta Wejść do mieszkania Glorii nie było tak trudno i kłopotliwie, jak spodziewał się Jake. Polegało to po prostu tylko na zawarciu znajomości z dozorcą. Tym dozorcą był niejaki Carl Burns, który bardzo się przejął, ujrzawszy wizytówkę z napisem „Herald Bcaminer”, Chicago, którą wręczył mu Jake. Jake nie przejął się tym, iż ta wizytówka miała już osiem lat i zapomniał, że „Herald Examiner” już nie istnieje. Jeszcze większe wrażenie wywarł na nim wystający z kieszeni Jake’a egzemplarz „The Natlen”. Nie wiedział przecież, że Jake tkwił w barze wystarczająco długo, aby dowiedzieć się wszystkiego o Carlu Burnsie i o jego przekonaniach politycznych. Kiedy Jake wyszeptał mu o społecznym znaczeniu śmierci Glorii Garden i o artykułach, jakie mogą być na ten temat napisane, pokiwał mądrze głową i otworzył jedną z butelek piwa, które Jake przyniósł ze sobą. Tylko, że, powiedział przesuwając szklankę z piwem przez pokryty ceratą stół w swoim piwnicznym pomieszczeniu połączonym z kuchenką, to może być mała książka, a nie tylko seria artykułów. A on, Carl Burns, zawsze zamierzał napisać książkę... Gdy Jake zwierzył mu się, że i on też planuje napisanie książki, Carl Bums natychmiast przyniósł klucz do mieszkania Glorii Garden. A kiedy Jake mimochodem wetknął pod butelkę piwa dziesięciodolarowy banknot, Carl udał, iż tego nie widzi, i zapewnił, że będzie miał oko na to, czy idzie tam ktoś nieproszony. Jake zabrał klucz i wszedł na pokryte dywanem schody. Był to niewielki, trzypiętrowy budynek przy Sześćdziesiątej Wschodniej Ulicy, w którym na parterze mieścił się mały sklep z antykami. Ktoś ogłaszał, że na drugim piętrze znajduje się firma projektująca stroje, „Detweiler, Dress Designs”, i jest zamknięta do 15 maja. Gloria Garden zajmowała mieszkanie na trzecim piętrze. Carl Burns mieszkał od tyłu, w piwnicy. Jake przez chwilę słuchał pod drzwiami, zanim wsadził klucz w zamek i otworzył. Panowała cisza. Wszedł, zamknął drzwi na klucz i na zasuwę. Gloria Garden, z domu Hazel Puckett, była osobą o złym, lecz kosztownym guście. Beżowy dywan był gruby i puszysty jak trawa w czerwcu. Na dywan narzucono, niby to niefrasobliwie, małe kolorowe bieżniki, które udawały, że wykonano je ręcznie w koloniach. Ciężkie koronkowe firany byłyby na miejscu w eleganckim, bogatym mieszkaniu, nad kominkiem wisiał olbrzymi, olejny obraz przedstawiający mężczyznę o zmęczonej twarzy, w czerwonym płaszczu i w kapeluszu ozdobionym piórami. Wszędzie stały meble wykonane z drewna klonowego i było ich tyle, że Jake zastanawiał się, czy nie powinien był zabrać ze sobą wiadra, aby napełnić go syropem. [Syrop klonowy, wielki przysmak Amerykanów - przyp. tłum.] Wszędzie poniewierały się szklane popielniczki i maleńkie chińskie figurki, a wspaniały postument do fajek sprawiał wrażenie wystraszonej sowy. W pobliżu krzeseł strategicznie poustawiano niskie stoliczki, a tu i ówdzie stały jeszcze dodatkowo stoliczki o szklanych blatach, przeznaczone do kawy. W jednym z narożników, nie pasując do otoczenia, stał wielki, dobrze zużyty fotel, pokryty czerwoną skórą, a przed nim niski taborecik pod nogi. Ogólnie sprawiało to efekt, że wydano na to wszystko mnóstwo pieniędzy, próbując bez powodzenia, w sposób chaotyczny, załatwić zarazem komfort i luksus. Jake rozejrzał się po pokoju i doszedł do przekonania, iż ten wysiłek mimo wszystko opłacił się; bez względu na to, co o tym mógłby pomyśleć prawdziwy dekorator wnętrz, był to jednak wygodny, kosztowny, brzydki, miły pokój, pokój, w którym chciałoby się mieszkać. Jake kręcił się po nim bez celu. Niczego specjalnie nie szukał, próbował tylko wchłonąć panującą w nim atmosferę. Zapewne w tym mieszkaniu nie było nic do znalezienia. Jednak mogło mu ono coś powiedzieć o Glorii Garden. Już ten pokój powiedział mu o niej wiele. Dziewczyna, z zarobionych przez siebie pieniędzy, nie dbając o to, ile wydaje, chciała mieć piękne rzeczy, ale wszystko wybrała zapewne źle. Dziewczyna, która próbowała się wybić i imponować. Ten portret nad kominkiem - niby to portret przodka, kiedy przychodzili goście. Czy kiedykolwiek i komukolwiek powiedziała o starym doktorze Pucketcie, omnibusie z małego miasteczka? Te klonowe meble udawały, że są czymś w rodzaju antyków. Gloria prawdopodobnie snuła jakąś rodzinną sagę, łatwo zapominając o osmolonym dymem dębowym rodzinnym domu w stylu misyjnym. Ale fajki na stojaku przypominającym sowę były używane, a czerwony skórzany fotel wysiedziany. Jakiś jej stały chłopak? Mąż? Jake wszedł do korytarzyka wiodącego do kuchni i zapragnął, żeby teraz była z nim Helena. Ona z pewnością wyjaśniłaby mu wiele przedmiotów, które dla niego nie miały żadnego znaczenia. Niemniej sam coś niecoś mógł sobie wytłumaczyć. Ktokolwiek używał tej kuchni, na pewno w niej gotował. Wszędzie stały różne naczynia, elektryczne miksery, wyciskacze soków, ubijacze ciasta. Otworzył szafki, gdzie znalazł mąkę do biszkoptów i placuszków cioci Jemima [Aunt Jemima - najpopularniejsza firma amerykańska, produkująca m.in. proszek do pieczenia placków i biszkoptów, a także słynny syrop klonowy - przyp. tłum.] wanilię, rodzynki; długa półka pełna była różnych przypraw i zapachów: melasa, szałwia, czosnek, cebula, seler. Sherry do pieczenia, wina do obiadu. Pięć kwart taniego bourbonu, z których jedna była otwarta. Stół w małej jadalni nakryty był dla dwóch osób. Stały na nim wysokie, białe świece wypalone mniej więcej na cal, koronkowe podstawki do półmisków, róże, które należało wyrzucić przynajmniej dwa dni temu, a które teraz opadały złotobrązowymi płatkami do kryształowej miski. Jake otworzył drzwi do sypialni i stanął jak wryty. Do tej pory wszystko, co widział, zastanawiało go i zdumiewało. Mieszkanie pasowało do dziewczyny, która wyszła dobrze za mąż, której pozwolono wybrać meble i wyposażenie, ale która wyraziła zgodę na pozostawienie skórzanego czerwonego fotela. Dziewczyny, której maż lub przyjaciel lubił dobrze zjeść, a ona lubiła dla niego gotować. Do dziewczyny, która miała zły gust, ale dobre serce, dziewczyny przyzwyczajonej do mebli z Grand Rapids Furniture, chodzącej do wiejskiej szkoły i uczęszczającej na kurs gotowania. Ale to wszystko nie pasowało do Glorii Garden, pięknej modelki o włosach koloru księżycowego. Ściany sypialni wymalowane były na kolor jasnoszary. Potężne łoże, z wyściełanym wezgłowiem, w kolorze obrzydliwie różowym, pokryte było ciężką brokatową narzutą. Na oknach wisiały zasłony z gęsto zebranego szyfonu, w tym samym obrzydliwie różowym kolorze. Wszędzie były lustra. Przy jednej ze ścian, pod olbrzymim - obramowanym zasłonami jak na oknach - lustrem, sięgającym od podłogi do sufitu, stała masywna toaletka. Blat toaletki stanowiło lustro, na którym stały słoiczki, perfumy i spryskiwacze. Na ścianach wisiało z pół tuzina olejnych obrazów w ostrych kolorach, o treściach orientalnych, przedstawiających nieprzyzwoite sceny. W pokoju zalegała ciężka zawiesina zapachu perfum. Na podłodze, wokół łoża, biegło coś na kształt pasa ze srebra. Okazało się, że jest to wkomponowane w dywan lustro w podłodze. Jake’owi cisnęły się na usta jakieś słowa przeprosin i wycofał się, zamykając drzwi. Zastanawiał się, co O’Brien, Bimbaum i Schultz pomyśleli o umeblowaniu i wystroju tej sypialni i co Artur Peterson pomyślał o tych obrazach na ścianach. Twarz Jake’a wykrzywiła się w złośliwym uśmiechu. Otworzył drzwi do łazienki, pachniało tu wodą kolońską, solami kąpielowymi, perfumowanym mydłem i kremem do golenia. Wzdłuż ciemnozielonych kafli biegł deseń przedstawiający jakieś ryby tropikalne, na wieszakach wisiały grube, wielkie ręczniki z wyszytą niezwykle dużą literą G. Jake stał w holu, marszcząc brwi. Do tej pory to mieszkanie dużo mu powiedziało o Glorii Garden, z domu Hazel Puckett. Między innymi powiedziało mu, że miała albo męża, albo przyjaciela, że była gotowa na wszystko, aby tylko za wszelką cenę zatrzymać go przy sobie. Jednak nie powiedziało mu, dlaczego Glorię Garden znaleziono w apartamencie hotelu St. Jacques ubraną w jasnoniebieską satynową koszulę nocną, z gładko odciętą głową. Nagle jego nerwy napięły się, zatrzymał rękę w momencie zapalania papierosa. Suknie, jakie wisiały w szafie St. Jacques, wyraźnie nie należały do Glorii Garden. Z pewnością żadna z nich. Co się wobec tego stało z jej sukniami? A zatem musiała dostać się do hotelu St. Jacques żywa! Ale zapewne nie poszła tam ubrana w satynową jasnoniebieską koszulę należącą do Berty Morrison. Jake skończył zapalać papierosa i zaczął wymyślać sobie od idiotów, że przedtem o tym nie pamiętał. Sukni, w którą ubrana była Gloria Garden tej nocy w hotelu St. Jacques, nie było w apartamencie, gdzie ją zamordowano. Czyżby morderca zabrał ją ze sobą? A może sam się w nią ubrał? Kiedy myszkował niespokojnie po mieszkaniu, jego twarz wykrzywiał grymas. Z tym mieszkaniem też było coś nie w porządku, coś, czego nie mógł dokładnie określić. Chodził z pokoju do pokoju prawie bez celu. W łazience otworzył dużą szafkę z lustrzanymi drzwiczkami i znalazł w niej pastę do zębów, lekarstwo na kaca i rozmaite, na pół wypełnione, pojemniki. Jednak nie było tam ani brzytwy, ani żyletki, ani kremu do golenia, l to było właśnie to. W łazience unosił się zapach kremu do golenia, ale nie było go w szafce i nie było też przyborów do golenia. Jake wrócił do sypialni i otworzył drzwi szafy. Znajdowały się w niej suknie, futra, stroje narciarskie, do konnej jazdy i bielizna. Zaczął przeglądać szuflady. Koronkowa haftowana bielizna, bluzki, przezroczyste pończochy. Nigdzie żadnych męskich koszul, krawatów lub piżam. Coś tu nie pasowało. W tym mieszkaniu przebywało dwoje ludzi, a jednym z nich był z pewnością mężczyzna. Jeżeli nawet ten mężczyzna miał gdzie indziej swój oficjalny dom - co mogło być zupełnie prawdopodobne - to powinien przynajmniej wisieć tutaj jego szlafrok, a w łazience powinny leżeć jego przyrządy do golenia. Może, zanim zamordowano Glorię Garden, nastąpiła tu jakaś kłótnia, a potem ten mężczyzna zabrał swoje rzeczy i odszedł? Puste wieszaki w szafie może kiedyś były używane do wieszania męskich ubrań, na półce były też puste miejsca na buty i pantofle. Wreszcie podszedł do małego mahoniowego biureczka, przejrzał je i stanął przy nim zamyślony. Leżała na nim do połowy napełniona buteleczka z fioletowym atramentem, pióro i zużyta bibuła. Była tam też paczka jasnoszarego papieru listowego z nadrukiem Gloria Garden. Ale, z wyjątkiem kilku nie zapłaconych rachunków, nie było w nim listów, l to też nie grało. Pobrzmiewała w tym jakaś fałszywa nuta. Taka dziewczyna jak Gloria Garden na pewno pisywała listy, musiała je też otrzymywać, a ponadto z pewnością gdzieś je przechowywała. Powinny tu być przynajmniej jakieś listy do rodziny. Może te listy zabrano stąd albo Gloria Garden gdzieś je ukryła? Jake zastanawiał się nad tym. Wszystko było możliwe, jeśli te listy zawierały coś ważnego. A takie listy mogłyby powiedzieć mu dużo o tym, co musiał teraz wiedzieć, odpowiedziałyby na wiele ważnych pytań. Jake spojrzał na zegarek i westchnął. Helena czeka. Jednak na to nie mógł już nic poradzić. Zapalił następnego papierosa i naprawdę poważnie zabrał się do szukania. 21. Sam musisz z tego wybrnąć - Nie ma żadnego sensu mówić policji, że Dennis Morrison znowu prysnął - powiedział zdenerwowany Malone. - Oni sami szybko się o tym dowiedzą, l nie ma też sensu, żebyśmy go szukali, ponieważ Nowy Jork to duże miasto, a ja jestem zmęczony. Może znowu dostał jakiegoś ataku nieodpartej chęci podróżowania promami. Helena westchnęła i rzuciła futro na oparcie krzesła. - Chciałabym wiedzieć, gdzie jest Jake. W hotelu St. Jacques czekała na nich w recepcji wiadomość. Jake donosił, że zatrzymały go ważne interesy, ale wróci około czwartej. Teraz było trochę po piątej i nie było od niego dalszych wiadomości. - Chciałbym być już z powrotem w Chicago - mruknął ponuro Malone. - Po co ja w ogóle wyjeżdżałem z Chicago. - Nie chciał się przyznać Helenie, że martwi się o Dennisa Morrisona. W istocie nie chciał się nawet przyznać przed samym sobą. l bez tego dość już miał na głowie. - Posłałam na dół po nową butelkę bourbona i popołudniowe gazety - powiedziała Helena. - Twoje odkrycie dostarczyło im wspaniałego materiału. Malone, jak myślisz, gdzie może być jej ciało? - Nadal w ogóle nie interesuje mnie ta sprawa - zełgał sztywno Malone. - Poszedłem tam dzisiaj tylko z poczucia odpowiedzialności względem Dennisa Morrisona. Ale ponieważ zwiał nam dziś po południu, uważam, że tym samym zwolnił mnie od tej odpowiedzialności. Bourbon to dobra myśl, a zupełnie nie interesuje mnie to, co wypisują gazety. Kiedy nadeszły, udał, iż czyta je tylko dlatego, aby poprawić Helenie humor. Prasa oczywiście rozpisywała się o tym odkryciu, które przypisywała pracy detektywów i tego wspaniałego, błyskotliwego młodego inspektora policji, Artura Petersona. Malone uśmiechnął się ironicznie, nadal myśląc, że gliniarze zawsze pozostaną gliniarzami, gdziekolwiek byś się z nimi zetknął. Gazety były specjalnie zainteresowane faktem, iż ciała, które, jak jednogłośnie przypuszczano, należało do Berty Morrison, nie udało się zidentyfikować. Spekulowano na temat, gdzie mogła być głowa i czy kiedykolwiek zostanie znaleziona. Było dużo zdjęć Berty Morrison, Glorii Garden i trochę niewyraźna fotografia doktora Pucketta, wychodzącego z komendy głównej policji. Helen odrzuciła ostatnią gazetę i potrząsnęła ze smutkiem głową. - Tak sobie to wszystko ładnie wykombinowałam - żaliła się. - Gloria Garden miała być dawną przyjaciółką Dennisa. Tamtej nocy poszła spotkać się z Bertą, pokłóciły się i Berta zabiła ją i uciekła. A teraz wszystko tak się piekielnie pogmatwało. - To i tak nie była dobra teoria - pocieszył ją Malone. Ale nie dodał, że i on miał identyczną teorię. - Było w niej zbyt wiele punktów niewyjaśnionych. - To pozostawiłam tobie, byś sam musiał z tego wybrnąć - oświadczyła Helena. - Malone, jak myślisz, gdzie może być głowa Berty? - Prawdopodobnie odnajdzie się w jakimś kufrze w przechowalni bagażu na dworcu w Keokuk, w stanie Iowa. - Zastanawiał się, czy wtedy, gdy ciało Berty zostanie zidentyfikowane, otrzyma od Abnera Proudfoota, chociaż połowę wynagrodzenia. Pewnie nie. Abner Proudfoot prawdopodobnie zapłaciłby mu tylko za całą Bertę lub nic. - Malone, kto mógł zamordować obie te kobiety, a potem dokonać tej zamiany? - Mnie nie interesuje kto - odparł Malone - ale dlaczego. To znaczy, o ile w ogóle to mnie interesuje. A to, że mnie cokolwiek interesuje, jest nieprawdą, jednak wówczas, gdyby mnie interesowało, to właśnie zadałbym sobie takie właśnie pytanie. - l dodał szybko: - Przestań zanudzać mnie tymi swoimi głupimi pytaniami. Helena zachichotała. - To zabawne, ale przyszła mi na myśl ta wieczorowa marynarka - powiedziała perfidnie. - Cholernie zabawne - mruknął mały adwokat bezmyślnie. - Ciągle zastanawiam się, czy... - Pochwycił wzrok Heleny, spojrzał z wściekłością i warknął: - Powiedziałem ci, żebyś zostawiła mnie w spokoju! - Nalał sobie drinka, zgniótł cygaro i zaczął odwijać nowe. - Niemniej - powiedziała Helena - mogę się założyć, że znajdę tego, do kogo ona należała. - Mogę się założyć, że nie znajdziesz - odparł automatycznie Malone. - Posłuchaj dobrze - zjeżyła się Helena - założę się, że mogę odnaleźć właściciela tej marynarki i że dowiem się, w jaki sposób znalazła się na Dennisie Morrisonie, zanim ty znajdziesz mordercę. - Ja wcale nie szukam mordercy - odpowiedział Malone i zmarszczył brwi. - Dennis Morrison... - przerwał. Ich oczy spotkały się. - Jeżeli to on zamordował Bertę - powiedziała Helena wolno - musiał to zrobić dla jej pieniędzy. Lecz morderca zabrał jej głowę w tym celu, aby nie można było jej zidentyfikować, a nie wiem, czy to byłoby w jego interesie. Dennis na pewno nie zrobiłby tego, ponieważ z Bertą nie zidentyfikowaną nie mógłby odziedziczyć jej pieniędzy. - Zmarszczyła brwi. - Niemniej jednak on mógł znać obie, Bertę i Glorię Garden. Malone potrząsnął przecząco głową. Próbował strząsnąć popiół z cygara do popielniczki, ale większość spadła na jego kamizelkę. - Jego twarz, kiedy wyszedł tamtego ranka z pokoju, w którym popełniono morderstwo, wyrażała szczere uczucie. Nie mógł się zgrywać do tego stopnia. - A poza tym - powiedziała Helena w zamyśleniu - jego kac też był prawdziwy. Mogłabym na to przysiąc. Problem polega na tym, żeby znaleźć kogoś, kto zamordował Bertę i zarazem nie chciał, aby zidentyfikowano jej ciało. - Problem polega na tym - rzekł ponuro Malone - jak wrócić do Chicago. - Jednak patrząc na to z innej strony, jeżeli to nie jest ciało Berty - a może nim nie być - to czyje jest to ciało? - Czerwonego Kapturka - mruknął Malone. - Malone, a co się stało z biżuterią Berty? Z apartamentu nowożeńców zniknęła biżuteria wartości około dwóch tysięcy dolarów. - Morderca stwierdził, że zostawił na niej swoje odciski palców - rzekł Malone - więc wrzucił ją do ustępu. Jeżeli cholernie szybko nie zmienisz tematu, to pójdę sobie do kina. Westchnęła. - Jesteś okrutny, Malone. Ja nie mogę przestać myśleć o tym, dlaczego Dennis zostawił nas tak nagle i bezceremonialnie i dokąd on mógł pójść. - Zastanawiam się, czy gdzieś w pobliżu dają jakiś dobry western... - powiedział Malone. Helena mruknęła coś o wrednych Irlandczykach. - Jak sądzisz, w jaki sposób morderca przemycił tu głowę Glorii? Świeżo odcięta ludzka głowa to raczej dziwny przedmiot, żeby nieść go przez recepcję, nawet w nocy. - Przebrał się za amerykańskiego futbolistę i niósł ją zamiast kasku pod pachą - wyjaśnił Malone. Przerwał i skupił się. - A może Gloria Garden została zamordowana właśnie tutaj, w hotelu? - A w takim razie gdzie jest jej ciało? l gdzie jest głowa Berty Morrison? - Do tego punktu właśnie doszedłem - rzekł Malone - i właśnie w tym momencie wycofuję się z tego. - Spojrzał na zegarek. - Jeżeli Jake wkrótce nie wróci, to przypuszczalnie znowu znajdę się w takiej sytuacji, że będę zmuszony zaprosić cię na obiad. Rzuciła mu lodowate spojrzenie. - Zawsze mogę zadzwonić do odpowiedniego biura i zamówić sobie towarzysza do obiadu. - Nagle umilkła i wlepiła wzrok w Malone’a. - Malone! - O nie, nie możesz tego zrobić - powiedział mały adwokat wstając. - O tak, mogę - oświadczyła Helena. - Mogę i zrobię. - Zaczęła grzebać w notatkach na biurku. - Mam tu gdzieś nazwę tego biura, w którym pracował Dennis Morrison. - W czasie gdy szukała numeru telefonu, kłócili się na ten temat, chociaż Malone wiedział, że jest na straconej pozycji. Wreszcie podała numer w centrali i powiedziała do Malone’a: - Teraz wyjdź, będę się ubierała, l nie odważ się mówić Jake’owi, dokąd poszłam. - Nie odważę się - zapewnił Malone. - l nawet nic mnie to nie obchodzi, jeżeli nigdy już nie wrócisz. Wychodząc trzasnął drzwiami. Idąc korytarzem, zaczął się zastanawiać nad bezsensem dyskutowania z kobietą, a szczególnie z taką jak Helena. Nie, przyznał, ona jednak nie miała tak złego pomysłu. Może jednak mógłby, bez zwracania uwagi, śledzić ją i przekonać się, czy będzie bezpieczna. Kiedy dochodził do drzwi swojego pokoju, usłyszał dzwonek telefonu. Malone szybko otworzył drzwi, zapalił światło i przez chwilę patrzył ze złością na aparat. Jednak to mógł dzwonić Jake. Podniósł słuchawkę. Odezwał się cienki, nosowy męski głos. - Mr Malone? Mówi sekretarz mr Proudfoota. Mr Próudfoot życzy sobie, by pan przyszedł do jego domu. - Głos podał adres przy Sześćdziesiątej Wschodniej Ulicy. - 1 to natychmiast. Malone powiedział: - Posłuchaj no, powiedz mr Proudfootowi, że... Ale głos zamarł wraz z odwieszaną słuchawką. 22. „Kiedy już zostałem wynajęty”, Malone daremnie stracił piętnaście minut, próbując połączyć się z sekretarzem Abnera Proudfoota. Rezydencja mr Abnera Proudfoota nie figurowała w książce telefonicznej, a biura firmy „Proudfoot, Schwartz, Van Alstine i Proudfoot” nie odpowiadały. Łączył się z wieloma telefonistkami, kierownikami, superintendentami, próbując im udowodnić, jak bardzo ważne jest to, żeby mógł połączyć się z domem Abnera Proudfoota. Wreszcie, po zagrożeniu, że zatrudni medium i porozmawia osobiście z duchem Alexandra Grahama Bella [Wynalazca telefonu - przyp. tłum.] poddał się i trzasnął słuchawką. Spędził też równie bezsensowne, ale już bardziej owocne piętnaście minut, mówiąc do siebie obraźliwe i ordynarne słowa o prywatnym życiu mr Abnera Proudfoota, o jego osobistych zwyczajach i o jego prawdopodobnej przyszłości. Minie sporo czasu, zanim Helena się ubierze. Zdjął marynarkę, krawat, koszulę i zaczął się powoli i dokładnie golić. Walczyły w nim poczucie odpowiedzialności i pokusa. Pokusę stanowiło wezwanie od Abnera Proudfoota. Nie tylko ciekawiło go, co tak nagle chce mu powiedzieć Proudfoot, ale było też kilka spraw, o których chciałby z nim osobiście porozmawiać. Z drugiej jednak strony wiedział, że Helena posiadała szczególną zdolność wdeptywania w różne kłopoty, a tu nie było Chicago, tu był Nowy Jork. Kilka razy w Chicago Helenę prawie uprowadzono, aresztowano i zamordowano. Bóg jeden wie, co mogło się zdarzyć tutaj. Właśnie wcierał w policzki krem po goleniu, gdy telefon znowu zadzwonił. Wytarł ręce w koszulę, myląc ją w pośpiechu z ręcznikiem, i pobiegł odebrać. Nosowy głos powiedział: - Tu mówi sekretarz mr Proudfoota. Mr Proudfoot chce wiedzieć, co pana zatrzymuje. - Powiedz mr Proudfootowi, że moja sekretarka jeszcze nie skończyła myć mi szyi i uszu - warknął Malone - i że tylko ja osobiście ustalam datę spotkań, na tydzień naprzód. - Tym razem on pierwszy powiesił słuchawkę. Wybrał czystą koszulę i leniwie założył granatowe ubranie. W czasie tych czynności telefon dzwonił dwa razy, ale nie reagował na jego dźwięk. Przełożył rzeczy z kieszeni brązowego ubrania do kieszeni ubrania granatowego, powoli i dokładnie zawiązał krawat i wyszczotkował włosy. W kieszonkę kamizelki wetknął skrawek papieru z adresem Abnera Proudfoota. Może, jeśli będzie odpowiednio nastrojony, jutro zatelefonuje do Proudfoota. Podniósł słuchawkę i poprosił apartament Jake’a i Heleny. Odebrała Helena. - No i co z tym obiadem? - zapytał. - Nie dziś - odrzekła. - Jestem już umówiona. - Jest już Jake? - Jeszcze nie - jej głos brzmiał prawie radośnie. - Zostawiłam mu wiadomość. Zobaczymy się jutro, Malone - ostro zabrzmiał mu w uchu szczęk odkładanej słuchawki. Dobrze, wobec tego będzie ją śledził. Wsadził w skarpetkę ciężką, szklaną popielnicę, zawiązał skarpetkę i schował ją do prawej kieszeni spodni, nie żeby spodziewał się jakichś kłopotów, ale zawsze dobrze jest mieć coś pod ręką. Założył płaszcz, wyłowił spod krzesła kapelusz i wyszedł. Przeklęty Nowy Jork. Przeklęty Abner Proudfoot. Wszyscy przeklęci. Przeklęta Helena. Zjawiła się przed nim w recepcji i zrealizowała czek. Miała na sobie długą bladozieloną suknię, na ramiona narzuciła złoty, błyszczący, wieczorowy płaszcz. Lśniące włosy oplatał siatkowy szal, poprzetykany złotymi płatkami. A jednak... Czy ubierała się zbyt szybko, czy też była wściekła? Jej piękna jak zwykle twarz pokryta była zbyt krzykliwym makijażem, a w dodatku dość niedbale nałożonym. W uszach miała kolczyki, na rękach cztery diamentowe bransoletki, zaś na diamentowym łańcuszku zwisał błyszczący szmaragd. Czyżby Helena założyła na siebie całą swoją biżuterię? Tyle biżuterii? Tego nie mógł zrozumieć, a szczególnie złotego płaszcza i tej obsypanej złotem siatki na włosach. Nie tracąc jej z oczu, przesunął się w kierunku drzwi. Przystanęła przy drzwiach, witając się z dobrze zbudowanym przystojnym blondynem w wieczorowym garniturze. Blond osiłek pokazał wizytówkę, uśmiechnęła się, włożyła mu rękę pod ramię i wyszli. Malone znalazł się na chodniku w chwili, gdy wsiadali do czekającej taksówki. Taksówka ruszyła, on podbiegł do następnej, właśnie nadjeżdżającej. Jednak szwajcar stojący przed hotelem powiedział: „Przykro mi, sir” i odepchnął go na bok. Wsiadło jakieś towarzystwo złożone z czterech osób i odjechali. Zgrzytnął zębami i już zamierzał wsiąść do następnej taksówki, gdy omalże nie runął na chodnik, kiedy szwajcar otwierał jej drzwi przed jakimś dżentelmenem z białą brodą i w cylindrze na głowie. Pędzący młody człowiek z teczką pod pachą wskoczył do trzeciej. - Przykro mi, sir - rzekł szwajcar - ale musi pan zaczekać na swoją kolej. Warcząc z wściekłości, wskazał na taksówkę, w której odjechała Helena. - Przed panem jest jeszcze trzech klientów - oświadczył szwajcar. - Przykro mi, sir, ale... Taksówka Heleny znikała mu z oczu. Malone brał pod uwagę rąbnięcie szwajcara w nos, jednak się rozmyślił. Może poczułby się lepiej, ale i tak nic by przez to nie osiągnął. Poza tym podejrzewał (i miał rację), że Helena przekupiła szwajcara. A potem powiedział do siebie: „No, Helena ma już więcej niż dwadzieścia jeden lat i nie wychowywała się w buszu”. Podszedł do biurka w recepcji. Czy pojawił się już mr Justus? A może zostawił jakąś wiadomość? Mr Justus jeszcze się nie pojawił i nie zostawił żadnych wiadomości, ale do mr Malone’a było kilka telefonów. Od mr Proudfoota. Zatrzymał się przy kiosku z cygarami, uzupełnił swój zapas i zapisał sobie w pamięci, że jak tylko będzie miał czas, musi poznać tę dziewczynę sprzedającą cygara. Potem wyszedł na ulicę i kiwnął na taksówkę, tym razem dostał ją natychmiast. Dom mr Abnera Proudfoota nie podobał mu się bardziej niż sam Abner Proudfoot. Kiedy taksówka odjechała, stał przez chwilę na chodniku, obserwując go. Był to budynek czteropiętrowy, z parterem utrzymanym to stylu angielskim i z wąskim frontem. Na oknach założone były ozdobne żelazne kraty i spuszczane żaluzje. Ciężkie drewniane drzwi również zabezpieczono ciężką żelazną kratą. Odszukał dzwonek i z pewną trudnością zadzwonił. Czekał cierpliwie, ale w czasie tego czekania cierpliwość małego prawnika ostatecznie się wyczerpała, zanim loka] w średnim wieku otworzył drzwi i oznajmił, że mr Proudfoota nie ma w domu. - Zaczekam - rzekł Malone, wpychając się do holu. - To wizyta urzędowa. - Tak, sir - rzekł nerwowo lokaj. - Powiem sekretarzowi mr Proudfoota. Jaka sprawa pana sprowadza, sir? - Był to mężczyzna szczupły, z końską twarzą, o szmatławym wyglądzie, z siwiejącymi włosami i smutnym wyrazem oczu. Malone nagle poczuł do niego jakąś niewytłumaczalną sympatię. - Mr Proudfoot uprowadził moją córkę i przyszedłem mu oznajmić, że jest ojcem jej nienarodzonego dziecka - oświadczył Malone. Lokaj zabrał jego kapelusz i powiedział: - Tak, sir. Powiadomię sekretarza mr Proudfoota. Proszę tutaj zaczekać. Czekał, rozglądając się po holu. Przedstawiał się bardzo dostojnie i kosztownie jak wysokiej klasy sala ekspozycji nieboszczyków przed pogrzebem. Tylko, jak się okazało przy bliższych oględzinach, wszystko tu było już mocno wyświechtane. Ten dywan kupiono bardzo dawno i kupił go ktoś, kto miał kiedyś dużo forsy, ale teraz dywan był już na brzegach mocno wystrzępiony, jednak mimo wszystko był porządnie wyczyszczony. Wysokie kryształowe lustro błyszczało czystością, ale jego rama była podrapana i wytarta. W żyrandolu nie paliła się ani jedna żarówka. Do holu wszedł szczupły, mizerny młodzieniec w grubych okularach, o włosach jasnoczerwonożółtych, spojrzał na Malone‘a i powiedział piszczącym, nosowym głosem: - Pan musi mieć wyznaczone spotkanie z mr Proudfootem. - Ja już sam wyznaczyłem sobie to spotkanie - oświadczył opryskliwie Malone - właśnie teraz. - Wytknął palce w kieszeniach płaszcza. Sekretarz zapiszczał i cofnął się w oświetlone drzwi. Malone wszedł za nim do biblioteki, która wyglądała jak miejsce, gdzie zwykle natrafiano na zwłoki w filmach kategorii B z roku 1930. - Pan ma specyficzne poczucie humoru, mr Malone - powiedział chłodno Abner Proudfoot. Nie podniósł się z fotela. - Dziękuję, chłopcze - rzekł Malone. - Ja też tak myślę. - Zauważył, że złocenia na herbie wiszącym nad kominkiem też były mocno wytarte i podrapane. - Chciał się pan ze mną widzieć w jakiejś ważnej sprawie czy też zaprosił mnie pan tutaj na małego przyjacielskiego drinka? - Proszę przynieść mr Malone’owi drinka - polecił Proudfoot sekretarzowi o rudożółtych włosach. Złożył ręce na kolanach i patrzył gdzieś w przestrzeń. Płonący na kominku ogień powodował, iż jego czarne ubranie i czarny krawat były jeszcze bardziej czarne. Malone z zadowoleniem powitał drinka. W każdej chwili spodziewał się, że przez pokój przeleci nietoperz, a z kominka wygramoli się Boris Karloff. - Poprosiłem pana tutaj, aby pana poinformować, że uważam za konieczne zerwać naszą umowę... i to natychmiast. Malone omalże się nie zadławił, pijąc swojego drinka, ale jakoś przełknął i rzekł: - Może pan to powtórzyć? - Doszedłem do wniosku - mówił Abner Proudfoot - że Berta skontaktuje się ze mną z własnej woli wtedy, gdy będzie to uważała za stosowne. Dlatego nie ma potrzeby, żeby pan jej szukał. Mam uznanie dla pańskich wysiłków, jakie pan uczynił w tej sprawie, i naturalnie nie zamierzam odbierać panu zaliczki, którą wypłaciłem na własną odpowiedzialność. Malone wychylił ostatnie pół cala bourbonu, zanim odpowiedział. Pokrycie jednego fotela było przetarte na wylot, a w kryształowym kandelabrze mogłyby świecić się wszystkie żarówki, niemniej ten bourbon był cholernie dobry. - A zatem chce pan, bym przestał szukać Berty Morrison - rzekł. - Zastanawiam się, dlaczego. Czy może dlatego, że już ją znaleziono, czy też może dlatego, że boi się pan, iż może się znaleźć? - Powody, dla których podjąłem taką decyzję, są moją prywatną sprawą - odparł sztywno Proudfoot.- Biorąc pod uwagę, że został pan odpowiednio wynagrodzony za poniesione trudy, będę bardzo wdzięczny, jeżeli zwróci mi pan papier, na którym wymusił pan mój podpis. - Znajduje się w moim sejfie depozytowym - zełgał Malone. Wiedział, że Proudfoot nie uwierzył mu. Wstał i powiedział: - Mnie bardzo trudno wylać, przyjacielu. Kiedy już zostałem wynajęty, żeby znaleźć tę damę, to ją znajdę bez względu na okoliczności. Ale jeżeli ją znajdę, to na pewno będę się upierał, by mi pan za to zapłacił. Taki już właśnie jestem, i tyle. - Może pan uważać, że nasza rozmowa jest już skończona - powiedział zimno Abner Proudfoot. Podniósł głos wołając: - Dudley! - Nie potrzebuje pan wzywać swojego wykidajły - rzekł Malone. - Ten lokal i tak od razu mi się nie podobał. - Uśmiechnął się ironicznie do bladawego młodego sekretarza, który pojawił się i stał niepewnie w drzwiach. - Nie denerwuj się, skarbie, już wychodzę. - Odwrócił się i posłał długi ironiczny uśmiech Abnerowi Proudfootowi, który tymczasem wstał i stał teraz przed kominkiem, z rękoma założonymi na plecach. - Ma się rozumieć, że chce pan, abym przestał szukać Berty Morrison, ponieważ pan wie, że jestem cholernie bystrym facetem, i teraz, gdy w kostnicy znalazło się już ciało, które może być jej ciałem, boi się pan, że odnajdę jeszcze i jej głowę. A tego to by pan absolutnie sobie nie życzył, prawda, przyjacielu? Abner Proudfoot odrzekł: - Nie sądzę, aby pan powinien nadal zajmować się moimi sprawami, mr Malone. Malone possał cygaro. - Pan z pewnością przypuszczał, że ona żyje, kiedy zatrudniał mnie pan, abym ją dla pana znalazł i uratował od krzesła elektrycznego. Ponieważ tak długo, jak długo żyła, mógł pan doić majątek jej starego. Jeżeli jednak zostanie zidentyfikowana jako martwa, wówczas całą forsę zgarnie jej mąż, i to on będzie wszystkim kierował, a pan zostanie wykopany za burtę. Wobec tego, kiedy tylko przeczytał pan w gazecie, iż w kostnicy może leżeć jej ciało, szybko mnie pan wezwał, aby mi powiedzieć, że mam przestać szukać. - Strzepnął popiół na dywan. - Tylko, że ja należę do facetów, którzy są cholernie ciekawi, a kiedy już raz zacznę kogoś szukać, to go zawsze znajduję. A jeśli już muszę, to nawet za darmo. W drzwiach ukazał się siwowłosy lokaj l zapytał: - Czy mogę w czymś pomóc, mr Proudfoot? - Mr Proudfoot wydawał się nie słyszeć. - A gdybym tak przypadkiem potknął się gdzieś o tę brakującą głowę - powiedział Malone - która jest tak niezbędna do tej identyfikacji, może wtedy ubilibyśmy jakiś interes. Abner Proudfoot rzucił mu szybkie spojrzenie i spytał: - A wie pan, gdzie ona jest? - Zacząłem już przypuszczać, że przyniósł ją pan tutaj i wypchał nią poduszkę-warknął Malone - ale widzę, że się myliłem. Nie, nie wiem, gdzie ona jest, ale rozglądam się. Zapewniam pana, że pan się dowie, przyjacielu, l niech pan nie sądzi, że mnie pan już wylał, ponieważ tego pan nie zrobił.