Jan Grzegorczyk Adieu Mojej żonie Justynie Z listów do redakcji miesięcznika „W drodze" nadesłanych po publikacji kilku odcinków Przypadków księdza Grosera: „Witajcie Kochani... Pewnie ten list będzie niespodzianką, ale nie mogłem go nie napisać. Otóż przed dwoma tygodniami trafiłem do nadkaspijskie-go Atyrau. Przyczyna: poświęcenie pierwszego na tej starożytnej Sarmatów ziemi kościoła pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego. Radość ogromna, zjechali się wszyscy kazachstańscy biskupi pod wodzą nowego Księdza Arcybiskupa Nuncjusza. Niewiele było czasu na rozmowy, l wyobraźcie sobie, że jednym / tematów tych rozmów był... ksiądz Groser. Zapamiętałem szczególnie wypowiedź Administratora Apostolskiego Zachodniego Kazachstanu, księdza Janusza Kalety: — Wreszcie ktoś o poważnych sprawach pisze w sposób przystępny, czytelny. Wreszcie ktoś postanowił pokazać księdzaczłowieka, z jego problemami, które jakże wielkie bywają, /radościami. Po prostu księdza-czlowieka w prawdzie. Ja od kilku miesięcy zaczynam lekturę „W drodze" od księdza Grosera. Groser jest żywy, jest gorący... Na pewno posypią się gromy. Brońcie go i nie bójcie się." Zdzisław Nowicki, ambasador Polski w Kazachstanie „Grzegorczyk jest pierwszym facetem, który podjął się prawdziwego opisu księdza w teraźniejszej Polsce. Niczego podobnego do tej pory nie czytałem." Michał Zioło, trapista Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest przypadkowe. Także postaci powieściowe noszące nazwiska osób publicznych wypowiadają słowa, które są jedynie wymysłem autora. POŻEGNANIE z AFRYKĄ „ Tajemnica człowieka jest zbyt ogromna i zbyt głęboka, aby mógł ją wyjaśnić drugi człowiek". Ksiądz Wacław zapisał ostatnie zdanie opowiadania. Zakończył słowami swego mistrza. Włączył drukarkę i po chwili zaczęły z niej wypływać biało czarne stronice laserowego wydruku. Uczucie ulgi. Okruch wyrwany zapomnieniu. Włączył ścieżkę z filmu Pożegnanie z Afryką, której słuchał już od paru tygodni. Tak było zwykle: gdy coś przeżywał, tworzył, puszczał jeden utwór. Dopiero kiedy ukończył pewien etap, zmieniał płytę. Zasiadł w fotelu i trwał tak może pół godziny. Sycił się chwilą wolności. Nareszcie ferie szkolne. Godziny nie wisiały nad nim jak siekiery na nitkach. Napawał się czystym czasem. W końcu wstał, schował wydrukowane kartki do teczki z napisem Konfesjonał. Położył ją na biurku, obok zeszytu z programem katechezy na rok 2000-2001. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta. Cieszył się bardzo na to spotkanie. Wyciągnął z szafy johnnie walkera, wsadził do reklamówki, narzucił kurtkę i wyszedł. Na dworze lało. Cofnął się po parasol. Dopiero w pokoju uzmysłowił sobie, że przecież zgubił go w zeszłym tygodniu. W holu, co prawda, wisiały trzy parasole proboszcza, ale nie wziął żadnego. Na pewno by go gdzieś zostawił. W jego rękach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko się dematerializowało. W szufladzie znalazł jedynie czapkę z pom-ponikiem, wsadził więc ją na głowę i wyszedł ponownie. Do narożnika ulicy odprowadzało go spojrzenie proboszcza. Kiedy zniknął z pola widzenia, prałat Henryk zszedł piętro niżej i otworzył pokój wikarego. Skierował się do biurka. Na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. KONFESJONAŁ Zadzwonił do drzwi. Po dłuższej chwili, kiedy już zamierzał zrezygnować i odejść, ukazała się w nich postać pana Romana Koleckiego. Łysiejący blondyn z rudą brodą. Na piżamę miał nałożony olbrzymi rozpinany sweter, który nie był jednak w stanie zakryć wydatnego brzuszka. — Oo, ksiądz Wacław, co za niespodzianka. Tylko że ja chory i sam — oznajmił, zapraszając uniżenie do środka. — Dlatego tu jestem — rzekł nie zbity z tropu gość. — Skąd ksiądz wiedział? — Od tego jestem księdzem, żeby wiedzieć, co się dzieje z moimi parafianami. — Szkoda, że nie ma Danki. Ucieszyłaby się, no i przy rządziła coś dobrego... Zawsze lubiła księdza, ale po ostat niej kolędzie stała się po prostu fanką. — Cieszę się, ale może to nawet lepiej, że będziemy sami. Mam taką sprawę, że... — Coś poważnego? Wacław pokiwał przecząco głową i pociągnął nosem. — Proszę, proszę dalej... Może jednak najpierw ksiądz się podsuszy w łazience, a ja tymczasem zbiegnę na dół do sklepu. I tak już miałem wstawać. — Nie trzeba. Przyniosłem coś odpowiedniego — po wiedział Wacław, wyciągając butelkę z reklamówki. Pan Roman przeciągle zagwizdał. — No, to przyniosę szklaneczki. Wacław został sam. Koleccy mieszkali w starym budownictwie. Pokój był solidnych rozmiarów. Pod centralną ścianą naprzeciwko wejścia stało ogromne akwarium, 10 źródło światła i ciepła. Kolorowy wodny świat kontrastował z szarą rzeczywistością za oknem. Meble pozbierane z różnych epok świadczyły, że gospodarze zdobywali je latami. Zanurzył się w skórzanym holenderskim fotelu, przy ścianie zawieszonej prawie w całości kluczami. Klucze od bram, drzwi, drzwiczek. Małe, duże. Najróżniejszych kształtów. Niektóre bardzo stare, musiały mieć po kilkaset lat. Wstał, by przyjrzeć się im z bliska. — Trochę to niepoważne — rzekł Roman, widząc księdza przyglądającego się zbiorom na ścianie. — Pierw szy klucz, o, tego olbrzyma, wykopałem piętnaście lat temu w ogrodzie i tak zacząłem to swoje hobby. Przywoziliśmy klucze z każdej wyprawy. Potem znajomi przynosili mi je jako prezenty imieninowe. Ciężko teraz im powiedzieć, że już straciłem do tego serce. Wacław pokiwał głową. — Jeśli chodzi o mnie, to ja tylko gubię klucze. Gdy by zebrać te moje zguby, też byłaby niezła kolekcja. Gospodarz odkręcił butelkę, chcąc nalać gościowi, ten jednak wykonał przeczący gest dłonią. — Ja dziękuję, tylko herbata. — Jak to? — spytał zdziwiony Roman. — Ano, nie powinienem pić... — oświadczył Wacław ze skruszoną miną. — Naprawdę? Ksiądz... — zawahał się, ale pytanie już było na języku — ... się leczy? — To moja prywatna diagnoza. Stwierdziłem, że za bardzo ciągnie mnie do alkoholu i od trzech miesięcy nie biorę go do ust. — No, to w takim razie... — chciał odstawić szkla neczki na tacę. — Nie, nie... Celowo przyniosłem tę butelkę. Mam dużą radość, gdy mogę patrzeć, jak piją inni. To jest mój trening. — Czy to rozsądne wodzić się na pokuszenie? — Właśnie dlatego przyszedłem do pana. Zaraz wszyst- 11 12 ko wyjaśnię. Widzi pan, ja chciałbym się u pana wyspowiadać... — U mnie? — zaśmiał się Roman. — To znaczy, wie pan, taka spowiedź niesakramen- talna. Pogoda paskudna, mam chandrę i potrzebuję po mocy... duchowej. — Ode mnie? Moją branżą są raczej komputery, a nie zagubione dusze. Na tym polu sam jestem klientem. Ksiądz już nie pamięta, że to ja dwa lata temu przyszedłem, bo nie widziałem żadnych szans dla mojego małżeństwa? — Pamiętam doskonale. Ale muszę panu coś wyznać. Tego samego dnia ja napisałem list do biskupa z prośbą o zwolnienie mnie z kapłaństwa. Więc kiedy pan stwier dził, że rozpada się panu małżeństwo, powiedziałem sobie w duchu, że coś trzeba ratować. To był instynkt. Posta nowiłem wytrwać w kapłaństwie, żeby ratować pana ro dzinę. Nie mogłem panu przyklasnąć i powiedzieć: „Ma pan rację, wszystko jest funta kłaków nie warte, niech to potop zaleje"... Nie mogłem jednak też namawiać pana do wytrwania w małżeństwie, sam chcąc porzucić kapłaństwo. Roman uśmiechnął się do swego gościa, nie wiedząc za bardzo, co powiedzieć. Nigdy by się nie domyślił tej walki, o której przed chwilą usłyszał. Księdza Wacława miał zawsze za człowieka duchowo niezwykle poukładanego. Trochę mu nawet zazdrościł, że w przeciwieństwie do niego idzie przez życie z jasno wytyczonym celem. Przed miesiącem ksiądz Wacław był u nich na kolędzie. Rozmawiało im się tak dobrze, że minęła północ, nim wyszedł z ich mieszkania. Żona oznajmiła przy pożegnaniu: „I proszę pamiętać, że zawsze, ilekroć księdzu przyjdzie ochota, drzwi tego domu są dla księdza otwarte" — a Roman teatralnym ukłonem potwierdził ważność j ej wyznania. Wacław przeczesał palcami ciemne włosy. — Taka resztka przyzwoitości... Ina coś się chyba przydała, bo gdy byłem na kolędzie, miałem wrażenie, że nie ma bardziej kochającego się małżeństwa. — Potrafimy doskonale grać tę rolę, podobnie jak ksiądz — zaśmiał się Roman. — O rozwodzie już pan nie myśli — raczej stwierdził, niż spytał Wacław. — Rozwód... — Roman filozoficznie pokiwał głową. — Kiedyś żonę Billy'ego Grahama zapytano z okazji pięć dziesiątej rocznicy małżeństwa, czy przez te wszystkie lata myślała kiedyś o rozwodzie. I wie ksiądz, co odpowie działa. .. „Nigdy, ale o morderstwie: często". — Widzę, że jest nie najgorzej; wtedy miał pan na strój, jakby się chciał powiesić. Jak pan z tego wyszedł? Nie sądzę, żeby moje rady cokolwiek pomogły. — Coś pomogły. Powstrzymały mnie od głupoty na parę godzin. Tak naprawdę uratowało mnie wtedy coś zupełnie niepoważnego. Ludzie niepoważni otrzymują widać niepo ważny ratunek. Wypiłem sobie wieczorem i włączyłem te lewizor. Leciało jakieś rozczulające romansidło, jakby na nasz temat, tylko z większą dozą tragizmu. Rozkrochmali- łem się i nagle wezbrało we mnie takie cholerne pragnienie dobra, wynagrodzenia żonie... Uratowało mnie pół litra i ki czowaty film. Potem zrozumiałem, że moje użalanie się nad sobą było równie kiczowate... Dopiero wtedy zacząłem się modlić i podziękowałem Bogu za czuwanie nad naszym mał żeństwem. Przedtem się do Niego nie zwracałem — Roman potarł się za uchem, wykrzywiając twarz, jakby ten wysiłek miał mu pomóc w dokończeniu wyznania. — No dobrze, ale przecież to ksiądz chciał się wygadać. Patrząc z boku, za wsze mi się wydawało, że ksiądz jest po prostu ideałem. — Naprawdę? Wie pan, przykładam się... ale od we wnątrz jestem wypalony. — Wypalony? Czym? — Sobą... proboszczem. Proboszcz mnie przygniata, a ja nie potrafię mu się przeciwstawić. Próbuję, ale... — ksiądz nagle przerwał wyznanie. — Mam propozycję. Mówmy sobie po imieniu. Nie wypijemy, co prawda, bru- dzia, ale tak będzie naturalniej. Jesteśmy chyba rówieśni- 13 14 karni. Urodziłem się 28 czerwca 1956 roku, w czasie wypadków poznańskich. — A ja 5 marca 1953 roku, w dniu śmierci Stalina. — To coś nas łączy. Dzieci historii. Co to ja chciałem powiedzieć... No właśnie, na zewnątrz to jakoś wygląda, ale jak powiedział ktoś mądry, wiara oznacza to, jak zwra casz się do Boga, kiedy jesteś sam. . — No i...? — Jak jestem sam, to jestem sam. — Mogę tyle powiedzieć, co cię słyszę na kazaniach. Są świetne. Wiem, że innym też się podobają. — Tak, tylko że nie mówię o Bogu, który mieszka we mnie. To jest Bóg książek, refleksji. Zachwycam się poko rą, a zżera mnie ambicja. Kiedy za moje starania, zamiast pochwał, po raz kolejny dostałem po tyłku, nabrałem obrzy dzenia do ludzi Kościoła. Nie mogę znieść tego intryganc- twa... Wiem, że to mocne słowa, ale uważam, że Kościół mnie zniszczył. Papież mówi, że człowiek jest drogą Ko ścioła. Ale Kościół bardzo lubi po tej drodze deptać. Zamilkł, a po chwili dodał: — A większość księży, cokolwiek by nie powiedzieć, to wrażliwe dusze i łatwo je zranić na zawsze. Roman wstał nagle, przeciągnął się, jakby chciał wszystko z siebie zrzucić. — Włączę jakąś muzykę. Może Misję Ennio Morricone? — Słuchałem tego namiętnie jakieś pięć lat temu. By łem wtedy takim szczęśliwym księdzem. Po chwili pokój wypełniły dźwięki rajskiej muzyki. Kojące strumienie fletów. Wacław zapatrzył się w akwarium, w którym majestatycznie przesuwały się złote ska-lary wielkości dużej dłoni. — Posłuchaj, ale co to wszystko oznacza? — Roman powrócił do przerwanej rozmowy. — Że nie wierzysz? Że jesteś księdzem dlatego, żebyśmy my byli nadal małżeń stwem? Jeśli tak, to jesteś zwolniony z tego obowiązku. My się już raczej nie rozpadniemy. • — Od tej strony patrząc, to jest więcej takich rozpada jących się małżeństw w naszej parafii. Mógłbym więc być do końca życia kapłanem jako całopalna ofiara, ale nie... nie o to chodzi... Potem dorobiłem sobie nową motywację, by zostać. Zacząłem odtwarzać w pamięci chwilę mojego powołania i wierzę, że to wszystko było bardzo prawdzi we, że Bóg naprawdę chciał, żebym był księdzem. Nic ro zumiem tego, co się ze mną dzieje, dlaczego jestem taki duchowo sparaliżowany. Mam też taki powód bardziej przy ziemny, by wytrwać: chcę pochować moich rodziców jako ksiądz. Uważam, że im się to ode mnie należy... — Posłuchaj, Wacław, czy tyle samo jest rozbitych księży, co porozbijanych małżeństw? — Nie wiem. Na zewnątrz nie wygląda to źle. Odpa dają jednostki, ale nigdy nie wiadomo, kiedy kogo co do padnie. Słabeusze, tacy, co ledwo zostali wyświęceni, po tem okazują się najlepsi, a tych najlepszych nagle szlag trafia. Na przykład mój kolega na poprzedniej parafii. Wszy scy go kochali i podziwiali. Miałem wobec niego zawsze kompleksy. Nie miał problemów w kontaktach z ludźmi. Otwarty, dobry. Niektórzy mówili, że do przesady. Kole dzy po święceniach w większości kombinowali, jak zdo być „malucha", a on postanowił za nic nie brać pieniędzy i nigdy w życiu nie mieć samochodu. Miał kłopoty z pro boszczem, bo wpuszczał na plebanię różnych biedaków i wykolej eńców. Często go okradali, ale tylko się z tego cieszył. Powiedziałbyś: święty. I ta dobroć go zgubiła. Był tak dobry, że zakochała się w nim katechetka. Też wspa niała osoba. Bardzo ją lubiłem. Może dlatego od razu nie spostrzegłem, co się święci. Wiesz, było tak, że najpierw ja z tą katechetką dużo współdziałałem i bałem się, że moje podejrzenia to urażone ambicje albo zazdrość. Nikt nic nie widział. Oprócz dzieci. Podrzuciły katechetce pudełko z ro puchą. Dołączyły też karteczkę z napisem: „Przemienisz się w nią, jak nie zostawisz naszego księdza". Dziewczy na dostała rozstroju nerwowego. Trwało to parę tygodni. — 16 N u szczęście wkrótce były wakacje. Tadek — mój kolega — próbował się bronić. Zamykał się w kościele i płakał. Potem stwierdził, że ma dwa powołania. Dziewczyna też płakała. Powiedziała mu, że wyjeżdża jak najdalej, że to ona jest wszystkiemu winna. Usłyszała, że jest egoistką, bo „interesują ją tylko własne wyrzuty sumienia". — Niezły demagog. I to on ci wszystko opowiedział? — Roman przygryzał słonego paluszka, johnnie walker z jego szklaneczki jakoś nie znikał. Chyba nie za bardzo smakował mu w pojedynkę. — Nie, o wszystkim opowiedziała mi katechetka. Szu kała u mnie pomocy, choć nie wiem, czy j ą naprawdę chciała znaleźć. Raz mówiła, żebym ją z tego wyrwał, kiedy in dziej, że o naszej rozmowie nie może dowiedzieć się Tadek. — A ty co? — Próbowałem. Poszedłem do Tadka i chciałem deli katnie rozpocząć rozmowę. Wyczuł od razu, że wiem o wszystkim. Powiedział, że jak tylko wykonam najmniej szy ruch, to wejdzie na ambonę i powie całą prawdę. Był tak napięty i zdesperowany, że mu uwierzyłem. Zdałem się na wolę Boską. Potem wszystko im się poplątało... Dziewczyna zaszła w ciążę. Pojechali do Rzymu, poszli na audiencję do Papieża, licząc na jakiś cud, że Papież na nich spojrzy i coś odmieni, albo że każe im przejść do Kościoła anglikańskiego. Cud się jednak nie zdarzył. Uro dziło się dziecko i Tadek porzucił kapłaństwo. Boże, po co ja ci to wszystko opowiadam? Roman pokręcił przecząco głową. — Posłuchaj, to co, na pewno się nie napijesz? — spytał. — Nie, dzięki, chcę mieć satysfakcję, że przynajmniej nad czymś panuję. Ksiądz wierzchem dłoni potarł zarost na brodzie. — Tak, ale miałem ci mówić o sobie... — Słuchaj, a z tym naszym proboszczem w ogóle się nie daje porozmawiać? — — Nie, on z nikim nie rozmawia. A mnie nie lubi w dwójnasób. Nie cierpi inteligentów. Wiele razy próbo wałem z nim nawiązać kontakt, ale to niemożliwe. Przez trzy lata, jak tu jestem, ani razu ze mną nie porozma wiał. Co najwyżej zdawkowe zdania o pogodzie, rozkła dzie zajęć. . . • *. — Ja z Danką się kłócę parę razy w tygodniu. Wacław wygodnie wyciągnął się w fotelu, splótł dło nie z tyłu głowy. ; ; — Kłótnia to jak burza w przyrodzie. U nas nie ma żadnej burzy ani w ogóle przyrody. Zupełna martwota. Proboszcz jest za dobrym dyplomatą, żeby doprowadzić do kłótni. To wielka sztuka — kogoś nie cierpieć i okazy wać mu to za pomocą miłego uśmiechu. Wypracował cały system zachowań prowadzący do mijania się. Przez te trzy lata był raz w moim pokoju. Zaprosiłem go na mecz. Dał się namówić, bo nie miał satelity, a to był jakiś ważny fi nał. Przyszykowałem się. Miałem w pogotowiu kawę, koniak, ciastka. Po kolei za wszystko dziękował. — Posłuchaj, jego nic nie interesuje, co robisz? — Interesuje — Wacław podrapał się w tył głowy. — Mam wrażenie, że mnie odwiedza, ale wtedy, gdy mnie niema. ,... , — To czemu nie zamykasz pokoju? — Nie chcę rezygnować z tej jedynej formy kontak tu. Jak wiesz, próbuję pisać. Myślę, że on to czyta. Pisa nie to zresztą mój a jedyna terapia. — A spowiedź? — Od lat żadna spowiedź mnie nie oczyściła. Nie po trafię się otworzyć. Po raz pierwszy zrobiłem to przed kobietą. Przedtem się otwierałem jedynie przed Bogiem. I tej kobiecie wyznałem to, czego nie udawało mi się wy znać przed spowiednikiem. — Mam wrażenie, że przede mną też jakoś jeszcze nie możesz się otworzyć. — Myślisz pewnie, że wszystko skończyło się w łóż- — 17 ku. Otóż nie. Jednak boję się następnej takiej spowiedzi, dlatego przyszedłem do ciebie. Wacław ponownie utkwił wzrok w akwarium. Trzy razy w życiu próbował zakładać akwarium, bez skutku. To wyparowała mu woda, to ryby przekarmił albo ich nie dożywił. Brakowało mu cierpliwości i dyscypliny. Może dlatego wybrał celibat? „Kto nie potrafi utrzymać akwarium, tym bardziej nie powinien się brać do małżeństwa" — wygłosił przy jakiejś okazji ten wątpliwy pogląd, choć sam znał kilku zapalonych akwarystów, którzy byli stary mi kawalerami. Z podziwem patrzył więc na perfekcyjnie utrzymane akwarium. — Żeby ci coś doradzić, to muszę wiedzieć trochę więcej — odezwał się po dłuższej chwili Kolecki. Patrzył na księdza jak nauczyciel na ucznia, którego zostawił po lekcji, by go wybadać, dlaczego się opuścił w nauce. — Posłuchaj, twoim problemem jest kobieta? — spytał, chcąc pokazać, że żadna odpowiedź go nie zaskoczy. — Myślę, że nie — Wacław powoli przeniósł swój wzrok ze skalarów na dobroduszną twarz ich właściciela. — Przeżywam potworny kryzys i kobieta wydaje mi się czasem ratunkiem, ale chyba nie o nią chodzi. Przynaj mniej tak się łudzę... Czuję się, jakbym otwierał bramy do swego wnętrza i chciał być zdobyty, ale nie wiem przez kogo... Przez Boga czy kobietę... — Nie musisz przede mną owijać w bawełnę. — Zastanawiam się, co ważniejsze, być księdzem czy dobrym człowiekiem. Urwał. Z głośników docierały pełne niepokoju dźwięki fletni Pana. Wacław zastanawiał się, które z przelatujących mu przez głowę myśli ubrać w słowa. Jego wahania przerwał znów Roman. — Słuchaj, ale ty jesteś księdzem. Masz być dobrym człowiekiem jako kapłan. — A może kapłaństwo to tylko droga do człowieczeń- — — Przepraszam cię, Wacek, ale myślę, że ta samot ność pada wam trochę na łeb. Świeccy głupieją, jak mają za dużo pieniędzy, a wy... Roman spojrzał na swego gościa, który miał miną, jakby chciał powiedzieć: „Chyba masz rację". — No sam powiedz — odezwał się po dłuższym milcze niu Wacław — czy ktoś taki... jak ja może być księdzem? — Oczywiście. — Pomimo słabości? — Może właśnie dlatego. W życiu najpiękniejsza jest wierność. Ja teraz, z perspektywy widzę, że nasze co dzienne szare ścieranie się z całą mizerią życia jest czymś najpiękniejszym w małżeństwie. Czy ty wiesz Jak ja Bogu dziękuję, że takiemu cherlakowi dał łaskę wierności? — Może ty powinieneś głosić kazania, a nie ja. Ludzie bezbłędnie wyczuwają, czy ksiądz żyje słowem, które głosi. Roman nic nie odpowiedział, tylko tym razem skupił się na wysączeniu do dna szklaneczki whisky. Po chwili wstał i klepnął gościa po ramieniu. • — Nic ci innego nie doradzę, musisz cierpieć, żeby nie cierpieć więcej. Najłatwiej w bólu popełnić głupotę, ale ty tego nie zrobisz. — Dlaczego tak sądzisz? , — Bo odstawiłeś alkohol. ~ • Po powrocie znalazł na biurku karteczkę z informacją, żeby zgłosił się do proboszcza bez względu na porę. Zauważył też, że znikła teczka z opowiadaniem. Właśnie minęła dwunasta. Wbiegł na piętro i lekko dysząc, zapukał do drzwi. — Od dłuższego czasu chciałem z księdzem porozmawiać. — Cieszę się, choć muszę przyznać, że tego nie wyczułem. — Wielu rzeczy ksiądz nie wyczuwa — rzekł z udanym ubo lewaniem, a jednocześnie rezygnacją w głosie prałat Henryk. — 19 Na przykład, co księdzu przystoi, a co nie. Chodząc w tej żałosnej czapeczce, ośmiesza ksiądz nic tylko siebie. Bardzo przepraszam, to w końcu nie moja sprawa. Muszą księdzu się przyznać do drobnego grzeszku. Otóż w czasie dość długiej księdza nieobecności bardzo potrzebowałem planu katechezy i byłem zmuszony wejść do księdza pokoju. Zrobiłem coś wbrew swojej życiowej zasadzie. Ksiądz chyba zauważył, że staram się nie wkraczać w cudze życie. — Tak. — No właśnie... Natrafiłem bowiem w księdza pokoju na dość nieoczekiwane dla mnie zapiski. Nigdy bym się nie posunął do tego, żeby czytać cudze notatki, ale sprowokował mnie tytuł. Kon fesjonał. Wiem, że ksiądz nie ma hamulców i w poszukiwaniu rozgłosu rok temu był ksiądz nawet zdolny opublikować opowia danko, w którym opisał to, co było treścią księdza spowiedzi. — Wyjaśniałem już, że to nie miało nic wspólnego z jakąkol wiek rzeczywistą spowiedzią. — Nieważne. Ksiądz może nawet pisać o krasnoludkach, a lu dzie pomyślą, że to prawda. Znając księdza zapędy, poczułem się upoważniony, wręcz zobligowany do przejrzenia tego tekstu. Rze czy, które tam wyczytałem, zatrwożyły mnie. Wystarczy już, że ksiądz poszedł do prawie obcej osoby, świeckiej, i obnażył się w sposób kompromitujący. Chyba nie zamierza ksiądz drukować historii swego upadku? Kategorycznie się temu sprzeciwiam. Na twarzy proboszcza pojawił się odcień emocji, może niezbyt wielkiej, ale i tak, biorąc pod uwagę jego zwykle beznamiętne oblicze — znaczący. — To są problemy, które trzeba powierzyć spowiednikowi, proboszczowi, ewentualnie iść z nimi do biskupa. Widziałem od dawna, że coś księdza dręczy. Po czterdziestu latach kapłaństwa wystarczy, że spojrzę na człowieka, i wiem, co w nim siedzi. Proboszcz zmrużył oczy, jakby raziło go światło. — A mnie się ciągle wydaje, że człowiek jest zbyt wielką ta jemnicą, żeby mógł jąpojąć drugi — odparł Wacław, uśmiechając się do swych myśli. — Tak na marginesie, to opowiadanie nie jest opisem mojego życia i problemów, przynajmniej w większości. — Może zamiast żyć cudzym życiem, lepiej zająłby się ksiądz trochę swoim — głos proboszcza przybrał nagle barwę ojcow skiego ciepła. — Zawsze mi się wydawało, że powołaniem księdza jest otwierać się na problemy innych. — Ja wiem, że ksiądz ma mnie za idiotę — rzekł ze spoko jem prałat. — Jest mi to obojętne, ale nie jestem tak naiwny, żebym nie potrafił się domyśleć, że w księdza opowiadaniu skarga na proboszcza, który przez trzy lata nie rozmawia ze swym wi karym, odnosi się do mnie. , ; — Wie ksiądz, literatura polega na tym, że miesza się fikcję z rzeczywistością, żeby coś powiedzieć, a nikogo nie zranić. — A może do księdza rzeczywistości coś innego się wmie szało? Na przykład kobieta? Może to z nią do tak późnej godziny spędzał ksiądz czas poza plebanią. Nie mówię o innym towarzy szu, johnnie walkerze. No, ale tu ksiądz ma alibi, bo nie pije. — Nie, czemu? Aha, ksiądz znowu mówi o opowiadaniu. W małych ilościach i dobrym gatunku piję... Proboszcz słuchał z obojętnością. — Jeśli ksiądz nie wierzy, mogę chuchnąć — zaproponował Wacław. — Ksiądz jest nie tylko bezczelny, ale prostacki — rzekł ra czej z politowaniem niż oburzeniem prałat. : — Może raczej zraniony. Kobiet jest w istocie wiele w moim życiu. Jak ksiądz wie, prowadzę grupę modlitewno-pielgrzym- kową składającą się w 90 procentach z kobiet. Ale akurat dzi siejszy wieczór spędziłem z mężczyznami. Mieliśmy cokwartal- ne spotkanie naszego rocznika z seminarium. No, to zaniosłem, co miałem najlepszego. — Czyli to motto do księdza opowiadania też jest zmyślone? — Jakie motto? — Przeczytam je księdzu: „Jeżeli celibat nie będzie formą miłości, i to takiej, na którą w pewnym sensie nigdy nie będzie pełnej odpowiedzi — to, co tu dużo mówić: przychodzi noc, człowiek się kładzie do łóżka i... brak kobiety. Wacław O." Dziwne, że nie podpisał się ksiądz swoim ulubionym pseudoni- — mem: Groser. Nawet całego nazwiska nie ośmielił się ksiądz napisać. — Jakiego nazwiska? • — Olbrycht, księdza prawdziwego nazwiska. Wacław z trudem nadążał za skomplikowanym wywodem proboszcza. — A nie...To jest cytat z księdza Wacława Oszajcy. Jego głos z takiej pięknej dyskusji o celibacie, która była przed laty w „Znaku". — Szkoda, ale nie czytuję moderny. Te słowa, jak przypusz czam, księdza duchowego mistrza, to rzeczywiście piękny znak księdza tęsknot. Zapadła grobowa cisza. Żeby chociaż zegar tykał. Nic. Po chwili odezwał się Wacław. — Niech mi ksiądz powie, czy można być księdzem, nie ko chając ludzi? Będąc całkowicie samemu? — Ksiądz myśli o sobie czy o mnie? — Tak w ogóle. — To jeżeli w ogóle, to wie ksiądz, zrobiła się pierwsza w no cy. Mimo wszystko dziękuję, że znalazł ksiądz dla mnie chwilę o tak późnej porze. Aha, zwracam opowiadanie. Przyznam się, że byłem trochę zawiedziony. — Przykro mi. Może dalsza część będzie bardziej interesująca. — Zostawiłby ksiądz pisanie takich dyrdymałek świeckim. Oni mają do tego większy talent. Jest tyle rzeczy do zrobienia w parafii. Ja też mam swoje ambicje, ale ich nie realizuję, bo wiem, jaka jest hierarchia ważności. W holu stały spakowane kartony i dwie walizki. Wszystko rozegrało się bardzo szybko. Stosunkowo szybko. Wacław pobył u Świętego Mikołaja jeszcze cztery miesiące, do końca roku szkolnego. O „decyzji władzy duchownej" dowiedział się chyba ostatni w parafii. Czy przeważyło szalę jego niefortunne kazanie wygłoszone dwa dni po jedynej w historii rozmowie z proboszczem? Powiedział w nim, by się ni e dziwić, że młodzież gromadzi się wokół Owsiaka, bo on, cokolwiek o nim powiedzieć, coś jej proponuje. „A co nasz Kościół ma jej do zaoferowania?" — spytał dramatycznie. Proboszcz siedzący przy ołtarzu przymknął tylko oczy. Synek pana Romana powiedział: „Zobacz tato, proboszcz śpi". On jednak nie spał. Nie skomentował też kazania ani jednym słowem. Nie było już żadnej nocnej ani dziennej rozmowy. Proboszcz był człowiekiem czynu. Następnego dnia pojechał do kurii. Prawdę powiedziawszy, jeździł tam regularnie przynajmniej raz na dwa tygodnie. Jedno niemądre kazanie mniej czy więcej. „Decyzja władz" była sprawą czasu. Pożegnanie księdza Wacława było prawdziwą manifestacją. Parafianie przybyli tłumnie, choć było ono na mszy o dziewiętnastej, tzw. nygusce, mszy dla letnich i leniwych wiernych. Chociaż proboszcz zapewniał, że przeniesienie księdza Wacława jest dla niego otwarciem nowej drogi — uczynił delikatną aluzję na temat probostwa — byli smutni. Większość nie rozumiała decyzji o przeniesieniu ulubionego wikarego. Wszyscy byli wzruszeni, szczególnie gdy ksiądz Wacław publicznie podziękował za całe dobro, którego doświadczył od proboszcza, za wszystko, czego się od niego nauczył. Na pamiątkę tej wdzięczności kupił proboszczowi stułę. Co prawda, słyszało się tu i ówdzie, że między proboszczem i wikarym były jakieś tarcia, ale tak przecież zawsze się mówi. „Parafia to jest wspólnota miłości. Nigdy tej miłości nie zapomnę". To było ostatnie zdanie Grosera, które powiedział od ołtarza w parafii Świętego Mikołaja. CARTE BLANCHE . IN a razie było wiadomo, że odchodzi. Rozstał się oficjalnie z parafią, nie wiedział jednak, do jakiego portu ma się udać. Biskup poinformował go, że jego losy jeszcze się decydują. Prosił, żeby wyjechał na zasłużone wakacje i zgłosił się pod koniec sierpnia. Wacław nie był z tego powodu szczególnie załamany. Poprosił Romana o przechowanie w jego piwnicy kilku kartonów wypełnionych skromnym dobytkiem, głównie książkami i wieżą z kompaktami. Już parę razy zmieniał parafię i nie przywiązywał do tego większej wagi. Kolejne plebanie traktował jako swojepied--a-terre, jak namiot, który zwija w razie potrzeby i wędruje dalej. Każde nowe miejsce było dla niego przygodą. To, co dla innych byłoby celnie wymierzonym kopniakiem, on uważał jedynie za zmianę sceny. Boży aktor. Cieszył się z każdej roli, którą mu wyznaczano. Nieważna by łaj ej ranga, ważne, jak j ą zagra. Nie inaczej więc było i tym razem. Parę osób zamierzało nawet interweniować u biskupa, ale wytłumaczył im, że nie ma to najmniejszego sensu, gdyż nie czuje się ofiarą. Gdy tylko dowiedział się o swoich niespodziewanych wakacjach, zadzwonił do Rafała. Był on alpinistą, którego Wacław poznał przed sześcioma laty u Zosi, swej dawnej wychowanki z oazy. Rafał szybko stał się w jego życiu ważną postacią. Był niewierzący, Wacław nie patrzył jednak na niego jak na obiekt ewangelizacji. Grosera ciągnęło do osób, które nie mogły o sobie powiedzieć wprost: „praktykujący katolik". Przed laty prze- 25 czytał gdzieś, że niekiedy Pan Bóg chce, aby człowiek był niewierzący. Jego niewiara jest bowiem jeszcze jednym dowodem na Jego istnienie. W towarzystwie Rafała doświadczał przedziwnej prawdy tych słów. Groser lubił przebywać na obrzeżach Kościoła. Może spotykał wśród niewierzących ludzi bardziej szczerych, może fascynował go klimat autentycznego poszukiwania. Choć oczywiście i tam nie brakowało osób zamkniętych na wszystko, zwykłych chamów, zoologicznych antyklerykałów, z którymi trudno było podążać w jakimkolwiek kierunku. Kiedyś nazwał ich sam dla siebie: „ateistyczne dewotki". Nie wiedział, jak się rozwinie znajomość z Rafałem, ale był cierpliwy. Nigdy wprost nie rozmawiali o Bogu, a przynajmniej o Jezusie. Raz tylko wyszło żartem, że dobili targu: jeśli Wacław dokończy swój doktorat, to Rafał weźmie ślub kościelny z Zosią — dotychczas byli połączeni jedynie związkiem cywilnym. Wacław był trochę przerażony, bo co się stanie, jeśli nigdy nie skończy doktoratu? Stracił wewnętrzną motywację do wyrobienia sobie tego papierka, a przecież doprowadzenie przyjaciela przed ołtarz, choć głośno tego nie mówił, leżało mu na sercu. Kiedyś Rafał mieszkał przez parę dni u niego na poprzedniej parafii. Tamtejszy proboszcz był typem bardzo czułego kapłana — całkowicie różny od prałata Henryka — opiekował się Wacławem, ale na kapłaństwo patrzył w sposób całkiem odmienny niż jego wikary. Ksiądz według niego był pasterzem swojego stada, a raczej należałoby powiedzieć — zagubionej trzódki. Kapłan w hierarchii bytów stał niewypowiedzianie wyżej od człowieka świeckiego. Proboszcz cytował czasem św. Franciszka Saleze-go, który miał powiedzieć, że gdyby spotkał na drodze kapłana i anioła, to najpierw ukłoniłby się kapłanowi. Takie miał poglądy, ale mimo wszystko dało się z nim żyć. Po kilku przypadkowych spotkaniach z Rafałem proboszcz wyczuł, że nie jest to typ człowieka naprzykrzający się Panu Bogu, i po jego wyjeździe zagadnął, o to Wacława. Pytał, dlaczego zmarnował tyle czasu dla kogoś, kto i tak do kościoła nie chodzi. — Widzi ksiądz — tłumaczył Wacław — są wierzący i niewierzący, jak dwie armie. I między nimi pojawiają się mediato- rży, łącznicy. Może mam taką rolę do odegrania? Rafał nie uważa się za chrześcijanina, ale jest ciekaw, jak żyję, co robię, co czytam. Czasem wchodzi do kościoła, boja tam jestem. Nie wiem, jak to się skończy, ale wszystko przed nami. — Oby on księdza do swojej armii nie zwerbował. Były takie przypadki misjonarzy, co to sami wiarę potracili. Kapłan musi być nieufny wobec świeckich. Niech ksiądz ma się przed nimi na baczności. Ja u księdza w ogóle zaobserwowałem taką tendencję do zbytniego ufania świeckim. To już nie chodzi o tego pana. Ksiądz na przykład wpuszcza do swojego pokoju ministrantów, a sam w tym czasie odprawia mszę. A ksiądz nie uważa, że oni lubią sobie wtedy pomyszkować? Ja, proszę księdza, nikomu nie ufam. Powiem więcej, ja nawet nie ufam samemu sobie. - — To przyznam, że tu się różnimy — odparł Wacław. — -Widzi ksiądz, ja chodzę z Rafałem po górach, mówiąc ściślej, wspinamy się po nich. W czasie wspinaczki jesteśmy połączeni liną. Bez wzajemnego zaufania nie mielibyśmy szans. Wacław od razu Rafała polubił. Zapamiętał uścisk jego graby. Coś wtedy przeskoczyło między nimi i to nieokreślone „coś" było zarodkiem przyjaźni. Już pierwszego dnia Rafał zaproponował Groserowi wyprawę w góry i wspólną wspinaczkę. Ten uśmiechnął się z niedowierzaniem: „Sądzisz, że to możliwe? Ja mam, bracie, prawie czterdziestkę". Wacław od dziecka uwielbiał jeździć w góry. Miłość do nich zaszczepił w nim w podstawówce nauczyciel geografii. Potem, w liceum i w seminarium, prawie co roku wędrował po Gorcach i Beskidach. Pewnego lata próbował nawet amatorskiej wspinaczki po skałkach, ale to było wszystko. Na szczęście był w świetnej formie, brak samochodu zmuszał go do codziennej jazdy na rowerze. Rafał podjął się wprowadzenia go w tajniki i filozofię wspinaczki. Pierwszy prawdziwy instruktor alpinizmu. Nauczył Wacława zakładać stanowisko asekuracyjne, wbijać haki, wpinać linę w przeloty. Pomógł mu kupić kask, buty, karabinki. Pokazał 27 spity, kostki, friendy, dzięki którym można się wspinać w miarę bezpiecznie. ; Lina połączyła księdza i agnostyka. Rafał parę razy uratował Groserowi życie, co prawda, wcześniej samemu wystawiając je na ryzyko. „Partner wspinaczki to nie może być byle kto — powiedział kiedyś Wacław do młodzieży w duszpasterstwie, która wypytywała go o jego nową pasję. — Lina łączy na śmierć i życie. Odpadnięcie prowadzącego jest zagrożeniem dla partnera, nagłe szarpnięcie liny może wyrwać ze ściany całe stanowisko, a asekurującego zepchnąć w czeluść. To nie jest tak, że jeden sobie spada, a drugi patrzy. Musisz wytrzymać upadek partnera". Rafał objaśnił Wacławowi skalę ludzkich możliwości wspinaczkowych. Kiedyś kończyła się na szóstce. Nikt nie marzył nawet o wytyczaniu czy wspinaniu się na trudniejsze drogi. Teraz skala sięga nawet VI7-VI 8. Wacławowi nie chodziło o zaliczanie najniebezpieczniejszych tras. Był za słaby i za stary. Wspinając się, doświadczał natury, poznawał siebie samego, dotykał granic swoich możliwości. Nie jechał też w góry szukać Boga, tylko oglądać Jego dzieło. Zaliczyli kocioł Hali Gąsienicowej i Morskie Oko. Pokochał Filar Staszla na Granatach i wschodnią ścianę Kościelca. Miał też swoje przegrane. Na Zamarłej Turni, na Motyce siadła mu psycha i odpadł od ściany. Na szczęście wspinał się jako drugi. Trzymana przez Rafała lina naprężyła się. Jedynie lekko tąpnął. Nie zapomni tego dnia, kiedy pierwszy raz doświadczył ekspozycji. Wyszedł za kant niewielkiego filarka i poczuł, że ma pod sobą kilkadziesiąt metrów mniej więcej pionowej przepaści. Spojrzał w dół — przestrzeń, w bok — przestrzeń, w górę — przestrzeń. Bezlitosny pion. Musiał się skoncentrować na ruchu, który wykonywał. Skupienie maksymalne. Jak to mówią: „Taniec na granitowej płycie". Szkoda tylko, że w za ciasnych różowych borealach. To wszystko zawdzięczał Rafałowi. Nigdy nie mówił mu wprost, jakimi rekolekcjami są dla niego te wyprawy, ale to chyba było oczywiste. 28 Cudownie się składało. Mogli ruszyć za trzy dni. Tym razem jednak nie w polskie Tatry, ale na Słowację, na Kieżmarski. To było to. Rafał postanowił, że będą wchodzić drogą Puśkaśa. Pięć, sześć godzin wspinaczki po sześciusetmetrowej ścianie. Z Tatrzańskiej Łomnicy wjechali kolejką na Skalnate Pleso. Groser siedział obok alpinisty, który wyglądał jak wyjęty z żur-nala. Kurtkę firmy Patagonia zdobił wypasiony nikon. Lustrzan-kowe gogle lodowcowe, jedwabna chustka indyjska niedbale zawiązana pod szyją. Co zawierał nowiutki karrimor, można się było tylko domyślać. Do plecaka przytroczony był kask Salewa. Wacław wyglądał przy swym sąsiedzie, jakby sprzęt wypożyczył z muzeum, i to niekoniecznie taternictwa. Wytarte i pozszywane spodnie w kolorze khaki, na których w zeszłym roku tak umiejętnie powiesił się na wystającym ze ściany haku, że wyglądał jak przysłowiowa „dupa, nie taternik". Wyciągnięty, spłowiały czarny sweter. Sprzęt miał, na szczęście, ukryty w plecaku. Uroku dodawały mu włosy, corocznym zwyczajem ścięte na zapałkę. Rafał przypatrywał się temu obrazkowi beznamiętnym wzrokiem, a w środku pękał ze śmiechu. Zaraz po wyjściu z kolejki odciągnął Grosera na bok i szepnął: — Niezły szpaner, co? Góry się zesrająz wrażenia. O dziewiątej wyruszyli ze Skalnatego Plesa. Około jedenastej związali się liną i rozpoczęli wspinaczkę. Szło znakomicie. Kolejny hak, przelot, stanowisko. Cierpkie powietrze i żadnych chmur. Wymarzona pogoda. Czy to ona ich zwiodła? Dziwnie stracili rachubę czasu. Ku ich zaskoczeniu, gdy weszli na szczyt, była prawie osiemnasta. Przybili piąteczkę za udane wejście. Odetchnęli i usiedli. Teraz najprzyjemniejsza chwila. Zapalenie papierosa. Obydwaj nie palili, ale zaciągnięcie się marlboro na szczycie było nagrodą za trud. Rafał nie palił od dwóch lat, a Wacław rzucił palenie, kiedy poszedł do seminarium. Jednak na szczycie to był rytuał, bez którego droga byłaby niepełna. — No daj — rzekł Rafał, prężąc ramiona w triumfalnym geście. — Już — Wacław zerwał sreberko. Podał Rafałowi papierosa i zaczął szukać zapalniczki. Chwila ta podejrzanie się wydłużała. — Cholera, co ja mogłem z nią zrobić? — Tylko nie mów, że nie masz zapalniczki. To, że zapomnia łeś wody, mogę ci wybaczyć... — Nie, no wkładałem... — Wacław jeszcze parę razy wy ciągał zawartość kieszeni, ale robił to wyraźnie bez większej na dziei. Na koniec tylko rozłożył bezradnie ręce. — Aaa! — warknął Rafał. — O kant dupy rozbić! Po chole rę się wspinaliśmy?... —jeszcze kilka razy westchnął ze wściek łością i zamknął się w sobie. Wacław rozglądał się załamany dookoła. Wznosił też oczy do nieba. Na tej wysokości mógł w koń cu oczekiwać pomocy z góry. Nagle z prawej strony szczytu wyłonił się napis „Salewa" na białym kasku, a potem kolorowa sylwetka alpinisty. Szpaner z kolejki! Niesamowite. Wacław pa trzył na niego z rozrzewnieniem i nadzieją, jakby zobaczył Pię- taszka na bezludnej wyspie. Podniósł ściśniętą pięść na przywi tanie i czekał aż wejdzie kolega Szpanera. Po kurtuazyjnej wymianie zdań na temat drogi zapytał: — Macie ognia? — Oczywiście!... — odparł Szpaner. Wacław spojrzał trium falnie na Rafała. „No widzisz, i po co te nerwy?" Szpaner dobył z kieszeni zapalniczkę Ronsona. — Proszę — Groser zaproponował papierosy. Szpaner z kolegą pokiwali przecząco głowami. — Dziękujemy, niepalący. — My też nie — uśmiechnął się usprawiedliwiająco Wacław. Zapalili i chłonęli widok. Poprad. Huncowski Szczyt, Mały Kieżmarski i Przełęcz Widły. Wszystko cudownie wyraźne, w przejrzystym powietrzu. Majestatyczny skalisty masyw o lekko niebieskawym odcieniu zdawał się być na wyciągnięcie dłoni. Poczucie uratowanego rytuału wzmocniło jeszcze intensywność doznań. Zmęczenie ulatywało nad szczyty wraz z wydmuchiwanymi tytoniowymi obłoczkami. Nadszedł czas na snickersy. Na szczycie nie powinno się za wiele mówić. Kiedyś Rafał wspinał się z młodym góralem i gdy wyszli na szczyt, góral zaczął wodzić rozmarzonym wzrokiem po horyzoncie. Rafał spytał go, o czym myśli. „Co byde jot" — usłyszał rzeczową odpowiedź. To nauczyło go milczeć. A jednak na Kieżmarskim odstąpił od zasady. Długo patrzył przed siebie w milczeniu, aż w końcu się odezwał. — Jeśli jest Bóg, to właśnie tak. Wspiąć się i ogarnąć wszyst ko wzrokiem. Uwolnić się. Wszystko zależy od perspektywy, dystansu. Znasz tę hinduską opowiastkę? Do słonia zbliżyła się w nocy grupa osób i zaczęła go dotykać. Jeden z nich chwycił ogon, drugi trąbę, trzeci kły i każdy wrzeszczy, że trzyma sło nia. I tak jest z wyznawcami wszystkich religii. Jeśli jest Bóg, to można Go zobaczyć tylko z daleka i w świetle. Bóg się objawia w spojrzeniu... Wacław zerknął kątem oka na Rafała. < , ' — Dla mnie Bóg to również dotknięcie. Może głównie do tknięcie... — rzekł zachęcony nieoczekiwanym otwarciem się przyjaciela. Rafał odwrócił się w jego kierunku. Wzniósł brwi i powiedział: — Hmm — co miało oznaczać „niech ci będzie, jeśli tak uwa żasz", a zaraz potem nagle rzucił komendę: — Trzeba się zbierać. Niepostrzeżenie wokół szczytu pojawiły się pojedyncze chmurki. Zaczęli iść po ledwo widocznej ścieżce. Jedyne bezpieczne zejście o tej porze wiodło granią na północ, a potem w dół Filarem Grosha do doliny na wschód od Huncowskiego. Z początku nie było powodów do niepokoju, skała była lita, a zejście stosunkowo łatwe. Wiatr wymiótł chmury za grań tak, że widzieli stację kolejki. Z minuty na minutę było jednak coraz ciemniej i stromiej. Miła droga do domu zaczęła się zmieniać w dramatyczny odwrót. Pierwszy zjazd założyli ze stałego haka pozostawionego w ścianie. Kolejne stanowiska zakładali już sami. Groser wsłuchiwał się w wysoki dźwięk mocno wbijanych tater-niczych haków. Zmierzch gęstniał z każdą chwilą. Czuli, że to ostatni, może przedostatni zjazd. Pośpiech sprzyja brawurze, więc ostatnie stanowisko Rafał założył, zarzucając linę na występ skal- 31 ny. Wsunął oba końce liny w ósemkę i zjechał. Stanął na wąskiej półce, szybko wbił hak, wpiął się w niego. — Lina wolna!! Wacek!! Jedź!! Groser zjechał. — Dobra. Wepnij się tutaj — Rafał wskazał mocno wbity hak-rynienkę — i ściągamy linę. Wacław zaczął ciągnąć jeden koniec liny. Ledwie drgnęła. Jeszcze raz. Znowu nic. Zaczęli ją szarpać i huśtać nią we wszystkie strony. Klęli obydwaj. Już wiedzieli, co ich czeka. Kibel — romantyczny biwak w ścianie. Bez kochera, goretexów, żarcia i wody. Niewiele mówili do siebie. Wpadli jak nowicjusze. Rafał założył na linę prusiki, węzły asekuracyjne, zaciskające się w przypadku odpadnięcia, wypiął się ze stanowiska i zaczął się wspinać, cały czas próbując odklinować linę. Groser został na stanowisku. Po chwili nie słyszał już sapiącego w górze Rafała. Naraz rozległ się huk kamieni i potworny krzyk. Groser uskoczył gwałtownie w bok, napinając linę łączącą go ze stanowiskiem asekuracyjnym. Spadające kamienie ocierały się o jego nogi i ręce, odbijały się od zaciśniętych na linie palców. Poczuł swąd siarki. Po chwili wszystko ucichło. — Wacek!!! — Rafał, żyjesz?! .• : ;. - < — Kiblujemy!!!... Zostajemy w ścianie!!! Czuł, że kamienie go pokaleczyły, ale nie był połamany. Istny cud. Po chwili Rafał wrócił na stanowisko. Byli tak odwodnieni, że drobne ranki nawet nie zaczęły krwawić. Powbijali wszystkie haki, które im zostały, i usiedli na wąskiej półce. Opierając się o siebie plecami, przeczekali niemal w milczeniu do rana. Gdy zrobiło się jasno, Wacław wszedł odczepić linę. Nigdy wcześniej podczas wspinaczki nie czuł takiego strachu, sztywności każdego kroku. Każdy chwyt wydawał mu się niepewny. Przesuwał prusika po wilgotnej linie i wbijał haki prawie co metr. Wspiął się na występ skalny. Cały zamarł. Jeszcze nie starał się nic zrozumieć. Na granitowej półce przed nim leżała wypra li sowana przez deszcze, przyschnięta do skały biała chusteczka. 32 Nie przyduszona żadnym kamieniem. Nierealna. To było jak uderzenie pioruna. Ostrożnie ją podniósł. Zjechał po linie. — Niesamowite... — pokazał Rafałowi chusteczkę. — Mamy darowane życie. Przedarł ją na pół i dał mu jedną część. — Możemy zaczynać od nowa. Reszta ich pobytu na Słowacji nie miała już właściwie historii. Zrezygnowali z dalszej wspinaczki. Nazajutrz okazało się, że są solidnie potłuczeni i pokaleczeni. Rafał miał mocno poranione dłonie. Przez następne dni nie zasnął, dopóki się nie upił. Wacław pisał swój dziennik. Tamtego pamiętnego dnia po zejściu zapisał tylko dwa słowa: carte blanche. Koloratka Koloratka W szedł na peron w Krakowie. „Boże święty. Wojna czy co?" Morze głów. Spojrzał na tablicę informacyjną. W tym momencie uświadomił sobie, że kupił bilet na pociąg -legendę — koszmar z Przemyśla do Szczecina. Zrezygnował z ekspresu o 16.40, bo musiałby na niego czekać trzy godziny. Popełnił błąd. Była niedziela i wszyscy wracali po weekendzie. — Gośka, wskakujemy do I klasy — wydał komendę. Gośkę spotkał na dworcu, nie zdążyli zamienić z sobą jesz- cze zdania poza tym, że jadą oboje do Wrocławia. Chodzili razem do liceum. Nie widział jej chyba ze dwadzieścia lat. — Głupia sprawa. Nie wiem, czy będę miała na dopłatę. Wszyst ko straciłam w Krakowie — oznajmiła. — Tym się nie przejmuj. Już, już — przynaglił Groser. — Czy są dwa wolne? — spytał, zaglądając do pierwszego z brzegu przedziału. Z drugiego krańca wdzierała się już nawał nica ludzi. Wolał nie ryzykować dalszych poszukiwań. — To zaljeży. Jedno by się znalazło — rzekł ze wschodnim zaśpiewem gruby mężczyzna z piwem w ręku i w rozchełstanej flanelowej koszuli. Spojrzał przy tym znacząco na Gośkę. Na jego owłosionej klatce piersiowej spoczywał olbrzymi złoty krzyż. — O, to drugie też będzie wolne — dodała korpulentna ko bieta — bo ta pani, co tu siedziała, poszła do córki. — Nic czekając na przyzwolenie Niedźwiedzia, zaczął wpychać Gośkę wraz z bagażami do środka. Uratowani. Padając na siedzenie, potrącił rękę sąsiada. Bryzga spienionego piwa poszła na spodnie Grosera. — Nie szkodzi — skomentował Niedźwiedź. — Kupi się na stępne. Szef też się napije. — Nie, ja dziękuję — odparł Wacław z wymuszonym uśmie chem. — Spokojnie, ja stawiam. „Królewskie", pięć złoty pus/ka. Taniutko. W tym momencie spostrzegł przypatrującego mu się dobrodusznie z naprzeciwka mężczyznę około sześćdziesiątki o twarzy zawodowego boksera po skończonej karierze. Spłaszczony nos ulokowany był na prawym policzku. Po obu stronach jegomościa siedziały starsze panie, obie obfitych kształtów. Jedna ufarbowana na kasztan — ta ich wsparła — i blondynka. „O Boże, aleśmy trafili!", jęknął Groser w duszy. — No, to mamy szczęście — rzekł do Gośki. Smród, ścisk i wspaniałe towarzystwo. Nasączona piwem nogawka nie poprawiała samopoczucia. Wymienił uśmiechy i zaczął się zastanawiać, jak zacząć z Gośką rozmowę. W liceum byli bratnimi duszami. Przez krótki czas między nimi nawet coś było, ale... W tej chwili Niedźwiedź szturchnął go w łokieć, pokazując za oknem okazały cygański budynek. — Patrz pan. Tamten pałac to wywaliła sobie ta żydowica Suchocka. Ile ona tam forsy utopiła. Sama już tam nie mieszka, tylko trzyma tego swojego synalka, co go z Murzynem zmaj strowała. Teraz UOP go pilnuje za nasze pieniądze... Te, kurwa, Żydy, krwiopijcę. Panie, nie ma na świecie gorszego stworzenia jak Żyd! — podniecił się Niedźwiedź i zawinął wolną ręką, jakby miał grzmotnąć w niewidzialny stół. Wacław chciał od razu zareagować. Zaczął kręcić głową na znak protestu. Tak się składało, że byłą premier znał osobiście i wiedział, że ludowa wyobraźnia przypisywała jej willę w niemal każdej miejscowości Polski. Ale przecież nie o to chodziło. Jak miał jej bronić? Że nie jest Żydówką? W ten sposób przyzna- 36 wałby rację Niedźwiedziowi, że pochodzenie żydowskie samo w sobie jest zbrodnią. Zanim jednak zdołał wypowiedzieć jakiekolwiek słowo, poczuł, jak Gośka gwałtownie ściska go za ramię. Zbliżyła z czułością usta do jego ucha i szepnęła: — Siedź cicho. Nie dyskutuj. Uśmiechnięty Bokser z naprzeciwka zdartym, ochrypłym głosem rzucił konfidencjonalnie: — Proszę się nie krępować. Jak jest ochota, przytulić się do mężusia... Ja to rozumiem, tyż jestem człowiek gorący i kochli wy. .. Gdyby szanownego małżonka nie było, sam bym się panią zaopiekował — pokancerowana twarz nabrała słonecznego piękna. — Państwo nie mają za złe, lubię pożartować. W Groserze się gotowało. „Co za kretyńska sytuacja. Uciec stąd". Spojrzał na korytarz — nie wepchnie się już ani szpilki. Drzwi przedziału były otwarte. Fala dymu papierosowego wdzierała się do środka. Ludzie z korytarza przyglądali się im, jakby wykupili bilety do teatru. „Co robić? Słuchać się nie godzi. Dyskutować z pijanymi się nie da. Zatrzymać pociąg czy co?" Tymczasem Niedźwiedź kontynuował swoje. — Przez tych Żydów wszystkie nieszczęścia na świecie. Wszystkie wojny. A Hitler? Czemu wojnę rozpoczął? Żydki go zmusiły. Najpierw mu pieniędzy napożyczali, a potem procen tem go zaczęli dusić, że nie miał wyjścia. I, kurna, o mało co by tę zarazę wytępił. Ja bym mu pomógł, piecyk bym zmajstrował i mu pomógł. Tylko on też głupi był, bo niepotrzebnie wojnę z Po lakami zaczynał. — Panie, tak nie uchodzi — odezwała się pulchna pani sie dząca pod oknem. — Trochę pan sobie popił i takie rzeczy wy gaduje. Ja też Żydów za bardzo nie lubię, ale żeby takie rzeczy wygadywać. Krzyżyk pan nosi, może i do kościoła pan chodzi... — Jak ja bym raz na tydzień do kościoła nie poszedł, nie ogolił się, mordki kolońską nie posmarował, to bym nie wiedział, że żyję! — rzekł w uniesieniu rozanielony Niedźwiedź. — A nie nawidzić mam prawo. Zarazy jednej... Jakby się człowiek nie bronił, to by nas dawno zjedli. Żydki, Ukraińcy... Jeden czort. Pani młoda, to niewiele wie. Ja bym pani opowiedział, jak nas 37 Ukraińcy wyrzynali pod Lwowem. Jak mi zamordowali ojca... Matkę powiesili, język i piersi jej obcięli. Dziesięć lat miałem i na to wszystko patrzałem. To byli ludzie?... To byli, kurwa... — Ale, Włodziu — wtrącił się Bokser, zamknąwszy oczy i kręcąc głową— tak nie możesz mówić... Wszędzie są dobrzy i źli ludzie. A nasi co z nimi potem robili? — Ty tam, Kazik, nie pieprz. Komuna ci wodę z mózgu zro biła — Niedźwiedź odwrócił się do okna i delektował piwem. — Panie — szarpnął Wacława za kolano Bokser. — Wyzywa mnie od komucha, boja do kościoła nie chodzę. Dobrze wie, że ja do żadnej partii nie należałem. Panie, przez czterdzieści lat że śmy razem na lokomotywach jeździli. A teraz raz na tydzień za wsze po ten spirytusik do Przemyśla się skoczy. Znacząco wskazał głową na półki, gdzie stały pokaźne torby. — Bileciki darmowe. Jakby człowiek miał chęć, to po całej Europie mógłby jeździć. Zobacz, panie, moje ręce, te blizny. Że ja je mam, to cud. Ta łapa wisiała dosłownie na włosku, na tym kawałku skóry. Jucha tak poszła, że by zalała ten przedział. Pulchna blondyna siedząca obok przewróciła oczami, jakby miała zemdleć. Za to kasztanowa wychyliła się zza ramienia Boksera, chyba w nadziei ujrzenia krwistej sceny. — Ile to człowiek musiał się naharować, zanim został ma szynistą. Panie, słuchaj pan... Ja na religii się znam. W żadnym temacie mnie pan nie zagnie. Panie, ja Biblię tu... ooo! Mężczyzna podsunął Wacławowi pod nos wykrzywiony mały palec. Uśmiechnął się przechernie. — Co, nie wierzy pan? Panie, słuchaj no... — Bokser przy każdej swej kwestii dawał Groserowi znak głową, by się przybli żył. — Ja trzy i pół roku byłem w seminarium. W Krakowie. Ale nie wytrzymałem. No bo, panie, ja jestem pies na kobiety, dusi łem się, ja bez kobiety nie wytrzymam. Pan rozumie. No, czy pan by bez swojej gołąbeczki wytrzymał? Wacław dopiero teraz uświadomił sobie, że Gośka przez cały czas jest wtulona w jego ramię. Poczuł nagle bijące od niej ciepło. Udawała, że śpi. Jednak nie wytrzymała, podniosła niby zaspaną twarz i uśmiechnęła się do Wacława rozbawiona. 