MARIANNA BOCIAN NARASTANIE Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Wiedzieć by to należało wiedzieć by to należało Ty dobrze wiesz – rozpacz w żyłach linię wiersza kreśli o zęby się rozbija dzień z transportem piachu szuflą kaszlu oczyszczasz oddech wspierasz się o mokre mury miast w bramach pachnie nocą piwem moczem wwierca się zapach czasu życia skraca ci po cichu oddech Ty dobrze wiesz że rankiem runie w tobie godność wystarczy lista obecności pytanie co robiłeś i co będziesz robił pyta się ktoś czuły przyciskając twoje palce drukiem aż do krwi na stole Ty dobrze wiesz że tu miejsca nie ma na myślenie w ciszy trzaskają raporty doniesienia umowy i zgody rozwiązujesz siebie ale natychmiast wiążą ci wargi umową o pracę jazgotem narady Ty dobrze wiesz jak zamordować słowo rosnące nadzieją w gardzieli nim się spostrzeżesz jesteś pustą skrzynką na stos mądrych druków mówiących przelewem pustego w próżne przelewają cię na konto pobożnego sługi grabarz liczy na ciebie poważnie ty dobrze wiesz i rzucasz pieniądz do wnętrza skarbonki na garnitur pod order I Kl. Człowieczego Kwadratu obrona reszty z grosza ludzkiego Ja bym ten wiersz ciął toporem firmy Gerlach, Każdą zasadę, ten złoty środek, do trzewi, do złotego cielca. – Prądem znosił burdel kłamliwego słowa! Epitalamium ostrza i posoki – et tout le reste est litterature – oprócz reszty z grosza. Schowana w głębi źrenic patrzy, jak ostrze wymienia grubość, a prawda zbyt cienka, by się jeszcze 5 sprzedać, w chwili gdy wznoszą gmach: toczak miłośnie obciera ostrze topora. Byleby jeszcze więcej utoczyli –... –. Teraz: wyprowadzenie siły. Tu się wymienia 1:1. Ludzki jest czas: łup (już po tym banale): topór się zabarwił: ostrze (jakie) – oczywiście... posokobarwne! – Z grosza reszta w wysokich procentach, w bankach na zimny pot, stężenie wzdłuż rdzenia pacierzowego. Opieka we mnie zostawiła jedynie trwały fundusz nagród. Tylko podejdź bliżej z czekiem po nią. Ten topór jest prima sort: nie wiesz, że kości masz zawsze na ostrzu ustawionej źrenicy? Nie będziemy się już dalej wymieniać na trwogę i ból – jestem po drugiej stronie więcej niż egzulem pomylonym po wszystkich bankach w wymianie na drobiazg, ale z grosza reszta jest moim hrabstwem, reszta po nim może być dla was tylko l i t e r a t u r ą! Ja bym ten opis ciął toporem od początku w żyłach, aż gruz z ciała w głęboką ziemię furgonem... ...ale reszta jest moja za księstwo czarnonocne... a wszystko co za nim do wybrania, włącznie z toporem... Wiem od lat, znam wasze ręce nie od dziś. Historia jest resztką gardła dopowiedzeniem nie zawsze za linią śmierci dopowiedzeniem poza makulaturą! * * * Cóż wam powie, skoro jej dom pełny tłustej pustki, ściany wyprute z krwi śnią inny sen, ale jak w nim. mieszkać? – skoro każda sekunda przeciwko niej staje i nam tym samym urąga, nie idzie z nami i obiecany wam kawałek błękitnego nieba stracony w środku dnia, za które w zastaw dała złoty pierścień życia – pękł na bruku! Teraz ja wchodzę na to wolne miejsce. Cóż wam powiem, stojąc wpędzona w zaułki bez świadków!? Niech was sen otacza? ciepła nocą kołdra? i dzień pełny mleka? Nie ma domu, do którego idę. Nie ma wody z niezmąconym lustrem. Nie ma ziemi obrodzonej w przynależnę ciszę i nie ma spotkania, gdzie mową byłby uścisk dłoni, a treścią zmęczenie w źrenicach. Są piękne lokale i piękne stragany. Są pięknie dumni i puści handlarze Są lepsi i gorsi na tym czczym odpuście, gdzie glina za kryształ, prawda za słabość, krzyk za mdłą histerię. Jeśliś słaby i opuszczony, powiedz! – Przyjdę, nim zaśniesz na zawsze?! 6 Powiedz, a się doczołgam siłą bezsilności i pełno będzie nas wśród urodzaju pustych. Zasiądziemy bez słowa do wspólnego Stołu. Wypijemy gorzką ciecz zbratania, spojrzymy na siebie pierwszy raz jak ludzie. Co sobie powiemy?! * * * (próba odrealnienia opisu) Nie wiem czy cień, czy ląd czarny jak ziemia w krwi odchodzi. Coraz wyraźniej płonie tu czas i powietrze w kamień rozpalony się zamienia. Tu, gdzie nic nie ocalę. Trzeci raz księżyc odmienia się obły, ostatni sen kona i Piąty anioł z piórami kolczastego drutu śpiewa psalm nadziei: nie ocalę cię słowem! Słowo, Mesjasz przeklęty przykląkł. Bluzgnięto nam w twarz lepkim widnokręgiem. Rozbito czarne namioty, pod które nie wszedł już, nie zasnął żywy tym bardziej podcięty w ucieczce cień. Wdowy w kanie Galilejskiej w Gali..le..skiej piją puchary pełne cieczy winnej. Stos! ale w ów czas płynęło powietrze, niebo i ziemia. Welony ogniste. Kości!–i– może nic nie ocalało z czasu, miecza, a jeśli pozostał krzak gorejącego słowa w krtani, to ani ty, ani ja nie będziemy konać własnym życiem. Tam, gdzieś, gdzie nie nazwane, jest śmierć, za którą przedziera się nasz ludzki krzyk. To życie, którego Brak. Co się tu stało? Gdzie nasze wargi? Ciało! – Dlaczego tu cień bardziej wyraźny, że tu cień wyraźny, cień cieni – wdowy w kanie w Galilej...Ga..i...skiej piją ciecz psalmów, krew Boga naszego czernieje w rapsod –i– trwa w Jednym ten sam GŁOS z trzewi wydobywa się hekatombicznie – bo nie pomnażałem ani myśli, ani soli cierpienia do skarbców, ani wielbłądów, ani rzeczy!? – Namioty falowały w tajemnicy krwi, a odkupienie jak reszta ze światła było oddalone i jak na ironię było jasne jak hostia i druty dzielące świat dla ociemniałych. A kobiety w bezprzykładnej męce, więc wielkości syciły gasnący ogień –i– Syn się znów poczynał. Jaka to godzina, w której cień odpływa, a ciało biegnie w odwrotną stronę niż wiodą drogi i prawo stworzenia ludzkiego? – Ocalić nie mogę ani drzew, ani mówiącej ciszy imieniem wieku, gdzie Cierpienie stanęło między słupy i jedno skrzydło anioła wskazywało mord, a drugie akt urodzenia syna pierworodnego, a usta jego mówiły: tak tylko będzie, bo nic już za twego życia nie będzie oddalone i nic wywyższone ani przez pomnażanie wielbłądów ani sądy automatów. Tak będzie – i – nie powrócę do Itaki, szeptał głos mój, a jeśli zostanę Kolumbem, to moją zwycięską wyprawą będzie powrót do bram domu mego Ojca i Matki. I jest mój dom od fundamentów dziełem ojca Oracza – i – nie daj, Panie, ominąć tej rdzennej AMERYKI, bogatej, bogatej w ciepło z gromnic ...mannę języczną dawaną schodzącym na ląd i odchodzącym.... ...jaki to czas? co tu się stało... gdzie nasze wargi? ...ja nie wiem czy Cień, czy ląd czarny jak ziemia w krwi odchodzi. Nie wiem, co znaczą skrzydła anioła mówiące ewangelią drutu kolczastego, bo jedyną racją jest moment, gdy przyjdzie mi obandażować ciało ciała, kość kości, krew krwi – Słowo i pieśń dziękczynną, kiedy mi przyjdzie zdjąć skórę, by mogła dalej trwać kroplą wędrującą do źródeł ...i... popłyniesz dalej niż ogień, powietrze, granica żelaza i śmierć cię wtedy nie opuści! Będziesz Ocalonym jak nikt z tego, co było ocaleniem bez ocalenia. A Matka z tamtej strony winnic na lnianej płachcie, na czarnym stole Ziemi, stawia Puchar ofiarowa...kana...galilejska...galilei... ...weź swoje ciało, mękę i idź przed siebie, abyś ocalił prawo do lęku, zaowocował w porę trwogą i cierpieniem, i aby wargi twoje, jak kiedyś ojcowie twoi ciałem, ogniem życia... PRZELALI...i nie ominiesz tego, synu, co psalmem grobu, bo wieczny ten tylko Głos i nadaremna ucieczka od siebie 7 ...nie wiem, czy cień, czy ląd czarny jak ziemia w krwi odchodzi, a Galilea rośnie, przychodzi białe milczenie – i – to jest Psalm starszy niż ogień, starszy niż kikuty rąk zwalanych z białych kart. Białe kruki czasu. Pieśni z krwi, kości, ciała nieustające pulsacje w źródłach życia: starsze niż ogień, sól i ziemia. 1967 ...jesteś!... jesteś jak nawias wolnej przestrzeni, jesteś jak rzeka? – jesteś r z e k ą mającą swe źródła t a m, gdzie na przedpolu bitew kobiecie–matce pęka serce, by w tym tabernaculum najstarszego kościoła na ziemi – zamieszkał całym jej syn z karabinem przy policzku, jesteś rzeką faktycznie płynącą przez ziemię, jesteś żyłą świata, ale realniej płyną twe święte i brudne wody, gdy otwiera się ludzkie żyły ogniem, wtedy tak mocno jesteś, że m u s z ą brzegi ciał ludzkich się otworzyć, byś mogła podążać do morza, które tak jest, iż musi się za każdym razem objawiać jak krzak gorejący w tych, co padli z pragnienia na pustyni wieku, jesteś najstarszą żyłą ziemi, płyną twoje wody i dlatego, gdy myśl staje się upadłym owocem, mówimy: tyś jeszcze chlebem ze stołu pańskiego, jesteśmy w podróży do twych źródeł, my karabinierzy słonawych dni niejednego lata, roku, zawieszamy broń na gałęziach drzew i nieostrożnie przechylamy usta w twe koryta pełne ognia, zajmuje się pożarem krew, żagwie, płonące pochodnie, studzi i mrozi nas realny kształt rzeczy, ziemi, wargi skaleczone i brak kropli wody, gdy tak jesteś blisko, gdy jesteśmy tobą, jesteś rzeką mającą swe źródła t a m, gdzie na przedpolu bitew kobiecie–matce pęka serce – ziemia się otwiera, najstarszy kościół świata, – chodź, synu, grają ci organy czystego powietrza! I d z i e s z i kto cię takim zapamięta? S t a j e s z się instrumentem, może drumlą, a może skrzypcami, na tobie ręka Mistrza wyzwoli ten sam, ciągle TEN SAM głos Rzeki. jesteś jak nawias wolnej przestrzeni ...j e s te ś... 8 po śmierci niejakiego poety ludziom złej lub dobrej woli Ja bym tę zbrodnię szlifował po wschód słońca : po ostatnią nie wydaną myśl : po księgę historii : po zadżumionych ojców : po miasto, gdzie był cud cholery : ciął jego bijące serce : masz je : serce poety jest już dziś jadalne : strawne : gody dziś weselne : wody krwawej rzeki wodą jego już odciętej ręki. Chciałeś Go mieć takim : nie wierzysz, że ręce masz we krwi : o, jest ta śmierć przeszłym, co przyszłością będzie : nie będzie korekty : był bardzo pomylon : chociaż był w domu bez klamek : listy jak listy : owszem dochodziły : listonosz (?) donosił : przecież to był drugi babilon! Ja bym prądem jeszcze rozpisywał świt, co was teraz uczłowiecza i kazał kuć kamień i wołać do nocy : każdy samobójca ma swego zbrodniarza : udzielając tęgich z bykowca pisanych myśli : przez pysk batem i kazał wam spisać myśli nie wydane, co między gwiazdą o prawdę do ziemi zwracają się prochem, co nie może odejść. O, jak wam było pilno włożyć kamień w usta : wydać księgę ciała ziemi, a myśli kamieniem zasypać : rozgrabiać po nocy : sam mecenas ustroił się kiedyś w pawie pióra krzyku : tak ci było pilno : zbrodnia uczłowiecza : więc rankiem szybko artykulik, więc rankiem : przykładam zimne, logiczne żelazo : wy wszyscy jesteście teraz już poeci, lecz ja jestem po stronie planujących własnoręcznie swoją śmierć : nie będzie już teraz perskich rynków : gdzie się wspomnieniem handluje zacięcie. Bo odsądzony własną ręką z życia w Ziemi, co lekką już bywa, jest kamieniem nazbyt jeszcze żywym. Jak wam dziś składnie idzie myśl w tłustych wersetach, co się uczłowiecza. Ja bym o świcie kazał mur budować : pod nim szubienicę– zbyt jest piękną mową – wy, misjonarze świętych mać kieszeni–wy wszyscy teraz już poeci, więc bóg z wami lud bez was trup przez was na przełaj wciąż życiem pijany, wciąż Życiem i Ziemią pijany! Ja bym tę zbrodnię szlifował po wschód słońca, po księgę historii! doprawka do „Czerwonej pustyni” konie przelano w jatki zdania w mur gazety gazety w drewno poza rajem raj w kępy i bagna morze przelano w mgławice ryb mgławice ryb w otchłań gardzieli gardziele w jaskiniowy mrok mrok w jasność świata pędzącą na żelaznych mustangach mustangi w środek pieców piece w historię koni historię koni w przyszłość 9 i od nowa konie przelano w jatki przepraszam – to jest sfałszowany okaz koła i wbrew wszystkiemu NieKolisty jeden do gazu gaz co do jednego słup świata do pętli pętla do haka hak do mózgu dobranoc do poduszki dzień dobry do nogi i w kółeczko i zakole i po kole podniesionym do entych kwadratów. o sonet do końca jaka cisza, jaki wielki ład, jaki wielki spokój w glansowanych zaciszach sonetu... ...powiedzmy sobie od razu – nie dla mnie! Kuda mi do sonetu, srebra ściąganego z