-Cofnął się w kierunku drzwi, obserwując pokój. Abner Proudfoot, wysoki, w czerni, stał przed rzeźbionym kominkiem. Wyłożone drewnianą boazerią ściany, ciemne obrazy olejne, przedstawiające nieprzyjemnie wyglądających facetów, opuszczone żaluzje. Siwowłosy lokaj stojący przy jednych drzwiach, a sekretarz w okularach przy drugich. To wszystko przedstawia, pomyślał Malone, wspaniałą scenerię. Nagle ta wspaniała sceneria została zakłócona. Otworzyły się jeszcze inne drzwi i do pokoju wbiegła pulchna młoda kobietka o żółtych włosach, w jasnofioletowym negliżu, w pantofelkach przyozdobionych strusimi piórami i z naszyjnikiem pereł na szyi. Podbiegła do Abnera Proudfoota i wyszczebiotała dziecinnym głosikiem: - Skarbie, przecież nie mogę tutaj tak tkwić i czekać na ciebie przez cały wieczór... - Nagle zauważyła Malone’a, obciągnęła na sobie negliż i powiedziała: - O, przepraszam, nie wiedziałam, że zabawiasz przyjaciela. - On mnie nie zabawia - odparł szybko Malone - i my nie jesteśmy przyjaciółmi. Ale pani i ja moglibyśmy nimi zostać. Zachichotała, zauważyła wściekłe spojrzenie Proudfoota i szybko uspokoiła się. Malone, uważnie wszystkich obserwując, powoli wycofał się do drzwi. Zatrzymał się w progu. - Dobranoc-powiedział. - Dziękuję za drinka. Otrzyma pan ode mnie wiadomość. - Sylwester - rzekł Abner Proudfoot - wskaż mr Malone’owi drogę. Malone pozwolił się prowadzić siwowłosemu lokajowi i czekał, stojąc oparty o ścianę, aż drzwi się otworzą. - Dobranoc, mr Malone - rzekł lokaj. - Dobranoc, Sylwester - odrzekł Malone tym samym grobowym głosem. Słysząc, jak z hukiem zamykają się za nim ciężkie drzwi, oparł się nagłej, instynktownej chęci, by popędzić ulicą, jakby go wszystkie diabły goniły. Ten Abner Proudfoot próbował powiedzieć jemu, Johnowi J. Malone’owi, co ma robić! No dobrze, teraz to on już na pewno poszuka tej Berty Morrison i znajdzie ją żywą lub martwą, żeby to nawet miała być ostatnia rzecz, jaką zrobi w swoim życiu. Ulica była ciemna i pełna cieni, nigdzie w zasięgu wzroku żadnej taksówki. Zaczął mżyć drobny, chłodny, kwietniowy deszczyk. W którym kierunku jest zachód? Nie był pewny. Dalej, w dole ulicy, dostrzegł jakieś światła, jakby tam biegła główna ulica. Jeżeli nie złapie taksówki, to przynajmniej znajdzie telefon, z którego jakąś wezwie. Poszedł w kierunku świateł. Całym sercem żałował, że musi to robić samotnie. Zawsze w przeszłości, w podobnych okolicznościach, byli razem z nim Jake i Helena. Ale tym razem Jake zajęty był jakimiś własnymi tajemniczymi sprawami, a Helena udała się na włóczęgę po nocnych klubach. Potrzebował ich. Potrzebował uporządkowanego, prostolinijnego umysłu Jake’a i błyskotliwej intuicji Heleny. Ponadto... przyjąwszy, że Abner Proudfoot spróbuje jakoś zdobyć ten podpisany przez niego papierek, Jake zawsze byłby dobry, aby wesprzeć go silnym ramieniem. Tymczasem przeszedł połowę długości jakiegoś bloku i poczuł się bardzo nieprzyjemnie. Coś w tej ulicy było przygnębiającego i niepokojącego. Ciemność, deszcz, brak przecznic. Dwa ponure bloki o zasłoniętych oknach. Puste chodniki. Gdyby ktoś tutaj wołał o pomoc, miałby szczęście, gdyby odpowiedziało mu echo. Zaczął iść coraz szybciej. Czy mu się zdawało, że ktoś idzie za nim? Zupełny nonsens. Ciągle ta jego irlandzka wyobraźnia. Niech go diabli, jeśli się obejrzy... Za następnym blokiem rozciągał się przed nim jeszcze ciemniejszy chodnik, biegnący tuż przy czarnym wykopie. Przyspieszył kroku. Teraz nie było już tak daleko do oświetlonej przecznicy. Minął lampę uliczną, rzucającą przed nim na chodnik swój długi, pokrzywiony cień. l to też wywołało nagle jakiś inny cień, tuż na prawo za nim. Ten cień zbliżał się z podniesionym ramieniem. Malone odwrócił się w chwili, gdy to ramię poruszyło się. Rzuciło nim na wątłą barierkę wykopu i jakiś twardy przedmiot osunął się z boku jego głowy. Mały adwokat uczył się w Chicago sztuki samoobrony i nie zapomniał jej. Uniósł błyskawicznie kolano i w tym samym momencie wbił jedną pięść w żołądek, a drugą uderzył w szczękę. Jego niewidzialny napastnik krzyknął i odchylił się do tyłu na dość długo, aby Malone mógł odskoczyć od barierki i wyciągnąć zaimprowizowany blackjack [Giętka pałka (am.)] z kieszeni spodni. Zamachnął się swoją bronią. Napastnik z przeraźliwym krzykiem przechylił się przez barierkę i runął do wykopu. Jednak było ich dwóch. Malone odwrócił się w porę. Uderzenie, które wymierzone było w jego kark, zsunęło się bez efektu po ramieniu. Wbił pięść w to, co, jak miał nadzieję, było twarzą, ale inny cios dosięgnął boku jego głowy i Malone upadł na chodnik. Leżał spokojnie, udając, że jest nieprzytomny. Ten drugi napastnik ukląkł obok niego, podniósł porzuconą blackjack i schował ją do kieszeni. Potem zaczął przeszukiwać kieszenie Malone’a. Kiedy sięgał do wewnętrznej kieszeni płaszcza, Malone zdobył się na następne, jeszcze wścieklejsze kopnięcie. Ten człowiek klnąc upadł do tyłu i Malone spróbował wstać z zamiarem podjęcia desperackiej ucieczki. Ulicą powoli nadjeżdżał samochód. Był to pojazd policyjny. Podjeżdżając do wykopu, zwolnił jeszcze bardziej. Człowiek, który zaatakował Malone’a, zniknął w mgnieniu oka, pozostawiając małego prawnika na chodniku. Samochód zatrzymał się z jękiem syreny i na Malone’a padło światło reflektorów. Próbował wstać, potknął się i prawie upadł. Gwałtowny ból szarpnął mu głowę, przed oczami zatańczyły światełka. Z samochodu wybiegło dwóch mężczyzn, jeden z nich wsunął rękę pod ramię Malone’a. Jakiś głos powiedział: - Czy z panem wszystko okay, Malone? - A potem: - Dobrze, że Peterson polecił nam jechać za panem. W momencie, kiedy wszystko zaczynało się robić czarne, Malone poczuł ogarniające go zdumienie. Nigdy nie przypuszczał, że kiedyś nadejdzie czas, w którym z zadowoleniem zobaczy Schultza. 23. Najdroższa ukochana Pierwszą myślą Jake’a było usiąść i przeczytać listy, tu, w mieszkaniu Glorii Garden. Ta myśl była bardzo kusząca. Wszakże potem spojrzał na zegarek i zdał sobie sprawę, że jest już późno - prawie siódma - i że czekała na niego Helena. Schował, więc paczkę listów do kieszeni płaszcza i ruszył w drogę powrotną do hotelu. Stracił godzinę na szukanie tych listów we wszystkich możliwych miejscach, gdzie on - lub każdy inny mężczyzna - mógłby je ukryć. W pewnym momencie chciał się już poddać. Ktoś inny z pewnością był tu już przed nim i znalazł je - był o tym święcie przekonany. Potem jednak znowu pomyślał o tym małym biurku. Tak, pamiętał, i to dobrze, że jedna z pustych szuflad była trochę krzywo wysunięta na cal, tak jakby ktoś ją szybko wsuwał, i to tłumaczyło, dlaczego ta szuflada była zupełnie pusta. Gloria Garden mogła z niej wyjąć wszystkie ważne listy i gdzieś je schować. Ale ktokolwiek był tu przed nim, z pewnością zabrał te listy, rachunki, wycinki z gazet, anonse z klubu „Book-of-the-Month” [Książka Co Miesięc” - klub, do którego należą ludzie klasy średniej, którym co miesiąc przesyła się interesującą ich książkę - przyp. tłum.] i w ogóle wszystko to, co później można posegregować i przeczytać. Istniała jeszcze szansa, że Gloria Garden mogła gdzie indziej w tym mieszkaniu schować ważne listy. Nie będzie się przecież łatwo poddawał po spędzeniu tutaj tak długiego czasu. Pomyślał o Helenie i gdzie zwykle chował jej prezenty na urodziny i na Boże Narodzenie, a także listy od ciotki Agaty, której nie lubił, a która zawsze pisała prosząc o pieniądze. Wrócił, więc do sypialni Glorii, podniósł górną część podwójnego materaca i tam znalazł listy porządnie związane zwykłym sznurkiem ze sklepu spożywczego. Jake nagle poczuł radosne podniecenie. W każdym razie coś znalazł. Jeszcze nie wiedział, co mu to da i dokąd zaprowadzi, jednak w każdym razie poczuł, że posunął się do przodu. Chciał szybko wrócić do Heleny, ale nie zamierzał zwierzać jej się ze swojego sukcesu, nie, dlatego, że nie chciał jej mówić o tym, co miał nadzieję zrobić, lecz po prostu zatęsknił do niej. Listy przejrzałby na osobności, w łazience, albo odłożyłby je, żeby czytać i studiować później. Wziąłby Helenę na uroczystość uczczenia... chociaż sam nie wiedział, co właściwie miałby uczcić. Malone’a oczywiście zabrałby także. Taksówka cztery razy utkwiła w ulicznym korku i wydawało mu się, że minął chyba tydzień, zanim dotarł wreszcie do hotelu. Rozmowny szofer przez całą drogę usprawiedliwiał się, a Jake uprzejmie udawał, iż się nie spieszy i że nie ma to dla niego żadnego znaczenia. Przez następny miesięc lub dwa czekał na windę, która potem jechała jak wyczerpany ślimak i całymi dniami stała na każdym piętrze. Korytarz do drzwi jego apartamentu był długi na milę i pokonał go biegiem. Przy drzwiach zatrzymał się, aby upewnić się, czy paczka listów nie tworzy jakiejś podejrzanej wypukłości pod płaszczem. Potem znalazł klucz, przekręcił go w zamku, otworzył drzwi, wszedł do apartamentu i stwierdził, że Heleny w nim nie ma. Było już po siódmej, ale możliwe, że ona i Malone nie wrócili jeszcze z wycieczki po mieście. Nie, chyba jednak wrócili, bo w jednej popielniczce były niedopałki cygar, a w drugiej zduszone papierosy i całą podłogę zaśmiecała sterta gazet. Przejrzał suknie Heleny. Jasnozielona szyfonowa zniknęła. Wyszła, i do tego ubrana wieczorowo. Zadzwonił do pokoju Malone’a. Nikt się nie zgłaszał. Wyjął spod płaszcza paczkę listów, rzucił ją przez cały pokój na kanapę i usiadł klnąc. To prawda, że spóźnił się trzy godziny. Ale wyraźnie Helena nie martwiła się o niego. Ubrała się w nową, jasnozieloną szyfonową suknię i wyszła, żeby się dobrze zabawić. Może już dawno powinien był opowiedzieć jej o tym, co robi? Chciał jednak sprawić jej niespodziankę. A i ten skurczybyk Malone, jego najlepszy przyjaciel, ten Malone też nie martwi się z tego powodu, że on spóźnia się aż o trzy godziny. Mógł przecież leżeć zamordowany w jakimś rynsztoku. Tymczasem Malone najspokojniej w świecie wychodzi sobie do miasta... Chwycił telefon, połączył się z recepcją i zapytał, czy mrs Justus wychodząc zostawiła dla niego jakąś wiadomość. Recepcja szukała przez chwilę. Mrs Justus zostawiła. Urzędnik w recepcji odczytał oficjalnym, beznamiętnym głosem: Mam randkę na obiad i na wieczór. Wrócę wcześnie. - Dziękuję - powiedział Jake. - Czy wie pan, w jaki sposób można się skontaktować z mr Malone’em? l znowu nastąpiła długa przerwa. W recepcji szukano. Mr Malone nie zostawił żadnej wiadomości, lecz jakąś godzinę temu był w barze. Chwileczkę, mr Justus. Jeszcze dłuższa przerwa. Mr Malone odjechał taksówką, ale nie powiedział, dokąd jedzie. Jake podziękował recepcji bardzo grzecznie i powstrzymał chęć wyrżnięcia telefonem o ścianę. Gdzie, u diabła, była Helena? Gdzie, do stu diabłów, podziewał się Malone? Dlaczego wyszli i tak go zostawili? Początkowo, kiedy przekonał się, że ich nie ma, był zdumiony i oszołomiony, teraz jednak zaczął się wściekać. Co za bezwzględni ludzie! Tak sobie wyjść i dobrze się bawić bez niego... i to tylko dlatego, iż spóźnił się te parę minut! Trzasnął z całej siły drzwiami od sypialni i kopnął przez pokój kosz do papierów. To go trochę uspokoiło, lecz nie za bardzo. Żeby go tak potraktować! On im pokaże! Zamówi sobie jakąś dziewczynkę i zrobi wypad na miasto, a przy okazji może gdzieś spotka Helenę. Zerwał krawat i zaczął rozpinać koszulę. Przygotuje sobie kąpiel i przebierze się w wieczorowy garnitur. Przy trzecim guziku przerwał. Nie znał w Nowym Jorku żadnej dziewczyny, z którą mógłby się umówić, z wyjątkiem Wildavine, zaś Wildavine siedziała teraz w domu i czytała jego maszynopis. W żadnym wypadku nie chciał jej przerywać. Przyrzekła jutro dać mu o nim swoją opinię. W porządku, zostanie w pokoju i będzie ponuro czekał. Zapiął koszulę i zawiązał krawat. Będzie taki wspaniale ponury i smutny, że przejdzie to do historii. A tak ściślej mówiąc, to kogo właściwie Helena zna w Nowym Jorku, z kim mogłaby umówić się na randkę? Przecież nie wyszła z Malone’em? Nie znała nikogo takiego w Nowym Jorku, by warto było wkładać na siebie nową, wieczorową, szyfonową suknię. A może znała? Jeżeli się dobrze zastanowić, to ostatnimi dniami jej zachowanie było trochę dziwne. Założył marynarkę i zszedł do recepcji. Ktoś przecież musiał widzieć wychodzącą Helenę. Pytał w recepcji, w kiosku z cygarami, szwajcara i niczego się nie dowiedział. - Przykro mi, sir. Nie widziałem mrs Justus wychodzącej. - Wydawało się, że w ogóle nikt nie widział Heleny. Jake stwierdził, że to było absolutnie niemożliwe. Ludzie zawsze zauważają Helenę, szczególnie w tej bladozielonej sukni... Czuł, że jest otoczony murem milczenia i konspiracji. Tak, to na pewno konspiracja. Urzędnik w recepcji, dziewczyna od cygar i szwajcar nie zauważyli Heleny, ponieważ myśleli, iż rozmawiają z zazdrosnym mężem, l mieli rację. Wrócił do apartamentu zdumiony, zmartwiony i nieszczęśliwy. Teraz już nie był wściekły. Teraz już tylko chciał Heleny. Może ona źle zrozumiała jego zachowanie. Teraz, gdy zaczął o tym myśleć, stwierdził, że ostatnio miał przed nią wiele tajemnic. Bywał nieobecny długo i bez wyjaśnienia, l dzisiaj też bardzo się spóźnił i to zupełnie bez usprawiedliwienia. Jak mógł traktować Helenę w ten sposób! Powinien się wstydzić, l wstydził się. Nie można się dziwić, że wyszła sobie z kimś innym. Nie mógł się na nią za to gniewać. Jedyne, co mógł, to starać się uzyskać jej przebaczenie, wyjaśniając sprawę morderstwa Glorii Garden i odnajdując Bertę Morrison. Wtedy stałby się bohaterem, niektórzy wydawcy z pewnością kupiliby jego powieść kryminalną, a Helena byłaby z niego dumna i zadowolona. Wobec tego może zaraz zacząć czytać te listy? Ale może wpierw powinien zjeść obiad? Do diabła, nie, nie ma na to czasu. Może się obyć bez obiadu. Poza tym na bocznym stoliczku stoi butelka bourbonu. Wyobrażał sobie Helenę w nowej, bladozielonej, szyfonowej sukni, jedzącą filet mignon z grzybami. Westchnął, nalał sobie bourbonu na trzy palce i rozwiązał sznurek opasujący paczkę listów. Stwierdził, że jest to kompletna seria korespondencji. Pierwszy list z tej kolekcji napisany był męskim charakterem pisma, niebieskoszarym atramentem, na tanim dziesięciocentowym papierze. Drugi napisano na bladoszarym papierze, fioletowym atramentem, koronkowym pismem kobiecym, w którym kółeczka zastępowały kropki i znaki przestankowe. Nie było kopert, na listach brakowało adresów, jednak były datowane. Ten, kto je ułożył w tej paczce, musiał posiadać zmysł porządku, bowiem poukładał je według dat. Przesuwając je między palcami zauważył, że list od kobiety był zawsze dłuższy, a list od mężczyzny krótszy, i tak aż do końca korespondencji, tylko że pod koniec ona pisała dwa do trzech listów na jego jeden. Rozwinął pierwszy. Nosił datę prawie sprzed dwóch lat. Przepiękna Glorio. Nasz weekend w Atlantic City był taki cudowny. Chciałbym, żeby te kwiaty, jakie Ci przesyłam, byty perłami. Daj ml znać, że się znowu spotkamy, i to wkrótce, wkrótce, wkrótce. Adorujący Cię, Ducky Drogi Ducky. Dziękuję za piękne kwiaty. Za tydzień od wtorku jestem wolna w porze obiadowej, a potem przez cały wieczór. Możemy się spotkać w holu u Astora o 6.30. Z poważaniem, Gloria Glorio, moja piękna. Każda godzina spędzona z dala od Ciebie wydaje mi się wiekiem... Drogi Ducky. Dziękuję Ci za książkę z wierszami. Może w jakiś dzień przyszłego tygodnia... Upragniona Glorio. Noc w noc śnię o Twojej piękności i o tych cudownych dniach, które spędziliśmy razem... Kochany Ducky. Te kwiaty byty tak piękne. Zawsze kochałam fiołki. Dlaczego nie możemy się jutro spotkać u mnie na obiedzie, zamiast wychodzić... Jake przeleciał dalej jakiś tuzin listów. Ducky ciągle był przepełniony kwiatami i cały rozgorączkowany, Gloria wydawała się powoli mięknąć i rozgrzewać. Po jakichś pięciu miesiącach korespondencji zaczęła jeden z listów od Drogi, Drogi Ducky. Mężczyzno moich marzeń. Przerwał i nalał sobie kolejnego drinka. Listy z następnych kilku miesięcy pełne były ognia i anatomii. Brzmiałyby świetnie, gdyby zostały odczytane suchym głosem urzędnika sądowego. Pomyślał, iż szkoda, że nie miał nigdy okazji podpowiedzieć temu Ducky’emu, żeby zaczął list Najdroższa ukochana i panowie sędziowie... Pod koniec pierwszego roku listy Ducky’ego zaczęły się trochę ochładzać. Rozpoczynały się prosto i skromnie. Droga Glorio. Na odmianę Gloria wydawała się cała rozogniona. Ducky, Duckuśku, kochanie. Proszę, nie martw się z powodu tej małej pożyczki. Byłam taka szczęśliwa, że mogłam Ci pomóc. Nie pozwól, żeby Cię to martwiło. Przecież czy my nie jesteśmy... Droga Glorio. Nie wiem, dlaczego jesteś dla mnie taka dobra. Wierz mi, że któregoś dnia, wkrótce... Ducksiu. Najdroższy. Wystarczy Ci to, co przesyłam? Proszę, nie bądź taki rozczarowany. Jestem pewna, że znajdziesz inną pracę... Teraz, stwierdził Jake, zaczynamy do czegoś dochodzić! Czytał dalej z większym zainteresowaniem. Droga Glorio. Wierz mi, kochanie. Zwrócę Ci każdy cent, w pierwszej minucie, jak tylko zacznę zarabiać pieniądze. A pewnego pięknego dnia będę mógł ofiarować Ci dom, na jaki zasługujesz... Ducky, mój cudowny mężczyzno... O, to będzie cudowne! Tylko Ty i ja, w naszym własnym maleńkim domku... Potem nastąpiła długa przerwa, mniej więcej trzymiesięczna. Droga Glorio. Jak możesz być dla mnie taka niesprawiedliwa? Pracowałem, próbując oszczędzać, żeby Ci zwrócić pieniądze. Ale musiałem zapłacić za mieszkanie, rachunki u dentysty i tym podobne. Sądziłem, że chyba rozumiesz... O mój jedyny, cudowny Ducky. Jestem taka szczęśliwa, że mi wybaczyłeś!... Jake stwierdził, że jedno w tych listach jest miłe. Czytając je, można było wypełnić sobie te brakujące fragmenty wymiany myśli, których nie było w ich treści. Mniej więcej miesięc później zaczął powoli przeświecać cel matrymonialny. Ducky, kochaneczku. Nie widzę powodu, abyśmy czekali, aż znowu dostaniesz pracę. Przecież ja zarobiłam tyle, że starczy dla nas obojga. Dlaczego mamy tracić te cudowne dni i noce, które moglibyśmy spędzać razem... Droga Glorio. Jesteś taka wyrozumiała, taka wspaniała... Jednak wyraźnie istniały jakieś problemy: Drogi Ducky (Hm, tu jakby cień ochłodzenia). Przykro mi, że tak się gniewałam wczoraj wieczorem, ale zawsze marzyłam, żeby wziąć ślub w małym starym kościółku, tam, skąd pochodzę... Droga Glorio. Tyle dla siebie znaczymy. Kogo nasze małżeństwo może obchodzić, z wyjątkiem nas dwojga... Najdroższy Ducky. Mogę się domyślić, co ty myślisz o tym publicznym ogłoszeniu naszego ślubu. Według ciebie przeszkodziłoby to w mojej karierze modelki, ale... Droga Glorio. To jest twoja kariera. Ja myślę o... Wyraźnie Ducky wygrał. Tu kończyły się listy. Ale były jeszcze uwagi pisane ołówkiem. Glorio, jak będziesz wychodziła, nie zapomnij zostawić na stole dziesięć dolarów i zaparz świeżą kawę, żeby była gotowa, kiedy wstanę. Żadna z notatek w gazecie, opowiadająca o życiu Glorii Garden, nie wspomniała o mężu. Ducky musiał odnieść sukces i przekonał ją, że należy zawrzeć ciche małżeństwo. Wreszcie na końcu paczki był list pisany pająkowatym pismem, czarnym atramentem, na cienkim papierze w linie. Droga Córeczko. Przykro mi, że twoje małżeństwo okazało się takie nieszczęśliwe. Nie myśl, że on byt dobrym człowiekiem i nie zacząłby flirtować z inną kobietą. Nie próbuj go odzyskać. Żona Willy’ego Barka (pamiętasz, pracował na poczcie) uciekła z innym mężczyzną. Willy ściągnął ją z powrotem, a ona w ciągu ostatnich dwudziestu lat uczyniła jego życie piekłem. Może powinnaś na krótko przyjechać do domu. Mama źle się czuje i trochę choruje, ale to nic poważnego. Byłaby naprawdę szczęśliwa, gdyby mogła de zobaczyć, a i twój stary ojciec też będzie się cieszył. Wygląda na to, że w tym roku wcześnie będziemy mieli odwilż. Śnieg szybko topnieje i Joe Beebie mówił, że widział już na podwórzu drozdy. Henry Parsons ożenił się z dziewczyną z Janesville, Wisconsin, a Harlow Larsen ma bliźniaki, chłopców. Wyrwano mi wszystkie zęby i jest mi trochę trudno przyzwyczaić się do sztucznej szczęki. Mamy wysoki poziom wody w rzece, kilka dni temu zalało piwnicę u Pearlie Rodell i utopił się jej kot. Teraz malują ratusz. Napisz do nas. Mam nadzieję, że przyjedziesz w odwiedziny do domu. Twój kochający Cię Tatuś Jake złożył razem listy i związał je sznurkiem. Chciał, żeby tak się stało, by Gloria mogła wtedy pojechać odwiedzić dom rodzinny. Spotkała gdzieś Ducky’ego, zalecał się do niej, a ona zakochała się w nim. Potrzebował pieniędzy, więc ona mu je pożyczała. Potem w tajemnicy pobrali się i on porzucił ją dla innej kobiety, l to wszystko. Teraz wszystko było jasne. Dennis był Duckym, a Berta Morrison była tą drugą kobietą. Gloria Garden, albo lepiej Hazel Puckett, zastosowała się do rady ojca i nastąpił rozwód. Potem dowiedziała się, że Ducky ożenił się z bogatą kobietą i poszła spotkać się z nią osobiście. A może po to, by powiedzieć jej, że Ducky nalegał, aby po przebudzeniu mieć świeżo zaparzoną kawę?... Potem zaczęły się kłócić i bić. Berta, będąc silniejsza, udusiła Glorię, z wściekłej zazdrości odcięła jej głowę, ubrała ją w swoją bladoniebieską, satynową koszulę nocną j położyła do swojego małżeńskiego łoża. Potem Berta założyła suknię Glorii i zniknęła z miasta. To było zupełnie jasne. Jake przeciągnął się, ziewnął i schował paczkę listów do neseserka z przyrządami do golenia. Teraz pozostało mu tylko znaleźć Bertę Morrison i zmusić ją do przyznania się. Tak bardzo chciałby, by tu była Helena. Może powinien teraz zejść na dół i zjeść obiad? Nie, drink powinien wystarczyć. Alkohol to też dobry posiłek. Nalał sobie, podniósł z podłogi jakąś gazetę i zaczął bezmyślnie przewracać strony. Dużo zdjęć Glorii Garden i Berty Morrison. Hm, widocznie muszą znowu gdzieś pisać o tym morderstwie. No, on im już w ciągu paru dni dostarczy lepszy materiał do artykułów. Zaczął powoli czytać. Rewelacyjne wyniki pracy Artura Petersona. Głowa Glorii Garden. Weryfikacja w biurze lekarza sądowego. Nie zidentyfikowane ciało. Spekulacje prasy na temat identyfikacji zwłok. Co? Usiadł i wypił szybko drinka. W pośpiechu zaczął czytać wszystkie gazety. Piękna modelka. Olśniewająca praca śledcza Artura Petersona. Zaginiona panna młoda. Brak znaków szczególnych na zwłokach. Ciało nie posiada blizny, która mogłaby pomóc zidentyfikować zwłoki, oświadczył lekarz. „Czy odnaleziono Bertę Morrison?” Próbujemy dać z siebie wszystko, powiedział skromnie podczas wywiadu inspektor Artur Peterson z Biura Zabójstw... Poszukiwanie Zaginionej Głowy. Poszukiwanie Zaginionego Ciała. Poszukiwanie Zaginionego Mordercy. Przeczytał wszystko do ostatniego wiersza w ostatniej gazecie, zmiął je wszystkie w jedną wielką kulę wielkości piłki i rzucił przez pokój. Cały jego czas, wysiłki i dedukcje poszły na marne, ponieważ głowa Glorii Garden została znaleziona na zwłokach Berty Morrison, a ciało Glorii Garden zniknęło, tak jak i głowa Berty Morrison. Zniknął też Ducky. W ogóle kim, u diabła, był ten Ducky i dlaczego, u licha, uciekł? Może to on był mordercą? Musiał nim być. Żeby tylko jakoś znaleźć tego Ducky’ego! Ziewnął. Podniósł kulę zgniecionych gazet i zaniósł ją do zsypu na śmieci. Potem opróżnił popielniczki, wytarł je i położył na miejsce. Wyniósł puste szklanki do łazienki i opłukał zimną wodą z kranu. Nie ma sensu zostawiać bałaganu w pokoju, kiedy wróci Helena. Co on jej powie? „Gdzie, u diabła, byłaś?” A może: „Bardzo mi przykro, że tak późno wróciłem”. Albo może po prostu wszystko zignoruje i powie: „Halo, kochanie, jak ładnie wyglądasz!” Rozwiązał sznurowadła, rozluźnił je i wyciągnął się na kanapie. Jego zegarek wskazywał za pięć dziewiątą, a zatem Helena przyjdzie lada chwila. Zdecydował, że będzie udawał, iż w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, jak długo jej nie było, i że on wcale nie spóźnił się o trzy godziny. Tak, to najlepsze, co może zrobić. Wtedy nawet nie będzie musiał mówić „Jak ładnie wyglądasz”, ponieważ za każdym razem, gdy na nią spojrzy, jego oczy będą mówiły: „Jaka piękna... jaka jesteś piękna!” Zamknął oczy tylko na minutkę, potem otworzył je, zapalił papierosa i leżał, patrząc przez dym w sufit. Oczy Heleny były czasami jak dym, niebieskoszary dymek... Kim był ten Ducky? Zamordował Glorię Garden i Bertę Morrison? l dlaczego? W jaki sposób on, Jake, może go znaleźć? Co mogła sądzić o jego książce Wildavine? Gdzie jest Helena i kiedy wreszcie wróci do hotelu? Znowu ziewnął. To był długi dzień. Włócząc się próbował znaleźć niektóre osoby z księżki adresowej Berty Lutts Morrison. Większość z nich zmieniła miejsce zamieszkania, a inni byli nieobecni w domu. Potem przeszukiwanie mieszkania Glorii Garden. Pochmurne niebo. Zimny, siąpiący kwietniowy deszczyk. Był zmęczony. Nalał następnego drinka. Wypił go i odłożył papierosa. Gloria Garden była piękna, mogła wybierać spośród wszystkich mężczyzn w Nowym Jorku, a zakochała się w jakimś zwykłym wszarzu. Stary doktor Puckett sprawiał wrażenie równego faceta. Kto dziś zabrał Helenę na obiad? Och, powie mu, kiedy wróci do hotelu, co na pewno wkrótce nastąpi. Chciałby już wrócić do Chicago. W jakim celu on w ogóle napisał tę książkę? Zamknął oczy. W pokoju było ciepło, kanapa obszerna i wygodna, nawet dla jego długich nóg. Zrelaksował się, myśli zaczaty się plątać. Głowa Berty Morrison. Ducky. W jaki sposób znaleźć Ducky’ego i kim był ten Ducky? W każdym razie to jakiś skurwysyn. Wkrótce otworzą się drzwi, wejdzie Helena, świeża i piękna. Willy Bark nigdy nie powinien ściągać z powrotem swojej żony. Co Wildavine Williams myśli o jego książce? Ma nadzieję, że Dennis Morrison jest w porządku. Helena jest najpiękniejszą kobietą na świecie. Trochę snu nie zaszkodzi. Dokąd, u diabła, poszedł Malone? Zz z z z z. Głowa Berty Morrison. Ducky. Gloria Garden. Morderstwo. Zzz z z z z z z. Helena... Helena... Helena... Helena... Zzz z z z z z... odezwało się głośne walenie do drzwi. Zerwał się na nogi i potykając się przebiegł przez pokój, przecierając oczy. Spojrzał na zegarek i stanął, nie zwracając uwagi na dobijanie się do drzwi. Trzecia piętnaście! Wielki Boże! Czyżby spał tak długo? Helena, gdzie jest Helena? Znowu przetarł oczy, próbując odpędzić sen. Może spotkała Malone’a i poszli gdzieś razem? Z pewnością tak było. Odgarnął z czoła włosy i otworzył drzwi. To był Malone. Twarz szara, nad jednym okiem przylepiony plaster, spuchnięta szczęka i paskudnie rozcięty policzek. Był bez krawata, kołnierzyk od koszuli podarty, płaszcz z jednej strony rozerwany. Miał też zabandażowaną lewą rękę i kiedy wchodził do pokoju, okazało się, że lekko kuleje. - Malone! - wychrypiał Jake. - Co się stało? Gdzie byłeś przez cały czas? - Och, po prostu spotkałem paru przyjaciół - powiedział beztrosko mały prawnik. Nie uznał za stosowne tłumaczyć się, przecież żył i udzielono mu pierwszej pomocy. Spędził kilka godzin, fundując piwo Schultzowi i świętując ujęcie i aresztowanie oprychów, którzy go napadli. - Dobrze, że to byli twoi przyjaciele - rzekł Jake - bo gdyby nimi nie byli, to mogliby wyrządzić ci jakąś krzywdę. Gdzie jest Helena? - Jeszcze nie wróciła? - zapytał Malone. - A nie była z tobą? - zaniepokoił się Jake. Malone oparł się o framugę drzwi, Jake osunął się na kanapę. - Jest kwadrans po trzeciej - powiedział. - Próbowałem ją śledzić - rzekł Malone. - Może lepiej wezwać policję - podsunął Jake, a Malone odpowiedział cicho: - Tak, może lepiej to zrobić. Zadzwonił telefon. Jake spojrzał na niego i rzekł: - Może lepiej, byś ty odebrał. Malone spojrzał na Jake’a: - Tak, może lepiej, żebym odebrał. 23. Miły, spokojny, mały klub nocny Młody blondyn z biura wynajmującego mężczyzn do towarzystwa powiedział, że nazywa się Harris Lawrence. Helena zachichotała i spytała: - Jestem Helena Johnson, naprawdę mam na imię Harriet, ale chyba nie myśli pan, że to głupio z mojej strony, iż każę do siebie mówić Heleno, prawda? - To piękne imię i pasuje do pięknej kobiety - stwierdził to tak, jakby recytował wyuczony frazes. - Jestem zachwycony, że panią spotkałem, mrs Johnson. Dokąd chciałaby pani pójść? - Pomógł jej wsiąść do taksówki. - Pani, oczywiście, rozumie... - O tak, wiem - przerwała Helena wesoło. - Wszystko wyjaśniono mi przez telefon. Dam panu wystarczająco dużo pieniędzy, żeby pokryć nasze wydatki tego wieczoru, a pan odda mi resztę po powrocie do hotelu. - Otworzyła torebkę przybraną sztucznymi diamencikami, wyjęła banknot studolarowy i podała go. - Sądzi pan, że to wystarczy? - W zupełności - rzekł Harris Lawrence, zaciskając palce na banknocie. - Jeżeli to nie wystarczy - powiedziała niewinnie Helena - to mam więcej. Teraz niech pan wybierze miejsce, do którego pójdziemy. Nigdy dotąd nie byłam w Nowym Jorku, przyjechaliśmy zaledwie przed paroma dniami i mój mąż powiedział, że musimy jutro wracać do domu. On był przez cały czas zajęty i nigdzie nie poszliśmy, poza tym że, naturalnie, wychodziłam na zakupy. Proszę mi powiedzieć, czy nie myśli pan, że to głupio z mojej strony, iż zadzwoniłam do waszego biura pośrednictwa? - Absolutnie nie - odparł Harris Lawrence, wsuwając banknot do kieszeni kamizelki. - Jeżeli mogę coś zasugerować, to proponuję obiad w „Rainbow Room”. - Och - westchnęła Helena, szeroko otwierając oczy. - Z przyjemnością zjem obiad w „Rainbow Room”! Słyszałam o tym miejscu i czytałam o nim w gazetach, ale nigdy nie przypuszczałam, że tam pójdę! W „Rainbow Room” wydała okrzyk podziwu i zamówiła koktajl z szampana i sałatkę z homara. Młody blondyn starał się, jak tylko potrafił, podtrzymywać rozmowę. Próbował polityki, baseballu, literatury, wreszcie z ulgą stwierdził, iż Helena Johnson interesuje się filmem i sławnymi ludźmi. Skończyła swoja bombę glace [Lody. (am)] i powiedziała: - Zawsze czytałam, iż taki obiad należy zakończyć szklaneczką brandy. Myśli pan, że to byłoby głupio z mojej strony, gdybym zamówiła brandy? - Naturalnie, że nie - powiedział Harris Lawrence. Sam odmówił, wyjaśniając, że nie pije. - Ja też nie piję - powiedziała Helena - ale tylko w domu. Jednak nie przyjeżdżam codziennie do Nowego Jorku, prawda? Tak zręcznie i długo bawiła się drugą szklaneczką brandy, rozlewając większą jej zawartość na serwetę, że wreszcie okazało się, iż jest już za późno na teatr. Potem powiedziała: - No tak, ale tak naprawdę to chciałabym zobaczyć nocne życie Nowego Jorku. Niech mi pan wszystko pokaże, no, wie pan, co mam na myśli, wszystko!... No co, może pan? - Wszystko, co pani zechce - rzekł Harris Lawrence z galanterią, zakładając jej na ramiona złotą narzutkę. Zaprowadził ją do pięciorzędnego klubu, który imitował „El Morocco”. Helena była zadowolona i podekscytowana, zamówiła trzy drinki, z których dwa po kryjomu wylała pod stół, i powiedziała: - Och! Czy tam przypadkiem przy stole nie siedzi Walter Winchell? A w podłym klubie, który był nędzną imitacją „Twenty-One Club”, westchnęła i powiedziała: - Och, niech pan spojrzy! Tam w rogu! To chyba Gary Grant! W każdym razie wygląda dokładnie tak jak on. W jeszcze gorszej imitacji Klubu Pod Bocianem zachichotała i powiedziała: - Czy nie uważa pan, że to głupio z mojej strony nakładać tak na siebie te wszystkie diamenty? Zwykle w domu trzymam je w skrytce depozytowej. - Bardzo ładnie prezentują się na pani - pochwalił Harris Lawrence. - Joe... mój mąż... nie wie, że przywiozłam je ze sobą - zwierzyła się Helena. - On jest taki konserwatywny. Oczywiście, mam też ich imitacje, i on chce, bym nosiła tylko te imitacje. A ja zawsze powtarzam, dlaczego nie wsadzić do skrytki właśnie te imitacje i nie nosić prawdziwych, prawda? Oczywiście, nie mogę o tym mówić Joe’emu. On by mnie i tak nie zrozumiał. Ale ty mnie rozumiesz, prawda, Harris? Nie obrazisz się, że będę do ciebie mówiła Harris? - Oczywiście, że nie - zgodził się Harris. - Chciałbym, by pani tak się do mnie zwracała. - Harris! - powiedziała Helena rozpromieniona. - Wiesz, co myślę? Myślę, że jesteś miły. - Znowu zachichotała. - Nie uważasz, że jestem głupiutka? - Myślę, że jest pani wspaniała - rzekł Harris. - Jedynie życzyłbym sobie, by została pani w Nowym Jorku długo, długo, długo... - Och - powiedziała Helena z zachwytem. - Ja chciałabym zostać tutaj na zawsze! Ale ponieważ już jutro muszę wracać do domu, proszę, zabierz mnie wszędzie. Zabierzesz mnie? Tak właśnie - wszędzie! Zabrał Helenę do nocnego klubu w Harlemie, usprawiedliwiając się przed drzwiami, że, niestety, będzie potrzebował więcej pieniędzy. Okazało się, iż ma drugi studolarowy banknot, ale to już wszystko i musiało wystarczyć do końca spotkania. - l w tym jest pańskie honorarium, czy jak to się nazywa - oświadczyła. - To wszystko, co mogłam zaoszczędzić z tego, co Joe dał mi na ciuchy. Zabiłby mnie... naprawdę zabiłby mnie, gdyby wiedział, że dziś wieczór robię takie rzeczy. W nocnym klubie zręcznie udawała, że jest zaszokowana i zachwycona występami. Zamówiła pięć drinków i wypiła jeden. Harrison Lawrence był eleganckim i gładkim facetem, ale wyraźnie nie uświadamiał sobie, że zawartość szklaneczek znikała w cukiernicy. Bawiąc się szóstym drinkiem, powiedziała: - Wiesz, dlaczego zadzwoniłam do twojego biura, by cię przysłano? Ponieważ twoja przyjaciółka dała mi ten numer... i to wszystko. Ona ma na imię