38 — No... nie — przytaknął Bokserowi Groser. Tym wyzna niem zadowoli Gośkę i dowiedzie, że traktuje wszystko jak uro jenie. Potem jednak wbrew zdrowemu rozsądkowi zaczął dys kutować. — To dlaczego pan poszedł do seminarium? — A co ja, panie, miał do gadania? Ojciec z proboszczem ustalili i tak musiało być. — No dobrze, ale w seminarium mieliście jakieś rozmowy wstępne. — Jakie rozmowy? Panie! Mój proboszcz z rektorem to byli kumple — Bokser uśmiechnął się, machnął ręką. — Panie ko chanieńki, pan nie zna tego świata. Nie chcę tu opowiadać tych wszystkich historii, bo małżonka słucha. Panie, ja się tam na patrzyłem dosyć na zboczenia i to wszystko. Od tego czasu do kościoła nie chodzę. Zresztą, panie, naprzeciwko mnie miesz kają księża. Garaże do swoich samochodów postawili większe niż kościół. Ja, panie, wolę na rybki skoczyć i tam się pomod lić. Nie, no ja uznaję, że światem rządzi siła wyższa, ale obłu dy nie trawię. Jednych szczują przeciw drugim. Ten ksiądz Jan- kowski na przykład, pajac jeden, żyje jak magnat. Tylko mercedes, antyki, bursztynowe ołtarze stawia. Czy to Panu Bogu jest potrzebne? Ludzi na tych Żydów napuszcza. Pan Je zus kazał wszystkich kochać. No nie jest tak? A co w kościele mówią... - '- -~ — I prawidłowo, bo ten naród ciemny jak tabaka w rogu — ocknął się Niedźwiedź. — Bogactwa mu zazdroszczą, Żydki zasrane. Wreszcie te Unie Wolności z sejmu wypieprzą. — Co ty gadasz? W sondażach nadal wchodzą — obruszył się Bokser. — Tam srać na sondaże, sami je robią. Nie wejdą za cholerę. Po tylu latach ten naród zmądrzał. Ale te Żydki są takie cwane, że ich drzwiami wywalisz, a oknem wlizą. Już wiedzą, że Unia to mumia, to teroz se Platformę wymyślili. No, kurna, nie ma siły na nich. Taki Balcerowicz to ci będzie tak słodziutko pierdo lił, że ci się uszy powykręcają. A tju, tju, tju — Niedźwiedź przy bliżył swoją dłoń do twarzy i przemawiał do niej dziecięcym ka- 39 rykaturalnym głosikiem, jakby mu na niej siedział rzeczywiście Balcerowicz o rozmiarach Tomcia Palucha. Bokser tylko mrużył oczy i kręcił głową na wywody kolegi. Zbliżywszy się po raz kolejny do Wacława, szepnął mu na ucho: — Panie, on tak tylko gada, ale serce ma dobre. Zawsze tak jest, jak wypije. Ja to mam zasadę: na trasie dwa piwka i spokój. Pulchna blondyna siedząca pod oknem wtrąciła się do dyskusji. — Jakby tak panów ze sobą skrzyżować, to by dobry czło wiek wyszedł. Pan nienawidzi wszystkich, ale wierzący i katolik — zwróciła się do Niedźwiedzia. — A pan niewierzący, ale do bry i wszystkich kocha — spojrzała na Boksera. — Co?! On niewierzący?! — zareagował gwałtownie Niedź wiedź. — Nie ma, kurna, na świecie takiego maszynisty, co by w Boga nie wierzył. W każdej jednej lokomotywie krzyżyk wisi! A pan inteligent wierzy? — nie wiedzieć czemu zwrócił się Niedź wiedź do Grosera. — Co „wierzy?" — odparł zaskoczony. — No, w Boga! — Nie — odpowiedział Wacław, chcąc zaprotestować prze ciwko paranoi, w której się znalazł. I w tej chwili Gośka spojrzała na niego zdziwiona, z jakimś wyrzutem. A Niedźwiedź dodał z triumfem: — Od razu wiedziałem, że komuch... Stali na peronie we Wrocławiu. Wymaglowani niemiłosiernie i śmierdzący dymem, a Wacław dodatkowo piwem. — No, tośmy się spotkali — roześmiała się Gośka. — Po dwudziestu latach. Całą drogę ani słowa. Przepraszam za to przy tulenie, ale musiałam udawać, że śpię, żeby mi dali spokój. Nadal mieszkasz we Wrocławiu? — Nie, jestem przejazdem, chcę tylko odwiedzić matkę. — Ale najpierw wstąpisz do mnie. Zapraszam. Nie wykręcisz się. Musimy sobie wszystko opowiedzieć. Nigdy się taka okazja nie powtórzy. Obrączki nie nosisz. Nie powiesz mi, żeś kawaler? — W pewnym sensie. — Rozumiem, ja też już jestem rozwiedziona. — Nie. Widzisz... ja jestem księdzem — uśmiechnął się Wa cław. — Gośka krzątała się po kuchni, co chwilę zadając pytania. — Z Grzegorzem masz jakiś kontakt? — Nie... , •••• • • .--•:...-. — A że Hanka do Stanów wyjechała, to wiesz? — Nie, Gośka, wiesz, ja zupełnie straciłem kontakt z ludźmi. Po maturze wyjechałem z Wrocławia — rzucił Wacław w kie runku kuchni. — Zaraz cię podszkolę, kto, z kim i jak daleko zaszedł — Gośka wyszła z tacą, na której piętrzyły się smakowicie przy rządzone kanapki. — Jeszcze tylko wyciągnę wino, które mi koleżanka przywiozła z Izraela. Carmel, podobno świetne. Trzy małam je na specjalną okazję, no i się nadarzyła. Zapaliła stojącą na stole świeczkę i zwróciła się do Grosera: — Jak to się stało? — Co? — Że zostałeś księdzem. Nie wyszło ci z kobietami? — nalała wina do kieliszków. — Jak widać — Wacław rozłożył ręce usprawiedliwiająco. — Nie uwierzę, mogłeś mieć od wyboru do koloru. Pamię tam, była taka Bernadetta z „c" klasy. Piękna dziewczyna. Szalała za tobą. Dała ci spokój? — Tak, została zakonnicą. — Żartujesz? Z taką urodą na zakonnicę? Co jej się stało? Ach — Gośka pokiwała głową, jakby doznała olśnienia — ... z rozpa czy za tobą. — Żadna rozpacz, to powołanie. ; — Co to znaczy? — Że chce się kochać wszystkich... — To do tego trzeba być księdzem albo zakonnicą? GGroser uśmiechnął się lekko. „Jak tu najprościej wytłumaczyć rzeczy niewytłumaczalne?" Gośka jednak pokręciła głową i zakończyła temat. — Podziwiam was, ale nie rozumiem tego waszego celibatu —dopełniła kieliszki. — W końcu nie muszą rozumieć... Co tam, moje związki z Kościołem są luźne. Kiedyś chodziłam co niedzielę na mszę. Byłam przykładną katoliczką. Na święta do spowiedzi. Do czasu ślubu. Potem wszystko się zmieniło. Mąż do kościoła nie chodził. Nie wywierał na mnie nacisków. W ogóle na tematy religijne ze sobą nie rozmawialiśmy. Jedyna jego religijna deklara cja, którą pamiętam, to że lepiej grzeszyć i potem żałować, niż żałować na starość, że się nie grzeszyło. Typowa filozofia używa nia życia. Nie przeciwstawiałam się. Z czasem sama do kościoła zaczęłam chodzić w zależności od nastroju, pogody... Gośka przerwała. Wpatrzyła się w swoje kolana i zaczęła gładzić koniec spódniczki, jakby ją chciała wydłużyć albo wyprasować. Chrząknęła. — Osiem lat temu zaszłam w ciążę. Nie byłam już taka mło da. No i... usunęłam... Zabiłam... jak mówicie — schowała twarz w dłoniach i trwała tak kilkanaście sekund. Potem gwałtownie się wyprostowała. — Nie ma sensu opowiadać, jak to się stało. Nie chcę nikogo oskarżać. Siebie za to wszystko winie, choć on mnie do tego namówił czy nawet zmusił. Szykowała mu się świetna praca za granicą, dziecko mogło wszystko pokrzyżo wać. Kiedy dotarło do mnie, co zrobiłam, wpadłam w rozpacz. Ciągle płakałam — głos Gośki zaczął drżeć. — Każde zakichane urządzenie ma w sobie bezpieczniki, tylko człowiek może zrobić wszystko, nic go nie powstrzyma... Groser chciał coś powiedzieć, ale Gośka kontynuowała opowieść, wpatrując się w odległy punkt. — Mój mąż próbował mnie pocieszać i uspokajać, ale bez skutku. Wściekł się na mnie i powiedział, że nie ma zamiaru pa trzeć na moje cierpienie. Zaczął szukać sobie pocieszenia gdzie indziej. I wkrótce wykreślił mnie ze swojego życia. Nawet za bardzo nie protestowałam. Ocknęłam się, gdy wyjechał z Polski. Do kościoła w ogóle przestałam chodzić. Powiedziałam sobie, że tylko ja mogę nieść ten krzyż, który sama sobie sprawiłam. Raz wybrałam się na mszę, ale to, co wtedy usłyszałam, utwierdziło mnie w przekonaniu, że muszę cierpieć. Ręce, które... — Gośka urwała w pół zdania. — Drzwi Kościoła się dla mnie zamknęły. Chciałam nawet po tym kazaniu popełnić samobójstwo. Jakieś dwa lata później była kolęda. Nagle wbrew sobie powiedziałam ministrantom, że przyjmę księdza. Przyszedł jakiś nowy. Nie znałam go. Zaczął się dopytywać o moje związki z parafią. Powiedziałam mu wszystko bez udawania. Czekałam, aż wygłosi mi naukę. Nic. Milczał. Rozryczałam się. A on przytulił mnie i trzymał mnie tak długo, aż się uspokoiłam. Potem powiedział, że Bóg czeka na mnie. A ja, że chyba z moim dzieckiem na kolanach, i znowu zaczęłam ryczeć. „Nigdy nie wiemy, co nas prowadzi do Boga — powiedział. — Nieraz idziemy do Niego przez grzech i upadek". Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas, trudno to zresztą nazwać rozmową. Próbował mnie jakimiś zaklęciami wyciągnąć z rozpaczy. Dał mi nazwisko księdza, który, jak mówił, jest mądrzejszy od niego w tych sprawach i na pewno mi pomoże. Nigdy się do niego nie zgłosiłam. Zjawiła się u mnie przyjaciółka, która miała inny sposób, żeby wyciągnąć mnie z dołka. Groser się nie odzywał. Podparł dłonią twarz i słuchał. — Wacek, mam prośbę, zapomnij teraz to wszystko, co ci powiedziałam. Nie, nie próbuj mi mówić nic mądrego. Żadnego pocieszenia ani moralizowania. Jeżeli jesteś w stanie patrzeć na mnie jak na Gośkę, którą znałeś przed laty, proszę bardzo, jeśli nie, to już lepiej idź. : . Uśmiechnął się i westchnął. — A teraz wino włoskie — oznajmiła z werwą Gośka, zmie niając całkowicie nastrój, jakby skończyła się jedna odsłona te atralna. — Żydowskie napełniło ten pokój smutkiem. Podeszła do szafki i wyciągnęła z niej butelkę Chianti. — Otwórz, a ja doprowadzę się do ładu. ; • '; Wróciła po chwili, przebrana. Zdjęła sweter i była teraz w roz pinanej śliwkowej bluzce z krótkim rękawkiem. — No, to rozlej. ; 43 -— Może starczy? — Nie, jeszcze ci wszystkiego o sobie nie powiedziałam. Nie pytasz się, kim w ogóle jestem. — No właśnie — potwierdził, nie za bardzo wiedząc, co po wiedzieć. Przybrała minę, jakby miała zaraz wystąpić w szkolnym teatrzyku. -— A więc Gosia ukończyła historię z wybitnymi ocenami. Zostałam na uczelni, zrobiłam doktorat, a potem... potem zmieniłam firmę i poszłam do prywatnego wydawnictwa, bo tam znacznie lepiej płacili. Teraz idzie trochę gorzej, ale jakie wymagania może mieć samotna czterdziestoletnia kobieta. Na życie starcza. Druga butelka wina zaczynała działać. Oboje czuli, jak coraz szybciej krąży w nich krew. Gośka delikatnie przysunęła się na kanapie. Niby dla zabawy przejechała dłoniąjeżyka Wacława. — Proszę, ani jednego siwego włoska. Ja już od paru lat muszę się farbować. Ten celibat ci jednak sprzyja. Mniej stre sów. Jedzonko podane, rachunki płaci kto inny. W sumie mą drze się urządziłeś. Nieważne, co kto robi, byle osiągnął swój cel. Tym razem ręka Gośki wylądowała na szyi Wacława. Delikatnie odłożył jąna jej kolana i spojrzał na nią przepraszająco. — O co chodzi? Żałujesz mi odrobiny czułości, a mówisz, że po to zostałeś księdzem, by obdarowywać wszystkich miło ścią. Boisz się o swój celibat? Celibat to samotność, ja nie chcę ci jej odebrać. Nasze samotności spotkały się jak ptaki w locie i zaraz pofruną w swoich kierunkach. A zresztą celibat narodził się w historii i w historii zginie. Nie znam się na teologii, ale je stem historykiem i coś niecoś na ten temat wiem. — Gośka, nie żartuj. Nie będziemy teraz dyskutować o celi bacie, bo to nie ma sensu, w każdym razie celibat to nie tylko samotność. Poprawił się na kanapie i nieznacznie odsunął się od niej. — Dlaczego nie mamy rozmawiać? Boisz się, że zabrakłoby ci argumentów? — Trochę za dużo alkoholu. — — In vino veńtas — na potwierdzenie swych słów Gośka sięgnęła po kieliszek. — Raczej gorączka zmysłów. — To chyba wy to tak traktujecie. Dla was wszystko jest seksem. Albo ucieczką od niego. Chcę tylko trochę uczucia. Ale to dla was coś obcego, coś, czego się boicie. Boicie się, że ktoś zdobędzie nad wami władzę. — Nie boję się uczuć — Wacław patrzył jej prosto w oczy. — To dlaczego drżysz o ten swój celibat? Nie masz rodziny, możesz kochać każdego. Na czym ta twoja miłość ma polegać? — głos Gośki drżał. Wypite wino dawało o sobie znać. — Chyba najlepiej będzie, jak już pójdę — spuścił bezwład nie dłonie na kolana. — Wacek, nic ci nie zagraża. Możesz zrobić dobry uczy nek, ja potrzebuję odrobiny uczucia, która pozwoli mi przeżyć. W imię dawnej... przyjaźni. Raz jeden. Nikt się o tym nie dowie. Możesz być pewien, że nigdy później nie będę cię dręczyć, wy dzwaniać. Po prostu los nas dziś zetknął. Chcę, żeby ktoś ze mnie zdjął ten ból. Potrzebuję potwierdzenia, że nie jestem trędowata. Jej twarz przez moment przypominała buzię mającej się zaraz rozpłakać dziewczynki. Spuścił głowę. — Nie jesteś trędowata. Masz ranę, która wymaga zupełnie innego leczenia. Chcesz, żebyśmy zadali sobie nowe rany? — powiedział cicho i spojrzał na nią. W jej oczach kołysały się doj rzałe łzy. Zacisnął z całej siły powieki, żeby wreszcie zniknął ten koszmar. Już drugi raz dzisiaj nie potrafi uciec. Koniec dyskusji. Wstał gwałtownie. — Słuchaj, Gośka, ja muszę... — zaczął i w tej chwili zoba czył jej piersi. Fala gorąca uderzyła mu gwałtownie do głowy. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Poczuł dotyk rąk na szyi, a po tem wilgotne rozpalone usta musnęły jego czoło. Po jego policz ku spływały łzy Gośki. — Tylko ten jeden raz... Resztką sił odwrócił się i ruszył do drzwi. Po chwili stał na klatce schodowej i wpatrywał się otępiały w zasuszone kwiatki 45 stojące na parapecie. Cofnął się. Zadzwonił raz jeszcze do drzwi. Otworzyły się niemal natychmiast. — Przepraszam, ale zapomniałem plecaka. Po paru sekundach orzeźwiło go wieczorne powietrze. Ocknął się gwałtownie ze snu. Otrząsnął się kilka razy. Zaczął rozmasowywać walące jak młot serce. Wodził wzrokiem po ścianach rodzinnego domu, żeby się uspokoić. Wszystko dokładnie tak samo jak przed dwudziestoma laty, gdy go opuszczał. Zatrzymał spojrzenie na dużej fotografii. Matka z ojcem stoją za sofą, na której siedzi on wraz z bratem i siostrą. Wacek, Andrzej i Ewa. Ojciec zmarł dziesięć lat temu. Brat zginął przed pięcioma laty w wypadku. Przypomniał sobie czasy, gdy wszyscy stawali przed tą fotografią i wspólnie ją komentowali. Teraz pozostali tylko matka, Ewa i on. Rozglądał się dalej po pokoju. Nie przybył ani nie ubył żaden mebel. Czas się zatrzymał. Ale tylko w tym pokoju. Sięgnął po leżący na stoliku brewiarz i zatopił się w modlitwie. Zza drzwi dochodziły odgłosy krzątania się po kuchni. Po paru minutach odłożył modlitewnik. „Jak dobry jest Bóg dla prawych, dla tych, których serce jest czyste. A mój e stopy niemal się potknęły, prawie że zachwiały się moje kroki", powtórzył słowa psalmu. Wstał i poszedł do kuchni. Na twarzy matki pojawił się ciepły uśmiech. — I jak tam? Wyspałeś się, synku? — Tak. Chociaż dręczył mnie koszmarny sen, że nie zdałem matury. Często mi się to śni. Dziwne. Miałem przecież same piątki i jedną czwórkę. Spotkałem wczoraj w pociągu Gośkę. Pewnie dlatego mi się przyśniła szkoła. Nie miała pojęcia, że zo stałem księdzem. Ale co u ciebie, mamo? — Dobrze, bardzo dobrze. Tylko, wiesz, wszystko tak szybko się zmienia. Moje oczy i nogi już nie nadążają. Słyszysz ten hałas? — Wiertarka? Matka pokiwała głową. Nalała synowi kawę i podsunęła talerz z kanapkami. 46 — Jedz. Wyglądasz dobrze, ale jesteś trochę za szczupły jak na księdza. Trzeci raz w tym roku sklep zmieniają. Pamiętasz, tu zawsze był piekarz. Dwa lata temu zrobili obuwie sportowe. Podobno nie szło, więc to wszystko nowiuśkie, ledwo co poma lowane, przerobili na sklep z lampami. Nie minął rok i lampy zli kwidowali. Teraz znów wszystko rozwalają, bo ma tu być salon samochodowy. A po co mi tu salon samochodowy? Mają jakiś strop podwieszać, więc całymi dniami tłuką, wiercą. Serce mi się kraje, jak patrzę na to marnowanie. Nie ma dokąd uciec. Umrę już w tym hałasie. Kiedyś, nawet jeszcze za komunistów, ten świat był uporządkowany. A teraz to wychodzę na ulicę i nie wiem, gdzie jestem... Po co to wszystko? Wacław się uśmiechnął i pokiwał głową. — Tak jest, ale to wszyscy mają. Ciągle ktoś przychodzi i mó wi, że już nie potrafi się odnaleźć. Ale trzeba tę drogę przejść. — Co władza przyjdzie, to mówi to samo. — Hmm — westchnął Wacław. — Mamo, nie brakuje ci pie niędzy? — Nie, broń Boże. Jeszcze Ewie z emerytury coś dorzucę. Nie przelewa się im. — Co u nich? .•: — Nie najlepiej. Ciągle się z Tomkiem kłócą. Dostał wypo wiedzenie. Pracy znaleźć nie może. Patrycja mówi, że się wypro wadzi z domu, bo inaczej tam zwariuje. Ewa się nie zdradza ze wszystkim, ale jak do niej zajdę, to często widzę, że płakała. Jesz cze parę lat temu byli tacy szczęśliwi. Nowy samochód, mieszka nie, życie się do nich uśmiechało. A teraz Tomek ciągle narzeka na ustrój, na Kościół, na wszystko. „Wszyscy złodzieje, oszuści, a księża jeszcze tych oszustów błogosławią" — matka udatnie na śladowała zacietrzewienie w głosie zięcia. — Prezes, który go zwol nił, podobno wielki krętacz. Coś tam z podatków dał na Kościół, więc ksiądz go od ołtarza dał wszystkim za wzór. Tomek był świad kiem tego. Powiedział, że jego noga już w tym kościele nie po stanie. Ma dość Kościoła, który błogosławi oszustów. „Kościół zawsze będzie trzymał z bogatymi", mówi. Ach, nie będę ci powta rzać tego... I pomyśleć, że kiedyś biegał do kościoła, księdza Po- 47 pieluszkę nad biurkiem wieszał. Wiesz, jak to on, gorąca głowa, sądy zawsze skrajne. Teraz czyta taką gazetę „Fakty i Mity". To podobno coś strasznego. Nie wiem, bo w rękach tego nie miałam. Ponoć jeszcze gorsze niż to „Nie" Urbana. Tyś to widział? — Tak, raz czy dwa w Internecie. Prowadzi to były ksiądz. — Swoją drogą, czasami jak Tomek wygaduje na probosz cza, to nie wiem, co mu odpowiedzieć. Proboszcz rzeczywiście trochę za bardzo ugania się za pieniędzmi. Jedni mówią, że ob rotny, dba o parafię, drudzy, że pazerny. Nieraz to się modlę, żeby Pan Bóg dał księżom dużo pieniędzy, żeby nie musieli się 0 nie łasić do bogatych i siać zgorszenia. Ale co ja ci tu tyle opowiadam, przecież ty wiesz lepiej, jak jest. Powiedz, synku, czy ty jesteś szczęśliwy? — Tak, mamo... — Tyle się modlę za ciebie... Cieszyłam się, że życie oddałeś Panu Bogu. Ojciec był taki dumny. — A teraz już się nie cieszysz? — No cieszę się, ale ciągle słyszę, jak na was nalatują... — Mamo, nie przesadzaj. A wiesz, ilu nas rozpieszcza? Dziesiątki razy zastanawiał się sam i w gronie kolegów, czy obecne czasy są wyjątkowo ciężkie dla księży. „Darmozjazdy 1 truciciele radości życia, a teraz jeszcze chcą, żeby na nich podatki płacić. Za co? Odszkodowanie niech nam dadzą" — usłyszał od jednego ze słuchaczy, który dodzwonił się w trak cie audycji na temat autorytetu księdza. Uważał, że tego typu wypowiedzi są dla księży pożyteczne. Dzięki nim mogą po czuć solidarność z wieloma ludźmi, których podobnie próbuje się wyrzucić na margines życia jako nieprzydatnych w nowej rzeczywistości. — A jak ci się teraz układa z proboszczem? — zmieniła te mat matka. — Jeszcze nie wiem, właśnie dzisiaj idę do biskupa po przy dział. — Jak to? Coś się stało? Nic nie mówiłeś, że będziesz prze noszony. — Nie, mamo, to normalne. Wikary musi co jakiś czas zmie- 48 nić parafię. Rzeczywiście, z proboszczem nie żyło mi się najlepiej. Ale byłem szczęśliwy, miałem wielu przyjaciół w parafii. Wacław uśmiechnął się, ujął dłonie matki i ucałował je. Poczuł się nagle niebywale szczęśliwy. Uzmysłowił sobie, że siedzi obok źródła miłości, tego źródła, bez którego być może nigdy by nie był kapłanem. — Spotykasz się z Krystianem i Piotrem? Byliście nierozłączni — spytała z czułością w głosie. — Piotr został proboszczem na wsi, w Kołomorzu. Z Kry stianem raczej kontakt się urwał, ale nieraz na siebie wpadniemy. Pracuje w kurii. Wie mama, nikt nie ma czasu. — I był jeszcze ten Norbert. — Norbert... rzucił kapłaństwo, ma żonę i dwójkę dzieci... — Boże, świat się wali... — Podparła ręką czoło i kręciła gło wą. — Teraz gdzieś czytałam, że jakiś nawet kardynał Milongo... — Milingo. — No właśnie, ożenił się z takąKoreanką, co go leczyła aku- presurą. On ma siedemdziesiąt lat, a ona czterdzieści. — Podobno mu wyprali mózg w sekcie Moona — Wacław uśmiechnął się do matki. — Niech się mama tym wszystkim nie przejmuje. Od tego końca świata nie będzie. To wszystko już kiedyś Kościół przeszedł, mamo. Zawsze tak było. Może jest tego teraz trochę więcej, ale Kościół się nie zawali. Dam mamie trochę pieniędzy dla Ewy, tylko niech to mama tak zro bi, żeby nie dowiedziała się, że to ode mnie. Lepiej, żeby Tomek nie wiedział. ? — No przecież będziesz teraz potrzebował na przeprowadzkę. — Mamo, jaka przeprowadzka? Trochę książek i komputer. I pamiętaj, mamo, wszystko się wyprostuje. Ewa będzie jeszcze z Tomkiem bardzo szczęśliwa. : — Skąd wiesz? Syn trącił znacząco palcem po nosie i uśmiechnął się do matki. 49 Biskup Zdzisław wyszedł Wacławowi na spotkanie. Uścisnął serdecznie jego dłoń i ujął za łokieć. — Proszę siadać. Mam dla księdza dwie wiadomości. Za czynam od gorszej. Nie mam jeszcze dla księdza parafii. A teraz dobra—jestem już bliski jej znalezienia, a właściwie znalazłem, tylko musi się tam wyjaśnić pewna sytuacja personalna. Nie chcę jeszcze operować konkretami, ale niech ksiądz mi wierzy, to dobra parafia. Ulokować księdza byle gdzie mógłbym od razu, ale uwa żam, że dość ksiądz się już natułał. Trochę bez sensu. Czuję się winny, że nie dość wykorzystujemy księdza charyzmat literacki. Trzeba księdzu stworzyć warunki. Kościół powinien hołubić mistrzów słowa. Dowartościowywać słowo. — Nie chciałbym żadnych przywilejów z powodu mojej ułom ności — przerwał Wacław coraz bardziej patetyczny wywód biskupa. — Dobrze, dobrze, już ja wiem. Proszę mi tylko powiedzieć szczerze, czy ksiądz miałby gdzie mieszkać jeszcze przez ten miesiąc lub dwa, aż sprawa się definitywnie wyjaśni? Może u mat ki? — spytał z troską w głosie. — Wolałbym, aby nie widziała mnie zdemobilizowanego — pokiwał przecząco Wacław. — Ależ proszę nie używać takich określeń — biskup wy krzywił teatralnie twarz. Zdawało się, że prowadzi ze swym roz mówcą pojedynek na miny. — Jeśli jest kłopot, postaram się znaleźć lokum. — Nie, nie, mam kilku przyjaciół wśród księży z większym metrażem. Nie ma problemu. Czuję się tylko trochę nieswojo. Wróciłem z wakacji i... — Wacław gestykulując prawą dłonią, próbował jaśniej wyłożyć swoje argumenty. Biskup Zdzisław przerwał mu, kręcąc przecząco głową. — Mądrością włodarza są dobre inwestycje, a nie zajeżdża nie robotników. A my tu na księdza liczymy. Polska potrzebuje następcy Tischnera, a ja w księdzu widzę wiele cech wspólnych i talent... Groser zamknął oczy i chwycił się dłońmi w okolicy wątroby, na znak, że nie godzi się słuchać pochwał biskupa. — No dobrze, już dobrze. Wiem, że ksiądz oprócz innych zalet jest także pokorny. No to świetnie. Pozostała sprawa finan sów. Coś... — Proszę się tym nie martwić, niewiele, ale trochę zarabiam moim pisaniem. To mi zupełnie wystarczy. — Prosiłbym zatem o zostawienie jakiegoś kontaktowego numeru. Komórkę ksiądz posiada? Świetnie. Mamy dziś 28 sierp nia. Myślę, że jeszcze miesiąc i sprawa będzie załatwiona. Przyszło mu na myśl jedno miejsce, gdzie mógłby przeczekać. Kołomorze. U Piotra. Piotr był pierwszy wśród wszystkich przyjaciół. Poza tym Wacław miał w sobie wielką tęsknotę za wsią. W dzieciństwie każde wakacje spędzał u ciotki. Wtedy nie zdawał sobie sprawy, jak cudowną harmonię zyskiwał dzięki tym miesiącom spędzonym wśród pól, lasów, krów, much, spracowanych kobiecin i chłopów. Potem życie go odcięło od tej gleby. Myśl o spędzeniu paru tygodni u Piotra wywołała radosne podniecenie. Wziął głęboki oddech. Z rozkoszą wciągnął wiejskie powietrze, choć stał jeszcze na ulicy przed pałacem biskupa. KOŁOMORZE LJ zwony kościoła Świętego Antoniego wybiły na Anioł Pański, co było widomym znakiem, że proboszcz Piotr Cybułski jest w domu, a ściślej biorąc w kuchni, gdzie znajdował się przycisk, którym codziennie uruchamiał je dwukrotnie. O godzinie dwunastej w południe i przed wieczornym nabożeństwem. Jego poprzednik, śp. prałat Ludomir Świerszcz, uruchamiał je kiedyś także o godzinie szóstej rano, ale musiał odstąpić od tej praktyki. Do urzędu gminy wpłynęła bowiem skarga od miejscowego działacza ludowego, że jego sen „jest zakłócany przez czynniki obce mu światopoglądowo". Wacław przeszedł między potężnymi murowanymi słupkami — pozostałością osiemnastowiecznego płotu — i skierował się ku plebanii z czerwonej cegły porosłej winogronem. Zapukał mocno do drzwi i, nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. Po chwili utonął w potężnych ramionach gospodarza, poklepywany tak solidnie, że miał wrażenie, iż płuca mu się wywiną na drugą stronę. — Toś mi, bracie, radość sprawił — rzekł Piotr, któremu oczy aż błyszczały z radości. — Nie ciesz się za bardzo, bo być może tak łatwo tego trut nia się nie pozbędziesz — odparł Groser, krzywiąc ostentacyjnie twarz i rozmasowując ramiona. — A siedź tu sobie choćby do końca świata. Jakiś ekstra urlop? — Cybułski przystąpił rzeczowo do wyjaśnienia radosnej, acz kolwiek tajemniczej wizyty przyjaciela. 53 — Bezrobotny — padła krótka odpowiedź. — Żartujesz? — czerstwa twarz proboszcza, okolona rudą brodą, kręciła się niedowierzająco. — Za dużo nas jest? — Jakby ci to powiedzieć — rzekł Wacław. — Henio mnie jakoś nie pokochał i wyprosił zmianę wikarego. Z kolei Zdzisiu pokłada we mnie duże nadzieje i szuka mi takiej parafii, w której bym się nie marnował. — Szczęściarz z ciebie — Piotr wydął usta i pokiwał głową na dowód uznania. — Chyba wiesz, że w naszym zawodzie naj ważniejsze, by cię szef lubił. — Powiedział, że mam wyjechać do kurortu. — Kurort? Ho, ho, tu mamy prawdziwy szpital. Chodźmy na obiad. Piotr eskortował Wacława do stołowego. Podłoga jęczała pod ich stopami, jakby to ona miała najwięcej do powiedzenia o mizerii życia w Kołomorzu. Zasiedli przy olbrzymim dębowym stole, nienakrytym serwetą, dzięki czemu mogli podziwiać piękny, wytarty, wiekowy blat. Pokój był ciemny, ale przez dwa małe okna wpadały jasne snopy światła akurat na dwójkę przyjaciół, niczym na obrazach Rembrandta. Po modlitwie Piotr, który miał wybitną zdolność jednoczesnego jedzenia i mówienia, powrócił do przerwanej rozmowy. — W tym dekanacie każdy jest chory i tylko taka różnica, że leży przeważnie na innym oddziale tego pociesznego lazaretu. Najwięcej alkoholików i psychicznych. Mamy tylko jednego zdro wego. Ksiądz Zygmunt z Potrzebowa. Żeby nie zachorować, nie utrzymuje z nikim kontaktu. „Hierarchia — mówi — to tylko forsa i układy. Księża szaraczki — czyli my — alkohol i kobiety, a chłopi oprócz wszystkich tych cech są jeszcze prymitywni". — To co mu pozostało? — spytał z udaną powagą i troską w głosie Wacław. — Wierność Ewangelii, powiada. Jak się ta wierność przeja wia, trudno mi powiedzieć. Taki mamy, widzisz, przypadek zdro wia kapłańskiego. A ja tu, bracie, się babram. Próbuję tak i owak. Niewiele z tego wychodzi, ale kto powiedział, że ma wychodzić. Gdybym miał trochę talentu literackiego, jak ty, to bym mógł 54 radą |od ty, napisać jakichś Chłopów, a tak wezmę wszystko do grobu. Jed no, czym się mogę pochwalić, to zacząłem czytać poezję. Jak człowiek pożyje w naturze, to rodzi się w nim poeta. Chociaż chłopi jakoś nie chcą czytać poezji. ., , Zrobił minę pełną rezygnacji. — W ogóle niczego nie chcą czytać. Oni wszystko wiedzą. Chciałem tu założyć taki Uniwersytet Ludowy. Rozmawiam z jed nym, z drugim, a oni: „Proboszcz, my wszystko wimy, niech uni tylko płacom". Nie pytając Wacława, położył mu na talerzu drugi kotlet. Ten nie mógł zaprotestować, bo Piotr ciągnął dalej: — Jak chcesz z kimś pogadać, to musisz się z nim napić. Jak pijesz, jesteś swój, jak nie, to ci nikt nie ufa. I tak tu się większość księży zajeżdża. Bo jak się chłop napije, to wie, jak wytrzeźwieć, a ksiądz... — Piotr pokręcił głową. — Bodzia pa miętasz. Bidaczek się kończy. Ale nie majak do niego dotrzeć. Kiedy pije, to się zamyka i koniec. Miesiąc temu przewrócił się na mszy razem z ambonką. Ludzie go kochają bardzo, bo na prawdę poczciwy człowiek. Przyszli do mnie, żebym jakoś mu pomógł, wiedzą, że jestem w tych różnych ruchach trzeźwo- ściowych. Pojechałem. Chyba zrozumiał, co się z nim dzieje. Płakał. Załatwiłem mu miejsce w szpitalu. Tu zorganizowałem pomoc, żeby przez ten czas parafia funkcjonowała. Wszystko nagrane, przyjeżdżam po niego, a tam zastaję piekło. Przyjechała jego matka. Znalazła jakieś pismo na stole, gdzie była pieczątka szpitala. Jak się zaczęła wydzierać: „Synku, nie daj się. Oni chcą z ciebie wariata zrobić, żeby ci odebrać parafię. Nie będziesz miał dokąd wrócić". Na mnie zaczęła krzyczeć, że ostrzę sobie zęby na jego kościół. Bodziu siedział skołowany, ale widać godził się z matką. Wziął mnie na bok i mówi: „Wiem, wszystko wiem, ale jakoś dam sobie radę". Piotr skończył jedzenie i swoją opowieść. Uśmiechnął się i rozłożył ręce. Olbrzymie chłopisko o urodzie Skandynawa. Blond włosy o lekkim ryżawym odcieniu, jasne krzaczaste brwi i broda. — Tak, bracie, skarb w glinianych naczyniach. Trzeba mieć wiarę ogromną, żeby tu nie zwątpić na tym naszym Sybirze. 55 Szkoda, że wśród apostołów nie było jednego z problemem alkoholowym, byłby jakiś wzorzec dla nas. Ale powiedz, co u ciebie, bo cię zadepczę słowami — Piotr się uśmiechnął. — Widzisz? Poeta ze mnie. Czekasz na swój port przeznaczenia i co poza tym? — W górach byłem, na Słowacji. Schodziliśmy po ciemku z Kieżmarskiego i o mało co nie zauważyłbym, że przechodzę na drugi świat. Obsunęła się na nas lawina kamieni, cudem ocalałem. Rano zbieraliśmy sprzęt i na półce skalnej znalazłem rozłożoną czy stą chusteczkę. Carte blanche. Nie wiem do końca, co to ma ozna czać. Może mam się narodzić po raz wtóry. Tylko co miałbym robić? Gdzie ja teraz znajdę robotę, grafoman i kiepski moralista. — Hmm — Piotr popatrzył z troską na przyjaciela. — Na razie pisz i odpoczywaj. Pewnie Bóg wyznaczył ci zadania, do których musisz nabrać siły. W poniedziałek rozpoczyna się szko ła. Gdybyś wziął w ciągu tygodnia parę mszy, byłbym ci wdzięcz ny. No i trochę pospowiadał. Do mnie to przychodzą tylko dzie ci i staruszki. Aha, słyszałeś o tej aferze w Poznaniu? — Nie. — W „Faktach i Mitach" ukazał się jakiś obrzydliwy artykuł o arcybiskupie. Piszą, że molestował kleryków. Mam takiego w parafii, co namiętnie czyta Urbana i te wszystkie brukowce, chciał mi to przynieść, ale mu zakazałem. Początek września i pierwszy piątek miesiąca. Wacław o szesnastej poszedł do konfesjonału. Przyszło kilkanaścioro dzieci wyspowiadać się 2 palenia papierosów, picia wina i wykradania rodzicom pieniędzy na ten cel. Po dzieciach doszło kilka staw-szek i na tym koniec. Groser posiedział jeszcze jakieś dziesięć minut i już zamierzał wyjść, gdy dostrzegł siedzącego pod chórem mężczyznę. Coś go tknęło i został. Po paru sekundach mężczyzna wstał i ruszył do konfesjonału. Wacław zamknął oczy. — W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego... — huknęło i za- 56 legła cisza. Po chwili mężczyzna odezwał się. — Wyrzuciłem z domu żonę... — głos znów się urwał. — Dlaczego? — spytał Wacław. — Bo jest kurwa... Groser mocniej zacisnął powieki, a potem je gwałtownie otworzył, chcąc się upewnić, że nie śni. Wciągnął powietrze i poczuł zapach wódki. — Przepraszam, że o to pytam, ale muszę wiedzieć, czy nie jesteś pod wpływem alkoholu? — A co to ma do rzeczy? Wiem, co mówię. — Nie możesz przyjść do spowiedzi po tym, jak piłeś. — To ksiundz myśli, że ja przyjdę, jak się nie napiję? Dobra, jak ksiundz mnie nie chce słuchać... Wacław nie wiedział, co począć. •— Bardzo chcę cię wysłuchać, ale nie każda rozmowa musi być spowiedzią. Może pójdziemy na plebanię? Do mszy jeszcze prawie godzina. Nikogo tam nie ma, porozmawiamy w spokoju. Dobrze? Po chwili siedzieli w wytartych fotelach w stołowym, do którego wchodziło się bezpośrednio z sieni. Mężczyzna mógł mieć jakieś 35 lat. Był nieogolony i miał wąsa a la Wałęsa. W ogóle jako żywo przypominał przywódcę Solidarności z czasów, gdy tamten przeskakiwał płot stoczni. Milczał, widać nie wiedział, jak rozpocząć rozmowę. — Proszę, niech pan powie, co się stało? — zachęcił Wacław. — Ale czy to tak będzie w tajemnicy, jak na spowiedzi? — Oczywiście. Mężczyzna zmarszczył czoło i podrapał się w tył głowy. — Tak w ogóle, to jestem Zbigniew Skwarek. Chodzi o to, że ona się puszczała, to ją wywaliłem z domu. -^-. — Ma pan pewność, czy się pan domyśla? — Większy nie potrzebuję. Ona... od roku pracuje w mie ście. Z zawodu jest krawcowa, kiedyś tu miała swój warsztat, ale teraz to nie miało sensu, bo ciuchy za grosze można kupić w markecie. Nikomu się nie opłaca szyć. Rok temu znalazła ro botę w mieście. Trochę mi się to nie widziało, bo mówię, że 57 same dojazdy zeżrą to, co zarobi. Ale jakoś ji dobrze płacili, a jeszcze się okazało, że tam u roboty jeden mieszka w naszym kierunku i dogadali się, że jak mu będzie pasować, to ją podwiezie. Od razu mi się nie podobało, że jakiś obcy ma ją wozić, ale gada: „Co ty, Zbiniu, o starego dziada jesteś zazdrosny. Jak chcesz, to ci go pokażę". Przyjechała z nim. Rzeczywiście. Facet łysy, gruby, w okularach. „No dobra", mówię. Musiała by być chyba ślepa, żeby z takim coś wywijała. Ale przeszło parę miesięcy, a ja ji jakoś nie mogę poznać. W łóżku leży jak kawał baleronu, głowa ją ciągle boli albo jej się chce spać. Mówię: „Coś nie tak. Hela, czort z tymi twoimi pieniędzmi. Jak tak dali pójdzie, to ja więcej pieniędzy w agencjach przepuszczę". Zażartowałem. A ona ino wzdrygnęła ramionami, jakby to ji całkiem było obojętne. Dwa tygodnie temu zaczaiłem się w lasku przy szosie, tam gdzie ją zawsze wysadza. Stają, ale ona z samochodu nie wyłazi. Wyglądam zza drzewa, a oni jakoś głowami nachyleni... Doleciałem, szarpłem drzwiami i krzyczę: „Koniec tego burdelu na kółkach. Wyłaź, ty łysy palancie". On jak ruszył ze strachu tym swoim fordem, to by w drzewo łupnął. Ta w szloch. „Ty chamie, co on sobie pomyśli". Co ja sobie pomyślałem, było jej obojętne. W domu się jeszcze stawiała. Jak jej wyrypałem, że ze starym dziadem się puściła, to mi powiedziała, że przynajmniej nie śmierdzi i jest kulturalny. To j a po wiedziałem krótko. „Tam są drzwi". Spakowała się i wychodzi. Dzieci w ryk, a ona, że po nie szybko przyjedzie. Ja j i dam dzieci! — I co pan zamierza? — spytał Wacław. — Jakoś bez ni wytrzymam, a potem zobaczymy. Chyba to mniejszy wstyd, niż kurwę w chacie trzymać. — Niech pan nie używa tego słowa. Pan mówi o swojej żonie. Skwarek wzruszył ramionami. Toczył wewnętrzną walkę. Prawdopodobnie pod powłoką brutala krył się wrażliwy człowiek, który nie potrafi nazwać swoich uczuć. — Dzieci mają mieć... taką matkę? — z trudem przestawiał się na cenzuralny język. — Po pierwsze, to z tego, co mi pan powiedział, do tej pory nie porozmawiał pan z żoną w spokoju. Nie może mieć pan zad- — nej pewności, że żona pana nie kocha. Emocje nie mogą przekreślić tego, co przysięgaliście sobie przed Bogiem. — Chyba przepędzenie tego no... rozpusty jest po Bożemu. Nie będziesz cudzołożył, chyba jest takie przykazanie? Dawniej takie kamienowali. Jak ksiundz se wyobraża, że dzieci mają z ta ką matką żyć pod jednym dachem, Boga obrażać? — Na pewno Boga bardziej smuci to, w jaki sposób pan się wyraża o żonie, bez względu na to, co ona zrobiła. Pan musi przede wszystkim ochłonąć. Żaden grzech nie przekreśla czło wieka. Ale kiedy człowiek pokocha nienawiść i zemstę, to się na pewno od Boga oddala. Pana żona została zraniona. Jeśli zgrze szyła, potrzebuje pomocy. Ciężko będzie jej samej się podnieść. Czyż nie tak? —jego głos płynął łagodnie i monotonnie jak mu zyka z terapeutycznej płyty. — No, można tak powiedzieć — odparł niewyraźnie Zbi gniew, nie za bardzo wiedząc, do czego zmierza ksiądz. — A zna pan przypowieść o miłosiernym samarytaninie? — No chyba. Groser zamilkł. Zbigniew, zdeprymowany ciszą, potarł po chwili ręką czoło. — To znaczy, że ja mam być ten samarytanin? — spytał, — Nie. Samarytaninem jest Pan Bóg. Pan jest gospodarzem, któremu On oddaje pod opiekę ranną małżonkę. Mówi: daję ci dwa denary, a cokolwiek wydasz więcej, zwrócę ci. Rozumie pan? Mężczyzna pokiwał głową, ale bał się odezwać, żeby się nie okazało, że nie do końca rozumie. — Bóg oddaje panu zranioną małżonkę, ale opatrzył jej rany. Pan ma tylko teraz ją kurować. A jak pan kiedyś upadnie, to Jezus odda z kolei pana pod jej opiekę. — To co mam robić? — Niech pan odszuka żonę, przeprosi ją i przebaczy. Niech ją pan sprowadzi do domu i tak ją kocha jak przed ślubem. Mężczyzna zaczął kręcić głową z niedowierzaniem. — Teraz mi ksiundz zadał... Myśli ksiundz, że ona ze mną do stodoły pójdzie? 59 Był wtorek, 11 września. Przed południem Wacław wybrał się na grzyby. Nie był zapalonym grzybiarzem, ale potrafił odróżnić prawdziwka od muchmora. Spędził parę godzin w lesie. Grzybów szukał w sposób umiarkowany, za to chłonął chciwie śpiew ptaków i ciszę. Jedno podkreślało drugie. Żadnych zakłócających dźwięków. Co jakiś czas siadał pod drzewem, zamykał oczy i głęboko oddychał. Przed paroma miesiącami rozmawiał z biskupem Darczakiem po jego powrocie z Katynia. I usłyszał, że podobno w tym sosnowym lesie, który stał się mogiłą tysięcy pomordowanych, nie śpiewają żadne ptaki. Dziwnym trafem, kilka dni później przeczytał wiersz: Gorzka jest wieczność bez ptaków i nie mógł połączyć tych dwóch informacji. Dlaczego ci niewinni ludzie mieliby mieć gorzką wieczność? Wrócił koło południa i zabrał się do obiadu. Co prawda, w lodówce było coś gotowego do podgrzania, ale stwierdził, że Piotr na pewno ucieszy się na kaszę z grzybami. Kilka dni temu wyznał, że nie pamięta, kiedy jadł to danie po raz ostatni. „Wiesz, Wacuś, jak mam chwilę wolną, to lecę do mych pszczółek. Nie ma czasu na grzybki". Groser uwinął się w godzinę, zostawił wszystko gotowe na piecu i poszedł do „salonu" czytać. Biblioteczka kołomorskiej parafii była dla niego prawdziwym rajem. Gromadził ją przez prawie czterdzieści lat proboszcz Ludomir Świerszcz, którego portret wisiał nad ciemnymi regałami. Wacław czuł ogromną sympatię do uśmiechniętego kapłana na obrazie. Dzięki niemu przeczytał już Pod słońcem szatana Berna-nosa, a teraz przypominał sobie Czerwony kapelusz Marshalla. Ludomir Świerszcz zgromadził setki woluminów, których Wacław nie połknąłby, nawet gdyby został tu skazany na dożywocie. Prawdziwe szczęście, że dzięki trochę nierealnemu czasowi w Kołomorzu może przenieść się teraz w świat księdza Camp-bella, nawróconego protestanta, który nie zabiegając wcale o zaszczyty, został arcybiskupem i kardynałem Kościoła katolickiego. Wacław upajał się głębią myśli i poczuciem humoru Marshalla. I zastanawiał się, dlaczego prawie wszyscy mający jako takie 60 pojęcie o pisaniu wyprowadzili się z Kościoła. „Niektórym się wydaje, że jak nauczyli się poprawnie pisać i wierzą w Matkę Boską, to są pisarzami katolickimi" — przypomniał sobie słowa Kowala, ukochanego profesora z seminarium. Czytał właśnie rozdział o podróży Campbella do Hiszpanii i jego kłótni na temat corridy z arcybiskupem San Firmino. Dysputa była prowadzona za pośrednictwem kapelana zaprzątniętego bardziej zajadaniem łososia niż tłumaczeniem. — Jego Najprzewielebniejsza Ekscelencja sądzi, że zwierzęta zo stały stworzone dla człowieka, nie człowiek dla zwierząt. Jego Naj przewielebniejsza Ekscelencja uważa ponadto, że walka byków jest sztuką katolicką. — Proszę powiedzieć Jego Najprzewielebniejszej Ekscelencji, że przez mgnienie oka zastanawiałem się, czyby od jutra nie wrócić na łono protestantyzmu... Nagle w drzwiach stanął Piotr i zawołał podekscytowany: — Chłopie, ty tu sobie spokojnie siedzisz, a tam koniec świata. — Co się dzieje? — Wacław odłożył książkę, widząc, że Piotr wcale nie żartuje. — Dwa samoloty z pasażerami na pokładzie uderzyły w naj większe wieże w Nowym Jorku, a trzeci w Pentagon. Panika. Podobno to terroryści arabscy, ale nikt nic nie wie. A my już w ogóle jak ciemnota. Cholera. M Spojrzał na stojący w rogu stołowego telewizor. — Zepsuty. Postanowiłem, że nie będę go naprawiać. Zło dziej czasu, ale teraz by się przydał. Może to koniec świata. Chy ba pójdę po mszy do Motylewskiego. Najbardziej oświecony we wsi. Ciągle zaprasza, chce udzielać rad, jak zaktywizować poli tycznie parafię. Delikatnie go unikam. Pójdziesz ze mną? Będę się czuł bezpieczniej. To czystej krwi radiomaryjowiec. Pomimo wstrętu do telewizji, Wacław pokiwał twierdząco głową. 61 Na kilka dni wszystko zeszło na bok. Mówiło się tylko o Manhattanie i Osamie bin Ladenie. Parę osób w parafii zaczęło gorliwiej uczęszczać na codzienne msze, ale szybko oswojono się z kolejnym końcem świata. Nie minęły dwa tygodnie i Osamę bin Ladena w rozmowach zdystansował Lepper. Zbliżały się wybory do Sejmu. Ci, którzy niedawno jeszcze kpili z przywódcy Samoobrony, teraz by dali sobie za niego rękę uciąć. Motylewski dostrzegł w księdzu Wacławie człowieka, któremu może przekazać swoje polityczne przemyślenia. Nie miał zresztą żadnego wyboru. Chłopi na jego widok uciekali, gdzie się dało. Proboszcz także nauczył mu się wywijać jak ryba. Pozostawali nauczyciele, Dagmara i Krzysztof Wiłowscy, jedyna inteligencka para we wsi. Ci jednak mieli poglądy zbliżone do Unii Wolności. Co prawda, teraz ewoluowali i lokowali swoje sympatie w Platformie Obywatelskiej, ale dla Józefa Motylewskiego partia Andrzeja Olechowskiego była tylko kolejnym odcieniem „różowych", a sam jej przywódca człowiekiem wylansowanym przez międzynarodową żydomasonerię. Groser zapowiadał się na idealną ofiarę. Kulturalny, nie zbywał go dowcipem. Kilka seansów telewizyjnych pozwoliło Mo-tylewskiemu opleść go swą pajęczyną. Pan Józef sprowadził się do Kołomorza jakieś dwadzieścia lat temu. Nikt wtedy do końca nie wiedział, co to właściwie za człowiek. Chodził regularnie do kościoła, ale wszyscy mówili, że musi mieć z czerwonymi powiązania, bo podobno nawet w stanie wojennym wszystko potrafił załatwić. Ludzie ze wsi mu zazdrościli. Nie chłop, tylko inteligent, a znał się na gospodarce. Kiedy w 1989 wybuchła nowa Polska, Motylewski zameldował się na służbę narodowi. Zaczął objawiać nieznane dotąd oblicze działacza politycznego, i to z heroiczną przeszłością. Kampania wrześniowa, partyzantka, wywózka na Sybir. Był mężem zaufania w komitecie Wałęsy, do czasu ujawnienia papierów „Bolka". Potem nadzieję ujrzał w Janie Olszewskim i całą energię skoncentrował na demasko- 62 waniu zdrajców z Magdalenki, gdzie według niego dokonano piątego rozbioru Polski. Był blisko Radia Maryja, ale nie ukrywał, że i tam jest dużo dzieci PRL- u. Zawiodło go, gdy postawiło w wyborach prezydenckich na malowaną lalę — Mariana Krzaklew-skiego. Pozostał jednak wiemy ojcu Rydzykowi, który był dla niego mężem opatrznościowym. Każdy atak na ojca dyrektora był dla niego tylko potwierdzeniem tezy, że międzynarodowa ży-domasoneria wie, kto jako jedyny w Europie może powstrzymać jej plany zniszczenia Polski i chrześcijaństwa. Ojciec Tadeusz — „Nóż wbity w serce Brukseli". W gabinecie Józefa Motylewskiego nad biurkiem wisiała lista prawdziwych nazwisk ludzi sprzedających kraj. Nad nią większymi literami było wypisane hasło: „Mądry Żyd to zakonspirowany Żyd". Swego czasu codziennie słał elaboraty do episkopatu i do ojca Rydzyka, wskazując, na jakiego człowieka powinien postawić Kościół. Ostrzegał przed zdrajcami i agentami nie-Po-lakami. Potem dał już sobie spokój z episkopatem. „Nie pierwszy raz w historii zdradzili naród. Wieszano ich na latarniach. Ostatnio zdradzili w 1953 roku, kiedy podpisali Bierutowi uwięzienie Prymasa Wyszyńskiego". Prawdziwy episkopat to biskupi: Zawitkowski, Frankowski i Tokarczuk. Prymas Glemp z racji swego antyradiomaryj owego kursu był antyprymasem. Dorównywali mu jedynie biskup Pieronek, zwany przez pana Józefa Pie-kielnikiem, oraz arcybiskup Życiński ochrzczony Żydzińskim. Tego wieczora Wacław poszedł sam do Motylewskiego. Pan Józef wyciągnął z szafy nalewkę robioną wedle lwowskiej receptury. — Yoila. Tylko tyle mi z rodzinnego miasta zostało — westchnął. Pan Józef liczył sobie dziewięćdziesiąt lat. Miał gęste, zaczesane do tyłu siwe włosy i nosił wiśniową muszkę. Już sam ubiór skazywał go w Kołomorzu na izolację. Chłopi z tej jego muszki się naśmiewali, ale może dlatego, że budziła w nich respekt. Pochodził ze Lwowa, lecz nigdy po wojnie tam nie pojechał. „Ser- ce by nie wytrzymało". . ;. , '-.,,..;.. 