trupów żelaznym zgrzebłem pióra. Spokój i ciszę osiągam szczytem bimbru – nie wiedzieć – nie pamiętać! W delirium uspokaja się męka. Macham jej ręką do snu! Na ręce szrama. Mówiłam : nie całuj jej, nie dotykaj w te i nazad twoja władcza, samcza mać! Jak wahadło bije mi w głowie : człowiek to zwierzę wysoce rozumne, moralne! Jakaż ulga życia, że można ten bełt wyrzygać jak pestkę życia, jak śmierć pchającą się na chama w myśl, że można przecież machnąć na wsze prawa i skończyć się w śmiertelny sonet... ...spokojnie! O taki spokój sonetu pusta butelka – srebro w krtani. I pełna myśl, mur jest murem – NIE ustąpi. Plaża, wręcz pustynia mięsa wprost nieludzkiego z praw sprawdź pas prasy żelazne jak opo, Epoka o PO– ki. Ego! Ego po superego (tylko że po trupie), sonety ściągane z trupów żelaznym zgrzebłem pióra, a nie ściek pełny zajebistej mowy z kocich łbów. Jak Słowo śmierci, jak ta noc : chleb cierpienia – sonety krwi : czarny SONET ZIEMI: sonet, który będzie czytany do końca warg I nie tylko. Tylko NIE! 10 medytacje noworoczne cokolwiek powiem – będzie niedopowiedzeniem i nim rozbije gardło w godzinę północy krzyk mnie opuści i łza za nim nie popłynie cokolwiek powiem, cokolwiek uczynię – rzeka będzie tu zaledwie rzeką, ziemia, ziemia wciąż w obrotach co się nie powtórzą i łza za tym dwakroć nie popłynie cokolwiek powiem – będzie tym, co przepaść poszerzy i już nie będziemy nawet tymi co z Werony nasze lato – Rzecz wysoce Nieczłowiecza i teraz godzina za godziną byleby już północ chociaż jedna łza ulgi! Ciszy! – tego szczęścia daj mi Boże! Ciszo łaski, w której słyszę, jak kopią dołek cokolwiek, to gdzieś kona człowiek i równolegle kobieta rodzi godzino północy – Mijaj! i łza za łzą – I nie boli ta noc wcale, gdy dnia już nie widać, gdy dnia już nie widać! noc Bądź miłościw mnie idącej nocą przez śpiący Ostrów Tumski. Cisza! – Widzę, jak wieżyce kościołów powtarzają litanię woli Tworzenia. Ile rąk przerzuciło swój czas w ostrołuki kościołów? Ile dumy w nich władców, a ile krwi rzemieślników między cegłami? Cisza! – Między nami kanały brudu i Ta noc, w której śni mi się werset nazbyt śmiertelny, by go wyrzucić z siebie Słowem i nieśmiertelny skoro go mogę jeszcze pomyśleć w nocy umownego milczenia. Bądź! – Wiem : już nie wracać w żadne miejsca dostępne dla tych, co śpią snem kaina! Zimno i pustka tutaj są mostami. Wlokę się jak król bez ziemi, a więc bez domu. Cisza! – Bądź miłościw mnie idącej! – Echo czy wołanie? 11 Zimno, pusto! A więc tylko ciemność się we mnie pomnaża. I to miasto niknie i choć Jest nie ma go w tę noc wcale. O, nie masz miasta wśród nas wcale, nie masz między nami nas, a teraz już artyści tego miasta NIC ... gęsta sieć kanałów ... krwiobieg miasta ... zęby bram, w które wbijam nierealny klin mowy zbyt ludzkiej dlatego tu dla was ciągle niezrozumiałej. Dobrej nocy, spokojnych snów i niech wam się chociaż nie śni dzień z innym imieniem wieku. zbliżanie się do dołu W górach uporczywie kroczyć przez deszcz, by nie była zbyt jawna łza. – Dalej leży źródło twego ciała, niebieski pas w ciemności, a potem biała pustynia ciała, przez którą przebywamy spazmem śmierci. Karawana oddechów zapada w piach lotny, potny opar! Rosa! Lotny język ciała! W górach uporczywie osuwam się zboczem, jakbyś tam jeszcze był do nagłego przybycia. Spotykam siebie, własną twarz, której wymierzam policzek za to, że nie wrócisz. Przeglądam się w zwierciadle ciszy, gdzie ziemia kryje ciemności ... deszcz, przez który idę albo góry Sowie bez braku nadziei. Tak!!!...!!! ból ciała jak ból pni po koronach drzew odeszłych, aż za ostrza elektrycznych pił. Osuwam się niżej albo zbocze podnosi góry nad ciało. Wzdłuż rąk mokra glina. Spokojnie osuwam się w strumieniach deszczu. W tych górach uporczywie kroczymy przez jasność kości i krwi naszego ciała. Ziemia zbyt tu czule przygarnia i wtedy jest ten bieg nagi w ciepło źródeł twego ciała, niepamięć na skalistym prześcieradle, wśród krwawego deszczu... wśród gór niżej... by coraz... niżej... ...w dół... by tylko dół przetaczać... coraz niżej... w ostatni... * * * w morzu powietrza oddychają białe oskrzela jabłoni, niedługo soki połkną haczyk na owoc tworzenia, spopielania kwiatu w dojrzewający owoc, zakotwiczony w krwi ziemi przez żyły korzeni i pępowinę pnia, niedługo ptaki rozwiążą gardła w samotnym triumfie i będą błogosławić odpływające minuty białych płatków spadających w atłas błota jawnie, by nie płakać i siebie nie widzieć w sensie kwietnia, w potędze zaczynu na owoc bez realizacji w morzu powietrza brak myśli na zewnętrzny owoc, w braku owocu skażona ziemia, aż po trąd słów 12 brudną pianą spływa, robak w czerwiu szybko się wylęga aż krzyczą sekundy na podniesienie warg ku zajętym bielą jabłoni i klną się na krew przyszłą, że tak nie możemy stojąc umierać i drżeć w morzu powietrza będąc bałwanami lepionymi z piasku, w morzu powietrza oddychają białe oskrzela jabłoni i nasze nic, nic i dal pustych, jałowych wydm języka na dnie, kto połknął haczyk jasności, płynie ociężale i dojrzewa w poemat, aż mu oczy stają w słup ze szczęścia * * * To co miało być bliskie – stało się obce nieludzko. To co dalekie – za nagłe i niespodziewane, i nim uwierzyłam w obecność ciała i własną krew powiedziano mi, że żyję pod ciemną gwiazdą z łaskawego polecenia Wysokiego i, nim zebrałam w trwodze mój czas, ciemna gwiazda stała się zegarem świata, nakręcała sprężynę świata moim ciałem. To co było wielkie – stało się małe, Aż znikło w kotlinie źrenic. To co było małe – stało się wysoką trawą pod słońcem. * * * wierność tobie jak krzak gorejącej krwi dany mi tobą przeciwko mnie i teraz proces ego o zapomnienie z prawem krwi do ciebie, i skazana na sądzie kapturowym, skazanie na dożywocie – głosu, źrenic w stronę twego odejścia. Amnestię wyda mi ostatni czarny oddech! Przez ciebie do mnie teraz Ta droga, o włos już od początku do końca amnestii. Wierność tobie – proces już trwa, i będzie zamknięty powieką, i powieka wiekiem drewna, 13 i wiernie, i pobożnie, i dobrze, i ładnie się powtórzymy, aż wierność obrączek nam na wieko spadnie, i będziemy tam żyć długo i szczęśliwie jako wieczne małżeństwo! * * * Kiedy strop powietrza za ciężki bywa, a noc ma imię, którego wargi lękają się szeptać, powiedz, czy męka jest nadaremną oazą ucieczki? – Powiedz, bo w ciele ciemności jasny robak świeci, a ziemia pamiętając wciąż nam przypomina księżyc, zarys skał, lot ptaka nad nami Kiedy jestem w kręgu ciszy, kiedy ściany otulają w milczeniu trwożliwie, widzę zielone, ogromne łopiany tak bujne, że rośnie w krtani przerażenie, krew ustąpi, ale poniżona nie chce wstępować w strzelisty łuk szlochu – nową matnię, z której nie ma wyjścia, bo psy ogniste naszej krwi mkną już poza nami unosząc serca w zębach Kiedy jestem osaczona własną krwią, a wiesz, jakie w niej bywały żywioły na marne, powiedz, że wyjdziemy w łzach nazbyt człowieczych, a żal nie obrodzi słowem nienawiści, a jeśli umęczenie to powiedz, że litość co jeszcze istnieje, przegryzie łańcuch krwi, sumienie uwolni! Byliśmy wysoko, tam gdzie żywioły i bogowie nadzy, i bezradni płaczą z tej wysokości strąceni, spadamy w samotny strumień nocy, rozłączeni stepami dni na jawie, krwią złączeni poza cięciem cesarskim śmierci, to co pozostało do nazwania tajemnicą, między nami teraz będzie i wydać już teraz nas może bezrozumny szloch, nigdy rozsądek języka w lochach gardła 14 * * * Załóżmy, że nie wiem, gdzie leżą fundamenty męki i rozpaczy – myślisz, że rozłupane czaszki zajął pusty wiatr i kłamstwo? Nawet gdyby tak było, będzie to w istocie pomyłką, współczesną powracającą falą! Załóżmy, że pomylimy wszystkie rzeczy naraz – myślisz, że ziemia na tym połamie swe zęby, kopyta i drzewa? Nawet gdyby tak było, będzie to w istocie kłamstwem, bo zdanie z rzeczy zwyczajnej się odwraca i inaczej bywa. Jeśli płacz, krzyk człowieczy poddamy negacji, uzyskamy dowód kłamstwa, co było do udowodnienia dla żywych. Umarły już Wie, ale ten nie zdradzi, bo rozum miał okrutnie potężny i niezwyciężony, dlatego dla nas niemiłosiernie tajemniczy i przeklinający. Zakładając dziś wszelkie dane ostatecznej prawdy udowadniamy wszelki brak dowodu, chociaż dowodliwość jest zbyt tu oczywista. Czy musimy wierzyć, że to nasza w i n a?! wrzesień 1969 rzecz i imię poznania Nie wzywaj imienia rzeczy. Pospolitość głuchych co słyszą! Potężny bóg wie o tobie wszystko, ma biegłych aniołów. Nie wzywaj imienia bogów nadaremno, bo oni wezwą i wygarną, że żyjesz na łasce, wygarną całą serię, byś zamilkł na realne amen – metafizyczne się, przyjacielu, już nie liczy! Nie wzywaj żadnej rzeczy naraz, bo tylko raz jeden będziesz wezwany i raz na zawsze odwołany za to, że chciałeś być, jeśli człowiekiem, nikt niczego tu ci nie wybaczy, dołożą ci na odlew wsze anioły chyżo w świńskich podskokach. NIE WZYWAJ IMIENIA rzeczy. 15 Biegły anioł nie śpi, – nieustępliwie czuwa, więc śnij w śnie w wagonie warg i wzywaj siebie na sąd Absolutny, gdzieś sędzią samego siebie i wezwiesz, i co, i co z tego, że będziesz wezwany? i co, że... człowieczy błąd Stoję przed żelazną bramą przyciskając do dygocącego serca Metafizykę Mieczysława Krąpca, polskiego Filozofa, z którym się zgadzam, że nie zgodzimy się w wielu rzeczach, bo rzecz bywa tylko Absolutną rzeczą, jak język miał być Absolutu Językiem – oplatającym materię morderstwem, wiodącym w pulsujące dla człowieka Życie. Stoję przed żelazną bramą i wiem, że za parę minut on sam wyjdzie na ulicę i będzie szedł prawem wszelkich Żywych, będzie szedł myśląc, że wszyscy myślą! – Idzie po ulicach Lublina Żywy Błąd! Idzie i myśli, że wszyscy myślą i jako niefilozof On tylko wie o tym błędzie, którego błogosławię, że jest jeszcze Błędem, który wyniósł nas na szczyty, a żeśmy stali się kainami Prawd ablami Blagi to cóż, to cóż – tyle było miłosierdzia do gatunku pędzącego szlakiem mordu. – Maraton to wieczny jak wieczny gatunek! Stoję przed żelazną bramą i On tylko przeszedł w przestrzeni, zbyt spokojny o swoją mękę poznania, by nie bać się ś m i e r c i. Myślał, więc w i e, że oddajemy siebie całego, by przeżyć najmniejszy element Materii sekundą Ducha. Odszedł w tajemne DO NIKĄD, a ja wiem, że to JEST jeden z Wielu, który poznając świat w błysku piorunu, szedł sam jak Burza świata, Prześwietlając ciemność odchodząc ze świata powie mu na pożegnanie jedno : NIE ROZUMIEM CIĘ, ŚWIECIE! Patrzę na Jego malejące plecy i myślę, że jedynie Filozof i jego Błąd idą żywi przez pustynię miasta Lublina, aż łzy, że tacy się jeszcze rodzą, chodząc wśród nas, myśląc, że wszyscy myślą. * * * Przeżyliśmy wyrąbany las –––– krzyk lasu zamieszkał w czterech ścianach domu. Przeżyliśmy długi powrót ojców z wycieczek po wolne runo naszych dni ––– umierali na własnoręcznych bagnetach. Przeżyliśmy nieprawdziwe historie w szkolnych czytankach 16 –––– historia otworzyła nam salwami oczy. Przeżyliśmy bolesne branie myśli z krwi –––– krew wystąpiła nam z żył. Przeżyliśmy zesłanie w karne kolonie budowania szlaków ludzkiej mowy ––– jaka była pieśń, taki był tu człowiek. Przeżył za to naszym ciałem las, ojczyzna, historia. Wyblakła krew na mapie świata. – Myśli przestały być nasze. Bo okno na wszechświat faktycznie otworzył człowiek,. ale nie on będzie je zamykał, szepcą wszechniebiosa, a gwiazdy z osobna. Jesteśmy w drodze, by siebie dla innych zrozumieć i jeśli przyjdą po nas szczęśliwsze pokolenia z większą, piękniejszą, logiczniejszą, szczęśliwszą pieśnią, nadadzą naszym kościom sens, będziemy w historii mięsem, co było dla nich cudownym nawozem a jeśli mową, to przeżyją nas dzieci, biegnąc stopami przez nas jak my po innych, a inni po INNYCH. Kto przeżył las, ojca, historię ojczyzny, krew sącząc w zdanie, by rósł dąb Języka, tego przeżyje błogosławiona, następna warstwa ziemi, by krążyło Życie! definicja Na tle konstytucji w istocie jestem prawomocnym aniołem. Wiem i skąd ja znam