Josephine. Znasz ją? No... wszystko jedno. Pewnego razu umówiła się z kimś z waszego biura i powiedziała, że był bardzo przystojny. Ale wiesz, co? Czy mam być zupełnie szczera? Kiedy zadzwoniłam do twojego biura, to wiesz, co sobie pomyślałam? Pomyślałam sobie, że to może będzie właśnie on... Znowu spojrzała na Harrisa Lawrence’a. Miał gęste jasne włosy, jakby tlenione, szeroką twarz, błyszczące oczy i wilgotne usta. Jednak nie wyglądał podejrzanie. - Znasz tego przyjaciela Josephine? Miał na imię Dennis... Dennis jakoś tam. - Niby przypadkowo wywróciła swojego drinka i wykrzyknęła. - Hopsa! Ależ ja jestem niezdara. Powiedz mi, że nie gniewasz się... za to, że jestem taka niezgrabna. Och, przypomniałam sobie, jak się nazywał ten przyjaciel mojej przyjaciółki. Dennis... Dennis Morrison. Pracuje u was. Znałeś kiedyś kogoś, kto nazywał się Morrison? - On już u nas nie pracuje - odparł Harris Lawrence. - Odszedł mniej więcej przed rokiem. - Spojrzał badawczo na Helenę, uśmiechnął się i dodał: - Musimy o nim mówić? - No, nie... - odrzekła Helena potrząsając głową. - Porozmawiajmy teraz o nas. - Jeszcze drinka? Energicznie zaprzeczyła ruchem głowy. - Chodźmy już z tego nudnego miejsca. Jutro muszę wyjechać z Nowego Jorku i szkoda teraz marnować czas. Chcę zobaczyć coś podniecającego, mam na myśli coś naprawdę podniecającego. - No... - powiedział wolno Harris Lawrence - może znalazłbym takie miejsce... - Idziemy - powiedziała Helena, wstając i zataczając się z wdziękiem. - Ale pamiętaj, chcę zobaczyć coś... no, coś naprawdę... - mrugnęła porozumiewawczo. - Doskonale wiem, o co pani chodzi - powiedział młody blondyn. W taksówce Helena nagle uzmysłowiła sobie, że może szarpnęła się na coś, co ją przerasta. Po raz pierwszy w życiu próbowała coś takiego zrobić i to zupełnie na własną rękę. Już przedtem bywała w różnych trudnych sytuacjach, ale zawsze ze świadomością, że Jake i Malone znajdują się w zasięgu głosu lub przynajmniej wiedzieli, co robi, i w każdej chwili mogli przyjść jej z pomocą. Jednak tym razem... tym razem Jake zajęty był sprawami, o których nie chciał jej powiedzieć, Malone zaabsorbowany był jakimś dziwnym własnym problemem, i tym sposobem została sama. Było ich troje, a wszyscy poszli odrębną, własną drogą. Przedtem nigdy tak nie bywało. Próbowała znaleźć w sobie przemożną chęć wydania jęku, ale nie udało się. - No, no - rzekł lodowatym głosem Harris Lawrence. Nagły skurcz strachu zmroził jej ciało do szpiku kości. Z całego serca pragnęła, żeby Jake... Malone... lub ktokolwiek inny był razem z nią. Bała się nie, dlatego, że ten młody człowiek zacznie się do niej dobierać w taksówce, ale bała się właśnie, dlatego, że tego nie robił. Przestałaby się bać, gdyby zaczął to robić. W pierwszym roku pobytu w internacie Helena nauczyła się, jak sobie z tym dawać radę. Jednak teraz to było zupełnie coś innego. Zerknęła bokiem na Harrisa Lawrence’a. Wyglądał na nie zainteresowanego, był spokojny i uprzejmy... zbyt spokojny i za uprzejmy. Była przerażona. Ale, pomyślała, teraz za późno już, by wracać do brzegu. Poza tym wypadki tego wieczoru jakby potwierdzały jej przekonanie o tym biurze wynajmu mężczyzn do towarzystwa, w którym zatrudniony był Dennis Mor-rison. Urzędnik w recepqi dał jej spis polecanych biur wynajmu mężczyzn do towarzystwa i jednocześnie zwrócił uwagę na te nielegalne i nie kontrolowane. Było, jak wyjaśnił urzędnik, wiele takich nielegalnych, którym nie mogłaby zaufać nawet stara, siwowłosa babcia. Ale niektóre inne... Biuro, w którym pracował Dennis Morrison, nie znajdowało się na liście biur polecanych. Oczywiście, zawsze mogła krzyczeć. Była to ruchliwa ulica j na następnym rogu prawdopodobnie stał policjant. Jednak skoro już zaczęła, to zamierzała dokończyć, nie mogła się wycofać i poddać. Oparła się ciężko na ramieniu Harrisa Lawrence’a i wymamrotała: - Mmmoja... pprzyjaciółka, Josephine... wszyscy mówią do niej Jodie, Jodie-dudi... powiedziała mi, że ten młody człowiek, który się z nią spotkał... był cudowny. To, dlatego podała mi nazwę i telefon waszego biura. Powiedz mi, poznałeś go kiedyś? Był twoim przyjacielem? - Kto? - zapytał Harris Lawrence. - No, ten pprzyjaciel mojej przy... przyjaciółki... ten przyjaciel Jodie. On miał na imię... Dennis. No, znasz go? - Niezbyt dobrze - odparł blondyn. - To brzydko... - skarciła go Helena. - To musiał być wspaniały fffacet. Ale ty też jesteś cudowny, skarbie. Nie gniewasz się, że mówię do ciebie skarbie? - W żadnym wypadku. Ziewnęła głośno i długo i powiedziała: - Baldzio... śpiącia. Może powinnam jednak wrócić do hotelu i położyć się do łóżeczka?... - Och, chyba teraz nie zrobi pani tego - powstrzymał ją Harris Lawrence. - Przecież jeszcze nie wydaliśmy pani pieniędzy. - Nieważne - powiedziała. - Możesz sobie resztę zatrzymać. Pochylił się i wziął ją za rękę. Jego dłoń była zimna i wilgotna. - Zapomniała pani - powiedział, nieudolnie imitując czułość - że obiecałem pokazać pani coś naprawdę... - przycisnął do siebie jej rękę. - Oooo... taaa... - powiedziała. - Och tak, chcę tttam pójść - udało jej się znowu zachichotać. - Gdyby Joe o tym się dowiedział... pewnie by mnie zabił. - Przecież może to pani zatrzymać dla siebie - uspokoił ją. - Gdyby moja firma wiedziała, że zabieram tam kogokolwiek, straciłbym pracę. Zaczęła się zastanawiać, dokąd zamierza ją zabrać. Zaimprowizowała koloraturową czkawkę i powiedziała: - Stwierdzam, że jesteś naprawdę wspaniały. - l ja też stwierdzam, że pani jest wspaniała - odrzekł niechętnie. - Dokąd jedziemy, skarbie? - spytała. - Jesteś pewien, że nie razi cię, jak mówię do ciebie skarbie? - Nie. Pojedziemy do czegoś, co przypomina nocny pub - powiedział. Okazało się, iż było to skrzyżowanie pięciorzędnego lokalu z lat dwudziestych z „Elks” Smoker” [Coś w rodzaju Loży Masońskiej.] U wejścia nastąpił specjalny sekretny ceremoniał wpuszczenia do środka. Natomiast wnętrze okazało się duszną, pełną dymu salą z tuzinem nie nakrytych stolików, kilkoma zalanymi klientami i bardzo znudzonym kelnerem, który zgodził się przynieść Helenie szklankę czegoś, co miało przypominać szkocką whisky, a smakowało jak politura. Trzech wymęczonych Murzynów próbowało przy pomocy pianina, gitary i kontrabasu wyprodukować przeraźliwy hałas. Na niewielkiej platformie, udającej scenę, nieudolnie wyginała się w czymś, co miało przedstawiać taniec hula, raczej grubawa i dość niezdarnie umalowana dziewczyna, mająca na sobie tylko zręcznie nałożony dębowy liść. - Och! - wyszeptała z uniesieniem Helena.-Gdyby to widziała matka Joe’ego! Ona jest taka strasznie staroświecka, wiesz? A gdyby to zobaczył Joe, pewnie na miejscu padłby trupem. Po prostu padłby trupem... - Przypomniała sobie, że znowu trzeba troszeczkę czknąć i dalej plotła trzy po trzy. - Joe myśli, że spędzam ten wieczór z przyjaciółką. Ale przecież ja nie mam w Nowym Jorku żadnej przyjaciółki, rozumiesz? - udała, że odwraca oczy od platformy, i powiedziała: - Trochę się boję, skarbie. Może lepiej wracajmy do hotelu. Nie chcę się pak...k...ować w żadne kłopoty. - Teraz chyba nie chce pani wracać do hotelu - powiedział Harris Lawrence, nieudolnie wysilając się, by brzmiało to serdecznie i ciepło. - Przecież przedstawienie dopiero się zaczyna. Tym razem połączyła umiejętnie chichot z czkawką i powiedziała: - No, jeżeli tak twierdzisz, skarbie. Zimnymi palcami pogładził jej rękę aż do łokcia i powiedział: - Proszę mi na minutkę wybaczyć, ślicznotko. Jednak nie poszedł do toalety, tylko podszedł do znudzonego kelnera i cichym głosem wymienił z nim kilka szybkich słów. Helena wylała imitację szkockiej whisky pod stół. W jaki sposób ona może się stąd wydostać? Nagle znowu przeżyła chwilę potwornego przerażenia. Gdyby tylko był tu z nią Jakel Gdyby tylko ona była teraz gdzieś indziej i razem z Jake’iem! Może udałoby się jej stąd prysnąć, gdyby udała, że idzie do toalety. Harris Lawrence wrócił i usiadł obok niej. Spojrzała na niego ze strachem i powiedziała: - Powinnam wracać do hotelu, powinnam wracać do hotelu... i to zaraz. - O nie, powinna pani zobaczyć całe przedstawienie - sprzeciwił się. - Nigdzie nie zobaczy pani czegoś podobnego. W tym lokalu było dokładnie czternaście osób. Helena zastanawiała się, ile z nich jest prawdziwymi klientami. Wśród nich, przy jednym ze stolików, siedziały cztery chichoczące i podchmielone panie w średnim wieku. Ubrane były dosyć kosztownie. Przy drugim stoliku tkwiło trzech mężczyzn o mętnym wzroku. W kącie sali siedziały cztery osoby, dwie kobiety i dwie dziewczyny, nie zwracając najmniejszej uwagi na występy grubawej tancerki. Obok nich siedział mężczyzna o kamiennej twarzy, a przy stoliku przy drzwiach następnych dwóch podejrzanych facetów. Kelner szepnął coś dyskretnie do grupki czterech osób. W chwilę później wyszły równie dyskretnie. - Mam nadzieję, że podoba się pani przedstawienie - rzekł Lawrence. - Je... cudowne...-zapewniła Helena.-Cudowne... tylko że ja powinnam już wracać do hotelu. Muzyka zamieniła się w długi rytm werbla. Grubawa dziewczyna zawirowała i zniknęła za przybrudzonymi zielonymi zasłonami. Wróciła bez liścia dębowego. Dwaj mężczyźni o mętnym spojrzeniu wyrazili niezbyt głośne uznanie. Helena zastanawiała się, na czym będzie polegał dalszy ciąg przedstawienia. Będzie to udawany napad rabunkowy czy pozorowana obława policyjna? A może wpadnie teraz rozwścieczona, zazdrosna żona i zacznie pruć po wszystkich z sześciostrzałowca? Kolorowy pianista zaciągnął się papierosem i odłożył go. Muzyka osiągnęła szczyt w zakresie wywoływanego hałasu. Spoza przybrudzonych zasłon wyskoczył szczupły mężczyzna o brązowych włosach, odziany w skrawek imitacji lamparciej skóry. Kobiety w średnim wieku odstawiły kieliszki i zaczęły obserwować przedstawienie. Grubawa dziewczyna przypadła do podłogi, niezdarnie pozując na Ewę. Jeden z mężczyzn o kamiennej twarzy kiwnął na kelnera, który wyszedł do przedsionka. Szczupły mężczyzna o brązowych włosach ukrył się za przybrudzoną zasłoną, wrócił bez lamparciej skóry i przybrał odpowiednią pozę. Jedna z kobiet w średnim wieku wydała cichy okrzyk. Potem od strony drzwi wejściowych odezwał się gwizdek i zgasły wszystkie światła. Harris Lawrence chwycił Helenę za rękę. - Chodź ze mną - wyszeptał - to policja. Pozwoliła, by przeprowadził ją przez ciemną salę. Doszła do wniosku, że to nie była pozorowana obława policyjna. Nagle coś błysnęło - z pewnością lampa błyskowa - fotografują, odgadła. Pewnie fotografowano te eleganckie kobiety w średnim wieku i scenę z Adamem i Ewą. - Proszę się nie martwić, ukryję panią - uspokajał ją. - Niech pani tu cicho siedzi. - Wepchnął ją do ciemnej szafy i zamknął drzwi. Stała wsłuchując się w dźwięki dochodzące z zewnątrz. Nic nie usłyszała. Wróciło mrożące krew w żyłach przerażenie. Jakżeby strasznie chciała, aby tu był Jake! Wydawało jej się, że drzwi otworzyły się po nieskończenie długim czasie. Stał w nich blondyn, a obok niego jeden z tych mężczyzn o kamiennej twarzy. - To mój przyjaciel - wyjaśnił Harris Lawrence. - On panią stąd wyprowadzi. Helena zaczęła popłakiwać. - Ja chcę do domu... - Cicho bądź i trzymaj się mnie - powiedział ten człowiek - a wrócisz cała do domu. - Nagle jego głos uległ zmianie. Powiedział bardzo łagodnie: - Przecież nie chce pani, by mąż dowiedział się, że znalazła się pani w kłopotach. - O nie, nie, nie! - zapewniła Helena. - Załatwię to z glinami - rzekł. - Ma pani jakieś pieniądze? Potrząsnęła głową i zalała się łzami. - To taka miła kobieta... Nie chcę, by ją zgarnięto w czasie obławy - rzekł Harris. - Tylko, że ja nie mam przy sobie pieniędzy. Helena zatkała i powiedziała: - A może przyjmą moją biżuterię? - Ona ma na sobie kopie - rzucił szybko Lawrence. - To nieprawda - przyznała Helena. - To nie są kopie. Ale Joe nigdy nie może się dowiedzieć... - No - odezwał się mężczyzna-może... - Och, proszę - wyjąkała Helena. - Pan wydaje się taki miły. Proszę, niech mi pan pomoże! - Zdjęła bransoletki i ściągnęła naszyjnik. - Joe zabije mnie, jeśli się dowie... - Zdjęła też kolczyki i wszystko włożyła do rąk mężczyzny o kamiennej twarzy. - Niech mnie pan tylko stąd zabierze. Chcę wracać do hotelu. Chcę wracać do hotelu! - Jezu, skąd ty je bierzesz? - zamruczał człowiek o kamiennej twarzy do Harrisa Lawrence’a. Ciągle łkała. - Chcę do hotelu. - Udało jej się czknąć, chociaż tym razem nie była to koloratura, ale lekki barytonik. - Źle się czuję. - Potem znów odbiło jej się tak głośno, jak tylko mogła. - Lepiej zabierz ją stąd - przestraszył się mężczyzna o kamiennej twarzy. Harris Lawrence skinął głową i powiedział: - Okay. Mam wezwać Louie? - Do diabła, nie - sprzeciwił się mężczyzna o kamiennej twarzy. - Wyjdź i wezwij zwykłą taksówkę. Mogą jej później szukać, gdy ona wróci do hotelu. - Myślę, że ty też jesteś miły - wybąkała Helena do mężczyzny o kamiennej twarzy. - Mogę mówić do ciebie skarbie? - Znowu odbiło jej się jeszcze głośniej i dodała: - Robi mi się niedobrze. - Na litość boską - zawołał mężczyzna o kamiennej twarzy - pospiesz się z tą taksówką. - Okay, okay! - odkrzyknął z pół drogi Harris Lawrence, pędząc w dół po schodach. Gdyby przypuszczali, że zapamięta, gdzie była, prawdopodobnie posłaliby kogoś razem z nią w tej taksówce. Nie chciała, by tak się stało. Zachwiała się, osunęła na dywan i rozpłaszczyła u stóp mężczyzny o kamiennej twarzy, który uniósł ją i postawił na nogi. - Ja chcę zrzucić te szmatki - zachichotała ochryple. - Chcę natychmiast zrzucić te wszystkie szmatki... Zaraz! - Podniosła niepewnie rękę do ramiączek sukni. - Pani chce wracać do hotelu - rzekł. - Pamięta pani? Do hotelu! - Do jakiego hotelu? - spytała. Sięgnęła ręką do drugiego ramiączka. Chwycił ją za rękę i uderzył po niej. Zarzuciła mu ramiona na szyję i zaczęła głośno płakać. W przerwie pomiędzy szlochaniem powiedziała: - Niedobrze mi. Tu... taj - i pokazała ręką brzuch. Podtrzymując ją wrzasnął w kierunku schodów: - Szybciej z tą taksówką! - Okey! Już jest! - dobiegł z dołu głos Harrisa Lawrence’a. - Chcę do hotelu - czknęła Helena. Podniósł ją, zniósł po schodach i rzucił w ramiona Harrisa Lawrence’a. - Jesteś pewien, że to bezpieczne? - zapytał Harris. - Do diabła, tak - odparł mężczyzna o kamiennej twarzy. - Teraz nie pamiętałaby nawet powodzi w Johnstown [Słynna wielka powódź, której nie sposób zapomnieć.] - Do hotelu... ja chcę do hotelu - mruczała Helena dziecinnym głosikiem. - Postaw mnie na ziemi... Zaraz mnie postaw - zaczęła się jakby trochę zgrywać. - No, mówię ci, postaw mnie na nogi. Muszę zaraz zwy...miottt...ować, zaraz, tutaj... - Wsadź ją do taksówki! - krzyknął człowiek o kamiennej twarzy. - Szybko! Pozbądź się jej wreszcie! Ale Harris Lawrence nie wsadził jej do taksówki, on ją do niej wrzucił. Zatrzasnął drzwi i polecił: - Zawieź ją do hotelu St. Jacques. Szwajcar ci zapłaci. Taksówka ruszyła. Helena usiadła wygodniej i głęboko odetchnęła świeżym powietrzem, potem zapaliła papierosa. - Nie jedziemy do hotelu St. Jacques - powiedziała do szofera. - Proszę jechać dookoła tego bloku. Szofer ze zdumienia tak nagle zahamował, że omal nie spadła na podłogę. - Co takiego? - Powiedziałam, żeby pan mnie wiózł dookoła tego bloku - powtórzyła Helena. - Powoli. Taksówka przejechała około sto stóp i szofer rzekł: - Ależ proszę pani, pani wyglądała tak, jakby... - przerwał. - A teraz jak wyglądam? - spytała Helena spokojnie. - No... - spojrzał przez ramię. - No, nie wiem... Nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo jest przerażona. Ten blondyn, który przedstawił się jako Harris Lawrence, mężczyzna o kamiennej twarzy, ponura spelunka, uczucie, że zdana jest na własne siły, wszystko to sprawiło, iż ciągle jeszcze bała się. Nawet cienie, jakie rzucały uliczne lampy, zdawały się być ponure i straszne. - Teraz za rogiem w lewo - poleciła, ale potem poprawiła się szybko: - Nie, w prawo. Z miejsca szofera spojrzała na nią szeroka, czerwona twarz. - Pani chce mnie pouczać, jak mam jechać? Tu nie można inaczej, tylko w prawo. - Ta twarz była identyczna ze zdjęciem, które figurowało na wiszącej karcie taksówkarza - Stanley Sczinsky. - Jest pani pewna, że z panią wszystko okay? - Czuję się świetnie - odparła Helena, rozprostowując palce zaciśniętych dłoni. Wyrzuciła papierosa i zapaliła nowego, aby przekonać się, czy już nie trzęsą jej się ręce. - Niech pan tylko spokojnie jedzie dookoła tego bloku i proszę nie jechać szybko. Potrafi pan śledzić ludzi, mr Sczinsky? - Proszę po prostu mówić do mnie Stan - rzekł szofer. - Mógłbym nawet jechać za śledziem wzdłuż Czterdziestej Czwartej Ulicy. - Zwolnił, obejrzał się przez ramię i dodał: - Proszę pani... Pani może jest z FBI? Helena poprawiła siateczkę na włosach i odpowiedziała: - Nie. - Miała wielką ochotę polecić, by zawiózł ją do hotelu St. Jacques. Tam było bezpiecznie, ciepło, wygodnie. Ale nie, zaczęła, więc musi skończyć. - Proszę powoli skręcić na następnym rogu, Stan. Potem niech pan zgasi światła i rozpędem podjedzie do krawężnika. - Wszystko, co tylko pani sobie życzy - powiedział Stan. Ludzie pokroju Harrisa Lawrence’a i mężczyzny o kamiennej twarzy nie pozwolą, aby stos diamentowej biżuterii gdzieś tam się poniewierał. Ten mężczyzna o kamiennej twarzy z pewnością powiedział: - Zajmę się tym koksem. A na to Harris Lawrence: - Ale razem ze mną. Załatwili szybki i łatwy interes z niezadowoloną młodą żoną, która jutro opuszczała miasto, a teraz musieli wykonać szybką i łatwą robotę pozbycia się biżuterii i zamienienia jej na pieniądze. Ulica była ciemna i spokojna. Zaparkowali przy krawężniku, zgasili światła i czekali. Stanley Sczinsky odwrócił się i rzekł: - Proszę pani, chyba zdaje pani sobie sprawę, że będzie trzeba płacić za to czekanie? - Niech się pan nie martwi, zapłacę - odparła Helena. - Może trzeba będzie czekać całą noc. Jednak po kilku minutach przed zaniedbanym, brudnym budynkiem pojawili się obaj mężczyźni. Nawet przez szerokość ulicy i z odległości połowy bloku Helena poznała ich. Byli to mężczyzna o kamiennej twarzy i tleniony blondyn. - Trzymaj się, Stan - szepnęła Helena. - Zaczynamy. Obaj mężczyźni siedli do czekającego czarnego sedana i ruszyli na południe. Taksówka posuwała się za nimi w odległości jednego bloku. - Nie wiem, co pani chce zrobić - powiedział Stanley, kiedy przecięli Czterdziestą Pierwszą Ulicę - ale z pewnością pomogę pani. Czy za nimi jedzie jakiś samochód? Nie była pewna. Ulica była ciemna i pusta, chociaż w pewnej odległości za nimi ukazała się para świateł reflektorów. No cóż, musiała zaryzykować. Samochód jadący przed nimi zatrzymał się przed słabo oświetlonym lombardem. Helena wyszeptała: „pssst!” Taksówka minęła lombard, Stan zgasił światła i bezszmerowo podjechał do krawężnika. Samochód, który jechał za nimi, też zwolnił i skręcił za następny narożnik. - Proszę zaczekać na mnie - powiedziała Helena i wysiadła. - Chce pani, bym z panią poszedł? - zapytał Stan. Potrząsnęła przecząco głową. Nie było sensu wciągać w to jeszcze kogoś. Miała zamiar zerknąć przez okno lombardu. Chciała zapamiętać jego adres i twarz człowieka za ladą. Czy ktoś za nią idzie chodnikiem? Nie była pewna. Zatrzymała się i słuchała. Tak, to były kroki. Umilkły, kiedy ona stanęła. Może powinna zawrócić i pobiec z powrotem, może zawołać Staną? Raczej nie. Odwrócić się, to znaczy stanąć oko w oko z tym, kto ją śledzi, a Stan był teraz poza zasięgiem głosu. Pozostawało iść naprzód. Szła sztywna ze strachu. W całym bloku paliło się tylko jedno światło. Było to okno lombardu, do którego wszedł mężczyzna o kamiennej twarzy i Harris Lawrence. Teraz z pewnością przekonają się, iż jej diamenty pochodzą od Woolwortha z Czterdziestej Drugiej Ulicy [Co znaczy, że faktycznie były kopiami - przyp. tłum] Nie mogła iść dalej, ktoś zbliżał się do niej, ktoś, kto wysiadł z czarnego sedana. Nie mogła się odwrócić, kroki były teraz tuż za nią. Nie mogła też wzywać pomocy, ponieważ jej gardło zacisnęło się z przerażenia. Samochód podjechał wolno i stanął przy niej. Odwróciła się szybko i weszła do lombardu. Może czekało tam na nią coś przerażającego, ale przynajmniej było jasno. Za ladą stał siwy garbus, patrząc na Harrisa Lawrence’a i na mężczyznę o kamiennej twarzy. Przed nimi leżała taca błyszcząca czerwienią, zielenią i bielą. Kiedy poruszał nią, migotały w niej iskrzące światełka. - Już naciągnęliście mnie z pasztetem od tej Morrison i niech mnie szlag trafi, jeżeli warto nawet na to spojrzeć... Drzwi trzasnęły. Harris Lawrence i mężczyzna o kamiennej twarzy odwrócili się, ich twarze wydłużyły się z zaskoczenia. Mężczyzna o kamiennej twarzy krzyknął: - To pułapka!... Helena wepchnęła głębiej ręce w kieszenie wieczorowego płaszcza i rzuciła ostro: - Jeśli ktoś się ruszy, to strzelę! Miała nadzieję, że nie powiedziała tego drżącym głosem, chociaż wyraźnie czuła, iż cała się trzęsie. Na to jej ostrzeżenie istniała odpowiedź, pamiętała ją ze starego wodewilu: Jeśli ktoś strzeli, to się ruszę”, ale nie powiedziała tego głośno. Kroki zatrzymały się przed drzwiami i usłyszała, jak ktoś wchodzi do środka. Trzej mężczyźni w lombardzie postąpili krok ku niej i stanęli. Miała nadzieję, że Jake nie będzie za nią bardzo rozpaczał, pewnie znowu się ożeni i będzie szczęśliwy. Młody blondyn zbladł i wydał słaby okrzyk. Za sobą usłyszała głos: - Schylić się, mrs Justus. Kula przeleciała tuż obok jej policzka. Jakaś ręka uderzyła ją w kark i upadła na podłogę. Usłyszała następny strzał i zobaczyła, jak mężczyzna o kamiennej twarzy pada. Siwy garbus rzucił się do tylnych drzwi, jakiś cień przebiegł szybko obok niej, rzucił się na niego i powalił na podłogę. Harris Lawrence stał w odległym kącie i wrzeszczał. Ktoś wbiegł do środka. To był Stan. - Usłyszałem strzały - powiedział. - Czy z tą panią wszystko w porządku? Ktoś powiedział: - Ona jest w porządku. Helena spojrzała w górę. Bolała ją twarz w miejscu, którym uderzyła o podłogę. Zielona szyfonowa suknia była brzydko rozdarta. Och, pomyślała, i tak nigdy jej nie lubiłam. Patrzyła w zaniepokojone oczy O’Briena. - Jest pani okay, mrs Justus? - zapytał z niepokojem. Helena skinęła głową i usiłowała wstać. Coś się stało z jej kolanami. Były jak z gumy. - Peterson powiedział, że powinniśmy mieć na panią oko - powiedział O’Brien. - Mam nadzieję, iż pani jest okay. On by nas zatłukł, gdyby pani coś się stało. - Czuję się świetnie - wykrztusiła Helena. Wskazała trzęsącą ręką tacę i powiedziała: - Biżuteria. To Berty Morrison. On tak powiedział. Siwy garbus zaskrzeczał: - Nie wiedziałem, że to było jej. Nic nie wiedziałem. Prowadzę uczciwy interes i próbuję jakoś przeżyć. Nic o niczym nie wiedziałem. Prowadzę uczciwy interes... Nikt nie zwracał na niego uwagi. Mężczyzna, który wszedł z O’Brienem, rzekł: - Na Boga, to biżuteria Berty Morrison. Widziałem fotografię tej spinki. Stan podtrzymał Helenę, wyciągnął z kieszeni piersiówkę i wlał whisky między jej szczękające zęby. Powoli przychodziła do siebie. - Wszystko będzie dobrze, proszę pani - zapewnił ją. Mężczyzna, który przyszedł z O’Brienem, wziął do ręki naszyjnik i bransoletki Heleny, i zapytał: - To pani? Helena skinęła głową. - Mogą je sobie zatrzymać. Pochodzą od Woolwortha z Czterdziestej Drugiej Ulicy. Harris Lawrence przestał krzyczeć i zaczął śmiać się histerycznie. O’Brien zdjął rękę z ramienia Heleny i powiedział: - Ty tam, wyłaź z kąta, zanim cię wykopię. Drugi policjant popchnął blondyna w lepiej oświetlone miejsce na środku pomieszczenia, a następnie niemiło się uśmiechnął i oznajmił: - No, jak babcię kocham, to przecież Howie Luttsl 25. „Prowadzę uczciwy interes” - Przestań się martwić - rzekł Malone do Jake’a. - Z nią wszystko jest w porządku, nic jej się nie stało. - Zaniechał prób zapalenia cygara. - Oczywiście, że z nią wszystko jest w porządku - odparł Jake. Udało mu się na tyle opanować, że jego zęby przestały grać habanerę z Carmen. - Właśnie, dlatego, że zadzwonili z komendy policji... Malone podjął jeszcze jeden wysiłek, by zapalić cygaro, ale nieomalże nie spowodował pożaru w taksówce. Próbował wymyślić coś, co pomogłoby Jake’owi, i wreszcie powtórzył znowu: - Przestań się martwić. - Ja się martwię? - zaperzył się Jake. Jego zęby grały teraz stały rytm wolnej samby. - Z Heleną wszystko w porządku. Nic nie mogło przydarzyć się Helenie. Ona zawsze potrafi sobie poradzić. - Głęboko westchnął i dodał: - To ty się przestań martwić - Kto tu się martwi? - spytał Malone. Wyrzucił przez okno cygaro i schował do kieszeni zapaloną zapałkę. Potem pochylił się do przodu i powiedział do szofera: - Pospiesz się, na miłość boską! Szofer odparł: - Niech się pan nie martwi. Konwersacja utknęła. Helena została zamordowana. Helena została porwana. Helenę aresztowano za coś. Taksówka zatrzymała się przed komendą policji. Jake wyskoczył w biegu i rzucił kierowcy banknot. Winda poruszała się jak ślimak. - Szybciej, do cholery! - jęknął Malone. Przez telefon nie udzielono im żadnych informacji. Powiedziano tylko: „Pan jest mężem mrs Heleny Justus? Może pan natychmiast przyjechać do komendy policji?” Helena miała wypadek. Helena została obrabowana. Helenę zgwałcono. Jaka to cholernie długa droga od tej windy do biura Artura Petersona! Helena wpadła pod koła kolei podziemnej. Helena wypadła oknem. Helena była uwięziona w płonącym wieżowcu. Helena... Helena siedziała w najwygodniejszym fotelu, jaki stał w biurze Artura Petersona. Wyglądała pięknie i była pogodna. - To był czysty przypadek - mówiła. - Nie miałam najmniejszego pojęcia, że biżuteria Berty Morrison... Po prostu tak się złożyło, że mr Justus musiał tego wieczoru wyjść w swoich sprawach, a ja nie chciałam zostać w hotelu sama i zadzwoniłam do biura wynajmu mężczyzn do towarzystwa. A potem... - odwróciła głowę, jej oczy rozszerzyły się z radości i wykrzyknęła: - Och, Jake! Zauważył teraz, że miała na policzku siniaka, a jej suknia była brudna i rozdarta. Podszedł do niej szybko i otoczył ją ramieniem. Lekko drżąc ukryła twarz na jego piersi. Przywarła do niego, a Jake przytulił policzek do jej delikatnych, miękkich włosów. Teraz nie miało znaczenia, że pokój pełen był taj-niaków. Nie miało znaczenia, że zza biurka patrzył na nich zaspanymi oczami Artur Peterson. Miało znaczenie tylko jedno: Helena była tu, bezpieczna, i on trzymał ją w ramionach. Artur Peterson głośno chrząknął. Jake spojrzał w górę. Co ona mówiła o tej biżuterii Berty Morrison? Co tym razem Helena wywinęła? Czy Artur Peterson z czymś się zdradził? Wzrok Petersona mówił, iż fego nie zrobił, i Jake odetchnął. Wyprostował się, spojrzał na Helenę i powiedział: - Powinienem dać ci kuksańca w nos. - Mrs Justus bardzo nam pomogła - powiedział chłodno Artur Peterson. - To bardzo dzielna kobieta. Skuty kajdankami z O’Brienem blondyn prychnął i powiedział brzydkie słowo. O’Brien natychmiast dał mu w pysk wolną ręką. Mały siwy garbusek, który cicho płakał w wielką chustkę, podniósł wzrok i powiedział: - Prowadzę uczciwy interes. Ja chcę tylko zarobić na życie. Nie wiedziałem, że to kradziona biżuteria. Człowiek o kamiennej twarzy, owinięty w koc policyjny i z zabandażowanym^ ramieniem, powtórzył ironicznie: - „Prowadzę uczciwy interes...” - Ty też się zamknij - rzucił O’Brien. Wreszcie Malone’owi udało się zapalić cygaro i powiedział: - Czy ktoś byłby tak łaskaw powiedzieć mi, co tu się w ogóle dzieje? Wydaje mi się, że spóźniłem się na początek. Odparł mężczyzna w uniformie taksówkarza z czerwoną twarzą: - Nie mam pojęcia, kim pan jest, ale proszę mi wierzyć, że gdyby pan znał tę panią, to byłby pan z niej dumny. - Na własną rękę - wtrącił się niemal z czcią O’Brien. - Na własną rękę sama nakryła całą bandę oszustów. Siwy garbus jęknął: - Nie jestem oszustem. Ja mam rodzinę. Pracuję na życie. Artur Peterson powtórzył, tym razem zwracając się do Malone’a: - Mrs Justus bardzo nam pomogła. - Wcale nie zamierzałam wam pomóc - zaprotestowała Helena. - Naprawdę. - Spojrzała na niego zalotnie. - Mówiłam już panu. Mr Justus wyszedł coś załatwić, mr Malone był zajęty. Nie chciałam zostać w hotelu sama przez cały wieczór. Pomyślałam, więc, że to będzie zabawne, jeśli wynajmę sobie jakiegoś towarzysza z biura wynajmu. Przypomniałam sobie, jak Dennis Morrison wspomniał, iż kiedyś pracował w takim biurze, zadzwoniłam, więc do nich, i to wszystko. - Zorientowała się, że policja zna już historię życia Dennisa Morrisona i że nie zdradza żadnej tajemnicy. - Mówię szczerze. To było tylko to. Potem zaczęłam się czuć trochę głupio. No, jakby coś było nie tak. Naprawdę, nie potrafię tego wyjaśnić. Miałam jakieś przeczucie. - Intuicja - zauważył z uznaniem Artur Peterson. - Pomyślałam, więc, że to może być zabawne tak zgrywać się i wierzyć w to wszystko, co jest grane, l tak zrobiłam. Zabrał mnie do tego klubu i tam zorganizowali pozorowaną obławę policyjną. Wiedziałam, że nie była to prawdziwa obława, ponieważ błysnęła lampa błyskowa. Artur Peterson podniósł wzrok i spytał szybko: - Zabraliście ze sobą te cztery kobiety? - Odesłaliśmy je do domu - odparł jeden z tajniaków - odebraliśmy zdjęcia i zniszczyliśmy je. - l dodał: - Jedna z nich była szwagierką radnego miejskiego. - O! - rzekł Peterson. - Nie ma sensu wciągać w to jakieś niewinne ofiary. - Uśmiechnął się do Heleny i powiedział: - Proszę dalej, mrs Justus. - To już mniej więcej wszystko - powiedziała gładko Helena. - Byłam ciekawa, co oni zrobią z moją biżuterią, więc mr Sczinsky pojechał ze mną w ślad za nimi. - Proszę mówić mi Stan - powiedział skromnie szofer taksówki. - Resztę pan zna - zakończyła Helena. Uśmiechnęła się do O’Briena i powiedziała: - To szczęście, że pan tam był. Jake spojrzał na Helenę, na O’Briena i na Petersona. - Skąd, u diabła, przyszło wam do głowy, by śledzić moją żonę? - zapytał. - Albo żeby i mnie śledzić? - dodał Malone. Spojrzał prawie z wdzięcznością na Schultza, który właśnie wysunął się do przodu, i dorzucił: - Nie wiem, czy to był najlepszy pomysł. - No, mówiąc szczerze - rzekł Artur Peterson - nie byłem pewien co do waszej trójki. Znacie Dennisa Morrisona, byliście z nim w nocy, kiedy popełniono morderstwo. Sądziłem, że byłoby dobrze mieć was wszystkich na oku. - Skrzywił się i dodał: - Nie wiem, co się stało z Birnbaumem. - Szybko zmienił temat. - To zwykła sprawa wymuszenia. W istocie nie należy to do naszego wydziału, ale przerzucanie sprawy z jednego wydziału do drugiego obniża efektywność działania. Jednak z uwagi na fakt, że to była biżuteria Berty Morrison i że ten młody człowiek jest kuzynem Berty Morrison... Malone odwrócił się na pięcie i spojrzał na Howie Luttsa. To był ten, którego opisał mu Abner Proudfoot. Planowano, że wyjdzie za maż za Howarda wtedy, gdy będzie pełnoletnia, ale z jakiegoś powodu to małżeństwo nie doszło do skutku. Howard był raczej skomplikowaną indywidualnością. W tej chwili nie przypominał skomplikowanej indywidualności, przypominał tchórzliwego zająca. - Słuchajcie - powiedział Howie Lutts ochrypłym głosem. - Posłuchajcie mnie. Nie widziałem Berty od wielu lat. Znałem ją, kiedy byliśmy dziećmi, ale ona zawsze była dla mnie niedobra, robiła mi przykrości. Przecież wiecie, że tej nocy, kiedy ją rąbnięto, byłem w pracy. Dobrze o tym wiecie. - Sprawdziliśmy jego alibi - powiedział jeden z tajniaków. - Jest okay. Towarzyszył mrs Carl Browne z Kansas City w czasie obiadu w „Rainbow Room”, a potem w wielu różnych nocnych klubach. Zakończyli w hotelu przy Amsterdam Avenue, gdzie wpadła pewna dziewczyna, zgrywająca się na jego żonę, wywołała awanturę, a mrs Browne zapłaciła jej na odczepne. Trzymamy tę dziewczynę pod kluczem. Kiedy mr Browne usłyszał o przygodzie swojej żony, nie przejął się tym specjalnie, ale mrs Browne złożyła na tego faceta zażalenie. - Okay - rzekł Howie. - Słyszeliście? Ja może i wymuszam pieniądze, ale nie jestem mordercą. Postaram się o dobrego adwokata i dostanę łagodny wyrok. Jeszcze jestem młody. - Jego głos zaczął się łamać. - To nie moja wina. Nigdy nie wiedziałem, co tu jest grane. To on mnie w to wciągnął. - Rzucił spojrzenie w kierunku człowieka o kamiennej twarzy. - To ten facet powinien wiedzieć, nie ja. Mężczyzna o kamiennej twarzy splunął na podłogę i powiedział: - Ty kłamliwy skurwielu! Próbowałem prowadzić mały, spokojny, nocny klub... Siwowłosy garbus wymamrotał coś, że też prowadzi uczciwy interes. Artur Peterson przerwał krótko, uderzając pięścią w biurko. - Spokój! To wszystko należy do innego wydziału. - Spojrzał zimno na Howie Luttsa i rzekł: - To pan przedstawił swoją kuzynkę Bertę Dennisowi Morrisonowi? Howie potrząsnął głową i wyskamlał: - Nawet nie miałem pojęcia, że on ją znał. l jego też nie znałem. To znaczy, znałem go, ale niezbyt dobrze. On był facetem, który pracował dla Ala. Al, mężczyzna o kamiennej