63 Józef tylko kręcił głową. Włączył telewizor, ściszając całkowicie głos. Podszedł do stolika i włączył Radio Maryja. Nie musiał go nastawiać, bo słuchał zawsze tylko tej jednej stacji. — Ich wizja, nasza fonia — uśmiechnął się porozumiewaw czo do Grosera. Po pięciu minutach, kiedy nie było słychać ani ich, ani naszej fonii, tylko Motylewskiego, Wacław wykorzystał moment, gdy na ekranie pojawił się Aleksander Kwaśniewski. — Panie Józefie, niech go pan na chwilę włączy. Z ekranu płynęły zapewnienia skierowane do George'a Busha o solidarności polskiego narodu z Amerykanami. Motylewski nie wytrzymał. — Żyd przemawia w imieniu Polaków. Prezydent — Moty lewski uniósł brwi i z ubolewaniem pokręcił głową. — Jaki Żyd? — nieopatrznie odezwał się Groser. — Stolzmann. Wacław momentalnie zrozumiał, jaką lawinę uruchomił swym pytaniem. Spróbował więc zbagatelizować temat. — Jak mądry, to niech będzie i Żyd. — Słusznie, niech sobie będzie, ale niech wyraźnie powie, że się nazywa Stolzmann. Naród ma prawo wiedzieć, kto nim rzą dzi. Oszust. Oszust. Oszust — Motylewski upajał się wypowia danym słowem. — Taki zawsze kłamie. Kłamał, że jest magi strem, kłamał z majątkiem. W Katyniu bolało go kolano, a nie, że był pijany. A jak kazał Siwcowi szydzić z Papieża i całować mu ziemię w Kaliszu... Oszust, bandyta, bluźnierca!... Hańba! — Panie Józefie, dajmy spokój... — No jak to? A gdzie honor!? Przecież on dorobił się stanowi ska ministerialnego w PZPR, organizacji uznanej za zbrodniczą nawet przez sejm. To ja mam prawo tak mówić. On nie był szere gowym członkiem. Wszystko na kłamstwie. Mydli oczy ludziom swoją Joleczką. Bez wstydu do Papieża, wepchnął się do papamo- bile i tak sobie dojechał do drugiej prezydentury, ludziom we łbie powywracał. A żona? Aferzystka, która okradała naród przez tę swoją spółkę „Polisa". A teraz królowa, tylko bale charytatywne. Stroi się za takie pieniądze, że połowy z tego na nich nie zbiorą. 64 Niedawno przebrała się za turbinę okrętową. Wstydu nie mają. Naród głoduje, a ona sukienkę za kilkanaście tysięcy. Groser pomyślał o pani Wandzi, gosposi z Mikołaja, która pomimo że też była wierną słuchaczką Radia Maryja, o pani prezyden-towej mówiła ze łzami w oczach. Była ona dla niej uosobieniem wszelkich cnót. „Tak jak ona papieża kocha, to własna córka bardziej by nie mogła". Nie podzielił się jednak swym wspomnieniem z Motylewskim, wiedząc od Piotra, że najmniejsza dyskusja z nim nie ma sensu. Nie był zresztą w stanie przerwać jego oracji. — Ja traktuję księdza jak syna. Pokładam w księdzu nadzie ję. Przecież ksiądz tu się nie znalazł przez przypadek. Ja już od życia nic nie potrzebuję, ale chodzi mi o naród. On musi poznać prawdę. Musi wiedzieć, skąd się wziął w Polsce Stolzmann alias Kwaśniewski. Musi wiedzieć, że nie żaden Skalski, ale Lineker, nie Borowski, ale Bermann, nie Suchocka, ale Silberstein, nie Michnik, a Szechter, nie Balcerowicz, tylko Bucholz. Trzeba zde maskować tę judeobolszewię. To jest misja wobec narodu. Ten naród nic nie rozumie. Kumunistów — pan Józef, pomimo swej bardzo pięknej polszczyzny, zawsze kaleczył to słowo — cie- miężycieli wybrali do władzy. Ale kto wybrał? To nie Polacy, to tubylcy mówiący po polsku, jak to świetnie nazwał ojciec Tade usz. Sowieci wiedzieli, że najpierw trzeba naród pozbawić świa domości. Księże Wacławie, ja widzę, że ksiądz ma wpływ na tych ludzi. Dlatego ksiądz musi mi pomóc, to znaczy ja pomogę księdzu. Niech sobie ksiądz wyobrazi, że przy każdej parafii po wstanie małe kółko uświadomienia narodowego, w którym lu dzie będą poznawać prawdziwą historię z książek Roberta No- waka i Henryka Pająka. — Panie Motylewski, bardzo lubię do pana przychodzić, ale ja się na tych sprawach nie znam... — Ja księdza wszystkiego nauczę. Założymy partię. Antyju- deobolszewicka Jedność Narodu Polskiego. No, nazwę można jeszcze przedyskutować. Wacław w końcu nie wytrzymał. Bardzo grzecznie oznajmił, że jako ksiądz nie może być nawet słuchaczem w jego partii. Chce być z każdym człowiekiem. 65 — Panie Józefie, granice dobra i zła nie biegną granicami narodów, ale ludzi. Drażni mnie ten przedrostek „anty". Motylewski wysłuchał ze spokojem Grosera, jak stary nauczyciel słucha naiwnych pytań ucznia, żeby potem pokazać mu prostą odpowiedź. — Ksiądz ma obowiązek służenia prawdzie. My mamy mi sję. Zdemaskowanie Żydów — wrogów narodu polskiego. Oni mają w Talmudzie zapisane zniszczenie naszego narodu. — Panie Józefie, przyszedłem tu dowiedzieć się, co w Amery ce, a pan mi o Żydach — Wacław spróbował odegrać rolę obra żonego gościa, wszystko, byle się wyzwolić. — A co? Te zamachy to też robota Żydów. Kto na tym sko rzystał najwięcej? Cztery tysiące Żydów do roboty nie przyszło w tym World Center. Wacław wstał. Złożył ręce niczym mnich buddyjski, skłonił głowę i wyszedł, zostawiając osłupiałego Motyle wskiego. Piotra nie było na plebanii. Groser wyciągnął klucz spod doniczki i wszedł do środka. W stołowym zapadł się w fotelu. Przy jego nogach ułożył się Aron, pies plebanijny. Skrzyżowanie buldoga z jamnikiem i wilczurem. Spojrzał na uśmiechniętego proboszcza wiszącego na ścianie. Odwzajemnił uśmiech. „Wiem, wiem. Polska leży między Radiem Maryja a »Gazetą Wyborczą«, tak samo jak między Tatrami i Bałtykiem. A pośrodku jeszcze dziesiątki innych krajobrazów". Nie minęło pięć minut, jak usłyszał otwierane drzwi. — Co? Widzę, że Motylewski cię zdołował. Do pokoju wszedł Piotr, zapalając światło. — Bez przesady — odparł Wacław — gdyby mnie takie rze czy miały dołować, to bym musiał zmienić profesję. Zastana wiam się w ogóle, czy nie grzeszę, zażywając wczasów, gdy inni ścierają się jak papier ścierny. Piotr jednak, jakby nie słysząc tego zapewnienia, kontynuował wywód na temat Motyle wskiego: — Mówię ci, najlepiej być przy nim głuchym i niemową. Żona mu zmarła pięć łat temu. Podobno nie mogła wytrzymać jego gadania. Córka powiedziała, że ona ma swoje życie tu i teraz i nie będzie żyła upiorami przeszłości. Syn zerwał z nim stosunki, kiedy parę lat temu Motylewski przekazał olbrzymią sumę pieniędzy na Radio Maryja. Wpadł podobno w taki szał, że wrzucił do pieca poezje, które ojciec, narażając życie, przywiózł z Wor-kuty. Obaj się przeklęli. Syn ojca, ojciec syna. Jeden w imię pieniędzy, drugi w imię prawdy narodowej. Wacław patrzył na Piotra dziwnie mętnym wzrokiem, jak na akwarium, i nic nie mówił. — Kiedyś spotkał się u mnie z Wilowską i zaczęli dyskuto wać. Poszedłem zaparzyć herbatę. Takie ekumeniczne spotkanie, chciałem stworzyć dla niego oprawę. Nie zdążyłem, usłyszałem krzyki. Przylatuję. Motylewski już w drzwiach, wychodzi. „Niech ksiądz wytłumaczy tej panience, gdzie był holocaust Polaków. Że ponad milion naszych wymordowali na Wschodzie z udziałem jej ukochanych Żydów" — ukłonił się i wyszedł. Zostawił mi Wilow ską, która przez pół godziny płakała w fotelu. Pięć minut rozmo wy wystarczyło, żeby się pozabijali, nie zważając na wiek i płeć. Mówię ci, jak ludzie dobiorą się do historii, budzą się demony. Wilowską ma odchyl w drugą stronę. Przyszła do mnie, żeby w ko ściele zbierać podpisy z prośbą o przebaczenie narodowi polskie mu zbrodni w Jedwabnem. Mówię: „Pani Dagmaro, po co krew ludziom psuć. Nie wiadomo, jak do końca było. Komisja dopiero bada te sprawy. A w ogóle, nasi ludzie Żyda na oczy nie widzieli". Opowiedziałem jej ten dowcip o Olisadebe. Znasz go? — Nie. — No wiesz: „Kiedy Olisadebe zostanie prawdziwym Polakiem?" „Kiedy przeprosi Żydów za zbrodnię Polaków w Jedwabnem". — A tak, teraz sobie przypominam — Groser uśmiechnął się. — Zrobimy sobie herbaty z konfiturami — zaproponował Piotr i oblizał usta. Przenieśli się do kuchni. Nastawił czajnik. Zapalił światło w spiżarce i wszedł do tej skarbnicy wszelkich smaków kołomorskiego ogrodu i lasu. Soki, dżemy, grzybki marynowane i suszone. Słoiki z miodem z własnej pasieki. Ludomir Świerszcz był zapalonym pszczelarzem i pozo- stawił Piotrowi w spadku kilkanaście uli. Siłą rzeczy musiał ten spadek pokochać albo zlikwidować. Odziedziczył też po swoim poprzedniku piwniczkę z imponującą kolekcją win domowej produkcji. Jako że Cybulski alkoholu nie nadużywał, większość gą-siorków i omszałych butelek stała nietknięta do dziś. — Maliny czy wiśnie — krzyknął do Wacława. — Daj jedno i drugie. Groser nałożył sobie kilka łyżeczek dżemu z malin i zaczął kosztować, wydając dźwięki świadczące o niebiańskiej rozkoszy podniebienia. Piotr zapalił świece i patrzył z zadowoleniem na przyjaciela kosztującego jego konfitur. Po chwili sam włożył maliny do swej herbaty i wdychał unoszący się nad szklanką aromat. — Zgadnij, kogo dzisiaj spotkałem. Groser pokręcił bezradnie głową. — Krystiana. Byłem w kurii. — I co tam u naszego kochanego Watykańczyka? — spytał Wacław, sięgając znów po konfitury. Zahaczył łokciem o łyżeczkę w szklance i herbata wylała się na talerzyk z wiśniami. Stół po krył się lepką mazią. — Widzę, że nasz przyjaciel wywołał w tobie duże emocje — zakpił z niego Piotr. — Przepraszam, nigdy nie grzeszyłem zgrabnością. Cybulski sięgnął po ścierkę. Wytarłszy stół powrócił do spot kania z Krystianem. — Krystianek nieco wyliniał ostatnio, ale trzyma formę. Usteczka ma nadal ponętne. Miejscowe solaria czerpią z niego pewnie niezły dochód. Ani cienia zdeprymowania tym, jak mi się przysłużył. Dyplomata. Uraczył mnie anegdotą z wyższych sfer, ponoć zna ją od szefa. Glemp spotkał się z Millerem i przepra szał go za Radio Maryja, a Miller na to z pełnym zrozumieniem: „Ależ, księże kardynale... My też mamy swoje Radia Maryja". Dwudziestego trzeciego września wybory do sejmu. Wacława czekało spotkanie z Motylewskim, który do czasu powołania 68 swej prawdziwie polskiej partii przystał na kompromis i był mężem zaufania w komitecie LPR-u. Powitał Grosera ciepłym i jednocześnie pełnym żalu spojrzeniem. — Życzymy dobrego wyboru — rzekł, odprowadzając Wa cława wzrokiem do urny. Groser i Piotr wrzucili bez przekonania swoje głosy na partie mniejszego zła i pragnęli jak najszybciej zapomnieć o spełnionym patriotycznym obowiązku. Żaden z nich nie czuł miłości do polityki. Wieczorem nie próbowali nawet oglądać studia wyborczego. Wystarczy, jak dowiedzą się nazajutrz wszystkiego z radia. Zapalili w stołowym świeczki i zaczęli wspominać czasy seminaryjne. Piotr wydobył z piwnicy antałek wina, nakroił wędlin i udali się w podróż sentymentalną. Na stole pojawiły się albumy z fotografiami. Wszyscy szczupli, niczym prekursorzy anoreksji. Szczupli i długowłosi. Groser niewiele się zmienił. Trochę zmężniał, za to Piotr, zwany w seminarium Cybulą, zwiększył wymiary dwukrotnie. Na każdym zdjęciu przyczepiony do nich ciemny przystojny młodzieniec z niezwykle pełnymi wargami. — Zobacz naszego Wargina, na tych zdjęciach od razu wi dać, że natura wyrachowana... — No, no, Cybulą, nie przesadzaj... — Hę, hę, Cybulą. Jak już dawno tego nie słyszałem — Piotr pokiwał z rozrzewnieniem głową. — Ty nie miałeś jakoś żadnej ksywy. Dopiero sam sobie tego Grosera wymyśliłeś. Zobacz, Norbert. Pamiętasz, jak miał wylecieć za to, że zaprojektował sobie sutannę?... Stanęliśmy w jego obronie jak muszkieterowie. Być może takie było przeznaczenie, a myśmy przyczynili się do jego dramatu. Chłop by miał czysty życiorys. O, patrz, nasza czwórka w komplecie. PKWN. Podsunął Wacławowi zdjęcie w landrynkowych kolorach, na którym Piotr, Krystian, Wacław i Norbert, przebrani za członków radzieckiego Biura Politycznego, odbierają defiladę na Placu Czerwonym. Scena z napisanego przez Grosera w 1979 roku przedstawienia, w którym Jan Paweł II pielgrzymuje do Moskwy. — Jako prorok się nie sprawdziłeś — skomentował ze śmie chem zdjęcie Cybulą. 69 Wspominali seminarium, a tymczasem w telewizji dokonywały się istotne przetasowania na scenie politycznej. Wyrósł Lep-per i Liga Polskich Rodzin. Odpadły z gry AWS i Unia Wolności. Gdy Wacław dowiedział się na drugi dzień o wyniku wyborów, przypomniał mu się Niedźwiedź i jego sejmowe przepowiednie. Usiadł na werandzie i narysował sobie scenkę ze swej podróży z Krakowa. Boksera, Niedźwiedzia, Gośkę i obie panie Pulchne. W seminarium bardzo lubił rysować. Ostatnimi laty rzadko sięgał po ołówek. Ale może warto do tego wrócić. Wyczytał kiedyś w pamiętnikach Churchilla, że człowiek powinien znaleźć sobie jakieś hobby, które uruchomi zupełnie inne części jego półkul mózgowych. Bierny wypoczynek nie pomaga. Trzeba zacząć używać bezczynnej półkuli, bo tylko wtedy przestaje pracować ta, którą zwykle przemęczamy. Zluzować fałdy wymyślające słowa, idee i dociążyć te, które tworzą obrazy. Churchill zaczął malować, będąc już dobrze po czterdziestce, i stało to się jego pasją. Wacław często zachodził do pani Burkietowej, samotnej staruszki, którą poznał w lesie, jak zbierała drewno na opał. Jedyny jej syn w zeszłym roku zapił się na śmierć. Przywiozła go po wojnie z Niemiec, gdzie była na robotach. Nie wiadomo, kto był jego ojcem. Burkietową, która miała wtedy szesnaście lat, gwałcili i Niemcy, i Rosjaninie. A ona do tego mówiła jeszcze o polskim żołnierzu. — Księże, raz tylko miałam w życiu chłopa i co z tego wyszło... Urodziłam dziecioka u Niemców, u jednego bauera. Go-rzy jak pies rodziłam. Wlokłam się potym z nim do Polski. Wodę mu dawałam do picia z lokomotywy. Pewnie przez to wszystko był już taki durnowaty przez całe życie, bo woda była skażona. Wróciłam do Kołomorza, to mnie ludzie palcami wytykali. Chłopaka od Szwaba przezwali. Znikąd pomocy. Ojciec nic do mnie nie godoł, jakbym to j o wszystkiemu zawiniła. Trochę pożył, wziął się i umarł. I j o tak z matką i tym moim... Ile razy to prosiłam Boga, żeby mi go zabroł. Żadnygo pożytku z niego. Ino lotoł, gdzieś znikoł. Potem milicja go przywoziła. W końcu go zabrali do poprawczaka. Było trochę ulgi, ale długo nie trwało, ucik i przylecioł z powrotym. Ale w strzelaniu z procy był najlepszy we wsi, bo łój ciec wojskowy... I tylko piuł, piuł, całom mój om rynte przepij oł. Wacław patrzył na twarz Burkietowej schowaną we wzorzy- stej chuście. Obliczył, że nie miała jeszcze siedemdziesięciu lat, była młodsza od jego matki. Wyglądała jednak co najmniej na dziewięćdziesiąt. Nie miała zmarszczek, tylko bruzdy, które zbiegały do warg okalających bezzębne dziąsła. — Nikt tu pani na roli nie pomoże? Rodziny pani nie ma? — Siostrę, ale łuna miastowo — Burkietowa, mówiąc, zamy kała oczy i trzęsła głową. Słowa też się jakoś trzęsły, wychodząc z jej ust. — Uuu! Una zimi nie tknie, bo godo, że się łod ni zarazi. — A ja bym tak chciał trochę u pani popracować — rzekł Wacław. — Ło nie. Gdzie, ksiundz? To by mje ludzie na języki wzini. — Ja muszę, pani Burkietowa, bo ja taką pokutę dostałem... — No, ksiundz to rycht komedjant — Burkietowa pokazała swoje resztki uzębienia i śmiejąc się, machała przed ustami ręką. I na tym stanęło. Wacław przynajmniej raz w tygodniu zachodził do Bożeny Burkietowej i pomagał jej przy chudobie. I rozmawiał z nią godzinami, aż mu wyznała, że przez całe życie się tyle nie nagadała. Chatka pani Bożeny składała się z dwóch izb. Były to raczej ciemne nory, pewnie raz, na samym początku pomalowane. Spod brązowych warstw przebijał błękit. Paleta barw na ścianie przypominała stare płótno. Niejeden znawca sztuki pewnie by się tym zachwycił. Jednak Wacław pewnego dnia postanowił wymalować Burkietowej jej chałupinkę, żeby pożyła wśród trochę innych kolorów. Kobieta z początku protestowała, ale szybko się dała przekonać. Groser wybrał się z Piotrem do miasta i kupił dwadzieścia litrów farby w odcieniu delikatnej kości słoniowej. Wyszukał u Cybuli jakąś starą koszulę i spodnie i wziął się do dzieła. Przesuwając szafę w kuchni, dokonał ciekawego odkrycia. Prawie cała była zapakowana starymi opakowaniami po zużytych produktach spożywczych. Setki torebek po zupach błyskawicznych, cukrze, soli, herbacie. Szuflady wypełniały pudełka po zapałkach i paście na buty. Gdyby te wszystkie opakowania napełnić z powrotem, można by odtworzyć cały żywot Burkietowej i czasy PRL-u. Co z tym zrobić? Uradzili, że zostawią po jednym na pamiątkę. Resztę spalili. 72 Cały dzień zajęło Groserowi gipsowanie dziur w ścianach, przygotowywanie podłoża, gruntowanie. Ofiarą tych działań padły całe populacje pająków, szczypawic i wszelkiego robactwa. Samo malowanie poszło błyskawicznie, mimo że kładł cztery warstwy farby. Efekt był piorunujący. Burkietowa przez parę dobrych minut zalewała się łzami i trudno było oddzielić łzy radości od tych wylanych nad zamalowaną przeszłością. Wacławowi zaświtał w głowie jeszcze jeden pomysł. Postanowił przez Piotra dotrzeć do jakiegoś miejscowego majstra i dobudować pani Bożenie maleńką toaletę. Na razie nie zdradzał jej swych planów, ale miał nadzieję, że uda mu się tego dokonać jeszcze przed zimą, jako że spodziewał się paru groszy za wznowienie Kazań dla teściowej księdza. Na drugą albo trzecią niedzielę po wyborach Wacław zobaczył w kościele pana Zbigniewa wraz z kobietą. Przypuszczał, że to żona. Nie sądził, żeby jego niedoszły penitent zdecydował się przyjść tutaj z kimś innym. Skwarek był elegancki: w garniturze i widać, że prosto od fryzjera. Promieniał. Po mszy Wacław z Piotrem stali przed kościołem i witali się z parafianami. Zbigniew posłał Wacławowi uśmiech i najwyraźniej zamierzał podejść. Ale żona prawie niewidocznym ruchem ręki odwiodła go od tego zamiaru. Groser przekonał się już wielokrotnie, że ludzie, którym pomógł wyprostować życiowe ścieżki, potem go omijali, jakby chcieli zapomnieć o świadku swoich zawirowań i upadków. Przypuszczalnie Zbigniew w swojej szczerości opowiedział żonie o rozmowie z nim, a ona nie potrafiła odnaleźć się w roli nawróconej żony. To nic. Tak czy owak, opłaciło się rozmawiać z podchmielonym Zbigniewem. 73 8 Minęły dwa miesiące, a telefonu od biskupa jak nie było, tak nie było. Postanowił więc sam zadzwonić. — Książe Wacławie, cierpliwości — usłyszał pełen ciepła i hu moru głos pasterza diecezji — sprawy się naprawdę rozstrzyga ją. Kościół uczy cierpliwości. Jak tylko będzie decyzja, dam znać. Wrócił więc do pisania i rezydenckiej posługi. Cybula znalazł instalatora, złotą rączkę, Jerzego Szparę, który zgodził się za niewygórowaną cenę dobudować Burkietowej łazieneczkę. Dwa metry na trzy, kto tam będzie od pani Bożeny żądał pozwolenia na rozbudowę. Szpara miał zająć się kupnem potrzebnych materiałów. Na początek Wacław musiał wyłożyć około czterech tysięcy. Pojechał więc z Piotrem do miasta wypłacić pieniądze. Cybula kręcił głową na pomysł Wacława. — Chłopie, ty możesz u Burkietowej wywołać jakiś kryzys tożsamości. Przecież ona całe życie korzystała z wychodka, a wo dę czerpała ze studni. — Dobra, dobra. Czy ty widziałeś jej ręce powykręcane od reumatyzmu? Wrócili późnym wieczorem, nie za bardzo już pasowało jechać do Szpary, zresztą okazało się, że materiały będzie i tak kupował dopiero pojutrze, bo kończy jeszcze jakąś robotę. Następnego dnia Piotr wyjechał do księdza Bogdana. Dostał od jego parafian telefon z prośbą, żeby coś zrobił, bo ich proboszcz od tygodnia nie wychodzi z plebanii. — Boże, co tu robić, najpierw bym musiał ubezwłasnowolnić jego mamusię — wzdychał Cybula, wsiadając do samochodu. Wacław odprawił rano mszę, popisał około dwóch godzin, po czym wybrał się z Aronem na spacer do lasu. Może znajdzie jakieś podgrzybki, choć w nocy chwytał już lekki przymrozek. Był prawie koniec października, ale instynkt grzybiarza kazał mu iść. Dochodząc do lasu, spotkał żonę pana Zbigniewa. — Szczęść Boże księdzu — zwróciła się do niego serdecznie. — Szczęść Boże — uśmiechnął się Groser, zaskoczony za równo spotkaniem, jak i ciepłym powitaniem. Krótko obcięta 74 szatynka. Zgrabna. „Piękna kobieta", pomyślał Wacław. „Ten Skwarek to szczęściarz". Zreflektował się, że poddaje j ą ocenie niekoniecznie stosownej dla kapłana. Żona Zbigniewa jednak tak odbiegała swoim wyglądem od wszystkich, których spotykał w Kołomorzu, że było to poniekąd usprawiedliwione. — Bardzo bym chciała z księdzem porozmawiać. — Proszę, mam dużo czasu... — Ale nie tutaj. Ktoś mógłby nas zauważyć... — Rozumiem — potaknął Wacław, choć za bardzo nie rozu miał. — Czy będzie ksiądz kiedyś sam na parafii?... Bez proboszcza? — Tak, choćby dzisiaj. — Czy mogłabym przyjść za pół godziny? Kiwnął potakująco głową. Kobieta ruszyła do lasu, a Wacław w przeciwnym kierunku, ku plebanii. „Chyba nie pakuję się w coś idiotycznego? Nie każda kobieta jest jak Gośka. Ty sobie, Wa-cuś, za dużo nie wyobrażaj". Myśli przelatywały mu po głowie jak natrętne muchy. Owszem, Groser wyczuwał niekiedy zainteresowanie swoją osobą, ale nie brało to się z jakichś jego szczególnych męskich walorów. Uważał się za istotę zupełnie przeciętną, której Pan Bóg nie obdarzył ani zbytnią urodą, ani nadmierną szpetotą. W sam raz, by móc spokojnie być kapłanem. Jego seminaryjny kolega, Krystian... ten był Adonis... Wrócił na plebanię. Z oplatających dom winogron opadły już prawie wszystkie liście. Wacław dojrzał na gałązkach schowaną kiść. Zerwał i wsadził parę kulek do ust. Poczuł nieprawdopodobną słodycz na języku. Już dawno nie smakował jesieni. Parę tygodni wcześniej zajadali się z Piotrem tymi winogronami, ale wtedy właściwie nie doceniał ich smaku. Wyjął kluczyk spod doniczki. Włożył do zamka, lecz nie mógł go przekręcić. Po kilku próbach nadusił na klamkę. Drzwi były otwarte. „No tak, nie zamknąłem. Przez to moje roztrzepanie kiedyś Piotrusia opędzlują". Było jeszcze trochę czasu. Wszedł do łazienki. Umył ręce i machinalnie sięgnął po szczoteczkę do zębów. Nagle uznał, że jest to czynność, która może być obciążona nieuświadomioną intencją, i odłożył szczoteczkę na półkę. 75 Poszedł do stołowego i zaczął przeglądać biblioteczkę. Po dziesięciu minutach usłyszał pukanie do drzwi. Wprowadził gościa do stołowego i posadził w fotelu pod portretem Świerszcza. Kobieta spojrzała na Grosera, jakby chcąc się upewnić, że ustalenia sprzed pół godziny są aktualne, i zaczęła: — Czy mogę być z księdzem szczera?... Aha, jeszcze się księdzu nie przedstawiłam. Helena Skwarek. Groser przymknął potakująco powieki. — Wiem wszystko od męża o waszej rozmowie. Wiem, że to ksiądz kazał mu sprowadzić mnie do domu. Ale czy mąż przed stawił księdzu prawdziwie to, co się zdarzyło? — Wacław zrobił minę wyrażającą bezradność. — Byłam w małżeństwie samot na. Proszę księdza, miałam warsztat krawiecki, ale musiałam z nie go zrezygnować, bo nie miałam w mężu partnera. Ja chciałam zakład rozwijać, a on się pytał, po co. No więc zakład podupadł, przestał być konkurencyjny. Nie będę księdza zanudzać tymi szczegółami. Znalazłam pracę w mieście, a w pracy człowieka, który mnie dobrze rozumiał. Kierownika produkcji. To człowiek zdecydowanie starszy ode mnie, ale duszą byliśmy rówieśnika mi. Jemu też małżeństwo nie wyszło. Mieliśmy więc masę wspól nych tematów, pracę i... samotność. Staliśmy się przyjaciółmi. Nic z tych rzeczy, o które posądzał mnie mąż... Były co najwy żej pieszczoty. Taka forma okazywania sobie przyjaźni. — limm — Wacław westchnął, co miało wyrażać nadzieję, że ta forma przyjaźni należy już do przeszłości. Skwarkowa, do skonale wyczuwając pytanie zawarte w tym krótkim westchnie niu, odparła: — Oczywiście, z tym już koniec. — To trzeba teraz wyruszyć w drogę ku sobie. W małżeń stwo trzeba inwestować, inaczej zacznie się kruszyć. Kobieta słuchała Wacława, ale widać było, że nie powiedziała jeszcze rzeczy najważniejszej. — Proszę księdza... jestem w ciąży. — To wspaniale. — Byłoby... gdyby to było dziecko mojego męża. Groser odchrząknął z wrażenia. 76 — Mówiła pani... — Tak, mówiłam, ale to nie jest dziecko tego... mojego przy jaciela. To jest dziecko zupełnie przypadkowego... to znaczy in nego człowieka. Kogoś stąd, dlatego nie chcę opowiadać szcze gółów. Kiedy mąż przepędził mnie z domu... — kobieta z coraz większym trudem dobierała słowa — czułam się tak poniżona i wtedy spotkałam go... On ma taki dar słuchania. Wacław pomasował się palcami po czole, wyraźnie zbity z tropu. — Jestem w drugim miesiącu ciąży. Mąż wie i jest prze konany, że to jego dziecko. Po moim powrocie kochaliśmy się. Był dla mnie tak czuły i w ogóle... — Helena pokręciła głową. — Myśli, że to dziecko szczęśliwego powrotu. Jest tak pewny, że nawet sobie zażartował: „Tylko pamiętaj, jeśli nie będzie miał takiego samego wąsa jak mój, to nie wiem, co zrobię". Skwarkowa zaczęła nagle płakać. Wacław patrzył i nic nie mówił. — Czy j a tak mogę żyć? — otarła palcem łzy. — A prawdziwy ojciec wie o tej sytuacji? — Nie — potrząsnęła głową. — Jego żona też spodziewa się dziecka. Przytknął dłoń do ust, jakby chciał zablokować jakieś nierozważne słowo. Potem chwilę patrzył na Helenę Skwarek, ocierającą łzy chusteczką. — Nie mogę pani nic zalecić. Trzeba tu zachować dużą roz tropność. Skoro pani czuje, że mąż nie jest w stanie tej prawdy przyjąć... I może to zaszkodzić dziecku... Musi pani się modlić o taką sytuację, kiedy możliwe będzie powiedzenie mu tej praw dy. Może to się nigdy nie stanie. Ale może być tak, że dziecko urodzi się bardzo podobne do swego fizycznego ojca i zupetóie inne niż pani mąż... — Oni są bardzo podobni. Uśmiechnął się. Skwarkowa nie pojęła, co wywołało jego uśmiech. Rozejrzała się wokół i poprawiła włosy. — Tak czy owak, niech się pani modli, żeby wyprostowały 77 się te ścieżki, bo inaczej będzie to panią całe życie dusić. Co prawda, ktoś powiedział, że Pan Bóg pisze prosto po krzywych liniach życia... ^ Pani Helena wyszła przed piętnastą. Była akurat dobra pora, l żeby zanieść pieniądze Szparze i dogadać z nim szczegóły. Poszedł do swojego pokoju po saszetkę z gotówką. Nachylił się do • nocnej szafki, ale nie natrafił na spodziewany przedmiot. Uklęk- \ nął, przejrzał całe wnętrze szafki. Nie ma. Odchylił poduszkę. Było to miejsce, w które wielokrotnie chował różne skarby. Pusto. To już go lekko zaniepokoiło. Zamknął oczy i intensywnie próbował odtworzyć wszystkie swoje ruchy po wczorajszym powrocie z miasta. Gdzie mógł ją schować? Nic nie przychodziło mu do głowy. Poszedł do kuchni. Zaraz po przyjeździe jedli kolację, może gdzieś tam położył. Wchodził na stołki, przeglądnął wszystkie górne i dolne półki. Wszystko. I nic. Otworzył lodówkę, potem zamrażarkę. Niestety, cud sprzed paru lat się nie powtórzył. Odchylił drzwiczki piekarnika i wtedy wszedł Piotr. — Co ty robisz? Chcesz coś piec? Groser wstał i pokręcił przecząco głową. — Schowałem gdzieś pieniądze i nie mogę znaleźć. — Ile? — Cztery tysiące. — Nie wiesz, gdzie je włożyłeś? — Piotr odstawił machinal nie teczkę na krzesło. — Wydaje mi się, że wsadziłem je do szafki przy łóżku. Piotr nie mówiąc słowa, poszedł do pokoju Wacława. Zlustro wał szafkę. Spojrzał na odchyloną poduszkę. Wrócił do kuchni. — No nie ma — potwierdził zeznania Grosera. — Wycho dziłeś na zewnątrz? — Tak... — ZAronem? — Tak. 78 — To ktoś pewnie je sobie pożyczył. — Nie, nie... — Groser zaczął gwałtownie protestować. — Słuchaj, ty nie masz pojęcia, co ja potrafię zrobić z każdą rzeczą. To jest odruch, nad którym nie panuję. Przejdzie mi impuls w pod świadomości, że coś mam schować, i to robię, ale zupełnie nad tym nie panuję. Wszystko jest możliwe... — Tak, ja zostanę arcybiskupem, a ty zajdziesz w ciążę. Cybula zestawił teczkę z krzesła na podłogę i usiadł. Przez parę sekund pocierał brodę. — Hmm, hmm. Już parę razy podejrzewałem, że ktoś tu gra suje. Ale do tej pory nie miałem pewności... — Ale kto? Kto tu ma klucze? . - - - Piotr machnął ręką. — Daj spokój, klucze to żaden problem. Pół wsi wie, że trzy mam je pod doniczką. Maje gosposia, ale ona jest poza podejrze niem. Miesiąc temu dała mi na kościół dwa tysiące ze spadku po ojcu. Byłem dumny, że niczego nie muszę chować, kryć jak przed złodziejami. Ale cztery tysiące to już nie w kij dmuchnąć, i w do datku nie moje, tylko mojego gościa. Groser milczał. Był rozdarty. Może rzeczywiście ktoś pieniądze ukradł, a może nieświadomie ukrył je gdzieś w miejscu tak nieprawdopodobnym, że potrzeba cudu, by je odnaleźć. A może zabrał je bezwiednie na spacer i zgubił? Jakiekolwiek byłoby wytłumaczenie, pozostawała konkretna sprawa do rozwiązania. Miał dzisiaj dostarczyć pieniądze na materiały. Stanęło na tym, że Piotr pożyczył mu dwa tysiące, wszystko prawie, co miał na plebanii, i zawieźli je Szparze tytułem zaliczki. 10 W połowie listopada miało się odbyć w Kołomorzu bierzmowanie. Wacław stwierdził, że wygodniej będzie na ten czas przenieść się do pobliskiej leśniczówki, którą dzierżawił dla swego duszpasterstwa ksiądz Franek ze Zbawiciela. Zapasowe klucze były zawsze u Piotra, zaglądał tam od czasu do czasu, 79 by sprawdzić, czy wszystko stoi na swoim miejscu. Co prawda, do Kołomorza nie miał przyjechać sam ordynariusz Zdzisław, tylko biskup pomocniczy Florian, ale Groser i tak uważał, że będzie bardziej dyplomatycznie, jak się na ten czas wyprowadzi. „Niech oni sobie sami o mnie przypomną". Zresztą marzył, aby pomieszkać samotnie w lesie, rozpalić ogień w kominku. Dwa dni pustelni. Biskup Florian, który był kolegą Piotra, rzucił pomysł, że po bierzmowaniu przenocuje u niego. Pogadają sobie do woli, a drugiego dnia obejrzy parafię. Cybuli myśl bardzo się spodobała. Postanowił przy okazji zorganizować spotkanie z radą parafialną, by przy biskupie przedyskutować sprawę remontu kościoła. Pewno niewiele uradzą, ale może magia urzędu sprawi, że coś się w ludziach otworzy, przejmą trochę inicjatywy we własne ręce. Już raz się sparzył z budową i teraz chciał, żeby to świeccy w obecności biskupa przynajmniej obrali jakąś strategię. Na remont potrzeba by minimum trzysta tysięcy, a z rocznych dochodów mógł na ten cel wygospodarować najwyżej trzydzieści tysięcy. Zapożyczyć się w banku? Niech parafianie decydują. Niestety, plany wzięły w łeb. W dniu bierzmowania Piotr odebrał telefon od Floriana, że po ceremonii będzie musiał natychmiast wracać do miasta. Tak więc z wieczornej rozmowy nici. Biskup przyrzekł jednak, że na spotkanie z radą parafialną następnego dnia przyjedzie. „Słowo się rzekło, kobyła u płotu". Biskup Florian odznaczał się nad wyraz bujnym owłosieniem. Szopa rudo- czarnych włosów spowijała jego czaszkę. Krzaczaste brwi i rudo—czarna otoczka wokół twarzy. Pomimo codziennego golenia wyglądał, jakby miał namalowaną brodę. Włosy wyrastały mu z uszu i nosa. Zajechawszy pod kościół tuż przed samym bierzmowaniem, biskup chciał od razu nawiązać serdeczny kontakt z parafią. Zaczepił malca, który ustawił się przed zakrystią, prawdopodobnie żeby obejrzeć wspaniałą skodę octavię. — Jak masz na imię, kochany? — Florian nachylił się do chłopca. — Damian. 80 — Co za piękne imię... A ty, Damianku, nie jesteś jeszcze ministrantem? — Nie... >.-• - •. - --..., • : , - ..••-.'• — Czemu? — udał zdziwienie Florian, jakby pytał, dlaczego jabłonka nie kwitnie w maju. — Zostałbyś potem księdzem, a po tem biskupem — głos gościa stawał się teatralnie kuszący, ni czym głos wilka z Czerwonego kapturka. — Co, nie chciałbyś być biskupem? — dostojnik spojrzał uśmiechnięty na twarze licz nie zgromadzonych wokół Kołomorzan. — Nie — dobiegła go odpowiedź Damiana. • — Czemu? — nacierał z troską Florian. Damianek wzdrygnął ramionami, po czym odparł zdecydo wanym tonem: •• ••.-••;• .:; :••....-•• .v ^ — Bo biskupom rosną kłaki z nosa. Na szczęście w pobliżu nie było matki Damianka, która pewnie stłukła by swego rezolutnego malca, tak że nie tylko nie zostałby już biskupem, ale czułby uraz do kleru na całe życie. Biskup uśmiechnąwszy się, lekko zmieszany, rzucił do Cybuli. — No, no, dowcipny tu masz narybek. Pójdźmy go bierz mować. , n-f; . ; Nazajutrz parafialny aktyw czekał na plebanii od osiemnastej. Biskup spóźnił się pół godziny. Piotr dla rozładowania napięcia stwierdził, że cieszy się z tego spóźnienia, bo skoro wielcy mają słabości, to pozwala się to nie załamywać nam, maluczkim. Florian uśmiechnął się kurtuazyjnie, a w rewanżu szepnął Cybuli, że pech go nie opuszcza i za dwie godziny musi się stawić u szefa. Piotr rozłożył ręce i westchnął: C'est la vie. Przystąpiono do narady. Rozmowa się nie kleiła. Z nerwowych i napuszonych wypowiedzi zebranych wynikało, że trzeba koniecznie przystąpić do remontu albo jeszcze się wstrzymać ze dwa lata, a w razie czego wziąć pożyczkę albo jej nie wziąć. Deptułowa okazała się w ogóle przeciwna wspólnemu radzeniu: — Jo nie wim, o czym my tu debatujemy. Jak jo była młoda, to nie to, co teroz. Jak nom proboszcz godoł, że tak ma być, to tak było, a te bogatsze od nos to przecie fundowali te obrazy, co tero są przy ołtarzu wymalowane. Biskup słuchał każdej wypowiedzi, udając zrozumienie, na dowód czego kiwał w sposób dystyngowany głową. Piotr wznosił oczy do nieba, któiy to fakt kulturalnie skrywał dłonią. Na koniec głos zabrał Maruszczak: — Bo wicie, jo byłem brygadzistą w taborze naprawczym i my szykowali te rumuny. Wicie, co to są rumuny? I Szperlok robiul pode mną. I on mioł zawsze rycht takie zdanie jak jo. Dlatego jo bym się z tym wszystkim nie spieszył. Biskup słuchał z niegasnącym zainteresowaniem na twarzy. Jednak po tej wypowiedzi błyskawicznie podjął decyzję, by uciąć dyskusję nad remontem świątyni. Spojrzał na proboszcza z uśmiechem, jakby był roztapiającą się właśnie kostką lodu. Poprosił o głos i przemówił. — To wszystko, coście, drodzy państwo, powiedzieli, świad czy o waszej wielkiej trosce o Kościół, o wspólnotę. Mogę wyra zić tylko radość, widząc tak duże zaangażowanie osób świeckich, które, jak naucza sobór, są podstawową tkanką tworzącą lud Boży. Chciałbym zatem pobłogosławić tym waszym wysiłkom... Kiedy zostali sami, biskup Florian tonem troskliwego przyjaciela zwrócił się do Piotra: — Jak ty tu sobie radzisz? — A. }ak myślisz? - — Nie wiem, nigdy nie mieszkałem na wsi — odparł usprawiedliwiająco Florian. — Zapraszam zatem choćby na urlop. — To trzeba rozważyć — rzekł z uśmiechem biskup, uno sząc w górę palec wskazujący. — Muszę się już zbierać. Prze praszam. Już nawet nie mam siły się przed tobą tłumaczyć. Tak się cieszyłem na tę rozmowę. Ale wierz mi, to jest wariactwo, a nie życie. Cybula ze zrozumieniem pokiwał głową nad biskupią dolą swego kolegi. — Ja już, Piotruś, tego tempa nie wytrzymuję — rzekł bi skup Florian, siadając za kierownicą. — Chętnie bym się z tobą zamienił. Wsi spokojna, wsi wesoła. Dzień w dzień wizytacja, bierzmowania, potem do nocy pisanie protokołów. A jeszcze szef nie do końca zadowolony. Pamiętaj, Piotruś, wystrzegaj się biskupstwa. Jeśli masz ogród i bibliotekę, niczego już więcej do szczęścia nie potrzebujesz. Cybula pokiwał twierdząco głową i granatowa skoda octavia biskupa Floriana wyjechała z kołomorskiej plebanii. •" % " • ii •-' -v • Uwielbiał widok ziemi kładzionej przez chłopów na odpoczy nek do zimowego snu. Mgły nad polami, szybkie zmierzchy. Krwisty horyzont. Raz w tygodniu szli z Piotrem na parogodzin ny spacer i odmawiali różaniec. Ziemia tężała coraz bardziej i ła two było sobie skręcić nogę na skamieniałych grudach. Pewnego dnia, gdy za namową Grosera szli środkiem pola, niespodziewa nie nad zaoraną ziemią zaczęły się unosić białe kłęby. Krajobraz stał się nierealny. Fragment miedzy był porośnięty purpurowym dereniem. Biel i purpura. Szli w nich niczym w promieniach mi łosierdzia. W ciągu następnych paru minut mgły stały się jak mle ko. Znaleźli się pośrodku oceanu. Biała ciemność, o wiele bar dziej nieprzenikliwa niż mroki nocy. Na dobrą sprawę widzieli coś dopiero, gdy tego dotknęli. Szczęśliwie dotarli na skraj lasu. Zaczęli się śmiać. Wacław zamknął oczy i wydychał śnieżne kłę by. Byli parę kilometrów od domu. , ; - — I co teraz? — spytał Wacław. — Nic. Jezu, ufam Tobie, i idziemy... Wrócili po trzech godzinach, posuwając się dosłownie stopa za stopą, żeby nie złamać nogi i nie zbłądzić. Brnęli, obmacując co jakiś czas drzewa i słupy. Wrócili zmarznięci i głodni jak wilki. Piotr wyciągnął ze spiżarki pęta wędzonej kiełbasy, bochen chleba, kwaszone ogórki i wlał do garnka trzy butelki piwa na grzańca. Rozpalił w kominku. — Dzisiaj jemy przy ognisku — zawyrokował. Przyciągnął mały stolik i znieśli na niego wieczerzę. . - — Cudownie — rzekł Wacław i zamknąwszy oczy, przeciąg nął się. —Ze wszystkich pór roku najbardziej lubię wiosnę, lato, jesień i zimę — rzekł sentencjonalnie. — Ja też — potwierdził Piotr zapatrzony w płomienie. 12 Na rekolekcje adwentowe Piotr zaprosił księdza Jarka, który był tu przed laty wikarym, ale musiał z parafii wyjechać z powodu problemów z alkoholem. Spotkali się niedawno, kiedy Piotr zadzwonił do niego o pomoc w ratowaniu księdza Bogdana. Pomyśleli wtedy wspólnie, że czas, który minął od wyjazdu Jarka z Kołomorza, pozwoli mu złożyć teraz przed ludźmi świadectwo o upadku, powstaniu i walce o wytrwanie. Jarek miał za sobą dziesięć lat trzeźwości. Był to okres nie tylko odzyskanego spokoju, ale także heroicznych zmagań ze sobą, okres szukania utraconego miejsca w Kościele. I właśnie dlatego, że nie było mu łatwo, stwierdzili, iż jego głos może coś znaczyć dla parafian. Alkohol stanowił problem wielu rodzin w Kołomorzu. Na rekolekcjach adwentowych gromadziło się sporo ludzi. Właściwie kościół był pełen. Jedyny czas, kiedy chłopi mogli sobie pozwolić, by do wieczora nie siedzieć na polu. Ksiądz Jarek, choć opowiadał o swojej drodze do trzeźwości już wielokrotnie, teraz zaczął się bać. Czy jest sens odsłaniać się przed tymi, którymi miał się kiedyś opiekować duchowo? Nikt nie jest prorokiem u siebie, a co dopiero wiarygodnym pokutnikiem. Przez parę godzin nie wychodził z pokoju. Ważył w sobie, co powiedzieć, a czego nie. Na koniec zatopił się w modlitwie. Piętnaście minut przed rekolekcjami Piotr zapukał do jego pokoju. Wyszedł i kiwnął głową na znak, że już nie ma odwrotu. Uśmiechnięty skazaniec. Gdyby Piotra nie było przy nim, pewno by uciekł. Drogę do kościoła przebył nieświadomie. Ocknął się dopiero, gdy usłyszał, jak z jego ust dobywa się głos: — Moi kochani, znacie mnie, przynajmniej większość z was... — Przerwał na moment. Popatrzył na ludzi. — Ale chciał- 84 bym wam przedstawić się jeszcze raz. Chcę wam powiedzieć, że jestem alkoholikiem i księdzem Jarosławem. Natężyli wzrok i słuch. Na twarzach widać było zaskoczenie. — Dlaczego taka kolejność? Chyba dlatego, że ilekroć zapo minałem o tym, iż jestem alkoholikiem, tylekroć szargałem moje kapłaństwo, tylekroć niszczyłem swoje człowieczeństwo... Za częło siew wieku czternastu lat. Pierwszy smak alkoholu, jakie goś taniego wina wypitego z kolegą. Pamiętam tylko straszne samopoczucie przerywane wymiotami i wyrzutami sumienia... Liceum to piwo wypijane sporadycznie, przy okazji tak zwa nych prywatek. Ale liceum to też budzące się powołanie. Ka płaństwo, jakie malował mi katecheta, można zamknąć w sło wach high life. Po prostu będziesz kimś! Lepsze życie. Ani słowa o ofierze, o trudnościach, o krzyżu, o samotności... W semina rium nie piłem ani kropli, totalna abstynencja pod groźbą relega- cji. Ale w wakacje, przy okazji spotkań z kolegami z liceum, była obowiązkowa popijawa i koniecznie „do dna". Wreszcie nadszedł dzień święceń... I potem się zaczęło: Praca, praca, alkohol, , . •: Praca, alkohol, praca, ; ; Alkohol, praca, alkohol, • / • Alkohol, alkohol, praca. -~ Ksiądz Jarosław zapomniał już zupełnie, że jest w swoim dawnym kościele. Mówił teraz spokojnym tonem. Wydawało się, że patrzy z dystansem i współczuciem na potykającego się, zupełnie innego Jarka. — Kiedyś usłyszałem, „lecz się tym, czym się zatrułeś". Za częły się ciągi i ten nieodstępujący lęk, te kotłujące się po głowie pytania: jak zakończyła się impreza? Jak wróciłem do domu? Czy nie dałem zgorszenia? Widok skacowanej, wymizerowanej twarzy w porannym lustrze, metaliczny oddech w konfesjonale tłumiony miętówkami. Strach, niepokój i ten paraliżujący wstyd. Boże!... Mężczyźni w kościele coraz częściej odchrząkiwali. W pewnym momencie z ławki wyszła Deptułowa. Mijając męża, skinęła mu głową. — Coś ci jest? — spytał, gdy znaleźli się na zewnątrz. 85 — leszczy trochę rozumu mam. Idzimy do dumu. Nie byde słuchać, jak się ksiundz własnymi grzechami w kościele chwali. — Jak chcesz, to wracaj. Wedle mnie to on dobrze godo -•— odparł i wrócił do kościoła. Ksiądz Jarosław chyba nie zauważył wyjścia Deptułowej. Ciągnął swoje wyznania, patrząc na zgromadzonych w kościele, ale ich nie widział. Przed nim były jego pijane dni, pijane noce. — Moje życie duchowe legło w gruzach. Msze święte od prawiałem jak zadanie domowe, tym były milsze, im bliższe koń ca. Codziennie jednak przed mszą i wieczorem przed niby-snem odmawiałem akt żalu i modliłem się, żeby w chwili śmierci był przy mnie kapłan... Pewnego dnia stwierdziłem: „Jadę do bisku pa, chcę się leczyć". Kościół słuchał w skupieniu. Kobiety coraz częściej sięgały po chusteczki. Trudno powiedzieć, ileż powodu zimowych przeziębień, a ile ocierało łzy. — Powiedziałem wam to wszystko nie dlatego, że dostałem taką pokutę — zakończył Jarek. — Nie, żeby się upokorzyć. Ale może komuś się to przyda... Jeżeli ktoś z waszych bliskich nie potrafi zapanować nad alkoholem, nie poddawajcie się. Z tym można walczyć... Przyjechałem, żeby wam o tym powiedzieć... Wychodzili w zadumie, jedynie Szperlok rzekł na ucho Ja-dwisiakowi: — Tak pieprzył, a to jo go przecież jechałem zakablować do biskupa... od1* Ksiądz Jarek został w Kołomorzu jeszcze tydzień, a potem miał wrócić do miasta z Wacławem, który chciał na święta pojechać do Wrocławia, do matki. Codziennie do Jarka przychodzili parafianie z prośbą o poradę. Co prawda, niezbyt liczni i... same kobiety. Ale siedziały u niego długo, a potem wychodziły spłakane i dziękowały. Może nawet nie tak ważne były rady, co samo pocieszenie. Dzień przed wigiliąKołomorze zasypał śnieg, jakiego od kilku lat nikt nie widział. A może w ogóle tylko starzy mieszkańcy pamiętali takie opady. Zaczęli kopać korytarze w śniegu, żeby dokąd- koi wiek dotrzeć, choćby w obejściu. Z wyjazdu nici. O jakiejkolwiek jeździe samochodem należało zapomnieć. W tych warunkach samochód terenowy nie dałby rady, a co dopiero maluch Jarka. — Co to jest? — kręcił głową Wacław. — Ja już w ogóle przestałem wierzyć, że istnieje coś takiego jak zima. Przecież podobno się klimat zmienił. . . — No, kochani, nie wiem, czy wam współczuć, czy się cie szyć, że wspólnie odprawimy pasterkę. W każdym razie karpie są na miejscu. Karp był, i owszem, i dwanaście potraw jak tradycja każe. Piotr po raz pierwszy w życiu musiał jechać na drugą pasterkę o dwunastej do Hyrowa ciągnikiem. Ludzie czekali na niego i śpiewali kolędy, a on, siedząc na kole traktora, dzwonił z komórki do kościelnego i udzielał instrukcji: — Niech szafarz rozpocznie akt pokutny, a lektor przeczyta lek cje. Potem modlitwa powszechna. . . Dotarł na wpół zamarznięty. Ludzie odprowadzali go wzrokiem do ołtarza niczym bohatera wojennego. — Kochani, zawsze może być gorzej — zaczął swoje nad wyraz krótkie bożonarodzeniowe kazanie, pociągając nosem. W pierwsze święto nie wstał już z łóżka. Gorączka trzydzieści dziewięć stopni. Na szczęście nie był tego roku jedynym kapłanem w Kołomorzu. Wkrótce po całym dekanacie rozeszła się wiadomość, że „u Cy-bulskiego świeccy odprawiają mszę świętą". Telefonu od biskupa Groser doczekał się dopiero w połowie stycznia. — Drogi księże Wacławie, niestety, tak wyszło. Zwlekałem do świąt, bo różne cuda się zdarzają, ale teraz mam pewność, że czeka na księdza piękne miejsce. Jednym słowem, parafia Braci Męczenników. Proszę się nie kierować nazwą, spotka tam ksiądz cudowną atmosferę. Proboszcz Bronisław Potocki. Szalenie wrażliwy i kulturalny człowiek. Oczytany. Będzie z kim porozmawiać. BRACIA MĘCZENNICY JS^siądz Bronisław, otworzywszy drzwi, skłonił się nisko i wykonał zapraszający gest ręką. — Szczęść Boże, witam w domu. Prosimy, prosimy — pro boszcz z wylewną serdecznością wprowadził Wacława do ma łego plebanijnego holu. — Myślę, że najpierw pokażę księdzu jego apartamenty. A nuż się nie spodobają i trzeba będzie księ dzu szukać innej przystani, taak. —- Wątpię. Biorę wszystko, jestem zdesperowany — rzekł Groser z udaną powagą. — Zatem prosimy. n ••->., f,.-. Bronisław Potocki, pokonawszy schody na pierwsze piętro, przystanął, by wyregulować oddech. Pokiwał usprawiedliwiająco głową ł wskazał właściwe drzwi. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi z łazienką. Pokoi — to dużo powiedziane. Jeden z nich, na lewo od wejścia, był właściwie wnęką na kanapę. Po jej obu stronach wisiały firanki. Można więc ją było przesłonić, niczym scenę teatralną. W skosie nad kanapą umieszczono okno. „Niebo nad głową". Wacław w lot pojął wielkie zalety tego miejsca i zadowolony uśmiechnął się do proboszcza. — No i jak? Proszę się zastanowić... Niech ksiądz złoży ba gaż, odpocznie, weźmie prysznic, taak... Zresztą, co ja takie rzeczy księdzu gadam, to nie seminarium. Czajnik na prąd tu ksiądz ma. Kawa i wszystkie fidrygałki są w szafie. Woda w ła zience — wskazał spojrzeniem na drzwi po lewej stronie „sypial- 89 ni". — O wpół do drugiej czekam na księdza z obiadem. Tak, wtedy sobie porozmawiamy. A teraz muszę lecieć do lekarza. Wacław przebiegł wzrokiem po niemal pustym pokoju. Niewielka szafa i regał na książki. Pod drugim oknem stało proste biurko z szufladami po prawej stronie i chyba kuchenne krzesło z poduszką. Wszedł do łazienki, zlustrował ją i zadowolony wrócił do pokoju. Położył się na kanapie, by sprawdzić swoje legowisko. Twardy, ale wygodny materac. Pewnie jakiś zdrowotny. Spojrzał przez okno na śniegowe chmury. Wypróbował działanie żaluzji. Coraz bardziej mu się tu podobało. Było wpół do dwunastej. Dwie godziny czasu. Zamknął oczy. Naszedł go niespodziewany sen. Jak w Biblii. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się tak zasnąć przed południem. Odprawiał mszę u Świętego Mikołaja. Proboszcz Henryk służył mu do mszy jako ministrant. Widok przezabawny, bo proboszcz miał wzrost i budowę dziesięcioletniego dziecka, a był łysy tak jak w rzeczywistości. W pierwszej ławce ujrzał Boksera z Niedźwiedziem. Nie potrafił opanować nerwów, co chwilę myliły mu się słowa liturgii. Proboszcz—ministrant kręcił zniecierpliwiony głową za każdym razem, gdy był zmuszony podpowiedzieć Wacławowi słowa kanonu. W pewnym momencie dał mu dyskretny, ale zdecydowany znak, że Wacław ma mu ustąpić miejsca przy ołtarzu. Groser, zrezygnowany, upokorzony usiadł z boku i płakał. W czasie ogłoszeń proboszcz zaczął wyrzucać parafianom, że jego apel o ofiary na remont dachu nie spotkały się z żadnym odzewem. Zeszłej niedzieli zebrano słownie cztery złote pięćdziesiąt trzy grosze. W związku z czym nie ma wyboru i musi poddać się, jak wszyscy, mechanizmom rynkowym. Od tej niedzieli w trakcie ogłoszeń parafialnych będzie przewidziany czas na reklamy. Liczy, że wpływy z nich przynajmniej w połowie pokryją luki budżetowe... Skinął i do ołtarza podszedł Niedźwiedź. Był ubrany w wytworny garnitur. Przedstawił się jako prezes firmy Ryndoleks... Groser krzyknął i nagle zobaczył pusty pokój. Puste regały. Ani jednej książki. Szafa otwarta na oścież ukazywała otchłań, jakby w chwilę po totalnej kradzieży... Przymknął raz jeszcze oczy, chcąc odpędzić zmorę, i wtedy zrozumiał, że to nie urojenie. Posiedział chwilę, zastanawiając się, co ten niespodzie- wany i bzdurny sen na nowym miejscu mógłby oznaczać, a potem poszedł wziąć prysznic. ; .'