ten wielobarwny pawi ogon! W odbiciu przechodzących ulic jestem wiernym bratem z piekła rodem wziętych. Jakie tu ściany, skoro ciało rozbiega się w ulotnym szepcie: akcie oskarżenia za tlen wodę i chleb powszedni. Jak te skrzydła anioła wyglądają na tle wysokich sięgnięć w dobro bycie od grama chleba za 2 krwi. Taka jest cena dnia. Poznałem ten handel zbyt wcześnie, by wierzyć statystycznej ewangelii. Na tle wysokich wyskoki są – w ucho węgielne. Jakie są słowa anioła wolne! legalne przepuszczanie pustej słowa pełnej Pegaza uzdy żałosnej. Znam ten kajak – szczura dygotanie. Jestem legalnie aniołem pokątnie zrównanym z egzystencją konia. W rubryce jestem pięknym okazem, gorzej sprawdza się obraz w ciemnej masie wody. Źle skrzydła do wiatru i głos? Więc, jak się spisuje albo spisywanie cierpliwe zeznania – wół! –––– Znam pewien śpiew: daliśmy Wam...! Tak. 17 Resztę ze śmierci, dekalog procenta, sto procent kata. Ustawiony do wiatru ustaw, kamera i uśmiech – zaiste anioł ze mnie – pocałujcie mnie: bezwolna masa ten musujący zew ziemi: śniło się to Wam po latach realnej mocy. A teraz ustawcie usta do pocałunku, jestem na waszą modłę aniołem. Nie uciekaj w gaz maską: jesteś stwórcą tego obrazu. Dumą z niego!!! Jak to się wszystko... ...aż do anioła. Legalnie na sali mówią mi, że jestem. –––– Tu tylko jestem. –––– Widzą mnie! –– Cenią mnie! * * * pomieszały nam się wargi, języki, pomieszały drogi powietrze niebo i ziemia, pomieszały nam się narody, rasy i kultura powietrze niebo i ziemia, pomieszały nam się nieprawości z sądem sprawiedliwości. powietrze niebo i ziemia, pomieszały nam się berła, korony z pałkami, drutem kolczastym powietrze niebo i ziemia pomieszało nam się Istnienie człowieka z Trwaniem rzeczy, krzyk, płacz, bicie głową w mur, zapomnieliśmy, że istniał tu kiedyś Bóg, zapomnieliśmy, że dał nam Syna, wybraliśmy mord. – Od czasu, gdym dorosła do poczucia siebie w entej liczbie Stworzeń uczono mnie mordu na całej kuli ziemskiej trwa lekcja LOGIKI mordu. Cofam się z ziemi, schodzę w groby i tam rozpoznaję ludzi po Twierdzeniach mordu, schodzę dalej, niż leży księstwo Umarłych, schodzę dalej, niż umarli Żyją jeszcze oddychając, śmierci nie ma nawet w grobach idę dalej, gdzie nie ma już ani światła, ani ciemności, stąpam po płomieniu, po alabastrach z wyobraźni, po diamentach zakrzepłych w czaszkach bez postaci, po materii bez cech materialnych, po kamieniach rodzących wpław przez otwarte kamienie, czołgające się obok mnie na kolanach przed Nim Chrystusie, Synu Dawida, Chrystusie o 20 wieków i śmierć ludzką mój starszy Bracie – prowadź dalej, gdzie Ojciec tego świata! Z milczenia kosmosu, z milczenia Wszechświata – wszechświat się mową człowieczą rozwija, – potężną i nieprzekładalną. W punkcie, gdzie Istnienie moje graniczy z Wszystkim, gdzie człowiek życiem umiera, 18 gdzie wymiar Głębi jest nieprecyzyjny, zobaczyły tam oczy moje to, czego język nigdy nie wypowie, to co widzi każde stworzenie w majestacie śmierci. Nie! – Język ludzki tego nie wypowie, najwyżej dorośnie do śmiesznego kłamstwa. – Chodzimy po drogach co nie drogami. – Mówimy językiem nie języcznym, żyjemy w wymiarach stworzonych przez nas a więc w wymiarach – mordu! Dlatego gatunek proszony jest o łaskawe dopasowanie się i nie wykraczanie poza siebie, wybieganie do Boga ze skargą lub listą pobożnych życzeń : przestańcie żądać koncertu życzeń z radiowęzłów świata! Bo On ma więcej z nami niż nasze pragmatyczne życzenia, i nie tylko, bo człowiek miał się odrodzić sam – zwierzęta zaś to zupełnie inna sprawa możemy? Nie – my musimy jedynie teraz cofnąć jeszcze do człowieka. Czy logika mordu będzie nam w tej operacji gatunku potrzebna? Przepraszam, Chcę się tylko zapytać, czy będziemy przeszczepiać zwierzę w człowieka czy odwrotnie? Cisza! Wodzowie i starsi Urzędnicy zawsze milczą, gdy pytanie dotyczy człowieka nie Rzeczy. pomieszały nam się wargi, języki, pomieszały drogi, powietrze niebo i ziemia, pomieszały nam się narody, rasy i kultura, powietrze niebo i ziemia, pomieszały się nam nieprawości z sądami sprawiedliwości, powietrze niebo i ziemia pomieszały nam się berła, korony z pałkami, drutem kolczastym, powietrze niebo i ziemia, pomieszało nam się Istnienie człowieka z trwaniem rzeczy wybraliśmy mord 1966 19 relacja Coraz bardziej ciemno w rozjaśnianym świecie. Coraz niebezpieczniej w pobliżu zieleni. Coraz bujniejsze piachy pustyń. Coraz rozpaczliwsza msza milczenia. Szamani słowa są już na wymarciu. O, ty szamanie, mówiący na stepie, że wyjaśnienie będzie zatraceniem, co wykrzyczane – milczeniem do końca. O, szamanie, w rzeczy przemijamy mową wyjaśnioną. Mowa nas przegrywa w kości z soczystą zielenią. O, szamanie, coś został zabity na stepie, jest coraz ciemniej w rozjaśnianym świecie i coraz częstsza jest śmierć na pustkowiu. O, szamanie, światłem mowy wierni, a jakże nadzy, nędznie roz–skórzeni, jakby już w zielem na stepie, wciąż na stepie czarne słońce świeci, a my dalej ciemni, gnani do ziemi. O, szamanie, w rzeczy przemijamy światłem nazbyt ciemnym. * * * Przebiegniemy tańczące deszcze. Przebiegniemy się ziemią na oślep. Przejdą po nas deszcze. Przejdziemy niejedną ulicę, miasto, morze, wieś, pustynię, wydmę, puszczę, las, ogród, drogę. Przejdzie po nas drzewo wyśpiewane przez ptaki wschodzącego słońca. Wyśpiewa się z nas zmęczenie ludzkiego oddechu, charkot słowa, szubienica w krtani. Przewróci się podcięte drzewo, wieżyczka, wieża wapna, Przewróci się kartka w kalendarzu. Przewrócimy się pod jasnym słońcem. Przewróci nas jasność albo ciemność, z której wyleci sowa i zakrzyczy – nie przebudzi się w was już oddech, nie przebudzi się wstanie i to jest nadzieja na dni wasze najlepsze, gdy będzie wam nareszcie sprawiedliwie dane, że nie przyjdzie obiecane niedotom. Zmartwychwstanie. 20 Przebiegniemy, przebiegną się tańczące Deszcze. Przebiegnie się ziemia przebiegle. metafora załóżmy, że metafora jest więzieniem poety : poza metaforą masz cztery ściany i nas dwie – sześć wymiarów (dwa bolesne) załóżmy, że jesteśmy od siebie daleko. To między nami święty miecz – zwykły mur. załóżmy po obu stronach : wy swoją mądrość i piękno poezji, ja swój powrót z metafory, bieg przez zamknięte sale : powrócę bez głowy i nóg. Co było mi wcześniej zapowiedziane. A czy wy będziecie?!? Cisza! W metaforze dwie niewinnie rzeczy śnią : dzień się może przewróci do góry nogami. Noc przewraca ich nogi w zmęczeniu do dnia. Reszta jest powtórką. Załóżmy, że metafora jest więzieniem poety! Dlatego też nie zakładam sobie pętli. Pętla jest przenośnią : będąc przeniesioną, mówię ci z tego miejsca : jest czas tylko jeden – czekać w zaciętym pisaniu na człowieka, nawet gdyby się miał już nie narodzić. Nie mogę ci nic jaśniej powiedzieć : jest noc, cisza i dławienie. Dowód zaczyna wyć w ludzkich wymiarach. 21 wyprowadzenie z Raju marsz Im głębiej w dżungle niesłonecznych miast, tym bardziej kwitną znaki zapytania, tu nie ma nas i tam nie ma nas, więc rodzą się tylko w nas już słowa. Zdajemy sprawy na powrozach, sprawy nas zdają w zasieki milczenia i marazm, marazm jest ostrzem w pochwach ostrych cieni. miasta trzeba uprawiać dniem i nocą ów kamienny ugór na szlakach wojen niekoniecznie gąsienicami czołgów Im głębiej w las otoczony blokadami światła, tym bardziej rosną wykrzykniki chorych, tu jesteś ty – tu jestem ja, więc rodzi się anatema ciała! Zdajemy siebie w ręce starej męki, stara męka odpowiada za czas. Czas odpowiada : chcemy od lat iść sami do katakumb na pierwszy akt przyjęcia winy, chleba powszedniego słowa: wiary! – polskie Katakumby są ponad dachami! miasta trzeba uprawiać dniem i nocą, ów kamienny ugór na szlakach wojen niekoniecznie ścinać kłosy dojrzałych domów ogniem – Patrz nocą i dniem wyskakują z kłosów na ziemię żywe, cielesne ziarna. Im dalej, tym więcej, aż rośnie miłość przerażenia. Bandażujemy rany w ciele rozstrzelanych poranków, powalone poranki skaczą nam agonią do gardeł, skarlały beton z nas tylko wyrasta. miasta trzeba uprawiać dniem i nocą, ów kamienny ugór na szlakach wojen niekoniecznie orać w czaszkach pługami ognia P a t r z! Idą Przecinki, Średniki, Dwukropki, Znaki, Wykrzykniki, padają i krwawią Kropki! – Wyrósł na naszych oczach nowy las miasta! 22 * * * Niech już tragedie moje będą nie nazwane przez skurcz twarzy zalanej mrokiem, będzie ci widny czarny tunel drogi! –––– Ten tylko O nie! już nie pytaj o los! I niech reszta będzie bezbolesna. Ból ma pyski bestii nieułaskawionych. Rozwiąż, boś był mi Nadaniem! Chcę ci Dar oddać, cud jednej golgoty, co się nie powtarza, chociaż rozmnażana, będzie poza końcem! Myślę, że powtórki ze mnie nie będzie. Niech już tragedie moje będą nie nazwane! Niech już nie będzie martwych powstawania ani słowa, ani żadnej rzeczy. w klinice albo na ulicy rozpięta, tak jak rozpina się guziki od płaszcza; otwarta, tak jak rozpinane skóry ludzkie na grzbietach ksiąg, na świętych grzbietach ksiąg, jak krew na rękopisach spalonych, jak krzyk samobójców patrzących na lecące maszynopisy do nieba popiołem historii etc, etc. rozpięta ciałem nad izolacją cielesną (continuum gatunku nie dla mnie, bo i po co ta logika męki?!), tudzież ścisłą izolacją myśli, zapinam szczelnie jamę brzucha rękami chirurga. Nie ja tę zbrodnię! Mam ręce czyste! – To nic, że ściany chichocą jak chór kabotynek! – Narzucam na siebie kaftan bezpieczeństwa (częste do tej pory zasilanie żył cudzą krwią : cudzożycie, kochani, uprawiam, ale tego nie ma w 10 przykazaniach Rogatego Mojżesza, więc jestem Czysta, jak czyste są ręce świętego męczennika Kaina i jestem w sferze myśli i materii Idealna jak twierdzenie Lindenbauma) cudzożyję, bo do tej pory byłam źródłem, z którego brano Mnążyjąc rozpięta na karcie papieru chcę przeżegnać czarnymi krzyżami wersetu świata, żegnając raz na zawsze miłość barbarzyńskiego samowładztwa Odejścia za mrok w głąb ciemnicy, piwnic krwi. Bo po co ta blaga odwieczna między nami, gdy oficjalnie zamykają mój brzuch czaszki i mówią: dla świętego spokoju i porządku ulicy! – proszę panią, jamę ustną należy starannie uhigieniczniać poprzez okresową kontrolę. Mówi do mnie znajomy dentysta, u którego leczy się połowa bezzębnych, młodych poetów. Połowa starych już się wyleczyła... – Z lekarskiego punktu widzenia jest to jedyny obowiązek i powinność, którą każdy myślący winien sumiennie wypełniać! – T a k! rozpięta ciałem (jamą brzucha!), mózgiem już TERAZ chyba domknięta na amen. Widzę, jak chirurg odłożył lancet i otarł ręce o papierowy raport. Odprowadzono mnie na salę pooperacyjną. – Do widzenia, pani bocian! – Do widzenia, panie doktorze! 23 Jestem szczęśliwa, że operacja się znów nie udała! Próchnicą zębów lub brakiem kłów nadgryza się beton i mury miast! System się zamyka na klamrę kwadratu podniesioną do potęgi zieleni za granicą czarnoziemu! – Pomyślałam sobie o Jednej rzeczy w drodze do sali, do łóżka! trudno jest wyjść trudno jest wyjść z dolin ziemi zaprzyjaźnionej, zerwać sieć zawartych znajomości, od rzeczy tu jestem w rzecz chytrze wpisaną, z piedestału najniższego dołu szepczę, zasypywana ziemią za życia – zabierzcie płaty słodkiego mózgu, – zedrzyj korę szybciej, by ci piach nie chrzęścił z miękką masą w zębach trudno jest wyjść z dolin ziemi zaprzyjaźnionej w czarny tunel przecież ziemi ludzkiej, więc jeszcze zabierz płaty słodkiego mózgu, bo o to tylko w dolinach chodzi, pod słońcem sierpem księżyca puchnącym w kule nie wyjdę z kotlin zaprzyjaźnionych cała, będę naga rozkorowana bezrdzenna bezpłatowo-powietrzna gorzka masa bez substancji słodkiej, do kwadratu podniesiona w entych kwadratach pustki wielopustynnej Przestrzeni postrzału. w ogrodzie Siedzimy wśród zielonych arrasów ogrodu. Ptak nad nami śpiewa dla siebie, ale nam dane jest pod ulewą słońca słyszeć sentencję wolnych przestrzeni, pieśń stworzenia, dynamit rozrywający kamień w nas narosły po tęsknotę i znany żal, gdy słychać drugą pieśń – tętent rosnącej trawy. Siedzimy wśród sypkiego piachu ciszy, słyszymy tragiczny krzyk mordowanych kwiatów siekierą upału. Spada z nas narosłe oddalenie słów – lżejszy oddech w krtani nam się ściele. Mówisz na promienie słońca, że to liny świata, a na nich linoskoczki spadające na murawę nabrzmiałych warg. No cóż, co na wargach, trzeba wargami witać! Jaka to chwila ulotna, którą ptaki okrążają nad nami, byśmy się opamiętali, byśmy się ocknęli nie za nisko i nie za wysoko, a więc w ludzką porę. Patrzymy na siebie, aż obok opadają płatki z ukoronowanych kwiatów. 