twarzy, podniósł wzrok i zaczął mówić szybko i płynnie: - Tak, Dennis Morrison pracował dla mnie, dlatego że prowadzę biuro wynajmu mężczyzn do towarzystwa. To takie moje uboczne zajęcie. Normalnie pracuję w rozrywce, moim zadaniem jest zapewniać ludziom dobrą zabawę. Dla większości ludzi, którzy są sami na świecie, takie biura łączą ich ze sobą. Niestety, nie miałem licencji i nie miałem ochrony, ponieważ moi konkurenci przekupili władze i próbowali wykopać mnie z tego biznesu. Ja, rzecz jasna, nie mogę kontrolować wszystkich ludzi, których zatrudniam, jednak moja firma jest absolutnie uczciwa. W wyniku naszej działalności pobrało się już kilka par. Ale w każdym interesie - także w moim - zdarzają się oszuści działający na własną rękę. Właśnie tacy jak ten młody człowiek. Za to jednak nie jestem odpowiedzialny. Co do mnie, to mogę dowieść, że jestem zupełnie w porządku. Mam dobrego adwokata. - Westchnął głęboko. - Jeżeli chodzi o Dennisa Mornsona... Przez pewien czas pracował u nas, ale potem, mniej więcej przed rokiem, odszedł. Od tej pory nie słyszałem o nim ani go nie widziałem. - Malone miał nadzieję, że ten facet ma dobrego adwokata. Był pewien jak diabli, że trudno będzie go umieścić na ławie świadków. - A tak przy okazji - wtrącił szybko Jake. - Gdzie jest Dennis Morrison? Przypuszczam, że teraz mógłby nam bardzo pomóc. - Szukamy go - rzekł Artur Peterson, a ton jego głosu mówił: „l nie zadawaj mi już więcej pytań”. Jake udał, iż tego nie dostrzega, i zapytał: - A co z biżuterią Berty Morrison? O’Brien wtrącił: - No właśnie, co z tą biżuterią, mr Prince? Siwy garbus uniósł oczy znad chustki do nosa. - Zrozumcie - rzekł - ja prowadzę uczciwy interes. Próbuję zarobić na utrzymanie rodziny. Moja żona musi przejść operację, mam jeszcze córki w szkole, syn ukończył koledż, lecz nie może znaleźć pracy, a razem z nami mieszka moja teściowa. Ja tylko próbuję ich wszystkich utrzymywać. Muszę płacić czynsz, podatki i licencję na lombard. Wspieram też finansowo policję... Nawet i to! Rozumiecie? Przecież ja prowadzę uczciwy interes. Płacę czynsz, płacę podatki, opłacam licencję, daję na policję. Jeżeli ktoś przyniesie mi jakąś biżuterię, którą chce zastawić, to czy mam zadawać mu pytania? O’Brien skrzywił się i powiedział: - A oszuści, wiedząc, że mają w rękach gorący towar, którego muszą się pozbyć, pędzą prosto do ciebie. Jak to wyjaśnisz? Siwy uśmiechnął się i odparł: - To jasne, przecież mój interes zawsze czynny jest do późnej nocy. Malone wypowiedział głośno swoje myśli: - Faceci z biur chłopców do wynajęcia pozbywają się towaru u pasera. Dennis Morrison tkwił w tym po uszy. Jeżeli miał biżuterię, której musiał się pozbyć... - Nie wygłupiaj się, Malone - przerwała mu Helena. Nie zwrócono na nią uwagi. Artur Peterson podsunął garbusowi zdjęcie Dennisa Morrisona i zapytał: - Kto to jest? Mr Prince spojrzał na fotografię, wzruszył ramionami i powiedział usprawiedliwiająco: - Widuję tylu ludzi... - W jaki sposób stał się pan właścicielem biżuterii Berty Morrison? - natarł na niego O’Brien. - Po prostu kupiłem ją - odparł mr Prince. - Rozumiecie? Już mówiłem, że ja nie zadaję żadnych pytań. Jak mam wiedzieć, skąd pochodzi biżuteria? Skąd miałem wiedzieć, że ta młoda dama została zamordowana? Oferuje mi się biżuterię, kupuję ją za dobrą cenę, sam może trochę przy tym tracąc, a potem nagle widzę zdjęcie w gazecie i mam zaraz pędzić na policję? Czy to wróci życie tej biednej dziewczynie? - Dziewczynie? - zapytał Artur Peterson. - Jakiej dziewczynie? - powtórzył Malone. - Nie rozumiem - zdziwił się mr Prince - przecież to ona sprzedała mi tę biżuterię. Ta dziewczyna była taka młoda, taka... no, wiecie panowie, kogo mam na myśli. Glorię Garden. - Podniósł wzrok, uśmiechnął się i dodał: - Rozumiecie? Zapanowało krótkie milczenie. Potem Artur Peterson zapytał: - To Gloria Garden sprzedała panu biżuterię? Mr Prince znowu się uśmiechnął i rzekł: - A któż by inny? - Dlaczego od razu nie powiedział mi pan tego? - oburzył się Artur Peterson. Jego głos brzmiał trochę ochryple. Mr Prince wzruszył ramionami. - Czy ktoś mnie o to pytał? Następne pytania odkryły wiele nowych faktów. Gloria Garden zjawiła się w lombardzie mr Prince’a około jedenastej, w noc morderstwa. Miała na sobie czarną suknię, usianą czymś, co przypominało łebki gwoździ, a na ramionach beżowy płaszcz. Jake pamiętał tę suknię i ten płaszcz, wisiały w szafie Glorii Garden. Nie było na nich żadnych plam krwi. Wyjaśniła mr Prince’owi, że jej matka w Terre Haute, stan Indiana, jest bardzo chora. Musi tam natychmiast pojechać i musi wziąć bardzo drogiego specjalistę. Wobec tego mr Prince kupił od niej tę biżuterię. Miał jej zadawać pytania? Biedna dziewczyna, taka piękna i miła. Skąd on miał wiedzieć, że zostanie zamordowana? Może zamordowano ją z powodu tych pieniędzy, które jej dał za biżuterię? A dał jej dziewięćset dolarów, wbrew własnemu interesowi. Dziewięćset dolarów to kupa forsy. Mordują ludzi dla mniejszej ilości pieniędzy. Mógł kiedyś widzieć Dennisa Morrisona, a może i nie. Może tak, a potem znów może nie. On widział tylu ludzi, nie mógłby przysięc ani że widział, ani że nie widział. Jest człowiekiem uczciwym i nie chce składać fałszywych zeznań. A ta dziewczyna? Tak. Pamięta ją bardzo dobrze. Taka młoda, taka ładna. Za młoda i za ładna, żeby umierać. Nic nie mogło zmienić toku jego myśli. Malone pomyślał, że może, dlatego, iż rzeczywiście to była prawda. Był pewien, że Artur Peterson też mu wierzył. Al? Mr Prince nie był pewien. Może go przedtem widział, może nie. To samo z Howie Luttsem. Może przyszedł do jego lombardu, a może nie. On, Prince, nie mógłby przysiąc ani na jedno, ani na drugie. Czy on musi pamiętać wszystkich, którzy przychodzą do lombardu, żeby zastawić dolarowy zegarek? Jeżeli jakiś młody człowiek przyjdzie do niego sprzedać naszyjnik, który dostał w spadku po babci, to on, Prince, ma tracić czas na czytanie testamentu babci? On tylko próbuje prowadzić uczciwy interes, ale musi przecież zarabiać na życie, prawda? Jeżeli klient powie, że nazywa się Smith, to on, Prince, powinien od niego żądać świadectwa urodzenia? Tak, miał pokwitowanie podpisane przez tę młodą dziewczynę. Wygrzebał je z pękatego portfela i wręczył Arturowi Petersonowi. Jake zbliżył się do biurka Petersona i spojrzał mu przez ramię. Był to standardowy dokument, noszący datę 8 kwietnia 1943 roku. Otrzymałam od mr Harry’ego Prince’a sumę 900 dolarów za towar... Tekst wypisany był kopiowym ołówkiem i podpisany fioletowym atramentem: Mary Brown. Mnóstwo dziewcząt mogło podpisywać się fioletowym atramentem, pomyślał Jake, lecz ten delikatny, nieregularny charakter pisma z pewnością należał do Glorii Garden. Nie był ekspertem w dziedzinie grafologii, ale przez cały dzisiejszy wieczór czytał jej listy i wiedział. - Prawdę mówiąc - powiedział Malone do Artura Petersona - nie sądzę, aby mógł się pan przyczepić do tego faceta. Mr Prince spojrzał z wdzięcznością na małego prawnika i rzekł: - Uwierzcie mi, ja prowadzę uczciwy interes... Artur Peterson wezwał kogoś z innego wydziału. Okazało się, iż Malone miał rację. Nie było żadnych skarg na małego mr Prince’a. Kupił biżuterię należącą do zamordowanej dziewczyny, która również została zamordowana krótko po dokonaniu transakcji. Kupił ją, zapłacił za nią i wypisał pokwitowanie - wszystko w dobrej wierze. Był czysty. Al, mężczyzna o kamiennej twarzy, który nie rozróżniłby mr Prince’a od dziury w ziemi, zapytał, kiedy będzie mógł porozumieć się ze swoim adwokatem. Howie Lutts, blady i wystraszony, oświadczył, że może kiedyś zastawił zegarek u mr Prince’a, ale nie był tego pewien. - Nic z tych rzeczy nie dotyczy mojego wydziału - stwierdził Artur Peterson. - Mnie interesuje tylko śledztwo w sprawie morderstw. Jednak - zwrócił się do Heleny - jeżeli pani chce złożyć skargę na któregoś z tych ludzi... Okazało się, że Helena nie mogła, nawet gdyby chciała. Widziała, jak Al wręczał kopie jej biżuterii, ale nie widziała, żeby mr Prince chciał ją kupić. Uczciwy właściciel lombardu chciał już wracać do domu. Powtórzył swoje zeznania dotyczące biżuterii Berty Morrison policyjnemu stenografowi i podpisał je. Było trochę kłopotu z tą biżuterią. Mr Prince chciał albo biżuterię - która została zabrana jako materiał dowodowy w sprawie morderstwa - albo swoje pieniądze, które wtedy Gloria Garden schowała do torebki. Wreszcie zgodził się na zaświadczenie policji, podpisane przez Artura Petersona, i odszedł w towarzystwie tajniaka, grożąc złożeniem skargi. Mężczyzna o kamiennej twarzy i Howie Lutts udzielili odpowiedzi na kilka dalszych pytań chętnie, ale niezbyt zadowalająco. Howie Lutts nie widział Berty, swojej kuzynki, od wielu lat. Nie wiedział, że wyszła za mąż. A ten Al w ogóle nigdy w życiu jej nie widział. Nie wiedział, że taka dama w ogóle istniała, dopiero przeczytał o niej w gazecie. Żaden z nich nie wiedział nic, co mogłoby być pomocne w sprawie Dennisa Morrisona. Al powtórzył, iż Dennis kiedyś pracował w jego biurze, jednak porzucił pracę jakieś rok temu. Howie Lutts powtarzał, iż może i spotkał Dennisa Morrisona, jednak nie znał go dobrze. Malone, żując ze Złością cygaro, zastanawiał się nad tym, czy to możliwe, żeby Howie Lutts i Al mówili prawdę. Szczególnie Howie ze swoimi przerażonymi oczami i policyjną przeszłością powiedziałby tylko to, co uważałby za stosowne. Artur Peterson zamruczał coś o wydajności, o potrzebie reorganizacji wydziału i pod opieką policjanta odesłał Ala i Howie Luttsa do innego wydziału. Jake ziewnął i mruknął coś o tym, iż trzeba wracać do hotelu. Artur Peterson też ziewnął i stwierdził, że to dobry pomysł. Birnbaum odwrócił się, był blady i zniechęcony. Wyglądało na to, że poszedł do drogerii po sodę i dlatego przepuścił moment wychodzenia Jake’a z hotelu. Artur Peterson zrobił mu na ten temat kilka sennych uwag i wysłał go do domu. O’Brien i Schultz, których służba właśnie się skończyła, rozpromienionym wzrokiem pożegnali Helenę. Malone zerknął na zegarek i stwierdził, iż jest już cholernie późno. Helena przetarła oczy i powiedziała, że jest zmęczona. Stan Sczinsky zaproponował ochoczo, że jego taksówka stoi niedaleko wejścia. Wszyscy rozeszli się. W windzie Jake objął ramieniem Helenę. Położyła głowę na jego ramieniu jak zasypiające dziecko. Przytulił ją i musnął wargami jej ucho. Za chwilę będą w hotelu. Może wtedy powie jej... Czekali na dole, aż Stan podjedzie przed drzwi. Przez hol biegł młody mężczyzna, wołając: - Hej, mr Peterson, proszę zaczekać! Jake pomyślał, że lepiej tego nie słuchać. Do hotelu. Helena. Jednak słuchał. Młody mężczyzna trzymał w ręku depeszę. Podbiegł do nich bez tchu. - O, Boże, jak to dobrze, że jeszcze pana złapałem, mr Peterson. Zidentyfikowano tego faceta w szpitalu. To w sprawie tego usiłowania morderstwa. Artur Peterson zmarszczył brwi: - Nic nie wiem o żadnym usiłowaniu morderstwa. - Wziął depeszę i powiedział: - To w każdym razie dotyczy innego wydziału. - Nie, to nie jest sprawa innego wydziału - zaprzeczył młody człowiek. - Ponieważ oni wreszcie zidentyfikowali ofiarę. - Przerwał, zaczerpnął tchu i mówił dalej: - On jeszcze żyje, mr Peterson, więc musi się pan pospieszyć. - Znowu przerwał, ciężko dysząc. - Nie powinienem biec tak szybko po schodach. On z pewnością należy do pańskiego wydziału, mr Peterson. Ponieważ to maż tej kobiety. - Wreszcie chwycił dość powietrza i dokończył: - No, wie pan... to jest Dennis Morrison. 26. Napad z usiłowaniem morderstwa - Na szczęście to tylko powierzchowna rana - powiedział lekarz o zmęczonych oczach - i do płuc dostało się bardzo mało wody. Pacjent mógłby wrócić do domu już przed kilkoma godzinami, tylko, że znajdował się w szoku. Malone zauważył, iż zawsze, gdy ktoś go usiłuje zamordować, znajduje się w szoku. Lekarzowi udało się słabo uśmiechnąć, jednak wystarczająco dobrze jak na tę porę nocy. - Może jutro wyjść ze szpitala - powiedział - chyba, że zechce pan go zatrzymać, mr Peterson. Artur Peterson odparł chłodno: - Nie wiem, za co miałbym go zatrzymać. - Chyba tylko za tę jego cholerną głupotę - stwierdził lekarz. - Co to ma znaczyć, doktorze? - spytał Malone. - Ja jestem jego adwokatem. - On teraz spokojnie śpi - oznajmił lekarz. - Powinien pan był dać znać o tym wcześniej - zwrócił się z wymówką Artur Peterson do lekarza. - Nie wiedzieliśmy, kim on jest - odparł lekarz. - Przywieziono go wpół do siódmej albo o siódmej. Nie miał przy sobie nic, co pozwoliłoby nam zidentyfikować go. Sporządziliśmy zwykły raport o nie zidentyfikowanym mężczyźnie. Napad z usiłowaniem morderstwa. Powinien pan otrzymać ten raport. - Usiłowanie popełnienia morderstwa i napady to nie mój wydział - rzekł Artur Peterson - Również problem identyfikacji nie należy do mojego wydziału. - No, w każdym razie - powiedział lekarz - kiedy godzinę temu wróciłem na dyżur, zastałem innego asystenta. Powiedział, że widział w gazetach zdjęcie Dennisa Morrisona i rozpoznaje go. Sprawdziliśmy i wszystko się zgadzało. Potem odzyskał przytomność i powiedział nam, kim jest. - Ale co mu się przydarzyło? - spytała z naciskiem Helena. - Jak to, co? Ktoś próbował go zabić - odpowiedział łagodnie lekarz. - Czekając na prom, stał na brzegu pomostu przystani Południowego Promu. Była to pora dużego ruchu i na przystani kłębił się gęsty tłum. Ktoś stanął za nim i usiłował mu wbić nóż w plecy. Na szczęście w tym samym momencie nadpływający prom silnie uderzył o pomost. To spowodowało, że nóż przesunął się w bok, powodując brzydką powierzchniową ranę. Nic poważnego. Potem został pchnięty i wpadł do wody. Dobrze, że prom zatrzymał się, bo inaczej zmiażdżyłby go o platformę. Ktoś skoczył i wyciągnął go z wody. l to wszystko. - Zapalił fajkę. - Nikogo nie aresztowano. Ten facet, który usiłował go zabić, w czasie zamieszania zniknął w tłumie. Malone zamierzał zadać pytanie, lecz powstrzymał się. Mimo wszystko Dennis Morrison był w pewnym sensie jego klientem. Nie było powodu, aby jeszcze bardziej komplikować sprawę. Okazało się, iż to samo pytanie wpadło do głowy Arturowi Petersonowi. - Panie doktorze, czy to możliwe, by on to zaaranżował? - Hm... hm... - zamruczał lekarz - oczywiście, że mógł znaleźć jakiegoś faceta, który udałby, iż chce go uderzyć nożem... Ale w żadnym wypadku nie było udawane to wrzucenie do wody, ponieważ ten facet nie mógłby wiedzieć, że prom zatrzyma się w porę i przybijając do pomostu, nie zgniecie go jak... - przypomniał sobie o obecności Heleny, chrząknął i dokończył: - Nie, to wyraźnie było usiłowanie popełnienia morderstwa... i nie mogło być pozorowane. - Spojrzał ze współczuciem na Artura Petersona. - Wiem, o co panu chodzi. Facet, który jest podejrzany o morderstwo, organizuje akcję, która wygląda tak, jakby ktoś próbował go zamordować. Tylko, że tym razem to nie wchodzi w grę. Tym razem tego chłopca, Morrisona, naprawdę próbowano zamordować. Czyżby pan o coś go podejrzewał, Peterson? Artur Peterson odpowiedział: - Nie. l tylko nie. Malone westchnął. Dokładnie wiedział, co czuje Artur Peterson. Artur Peterson podziękował lekarzowi za współpracę, powiedział, że chce zamienić parę słów z Dennisem Morrisonem, zanim jutro zwolnią go ze szpitala, i znowu stwierdził, iż jest już późno. Na zewnątrz czekał Stan Sczinsky ze swoją taksówką. Powiedział, że powinien już wracać do domu, jednak wpierw odwiezie swoich nowych przyjaciół do hotelu. Miał nadzieję, że dostąpi jeszcze zaszczytu wożenia ich kiedyś. Było już prawie jasno. Niebo było brudnoszare. Stan zawrócił na zachód, w kierunku Trzydziestej Czwartej Ulicy, a potem skierował się w stronę Piątej Alei. Malone raz wyjrzał przez okno i stwierdził, że nie lubi Trzydziestej Czwartej Ulicy. Było ponuro. Helena skuliła się w ramionach Jake’a; wyglądała jak szczęśliwe, półśpiące dziecko. Taksówka skręciła w Piątą Aleję. Malone znowu wyjrzał przez okno. To była ta Aleja, którą na dachach autobusów jeździli bohaterowie i bohaterki wszystkich opowieści zamieszczanych w czasopismach czytywanych w poczekalniach u dentystów. Też jej nie lubił. Zaczął padać kwietniowy deszcz, rzadki, siekący i pewnie zimny. Malone przymknął oczy i wyobraził sobie Michigan Avenue albo nawet State Street o tej porze [Ulice w Chicago - przyp. tłum.] - bez względu na to, czy padało, czy też nie padało. Wyobrażał sobie, że tam jest. Oto taksówka jedzie na południe, w kierunku Michigan, przejeżdża most, zatrzymuje się na Randolph Street przed czerwonym światłem. Tam, za Randolph Street, jest Grant Park, błyszczy tafla jeziora, teraz zimna i szara, ale pewnie zaraz zabłyśnie ciepłym blaskiem słońca. Samochód skręca na zachód, na Madison Street, i zatrzymuje się przed następnymi światłami. A potem... Ktoś nim potrząsnął. Otworzył jedno oko i powiedział: - Zmieniłem zdanie. Zawieźcie mnie do Joe’ego Anioła, do Baru Ratuszowego, na Clark... - Jesteś teraz w Nowym Jorku - powiedział Jake, znowu potrząsając Malone’em. Malone zamrugał, wytoczył się z taksówki i powiedział: - Tak... i w tym właśnie cały problem. Jake niósł Helenę przez recepcję, wprawiając w zdumienie urzędnika i zaskakując chłopca w windzie. Zielona szyfonowa suknia zwisała podarta, a twarz Heleny była brudna. Helena zasnęła. Dopilnował, by Malone wysiadł na odpowiednim piętrze i poszedł prosto do swojego pokoju, a potem zaniósł Helenę do ich apartamentu. Zmył jej twarz ciepłą wodą i Helena obudziła się. Powiedziała sennie: - Dennis Morrison z pewnością znał ten lombard. Jednak on nie mógł zanieść tam biżuterii Berty. W jaki sposób zdobyła ją Gloria Garden? Gloria Garden nie mogła jej zamordować, ponieważ sama została zamordowana. A teraz ktoś próbował zamordować Dennisa. Chwiała się ze zmęczenia. Jake powiedział: - Posłuchaj. Zostaw teraz w spokoju ten cały burdel, rozumiesz? To nie twój interes. Trzymaj się z daleka od Dennisa Morrisona, nie wygłupiaj się i nie wtrącaj w sprawy innych. Spojrzała na niego, teraz zupełnie rozbudzona. Dostrzegła, że był wściekły i blady. - Nie wygłupiaj się - powiedziała. - Już w to wdepnęliśmy wtedy, gdy w nocy wzięliśmy do siebie Dennisa. Ty się o mnie nie martw. Potrafię zatroszczyć się o siebie. - Zrób tak, jak ci powiedziałem - rzekł Jake. Spojrzał na nią. Była blada. Razem z brudem zmył jej makijaż. Piękne włosy były teraz rozczochrane, sukienka zupełnie zniszczona, a mimo to Helena była najpiękniejszą istotą na świecie. Za wszelką cenę próbował, aby jego głos brzmiał poważnie. - Pamiętaj, że ja nie żartuję. Nie mieszaj się w to. Jednak nie była aż tak śpiąca, żeby się nie wściec. - Już teraz to również jest i moja sprawa. Bez względu na to, czy będę się w to mieszała, czy nie. - Do diabła, Heleno...-zaczął Jake. Jej oczy zaczęły się pokrywać mgiełką i teraz patrzyła na niego przez tę mgiełkę nie wylanych łez. Kłócili się na temat, którego za wszelką cenę chciała uniknąć, zwłaszcza teraz. Gardło Jake’a zacisnęło się, przestał mówić i prawie przestał oddychać. Odkąd poznali się, kłócił się z Heleną tylko raz i przyrzekł sobie, że to się nigdy więcej nie powtórzy. A szczególnie właśnie teraz... - Jake! - wyszeptała. Podniósł ją i zaniósł do sypialni jak śpiące dziecko. Do pokoju powoli wdzierał się świt. Czasami przyjemnie kłaść się spać o tej porze z Heleną u boku. Czuł się winny i chciał się usprawiedliwiać. Powinien już przedtem wyznać Helenie całą prawdę. To podłe, że miał przed nią tajemnice. Wiele rzeczy należało wyprostować, chciał też zadać mnóstwo pytań. Chodziło o to wyjście Heleny dzisiaj wieczorem. Nie wierzył w jej opowieść, że czując się samotna, zadzwoniła do biura, aby wynająć mężczyznę do towarzystwa. Nie wierzył też w opowieść Malone’a, iż został pobity przez jakichś dwóch bandziorów. Może to wszystko należało natychmiast omówić? On powie jej o swojej książce i o wszystkim, a potem zada jej swoje pytania. - Heleno - wyszeptał - Heleno, posłuchaj, chcę ci coś powiedzieć... Nie było odpowiedzi. Uniósł się na łokciu. Helena spała. No dobrze, powie jej wszystko, jak się obudzi. Wszystko wytłumaczy. Ziewnął. Może nawet spakuje się i złapie jutro ten pociąg do Chicago. Znowu ziewnął. Albo może zostanie i zobaczy, jak to wszystko się skończy. Nie będzie to miało żadnego znaczenia, najważniejsze, by tylko Helena wiedziała o wszystkim. Usnął. Spał jak zabity. Kiedy się obudził, Heleny nie było. Zniknął również jej beżowy wełniany kostium z lisim kołnierzem i brązowy kapelusz z szerokim filcowym rondem. Przy łóżku stał termos z kawą, a na toaletce leżała kartka: Chcę spotkać się na obiedzie u miss Williams z Tobą i z Malone’em. Tymczasem muszę załatwić bardzo ważną sprawę. Kocham, Helena 27. „Jesteśmy szalenie szczęśliwi” Cienki, kwaśny głosik kobiecy powiedział w słuchawce: - Mr Malone? Malone złożył pod głową poduszkę w pół, położył aparat na gołej piersi i powiedział: - Tak. - Dzwoni mr Proudfoot - rzekł głos. - Chwileczkę, proszę. Malone odłożył słuchawkę i udawał, że zasypia. W minutę później telefon znowu zadzwonił. - Mr Malone, mówi biuro mr Proudfoota - znowu odezwał się ten sam głos. - Chyba rozłączyliśmy się. - Nie rozłączyliśmy się - warknął Malone. - Powiesiłem słuchawkę i powieszę za każdym razem, gdy do mnie zadzwonicie. Chyba, że zdenerwujecie mnie tak bardzo, że będę musiał przyjść do waszego biura i wetknąć telefon w...- w tym momencie przerwał i dodał: - w gardło mr Proudfootowi. Z rozmachem rzucił słuchawkę na widełki i sięgnął po cygaro, które roztropnie zostawił na nocnym stoliku. Telefonować do ludzi o tej porze! Zapalił cygaro, wlepił wzrok w sufit i poruszał pod kołdrą palcami u nóg. Co wyobraża sobie ten Abner Proudfoot? On sobie myśli, że kim on właściwie jest? Pozwolił, by telefon dzwonił przez dobre trzydzieści sekund, i podniósł słuchawkę. Trzymając ją przy uchu, usłyszał męski głos. - Chcę z nim rozmawiać - a żeński głos odpowiedział: - Tak, sir. - Odczekał piętnaście sekund i powiedział sennym i lubieżnym głosem: - Halo, najdroższa, to ty? Pamiętasz, przyrzekłaś zadzwonić do mnie, gdy tylko się przebudzisz... Z drugiej strony usłyszał głośne chrząknięcie, potem mr Proudfoot powiedział chłodno: - Obawiam się, że pan się pomylił, mr Malone. Tu mówi Abner Proudfoot. - W jego głosie brzmiała jakaś nuta wymuszonej uprzejmości. - Mam nadzieję, iż czuje się pan dobrze dzisiejszego pięknego poranka. - Jedną nogę trzymam w grobie, drugą na taborecie pianina - rzekł Malone. - A pan jak się czuje? - spytał skromnie. - Myślałem, że już nie jesteśmy przyjaciółmi. - Po przeanalizowaniu sytuacji - rzekł mr Proudfoot - doszedłem do wniosku, iż minionej nocy byłem niepotrzebnie zbyt brutalny w moich wypowiedziach. Jeszcze raz przemyślałem moją decyzję. Krótko mówiąc, mam nadzieję, że zgodzi się pan zapomnieć o naszym drobnym nieporozumieniu i będziemy kontynuować naszą naprawdę miłą i sympatyczną, uprzednio już uzgodnioną, współpracę. Malone przez chwilę nie odpowiadał. Chciał mu powiedzieć żeby sobie skoczył... na drzewo. Albo może do jeziora? Jednak gdzieś tam tkwiły te potencjalne cztery tysiące pięćset dolarów, które przy odrobinie szczęścia można było od niego wyciągnąć, a poza tym... Coś musiało się wydarzyć od wczorajszego wieczoru do dzisiejszego ranka, coś, co zmieniło postępowanie mr Proudfoota. Malone był ciekaw. To milczenie Malone’a zdawało się niepokoić mr Proudfoota. - Naprawdę, bardzo żałuję - powiedział - za drobne nieprzyjemności, które mogły wydarzyć się w czasie naszej rozmowy, i mam nadzieję, że przyjmie pan moje przeprosiny. Czy mogę pana prosić o przyjemność odbycia z panem rozmowy dziś rano w moim biurze? Będzie tu również pewna młoda dama, która być może będzie mogła udzielić panu bardzo ważnych i interesujących informacji. - Okay, chłopcze, przyjdę - zgodził się Malone. - Gdzie i kiedy? Odwieszając słuchawkę, spojrzał żałośnie na zegarek. No dobrze, miał za sobą cztery godziny snu. Lepsze to niż nic. Podniósł słuchawkę i wezwał recepcję. - Poproszę omlet, podwójną porcję frytek, kawałek szarlotki cytrynowej, dzbanek kawy i ćwiartkę bourbonu. Kiedy wsiadał do taksówki, był ogolony, nakarmiony, wykąpany i czuł się jak nowo narodzony. Zastanawiał się, kim była ta młoda dama i jakich to mogła udzielić ważnych i interesujących go informacji. Chciałby, żeby to była ta tłustawa blondyneczka, którą widział u Abnera Proudfoota i żeby te informacje zawierały numer jej telefonu. Wiedział oczywiście, iż tak nie będzie i że sam musi sobie organizować dziewczynki. Mały adwokat westchnął i zapalił swoje „pośniadaniowe” cygaro. Powiedział sobie, że to jest jego pierwsza - i ostatnia - podróż do Nowego Jorku, więc powinien trochę rozejrzeć się po tym mieście. Taksówką mógł też odbyć rundę, dzięki której obejrzy trochę miasto. Kiedy taksówka skręciła w Piątą Aleję, zapytał: - Będziemy przejeżdżać obok jakichś ważnych historycznych miejsc? - l dodał: - Jestem tu obcy. - Za minutę będziemy przejeżdżali obok Rockefeller Centem - rzekł szofer. - Jeżeli przyjechał pan tu z wizytą, to powinien pan zwiedzić ogród zoologiczny w Bronx. Tamtejsze lwy to jest coś! Tylko niech pan tam nie idzie w słoneczny dzień, bo kiedy świeci słońce, te lwy tylko leżą i mruczą. - Widziałem już Rockefeller Center - rzekł Malone - i mam alergię na lwy. - Odchylił się z powrotem do tyłu i wyjrzał przez okno. Piąta Aleja wcale nie zainteresowała go bardziej niż wtedy, gdy widział ją przed świtem. Tam była Biblioteka Publiczna. No to, co? Wolał Instytut Sztuki w Chicago, a to, co zobaczył z Empire State Building, w ogóle nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Tego gmachu wcale nie można było porównać z Wrigley Building, zwłaszcza w nocy, kiedy cały był oświetlony jak tort urodzinowy osiemdziesięciolatka. - To najwyższy budynek na świecie - mruknął do siebie szofer. - Stąd nie wydaje się, że jest taki wysoki - powiedział chłodno Malone. - Przypomina starą dwupiętrową oficynę... No dobrze, ten Empire State Building był naprawdę wysoki, l co z tego? Dowodzi to tylko, że ten, kto go budował, nie wiedział, kiedy ma skończyć i na którym piętrze ma się zatrzymać. To określenie spodobało mu się. Powtórzył je jeszcze raz i strzepnął za okno popiół z cygara. Madison Sguare wyglądał jak każdy inny ponury i zapchany park w małym miasteczku. Co więcej, założyłby się o kupę forsy, że więcej tu było oprychów na metr kwadratowy niż w Bughouse Square w Chicago. Spojrzał krytycznie na Flatiron Building. No dobrze, wyglądał solidnie, ale nie tak solidnie jak Monadnock Błock, a poza tym wymagał dobrego oczyszczenia. Jedyne, co było w nim interesujące, to jego kształt, ale to i tak nie było zamierzone, lecz wynikiem niechlujnego układu nowojorskich ulic. A nawet biorąc to pod uwagę, to czy Chicago nie miało najwęższego budynku, w stosunku do jego wysokości, na świecie? Taksówka skręciła w Broadway, przejechała Union Square i przecięła Czternastą Ulicę. Szofer wskazał Ratusz. Malone stwierdził, że nie jest taki duży jak chicagowski. Spojrzał na zegarek i przekonał się, iż jest jeszcze dużo czasu do spotkania. Nie chciał być tam za wcześnie. Właściwie to mr Proudfoot powinien na niego czekać przez kilka minut. No, mógłby się trochę przejść. Poza tym może tu już nigdy więcej nie przyjedzie. Wall Street wcale mu nie zaimponowała ani Subtreasury Building, ani Dom Morgana. Ulice były za wąskie. Nowy Jork był zaplanowany źle, po amatorsku i zupełnie bez sensu. Taka na przykład chicagowska LOP [Pętla - przyp. tłum.] to jest dopiero... Przejechali tam i z powrotem Bowling Green i ciągle nic mu nie imponowało. Poruszał się po historycznym terenie, w porządku. Ale Chicago też miało swoją historię, może nie tak długą, ale z pewnością bogatszą. Czy nikt tutaj nie słyszał o ojcu Dearbornie, o Haymarket Riot lub o Abrahamie Lincolnie i o Iroquois Fire, a także o Century of Progress Exposition czy o Al Capone? Malone pohamował wściekłość, aż doszedł do cmentarza Trinity. Historia! Historia!... A kim właściwie jest ten Abner Proudfoot, który wyobraża sobie, że może nim dyrygować? Do windy dotarł piętnaście minut po umówionym czasie i był z tego zadowolony. Abner Proudfoot prawdopodobnie powie mu, iż spóźnianie się jest złodziejem czasu, lecz i on też chciał kilka rzeczy powiedzieć temu Abnerowi Proudfootowi. Biura „Proudfoot, Schwartz, Van Alstine i Proudfoot” na pierwszy rzut oka robiły imponujące wrażenie. Wspaniała boazeria, piękne stare sztychy, skórą pokryte meble. Jednak ta skóra była wytarta w narożnikach, dziewczyna przy telefonie była pryszczata i nie sprawiała wrażenia wprawnej telefonistki, raczej przypominała uczennicę, która pracując próbuje zarobić na nie zapłacone czesne. Spodziewał się, że przetrzymają go w skórzanym fotelu z egzemplarzem „Life’a” z 1938 roku, ale dziewczyna powiedziała: - Może pan zaraz wejść. Drugie drzwi na lewo, w holu - potem zaraz wróciła do pisania listu. Drzwi z napisem Abner Proudfoot były wykonane z pełnego pozłacanego drewna, pozostałe miały szyby i niektóre z nich były otwarte. Zerknął do jednego z pokojów, nikogo w nim nie było i stało puste biurko. Otworzył drzwi do poczekalni biura mr Proudfoota. Orzechowa boazeria na ścianach wymagała odświeżenia. Przy biurku siedziała szczupła, siwa kobieta i czytała „Women’s Home Companion”. Malone powiedział: - Halo, kotku, jestem Malone. - Tak, mr Malone - doczytała zdanie i odłożyła pismo na bok. - Powiem mr Proudfootowi, że pan przyszedł. - Sięgnęła do przełącznika na tablicy telefonu wewnętrznego i powiedziała do Malone’a: - Czy nie będzie panu przeszkadzało, że zaczeka pan kilka minut? - Tak, będzie mi przeszkadzało - odparł Malone - i to bardzo. Czas i przypływ na nikogo nie czekają. Ja jestem mr Przypływ, a czas ucieka. Zechce pani przyjąć do wiadomości, że wchodzę natychmiast. Otwierając drzwi do gabinetu mr Proudfoota, usłyszał za sobą jęk protestu. Był to imponujący pokój, wspaniale umeblowany, dobrze wyczyszczony, ale trochę szmatławy. Zasłony na oknach miejscami były pocerowane, rama obrazu przedstawiającego stary Nowy Jork wyszczerbiona. Abner Proudfoot siedział za biurkiem, z pochyloną głową wciśniętą między czarne ramiona Podniósł wzrok na wchodzącego Malone’a. - O, mr Malone - rzekł. Wyraźnie postanowił zignorować nieformalne wtargnięcie Malone’a. - Trochę się pan spóźnił. Dokładnie piętnaście minut. - Zmarszczył brwi. - Spóźnianie jest... - A punktualność - wtrącił Malone szybko i gładko - jest cnotą ludzi, którzy posiadają bardzo drogie zegarki. W jakim celu, u diabła, chciał się pan ze mną widzieć? Myślałem, że już mnie pan wylał. - Wydawało mi się, iż pan nie chce być wylany - odrzekł równie gładko mr Proudfoot. Malone westchnął i zaczął odwijać cygaro. - W porządku - rzekł. - Zdaje mi się, że znowu pracujemy po tej samej stronie ulicy. Co się wydarzyło od czasu, kiedy wyrzucił mnie pan ze swojego domu, a później pobiło mnie tych dwóch oprychów, myśląc, że znajdą u mnie ten papier, który pan podpisał, z nadzieją, że potem wrzucą moje bezwładne ciało do rzeki? Co zmieniło pańskie nastawienie do mnie? - Pańskie zachowanie jest bardzo nietypowe - rzekł mr Proudfoot. Zażył tabaki. - Czy mam przez to rozumieć, że po wyjściu z mojego domu wydarzył się panu jakiś niemiły wypadek? - Proszę nawet o tym nie wspominać - odparł Malone, zapalając cygaro. - l to nie był żaden wypadek. - Wyrzucił zapałkę. - Jeżeli jednak nadal będę kopany, cena prawdopodobnie wzrośnie, a mam nadzieję, że pan czegoś ode mnie chce. - Głęboko wierzę w pańskie możliwości i zdolności - odparł chłodno mr Proudfoot. - To świetnie - odparł mały prawnik. - Wiara może przenosić góry, którą górę mam przenieść, chłopcze, i dokąd? - Podejrzewam, że to ironia - powiedział mr Proudfoot głosem, który brzmiał tak, jakby oskarżał Malone’a o jakąś straszną zbrodnię. - Zatrudniłem pana, żeby odnalazł pan Bertę Morrison. l życzę sobie, aby wywiązał się pan ze swojego zobowiązania. - Zanim Malone zdążył odpowiedzieć, dodał szybko: - Ona wyraźnie żyje i czuje się dobrze. Jeżeli będą jakieś wydatki związane z podróżą, to może pan być pewny, że...