•• , Na obiad był kurczak w potrawce. Proboszcz, jak wyznał, preferował kuchnię: dietetyczną. Zgodnie z zaleceniem lekarza miał na siebie uważać. Pilnowała tego pani Halinka, gosposia o anielskim, matczynym spojrzeniu i ogromnym biuście. Na deser podała dwa rodzaje sernika: jeden dla proboszcza, upieczony prawie bez jajek, i drugi pełnokaloryczny, specjalnie na powitanie Wacława. W trakcie przedstawiania nowego domownika wykorzystała chwilę w sposób należyty i przytuliła Grosera tak serdecznie, że jedynie jego głowa z wybałuszonymi, zdziwionymi oczami wydostawała się z jej pulchnego objęcia. Pani Halince napłynęły ze wzruszenia łzy do oczu, co najmniej jakby odnalazła syna zaginionego na froncie wschodnim. — Tak, tak—pokiwał znacząco głową proboszcz, gdy zostali sami. — Traktuje wszystkich z matczyną czułością. Nawet do mnie, choć jestem w jej wieku, zwraca się często: „Mój synku". A dwóch jej synów jest rzeczywiście księżmi. Ale ma kobieta tę mądrość, że nie chce być przy nich na parafii, bo mówi, że ksiądz nie może być traktowany jak dziecko. On należy do Kościoła. Taak... Podszedł do dębowego kredensu i wyciągnął butelkę koniaku. — Dostałem od Francuzów, których przenocowałem tu, na parafii. Mówili mi, że najlepszy, ale nie widzę gwiazdek. Nie wiem, nie znam się na tym. Taak. Żeby było jasne: w tym domu nie nad używa się alkoholu. Ja prawie w ogóle nie piję. Ale chcę, by ksiądz wiedział, jak bardzo się cieszę, że przyszło nam razem pracować dla Bożej sprawy. Mogę powiedzieć, że księdza dobrze znam. Czy tałem książki. Staram się śledzić też artykuły w prasie. Taak, nie których ksiądz bulwersuje — uśmiechnął się Bronisław. — Naprawdę? Hmm. Piszę, co czuję. Myślę, że jak człowiek ma pisać nieszczerze, to lepiej w ogóle nie pisać. — — Taak... tylko czy tej szczerości nie za dużo wszędzie? Lu dzie tylko czekają, żeby dołożyć księżom. Raz im przeszkadza celibat, podnoszą larum, że to przeżytek, że to nieludzkie, a jak tylko ksiądz by ten celibat naruszył, to oskarżą go o rozpustę. Co człowiek otworzy gazetę... Groser słuchał, choć nie był dobrym adresatem jeremiady proboszcza. Od lat nie czytał prasy. Stwierdził, że to, co istotne, ludzie i tak mu doniosą, a na codzienne karmienie się złymi nowinami nie ma siły. Wolał co wieczór poczytać sobie przez pół godziny Ewangelię. Z pokorą jednak przytakiwał Bronisławowi, który wyciągał co raz to nowe przykłady dla poparcia tezy, że prasa żyje tylko dla skandali. Czuł się jak babcia, która w zastępstwie młodzieży musi regularnie wysłuchiwać kazań na temat jej zepsucia. — ... liczą się tylko skoki Małysza i życie seksualne kleru — proboszcz zakończył, zreflektowawszy się, że od paru minut wy głasza monolog. Zachęcił gestem dłoni do sięgnięcia po kieliszek. Wacław wziął na język mały łyczek koniaku i poczuł rozkosz. — Niezły—pokręcił głową na znak uznania. — Świeccy z ko lei narzekają, że my nic, tylko łożem małżeńskim się zajmujemy. — Żeby to było małżeńskie, to pół biedy — westchnął Broni sław. — Tyle tego antyklerykalizmu wokół. Czy my sami jesz cze mamy dawać pożywkę? — Aleja nie piszę o słabościach księży. Mnie zawsze intere suje człowiek, kimkolwiek by był. Może być księdzem, pieka rzem, kominiarzem. Czy jak mówimy o problemach małżeństwa, to znaczy, że jesteśmy antyświeccy? Proboszcz sprawiał wrażenie, jakby wsłuchiwał się w wywód, który sam ułożył, a teraz w ustach Wacława sprawdzał jego wiarygodność. — Proszę mnie dobrze zrozumieć. Mnie się księdza pisanie podoba. O tak, zasłyszałem jedną czy drugą opinię — proboszcz odkasłał kilka razy. — No, ale gdyby jakiś problem duszpaster ski, czy dajmy na to... osobisty, można do mnie zawsze jak do ojca, taak. Wacław uśmiechnął się. — Co? Pewno się księdzu wydaje, że taki staruszek jak ja niewiele zrozumie — mrugnął porozumiewawczo proboszcz. Był siwy jak gołąbek. Przypominał do złudzenia kardynała Ratzinge- ra. Ta sama dobrotliwa twarz, może jedynie nieco pełniejsza. — Nie, wręcz przeciwnie. Przypomniało mi się tylko, jak biskup Ignacy wysyłał mnie na pierwszą parafię. Zaprosił mnie na kawę i w pewnej chwili powiada: „Wiem, jak tam na mnie mó wią w diecezji. Urzędnik. I płaczą, że biskup powinien być oj cem — Groser bezbłędnie naśladował głos nieżyjącego biskupa. Dobywał mu się z ust niczym z szafy albo z nosa zaciśniętego klamerką. — A ja, jak słyszę, że księża mówią, że im brakuje ojca, to sobie zaraz mówię: im bardziej mamusi brakuje". Gołąbek, jak go w myślach od razu nazwał Groser, uśmiechnął się ciepło. — Tak, Ignacy to był ktoś. Taak. Jak będzie taka potrzeba, to i mamusię postaram się zastąpić. Tak... — proboszcz podpie rał się na tym uroczym słówku „tak", jak starzec na lasce. Wy powiadał je z różną długością. — No więc poprzednik księdza prowadził Caritas. Bardzo to dobrze rozkręcił. Ma ksiądz tutaj być rezydentem. To bardzo modne dzisiaj. Kiedyś rezydent zna czył tyle co emeryt, a dzisiaj prawie w każdej parafii rezydent w kwiecie wieku. Albo chory i nie można go przemęczać, albo uczony, albo nie wiadomo, co z nim zrobić. Hmm. Biskup za dzwonił do mnie w księdza sprawie dwa tygodnie temu. Taak. Muszę więc was zagospodarować. Ksiądz Leszek zajmuje się młodzieżą. Będzie dopiero wieczorem. Katechezy go wyczerpu ją. Co dopiero były święta, a on już chyba marzy o wakacjach. Trochę brak mu siły przebicia. Często przychodzi podłamany. Drugi rok po święceniach. W zeszłym roku szło mu lepiej, ale miał młodsze klasy. Taak. Ma grono oddanych duszyczek, ale mi się marzy, żeby tak pozbierać tych wszystkich, co widnieją w kar totekach, a jakoś do kościoła nie trafiają. Taak... Widać było, że księdza Bronisława męczy j akaś niewypowiedziana sprawa. — Jak ksiądz wie, nasz światek jest mały — rzekł w końcu. — Wszyscy o sobie wszystko wiedzą, a jak nie, to dowiedzą się 93 wkrótce. Należę do prostodusznych, co w sercu, to na języku. Chciałem się zapytać księdza, czy mogę na niego liczyć? — Coś powiedziałem nie tak? — spytał zdziwiony Groser. — Nie, wszystko, co ksiądz mówi, bardzo mi się podoba, tylko... Hm, tak. No dobrze, powiem jeszcze prościej. Czy ksiądz nie nosi się z zamiarem porzucenia sutanny? — Nie, absolutnie. Czyżby mój ukochany proboszcz Henryk zadepeszował do księdza w tej sprawie? Gołąbek machnął lekceważąco ręką. — Nie, nie.. .W zeszłym tygodniu był u mnie znajomy ksiądz z Wrocławia. Pochwaliłem się przed nim, że dostaję księdza na pa rafię. Pokazałem mu księdza książkę. Na okładce zdjęcie. A on na to gwizdnął i mówi: „O, to rzeczywiście artysta. Uważaj na niego. Widziałem go latem w pociągu z pewną uroczą dziewczyną. My ślałem, że to jego żona..." Czy rzeczywiście mógł widzieć księdza? Wacław uśmiechnął się szeroko. — Tak, myślę, że tak. — To znaczy?... — proboszcz próbował spojrzeć Wacła wowi w oczy. — Czy to już ten etap, że ksiądz nie zważa na pozory? Teraz już nie mógł się powstrzymać. Wybuchnął głośnym, szczerym śmiechem, aż z oczu pociekły mu łzy. — To takie śmieszne? — spytał proboszcz, gdy Groser wreszcie się uspokoił. — Strasznie śmieszne i głupie. Nawet nie wiem, jak to księ dzu opowiedzieć. Wracałem wtedy z gór. Na dworcu spotkałem koleżankę z liceum i nie miałem koloratki... Wacław usiadł na kanapie. Jego wzrok spoczął na stojących w kącie pokoju butach. Wojskowe buciory z dawnej epoki. Musiały swoje przejść. Były chyba świeżo po reperacji, bo podeszwy miały ostre kanty i było wyraźnie widać warstwy skóry. „Coś pięknego". Nagle zobaczył wiszący na przeciwległej ścianie spo- 94 rych rozmiarów portret księdza Jerzego Popiełuszki. Jakoś dziw nie nie zwrócił na niego wcześniej uwagi. Rozejrzał się po pokoju, czy jeszcze czegoś nie przeoczył, ale nic oprócz regału, szafy i biur ka z krzesłem nie dostrzegł. Świat gotowy do zaludnienia. Wstał i zaczął rozpakowywać zawartość paru kartonów z rzeczami przy wiezionymi taksówką od Romana. Poukładał książki na półkach — zabrał ze sobą tylko najważniejsze, resztę rozdał w duszpaster stwie u Świętego Mikołaja — a potem zasiadł do biurka, by skreś lić parę słów w dzienniku. Każdego dnia zapisywał choć jedno zdanie, jedną myśl na dowód, że żył. Nulla dies sine linea. Wziął w ozdobne kółko dzisiejszą datę: l lutego 2002 roku. „Miej na dzieję na najlepsze. Spodziewaj się najgorszego. Życie to przedsta wienie, przed którym nie mieliśmy żadnej próby" — Mel Brooks. Zamknął notatnik. Podłączył swojego laptopa do gniazdka tele fonu i odebrał pocztę elektroniczną. :' ;r W skrzynce odbiorczej pojawiły się dwa e-maile. Jeden od Aśki, drugi od Rafała. ...tak więc, drogi księże Wacławie, jestem w tym zgromadzeniu. Nie mogę jeszcze powiedzieć, że chcę być zakonnicą. Jestem tu, by usłyszeć, czy przypadkiem Bóg nie chce, abym tu była. Dzisiaj znalazłam piękną modlitwę. Może ją ksiądz zna. Przesyłam na wszelki wypadek jej słowa. Nieraz coś znamy, ale to do nas nie trafia. Aż przyjdzie chwila. . . „O Panie, daj mi, proszę, wszystko, co prowadzi mnie do Ciebie, i weź wszystko, Panie Boże, co mnie od Ciebie może odwieść. Zabierz też ode mnie mnie samą i całąmnie przyjmij na Twój ą własność". O dziewiętnastej zszedł na kolację. Stół był już zastawiony przez paniąHalinkę. Po chwili do jadalni wszedł proboszcz z wikarym. — Przedstawiam księdzu Leszka. Leszek Grajek. Piękna postać. Taak. Chcecie czy nie, musicie się polubić, bo inaczej nasz okręt zatonie. Ja już jestem zniedołężniały, parafia spoczywa na waszych barkach, ale na ile zdołam, pomogę wam. Amen. Leszku, ksiądz Wacław, jak wiesz, jest wybitnym pisarzem. Przeczytaj sobie jego Kazania dla teściowej księdza. Tak. Przydadzą ci się, gwarantuję. Leszek uśmiechnął się, ale zrobił to raczej z grzeczności. Nie był w nastroju do żartów. Wyglądał na jakieś dwadzieścia lat, choć musiał mieć co najmniej sześć lat więcej. Szczupły szatyn. Złote druciane okulary. Wyglądał na wyczerpanego i znerwicowanego. Groser uścisnął serdecznie dłoń Leszka. Miał wrażenie, jakby ten trzymał ją przedtem w lodowatej wodzie. Spojrzał mu w oczy. Zwykle to robił, kierowany mądrością, że zanim się z człowiekiem zacznie rozmawiać, trzeba wyczytać w jego oczach, w jakim jest nastroju. Kolacja minęła prawie bez słowa. Ksiądz Leszek jadł nerwowo, więc Wacław postanowił nie stresować go zbędną konwersacją. Proboszcz pierwszy wstał od stołu. — Słuchajcie, zostawiam was, bo przyrzekłem pani Marii, że przyjdę jeszcze dziś do niej z Panem Jezusem. Pogadajcie so bie. Taki stary piernik jak ja może tylko przeszkadzać. Zostali sami. — Zapraszam do siebie — odezwał się Wacław. — To jedy na szansa, żebyś zobaczył mój pokój zanim przejdzie tajfun. — To ja za chwilę, proszę księdza... — Wacek jestem... — Myślałem, że... — Leszek zgubił wątek. — Co? Za stary na kolegę? Trochę delikatności. — Nie, tak w ogóle, ksiądz, to znaczy, jesteś wielka firma. Znany... — Grafoman. Każdy ma jakiś nałóg. Ważne, żeby był go świa dom. No, to czekam... Wacław, wszedłszy do siebie, zarzucił koc na pościel. Kanapa musi posłużyć któremuś z nich za siedzenie, bo w pokoju było tylko jedno krzesło. Zamknął szafkę na ubrania. „A może by tak spróbować zostać porządnym, odkładać wszystko na miejsce. Może to nieprawda, że moim przeznaczeniem jest zginąć w bałaganie?" Rozmyślanie przerwały mu dwa stuknięcia do drzwi. — Wejdź, wejdź. Leszek rozejrzał się po pokoju, jakby chciał sobie przypomnieć chwile, które tu przeżył. BJ- fO- — Co, buteleczka? — spytał ze zdziwieniem Wacław. — Słyszałem, że na tej parafii się nie pije, a ja rozpocząłem już dziś od wspaniałego koniaku, teraz whisky. — Trzeba się poznać — Leszek, nie zwlekając, odkręcił bu telkę JB, wyciągnął dwie szklaneczki i rozlał fachowo. — W jeden dzień wykonamy miesięczną normę — skomen tował jego działania Wacław. — Ja mam trochę podwyższoną. — Co, ciągnie cię do buteleczki? — Groser spytał tonem sier żanta zabierającego się do wypisania mandatu i mrugnął dowcipnie. — Nie, ale lubię. Niekiedy rano przed szkołą szklaneczka na odwagę, ale rzadko, a wieczorem na odprężenie. Proboszcz rze czywiście nie pije. Kieliszek przy wielkich uroczystościach. Wacław potakiwał ze zrozumieniem głową, po czym zapytał, jakby jednak nie wszystko było jasne. — Co się dzieje? Odwagi ci brakuje? — Czasami... O, widzę, że buty Pawła jeszcze stoją. Znałeś go? — Leszek umiejętnie odskoczył od tematu. — Tak. Jak ci się z nim układało? •-•„,,: — Paweł to legenda. I ta legenda wykańcza mnie do dziś — uśmiechnął się jakoś smutno Leszek. — Bo? — U Pawła w duszpasterstwie było tłoczno jak w pubie. Świetnie grał na gitarze. Co roku chodził na piesze pielgrzymki z młodzieżą. Mia\ te stare, zabytkowe buty po swoim ojcu, po dobno jeszcze z czasów wojennych. Mówił, że me do zdarcia, doszły aż na Monte Cassino. Młodzież chciała kupować na imie niny jakieś markowe turystyczne, ale on się nie zgadzał. No więc polubili wszyscy te jego buty, ułożyli o nich piosenkę i ubłagali Pawła, że skoro je tak ceni, to powinien pozwolić im dać je do szewca. Zgodził się. Tak, te buty to legenda. Leszek podszedł do ściany. Schylił się po buty. Usiadł na krześle i zaczął je przymierzać. — Cholera, nie wyglądał wcale na wysokiego, a ten panto felek to chyba 45. numer. — Wiesz, co się teraz z Pawłem dzieje? , , — 97 — Nie wiem. Jakaś tajemnicza sprawa. W lipcu pojechałem na wakacje, a po moim powrocie Pawła już nie było. Podobno jest za granicą. Ale co tam robi? Bronek tylko jest jakoś dziwnie przybity, chociaż stara się to ukryć. Trzy tygodnie temu odebrał telefon z Niemiec, a potem płakał. Traktował go jak syna. My ślę, że Paweł się jakoś do mnie odezwie. — Hmm — westchnął Wacław. — Proboszcz chyba wspa- niafy człowiek? Wygląda jak gołąbek pokoju. — Tak, jest dobry aż krępująco. Bez skazy. Nieraz bym wo lał, żeby miał jakieś wady. — Ładny tenportret księdza Jerzego — Namalował go Paweł. Wszystko umiał. Istny Leonardo da Vinci. — Mówiłeś, że cię trochę stresuje katecheza. — Nalać ci jeszcze? — zaproponował Leszek. — Nie, dziękuję. — No, to ja sobie wezmę strzemiennego. Groser zobaczył kątem oka, że Leszek nalewa solidną porcję. — Mam być szczery? — dał potężnego łyka i odetchnął. — To nie jest zwykły stres. Ja się po prostu panicznie boję chodzić do szkoły. Czuję się jak żołnierz na froncie. Tylko, że jestem sam, a naprzeciw siedzi cała armia. Wiesz, jak to jest iść do kla sy, gdzie uczeń siedzi w koszulce z napisem: „Bóg tak, Kościół nie"? Raz mi przynieśli „Fakty i Mity" i spytali, czy chcę sobie poczytać. Nie wiem, jak reagować w takich sytuacjach. Co bym nie zrobił, to czuję, że oni się ze mnie śmieją. Leszek przerwał i robił miny, jakby rozmawiał z samym sobą. W końcu zdecydował się kontynuować. — A dzisiaj... dzisiaj osiągnąłem dno. Miałem lekcję na te mat onanizmu. Chciałem to zrobić w sposób, no, taki otwarty. Pokazać, że Kościół już nie gada takich głupot, że kto się ma- sturbuje, temu ręka usycha, wiesz, w tym stylu. Wszystko mia łem dobrze przygotowane, ale po paru chwilach czułem, że brnę coraz bardziej i gadam bez sensu i przekonania. Zaczęli żarto wać. Starałem się nie wsłuchiwać w ich dogaduszki. Byle do trzeć do końca. I w pewnym momencie wstała Magda. To taka superlaska. Wszystkie chłopaki za nią latają. Często się zachowywała prowokacyjnie, żeby mnie speszyć... Jakoś do tej pory to wytrzymywałem. Leszek zamilkł na dłuższą chwilę, znów nalał i wziął potężny łyk. Wykrzywił twarz. — No i co, wal śmiało — zachęcił go Wacław. — Powiedziała, że jeśli chcę z nimi dyskutować, to ona musi wiedzieć, czyja się onanizuję albo onanizowałem. W klasie zrobiła się nagle martwa cisza. Czułem, jak mi się grunt usuwa spod nóg. Po chwili się ocknąłem. Zebrałem się w sobie i postanowiłem po wiedzieć prawdę. Wtedy usłyszałem, że w ostatniej ławce Maciej coś mówi tak, żeby wszyscy słyszeli. Chciałem zyskać na czasie. „Proszę, Maciej, coś chciałeś powiedzieć". On się nie kwapił, wzdrygnął ramionami, ale odezwał się Arek: „Lepsza rączka niż rze- żączka". Klasa wybuchła śmiechem. Po chwili włączyła się Magda: „Zamknijcie się, debile! Miał ksiądz powiedzieć, czy się onanizo wał". Nagle zobaczyłem idiotyczność całej sytuacji. Te prymitywne gęby wpatrzone we mnie, gotowe znowu ryknąć ze śmiechu. No i... powiedziałem więc, że jakoś udało mi się bez tego. Już nawet nie wiem dokładnie, co powiedziałem. Magda nie dała za wygraną. Spojrzała na mnie z wyższością. „No to niech ksiądz spróbuje, a po tem pogadamy". Powstał ogólny rechot, ktoś beknął... -; Leszek znów zamilkł. Sączył whisky. — I jak z tego wybrnąłeś? — Guzik wybrnąłem. Uratował mnie dzwonek. Zaczęli wy chodzić z klasy. Ktoś jeszcze krzyknął: „Facio, a polucje cho ciaż miewasz?", „Onanizm wzmacnia organizm!" Cholera jasna — Leszek zaczął płaczliwie protestować. — Ja już więcej tam nie pójdę. Czego ja ich mogę nauczyć? Przecież oni się z nas śmieją. Śmieją się ze wszystkiego. Mają w dupie nas i to, co mó wimy. Kiedy ja się masturbowałem jako chłopak, to potem przez parę lat nie chodziłem do spowiedzi, bo nie wyobrażałem sobie, że można się do tego przyznać. Czułem się jak nienormalny, trę dowaty. A oni się tym przechwalają. Boże, Boże, co robić? Gdy bym nie był w sutannie, tylko w dżinsach, tak jak oni, może bym się zdobył na odwagę. Wszystko przez tę sutannę. — 99 — Bo ja wiem? — Wacław wykrzywił dziwacznie twarz. — Ja ostatnio wpadłem jak śliwka w kompot właśnie dlatego, że nie miałem nawet koloratki. Leszek, jutro sobota. A potem jeszcze tylko dwa miesiące i ferie wielkanocne. Złap dystans. Pomogę ci. Na razie dam ci jedną złotą radę księdza Fedorowicza, która mi wiele razy pomogła. „Błogosławieni, którzy śmieją się z siebie, albowiem zawsze znajdą powód do śmiechu". 4 Nazajutrz rano, wszedłszy do jadalni, Gołąbek zobaczył Wacława z głową pod fotelem. — Cholera, no... — dobiegł go stłumiony głos. — Co się dzieje? — spytał zdziwiony. — Zgubiłem dowód osobisty, a będę go dziś potrzebować do meldunku — wyjaśnił Groser, otrzepując kolana. — Tu? Dlaczego tu? — Sprawdzam wszystkie miejsca, gdzie byłem. Mam tę wła ściwość, że nie panuję nad materią. Tu akurat ściskała mnie pani Halinka... — Wacław drapał się po głowie i zaciskał zęby, jakby nabił sobie guza. — Kiedyś go zgubiłem, a potem znalazłem w zamrażarce. Powinienem się udać z tym do psychiatry. Ale proszę się nie przejmować — zaczął uspokajać Groser, widząc zatroskaną minę proboszcza. — Muszę jeszcze tylko zerwać par kiet w moim pokoju. — Księże Wacławie... : — Proszę mi mówić: Wacek. — Cieszę się. A ja mam na imię Bronek. No więc, Wacku, chciałem ci zabrać pięć minut na przedstawienie moich oczeki wań względem twojej osoby. Biskup prosił, żeby mieć wzgląd na twoją literacką posługę dla Kościoła i żebym cię nie zajeżdżał. Taak, jeśli chodzi o szkołę, to przynajmniej do końca roku masz spokój. Zależy mi na dwóch sprawach. Żebyś trochę rozruszał życie w parafii. Trzeba jakiegoś ożywienia. Masz znajomości w świecie. Może pozapraszałbyś ciekawych ludzi, artystów, pi- 100 sarzy, kogo chcesz, żeby coś się zaczęło dziać. Po odejściu poprzedniego wikarego zakradło się tu trochę marazmu. Leszek to wspaniały chłopak, ale nie ma daru do młodych. Ciągle porównują go z Pawłem. Proboszcz zorientował się, że niepotrzebnie wywołał temat poprzedniego wikarego i spojrzał dyskretnie na Wacława, ten jednak udawał, że nie zwrócił na to imię uwagi. — Myślę, że ty sobie poradzisz — ciągnął Bronisław. — A dodatkowo chciałbym, żebyś trochę pomagał Caritasowi. Niby to się dobrze kręci, ale ludzie... no wiesz. Zgłosiło się do pracy sporo takich, co sami potrzebują pomocy, i rozumiesz, jak to jest. Zaczynają się kłócić, komu się należy, a komu nie. Prosiłbym cię, żebyś zbadał taką jedną sprawę. Rodzina, która ma dziecko z porażeniem mózgowym. Ojciec nie żyje, a matka ciężko chora. Nie wiem do końca, co tam się dzieje. Podobno wszystko trzyma się dzięki pomocy sąsiadów i dziadka. Ale z tego, co słyszałem, to ci sąsiedzi też są bez pracy. Taak, trzeba tam pojechać. Zawieziesz trochę paczek z pampersami, soki. No i trochę grosza. Podrzuci cię pan Mackiewicz. Oddany parafianin. Na co dzień jest taksówkarzem, więc wszystkie sprawy transportu, to zawsze z nim. Jest teraz, bo przywiózł akurat pani Halince zakupy. Nie będziesz sam dźwigał pakunków, to jest na Kolejowej. Pójdę się trochę położyć. Znowu mi coś fiksuje ciśnienie, a już tak uważam na siebie. Wacław pokiwał głową. Chciał, co prawda, napomknąć proboszczowi o problemie Leszka, ale stwierdził, że to nie najlepsza pora. Może zresztą nie ma co przesadzać. Każdy ma gorsze i lepsze dni. Nie wiadomo do końca, jak jest. Popatrzy, przekona się. Wacław ulokował się na przednim siedzeniu czerwonego audi, które miało już swoje lata, choć było bardzo zadbane. Podał ser decznie rękę kierowcy. ; : — Wacek jestem. Podobno wszystko pan wie. 101 — Tak, tylko nie to, co robi teraz moja żona. Mężczyzna pod czterdziestkę zaśmiał się ze swego dowcipu — przypominało to raczej gulgot indyka — i potrząsnął energicznie dłonią księdza. — Marek — Mackiewicz oznajmił rzeczowo, jak się do nie go zwracać. — Muszę opowiedzieć ci dowcip, bo zaraz zapo mnę. Czy wiesz, dlaczego w małżeństwie wina rozkłada się na dwie strony? — Nie wiem. — Bo połowa winy jest po stronie żony, a połowa po stronie teściowej. — Dobre, zacytuję cię na kazaniu. Muszę ci się pochwalić, że napisałem książeczkę Kazania dla teściowej księdza. — A ty sądzisz, że Mareczek jest głupi? Ten dowcip mam już przygotowany dla ciebie od tygodnia. Proboszcz mnie poin formował, co to za gwiazdę będziemy mieli teraz na parafii. — Widzę, że byś się nadawał na gosposię proboszcza. — Za mały biust, hę, hę. Żartowałem, nasz proboszcz to wielki asceta — zaczął się tłumaczyć Mackiewicz. — Ale panią Halinkę już widziałeś? — Tak — rzekł z przekonaniem Wacław, mając w pamięci serdeczne przywitanie z gosposią. — Od dawna na taksówce? — Od matury. — Na żadne studia nie próbowałeś? — Czyja wyglądam na takiego, co by mógł? — Mackiewicz spojrzał pytająco na Grosera sponad swych przydymionych oku larów. — To, że mam maturę, to wielki sukces. W pierwszym podejściu oblałem. Miałem w klasie przyjaciela, co przerżnął ją równo ze mną. Dostał to samo pytanie. Identiko jak ja, tylko popełnił błąd: nie przyznał się do tego żonie. I teraz, gdy się spo tykamy, on zawsze bierze mnie najpierw na bok i mówi, żebym go czasami przed nią nie wsypał. Wyobrażasz sobie? Prawie osiemnaście lat po maturze, a on się boi to żonie wyznać. Przed ślubem tłumaczył, że to obniży jego szansę, ale czemu teraz? — Ciekawe — rzekł Wacław. — Jesteśmy na miejscu. To ja cię tu zostawię, żebyś miał — wolną rękę. Kochany proboszczuniu wszystko mi powiedział. Potem dajesz głuchacza na komóreczkę i za pięć minut się melduję. Zadzwonił do drzwi. Po chwili otworzyła mu blondynka w okularach o cienkich czarnych oprawkach. Może miała trzydzieści pięć lat. Drobne piegi na policzkach i oczy jak u dziecka. Brakowało jej tylko warkoczyków z kokardką. — Szczęść Boże, ksiądz Wacław. Przywiozłem trochę rzeczy dla pani podopiecznego. Twarz zaskoczonej początkowo kobiety rozjaśnił uśmiech. — Ale się mój skarbuś ucieszy. . . Wezmę tylko obiad i idzie my. To w bramie obok. Mam tu naprawdę wygodnie. Weszli do budynku z lat siedemdziesiątych o sypiącym się tynku. Stanęli na drugim piętrze przed brązowymi, wytłumionymi drzwiami. Pani Jola wyciągnęła klucze z płaszcza i otworzyła drzwi. — Jestem, kochanie. Zgadnij, kogo ci przyprowadziłam... — powiedziała głośno w korytarzu i skinęła ręką na Grosera. Weszli do pokoju. Na łóżku leżała schorowana kobieta. Widać było, że trochę się zaniepokoiła. — Kochanie, to ksiądz Wacław. Nowy wikary w parafii. Przywiózł prezenty dla Rysia. — Szczęść Boże — odezwał się Groser. W tej samej chwili dobiegł go nieartykułowany głos spod ściany. Na wózku siedział chłopiec wyglądający na dwanaście lat. Wyginał konwulsyjnie schorowane ciało, bez przerwy się uśmiechając. Wacław pod szedł do niego i ujął jego ręce. — Witaj, jeśli się zgodzisz, zabiorę ci trochę czasu. Rysiek uśmiechnął się i zaczął przecząco kręcić głową. — Proszę się nie przejmować, to normalne. Nasza żabcia na wszystko odwrotnie odpowiada — pospieszyła z wyjaśnieniem pani Jola, choć nic nie trzeba było wyjaśniać. Wyszli po dwóch godzinach. Samo nakarmienie Rysia zabrało połowę z tego. Chłopiec w trakcie jedzenie cały czas trzymał Wacława za rękę. Okazywał swą radość gwałtownym kręce- 103 niem głową i krzykami, więc spora część obiadu lądowała na podłodze i ubraniu, które miał chyba świeżo założone. Był niezwykle zadbany. Włosy, paznokcie wzorowo pielęgnowane. Przy pożegnaniu Rysio zaczął głośno i żałośnie wołać. — Nie denerwuj się, Rysiu. Ksiądz do ciebie jeszcze przyjdzie. Wacław przytaknął głową i przytulił chłopca. — Pani Jolu — powiedział, kiedy znaleźli się przed blokiem — proboszcz prosił mnie o przekazanie tej koperty. — Nie mogę. — Pani Jolu, wiemy, że nie ma pani pracy. — To inna sprawa, nie ma nic wspólnego z Rysiem. Zosta łam zwolniona. A za to, że pomagam przy Rysiu, nie wezmę żad nych pieniędzy. Idzie mój mąż. Proszę to schować. Po chwili zbliżył się do nich mężczyzna. Brunet, sumiasty wąs i śniada cera południowca, która szczególnie o tej porze roku rzucała się w oczy. W ręku trzymał wędkę i wyładowaną siatkę. — Boguś, poznaj księdza Wacława. Idziemy od Rysia — zwró ciła się do niego Jola. — To czemu stoicie przed bramą? — rzekł z naganą w gło sie mężczyzna. — Świeża dostawa ryb, za piętnaście minut bę dzie ksiądz spożywał rybki, palce lizać. Siedzieli w kuchni. Pan Boguś smażył ryby, a żona opowiadała historię Rysia i jego matki. Uśmiech, łzy i kręcenie głową. Mąż co jakiś czas z humorem komentował jej słowa. — Tak się bałam go przewijać. Boże, jak ja to zrobię? Nie wiem, skąd mi przyszły te siły. To tylko. . . nadprzyrodzone. Moja słodka dupeczka, dzisiaj sobie nie wyobrażam bez niej życia. Pani Jola otarła ukradkiem łzę. — Za to o mojej zapomina. . . — rzucił pan Boguś, spogląda jąc porozumiewawczo na Grosera. — Już byś przy księdzu głupot nie wygadywał — zobaczyła, że Wacław się uśmiecha i sama znowu zaczęła się śmiać. — To jest cudowne uczyć się jego języka. Na początku nie wyobraża łam sobie, że można się z nim porozumiewać. A teraz, kiedy się 104 modlimy z nim, to ja wiem, że on codziennie inaczej milczy i co innego Panu Bogu krzyczy. Wczoraj mój rojberek zbił słoik. Tak się ucieszyłam, bo to tak, jakby sam coś zrobił... Proszę księdza, czy on może przystąpić do Pierwszej Komunii? — Podano do stołu — z pokoju doszedł uroczysty głos pana Bogusia. — Oczywiście — odparł Wacław. — Bo koleżance, która ma podobne dziecko, ksiądz powie dział, że to jest zbyt wielki stres. I że hostia może upaść. — Stres? Dla kogo? Pan Jezus trzy razy upadał. Myślę, że dla Rysia upadłby jeszcze raz. Proszę się nie martwić. Mój kole ga przygotowuje taką grupę u Matki Boskiej Bolesnej. Zadzwo- nimydoniego. ; --. > < s - - Leszek od paru tygodni po przyjściu ze szkoły nie przekazywał żadnych dramatycznych komunikatów. Wacław miał nadzieję, że nie dodaje sobie odwagi ulubioną whisky, przynajmniej jemu już jej nie proponował. Co prawda, na pytanie: „Jak w szkole" wypuszczał tylko powietrze z ust, ale to mogło świadczyć, że choć z trudem, to jednak powoli akceptuje niełatwą rzeczywistość. W sobotę 23 lutego Wacław czytał przed południem dziennik Mertona. Był rozbawiony miażdżącą krytyką Czarodziejskiej góry Tomasza Manna. Nie spotkał się dotąd, by ktoś uznał tę powieść za wyżyny grafomanii. Nie dotarł jednak do końca zapisków tra-pisty. Usłyszał pukanie do drzwi. Gołąbek. Wacław wykonał zapraszający gest ręką. — Wiem, że gazet nie czytasz, ale pewnie dziś odstąpisz od zasady.—Proboszcz położył mu na biurku,,Rzeczpospolitą" z krzy czącym tytułem: Grzech w Pałacu Arcybiskupim. Wacław prze biegł wzrokiem pierwsze zdania informujące o sprawie molesto wania przez Juliusza Paetza kleryków poznańskiego seminarium. — I co? Zszokowany? — spytał Gołąbek. Pokręcił przecząco głową. 105 — Nie, mówiło się o tym od paru miesięcy. Zobaczymy, jaka będzie reakcja. Teraz już nie będzie można udawać, że nic się nie dzieje. Trzeba sprawę rozwiązać w jedną albo drugą stronę. Zo stawisz mi „Rzepę"? — Bierz, ja tego sobie na pamiątkę chować nie będę. Po kolacji zasiedli w trójkę przed telewizorem. „Wiadomości", jak łatwo było przewidzieć, rozpoczęły się od sprawy arcybiskupa Paetza. Na ekranie przewijali się reporterzy bezskutecznie próbujący dotrzeć do głównych bohaterów artykułu z „Rzeczpospolitej". Ci, którzy wystąpili przed kamerami, podkreślali, że arcybiskup nie jest osądzony, a tylko postawiono mu zarzuty. W pewnym momencie ks. Adam Boniecki, naczelny „Tygodnika Powszechnego", stwierdził, że „Kościół jest jak matka". — I co z tego? No, to nie można jej poniżać — rzucił ostro Leszek. — Nawet jak się jest arcybiskupem. — Poczekaj, poczekaj — uspokajał wikarego Bronisław. — Taak, przecież ten człowiek może być niewinny... Wacław właściwie się nie odzywał. Patrzył na odwracających się od kamery kleryków, którzy nie godzili się na komentowanie artykułu. Brama seminarium, brama pałacu arcybiskupiego. Martwe budynki. Daremne polowanie na arcybiskupa Kowalczyka, nuncjusza apostolskiego w Polsce, który, jak wszyscy mniemali, miał do Poznania przywieźć pismo dotyczące ustąpienia arcypa-sterza. Nagle na ekranie pojawił się biskup Fortuniak, który ze spokojnym uśmiechem stwierdził, że on wierzy arcybiskupowi. — Dlaczego on kłamie? Przecież o wszystkim doskonale wie od kleryków, obiecał im pomóc. Czy oni nie wiedzą, co robią? — Leszek mówił z takim zapałem i rozgoryczeniem jednocze śnie, iż wydawało się, że za chwilę rzuci pilotem w ekran. — Ludzie wybaczą każdy grzech, ale nie to, że wszyscy kłamią..., że cały Kościół kłamie. — Skąd wiesz, że kłamią? — Bronisław przywołał go do porządku. - — „Fakty i Mity" już parę miesięcy temu wszystko opisały. — Kupujesz to świństwo? — Nie, w Internecie widziałem. - 106 — A ty, Wacek, co na to? Wierzysz w to? — spytał pro boszcz. Groser uniósł brwi i westchnął, co miało oznaczać, że wolałby się nie wypowiadać. — Teraz ruch należy do arcybiskupa. Albo on jest niewinny, albo Węcławski jest szalony, rzucając takie oskarżenia. Gołąbek kręcił głową, nie mógł przyjąć do wiadomości informacji podawanych w telewizji. — Przecież to jest cios w Kościół. — No tak, tylko nie wiadomo, co jest tym ciosem? Zacho wanie arcybiskupa, czy opisanie tego... — odparł zadumany Groser. — Nie wiem, nie wiem. Czy to jest możliwe? — Gołąbek wzdychał bezustannie. — Pamiętasz sprawę kardynała Bernar- dina z Chicago? Oskarżył go były kleryk... oto samo. Taak, media rzuciły się na kardynała jak na największego zboczeńca. Zaszczuli go. Z tego wszystkiego rozchorował się na raka. A wte dy kleryk przyznał się, że był zmanipulowany przez dziennika rzy, i poprosił kardynała o przebaczenie. Wacław patrzył w ekran telewizora. W powietrzu szybował Adam Małysz. Za chwilę w triumfalnym geście podniósł ręce. Głos był już wyłączony, więc nie było wiadomo, czy wygrał. Groser odwrócił się do Gołąbka. — Może jest tak, jak mówisz. Ale był też przypadek kardy nała Groera, który rzeczywiście molestował. Cała Austria żądała jego ustąpienia, a on poszedł w zaparte i do niczego się nie przy znawał. Kościół w Austrii się podzielił. A on po trzech latach się przyznał. Mam nadzieję, że Watykan z tamtych błędów wyciąg nie jakąś lekcję i to załatwi. W poniedziałek przed kolacją Leszek zapukał do Wacława. — Entrez — usłyszał. Wszedł, usiadł na kanapie i milczał. , . • . . v,,- 107 — Nie masz się ochoty napić? — przemówił w końcu, wycie rając szkła okularów o sweter. Wacław pokręcił przecząco głową. — Jak było? — spytał. — Ogólnie spokojnie, w żadnej klasie nikt nie poruszył te matu. Oczywiście, oprócz 3f. Marcin zapytał mnie, czy wiem, jak rozpoznać kleryków z Poznania. Wzruszyłem ramionami. „Nie" — odparłem, choć wiedziałem, że to podpucha. „Po tym, że sutannę mają zapinaną z tyłu". Zaśmiałem się. Chciałem poka zać, że jestem z nimi. W nagrodę opowiedzieli mi kolejne dwa dowcipy. I poczułem wtedy momentalnie obrzydzenie do siebie. Jakbym się zaparł czegoś, ale sam nie wiem, czego. Czułem się jak zdrajca, bo nie broniłem arcybiskupa — Leszek wzdrygnął ramionami. — No, powiedz, co ja mam mówić. Jak mam go bronić, skoro uważam, że to prawda, co o nim mówią? Co byś zrobił na moim miejscu? Wacław rozłożył ręce w geście bezradności. -— Nie wiem. Hmm — kiwał lekko głową.—Nieszczerością ich nie przekonasz. Trzeba powiedzieć to, co się myśli. Ale jak to zrobić? 8 Temat poznańskiego arcybiskupa rozpoczynał większość rozmów między księżmi. Jedni uważali, że jest to spisek żydolibera-łów oraz ludzi chorych na władzę, zatem jego niewinności trzeba bronić jak racji stanu; niszczenie arcybiskupa jest tylko testem na to, czy można już przystąpić do zniszczenia wszystkich kapłanów. Drudzy snuli rozważania na temat lobby homoseksual-nego w Kościele, które torpeduje rozwiązanie problemu. Wacław dostał w tej sprawie e-maila od znajomego księdza z Lublina: „Co sądzisz o absurdalnej tezie Gowina? Moim zdaniem można mówić co najwyżej o lobby kolesiów". „Nie mam w tej materii odpowiedniego pola obserwacyjnego — odpowiedział mu. — Jeśli byśmy mieli do czynienia z dyktaturą kolesiów, to czy nie uważasz, że byłoby to jeszcze gorsze? To już nie byłaby słabość 108 związana z chorobą, tylko czysty cynizm, gdzie wszystko da się usprawiedliwić. Ja jednak mam nadzieję, że nie ma żadnego lobby". Dywagowano bezustannie na temat odwlekającej się decyzji Watykanu. Pozostały dowcipy... Groser odmówił kilka razy wypowiedzi dla mediów. Obawiał się, że nie zapanuje nad tym, co ostatecznie zostanie wyemitowane na antenie. Dość szybko dotarły do niego wieści z Poznania, że biskup Fortuniak, którego wypowiedź tak zirytowała Leszka, miał w rzeczywistości powiedzieć do kamery, że „wierzy arcybiskupowi, kiedy mówi, że jest mu przykro". Na wizji poszło tylko, że „wierzy arcybiskupowi". Zresztą, Wacławowi nie chodziło jedynie o możliwość manipulacji. Nie chciał rozmawiać o konkretnym człowieku. „Należy raczej w ogóle zastanowić się nad naszym pojmowaniem autorytetu w Kościele — powiedział Jerzemu Grzegorkowi z redakcji »Wędrowcy«. — Zaczynamy od Ekscelencji, Jego Doskonałości, a lądujemy bardzo nisko. Trzeba raczej mówić o słabości człowieka. I wystarczy przypomnieć sobie, jak podpisywali się najwięksi święci: »Nędza Niegodna, Nicość Maleńka«". Dwudziestego pierwszego marca media doniosły o corocz nym papieskim Liście do Kapłanów. Jan Paweł II ubolewał w nim nad księżmi, którzy dopuszczają się molestowania. Mó wił o misterium iniąuitatis, tajemnicy nieprawości, o bolesnych wypaczeniach kapłaństwa na całym świecie. List odebrano jako zapowiedź szybkiego rozwiązania sprawy poznańskiego arcy biskupa. ; ;" Była Niedziela Palmowa. Leszek czytał Ewangelię według świętego Mateusza. W ławkach zobaczył paru swoich uczniów. „.. .Wtedy począł się zaklinać i przysięgać: »Nie znam tego Człowieka^ Po chwili ci, którzy tam stali, podeszli i rzekli do Piotra: »Na pewno i ty jesteś jednym z nich, bo nawet twoja mowa cię zdradza«" — w głosie czytającego było coraz więcej emocji — „Wtedy począł się zaklinać i przysięgać »Nie znam tego czło- 109 wieka«. I natychmiast Piotr z a p i a ł". Ujrzał rozbawienie na twarzach uczniów i uświadomił sobie swoje przejęzyczenie. Wieczorem opowiedział o tym zdarzeniu Wacławowi. Próbował śmiać się z tego zgodnie z radą księdza Fedorowicza. W środku czuł jednak niepokój i przypisywał przejęzyczenie swojej podświadomości. 10 W Wielki Piątek, z samego rana, Groser wybrał się do Rysia. Wszedł do metra, by podjechać dwa przystanki do Placu Piłsud-skiego. Usiadł naprzeciwko mężczyzny, który musiał mieć dobrze ponad osiemdziesiąt lat. Wydało mu się, że skądś go zna. „Boże, Kowal!", uprzytomnił sobie. Jego ulubiony profesor z seminarium. Nikt nie miał tak ciętych jak on sądów na każdy temat. On uczył ich samodzielnego myślenia. W większości z miernym skutkiem, ale to już nie jego wina. — Szczęść Boże, księże — wykrzyknął prawie Groser, ści skając wyciągniętą rękę Kowala. — Ksiądz mnie poznaje? — Z trudem, zwłaszcza kiedy przeczytałem księdza Manow- czyka... — profesor zaśmiał się i zaczął kaszleć. — I co ksiądz powie na to? — Kowal nachylił się ku Groserowi. — Na co? Staruszek podsunął mu gazetę, wskazując palcem na tytuł. Arcybiskup ustępuje, ale nie odchodzi. — Aaa — powiedział ze zrozumieniem Groser. Poprzedniego dnia, w Wielki Czwartek, Juliusz Paetz poinformował, że wobec zaistniałej sytuacji, w trosce o dobro poznańskiego Kościoła poprosił papieża o zwolnienie z urzędu i prośba została uwzględniona. Stwierdził, że Watykan nie postawił mu żadnych zarzutów, wręcz przeciwnie, kardynał Sodano proponował mu stanowiska w Rzymie. Wybrał Poznań. — Nasi bracia wyznania handlowego dopięli swego — Ko wal mrugnął do Wacława porozumiewawczo. — Nic nie wiem — zrobił zdziwioną miną Groser. 110 — Mają wreszcie swojego człowieka na najstarszej stolicy biskupiej w Polsce. Teraz już wiadomo, o co w tym wszystkim chodziło. ,->?-.,/; ,;: vv:;,:;,.-•;;•—.. '•-•v---.-::-r,-••:;. — Jak to, on też Żyd? — Sami Żydzi — przytaknął staruszek. - — Nawet Pan Jezus... — westchnął Wacław. ;; Była to jedyna wypowiedź, która przyszła mu w tych warunkach do głowy. Do końca nie wiedział, czy Kowal żartuje. Zawsze miał naturę prowokatora. W czasie dyskusji w seminarium klerycy gubili się, bo nigdy nie byli pewni, co sądzi ich profesor. Groser nie chciał się też rozwodzić, ze względu na stojącego koło nich mężczyznę, któremu dziwnie ucho opadało w ich stronę. — Tak, tak — potwierdził Kowal. — Wie ksiądz, na czym polegała prawdziwa kenoza Pana Jezusa? Nie mógł już się bardziej ogołocić i upokorzyć, niż wcielając się w Żyda... — nagle wstał. — Wysiadam, musi ksiądz do mnie koniecznie wlecieć. Czytam księdza. Ma ksiądz talent od Boga, tylko go nie zmarnować... Drzwi metra otworzyły się. Wacław patrzył na wychodzącego profesora lekko osłupiały. Znów nie wiedział, czy Kowal żartuje. Wyczuł na sobie jakiś wzrok. Spojrzał w górę. Człowiek z opadniętym uchem przyglądał mu się z uśmieszkiem. W tym samym momencie Groser uprzytomnił sobie, że przecież to stacja Piłsudski, na której powinien wysiąść. 11 W drugi dzień Świąt Wielkanocy Wacław otrzymał e-maila z Afryki. Od księdza Jacka z Zambii. Nie miał z nim kontaktu od czasu zwolnienia go przez arcybiskupa z „Przewodnika Katolickiego" za to, że nie chciał opublikować listu, który miał świadczyć o niewinności Juliusza Paetza. Wiedział o jego losach tyle, ile przeczytał w „JAzeczpospolitej". Kiedyś poznali się we Francji. Jacek pracował wówczas jako wikary w Angers, a Wacław przejeżdżał tamtędy rowerem podczas swej eskapady po Europie. To był wystarczający zbieg okoliczności, żeby się poznali i bardzo polubili. 111 Jeszcze przed wyjazdem do Zambii wokół postaci Jacka zaczęło narastać wiele mitów. Jedni chcieli zrobić z niego męczennika i opowiadali o niesamowitych szykanach, które spotkały go po przeciwstawieniu się arcybiskupowi. Drudzy uważali go za piątą kolumnę w Kościele i zwykłego karierowicza. Sam zainteresowany milczał i wszystkim powtarzał, że Pan Bóg go bardzo kocha. „Kogo Pan Bóg miłuje, temu krzyża nie żałuje". Ten e-mail był jego pierwszym głosem już z Czarnego Lądu. ' Drogi Wacku! Przebywam w Afryce dopiero kilka tygodni, a czuję się tu zupełnie jak u siebie w domu. Nie wyobrażasz sobie życzliwości, z jaką się tu spotykam! Gdy szedłem pierwszy raz na pocztę, to czarny facet w okienku przywitał mnie włoskim buon giorno (obok poczty jest klasztor włoskich franciszkanów i on pomyślał, że jestem jednym z nich). Na wiadomość, że jestem Polakiem, od razu chciał nauczyć się polskiego „dzień dobry". I tak wita mnie odtąd za każdym razem. Poza tym — moi parafianie są wspaniali. Po wigilii Zmartwychwstania (którą rozpoczęliśmy po zachodzie słońca i skończyliśmy o pierwszej w nocy, śpiewając i tańcząc bez końca) podarowali mi parę nowych spodni! Oni — z braku księży — nie celebrowali Wielkanocy od trzech lat i w ten sposób wyrazili mi swoją wdzięczność. Nie muszę dodawać, iż sami często chodzą w odzieży daleko odbiegającej od standardów europejskich... Czytałem w Internecie Twoje ostatnie opowiadania. Mam nadzieję, że nie trafisz z ich powodu na dywanik biskupiej rezydencji. Postać Burkietowej znakomita. I pomyśleć, że być może tacy ludzie żyją naprawdę. Poza tym, chciałbym Ci powiedzieć, że Pan Bóg Cię bardzo kocha! On kocha nie tylko Ciebie i mnie, ale także wszystkich moich czarnych braci! Cóż za cuda tu się dzieją! Napiszę Ci o nich następnym razem, tymczasem biegnę na próbę chóru. Jak oni rewelacyjnie śpiewają! Pozdrawiam Cię serdecznie, czekając na wieści z Polski. Jacek S. Wacław uśmiechnął się do monitora, z którego spoglądał misjonarz otoczony przez małych Zambijczyków. Jacek zwycięzca. Uwolniony od polskiego piekła. 112 12 Od paru tygodni Leszek chodził do szkoły tylko z jedną myślą: przeżyć 3f. Nie da się już jej sprowokować ani tematami seksualnymi, ani dowcipami o arcybiskupie. Wszędzie dawał sobie jakoś radę, tylko ta jedna przeklęta klasa była jak góra, która mu wszystko przesłania i na którą nie potrafi się wspiąć. Przynajmniej bez szklaneczki whisky. Sam zdawał sobie sprawę z faktu, że popada w obsesję. Ale co z tego, że zdawał sobie sprawę? Obsesja od tej świadomości nie znikała. W pierwszy dzień po świętach wielkanocnych, w czasie dużej przerwy mijał na korytarzu grupkę uczniów z tej klasy. Próbował zachować opanowaną, uśmiechniętą twarz. Ktoś trącił go prowokacyjnie. Nie zwrócił uwagi, przeszli. Za chwilę dobiegł go krzyk, wynaturzony, z ust przykrytych ręką, chrypiący: — Rączka! Odwrócił się instynktownie. Salwa śmiechu. — Jak wie, o kogo chodzi! Zobaczył tylko anonimowy tłum rozbawionych uczniów. Grupa prowokatorów skryła się za rogiem korytarza. Tłumiąc strach, odwrócił się. Wtedy znowu dobiegło go: — I rączka zapiała po raz trzeci! Nagle korytarz wypełnił głos naśladujący pianie koguta. Kolejne salwy śmiechu. — Jak tam? Waliłeś już konia? Madzia nie może się docze kać. Po naukę do arcybiskupa! Nie wiedział, co się dzieje. Uciekł do pokoju nauczycielskiego. Potem poszedł do dyrektora. Powiedział, że źle się czuje i prosi o zastępstwo. Wychodził ze szkoły jakby we śnie. Przed oczami wirowały mu czarne płaty. Ledwo dotarł do plebanii. Odruchowo spojrzał na swój samochód. To, co zobaczył... Właściwie już nic nie czuł. Na drzwiczkach wozu ktoś wymalował sprayem penisa i podpisał: „Rączka". 113 Około dziesiątej wieczorem na korytarzu rozległ się dźwięk telefonu. Bronisław podniósł słuchawkę. — Parafia Braci Męczenników, słucham. : — Sierżant Rójek, chciałbym rozmawiać z przełożonym. . . — Przy telefonie. — W parku Chopina znaleźliśmy pijanego księdza. Z doku mentów wynika, że z waszej parafii. Jest w takim stanie, że na leży go odwieźć na izbę wytrzeźwień. Nie wiemy, co robić. Zapadła chwila ciszy. Słychać było jedynie, jak Gołąbek od-chrząkuje. — Halo — sierżant sprawdził, czy ksiądz nie odłożył słu chawki. — Proszę postąpić z nim tak, jak z własnym bratem... — powiedział ze spokojem Gołąbek. Po paru minutach policyjna furgonetka zatrzymała się przed Męczennikami. Stan Leszka był dziwny. Zaczęli podejrzewać, że to może nie być zwykłe upojenie alkoholowe. Wezwali pogotowie. Badania wykazały, że wziął potężną dawkę środków nasennych. Pozostawiono go w szpitalu, na oddziale detoksykacyjnym. Był poniedziałek. Wczesne popołudnie. Ksiądz Wacław siedział samotny na korytarzu. Na sali był lekarz. „Boże mój, Boże. . . Dlaczego posyłasz nas takich nieprzygotowanych? Z pustymi rękoma. Podobno nigdy nie dajesz krzyża, którego człowiek nie może udźwignąć. . . Dlaczego więc tylu z nas upada? Leszek przeżył, ale ilu się nie podniosło? Boże, jak on ma kochać ludzi, skoro się ich boi? Ześlij mu swego Anioła, Panie. Przemień jego strach w modlitwę". — Proszę księdza — Wacław ocknął się na dźwięk głosu. Przed nim stała młoda dziewczyna. Czarne włosy do ramion. Czarna minispódniczka, czarne rajstopy i buty. — Jestem Magda Żurek. 114 Groser spojrzał na nią pytająco. — To moja wina... ksiądz wie — dziewczynie załamał się głos. — Nie wiem — uniósł brwi i pokręcił lekko głową. — Założyłam się parę tygodni temu z kolegami, że sprowo kuję księdza Leszka. No... żeby było wesoło. Nie myślałam, że to się tak skończy. Nie byłam z nimi na tej przerwie, ale i tak to mój a wina... Przysiadła na ławce obok Wacława. — Jak ksiądz Leszek z tego nie wyjdzie, to nie wiem, co sobie zrobię. Wpatrzyła się niewidzącym wzrokiem w wiszący na przeciwnej ścianie instruktaż o ratowaniu w wypadku zatrucia grzybami. — Wyjdzie. Już z nim lepiej. Na szczęście nie wiedział, które tabletki pozwalają zejść z tego świata. Wszystko będzie dobrze. Przynajmniej z jego zdrowiem. Dziewczyna odetchnęła. — Nie wiem, jak to naprawić. Z kolegami już załatwiliśmy lakiernika. Powiedział, że drzwi będą jak nowe. Chciałabym z księ dzem porozmawiać, ale tak naprawdę. Moje życie... Wszystko mi się chrzani... — Daj spokój. Słyszałem, że masz duży wpływ na klasę. Jeśli Leszek wróci do was, to po prostu pomóż mu trochę sta nąć na nogi. Zamyśliła się i zaczęła zahaczać paznokcie jeden o drugi, jakby chciała wyciągnąć spod nich niewidoczny brud. — Przecież on mógł przeze mnie odjechać... — Słuchaj, to nie jest najlepsze miejsce na taką rozmowę. Groser zerknął dyskretnie na zegarek. Przyjrzał się dziewczynie. Była rozdygotana. Nie powinien zostawić jej samej. Obiecał jednak pani Joli, że przyjdzie dziś na urodziny Rysia. — Bardzo się spieszysz? — spytał. — Raczej nie. — To chodź ze mną do marketu — zaproponował. — Mu szę kupić parę rzeczy dla pewnego chłopca i jego matki. Chciał bym, żebyś potem ze mną do nich pojechała. 115 Weszli na halę Auchan, gdy dobiegły ich dźwięki znaneg( przeboju grupy Perfect Nie płacz, Ewka... — Co się dzieje? Sprzęt im wysiada, czy co? Słyszysz? Prze cięż on fałszuje. — Ciszej... — ostrzegła Magda. Groser wszedłby o mało co na człowieka trzymającego mi krofon. Młodzieniec, wpatrzony w monitor, na którym wyświet lały się słowa piosenki, śpiewał o zdradzie ideałów i obrastanii w tłuszcz dawnych proroków. Obok stała niewielka grupka ludzi z koszykami. Na koniec rozległy się brawa. Chłopak ukłoni: się i oddał mikrofon. — Brawo, brawo, a oto tort dla pana... I prosimy następ nych. Odkrywamy nowe talenty! Wszyscy potrafimy cudownie śpiewać, tylko o tym nie wiemy. I wszyscy lubimy słodkie. Pre miujemy każdego odważnego. Wystarczy zaśpiewać i rewela cyjny tort firmy Eurobabunia należy do państwa. A dla tych, którzy zdobędą największy aplauz widowni, zestaw komputerowy ufun dowany przez firmę Optimal. Dziś w cenie promocyjnej możecie nabyć sprzęt tej firmy za niewiarygodnie niską cenę. Czekamy! Do konferansjera podszedł mężczyzna po siedemdziesiątce. — Brawa dla odważnego! Stojący zdobyli się na parę anemicznych oklasków. — Ma pan zestaw dziesięciu piosenek do wyboru. — Mi obojętne... — mężczyzna rozglądał się wstydliwie do okoła. — To może poda pan jakąś liczbę. — Cztery. — Wspaniale. Wybrał pan utwór grupy Lady Pank Mniej niż zero. — Ale się dziadek wpakował — zaśmiała się Magda. — Chodźmy kupić, co trzeba, bo trochę późno... Zaczęli krążyć ze swym koszykiem po labiryntach. Magda była nieoceniona. Wacław bez niej by się zagubił. Ona czuła się tu w swoim żywiole. Do ich uszu dobiegała przedziwna inter- 116 pretacja przeboju Lady Pank. Pseudooperowe tony, a potem fragmenty zgrzytliwej melorecytacji. Ludzie z wózkami patrzyli na siebie porozumiewawczo, niektórzy nie skrywali rozbawienia. Anonimowy tłum konsumentów zmienił się w kabaretową widownię. — Świetnie. Świetnie... Gratulujemy odwagi. Tort należy do pana — dobiegł głos konferansjera. — A teraz. Wózek mieli już wypełniony do połowy. — Wiesz co, Magda, zapomnieliśmy o jednym. Rysio ma dziś urodziny. Przydałoby się kupić coś słodkiego. Ale chyba mi już nie starczy... Wacław wyciągnął z kieszeni kurtki portmonetkę, sprawdził, ile ma pieniędzy, a potem zliczył orientacyjnie cenę wybranych towarów. — Shit, dopiero jutro będę miała forsę... — dziewczyna wzniosła bezradnie ramiona. Stanęli w kolejce do kasy. Od stoiska Optimala dobiegały słowa Pod papugami. — Wyśpiewamy mu tort — rzekł nagle Wacław do Magdy. — Chce ksiądz tu, przy tych wszystkich ludziach? Jak ten dziadek? Odciągnął Magdę z kolejki. Nie była pewna, czy nie żartuje. — Może trochę lepiej nam wyjdzie. Temu ten Niemen idzie całkiem nieźle. Nie powiesz mi, że się boisz. Zobacz, jak wszy scy się cieszą. Magda, w życiu nie ma przypadków. Myśmy po to tu dzisiaj przyjechali — Groser zasypywał dziewczynę argu mentami, widząc, że nie jest całkiem przekonana do jego pomysłu. Podeszli do konferansjera. — O, mamy odważną parę. Tego jeszcze dzisiaj nie było — chrypiał do mikrofonu prowadzący promocję mężczyzna. — Zasady, państwo, znacie... Co wybieracie? Oto lista. — No, to chyba O Magdaleno. Znam słowa na pamięć — zdecydowała dziewczyna. Groser kiwnął głową na znak zgody. * v — No to ruszamy. Zaczęli. Najpierw, jakby się uczyli słów, jakby próbowali. Ich głosy świetnie ze sobą kontrastowały. Magda była na początku 117 trochę speszona, ale uśmiech na twarzy księdza, który wyraźnie bawił się wykonywaniem utworu, rozluźnił ją. Przyjaciół masz cały krąg obok siebie I ciągle ktoś przy tobie jest, jak żart Zamykasz wciąż swoją twarz, swoją rolę, •• Dopóki jesteś pośród nas. Słowa piosenki roznosiły się po hali. Coraz ściślejszy krąg otaczał śpiewający duet. Ludzie kiwali z uznaniem głowami. Ktoś robił zdjęcia. O Magdaleno, Magdaleno, -•; Jaka drzazga w twoim pustym sercu tkwi? 15 ••• ; , Parafia Świętego Mikołaja zażywała zasłużonego odpoczynku po kanonicznej wizytacji biskupa. Trzy subtelne, acz energiczne stuknięcia do drzwi przerwały ciszę w pokoju proboszcza. — Proszę, proszę — odezwał się ciepły, zachęcający głos. W drzwiach ukazała się wykrzywiona przymilnie w uśmie chu twarz gospodyni. — Przepraszam, troszkę wbrew zwyczajowi. Wiem, że ksiądz przegląda gazetkę po obiedzie, ale pomyślałam, że dobrze było by, gdyby ją ksiądz zobaczył już teraz. Wspominał ksiądz, że jedzie do kurii. — A, no... tak. Myślę, że należy podziękować... — Czy ksiądz pamięta niejakiego księdza Wacława Olbrychta zwanego Groserem? — Pani Wandziu, takich wybitnych postaci się nie zapomi na. .. Nawet po pół roku — proboszcz z udawaną przyganą kręcił głową. — Zastanawiałem się nawet, czy jakiejś tablicy pamiątko wej mu nie wystawić, bo on tyle dobrego zrobił dla naszej parafii. Oj, chyba jestem dziś troszkę zbyt złośliwy. 