24 Już lato opuściło wiosnę – mówię. W arrasach swego ciała dwie rośliny spóźnione rosną pragnąc zatrzymać czas. Lęk studzi uniesioną krew. Już zmierzch w nich pełny kluczy dozorcy. Już nie zakwitną, gdy wyjdą na brzeg kamiennych ścieżek, ktoś je podepce, zmiażdży, rozniesie. Pomyśleć przy tobie w ogrodzie, że ten arras straci wszystkie barwy – czy nie jest już krzykiem krwi wołającej przed masywem zmierzchu? Już łączy nas zmierzch. Znana barwa nocy pokrywa nam twarze! Ziemia powoli unosi się za plecami wiekiem. Chodź, chodź z tego ogrodu. Może jeszcze wyjdziemy, nim się jedne nam drzwi otworzą, a drugie nam zamkną. Uciekajcie! – Krzyczał cały ogród. lekcja sobie samej siebie nie odkładaj żadnej sekundy na jutro jest TERAZ które w baśniach tylko się powtarza, nie odkładaj pory picia mleka na porę wypowiedzenia paru słów które być może Wysoką Istotą Rzeczy nie odkładaj pory miłości w potęgę ksiąg żadna mądrość świata nie odda ci wiedzy rozkoszy: sacramentum ciała! Kosmos raz jeden zamknął się w tym ciele więc go nie uśmiercaj tępym czasem wkuwania na pamięć świata Bo nawet nie dane ci jest zapamiętanie samego siebie nie uwielbiaj w sobie pana na włościach ziemi i ciała swego bo ziemia i tak włoży ci koronę z plam opadowych byś został udzielnym Księciem grobu nie odkładaj niczego bo wszystko wysoką istotą przechodź by drogi były pełne ciebie któryś obłędem snu Boga fantasmagorią własnej trwogi i rozpaczy nie odkładaj żadnej sekundy na jutro jest TERAZ nieodmienne : nieodkładalne nie ty ale świat wypełnia się i dopełnia tobą nie wykreślaj niczego z żadnej drogi bo–––NIC–CI–––nie–––dane 25 * * * W dżungli naszych ciał trwa pościg dwu bestii, nagich, bezradnych wśród obiegów krwi. Ucieczka w głąb ciała to wejście bezlitosne na wrogie pozycje, z których rozpacz wyprowadza nas czule wśród skowytu. W dżungli naszych ciał trwa pościg dwu bestii. Zmęczeni, ociekający potem mówimy – kochany – kochana. Jest to jedyne przebaczenie morderczego pościgu i rozgrzeszenie uległości. Zasypiamy. Ponad snem tylko dwie bestie dorastają do skoku wśród śmiertelnej dżungli ciał. Jest to bezprawie, na które godzi się bez nas nasza krew, by trwać. Nie my – bestie są nieśmiertelne! początek od–dramatyczniony mordując ziemię – mord piszesz na siebie uciekając w głąb pół – uciekasz w głąb przemiału dając siebie gorącej kotlinie – siebie szczepisz na pniu jabłoni człowieczej bijąc nożem pień Życia – nóż tylko dziś t ę p i s z – krok twój jest dalej niejasny – dom przez ciebie stawiany nie staje się twój : mieszka z tobą twój mord : mieszka z tobą twój lęk : brak tu miłości jak ciała kobiety : brak tu zbratania jak ramion mężczyzny zaślubisz pewnego dnia Pieniądz i Nienawiść i oto wyrzuca cię twoje własne sumienie na bruk błądzisz długo od bramy do bramy od ulicy do ulicy od kamienia do kamienia : kogo tak szukasz w cieniu nieskończonej w tym życiu pustki : jeśli siebie przez siebie ścigasz – to masz jeszcze szansę odrodzenia! : czyje na koniec całujesz ślady i kogo tak wołasz : jeśli siebie – to jeszcze nie zginiesz! kogo tak bestio mordujesz od rana do nocy że nie potrafisz zaczynać swego dnia od Ziemi pod twoją krwawiącą już stopą. Sen tylko staje nad tobą w teatrze jak okrwawiony archanioł wychodzący z początku od–dramatycznionych kości! mordując ziemię – mord piszesz na siebie uderzając siebie w innej co dzień skórze – źle myślisz – nie głuchnie ta siła niewidzialna rzucająca ciebie na ziemię – zawsześ pokorny do ostatniego włókna mięśni do ostatniej stygnącej hemoglobiny : nie wiedziałeś że dramat to koniec słowa niepodległego? : kładziesz się teraz sam na ulicy jak krzyk po umarłych? : jesteś tak jakby między tobą z całym wszechświatem nic już nie było! suki mechanicznych opiekunek nocy obwąchują twój leżący los 26 niosą z sarkazmem do arki pogotowia jako kłodę zbędną podejrzewają twój mózg o związki tajemne z siłami bez nazwy ale ty wiesz że to tylko przychodzi cisza i n n y c h praw wy jętych z żeber Boga i zaszczepionych ziemią w tobie wierzysz do upadłego że ktoś przemówi do ciebie najprawdziwszym językiem świata wierzysz! – po tej wierze wchodzisz do celi obłędu rozbierają się z niejasnej odzieży słowa przychodząc tu nagim – w nagość odejdziesz człowieczą zaczynasz się od samej ziemi co najstarszym Teatrem w którym raz jeden każdy kto oddychał jest Absolutnie Doskonałym Aktorem jego królewskiej mości który Go oklaskuje kończąc nieporozumienie jakim jest początek komedii. spóźnieni Najszybciej mijamy ludzkie twarze i ponad dźwiękiem stawiamy żelazny krok, dlatego nie dorównujemy szybkościom traw, drzewom uciekającym koronami w światło. Bieg trwa będąc szybkością obejścia wszechświata, między wiosną a jesienią! Idealny bieg ziemi! Tylko człowiek zbyt szybko biegnie i zawsze jest spóźniony o własną śmierć, rosnącą trwogę w żyłach, o chleb powszedni. * * * Palę za sobą mosty oddechu, wymazuję z pamięci obrazy, rośliny, twarze – mosty stają się wtedy pamięcią. Biegnę w szerokie oddalenie. Źrenice obejmują dalej widnokrąg o parę rzeczy za szeroko, dlatego ból i cierpienie; – pozostaną zamordowane językiem we mnie, – mnie przyjdzie grzebać łopatą krwi, zapomnieć, za dużo w niej grobu żywego, bym pragnęła języka warg i ramion twoich. Biegnę martwą autostradą, wśród jazgotu rzeczy, z którymi nie przełamię się słowem – drugim chlebem powszednim; – ten ciężar niosę aż na golgotę milczenia, gdzie sama siebie będę krzyżować i błogosławić chwilę utraty pamięci, jakże doskonałego magazynu zamordowanego czasu i zrupieciałych oddechów; – przyjdzie mi w tym magazynie spisać gardło w niezrozumiałą ewangelię. Przyjdzie, ale nie przejdzie przez żadne ucho igielne. Sumienie, celniku! – Na pal wbijaj wargi mocniej i solidniej gwoździe, nie b o l i śmierć, gdy z posoką prawda sypie się nawozem pod nową karmę dla wszystkich tu zwierząt. 27 postęp Jeśli trzeba będzie krwi – będzie krew. Jeśli trzeba będzie pieśni – będzie pieśń. Jeśli trzeba będzie myśli – będzie myśl, jak rżnąć w pień narody. Nie było nic, był szczęk broni, tętent kopyt, kał, pot, ciało, stosy ciał palonych, którymi można by całą kulę wybrukować idealnie w imię postępu od maczugi przez obozy, lagry, krematoria, po Jedno całopalenie wszystkich tym razem Ras tę jedyną dziś wiszącą potęgę, potencję siły, którą budowano świadomie. * * * – Jakiej trzeba siły, by matka, która dziecko swoje rankiem grzebie przeżyła siebie nocą, ojciec syna, syn ojca i matkę, córka matkę i męża, mąż żonę i dzieci?! – Nieludzkiej, człowieku! Dobrze, gdy tą siłą Bóg cierpliwie szafarzy, by męka nie stała się szatańską mgłą, w której matka wracając z cmentarza domu nie rozpozna, zapomni nazwiska i siebie samą w rozpaczy zawróci do śpiącego dziecka, by syn, co się zapada w przepaść alkoholu, chcąc zapomnieć głos męski, nie zatratował matki jeszcze za żywota lub brat brata nie ujął za gardło mordując za los, którego nie miał siły przeżyć. Dobrze, gdy za plecami umęczonych staje ktoś, kto kocha, kto świt przypomina i pogodne niebo kreśli im północą. – Jakiej trzeba rozwagi, by w szale, pędzie z błyskawicy na drugą wyspę szczęścia nie zatratował powalonych losem, pędząc przez otwarte serca?! Ile zadumy, żelaznej rozwagi, trzeba by parę sekund, ów blask, hostię szczęścia spożywać t a k, aby śmierć swoją jej treścią nasycić i rozświetlać nieskończenie upodlone dni naszego żywota?! – Rozwagi nieludzkiej, człowieku! Jesteśmy i dzisiaj podobni do sławetnych jeźdźców! Chcąc być na koniu i pędzić przez lata musimy bywać i pod koniem, wijąc się z bólu z myślą o powstaniu. Musimy wierzyć, że oko Absolutu jeszcze nas prowadzi. Musimy szukać własnej pod nim Równowagi! – Przecież zawsze rozpacz jeźdźców kończyła się świtem, rosą świata. Jakże czcili w ów czas Boga swego, za dzień, który im do nóg rzucał na pustyni i konia! – Wielka miłość jeźdźców, strzelisty łuk spojrzeń przez niebo ściekał łzą i zrozumieniem, ciężkiej sekundy człowieczego szczęścia. 28 My nie potrafimy już jeździć na szybkich koniach apokalipsy, nie umiemy spadać, by znów skoczyć na ich życionośne grzbiety! Zatruwamy życie gorzkim szczęściem. – Rosną w nas pożogi życia, nadaremnej męki. – Jakiej trzeba siły, by słowem się dzielić, tym chlebem człowieczym? – Nieludzkiej, człowieku! Dobrze, gdy Miłość, Wolna Przestrzeń tą siłą szafarzy. Barbarze Papaj–Wójtowicz * * * Nożyce słońca tną sen w trzeźwość ludzkiego poranku. Wstają ci, którym wstanie jeszcze było pisane. – Wstają do warsztatu ludzkiego oddechu. Są w tym rzemiośle ani źli, ani dobrzy, a jeśli uśmiechają się starcy w dniu, który przyjdzie im jeszcze przeżyć – czy są szczęśliwi? Czy odejdą pełni godności w majestacie męki, jakim jest rozstanie źrenic z ziemią umiłowaną? – Rozstanie ze światem! Kto z żywych rozumie te słowa? – Zaledwie ci, którzy w Tym dniu odejdą i tylko ten żal, testament w postaci potomstwa, które nie wie, co robić, gdy słyszy – ,,A był to tylko piękny sen, żeśmy tu byli ludźmi szczęśliwymi!”. Widzę, jak obie strony uciekają, by wrócić do siebie w inny czas i z inną skórą w jakiś nieznany dla nas żywych sen, w jakieś nieznane dla zmarłych życie. szkoła uczymy się powoli analfabetyzmu wersetów, logika gotowych dań jest co prawda niewygodna, ale sąd jest z natury elegancko zamówiony, prokurator jest zawsze w białych rękawiczkach, obrońcy nie ma, gdy poemat ma motyw krwi i jest ponoć jaśnie banalny jak każda tu niepotrzebna śmierć, którą interesują się dziś jedynie słabi fanatycy wiary uczymy się szybko analfabetyzmu dzienniczków, robót na drutach, sprawozdań, katalogów, logika oskarżeń jest dalej odmową życia na niebie, 29 ale ziemia nam też umyka spod nóg i tłuste mamy piątki na zeszytach osobistych dni, czwórki w źrenicach, dostateczne koryta, niedostateczny z życia, to ukrywamy przed szpiclem mieszkającym ponoć w okolicy serca, dlatego analfabeta uczy analfabetę pisania po twarzy żelaznym piórem z krwią, tyle kleksów mamy na ulicach, uczymy się biegle, tej lekcji przygląda się sędziwa ziemia i inspektor czas, spróbuj ich oszukać lub przekupić, nauczą cię języka, nie powiesz : ja niepiśmienny! będziesz pisał od stopy na gołej ziemi, aż TAM będzie to jedyna o tobie analfabeto prawda! 