- Na biurku odezwał się telefon. Podniósł słuchawkę, przez moment słuchał i rzekł: - Powiedz jej, by weszła. Po piętnastu sekundach otworzyły się drzwi. Siwa stara panna powiedziała: - Mrs Eunice Olsen, mr Proudfoot - zerknęła z obrzydzeniem na Malone’a i cicho zamknęła drzwi. Zanim Malone miał czas spojrzeć na mrs Eunice Olsen, przez pokój przebiegła mała bombka w warkoczykach, przewracając po drodze kosz do papierów, uderzyła piąstkami w kolana mr Proudfoota i zawołała: - Co mi dasz? Od drzwi odezwał się głos: - Bubsie! Proszę! - a potem: - Przykro mi, mr Proudfoot, ale musiałam ją zabrać ze sobą. Szkoła jest nieczynna... mają, jak sądzę, jakieś kłopoty finansowe... a ja nie mam służącej. Bubsie, przestań! Doprawdy nie przyszłabym tutaj, gdybym nie pamiętała, że pan był opiekunem mojej biednej, kochanej Berty. Dlatego zatelefonowałam do pana w sprawie tego listu, który uznał pan za ważny. Postanowiłam, więc przynieść go i... Och! - Usłyszeli brzęk tłuczonego szkła. - Mam nadzieję, że to nic cennego? Bubsie, jak mogłaś to zrobić! - O tak właśnie to zrobiłam - wyjaśniła Bubsie i zaraz usłyszeli następny brzęk tłuczonego szkła. - Nieważne - powiedział ponuro mr Proudfoot. - Mam nadzieję, że ma pani przy sobie ten list? - wydawało się, iż oddycha z trudnością. - Mrs Olsen, to jest mr Malone, jeden z moich współpracowników. Zapewniam panią, że może pani mówić przy nim swobodnie. Malone stanowczym ruchem popchnął Bubsie w kierunku Proudfoota i rzucił na matkę badawcze spojrzenie. Była to szczupła, zastraszona, niepewna kobietka, z włosami ufarbowanymi na nieprzyjemnie pomarańczowy kolor. Jej kostium z purpurowej alpaki był niedobrze skrojony i trochę zniszczony. Miała nieco zezowate brązowe oczy. Bubsie, jak na swoje cztery lata, była krzykliwie wystrojona. Włosy Eunice Olsen zwisały luźnymi kosmykami, na lewym policzku miała trochę rozmazany makijaż. Przeciwnie, włosy Bubsie były gładko zaczesane i błyszczące, po obu stronach jej chytrej twarzyczki sterczały małe warkoczyki. - Po przeczytaniu wczorajszych wieczornych gazet - powiedziała mrs Olsen - bałam się, że moja droga Berta nie żyje, a dzisiaj rano otrzymałam od niej ten miły list, który wysłała wczoraj. Przypomniałam sobie, że pan jest jej opiekunem, zatelefonowałam, więc i pan powiedział, bym zaraz przyszła. Nie przyprowadziłabym ze sobą Bubsie, tylko, że, niestety, szkoła... Nie rób tego, kochanie. Odłóż te zapałki! Bubsie odłożyła zapałki, podeszła do Malone’a i oznajmiła mu, że wczoraj nauczyła się nowego słowa. Malone był uprzejmy i mruknął: „hm?” Ale to nie było ładne słowo. - Och - powiedziała mrs Olsen. - Bubsie! No, w każdym razie tu jest ten list, mr Proudfoot. - Wygrzebała go z torebki i położyła na biurku. - Mówię panu, byłam taka zaskoczona, kiedy przyszedł. Przeczytałam przecież w gazetach, że... Bubsie, przestań! O, mr Proudfoot, tak mi przykro! - Wszystko w porządku - powiedział mr Proudfoot z lodowatą twarzą. - Ten obraz i tak wymagał nowej ramy. Przeczytał list i podał go Malone’owi. Bubsie przybrała na środku dywanu odpowiednią pozę i oznajmiła, że musi natychmiast iść do łazienki. Abner Proudfoot nacisnął dzwonek na biurku i krzyknął na Agatę. W drzwiach pojawiła się siwowłosa stara panna. W chwilę później ona, mrs Olsen i Bubsie zniknęły. - Proszę mi wybaczyć. Niech pan to przeczyta - powiedział Abner Proudfoot, ocierając chusteczką czoło. Był blady i zdenerwowany. - Przepraszam, za chwilę przyjdę. Malone też wytarł czoło, zapalił cygaro i zaczął oglądać list. Znaczek na kopercie posiadał stempel z wczorajszą datą z Buffalo. Rozłożył list. Pisany był na maszynie, przez jasnoniebieską taśmę, na papierze z emblematem wyobrażającym królową pszczół. Moja droga Eunice. Dziękuję ci za miłe życzenia i piękny prezent. Jesteśmy szalenie szczęśliwi, a wodospad Niagara jest piękniejszy aniżeli o nim pisano. Jutro ruszamy na Daleki Zachód. Wkrótce wracamy do domu i mam nadzieję, że zobaczę ciebie i twoją piękną małą dziewczynkę. Do zobaczenia, kochanie. Berta Malone wpatrywał się w list. Było to normalne, konwencjonalne pismo, wysłane przez szczęśliwą pannę młodą. Tylko, że pan młody był w Nowym Jorku i stracił tę swoją pannę młodą w noc poślubną, a teraz jako ofiara napadu był w szpitalu lub może w drodze ze szpitala do hotelu. A Berta... Nie chciał o tym myśleć. Nie tutaj i nie teraz. Przesunął list na środek biurka. Oczywiście, to wszystko było oszustwem. Można to było łatwo sprawdzić, porównując inne listy, pisane przez Bertę na maszynie i ręcznie. A może to złudzenie... Tylko, że on nigdy nie miewał przedtem złudzeń, czytając pismo maszynowe na papierze zaopatrzonym w monogram, a w dodatku Abner Proudfoot i Eunice Olsen widzieli to samo. Nie mógłby gwarantować za Abnera Proudfoota, ale Eunice Olsen wydawała się młodą kobietą o trzeźwym umyśle, mimo tej jej Bubsie. A może on to wszystko tylko śni? Chciał, żeby to był sen, ale miał niemiłe przekonanie, że to, niestety, nie jest sen, lecz jawa. Zadzwonił telefon. W poczekalni nie było nikogo, więc odebrał Malone. Mr Proudfoot? Mr Proudfoot właśnie wyszedł, ale mówi jego zaufany współpracownik. Na jakiego konia chce mr Proudfoot postawić w siódmej gonitwie? - Przepraszam - rzekł Malone - ale do tego stopnia nie jestem jego zaufanym współpracownikiem. Nie będę za niego stawiał na konia. Odwiesił słuchawkę. Zabawne, że taki facet jak Proudfoot, w takim imponującym budynku jak ten, nie ma całej gromady stenografistek, sekretarek, asystentów i chłopców na posyłki, a zamiast tego ma w poczekalni tylko jedną siwą starą pannę. Telefon znowu zadzwonił i Malone znowu wyjaśnił, że jest zaufanym asystentem mr Proudfoota. Był to głos kobiecy, oficjalny, ale miły. - Nazywam się Olive Eades. Chodziłam do szkoły razem z Bertą Morrison i przypomniałam sobie, że mr Proudfoot jest jej opiekunem. Dzisiaj rano dostałam od Berty list i pomyślałam, że w związku z tym, co pisano w gazetach, powinnam zadzwonić do was. - Dziękuję - powiedział Malone. - Z upoważnienia mr Proudfoota zajmuję się sprawą Berty. Czy byłaby pani tak uprzejma i przeczytała mi ten list przez telefon? Oficjalny kobiecy głos przeczytał: Moja droga Olive. Dziękuję za miłe życzenia i piękny prezent. Jesteśmy szalenie szczęśliwi, a wodospad Niagara jest piękniejszy aniżeli o nim pisano. Jutro jedziemy na Zachód. Jednak wkrótce wrócimy do domu i mam nadzieję, że przyjdziesz nas odwiedzić. Do zobaczenia. Kochająca cię Berta - To bardzo interesujące - powiedział Malone. - Chciałbym z panią o tym porozmawiać. - Jestem trochę zdziwiona - odpowiedział głos. - Z jej listu wynika, że jest razem z mężem w podróży poślubnej i że oni są bardzo szczęśliwi. Jednak, czytając gazety, odniosłam wrażenie, że Berta nie żyje, a jej mąż był przez cały czas w Nowym Jorku i teraz leży w szpitalu, ponieważ ktoś próbował go zamordować. - Usłyszał westchnienie. - Jestem tym bardzo zmieszana, mr... jak pan powiedział, jakie jest pańskie nazwisko? - Malone - odparł mały adwokat - i proszę nie wierzyć we wszystko, co pani przeczyta w gazetach. Ma pani bardzo przyjemny głos. Jaki jest kolor pani oczu? Łagodnie powstrzymała chichot. - Moi przyjaciele określają go jako orzechowy, a moi wrogowie mówią, że są zielone. - Jej głos znowu spoważniał. - Doprawdy, w tym coś jest bardzo nie w porządku. Berta pisze, że jest szczęśliwa w podróży poślubnej, a gazety donoszą, że jej mąż przebywa w Nowym Jorku i jest w... - Czysta propaganda - przerwał Malone. - Może ktoś pani mówił, że powinna pani pracować w radiu? - Naprawdę? - lekko chrząknęła i dodała: - Tylu przyjaciół mi to mówiło, ale... no, wie pan, ja nie mam żadnego doświadczenia. - Założę się, że może się pani wszystkiego nauczyć - powiedział Malone. Zastanawiał się, jak ona wygląda. - Tak się składa, że mam trochę znajomości w radiu... Proszę mi powiedzieć, gdzie mogę panią złapać? - W biurze - odparła. - „Blackett, Barton, Sample i Ayers”. Jest w książce telefonicznej. Proszę pytać o miss Eades, wewnętrzny 291. Gdybym wyszła, proszę zostawić wiadomość miss Joyce. To bardzo miła dziewczyna. - Jestem tego pewien - powiedział ciepło Malone - jeśli pani jest jej przyjaciółką. Drzwi poczekalni otworzyły się z trzaskiem. Ukazała się głowa siwej starej panny. Była czymś bardzo przejęta. - Może pan przez chwilę uważać na to kochane dziecko, mr Malone? - zapytała. - Muszę postarać się o aspirynę dla jej matki. - Wepchnęła do środka kochane dziecko i bardzo szybko zamknęła drzwi. Malone powiedział odruchowo uprzejmie: - Bądź dobrą dziewczynką, twoja mama zaraz przyjdzie. Odpowiedziała wyniośle, że wcale nie ma zamiaru być dobrą dziewczynką. Malone odparł na to ciągle uprzejmie: - Zamknij jadaczkę albo ja ci ją zamknę. Ugryzła go tuż nad kolanem, chwyciła popielniczkę, wysypała jej zawartość i wdeptała ją w dywan. Potem oznajmiła, że wcale nie poszła do łazienki i że teraz właśnie tutaj zrobi siusiu. - Kłamiesz - powiedział Malone i okazało się, iż miał rację. Wywaliła na niego język i on się jej odwzajemnił. Zaczęła go brzydko przezywać, a on zrewanżował jej się jeszcze gorszymi przezwiskami. Ściągnęła z biurka książkę i rzuciła w niego, złapał ją zręcznie i rzucił w nią. Wtedy dopiero się wściekła. Pięć minut później wróciła mrs Eunice Olsen, Bubsie była spokojna jak aniołek, siedziała na kolanach Malone’a słuchała opowieści o irlandzkich skrzatach, które przynoszą szczęście, ale które niekiedy mogą też być złośliwe. Eunice Olsen powiedziała: - Och, mr Malone! - Jej porcelanowoniebieskie oczy pytały: „Jak pan tego dokonał?” Malone pochwycił to spojrzenie i rzekł: - No cóż... kopnęła mnie. A ja jej oddałem. - Obrócił na kolanie spokojniutką Bubsie i pokazał mały, różowy siniaczek. Potem obrócił ją z powrotem i zakończył swoją opowieść kilkoma krótkimi zdaniami i słowami: - A teraz bądź grzeczna i słuchaj mamy - i oddał ją mrs Olsen. - To bardzo sprytna i miła dziewczynka - zauważył - ale lepiej niech pani zabierze ją z tej szkoły i kupi sobie porządną szczotkę do włosów. [W Stanach Zjednoczonych istnieje zwyczaj wymierzania dzieciom kary przy pomocy szczotki do włosów - przyp tłum.]. Bubsie siedziała obok mamy, grzeczna, uległa, wzorowa córeczka. - Mr Malone powiedział mi - oznajmiła - że jeżeli nie będę grzeczna, to ty zbijesz mnie na kwaśne jabłko. Eunice Olsen spojrzała na Malone’a, a potem na Bubsie. Jej policzki zaczęły powoli wracać do normalnego koloru i powiedziała: - On ma wielką rację. Wrócił Abner Proudfoot. Podziękował mrs Olsen za pomoc i pogładził Bubsie po główce. Kiedy wychodzili, Bubsie przysięgała, że będzie kochała Malone’a aż do śmierci. Mr Proudfoot usiadł za biurkiem. - Mam nadzieję - powiedział - że teraz pan rozumie okoliczności, jakie zmusiły mnie do przemyślenia tej szybkiej zmiany decyzji. Berta żyje, ale pewnie straciła rozum. W tym wypadku, jeśli ją pan znajdzie, będę zmuszony ubezwłasnowolnić ją i oddać pod ścisły nadzór. - Pański, jak sądzę - rzekł Malone. - Był jeszcze inny list - powiedział mr Proudfoot. - Otrzymała go miss Dorothy Finny. Telefonowała do mnie dziś rano i przeczytała go przez telefon. Szczerze mówiąc, jestem skłonny wątpić w autentyczność tego listu. Miss Finny była absolutnie rozhisteryzowana. Muszę panu powiedzieć, że ona jest asystentką dobrze znanego medium. Wyraźnie była przekonana, że Berta l jej mąż nie żyją, a ten list jest czymś w rodzaju pojawienia się ducha. Powiedziałem, iż zapłacę jej, jeżeli przekaże mi ten list specjalnym posłańcem. Muszę się przed panem przyznać, Malone, że jestem zakłopotany, l teraz, kiedy mrs Olsen... - Chciałbym zobaczyć ten list - przerwał Malone. Zawierał właśnie to, czego się spodziewał. Moja droga Dorothy. Dziękuję ci za piękny prezent i za miłe życzenia. Wodospad Niagara jest taki piękny, że chciałabym, abyś mogła tutaj być. Jutro jedziemy na Zachód. Wkrótce znów będziemy w domu, a wtedy będziemy z utęsknieniem oczekiwać twojej wizyty. Jesteśmy szalenie szczęśliwi. Kochająca cię Berta - Berta nie była zbyt oryginalna, prawda? - zapytał Malone, zwracając list. Mr Proudfoot uniósł brwi, a Malone szybko dodał: - Pan ma rację, ona chyba jest stuknięta. - Dokładnie to, co ja myślę - rzekł mr Proudfoot. - Jestem głęboko przekonany, że umysł tej biednej dziewczyny musiał ulec jakiemuś szokowi. Wyraźnie jest przekonana, że jest szczęśliwą żoną w czasie podróży poślubnej. - A może - powiedział Malone - ona istotnie jest szczęśliwą żoną; odbywa podróż poślubną i w ogóle nie czyta gazet. - Przede wszystkim zależy mi na tym, by ją znaleźć - rzekł mr Proudfoot - upewnić się, że jest zdrowa i bezpieczna. Jestem pewien, iż gdyby żył jej ojciec, życzyłby sobie, bym tak zrobił. - Dobrze - rzekł Malone. - A jeżeli ją znajdę i okaże się, że ma fioła, co spowoduje, że sąd odda ją panu pod prawną opiekę, to wówczas, mój chłopcze, musi pan podwoić stawkę. Mr Proudfoot natychmiast stwierdził, iż to niemożliwe i że Malone w bardzo niemiły sposób ustosunkowuje się do powstałej sytuacji. On już i tak przyrzekł Malone’owi zbyt duże wynagrodzenie. Tak naprawdę to chyba jednak powinien zakończyć współpracę z Malone’em i zaangażować kogoś bardziej odpowiedzialnego. Na to Malone odparł, że gdyby Proudfoot zrobił coś takiego, wówczas on, Malone, poda go do sądu, a mr Proudfoot najwyraźniej jest synem nieżonatego półgłówka i bezwstydnej wielbłądzicy. Mr Proudfoot rzekł, że szczerze żałuje, iż on, Malone, nie docenia złożonej delikatności tej całej sytuacji. Natomiast jego poczucie odpowiedzialności względem zmarłego ojca Berty... Na to Malone oświadczył, że wraca do Chicago pociągiem o szóstej czterdzieści pięć wieczorem i że to wszystko ma głęboko gdzieś. Wtedy mr Proudfoot załamał się i oświadczył, że coś by tam dorzucił, gdyby sąd ubezwłasnowolnił Bertę i jego ustanowił jej prawnym dożywotnim opiekunem. - Znajdę ją - zgodził się Malone. - l jeżeli nie jest wariatką, a ja ją odnajdę, wtedy przyrzekam panu, że... - Na pańskim miejscu niczego bym nie przesądzał - przerwał zimno mr Proudfoot - i nie radziłbym panu próbować robić czegoś, nawet w minimalnym stopniu, nielegalnie. Malone podszedł do drzwi i otworzył je. Pilno mu było już wyjść z tego biura i znowu odetchnąć czystym, świeżym powietrzem. Uśmiechnął się uprzejmie do mr Proudfoota. - A przy okazji - rzekł - jeżeli będziesz miał, kochany, za dużo czasu, to wpadnij pewnej nocy na partyjkę pokerka. - Nigdy nie gram w karty - odparł mr Proudfoot bez zmrużenia oka. - W porządku - odparł Malone - to może pan przysłać kilku swoich kumpli lub kilku jakichś oprychów. Nie jestem wybredny. Tylko na przyszły raz niech pan przyśle lepszych fachowców. Abner siedział nieruchomo w milczeniu, ale błysk w jego oczach powiedział Malone’owi, że trafił w dziesiątkę. Minionej nocy Abner Proudfoot, przekonany, że Berta Morrison nie żyje, nie chciał, żeby ją znaleziono i zidentyfikowano. Próbował zabezpieczyć się, wyciągając od Malone’a podpisane przez niego zobowiązanie, zabijając go i wrzucając do wykopu. Teraz wydawało się, iż Berta żyje, wobec tego szybko zmienił decyzję. Miał szczerą nadzieję, że Malone przystanie na zignorowanie tego drobnego incydentu. - Znajdę ją - powtórzył Malone. Zamknął drzwi i spojrzał na martwą twarz siwej starej panny za biurkiem. - Pani szef - rzekł - jest zezowatym bękartem. Ku jego miłemu zaskoczeniu uśmiechnęła się do niego. 28. Jake jedzie na Staten Island Jake był zmęczony i miał uczucie otaczającej go beznadziejności. Od Heleny nie było wiadomości, Malone gdzieś wyszedł i jeszcze nie wrócił. Po godzinie bezowocnego czekania zdecydował się zacząć dzisiaj tam, gdzie skończył wczoraj. Pojechał do Brooklynu zobaczyć się z wujem Berty Morrison, George’em Luttsem, który okazał się miłym, trochę przygłuchawym, nieco zbyt tęgim sprzedawcą nieruchomości, l chociaż nie wzbogacił się do tego stopnia, co ojciec Berty, jednak był dość dobrze sytuowany. Wyjaśnił Jake’owi, że nie zajmował się majątkiem Berty. Te sprawy należały do niejakiego mr Abnera Proudfoota. Można go znaleźć w książce telefonicznej. Jake zapisał nazwisko. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek słyszał o Dennisie Morrisonie, Glorii Garden, Pucketcie, Wildavine Williams czy też o kimkolwiek, kto byłby związany z tą sprawą. - Nie widywałem Berty od chwili, gdy przestała być dzieckiem - wyjaśnił usprawiedliwiająco - w każdym razie od śmierci jej ojca. Był wspaniałym człowiekiem, ale zawsze uważałem, że on mnie powinien powierzyć opiekę nad Bertą. Nie, dlatego, żeby ona sama nie potrafiła uporać się ze swoimi własnymi problemami. Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić? W jego jasnoniebieskich oczach ukazał się wyraz bólu, gdy zostało wymienione nazwisko Howie Lutts. Jake sądził, że nie będzie o nim mówił, ponieważ Howie znowu miał kłopoty. Oczywiście, mr Justus z pewnością wszystko wie, ponieważ pisały o tym gazety. Jake skinął głową i dziękował niebiosom, że nie wymieniono imienia Heleny ani jego własnego. Howie zawsze był niedobrym chłopcem, mimo że robiono dla niego wszystko, co tylko było możliwe. Twarz starego George’a Luttsa była ściągnięta i zmęczona. Howie został pierwszy raz aresztowany za kradzież dekli kół samochodów, lecz wtedy otrzymał wyrok z zawieszeniem. - Nigdy nie był tak naprawdę złym chłopcem - mówił George Lutts. - W istocie miał dobry charakter. Tylko nigdy nie miał tyle siły, by nie ulec pokusom. Miał czternaście lat, gdy aresztowano go za kradzież w sklepie papierosów i cukierków. Przedtem też miał drobne kłopoty - mówił dalej George Lutts - tylko, że nie z policją. Gdy miał siedemnaście lat, aresztowano go i oskarżono za niemoralne zachowanie. Nie chodziło o dziewczynę... - George Lutts wyglądał bardzo nieszczęśliwie. - Howie nigdy nie chciał zadawać się z dziewczętami. Myśleliśmy, że kiedyś, gdy Berta dorośnie, zakocha się w niej, ale to, niestety, jakoś nie wyszło. Tych spraw nigdy nie da się z góry ułożyć. Umieszczono Howiego w zakładzie poprawczym. Kiedy miał osiemnaście lat, wypuszczono go warunkowo i otrzymał pracę na stacji benzynowej, potem pracował jako bileter, goniec i jako sprzedawca wód gazowanych. - Howie nigdy nigdzie nie zagrzał długo miejsca - powiedział mr Lutts. Kiedy miał dwadzieścia dwa lata, w towarzystwie trójki przyjaciół obrabował dealera sprzedającego używane samochody. Tych trzech przyjaciół aresztowano, osądzono i wysłano do Elmiry, a Howie uciekł. - Wtedy ukryłem go i nic nikomu nie powiedziałem - rzekł George Lutts. - Niebo mi wybaczy. Jego matka była bardzo chora. Dwa miesiące później zmarła i nigdy nie dowiedziała się, jaki właściwie był Howie. Potem aresztowano go za obrabowanie kasy na stacji benzynowej i dostał za to cztery lata. Po powrocie do domu pożyczył sto dolarów i zniknął. George Lutts od tego czasu widział go raz czy dwa razy, wtedy, gdy znowu przyszedł pożyczyć pieniądze. - l teraz znowu siedzi w więzieniu - stwierdził z westchnieniem George Lutts. - To straszne. A taki miał dobry charakter. Jake wydostał się stamtąd tak szybko, jak tylko mógł. Miał nadzieję, że tym razem zamkną Howiego Luttsa na długo i do tego zaaplikują mu ciężkie roboty. Nic ciekawego nie wydobył od George’a Luttsa, nie dowiedział się też niczego w biurze Abnera Proudfoota, gdzie pryszczata dziewczyna poinformowała go, że mr Proudfoot wyjechał z miasta i wróci pewnie za pół roku. Zdecydował, iż tego dnia będzie to jego ostatnia wizyta. Lekko zapukał do drzwi Melvy Engstrand w budynku Beaux Arts, dając sobie słowo, że jeśli tu niczego nowego się nie dowie, to poddaje się i wraca do Chicago. Kiedy otworzyły się drzwi, powiedział: - Jestem reporterem, chciałbym zadać kilka pytań... - Och! - wykrzyknęła Melva Engstrand. - Jakie to podniecające! Proszę wejść! Była to masywna, tęga kobieta z rudymi włosami i dobrze umalowana. Miała na sobie turkusowozielony szlafrok, szeleszczący przy każdym jej kroku, a w uszach dzwoniły małe srebrne kolczyki. Mieszkanie było kosztownie L gustownie urządzone. Melva Engstrand przygotowała drinka, poczęstowała go papierosem i wstydliwie skuliła się na kanapie naprzeciwko niego. - Wy, reporterzy, to doprawdy wszędzie wejdziecie! W jaki sposób tak szybko dowiedział się pan o moim rozwodzie? - Och! - rzekł Jake, pociągając drinka - och... no, my tak krążymy i... jak pani powiedziała, wchodzimy wszędzie. Proszę mi o tym opowiedzieć. Oczywiście, opowiedziała i trwało to półtorej godziny. Jej pierwszy mąż był bardzo kochany, ale za stary dla niej. Tuż po opuszczeniu szkoły była jeszcze młodą dziewczyną, chciała chodzić na zabawy. Wreszcie rozeszli się, ale zostali przyjaciółmi. Po rozwodzie dał jej wcale ładną sumkę. A ten drugi mąż to dopiero był straszny typek. Wyraźnie poślubił ją dla pieniędzy i jak tylko zorientował się, że nie ograbi jej ze wszystkiego, rzucił ją. Trzeci był zwykłym brutalem, absolutnym brutalem. Przez cały czas kłócili się, w każdej minucie, l wreszcie musiała wyjechać do sanatorium z powodu załamania nerwowego. Jaki on był podły! Jak ona musiała walczyć o alimenty! A teraz? No, Artur Engstrand miał miły charakter, był taki szlachetny i prowadził duży, dobry interes, ale przy tym był taki nieznośnie konwencjonalny. Sprzeciwił się, żeby chodziła na wyścigi konne... i to była ostatnia kropla, która przelała szklankę. Poza tym była już teraz zaręczona. Zachichotała i powiedziała: - Proszę, niech pan o tym nikomu nie mówi, ponieważ nie mam jeszcze wyroku rozwodowego. Ale on jest taki kochany! Pozwoli pan, że pokażę jego zdjęcie? - i pokazała zdjęcie mężczyzny o szczupłej twarzy z bokobrodami. - Jest poetą. Niech mi pan powie, ponieważ interesuje się pan tą sprawą, co pan o tym myśli? Mam szansę otrzymać od Artura odszkodowanie? - Ogromne - zapewnił Jake - i to wszystko jest bardzo interesujące. Ale skoro już tutaj jestem, chciałbym panią o coś zapytać. Znała pani Bertę Morrison... Bertę Lutts? - Czy ją znałam? - spytała. - Przecież ja jestem jej najlepszą przyjaciółką! Myślałam, że wczoraj wieczorem zwariuję, kiedy dowiedziałam się, że ją zamordowano. Naprawdę! Byłyśmy sobie tak bliskie. Wszystko mi o sobie opowiadała! Wszystko. Jake zapalił papierosa, żeby ukryć podniecenie, i zapytał: - Opowiadała pani? Proszę mówić. - Właśnie w zeszłym tygodniu poszłyśmy razem na lunch - zaczęła mówić Melva. - Opowiedziała mi wszystko o tym swoim chłopcu. Jaki był bajecznie bogaty, że pochodzi z cudownej starej rodziny z Południa... Ciągle za nią chodził... że naprawdę chodził za nią przez całe miesiące! Oszalał na jej punkcie. Może pan to sobie wyobrazić? Berta? Oczywiście, nie, dlatego, że była z natury miła i tak dalej, ale... no, wie pan, tego nigdy nie można dokładnie określić. Przez chwilę Jake miał nadzieję, że naprawdę czegoś się dowie, lecz dalsze pytania udowodniły, iż Melva tak naprawdę to niewiele wie o Bercie od czasu, gdy opuściły internat; poza tym, że spotykały się na zjazdach swojej klasy i w Klubie Brydżowym, który zorganizowano w zeszłym roku. Im więcej mówiła, tym bardziej ta ich ogromna przyjaźń zmniejszała się do zwykłej, luźnej przyjaźni, aby wreszcie przeobrazić się w niezbyt bliską, zwykłą znajomość. Ona, Melva, w szkole nie bardzo lubiła Bertę, ponieważ była zwykłą, pospolitą nudziarą. A ponadto Berta była wrednie skąpa. Na siebie wydawała mnóstwo pieniędzy, ale na przyjaciół nigdy. Ona, Melva, jakiś rok temu pożyczyła od niej trochę pieniędzy, a Berta po prostu prześladowała ją tak długo, aż wreszcie musiała oddać dług. Jake przypomniał sobie stroje, perfumy i te wszystkie pomoce upiększające w apartamencie Berty Morrison, i list, w którym napisała do Wildavine, odmawiając udzielenia jej pożyczki. - Nie to, żebym nie była jej całym sercem oddana - zapewniła Melva - przeciwnie, jestem jej szczerze oddana. Ona może nie jest zbyt ładna, ale ma takie słodkie usposobienie, mimo że jest taka uparta i zasadnicza. Ulżyło mi, kiedy dzisiaj rano otrzymałam od niej wiadomość, że wszystko u niej w porządku. - Z pewnością - rzekł bezmyślnie Jake i sięgnął po zapałki. W połowie drogi jego ręka zawisła w powietrzu i spytał: - Co takiego? - Kiedy otrzymałam od niej list - wyjaśniła Melba - wtedy naprawdę odetchnęłam. Po tym wszystkim, co przeczytałam w gazetach. Najlepiej z tego widać, jak oni przesadzają, prawda? - Och! - wykrzyknął Jake. - Tak, tak. List od niej. Oczywiście. Mógłbym go zobaczyć? Melva zachichotała i powiedziała: - No, dlaczego nie... Nie ma w nim żadnych tajemnic. Znalazła go na biurku pod pudełkiem czekoladek i podała Jake’owi. Poznał papier i kolor taśmy maszyny do pisania. Na kopercie był znaczek i stempel z datą 11 kwietnia. List wysłano z wodospadu Niagara. Moja droga Melvo, Dziękuję ci za miłe życzenia i piękny prezent. Wodospad Niagara jest piękniejszy aniżeli o nim pisano. Jutro wyjeżdżamy na Zachód. Jesteśmy szalenie szczęśliwi. Kiedy tylko wrócimy do domu, przyjdziesz nas odwiedzić. Do zobaczenia, kochająca Berta Jake przeczytał go kilka razy, potem zwrócił list i powiedział: - Dziękuję pani. - Miał kompletnie wyschnięte gardło. Czy to Berta Morrison zwariowała, czy też to może on zwariował? - Czy to nie najidiotyczniejsza rzecz, o jakiej pan kiedykolwiek słyszał? - zagdakała Melva Engstrand. - Przeczytałam w gazetach, że policja przypuszcza, iż ciało tej kobiety w kostnicy jest ciałem Berty. Berta miałaby pozwolić, żeby coś takiego jej się przydarzyło? A ten miły młodzieniec, za którego Berta wyszła, leży w szpitalu jako ofiara napaści mordercy! l teraz otrzymuję od niej list, w którym pisze, że jest szalenie szczęśliwa! Czy to nie świadczy najlepiej o tym, iż nie można wierzyć w to, o czym pisze się w gazetach? Doprawdy, czasami myślę, że ci reporterzy pichcą jakieś historyjki po to tylko, żeby wzbudzić sensację. Spojrzała na Jake’a j dodała szybko: - Oczywiście, ja nie miałam pana na myśli. - Jestem przekonany, że nie - wykrztusił Jake, wstał i sięgnął po kapelusz. - Och, już pan musi iść? Teraz, kiedy właśnie zamierzamy nawiązywać bliższy kontakt! Doprawdy, ja nigdy nie przypuszczałam, że reporter może być taki czarujący, a tylu już ich znałam! Przyjdzie pan znowu mnie odwiedzić... oczywiście mam na myśli takie nieformalne odwiedziny... w najbliższych dniach? - Dobrze, kiedyś panią odwiedzę - odparł Jake. - Pójdziemy na lunch. l uciekł. Berta została zamordowana, a jednak wysłała list z wodospadu Niagara. Berta żyje i jest zdrowa. Pisze, że jest szalenie szczęśliwa, mimo że jej mąż jest ciągle w Nowym Jorku. Co to, u diabła, ma znaczyć? Zatrzymał się przy najbliższym sklepie z cygarami. Może powinien pójść do psychiatry? Może powinien zadzwonić na policję? Ostatecznie zadzwonił do hotelu i wpierw spytał o Helenę, potem o Malone’a. Nie było ich w hotelu. Z tego, co planował na dzisiaj, coś jeszcze mu zostało. Pojedzie na Staten Island i pogada ze szwagierką starego doktora Pucketta. Spojrzał na zegarek. Tak, zostało jeszcze dużo czasu, by tam pojechać, wrócić, przebrać się i zdążyć na umówiony obiad do Wildavine. Poszedł na Grand Central Station, wsiadł do kolei podziemnej i pojechał do stacji Południowego Promu. Prom czekał, wsiadł na pokład, znalazł miejsce w kabinie, z siedzenia obok podniósł jakąś porzuconą gazetę i zaczął rozwiązywać krzyżówkę. Ruch promu, plusk wody, wszystko to działało uspokajająco, ale Jake nawet tego nie słyszał. Gdyby wyjrzał przez okno, ujrzałby ruch statków w porcie i Statuę Wolności, ale nie wyjrzał. Gdyby wyszedł na pokład i spojrzał w kierunku rufy, ujrzałby panoramę Nowego Jorku, jednak pozostał na miejscu. Pewnego dnia znowu popłynie promem, ale wtedy będzie z nim Helena. Zaczeka, wówczas wszystko dobrze sobie poogląda. Sześcioliterowe słowo na „c” oznaczające śligę po łacinie? Po zejściu z promu poszedł do informacji na stacji promu i zapytał o adres szwagierki doktora Pucketta, mrs Mabel Puckett. Urzędnik powiedział mu, do jakiego ma wsiąść pociągu i gdzie ma wysiąść. Nigdy jeszcze nie był na State Island, ale uparcie wlepiał wzrok i angażował myśli swoją krzyżówką, przerywając tylko wtedy, gdy usłyszał nazwę stacji, na której miał wysiąść. Do tej pory nie mógł znaleźć słowa na siedem liter i zaczynającego się na poć, które miało oznaczać gatunek oceanicznych kaczek. Zaczął podróż w centrum wielkiego miasta, a czterdzieści minut później wysiadł z wagonu w małym, zaniedbanym miasteczku. Wyszedł z odrapanej i nadwerężonej stacyjki i przebrnął przez rosnące po kolana zielska do drewnianego chodnika. Dom pod adresem, jaki otrzymał, znajdował się na niewielkim wzniesieniu, leżącym w odległości półtorej długości bloku przy niebrukowanej drodze, biegnącej wzdłuż parceli, na której stały tylko cztery wolno stojące, jakby nie zamieszkane, murowane domki. Potem droga była już utwardzona - pewnie w charakterze pomnika tego, co kiedyś planowano jako Wielką Rozbudowę Miasta. Ostatni z czterech domków należał do mrs Puckett. Obok leżała skopana i zagrabiona pusta parcela. Oznaczono na niej dokładnie miejsca sadzenia roślin. Na tej parceli siał rzodkiewkę doktor Puckett, ubrany w sztruksowy strój ogrodnika. Jake ostrożnie przeszedł po wilgotnym gruncie. - Czy nie za wcześnie na siew? - zapytał jowialnie. Doktor Puckett z uśmiechem wyprostował się i otarł czoło. - No, może trochę za wcześnie, ale nie przypuszczam, żeby jeszcze przymroziło. Postanowiłem zająć się ogrodem Mabel w czasie jej nieobecności i dlatego tu jestem. - Proszę sobie nie przerywać - rzekł Jake. - Mogę panu pomóc. Gdzie pan chce posiać marchewkę? - Na prawo od rzodkiewki - odparł doktor Puckett - zaraz za buraczkami. Tylko niech pan nie sieje za głęboko. O tej porze roku trzeba bardzo ostrożnie z marchewką. - Przeciągnął się, potarł plecy i powiedział: - Jak tylko wrócę do domu, będę musiał zająć się moim ogrodem. Mama nie czuje się zbyt dobrze, a Irma - żona mojego syna Eda - nie lubi grzebać w ziemi. Ed przez cały dzień siedzi w warsztacie samochodowym. - Ostrożnie zagrabił ziemię nad nasionami rzodkiewki. - Mabel wyjechała na Florydę i była tak dobra, że pozwoliła mi w tym czasie mieszkać w jej domku, więc jestem tutaj... nie dlatego, żeby mnie nie zapraszała do siebie, abym przyjeżdżał, kiedy tylko zechcę, co i tak zawsze robiłem, a ponieważ jest żoną mojego nieżyjącego już brata Henry’ego, pomyślałem, że mogę przynajmniej tyle dla niej zrobić, że zasieję jej ogród. Proszę uważać i nie nadepnąć na tego ogrodowego węża. Jake wysiał rządek marchewki i uważał, by nie siać za głęboko. Dotyk wilgotnej ziemi sprawił jego palcom przyjemność i kiedy wyprostował się, był bardzo z siebie dumny, że rządek wypadł mu tak równo. Poza tym to tak naprawdę wychowywał się w niewielkim miasteczku, gdzie za każdym domkiem był kawałek ogródka. Zastanawiał się, czy Helenie podobałoby się kiedyś w przyszłości mieszkać na farmie... - To wygląda całkiem dobrze - powiedział z zadowoleniem doktor Puckett. - Tu jest dobra ziemia. No - westchnął - nasiona i zielsko. Ciągle to samo. Siejemy i nigdy nie wiemy, co z tego wyrośnie. Tak samo jak z ludźmi. - Przerwał, nachylił się, podniósł kamień i wyrzucił go z ogrodu. - Pamiętam, że odebrałem pięcioro dzieci w jednej uczciwej i prawej rodzinie, u ludzi bogobojnych. Wszystkie dzieci ładne, zdrowe, pięknie zbudowane. Trzech chłopaków i dwie dziewczyny. Jedna dziewczyna jest teraz kierowniczką szkoły, wspaniałą, szanowaną kobietą. Jej siostra wyszła za mąż i ma miłą niewielką rodzinę. Jest przewodniczącą Stowarzyszenia Nauczycieli i Rodziców w Grove Falls. Jeden z chłopców ma sklep spożywczy, drugi jest dobrym farmerem, a trzeci dwa razy uciekł z domu, potem dostał się do poprawczaka, następnie ukradł samochód, napadł na bank, zabił kasjera i powiesili go. No, widzi pan, jak to jest? - wytarł o spodnie ziemię z rąk i dodał: - Chodźmy do domu coś zjeść, jestem głodny. Ma pan przy sobie papierosy? Jake też był głodny. Nie jadł lunchu, a nawet, przypomniał sobie, nie jadł śniadania. Doktor Puckett zaprowadził go do czyściutkiej, małej kuchenki, umył ręce i podał mu mydło. Potem przyniósł półgalonową butelkę piwa, bochenek chleba, karton jajek, osełkę masła, patelnię i cebulę. Postawił patelnię na piecu, żeby się podgrzała, nalał dwie duże szklanki piwa i powiedział: - Niech się pan napije. Potem rzucił na patelnię kawałek masła i zaczekał, aż się przybrązowi. - Mam nadzieję, że lubi pan sandwicze z jajkiem - rzekł - to jedyna rzecz, którą potrafi przyrządzić prowincjonalny lekarz. - Zachichotał i rozbił jajka na patelni. - Jedź na farmę odebrać dziecko. O piątej rano jesteś gotów wracać do domu, ale jesteś głodny. Ktoś zawsze pomyśli, aby zostawić dla ciebie kawę na piecu, ale nikt nie pomyśli, żeby dać ci coś do jedzenia. Zaglądasz, więc do lodówki, lecz przeważnie nic tam nie ma poza jajkami. Robi pan sobie sandwicze z jajkami... i wraca pan do domu. - Pokroił drobno cebulę i rzucając ją na patelnię, dodał: - A w ogóle to, po co pan tu przyszedł? - Szczerze mówiąc-rzekł Jake - to, do cholery, sam nie wiem. Myślę, że po prostu chciałem z panem porozmawiać. - W porządku - powiedział doktor Puckett. - Niech pan rozmawia. - Posolił, popieprzył, dodał przypraw. - Ale może wpierw coś pan zje? - Odwrócił jajka na drugą stronę, polał zbrązowionym masłem, a potem ze zręcznością fachowca zsunął je na grube kromki chleba, ogrzane tymczasem w piekarniku. Jake ugryzł i wykrzyknął: - Do licha! - znowu ugryzł i dodał: - Nigdy nie myślałem, że ktoś potrafi tak robić sandwicze z jajkami... Z wyjątkiem mojego dziadka. - Ugryzł następny, podwójny kęs i rzekł: - Zabawne, lecz to jest jedna z tych rzeczy, których kobiety nie potrafią zrobić. - Mama nigdy nie nauczyła się robić dobrych sandwiczy z jajkiem - przyznał doktor Puckett - jednak powinien pan spróbować jej czekoladowego tortu! - O, z przyjemnością! - rzekł Jake. Zlizał jajko z palców. - Nigdy by pan nie uwierzył, patrząc na nią, ale moja żona robi najlepsze na świecie corned-beef hash [- Potrawa amerykańska Wołowina peklowana jak szynka. Z tej wołowiny robi się hash, czyli mieszankę mięsa i drobno pokrojonych w kostkę ziemniaków lub przetartych razem z mięsem przez tarkę o największych oczkach. Potem tą mieszaninę smaży się na patelni - przyp. tłum.]