118 Proboszcz zmarszczył łysą czaszkę, spuścił wzrok i ściągnął usta, udając dziecko, które coś przeskrobało. — Muszę z tym walczyć, pani Wandziu. — Ależ, proszę księdza... — z całym przekonaniem zaprze czyła gosposia. — Ksiądz to tak umie wszystko z humorem... I za to parafianie księdza kochają. Ale właśnie, proszę, co ja tam będę gadać. Proszę spojrzeć tu, na drugiej stronie... Prałat Henryk pochylił się nad gazetą, poprawił palcem okulary na nosie. Unosząc brwi, zatopił się w lekturze tekstu Objawienie w supermarkecie: ... firma Optimal ufundowała szereg cennych nagród. Wygrać mógł każdy, nawet recytując słowa piosenki... Nagle supermarket zamienił się w salę estradową. Zwabieni niepowtarzalną interpretacją znanej piosenki O Magdaleno klienci zapomnieli o zakupach... Proboszcz przebiegał wzrokiem zdania z tekstu, uderzając rytmicznie palcami w stół. Duet Magda i Wacek... stwierdzili jednak, że wystąpili tylko dla przyjemności... zestaw komputerowy i tort... nie zamierzają występować w Drodze do gwiazd... — No, no! Jaka szkoda!... — proboszcz, odwracając się do gosposi, zrobił minę mającą wyrażać ubolewanie. — I co za zdjęcie. Prawda, że ładnie wyszli? — pani Wanda z rozkoszą podsycała atmosferę. — Panienka trochę przypomi na te tiróweczki, co stoją pod lasem... — Taaak... — przytaknął proboszcz. — Jawnogrzesznica i ksiądz na manowcach. Manowczyk, zupełnie jak bohater jego książki. Prawdziwe objawienie, ale ja jak zwykle przeczuwałem to wcześniej. W tym momencie w pokoju rozległo się bicie zegara. ' — Oj, czas nagli. Dziesiąta, pani Wandziu. Muszę jechać do kurii. Byłbym wdzięczny, jakby mi pani mój prochowczyk wy ciągnęła z szafy. Mamy dzisiaj prawdziwą wiosnę. Magdalena W acław złożył „Tygodnik Powszechny" ze Świadectwem księdza Tomasza Węcławskiego. Przepisał jego fragment do swego notatnika. „Jest taki nieco złośliwy, ale trafny kalambur mówiący o egoistycznie-ostrożnym stylu działania kościelnych urzędników. Pierwsze: nie myśl! Drugie: jeśli myślisz, nie mów! Trzecie: jeśli mówisz, nie pisz! Czwarte: jeśli piszesz, nie podpisuj! Piąte: jeśli podpisujesz, nie dziw się". Chwilę siedział zamyślony, a potem znów chwycił długopis. „Przed myśleniem i mówieniem może potrafiłbym się powstrzymać, ale z pisaniem gorzej. Chyba już bym nie umiał bez tego żyć. Życie nie jest konieczne, ale pisanie tak. Czy ktoś wiedziałby dzisiaj, kim była Faustyna Kowalska, gdyby nie pisała swojego dzienniczka?" Wacław wolał pisać niż mówić. Nie uciekał od rozmów, ale najczęściej słuchał. Widział, że słowa wypowiadane na gorąco zwykle ranią. Nad słowem pisanym łatwiej zapanować. Ubezpieczyć je, wyjaśnić, otoczyć sensem. Pisanie było dla niego aktem miłości. Czytelnicy nie szczejdzi\i m\x sygaa\ó\w, że to, co robi, jest im potrzebne. Dziękowali, że nie boi się opowiadać o zmaganiach z własnym kapłaństwem. Jego mistrzem duchowym był Henri Nouwen. U niego wyczytał, że kapłan powinien swoje doświadczenie dać do dyspozycji tym, którym pomaga wyjść z pustyni do ziemi obiecanej. Jego pisanie nie było jednak ckliwym rozdrapywaniem wła- 121 snej duszy. Wyznawał zasadę, że tekst —jak wszystko w życiu — może zbawić tylko humor. Biskup Zdzisław patrzył z wyrozumiałością na proboszcza ze Świętego Mikołaja. Kiwał głową z zatroskaniem, ale nie potrafił ukryć lekkiego uśmiechu. — Chciałbym powiedzieć, że doceniam księdza troskę, ale będę szczery. To zdjęcie księdza Wacława w gazecie... — Z kobietą, a raczej podlotkiem — wtrącił proboszcz, by wywód biskupa poszedł właściwym torem. — Z kobietą... — powtórzył mechanicznie biskup, dając do zrozumienia, że słowo to nie jest mu straszne — naprawdę mnie nie smuci. Część ludzi w ogóle nie wie, że zdjęcie przedstawia księdza, a ci, co go znają, pewnie się ucieszą. Czy ksiądz słyszał coś o nowej ewangelizacji? Proboszcz przytaknął energicznie. • • — Czasy, kiedy księdzu nie wypadało iść z kobietą po uli cy, a już nie daj Boże, wsiadać z nią samemu do samochodu... To już minęło. Ksiądz nie ucieknie przed światem. Albo nauczy się żyć obok... choćby kobiety, albo to wszystko i tak go do padnie i wtedy ulegnie... Dzisiaj czasy się zmieniły. Ksiądz albo będzie otwarty, albo nie będzie się miał nawet przed kim zamy kać. Aggiornamento... Tak, trzeba się pokłonić przed współ czesnością, drogi prałacie. Co ja będę księdza uczył. Przecież czasy soboru, wyjścia do ludzi, to księdza młodość — biskup zrobił radosną minę, jakby rzeczywiście się wzruszył, że prałat Henryk był kiedyś młody. — Ja wiem, że ksiądz Wacław jest niekonwencjonalny. Jednak czy takich księży Kościół nie po trzebuje? To jest nowe oblicze Kościoła. Trzeba umieć ich wykorzystać. Biskup przyglądał się łysej czaszce prałata. Prawą dłonią z lekką dumą przygładził „pożyczkę" na swojej głowie. Codzienna toaleta nie mogła obyć się bez misternego rytuału zaczesywania 122 i ale i, by icdo mię lia iczy sciez skup laiat [jest ipo-iich suną ranią grzywki znad lewego ucha na prawą skroń. Trudno powiedzieć, dlaczego Zdzisław pielęgnował tę nieprawdę na swojej głowie. Miał przecież do siebie dystans. W chwilach dobrego humoru zwracał się do biskupa pomocniczego Floriana, żeby mu „załatwił trochę tych hormonów małpy", dzięki którym włosy na nim nie rosły, lecz się kłębiły. — Młodzież musi widzieć — biskup lekko skandował w kie runku prałata — że Kościół to nie tylko zasuszeni staruszkowie albo opasłe kałduny. Oremus Gesicht,]ak powiadająNiemcy. Bre wiarzowe gęby. Tak, tak... To im daje do myślenia, że taki przy stojny młody człowiek, obdarzony talentami, i poszedł na księ dza. Śpiewał w markecie. Tylko pozazdrościć. Co ja bym dał, żeby śpiewać! Jedynie dlatego, że słoń nadepnął mi na ucho, nigdy nie zostanę kardynałem. Zdzisław zaśmiał się ze swego dowcipu. Proboszcz wyraźnie pogubił się w tej sytuacji. Zrobił dwie przeczące sobie miny, jedną pełną odrazy, a drugą uradowaną, żeby biskup mógł wybrać właściwą. — Z tą młodością Grosera to tak trochę... hę, hę — prałat nie wiedział, jak zakończyć. — "No co, mógłby być księdza synem? — nie dawał za wy graną Zdzisław. — Z wielu powodów raczej nie — rzekł urażony proboszcz, lecz nie tak urażony, by urazić biskupa. — No, ksiądz jest poza podejrzeniami — odparł ubawiony biskup. "Nagle pasterz zmienił ton. — Ze zrozumieniem przyjęliśmy poprzednie zarzuty i dezy deraty księdza. Nadarzyła się okazja, zmieniliśmy wikarego. Jed nak zrobiłem to widząc, że księża nie potraficie się dogadać, a nie, żebym tak krytycznie oceniał księdza Olbrychta czy, jak kto woli, Grosera. Ksiądz Wacław, z tego, co wiem, miał się zająć w parafii Braci Męczenników młodzieżą, no i chyba, jak widać, to robi. U was, jak ksiądz proboszcz twierdził — biskup wyraźnie zaakcentował ostatnie słowa — nie wychodziło. A więc bardzo bym prosił dać sobie spokój. :,.,,.: 123 — Ekscelencjo, uważałem, że zawsze lepiej ostrzec w porę. Na brak skandali chyba już nie możemy narzekać... Biskup do reszty się zniecierpliwił. — Księże Henryku, naprawdę mamy poważniejsze proble my. Kościół to nie oddziały szybkiego reagowania ani policja oby czajowa. Albo kapłan ma sumienie, które pozwala mu osądzić, czy postępuje właściwie, albo go nie ma. A ksiądz Wacław, zwa żywszy na jego kontakty i styl życia, gdyby był jednostką słabą, dawno już by się potknął. Biskup wstał i podał rękę proboszczowi Świętego Mikołaja. — Proszę raczej pomyśleć, jak ściągnąć więcej młodzieży do parafii. Duszpasterstwa, co prawda, u was działają, ale coś mi się wydawało, że we wszystkich te same twarze... W liście powizytacyjnym ten szczegół, oczywiście, pominąłem. Proboszcz skłonił głowę, wycelowując w biskupa swą łysą czaszkę. Tylko blat biskupiego biurka zarejestrował grymas bólu na jego twarzy. Groser już od lat nie pisywał tradycyjnych listów, tylko e-maile. Czytelne pisanie przychodziło mu z trudem, zdarzało się, że sam siebie nie potrafił odcyfrować. Teraz dotykał nosem kartki, usiłując kaligrafować list do Jan Budziaszka, który nie miał Inter-netu. Kochany Janku, twierdziłeś, że jak cię proszą, to pędzisz na skrzydłach wiatru. Zostałem rezydentem w parafii Braci Męczenników... Zrób, co się da, żeby zawitać u mnie jeszcze w maju. Mam nadzieję, że... Pukanie do drzwi przerwało mu pisanie. — Entrez. — Wacku, prowadzę ci rodzinę — zaanonsował gościa Bro nisław i dyskretnie się ulotnił. — O, mój najdroższy szwagier! — entuzjastycznie zareago- — ; wał Groser. — Wszelki duch Pana Boga chwali. Jak mnie tu odszukałeś? — Mama — z twarzy Tomka zniknął cień niepewności. — Jestem tu przejazdem z kolegą. Ma hurtownię sprzętu sporto wego. Czasami zabiera mnie w trasy. Dorabiam sobie... na bez robociu. ^ Zawahał się chwilę. * — Wiesz, że jestem bezrobotny? ?_ — Mama coś wspominała. ""•- — Nie musisz udawać. Dzięki za zapomogę. ;> \ — Zapomogę? — zrobił zdziwioną minę. — Wacku, mama nie bardzo potrafi kłamać. Dwa pytania i od razu wiedziałem, że pieniądze są od ciebie. Z pewnością też cię poinformowała, że stałem się antyklerykałem. Chyba masz świadomość, że finansujesz siły wrogie Kościołowi? Groser tylko rozłożył dłonie i się uśmiechnął. Tomek podszedł do obrazu księdza Jerzego. — Piękny portret. Kto go namalował? — Właściciel tych butów... Ksiądz. Spotkał się w tym po koju z Popiełuszką. Jesteś w pokoju uświęconym obecnością mę czennika... Tomek pokiwał z uznaniem głową i rozejrzał się po pokoju z należnym szacunkiem. •;• — Dobrze, że ksiądz Jerzy nie doczekał tych czasów. Podszedł do kanapy i usiadł, wspierając się na dłoniach. — Jacy my byliśmy wszyscy naiwni. Nie mogę przeboleć, że dołożyłem ręki do obalenia komuny. Zapanowała chwila ciszy. — Jak to się stało, że odszedłeś z firmy? Mówiłeś mi, że je steś zadowolony. — Właśnie dlatego. Dzisiaj w firmie może być zadowolony tylko prezes. A jak ktoś poniżej niego jest zadowolony, to zaraz znajdzie się banda donosicieli, która się postara, żeby już nie był... Szkoda gadać... Wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Wacław usiadł na jego miejscu i wodził wzrokiem za szwagrem. 125 — Z ludzi wychodzą kreatury, za byle grosz gówno by zje dli. Żebyś ty widział, co ludzie robią, żeby się utrzymać. Wszys cy wiedzą, że bez pieniądza śmierć. Kościół na pierwszym miej scu. Przed byle Kajtkiem, co da z odpisu podatkowego, merdaj; ogonkami... A jak już się trafi jakiś milioner z listy „Wprostu", t( padają przed nim plackiem. Gnojki, spieniężyli nie swój majątel i teraz są bogami. Przekręcili miliardy, a teraz wystarczy, że rzu cą ochłap na budowę kościoła. Zatrzymał się i spojrzał w oczy Wacława. — Tak, jestem dziś po innej stronie. Walczę z obłudą Ko ścioła, ze złodziejami. Dorobiłeś się szwagra. Czytelnika „Fak tów i Mitów" — ostrym tonem pokrywał zawstydzenie. — I co, dobre to jest? — spytał Groser, jakby pierwszy raz usłyszał tę nazwę. — Naga prawda, a nie mydlenie oczu. Podobno ma powstać partia o tej nazwie. Bicz na przebierańców. — Może ci to minie? — rzekł ze spokojem Groser. — Yhm, jeśli biskupi wyprowadzą się z pałaców i zaczną żyć tak jak ci, co zarabiają na chleb. Jestem ciekaw, jak taki biskup mówi Ojcze nasz. Codziennie podane na talerzyku bułeczki z szy- neczką, to po cholerę prosić o chleb powszedni? Tomek nagle przerwał. Milczeli. Wacław wiedział, że dyskutowanie z nim nie ma większego sensu. Musi się w nim to wszystko samo wypalić. — Przepraszam cię, zjawiam się nieproszony i truję ci tu... — dotarł do niego głos Tomka. — Nie, ja też to wszystko widzę. Rozumiem twoją gorycz. Ale gdybyś trzymał się szwagra, podsunąłbym ci czasem lepszą lekturę — Wacław uśmiechnął się. — A po co? Ja już nie chcę ważyć racji, mieć wątpliwości. Ja wiem, co jest grane. Po co mam czytać coś wartościowsze go? Przecież to „Fakty i Mity" ujawniły aferę z Paetzem. Oczysz czenie przyszło właśnie przez taką gównianą gazetę. Gdyby nie ona, pies z kulawą nogą by się tym nie zajął. Kościół by palcem nie kiwnął. Dopiero jak zupa się wylała, zaczęli jakieś komisje montować. Mi wystarczą fakty. — raz tup izy- Wypowiadał zdania w nadziei, że Groser da w końcu odpór i dopiero wtedy on ruszy do prawdziwego ataku. Wacław jednak siedział i nic nie mówił. — Będziecie żyli w tej swojej schizofrenii. Jedni wierzą w nie winność arcybiskupa, drudzy w jego chorobę. Dwie wiary i ani jednej prawdy. Jedni wierzą w Paetza, drudzy w Węcławskiego. Szefa „Przewodnika" wywalili na misję do Zambii, bo nie posłu chał arcypasterza, a ten, superszczęśliwy, gada, że go tam Pan Bóg posłał. Więc wszystko w porządku. Jedni muszą by ć grzesz nikami, żeby drudzy pięli się drogą świętości. Wygodne. Wszys cy mają miejsce w Kościele. I ja mam po to chodzić do kościo ła? Po co? Żeby sypać na tacę? Ja nie mam za co rachunków zapłacić, a wy ogrzewacie pałace. — Jeśli ten pokój uważasz za pałac... — I co z tego, że ty nie?... Takich jak ty oni mają za listek figowy. Zrozum, że ty firmujesz purpuratów. Ja nie mogę znieść nawet ich głosu. Jakby jajko na miękko trzymali w gębie. Powiedz mi, ty naprawdę jeszcze wierzysz w Kościół? — Tak — odparł ze spokojem Wacław. v^ , — W jaki? Groser westchnął. — Chyba nie w ten, co tylko święci wille, hotele i samocho dy? — Tomek nacierał. — Nie, w ten, który założył Pan Jezus. — To chyba musisz wyjechać na misję... . ; Nagle zrezygnował z dalszego ataku. — Przepraszam cię, Wacku. Nie powiedziałbym ci tego wszystkiego, gdybym cię... gdybyśmy... no wiesz... — Tak, wiem. Tomek zwiesił głowę. Wacław wstał, by wstawić wodę na herbatę. Po dłuższej chwili milczenia uśmiechnęli się do siebie, jakby skończyli kręcić jakąś scenę do filmu. — Słyszałem, że parę miesięcy spędziłeś na wsi — spytał Tomek. — Ano, udało się — Groser nie chciał ciągnąć tematu. — Aha, mama mówiła, że dzwoniła do niej jakaś Gośka, twoja — 127 koleżanka z liceum, pytała o twój adres. Chce cię ściągnąć do parafii na spotkanie autorskie. k( Magdalena wystawiła twarz do słońca i zamknęła oczy. Miała wrażenie, że jasność przenika jej głowę i każdą komórkę ciała. — Może siądziemy na tamtej ławce, w półcieniu — usłysza ła głos księdza Wacława, ale wciąż nie otwierała oczu. — Tu jest cudownie — odparła. — Ale trudno będzie nam tu rozmawiać. — OK. Przeszli pod rozłożysty kwitnący kasztan. Usiedli. Groser postawił na stoliku litrowy kartonik z sokiem winogronowym, który kupił w kawiarence. Magdalena patrzyła na stado flamingów i pelikanów. Od pewnego czasu chciała porozmawiać z Wacławem o swoim „popieprzonym", jak wyznała, życiu. W szpitalu u Leszka zaproponował jej to miejsce. Z dwóch powodów. Po pierwsze, lubił tu przychodzić. Poza tym — wolał spotkać się z Magdą na otwartej przestrzeni. — Pięknie tu, ale nieprawdziwie — odezwała się Magda. — Zoo, świetne miejsce na rozmowę. Ostatni raz byłam tu chyba z dziesięć lat temu. — Spokój, mało ludzi. Zwierzęta mają przestrzeń. Wiesz, że to jedyne miejsce w Europie, gdzie się rozmnażaj ą pelikany? To jest dowód, że znalazły tu odpowiednie warunki dla siebie. Widzisz te różowe pelikany? Nazywają się baba, a zobacz tam te: szare, ale z jaką piękną czuprynką. Czuję się trochę jak w Afryce. Wacław patrzył na rozlewisko położone w dolinie otoczonej lasem. W jego oczach odbijało się zadowolenie. Majowe słońce opalizowało na tafli wody rozpryskiwanej przez ptactwo. Rajski obraz. — Ksiądz był w Afryce? — spytała leniwie Magda. — Nie, ale bardzo bym chciał. Jak nie masz ochoty tu roz mawiać, możemy pojechać gdzie indziej — zaproponował. 128 — Nie, OK — Magda zapatrzyła się w horyzont. — Jest tyl ko piasek, słońce i woda. — Co takiego? — spytał Groser, niepewny, czy dobrze usły szał. — Anie, chodziłam na takie kursy wschodniej medytacji. Zamykaliśmy oczy, facet puszczał nam muzykę i kazał w my ślach przez godzinę powtarzać to zdanie. „Jest tylko piasek, słoń ce i woda". Przez dłuższą chwilę milczeli. Wacław wiedział, że Magda próbuje przejść do sedna sprawy, ale nie zamierzał jej poganiać. — Nie wiem, czy jestem w porządku. Zawracam ci głowę... niewierząca... Ksiądz pewnie zarywa swój czas, bo myśli, że mnie nawróci. — Lubię tu przychodzić. Poza tym, nikogo nie nawracam. Chciałbym ci dać tylko odrobinę nadziei. — Z tym będzie ciężko. Najważniejsze to uniezależnić się od życia, od nadziei. Nic nie czuć. Nie mieć złudzeń. Złapać tylko parę chwil... Magda przerwała, jakby zwątpiła, czy ksiądz Wacław jest odpowiednią osobą do słuchania jej wyznań. Zwierzać się komuś, kogo zawód napawa ją na przemian obrzydzeniem, śmiechem i lękiem? — Nikomu nie jest łatwo mówić o sobie, ale najgorzej za cząć. .. — zachęcił ją po dłuższej chwili Wacław. — To wcale nie jest trudne — pokręciła przecząco głową. — Wiem, co chcę powiedzieć, bo powtarzałam to sobie tysiące razy. Znienawidziłam Boga... Chyba już lepiej w Boga nie wie rzyć, niż Go nienawidzić. Magda spojrzała na Wacława, oczekując jakiejś reakcji. — Przez Niego straciłam chłopaka. — W jaki sposób? — zapytał rzeczowo, jak lekarz, który pyta pacjenta, gdzie go boli. — Wszyscy mówili na niego Kacper. Był dwa lata starszy ode mnie i był punkiem. Chodził do naszej szkoły... właściwie częściej do niej nie chodził. Ciągle miał konflikty z belframi. Pa pierosy, alkohol, potem drągi. Zawsze nagrzany. Jego ojciec rozpił — 129 się i skończył w rynsztoku, matka ochajtała się drugi raz, z gnojkiem, który ich tresował jak psy. Jego braciszek się poddał i kupił sobie tatusia. Kacper uciekł z domu i zamieszkał u babki. Nie uznawał żadnej władzy. Mówił, że jest anarchistą. Podziwiałam go za ten bunt, ale sama nie miałam ochoty ani żyć, ani ubierać się tak jak on. Nosił żółte spodnie podarte na tyłku, spięte agrafką. Nigdy się na to nie odważyłam. Jestem z porządnego, zakłamanego domu. Starych nie stać na rozwód, choć żyją osobno. Dla mojego dobra — Magda spojrzała na księdza, chcąc sprawdzić, czy słucha. — Kacper był super zdolny. Książki dosłownie połykał. Materiał był w stanie nadrobić w parę wieczorów. Nauczyciele tym bardziej go za to nienawidzili. Dla nich był kolorową szmatą w czarnej skórze nabitej ćwiekami. Poznałam go w drugiej klasie. Szybko nauczył mnie życia. Pić, palić, no i wszystkich innych przyjemności — chrząknęła nerwowo. — Moi starzy zabronili mi się z nim zadawać. Matka mi stale truła, że skończę na ulicy. Wpadłam na pomysł, że da nam spokój, jak jej powiem, że Kacper zaczął chodzić do kościoła. Oboje mieliśmy to gdzieś, ale postanowiliśmy się zabawić — odrzuciła włosy do tyłu, potem je przeczesała palcami. Na jej twarzy pojawił się nagle uśmiech, jakby syciła się radosnymi wspomnieniami. — Miałam kumpelę, która chodziła do duszpasterstwa i mówiła, że jest tam taki równy gość, ksiądz Paweł. Poszliśmy raz. O dziwo, Kacper jakoś z nim zaskoczył. Zaczął nawet spać u niego na plebanii. Słuchali razem muzyki. Paweł mu puszczał jazz i klasykę rocka, a Kacper przynosił mu punkowy szajs. Szczęście nie trwało długo. Nie dopuścili go do matury. Zresztą, on sam nie chciał zdawać. Mówił, że sra na ich papiery. Spędziliśmy jeszcze super wakacje, a potem wzięli go do wojska. Przed Magdą i Wacławem pojawiła się para staruszków. Mężczyzna w prawej ręce miał laskę, a lewą podtrzymywał żonę. Magda patrzyła na nich tępym wzrokiem. Tak samo patrzyłaby na parę sunących ślimaków. Nie wiadomo tylko, dlaczego zamilkła. Staruszkowie, znalazłszy się przed nimi, skłonili ku nim głowy, jakby mieli je na sprężynkach. Posyłając ciepły uśmiech, równocześnie powiedzieli: „Szczęść Boże". „Szczęść Boże", odpowiedział Groser i ludzie poszli dalej, odsłaniając widok na rozlewisko. — Znają księdza? — Magda była wyraźnie zaskoczona. — Nie, chyba nie. Ale parę razy ich tu spotkałem — rzekł uspokajająco Wacław. Magda nie mogła zrozumieć. — Przecież ksiądz nie wygląda na księdza? : -,. ..-• — Możliwe, ale kiedyś ludzie się tak witali. — Masz jeszcze ochotę słuchać? — spytała. - ;, — Pewnie. • ••••;.: Otworzyła torebkę, by wyciągnąć papierosy. Pohamowała się jednak i zamiast nich wyjęła chusteczki higieniczne. — Po trzech miesiącach Kacper wylądował w szpitalu na oddziale dla świrów. Znaleźli u niego jakieś prochy. Zadzwonił po mnie. Widziałam, że jeszcze chwila i stracimy siebie. Powie dział, że siebie ma gdzieś, że woli się zmienić, niż mnie stracić. Chciał, żebym sprowadziła mu księdza Pawła. Przyszedł do nie go. W oknach wszędzie kraty, ale żadnej kontroli. Długo gadali. Siedziałam na korytarzu chyba godzinę. Cały czas przechodziły jakieś obślinione wariaty. Trzęśli głowami. Dymowa straszna, wszyscy jarali. To była chyba spowiedź, bo Kacper dostał roz grzeszenie. Paweł był przejęty. Po trzech dniach przyjechała do mnie policja. Kacper się powiesił — odkaszlnęła, aby ukryć ła miący się głos. — Lekarze mówili, że to depresja. Nie wierzyłam im. Musieli go czymś nastraszyć. Widziałam, jak chciał się zmie nić. Nie mógł tego zrobić bez powodu — urwała i widać, zma gała się, czy ciągnąć opowieść. — Ktoś powiedział, że to przeze mnie, bo zmusiłam go do obietnicy, a on nie mógł żyć bez narko tyków. Zaczęłam świrować. Nie chodziłam do szkoły. No i za waliłam rok. Wylądowałam w klasie, gdzie są prawie same spa dy. 3f. Najgorsza w całej budzie. Ksiądz Paweł próbował mnie ratować, ale powiedziałam, żeby się odpieprzył, że już jednemu skutecznie pomógł z tym swoim Panem Bogiem. Zaczęłam pro wadzić życie na całego, nie istniały już żadne granice. Byłam na tyle mądra, że kryłam się przed starymi. Chodziłam nawet grzecz nie na religię. Klasę objął ksiądz Leszek. Wyglądał na wyjątkową sierotę. Bawiłam się nim na całego. Widziałam, jak się pocił, jak 131 czerwieniał... Chciał być taki kumpel, ale wszyscy się z niego nabijali. Podpuściliśmy go z tym onanizmem. Powiedzieliśmy, że prawie wszyscy się masturbujemy, bo to nas wyluzowuje... Wacław ani razu nie przerwał opowieści. Magda mówiła, on słuchał. Oboje śledzili wzrokiem taplające się w wodzie pelikany, jakby to one były bohaterami opowieści. — O wszystkim dowiedziałam się od koleżanki. Pracuje na detoksie. Nie mogłam uwierzyć, że ksiądz i zrobił coś takiego... Myślałam, że Pan Bóg was chroni... — To jest jak wspinaczka, nieraz się odpadnie od ściany — odezwał się Groser i znowu zamilkł. Widać było, że poszybował gdzieś myślami. Spojrzała na niego, nie do końca rozumiejąc jego słowa. Uznała, że Wacław ma już dosyć słuchania. — Dobra, starczy na dzisiaj, bo się ksiądz wyrzyga. Uśmiechnął się. — Możesz słuchać o złu? — spytała dziewczyna zbita z tro pu. Zwracała się do Wacława raz per ksiądz, raz per ty, jakby chciała w nim widzieć kolegę i nauczyciela jednocześnie. Był do tego przyzwyczajony. Spojrzał na nią ciepło. — Nie, ja słucham o dobru, które to zło próbuje zamaskować. — Ksiądz jeszcze chyba nie widział prawdziwego zła. — Całkiem możliwe. Wstali. — Nie wypiliśmy ani kropli. Weź to z sobą—rzekł Wacław i chciał podać Magdalenie kartonik z sokiem winogronowym. Nie zwracając uwagi na to, co do niej mówi, spytała: — Jak myślisz, czy Rysiek, kiedy się uśmiecha, chce coś powiedzieć? — Rysiek? — powtórzył Wacław, niepewny, o kim mówi Magda. Po wizycie u Fołtynów nie zamienili ani słowa o choro bie Ryśka, jakby karmienie powyginanego na wózku chłopca było rzeczą najnormalniejszą pod słońcem. A może dlatego, że każde słowo było dziwnie małe wobec tego, co tam przeżyli. — Tak, Rysiek... — potwierdziła Magda. — Czy w tym po skręcanym ciele może coś być poza cierpieniem? — Na pewno — odparł cicho Wacław po dłuższej chwili. 132 Doszli w milczeniu do metra. Stanęli obok billboardu, na którym Linda, ucharakteryzowany na Marylin Monroe, reklamował Radio Zet. Ktoś pomalował mu na czarno przednie zęby, więc przypominał raczej współczesną wiedźmę niż gwiazdę Hollywoodu. — Zapomniałam księdzu powiedzieć, że mam kupca na na szego kompa. — Po co chcesz go sprzedawać, przecież mówiłem ci, że mam komputer? Nie chcę, żebyś dzieliła naszą wygraną na pół. Masz zatrzymać bez żadnych skrupułów. — Ojczulek i tak przyrzekł mi kupić kompa. A pieniędzy nie będziemy dzielić. Rozmawiałam z Jolą o wózku dla Rysia. Z te go już pomału wyrasta. Przydałoby się coś łatwiejszego w ob słudze. Sam ksiądz mówił, że to wszystko tam, w markecie, to nie był przypadek. Wacław próbował ukryć zaskoczenie. — To na razie. Ja się urywam. Moja kumpela mieszka tu niedaleko — rzuciła nagle Magda. Podała rękę Groserowi, zosta wiając go pod szczerbatą Marylin Monroe. Taksówka od ducha świętego lVlarek Mackiewicz miał dziś za co dziękować Panu Bogu. Siedem kursów w czasie dwóch godzin. Taki urobek czasem nie trafia się przez tydzień. Zacierał ręce po każdej jeździe i bał się tylko, że śni. Podjechał na parking koło placu Mickiewicza. Był trzeci „na słupku". Niebiosa mu wyraźnie sprzyjają. Zresztą, co tu się dziwić. Za takie zasługi? Pan Marek występował kiedyś w Radiu Maryja, opowiadając o tym, jak można nawracać ludzi, jeżdżąc taksówką. Wkrótce po audycji zaczepił go na postoju jakiś człowiek i spytał: „Panie, czy to jest ta taksówka od Ducha Świętego?" Przedwczoraj dostał telefon od Jana Góry. „Panie Marku, prośba. Na Oławskiej 317 jest do odebrania pięćdziesiąt Matek Boskich na Lednicę. Wejdą do samochodu, metr na siedemdziesiąt centymetrów". „Nie ma sprawy, ojcze. Załatwione". Ludzie z całej Polski nadsyłali na spotkanie lednickie malowane na bri-stolu wizerunki Matki Boskiej czczone na ich terenie. Po godzinie Mackiewiczowi nadarzyła się okazja, miał kurs niedaleko Oławskiej. Zajechał, patrzy, a na bramie wjazdowej na podwórze szyldy chyba sześciu firm i hurtowni. Myślał, że dojdzie po nazwie, ale żadna nie była bardziej pobożna od innych. Komórka ojca Góry była, oczywiście, poza zasięgiem. Co robić? Zaszedł do pierwszej hurtowni. Nachylił głowę do okienka portierni i próbował przekrzyczeć hałas ciężarówek: „Proszę pana, szukam... tu gdzieś miało przyjść pięćdziesiąt Matek Boskich!" „Panie, my tu sprzedajemy kafelki, a nie święte obrazki" — burk- 135 nął portier. „Nie chodzi o święte obrazki — tłumaczył Mackie-wicz. — Duże Matki Boskie, metr na siedemdziesiąt". Portier spojrzał na niego, jakby miał do czynienia z niezrównoważonym psychicznie, i zamknął okienko. „Taksiarz i nawiedzony" — rzucił pod nosem. Pan Marek miał jednak szczęście -— już w trzeciej portierni odpowiedział mu rozumiejący uśmiech kobiety, która wskazała na potężny pakunek... Wyciągnął komórkę i nacisnął jedynkę, zakodowany numer domu. — Moje serduszko, jak tam nasz skarbuś? Powiedz jej, że tatuś za godzinkę będzie w domu. Jak nie rozumie? Marysia wszystko rozumie. Powiedz jej, że pójdziemy na spacerek i po bawimy się w piaskownicy. Tak... Nie, no idealnie. Jak w bajce. Ostatni kurs i przyjeżdżam. Pan Marek wraz z żoną adoptowali kilka tygodni temu ośmiomiesięczną Marysię. Jeszcze godzina i będzie znowu udawał przed nią pieska, kotka, misia, a ona będzie śmiała się do rozpuku, pokazując swoje cudowne dwa ząbki. Zaczął obracać na palcu pierścionek z różańcem. Na końcu pierwszej zdrowaśki zobaczył, że do postoju zbliża się młoda kobieta. „O Jezu — westchnął Mackiewicz — gdzieś ty się tak ululała?" Dziewczyna, zataczając się, podeszła do pierwszej taksówki. Szarpnęła drzwiczki, ale bezskutecznie. Przy drugim samochodzie to samo. „Chamy!" — krzyknęła. Zbliżyła się do audi Mackiewicza. Pociągnęła bez nadziei za drzwiczki. Otworzyły się. — Błagam pana, ja obiad muszę ugotować mężowi... Ja panu dobrze zapłacę. — Więc proszę wsiadać — rzekł Mackiewicz, wznosząc oczy do nieba. — Dokąd jedziemy? — Turkusowa 8. Ruszyli. Skręcając w Tarnopolską zauważył, że kobieta chwyta się za usta. — Czy pani chce wysiąść? — Yhm... Ledwo zdążyła dojść do krzaków przy chodniku. Stawali tak jeszcze dwukrotnie. Za trzecim razem Mackiewicz zaczął szukać w bagażniku jakiejś szmaty. 136 — Cholera — rzekł, gdy kobieta siadła w samochodzie — nie mam nic czystego. Niech pani zdejmie to wdzianko i zakryje sobie twarz na wszelki wypadek. Ubranie się wypierze, a jak mi pani wyhaftuje tapicerkę, to jestem skończony. Kobieta posłusznie wykonała polecenie. Mackiewicz nie przewidział jednak, że ma ona pod spodem jedynie biustonosz-wid-mo. Czy zresztą miał wybór? Spłonął rumieńcem, gdy na skrzyżowaniu oczy przechodniów zaczęły się kierować do wnętrza jego taksówki, jakby wiózł najcenniejszego VIP-a. Ryba lednicka na szybie, pod nią hasło „Kochajmy dzieci", święte obrazki na konsolecie, a w środku... „Boże, niech to się skończy!" —jęknął w duchu. — Dwadzieścia osiem złotych — rzekł, dojechawszy naresz cie do celu. Kobieta zaczęła przetrząsać torebkę. Po chwili już wiedział, że zgodnie ze scenariuszem tego koszmarnego filmu ona nie ma przy sobie pieniędzy. — Zaraz panu przyniosę — zapewniła. Marek wolał jednak sprawy dopilnować osobiście. — Nie, pójdę z panią, niech pani tylko założy górę. Wchodząc do domu, nadziali się na sąsiadkę wyprowadzającą pieska. W odpowiedzi na „dzień dobry" posłała jego klientce pełne obrzydzenia spojrzenie. Wsiedli do windy, kobieta mieszkała na piątym piętrze. Otworzył mężczyzna w podkoszulku. Spojrzał ze zdumieniem najpierw na Mackiewicza, potem na kobietę. Marka oblał zimny pot. — Przywiozłem panią... Chciałbym uregulować rachunek... za taksówkę — dodał, widząc zdziwioną niebezpiecznie twarz. Dwadzieścia osiem złotych. Mężczyzna poszedł do pokoju, po chwili wrócił z pieniędzmi. Wręczył je bez słowa i zamknął drzwi. Pan Marek odwrócił się w kierunku windy i w tym samym momencie usłyszał za drzwiami huk, jakby przewróciła się szafa. Wszedł do windy. Zamknął oczy i chwycił za różaniec. Uczy nek miłosierdzia spełniony. Musiał jeszcze tylko omodlić jego owoce. - 137 Gołąbek siedział przy kolacji smutny. Nie przypuszczał, że jego wikary jest tak słaby. Widział, że nie radzi sobie, ale nie sądził, że jest aż tak źle. Liczył, że teraz, gdy dostali na parafię Wacława, będzie mógł trochę Leszka odciążyć, a tu... — To jest niewyobrażalne. Ksiądz i próba samobójcza — odezwał się po dłuższej chwili wystukiwania widelcem w blat stołu. — Wszystko jest możliwe. Kapłaństwo nie chroni przed żad nym upadkiem — odparł Wacław. — Ale samobójstwo? Boże, przez wieki chowaliśmy samo bójców na niepoświęconej ziemi... — Nie wiem, czy Pan Bóg nas za to pochwali — Wacław, podpierając dłonią czoło, wpatrywał się w serwetę. — Ale żeby z powodu takiej głupoty? — Gołąbek nadal nie mógł zrozumieć. — Każdy ma swoją miarę. Niektórzy potrafią się targnąć na swe życie z powodu pryszcza na nosie. Za tydzień, za rok może by się z tego śmiali. Ale w tej jednej chwili... całkowita ciem ność. Nie ma do kogo się zwrócić o pomoc... Wacław nałożył sobie śledzia w śmietanie i poczuł się nieswojo, że akurat w tej chwili je ulubioną potrawę. Rozmowa znowu zamarła. Odłożył sztućce. — Nikt nie wyprowadzi drugiego z pustyni, jeśli wpierw sam na niej nie był — wypowiedział nagle sentencjonalnie. — A ty byłeś na pustyni? — Bronisław spojrzał nagle oży wiony na Wacława. — Może nie w samej głębi, ale obrzeża zaliczyłem... — I co? — Mam nadzieję, że ta lekcja wystarczy mi na całe życie. Poprzestał na tym metaforycznym uogólnieniu. To nie był moment, żeby się dzielić szczegółami swej biografii. — Zastanawiam się, czy to moja wina... z Leszkiem. Taak... Gołąbek nie potrafił uwolnić się od dręczącej go myśli. Wa cław tylko pokręcił głową na znak, że ma dać sobie spokój. 138 — Uświadamiam sobie teraz pewną rzecz — ciągnął Broni sław. — Leszek ma jedną ciężką przypadłość. Niezwykle realnie przeżywa sny. Kiedyś usłyszałem jakieś krzyki w nocy, więc po biegłem do jego pokoju. Wchodzę i widzę, jak Leszek podpiera ścianę. Przebudziłem go. Taak... Dyszał, był cały spocony. Po wiedział mi potem, że śniło mu się, że wali się na niego jakiś budy nek. Przyznał, że miewa od czasu do czasu takie sny. Chciałem go początkowo wysłać do lekarza, ale już się to nie powtórzyło i za pomniałem o wszystkim. Taak, może trzeba było go... —proboszcz pokręcił głową. Wacław próbował sobie przypomnieć nazwę tego schorzenia. Jakiś rodzaj lunatyzmu, ale wyleciało mu z głowy. — Tak, Wacku, jedno jest pewne. Nikt w szkole nie powi nien się dowiedzieć o tej sprawie. O wszystkim wie tylko ta Magda. Na nieszczęście ktoś z jej znajomych pracuje na oddzia le, na którym leży Leszek. Przyszła do mnie załamana. Wacław pomyślał, że akurat dobrze, iż tak się złożyło. Bardzo dobrze. Magdzie zdążył powiedzieć, żeby wszystko zatrzymała dla siebie. — Ktoś mi dzisiaj mówił, że widział cię z nią w gazecie — rzekł Gołąbek z filuterną miną. Groser bezradnie rozłożył ręce. — Uważaj, masz szczęście albo nieszczęście do kobiet. Jesz cze wypadniesz za burtę. Taak, na razie musimy ratować Lesz ka. Nie mamy drugiego koła ratunkowego. — Potrafię dopłynąć. Leszka chyba jutro wypuszczą ze szpi tala — rzekł Wacław. — Myślę, że o jego powrocie do szkoły, przynajmniej w tym roku, trzeba zapomnieć. Dobrze by było, żeby też choć na jakiś czas wyjechał z parafii. Mam propozycję. Mój kolega, Piotrek Cybulski, jest proboszczem na wsi, w Kołomorzu. — Znam Piotrka. — No, to nie muszę więcej nic mówić. Leszek zapomni tam o koszmarach. Poza tym, rzecz najważniejsza, Piotrek potrafi sobie doskonale radzić z uzależnionymi... Działa w różnych ru chach trzeźwościowych. — Chcesz powiedzieć, że Leszek jest alkoholikiem? — spy tał zdziwiony Bronisław. — 139 — Nie wiem, ale nie można tego wykluczyć. Piotrek potrafi rozpoznać, kiedy ktoś szuka alkoholu. Proboszcza dręczyło jednak pytanie, co począć z katechezą. Znów zwracać się do biskupa? Najpierw sprawa Pawła, teraz Leszka. Uspokoił go Wacław, mówiąc, że katechezy weźmie na siebie. — Tylko już nie ruszaj tych tematów, co Leszek — ostrzegł Gołąbek. — Nie wiem, co go podkusiło z tym onanizmem. — Młodzież go podpuściła. Powiedzieli, że bardzo ich inte resuje nauka Kościoła w tym względzie. A on dał się złapać. — Jak można być tak naiwnym? — Bronisław pokręcił gło wą i westchnął. •— Częściej lub rzadziej, ale każdy z nas ma swoje chwile naiwności. Nie ma na to lekarstwa, chyba że cynizm. Gołąbek spojrzał na Grosera, jakby chciał mu podziękować za tę wcale w sumie niewesołą prawdę. Wacław szedł do szkoły bez większych obaw. Mimo że uczył katechezy z przerwami, miał już ośmioletnią praktykę. Początki nie były najgorsze. Szarpanina zaczęła się w 1990 roku, od kłótni, czy to dobrze, że katecheza wraca do szkoły. Kiedyś nawet został opluty, gdy szedł w sutannie. Myślał, że grupka wyrostków chce go pozdrowić po chrześcijańsku. Przeżył to bardzo. Podstawowa umiejętność polegała na uciszeniu sali. Pamięta, jak ryknął: „Ostatnia ławka wyjść!" I dwóch dryblasów, chwyciwszy ławeczkę, posłusznie wyszło z nią z klasy. Ale zahartował się. Klasa 3f nie powinna pytać o występ w markecie. Magda spreparowała drobne kłamstewko. Powiedziała koleżankom, że spotkała się z Groserem na parafii, kiedy poszła przeprosić księdza Leszka za chamskie zachowanie chłopaków na korytarzu Groser akurat jechał do chorego chłopca i potrzebował kogoś do pomocy. Wszystko się zgadzało, pominęła jedynie informację o samobójczej próbie Leszka. Pchnął drzwi do klasy. Większość twarzy zwróciła się z zain- 140 teresowaniem w jego kierunku. Tylko paru uczniów demonstrowało swoje lekceważenie. Przez chwilą zatrzymał wzrok na dwóch chłopakach w drugiej ławce. Jeden z nich, szczupły, z włosami zaczesanymi do tyłu i spiętymi w kitkę, a drugi krępy, Łysy. Oba[ mieli jednak takie same koszulki z napisem: „Bóg tak — Kościół nie". Pod nim widniał rysunek^^^T^S^głe.ni umieszczony w drogowym znaku zakazu. „To pewnie tych tak się bał Leszek". — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — powiedział donośnie. W odpowiedzi dobiegło go kilka dziewczęcych głosów. — Chciałem się wam przedstawić. Nazywam się Wacław Olbrycht. Przez jakiś czas będę zastępował mojego kolegę. Do końca roku pozostało nam niewiele. Mam nadzieję, że nie odbie rzemy sobie nawzajem chęci do życia. Natychmiast zreflektował się, że jego ulubiony zwrot katechetyczny w obecnym kontekście mógł zabrzmieć fatalnie. Spokojna reakcja klasy nie wskazywała, na szczęście, że ktoś coś wiedział o Leszku. — Ludzie rozwijaj ą się poprzez pytania. Chciałbym, abyście powiedzieli mi albo, jeśli wolicie, napisali na kartkach, jakie pro blemy was interesują. Nie jestem zbyt elokwentny, więc dzięki temu mógłbym się trochę przygotować — Wacław mówił głów nie po to, żeby wyczuć klasę i się dostroić. — Może nam ksiądz zaśpiewać z Magdą? — padło bez żad nych wstępów pytanie. — Widzę, że już wszyscy wiedzą. — A ja słyszałam, że ksiądz się nazywa Groser — krzyknęła blondynka z pierwszej ławki, wybawiając Wacława z kłopotu. — To mój pseudonim literacki... — słowa te zabrzmiały pła sko i napuszenie. Poczuł się głupio. — Czy ksiądz pisze tylko książki religijne? — spytała ruda dziewczyna siedząca obok Magdy. Wacław nie zdążył odpowiedzieć. Nagle na tyłach klasy powstało jakieś zamieszanie. Spojrzenia wszystkich powędrowały do ostatniej ławki. Siedział w niej chłopak z miną wodza indiań- 141 skiego. Z uszu zwisały mu nadmuchane prezerwatywy pomalowane we wzorki pisakami. Wacław zaniepokoił się. Pomyślał, że pewnie chce wywołać sprawę Leszka. „Może już jednak wszystko wiedzą? To pewnie ten, który go sprowokował". Odczekał, aż przycichną śmiechy, i spokojnie zwrócił się do dowcipnisia. — Ładnie, ale mamusia cię nie nauczyła, gdzie się to zakłada? Dzika salwa śmiechu tym razem uderzyła w Indianina. Nie wiedział, jak się zachować. Wściekły, ściągnął prezerwatywy i cisnął nimi w śmiejącego się najgłośniej kolegę. Baloniki odbiły się i zaczęły krążyć po klasie, budząc histeryczne piski dziewcząt. Wacław zdał sobie natychmiast sprawę, że tym jednym zdaniem przegrał. Jakakolwiek próba ratowania sytuacji mogła ją teraz tylko pogorszyć. Ktoś krzyknął, że Arek „musi zakładać sobie na uszy, bo w kroku mu spadają". Paru chłopaków zaczęło się pokładać ze śmiechu na ławkach. — Kup se wentyla... — krzyknął ktoś z tyłu. — Spadaj na drzewo — warknął chłopak. Zgarnął plecaczek i demonstracyjnie wyszedł z klasy. Leszek podszedł z kielichem do wiernych. Dygotał z nerwów, pot kapał mu z czoła. Miał wrażenie, że zaraz ktoś krzyknie: „Zostaw ten kielich, świętokradco!" Przy trzeciej osobie wyciągnął kilka hostii naraz. Spostrzegł się, gdy już miał je wkładać do ust kobiecie. „Ciało Chrystusa". Cofnął rękę, by rozdzielić komuni-kanty. Kobieta rzuciła mu oburzone spojrzenie. Spuścił wzrok. Szybko przesunął się dalej i w tym momencie w jego kieszeni zadzwoniła komórka. Zawsze się tego bał. Wiedział, że kiedyś zapomni ją wyjąć. Gwałtownym ruchem spróbował sięgnąć do kieszeni i przechylił kielich. Komunikanty niczym białe płatki róż zaczęły spadać na dywan... Wierni zbili się w gromadę. Wśród nich zauważył dwóch swoich uczniów. Na ich twarzach jaśniał tryumfalny uśmiech. Przyklęknął i zaczął zbierać hostie. Z przerażeniem zobaczył, że wrzucane do kielicha zmieniają się w brzęczące monety. SpoyrzaŁ mowu na ludzi. Część z nich płakała, a część śmiała się do rozpuku... Obudził się z krzykiem. Dyszał jakiś czas, a potem zapalił świece przy obrazie Jezusa Miłosiernego. Uklęknął przed obrazem i mówił przez kilka minut: „Zlituj się, Boże, zlituj się, Boże". Zamilkł. Po chwili wyszeptał: „Czemu mnie opuszczasz, gdy odchodzę od Ciebie?" Położył się na łóżku i wpatrywał się w promienie wychodzące spod uchylonej szaty Chrystusa. Oczy na-biegły mu łzami. Postać Jezusa zaczęła się zamazywać i stała się wirującą kolorową plamą. Wieczorem Wacław wpisał do swojego notatnika zdanie Hen-riego Nouwena: „Kapłaństwo to zawód błaznów i klaunów mówiących wszystkim, którzy mają uszy do słuchania i oczy do patrzenia, że życie nie jest problemem do rozwiązania, ale tajemnicą, w którą trzeba wkroczyć". Zamknął zeszyt i sięgnął po kartki pozostawione przez uczniów. Zawsze stosował tę metodę. Wiedział, że niektórym uczniom nie starcza odwagi, by zadać pytanie przy całej klasie. „Czy dużo księży to homoseksualiści?" „Czy nie żal księdzu, że nie może mieć żony?" „Czy Pan Bóg jest katolikiem?" „Dlaczego papież jest tak konserwatywny?" „Kościół mówi, że jedynym celem małżeństwa jest prokreacja. A co z bezpłodnymi? Czy jeśli ktoś kocha i zatai to przed ślubem, to ma grzech?" Groser chciał zanotować to pytanie w dzienniku, ale usłyszał pukanie do drzwi. — Proszę! W drzwiach stał Leszek. Wczoraj wyszedł ze szpitala. Nic nie powiedział, dowiedziawszy się, że do końca roku nie ma katechezy. Widać jednak było, że kamień spadł mu z serca. — Jak ci poszło w szkole? — Nieźle, to znaczy tak sobie... — poprawił się Wacław. Leszek usiadł na kanapie. .... 143 — Może nie każdy ksiądz powinien uczyć? — powiedział jakby do siebie. — Hmm — westchnął Groser. — Jednym idzie lepiej, drugim gorzej. Myślę, że każdy z nas powinien stanąć przed klasą. To bardzo ważny egzamin dla kapłana. Ze zdobywania człowieka. — Czyli ja jestem kaleką, nie kapłanem — Leszek nie próbował ukrywać swego stanu. — Nigdy nie zdam tego egzaminu. Boję się ludzi. Mówiłem ci. Zawsze się w życiu bałem. Ojca, nauczyciela, kolegów, koleżanek. Tylko lata w seminarium... tylko wtedy sienie bałem. Trochę dziwactw, ale wszystko było na moją miarę. Leszek zamilkł. Spuścił głowę i podparł j ą dłońmi. — Nie mam z czym do nich iść — odezwał się po chwili. — Czyja wiem coś więcej od nich? Do niczego nie mogę ich prze konać. Coś im mówię, a sam w to nie wierzę. Wchodzę do kla sy i myślę tylko o jednym, ile mam do dzwonka. — Nie ty jeden — próbował pocieszyć go Wacław. — Kie dyś Prymas zapytał Tadzia Polaka, tego księdza z telewizji, jaką ma strategię katechetyczną, a ten mu odpowiedział: „Dotrwać do dzwonka". Musisz zrozumieć, że uczniowie też się boją, cho ciaż niektórzy nie zdają sobie z tego sprawy albo to ukrywają. — Chyba żartujesz. — Nie mówię, że boją się ciebie. Boją się życia, przyszłości, śmieszności, boją się siebie nawzajem, patrzą tylko na boki, jak zareaguje kolega, koleżanka. Boją się pokazać, co ich naprawdę boli. Oni nie wiedzą, co zrobić z życiem. Pomóż im w nazywa niu ich marzeń, zahamowań. Musisz najpierw złapać z nimi nić porozumienia. — Żeby ją złapać, trzeba być kimś. Mają gdzieś porozumie nie ze mną. Mogę mówić to samo co ty i nic z tego nie wyjdzie. Leszek machnął z rezygnacją ręką. — No, może mi było trochę łatwiej zaczynać. Wtedy nie było katechezy w szkole. Był stan wojenny. Kiedy zostałem księdzem, zabili Popiełuszkę. Niby byliśmy zagrożeni, ale było nam łatwiej. Patrzono na nas jak na bohaterów. Nikt nie wołał: „Księża na księżyc". Na pewno prościej było nam okrzepnąć. Każdy czas ma swoją korzyść i biedę. — Groser zamilkł. Zamierzał coś jeszcze powiedzieć, ale się zawahał. — Wiesz, Wacek — Leszek przerwał jego niezdecydowanie — kiedy wyśmiali mnie w szkole, chciałem przyjść do ciebie, ale poczułem się taki mały... Kiedy ksiądz traci Boga, nie wie, komu mógłby się z tego zwierzyć. — Wiem, dlatego gdy się z tego otrząśniesz, będziesz miał ludziom wiele do powiedzenia — Wacław nagle przybrał zdecy dowany ton. — Czy ty nie wiesz, że ci, których się boisz... któryś z nich prędzej czy później będzie chciał to samo zrobić? Ty możesz im pomóc. To wszystko, co się z tobą dzieje, to jak by Pan Bóg zwiózł materiał na plac budowy. Możesz teraz zbu dować coś wspaniałego albo to zmarnować. Przerwał na chwilę i patrzył na Leszka, który utkwił tępo wzrok w stojących pod ścianą butach. — Ludzie rzadko dojrzewają do decyzji, które podejmują. Najważniejsze jest to potem... Wziąć odpowiedzialność za swo- jąnieodpowiedzialność. Jak zareagujesz, kiedy widzisz, że może nie dasz rady... że ci się sypie to, co miało być takie proste. Dwa lata temu błogosławiłem małżeństwo, które nie przetrwało mio dowego miesiąca. Mąż zdradził i żona powiedziała, że nigdy mu tego nie wybaczy. Może rzeczywiście nic by z tego małżeństwa nie było, a może byłoby cudowne. Nigdy się już tego nie dowie my. Tak samo ty się nigdy nie przekonasz, jakim mógłbyś być księdzem, jeśli nie zawalczysz. Pamiętaj, że największe zwycię stwo możesz odnieść tylko w walce z własnym zwątpieniem. Myślisz, że twoje bagno jest gorsze niż to na Golgocie? Że Pan Bóg nie może z tego wyprowadzić dobra? : ; Leszek potarł nerwowo czoło. — Wacek, miałem dzisiaj straszny sen. Śniło mi się, że za dzwoniła mi komórka w czasie rozdawania komunii i wysypałem komunikanty. Kiedy zacząłem je zbierać, zmieniały siew monety. Jak sądzisz, co to znaczy? — Że musisz odpocząć—Wacław się uśmiechnął.