30 narastanie nadzieja myślę, że drzewa są szczęśliwe, stojąc nie pragną, ścinane nie wyją, napadnięte przez trąbę powietrzną – oddają majestatyczność koron ziemi, by nazajutrz roczne potomstwo strzelało w światło, słoje i zieleń siłą mnożoną przez odejście starodrzewia, myślę, że drzewa są mądrzejsze od zwykłego zdania przez człowieka sprawy, są spokojne w zimie i reszcie pór roku. Od czasu do czasu zdarza się tutaj przeciętny kataklizm – kataklizm nie był tu nigdy sprawą Starodrzewia. Potężne kikuty starodrzewia są wpisane w rdzenie rocznych prętów, a więc w historię gatunku, myślę, że drzewa są jednak mądrzejsze o całą historię człowieka, myślę, że połączą się z nami kiedyś i nauczą spokoju, myślę, że każdy wyuczy się tej lekcji na pamięć wieczystą Amen. * * * nazywać czy nie–nazywać rzeczy po rdzeniach imienia dobierać się czy nie–dobierać do sensu wnętrza kłamać wy–kłamać od–kłamać siebie Od–Do przez nagość do mięśni aż wszyscy zobaczą madonnę Legendą góry Kaliope która może stała się na naszych oczach klaczą stepową nazywać czy nie–nazywać od–wracać nie–orać za–orać od–orać regulować przeobrażać od–ustawiać tryby pędu potęgo – O! wołacz – bud jarmarcznych obfitości – O! wołacz – odpustów na odwagę to śmieszne cyganienie się z ruchem idei (ani brudnych, ani antynomicznych – człowiekowi Ducha winnych!) które teraz grube tryby trą nie masz raptem oliwy ani bohatera z mieczem ze światła wszystko pokryte rdzą imienną i konkretem ciało wędrujących do kotła na ołów syntezy pozytywnej a jeśli to się nie podoba madonnie Legendzie to na wyspy świata na wczasy i na rajskie wypasy odlotu nad ganges. o cześć wam kartografowie od początku nauk kanikułę moją kabałą w stolicy bogowie redakcji zapadać na ból dla szpitalnych wilczyc siwiejących w biel tajemnic 31 bez ustanku gryzących gardła koniom codziennej apokalipsy a jeśli zbiegną czystym szaleństwem to ściga ich ognista sierść trawy łąkę i stopy jeźdźców podcinająca w najśmielszym galopie wleczesz połoninami swoją samotność jak rannego w bitwie i kto tu szczęśliwie ujeżdża twą klacz bezsilności wołając do ciebie Legendo przez dżunglę ludożerczych zdań: przenieś góry Tybetu na miejsce morza Gula–Szeli (morze liter przemień w Kanie Poetyckiej na dolary) niech słońce twoich słów cofnie umarłym sekundę niech przyjdzie do ciebie twój bóg wszechbiegnący miłością odejmie butwienie na krzyżu twych kości niech otoczy cię siłą i porozumieniem w śmierci niech ci ześle mężczyznę co potrafi kochać czułością człowieczą niech ci raz jeden wróci Ojca na pół–słowa rozmowy niech powie w końcu jak z maku zrobić opium alkohol nie syci niech nam uczyni w twych wierszach mecz bokserski na którym jeden tak dostanie że nie podniesie się do życia uwierzymy żeś nam twórcą pieśni dla człowieka przed którym nie łzę rzucisz na kolana lecz gwiazdę, kamień, glob Czy za BRAK znów za miliony? – A może Milion za jedną sekundę Milczenia powie „tak” serdecznie lub gniewnie „nie”? A milion za JEDYNEGO dał dziecku z niego kawałek chleba i czułością dziecka zza życia powitał słowem – „dzień dobry człowieku”? – Napoił go tym samym. Kamień gorący. Głusi mówili tu o muzyce kości rzuconych na pokaz ślepi sądzili logikę nakreślonych kolorów i powierzchni rzeczy judasz pisał esej o wierności do końca lecz nie odpowiadał za wiarę klepsydra pewnego samobójcy była wręcz miłosna Kain dał koncert na wiersze (swoje!) o zbrataniu bitewnych pokoleń każdy z rycerzy trochę na giełdzie po cichu współcześnie zarobił to jarmark cudów nie–cudownych to odpust tragedii nie–tragicznych to cyrk numerów nie–cyrkowych pokazy wykazy popisów wypisuj się z uczty uciekaj w głąb głębi ciekłej aż w krwi lotnej nazywać rzeczy imieniem zgłębiać sondą krwi syntezę Ars pozytywnie przytulać się do ziemi arcy wyszeptać najstarszy sens ziemio nagła otwarciem jesteś matką i wilkiem zarazem nigdy ludożercą płakać otwarcie ufnością dziecka przed drugimi (płacz to rzecz Męska!) nie wszystko umarło we Wszystkich pielgrzymach posłyszą głos ponad cierpieniem znawcy głodu manna mowy – wyciągną się ręce naszych matek PRAWDĄ A BOGIEM poeci nie ma ani rzeczy ani odpowiedniego słowa lęk – przestrzeń między tobą a mną zagospodarowywana przed śmiercią i na śmierć nie–jarmarczną i nie–cudowne rzucanie kości na pokaz ironią i antynomiami strzelaliśmy w tarcze na Strzelnicach ani rzecz ani powierzchnia świata nie drgnęła na bitwach zwycięskich 32 lepiej nie mylić zabaw odpustowych z zapustami nie czynić przeobrażeń po latach jakim ustrzelony gliniany kogucik hosanna wołali – wołu upolowali na placu publicznym w samo południe mokro tu od uczty i wrzawy ale kogucik nie staje się zakąską a gardziele żre ognisty alkohol ów krzak gorejący codziennie PRAWDĄ A BOGIEM poecie ziemi obca jest bezsilność języka upadek i ocalenie z innego ognia w jednym ciele jednakie spójrzmy w oczy umierającemu na życie rewolucje myśli czyńmy przed słowem na torowisku własnych żył bijmy się w myślach o mądrość czynu bijmy się w myślach o mądrość w cierpieniu „budujmy dzień radości człowieczej wedle jego planu śmierci” wieczność pnia rajskiego przez skończoność Liścia Liść nie ma Jutra i się oswaja w każdym swoim TERAZ Pień nie zna Wczoraj jest bezkresem Jutra w Matce wieczne mleko Ziemi i Drzewo nie zna imienia Zagłady PRAWDĄ A BOGIEM poeci adorujmy czulej i uważniej – patrzmy ostrzej w oczy odchodzącym: k r z y c z m y głośniej gdy przecinają pępowinę nowo nadchodzącym język to AZYL nie dla wybrańców – dla każdego szukającego siebie samego przez obecności drugich. bratu zza Tybru Na zewnątrz tylko, tylko na zewnątrz jesteśmy wśród rzeczy więc tam spór gdzie mur i pieśń i – nie od ciebie los języka rycerzu na grzbiecie żelaznych mustangów, z mieczem wśród lasu uniesionych po słońce rąk. Nie od ciebie chociaż polecasz mi co dzień samouwielbienie picia kawy i spazm spoconych ciał mężczyzno: we mnie pali się krew na biały ogień, ciało na żużel w białaczce i dzień mój bolesny, a noc za długa o parę godzin, w których umierać tak bogato przyszło, że pióro już nie wypisze z Braku życia Nadmiar i trwa Głos początku, a jakby już końcem : krew pisze prawa krwi w palcach chociaż już sztywnych zimno :moje minus dwadzieścia dziewięć lat, a jeszcze będących ciepłym Prawem praw do śmierci, Od ciebie postój w chłodnych wodopojach milczenia. Bo tam nasza bolesna victoria Możemy stamtąd wracać potężniejszymi niż neony reklam oślepiających stado wieprzy na stoku Świętych Wzgórz, Stado wieprzy! przed które nie perły, ale głowy rzucać i ręce 33 będąc tak będziemy inaczej w bankach się rozliczać z obrazu ciała naszego, chociaż jest prawdą, że żaden z nas nie przesunie góry, rzeki, morza, zegarów, ale jest język silniejszy niż miecz rycerza. Nam piechurom pustyń ten język ocalić na dalsze i wyższe czasy rozboju, rozstroju, gdzie brat brata batem i serią witać będzie, a obce nogi całować i lizać mu przyjdzie... na zewnątrz, tylko na zewnątrz jesteśmy wśród rzeczy jak męka krwi z wersetu wschodząca nad Tybrem, jak moje orzeczenie czasu nie mogące się połączyć z podmiotem ciała –i– już nie od ciebie los mój, chociaż polecasz mi co dzień cykutę bełtu, to jeszcze silniejsza jestem o śmierć swoją, przecięty oddech wersetu –i– znów wino z winnic w Puchary hawwa – jasno i bogato Wracając z pogrzebu mojego przyjaciela, umarłego z miłości do wolnego skoku w wieczność, chorego przez wiele lat na straszliwą chorobę własnego człowieczeństwa – pomyślałam, że rację mają ci, którzy wierzą, że świat jawi się jasno i bogato! Oto nasza młodość obfita w gniewny krzyk, oto gniewny krzyk obfity w kalectwo godzin, oto kalectwo godzin, doskonała reżyseria stada. Zaprawdę piękne są ogrody w porze jesieni. Jakaż pokora dziś kwiatów, atrybutów : piękna, symetrii, koloru, kształtu i treści. Jak dziś spokojnie kona róża, aż żal zawiązanych pąków na szczytach idei poczęcia i końca tworzenia zarazem. – Podciął ją w biegu ostry nóż mrozu. Nie doczołga się do owocu z siebie, z nadmiaru sił umiera. Jak dziś bezradne i samotne są chryzantemy i astry – reszta z nich już czeka na odsiecz słońca, ale słońce jest już po innej stronie i na odwrotnych usługach. W podróży przez ogrody pełne konającej rośliny i kwiatu – wiem, że świat jawi się nam jasno i bogato! Piękna, piękna jest śmierć żółto–czerwona w ogrodach, więc dwakroć przeraża swym odmiennym losem. Tu człowiek pasie swe źrenice i nic o pięknie tym nie wie. Patrzę na agonię dławiących się georginii i sędziwej mięty, 34 i nic nie widzę z tego, co widziałam. – Jestem Szawłem, którego Nie Chrystus, lecz przyjaciel oślepił, bym mogła poznać i zobaczyć wreszcie drogę powrotu wśród żywych. Jasno, jasno i bogato jawi się świat objęty terrorem jesieni i dlatego może mówimy : jesień jest obfita i boleśnie piękna jak ubogi żebrak i odeszły w białą dal przyjaciel. Świat tylko w oczach Szawła jawi się jasno i bogato. Wiosną kontestują nasiona po pychę kwiatu, a jesień jest jednak uczciwa i pokorna, w swej rzeźnickiej prawdzie, jest czystym terrorem piękna, aż ziemia dławi się pięknem i bogactwem, które musi wiecznie trawić – człowiek od tego puchnie i umiera. Nad nami sine chmury palą się w popiół deszczu i ulewy. Potop ze wschodu, na zachód – światło i słońce na północ się kładzie, słońce i światło dezerterami epoki wiosny! Idę, ale już nie płaczę, leżę, ale nie upadam, bez ust, ale nie milczę, nago, ale nie zimno, obdarta, ale nie zawstydzona. Świat jawi się nam jasno w bogactwie odejścia. Spróbuj go pocałować serdecznie językiem – odpowie ci salwą nie do nazwania, otworzą się komory serca : sypną się diamenty świata, perły z gardła. Ziemia wierną pozostaje! Ziemia! Ziemia schyli się tylko czułością matki. Jasno, jasno i bogato na pastwiskach świata. Dlatego należy być ślepym, by móc unieść stopę, uczynić pierwszy zwycięski krok w miłość żebraczą, ubogość człowieczą! * * * siedzimy w głębokich elektrycznych fotelach nagle słyszymy nieustający dzwonek od wewnętrznej natury komór serca ciągle mówimy że to jeszcze nie do nas długo śledzimy te sprawy w głębokim ukryciu wypisujemy rankiem, że to przyszli po nas gdy pytają się najbliżsi „kto”? milczymy sugerujemy w grypsach że armia zbawienia zamiatacze ulic cisi, 35 a wielce pobożni, sprawozdawcy natarczywi żebracy zbieracze makulatury chromi kulawi ślepi garbaci łaknący wody uparci świadkowie Jehowi sąsiadka po żelazko inkasent w tekstach (do wydania) filozoficznie mrugamy na martwe oko żarówki pięknie kłamiemy w wersetach o szpiclujących nas kablach gdy ponoć niesiemy św. ogień nieustających olimpiad konkursów fam spartakiad siedząc w głębokich elektrycznych fotelach najczęściej zapominamy skąd płyną sygnały świata pukanie do drzwi przechodzi nagle w detonację otwierają się drzwi Nagłą ręką przed nami stoi Ziarnko Piasku delikatnie donosi nam by nas nie porazić prawdą świata że przysłało je do nas nasze własne sumienie które zapytuje się najserdeczniej o naszą higienę mózgu i ciała najczulej bada nasz stan i powoli wiemy kim jesteśmy leżąc w kałuży krwotoku budzimy się racjonalnie widzimy leżącą receptę na życie i podany adres najbliższej apteki musimy natychmiast wyjść by spotkać drugiego człowieka stanąć u najbliższych drzwi i długo dzwonić postawić własny krzyk u zamkniętych drzwi czasu drudzy tak samo jak my nie zwykli otwierać nieznajomym nawet gdyby ktoś konał i wszyscy o tym wiedzieli siedzimy w głębokich elektrycznych fotelach 1971 narastanie Coraz bardziej kocham bujność traw ich potencję i pasję, żądzę wysokości. Coraz bardziej dochodzę do przekonania, że dogadamy się, jeśli chodzi o sprawę mego ciała. Święte trawy, święta Trawo rośnij na chwałę ostrej kosy, na chwałę bydła! Bujność traw coraz częściej wzrusza i może serce szybciej dygoce idąc pod gardło jak Trawa w słońce i głęboką ziemię. historia krótkiego anioła ten anioł ma dobrą rękę do ciemności jego czas złoty chodzący w tarczy zegara – obły ciemnością za ciemną na dno piekła 36 ten anioł ma usta ważne w niebieskim rejestrze, dlatego mijany jest przed podkowy diabłów – mrużących ślepia dyskretnie na przymusowy pakt, anioł niskiego nieba kuty na nogi i skrzydła ma cienki głos i hymn nosi na łańcuchu – jak zgubi słowo albo źle wyśpiewa – przestaje być aniołem, albo zaczyna być misjonarzem w zachodniej części pól uprawnych. * * * Chodź! Chodź nad rzekę, nad którą pasą się armie komarów i odór uderza w twarz. Chodź! Chodź, będziesz im śpiewał psalm nadziei, aż ci słońce spopieli wargi i runie wątły pion poematu dźwigany z ruin wyrwanych prawd. Biegłeś za nimi, ty, któryś podobny wiecznie pijanym aniołom, biegnącym, gdy tylko wypełza obłe słońce, jednakie już jak wilgoć i opar kloak miasta. Chodź! Chodź nad rzekę. Czeremchy zwalają się pokornie do brudnych stóp. Znów pycha kwitnących bzów, ale za parę tygodni, dni, godzin, sekund i one będą bardziej niż pokorne – zwalone prze czas jak głowy polskich Hugonotów. Chodź! Chodź, pójdziemy, A czas nam wypowie inne imiona, coś innego, niż głosiły pieśni ubogich bohaterów, zew twojej pani – krwi! Inny mieszka w nas już obraz. Minęły lata. Spopieliły się gwiazdy. Na pustynnych twarzach wrogie źrenice, jak żywa ironia patrzą, jakby za moment miał rozlec się język luf. No cóż, byliśmy kochankami zażarcie, broniącymi w ciszy gardeł. Byliśmy kochankami! – Słyszysz! – Śmiech bruku! To noce się śmieją za naszymi plecami. Chodź! Chodź nad rzekę, nim zwalimy się w czarny owoc, nim nas ocalą w czarnych bunkrach za miastem! – Cieniu mój, jedyny towarzyszu z lat dziecinnych! Podaj mi tylko dłoń i chodź ze mną dalej. Jesteśmy sami. A jeśli tobie się śnił mustang poematu, to już nie wierz, że cię uniesie dalej niż rwący się tętent krwi zatrzymanych wersetów, ściągniętych uzdą za pysk słów. Chodź! Chodź nad rzekę, bo już jej powiedziano, że nikt tu nie będzie śniąc myślał. 