. - Powinien pan kiedyś spróbować zaprawy z arbuza, jaką robi nasza mama - rzekł doktor Puckett. Nalał Jake’owi i sobie piwa. - Hazel też wspaniale gotowała. Wygrała kiedyś niebieską wstążkę na wiejskim konkursie [Najwyższa nagroda. W tym wypadku w konkursie gotowania - przyp. tłum.] Otrzymała ją za najlepszą w roku galaretkę z winogron. Sięgnął po swoją fajkę. - A teraz, synu, niech pan powie, o czym chciał pan ze mną rozmawiać? Jake zapalił papierosa i przez dłuższą chwilę patrzył w unoszący się dym. - Chcę znaleźć człowieka, który zamordował pańską córkę. - Ściskał papierosa tak mocno, że zgasł. - Zacząłem zajmować się tą sprawą z najbardziej egoistycznych powodów na świecie. Teraz jednak... - wyrzucił zgasłego papierosa na talerzyk - teraz jednak myślę, że...- podniósł wzrok - myślę, że przede wszystkim chcę tego skurwysyna zaprowadzić na krzesło elektryczne. Przyjechałem tutaj, by wydusić z pana informacje, które mogłyby doprowadzić mnie do niego, l to wszystko. - Niech się pan tym tak strasznie nie przejmuje, synu - rzekł doktor Puckett. - Morderstwo to straszna zbrodnia, ale nie sądzę, by należało mścić się na mordercy. Morderstwo zawsze zostanie ukarane w taki czy inny sposób. Niech pan weźmie, na przykład, takiego Lwa Haysa, tam u nas. Wiedziałem, że otruł żonę tej nocy, kiedy wezwał mnie, bym jej pomógł jako lekarz. Umarła krótko po moim przybyciu. Wydawało się, że to był pewnego rodzaju akt sprawiedliwości, ponieważ Minnie Hays była niezwykle podłą kobietą. Szczerze mówiąc, zawsze byłem przekonany, że zagłodziła na śmierć swojego ojca, kiedy niby to opiekowała się nim na łożu śmierci. Ale gdy odziedziczyła jego farmę, przekonała się, że cała obciążona jest długami. Wiem też na pewno, że spowodowała wyrzucenie ze szkoły młodej nauczycielki, która puszczała oko do jej męża. Sześć miesięcy później nauczycielka powiesiła się na oknie burdelu w St. Paul. Niemniej Minnie Hays zginęła straszną śmiercią. To znaczy mam na myśli działanie trucizny, którą dostała. Nie, dlatego, że to działanie było bolesne, ale dlatego, że w dodatku spowodowało komplikacje. Była przez cały czas przytomna, a ponadto Minnie zawsze zwracała wielką uwagę na czystość. Nieważne. Może należało jej się to. No, w każdym razie za miesiąc Leo ożenił się z drobną blondynką, która pracowała w sklepie tysiąca i jednego drobiazgów... i ona dopiero uczyniła jego życie piekłem. Jest młodsza od Lwa o dwadzieścia lat i zapewne przekonała się, że nie miał tyle pieniędzy, na ile liczyła. Otoczyła się, więc tłumem wielbicieli... Może, więc dobrze się stało, iż napisałem w orzeczeniu w sprawie śmierci Śmierć z przyczyn naturalnych, zamiast wezwać szeryfa. Wydaje mi się, że większość ludzi zostaje ukarana w taki lub inny sposób za to, co zrobili złego. A ta blondynka, z którą ożenił się Lew, ma teraz za teściową starą... - przerwał, postukał fajką w bok stołu i dokończył: - Ale po co my w ogóle o tym mówimy? Jake dopił piwo i zapytał: - Kto zamordował pańską córkę? Kobieta czy mężczyzna? - Sądzi pan, że to był mężczyzna? - zdziwił się doktor Puckett. - To przecież nie ma znaczenia. On i tak pewnego dnia dostanie za swoje. - Wstał. - Lepiej pójdę i podleję to, co zasiałem. Hazel była piękną dziewczyną i mama z pewnością ciężko to przeżyje. Wszakże i Hazel nie była doskonała. 29. Helena sprzedaje wiersz Malone zaczął nowe poszukiwania Berty Morrison od odwiedzin przyjaciela i klienta z dawnych czasów w Chicago, niejakiego Charliego Firmana, którego z powodzeniem wybronił od różnych oskarżeń, zaczynając od nielegalnych zakładów na wyścigach konnych, i który potem dorobił się grubszej forsy, sprzedając akcje nie istniejącej kopalni platyny. Charlie stał się zręcznym graczem na giełdzie, zarobił milion dolarów, stracił je do ostatniego centa wraz z koszulą, potem pożyczył od Malone’a sto dolarów i wyjechał do Nowego Jorku, gdzie - jak słyszał Malone - znajdował się raz na wozie, raz pod wozem. Wydawało się, że teraz właśnie znajduje się raczej pod wozem. Malone znalazł go w jakimś obskurnym budynku, gdzie wynajmował pomieszczenie, w którym mieściło się biurko (Miejsce z telefonem i adresem pocztowym, za 2,50$ tygodniowo.) i skąd wysyłał swoje ekstrawagancko drukowane broszury przekonujące naiwniaków, żeby zapisali się i kupili akcje kopalni uranu. Charlie z radością powitał Malone’a, pokazał mu broszurę i powiedział: - Oni to chwycą! Uran jest teraz modny! Wszyscy słyszeli o uranie. - Malone, oglądając broszurę, skinął głową z rezerwą. - Dałem pewnemu specowi tysiąc zielonych za napisanie tej strony o żyłach uranu - chwalił się Charlie, liżąc znaczek pocztowy. - Jesteś cholernym łgarzem - rzekł Malone przyjaźnie, rzu cając broszurę na biurko. - Słowo po słowie ściągnąłeś z encyklopedii. Posłuchaj, przyjacielu. Chcesz mi zrobić przysługę? - Dla ciebie - zapewnił Charlie Firman - wszystko. Malone powiedział, co chce od niego. Jedno można było przyznać Charliemu - niezwykłą zdolność zdobywania informacji o najintymniejszych sprawach finansowych. W przeszłości więcej niż raz przysłużył się Malone’owi, informując go o tym, czy klient jest wypłacalny i czy przypadkiem nie ma gdzieś utajnionego konta bankowego. - Bracie, jestem twój - powiedział wylewnie Charlie Firman. Wetknął ostatnią broszurę w kopertę, zakleił ją i nalepił znaczek. - Wydostanę dla ciebie wszystkie informacje o tym facecie, Proudfoocie. Malone wyszedł zadowolony. Tymczasem, pomyślał, nie było sensu przeprowadzać działań zmierzających w kierunku poszukiwań Berty Morrison, aż do chwili, gdy usłyszy coś od Charliego Firmana. Raport na temat Abnera Proudfoota otrzymał późnym popołudniem w hotelu. Przesłano go (za specjalną opłatą) przez posłańca. Charlie nic nie opuścił. Malone przeczytał wolno z satysfakcją. Ten raport odpowiadał na bardzo ważne pytanie - Abner Proudfoot mógł zapłacić resztę wynagrodzenia za odnalezienie Berty. Odpowiedział też na wiele innych pytań, o których Malone nawet nie pomyślał. Ziewnął i sięgnął po telefon. Jake wrócił i znowu wyszedł, Helena przyszła późno i teraz ubierała się, a za kilka minut będzie gotowa jechać do Wildavine Williams. Dennis Morrison wrócił ze szpitala i leżał w łóżku; chciał zjeść obiad w swoim pokoju. Mały adwokat ogolił się i wolno się ubrał. Nie palił się na ten obiad u Wildavine Williams, ale mógł tam dowiedzieć się kilku rzeczy, które musiał wiedzieć. Miał dziwne uczucie, że ma w ręku wszystkie fakty, z wyjątkiem jednego, i że jeśli natknie się na ten jeden brakujący fakt, wszystko automatycznie ułoży się na swoim miejscu. Nie wiedział, jaki jest ten brakujący fakt lub, kogo on dotyczy, ale był absolutnie pewny, że go odkryje. Spotkał się z Heleną w recepcji. Miała na sobie najzwyklejszą suknię i płaszcz bez futra, była bez biżuterii i bardzo mało umalowana. Spojrzał na nią z uznaniem. Próbowała dać szansę Wildavine Williams. Jednak niewiele jej to pomogło, pomyślał, Helena po prostu nie mogła być brzydka. - Mamy jeszcze czas - oświadczyła Helena. - Pójdziemy zobaczyć, jak się czuje Dennis Morrison. Wpadł na ten sam pomysł. Nie tyle zależało mu na tym, żeby przekonać się, jak się czuje Dennis Morrison, ile dowiedzieć się, czy Dennis znał Howie Luttsa. Młody mężczyzna leżał wsparty na poduszkach, był zmęczony i blady. Skrawek bandaża wystawał ponad kołnierzem piżamy. Było mu bardzo przykro, iż tak nawiał Helenie i Malone’owi, lecz to był jakiś impuls, taki gwałtowny impuls. Chciał koniecznie dogonić doktora Pucketta i powiedzieć, jak mu jest przykro z powodu zamordowania Glorii Garden i... no, w ogóle o wszystkim. - O tym, że mnie tam nie było. l że gdybym tam był... no, wiecie... to może nie doszłoby do morderstwa. - Tego nie może pan być pewny - rzekł Malone. - Mogło dojść do morderstwa, a pan mógłby być tym ostatnim. Dennis wytrzeszczył oczy i rzekł: - Nigdy o tym nie pomyślałem! Przecież ktoś naprawdę próbował mnie zabić. Ale dlaczego? Dlaczego ktoś chciał mnie zamordować? - Jeżeli pan tego nie wie - powiedział Malone, uderzając w koniec cygara - to ja nie będę zgadywał. - To wszystko wydaje się bez sensu - stwierdził Dennis. - A teraz jeszcze bardziej. Wie pan o tych listach? - Tak - odparł Malone. Helena zapytała: - Jakie listy? - Od Berty - wyjaśnił Dennis. - Zwariowała. Na pewno oszalała. - Zachłysnął się i dodał: - Ale to świadczy o tym, że żyje. Mrs Marta Chalette otrzymała dzisiaj rano list od Berty i przekazała go policji. Został wysłany z wodospadu Niagara. Dennisowi pokazał go Artur Peterson. To z pewnością pisała Berta. Była w nim mała wzmianka, dziękująca Marcie za miły prezent, ponadto pisała, że Niagara jest piękna i że Berta jest szalenie szczęśliwa. - Ależ to niemożliwe - powiedziała Helena. Zwróciła się do Malone’a: - Powiedz, co ty o tym myślisz? - Nie mam najmniejszego pojęcia - odparł Malone, zapalając cygaro. - Chyba, że wyszła za mąż za kogoś innego i myśli, że to Dennis. - Miał jeszcze inną, alternatywną teorię i nie chciał jej ujawniać, ale Dennis powiedział za niego: - Albo zwariowała - powiedział dziko Dennis. - To wszystko doprowadziło ją do załamania nerwowego i oszalała. Jednak, ostatecznie, ona żyje! - Wyprostował się i powiedział desperacko: - Powinienem pójść i poszukać jej. Nie mogę tak leżeć bezczynnie w łóżku. Czuję się naprawdę dobrze. - Musi pan pozostać w łóżku - polecił stanowczo Malone. - Niech pan nie zapomina, że tam gdzieś czyha na pana jakiś facet z nożem i policja miała już dosyć kłopotów z tym wszystkim, co już się stało, bez dodawania do tego jeszcze jednego morderstwa. Dennis osunął się z powrotem na poduszki. Udało mu się wymusić słaby uśmiech. - Ma pan oczywiście rację, ale ja się czuję taki... bezsilny i bezużyteczny. Malone wrócił do początkowego tematu rozmowy, lecz rezultaty były mizerne. Dennis nie zapamiętał nic takiego, co mogłoby pomóc w sprawie zamachu na jego życie. Nie dogonił doktora Pucketta, który odpłynął na promie przed jego przybyciem na przystań, po prostu w ogóle nie zdążył na ten prom. Potem stał w tłumie, czekając na następny prom, i nagle poczuł szarpiący ból. Później ktoś go pchnął... Pamiętał zimną wodę i to wszystko. Tak, znał Howie Luttsa. Nie, niezbyt dobrze, poza tym nie znał go jako Howie Luttsa, ale jako Harrisa Lawrence’a. Dopiero teraz dowiedział się, że Harris Lawrence był kuzynem Berty. - Może za jego pośrednictwem dowiedziała się o biurze zatrudniającym mężczyzn do wynajęcia - powiedział Dennis. - W każdym razie ja o tym nie wiedziałem. Wiem tylko, że wysłano mnie, abym wyszedł gdzieś wieczorem i taki był cały tego początek... On nie interesowałby się nią jako klientką, nawet, jeśli była jego kuzynką, ponieważ zajmował się tylko swoimi szwindlami - uśmiechnął się kwaśno - o czym, naturalnie, pan już wie. Czy Dennis wiedział coś o tym lombardzie, w którym pokazała się biżuteria Berty? Coś wiedział, jak przez mgłę, że było takie miejsce, ale nie wiedział, gdzie. Czy Dennis nie natknął się, w czasie, gdy pracował w tym biurze, na jakąś informację, która mogłaby uzasadniać konieczność zamordowania go? Nie, nie miał o tym pojęcia. Czy Dennis kiedykolwiek znał człowieka nazwiskiem Abner Proudfoot? Dennis znał to nazwisko. On był prawnym opiekunem Berty, jednak nigdy go nie spotkał. Zrobiło się późno. Helena wstała i założyła płaszcz, Malone wziął kapelusz. A teraz, czy Dennis będzie grzecznym chłopcem i nie będzie wstawał, biegał tam, gdzie nie należy, i nie zostanie zamordowany? Tak, będzie grzeczny. Czy chce czegoś od nich, zanim odejdą? Nie, nic nie chce, dziękuje. Malone z zadowoleniem zauważył siedzącego w recepcji Schultza, który bezskutecznie próbował nie rzucać się w oczy. Nie wypowiedzieli ani słowa, dopóki nie znaleźli się w taksówce. Wtenczas spojrzał na Helenę i powiedział, ignorując wszystkie inne tajemnicze fakty tej całej sprawy: - Cholernie zabawna historią z tą wieczorową marynarką. - Doprawdy? - spytała wesolutko Helena. Coś w jej zachowaniu niezupełnie mu się podobało. Była zbyt spokojna i zadowolona z siebie. Coś się szykowało. Nie mógł odgadnąć, co bysto mogło być, ale podejrzewał, że go to nie ubawi. Słusznie domyślał się, iż następne kilka godzin nie przypadnie mu do gustu. Po południu wzmocnił się trochę ćwiartką brandy i sześcioma butelkami coca-coli. Popijał tę mieszankę, czekając na wiadomość od Charliego Firmana, a teraz zostało mu po niej miłe uczucie ciepła i lekkiego szumu w uszach. Wspięli się po schodach do apartamentu Wildavine. Zapach czosnku i pasty pomidorowej ciągnął się smugą aż do drzwi frontowych budynku. Słychać było głos Wildavine: - Wspaniałe! Co za werwa! Jakie wieloznaczne! l na trzysta stron! Teraz tylko należy to złożyć w odpowiednie ręce. Siedziała na jednym z malowanych krzeseł, mówiąc do Jake’a, który przycupnął na brzegu kanapy. Z jej uszu zwisały olbrzymie koła, włosy przepasane były zieloną wstążką i miała na sobie jasnopomarańczowy, piżamowy kostium. Była też umalowana, jednak makijaż był zbyt intensywny i nierówny, ale w każdym razie był. Wyraźnie postanowiła zaprezentować się lepiej i bardziej konkurencyjnie. Powitała ich wylewnie i poprosiła, by usiedli na kiwającej się kanapie. Malone rozejrzał się po pokoju. Pichcenie najwyraźniej odbywało się za zasłoną. Obrazy na ścianach oczarowały go, szczególnie jeden, zatytułowany Niedokończona symfonia. Przypominał jasnozieloną dżdżownicę między dwoma bladozielonymi sadzonymi jajkami. Mały adwokat wpatrywał się w niego przez dłuższy czas. Jakże już chciałby znaleźć się z powrotem w Chicago... Wszedł bardzo wysoki, bardzo chudy i bardzo ponuro wyglądający młodzieniec z dzbankiem w ręku. Wildavine podskoczyła, żeby się z nim przywitać. Tuż za nim pojawiła się drobna kobietka z rozwichrzonymi białymi włosami. Ubrana była w jasnoczerwony sweter i obcisłą spódniczkę, a na nogach miała czerwone skarpetki do kostek i tenisówki. - To jest Madame - przedstawiła ją Wildavine z szacunkiem. - Ona maluje. Madame powiedziała głębokim, grobowym głosem: - Jak się macie - i usiadła w kącie z taką miną, jakby to były jej ostatnie słowa wypowiedziane tego wieczoru. - A to Peter Kipp - dodała Wildavine. - Bardzo znany poeta. Młodzieniec postawił dzban na stole, spojrzał na Malone’a i spytał: - Pan czyta czy pisze? - Ani to, ani to - odparł zdumiony Malone. - Ja tu jestem bezprawnie. - Ja recytuję - wyjaśnił młodzieniec. Nalał czerwonego wina do musztardówek, które przyniosła Wildavine. - Improwizuję. Zza zasłony wyłoniła się pulchna, piegowata dziewczyna i oznajmiła, że spaghetti jest już gotowe do podania. - To jest Zora - rzekła Wildavine. - Mieszka obok. Malone, lekko oszołomiony, zastanawiał się, czy Zora pisze, czyta, maluje czy też improwizuje. Okazało się, że była nocną kasjerką w pobliskim kinie i dzisiaj miała akurat wolne. Na jego kolanach wylądował talerz spaghetti. Spojrzał na niego z wątpliwością. Wydawało się, że jest dużo więcej spaghetti niż sosu, w środku leżała samotnie maleńka kulka mięsa. Popił czerwonego wina, by dodać sobie odwagi. Doświadczalnie owinął koniec spaghetti na widelcu i pociągnął go w górę, jednak był to prawdopodobnie początek odcinka długości trzydziestu sześciu cali. - W ten sposób - poradziła wesoło Wildavine i zaprezentowała śmiały i przerażający manewr przy pomocy widelca i łyżki stołowej. - Widzi pan, jakie to proste? Spróbował, ale beznadziejnie się zagmatwał i o mało, co nie skończyło się to udławieniem. Może, pomyślał, powinienem był wypić tylko pół butelki brandy, zanim tu przyszedłem. Wreszcie zakończył techniką podobną do zjadania dżdżownicy przez ptaka i w czasie gdy rozgorzała dyskusja o sztuce, odstawił pusty talerz na stół. Zastanawiał się, jak by tu szybko prysnąć stąd na kawałek przyzwoitego steku. Peter napełnił szklaneczki winem i namówiono go, by zaczął improwizować. Potem wystąpiła Wildavine (po uprzednim napełnieniu szklaneczek) z inicjatywą wyrecytowania wiersza, który na szczęście znała na pamięć. Madame siedziała w kącie, obrabiając czwarty talerz spaghetti. Zora wyniosła naczynia i napełniła szklanki po raz czwarty. W czasie, gdy nastąpiła krótka przerwa w rozmowie, Helena powiedziała wesoło: - Czy wy wiecie, że dzisiaj sprzedałam czasopismu „Dokąd?” swój wiersz? Zapanowała pełna zdumienia cisza. Potem Wildavine sztucznie zachichotała i powiedziała: - Pańska żona ma takie wspaniałe poczucie humoru, mr Justus. Jake odparł sztywno: - Nie sądzę, żeby to było takie zabawne. - Bo też ja nie żartowałam - powiedziała Helena głosikiem skrzywdzonego dziecka. - Dostałam za niego czek. - Sięgnęła po torebkę, otworzyła ją i wyjęła długi, wąski kawałek zielonego papieru. Na górze wydrukowane było Wydawnictwo Zabel. Czek opiewał na dwadzieścia dolarów, dla Heleny Justus, za przekazany wiersz pod tytułem Dlaelli. Podpisał Ouarles Zabel. - Ale kiedy?...-zaczął niezręcznie Jake. - Napisałam go dzisiaj rano - wyjaśniła Helena - i przypomniałam sobie, że miss Wildavine wspomniała o czasopiśmie pod tytułem „Dokąd?” Zabrałam, więc wiersz do mr Zabela, spodobał mu się i kupił go. To czarujący człowiek. - Pani... widziała się z mr Zabelem?... - zapytała Wildavine. Jej głos tak zabrzmiał, jakby Helena mimochodem wspomniała, że właśnie przed chwilą naradzała się z Michałem Aniołem. Nawet Peter Kipp wydawał się być pod wrażeniem. - Dlaczego nie - odparła Helena. - Poszukałam go w książce telefonicznej, zatelefonowałam i umówiłam się z nim na spotkanie. Wildavine bezwładnie opadła na krzesło. Była załamana. Przez ułamek sekundy Malone troszeczkę przestał lubić Helenę. Jake zapytał podejrzliwie: - Co to za wiersz? - Chcecie go usłyszeć? - zapytała Helena. - Jakoś tak się składa, że znam go na pamięć. Złożyła ręce na kolanach i zaczęła recytować jak mała dziewczynka deklamująca Noc przed Bożym Narodzeniem w czasie szkolnego przedstawienia [„The Night Before Christmas - znany wiersz, który dzieci uczą się na pamięć. Mówi on o Św. Mikołaju, który przyjeżdża saniami zaprzęgniętymi w renifery i rozdziela prezenty gwiazdkowe - przyp. tłum.] *. Dlaelli pauza samotność i łzy płacz twój śmiech przecinek to świat to twoja przecinek i radość. Skończyła i uśmiechnęła się. Rozejrzała się dookoła, czekając na aplauz. Wildavine chrząknęła i powiedziała: - Wspaniały! Jaki tragiczny patos! l ten ruch! Ileż w nim emocjonalnej formy! - O, dziękuję! - powiedziała Helena rozpromieniona. - Powiedziałam mu też wszystko o pani. Chce się z panią spotkać. Pragnie przeczytać wszystkie pani wiersze. - Moje wiersze!? - wyjąkała Wildavine. - Mr Zabel? - Mówiąc ściślej - ciągnęła Helena - pozwoliłam sobie zorganizować konkretne spotkanie z panią jutro rano o dziesiątej. Jeśli to pani odpowiada, oczywiście. Opowiedziałam mu o tym wierszu, który nam pani recytowała, i nawet kawałek przytoczyłam. Mam nadzieję, że mi pani wybaczy. Był bardzo zainteresowany i chce go kupić! - uśmiechnęła się promiennie. - Jutro o dziesiątej w jego biurze. Wildavine zdołała tylko wykrztusić: - Och! Malone pozwolił sobie nalać jeszcze jedną szklaneczkę kwaśnego, czerwonego wina. Odwołał wszystko, co pomyślał przed chwilą o Helenie. Miał jednak jakieś nikłe podejrzenie, jeśli chodzi o ten wiersz Heleny... Nigdy, bowiem nie słyszał o tym, by Helena pisała wiersze. W każdym razie nie takie wiersze. Jake milczał. Był oszołomiony. Helena była bardzo zadowolona i dumna, wydawało się, że zachowuje się troszeczkę figlarnie. Peter Kipp chodził po pokoju tam i z powrotem, mówiąc stanowczo, że magiczny płomień poezji nigdy nie zostanie stłumiony gęstwiną wyniosłych drzew leśnej głuszy i nie powinien być gnieciony na miazgę i rozwałkowywany w cienkie, zapisane kartki papieru. - A cóż to właściwie jest atrament? - rzucił z naciskiem pytanie. - Przecież to jedynie straszna trucizna. - Szczególnie, jeśli jest czerwony... - mruknął pod nosem Malone, wypróżniając szklankę czerwonego wina i wkopując ją zręcznie pod kanapę. - Słowa mają skrzydła - rzekł Peter Kipp. W natchnieniu nalał sobie następną szklaneczkę wina i kontynuował: - Słowa to przedmioty uskrzydlone. O, słowa! O, skrzydła! O, przedmioty! - wpadł w trans improwizacji. Madame podała talerz Zorze, aby nałożyła jej spaghetti Jake ciągle siedział oszołomiony i w milczeniu gapił się na Helenę. Malone miał już tego dość, poza tym był głodny. Wsta), podszedł do Wildavine, odciągnął ją do kąta i powiedział dwuznacznie: - Chciałbym porozmawiać z panią na osobności. Oczy Wildavine rozszerzyły się i zabłysły. Rozejrzała się dookoła. Wydawało się, że wszyscy są czymś zajęci. Zaprowadziła go do sąsiedniego pokoju, podobnego do tego, w kto-, rym byli, poza tym że utrzymany był w jaśniejszych kolorach Zamknęła drzwi i zasunęła zasuwkę. - To jest studio Zory - zamruczała - ale Zora nie ma nic przeciwko temu. - Zapaliła świece na stole i kadzidełka na stojaku. Pociągnął nosem i kichnął. Prysnęła perfumami w kierunku świec. Malone pamiętał, że jest dżentelmenem i stłumił następne kichnięcie. - Szklanki - wyszeptał - niech pani przyniesie mi szklanki! Przyniosła mu dwie puste szklanki po galaretce, jakby były jakimiś świętymi pucharami, a on wyciągnął z lewej kieszeni w spodniach pół ćwiartki żytniówki, którą wziął ze sobą na wszelki wypadek. Lekko zachłysnęła się po żytniówce i przyklękła na podłodze. - Chciał pan... Powiedział pan, że chce... ze mną porozmawiać... - Chcę panią o coś zapytać - rzekł Malone. - Tak? - wydyszała. - Pytaj mnie... o wszystko. Malone zapytał: - Co, u diabła, robiła pani w barze hotelu St. Jacques w nocy, kiedy popełniono morderstwo? Wyszeptała „och” i rzuciła się do drzwi. Chwycił ją za rękę i przyciągnął z powrotem. Skuliła się w najdalszym kącie kanapy, przestraszona, z dzikimi oczami. - Weź się w garść, dziecinko - skarcił ją. Chwycił jedną z jej drżących rąk i zaczął rozcierać. - Ponieważ jestem pani przyjacielem, nic o tym nie powiem policji, w ogóle nikomu o tym nie powiem, przyrzekam. - Zaczął rozcierać drugą rękę. - Proszę mi zaufać. Powiesz mi wszystko, dziecinko, prawda? Skinęła głową i zaczęła: - Berta... Malone chwilę odczekał i szepnął: - Tak, dalej. - Nie miałam pieniędzy - wyszeptała - a zawsze jest tyle spraw... Trzeba, co miesięc płacić czynsz, rachunki w sklepie spożywczym, bilety na kolej podziemną, znaczki pocztowe i tak dalej... Pięć centów tu, pięć tam. Trochę przepisuję na maszynie... Płacą mi za stronę... Ale ja nie piszę zbyt szybko... i jestem bardzo dokładna. Mam około stu dolarów rocznie z ubezpieczenia babci. Noszę po niej imię. A Berta miała tak dużo pieniędzy i lubiła mnie. Widzi pan... - przerwała na chwilę - Berta lubiła dziewczęta, a nie chłopców. Malone rzekł łagodnie: - Dalej, dziecinko. - Tylko, że ja nigdy... ona nigdy... no, my nigdy... - znowu przerwała. - No, wie pan, co mam na myśli. - Wiem - powiedział Malone - i wcale mnie to nie zaskoczyło. - Ona zachwycała się moimi wierszami - wyszeptała Wildavine. - Większość z nich była o niej. Pożyczała mi pieniądze i mówiła, że me muszę jej zwracać. A... jeśli chodzi o te rzeczy... to zawsze jakoś udało mi się wykręcić. No, wie pan, o co mi chodzi. Zawsze miałam jakiś pretekst, żeby prosić ją o pożyczkę; odpisywała mi, udając, że we wszystko wierzy, a potem wysyłała mój list i kopię swojej odpowiedzi do swego prawnego opiekuna. Zaczęła się robić coraz bardziej dla mnie kłopotliwa. No, wie pan, nalegała. Jeśli nie, oznajmiła mi, to nie będzie więcej pożyczek, a poprzednie muszę jej zwrócić. Zapalił papierosa, wetknął go do jej ust i zapytał: - A zatem?... - Znalazła sobie tego młodego człowieka, którego namówiła do małżeństwa - odparła Wildavine - żeby ludzie za dużo nie mówili, ponieważ zaczęto już na ten temat plotkować. Nie mam pojęcia, skąd go wzięła. To był jakiś zawodowy partner do tańca czy coś takiego. Wiem, że wynajęła go, aby się z nią ożenił. Mieli wyjechać w długą podróż poślubną. A ja byłam kompletnie bez centa przy duszy, mr Malone, musiałam pożyczyć sto dolarów. Napisałam do niej. Odpisała mi, że nie pożyczy. Potem zatelefonowała do mnie. Było to tego dnia, kiedy wzięła ślub. Przeczytała mi kopię listu, którego jeszcze nie otrzymałam. Potem oświadczyła, że pośle kopię swojego listu i mój list swojemu opiekunowi, chyba, że... - przerwała - no, wie pan, co mam na myśli... chyba że to zrobię. - Tak, wiem - odrzekł Malone. - Nie wiedziałam, co robić, byłam zrozpaczona. Wreszcie zgodziłam się. Była bardzo szczęśliwa. Oświadczyła, że unieważni rezerwację i spędzi miodowy miesiąc w Nowym Jorku, żeby w ten sposób móc widywać mnie codziennie, l tej właśnie nocy umówiła się ze mną na spotkanie. Zapewniła, że w jakiś sposób pozbędzie się swojego nowego męża i że ma dla mnie te sto dolarów. Malone zapytał cicho: - l?... - No i poszłam tam - rzekła Wildavine. - Nie miałam pojęcia, co mogłam innego zrobić. Czułam jednak, że jestem przerażona. Myślałam, by uciec i o innych jeszcze rzeczach. Z recepcji telefonowałam do niej na górę, ale nie było odpowiedzi. Poszłam, więc do baru, zamówiłam drinka i czekałam. Telefonowałam i telefonowałam, ale nadal nie było żadnej odpowiedzi. Wreszcie zrezygnowałam i wróciłam do domu. Oczywiście nigdy nie dostałam tych stu dolarów. - Westchnęła i dodała: - l to wszystko. - Wystarczy - rzekł Malone. Spojrzała na niego wyczekująco, z nadzieją. - l to wszystko, co pan chciał ode mnie? Malone chciał powiedzieć „tak” i odejść, ale jego sumienie l gwałtownie się temu sprzeciwiło. Zwabił ją tutaj pod fałszywym pretekstem. Chociaż te jej zwierzenia może nie były zbytnio pomocne, jednak były dość interesujące. Poza tym, przy tym świetle świec, była prawie ładna. Wyszeptał ochryple: - Nie, to nie było wszystko - i wyciągnął w jej kierunku ręce. Wydała radosny, przytłumiony okrzyk. Wychodząc zatrzymał się przy drzwiach. - Zapomniałem zaznaczyć - powiedział - że jestem prywatnym detektywem, pracującym nad tą sprawą dla pewnego klienta. Tylko nikomu o tym nie mów. Otrzymałem pokaźną sumę na wydatki i jestem upoważniony do płacenia za każdą informację. Twoje nazwisko nigdy nie zostanie wymienione i możesz zapomnieć o całej sprawie, jednak to, co mi powiedziałaś, było dla mnie bardzo pomocne i ważne. Wobec tego tu jest... Wcisnął w jej rękę jeden z pozostałych mu stu dolarowych banknotów. - Dobranoc, kotku - powiedział otwierając drzwi. - Może lepiej popraw sobie szminkę na ustach. Twoi przyjaciele mogliby zastanawiać się, gdzie byłaś. Zbiegł po schodach. Pozostawił Jake’a i Helenę, niech wrócą do hotelu bez niego. Teraz pragnął tylko dwóch rzeczy na świecie: jedną był stek, drugą bar. 30. Dobry powód do znalezienia mordercy Jake otoczył ramieniem Helenę i kierując się ku drzwiom, powiedział: - Czas, żebyśmy już wracali do hotelu. Peter Kipp pozował pomiędzy dwiema zapalonymi świecami, deklamując coś głośno i żarliwie, z czego Jake od czasu do czasu mógł tylko zrozumieć słowa „Helena” i „Dokąd?” Peter tłumaczył, że to była forma gratulacji za wiersz Heleny. Czynił to jak zwykle w postaci-jak to określił-”kompozycji składu improwizowanego”. Madame spojrzała znad talerza, na którym leżały kawałki chleba z masłem, i wypowiedziała drugą uwagę tego wieczoru: - Rozkładu. Wildavine, od chwili, gdy wróciła do pokoju, siedziała cicho na końcu sofy z zaróżowionymi policzkami. Wyglądała tak, jakby była trochę zdziwiona. Zora zmywała w misce naczynia, ale wyszła pożegnać Jake’a i Helenę, zapraszając, aby jeszcze kiedyś wpadli. Wildavine wstała. - Dziękuję wam bardzo za cudowny wieczór - powiedziała Helena, ściskając rękę Wildavine. - To był wspaniały wieczór. Świetnie się bawiłam. Nie zapomnij o spotkaniu z mr Zabelem jutro rano. O dziesiątej. On naprawdę czeka na ciebie z niecierpliwością. Oczy Wildavine zaszły mgłą. - Och, jacy oboje jesteście kochani - powiedziała-oboje jesteście tacy wspaniali. Ponad jej ramieniem Jake mógł widzieć Madame, która właśnie, korzystając z sytuacji, wykradała ostatnią oliwkę z miski na stole i bezwstydnie wychylała włoskiego sikacza wprost z dzbana. - Proszę się nie martwić - zapewniała Wildavine - na pewno tam pójdę. Peter Kipp przyfrunął do drzwi, przybrał odpowiednią pozę i rzekł: - Do widzenia to tylko do widzenia, żegnaj to tylko żegnaj i do widzenia... Jake odparł głośno: - Dobranoc-i prawie zepchnął Helenę ze schodów. Nie odezwał się do Heleny ani słowem. Dopiero, kiedy znaleźli się bezpiecznie w taksówce, powiedział: - Wypluj z siebie. Ona rzeczywiście ma umówione spotkanie z tym facetem? - Naturalnie - odparła Helena. - Myślisz, że będę jej kłamała w takiej sprawie jak ta? - Położyła mu rękę na ramieniu i dodała: - Jake, tak bym się chętnie czegoś napiła. - W hotelu mamy alkohol - stwierdził stanowczo Jake i objął ją ramieniem. Poczuł nagłą pokusę. A może by tak Helena i jego umówiła z tym mr Zabelem z Wydawnictwa Zabel? Nie! Niech Bóg broni! Sam się będzie mozolnie wczołgiwał po drabinie sławy. - Jake, tam za rogiem Czternastej Ulicy jest taki miły, mały barek... Och! Całował ją tak długo, aż minęli Czternastą Ulicę. Potem zauważył: - Coś podejrzanie wygląda mi ten twój wiersz. - To może być jedyny wiersz, jaki kiedykolwiek napisałam - powiedziała z oburzeniem - ale jestem z niego bardzo dumna. Jake, kochanie, na Dwudziestej Szóstej Ulicy... - ...jest taki miły, mały barek - dokończył Jake. - Wracamy do hotelu, pamiętasz? Skąd ściągnęłaś ten wiersz? - Wcale go nie ściągnęłam - powiedziała. - Wzięłam go po prostu z kapelusza. Słowo honoru. A tak ściślej mówiąc, z twojego kapelusza. - Nie ten wiersz - sprzeciwił się Jake. - Właśnie ten wiersz - upierała się. - Wszystkie słowa wiersza napisałam na małych karteczkach i włożyłam je do twojego starego kapelusza. Potem wybierałam jedną po drugiej i przepisywałam jedno po drugim. Potem przepisałam wszystko, razem z interpunkcją, i w ten sposób wyszedł wiersz. Jake, na Trzydziestej Czwartej Ulicy... - Nie jedziemy tam - powiedział stanowczo Jake. - Heleno, w jaki sposób wybrałaś te słowa, które wrzuciłaś do kapelusza? - Zwyczajnie - powiedziała niewinnie. - Wzięłam je z cytatu: Śmiech i radość to twój świat, płacz i łzy to twoja samotność. Jake, powiedz szoferowi, żeby skręcił w lewo na Czterdziestą Drugą i tuż za... Jake nie zrobił nic podobnego, tylko spytał ochrypłym głosem: - A tytuł? - Ach, tytuł! - odparła Helena. - To nie jest tytuł, to dedykacja. Dla Elli. Elli Wheeler Wilcox. To ona napisała te słowa, tylko nigdy nie przewidywała, że staną się cytatem Dlaelli. To bardzo dobrze brzmiało. Wydawało mi się, że to takie słodkie. Dlaelli. Jak jakieś dotknięcie tajemnicy... jakiś ruch. - Miał ochotę dać jej klapsa, tymczasem Helena mówiła dalej: - No dobrze, ale w każdym razie sprzedałam wiersz Wildavine. On zapłaci jej trzydzieści dolarów. Zapewnił mnie. A ona prawdopodobnie potrzebuje pieniędzy. Mam nadzieję, że kupi od niej więcej wierszy. Jake, możemy jechać do „El Morocco”. Jake poddał się. Zakotwiczyli się w Barze Pod Srebrnym Dolarem przy Siódmej Alei. Wśliznął się na stołek barowy obok niej i zamówił dwie podwójne żytniówki, potem spojrzał na Helenę. Śmieszne, że miała na sobie ten stary niebieski kostium i płaszcz polo. Nie był to strój wyjściowy. Zauważył też, widząc ją teraz po raz pierwszy w jasnym świetle, iż prawie pozbawiona była makijażu. Mniejsza z tym, z pewnością miała swoje powody. Nigdy nie można było mieć pewności, co do niektórych decyzji Heleny. Zdał sobie sprawę, że Helena była jedyną istotą na świecie, która wyglądała pięknie nawet na stołku barowym. Była jedyną tak piękną kobietą na świecie. W ogóle jedyną kobietą na świecie. - Heleno - rzekł - chciałem ci coś powiedzieć... - Nie, nie o swojej książce, jeszcze nie. Nie tutaj, w Barze Pod Srebrnym Dolarem. To może poczekać, aż wrócimy do domu. - Coś o morderstwie - dokończył. - Którym?