—Po przy jeździe położyłem się na tej kanapie i od razu zasnąłem. Nie wy obrażasz sobie, jakie bzdury mi się śniły. Reklamy w czasie mszy 145 i tak dalej. Może coś jest w tym domu. Nie przejmuj się — Grose wstał od biurka, podszedł do Leszka i klepnął go w ramię. — Roz mawiałem z proboszczem. Chciałbym, żebyś pojechał na wieś dc mojego kolegi. Byłem u niego pół roku, zanim tu przyjechałem On jest jak balsam dla duszy. To jest mój guru. Piotrek to kapłan gigant. — I wylądował na zadupiu? . . — No właśnie dlatego. Leszek kiwnął głową na znak zrozumienia, ale myślał już o czymś innym. — Wacek. — Tak? — Czuję, że Pan Bóg specjalnie postawił ciebie na mojej dro dze. Proboszcz to cudowny człowiek, ale nigdy nie mógłbym się przed nim tak otworzyć. Trzeba to uczcić. Przyniosę flaszkę i na pijemy się po szklaneczce. — Nie. Nie, Leszku. Proszę cię. Jeśli chcesz to uczcić, to lepiej choć przez miesiąc nie bierz kropli do ust. — Wacek, spokojna głowa, ja wtedy... to nie przez alkohol. Po prostu znalazłem się w ciemnym tunelu... to z czystej głupo ty, uwierz mi. Wydawało mi się, że jestem w piekle. Czułem ogień, a było ciemno. Nagle zobaczyłem maleńkie światełko i zacząłem wrzeszczeć: „Jezu, ratuj!" Była sobota. Postanowili, że do Kołomorza zawiezie ich Mac-kiewicz. To jakieś sześćdziesiąt kilometrów od miasta. Samochód Leszka nie był gotowy, lakiernik musiał go jeszcze spolero-wać. Przynajmniej Mackiewiczowi trochę grosza wpadnie. Za tydzień ma chrzciny Marysi. Wacław zapewnił Leszka, że pan Marek nic nie wie o całej sprawie. Nikt nic nie wie, poza proboszczem i Magdą. Rozmowa od początku zeszła na Marysię. Mackiewiczowie wzięli ją z pogotowia rodzicielskiego, w którym działają od roku. 146 0 trzeciej nad ranem policja przywozi dziecko i trzeba się nim zająć. Trzy miesiące temu przywieźli im Marysią. Jej mamusia, piętnastoletnia dziewczyna, nie chciała jej. Dla Mackiewicza dzieci były w życiu najważniejsze, choć swoje miał tylko jedno. Wy glądał trochę jak święty Józef, ale nosił przydymione okulary 1 miał brzuszek, którego tamten prawdopodobnie nie posiadał. Stał zawsze charakterystycznie podparty pod boki, jakby szyko wał się do krakowiaka. Kiedyś Krystyna Feldman zamówiła tak sówkę i ku jej zaskoczeniu zajechał po nią dobry znajomy — Mackiewicz. Spojrzała na niego, jakby zobaczyła ducha, i mówi: „O Jezu, święty Józef!" Święty Józef popłakał się ze śmiechu i potem przez miesiąc wszystkim opowiadał to zdarzenie. — Kiedy ksiądz pyta małżonków, czy zamierzaj ą przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, Pan Bóg nie mówi, jakie to ma być potomstwo, czy to mają być własne dzieci — Mackiewicz prowadził wykład z teologii rodziny dla swoich pasażerów. — Trzeba przyjąć każde dziecko. Jeśli małżeństwo nie ma dzieci albo ma ich niewiele, trzeba zapytać, jaki masz plan, Boże, w sto sunku do nas. Gdy Marysia do nas trafiła, od razu poczułem, że ta dziecinka u nas zostanie. Co ja wam będę mówił. Po prostu zwariowałem na jej punkcie. Znajomi mnie ostrzegali, żebym nie przesadzał z tą miłością, bo wywołam jakiś uraz psychiczny u Jędr ka. Jedynak będzie zazdrosny. „Zrozum, w jego życiu pojawił się konkurent". Ale gdzie tam. Jędrek oszalał na punkcie Marysi jeszcze bardziej niż ja. Kasia musi nam wyznaczać kolejki, kiedy kto przewija i karmi Marysię, bo się o to kłócimy. Wyobrażacie sobie? Mycie pupci na zapisy. Ha, ha... Czy ja mogłem się spo dziewać, że Pan Bóg na stare lata pobłogosławi mi dzieckiem? Potem zamilkli. Księża zatopili wzrok w majowych krajobrazach. Marek nie był jednak nawykły do ciszy i za swój obowiązek, na równi z prowadzeniem samochodu, uważał prowadzenie rozmowy. — Nie wiem, czy słyszeliście to, jak pijak mówi do alkoholi ka. „Słuchaj no, jak często pijesz? No, jaki musi być powód, żebyś się napił?" „Bo ja wiem — odpowiada. — Imieniny, uro dziny, rocznica, święto 3 maja, 15 sierpnia, jakiś mecz w telewi- 147 zji..." „Ee — mówi alkoholik —ja to piję tylko z dwóch powój dów. Jak pada deszcz i jak nie pada". I Marek, nie czekając na reakcje pasażerów, zagulgotałja indor. Groser, bojąc się, że to pierwszy dowcip z całej serii o pija-J kach, zmienił temat. — Ile ty na tej taksówce wyciągniesz miesięcznie? — Z łapy do papy... Wszystko zawsze oddaję Kasi, a onami| jeszcze nie powiedziała, że za mało. Musi starczyć. — No, ale tak na dzień? — naciskał, nie wiadomo dlaczego, j Wacław, bo sprawy materialne nigdy go nie interesowały. — Oj, różnie. Są dni, że dosłownie przywiozę dziesięć zło tych do domu... Wszystko zależy od kursów. Niestety, najbar dziej intratne kursy są do agencji towarzyskich. Klient nie liczył grosza, poza tym zwykle czeka się na niego, więc taksa leci' dodatkowo. W zeszłym tygodniu kumpel mówi do mnie: „Pan Bóg mi pobłogosławił i dał mi kilku boyków na basen". — Co? — spytał Wacław. — No klientów do agencji. Kumpel miał akurat komunię dziec ka. Cieszył się jak cholera. To są trudne sprawy. Co zrobić? Są takie zawody. Kelner na przykład. Gość zamówi golonkę w Popie lec, a on musi ją podać i jeszcze życzy smacznego. Ja przynaj mniej już nie mówię: „No, to powodzenia". Mackiewicz zreflektował się, że może posunął się za daleko. — A ty, Wacek, co, bryki sobie nie kupisz? — spytał, zmie niając temat. •:---' — Ee, ja nawet nie mam prawa jazdy. — Co za problem? Udzielę ci paru lekcji. Mam znajomości w dobrym ośrodku... No? — Nie, to nie dla mnie, muszę kryć się ze swoim bogac twem, żeby mi się parafianie do kieszeni nie doczepili — wywi nął się żartem Wacław. — Są sposoby. Znałem proboszcza, który dla zmylenia kupo wał samochody zawsze tej samej marki i w tym samym kolorze. — Zabawne — odparł Wacław. — A ja znam proboszcza, który cały czas miał jeden samochód, ale mu skradli tablice. Mu- 148 siał sobie sprawić nowe. Natychmiast się rozeszło, że kupił sobie nowe auto, tylko dla niepoznaki nie zmienił marki i koloru... Teraz skręcisz za wiaduktem, potem kilometr wiejską dróżką i jesteśmy na miejscu. Wjechali na asfaltówkę ciągnącą się między rozkwieconymi łąkami. Połowa maja. Pogoda cudowna. Ptaki śpiewały. Zajechali pod plebanię z czerwonej cegły z kamiennym cokołem. Marek zatrąbił trzykrotnie. Po chwili wyszedł Piotr. Kraciasta koszula, na głowie kapelusz. Wyglądał jak farmer z amerykańskiego filmu. Wacław nigdy nie widział go w tym stroju. Kończył rozmowę z jakąś kobietą. — .. .i nie martwić się, pani Pawlakowa. Pan Bóg widział, że wszystko, co stworzył, było dobre. Pokręciła głową i machnęła ręką. Zobaczywszy Wacława, powiedziała: „Pochwaluny" i wyszła z podwórka. — Powiedziałbym, że raczej wyglądała na oburzoną. Mac- kiewicz jestem... — Marek podał rękę gospodarzowi. — Witam, witam i zapraszam. Piotr... — Cybula uścisnął po kolei dłonie przybyłym. — Trzy światy mam z tymi kobietami. Pewno się namówiły, bo już któraś z rzędu przychodzi protesto wać przeciwko szafarzom. Ta do mnie mówi: „Księże probosz czu, to nie może tak być, żeby chłop komunię rozdawał". „Dla czego?", pytam., Ano, on tymi łapami w gnoju grzebie, a i—ksiądz Piotr zaczął naśladować Pawlakowa pokazującą kształty biustu — do baby się dobiera... Nie wiadomo, co robi". „Pani Pawla kowa — mówię — przecież ja też chodzę do ubikacji". Jęknęła, ale ten argument ją chyba usadził. „No, może trochę rzadziej"... — zacząłem j ą pocieszać, ale wtedy wy zatrąbiliście, tak że nauki o wcieleniu będę jej musiał udzielić następnym razem. — Słowo zasiane Skończyli męski podwieczorek — wędliny razem z plackiem — i wyszli przed plebanię. Wacław chętnie wypuściłby się na wieś. Prawie półroczny pobyt w Kołomorzu sprawił, że czuł się tu jak u siebie. Znał każdą dróżkę, kapliczkę przydrożną, lasy, jezioro. Rozpoznawał ludzi, a oni jego. Poszedłby zobaczyć, czy łazienka Burkietowej, jak go ostrzegał Cybula, „nie zmieniła jej tożsamości". Złapał się na tym, że tęskni nawet za Motylew-skim. Zapytał Piotra mimochodem, jak tam u Skwarków: nie chciał zdradzać, dlaczego akurat nimi się interesuje. — Wszystko w porządku, co dopiero dwa tygodnie temu pani Helena urodziła syna—zakomunikował Piotr. — Cały ojciec. Tatuś chodzi po wsi dumny jak paw. Tak kochającego małżeństwa tylko sobie życzyć. Maj, więc oni z wózkiem prawie codziennie. Piękny widok. Zboża rosną, Skwarkowie roznoszą miłość po Kołomorzu. No i pani Dagmara też na ostatnich nogach. U mnie we wsi wyż demograficzny. Chłopy się biorą do roboty. Tylko powołań nie mam — Piotr rozłożył ręce w geście bezradności. — Gdyby tak w kurii brali pod uwagę, ile urodzin w parafii, to byśmy byli wzorcem. Aha — Cybula machnął ręką—tylko że mi złodziej grasuje. Nie ma dwóch zdań, że tamte pieniążki to on ci świsnął. Mi ostatnio zniknął mój ukochany kodak. Koniec z kluczykiem pod doniczką. Zobaczcie, jaki zameczek sobie zafundowałem... Wskazał w kierunku werandy. Wszyscy kiwnęli z uznaniem, ale na wiarę, bo nikt nie poszedł się temu przyjrzeć. 151 — Ostatnio ogłosiłem w kościele, że jak ten lis jeszcze ra się zbliży do mojego kurnika, to uderzę w dzwony i liczę, 2 parafianie mi go upolują — uśmiechnął się chytrze. — Mam na dzieję, że to dojdzie do tego gagatka. Waeł&wprzytaknął. Może me jest z nim tak źle. Lepszy złodziej niż skleroza. Rzucił znaczące spojrzenie Mackiewiczowi, Trzeba jechać. Odwiedzi wszystkich następnym razem. Dziś spieszył się, by o dwudziestej odprawić majowe u Braci Męczenników. Umówił się na nocną Polaków rozmowę za miesiąc, gdy przyjedzie po Leszka. — No to, Piotrku, przekazuję ci to kruche naczynie. Chcę, żeby za dwa tygodnie ważyło dziesięć kilo więcej i było odstre- sowane. Miał po to jechać do Księżówki w Zakopanem, ale to jest ksiądz bardzo oryginalny... Leszek słuchał słów Wacka z uśmiechem i zakłopotaniem. Nie był pewien, czy proboszcz z Kołomorza zna się na dowcipach. Co prawda, podobnie jak Wacek, nakazał mówić sobie per ty, więc pewnie i dowcip ma ten sam. „Wszyscy księża są braćmi. Jeśli się nie godzisz na to, będę ci mówił per synu" — oznajmił mu na wstępie. Mackiewicz załadował do bagażnika dwie palety świeżych jaj i połeć szynki na chrzciny Marysi. Kasia się ucieszy. Chemia kupowana w markecie całkiem już im zbrzydła.. Szybko się pożegnali i czerwone audi na klaksonie wyjechało sprzed plebanii. Zostali sami. Piotr, który od biedy mógłby zagrać Ursusa w Quo vadis, i Leszek nadający się do roli Adama Małysza na diecie. — Mamy trzy godziny do majowego — stwierdził Cybula. — Może przejdziemy się po moich włościach? Czternaście wio sek, dwa kościoły i jedna kaplica. Dusz trzy tysiące. Magnat ze mnie, co? Piotr gwizdnął i podbiegło do nich uosobienie nierasowości. — To Aron, pies o biblijnym rodowodzie, chociaż w genach mu się coś pomieszało. Pies ponoć zawsze się upodobnia do swego właściciela czy 152 na odwrót, ale w tym wypadku ta reguła się nie sprawdzała. Jedynie biała plama pod gardzielą Arona przypominająca koloratkę była znakiem wspólnoty pana i jego psa. Weszli w aleję wierzb, między którymi kwitły krzaki głogu. Z jednej strony zieleniło się zboże, z drugiej ciągnęło się pastwisko. W odległości kilometra horyzont pokrywał las. — To mówisz, że miasto cię zmęczyło... — rozpoczął ksiądz Piotr. — Ja? — przestraszył się Leszek. — No, to znaczy, Wacek tak twierdzi. I słusznie. Tylko wa riatów miasto nie męczy. Leszek odetchnął. Już się bał, że Piotr został o wszystkim poinformowany i przystępuje do operacji bez znieczulenia. — Wacek mówił mi, że jesteś jak balsam dla duszy i radzisz sobie w każdej sytuacji — wyrecytował, by przejąć inicjatywę. — Wacek miał zawsze poczucie humoru. Znasz kogoś, kto sobie radzi w każdej sytuacji? — Jak na razie, nie. Cybula schylił się po kij, by rzucić go Aronowi. Wyrwał też dorodną pokrzywę i zaczął nią biczować lewą rękę. — Coś mnie ostatnio łupie w łokciu — wyjaśnił lekko prze rażonemu Leszkowi. — Nie ma się co bać, życie samo zadba, żebyś upadł na tyłek. Na samo dno. Bezsilność to piękna spra wa. Życie co jakiś czas nas przerasta. Urwał i przystanął nad pulsującym kopczykiem ziemi. Patrzył, jakby za chwilę miał pojawić się kret. Zaraz przybiegł Aron i zaczął obwąchiwać kopczyk, więc Piotr zrezygnował z dalszych obserwacji. Ruszył i, utopiwszy wzrok w horyzoncie, odezwał się jakby z innej rzeczywistości: , •>. — Nie bój się bezsilności, ona jest mądrością ludzi przewi dujących. Smutku też się nie bój. Jest jak wiatr, jak nitka babiego lata, jak cień Heraklita na płynącej rzece. Pozostanie ci zgoda na wszystko, skarb, który zmieścisz w wyciągniętej dłoni żebraka — Cybula spojrzał, jakby czekając na dowody uznania. — To Elegia franciszkańska Brandstaettera. Piękny wiersz, dlaczego dziś nikt się nie uczy wierszy na pamięć? ,;> . ,.•_.-,.,... 153 Uśmiechnął się do Leszka. Ten z zakłopotaniem odwzajemni uśmiech, nie wiedząc za bardzo, co powiedzieć. — Ale i tak nie zawsze potrafię się pogodzić — Piotr konty nuował swój monolog. — Przepraszam cię za ten sentymenta lizm. Pomyślisz, wariat, ledwo w pole wyszli, a ten już wiersz zasuwa. — Coś ty, zaimponowałeś mi — rzekł Leszek nagle ośmielc ny. — Zawsze mi powtarzali, że księża na wsi chamieją. Brataj się z ludkiem Bożym, a ty... — Jest coś takiego, ale ja akurat na wsi zacząłem czyta poezję. Przedtem byłem na nią nieczuły. To moja samoobron: Bez zakładania blokad — znowu się uśmiechnął. — Widzisz, jec ni z samotności piją, drudzy szukaj ą kobity, a ja zacząłem czyta wiersze. — Ty i samotny? Wacek mówił, że przewijają się przez twe ją plebanię tabuny ludzi — spytał zdziwiony Leszek. — Tak mówił? Biedaczek, chciał mi zrobić przyjemność., On ma o mnie takie dobre zdanie. Od strony lasu zbliżał się do nich wóz. Po chwili chłop wstrz) mał przed nimi konia. — Prrr!... Pochwaluny. — Szczęść Boże, panie Jadwisiak. My do lasu na space Komary nie gryzą? — Jak się napiją, nie gryzą. A może tych, co na spacer chc dzą, gryzą. Nie wim, nigdy żym nie spacerowoł. Chyba, że prze ślubem. Proboszcz się uśmiechnął, tak łatwo dał się złapać. Chłop mówić o spacerze. — To jak, panie Jadwisiak, pozwoli pan synowi iść na te kurs lektorski? — Proboszcz wi, że jo do Kościoła jak najbarzy, ale syna ni dom. Robota na polu, gdzie łun do ołtarza? Od tego jest ksiund; Łun niedługo do żeniaczki, a bydzie za ministranta robiuł. Jadwisiak jakby od niechcenia obrzucił Leszka badawczyi wzrokiem. Piotr wychwycił to spojrzenie i stwierdził, że nie m sensu przedłużać rozmowy, bo i tak nic to nie da. — No trudno. Szkoda, bo chłopak ładnie czyta, mógłby jesz cze się podszkolić i na aktora pójść. — Tero proboszcz powiedzioł. I niech łun to usłyszy, to mu się w łbie poprzewraca. — Będzie, jak pan chce. No, nie zatrzymuję, z Panem Bogiem. — Z Bogiem. Wio! — wrzasnął Jadwisiak i wóz ruszył. Le szek spojrzał zakłopotany na Piotra. — Na kolana przed proboszczem nie padają— odezwał się. Cybula długo nie odpowiadał. — Kiedy tu przyszedłem, myślałem, że takiej Polski już nie ma. Jest się samemu i nie można nikogo do niczego tu przeko nać. Chcą mieć krótką mszę, ładny pogrzeb i cześć. Zapropono wałem, że będę jego syna raz w miesiącu zawozić na dwie go dziny kursu. Chłopak ma zainteresowania, chce się oderwać od ziemi. No, to słyszałeś. Panicznie się boją, żebym im czasami go do seminarium nie urobił. Wedle nich w kościele mogą być tylko ksiądz, organista i kościelny. Trzeba mieć ogromną miłość, żeby kochać tych ludzi. — Siedzisz tu tylko po to, żeby miał ich kto pochować po katolicku? Piotr zadumał się na tym pytaniem. Westchnął. — Może to najważniejsze zadanie kapłana, przeprowadzić człowieka na drugą stronę. Dać mu nadzieję, że ktoś tam na niego czeka. . Uszli kawał drogi w milczeniu. — Coś mi się tam jednak udaje — odezwał się Cybula. — Zebrałem ze wszystkich wiosek trzydzieści osób i stworzyłem grupę biblijną. Oczywiście, to tylko młodzi ludzie, starzy nie przyj dą za skarby. „Jak ktoś jest porzundny i chodzi do kościoła, to mu starczy. My się tu narobimy, nie tak jak w mieście. Zimi nie oszukosz. Tu trzeba robić, a nie godać. Niech ksiądz ściunga tych, co nie łażą do kościoła". Ponad normę to się można Panem Bogiem interesować chyba za karę. Starym mogę tylko nie prze szkadzać. Jedyna szansa to ta garstka młodych. Może w nich zakiełkuje ziarno. — Nie załamałeś się? ;\ — 155 — Nie powiem, żebym nie miał pokusy stąd uciec, ale jakoi sobie radzę. Jak to mówią: upokorzenie to początek drogi du chowej. Poza tym, widzisz, ziemia piękna, jak nigdzie, więc spro- wadzam tu moją starą gwardię. Przyjeżdżają ludzie z grup oazo- wych, biblijnych. Z AA też przyjeżdżają. Nie, nie narzekam. Koledzy przywożą tu swoją młodzież i tak się kręci — kontynu ował Piotr. — Jutro ci pokażę ośrodek dla młodzieży, który proj wadzi ksiądz Franek ze Zbawiciela. Znasz go? Dwa lata temu wydzierżawił starą chałupę z pięcioma hektarami lasu. Dla mło dzieży to istny raj. Jeziora w pobliżu. Non stop ktoś tu siedzi. To ich dom. Franek w tę puszczę ładuje wszystkie swoje pieniądze. Super flua oddaje młodzieży. Wiesz, co to są super flucf! Leszek pokręcił przecząco głową. — Pieniądze księdza, które pozostają mu po zaspokojeniu godziwych potrzeb. No więc Franek chce tu zrobić taką małą Jamna. Słyszałeś o Jamnej? — Yhmm — Leszek kiwnął głową. — Góra to niezły aparat. Dostał kawał budy, z którą wieś nie wiedziała co zrobić, i proszę. Teraz stoi tam kilkanaście domów. Z niczego — ksiądz Piotr pokręcił głową. — Jak on to, cholera, wszystko wyczarowuje? Chociaż wrogów mu nie brakuje. Doszli właśnie do lasu. Pod okazałym dębem leżała sterta śmieci. Puszki, plastikowe butelki, potłuczone szkło i tapczan, z którego wystawały dwie sprężyny. — Gdzie ci ludzie mają rozum... — westchnął Cybula. — Cholera, te komary nas zeżrą. Bez „ofifa" nie da rady. Nie wiem, czemu te komary nie żrą chłopów. Wracamy. Była ósma, kiedy po majowym zasiedli do kolacji. Od ilu to już lat majowe było dla Leszka abstrakcją. Tu, kiedy w czasie Chwalcie łąki umajone przymknął oczy, widział maki i chabry. Czuł zapach traw. Majowe na wsi. To zupełnie coś innego. Piotr przeżegnał się i wskazał najedzenie. 156 — Jedz i mów. Ja już odkryłem przed tobą swą duszę. Ra dzę ci spróbować białej, póki gorąca. Nie krępuj się— zachęcił Piotr, przegryzając wędlinę. — Wacek nic ci nie mówił? — spytał niepewnie Leszek. — Nie. Tyle, że lekarz nakazał ci odpoczynek, bo inaczej się zajedziesz. Masz tu nabrać sił. Wal szczerze. Tu jest wieś. — Co tu powiedzieć? Po prostu, nie dałem sobie rady jako katecheta. Codziennie iść do szkoły i mówić o sprawach, które młodych nie interesują. Koszmar. Rozmawiałem z kolegami z ro ku, którzy też uczą, ale oni sobie jakoś dają radę. Stwierdziłem, że tylko ja jestem taki nieudacznik. Przestałem więc pytać. Mój strach był coraz większy, aż mnie to przerosło. Leszek próbował powiedzieć wszystko, nie wdając się w szczegóły. Potem spuścił wzrok i zamilkł. Zaczął zaplatać frędzle starej serwety. — Nic, tylko pustka i ciemność. Ty masz też czasem takie stany? — Czasem mam... Ktoś powiedział nawet, że wiara bez zwąt pienia jest martwa. Ważne, by to zwątpienie cię nie przygniotło. Wiara i wątpliwości są jak białe i czerwone ciałka krwi. Tak — Piotr kiwnął głową i przegryzł chleb. — O Boga trzeba walczyć. 0 siebie, o bliźniego. — I tobie się zawsze chce? — Nie zawsze... Kiedyś nie chciało mi się prawie przez mie siąc. Piotr zaczął temat, ale zrezygnował, uznawszy, że chwila jeszcze nie dojrzała. — Słuchaj, Wacek mi mówił, że kiedyś byłeś na świetnej pa rafii. Dlaczego wylądowałeś na tym zadupiu? — spytał zacieka wiony Leszek. — Tak to po wierzchu wygląda. U nas księdza się degraduje 1 nagradza parafiami. Duża parafia—duże pieniądze, mała para fia — małe pieniądze. — Ale za co cię ukarali? Piotr spojrzał na Leszka, jakby się zastanawiając, czy opowiadać mu o sprawach, od których sam chciał uciec. — Najważniejsze, czy cię szef lubi, czy nie. Albo ktoś z jego dworu. Reszta to detale, które można dorobić. Pamiętaj, że księża to najbardziej plotkarskie środowisko, gorsze niż stare panny. Po wiesz coś dowcipem, a tam już w kartotece wszystko na serio... Nie, nie, kiedy indziej ci to opowiem. W każdym razie, kiedy przy szedł wyrok, ziemia, po której stąpałem, stała się jak ruchome piaski. Z dnia na dzień straciłem prawie wszystkich kolegów wśród księży. Byłem jak zapowietrzony. Uratowali mnie świeccy. Na mówili mnie, żebym się bronił. Poprosiłem biskupa o rozmowę. Wysłuchał i, nie odpowiadając mi na żadne pytanie, powiedział: „Proszę przekroczyć ten próg". I przekroczyłem. W seminarium wmontowująw ciebie przekonanie, że przez biskupa przemawia Bóg. Cybula umilkł na moment. — Tu i tam robiłem to samo, a owoce są całkowicie różne. Tam ludzie prześcigali się w zaangażowaniu, tu kompletna bryn dza. Tam cudowny dekanat, tu grupa obcych sobie ludzi. Czy w jednym miejscu jestem bardziej prawdziwy niż w drugim? Przez chwilę skupili się najedzeniu. — Co ty robisz, żeby nie zwątpić w Kościół? — Codziennie czytam Biblię. Stary i Nowy Testament. Tam jest wszystko. Niektórzy mówią o mnie: protestant. Może coś w tym jest. Uważam, że jeśli człowiek zamieszka w Biblii, nigdy nie będzie bezdomny. Biblia daje ci wolność, odziera cię z naiwnoś ci. Daje ci miarę rzeczy. Smutku i radości. A ty czytasz, Leszek? — Na pewno nie tak jak ty. Nie zbudowałem jeszcze z siej domu dla siebie. Piotr pokiwał głową ze zrozumieniem. — Gdy założyłem tu grupę biblijną — ciągnął — pierwszym tekstem, którym się zajęliśmy, był List św. Jakuba. „Za pełną ra dość poczytujcie to sobie, bracia moi, ilekroć was spotykają różno rodne doświadczenia". Dochodziła prawie dwunasta, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Stanęła w nich zapłakana córka Lewandowskich. — Przepraszam, że tak późno, ale u mamy było pogotowie... Lekarz powiedział, żeby przyjść po księdza — dziewczyna roz płakała się na dobre. — Widziałam, że światło się pali... — Choćby się nie paliło, zawsze tu stukaj — Cybula przytulił dziewczynę i pozwolił jej się wyszlochać. — Poczekaj chwilkę, zaraz jedziemy. ; Poszedł po paramenty. Wychodząc, już w drzwiach, rzekł do Leszka: — Nie czekaj. Idź spać. I pamiętaj: „Noc po to w sercu czło wieka zapada, by na jego dnie zajaśniały gwiazdy". Jutro niedziela. Rano Piotr poprosił Leszka, by odprawił mszę świętą o dziewiątej. Sam miał wygłosić kazanie. Wiedział, że to nie jest ot tak, powiedzieć kazanie na wsi. Potem będzie musiał pędzić na następną mszę do Palesia. Dwa miesiące temu zmarł tam proboszcz i teraz księża z dekanatu do czasu mianowania nowego jakoś sztukują. Miejscowy lud Boży bez zdziwienia przyjął Leszka przy ołtarzu. Byli przyzwyczajeni, że u proboszcza często jakiś miastowy ksiądz siedzi. Bo inaczej jakby zdołał wszystkie msze obsłużyć? Organista walił w klawisze z taką mocą, a ludzie tak głośno śpiewali, że Leszkowi wydawało się, iż nikt nie usłyszy jego głosu. W ławkach siedziały prawie same kobiety, kilku staruszków i para młodych ludzi, którzy od razu rzucili mu się w oczy na tle ogorzałych twarzy miejscowych. Mężczyźni stali wianuszkiem pod chórem. Już po rozpoczęciu weszła kobieta, stanęła obok drugiej ławki i ze złością zerknęła na siedzących tam zamiejscowych. Przysiadła na boku. Wstając po pierwszym uklęknięciu, tak wydatnie zaczęła pracować tylną częścią ciała, że siedzący z drugiego krańca człowiek pod naporem musiał wyjść z ławki. Po mszy, kiedy kościół opustoszał, Leszek dostrzegł na ławkach numerki. Rozejrzał się po kościele. „Musi mieć jakieś dwieście lat". Wyraźnie się sypał. Drewniane ławki, gdy się im bliżej przyjrzał, zżarte przez korniki, miały strukturę pumeksu. Polichromie w prezbiterium pokrywał malowniczy grzyb. Poszedł na plebanię, usiadł na werandzie. Wystawił twarz do słońca. -'• i Piotr wrócił z Palesia po drugiej. — Nie zagłodziłeś się na śmierć? Gosposia wszystko zosta wiła w lodówce. Trzeba było sobie podgrzać obiad. Leszek pokręcił głową. Nie miał ochoty najedzenie. Mimo to Piotr poprowadził go do stołowego. — Jak tam poszło? — spytał, rozkładając talerze. Leszek wzdrygnął ramionami. — Było OK. Tylko na początku myślałem, że mi serce wy skoczy, jak wszyscy huknęli. Boże, jak ci ludzie śpiewają. My ślałem, że głosu nie wydobędę. Ale te twoje baby nieźle się pcha ją. Byś ty widział. Przyszła taka jedna i przepchnęła tyłkiem całą ławkę. Piotr roześmiał się ubawiony. Przynosił z kuchni półmiski. Leszek chodził za nim, nie mając lepszego pomysłu. — Napatrzyłem się na to dosyć. Po prostu ławki w kościele są płatne i co rusz się zabłąka jakiś zamiejscowy, który o tym nie wie. — Płatne? — rzekł z niedowierzaniem Leszek. — Nie wiedziałeś o tym? O Boże, w ilu parafiach to jeszcze funkcjonuje. — Myślałem, że znieśli to po soborze. — Tutaj za bardzo nie wiedzą, że był sobór. Chciałem to zmienić, ale nie dałem rady. Zrobiłem nawet ankietę, czy ławki mają być płatne, i przegrałem. Tylko siedem osób napisało, że mają być darmowe. Uznałem wyniki ankiety, ale powiedziałem ludziom, że to jest wbrew mojemu poczuciu tego, czym jest Kościół. Raz na jakiś czas przychodzą tu na mszę pacjenci z po bliskiego sanatorium. Mówię: „Ustąpmy chociaż chorym". To mi Maruszczak powiedział: „Proboszcz tak godo, a ja tu zapier dalam cały dziń, a tyn pacjent bydzie udawoł chorobę, a se loto w te i we wte. I un mo w kościele siedzieć, a jo mom stać? Jak se to proboszcz myśli?" Mówię, że to są przecież ludzie chorzy. „Tyn z tą czerwoną i zieloną głową to jest chory? Proboszcz, un jest makierant". — Niezły aktor z ciebie. Świetnie ich naśladujesz — Leszek pokręcił głową z podziwem. — Bo ja wiem, czy naśladuję? Ja już chwilami mówię jak 160 oni. Akurat ich język autentycznie pokochałem. Lubię ten za-śpiew. Język jak każdy inny, angielski, francuski. Zawsze lubiłem się uczyć języków obcych. Tylko ich mentalności nie mogę przyjąć, ten cały kontekst socjologiczny, za przeproszeniem, jest silniejszy niż Ewangelia. Raz im się sprzeciwiłem. Chcieli, żebym wywieszał listy ofiarodawców. Przekonywałem: „Na litość Boską, w Ewangelii jest napisane: niech nie wie lewa ręka, co czyni prawa". To mi Pawlak odpowiedział: „Łe, proboszcz znowu z tą Ewangelią". „Trudno darmo, panie Pawlak, za cenę mojego odejścia: nie zgodzę się. Bo to jest wedle waszej mentalności: »tyn dół, tyn nie dół, jak tyn nie dół, to ja tyż nie daje«". Mówię ci, ręce opadają. Jedna potrafiła sprawdzić ministrantowi w skarbonce, ile ludzie przed nią na kolędzie dawali. I potem mi mówi: „Tyn od Bąka dół złotówkę. Jo dałam dziesińć". Leszek zastanawiał się chwilę i rzekł: — Ale w końcu tak źle nie może być, skoro nawet szafarzy mianowałeś. — Dwóch na trzy tysiące; i to po jakich bojach. Ale pewnie, nie jest źle. Nawet potrafią pasterkę odprawić. ; Leszek spojrzał zdziwiony. — No tak, bracie, jak na święta zasypało i nie mogłem doje chać, to ludzie sami zaczęli i się rozniosło, że rewolucję robię. Ale co ja im kładę do głowy, jakie to ważne, żeby świeccy rozda wali komunię, że Eucharystia nie jest własnością księży, że to nie z braku czasu i księży chcemy świeckich szafarzy... Nawet moi niektórzy koledzy traktują ich jak dopust Boży. „Takich to cza sów żeśmy dożyli, że świeccy komunię muszą rozdawać". Nic z tego nie rozumieją. No, a powiedz, kim byśmy byli, gdyby nie to, że codziennie bierzemy w te swoje niegodne łapy Pana Boga i rozdajemy Go ludziom. Jak inaczej świeccy mają zrozumieć, że oni też mogą nieść Jezusa? „Profanacja", jeden mi powiedział, tak jakby Pan Bóg sam się wśród bydląt nie położył. Piotr pomimo rozmowy sprzątnął już ze swoich talerzy. Leszek jednak nie potrafił jeść, ani gdy mówił, ani gdy słuchał. — Dobra, już nic nie mówię, bo ci wszystko wystygnie. Pójdę zaparzyć kawę, a ty dokończ. ^ n- -..>:~ , • _ ;, 161 Po chwili zapadli się w fotelach, które z pewnością miały po sto lat. — Sądzisz, że już tak do końca życia tu będziesz? — spytał Leszek. Piotr wpatrywał się w muchę wykonującą nerwowe biegi wokół cukiernicy. — Nie wiem. Przestałem już planować swoje życie, bo to jest zabójcze. Niełatwo wyjechać z naszego Sybiru. Jeden miał nie dawno propozycję, żeby wrócić do miasta, ale odmówił. Stwier dził, że już nie ma sił, nie ma do czego wracać. Coś jak misjonarz. Hmm—westchnął Cybula.—Myślę, że to taki stan między zgorzk nieniem a miłością. Niby nie masz porozumienia z tymi ludźmi, a czujesz, że cię jakoś kochają. W zeszłym roku zastępował mnie przez miesiąc kolega. Po powrocie doszło do moich uszu, że niby był fajny, ale to nie to, co proboszcz. To jest ich wyznanie miłości. Wacka dziwnie od razu przyjęli, ale on jest wyjątkowy. Ma coś w tych niebieskich ślepiach, że ludzie mu tak od razu ufają. — A ten proboszcz, co zmarł w Palesiu. Przyjaźniłeś się z nim? — spytał Leszek. — Nie za bardzo. To był samotnik. Po śmierci więcej o nim mówią niż za życia. Zmarł w trakcie kazania. Podobno był bardzo przejęty. Mówił, że św. Piotr jako pierwszy papież nie kazał swo im podwładnym „wyczyścić teczek" i dlatego mamy do dziś w Bi blii opis jego zaparcia się przed sprzątaczką świątynną. „Człowiek jest istotą grzeszną i rzeczą ludzką jest upadać. A ja jestem pierw szym grzesznikiem między wami". Mówił chaotycznie i parafianie nie za bardzo rozumieli, co chciał powiedzieć, a on chciał się przed nimi wyspowiadać, coś w nim pękło. Potem nie mógł już wydo być z siebie słowa. Zdołał jeszcze tylko powiedzieć: „Grzechy Dawida pozostały w Biblii i czytamy o nich: oto słowo Boże". Wykrzywił się, schwycił za serce i upadł. Śmierć przy ołtarzu. Ludzie wiedzieli, że proboszcz słabuje. Bywało, że tydzień, dwa się nie pokazywał. Zbierali się wtedy i modlili się o jego zdrowie. Po pogrzebie pojawiły się jakieś głosy, że to nie z powodu słabego serca nie wychodził z plebanii. Pięknie powiedział na pogrzebie biskup: „W obliczu jego śmierci lepiej rozumiemy jego życie". 162 Po chrzcinach Marysi u Mackiewiczów pozostało co nieco, wiać sprosili paru gości, żeby nadrobić imieniny Katarzyny, które w tym roku oficjalnie odwołali. Przyszła Sabina, koleżanka z liceum, która miała zakład fryzjerski; Heniu z żoną Jadwigą, właściciele hurtowni napojów, oraz Wiesiek taksówkarz. Zaprosili też Edka, szafarza w parafii Braci Męczenników. Edek był stolarzem i specjalizował się w wykończeniówce mieszkań. Oprócz tego oprawiał obrazki. Przyniósł właśnie Mackiewiczom w pięknej ramie ich zdjęcie ze spotkania z Papieżem. Pamiątka zeszłorocznej pielgrzymki do Rzymu. Przedmiot dumy. Mama Marka ze łzami w oczach patrzyła na to zdjęcie. „Synku, ty święty musisz być, że tak blisko Papieża się dostałeś". „Ech, mamo, do tego nie trzeba być świętym. Przecież Ali Agca też ma zdjęcia z Papieżem". Śmiał się jak z dobrego dowcipu, ale sam był wzruszony, gdy patrzył na siebie obok Jana Pawła. Razem z Kasią. Papież położył rękę na j ej głowie. Maj ą przy sobie drewnianą figurkę Świętej Rodziny, którą im przywiózł z Ziemi Świętej znajomy franciszkanin. To tej figurce, twierdził Mackiewicz, zawdzięczali Marysię. Przecież wtedy nie wiedzieli jeszcze o jej istnieniu. Sabina z Heniami i Wiesiem znali się z poprzednich imprez. Edek wymagał w tym gronie prezentacji. — To jest Edziu, nasz szafarz nadzwyczajny —- powiedział Mackiewicz z entuzjazmem w głosie. Wieśka ta wiadomość wyraźnie sprowokowała. — Jak mówisz? Kaflarz? — Szafarz — wyjaśnił Edziu ze spokojem, ignorując prowo kację. — Edziu rozdaje komunię — próbował naiwnie tłumaczyć Marek, który nagle stracił swój taksówkarski instynkt i nie wie dział, do czego zmierza kolega. — Te chipsy, tak? — nie ustępował Wiesiek. — To już się księżulkom nawet tego nie chce robić? Marek, chcąc przerwać żenujące dowcipy kolegi, zachęcał do zajęcia miejsc. 163 Kupił na dzisiejszą okazję, co prawda, jedynie butelkę Sophi ale wiedząc, co przynieśli goście, szarżował z ofertą. Usiedl Alkohol powinien oczyścić atmosferę. Wiesiek jednak nie usti pował. Nagle zobaczył przestrzeń dla swoich antykościelnyc fobii. Obecność Edka podziałała na niego jak majowe pyłki ii alergika. Dążył do konfrontacji, wytaczając działa największeg kalibru. „Boga nie ma, bo inaczej nie byłoby zła i chorób na świt cię" — powiedział na wstępie. Następnie oświadczył, że Pism święte to najbardziej krwawa księga, jaką napisano w dziejąc ludzkości. Kiedyś próbował je czytać, ale nie lubi czerniny. Póz niej wymienił cały katalog księżowskichprzestjpstw^Wszysc księża to pedały i cwaniaki, którzy na swoje próżniactwo zbier ją od naiwnych pieniądze. Ludzie umierają z głodu, a oni się to pią w bogactwach". Zadawał pytania i sam sobie na nie odpoj wiadał. „Po cholerę te monstrancje ze złota? Sprzedać i biednj rozdać. Ile szpitali by można za nie wybudować. Monstrancje powinny być drewniane, tak jak było na początku w Kościele". Nagle stał się reformatorem doskonale orientującym się w początkach chrześcijaństwa. „Nie rozumiem, po co te zakonnice się tyle modlą. Jak chcą pomagać biednym, to niech pomagają, ale po co te paciorki od rana do wieczora? Niech idą do biedaków, tak jak Matka Teresa". — Wiesiek, co ty za głupoty opowiadasz? — wszedł mu w końcu w słowo Marek. — To Matka Teresa się nie modliła? Przecież zawsze powtarzała, że gdyby nie modlitwa, to by nie miała sił pomagać biedakom. — Ja tam ludzi kocham i pomagam im bez modlenia — od parł nieprzekonany Wiesiek. Tym razem nie wytrzymała Kasia: — I ty, Wiesiek, mówisz, że jesteś dobry? To po co ludzi obrażasz? Heniu widząc, co się święci, wtrącił się do dyskusji. — Słuchajcie, my tu chyba nie przyszli na radę parafialną? Nalej po jednym, Marek, i zmieńmy temat. Marek, korzystając z sytuacji, poszedł po lód. Edek pod po- 164 zorem udania się do toalety też wstał od stołu. Po chwili spotkali się w kuchni. — Przepraszam cię, nie wiedziałem, że to taki kawał chama. Tak go jutro opieprzę... — kręcił głową Mackiewicz. — Daj spokój, to biedny człowiek. Nie widzisz, że coś go gryzie? To jest dla mnie błogosławiony dzień — Edek uśmiech nął się od ucha do ucha. — Dotychczas wszyscy się zachwycali moim wyborem. Teściowa to myśli, że ma w domu półksiędza. Trzeba, żeby ktoś mnie sprowadził na ziemię. Do kuchni wszedł Wiesiek. ,. . - > — Co tam szepczecie? Jak tu się tego gnojka pozbyć, nie? — Ależ skąd, panie Wiesiu, my tu pana kochamy — rzekł Edziu, chwytając go serdecznie za ramiona. Wiesiek nie wie dział, jaką zrobić minę, ale po sekundzie rozpromieniał. — Jaki „panie"? Wiesiu jestem. Dalej, idziemy się napić bru- dzia. Taksówkarz ujął szafarza pod łokieć i wyprowadził do pokoju. Mackiewicz wzniósł oczy do nieba, odetchnął głęboko, jakby spuszczał powietrze z dętki. „A lew z jagnięciem będą się pasły na jednym pastwisku". Gołąbek pojechał do swego brata Stanisława na zaległe imieniny. Groser został sam w parafii i miał być czujny na dzwonki do biura parafialnego. Cały dzień dla siebie, to znaczy na skończenie opowiadania, które już dwa tygodnie temu powinien wysłać do „Live". Godzina mijała za godziną. Szło mu jak krew z nosa. Wszystko bez sensu. Temat, na który ochoczo zgodził się pisać, niespodziewanie zaczął go przerastać. Problem winy i kary —jeszcze do niedawna tak dla niego czytelny — zaczął się rozmywać. Pisał opowiadanie z kluczem. Wtajemniczeni bez trudu powinni się domyśleć, o kogo chodzi. Był to temat kontrolny na każdych imieninach. Od dawna nie lubił dokumentu. Kiedy pisał czystą literaturę, zawsze mógł wszystko zrzucić na karb 165 153 swej wyobraźni. Nie chciał nikogo oskarżać. Część tekstu do przeczytania Gołąbkowi jeszcze przed jego wyjazdem. — Czyta się nieźle, ale przydałoby się więcej pozytywów Taak. Ludzie pragną nadziei — usłyszał przy śniadaniu. — Pozytywy będą, ale później. Najpierw muszę wprowa dzić do piwnicy, żeby zapalić światło. Inaczej nikt nie zauważy, że ono się pali. — Uważaj, żebyś nie wpadł do katakumb — przekomarzał się Bronisław. — Żyjemy w świecie zastraszonego chrześcijań stwa. Więcej światła, jak mówił na łożu śmierci Goethe. Idź r łąki umajone, synku. Mamy maj. Jesteś księdzem katolickim. — Katolik potrafi się śmiać w piwnicy. Przy świeczce. To jest dla mnie humor chrześcijański. „Chociażbym chodził ciem ną doliną..." — Wacku, zrobisz, jak uważasz, ja wyraziłem tylko swoje odczucia. Zgadzam się, że bycie pisarzem katolickim to coś wię cej niż umiejętność pisania i wiara w Matkę Boską, ale nie szar żuj. Nie piszesz dla krytyków literackich. I pamiętaj, żebyś ko muś nie zaszkodził. Taak. Znasz to ludowe powiedzenie: „Słowo napisane — nieszczęście zasiane". Wacław podziękował za opinię i rady, które niestety wywołały jego dzisiejszy paraliż. Siedział przed komputerem i już sam nie wiedział, czy iść do piwnicy, czy na łąki. Na ekranie pokazywały się jego myśli, toporne jak kloce drewna. Około czternastej wydrukował tekst. Włączył muzykę i zaczął czytać. Po paru minutach skończył, przedarł wydruk na pół i wrzucił do kosza. Zadzwonił telefon. Przeczuł bezbłędnie, że zaraz przez słuchawkę wleje mu się głos naczelnego „Live". — Jedno słowo. Masz? — Nie. — Nie żartuj, jeszcze nigdy nie nawaliłeś. Czy już na nikogo, kurna, nie można liczyć? Czytelnicy czekają na twój głos. Zapo wiedzieliśmy cię. Wiesz, że tą sprawą żyje cały kraj. — Mój głos leży w koszu na śmieci. — Co?! '>': — Podarłem maszynopis i wrzuciłem do kosza. 166 — Kichać na maszynopis, chyba nie zmazałeś tekstu w kom puterze? — Ważniejsze, że nacisnąłem delete w głowie. Przepraszam cię, Tadziu, że nawaliłem, nie mogę wbrew sobie. Co zdanie, mam wątpliwość. — Czyś ty zwariował? Przecież nie piszesz konstytucji, tylko tekst, o którym za tydzień nie będzie pamiętał pies z kulawą nogą. Wysłuchał jeszcze paru zdań, z początku kokietujących i zachęcających, potem coraz bardziej obraźliwych, i odłożył słuchawkę. „Boże, chcę wraz z Tobą wschodzić nad dobrym i złym. Nie wiem, który jest który. Pomóż mi, by nie zatrzasnęły się we mnie drzwi przed żadnym człowiekiem". Taki kurs to miód. Z hotelu na lotnisko. Wczoraj wieczorem Mackiewicz wrócił z Kasią z Wilna, gdzie był na pielgrzymce z parafią Zbawiciela. Pozostały dwa wolne miejsca i ksiądz Franek dał znać o tym Groserowi. Pan Marek nie był nigdy w Wilnie, więc gdy dostał propozycję, nie wahał się ani chwili. Pieniędzy trochę pożyczyli, w takich sprawach nie można kalkulować. Wyprawa do Wilna to chrześcijański i patriotyczny obowiązek. I proszę, Ostrobramska wynagradza — miał dziś już dwa świetne kursy, a o osiemnastej ma podjechać pod Holliday po klientów na lotnisko, tacy z groszem się nie liczą. Było wpół do piątej. Przejeżdżał koło Auchana. Miał jeszcze trochę czasu. Akurat, żeby kupić parę drobiazgów do domu, a przede wszystkim pampersy dla „swoich" dzieciaczków. Sponsorzy dali pieniądze. Zaparkował i wziął wózek. Piętnaście minut biegania po markecie i wszystko załatwione. Załadował bagażnik. Spojrzał na zegarek. 17.20. „Aku, aku". W sam raz. Siadł za kierownicą, przekręcił kluczyk, rozrusznik pokręcił kilka razy, ale silnik dziewięcioletniego audi ani drgnął. Powtórzył. Zamknął oczy i wzniósł akt strzelisty. „No do cholery! Dwa tygodnie temu przegląd i gów- 167 no. Z tego Józia też taki fachowiec jak z koziej dupy trąba", Wyszedł, podniósł klapę. Sprawdził zaciski akumulatora, świece, wszystko w porządku. „Szlag by trafił!", machnął ręką, jakby mu uciekł sprzed nosa pociąg. „Taki kurs, co tu robić?..." — Co się, panie, stało? — wyrósł nagle przed nim siwy męż-j czyzna o dobrotliwej twarzy. — Nie wiem, coś z prądem. Cholera, za chwilę mam ki — odburknął Marek. — Spokojnie, panie, ja jestem elektrykiem samochodowyr Trzydzieści dziewięć lat w zawodzie. Czekaj no pan, przynios tylko narzędzia. Akurat jadę z roboty. Mackiewicz spojrzał za swoim dobrodziejem. „Jeszcze człowiek nie zdążył zawału dostać, a już Pan Bóg karetkę przysyła", j — Ile, panie, ten samochód ma lat? — dziadek, rozmawiając j z Mackiewiczem, tropił za pomocą miernika przyczynę awarii. — Dziewięć... — No, panie, to co pan wymagasz? Starość. To są kochane wozy, ale moduł zapłonu, panie, po pięciu latach wysiada. I tak miał pan szczęście... — Już pan wie, co jest grane?... — W końcu czegoś po tylu latach się człowiek musiał doro bić. Jak nie pieniędzy, to przynajmniej doświadczenia. Moduł, panie, ma pan szczęście, że w moim volkswagenie dokładnie taki sam. Ja, panie, bez zapasowego bym się nie ruszył. Mój też już ma swoje tete... — Co jest, ojciec? — zbliżył się nagle do nich mężczyzna koło trzydziestki. — Widzisz chyba, że trzeba panu pomóc. Zaraz to skończy my. Trochę się spieszymy, bo my z Człopów, a żona ma dziś siedemdziesiąte trzecie urodziny — elektryk rzucił wyjaśniająco Mackiewiczowi. Sprawnymi ruchami wykręcił moduł z audi. — Przynieś no, Zbyszek, nasz moduł z bagażnika — otarł pot z czoła. Mackiewicz wzruszył się. — Panie, co to za zbieg okoliczności. Wczoraj wróciliśmy z Wilna od Matki Ostrobramskiej, i proszę, czuwa nade mną — Marek wpadł w patetyczną nutę. — To po prostu opatrzność. — A ja się też zastanawiałem, bo w horoskopie miałem, że muszę do końca tygodnia zrobić komuś dobry uczynek. Mackiewicz pokiwał głową z niedowierzaniem i nerwowo zerknął na zegarek. Zbyszek podał ojcu moduł. .-. — Spójrz pan, bo nie mam okularów, czy te same numery. --. Mackiewicz spojrzał. • , ; ., — Zgadza się. — No widzi pan? Weź no, Zbyszek, posłuchaj, czy pompa chodzi... — rzekł do syna, podając mu szmatę. — Panie, chyba sprzedam ten samochód, bo przecież nie mogę sobie pozwolić na takie numery — rzekł podekscytowany Marek. — W porządku — doszedł głos Zbyszka z tyłu samochodu. — To, panie, jestem pierwszym klientem, zostawię panu swoje namiary — rzucił elektryk-wybawiciel. Mackiewicz słuchał w uniesieniu. „No nie, jeszcze klient na gablotę się napatoczył". — Dobra, bo czas nagli. I teraz, panie, słuchaj. Tylko nie usiądź. Ten moduł w sklepie kosztuje normalnie 835 złotych. Ale mi kumpel go załatwił za trzysta. Zadzwonię do niego, jak ma jeszcze taki, to ten panu odstąpię. Nie czekając, wystukał numer na komórce. — Zyga? Słuchej no, jest sprawa. Tutaj musiałem panu po móc na trasie. Będę potrzebował jeszcze jeden moduł zapłonu do audi... Dobra, jak nie ma, położysz na półkę ten zepsuty od pana, a potem oddasz, jak załatwisz. Jutro jadę do Koszalina, a bez tego bym się nie ruszył. Schował komórkę do kieszeni. r — To, panie, umówma się, w niedzielę po giełdzie wlecę do pana. Niech mi pan da swoje namiary. A w razie czego, weź pan zapisz: Witold Ryłko, Kosynierów 347/8. Mackiewicz zanotował adres i telefon mechanika, dał mu swoją wizytówkę, po czym wysupłał z portfelu ostatnie trzysta złotych. — Wielkie dzięki. Do niedzieli. Muszę zdążyć na osiemnastą podHolliday. * . r .-^^ To nie mógł być zbieg okoliczności. > 169 Wieczorem Marek zdał Kasi relacją z cudownych wypac które doprowadziły go do wydania ostatnich trzystu złotycl to nic. Sam kurs na lotnisko przyniósł sześćdziesiąt złe W niedzielę samochód się sprzeda. Ma już na oku trzylet opla. Gość mówił, że da za audi czternaście tysięcy, nie ch nas zarabiać, bo widzi, że wóz utrzymany, a on akurat c: takiego szukał dla młodego małżeństwa. Kasia pokiwała g podzielając siłą rzeczy entuzjazm męża. W niedzielę Mackiewicz wyszykował samochód jak C konia na targ i czekał. Czekał. O siedemnastej stracił cierpli i nadzieję na przyjazd kupca. Kiedy zadzwonił pod zapisań mer, usłyszał zdziwiony głos. — Ja od pana samochód kupować? — Czy pan Witold Ryłko? — Tak. — Przepraszam. — Mackiewicz odłożył z rezygnacji chawkę. Przez chwilę się nie odzywał, tylko usiadł na ka i kiwał głową. W końcu przemówił: — Kasiu, dałem się nabrać — w jednej chwili przejn oczy. — Stary numer, nawet na Czterech pancernych go poi wali. Zatkali mi rurę wydechową szmatą... Mackiewiczowa otworzyła usta, zatrzepotała powiekami płakała się. — To ty jesteś taki naiwny? W ogóle się na samochodz znasz? — Kasiu, to byli mistrzowie iluzji. Ten dziadek wygląd święty. Rozum mi odebrało, bo spieszyłem się na kurs i jei Ostrobramska... Mówię ci, myślałem, że mi się niebo otwa Kasiu, nie płacz... Czyja mam na każdego człowieka jak ni dzieją patrzeć? — Ty wszędzie z tą opatrznością. Zamiast człowieko^ łapy spojrzeć, to w każdym anioła widzisz... Mackiewicz zwiesił głowę. Po chwili pogłaskał żonę po — Kasiu, nie martw się. Ostrobramska nad tym czuwa. Zobaczysz, że z tego jeszcze jakieś dobro wyniknie. Z oczu Mackiewiczowej na te słowa trysnęły nowe strumienie łez. Czułe słówka 1 .'.'.,' W acław siedział przed komputerem i odpowiadał na e-maile. W skrzynce odbiorczej wyskoczyły trzy tłuste koperty. Najpierw kliknął na Protest od księdza Marka Wrony. Cześć wszystkim! W Ameryce ma wejść na ekrany film, który mówi o tym, że Jezus i Jego uczniowie byli homoseksualistami (gay). Film nosi łaciński tytuł Corpus Christi ~ co oznacza CIAŁO CHRYSTUSA. To jest chore... Możemy coś przeciw temu zrobić. Wyślij niniejszy list wszystkim swoim przyjaciołom, prosząc ich, żeby podpisali go i w ten sposób przyczynili się do uniemożliwienia emisji filmu w Ameryce. W niektórych częściach Europy protestują już ludzie przeciw rozpowszechnianiu tego filmu. Jest nam potrzebnych wiele podpisów i Ty możesz także nam pomóc. Nie kasuj tego tekstu, bo przecież Jezus powiedział: „Kto się Mnie wyprze przed ludźmi, tego się i Ja wyprę przed Ojcem Moim". Okaż respekt dla naszego Jezusa Chrystusa, który za nas umarł. Proszę cię, podpisz się i wyślij ten list wszystkim, których znasz... Wacław wykonał prośbę, choć zawahał się, czy jest rzeczą sensowną protestować przeciwko absurdowi. Czy nie uwiarygodnia się go w ten sposób, nie mówiąc już o reklamie? Czy nie bardziej trzeba protestować przeciwko bezsensowi, który wlewa się codziennie, bez żadnych przeszkód, w postaci amerykańskiego kiczu ukazującego zbrodnie i zdrady małżeńskie jako normę i urodę życia? Przecież to bardziej przemiela umysły. Nawet babcie kościelne chłoną te mydlane opery. Otworzył list od siostry Agnieszki ze Zgromadzenia Służebn czek Drzewa Oliwnego. Bardzo ją lubił, ona lubiła Wacka, a! zwykle nie tolerowała literackiej produkcji przyjaciela. Wacku, wybacz, nie byłam w stanie przeczytać do końca Tweg ostatniego opowiadania. Mam nadzieję, że kiedyś napiszesz coś zi pełnie przeciwnego... Poddaję Ci księdza, który jest kryształowy i prz) jaźni się z dziewczyną. Co ty na to? Wiesz, że kiedy św. Teresa i Jan o Krzyża rozmawiali razem, to unosili się w powietrze. Ich nieskazitel ność nawet nie dotykała ziemi. Sądzisz, że takowych już nie ma? J myślę, że są... Proponuję Ci, żebyś zaczął więcej chodzić na space z Jezusem i aniołami — tak przesiąkniesz, że na pewno uda Ci sii napisać coś kryształowego. Serdeczności... Groser pokręcił głową rozbawiony. Jakże lubił ten ton. Poć tekstem na ekranie pojawił się aniołek, który mrugał filuternie oczkiem. Zabrał się więc ochoczo do odpisywania. Droga Agnieszko, moja ukochana recenzentko. Jeśli już czytasz moje wypociny, czytaj uważniej. Na trzech przedstawionych księży jeden jest z problemami. Ty widzisz tylko jego. Niedobrze to świadczy o Twoich zainteresowaniach. Rozumiem, że chciałabyś, abym opisywał tylko kapłana w trakcie sprawowania sakramentów, ale kto zajmie się jego ludzką mizerią, która woła, by jąpokochać? W kryształowych księży wierzę. Sam ich widziałem... jak po lewitacji spadali na posadzkę i tłukli się w drobny mak. Nieraz też kryształ okazywał się kawałkiem lodu, który roztapiał się, gdy padło na niego słoneczko. Widzisz, mnie zawsze bardziej interesowali bohaterowie z ciała i krwi. Kiedy upadali, narobili sobie siniaków, ale dało się to wygoić. Agnieszko, czytaj Biblię, zobacz, jak tam człowiek dojrzewa. Wyobraź sobie, że przedwczoraj... Pisanie przerwał mu dzwonek do biura parafialnego. Groser niechętnie oderwał się od komputera. Poczłapał otworzyć drzwi, zapominając o swoim sprężystym kroku alpinisty. Ujrzał w nich elegancką panią w wieku około siedemdziesięciu lat. Srebrne włosy, krótko przycięte, zaczesane do tyłu. Popielaty prochowiec, amarantowa apaszka i cały zestaw szczegółów, których on, nie będąc kobietą ani małżonkiem, nie potrafił właściwie ocenić. — Szczęść Boże. • --'- :•-•< -•• ^•'•.-i"M ^'o:,„•;.•<;« -.., 174 — Szczęść Boże — odpowiedział lekko zawiedziony, że w drzwiach nie stoi siostra Agnieszka. — Cieszę się, że mogę osobiście księdza poznać. Widocznie wydobył z siebie zbyt mizerną dawkę uśmiechu, bo usłyszał: — Ale minę ma ksiądz nietęgą. Trochę go to speszyło. Rzadko stykał się z osobami, które przy pierwszym widzeniu były tak aktywne. — Wyrwała mnie pani z kontemplacji... — próbował sklecić jakieś wytłumaczenie. — Owocem kontemplacji jest radość... Zrozumiał, że ma do czynienia z osobą, przy której trzeba ważyć słowa. — Przyznaję rację. Już doprowadzam się do stanu użytecz ności publicznej. — Czy ksiądz wie, że uwielbiam księdza książki? — rzekła kobieta, siadając w biurze. Rozejrzała się po pokoju i dostrzegła miejsce, gdzie musiał wisieć jakiś obrazek, bo pozostała po nim ciemna obwódka. Pewnie zdjęcie biskupa, gdyż nie mogła go nigdzie dojrzeć. — Jak się dowiedziałam, że przychodzi ksiądz do naszej parafii, myślałam, że oszaleję. — Ja też — odparł rozbawiony tym Groser. — Ale czym mogę służyć? — Chciałam zamówić mszę za męża, Mariana Gorgonia. Moje imię Janina. — Mąż dawno odszedł? — spytał Wacław, chcąc okazać zainteresowanie. Nie miał wielkiego doświadczenia z biurem pa- i?