37 świat i inny kaftan Świt jest za szeroki, by objąć go wąskim wzrokiem. Warga za mocno krwawi, gdy wstaje język zielonych traw. Czas jest długi jak wieczność, gdy odcinamy sąsiada wisielca, Miłość jest ogniem świata i gaśnie po pierwszej nocy. Ręce są za krótkie, by bez kija sięgnąć po jabłko wyrosłe na czubku drzewa, wycałowane słońcem, wycackane przez korzenie, pień, korę, armię liści. Ziemia jest motylem umykającym lekko spod stóp, gdy wchodzimy na szlak podniebnych ugorów wiersza. Kaftan jest za duży, więc dzięki śliskiej i obłej rybie języka płyniemy na opak mówiąc : co za cholera, że tych drzwi nie można wyrąbać na wszechświat. Bierzemy do ręki miecz słowa, aż nas ziemia uderza od strony nieba pasem ognia, w którym ślepe źrenice upatrywały armię aniołów. Niebo nas uczy ogniem i żelazem. Za mała głowa na łodydze ciała, by dociec do korzenia, z którego wyrasta, a za duże pragnienie czynnego zamachu słowem i czekanie u komnat z Zerem Sensu, majaczysz teraz jak odrzeczny Kordian. Za słaby jesteś, by stąd uciec, bo Ono otworzyło gościnnie ci drzwi, i serdecznie, z królewska powitało – Dzień dobry, pielgrzymie z ziemi, byłeś za głupi w manewrach człowieczych, byłeś za wielki w rzezi i potędze ognia, ja jestem naczyniem, w którym zmieścisz się idealnie i godnie! Ze mnie wyrósł wszelki oksymoron pożogi i przemocy stada twoich współplemieńców! Wchodź! Robak i korzeń jest tu ciągle głodny, musi być karmiony jak wszelkie stworzenie! Wtedy mówisz : wszystko co za mną było dobre i było harmonią. Kapitulujesz, oddajesz broń – oddech! Zdejmują ci kaftan. Świt wtedy w samą porę kładzie ci na wargi białą ciszę świata. * * * Jeszcze w tym mieście wiecznie zaciągniętym smrodliwym oparem wody, tolerują mnie cztery wierne siostry Ściany, z podłogą jest już inna sprawa, chętnie by mnie wysiudała, a sufit kopnął, aż bym z siódmego piętra w dół (dla żartu, żeby tylko coś się w tym mieście, ponoć pełnym poetów i artystów swoistego chowu, Działo). Kocham cztery ściany, prowadzę z nimi rozsądny, wysoce logiczny dialog milczenia w nocy, 38 bez łaski snu i wielmożnego płaczu, chociaż mnie sąsiad z miłym uśmieszkiem wczoraj zapytał – co pani ma, pani marianno, za tą ścianą, że ono boleśnie wyje i nie daje nam z żoną spać. Zwariować można. Niech pani tego psa w końcu dobije. – Nie mam, proszę pana, psa, a ta sztuka jakże długo reżyserowana przez pana jest godna większej sceny niż ta klatka, na której stoimy. Do widzenia! Gdybym mu powiedziała, że nie mam zamiaru wtajemniczać zwierząt w dialogi intymne, nic by z tego nie zrozumiał, żyjąc w tym samym mieście wiecznie zaciągniętym smrodliwym odorem wody, żyjąc zadżumiony do grobowej dechy. * * * Uciekliśmy przez ciepłe wnętrze ziemi z zimnych przestrzeni Wszechświata. Zatrwożeni, że aż tak gorąco tu od milczenia – biegliśmy w zmęczeniu, przerażeniem zmęczeni! Zrobiło nam się zimno dla odmiany. Nasze pojedynki są jak zwykle spóźnione i może dlatego przypomina nam się stara ewangelia krzyku z nową ceną krwi. Terror milczenia – terrorem poczynań. Krew jeszcze ma prawo do najwyższej ceny? Mijamy księgi PRAW – księgi praw nas omijają. Jesteśmy tu tylko uciekinierami zimnych obszarów Wszechświata, o których już wiemy wszystko, a więc ludzkie NIC – schodząc powoli w opuszczony punkt ziemi – czarny bunkier! * * * Przy rampie gardła transport piachu. Gotowe? – pytasz. Gotowe! – odpowiada szufla kaszlu. W przeponie podziemia ruch głosek się tworzy. Bokiem może wyjdą! – śnisz z czerwoną strugą w wagonie warg. Budząc się pytasz : czy to jest już szkarłatny, trupi sen Salomei? Semafory! Semafory! Uwaga płynie z megafonu europy. 39 Strażnik z pętlą w ręce! Drzewa jak zwarty szereg żandarmerii! Wagon za wagonem, transport za transportem! – Eskalacja czasu! Gotowy? – pyta się ktoś, kogo ty nie widzisz! Wiesz, że tylko krew twoja tworzy desygnaty. Od tej pory starannie przesypujesz wszystkie ścieżki wnętrza, ale kto tam wchodzi, ślizga się i pada na twarz. Transporty, tysiące ton piachu, bez odpoczynku i zatrzymania! Chcesz się zatrzymać, ale transporty mają swoje prawa. Krzyczysz – Katastrofa! Katastrofa! – Transporty są wieczne! Szepczesz : moja wewnętrzna konstytucjo! Dotykasz ręką przepony, zastanawiasz się, masz nadzieję, że może tam siedzi Bóg, najcierpliwszy ze wszystkich bogów. Może on tam jest, bo jakiej trzeba siły, by to trawić! Mówisz – to zero sensu pasie swój byt, Irra i jest Ratio! * * * wybacz mi wierna ściano, jedyny świadku, szpiclu wśród gęstych dymów nieprzespanej nocy, ptaku wśród pięter zielem, rybo tnąca dno oceanu płetwą, gwiazdo, której nie dostrzegłam, oko świata z odbitą źrenicą wybacz mi, ziemio, umiłowanie, oporne moje usta, kruche stopy, by biec przez rozgrzane betony miast pod rentgenem świateł, wybacz mi, ziemio, umiłowanie, glino, przez którą pędzi spłoszone stado hemoglobin wybacz mi, ziemio, nagłe umiłowanie rozeznanie cztery ściany jak kordon coraz ciaśniej, bliżej pętla kwadratu! Wybiegam w przezroczyste światło jesieni, biegnę przez las, co mi tylko lasem bywa. Drzewa tu dziś owite w żałobnych kolorach czekają w kolejce na odwiedziny ptaków. Cisza! – Słychać skrzydła ptaków, które się narodzą wśród koron starodrzewi! Podchodzę do pnia i szepcę: nie rozumiem cię, pniu! Jego realność pęka w nagłą nieskończoność promieni świetlnych ziemi. 40 Nie rozumiem dalej promienia, co niepromieniem w wieczności s k o ń c z o n e j, w pniu jakże ograniczonym formą zamkniętą jak ścianami więzień, więc jeszcze tylko Krok, a za nim Ruch, co potencją wszech–wibracji, więc tyle co Bóg, daleko już pętla ruchomych ścian ––––Samotność! –––– Trwam w przeźroczystym świetle jesieni, co mi już nieświatłem, lecz hostią w otwartych ustach materii, co miliardami do entych potęg poza rozumowych pomnoży istnienie przez zwyczajne formy, od korzeni, przez pień w korony. Więc moja samotność do jakiej potęgi? –––– Nie rozumiesz mnie, drzewo, chcąc mnie zamknąć w sobie. –––– Dotykając korą moich warg, powracaj w realność własnego koloru, kształtu, sensu, w którym mnie nie było i nigdy nikt z żywych w tobie nie zamieszka. –––– Na wysokości łez rozumiem :muszę zwrócić się tylko do siebie :sobowiąc siebie sobą w sobie miłowanie, kolebanie, przetwarzanie ziemi ziemią przez ziemię. Wiem, kładąc się na ziemi :samotność tylko nie jest samotnością! ––––Cisza! –––– I tylko dudnią głucho rosnące słoje drzew stojących w kolejce na odwiedziny ptaków wędrujących, ptaków wracających i tych, które się narodzą. słyszę ich lot uchem krwi ziemia w nas krwią słyszy i nasłuchuje nasze powracanie, by nam otworzyć drzwi. –––– Cisza! –––– i tylko samotność nie jest samotnością, i tylko drzewa w żałobie na straży tajemnic, i tylko ziemia, z którą pozornie się mijamy, i tylko ziemia miłowana kolebana przelewana z formy w formę, i tylko ziemia mi najjaśniejszą gwiazdą w źrenicach zaświeci, i tylko ściany są ludzko milczące, i tylko czujne oko szpicla wśród komór mózgowych i tylko noce nieprzespane, i niedopałki papierosów, i tylko samotność * * * Znów Łodzie światła przez źrenice pędzą, przez krople krwi spędzonej batem czasu, upadasz – i – ujawnia się twoje życie. Wstajesz ze snu pieśni zbudzonej, świat z mgły obdarty krzyczy inną mową, ty jesteś inny, obcy sobie : wymawiasz imię: czas pęta ci wargi: prześcieradłem ciszy ktoś okrywa ciało: nie mówisz: wypluwasz perły wycia: wiatr je trwoni, o brzegi rzuca: pustka w urodzaj trwogi się zamienia: siejesz, A gleba martwa żalem odpowiada, widać w niej szramy, w których bywały oczy śmierci braci: Nieznaną dalej są żałobą: płyniesz w głąb rzeki, A ogień wciąż tu cofa: chcesz nazwać, ale krew tylko staje w poprzek twoim wargom: chcesz uciec, ale przypływ morza starszy od ziemi ciągle bez ciebie się ustala – i – rozbija wszystkie brzegi w słoneczny popiół czasu. Wbrew, ale poprzez ciebie wymawia się woda świata w błyskawicy na prawo życia w doskonalszej glebie: mgły się podnoszą ciemną lawą – i – wtedy wiesz: dane ci było morze, ziemia, powietrze, ogień, światłość w męce, rozległy pułap 41 innej strony: nic z tego nie ocalało w tobie, oprócz urodzajnej i dorodnej śmierci! Dzierżawco życia! – Zapłacz głośniej! Zanurz się w ciszy jak ptaki w samotnym locie, bo stąd wyjdziemy na zielone wzgórza rozłączenia –i– strąci nas nieznany Ktoś w gotowe bunkry poza miastem. Będziemy tam znać inny sens zakazanego owocu. Wstań i chociaż tylko drut kolczasty zszywa nam widnokrąg, to mówmy razem, że była, jest, będzie odmienna wśród nas droga. Weź chleb pamięci jak wypukłość brzucha, ujmij żelaznym gardłem grzbiet języka, bo musi być mowa r o z u m n a, jaśniejsza niż system logiczny, Banacha, Hilberta! Spójrz : w łodziach ze światła płynie śmierć sędziwa, przez białe płótna skór wiosłami krwi szukamy ludzkiej gdzieś przystani. Kto taką drogą szukał ucieczki – zna cenę stracenia –i– wie, ale mu ktoś odebrał mowę dając Okno ciała, przez które coś jeszcze innego zobaczył, zamarł! więc był dwakroć żywym u bram, gdzie świat nie krwawi, lecz boli bez początku i końca. * * * Sami! sami! sami wśród gotyku lęku i wilgoci potu. Sami nie wyuczyli się sąsiedztwa przyjaźni ziemi pod stopami! Sami nie wyuczyli się samych siebie po język świata w sobie! Zatopieni w ściekach idei bojący się wszelkich idei, żyjący w obozach, bojący się na śmierć obozów, spętani ograniczeniem, pędzący od ograniczeń na druty wysokiego napięcia, żyjący śmiercią – umierający przed nią ze strachu życiem, czyniący gwałt, by uciec od gwałtu, zatruwający świat przed zatruciem świata. Sami! Sami! Sami wśród gotyku lęku i wilgoci potu. Sami nie wyuczyli się sąsiedztwa największych przyjaciół, jakimi są :ziemia, powietrze i słońce. Oto z nich wyrosło drzewo jabłoni obsypane kwiatem. Rozmawiam z nim długo i cierpliwie – Słuchaj, w mojej krwi pasie się od lat anioł Czerwonego Piachu na Białą Ciszę świata –––– Wiem o tym od mego nasienia. Wysłało go tam twoje własne Życie. Dotknij mnie mocniej twoją mokrą ze strachu ręką. – Uwierz : jestem z tobą, człowieku, jestem wiecznym Życiem, więc teraz spójrz, jak zjadamy kęsy życia innego! Nie krzycz, gdy jesteś zjadana w sobie przez swe własne życie zakorzeniona w tobie Inaczej. – Rozmawiajmy, drzewo, inaczej... o prawdach innych i nie tych... –––– W swojej chorobie na życie ty, człowieku, mów 42 do siebie inaczej, patrz na siebie inaczej, lecz się z siebie szybciej i inaczej... Kochaj siebie inaczej... – Jesteś drzewem i milczysz zacięcie, gdy wołam o inne zdanie obrazu z tego świata, twój aż od wewnętrznej natury korzeni mnie nie obchodzi! Nie kłam, bo jestem z tobą, jestem obsypane kwiatem i wystarczy, że wieczne Życie nas tylko w ziemskiej wieczności spopiela... lecz swój czas, człowieku, ziemią, powietrzem, słońcem i nie za– bijaj mnie słowem, nie zabijaj mnie, bo nie jesteś sama, gdy Życiem jestem – reszta jest twoją winą i okrutnym grzechem wyrosłym na tobie i przeciwko tobie zawsze tu będącym! Sami! Sami! Sami wśród gotyku lęku i wilgoci potu. Sami nie wyuczyli się sąsiedztwa przyjaźni ziemi pod stopami, życia swego. ktoś gra na fortepianie Krwi NIE WIEM już zamarł w głębi sal dźwięk a jeszcze