- zapytała Helena. - Glorii Garden? Berty Morrison? Czy w ogóle o jakimkolwiek morderstwie, które się wydarzyło? - zerknęła na niego kątem oka. Przecież Jake musiał jej wiele wyjaśnić, więc może teraz zacznie wyjaśniać. - Proszę, mów dalej, kochanie. Wyrzuć to z siebie. - Nie o jakimś konkretnym morderstwie - rzekł Jake, patrząc z zainteresowaniem w szklankę. - Mam na myśli morderstwo abstrakcyjne. Powiedzmy, Heleno, że ktoś kogoś zamorduje. To przerażające dla ofiary, dla jego rodziny i dla przyjaciół, ale najbardziej przerażające jest dla mordercy. Rozumiesz? Ponieważ ten ktoś, kto morduje, robi to z jakiegoś konkretnego powodu, dla uzyskania jakiegoś konkretnego zysku, zaś ten konkretny zysk okazuje się zupełnie inny niż spodziewał się ten, kto zamordował. - Już dosyć wypiłeś - powiedziała Helena z opiekuńczym błyskiem w oczach. -Wracamy do hotelu. Powstrzymał ją ruchem ręki. - Chcę coś przez to powiedzieć - mówił dalej - oczywiście, w sensie czysto abstrakcyjnym. Przypuśćmy, że ktoś wie o tym morderstwie. Przypuśćmy, że chce znaleźć mordercę z jakichś osobistych powodów. W tym celu sam niejako staje się mordercą, l to wszystko. Ale może ten ktoś jest tylko po prostu ciekawy i nie kieruje się osobistymi powodami... Niemniej to wszystko i tak nie jest w porządku. Po pierwsze, dlatego, że to nie powinno go obchodzić... a po drugie, może masz rację, lepiej wracajmy do hotelu. Helena zsunęła się ze stołka i powiedziała: - Jest jeden cholernie dobry powód, aby znaleźć mordercę, nawet dla kogoś, kogo to nie powinno obchodzić. Powstrzymać tę osobę przed popełnieniem następnego morderstwa. - Poczekała, aż zapłaci rachunek, i kontynuowała: - Można to zrobić na dwa sposoby: pierwszy to znaleźć mordercę, a drugi, znaleźć następną potencjalną ofiarę, śledzić ją i chronić. To był jeden z wielu milionów powodów, dla których tak bardzo kochał Helenę, pomyślał Jake. Zawsze wiedziała, co on chce powiedzieć, nawet, jeśli nie powiedział tego wprost. Próbował znaleźć sposób, w jaki mógłby jej o tym powiedzieć, lecz żaden z pomysłów nie wydawał mu się dobry. „Jesteś taka tolerancyjna” - nie, to za mało. „Kocham cię” - to beznadziejne. Wreszcie udało mu się wyjaśnić, co o niej myślał, całując ją w taksówce na odcinku od Czterdziestej Siódmej Ulicy do Pięćdziesiątej Pierwszej, mimo że dwa razy stawali na czerwonych światłach. Potem w hotelu zapytali w recepcji o Malone’a. Okazało się, że jeszcze nie wrócił. Nic mu się nie stało, stwierdził stanowczo Jake. Malone wie, co robi. Zamknął drzwi apartamentu i powiedział: - Heleno, muszę ci się zwierzyć... Przerwała mu, muskając wargami jego czoło: - Zaraz wrócę, kochanie. Zrób sobie drinka. Zniknęła w sypialni. Jake nalał sobie drinka, ale zostawił go nietkniętego na bocznym stoliku. Musiał jej teraz wszystko powiedzieć. O książce. O całej serii niepowodzeń. Wszystko. O tym, czego dowiedział się o morderstwach, i o tym, czego nie udało mu się dowiedzieć. A potem zadzwonią do Kolei Pensylwańskiej, zarezerwują dwa miejsca w pociągu do Chicago i wszystko będzie znowu okay. Z wyjątkiem tej myśli, jaką Helena posiała w jego umyśle: powód, dla którego należy znaleźć mordercę, powstrzymać go od popełnienia następnego morderstwa. To była bardzo niepokojąca myśl. Czy wiedział wystarczająco dużo z tych pogmatwanych i nie pasujących do siebie faktów, aby ocalić czyjeś życie? Jeżeli wiedział... to nie był tego pewny. Helena wróciła do pokoju. Miała na sobie białoniebieską, satynową sukienkę, szeleszczącą wokół kolan i odkrywającą jasne ramiona. Jej jedwabiste włosy koloru miodu, wyszczotkowane, opadały swobodnie na ramiona. Jej złote pantofelki przybrane strusimi piórami pojawiały się i znikały pod fałdą spódnicy jak dwoje kociąt bawiących się kłębkiem wełny. - Nie wypiłeś drinka - skarciła go, podnosząc szklankę. - Posłuchaj, Heleno - rzekł Jake na pół zdesperowany. - Jest coś, o czym chciałbym ci powiedzieć, a mianowicie... Zadzwonił telefon. Jake zaklął i podniósł słuchawkę. Odezwał się kobiecy głos. - Mr Justus? Chwileczkę, proszę. - Czekał i odezwał się głos Artura Petersona. - Halo? - Czego, u diabła, pan chce - rzucił Jake - o tej porze nocy? Chociaż to tylko pierwsza, ale niemniej... - Wie pan, gdzie jest Dennis Morrison?- zapytał z naciskiem Artur Peterson. - Jest z wami? - Nie, i nie - odparł Jake, patrząc na Helenę. Nie zauważył przedtem, że nałożyła srebrny lakier na paznokcie palców swoich wspaniałych nóg. - A o co chodzi? - Ze szpitala wrócił do hotelu - rzekł Peterson. - W recepcji umieściliśmy policjanta, żeby na niego uważał. Ale gdzieś wyszedł, w jakiś sposób wymknął się pod nosem policjanta - wyjaśnił. - Myślałem, że może pan wie, dokąd poszedł. Policjant nie był tam po to, aby powstrzymać go przed wyjściem z hotelu, ale po to, aby chronić go przed mordercą. Jake odparł chłodno: - Nie widziałem go - i odwiesił słuchawkę. Spojrzał na Helenę. Amatorzy nie powinni mieszać się w pracę policji. W każdym razie morderstwo, tak jak cnota, ma też swoją własną nagrodę. Helena była piękna i on ją kochał. A jednak... dobry powód, aby znaleźć mordercę... Powstrzymać tę osobę, żeby nie popełniła następnego morderstwa... W końcu nie zaszkodzi zadać kilka pytań chłopcu z windy i urzędnikom w recepcji... Jake powiedział: - Zaraz wrócę, Heleno - i szybko wyszedł. Nikt niczego nie widział: ani urzędnik w recepcji, ani szwajcar przed wejściem, ani dziewczyna w kiosku z cygarami, ani boy hotelowy, l tym razem wiedział, że nie była to zainscenizowana milcząca konspiracja. Teraz nie był zazdrosnym mężem i swoje pytania podpierał szeleszczącymi banknotami. Zapytał jeszcze innego chłopca z windy, ale on tylko potrząsnął głową, nie widział nikogo, kto przypominałby Dennisa Morrisona. Jake wsiadł do windy, by wrócić do siebie. Spełnił swój obowiązek, a resztę niech to wszyscy diabli... - Przykro mi, że nie mogę panu pomóc - rzekł chłopiec z windy - ale można by wozić tymi windami woły i nikt by nawet tego nie zauważył. A może zjechał windą towarową albo zszedł pieszo po schodach? Biedny facet, teraz to pewnie dostał już bzika. - Potrząsnął głową i westchnął. - Paskudna sprawa. - Uśmiechnął się. - To źle, że ona nie wiedziała, iż zostanie zamordowana, bo nie wzywałaby wtedy lekarza. - Lekarza? - zapytał Jake i zakręciło mu się w głowie. - Jasne - powiedział chłopiec. - On powiedział, że jest lekarzem i że go wezwała. Zresztą i tak wiedziałem, że to był lekarz, ponieważ miał ze sobą czarną walizeczkę lekarską. Zawiozłem go na górę. Zapytał mnie, jaki numer zajmuje mrs Morrison, i powiedziałem mu. O, przepraszam, mr Justus, nie chciałem pana zawieźć piętro wyżej. - Nieważne - rzeki Jake. - Zjedź teraz do recepcji. Dziękuję. Dennis Morrison wyszedł. Lekarz z czarną walizeczką. Gdyby tylko ktoś mógł powstrzymać mordercę od popełnienia następnej zbrodni... Nagle wpadł na pomysł, dokąd mógł pójść Dennis Morrison - i dlaczego. Wiedział też, że musi za nim jechać. Żeby ocalić życie Dennisa Morrisona. Jake zatrzymał się w recepcji i powiedział do urzędnika: - Proszę zatelefonować do mrs Justus i powiedzieć, że otrzymałem nagłe wezwanie w bardzo ważnej sprawie, l niech jej pan powie, by została w apartamencie aż do mego powrotu. 31. Pułapka i złudzenie Nie zgubiłem się, powiedział do siebie stanowczo Malone, po prostu tylko nie wiem, gdzie jestem. Spojrzał w górę, na nazwę ulicy, żeby sprawdzić, czy dobrze ją odczytał. Mimo braku snu, brandy i coca-coli, czerwonego wina i żytniówki, szkockiej z wodą sodową, wódki i piwa było naprawdę fizyczną niemożliwością, by Czwarta Ulica przecinała Jedenastą Ulicę [W Nowym Jorku Ulice przecinają Aleje, a nie Ulica Ulicę - przyp. tłum.] A jednak wyraźnie wynikało to z nazwy ulicy. Może powinien napisać o tym do Einsteina - i to natychmiast. Zmarnował godzinę, próbując znaleźć restaurację, w której nie podają ravioli, curry, chińskich potraw lub grzanek. Udało mu się odszukać wiele barów, spotkał wielu bardzo interesujących ludzi, których miał nadzieję już więcej nigdy nie zobaczyć. Dotarł do Dwunastej Zachodniej Ulicy, a idąc dalej doszedł do Małej Dwunastej Zachodniej Ulicy. To go okropnie przestraszyło i zawrócił z powrotem. Natknął się na bar prowadzony przez armeńskiego poetę, który brał dolara za drinka lub dawał drinka za darmo, jeśli wysłuchało się jego wiersza. Malone wysłuchał jednego wiersza, zapłacił dolara za następnego drinka i wyszedł. W końcu i tak znowu znalazł się na Czwartej Ulicy. Poszedł tam, ponieważ podobała mu się jej nazwa. Ulica o takiej nazwie musi go wreszcie gdzieś zaprowadzić, a przynajmniej do taksówki, potem do hotelu, wreszcie do biura, w którym będzie mógł kupić bilet na pociąg do Chicago. Zamiast tego Czwarta Ulica ciągnęła się i ciągnęła. Szedł nią uparcie, aż wreszcie stwierdził, że to jakaś pułapka i urojenie. Wyprowadziła go na teren, w którym nagle zniknęła w miejscu, gdzie powinna krzyżować się z innymi. Stał zastanawiając się przez dłuższy czas nad tym terenem i wpatrując się w zamyśleniu w tabliczkę z nazwą ulicy. Najbardziej zdumiało go, że tabliczka też nie znikła. Miał wrażenie, iż coś z tym trzeba zrobić, i to natychmiast, ale zupełnie nie wiedział co. Może powinien zatelefonować na policję. Nie, należało znaleźć powrotną drogę do tego towarzystwa, które tak bezceremonialnie opuścił, i opowiedzieć o tym Jake’owi i Helenie. Oni wiedzieliby, co z tym zrobić. Może tam wrócić bez problemu. To było gdzieś na południe stąd. Nabrał głęboko powietrza i ruszył dzielnie w kierunku, jaki przyjął za południowy. Na pewno południowy? Po minięciu kilku bloków zawahał się i spróbował nowego kierunku. Minął następne kilka bloków i w końcu znowu znalazł się na Czwartej Ulicy. Okazało się, że w ten sposób nigdzie nie zajdzie. W tym momencie minął go jakiś przechodzień. Malone przełamał dumę, zaczepił go i zapytał, jak dojść do Morton Street. Przechodzień myślał przez chwilę. - No - powiedział wreszcie w skupieniu - proszę iść dalej tą ulicą - wskazał kierunek, z którego Malone przyszedł. - Na następnym skrzyżowaniu skręci pan w lewo. Niech pan przejdzie całą długość bloku i skręci w prawo, za następnym blokiem znowu skręci pan w lewo. Przejdzie pan dwa bloki i... - Nieważne - przerwał mu posępnie-sam znajdę. Niemniej próbował iść w kierunku wskazanym przez przechodnia. Kierunek ten zaprowadził go z powrotem na Czwartą Ulicę. Czytał kiedyś książkę o Wielkich Północnych Lasach, w której zawarto wskazówki, jak w razie pobłądzenia znaleźć właściwą drogę. Było w niej coś o oglądaniu kory drzew, tylko teraz problem polegał na tym, gdzie znaleźć drzewo. Rozejrzał się z nadzieją. Ulicą szła schludna kobieta w średnim wieku. Podszedł do niej, uchylił grzecznie kapelusza i spytał: - Przepraszam panią, czy może mi pani powiedzieć, gdzie mógłbym znaleźć drzewo? Kobieta krzyknęła i uciekła. Książka radziła też, aby rozpalić niewielkie ognisko, usiąść przy nim i czekać spokojnie na ratunek. Brzmiało to bardzo rozsądnie. Pamiętaj - pisano w tej książce - że jeśli zabłądzisz, zawsze ktoś będzie cię szukał. Było to bardzo pocieszające. Większość ludzi, kiedy pobłądzą, ulega panice l zaczyna się kręcić w kółko, l to właśnie był jego problem - kręcił się w kółko. Jednak, niestety, wydawało się, że nie znajdzie nic takiego, co mogłoby mu się przydać do rozpalenia niewielkiego ogniska, a poza tym wątpił, czy spodobałoby się to policji. W pierwszym rzędzie powinien trzymać się Czwartej Ulicy. Widocznie on i Czwarta Ulica stanowili dusze pokrewne. Ruszył, więc z uporem wzdłuż Czwartej Ulicy i wrócił z powrotem na skrzyżowanie Czwartej Ulicy z Jedenastą Ulicą. Teraz zaczął się wściekać. Diabli go wezmą, jeżeli Czwarta Ulica znowu zrobi z niego głupka. W każdym razie Jedenasta Ulica wyglądała bardziej obiecująco. Ruszył w nowym kierunku z uczuciem, że teraz wreszcie gdzieś zajdzie. Ach! Waverley Place! To była nazwa, którą pamiętał. Wreszcie gdzieś zaszedł! Z ufnością poszedł dalej i dotarł do szerokiej, dobrze oświetlonej ulicy, wyglądającej jakoś znajomo. Gdzieś tu powinna być Dwudziesta Trzecia Morton Street. Postanowił trzymać się Waverley Place - jedynego miejsca, któremu, jak do tej pory, mógł zaufać. Żeglował radośnie przez szeroką, oświetloną arterię i z nadzieją patrzył na drugą stronę Waverley Place. Wreszcie przypomniał sobie, dlaczego ta nazwa wydała mu się taka znajoma. Znał kiedyś dziewczynę z baleciku, nazywała się Wanda Waverley. To dodało mu odwagi. Doszedł do rogu i rozejrzał się za nazwą ulicy. Waverley Place. Zajrzał za róg. Waverley Place. Zebrał się w sobie i znowu spojrzał na tabliczkę, aby się upewnić. Dochodząc do skrzyżowania Czwartej z Jedenastą Ulicą, miał już naprawdę dosyć, ale teraz, stojąc na rogu Waverley Place i Waverley Place, czuł, że miarka się przebrała. Litościwy los przysłał mu wreszcie pomoc w postaci wolno jadącej taksówki. Przybyła w porę, by uratować go od zupełnego załamania nerwowego. Runął bezwładnie na siedzenie i zamknął oczy. - Dokąd mam jechać? - zapytał kierowca. - Do Chicago! - wyrzęził Malone. - Szybko! Jeszcze trochę się trząsł, wchodząc do recepcji hotelu St. Jacques. Im szybciej wydostanie się z tego miasta, tym lepiej! Na środku recepcji zatrzymała go Helena, chwyciła za ramię i wykrztusiła: - Malone! Jak się cieszę, że tu jesteś! - Zejdź mi z drogi! - rzucił. - Idę się pakować. Do diabła z Abnerem Proudfootem i jego czterema i pół patykami! - Malone, wysłuchaj mnie. - Potrząsnęła nim.-Jake... Spojrzał na nią. Miała na sobie elegancką, jasnoniebieską, satynową suknię, kalosze i futro, błyszczące włosy opadały na ramiona. Wywołało to u niego miłe wspomnienie tego dnia, w którym zobaczył ją po raz pierwszy. - Co z Jake’iem? - zapytał. - Wyszedł - głęboko westchnęła. - Telefonowała policja. Powiedzieli, że Dennis Morrison znowu zniknął. Jake zjechał do recepcji i zadał kilka pytań, a potem przysłał mi wiadomość, że musiał wyjść w pilnej sprawie. Zanim zdążyłam nałożyć futro, kalosze i zjechać tutaj, już go nie było. Malone patrzył na nią zdumiony. Zaczęły w nim walczyć obowiązek z pokusą. - Nie stój tak - niecierpliwiła się. - Malone, zrób coś! - Myślę - powiedział. - Jestem między młotem a kowadłem. Tupnęła nogą i krzyknęła: - W porządku, więc sama go znajdę! - i odsunęła go na bok. Chwycił ja za rękę. - Zaczekaj! - stali tuż obok wielkiego kwietnika, przy którym po raz pierwszy spotkali Dennisa Morrisona. Gdyby wtedy zajmowali się tylko swoimi własnymi sprawami, wówczas nie zaplątaliby się w to wszystko. Patrzył z uwagą na kwiaty. Jeśli udałoby mu się znaleźć ten jeden brakujący kawałek, wtedy mógłby rozwiązać całą zagadkę. - Heleno, jakie kwiaty ukradł wtedy Dennis Morrison, żeby zanieść je na górę dla swojej świeżo poślubionej żony? - A kogo to obchodzi? - znowu głęboko westchnęła. - Lilie. Skinął głową i wziął ją pod ramię. - To tylko chciałem wiedzieć. Idziemy. Poszukamy Jake’a. - Ale gdzie go mamy szukać? - Wiem, dokąd poszedł - rzekł Malone - i dlaczego. - Prawie siłą wepchnął ją do taksówki. - Ponieważ nawet pijak nie zaniósłby lilii żywej dziewczynie. 32. Piękny przypadek samoobrony - Tam jest! - wykrzyknął Malone i ruszył szybko wzdłuż nadbrzeża w kierunku promu. Helena chwyciła go za ramię. - Nie - powiedziała - nie powinien nas widzieć. - Zawahała się. - Malone, on coś tam robi... z jakiegoś powodu... i chce to robić sam. On nas nie potrzebuje, nie chce, żebyśmy byli razem z nim. Musimy mu pozwolić, by zrobił to sam. Jednak musimy tam być. W razie, czego... Tak, po prostu w razie, czego. Zamruczał, że Helena wyraźnie zwariowała, że jest już druga trzydzieści nad ranem i że on powinien się teraz pakować w hotelu. Jake jest dorosły i wie, co robi, a Helena powinna mieć tyle rozumu, by teraz leżeć w łóżku, zamiast w negliżu pływać na jakichś promach. A jeżeli chodzi o Dennisa Morrisona, tę jego zaginioną żonę i morderstwo Glorii Garden, to niech to wszyscy diabli! Schował się za filarem i przyciągnął Helenę do siebie, kiedy Jake obejrzał się przez ramię. Potem rzekł: - Chodź, teraz nas nie widzi. Może uda nam się złapać ten sam prom. - Malone, jesteś cudowny - powiedziała Helena i zaczęła biec obok niego wzdłuż nabrzeża. Jake stał na samym dziobie, tak jakby nie mógł się doczekać, kiedy prom dobije do przystani. Helena i Malone przystanęli w połowie długości pokładu. Prom nagle zadrżał i ruszył. - Może powinniśmy wezwać policję - rzekł Malone. - To niepotrzebne - odparła spokojnie Helena. - Nie oglądaj się teraz, ale Birnbaum, O’Brien i Schultz wsiedli za nami. Oni również próbują się ukrywać. To, co na Manhattanie było mżawką, teraz nad zatoką zmieniło się w ciężko wiszącą gęstą mgłę. Prom płynął powoli, ze wszystkich stron dochodziły melancholijne buczki przeciwmgłowe. Przez mgłę przedzierało się tylko kilka przyćmionych, rozmazanych świateł. - Pierwszy raz płynę promem - narzekał Malone - i w dodatku nic nie widzę. Nawet końca swojego cygara. Na jego twarzy osiadała zimna, mokra mgła. Życzyłby sobie, by ten prom tak nie kołysał. - Malone, wiesz, dokąd płyniemy? - Tak - odpowiedział Malone - jednak nie znam adresu, l dlatego właśnie śledzimy Jake’a. - Zdecydował się wyrzucić cygaro za burtę. - Malone, wiesz, gdzie jest Berta? - Tak - odpowiedział Malone. - l nie męcz mnie. Zastanawiał się, czy udałoby mu się dopłynąć wpław z powrotem do brzegu, gdyby właśnie teraz wyskoczył za burtę. Zacisnął dłonie na relingu. - Ta wieczorowa marynarka... - powiedziała Helena. Malone zdecydował, że zaraz wyskoczy i zaryzykuje utonięcie. - Chciałam poczekać i powiedzieć tobie i Jake’owi razem, ale...- Mały adwokat przerwał jej: - Zamknij się! - ...ale doszłam do wniosku, że... - kontynuowała Helena. Malone zaczął nabierać pewności, że chyba jednak się utopi. - Malone! - wykrztusiła. - Przecież to mały prom, który pływa tylko na Staten Island. Codziennie pływają na nim miliony ludzi. Chyba nie dostaniesz morskiej choroby na głupim promie? Malone odpowiedział: - Ja jestem wyjątkiem - i był nim. Piętnaście strasznych minut później wdrapał się na rampę i bezceremonialnie uwiesił się na jej ramieniu. - Dzięki niebiosom - rzekł- suchy ląd. - Zatrzymał się przez chwilę, aż ten suchy ląd nie przestanie się chwiać pod stopami. - Heleno, czy nie ma jakiegoś sposobu, żeby dostać się z powrotem do Nowego Jorku bez płynięcia promem? - Nie ma - odparła bezlitośnie. - Idziemy. Jake wybiera się w stronę czegoś, co przypomina tramwaj. oJęknął i poszedł za nią. - Będę musiał spędzić resztę życia na Staten Island - stwierdził - ale wcale nie podoba mi się tutaj. Przy stacji stał pociąg złożony z trzech wagonów. Jake wsiadł do pierwszego wagonu, Helena wciągnęła Malone’a do drugiego. Malone miał nadzieję, że Birnbaum, O’Brien i Schultz wsiędą do trzeciego. Zaczynał się czuć lepiej, ale zdecydował się nie mówić o tym Helenie. Zastanawiał się, jak właściwie wygląda ta Staten Island. Nie widział nic, tylko szarobiałą ścianę mgły, za którą było coś, co mógł sobie wyobrazić, lecz czego nie mógł widzieć, jakieś przerażające wizje, których nie mógłby opisać w szanującym się towarzystwie. Drżał. Ktoś zaczął jodłować? A może to tylko koła tak jęczą na zakrętach? Przecięcie nad okiem zaczęło swędzić, żołądek przypominał piłkę futbolową w czasie meczu armia - marynarka, bolały go wszystkie kości. Wiedział, że poczuje się jeszcze gorzej, zanim noc się skończy. Tak, był tego pewien. Krótki pociąg zatrzymywał się na tuzinach stacji. Na każdym przystanku podrywał się razem z Heleną i wyglądał, czy Jake wysiada. Nareszcie Jake wysiadł. Mgła trochę się przerzedziła Przebijały słabo widoczne cienie, przypominające domy albc drzewa, albo jakieś prehistoryczne monstra. Helena podniosła wyżej brzeg sukni, gdy przechodzili przez wysokie, mokre ziel ska, przez które mieli nadzieję dotrzeć do jakiegoś chodnika Ostatecznie to Malone miał nadzieję, że brną tylko przez zielska... Nagle gdzieś blisko zakumkała żaba i oblał go zimny pot. - Nie pozwól, żeby on nam gdzieś zniknął - wyszeptała Helena. Jake szedł powoli, od czasu do czasu przystawał, jakby upewniając się, że idzie w dobrym kierunku. Szli za nim w odpowiedniej odległości i Malone modlił się cicho, by Birnbaum, O’Brien i Schultz nie znaleźli się za daleko od nich. Raz obejrzał się, ale nie mógł ich dostrzec. Stłumił jęk. Był bardzo nieszczęśliwy. Wiedział, co znajdą, gdy Jake zaprowadzi ich do swojego celu, podejrzewał też, iż wie, co się wtedy stanie. To nie było jedynie przeczucie. Pragnął, aby nie stało się to w taki właśnie sposób... Słabe światło uliczne mrugało bezsilnie we mgle, za nim minęli cztery ciemne zarysy domów. Trzy pierwsze nie były oświetlone. Możliwe, że mieszkańcy spali, ale Malone nie był o tym przekonany. Wyglądały na opuszczone. W czwartym domu migotało w oknie słabe światełko. A za domem... Helena chwyciła Malone’a za ramię. Jake stał jak wysoka, nieruchoma, cicha figura na skraju czegoś, co wydawało się być małym, otwartym polem. W środku tego pola znajdowała się inna figura, oparta na rękach i kolanach. Helena i Malone podkradli się bliżej. Nagle otworzyły się drzwi domu, rzucając długi, wąski snop światła. W drzwiach stanął stary doktor Puckett. W jednej ręce trzymał latarnię, w drugiej staroświecki rewolwer. Malone próbował ze wszystkich sił zachowywać się cicho, ale mgła dokładnie już mu dokuczyła. Głośno kichnął. Jake odwrócił się i spojrzał na nich. - Co wy tu, u diabła, robicie? - To ja chciałbym wiedzieć...- zaczął z oburzeniem Malone. Helena jęknęła, wskazała palcem i zapytała: - Co on tam robi? Malone spojrzał na Dennisa Morrisona. Szybko zamknął oczy, ale obraz i tak nie znikał. Śmiertelnie blada, zdesperowana twarz, pokryta porytym strugami potu błotem, z mokrymi, potarganymi włosami nad czołem, z wytrzeszczonymi, płonącymi przerażeniem i szyderstwem oczami. Jego ręce były całe pokryte błotem, posiniaczone, podrapane i zakrwawione. Za nim leżała mała łopatka ogrodowa. Ostatnie kilka stóp szaleńczo grzebał w ziemi gołymi rękoma. - No, on szuka głowy Berty Morrison - powiedział spokojnie doktor Puckett, schodząc po stopniach do ogrodu. - Tylko, że tutaj jej nie znajdzie. Jest zakopana tam, w kącie, przy dzikiej jabłoni - dodał tonem łagodnej nagany. - Nie ma sensu niszczyć buraczków, właśnie je wysiałem. Powinieneś sobie kupić porządną łopatę, synu. - Nie mogłem nigdzie znaleźć - tłumaczył się Dennis Morrison. Wstał z kolan z nagłym okrzykiem przerażenia, potem zamilkł. To milczenie było straszniejsze od tego krzyku. - Chwileczkę! - rzucił Jake. - Doktorze Puckett... Doktor Puckett zdawał się nie słyszeć. Postąpił kilka kroków w głąb ogrodu. Helena krzyknęła, Jake chwycił ją i mocno trzymał. - Nie powinieneś był zabijać Hazel - powiedział doktor Puckett. Jego głos brzmiał spokojnie, zbyt spokojnie. - Berta była złą kobietą, może zasługiwała na to, żeby ją zabić, ale Hazel tyle dla ciebie zrobiła. Nie powinieneś był jej zabijać. - Nie chciałem jej zabić! - wrzasnął Dennis. - Nie chciałem też zabijać Berty. Ale musiałem! - Spróbował wstać, ale znowu upadł na kolana. Malone krzyknął: - Nie! - jednak nie pobiegł do doktora Pucketta, tylko w kierunku Dennisa Morrisona. - Proszę, niech się pan odsunie, mr Malone - rozkazał doktor Puckett. - Nie jestem dobrym strzelcem i nie chcę niepotrzebnie nikogo zranić. Malone podbiegł, nie zwracając na to uwagi. Dostrzegł ruch ręki Dennisa Morrisona w kierunku kieszeni. Chciał krzyknąć ostrzegawczo, ale głos uwiązł mu w gardle. Nagle z mgły wyłoniła się masywna postać. Uderzenie pięści wylądowało na jego szczęce, ciężkie ciało powaliło go na ziemię i silnie przytrzymało. Usłyszał strzał i świst blisko przelatującej kuli, potem następny strzał z innej strony. Uniósł głowę w porę, aby ujrzeć, jak oczy Dennisa Morrisona rozszerzają się w panicznym przerażeniu i zdumieniu, zanim upadł w błoto głową naprzód, i jak z jego ręki wypada pistolet. Schultz pomógł Malone’owi wstać. - Mam nadzieję, że pana nie uszkodziłem - powiedział z niepokojem, a następnie dodał ze złością: - Ty przeklęty głupcze, czy nie wie pan, że nie wolno robić takich rzeczy? Malone nie słuchał go, nikt go nie słuchał. Wszyscy, nawet O’Brien i Birnbaum, patrzyli na doktora Pucketta. Doktor Puckett patrzył na swój rewolwer. Wydawało się, iż jest zmęczony i jakby zaskoczony. - Myślę, że jednak nie powinienem był tego robić - rzekł - ponieważ teraz to ja jestem mordercą, prawda? Malone podszedł do niego i wyjął staromodny rewolwer z omdlewających i bezwładnych palców. - Niech się pan nie martwi - uspokoił go. - Mieliśmy do czynienia z bardzo pięknym przypadkiem samoobrony, najwspanialszym, jaki widziałem w życiu, i do tego wobec mnóstwa świadków. A poza tym ma pan cholernie dobrego, najlepszego na świecie adwokata. 33. Zapłata - To jest tego rodzaju przypadek - oświadczył surowo Artur Peterson - który niezmiennie przynosi takie same rezultaty, gdy niewyszkoleni amatorzy w dobrych intencjach próbują mieszać się w oficjalne działanie policji. Malone rzekł: - Bzdury! - Wreszcie udało mu się zapalić cygaro. - Przecież to my znaleźliśmy głowę Berty Morrison. A może nie, co? l ciało Glorii Garden, l mordercę. Wtrącił się O’Brien: - Niech go pan zostawi w spokoju, Peterson. To mój kuzyn. - Mój też - dorzucił Birnbaum - od strony matki. Schultz dodał: - Był bezbronny i kiedy zobaczył tego faceta, wiedząc, że to morderca, zaczął biec. - Zastanowił się nad tym, co powiedział i uzupełnił: - Nie uciekał, biegł w jego kierunku. - Niemniej - zauważył Artur Peterson - to wtrącanie się spowodowało śmierć Dennisa Morrisona. - W ten sposób zaoszczędziliśmy władzom tego stanu kosztów procesu - powiedział Malone, żując cygaro - i kosztów energii elektrycznej. A poza tym pan w ogóle nie jest nam wdzięczny za to wszystko, cośmy zrobili. Niech pan weźmie pod uwagę, że za wykrycie tego szalonego mordercy dwóch bezbronnych kobiet pan zbierze wszystkie laury. - Powoli rozgrzewał się i zaczął przemawiać tak, jakby był w sądzie. - To pan ujął go właśnie wtedy, gdy wrócił do miejsca, w którym pogrzebał głowę jednej ze swych ofiar i ciało drugiej. Właśnie wtedy, gdy miał zamordować starego ojca jednej ze swoich ofiar... a który, na szczęście, strzelił pierwszy. Artur Peterson odchrząknął i powiedział: - W tym, co pan mówi, coś jest, oczywiście. - Ma pan cholerną rację - rzekł Malone. Modlił się, by doktor Puckett dotrzymał obietnicy, nie odzywał się i pozwolił mówić swojemu adwokatowi. Niewielkie biuro Artura Petersona było pełne ludzi. Była tam Helena, z piękną, bladą twarzą i błyszczącymi włosami, opadającymi swobodnie na ramiona, i bladoniebieską, satynową suknią, całą pobrudzoną błotem. Obok niej siedział Jake, trzymając ją mocno za rękę. Doktor Puckett siedział bez ruchu, w milczeniu. O’Brien, Birnbaum i Schultz ustawili się przy ścianie, patrząc z zachwytem na Helenę. Przy drzwiach stał - odmówił zaoferowanego mu krzesła - wściekły Abner Proudfoot. Malone był cały obolały. Nie żeby specjalnie coś go bolało, w ogóle wszystko go bolało. Jego ubranie było w opłakanym stanie, zwłaszcza, dlatego, że upadł w błoto przywalony ciężkim cielskiem Schultza. W szczęce czuł pulsujący ból w miejscu, gdzie dosięgnęła go pięść Schultza, rozcięcie nad okiem otworzyło się na nowo i zaczęło trochę krwawić. Powrotna podróż promem była równie straszna, jak się tego spodziewał, a nawet gorsza. W tej chwili chętnie oddałby dwadzieścia lat życia za drinka. Mimo wszystko był szczęśliwy. Wiedział, że mógłby wybrnąć z sytuacji, gdyby tylko pozwolono mu wszystko opowiedzieć. - Ależ, Malone...- zaczęła Helena. Rzucił jej uciszające spojrzenie. - Morrison był szaleńcem - powiedział Malone w zamyśleniu. - Był obłąkany i pił. To wszystko tłumaczy. - Ostatecznie miał nadzieję, iż to mogłoby tłumaczyć. Zwrócił się do Petersona. - Chyba zdaje pan sobie sprawę, że zachowywał się w sposób niezrozumiały. Na przykład to jego pływanie tam i z powrotem na promie... Artur Peterson zmarszczył brwi: - Jednak doktor Grosher stwierdził, że był zdrowy na umyśle. Ale jednocześnie wiemy, że doktora Groshera czasem można oszukać. - Jake zakaszlał przepraszająco. - Mimo wszystko ta cała historia z zamianą głów... - rzekł Peterson. - Pokiereszowanie ciała Glorii Garden i pogrzebanie go z głową Berty w ogrodzie jej ojca... - W ogrodzie szwagierki jej ojca - poprawił Schultz, który miał fioła na punkcie precyzji. - To najwyraźniej wskazuje na czyny szaleńca - rzekł Malone. - l niech pan lepiej nazywa ją Glorią Morrison, ponieważ on też się z nią ożenił. Popełnił bigamię, żeniąc się z Bertą dla jej pieniędzy, i zamordował Glorię. Kiedy sobie uzmysłowił grozę tego, co uczynił, zamordował Bertę w przypływie jakiejś szaleńczej próby zapłacenia za swoją winę, a potem zamienił głowy tych dwóch nieszczęsnych kobiet. Dlaczego? No właśnie. Bowiem ten właśnie czyn najlepiej świadczy o jego szaleństwie. Jednak, jak wszystkie szalone czyny, tak i ten miał pewne pokrętne znaczenie. Kobietę, którą znaleziono zamordowaną w hotelu St. Jacques, świat zapewne rozpoznałby jako jego żonę. A jednak dla niego osobiście Gloria, ta ukryta żona, była jego prawdziwą żoną. Dlatego też przyłożył głowę Glorii do ciała Berty. - Ale, mr Malone... - zaczął z wahaniem doktor Puckett. Malone odwrócił się do niego i powiedział szybko: - Pytam pana jako lekarza - rozejrzał się po pokoju - pytam was wszystkich jako ludzi inteligentnych: czy ten czyn był czynem normalnego człowieka? Chyba na to pytanie nie trzeba odpowiadać „nie”, czytam to z waszych oczu. - Przerwał i otarł czoło. - l po co ten pogrzeb o północy, w opuszczonym miejscu Staten Island? Pytam was, po co? Ponieważ jego nieszczęsny, szalony umysł wymagał, aby w jakiś sposób zwrócić biedną Glorię Garden jej staremu ojcu, którego tak strasznie i brutalnie skrzywdził. - Zamknął oczy na moment. W następnej chwili Helena pomyślała, że zapomni i zacznie domagać się, by sędzia udzielił pouczeń ławie przysięgłych, aby z tego powodu uznała go niewinnym. - No dobrze - wtrącił się O’Brien - ale jakim cudem Gloria sprzedała biżuterię, która należała do tej drugiej kobiety? Malone zwrócił się do niego z groźnym spojrzeniem. - A może pan tego dowieść? Przedkłada pan słowo... pasera nad słowo znanego i poważanego adwokata? - Potrząsnął głową ze smutkiem. - Tylko niebo - dodał pobożnie - będzie wiedziało, kto sprzedał biżuterię Prince’owi. - No, dobra...- rzekł mrugając oczami Schultz. - Ale dlaczego ktoś chciał jego zamordować... No, tego Dennisa Morrisona? - A czy ktoś widział, jak go próbowano zabić? - natarł Malone. - Byli jacyś świadkowie, którzy to widzieli? Znaleziono tego, kto zaatakował? Odpowiedź na te pytania, panie i panowie, brzmi: „nie!” Biedny chłopak - westchnął ze smutkiem - w swym szaleństwie próbował popełnić samobójstwo. Artur Peterson skinął głową i powiedział: - Tak, to możliwe. To wszystko brzmi rozsądnie. Dostał szału, popełnił te dwa morderstwa, zamienił głowy i w ogrodzie doktora Pucketta pogrzebał ciało jednej żony z głową drugiej żony. - Szwagierki... - mruknął pod nosem Schultz. - Chwileczkę - wtrącił Birnbaum - proszę mi wybaczyć, mr Malone. - Zmarszczył brwi. - Pogrzebał ją. To, po co później próbował wykopać? - Kto wie? - rzekł Malone. - Kto teraz wie i kto będzie wiedział w przyszłości? - westchnął. - Może - wyszeptał - ten człowiek był nekrofilem. - Co to, u diabła, znaczy?