słychać szelest palców symfonii DO NIKĄD już powoli oczyszcza się werset a jeszcze tyle głodu aż echem odpowiada zmysł harmonia kreśli sama przez się równowagę pragnień wokół której wiruje zawsze stara jedynie od nowa ta sama ręka wirtuoza i Ona przez którą odkrywamy drogowskazy tajemne wyciągnięta dłoń Wirtuoza! – Czy już przez to samo pieśń jest ludzką? dłoń przez którą płynie tylko ból którego nawet nieświadomość nie ogarnie w głębokiej anatomii wołającego Alfabetu – symfonia krwawi czy NIM tylko? – Czy jest wpierwej ludzka? – Nie zagospodarowana przestrzeń j e s t A może tylko śni że głodna przez nas przed nami jasny dźwięk jak dotyk A za nami krwawi ubytkiem czemu tylko ON biorąc czy śmierć w ramiona Czy głód zmysłów wodzi nas na pokuszenie się aż tak dziękczynieniem czystym? Czy fałszem już są oplatające się obnażone ramiona? czy dźwięk był zaspokojeniem umysłów Ale dlaczego wciąż krew znaczy drogi nieomylne? – Niesyci przez niebieskie drogi DO NIKĄD! Czy twoja pieśń wbita w krew nie jest tym samym ujęciem czasu w korycie rzeki!? Czy mit snu czy twoja teraz ręka przenosi dźwięk nieskończony w serdeczność skończoną? Czy przyśpiesza hemoglobiny zaledwie bieg? cisza – biały ścieg – cisza – biały ścieg – nie całuj mnie – biały trąd krwi – nie całuj mnie białą ciszą – powietrze – czarne welony – we krwi upał sahary – biały trąd – nie całuj mnie – w nocy co końca nie ma – przez nas wybucha tym samym poczęciem butwiejący owoc – ci- 43 sza ciszy mówi po imieniu czy tylko tajemnym – białe welony krwi – ciemne serca liter – zajęte... zajęte wiecznością – cisza w której ślad nie pozostaje... aby tworzyć być rdzeniem w mgławicach świata nie–roz–poznawalnego dla nas n a m i musi być przeczysty słuch a w nim słyszymy jak dźwięk wyrwany z kości staje się przestrzenno –jaśnistym ostrzem wbitym w gęste niebiosa przez które trwa przelot niematerialnych aniołów i jest wciąż słońcem nocy Jeden co Mężczyzną przez stepy wspomnień w ciemności o jakiejkolwiek porze nocy Kobiet oczekujących na Nieoczekiwanych już dlaczego – Wiem! – Dlaczego uderzasz językiem zimnej gliny i tworzysz t e r a z nie muzykę? Dlaczego słońce księżycowe się stało skoro już NIE MA nas pod żaden ziemski opis? jeśli ktoś czeka na psalm mistyczny niech czeka daremnie Byt sam sylabą prawdy jest – zbyt wielkie bojowanie o nią teraz i brak c z ł o w i e k a który tylko miał Być p o w r ó c o n y przez ten sam Dźwięk i Słowo a kobieta jest tylko arką przewożącą Życie z potopu tajemnic na brzeg jasnych piasków. Bolesne teraz bojowanie między twoim NIE WIEM a moim wołaniem DO NIKĄD? Wygnańcy Ewy wpisani w niebo – przybici do ziemi milczeniem wołają? pogasły światła wśród wołania nie jednym językiem pragnień, przegrane symfonie – poza grą należy skórę i krew otwierać aż po fundament Fundamentów syntezą Syntez obracać się będzie glob nigdy przez przypadki zmyśleń sumienie nie jest dźwiękiem słowa Noe i Arka = dawanie = branie! – Wieczysty krąg? Mądrość jest wciąż osią stojącego globu. Żaden dźwięk teraz nie skona, odpływa w tajemne głębie i przestworza błon. Nie słyszymy już TAM gdzie Bóg lecz tu gdzie najwyżej tylko c z ł o w i e k kona w języku możnej pokory tej samej ciszy prawieków otwierającej bramy. Słyszysz – to Dźwięk, spłynął w pradolinę i popłynęła ta sama pieśń t w o r z ą c a dodam : gnilna więc dziękczynna za NIE WIEM przez NIE WIEM w NIE WIEM przed NIE WIEM poza NIE WIEM i staję się przez pot jak królowie w akcie koronacyjnym zasmuceni ciężarem korony. Poprzez Krew unosi nas ponad glob NIEZNANE w świetlistą gwiazdy sierść, w mleczne piachy przestrzennych dróg a sam nad tym konał podwójną siłą ON a pod nim jej DO NIKĄD i nic dalej nie ma być jasne zupełnie za słowem dalej jest nieznane nikomu za życiem śmierć – a za nią życie płonie płonie płonie tajemnie ciekła ziemia biały trąd w krwi – upał – biały trąd w krwi NIE WIEM siebie przez twoje DO NIKĄD słowo z e n i t rodzaju dokonane – porozumienie spełnione cieplej umierać Cieplej umierać błyskawicami mijać choć ciemno ciemno ciemno – potop rozkoszy noc biała od przerażenia 1969/1970 44 * * * Obuty w trzewiki kunsztownego fałszu, syty czarnym chlebem, którego krew ani myśl nie strawi – dokąd tak idziesz w zaślepieniu swoim, że siebie nie widząc, czynisz tu nową golgotę, na którą też i ty idziesz, jak kamień na dno! Jaki to czas, że kobieta pełna mężczyzn nie wie, co to już dziś miłość?! – Mężczyzna w gorących bramach kobiet, przekraczający codziennie inne bramy, mieszkający w różowych pałacach ud bez nazwiska – nie pamięta już żadnej kobiety? Nie pokochał nas ani beton domów, ani zew krwi, konstytucja wschodzącego słońca. Rosły w nas zwierzęta, które teraz powoli budzą się ze snu, ale łańcuchy kuliśmy na atomowych kowadłach epoki, są dla nas silniejsze dwakroć niż słynne lochy i prawa Inkwizycji. Wtopieni w tryby maszyn biegniemy od trybu do pasa, od pasa do śrubki, od śrubki do pustych obrotów i nadaremnie rośnie lęk w ucieczce od wolności jaskiń. – Cywilizacja to ciało, maszyna, żelazna lista obecności poszczególnych zer, aż po nowe miliony. –––– Niebo tylko dalej jest jak niebo; ziemia da– lej jest jak ziemia; powietrze powietrzem po– zostaje i tyle dziś w nas starej burzy w przebudzeniu, że znów można złomem ciał brukować nowe szlaki męki. Pojawia się w nas stary domysł, zatęsknisz i ty za barba– rzyństwem ludzkich łez, obłędem ucieczki, swobodnym biegiem na oślep w nieznaną dal wymiaru trwogi, Biegiem do pierwszej kępy mokrej trawy zlanej poranną rosą i promieniem słońca. Zatęsknisz za barbarzyństwem brodzenia wargami po innych wertepach mowy. Będziesz szedł pokornie na swój pierwszy obozowy apel, osaczony psami sumienia, drutem kolczastym twojej własnej krwi, by spalić w piecu Przestrzeni maskę starczej twarzy. Będziesz sam sobie dozorcą, katem i ofiarą. W obozie śmierci żywych trupów śledztwo prowadzi : Powietrze, Niebo i Ziemia! – Czy wiesz, czym skończyć się może twój obóz śmierci? Czy uda się kiedyś zza Życia tobie ucieczka do samego Siebie? Zatęsknisz i ty za barbarzyństwem ciszy w najpiękniejszych więzieniach, jakimi są domy towarowe, komisy, w lokalach kryształowych lokali kategorii ,,S”, baśniowych lasach kolorowych metropolii, tej dżungli, elektrycznego buszu. Zatęsknisz na perskich dywanach, pijąc z kryształów ciętych biegłą ręką Artysty, wśród futer, tiulów, najszybszych pojazdów świata, z lokajami w złotych liberiach, wśród askamitnych bioder łóżkowych hien o twarzach tak pustych, że Sahara lub Syberia byłaby ci bliższa, bo oto teraz rośnie w tobie miłość obrzydzenia! Zatęsknisz i ty na grzbietach ogierów z boskich stajni Erosa – zatęsknisz za barbarzyńskim umiarem, za biegiem przez największe stadiony świata, jakimi Cisza i Spokój, gdzie krew ludzka chce zapłonąć zniczem na zwycięski oddech pomnażania człowieczego Życia przez Ciało. – Będziesz susami imaginacji biegł brzegiem morza niosąc nagość ciała, na którą patrzy z cierpliwym uśmiechem Absolutu źrenica – solą w radości i wiatrem się otulisz, krzykniesz w pędzie : otom jest jeszcze żywym! – Morze strzeli ci w twarz salwą fali, ostygniesz jak ziemia jesienią. Zatęsknisz i ty za słabością własnych dni, barbarzyństwem padnięcia na twarz przed wschodzącym słońcem, by wysłuchał cię Ktoś, gdy powiesz – jak niewolnik największej cywilizacji świata, ubogi krewny rzeczy i maszyny, ja, architekt milionów luksusowych klatek, epoki szczęścia powszechnego, z którego się wyrwałem dziś rano w porze wschodu słońca, i teraz, Panie, posłysz niewolnika głos : tęsknię za barbarzyństwem czasu człowieczego. – Panie! Chcę być barbarzyńcą tańczącym nago jak w dniu pierwszego stworzenia, z radością, że 45 noszę wielką niepodległą pieśń, jaką jest moja własna, ludzka krew! Ocean! Świat wokół mnie blednie w czarną hostię, rdzę. – Ziemia się we mnie b u d z i. –––– Zatęsknisz i ty za taką spowiedzią! Szczęśliwe będą pokolenia, jeśli zatęsknią za Powszechnym barbarzyństwem człowieczego Życia i katakumbą, w której odbędzie się pierwsza msza myślenia i każdy stanie się przez krew i ciało hostią na ołtarzu świata, jakim będzie piędź ziemi pod bosą stopą! przez mgłę W Nocy, którą starzy Poeci nazwali nocą darowaną w jeziorze osobliwego zmówienia się Sił w naszych pałacach ciał, rozległo się alleluja na przeczystych połoninach pragnień wschodziło najcieplejsze, wyrwane z krwi, z trzewi, z niejasnych jeszcze tablic ciała słońce słońce słońce słońce banalne dla wszystkich poetów rewolucjonistów odmieniało nasze ciała przez pot zmęczenia epoki od żelaznych koni, odmawiało szept przez prawo maszyn, wzrok przez mgławice wirujących przekleństw : otwarła się p r z e s t r z e ń – ręce stawały się jedynie nawiasami ograniczającymi czas Nicości codziennej, teraz dopiero byliśmy od brzegu do brzegu skór w s z y s t k i m – wiecznością; nasze codzienne Nic, a więc Wszystko, stawało się glebą pszeniczną na pomnażanie roz–foremniały się kontury uwięzionej materii w rzeczypospolitej Ciała, nie było Niewolnicy i nie było Pana, stawał się w nas Początek równych Jemu – wolni przez niewolnictwo Ewy, reszta umierała jak drogi przebyte już nie-istniejące nigdy : pełnią świata, bo pełni siebie od krwi bez możliwości nareszcie bez błogosławionej niemożliwości w y p o w i e d z e n i a, zdradzenia się słowem – sylabą wszechmocną, bo Nic nie znaczącą dławiliśmy się pełnią i możnością świata, zachłanność krwi nie upokarzając syciła się Tym, co Jest pulsacją absolutnych Sekund, w których cofnęliśmy z zegarów ciał literę śmierci W Nocy, którą najmędrsi Filozofowie świata nazwali nocą darowaną w jeziorze osobliwego zmówienia się sił w naszych pałacach ciał, w Nocy, do której szliśmy ponad sześć miliardów lat, zatrzymaliśmy się wzrokiem w Źródłach, poza którymi rozciąga się znany żywioł rozkładu, przez który każdy wyrwany werset i zdanie z człowieka daremnym ocaleniem; przekraczaliśmy przez miłość TO; mieliśmy p r a w o do szeptu już nie wydanego : życie! życie! życie, którego b r a k rodzi nadmiar, płakaliśmy do świtu, gasło nasze słońce nocy – rodził się nami nasz Koniec, księżyc dnia, zimny wulkan czasu, miazga niemych źrenic sieci ulicznych procesji. Zatrzymani sobą! Rewolucjoniści z uśmiechem pogardy szli przez wersety dalej. Patrzyłam na nich przez niejasne okno starych, legendarnych strof wierszy – czy dojdą, jeśli miłość w nich umarła do krwi? poczęcia? Dlaczego nazwali nas dezerterami dnia i nocy, 46 skoro ciało wersetów było już t a m, gdzie stopa nie ma prawa do żadnej ucieczki! W Nocy, którą poeci zmartwychwstawali Prawdą – uciekaliśmy z maszerujących konduktów handlarzy. Uciekaliśmy w nieustające źródła. Śnił nam się wiersz przez krew, dla krwi i ciała, zaledwie n i e p o d l e g ł y. credo Ożywiamy drzewa, kamienie, stoły, krzesła, trawy, ściany, maszyny. Wychodzimy nad rzekę, by obudzić śpiący kamień od prawieka. Niektórzy czynią to chętnie, gdy mogą GO sprzedać na targu sztuki pisania na niby. Jest nieraz pod tym niebem tak, że ktoś wybiera się tylko nocą na takie rozmowy, w konspiracji przed drugimi zakopuje w błocie swą bezsilną łzę. Wiedząc o tym, nie wiemy tego w własnych wersetach. Po tym wszystkim wracamy do czterech pustych ścian, prowadzimy z nimi rozsądny, serdeczny, szczery dialog zmyślonego buntu. Najchętniej przyjaźnimy się z psami – psy nic nie przekażą. Cieszymy się coraz rzadziej ze śpiewu ptaków, bezprawnie kłamiemy, że śpiewają dla nas, dziwimy się, że najgłośniej wołają w lasach i szerokich polach. Dlatego usiłujemy pozamykać je co do skrzydła i litery w klatkach, wierząc, że w ten sposób zmusimy do śpiewu. Wracając do domu krzyczymy na żarówkę, że nas szpicluje, gdy piszemy o motylach wiersze, które są tu rewolucją poezji. Znów rozmawiamy ze ścianą izolującą nas od rzeczy żywych zza ściany, które na co dzień nazywamy pijawkami naszych snów, w wierszach używając słowa ,,człowiek” wyjemy; każemy się słuchać szarańczy liter, gdy