- zapytał O’Brien. - Może lepiej pominiemy to w raporcie, Peterson. Wystarczy, że ten facet miał fioła i na szczęście doktor Puckett wystrzelił w odpowiednim momencie. - Piękny przypadek samoobrony - rzekł Malone. Uśmiechnął się uspokajająco do doktora Pucketta. Zmęczone oczy doktora oddały mu uśmiech. - Uważam, że to wszystko wyjaśnia. - Z wyjątkiem listów - zauważył Artur Peterson. - Chodzi o te listy, które wysłała Berta Morrison. To ciągle jeszcze jest niejasne. - To już głupstwo - Malone lekceważąco machnął ręką, jednak zmarszczył czoło. - Zamordowana kobieta pisze listy i on to nazywa głupstwem - jęknął Birnbaum. - Po co te zmartwienia? - spytał Malone Petersona. - Przecież macie już całą sprawę zamkniętą! Macie wyjaśnienie, macie motyw i nieżywego mordercę! Gdybyście mnie zapytali, powiem, że policja może być dumna z załatwienia tej sprawy. Powinniście wszyscy otrzymać awans. - Zaczął rozwijać nowe cygaro. - Poza tym - rzekł Jake - ja mogę wyjaśnić sprawę tych listów. - Ścisnął rękę Heleny i wstał. Może być nieudolnym detektywem - amatorem, działającym na własną rękę, ale mógł dodać do tej sprawy coś od siebie. - Berta Morrison - powiedział - była bardzo metodyczną kobietą. Miała książkę adresową, w której zapisywała dane o prywatnym życiu swoich przyjaciół. Miała spis wszystkich tych, od których otrzymywała listy, i spis tych, którzy jeszcze jej nie odpisali. - Wiemy o tym - wtrącił Artur Peterson. - No więc - kontynuował Jake - ona i jej mąż z jakiegoś powodu zdecydowali się spędzić cichy i spokojny miesięc miodowy na Manhattanie, zamiast wyjechać w uprzednio zaplanowaną podróż. Wiem o tym, bowiem gdy Dennis był na tym swoim pijackim wypadzie, ona rozpakowała wszystkie rzeczy, jakby zamierzała zostać w hotelu St. Jacques przez miesiąc. Jednak wszystkim swoim przyjaciółkom powiedziała, iż wyjedzie w podróż poślubną. Napisała, więc te wszystkie swoje podziękowania i tym podobne, datując je naprzód. Prawdopodobnie napisała też kartki pocztowe i założę się - o niezbyt wiele, ale założę się - że jej przyjaciółki będą otrzymywały te kartki jeszcze przez parę tygodni [Jake miał racją, otrzymywały - przyp. aut.] W jej maszynie do pisania był wkręcony list do wujka George’a, datowany trzy tygodnie naprzód, a wśród papierów znalazłem zapłacony kwit z World-Wide Maiły Service. - A cóż to, u diabła, za instytucja? - zapytał Malone. - To instytucja wysyłająca listy - rzekł Jake. - Powinienem wszystkiego się domyślić, kiedy zobaczyłem ten kwit, ale wtedy moje myśli zaprzątnięte były czymś innym. Kiedy byłem agentem prasowym i menedżerem, znałem bardzo dobrze tę instytucję. Oni wyślą w twoim imieniu list z każdego miejsca w kraju. - Westchnął głęboko. - Przypuśćmy, że jesteście menedżerem tenora śpiewającego w radiu i chcecie, żeby dostał jakiś list od swego fana, na przykład z Tennessee, gdzie go nie bardzo lubią. Piszecie, więc ten list, a World-Wide Mailing Service wysyła go z każdego wybranego przez was miasta w Tennessee. Albo, przypuśćmy, chcecie, by ktoś myślał, że jesteście na Florydzie, kiedy w istocie siedzicie sobie spokojnie w domu przy kaloryferze. World-Wide Mailing Service wyśle kartkę za was. Berta chciała, żeby jej przyjaciółki myślały, iż jest w podróży poślubnej, więc przesyłała im listy za pośrednictwem World-Wide Mailing Service. - No, niech to diabli! - rzekł Malone. - Jake! - wykrzyknęła Helena. - Jesteś wspaniały! - To bardzo interesujące - powiedział Artur Peterson. - No, teraz wydaje się, że już wszystko załatwiliśmy. - Mam szczerą nadzieję, iż ma pan rację - odezwał się Abner Proudfoot. Stał w kącie jak ponury posąg. - A teraz chciałbym pana poinformować, że jestem głęboko oburzony. Wywleczono mnie z łóżka i sprowadzono tutaj o tej porze nocy tylko po to, bym musiał wysłuchiwać tych wszystkich wyjaśnień. - Do diabła z wyjaśnieniami! - rzekł Malone. - Sprowadziłem tutaj pana, przyjacielu, po to, by mi pan wypisał czek. - Wyciągnął z portfela pognieciony papier. - Ja, Abner Proudfoot, jako opiekun Berty Morrison, z domu Lutts, zobowiązuję się wypłacić Johnowi Josephowi Malone’owi cztery tysiące pięćset dolarów, jeśli znajdzie wyżej wymienioną Bertę Morrison, z domu Lutts, i udowodni, że nie jest winna morderstwa popełnionego w apartamencie 713 hotelu St. Jacques, w nocy 9 kwietnia. - Odczytał to głośno i powiedział: - Wyciągaj pan książeczkę czekową, przyjacielu. Znalazłem Bertę i z całą pewnością nie popełniła ona morderstwa, skoro sama była ofiarą. - Nonsens - rzekł Abner Proudfoot. - Może to i nonsens - odparł Malone - ale to jest napisane pańską własną ręką. - Rozejrzał się po pokoju. - Może ktoś podać mr Proudfootowl wieczne pióro? - Natychmiast pojawiło się sześć wiecznych piór. - Nie przyszedłem tu po to, żeby wysłuchiwać tych bzdur - rzekł Abner Proudfoot. Zaczął wkładać na głowę kapelusz. - Jeżeli jest pan winien mojemu kuzynowi Malone’owi jakiekolwiek pieniądze, lepiej załatw to, chłopcze, jak najszybciej - rzekł O’Brien, występując krok do przodu. - Albo my ci je odbierzemy w jego imieniu - dodał Schultz, występując dwa kroki do przodu. - A jeżeli ta sprawa trafi do sądu - uzupełnił Bimbaum - to mam tam wujka. Jest sędzią. - To już nie należy do mojego wydziału - dodał Artur Peterson - ale wygląda na to, że jest to legalne roszczenie. Abner Proudfoot otworzył usta, aby coś powiedzieć, rozejrzał się wokoło i zamknął je z powrotem. Ale robiąc krok ku drzwiom, powiedział: - Porozmawiam na ten temat z moim adwokatem. Wypraszam sobie, by mnie tu straszono. Oczy Schultza zabłysły z radości przed spodziewaną walką, odwinął już jeden rękaw. - Zostaw go - powstrzymał go mały adwokat. - On nie lubi, żeby go straszyć. Przecież słyszałeś. - Wyjął cygaro i zaczął je powoli rozwijać. - To dobrze, że Dennis Morrison był wariatem. To dobrze, że nie zamordował Berty tylko dla jej pieniędzy, ponieważ byłby bardzo rozczarowany, gdyby dowiedział się, że i tak nie otrzymałby żadnych pieniędzy. - Przecież dostałby pieniądze - sprzeciwił się Artur Peterson z malującym się na twarzy zaciekawieniem - dziedziczyłby po niej jako jej mąż. - Jeżeli było coś do odziedziczenia - sprostował Malone. - Może Berta o tym nie wiedziała, a może też nie miała w ogóle żadnych pieniędzy. Może te pieniądze zostały roztrwonione, przegrane. - Spojrzał na Abnera Proudfoota i uśmiechnął się przyjaźnie. - A może tak się składa, że udało mi się natknąć na coś w rodzaju dowodu i biorąc wszystko razem pod uwagę, byłoby to bardzo interesujące? Abner Proudfoot spojrzał na niego, na Artura Petersona, a potem na trzech policjantów. Następnie wyciągnął książeczkę czekową, wieczne pióro i powoli, dokładnie wypisał czek, stawiając nad każdym „i” kropki. Malone patrzył na niego uszczęśliwiony. Pomyślał, że może powinien był poinformować policję o nadużyciach Abnera Proudfoota, może powinien opowiedzieć o zakurzonym luksusie domu Abnera Proudfoota, o jego zdezorganizowanym i upadającym biurze bez pracowników i o dowodach, jakich dostarczył mu Charlie Firman, ale, mówiąc szczerze, nie zależało mu na tym. Abner Proudfoot i tak dostanie za swoje. Po pierwsze, już był bankrutem, po drugie, spadkobiercy Berty i tak będą badali to wszystko i kiedy dowiedzą się, że fortuna Berty rozpłynęła się, wniosą skargę. Z wyrazu twarzy Proudfoota, kiedy podpisując czek przekreślał ostatnie „t”, wydawało się, iż pisze własną krwią. - Dziękuję, przyjacielu - rzekł Malone. Wziął czek, podmuchał, żeby osuszyć atrament, złożył go i schował do kieszonki kamizelki. - Wiedziałem, że będzie pan rozsądny, l żeby panu udowodnić, że ja też mogę być rozsądny... - wyjął kawałek papieru, który przysłał mu Charlie Firman i na którym zawarte były wszystkie fakty i wyliczenia, i lekkomyślnie wręczył go Abnerowi Proudfootowi - ...weź go i wsadź do swojego pamiętnika, chłopcze. Proudfoot spojrzał na niego. Przez chwilę sprawiał wrażenie przestraszonego, lecz po chwili wyglądał już jak człowiek, który wiedział, że przegrał i dostał lanie. Wreszcie rzucił wściekłe, mściwe spojrzenie. - To szantaż - powiedział zimno. - Żądam, by tego człowieka aresztowano. Sami widzicie, jak zmusił mnie do podpisania czeku. Widzieliście, że zwrócił mi w zamian za to papier pełen fałszywych oskarżeń. - Rzucił ten papier na biurko Artura Petersona. - Może popełniłem pewne błędy w sprawach finansowych i jeżeli będzie można dowieść, że tak było, to wtedy z przyjemnością poniosę karę, ale to... to jest zwykłe wymuszenie! - Zatrzymał się, jakby zabrakło mu słów. - No, no, no! rzekł O’Brien. - To bardzo brzydkie słowo. Artur Peterson spojrzał na papier, przeniósł wzrok na Malone’a, potem wymienił spojrzenia z O’Brienem, Birnbaumem i Schultzem. Zdjął okulary, złożył je i włożył ostrożnie do futerału, następnie rozpoczął przemowę traktującą o roli policji, jej roli w życiu obywateli i o wadze odpowiedzialnej pracy policjanta, który nie waha się ryzykować życiem na służbie. Podziękował Malone’owi za pomoc w wyjaśnieniu morderstwa, pogratulował Jake’owi jego wspaniałej pracy dedukcyjnej i spojrzał z uznaniem na Helenę. Z przykrością będzie musiał umieścić doktora Pucketta w areszcie, jednak tylko tymczasowo, ponieważ wyraźnie oddał strzał w samoobronie i dzięki temu uchronił społeczeństwo przed czynami groźnego szaleńca. Ma nadzieję, że doktor Puckett będzie miał zagwarantowane maksymalne wygody w czasie tego krótkiego odosobnienia. Pochwalił O’Briena, Birnbauma i Schultza za ich niestrudzone wysiłki i dorzucił zręczne zdanko na temat skuteczności działania jego wydziału. W czasie tego przemówienia Malone chwycił z biurka ów oskarżający papier i zapalił nim cygaro. Popiół spadł niezauważenie do kosza Artura Petersona. - A jeżeli chodzi o pana - powiedział Artur Peterson, zwracając się do Abnera Proudfoota - to pańskie oskarżenia nie pokrywają się z faktami. Nie ma żadnego dowodu na to, aby uzasadnić pańskie pretensje. Poza tym...- wykrzywił usta w nikłym, lecz wyraźnie kpiącym uśmieszku-to nie należy do mojego wydziału. 34. Lepiej mieć dobre wyjaśnienie Jake ziewnął i przeciągnął się. - Już siódma. Powinniśmy posłać po śniadanie, czy też może powinniśmy wszyscy pójść spać i zjeść śniadanie dopiero wtedy, gdy się obudzimy? Malone oświadczył, że ma zamiar nie spać aż do chwili, gdy otworzą bank i będzie mógł szybko zrealizować czek. Zerknął na zegarek i powiedział: - Jeszcze czas na śniadanie. - Według mnie jest już cholerny czas na kolację - ziewnął Jake. - A najbardziej jest czas, byśmy sobie wszystko dokładnie wyjaśnili. Ja zamówię śniadanie, a wy obaj dobrze się nad tym zastanówcie - powiedziała Helena. Jake i Malone nie mieli teraz najmniejszego zamiaru zaprzątać sobie głowy wyjaśnieniami. Patrzyli w ślad za nią, jak podeszła do telefonu złożyć zamówienie. Przebrała się w długą, białą, puszystą szatę, która upodabniała ją do anioła na gwiazdkowej choince. Umyła twarz, nałożyła świeży makijaż i wyszczotkowała lśniące włosy. - Proszę przysłać sześć omletów - powiedziała do słuchawki - ze smażonymi ziemniaczkami, gorące bułeczki, marmoladę i sześć dzbanków kawy. - A do tego ćwiartkę dżinu i dwie kwarty piwa - podpowiedział Malone, gwałtownie machając ku niej ręką. - l kawałek bezowo-cytrynowej szarlotki. Powtórzyła to wszystko do słuchawki, przerwała połączenie i zwróciła się do niego z oburzeniem: - Co to za pomysł pleść takie łgarstwa temu łatwowiernemu Arturowi Petersonowi? - Posłuchaj - powiedział Jake - jest już późno i wszyscy jesteśmy zmęczeni. - Może i jest późno - rzuciła z uporem - ale wcale aż tak nie jesteśmy zmęczeni. Prawdę mówiąc, jesteście zobowiązani udzielić mi pewnych wyjaśnień. - Ja to zrobię - powiedział z podobnym uporem Jake - kiedy zostanę nakarmiony, prędzej nie. - A kiedy już o tym mówimy - dorzucił Malone - to co z tą wieczorową marynarką? Helena uniosła dumnie głowę i milczała tak długo, aż zapukano do drzwi. Potem milczała tak długo, aż połowa dżinu i piwa wraz z całym jedzeniem nie zniknęły ze stołu, następnie nalała jeszcze trzy drinki i zwróciła się do Malone’a: - No i co? Dlaczego powiedziałeś to wszystko Arturowi Petersonowi? Malone odpowiedział ze złością: - Czyn doktora Pucketta był całkowicie usprawiedliwiony. Chyba nie chciałabyś, żeby zgnił w więzieniu, prawda? Jestem przekonany, że mam rację. No i teraz jest bezpieczny z tą swoją samoobroną. Nie mógłbym wyciągnąć go z tego, gdyby oskarżono go o znęcanie się nad zwłokami i przenoszenie ciała bez zezwolenia. - Skąd to wiesz? - zapytała Helena. - Z tych lilii - rzekł Malone. - A dlaczego ty nie idziesz spać i nie zostawisz mnie w świętym spokoju, co? - A ty, Jake? - Helena zwróciła się do Jake’a. - Skąd ty wiedziałeś? - Z tej czarnej walizeczki - wymamrotał Jake. - l ten chłopiec z windy. A teraz spływaj i pozwól mi spać. Helena znowu nalała trzy drinki i powiedziała stanowczo: - Nie pójdziecie spać tak długo, aż wszystkiego mi nie wyjaśnicie. Nie pójdziecie spać, nawet gdybym miała rozpalić ognisko pomiędzy waszymi różowymi paluszkami u nóg. Może powinniście porównać swoje informacje i razem wypichcić jakąś wiarygodną historię, l lepiej, żeby ona była naprawdę dobra. Jake przyznał się, że przekupił pokojówkę, przeszukał apartament 713 i przy pomocy dedukcji doszedł do przekonania, iż Berta planowała pozostanie na miejscu, podczas gdy Dennis Morrison nie zamierzał tego robić. Malone powiedział o tym, co wyznała mu w zaufaniu Wildavine, która wyjaśniła, jaki był powód pozostania Berty. Jake usprawiedliwiał się, że nie poznał się na tym kwicie z World-Wide Mailing Service, a Malone wyjaśnił swoje powiązania z Abnerem Proudfootem, pomijając kilka detali, które uważał za sprawę wyłącznie osobistą (i że to, do cholery, nie był niczyj interes). Jake przyznał, iż już wcześniej podejrzewał Wildavine, a Malone wyjaśnił - może, dlatego, że tak sobie życzył - że z początku wszystko zwalał na Abnera Proudfoota. Helena stwierdziła, iż wszystkie te dane autobiograficzne są bardzo interesujące, niemniej jednak chciałaby dokładnie wiedzieć, co się właściwie wydarzyło. - Z czyjego punktu widzenia? - zapytał Malone. - Z punktu widzenia Dennisa Morrisona? No, historia jego życia, jaką nam podał, w zasadzie była prawdziwa, poza tym, że coś tam opuścił. Zgadzało się, że pracował w biurze wynajmu mężczyzn do towarzystwa, wszakże opuścił je, kiedy ożenił się z Glorią Garden, ponieważ miała ładny dochodzik, z którego mogli wygodnie i dostatnio żyć. - Opuścił je, zanim się ożenił - sprostował Jake i aby tego dowieść, przyniósł z miejsca, w którym ją ukrył, korespondencję między Glorią Garden a Dennisem Morrisonem. - Nieważne, w każdym razie ożenił się z nią - rzekł Malone. - Jednak widocznie nie zarabiała wystarczająco dużo, wrócił, więc do swojego biura w nadziei podłapania jakiejś bogatej, naiwnej kobiety. Szczęście podsunęło mu Bertę Lutts. Była niegłupia i bystra, ale rezultat był ten sam, jeśli chodzi o Dennisa Morrisona. Doszło do małżeństwa. Wszystko dokładnie zaplanował. W noc poślubną poszedł się upić - zrobił coś, co każdy zrozumie, prawda? W czasie jego nieobecności Bertę brutalnie zamordowano, rabując jej biżuterię. Teraz musiał zorganizować pozbycie się tej biżuterii, lecz musiał również zamordować Glorię Garden, ponieważ groziła, że wszystko ujawni. Jego alibi, oczywiście, polegało na tym, by upić się i pokazywać w różnych nocnych klubach i barach - będąc w różnym stopniu zalanym - a potem, żeby w końcu wylądować w recepcji hotelu St. Jacques w rękach zupełnie obcych ludzi. - Ależ, Malone... - zaczęła Helena, ale uciszył ją. - A teraz z punktu widzenia Berty Morrison - rzekł. - Musiała mieć kochanka albo męża, ale raczej to drugie, aby uciszyć pewne niemiłe plotki, jakie zaczęły się o niej szerzyć. Prawdopodobnie przez swojego kuzyna dowiedziała się o biurze wynajmu mężczyzn do towarzystwa i zadzwoniła po jakiegoś młodego człowieka. Przysłano Dennisa Morrisona. Niewątpliwie powiedział jej prawdę, a ona podsunęła mu myśl o małżeństwie. Przecież nie mógł wiedzieć, że ona zamierzała zamienić podróż poślubną na pobyt na Manhattanie, ale nie z nim... Albo, że wysłała te listy, które miały być odpowiednio dostarczone pocztą. Wtedy, być może, wszystko zaaranżowałby inaczej. - A teraz Gloria Garden. Kochała Dennisa Morrisona. Zostawił ją i ożenił się - popełniając bigamię - z inną kobietą. Ze złamanym sercem napisała - o tym do swojego ojca. W noc morderstwa Dennis wrócił do niej z biżuterią Berty. Pamiętajcie, że nie miałby tyle odwagi, by ją jakoś upłynnić. Podał Glorii zgrabną bajeczkę, aby dla niego sprzedała biżuterię i uciekła razem z nim, i ona to kupiła, ponieważ kochała go i nie wiedziała, że zamordował Bertę. Potem, kiedy wróciła z pieniędzmi, również i ją zamordował. - Musiał się też od niej na jakiś czas wynieść - powiedział zupełnie już rozbudzony Jake - dlatego w pośpiechu zabrał wiszące w szafie ubrania, pozostawiając po nich puste wieszaki. W łazience pozostał jeszcze zapach kremu do golenia. Jednak tak bardzo się spieszył, że zapomniał zabrać swoje fajki. - To drobiazg - rzekł Malone. - Nikt nigdy tego nie zauważyłby, gdyby nie popełnił innego, poważniejszego błędu. Wszystko dobrze zaplanował. Berta miała zostać znaleziona brutalnie zbita i uduszona, biżuteria zniknęła, a morderstwo zostało popełnione w czasie, gdy pan młody haftował po chodnikach. Gloria Garden miała zostać znaleziona też po uduszeniu, ale w żadnym wypadku nikt nie mógł łączyć ze sobą obu zbrodni. - Mały adwokat przerwał, aby wyrzucić do popielniczki pognieciony niedopałek cygara, i kontynuował: - Miałby w ten sposób jedno z tych niedoskonałych alibi, których nie można dowieść, ale musi się w nie wierzyć. Miał dosyć zaufania do siebie, aby wlać się dokładnie i na serio i nie potrzebować udawać kaca - gdyby policja była trochę zbyt ciekawa. Było to wspaniale urządzone. Nieszczęśliwy pan młody. Zamordowana panna młoda. Policja szuka rabusia-mordercy. Czas mija, przestają go śledzić, Berta zostaje pochowana i jej młody mąż przejmuje jej majątek. - Ale dlaczego zwrócił się do Glorii, by sprzedała mu tę biżuterię? - zapytał Jake. - Dlaczego po prostu nie wyrzucił jej do rzeki? To rozwiązałoby problem. - Prawdopodobnie - rzekł Malone - potrzebował świeżej gotówki. Pamiętajcie, przejęcie spadku wymaga trochę czasu, a poza tym i tak zamierzał Glorię zamordować. Tak długo nie był bezpieczny, jak długo ona żyła. Wraz z jej śmiercią nikt nie dowie się o ich utajnionym małżeństwie. A jak mógł przewidzieć, że Jake wybierze się tam i zacznie ryć w materacu Glorii i że Helena pójdzie szaleć po mieście? - Możesz nawet nazwać to szlajaniem się po knajpach - powiedziała zimno Helena i rozlała resztę dżinu. - Ale wcale dobrze się nie bawiłam. Jaki był ten poważny błąd Dennisa Morrisona? - Nie docenił doktora Pucketta - powiedział Malone. Zapalił nowe cygaro i napił się dżinu. Może nareszcie kiedyś będzie mógł sobie trochę pospać. - Być może on nawet nic nie wiedział o starym doktorze Pucketcie, lecz musiał to być dla niego straszny szok, kiedy wszedł do pokoju w apartamencie 713, aby zidentyfikować zamordowaną, i zobaczył twarz Glorii Garden. - Jesteś najbardziej gadatliwym i irytującym typem, jakiego kiedykolwiek znałam - stwierdziła Helena. - A ty jesteś impertynentką - odciął się Malone. Obracał cygaro w palcach. - Spójrzmy teraz na tę sprawę z pozycji doktora Pucketta. Ten facet to prowincjonalny, sprytny lekarz. Zna się na morderstwach i zna się na ludziach. Gloria - a dla niego Hazel - napisała do niego o swej wielkiej miłości i o swoim utajnionym małżeństwie. Napisała mu, kiedy opuścił ją Dennis, a on odpisał jej, udzielając dobrej rady, by pilnie wróciła do domu. Życzyłbym sobie, żeby wtedy skorzystała z tej rady. Niemniej zaczął się nad tym zastanawiać, wreszcie spakował się i przyjechał do Nowego Jorku. Tak przy okazji, sprawdziłem nie ma tu teraz żadnych medycznych wykładów. Policja też powinna była to sprawdzić. - Policja wielu rzeczy nie dostrzega - wtrącił Jake - Mów dalej, Malone. - l przy okazji jeszcze jedno - zauważyła Helena. - Dlaczego zapałałeś do tego wszystkiego takim nagłym entuzjazmem Malone? W ogóle skąd ty to wszystko wiesz? - Wcale się tego nie dowiedziałem - odparł. - Ja to wszystko improwizuję na bieżąco, ale z tego, co wiem, i z tego, co mi dzisiaj wieczór powiedział doktor Puckett, mogę się z wami założyć o wszystko, co chcecie, że mam rację. - Wypił resztę dżinu, strzepnął popiół i ziewnął. - Gloria - lub Hazel - nie podała mu nazwiska Dennisa Morrisona, aż do dnia, w którym tu przyjechał, to jest do dnia, w którym popełniono morderstwo. Wtedy opowiedziała mu wszystko, co wie - o ślubie Dennisa z Bertą i o ich miodowym miesiącu w hotelu St. Jacgues. - Myślisz - spytał Jake - że spotkał się z nią przed jej śmiercią?’ - Tak - odparł Malone. - Dzięki Bogu. Zjedli razem obiad była wtedy bardzo szczęśliwa. Dennis dla pieniędzy zamierzał ożenić się z bogatą i brzydką kobietą, jednak w ostatniej chwili zorientował się, że to nie takie proste. Postanowił, więc ukraść jej biżuterię. Gloria miała ją dla niego sprzedać, oboje mieli zwiać z tym stosunkowo niewielkim łupem i zaczęliby razem wspaniałe, nowe życie. - l ona naprawdę w to uwierzyła? - spytała z niedowierzaniem Helena. - Kochała go - rzekł Malone - wierzyła we wszystko, co jej powiedział do tego stopnia, iż kiedy stary doktor Puckett zdał sobie sprawę, iż nie może jej tego wyperswadować, ona prawie go przekonała, że wszystko się dobrze ułoży i że będą szczęśliwi. - Zamknął na chwilę oczy. - Jedli obiad w małej francuskiej knajpce, niedaleko jej mieszkania. Mimo tego wszystkiego, co mu powiedziała, zjedli dobry obiad i czuł się świetnie. Była piękniejsza niż kiedykolwiek, jej oczy błyszczały ze szczęścia. Powtarzam wam dokładnie słowa doktora Pucketta. Nie przestawał jej tłumaczyć, by się z tego wyrwała, ale wreszcie, gdy odchodził, zaczynał wierzyć, że może mimo wszystko poszczęści się jej. Odszedł, więc z postanowieniem, że nie będzie się wtrącać. - Ale potem wrócił - rzekł Jake. Malone skinął głową. - Będąc z dala od córki, z dala od jej podekscytowania i nie poddając się jej przekonującej sile sugestii, że jest szczęśliwa, jeszcze raz wszystko przemyślał. Nie chodziło o ten epizod z kradzieżą biżuterii, ale miał swoją prywatną teorię, że zbrodnia zostaje zawsze ukarana w taki czy inny sposób. Wrócił, więc tam, aby spróbować przekonać ją, że jednak nie może tego zrobić i że powinna wrócić do domu. Niestety, znalazł ją już martwą... - odłożył cygaro. - Wiedział, kto ją zabił i dlaczego, jednak nie mógł tego dowieść. Miał jeden list, w którym pisała, że mężczyzna, którego kocha, porzuca ją dla innej kobiety, ale nie wspomniała, że ta druga kobieta jest bogata i nie wymieniła nazwiska tego mężczyzny. Wiedział na temat morderstwa dużo i znał się na prawie wystarczająco, aby zdać sobie sprawę, że to, co mu Gloria powiedziała w czasie obiadu, było jedynym dowodem przeciwko Dennisowi Morrisonowi, a to nie był dla sądu wystarczający dowód. Wobec tego mógł zrobić tylko jedno. - Podłożyć odpowiedni dowód, który doprowadziłby do wykrycia mordercy - zauważył Jake. - Wykryłem to wtedy, gdy chłopiec z windy powiedział mi, że lekarz, który przyszedł tej nocy do Berty, miał przy sobie czarną walizeczkę. Helena zadrżała. - Chcesz przez to powiedzieć, że w tej czarnej walizeczce przyniósł głowę swojej córki? - Masz lepszy pomysł, aby przenieść przez hotelową recepcję czyjąś głowę? - zapytał Malone. - Wiedział, że nie może wnieść do apartamentu 713 całego ciała, a przecież musiał za wszelką cenę dostarczyć jakiś dowód do pokoju Dennisa Morrisona. - Ale jak, u diabła, zamierzał dostać się do środka? - zapytał Jake. - Zamierzał przez kilka minut pokręcić się pod drzwiami - wyjaśnił Malone - a potem posłać po zapasowy klucz, tłumacząc, iż pacjent, który go wezwał, pewnie jest tak bardzo chory, że nie może mu otworzyć. Przewidywał, że Dennis był z pewnością razem z Bertą w sypialni, i mógłby wejść bez zwracania ich uwagi. Jednak okazało się, że drzwi do apartamentu nie są zamknięte na klucz. Widocznie Berta nie opuściła zatrzaskowego zamka, by swobodnie mogła wejść Wildavine Williams, a Dennis po zamordowaniu Berty wyszedł nie zwróciwszy na to uwagi, po prostu zamknął za sobą drzwi. - Biedny staruszek! - powiedziała Helena. - Iść w ten sposób do dwóch zamordowanych kobiet... Ale, Malone, dlaczego on te głowy zamienił? - Po to, by morderca nie mógł odziedziczyć majątku Berty - rzekł Malone. - Wiedział, że Dennis Morrison zamordował obie kobiety, lecz ciągle nie mógł tego dowieść. Jeżeli jednak Berta nie zostanie zidentyfikowana i gdyby on mógł upozorować, że ta druga kobieta została zamordowana w apartamencie 713, a Berta gdzieś zniknęła, wtedy przynajmniej mógłby nie dopuścić do tego, by Dennis osiągnął to, co chciał osiągnąć przez swoje morderstwa, przynajmniej przez okres siedmiu lat. - Przerwał i dodał w zadumie: - Ale to nie wyjaśnia, dlaczego Dennis tymczasem dostał fioła... - Gdybyśmy wszyscy nie byli takimi kretynami, natychmiast zorientowalibyśmy się, że tylko bardzo zręczny lekarz może tak gładko odciąć głowę, zwłaszcza, dlatego, iż ciało i głowa należały do dwóch różnych kobiet, chociaż wydawały się idealnie do siebie pasować. - Jasne - zgodził się Malone - że liczył przy tym na to, iż policja nie jest zbyt bystra. Liczył, że nigdy nawet nie zwrócą na to uwagi, iż głowa nie pasuje do ciała. Jednak gdyby nawet lekarz sądowy wykrył ten fakt i tak nie będą w stanie zidentyfikować Berty bez odnalezienia jej ciała - i miał rację. Udałoby mu się, gdybym nie był taki wścibski. - Zaczął z wściekłością ssać cygaro. - Stary doktor był wielkim cwaniakiem. Zostawił w apartamencie 713 kobietę, która wydawała się być Glorią Garden. Potem zabrał głowę Berty i ciało córki na Staten Island, a wszystko przewiózł kawałkami w czarnej walizeczce. Musiał wiele razy płynąć promem na Staten Island. Helena zadrżała. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Mgła opadła, słońce przebiło się, jasno oświetlając wymytą Piątą Aleję. Trudno było uwierzyć, że w takim pięknym i czystym świecie wydarzyły się tak potworne morderstwa. - Następnego dnia zaczął pracować w ogrodzie swojej szwagierki - mówił dalej Malone - aby ukryć fakt, że w ogóle coś tam kopano. Potem, by wszystko odpowiednio skierować na wygodny dla niego trop, zjawił się w komendzie policji i zidentyfikował ciało zamordowanej kobiety. - Dennis musiał przez cały czas o tym wiedzieć - powiedziała Helena. - Oczywiście, wiedział - odpowiedział Malone. - Dlatego właśnie pływał tam i z powrotem promem. Próbował śledzić doktora Pucketta, dowiedzieć się, gdzie mieszka, a przez to, gdzie mógł pogrzebać głowę Berty. Prawdopodobnie kilka razy znajdował się na progu obłędu - co, jak myślę, wreszcie nastąpiło - kiedy zdał sobie sprawę, iż cały jego dokładnie zaplanowany schemat wali się w gruzy i musi za wszelką cenę znaleźć głowę Berty, aby wreszcie została zidentyfikowana. Doktor Puckett zorientował się, że Dennis go śledzi i wcześniej czy później znajdzie to, czego szukał. Dlatego właśnie próbował zabić Dennisa na przystani promu i dlatego na koniec zastrzelił go dziś w nocy. Potem chciał wszystko opowiedzieć i pójść do więzienia. Bogu tylko, dzięki, że wyperswadowałem mu, by tego nie robił. - Powinniśmy byli połączyć razem uzyskane przez nas informacje - powiedział ponuro Jake - zamiast kręcić się w kółko i robić same knoty. Skończylibyśmy z tym całym bigosem już dawno. Wpadłem na to dziś w nocy, kiedy zorientowałem się, że to doktor Puckett musiał odciąć obie głowy. Wiedziałem, że Dennis był mordercą, dokąd pojechał i po co. - l ja też na to wpadłem - rzekł Malone - kiedy odkryłem, że Dennis wsypał się nieświadomie. Chciał, by mu ktoś pomógł, jak to nieszkodliwemu pijakowi, w recepcji, kiedy kradł kwiaty dla swojej żony. Tylko, że próbował ukraść lilie, ponieważ wiedział, że ona nie żyje. Kiedy już się upewniłem, że Dennis jest mordercą, wiedziałem, iż doktor Puckett coś kombinuje z tymi głowami. - Niech to będzie dla nas wszystkich nauczką - stwierdziła Helena - nigdy nie mieć przed sobą żadnych tajemnic. Malone spojrzał na nią poważnie. - A to przypomina mi - rzekł - sprawę wieczorowej marynarki. - Ach, to... - mruknęła niefrasobliwie Helena. - To nie ma nic wspólnego ze sprawą. To był przypadek, jaki zdarzył się w męskiej toalecie jednego z nocnych klubów, który odwiedził Dennis, zapewniając sobie alibi. Właściciel tej marynarki pamiętał to bardzo dobrze. Wydaje się, że lubił szampana, tylko miał jakąś alergię czy coś w tym rodzaju. W każdym razie rozchorował się. Kiedy trzymał twarz pod strumieniem zimnej wody, portier wyczyścił jego marynarkę i powiesił ją na krześle. Przy sąsiedniej umywalce stał młodzieniec, który sprawiał wrażenie mocno podpitego. Ten młodzieniec również zdjął marynarkę i przyłożył do nosa chusteczkę. Młody człowiek chwycił marynarkę, portier złożył chusteczkę i wsadził ją do kieszonki, a młodzieniec zataczając się wyszedł z toalety. Po jego wyjściu mr Zabel włożył na siebie to, co myślał, że jest jego własną marynarką wieczorową, i on również wytoczył się z toalety. Nie miał chusteczki, gdzieś ją zgubił. Następnego dnia, gdy zdał sobie sprawę z tego nieporozumienia, nic nie powiedział, bo okazało się, że jego żona nie wiedziała o jego wypadzie do nocnego klubu. - Mr... kto? - spytał podejrzliwie Jake. - Zabel - odparła Helena niewinnym głosikiem - właściciel wydawnictwa Zabel Publishing Company. Tylko nie mów o tym nikomu, ponieważ nikt nie może wiedzieć o tej jego nocnej eskapadzie. - Nigdy nie uwierzyłbym - rzekł Jake - że ktokolwiek kupiłby twój wiersz bez zastosowania szantażu. Jak to odkryłaś? - Jak to - odparła Helena - przecież powiedziałam ci, gdy byliśmy u Wildavine. Poszukałam go w książce telefonicznej i poszłam do niego. - Potem dodała: - Zapytałam go: „Czy pan przypadkiem nie zgubił gdzieś wieczorowej marynarki?” A on na to: „Proszę, niech pani wejdzie”. - Ale skąd wiedziałaś, do kogo masz dzwonić?! - krzyknął Jake. - l skąd w ogóle wiedziałaś, czyja to była marynarka? - No - odpowiedziała Helena z oburzeniem - na portfelu były jego inicjały. O.P.Z. Wiedziałam, że nie może być wielu mężczyzn, których nazwiska zaczynałyby się na Z i którzy mieliby właśnie takie inicjały. Zamierzałam dzwonić do wszystkich, jacy byli w książce telefonicznej i mieli właśnie takie inicjały. Okazało się, że był tylko jeden - Ouarles P. Zabel. l prawdopodobnie on teraz będzie kupował wszystkie utwory Wildavine. - Złożyła ręce na kolanach i sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej. Malone wpatrywał się w nią w milczeniu i zastanawiał się, czy przypadkiem czasami nie powinien jej bardziej doceniać. Jake też wlepił w nią wzrok i myślał o tym samym, dodając do tego, że z pewnością nie chce, żeby jego Morderstwo mangusty zostało opublikowane przy wykorzystaniu tego małego incydentu z wieczorową marynarką... Niemniej jednak... no, gdyby mógł sobie porozmawiać z Ouarlesem Zabelem, to może zdołałby przekonać go, aby mimo wszystko kupił jego powieść. Nie! Nie chciał, by stało się to w ten sposób. Mimo wszystko była to trudna do zwalczenia pokusa, po prostu umówić się z Ouarlesem Zabelem... Nie! Jake zdusił w sobie tę pokusę raz na zawsze. Pracował długo i ciężko nad książką i nie będzie jej publikował tylko dlatego, iż jakiś roztargniony facet w męskiej toalecie jakiegoś nocnego klubu pomylił wieczorową marynarkę, a poza tym nie miał zamiaru żerować na tym fragmencie sprawy dotyczącej morderstw Berty Morrison i Glorii Garden. Zabierze książkę z powrotem do Chicago... i to wszystko! Przerobi ją strona po stronie - miał już na to nowy pomysł - a potem znowu ją wyśle do tego samego wydawcy, który właśnie mu ją odesłał. A wtedy... Niemniej jednak i tak wszystko musiał wyznać Helenie - i to zaraz. Malone wstał, ziewnął, podszedł do drzwi i powiedział: - No to dobranoc. Zobaczymy się w pociągu. Nikt na niego nie zwrócił uwagi. Westchnął, potrząsnął głową i wyszedł. Kiedy zamykał za sobą drzwi, usłyszał lekko ochrypły głos Jake’a: - Heleno, chciałbym ci coś powiedzieć... 35. Przyjacielska partyjka pokera Malone nie lubił podróżować, lecz tym razem dźwięk kół na szynach brzmiał przyjemnie i uspokajająco. Każdy ich obrót zbliżał go do domu. Wyjrzał przez okno. Pociąg wyjeżdżał z tunelu, ale to jeszcze ciągle był Nowy Jork. No, już niedługo, a rano wysiądzie w Chicago. Ulice będą ciemne i ponure pod estakadami kolei nadziemnej, pod stopami błoto i topniejący śnieg. Pewnie będzie lało, jednak on to kocha. Doszedł do wniosku, że wszystko dobrze się skończyło. Po rozstaniu się z Jake’iem i Heleną chwiejnym krokiem dotarł do łóżka, kiedy zaś obudził się, była czwarta po południu. Tylko, że to już było następne popołudnie. l Jake wszystko wyjaśnił Helenie. Okazało się, iż był kompletnym idiotą, by napisać tak kretyńską książkę, którą przez cały czas próbował bez powodzenia sprzedać. A teraz czytał ją Helenie. Malone nie mógł pojąć, jak Jake w ogóle mógł taką rzecz zrobić albo dlaczego Helena była z tego powodu zadowolona, wszakże, w końcu, jeżeli oni są szczęśliwi, to i on był szczęśliwy. Abner Proudfoot siedział w więzieniu. Defraudacja. Siedzieli też ci dwaj bandyci, którzy na polecenie Proudfoota napadli na Malone’a. Myślał z przyjemnością o swoim krótkim telefonie do George’a Luttsa. Mruczał też zadowolony, że Proudfoot nie miał forsy, by wyjść za kaucją. Może, pomyślał, powinien był też powiedzieć policji o tych szulerskich machlojkach. Nie, przecież on to już sam załatwił. Stary doktor Puckett wróci do domu, do swojego Puckett Mills, w stanie Ohio, i nadal będzie odbierał noworodki, leczył brzuchy, pracował w ogrodzie i udzielał porad. Artur Peterson i jego trzej asystenci otrzymali pochwały i posunęli się wyżej ku uzyskaniu awansu za ich wspaniałą pracę śledczą, jaką wykazali się w trakcie wyjaśniania morderstw Berty Morrison i Glorii Garden. Malone bardzo był z tego zadowolony. Na koniec on sam miał w portfelu cztery tysiące pięćset dolarów. Podziękował opatrzności, że w porę zrealizował czek. Tak, wszystko skończyło się nadspodziewanie dobrze. Może kiedyś odwiedzi jeszcze Nowy Jork. Przecież nie zwiedził Grobowca Granta i nie widział Statuy Wolności. Ale tymczasem miał przed sobą długą podróż pociągiem. Jake i Helena siedzieli w swoim przedziale i patrzyli na siebie roziskrzonym wzrokiem. Nie chciał im przeszkadzać. Czekając, aż pociąg wreszcie ruszy, przeczytał wszystkie gazety. Teraz nie był śpiący. Przez pięć minut mały adwokat walczył z pokusą. Potem wstał i ruszył w kierunku wagonu klubowego. Jeżeli będzie miał szczęście, to może trafi na jakąś przyjacielską partyjkę pokera...