piszemy np. sumienie. Zdania uciekają nam z białych kartek jak szczury opuszczające wraki. Gdy dzwoni dzwonek, panicznie nie ruszamy się z miejsc. W pamiętnikach piszemy, że przyszli po nas, byśmy pokonali bastylię snów, inni piszą, że przyszli do nich, by podpisali akt pokoju o powierzchni 26 metrów, którego tylko nam Brak przy stole, od którego wstali nasi ojcowie wzięci w dwa ognie i nie podpisali tu niczego, co naszym teraz pomieszaniem jest rzeczy i pospolitością smyczy ani rozumnej walki o sens sczłowieczania każdej sylaby wersetu. Lękamy się jednak dwakroć myśląc, że to może dzwonić sąsiad chodzący w żałobie, który do późnych godzin płacze na schodach, bo dzieci namawiają go do nagłego wewnętrz odejścia – ciasno jest pod numerem naprzeciw. My drżymy przed tym, by nas przypadkowo nie potraktował jak żywych. Myślę, że powinniśmy się sami ponumerować w naszych blokach! Sąsiad na szczęście (co za intelektualna ulga – szczęść mi Boże!) nie dzwoni! Płacze! Płacze! W ciszy rozkręcamy odzież do cielesnych mechanizmów, które oliwią się same snem do rozruchów porannych. Jesteśmy najsilniejszymi rzeczami na świecie. Jesteśmy pięknie skonstruowanymi maszynami lub gronostajami słów. Tylko dlaczego my, filozofowie, my, wirtuozi słów, architekci piękna, projektanci wysokich snów, wodzowie rewolucji humanistycznej, dlaczego my ożywiamy na łeb, na szyję świat rzeczy martwych wierząc bardziej, że przemówią do nas, wierząc bardziej w to niż swą własną śmierć i ból nieustający w drugich? –––– Dlaczego my wszyscy nie w i e m y już, gdzie się kończy Teatr w Życie, a zaczyna bezwzględny proces Ż y c i a, które nie ma prawa być ani s z t u k ą, ani l i t e r a t u r ą!? 47 * * * świętej pamięci S. J. Witkiewicza Ojcu Garbatych garbaty co postawi swą zmęczoną stopę nad garbem na wysokości światła jak wargi ludzkie na wysokości prawdy staje się świętym dromaderem szczęśliwie przebywającym pustynię obfitą w niebezpieczne burze piaskowe i omamy zenitu purpury garbaty co dorośnie przez siebie do garbu jest Dawidem który odrzuca zwinnie jak tancerz przebiegłe i tanie linie prostych które przypominają żerdź w płocie co przybito w butwienie jednowymiarowe coraz częściej widać jak dromader dokarmia wielu nic dziwnego że garbaci wywołują na moich ustach ekstazę widokiem karmią głodny werset miłością spełnioną nazywam ich nauczycielami cierpliwości języka odkładanego na jutro kiedy mijam garbatego przystaję w niemym powitaniu wkładam gips do krtani by nie wyć – salve! salve! salve! raz nawet na widok garbatego odzyskałem łaskę widzenia Szawła żebractwa poezji jawnogrzeszącej herezją – widzenie nędzy poezji co początkiem dochodzenia do tajemnicy Centralnej w oazach chciałam przyklęknąć by mi wybaczył winy na nim popełnione żeby mi błogosławił światłem swego garbu i chrzcił nim los mój patrzył surowo jak sędzia ostateczny lub dziwnie zapatrzony w przepaść jego brat po garbie, wiadomo Tomasz Burek w Książu – Eli, Eli, lamma sabahtani! garbaty bezgranicznie patrząc nie widział mnie ciałem garbaci nie rozmieniają cierpienia na drobne spojrzenia garbem nie handlują na straganach idei cierpienie to sól ciała naszego antygnilność takim garbatym jest wiersz który ci przedkładam chciałabym z garbatymi wyruszyć karawaną w pielgrzymki jedynie z garbatym pragnę iść jak brat z bratem bliźnim rozmawiać w Książu o sękatej strukturze korony Dębu w lasach rododendronów nie słyszeć szczekania psów wbiegających na taras siąść ze swym garbem pod cisem nad przepaścią i śmiejąc się nazywać go nielogicznie ciemnym estetą – nurzać się wyobraźnią w komnatach książęcych Panie Tomaszu! Panie Tomku – to imię nosi mój bratanek, ale nie dlatego, że coraz bardziej wierzę, że jedynie garbaty może wyhodować w sobie i z siebie najprostszą trzcinę świata od samej ruchomej natury bagna taka trzcina jest piękniejsza od obnażonych torsów herosowiczów pięknie grawerowanej harmonii ciała – piękna pod butwienie światło z garbu z ciszy rośnie w zagłębiu brzydoty w niebo mądrości wśród słonych dni i głodnych nocy – Eli, Eli, lamma sabahtani! przed nim aniołowie rozpościerają jaśniejące dywany słońca by nic z czystości ciała umęczonego nie zostało pokalane nawet t a m Panie Tomaszu wśród przezroczystej wieczności aniołowie patrzą oszołomieni bezpostaciowymi źrenicami 48 jak biała trzcina wynurza się z garbu i straszną im się staje nawet dla nich – Panie Tomaszu – znających białą prostą Nieskończoną gwiazdy śpiewają pozajęzyczne chóry Alleluja i Hosanna zwycięskim karawanom ziemia obmywa pył przebytych pustyń nawet jeśli jeżdżą na morze jesienią i są czyści jak śniegi i lodowce biegunów tak wielcy jakże przebogaci w swej Legendzie legend czy byli ludźmi szczęśliwymi niosąc stygmat głodu i dróg świata kto wspomni że żaden dzień nie był lekki nawet pod zamkiem w Książu w zagłębiu zieleni w kopalniach słońca obraz garbatego jest przeraźliwym przykładem a raczej przekładem s k a z a n i a wielce sensownego biegu garb musi być niesiony tak by światłem wyprostował sens języka co prostą nieskończoną mądrości się staje a czynił to Ojciec Garbatych! – Rosły godziny na zegarku pod słońcem, w Książu Tomasz Burek zamienił się w Pielgrzyma nad wodami babilonu. Kąpał ręce i gardziel w słońcu. Gdy wpadły na taras psy – przemierzaliśmy już poza ich szczekaniem pustynię do pociągu. Upał. Oberwanie czerwcowego słońca. I tak bezwiednie wtedy wyszeptałam – święty Ignacy Stanisławie Witkiewiczu zdrowaśkuj nad nami. Była to długa modlitwa, ale mi zaschło w gardle. lipiec 1972 do nagości przeraźliwie ukrywanej spóźniły się twoje usta na ogień krwi wołającej spóźniły się twoje ramiona na obnażenie szyi czekającej spóźniły się twoje szybkie palce wywołujące ten sam naglący przypływ krwi wszystko jest teraz o samotność prostsze wręcz rozwiązywalne przez amen wszystko jest teraz o śmierć łagodniejsze chociaż wciąż walczące o dzień życia wszystko jest teraz o tamte noce jaśniejsze w przygotowywaniu do ostatniej podróży wszystko się spóźniło i krew jedynie nie spóźnia się wołaniem przez myśl zbyt szybko ujmującą rzeczy i chociaż postawiona na warcie nocy samotność u bram ciała czemu przebija się włócznią prośby aż wstyd czerwieni płynie strugą z kanionu gardła dlaczego ciało wtedy woła możnością potrójną za tak obfitym językiem potu i chociaż mówi język NIE – krew najstarszy głos świata zdradza wołaniem rozlegającym, się całą przestrzenią serca dlaczego zimne stają się źrenice braci jak piachy śnieżnych Syberii i kto sprawcą sprzecznych języków w bąbel zmysłów czekanie Wciąż spóźnieniem usta twoje na jaki koniec skoro mnoży się już czerwona manna krwotoku przez zasłony źrenic widny staje się objawiony Język transplanetarny błysk ognia uchodzącego z mięsnego krzaku gorejącego na betonie miasta Jakim to głosem mówić że to co zamknięte nie było do otwarcia a stało się nagle szerokim rozdarciem w języku szkła i niklu Oporne oświecenie marzeń głowy ściętej mrozem ciemnego pocałunku wywołanej śmierci czas życia jest nocną kasą która nie zwraca biletów Na progu śmierci Człowiek jest więźniem nieodwołalnie skazanym na wolność Raz jeden na Życie – Noc jego jest wygrawerowana słońcem wypłukującym czas Jakim uśmiechem ocierać się dziś na Dzień o twoje ramiona 49 byś Teraz wypełnił jutro kobiety Czy jest legendą która objawia się przeżytą przeszłością najprawdziwszym obrazem kobiet ze skór rozbieranych przy Nadziei beznadziejnej mężczyzno jak prastare słowa wyjmowane z popiołu czasu na życie czy ciałem staną się jeszcze w przestrzeni Co się stało raz w rodzaju nie odstaje się lecz inaczej powraca przez język prawdomówny uderza falą by się mord nie powtarzał nie spóźnij się raz jeden teraz bo nie uczynię sama kroku będąc w pędzie ziemi w której brodzę po wargi w mazistej wodzie krzyku i modlitwy aż bezludność swoją wypełniam na wyludnionych odludzkich cmentarzach bibliotek Jak cofnąć się w życie które wyprzedziłam nierozwagą z biletem we wszystkie możliwe kierunki wsiadłam do pociągu pędzącego szybkością światła – A krew nie zwraca nikomu ceny za Białe Podróże – natura nie zna jeszcze retuszu Przeznaczeń – Cofnij mnie w cień krwi swojej sobą nim cierpienie uwierzy w słowo a to cofnięte mi będzie na parę sekund w których noc będzie nocą dzień dniem i oddech wróci w rzekę przepływania w koryto ziemi w krwiobiegu – rozbierz mój głos do nagości przeraźliwie ukrywanej i zapal gromnicę bank samotności procentuje cierpieniem i prawdę pomnaża Ale jeśli nie ma drugiego z kim, można dzielić się możnością świata daną jednako przez ciało i mądrość z d a ń każdemu wtedy duch WIE że życie staje się zbrodnią nie przynoszącą światu zysku ani ubytku – I ci co raz już stanęli na szczytach śmierci wpierwej nim była im pisana i ci co otwarli w pysze raz jeden To co szczelnie zamknięte zostało przed nimi zostali sprawiedliwie porażeni aż w rdzeniach Tajemnicy – naznaczeni stygmatem Samotnych pielgrzymów których słowo jest bezdomnym i bywa że w dom zostaje przyjęty A jeśli tylko mrok im pozostaje chwytają się za brzytwę poznania co ratunkiem i upokorzeniem mocy Panie nie czynią hańby prosząc i wołając g ł o s e m Głodu uczłowieczonego, a tak Ziarno wybucha chlustającym światłem I z oddechu czynią sens który trwać potrafi przez wieki sens którego brak więc oślepiona tobą którego widzenie jest niejasnym światłem wciąż nieustającym i nie ma ucieczki w pałace idei i nie ma zmiłowania wołanie – rozbieraj mnie ze słów i potęgi języka ... przez ciebie darowanej wielkości – pięknie wypłukuje się ruda czasu jeszcze żywej karawany przez pustynność zaludnionych wersetów – rozłączeni i skuci przysięgą na krew Nie będąc przez słowo osią czasu co jutrem jeszcze raz pochyli się najczulszym dotykiem i pocałunkiem w źrenicach mieszkasz i przez twoją moc przetrwalnikową widzę możność że nie przeminę tutaj cieniem cienia w ciemności co mami bezwiednie Ból kusi i wodzi nas na złe r o z w i ą z a n i e To dziki koń i jedynie Cierpienie zna go po imieniu grzechu jesteś danym od nowa pierwszym i ostatnim i nikt nie wie czy nasze powitanie nie jest już pożegnaniem i czy pożegnanie nie było powitaniem TEGO co trwać będzie gdy nas zabraknie ku wspomnieniom trawy – niech więc Przymierze będzie ciche jak pierwsze spotkanie kobiety z mężczyzną pogodne jak marzenia dzieci biegnących przez sad do matki jak kwiaty nie ścięte a zalane rosą w słońcu mocne jak konary starodębów przymierzone z pniami – u kresu dróg niech się los pogodzi z Przemienieniem w c z e ś n i e j nim wyludni się język niech myśl nie ustąpi w wołaniu aż wstąpi w przestrzeń treścią a ziemia otwarta rozwiąże formę uciskającą jak sandał Boże bądź litościw gdy zdejmuje się skóry obłudnej poezji i nagość pozostaje cięższa od mordu – Czy nie mieliśmy być na końcach dróg drogowskazami współobecności w ogniu serdecznej gromnicy co prawda języku pożegnalnym lecz i witalnym ów język... wiersz plami się krwią niedopowiedzianego słowa... nie rozbieraj ani słowa ani zdania z modlitwy człowieczej nie spóźniły się usta twoje na ucztę w ogniu krwi nie spóźniła się wiedza o tym jak mogą być poplątane słowa nie spóźniło się porozumienie ciekłej manny mowy z wędrowcami 50 nikt się nie spóźnia przychodząc z winnic ze słowem nikt się nie spóźnia czekaniem kto czekał ufnością dziecka kto był sam w labiryntach pracy ducha – nie był Samotnym kto uwierzy w mocarność milczenia co oczekiwaniem na dopełnienie kto odpowie bezradnością za nieodpowiedzialne krzywoprzysięstwo jakim przedwczesne wyjmowanie z krwi Zdań na życie spóźnione wierzę że jesteś wierzę że będziesz jako miecz ognisty w dłoni archanioła wierzę w Biały Kamień co się urodzi w imię d u c h a wieczności ziemskiej pod stopami w p o ł u d n i e śmierci mojej i Syna wstanie pozostańmy w pokoju zdrowego chleba z Ziarna milczenia wykłosi się Siedem Kłosów Tłustych – rozbierzesz je w ciszy i rozdasz na dzień żałoby i dzień wesela. 1971