&a\i[\^mv w rjoprzedniej parafii wszystkie sprawy z nim zwią zane załatwiał proboszcz. U Męczenników też w zasadzie biuro obsługiwał Bronisław. Sprawy urzędowe Wacława przerażały. Łatwiej było mu napisać książkę, niż wypełnić najprostszy for mularz na poczcie czy rubrykę w księgach parafialnych. — Mąż żyje... — Ach... czyli o zdrowie męża. — Niby tak, ale to chyba byłby cud. A ja nie przepadam za cudami. Cuda są dla niewierzących. ... — — Doceniam, ale nie ograniczajmy Pana Boga... — odparł Wacław, patrząc na kobietę z zainteresowaniem. — Widzi ksiądz, mój mąż od trzech lat właściwie stracił pa mięć. Miażdżyca. Pewnego dnia zaczął się do mnie odzywać jak do obcej osoby. Wszedł do pokoju i mówi: „Przepraszam, czy pani na kogoś czeka?". „Marian — mówię — co się wygłupiasz?" Szybko przekonałam się, że to nie żart. Prawie rok powtarzałam mu, że jestem jego żoną. Uśmiechał się i tłumaczył mi, że jego żona już od pięciu lat nie żyje. Poddałam się. Pogodziłam sią, że jestem dla niego obcą osobą, którą, dzięki Bogu, darzy jakąś sym patią. Zdarzają się też dni, kiedy jak gdyby nigdy nic zwraca się do mnie po imieniu. Miażdżyca ma to do siebie, że stany świado mości przeplatają się z zanikami pamięci. Nieraz wejdę do poko ju, a on pyta: „Nie wie pani, gdzie jest moja żona?" „Poszła do sklepu" — mówię i wychodzę do kuchni. Po chwili wracam, a on do mnie: „Wiesz, jakaś obca osoba się pałętała po domu, Dobrze, że już wróciłaś". Pani Janina delikatnie otarła palcem łzę, choć cały czas się uśmiechała. — Ale byliśmy zawsze cudownym małżeństwem. Dawno, dawno temu, jak wprowadzili elektroniczne zegary, stałam na dworcu i, patrząc na taki zegar, nagle zobaczyłam, jak szybko upływa czas. Na normalnym zegarze tego nie dostrzegałam. A tam nawet ułamki sekund wyskakiwały i przemijały. Przeraziłam się. Jedna chwila na dworcu dała mi więcej niż wszystkie rekolek cje. Od tego czasu nigdy tak naprawdę nie pokłóciłam się z mę żem. Wszystko dzięki elektronicznemu zegarowi. Przerwała. Odchrząknęła. — Może ksiądz nie ma czasu? Wiem, że to niezbyt kulturalne przychodzić do... nieznajomej osoby i... — Proszę mówić... — Wie ksiądz, miałam jedną słabość. Lubiłam od święta zapalić sobie papierosa, ale mój mąż nigdy nie tolerował palącej kobiety. Kobieta i papieros. To była dla niego sprzeczność. Nigdy więc przy nim nie zapaliłam, l, proszę sobie wyobrazić, przed miesiącem za pytałam męża, czyjego żona paliła papierosy. Uśmiechnął się i po- — 176 wiedział, że nigdy. Jeśli jednak mam ochotę, to proszę bardzo, mogę zapalić, jemu to nie przeszkadza. Zapaliłam, a potem nie wiedziałam, czy to było moje wyzwolenie, czy zdrada. Nie wiem, co to jest. Gdzie tu jest prawda? Czuję się jakoś dziwnie, wiem, że to nie jest grzech, ale musiałam się z tego wyspowiadać, bo w końcu go oszukałam, choć sama nie wiem, kiedy bardziej. Na twarzy pani Janiny pojawiło się lekkie zawstydzenie. — Czy to nie śmieszne? Człowiek stoi nad grobem, a nadal przeżywa problemy licealistki. Kim my jesteśmy dla siebie? — Wspólnotą w drodze do Boga... — Tak, wspólnotą, w której jedno nie pamięta drugiego. Można zapomnieć, gdzie się położyło okulary, klucze, ale zapomnieć miłość... Czy to wszystko jest tylko reakcją chemiczną? — Nie, proszę pani, „z miłości jesteśmy i w miłość się obró cimy". Miłość jest zapisana w Księdze Życia. Pani to wie lepiej ode mnie. — Dlaczego tak ksiądz sądzi? — Widzę to w pani oczach. Spuściła wzrok i po chwili znowu spojrzała na Grosera, nie mogąc ukryć radości. — No tak, stara baba wyrwała księdzu godzinę z życiorysu. Przyrzekam... — Proszę mnie tu nie kokietować. Ja żyję dla takich chwil. Ale, jeśli można, wykorzystam panią. Chciałbym, żeby mi coś pani przeczytała, nim się ukaże... Bardzo mi zależy na pani opinii. — Na mojej? Ksiądz ma poczucie humoru. — Staram się. Komik to największy dobroczyńca ludzkości. Pół godziny przed majowym Wacław wszedł do konfesjonału. Przyznawszy się do jedzenia kiełbasy w piątek, obmawiania bliźnich i nieodmawiania pacierza, mężczyzna zamilkł. Po chwili wyrzucił z siebie: — Zdradziłem żonę... więcej grzechów nie pamiętam. Dwa słowa, które były niczym dorodna gęś wybiegająca przed swoje maleństwa. — Czy to pierwszy raz? , • — Nie... — Czy żałujesz tego? — Tak... chociaż... nie wiem... — Nie wiesz, czy żałujesz? — Sam nie wiem, co myślę... - — Czy żona o tym wie? ": = — Nie wie... — Czy ty ją kochasz? — Tak. — To dlaczego to zrobiłeś? — Bo żona mnie zdradziła pierwsza — zdania padały niczym litania. — Skąd wiesz? Mężczyzna odchrząknął. — Zdradziła mnie sama z sobą. • — Co masz na myśli? — Ona nie chce ze mną współżyć. Kochała się ze mną coraz rzadziej. Dawała mi do zrozumienia, że jestem dla niej zwykłym samcem. Przerwał. — Rozmawialiście na ten temat? — spytał Wacław. — Dowiedziałem się od koleżanki, której się żaliła, że czasami dla świętego spokoju musi iść ze mną do łóżka, choć ją to brzydzi. Zamilkł, słychać było, jak ciężko oddycha. — To mnie poniża. Potem dochodziło do kłótni. Kiedy od niej nic nie chcę, jest w porządku. Postanowiłem, że tak jest lepiej. — Czy macie dzieci? — Dzieci już wyszły z domu... — Ile lat jesteście po ślubie? — Dwadzieścia osiem. — Słuchaj, czy próbowałeś odświeżyć swoje uczucia? To jest na pewno objaw kryzysu między wami na innym poziomie. — Próbowałem, kończyło się tak samo. Za każdym razem, 178 5St m, gdy w końcu zbliżałem się do niej, stwierdzała, że tylko udaję, a ciągle mi chodzi o to samo... Cokolwiek bym zrobił... ona po prostu tego nie chce... — Może gdybyś przestał o tym myśleć, zrezygnował na pe wien czas... — Proszę księdza, ja mam taką, a nie inną naturę. Ja nie ślu bowałem celibatu... Ostatnie słowa mężczyzna wypowiedział, prawie krzycząc. Siedząca w ławce kobieta spojrzała w stronę konfesjonału. Spotkała się oczyma z Wacławem, który zerknął odruchowo na zegarek. Pozostało niecałe pięć minut do nabożeństwa. — Mów trochę ciszej. Przypomnij sobie, co przysięgałeś na ślubie. — Że jej nie opuszczę... ale to ona mnie opuściła... a zresztą, janie chcę jej zostawić. — I uważasz, że tak jest uczciwie? Że jesteś wierny swojej żonie? ' r — Nie do końca, ale co mi ksiądz radzi? — Gdybyśmy rozmawiali przy piwie, może bym cię zrozu miał, ale jesteśmy w konfesjonale. Na płaszczyźnie naturalnej pew nie jesteś w porządku, ale skoro przyszedłeś do spowiedzi, to ro zumiem, że chcesz rozmawiać z Chrystusem. — Pan Bóg buduje na naturze. — Ale nie na grzechu. Myślę, że On jest jedyną osobą, która może ci pomóc. On jest jedyną drogą. Czy chcesz spróbować? Milczenie. — Słuchaj, zdecyduj, czy mam ci dać rozgrzeszenie — ode zwał się Wacław. — Jak to, ja? To ksiądz chyba daje... — Spowiedź to spotkanie z Chrystusem. On widzi twoje wnę trze, twoje życie. Ja nie jestem magiem. Tylko Jego znakiem. Muszę wiedzieć, czy postanawiasz poprawę. Chcesz spróbować? Zapadło milczenie. Kilkadziesiąt sekund, które trwało jak długa godzina. — Tak... 179 Mijali kościół Świętego Marcina. Mackiewicz przeżegnał się. Żegnał się przy każdym krzyżu, kapliczce, kościele. „Nie bądź taki biskup", żartowali z niego koledzy. Kiedyś wiózł do Zakopanego proboszcza, który przez całą drogę się nie odzywał. Gdy dojechali na miejsce, Gołąbek odetchnął głęboko: „Kochany Mareczku, zauważyłeś wszystkie krzyże i kapliczki, a skrzyżowanie co drugie". — Wie pan — odezwała się siedząca na tylnym siedzeniu taksówki kobieta — teraz pana poznałam, gdy się pan przeże gnał. Czy pan mnie pamięta? Mackiewicz spojrzał w lusterko. , .... — Nie, wie pani, chyba nie. — A widzi pan, dokładnie rok temu jechałam z panem i pan się przeżegnał. I wtedy opowiedziałam panu o moim koledze, który przeżył tragedię. Najpierw zmarła mu żona. Został mu syn, którego pokochał wtedy w dwójnasób. Syn pojechał po samo chód do Niemiec. Miał tam wypadek, w którym zginął. Mackiewicz kiwał głową, teraz sobie przypomniał. — I wtedy spytałam pana, jakby pan mu pomógł, a pan pro sto odpowiedział, że Pan Bóg zabiera człowieka wtedy, gdy widzi, że zasłużył sobie na niebo. I wie pan, że to zadziałało. Kiedy mu to powiedziałam, odżył. Jakby zmartwychwstał. Nie wyobraża pan sobie, jak się cieszę. Cały czas się zastanawiałam, czy jeszcze kiedyś pana spotkam. To prawdziwy cud... . •" •,'-.-.- ' - '-.-;. 4 '..,,,.-C.;:,-' Słabe światło księżyca wydobywało subtelnie ramę lustra, pod którym stał bukiet herbacianych róż. Ola przytuliła delikatnie głowę do ramienia Krystiana. Była szczęśliwa. Lubiła wsłuchiwać się, jak wyrównuje swój oddech. Przyzwyczaiła się, że ścisnąwszy jej ramiona, odrywał się od niej gwałtownie i milczał. Czasami nie wypowiedział słowa, aż do następnego dnia. Oddawał się medytacji. Ilekroć Ola próbowała się odezwać, Krystian przy- kładał palec do ust albo delikatnie szeptał: „Ciii". Nigdy nie było między nimi w tych chwilach czułych słów. Jakby jedno z nich mogło wszystko zburzyć. - — Noc to jest delikatność Boga — odezwała się Ola. Posta nowiła tym niewinnym, nieco patetycznym zdaniem przerwać niepisany obyczaj. — Stworzył noc, żeby człowiek mógł odda wać się swym słabościom. Noc to jest zmrużenie oczu Pana Boga. Wiesz, że jak przed ślubem szłam z kimś do łóżka, to tylko w nocy. Zawsze miałam poczucie, że Pan Bóg patrzy na nas poprzez słońce jak przez dziurkę od klucza. A od zachodu do wschodu daje człowiekowi czas. Uniosła lekko głowę. Miał zamknięte oczy. Dostrzegła tylko lekki skurcz, który przeszył jego policzek. — Nic nie mówisz — zaczęła kręcić loczki na jego bujnie owłosionej klatce. — Czyżbym nie miała racji? — Tak, nie masz — odparł chłodno. — Noc jest właśnie po to, żeby człowiek zobaczył gwiazdy. — Przez chwilę milczał, a potem wyrecytował aktorsko. „Gdzie ucieknę od Twego obli cza? Mrok jest dla ciebie jak światło". Psalm 139. Bóg przenika wszystko. Ola odsunęła się energicznie od Krystiana. Wstała z łóżka. Podeszła do stolika, zapaliła papierosa. Odrzuciła włosy do tyłu. — Dotychczas przynajmniej w łóżku nie mówiłeś kazań. Może jeszcze zaczniesz się kochać w sutannie? Krystian skrzywił się z niesmakiem, lecz zaraz zdobył się na filozoficzny, zagadkowy uśmiech. — Myślisz, że wynagrodzisz Panu Bogu swoje grzechy zna jomością psalmów? — nacierała. — Kochanie, niepotrzebnie się denerwujesz. Chodziło mi tyl ko o to, że nie musimy usprawiedliwiać miłości tolerancją Pana Boga. Może zamiast psalmu wolisz fraszkę: „Panie Boże, bądź ślepy i głuchy, bo idę na dziewuchy". Co? Nie uśmiechnęła się. Wrócił więc do poważnego tonu. — Celibat to bezżenność. A jeśli chodzi o czystość, choć to bardzo głupie słowo, to nawet papieże jej nie dochowywali. To, że się z sobą spotykamy... -~ - - •> -- 181 — Cóż za eufemizm! Spotykamy się w jednym miejscu! — Nie przesadzaj. Nasze pierwsze spotkanie odbyło się w za krystii. Przyszłaś prosić o poświęcenie samochodu. W Oli się zagotowało. Przypomniała sobie zachwyt Krystiana nad jej nowym modelem terenowej toyoty i boleść, że musi jeździć czteroletnim punto. Już po paru dniach znajomości postanowiła mu kupić peugeota. „To prawdziwa okazja. Trzy czwarte normalnej ceny". Nie zgodził się, to znaczy się wzbraniał... Zaproponowała, że będzie płacić połowę miesięcznych rat. „No cóż, takiego prezentu bym przyjąć nie mógł, ale pomoc?... Jest sztuką umieć przyjmować". To było dwa lata temu. Przez ten czas ich związek się zacieśnił. Raty samochodowe go scementowały. — Dobrze ciebie oceniłam. Nadajesz się do święcenia pojaz dów, sklepów, basenów, stacji benzynowych... Krystian uśmiechnął się i ważył w sobie, który wariant wybrać. Czy, jak zwykle, rozpędzić chmury?... Tak, ileż to razy już po takich sprzeczkach było im ze sobą najlepiej. Żyli rytmem kłótni i czułych przeprosin. Dzisiaj jednak wisiało nad nimi coś fatalnego. To nie było tylko burzowe powietrze. „Może czas już skończyć... — przemknęła mu myśl — albo przynajmniej przerwać na jakiś czas ten związek". — Kto wie, może masz rację — rzekł opanowany, jak chi rurg, który prosi o skalpel. — Chociaż wtedy, o ile pamiętam, mówiłaś co innego. Widziałaś we mnie ratunek przed... hmm — westchnął z udawaną dobrocią, dając do zrozumienia, że rezy gnuje z najbardziej gorzkiej prawdy. Chwilę odczekał, żeby miała czas na przetrawienie każdego słowa. — „Moje małżeństwo jest fikcją. Nie możemy mieć dzieci". Nie pamiętasz, jak wypłakiwałaś? „Ile lat można żyć w pustce? Mąż nie ma nic do mego życia oprócz tego, że je opłaca". I słusz nie. Wasze małżeństwo było martwe, choć nierozerwalne... Właściwie nie słyszała już tych słów. Wpatrywała się tępym wzrokiem w kabel do lampy leżący na dywanie. — Spieprzaj, gnoju, z mojego życia... —powiedziała w koń cu beznamiętnym głosem. 182 Uśmiechnął się krzywo, jakby połknął robaczywą śliwkę. — Było nie było, mówisz do księdza. . . — Z ciebie taki ksiądz, jak ze mnie zakonnica. ; , Zapaliła nagle światło. — Zgaś. , \ — Dlaczego? Zobacz wreszcie tę swoją oszukańczą połów ką, którą skrywasz przed sobą i całym światem — spojrzała w lustro, przy którym siedziała. Krystian w bukiecie róż. Zmrużył oczy, przysłonił je ręką. — Zupełnie niepotrzebnie się unosisz. Nikt o nas nie wie. Jeśli spotkania ze mną są dla ciebie powodem wyrzutów... no to rozstańmy się, ale jak przyjaciele... — Nie udawaj durnia i nie przerzucaj tego na mnie... Jakoś dziwnie ta gotowość rozstania zbiega się ze spłaceniem ostatniej raty za samochód. — Chyba nie podejrzewasz mnie o... — dotknął palcem wargi. — O wszystko... jesteś zdolny do wszystkiego. Zwłaszcza, gdy chodzi o pieniądze... — No cóż, mógłbym oddać je tobie w jakichś ratach, ale pamiętasz?... Pamiętasz, co powiedziałaś mi na początku? „Nie mówmy o pieniądzach, dzięki tobie odmłodniałam co najmniej o dziesięć lat". Jaką według ciebie ma wartość dziesięć lat? Na twarzy Oli malowała się pogarda. — Mówisz, że nikt o nas nie wie... — odparła, nie zwraca jąc uwagi na jego pełne jadu słowa. — Może czas, żeby się do wiedzieli? :!- , >v;,: / Zmrużył oczy. — Wspominałeś mi o swoim przyjacielu Wacku Groserze, rym pisarzu. Nie uważasz, że twoje przemyślenia powinien ktoś ludziom udostępnić? Iluż to księży zostałoby uratowanych. Dzięki twoim złotym receptom nie męczyliby się dłużej w celibacie. Nie możesz być egoistą. Tak, to świetny pomysł — uśmiechnęła się tajemniczo. — Czy mógłbyś mi dać jego telefon? Zaoszczędzisz mi poszukiwań. Inaczej będę musiała wydzwaniać do kurii. — Niestety, nie mam przy sobie. Przenieśli go na nową para fią. Przedzwonię do ciebie jutro. 183 — Poradzę sobie — wstała i nałożyła na siebie porannik — A teraz wybacz, chcę już iść spać. Czy mógłbyś opuścić t< łoże i ten dom? W pierwszym odruchu chciał łagodzić sytuację, ale zoriento wał się, że ta próba może zakończyć się dla niego jeszcze wiek szym poniżeniem. Znał charakter Oli. Za parę dni sama zadzwo ni i będzie go prosić. Teraz jest nieobliczalna. Bez słowa ubra się. Poszedł do łazienki po przybory toaletowe. Liczył jeszcze, ż< Ola, widząc, co się dzieje, poniecha wypędzenia go. Ona jednał milczała. Zapalił światło nad umywalką. Uśmiechnął się do swe go odbicia w lustrze. Był dumny ze swych czarnych włosów Czoło miał wysokie. Nie łysiał zakolami, ale cały przód poszed równo do góry. Nigdy nie próbował ukrywać tego faktu. Zaroś miał tak gęsty i ciemny, że mógł sobie na to pozwolić. To tylkc dodawało mu męskości. „Nic. Milczy nadal. No cóż". Wyszed z łazienki i skierował się do wyjścia. •••>.• -•••- "' — No to... — zaczął, stojąc już w drzwiach. Nie wiedział jakiej dyplomatycznej formuły użyć. „Nigdy nie pal mostów", U jedno mu teraz przeleciało przez głowę. — Adieu — wyręczyła go Ola. — Aha, prosiłabym, żeby: zostawił komórkę. Jest na stanie firmy. Zatkało go. Wyciągnął z kieszeni marynarki szary plastik ze srebrnym brzegiem. Tak bardzo lubił ten mały przedmiocik dający tyle możliwości. Podświetlił ekranik, jakby miał tam znaleźć instrukcję, co w takich sytuacjach należy odpowiedzieć. Po chwili położył telefon na marmurowej posadzce w przedpokoju. Ściągnął usta i pokiwał głową, doznawszy nagle olśnienia. — Dziękuję, że przypomniałaś mi o tej smyczy, na której mnie trzymałaś jak pieska. O każdej porze dnia i nocy. Dość już two ich bzdurnych zachcianek i wzruszeń. Oddaję ci jaz największą przyjemnością. Nie wiem tylko, jak się wymazuje z niej pamięć, a mam tam mnóstwo ważnych telefonów... Twarz mu się nagle wykrzywiła i trzema uderzeniami obcasa zgniótł maleńką nokię. — Adieu. 184 Nie wierzył, że Ola spełni swe pogróżki. „Gdyby nawet. Kto jak kto, ale Wacek nigdy nie zajmował się cudzymi brudami". A jednak nie wytrzymał i we wtorek zadzwonił do przyjaciela z seminarium. Kiedyś byli nierozłączni. Piotr, Krystian, Wacław i Norbert. Krystian zrobił z nich największą karierę. Studia w Rzymie. Miał iść w dyplomację, ale niespodziewanie powrócił do kraju. Doktorat, który miał skończyć błyskawicznie, zaczął się przeciągać. Piotr wylądował na wiosce. Karne przeniesienie, za brak pokory. Krystian mógł, co prawda, wesprzeć kolegę, ale uznał, że zdrowiej będzie zachować neutralność. Norbert przeszedł do „stanu portkowego". Kobieta i dziecko. Śp. biskup Ignacy wyszedł po długiej rozmowie z Norbertem z zaczerwienionymi oczyma. Zwykle za byle co potrafił tak pogonić swoich księży, że szło im w pięty. W takich sytuacjach bywał jednak bardzo miękki. Pokręcił ze smutkiem głową i powiedział jedno zdanie: „Jak ludzie potrafią skomplikować sobie życie". We wtorek Krystian zadzwonił do parafii Braci Męczenników. — Czy to parafia Braci Samotników? — spytał, rozpoznaw-szy w słuchawce głos Wacka. — Czy ksiądz nie wie, że kto unika braci, ten cnotę wnet traci? Nie pamiętamy? Do spowiedzi raz na rok, pod groźbą ekskomuniki. Z kolegami raz na miesiąc. Czy udzielisz mi dziś audiencji? O ósmej. Wacław nie mógł powiedzieć nic innego, jak tylko: „Czekam". Krystian wodził wzrokiem po pokoju. Przypatrywał się portretowi Popiełuszki. — Tak, nad wyraz udany — orzekł. — Wygląda na pędzel Okińczyca. — Anie, to robota księdza Pawła Wolnego. Na pewno go znałeś. — Znałem, ale czy to jeszcze ksiądz? — — Nie wiem, jest w Niemczech. Ale co tam robi? — Gr ser wzniósł ramiona, wskazując na brak swej kompetencji w l sprawie. — W kurii wiedzą. Tam wieści szybko dochodzą. Otob też się sporo mówi. I to nie tylko z racji twoich książek. Krystian zmrużył oczy, wydął wargi i kiwnął kilka razy l znak, że wie, co mówi. — No, bracie, jedno zdjęcie w gazecie z tą wystrzałov dziewczyną więcej szumu narobiło niż twoje książki. Wiesz, księ; książek nie czytają, ale gazetkę przy porannej kawce każdy prz gląda. Mówi się też, że i w pociągach nie skrywasz swoi( upodobań do płci pięknej... Jakiś miesiąc temu twój były probi nio przyleciał, ale szef go spławił. Wacek uśmiechnął się i machnął ręką. — To wszystko dowcipy... Siadaj — wskazał na fotel pn biurku. — Ten fotel to cały twój majątek? — Fotel jest akurat wikarego. Usuwam wszystko. Każdy gri to zarzewie bałaganu — Wacław odkorkował butelkę Bordeau przyniesioną przez gościa i nalał do kieliszków. — A co u ciebie — spytał, podając wino. — No cóż, siedzę sobie w kurii... Hhhm — Krystian wyraz zachwyt nad jakością trunku, zamykając oczy i unosząc dłoi Odstawił z gracją kieliszek. Wacław zauważył na jego palcu ola zały sygnet. — Na brak zajęć nie narzekam. Najgorsze, że Zdz: siu mnie ponagla z doktoratem. Mają otworzyć wydział teolc giczny na uniwersytecie i na gwałt szukają księży z tytułam W tajemnicy mogę ci powiedzieć, że wobec ciebie też ma jakie plany, mimo że masz tylko magistra. Tylko pamiętaj, ode mni nic nie wiesz... Groser zignorował informację Krystiana. — Na duszpasterstwo masz jeszcze czas? — spytał. — O nie, stary. Jestem tylko rezydentem. Stwierdziłem, żi trzeba robić jedną rzecz, a dobrze. Nie powiem, próbowałem. Ali ja nie mam talentu do ludzi. Praca z żywym materiałem nie wy chodzi mi najlepiej. Każdy ma swój charyzmat. A propos, ni — dzwoniła do ciebie niejaka Ola Leszczyńska? Może powoływać się na mnie. Groser zrobił trudną do odgadnięcia minę. Rzeczywistość była taka, że wczoraj zatelefonowała do niego kobieta o takim nazwisku, proponując produkty spożywcze ze swej hurtowni na rzecz parafialnego Caritasu. Umówił się z nią na środę. — Wiesz, kiedyś podarowałem jej twojąksiążkę, no i zaprag nęła mieć twój autograf. Oczywiście, to pretekst. Twierdzi, że jej dusza rezonuje z tym, co piszesz. Krystian chwycił butelkę Bordeaux. Wacław wykonał przeczący ruch głową, więc nalał tylko sobie. — Ona jest trochę taka... no, ekscentryczna, l niebezpieczna. Swego czasu zająłem się nią duszpastersko, bo mąż ją zostawił i kobieta przeżywała kryzys. Bardzo bogata i biedna jednocześnie. Ofiarowałem jej trochę uczucia, ale zdaje się, że za dużo zaczęła sobie wyobrażać. Trzymam się zawsze pewnych granic. Próbuje mnie trochę szantażować. Sam nie wiem, na ile ten szantaż jest poważny. W każdym razie, gdyby do ciebie zadzwoniła, to nie zdziw się, jakby zaczęła opowiadać niestworzone historie... Groser patrzył bez słowa na kolegę. — O nic nie pytasz? — spytał zdeprymowany jego milcze niem Krystian. — Wszystko sam mi mówisz... — "No, może nie całkiem — uśmiechnął się rozbrajająco. — Widzisz, ja się parę razy z nią... zapomniałem... — Krystian od chrząknął. „Dlaczego ta cholera cały czas milczy?" — Pamię tam jak dziś naszą dyskusję o sensie celibatu w seminarium. Powiew wolności. Pozwolono nam podyskutować. Rozmowy z cyklu, jak trzeba wszystko zburzyć, żeby wszystko zostało po staremu. Powiedziałeś zdanie, które mi utkwiło w pamięci. Celi bat otyłe ma sens, o ile jest dla wspólnoty... — Zgadza się, kapłan musi zbudować wspólnotę — Wacław pokiwał głową. — A ja sobie myślę, że to zdanie działa w obie strony. Celibat jest potrzebny, bo kapłan jest jak żołnierz, którego mogą rzucić na front... lepiej więc, żeby był sam. Ale dopóki nie jest na fron- 187 cię... może go czasami zawiesić. Obaj wiemy, że celibat nie należy do natury kapłaństwa. Mówię to obiektywnie. Nie mam w tym żadnego interesu, bo sam jestem za celibatem. Uważam tylko, że są różne powołania kapłańskie i w zależności od tego celibat może być lekko... — Krystian uśmiechnął się do Wacława — modyfikowany. Potrzebni są duszpasterze, potrzebni są też księża urzędnicy, żeby ta maszyna mogła się poruszać. Wacław był zapatrzony w kółko, które kreślił od dłuższego czasu łyżeczką na blacie biurka. Próbował wyłowić najważniejsze słowa. Nagle odłożył łyżeczkę i przeniósł wzrok na rozpartego wygodnie w fotelu Wargina. — Może, ale kapłaństwo bez duszpasterstwa jest kalekie. Kapłaństwo to rodzenie ludzi do wiary. Jeśli tego brakuje, to nie ma sensu nie tylko celibat, ale i kapłaństwo. Krystian jakby nie słyszał tego, co mówił Wacław. — Za parę lat wszystko może wyglądać inaczej. Kapłaństwo jest znakiem. Ale ten znak zmienia się w zależności od kultury i obyczajów społecznych. Weź na przykład dziewictwo. W nie których epokach to najwyżej ceniona cnota, a w niektórych znak hańby. Były okresy, że tylko płodność się liczyła i jak to dowiedli patriarchowie, za wszelką cenę. Z żoną, z niewolnicą, jak się da — Krystian rozłożył ręce, chcąc pokazać, że nie jest niczemu winien. — Czytałeś Celibat Rysia? To przeczytaj. Dosyć dow cipna książka. No... na końcu gość podaje ankietę, z której wy nika, że tylko 2% kapłanów nigdy nie złamało celibatu. — Niesamowite, do jakich wybrańców należę — rzekł z uda nym przejęciem Groser. — Widzę, że sprawy nabierają tempa. Pamiętam, kursowała taka podobno prawdziwa anegdota, że Pół- tawska była na obiedzie u Papieża i mówi: „Ojcze, to jest trage dia, co drugi polski ksiądz ma dzieci". Papież na to do Dziwisza: „Stasiu, ty czyja?" — Dobre. Ale ty sam też jesteś taki chodzący dowcip. Zo bacz, mówisz, że zachowujesz czystość... co prawda, nie wiem, skąd się biorą te wszystkie pomysły w twoich książkach, ale mniejsza o to. Ja, załóżmy, nie zachowuję. Ty siejesz zgorszenie, ja uchodzę za cnotliwego. Powiedz, czy to nie paradoks? 188 Wacław rozłożył bezradnie ręce i się uśmiechnął. — Jak to się dzieje, Wacek, że my, księża, między sobą szcze rze nie rozmawiamy? i - -, :, . — To zależy, j a rozmawiam. Krystian podrapał się palcem po skroni i wypracowanym gestem poprawił kosmyk włosów za uchem. Doskonale przy tej czynności prezentował się jego złoty sygnet z maleńkimi brylancikami. — Mówisz? No to wrzuć też coś na patelnię. — Co? — Groser udawał, że nie wie o co chodzi. — Czy świadomość, że jest ta... — Krystian cmoknął i wy konał jeden ze swoich urokliwych gestów obrazujących poszu kiwanie odpowiedniego słowa — ta niemożliwość między tobą a kobietą, nie powoduje, że w kontakcie z nią czujesz się jakiś, no... skrępowany, niepełny? Czy nie miałeś kompleksów jako mężczyzna? Groser nie odpowiedział od razu, ważył odpowiedź. — Myślę, że mam w sobie jakąś nieśmiałość, ale pewnie miał bym ją również jako człowiek żonaty... A kompleksów chyba nie mam. Bycie mężczyzną nie sprowadza się do wydolności sek sualnej. Jest parę innych rzeczy, które mi się z tym kojarzą. Na przykład odpowiedzialność, opiekuńczość... tego typu sprawy. Niektórzy są sprawni w łóżku, ale rodzice i mężowie z nich żadni. — Może coś w tym jest... — pokiwał głową Krystian. — Powiedz szczerze, czy potrafisz wyłączyć tę sferę? Nigdy cię nie porwało?... No... Wacław podniósł brwi i nabrał powietrza. Potem wypuścił je z nadętych policzków. — Kiedyś przez parę tygodni mnie porwało, jak mówisz... Za bardzo chciałem być opiekuńczy, dziewczyna strasznie po trzebowała uczucia. Jako dziecko straciła ojca. Miałem parę czu łych spotkań... ale nie przekroczyłem granicy. ;/ — No i? — zachęcał Krystian. — Poszedłem do spowiedzi... — I? — Krystian przynaglał gestykulacją, jakby chciał słowa popchnąć rękoma, w obawie, że Groser zrezygnuje z wyznania. 189 — Ksiądz zaczął mnie utwierdzać. No wiesz, takie typowe.. „nie namawiam cię, byś szedł do łóżka, ale jesteś mężczyzną musisz poznać swoją sferę intymną. To nic złego, że pragniesz dotyku. Dotyk to jest język miłości bliźniego, niekoniecznie sek sualnej". Poczułem się świetnie, w to mi graj. Można mieć wszystko. Wash&go. Dwa w jednym. Zaczął ponownie kreślić na blacie kółko. — Wkrótce się dowiedziałem, że księżulo załatwiał w kon fesjonale swoje problemy. Sam miał kobietę. Poszedłem do iiw nego. Powiedziałem to samo, a tam „dzięcioł". Żadnej nauki, żadnej rady ani pomocy. „Zmówisz dziesiątkę różańca" ipuk, puk. W każdym razie poznałem siebie. Zobaczyłem, jak łatwo można siebie zakłamać. Można usprawiedliwić wszystko, każ dy grzech. Wacław umilkł. Krystian uniósł do góry pustą butelkę wina — Nie masz tam czegoś? — spytał wymownie. Wacław pokręcił głową. — Ani kropli. Razem z proboszczem wylaliśmy ostatnią bu telkę do zlewu w pewnej intencji. Krystian z politowaniem i boleścią przymrużył oczy. Machnął ręką. — No dobrze, i co? Czujesz się uratowany, że nie uległeś? Czyściutki... — Celibat wcale nie jest po to, żeby chronić moją czystość On ma zabezpieczać kobietę przede mną, żebym jej nie zranił.. — Chłopie, to baby głównie są stroną aktywną. — Możliwe... — zaczął ironicznie Groser, lecz nie zdoła skończyć, bo zadzwonił telefon. — Halo... tak, przy telefonie.. O Boże... Karolina, świat się na tym nie kończy... nawet jak cię wywalą... Krystian wykorzystał moment, wstał dla rozprostowania ko ści. Podszedł do regału i zaczął grzebać w biblioteczce. Pominą półkę, na której stały książki pióra Grosera. Miał je wszystkie u siebie. „Czym to się żywi nasz geniusz?" Merton, Nouwen Brandstaetter, Hryniewicz... — ... nie ma sprawy... trzymaj się... zaraz jadę. 190 Wacław odłożył słuchawkę. Krystian odłożył z powrotem książkę, którą przeglądał, i udając zirytowanego, wypalił: — Ludzie! Przecież już wpół do dwunastej. Do księdza o tej godzinie? — Po to właśnie jesteś księdzem, żeby ktoś mógł do ciebie zadzwonić, gdy do wszystkich już jest za późno. Wargina wyraźnie ubawił patos w słowach Wacława. — Słuchaj, przykro mi, ale muszę jechać — głos Grosera stał się rzeczowy. — Dziewczyna się rozsypuje... Zawaliła eg zaminy i... nieważne. Muszę ją posklejać. Dokończymy naszą rozmowę... — Gdzie ona mieszka? — Niedaleko Świętego Mikołaja. — Odwiozę cię taksówką. To prawie po drodze. Ale muszę skorzystać z twojego telefonu. Nic już istotnego nie powiedzieli. W taksówce milczeli całkowicie. Tylko przy pożegnaniu Krystian uchylił jeszcze drzwi samochodu i rzucił: — Powiedz mi jedno. Czy ty mnie potępiasz? ;•:„• >- — Nie. — Pamiętaj, zawsze na mnie możesz liczyć — Krystian uśmiechnął się szeroko. Jakoś tak przepraszająco. Ola Leszczyńska wyskoczyła z dostawczego mercedesa. Mogła mieć równie dobrze trzydzieści, czterdzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Zależy, jak się na nią spojrzało. Obcisłe dżinsy. Blond włosy z balejażem. Czarna luźna bluzka rozpięta dość głęboko z przodu, l dużo, dużo złota. Na szyi, rękach, palcach, nawet na nodze miała łańcuszek. — Witam księdza. Trzeba to wszystko znieść do piwnicy. Ksiądz niech się za to nie bierze. Jeśli nie można załatwić jakichś ministrantów, to zadzwonię po pracownika. Zresztą, tak będzie najlepiej — i nie czekając na jakiekolwiek słowo Wacława, sięgnęła po komór- 191 kę. — Słuchaj, Geni u, przyjedziesz do parafii Męczenników na Bydgoską, trzeba rozładować mesia... Co?... No dobrze. Za godzinę. OK — Ola sklapnęła miniaturową motorolę. — I po sprawie. Upał straszny. Napiłabym się kawy. Moglibyśmy gdzieś usiąść? Groser nie nadążał za dyspozycjami Oli. — Zapraszam na plebanię. Najlepiej do duszpasterstwa. Mamy tam nowy ekspres. Wacław przez drogę układał w myśli odpowiedź na ewentualne pytanie Oli, czy Krystian uprzedził już jej wizytę. — To ogromne poświęcenie z pani strony. Tyle towaru... — rzucił dla podtrzymania kontaktu, otwierając salkę. — Proszę księdza, w końcu po coś człowiek za tym wszyst kim lata. Ja nie jestem z tych, co tylko o sobie. Już dawno chcia łam się do księdza wybrać. Aha, proszę nie sądzić, że to towary przeterminowane. Mają z reguły jeszcze trzy miesiące ważno ści. Tak się składa, że mamy wspólnych znajomych. Wacław zrobił pytającą minę. — No, Krystiana Palecznego ksiądz zna? — Kolega z seminarium, z jednego rocznika. : — I byliście prawdziwymi przyjaciółmi? — Trzymaliśmy się razem... Ale teraz jakoś rzadziej. Proszę usiąść, tylko nastawię kawę. To potrwa sekundę. Ola straciła nagle swoją przebojowość. Prawdopodobnie wahała się, czy wyjawić cel swej wizyty. Po chwili Groser zasiadł z tacką, na której dymiły białe filiżaneczki z kawą. — Chciałabym, żeby wszystko, co powiem, było jak na spo wiedzi. Czy ksiądz może mi przyrzec? — Nie mogę tylko zapewnić, czy dam rozgrzeszenie. — Nie o to mi chodzi — odparła Ola, nie łapiąc zupełnie żar tobliwego sensu wypowiedzi. — Poznałam go trzy lata temu. Zawsze święcę samochody i nie miałam jeszcze żadnego wypadku. Krystian święcił mojąnową toyotę, a potem zaprosiłam go do domu na kolację, żeby trochę sensownie pogadać. Na co dzień, wie ksiądz, gonitwa. Ludzie, z którymi mam do czynienia, to tylko o forsie. I zaczęło się... Upiła kilka łyków kawy, jakby na zapas. - •;;. 192 — Nie będę wchodzić w szczegóły. Po pewnym czasie zro zumieliśmy, że pomiędzy nami zrodziło się głębokie uczucie. Ale proszę nie myśleć, że w tym wszystkim chodziło o seks. To była prawdziwa przyjaźń duchowa. Ja zawsze byłam blisko związana z Kościołem, tylko że moja wiara była taka... niezobowiązująca. Krystian pomógł mi odnaleźć drogę do Boga. Zaczęłam chodzić częściej na nabożeństwa, do spowiedzi. Czytać. Przecież j a przed tem żyłam jak analfabetka. Ale Krystian też zyskał... Wydaje mi się, że stał się o wiele lepszym księdzem. Kiedy go poznałam, był taki szorstki, wybuchowy. Teraz lepiej traktuje ludzi. Dzięki na szej przyjaźni rozkręcił się. To znaczy uaktywnił w parafii. No, on jest tylko, jak mówi, rezydentem, ale i tak szereg razy robił w parafii rzeczy, które właściwie do niego nie należą. I chodzi oto... — Ola nagle zgubiła wątek. Wypiła kilka łyków kawy. Groser patrzył na nią przez dłuższą chwilę. — W czym mógłbym pani pomóc? — przerwał milczenie. — Jeżeli chciałaby się pani wyspowiadać, to myślę, że lepiej, aby poszukała pani jakiegoś spowiednika, który nie zna osobi ście Krystiana. — Nie o to chodzi... — A o co? Ola wykonywała różne ruchy głową, jakby to miało rozkołysać słowa, których nie mogła z siebie wydobyć. — Czy tu można zapalić? — spytała nieoczekiwanie. Podszedł do szafki, z której wyciągnął talerzyk nadający się na popielniczkę. Ola zaciągnęła się kilka razy nerwowo i zgasiła papierosa, nie wypaliwszy nawet połowy. — Czy pani ma rodzinę? — Tylko męża, to znaczy nic nas ze sobą nie łączy, żyjemy zupełnie osobno. Mamy tylko układ finansowy. — A dzieci? — Ja nie mogę mieć — Ola skwitowała to smutnym uśmie chem. —Dlatego w pewnym sensie rozumiałam męża, kiedy zna lazł sobie kobietę, która mu je dała. Tak nawet było kiedyś w Pi śmie świętym, że gdy kobieta nie mogła mieć dzieci, to mężczyzna miał je z niewolnicą. Krystian mi o tym opowiadał. Mówił, że los 193 nas zetknął... że nie mogąc oboje mieć dzieci, możemy być płodni duchowo. — Dla pani to nie jest problem, że Krystian jest księdzem? Ola patrzyła to na serwetę, to na Grosera. Zwlekała z odpo wiedzią. — Rozmawialiśmy o tym na początku. Przyszedł taki mo ment zastanowienia, pytałam Krystiana. Powiedział mi, że każdy człowiek ma indywidualną drogę do świętości. Nigdy bym się nie zdecydowała na... naszą przyjaźń, gdybym nie miała pewno ści, że nikogo nie krzywdzimy. Moje koleżanki nie mają oporów rozbijać rodzin, choć cierpią dzieci... Wysunęła papierosa z paczki, ale po chwili wsunęła go z powrotem. — Zero skrupułów. Ja bym nigdy się do tego nie posunęła. W naszym przypadku nikt nie cierpi... Krystian nie rzuci przeze mnie sutanny. Choćby dlatego, że nie będzie zmuszony z powo du dziecka. Wacław splótł dłonie i przez chwilę uderzał kciukami w usta., — Jesteście dorosłymi ludźmi. Wiecie, czym jest podwójne '* życie. Jeśli znajdujecie w tym szczęście, to znaczy... Myślę, że samo życie musi wydać werdykt... — Ksiądz go zna od dawna. Jakim on był człowiekiem? Wacław przez chwilę patrzył przed siebie, zmrużywszy oczy, jakby chciał wywołać jakiś obrazek z lat seminaryjnych. — Przez tyle lat człowiek się może całkowicie zmienić... — odparł w końcu. r . — Chodzi mi o to, czy on jest z gruntu cyniczny. Czy gdzieś tam w środku jest... Czy jest sens go ratować? Popatrzył na nią zdziwiony. — Nie rozumiem, przed chwilą powiedziała pani, że stał się lepszy, niż był. — Tak mi się wydawało. Przedwczoraj pokłóciliśmy się. Czę sto się kłóciliśmy, bo Krystian czasem bez powodu bywa roz drażniony. Ale dopiero teraz zobaczyłam, że jest z niego kawał, przepraszam za określenie, gnoja... Mam powody sądzić, że chodziło mu głównie o moje pieniądze. Chyba byłam ślepa. Jakiś 194 rok temu byłam świadkiem takiej sceny. Był dzień powszedni. Albo nie, to chyba była jakaś uroczystość — spojrzała na niego, jakby miał jej pomóc w określeniu właściwej daty. —No, zresztą nieważne. Odprawiał rano mszą. Potem zawołał ministranta i poprosił, by poszedł mu po bułkę. I dał mu dziesięć groszy. Chłopak mówi, że za to nie dostanie bułki. A on wtedy uśmiechając się słodko do mnie i ministranta, mówi: „To po cholerę ludzie to dają na tacę?". Potraktowałam to jako dowcip. Trochę może głupi, ale dowcip. A teraz. Wacław słuchał, nie przerywając. Odchrząknął. — Więc to chyba dobrze, że go pani przejrzała? — odezwał się lekko zniecierpliwionym głosem. • Kobieta spostrzegła, że sama zapędza się w ślepą uliczkę. — Wie ksiądz, ja nie wiem, czy go można tak surowo oceniać. Myślę, że w nim jest dobro i zło... — To czego pani właściwie chce? — Żeby mi ksiądz powiedział, czy on był taki zawsze? Jeśli kiedyś był inny, to mogłabym jeszcze spróbować... Zmarszczył czoło i przez chwilę maso wał je palcami, patrząc na stolik. Spojrzała na niego wyczekująco. — Jeśli kiedyś był inny — rzekł po chwili z namysłem — to niech mu pani pozwoli samemu odnaleźć jego drogę. Przez twarz Oli przeszedł mimowolny skurcz i w tej chwili zadzwoniła jej komórka. — Przepraszam, Geniu przyjechał... Chętnie bym jeszcze dokończyła kiedyś tę rozmowę. 8 Minęła dziesiąta, kiedy wreszcie wszedł do pokoju. Był rozbity opowieścią i całą wizytą Oli. Przyjął dary od osoby, której powinien raczej udzielić pomocy duchowej. Miał nawet ochotę, żeby odjechała z nierozładowanym samochodem, ale nie chciał wywoływać dramatycznych scen przy jej pracowniku. Usiadł przy biurku. Chwycił pilota. Podniósł rękę i nagle, jak za do- 195 tknięciem laski Mojżesza, z głośników zaczęły się sączyć dźwięki Jeziora łabędziego. Potrzebował ich jak wody na pustyni. Obmyć się w nich. Wzlecieć, bo czuł się, jakby wciągały go ruchome piaski. Nie wiadomo dlaczego, zaczął się gapić na wojskowe buty Pawła. Chętnie by je założył i wybrał się w góry. Odetchnąć czystym powietrzem. Otoczyły go dźwięki smyczków, trąb i harfy. Buty delikatnie uniosły czubki. Powoli, nieśmiało. Po chwil pojawiły się obok nich białe baletki. W ukłonach fletów i fagotów zaczęły je obiegać dokoła. Rozpoczął się przedziwny taniec Poddał się kojącej, radosnej muzyce. Lekkość. Przestrzeń. Rozkołysanie. Taniec na wodzie. Ciężkie buty zapadają się w przezroczystej toni, lecz baletki tańczą, tak lekko i urokliwie... Wspina się po skrzypcach jak po linie. Potrząsnął głową. Baletki gdzieś uleciały. Przypomniała mu się siostra Beraadetta, jak rozradowana mówiła mu z egzaltacją po jednej z mszy z żywą muzyką „Jezus jest moim ukochanym, więc tańczę przed Nim i z Nim. Śpiewam Mu. Przytulam się do Niego i całuję. Jest moim Oblu-bieńcem. W moim życiu nie ma miejsca dla innego..." Te słowa go wówczas zafascynowały i zabolały jednocześnie. Dopiero wtedy do niego dotarło to, co słyszał z różnych ust, że Beraadetta podkochiwała się w nim w szkole. Czy powiedziała więc to, żeby go zranić., sprowokować? A może rzeczywiście tak bardzo zatraciła się w miłości do Jezusa, że zapomniała o młodzieńczej miłości. „Widzisz, też cię atakuje męska próżność — nie mieć kobiety, ale mieć świadomość, że mogłoby się ją mieć w każdej chwili". Jezus dla niej jest Oblubieńcem, dla niego przyjacielem. Pomimo oddania się Jezusowi, potrafił sobie wyobrazić, że byłoby w jego życiu miejsce na inną miłość. Miłość do kobiety. Był pewien, że Jezusowi by to nie przeszkadzało. Wstał od biurka, podszedł do kanapy i położył się. Wpatrzył się w okno. Spływały po nim strużki wody. Dopiero teraz uświadomił sobie, że zaczęło padać. Dlaczego rozmowa z Krystianem go przybiła? Czyjego dawny przyjaciel z seminarium stał się rzeczywiście tak bardzo cyniczny? A może jest kimś, kto siedzi wewnątrz niego, Grosera, 196 kimś, kogo boi się zobaczyć? Co on właściwie ma tak naprawdę do zarzucenia Krystianowi? Czy na pewno to, co robi, jest podłe? A gdyby tak przed laty nie zobaczył swojego zakłamania. Może jedno, dwa spotkania więcej z tamtą kobietą... Gdyby ktoś z większym autorytetem podszepnął mu, że można mieć dwa powołania i nikt nie ma prawa odzierać go z tego bogactwa... — nie uwierzyłby w to? Zresztą, nawet lata kapłaństwa nie wypaliły w nim tej tęsknoty, którą boi się nazwać. Czy całkiem niedawno, u Goś-ki, nie musiał odepchnąć na siłę pragnienia, by ją przytulić? Czy świat jest naprawdę szczęśliwszy, bo on, ksiądz Wacław, składa ofiarę ze swych pragnień i wraca codziennie do zimnej pościeli? O szybę coraz mocniej uderzały krople deszczu. Wacław dotknął swego policzka i ze zdziwieniem stwierdził, że jest mokry. Nerwowo poruszył powiekami, jakby chciał sprawdzić, czy nieświadomie płacze. Uśmiechnął się, w tej samej chwili poczuł, jak kropla spływająca z ramy okiennej spadła mu na twarz. Usłyszał grzmoty. „Może wreszcie minie ta duchota". „Przyjmuję twą miłość i oddaję cię ludziom, posyłam cię do nich. Kochaj ich tak, jak Ja ich umiłowałem". Ta myśl była wiele razy jak lina rzucona tonącemu. Chwytał się jej, choć czasem wątpił, czy ona naprawdę istnieje. Wolność w kochaniu. Gdyby wjego życiu oprócz Jezusa była kobieta, nie znalazłby już dla innych ludzi tyle miejsca, co teraz. Jaka żona wytrzymałaby wyjazdy o każdej porze dnia i nocy do rozpadających się psychicznie dziewczyn. Często pięknych. Co by jej powiedział? Że jedzie do Karoliny, bo musi przy niej posiedzieć, żeby czasami jakiejś głupoty nie zrobiła? Myśli wirowały. Jaka żona nie wyczułaby jego zmagań? Nieraz miał ochotę przytulić się do dziewczyny nie tylko jako kapłan. A może jednak przesadza. W końcu życie każdego kapłana nie polega najeżdżeniu w duchowej karetce do porozłflejanych dziewczyn... Czy Rajmund, pastor, którego dwa lata temu poznał na Mazurach, nie jest doskonałym ojcem, mężem i księdzem? Może istnieje więc inna droga, choć trudniejsza? Czy Rajmund nie jest lepszym świadkiem Chrystusa niż smutni księża, którzy niosą celibat jak worek ze zgniłymi ziemniakami? Jak powróz, jak włosiennicę? 197 Nie wiedział, dlaczego od paru minut wpatruje się w wystający grzbiet grubej pomarańczowej książki, którą otrzymał od Roberta Gamble'a. Wstał i podszedł do regału. Chciał wyrównać tom i nagle zobaczył za nim opróżnioną do połowy butelkę JB. Uśmiechnął się. Tak, to ta whisky, którą przyniósł na powitanie Leszek. Schował ją potem, by nie kusić biedaka. Przypomniał sobie Krystiana rozglądającego się po pokoju za alkoholem. Gdyby wtedy o niej pamiętał. Zacisnął ręce na butelce. Chciał już wyciągnąć szklaneczkę z szafki. Naszła go wielka ochota, j Pora snu minęła. Jeśli nie wypije, będzie się męczył do późnej j nocy. Musi się napić, bo inaczej zwariuje. Krystian, Ola, Berna-detta, baletki. Co za brednie. I jeszcze potrzebna ta głupia myśl. „Może warto odmówić sobie, choćby przez czas, w którym prosiłem o abstynencję Leszka? Choć, kto wie, czy już nie popija sobie piwka na werandzie". Westchnął i odłożył butelkę na swoje miejsce. Pani Janina, wracając ze sklepu, spotkała przy furtce listonosza, pana Zenka, który przed laty był czołową gwiazdą polskiego kabaretu, ale nagle zwątpił w sens swej misji i zgłosił się do pracy na poczcie. Nie chciał przedłużać „komuchowa", grać jak za PRL-u. Stwierdził, że wróci na scenę, gdy zrobi taki kabaret, który rozśmieszy Pana Boga. — Pani Janeczko, list z raju — pan Zenek wręczył przesyłkę. — Może siądzie pan chwilkę, zaparzę herbatkę? — Dziękuję, pani Janino. Piechota bierze z marszu — zasa lutował i nacisnął pedał roweru. Spojrzała za nim z uśmiechem. „Boże, dlaczego na świecie nie ma więcej takich Laskowików i i Groserów?" l Podniosła kopertę do oczu. List z Ameryki. „Z Ameryki?"' Nikogo nie miała za oceanem. Weszła do kuchni zaaferowana., Zamiast położyć siatkę na stołku, postawiła j ą parę centymetrów obok. Słoik z musztardą i butelka oliwy roztrzaskały się na gra- 198 natowych kaflach podłogi. Nie zwróciła jednak na to większej uwagi. Rozcięła nożyczkami kopertę i zaczęła czytać. Droga Pani Janino, mój list będzie dla Pani zupełnym zaskoczeniem. Nigdy w życiu się nie spotkałyśmy, choć jest mi Pani bardzo bliska. Jestem córką przyjaciela Pani ojca. Mój tato zmarł w zeszłym roku, dożywając dziewięćdziesięciu dziewięciu lat. Przed śmiercią prosił mnie, bym przekazała Pani jego relację o zdarzeniu z 1933 roku. Było ono dramatem nie tylko dla Pani, ale i dla mojego ojca. To jednak, co mam napisać, będzie pewnie dla Pani, nie wiem, jak to nazwać, ale chyba ukojeniem. Kiedy Pani ojciec zginął na skutek tej katastrofy samolotu, Pani miała cztery lata, a Pani siostra dwa. Zaopiekowała się wami wasza ciocia, bo mama też wkrótce zmarła. Tak się poukładało, że mojego ojca wkrótce przenieśli na drugi koniec Polski, a potem była wojna... Pani Janina przebiegała wzrokiem zdania, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do słów, dla których ten list został przysłany. Mój ojciec żałował, że nie zdecydował się zrobić tego wcześniej, ale bał się, że rozdrapie niechcący jakieś rany. Wie Pani na pewno z przekazów rodzinnych, kto był winny tej katastrofy. Zawiadowca poszedł na kawę i przekazał stanowisko niedoświadczonej osobie. Chłopak skierował samolot na pas, na którym dopiero przed chwilą wylądował pani ojciec... Przywieziono go nieprzytomnego do szpitala... Trafił na salę, gdzie leżał po operacji mój tato. Rozpoznał Pani ojca po białych rękawiczkach. Nie miał wątpliwości, kogo przywieziono, tylko on takie nosił. Pierwsza myśl, która go przeszyła to: „Boże, on ma dwie małe córeczki". Pani ojciec leżał nieprzytomny przez trzydzieści dziewięć godzin. Przypuszczam, że myśli Pani, iż nigdy nie odzyskał przytomności. Jednak na chwilę przed śmiercią przebudził się. Jego twarz rozjaśnił uśmiech. Wypowiedział jedno zdanie: „Kocham was". I wkrótce odszedł do Boga. Pani Janina odłożyła niedoczytany list. Z jej oczu płynęły strumienie łez. Jeszcze nigdy w życiu tak nie płakała. Była spokojna, drżały jej tylko policzki i rozmywał jej się obraz. Na kredensie 199 stało zdjęcie uśmiechniętego ojca w pilotce i białym szalu, zr bione parę miesięcy przed wypadkiem. Zamknęła oczy i prze-j niosła się w świat dzieciństwa. Ojciec przyszedł po pracy, zabrał! ją z mamą i siostrą i pojechali do podmiejskiego lasku. Jak długoj tam była? Pani Janina straciła poczucie czasu i przestrzeni. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła swoją kuchnię. Naprzeciwko siedział przy J stole jej mąż, Marian. Przyglądał się jej bardzo zatroskany. — Dlaczego pani płacze? — spytał. Pani Janina potrząsnęła głową. — To nic. Dostałam właśnie wiadomość, że mój ojciec, któ ry był lotnikiem i zginął, jak miałam cztery latka, przed śmiercią powiedział, że nas bardzo kocha. Zawsze miałam przed oczyma jego twarz... zapamiętałam ją... Ale nigdy... — pani Janina za częła łkać — ale nigdy nie mogłam sobie przypomnieć jego żad nego słowa... — To powinna być pani teraz bardzo szczęśliwa... — po wiedział z czułością. — Jestem... Pan Marian odezwał się ciepłym głosem: — A wie pani, ojciec mojej żony też był lotnikiem. Skarb i łachmany , . • l rży czwarte uczniów, którzy z różnych powodów uczęszczali na katechezę, nie chodziło w ogóle do kościoła. Taka była rzeczywistość. Ataków na księży, których się na początku spodziewał, nie było zbyt wiele. Właściwie sprawy Kościoła były im obojętne. Zwykle jedynie Marcin i Adrian, ci w koszulkach z napisem „Bóg tak, Kościół nie", chcieli z nim dyskutować. Na ostatniej z lekcji pod wpływem wiadomości o księdzu handlującym samochodami, którą podały wszystkie dzienniki, Kaśka wystąpiła jednak z otwartą deklaracją: — Dobrze, że nie chodzę do tego obłudnego Kościoła. Nie wiem, jak można wierzyć pedofilom i oszustom. Zapadła chwila milczenia. Czekał na kolejne oskarżenia. Zastanawiał się, co odpowiedzieć. Mówić im o tegorocznym Liście do kapłanów Papieża? To jest list do kapłanów. Potrzebowałby teraz raczej Listu do uczniów. — To może powiedz, w kogo mamy wierzyć? — włączyła siq niespodziewanie Joanna. — Na pewno nie w tych katabasów, co jeżdżą zagranicznymi furami i dobierają się do chłopców—Kaśka dopiero się rozkręcała. — A może powiesz, po co ty tu przyłazisz, skoro tak niena widzisz Kościoła? — wobec milczenia księdza Joanna wzięła na siebie ciężar obrony. — Bo mam takie prawo... Bo mój ojciec płaci podatki, które , idą na pensje dla katechetów. Musiał powiedzieć cokolwiek, by przerwać potyczkę miedz dziewczynami. — No cóż, są w Kościele księża i księżyska, jak ktoś powie dział. Tak było zawsze, jest i będzie — szukał słów, które jakoś rozładowały atmosferę. — Znam takich, którzy oddadzą} ostatnią złotówkę, żeby pomóc biedakom, i takich, którzy ją prze znaczą na markowe samochody. Są też i tacy, którzy kapłań stwo wykorzystują do jeszcze gorszych rzeczy. Myślę, że oni... — A ksiądz jaki ma samochód? — wszedł mu w słowo M? cin. — Nie mam żadnego, ale to nic nie znaczy. Po prostu nie mam nawet prawa jazdy. Ważne, żeby z samochodu nie zrobić sobie bożka. Wokół siebie też macie chyba ludzi, niekoniecznie księży, którzy modlą się do samochodu i traktują go lepiej niż własne dziecko czy małżonka. Kiedyś widziałem za granicą na grobek w formie samochodu. Gość tak ukochał samochody, że brat postawił mu po śmierci nagrobek w kształcie mercedesa, Idealna granitowa kopia w skali jeden do jeden. Zrobili mi nawet zdjęcie na jego tle... — To jak ksiądz jeździ? — Rowerem, chociaż ostatnio nie, bo mi ukradli — klasa „ku piła" temat. Było mu dzisiaj łatwiej mówić o samochodach niż o pedofilii. — Kiedyś przeczytałem, że rower najlepiej wykorzy stuje możliwości człowieka słabego. Nie należałem do osiłków. Zacząłem jeździć i to się sprawdziło. Rower pozwala zajechać naj dalej przy minimalnym nakładzie sił i kosztów. Wykorzystując swoje zdolności fizyczne i prawa mechaniki, możemy dotrzeć bardzo daleko. Raz przejechałem prawie całą Europę. Było to jeszcze w czasach, kiedy rzadko kto jeździł za granicę. Dojecha łem rowerem do Paryża, Rzymu, Taize... Rower to jest wol ność, moi drodzy. Przerwał na chwilę. Miał w zanadrzu parę rowerowych przygód. Mógłby nimi rozweselić klasę, ale postanowił to zrobić kiedy indziej. — Mówiliśmy o złych księżach. Nie wy pierwsi pytacie, po co są księża, skoro nieraz w niczym nie są lepsi od świeckich, 202 a często gorsi. Słyszałaś, Kasiu, o swojej imienniczce, świętej Katarzynie ze Sieny? Dziewczyna spłoszyła się i pokręciła zdecydowanie głową. — To niezwykła postać. Żyła w XIV wieku. Nie umiała pisać, ale uczyła papieży, jak mają odnowić Kościół. Był wtedy taki upa dek, że gdyby istniała telewizja i to pokazała, to wszyscy wiarę by stracili. Katarzyna widziała całą biedę księży, i chciwość, i rozpu stę, ale widziała też coś więcej. Dała takie piękne porównanie. Wyobraźmy sobie, mówi, że ktoś ma wam dostarczyć bezcenny skarb, który uratuje wam życie. I ten człowiek go wam przyniósł, ale przyszedł brudny, śmierdzący, w łachmanach. Czy nie przyję libyście skarbu, bo raziłby was wygląd posłańca? Jak uważacie? Nikt się nie odezwał. Groser nie był pewien, co wyrażały ich twarze. Do ilu z nich trafił? Może trzeba wyraźniej... — No dobra, ale niech nam ksiądz powie, ilu jest dobrych, a ilu złych księży — Adrian pozbawił go złudzeń. Wacław z trudem ukrył irytację i jeszcze raz zaczął tłumaczyć to samo. — Tego nie da się tak określić, nie ma takiej miary. To jakby zapytać, czy jest więcej złych, czy dobrych rodziców. Tak samo z kapłanami. Mam nadzieję, że tych dobrych jest o wiele więcej, ale na prywatny użytek mówię sobie, że jednych i drugich jest po połowie i ode mnie zależy, których będzie więcej. — Jeżeli to od księdza zależy, to więcej jest tych dobrych — odezwała się przymilnie Joanna. — Dziękuję, dziękują — uśmiechnął się. — Niedługo zaczną się wakacje. Gdybyście się czasem nudzili, przyjdźcie do mnie, pogadamy, jak budować taki Kościół, w którym chcielibyście być. Ilu z was by się pisało do takiego Kościoła? Chwila ciszy. Nieśmiało podniosło się pięć rąk. — No proszę, jest pragnienie, a więc można budować. Aha, obiecałem wam przed miesiącem, że sprowadzę Jasia Budziasz- ka ze Skaldów. Trochę wam poopowiada, pośpiewa, pogra na swoich bębenkach... Najlepiej o Bogu potrafią opowiadać ci, co Go odnaleźli.... — A co on gra? Nie słyszałem o nim. 203 — Boś głupi — odezwała się Joanna. — Spokój, spokój — zainterweniował Wacław. — On jest jak wiatr, który gra na każdym drzewie. Rock, jazz, poważna... — Jazz, to klawo... — klasnął w dłonie Irek. — Ja cię pieprzę, z jazzem albo na pogrzeb, albo do więzie nia, za karę — skontrował Grzegorz. — Grzegorzu... — zaczął błagalnie Groser. — No, jak ktoś słucha tylko Ich Troje... — odezwał się zło śliwie Irek, odwracając się w kierunku kolegi. — Słucham to, co lubię, a nie, żeby laskom zaimponować, ty snobie... — rzucił pogardliwie Grzegorz. — Hola, hola, ludzie, troszkę tolerancji dla siebie — uciszał wzburzone nagle emocje. — Snobizm, Grzegorzu, to nie jest taka do końca głupia rzecz. Widzicie, kiedyś w liceum podobała mi się bardzo jedna dziewczyna. — Uuuuuu! — podniosło się z wielu ławek. — To nie chcecie słuchać? — Chcemy!!! — znowu zbiorowa odpowiedź. — No więc ona mi się podobała, ale ja jej chyba nie do koń ca. A konkurencja była straszliwa, bo w klasie było tylko sześć dziewczyn. — Ahh! — pisk dziewczyn. — Ona chodziła zawsze do filharmonii na Pro Sinfonikę. Ja wtedy nie za bardzo gustowałem w muzyce poważnej. Byłem zasłuchany w Cohenie, Dylanie, Pink Floydach, potem Okudża- wie, tego typu historie. Ale nie miałem wyboru, gdybym z nią do tej filharmonii nie chodził, to by po prostu obok niej siedział ktoś inny. Po dwóch latach jakoś mi ta miłość przeszła. Ale co się okazało? Nie mogłem się już obejść bez filharmonii. I dzisiaj po wiem wam, że byłoby mi ciężko bez tej muzyki. — I co z tą dziewczyną? — Pewnie nadal słucha muzyki, ale już z kimś innym. Dziewczyny były wyraźnie zawiedzione. Na szczęście dzwonek wybawił go z wyjawiania dalszych intymnych szczegółów swej biografii. 204 Pod koniec maja Piotr zorganizował w Kołomorzu dwudniowy zjazd AA, więc Leszek przeniósł się na ten czas do leśniczówki księdza Franka. Chodził po łesie albo czytał Czerwony kapelusz Marshalla, którego lekturę polecił mu Wacław. Dzieje księdza Campbella były całe pozakreślane ołówkiem przez poprzedniego czytelnika. Leszek prawie za każdym razem próbował dociekać motywów zakreśleń, dlatego czytanie nie szło mu za szybko. „Dwie tylko rzeczy mogą nas zbawić: myśl i modlitwa. Bieda w tym, że ci, którzy myślą, nie modlą się, a ci, którzy się modlą— nie myślą" albo: „Szkoda, że Jego Eminencja nie zabronił swoim księżom uśmiechać się do siebie głupkowato przez prezbiterium. Mię ma powodu do uśmiechów, skoro głosimy prawdę tak nieudolnie, że często brzmi jak kłamstwo". Franek zjechał z młodzieżą w sobotę rano i po krótkim posiłku zabrali się do pracy przy remoncie domu. Leszek zrobił sobie parę kanapek i wybrał się na długi spacer. Wolał być sam. Roześmiana grupa młodzieży wywoływała w nim lęk. Dlaczego? Byli przecież tak inni od tych, którzy prześladowali go w szkole. Około południa dotarł nad jezioro otoczone ze wszystkich stron lasem. Leśne oczko, kawałek raju, którego istnienia nie podejrzewał. Po zielonobłękitnej tafli płynęło stado kaczek. Od drzew dobiegał śpiew ptaków. Miejsce było dziewicze i nierealne. Upał. "Na dzikiej plaży — pusto. Wyrwa żółtego piasku w skarpie porośniętej krzakami skusiła go od razu. Zdjął koszulę i położył się na słońcu. Zamknął oczy. Pod powiekami zaczęły pulsować jasne i ciemne plamy. Miał przedziwne uczucie, jakby jednocześnie spadał i wzlatywał w górę. Musiał zdrzemnąć się chwilę, bo gdy otworzył oczy, w odległości około dziesięciu metrów zobaczył na kocu dziewczynę z chłopakiem o rzadkim, miedzianym kolorze włosów. Zupełnie nie krępując się jego obecnością, dziewczyna całowała chłopaka po całym ciele. Po chwili Rudy wstał i wyciągnął z torby olejek do opalania. Ułożył na plecach dziewczynę, która bezwolnie poddawała się jego manewrom, i zaczął ją smarować. Smarował znacznie dłużej niż wymagałoby samo nałoże- 205 nie olejku. Leszek obserwował parkę spod przymrużonych po wiek. Mógłby właściwie patrzeć na nich wprost, i tak by niej zwrócili na to uwagi. Dziewczyna miała zamknięte oczy i roz| chylone usta. Rudy sięgnął po papierosa. Zapalił i położył się obok dziewczyny. Jego wolna ręka spoczęła na jej brzuchu. Zaczął] wędrować palcami w dół ku jej udom. Leszek poczuł, jak zasycha mu w gardle i cały płonie. Bał się wstać i odejść, to by goj zdemaskowało. Udawał, że śpi. I jak ze snu doszło go głębokiej westchnienie dziewczyny. Zdawało mu się, że spada w otchłań. Czuł, jak wszystko w nim wybucha, rozrywa się i mdleje. Był J cząstką ich namiętności. Do tej pory przynosili mu grzech jedynie do konfesjonału. Teraz się to działo tuż przy nim, a on niej protestował, nie napominał, tylko zamknął oczy i oddychał, jakby mu serce miało wyskoczyć z piersi. Jeszcze chwilę, podniesie się i pójdzie, pokaże, że nic do niego nie dotarło, że go to tyle; wzruszyło, co parzące się psy. Nagle usłyszał gwizd, momentalnie otworzył oczy i zobaczył podjeżdżającego na rowerze chłopaka. Jedną ręką trzymał kierownicę, a drugą dmuchany materac. Młodzi podnieśli głowy. „Jesteś wreszcie, kurna... — rzeki Rudy. — Dali, dawej..." Blondyn o spalonym na brąz ciele wyciągnął z przewieszonej przez ramię torby piwo. Po chwili cala trójka upajała się złocistym płynem. Leszek znów zamknął oczy. Mógł już odejść, ale coś trzymało go na miejscu. Nie wiedzieli, kim jest. Zapragnął pobyć jeszcze obok nich, trwać tak nierozpoznany przez nikogo. Jakie to cudowne, że nie zwracali zupełnie na niego uwagi, rozkoszował się swoją anonimowością. Choć przez chwilę chciał być kimś innym, zobaczyć, jak to jest... Upajać się wolnością, słońcem. Szkoda tylko, że nie kupił sobie po drodze piwa. Piwo to w końcu żaden alkohol. Poczuł znowu dym z papierosów. Nigdy nie palił, a teraz poczuł wielką ochotę zaciągnięcia się. Jak daleki jest od tych ludzi... Usłyszał plusk wody i zobaczył całą trójkę już na jeziorze. Dziewczyna leżała na materacu, a para wiejskich osiłków płynęła po bokach. Mógł sobie teraz bezkarnie patrzeć na to uosobienie siły, piękna, swobody. Naraz jeden z chłopaków przechylił materac i dziewczyna z krzykiem wpadła do wody. Salwa śmiechów, krzyki, piski. 206 „Wariuję", pomyślał. Było mu dobrze i jednocześnie chciało mu się płakać. Po paru minutach trójka wyszła na brzeg i rzuciła się biegiem do koca. Zmrużył powieki. Docierały do niego rwane wyrazy. „Zocha chyba też... o dziewiątej... jakie, kurna, bilety?... dostanie na piwo i spoko..." Wkrótce głosy zaczęły się oddalać. Kątem oka zobaczył, jak cała trójka znika w lesie. „Jeszcze chwila i dostanę udaru". Wstał, założył koszulę i ruszył z powrotem. Koło sklepu spożywczego stało kilku mężczyzn i popijało piwo. Jeden z nich ruszył ku niemu: — Kierowniku, j es tako gupio sprawa, zabrakło pińćdzie-siunt groszy do buteleczki. Bez słowa wydobył z kieszeni dwuzłotową monetę. Pijaczek zaczął całą litanię podziękowań, ale Leszek już go nie słyszał. Toczył walkę, czy wejść i kupić choć jedną butelkę. Po cholerę dał to słowo Wackowi? Upał, chce się pić, a on w imię jakiejś harcerskiej przysięgi ma sobie odmawiać. W końcu przyjechał tu, by się wyluzować. Potem będzie sierpień i znowu apel biskupów o abstynencję. „A niech sami się umartwiaj ą". Zacisnął zęby i kopnął kamyk na drodze. „Dobra, zdechnę z pragnienia, ale ci udowodnię". Ruszył ku leśniczówce. Dotarł o zmierzchu. Powitał go Franek w dżinsach, podkoszulce i z kielnią w ręce. — Chodź, pokażę ci nasze dzieło. — Umiesz się tym posługiwać? — spytał Leszek. — Oczywiście, stary, wiesz, co to za wyzwolenie? Kiedyś murarz zrobił nas w bambuko, poprosiłem więc jednego emery ta, żeby mi pokazał, jak tym machać, i teraz nie ma sprawy po łożyć cegłę, obtynkować, co trzeba. I przede wszystkim pozby wasz się kompleksu. Już nie patrzą ci na rączęta, jakbyś je w nocy trzymał w glicerynie. Hę, hę... Chodź, pokażę ci coś. Franek wprowadził go do największej izby. Jakieś pięćdzie- 207 siat metrów kwadratowych. Ściana z kominkiem pomalowana na biało. Sam kominek w rustykalnym stylu, cegła łączona z kamieniem. Jego lewa strona jeszcze nie do końca była odbudowana. — Spójrz na to cudeńko — wskazał na przeciwległą ścianę pokrytą boazerią. Podszedł do niej, rozłożył na niej ramiona i przylgnął. Wciągnął w nozdrza powietrze. — Co za zapach, żywica. Wiesz, co to za drewno? Leszek pokiwał przecząco głową. — Daglezja. Co za kolor i ten zapach! No, dzień roboty i zobacz, co się z tym pomieszczeniem stało — Franek pro- mienial z radości —Kominek właśnie kończę naprawiać, Ale dzisiaj jeszcze nie będzie można w nim palić. Ha, ha — kręcił głową — jak sobie przypomnę tych wszystkich mędrców, co mnie ostrzegali, żebym nie brał tej rudery, bo się ugotuję... Pamiętaj, w życiu trzeba otaczać się entuzjastami. Uniesienie Franka przerwało wejście dziewczyny w stroju roboczym i z kolorową chustką na głowie. — O, Arleta, poznaj księdza Leszka. — Witam, szczęść Boże. Zapraszamy za kwadrans na ognisko. Zebrało się jakieś dwadzieścia osób. Między sosnami rozbito trzy namioty. Wszyscy skierowali się na cmentarzyk za płotem, gdzie byli pochowani dawni właściciele leśniczówki. Tam zawsze odmawiali wieczorną modlitwę, wspominając tych, którzy dali początek temu domowi. Gdy zapalali ognisko, na dworze było już ciemno. Zaczęli piec kiełbasę. Po chwili dwóch chłopaków i dziewczyna chwycili za gitary. Była muzyka oazowa, szanty, byli Okudżawa i Kaczmarski. — Prosimyf Prosimy? — zaczęli wszyscy skandować, co było wiadomym znakiem, że teraz ma zagrać ksiądz Franek. Ten uśmiechnął się i pokręcił głową, jakby chciał wyrazić zdumienie, że mają ochotę go słuchać. — Co mam zaśpiewać? — Carycę! — krzyknęła Arleta. Franek zaśpiewał, jak to ca ryca Katarzyna trzymała na smyczy filozofów Europy, jak pod parła armią marmurowe Piotra stropy... 208 Młodzież zachęcała Leszka, by też coś zagrał. Kręcił głową, próbując dowcipnie pokazać, że jest niezdolny do jakiegokolwiek występu. W środku przeżywał gorycz. Przed oczami stanął mu Paweł. Dokładnie ta sama atmosfera panowała kiedyś w jego duszpasterstwie. Też była gitara i ta swoboda w podejściu do młodzieży. „Może nie powinni w seminarium dopuszczać do święceń, jak ktoś nie potrafi grać na gitarze. Bez dogmatyki można sobie łatwiej poradzić niż bez gitary. W końcu to żadna sztuka, Franek gra, jakby dopiero się uczył, zapomina tekstu. Ale on się dobrze bawi". — Musisz tu przyjechać ze s woj ą młodzieżą— rzekł Franek, siadając rozbawiony z powrotem przy Leszku. — No — potaknął, bojąc się, że zacznie się go pytać o szcze góły. W niedzielę po rannej mszy i śniadaniu młodzież wraz z Frankiem wybierała się nad j ezioro. Leszek wykręcił się bólem głowy. — Muszę dać sobie trochę odpoczynku. Wczoraj chyba przesadziłem ze słońcem. — No, to masz chatę wolną. Wrócimy koło szesnastej, a po tem zaraz się zbieramy. Zostawię ci numer telefonu, gdybyśmy sienie widzieli. I pamiętaj, w lecie koniecznie przyjedź. Został sam. Obszedł całe gospodarstwo, przyglądając się śladom pracy Frankowej paczki. W pokoju z kominkiem podszedł do ściany z daglezji i przywarł do niej ramionami, chcąc się przekonać, czy na niego fluidy drewna wpłyną w podobny sposób. Uśmiechnął się. Zdjął stojącą na krześle gitarę. Usiadł. Spróbował ułożyć swe palce na strunach i wydobyć z nich C-dur. C-dur, G-dur, A- dur. To były trzy chwyty, których uczył go kiedyś kolega na pielgrzymce. Nie udało mu się wydobyć ze strun żadnego dźwięku, tak jakby były one ze sznurka, a nie z metalu. Westchnął więc, wstał i odłożył gitarę. 209 Na przeciwległej ścianie dostrzegł dużych rozmiarów zdjęcie Franka z młodzieżą na tle leśniczówki. Wszyscy roześmiani. Około drugiej Leszek udał się na spacer, aby uniknąć spotkania z młodymi. Wrócił po siedemnastej. Nikt mu już nie zagrażał, W poniedziałek powrócił do Kołomorza. Było parno, w powietrzu od kilku dni wisiała burza. Dzwony kościoła wybiły dwunastą, gdy mijał gospodarstwo Burkietowej, oddalone o jakieś dwa kilometry od plebanii Świętego Antoniego. Wacław opowiadał mu o tej kobiecie, ale Leszek nigdy jakoś nie miał odwagi tu zajść. Przez chwilę zawahał się, czy nie spróbować tym razem, ale rozgrzeszył się myślą, że po co bieda biedę będzie nachodzić. Piotra odnalazł w sadzie, bawiącego się w pszczelarza. — Nie boisz się? — spytał na dzień dobry. — Nie, one gryzą tylko grzeszników. A jak tam u Franka? — Świetnie. Ten Franek to skrzyżowanie Wacka z Pawłem. Zazdroszczę mu tego luzu... Cybula spostrzegł smutek na twarzy Leszka. — Chodźmy na obiad — zmienił temat. Powiesił maskę na werandzie. Wyciągnął klucze z kieszeni i otworzył wymyślny zamek na szyfr. — To też głupota, nie? Zamek jak do skarbca na Wawelu, a w okno wystarczy nogą kopnąć i po sprawie. Piotr podsmażył na patelni ziemniaki i kotlety. Wyciągnął ze spiżarki fajansowy garnek z kwaśnym mlekiem. Otworzył stojący na oknie słoik z ogórkami. — Proszę, pięć minut i obiad gotowy. I to jaki. Wiesz, że to było ulubione danie Lenina?... Widzę, że nie wiesz. Zasiedli do stołu. — To mówisz, że podziwiasz Franka. — Tak —- Leszek westchnął. — Tylko że patrzyłem na to wszystko i było mi cholernie smutno — wyznał nieoczekiwanie. — Dlaczego jedni księża mają to „coś", a drudzy nie? — Co? — Piotr udawał, że nie rozumie. — Coś takiego, że ludzie do ciebie lgną. Kreślił kółko końcem widelca po dębowym blacie, wpatrując 210 — Ale co z tymi pieniędzmi? Może nie powinniśmy tyle zara biać. — A co? Masz za dużo? — Mam na czysto jakieś tysiąc osiemset złotych. Ludzie nie zarabiają tyle na całą rodzinę. Piotr spojrzał na Leszka. — To buduj za nie Kościół w ludziach. Na początku czerwca Groser, tak jak obiecał, przyprowadził do klasy Jana Budziaszka, perkusistę Skaldów. — Słowa są tu bezużyteczne, usuwam się w cień. Janek jest szalony, nawet artyści za nim nie nadążają, ale ja go kocham i dlatego się z wami nim dzielę. Janku, prosimy. Wytłumacz się przed nimi, dlaczego tu stoisz. — Witam, kochani. Nie jestem tu, żeby wam marudzić. Kto słyszał o takim zespole Skaldowie? Podniosło się może z pięć rąk. — Musicie zapytać waszych dziadków. A piosenkę o papie znacie? Pokręcili przecząco głowami. — To idzie tak: pa-papapa-pa-papapa-pa-papapapapa... Pę dzą, pędzą sanie, góralskie koniki, hej, jadą w saniach panny, przy nich janosiki, hej jadą w saniach panny, przy nich janosiki, pa-papapa... — Budziaszek zaśpiewał kawałek Kuligu. Zaczęli coś kojarzyć. — No, to chcecie posłuchać dobrej muzyki? Parę głosów, głównie dziewczyn, odpowiedziało twierdząco. Budziaszek zupełnie nie speszył się niemrawą reakcją. — To jak chcecie posłuchać dobrej muzyki, to musicie za grać sobie sami. Bo człowiek może być tylko wtedy szczęśliwy, gdy tworzy coś własnymi rękami. Spoglądali na niego z pewną rezerwą. — Słuchajcie, nie wszyscy mamy tu bębenki, ale to nie szko dzi. Nauczę was prostych podziałów do zaklaskania i zobaczy- 212 cię, jaka to jest frajda, kiedy człowiek coś tworzy. Do osiągnięcia szczęścia wystarczy umiejętność liczenia do czterech. Podstawą muzyki jest jeden takt, który się składa z czterech ćwiartek. Nie wódki, tylko z czterech uderzeń. To było pierwsze zdanie, które ożywiło chłopaków. — Ja uderzę dwa razy i wy uderzycie dwa razy. Zabawa się zaczęła. Mieli oczywiście kłopot z powtórzeniem bardzo prostych rytmów, ale Budziaszek twierdził, że nie jest źle. Zanucił melodię i kołysząc głową, klaskał. — Dobra, i tak trzymajcie! — zamknął oczy i zaśpiewał: „Pan jest pasterzem moim, niczego mi nie braknie, na niwach zielo nych pasie mnie..." Patrzyli na niego trochę jak na wariata. Gdzieś już słyszeli te słowa, ale nigdy do nich nie dotarły. „Trzeba mieć w sobie dużą moc, żeby tak się wystawiać do strzału — pomyślała Magda. — Jemu chyba w ogóle nie zależy, jak wypadnie. Ma coś do przekazania i tylko to go interesuje". Po mniej więcej minucie Jan powrócił na ziemię. Otworzył oczy i opowiadał dalej. — Dobra, bębenki są tylko po to, żeby się odwlekło to, co i tak musi się wydarzyć. Ja, oczywiście, nie przygotowałem na to spotkanie żadnej mowy. Przyjechałem, bo chciałem z wami się spotkać. Wiecie, jestem jak wampir, co wysysa, kogo spo tka. Chcę, żebyście po prostu zadawali mi pytania. Strzelajcie poniżej pasa. Wiem, że nie jest tak łatwo od razu. Trochę wam o sobie opowiem, żebyście wiedzieli, o co mnie można haczyć. Czarne oczy Budziaszka błyszczały. Gęsta czupryna, krzaczaste brwi, wąs. I uśmiech misjonarza. Przedziwne połączenie cech diabolicznych z anielskimi. Nie wiadomo, kto za kogo przebrany. — Jestem żonaty, tak że, dziewczyny, bardzo was przepra szam... Co prawda, jestem dopiero pierwszy raz żonaty, ale za to od trzydziestu lat i mam dwoje dzieci. Od czterdziestu lat je stem perkusistą, a od osiemnastu piszę najwspanialszą historię, jaka wydarzyła się na kuli ziemskiej, momentami kryminalną. To historia mojego życia. Ale ta historia jest ciekawa dla mnie. Każ dy z was przeżywa taką samą historię. Wasze historie są tysiąc razy ciekawsze. To dlaczego ja piszę, a nie ty? 213 Jan Budziaszek krążył po klasie wzrokiem i wypowiedziawszy jakąś myśl, wbijał swoje czarne oczy w kolejną ofiarę. — Dlaczego? — tym razem utkwił wzrok w Arku, czym go wyraźnie przestraszył. Na szczęście zaraz przeniósł spojrzenie na kogoś innego. — Bo wszystko jest łaską, a poza tym mam czterdzieści lat od was więcej, więc jeszcze macie trochę cza su. .. Gdyby mój polonista dowiedział się, że ja piszę jakieś tek sty, z których powstanie książka, to by się przewrócił ze śmie chu razem z całym gronem pedagogicznym. „Ten bęcwał? Po moim trupie". Piszę o tym, że biorę udział w cudownej sztuce teatralnej, a nad tą sztuką czuwa jakiś genialny reżyser, który mówi, że będziesz szczęśliwy, jeśli rozegrasz swój dzień z tymi aktorami, których ci daję. Nie zawsze są to tacy piękni ludzie jak wy... często są to pijani, naćpani, z kijami bejsbolowymi, więź niowie z wyrokami dożywocia, tacy jak Zdzichu Śmigło, który swoje dwie żony wyrzucił przez okno. Zatrzymasz się i zapy tasz: „Czego chcesz, Panie mój, w tym spotkaniu?" Każdy z tych ludzi jest w czymś lepszy ode mnie, jest niepowtarzalny na całej kuli ziemskiej. Nieważne, czy leży w rynsztoku, czy zajmuje ważne stanowisko w państwie. Każdy jest w czymś lepszy ode mnie. Choćby miał najcięższe wyroki. Bo był dzieckiem miłości, jak my wszyscy, ale potem coś się stało, potknął się, nikt mu nie podał ręki i teraz ma wyrok. Ale on nadal jest dzieckiem Boga... Kiedy jestem w więzieniu, zawsze proszę wszystkich, żeby po dali mi rękę, bo w ręce zakodowana jest cała informacja o czło wieku. Dlatego znak pokoju przekazujemy ręką, a nie uchem, nosem... Kiedy podasz mi rękę, mówisz mi wszystko o sobie, wchodzisz we mnie całym swoim wnętrzem... — Budziaszek skakał z tematu na temat. — Albo taka Maria Magdalena, czy wy wiecie, ile ona musiała przeżyć skrobanek? I dziewczyna osza lała, bo Pan j ą przytulił... Kochani, ale teraz pytajcie, bo jak mnie nie powstrzymacie, to ja mogę tak do nocy... Najśmielsza okazała się Joanna. — Kiedy pan naprawdę zaczął wierzyć w Boga? — Osiemnaście lat temu poszedłem do kościoła. Nie, że po raz pierwszy, ale na mszę chodziłem tylko, jak mi w duszy grało. 214 I akurat wtedy proboszcz ogłosił apel, czy ktoś odstąpi swój kawałek podłogi Niemkom, które przyjechały, by iść w pielgrzymce na Jasną Górę. Miałem 200 metrów podłogi, więc użyczyłem. Żona z dziećmi właśnie wyjechała nad morze. Niemki przywiozły ze sobą wszystko, łącznie z wodą, co wówczas w Polsce było zupełną egzotyką i dziwactwem. Przegadaliśmy całą noc. Gdy nadszedł czas wymarszu, zaproponowałem im, że odprowadzę je na Wawel. Coś mi podszepnęło, żebym został z nimi na mszy. Wysłuchałem mądrego kazania. Przemknęła mi myśl, żeby przejść z nimi przez miasto, no i tak doszedłem do pierwszego noclegu. W ten sposób w samym podkoszulku, w sandałach, po sześciu dniach wylądowałem na Jasnej Górze. ..Aż Niemkami tak żeśmy się zżyli, że potem przez wiele lat przyjeżdżały do mojego domu ze swymi mężami, którzy kiedyś służyli w Wermachcie... Gdyby mnie wtedy ktoś zapytał, po co ja idę, to nie potrafiłbym odpowiedzieć. To nie był żaden zryw religijny. Szedłem, bo mi było dobrze. Na drugi dzień po moim dojściu do Częstochowy rozpoczęły się próby do festiwalu w Sopocie, na których musiałem być, bo grałem w zespole Maryli Rodowicz. Przyjechałem, siadłem w pierwszym rzędzie, czekam na swoje wyjście i ogarnęło mnie przerażenie. Na pielgrzymce było wszystko nierówno, niezawodowo, ale był duch i było wiadomo, po co ludzie śpiewają. A w Sopocie wszystko profesjonalne, świetna orkiestra Alex Band, tylko pierwszy wstrząs — większości zależy jedynie na tym, żeby się podobać, żeby zdobyć nagrodę, a nikt nie ma nic do przekazania. Zrozumiałem, że sztuka musi nieść jakieś przesłanie. Siedzę koło Mańki i widzimy, że ustawiają mikrofon do góry nogami. Pomyśleliśmy, że zaraz wyskoczy jakiś stepista i dlatego przy suwaj ą mikrofon do podłogi, żeby było słychać, co on wystukuje. A tu do mikrofonu podchodzi artystka z ościennego kraju i myk... staje na głowie. Myślałem, że oszaleję, wyskoczyłem na scenę, ustawiłem się w takiej samej pozycji, patrzę jej głęboko w oczy i pytam: „O co tu chodzi?", a ona na to: „Tak budiet łuczsze". Wracam do Mańki: „Ja tu nie wyrobię, muszę stąd natychmiast uciekać", a ona: „Nie wygłupiaj się, podpisałeś kontrakt, to musisz zagrać". No więc zagraliśmy wszystkie hity z Niech żyje bal na czele. Coś się we mnie 215 działo, ale jeszcze nic nie wskazywało, że zamienię źródło swoich* natchnień z marihuany na tabernakulum... W tym momencie Budziaszek, który w czasie swej opowieści cały czas chodził po klasie, potknął się o postawiony w przejściu plecaczek. Upadł prosto na kolana siedzącej obok Kaśki. Klasa eksplodowała śmiechem. — Kochani, nic się nie dzieje przypadkiem... Dzięki ci, anie le... Wiem, że chłopaki mi teraz zazdroszczą.. No dobra, ale do kończę wam... Zaraz po tym festiwalu jechaliśmy z Mańką na tournee do Związku Radzieckiego. W Wilnie byliśmy codziennie zmordowani, bo zapraszali nas na kolację, a tam się pije nie kie liszkami, tylko szklankami. Wracaliśmy umęczeni o szóstej rano i wszyscy kładli się spać. A mi coś mówiło „Zakładaj kurteczkę i idziemy". Przechodziłem przez całe Wilno do maleńkiej kapliczki nad Bramą. Pytałem się Mateczki: „Czego chcesz? Czy mam zmie nić zawód i wypisać się z tego interesu?" I usłyszałem w Ostrej Bramie: „Posyłam cię do ludzi, którzy niosą podobne krzyże jak ty, a moje wybranie polega na tym, że to ty masz im pomagać, a nie szukać u nich pomocy". Budziaszek chwycił bębenek i zaczął śpiewać o tym, jak przez parę dni nie mógł znaleźć cudownego krzyża, o którym mówił mu przyjaciel, aż pewnego dnia zwabiony zapachem stanął pod drzewem lipy i nagle pośród liści i kwiatów zobaczył ukrzyżowanego Jezusa. — I pan jest tak w stanie przed nami te numery bez gorzały?.. — spytał Adrian, wyrażając w ten sposób swój głęboki podziw. — Tylko tak — twarz Budziaszka rozjaśnił uśmiech, a brwi uniosły się do góry, jakby chciał zakomunikować wiadomość o narodzinach pierworodnego. — Widzisz, u mnie kiedyś na okrą gło w domu kapała okowitka. Jeszcze w okresie stanu wojenne go robiłem wyśmienitą gorzałkę. Wołano: „Jan Budziaszek wy twórnia flaszek". Przez mój dom przewijały się rzesze artystów, W domu była gorzałka, a w ogródku rosła dżandżia, marihuana. Byłem zawsze duszą towarzystwa, znałem się na astrologii i re ligiach Wschodu, można u mnie było porozmawiać na wszyst kie atrakcyjne tematy i do tego się dobrze napić. Było życie. Przed 216 koncertem wódeczka, po koncercie wódeczka, bach, bach, bach i nagle po powrocie z Ostrej Bramy stało się ze mną coś dziwnego. Przestałem pić. I chociaż nic nie mówiłem, to musiałem tych ludzi denerwować samą swoją obecnością. Rozmowy przy wódeczce zwykle są damsko-męskie. Podobno takich opowieści o pięknie kobiecego ciała, jak ja dawałem, to nikt nie dawał. Zawsze na końcu miałem najbardziej pieprzne kawałki. Jak coś przypaliłem, to było nie do pobicia. I nagle stałem się kimś innym. Zacząłem zawadzać w rozrywkowym stylu życia. Do dziś nie zaproponowałbym w towarzystwie, żeby nie pić gorzały, ale musiało coś ze mnie emanować, bo pewnego dnia usłyszałem taki tekst: „Trzeba by zorganizować flaszkę, ale ten znowu tu siedzi". I podszedł do mnie lider najukochańszego zespołu, z którym wtedy grałem, i powiedział mi: „Od jutra to my już ci za wszystko dziękujemy, nie będziemy z tobą grać". Przestałem być dla nich radością, zapragnąłem stać się radością Pana Boga. — A co z narkotykami? Artyści mówią, że dzięki nim docie rają do swego wnętrza — spytał Darek, który do tej pory nigdy się nie odzywał. — Znalazł się artysta — zaśmiał się Grzegorz. Jan Budziaszek przytakiwał głową i rozwartymi szeroko oczyma podnosił atmosferę w klasie. — Nie będę ukrywać, że przypalałem marihuanę. Skutki fatal ne. Dam wam taki przykład. Słuchałem kiedyś w moim pokoju ze szwagrem muzyki Weather Report, wspaniały zespół, i wchodzi do pokoju żona. Była wtedy w ciąży z pierwszym dzieckiem. Mówi: „Idę do sąsiadki, a tam się mleko gotuje, zaglądnij, żeby nie wykipiało", a my, słuchając muzyki, byliśmy w lesie, w dżun gli. Małpy skaczą po drzewach, deszcz pada, w ogóle niesamo wity świat, a ona mi z jakimiś bzdurami wyjeżdża. Byłem w ta kim stanie idiotycznego upojenia, że gdybym miał karabin maszynowy, tobym ją zastrzelił. Wiem więc, jak działają narko tyki, kompletne oszustwo i budowanie egoizmu. Klasa chłonęła opowieść Budziaszka. Nawet Grzegorz i Adrian nie potrafili ukryć zainteresowania. — Jeżeli masz swojej dziewczynie powiedzieć, że ją kochasz, 217 to musisz to powiedzieć w absolutnej trzeźwości, bo jeżeli nie, to będzie nieprawda. Każdy przekaz musi się dokonać w trzeźwości, bo inaczej to będzie bełkot. — I pan już nigdy nie weźmie kieliszka do ust? — To są sprawy skomplikowane, nigdy nie można stawiać za sad ponad prawem miłości. Opowiem wam taką historię z okresu, kiedy przestałem pić. Przez wiele lat jeździłem do Chałup. Miesz kał tam bardzo porządny człowiek, rybak, Kaszub. Co roku przy woziłem te swoje flaszeczki, kilka gatunków. Spotykaliśmy się w tym samym towarzystwie. Towarzystwo było z różnych miast i codziennie ktoś stawiał na powitanie albo na pożegnanie. Pew nego lata przyjeżdżam i nie mam gorzały. Mówię: „Bardzo prze praszam, ale w tym roku bez gorzały", a oni, że to żaden pro blem. Zorganizowali i piją z jednego kieliszka u tego Benka Kaszuba. On siedzi koło mnie i przekazuje mi kieliszek. A ja mó wię, że go przepraszam, ale mnie to już nie dotyczy, już nie piję... „Dobra, dobra, ale ze mną się napijesz". „Nie". „To chociaż umocz usta". Ja mówię: „Nie". „Przecież my jesteśmy jak bracia, prze cież my możemy sobie krew przetaczać". „Nie, Benek, mnie to nie dotyczy". Przez cały miesiąc przechodziliśmy koło siebie w domu i było niezbyt przyjemnie. Na koniec Benek mi powie dział: „Janek, ja bym też chciał tak jak ty, tylko nie mogę". A te raz myślę, że gdyby mi się to jeszcze raz przytrafiło, to bym z nim wypił ten jeden kieliszek. Powiedziałbym: „Ja już nie piję, ale przez szacunek do ciebie jednego się napiję". Bo tu nie chodzi o to, żebyśmy podpisywali jakieś krucjaty, zobowiązania. Cała rzecz polega na miłości. Jest taka opowieść o bracie Albercie, który wydobył włóczęgów spod mostu. Załatwił im ogrzewal nię, a sam chodził na żebry i przynosił pożywienie. Pewnego razu pomyślał sobie tak: „To jest bez sensu. Jeżeli chcę cokolwiek zrobić w tym środowisku, to muszę z nimi żyć pod jednym da chem". Wziął wszystkie swoje rzeczy i poszedł do nich. Przy szedł i mówi: „Chcę z wami zamieszkać". A ich herszt wysko czył i powiada: „Masz flaszkę, to cię przyjmiemy". I wyobraźcie sobie, że brat Albert pierwszy i ostami raz w życiu miał z sobą flaszkę. 218 Czas w Kołomorzu pędził jak wariat rytmem szkoły i pracy, zwalniał w lesie i na łąkach. Piotr ciągle gdzieś wyjeżdżał, coraz bardziej angażował się też w krąg biblijny. A poza tym katecheza, przygotowania do Pierwszej Komunii i sprawy organizacyj-no-ekonomiczne, które, jak powiadał, „zżerały mu osiemdziesiąt procent życia kapłańskiego". Dni płynęły w różnym tempie, ale niewiele się różniły między sobą. Spokój, „błogosławiona nuda", jak mawiał Cybula. Może poza rym jednym drobnym incydentem, na mszy w czasie Białego Tygodnia. Otóż dzieci komunijne podchodziły, jak zwykle, do ołtarza i prosiły Boga o to, czego najbardziej pragną. „Pan Jezus na pewno wysłucha czystego serduszka". Pierwsza dziewczynka poprosiła o zdrowie i siły dla proboszcza. Druga o zdrowie dla Papieża. W kolejnych wznoszonych intencjach czuć było rękę pani katechetki. Na końcu do ołtarza podszedł Zbyszek, syn pani Dagmary Wilowskiej, która dwa tygodnie wcześniej urodziła córeczkę. Poprosił Pana Boga o to, żeby jego rodzice już więcej się nie kłócili i nie krzyczeli na siebie. Matka Zbyszka, usłyszawszy te słowa, struchlała. Ojciec wzniósł oczy do nieba i przygładził wąsa. Siedzący w kościele — w większości kobiety, jako że chłopi o tej porze byli na polu — udawali, że to do nich nie dotarło, bądź rzucali sobie rozba wione spojrzenia. Piotrowi ciężko było wymówić: „Ciebie prosi my", bo zobaczył czerwień na twarzach upokorzonych rodzi ców. Nie zdradził się z tym jednak. „I ona nas tu chciała miłości do Żydów uczyć", padło z którychś ust po wyjściu z kościoła. Było parne popołudnie. Chmury już od kilku dni krążyły nad spragnionym kropli deszczu Kołomorzem, drwiąc sobie z nadziei, jakie w nich pokładano. Susza. Leszek siedział na werandzie i czytał Biblię. Próbował przy boku Piotra wyrobić w sobie nawyk codziennego czytania Pisma świętego. Był właśnie w Egipcie 219 i przypominał sobie historię Józefa i jego niegodziwych braci, gdy usłyszał dziwne miauczenie Felusia — plebanijnego kota, z którym zdążył się przez ten miesiąc zaprzyjaźnić. Kątem oka zauważył, że kot trzyma coś w pysku. Mysz. Leszek skrzywi! się w odruchu obrzydzenia. Nagle szaroróżowy stworek wyrwał się i zaczął uciekać. Nie uszedł daleko. Kot złapał go mocniej zębami i podszedł znowu do werandy. Położył mysz przy sobie i zaczął się myć. Mysz, która wydawała się już martwa, nagle ożyła i znów spróbowała ucieczki. Kot zgarnął j ą łapką i podrzucił w górę, tak iż zatoczyła łuk w powietrzu i spadła w drugą łapę swego prześladowcy. Feluś spojrzał na księdza, oczekując pochwały. Leszek poderwał się, przeciął kopniakiem powietrze i wrzasnął: — Spier..., ty świnio! Odłożył Biblię na stolik i szybkim krokiem skierował się w stronę lasu. 8 W niedzielę Kołomorze obiegła wieść o tragicznym wypadku, który wydarzył się w nocy. Około drugiej w jeziorze utonął chłopak z dziewczyną. Wracali motocyklem z nocnej zabawy. Był z nimi jeszcze drugi chłopak, który cudem ocalał. Po pierwszej wyszli pijani z dyskoteki w oddalonym o 15 kilometrów Hy-rowie. Było im gorąco, alkohol grzał. Zatrzymali się nad jeziorem w Kołomorzu i weszli do wody. — Znałeś ich? — spytał Leszek. — Oczywiście, wszyscy się tu znają. — Czy ten chłopak... był rudy? — Tak, ale skąd ty...? — spytał zdziwiony Piotr. — Dwa tygodnie temu byłem nad jeziorem koło leśniczówki Franka. Leżałem koło trójki młodych. Jeden z nich miał takie charakterystyczne miedziane włosy. — Leszek patrzył, jakby przed oczyma przesuwała mu się taśma filmowa. — Byłem koło nich i cieszyłem się, że mnie nie rozpoznaj ą jako księdza. To było 220 takie dziwne, świńskie uczucie... — mówił przed siebie łamiącym się głosem. — Daj spokój, skończ z takim myśleniem—Piotr kiwał prze cząco głową. — Co mogłeś zrobić? Leszek zdjął okulary i masował nerwowo skronie. — W nich było tyle życia, a ja leżałem tam jak martwy ka wałek drewna. I zazdrościłem, że nie jestem jednym z nich. Coraz więcej wieści docierało na plebanią. Piotr, zwykle pełen energii i opanowany, siedział przybity. — To jest podłe... — rzekł przy kolacji. Właściwie nic nie jadł, ale zastawił stół ze wzglądu na Leszka. -Co? — Rodzice chłopaka, który się utopił, żyją w niesakramen- talnym związku. Ludzie zaczęli gadać, że to kara Boża. Nie mam jak protestować. Powiedziałem, co mogłem. Ale niestety, ich prymitywne poglądy są ich dekalogiem. Czy to są chrześcijanie? To sią w głowie nie mieści, w jakiego Boga ludzie wierzą. Wszyst ko, co najgorsze w nich, przypisują Bogu. Przychodzą tu i mo dlą się, żeby krowę sąsiada, co weszła na ich pole, szlag trafił. Piotr podniósł głowę i zobaczył smutny wzrok Leszka. Chciał przerwać, by go bardziej nie załamywać, ale nie mógł. Musiał z siebie wyrzucić cały ból. — Chociaż, kto wie, czy oni są bardziej prymitywni od in nych. Może tylko się mniej maskują. Przed laty byłem wikarym wPelczynie. Chłonąłem wtedy wszystkie nowości duszpaster skie, jakie wprowadzali na Zachodzie. Czytałem, jak tam pod chodzą do małżeństw niesakramentalnych, i powiedziałem na kazaniu, że Bóg jest miłosierny, że nie osądzajmy, bo trzeba by rozpruć serce człowieka, by zobaczyć, czego doświadczył, że ma dziś tak skomplikowane życie. No i skończyłem coś w sty lu, że nie wiadomo, czy ci ludzie nie wyprzedzą nas w drodze do Królestwa. Widziałem, że wszyscy w Kościele byli przejęci. Wcho- 221 dzę do zakrystii, a tam stoi proboszcz. Bez żadnego ostrzeżenia ryknął na mnie: „Ksiądz już dzisiaj mówić kazań nie będzie! Ksiądz zniszczył piętnaście lat mojej pracy duszpasterskiej!" Tak mnie to walnęło, że nie wytrzymałem. Odpaliłem: „To ksiądz im przez piętnaście lat mówił o potępieniu?" A on cały nabiegł krwią, wyciągnął palec i potrząsając nim, jeszcze do dzisiaj mam ten widok przed oczyma, krzyczy: „Won! Won! Ksiądz jest tutaj skończony. Wyślę księdza na takie zadupie, że ksiądz zapomni o swoim miłosierdziu, przestanie się bawić w Pana Boga, kiedy zobaczy, jakie ludzie przeżywają tragedie". Zamilkł i gapił się w zżerany przez kornika kredens... — Może ja bym się kiedyś zajął niesakramentalnymi?—prze rwał milczenie Leszek. Cybula z trudem wyrwał się z zadumy. — Może z życiowymi połamańcami szłoby mi lepiej. A nasz proboszcz na pewno dałby mi zielone światło. — Dobry pomysł, ale jeszcze trochę okrzepnij. Poznasz pro blemy małżeńskie... Dowiesz się więcej w konfesjonale. Musisz wchodzić w to stopniowo. — Miałem niezły trening w domu. Moi rodzice się rozeszli, kiedy miałem czternaście lat. Wychowywała mnie matka. Piotr pokiwał głową i jedynie westchnął. 10 Obudził się cały spocony. Był na plaży i nagle zobaczył pływający na jeziorze czerwony materac. W ułamku sekundy uświadomił sobie, co zaszło. Rzucił się do wody i po chwili dotarł do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą widział opalającą się dziewczynę. Zanurkował. Miał szczęście, trafił idealnie na jej bezwładne, nagie ciało. Sprawnymi ruchami wydostał je na powierzchnię i dopłynął do brzegu. Wyciągnąwszy topielicę na piasek, rozejrzał się dookoła. Znikąd pomocy. Przystąpił energicznie i sprawnie do sztucznego oddychania, choć robił je po raz pierwszy. Dziewczyna otworzyła powoli oczy. Podniósł zachwycony głowę. „Dzięki Ci!", wykrzyknął w niebo. Nie mógł uwierzyć, że przywrócił ją do życia. Spojrzała na niego półprzytomna, wyraźnie nie wiedziała, co się z nią dzieje. Po chwili jednak zaczęła kojarzyć. Na zsiniałych ustach pojawił się delikatny uśmiech. Jej twarz wydała mu się dziwnie znajoma. Magdalena. Na odsłonięte, białe jak alabaster piersi ze sterczącymi różowymi sutkami spadały czarne, mokre pasemka włosów. Ujęła jego twarz w dłonie i przybliżyła się do jego ust. Przymknęła oczy i wyciągnęła język... Nagle ogłuszył go szyderczy rechot. Rozglądnął się wokół i zrozumiał, że nie jest wcale na plaży, tylko w 3f. W wykrzywionych twarzach rozpoznał Arka, Grzegorza, Adriana. Był sparaliżowany strachem. Odwrócił się i chciał uciekać. Otoczyli go jednak szczelnym kołem. Magdalena przyciągnęła go ponownie. Szarpnął tak gwałtownie głową, że uderzył w ścianę, z której spadł Anioł Stróż. Dysząc, wpatrywał się nerwowo w ciemność. „Czyżbym ślepł?" Po chwili zaczął rozpoznawać kształty. Zsunął się z łóżka. Dowlókł się na kolanach do drzwi. Nacisnął klamkę. Podniósł l się i opierając się o meble, dobrnął przez pokój stołowy do kuchni, l Zamknął za sobą drzwi, choć zawsze były otwarte. W spiżarce \ zauważył parę dni temu butelkę wina. Wyciągnął rękę, szukając kontaktu. Pierwszy nie zadziałał. Drugi. Światło rozbłysło. Na półce z sokami stał solidny gąsiorek. „Jest, dobrze widziałem". Coś zaczęło mu jednocześnie brzęczeć w uszach. Trzasnęły drzwi. — Co się stało!? — zawołał Cybuła, przecierając powieki. Podbiegł do wyłącznika. — Dlaczego uruchomiłeś dzwony? — Ja, dzwony? — Leszek spojrzał z przerażeniem w kie runku okna. — O Boże, chciałem wziąć ze spiżarki sok, bo mnie suszyło. — Nadusiłeś na przycisk od dzwonów. Piotr usiadł przy stole i masował skronie, jakby chciał z nich zetrzeć resztki snu. Nagle usłyszeli podjeżdżający pod dom samochód. Trzasnęły drzwiczki. Po chwili dobiegł ich odgłos kolejnego samochodu. Walenie do drzwi. — Chryste, co się dzieje?! — Cybuła już nie wiedział, czy lal nie śpi. Podbiegł do zlewu i zaczął przemywać twarz wodą. Znów walenie, tym razem do okna. Zobaczyli za szybą twarze Jadwisiaka i Szperloka. Piotr otworzył okno. — Gdzie?! Widział go ksiundz? Gdzie un? — Kto? — spytał zdumiony. — Złodziej! — Jaki?... Aaa — Cybula zaczynał rozumieć. — No dzwuni proboszcz, że kradom... Lis w kurniku. Sam mówiuł. — Aha, aha... idę otworzyć — półprzytomny ściągnął z szafy klucze i ruszył do drzwi, nie zauważywszy nawet, że Leszek wybiegł do ubikacji. — Już, już — krzyczał, nie mogąc uporać się w nerwach z zamkiem. Jego oczom ukazał się widok... Około dwudziestu chłopów stało przed werandą z kijami i siekierami. — Gdzie się gnój dobieroł? — rzucił pierwszy Maruszczak. — Kochani — Cybuli głos stanął w gardle. Zapiął guziki pi żamy, niczym generał poprawiający mundur przed przemową do swoich żołnierzy. — Kochani, to była, to była... — Baba?! — To była próba generalna. On już tu nigdy nie przyjdzie... Nagle z nieba zaczął lać upragniony deszcz. — Chodźcie, wejdźcie do środka — Piotr szerokim gestem zapraszał czujnych parafian. 11 W środę, trzy dni po pamiętnej nocy, kiedy to Cybula, jak wieść gminna głosiła, „wezwał chłopów biciem dzwonów na kielicha i placek", Leszek wrócił do miasta. Wyjeżdżał z Kołomo-rza opalony i trochę mniej chudy. Groser nie przyjechał po niego. Zadzwonił, że Gołąbek jest na badaniach w szpitalu, więc musi za niego posiedzieć w biurze. A na sam wieczór nie warto jechać. Leszek zabrał się po południu z panem Wilowskim. Mąż pani Dag-mary jako żywo przypominał młodego Lecha Wałęsę. Porozmawiali o urodzonej miesiąc temu córeczce, o mistrzostwach świata ! 224 w piłce nożnej w Korei, na temat pana Fuszery, który z powodu wykonania hymnu narodowego przez Edytę Górniak doznał urazu psychicznego i pozwał ją do sądu — i podróż minęła. Powitała go pani Halinka. Przytuliła go do swego potężnego biustu, potem spojrzała na niego ze łzami w oczach i rzekła: — Synku... — teraz miał nastąpić potok pytań. Leszek uśmiechnął się zakłopotany i chwycił się za kieszeń koszuli. — Coś nie tak? Boli cię serce? — Nie, nie — rzekł, wyciągając z kieszeni okulary. Jedno szkło było pęknięte. — O Boże! — jęknęła gosposia, patrząc przerażona na ręce Leszka. — Zaraz polecę dać do naprawy. — Nic się nie stało. Mam jakieś stare w zapasie. A ksiądz Wacław gdzie? — Będzie późnym wieczorem. Mówił, że prosili go w radiu, żeby rozmawiał ze słuchaczami. Boże, co ja najlepszego zrobi łam. .. Zaraz ci uszykuję jedzenie. — Nie, pani Halinko, jadłem przed wyjazdem. Niech już pani idzie do domu i mną się nie przejmuje. Potem sobie zrobię kola cją, a teraz muszę napisać parę listów. Pani Halinka pokrzątała się jeszcze kwadrans i poszła. Leszek obszedł całą plebanię, zaglądając wszędzie, jakby chciał się upewnić, że jest sam. Otworzył drzwi do pokoju Grosera. Mógł tu wchodzić, ilekroć naszła go ochota, by posłuchać muzyki. Popatrzył na kompakty i wybrał Pożegnanie z Afryką. Wacław mu wspominał, że słucha tego namiętnie. Stanął przed regałem i zaczął przyglądać się książkom. Zatrzymał się na pomarańczowym grubym grzbiecie: Od nałogu do miłości. Tytuł go zaintrygował. Przechylił książkę ku sobie i wyciągnął. Nagle jego oczom ukazała się butelka whisky. Gwizdnął z wrażenia. „Niezłe ziółko z Wacka!" Wziął butelkę z półki. „To przecież mój JB. Chyba, że zagustował w tym gatunku". Leszek się rozpromienił. „Opłaciło się przez miesiąc nie brać kropli do ust. Opatrzność". Spojrzał w okno, jakby nagle przestraszył się, że ktoś na niego patrzy. Na dworze lało. 225 Uśmiechnął się. „Jak to Mackiewicz mówił? Alkoholik pije tylko z dwóch powodów: jak pada i jak nie pada. No to ja będę pił tylko, jak pada". Dumny z lotności swego umysłu poszedł po szklankę. „Jedna szklaneczka i koniec. Wacław nawet się nie domyśli". Nalał złocistego płynu i wypił łyk. „Hmm. Ale błogo". Uśmiechnął się. Serce wypłynęło mu na fale dźwięków skrzypiec, trąb i harfy. Rozmarzył się. „Cudownie! Za oknem leje, a ja na słonecznej sawannie. Dobra, jeszcze tylko na drugą nóżkę i się zmywam". Drugą szklaneczkę opróżnił znacznie szybciej. „Pewnie, że bym się jeszcze napił, ale nie. Ma się tę silną wolę". Odstawił butelkę na półkę. „Ech, Wacław nie zauważy. Skąd może pamiętać, ile było w tej butelce parę miesięcy temu". Uspokojony, spojrzał na pomarańczowy tom Od nałogu do miłości. Jak wyzwolić się z uzależnienia od seksu i odnaleźć prawdziwe uczucie. Wziął do ręki i zaczął czytać. „Książka ta dała nadzieję wielu ludziom.. .Współtworzący ją erotomani wywodzą się często ze środowisk o wysokim prestiżu społecznym — są wśród nich lekarze, duchowni, terapeuci, politycy, ludzie biznesu, nierzadko owładnięci innymi nałogami, takimi jak alkoholizm czy hazard..." Miał ochotę zatopić się w lekturze, ale nie chciał zabierać książki ze sobą. „Jeszcze mnie to zdradzi, że sięgałem po butelkę. Siedzieć też tu nie ma co, bo Wacław może wrócić. Wyczułby mnie od razu". Poszedł do siebie do pokoju. Po drodze zabrał z salki gazety. Przez miesiąc nie miał kontaktu ze światem. W Kołomo-rzu raz na tydzień listonosz przywoził „Życie", i to wszystko. Pół godziny udawał sam przed sobą, że czyta, po czym wrócił do pokoju Wacława. „Nie ma czasu". Wyciągnął alkohol ze skrytki i wypił błyskawicznie dwie szklanki. Spojrzał na butelkę. „Teraz to już nie ma co. Wacek domyśli się od razu". Odstawił książkę na półkę i poszedł z resztą whisky do swego pokoju. „Może wsadził ją tam przez przypadek i w ogóle o niej nie pamięta". Padł na kanapę. „Niezła myśl tego Franka. Zbiorę młodzież i pojadę do niego. Przecież nie muszę grać na gitarze. Jak Franek chce, to niech sobie fałszuje. Zaimponuję im czym innym. Ten Franek nie wygląda mi na takiego, co zbyt dużo czyta. Każdy ma jakieś plusy i minusy. Nawet jak mi z nimi nie wyjdzie, to po- 226 wiem proboszczowi, że chcę założyć duszpasterstwo dla niesa-kramentalnych. Piotr gada, że muszę dojrzeć. Co tu dojrzewać? Trzeba im okazać serce. Ja jestem Boży Grajek. Będę grał na strunach ich połamanych serc. Połamaniec zrozumie połamańców". Spojrzał na niemal pustą butelkę. „Jeszcze kapkę i potem szlus. Znowu mogę miesiąc nie pić. Najgorsze, jak Wacław zobaczy, że nie ma butelki. Może ją tam postawił celowo, żeby mnie sprawdzić. Ale skąd Wacław mógł wiedzieć, że tam akurat sięgnę? Chociaż, postawił ją właśnie za taką książką..." Myśli coraz szybciej krążyły mu w głowie. Nagle zaświtał mu genialny pomysł. „Jak to mówił Cybula? Każdy alkoholik musi być inteligentny. Nie mogę Wacka zawieść, przecież tyle mi serca okazał. Nie martw się, Wacuś, jak wrócisz, będziesz miał taką samą butelkę na półce. Co to za problem kupić taką samą flaszkę i odlać z niej połowę?" Wyciągnął portmonetkę, przeliczył pieniądze. „Przeszło trzysta złotych, mogę mu takie trzy kupić". Wybiegł z plebanii, nie zamykając nawet drzwi na patent. Piętnaście minut i nowy JB stał koło opróżnionej prawie butelki. „Trzeba teraz odlać i zanieść Wackowi. Przydałby się lejek, bo zmoczę jeszcze etykietkę. Nieważne, dam mu pół tej nowej". Dochodziła jedenasta. Właśnie kładł się do łóżka, gdy usłyszał trzaśniecie drzwiami. „Boże, wszystko się udało". Zdążył. „A gdy będziem zasypiali, niech Cię nawet sen nasz chwali". 12 Rano Leszek siedział godzinę w łazience, żeby wyprać się z wszelkiego zapachu wczorajszego wieczoru. Myślał intensywnie, jakimi tematami zarzucić Wacława przy śniadaniu. „Nadam mu temat ośrodka na wsi. Może zaproponuję, żebyśmy razem, jako parafia, kupili coś w tym stylu jak Franek albo żeby podczepić się pod niego. Jemu też by odpowiadało mieć wspólnika, inaczej by mi nie proponował, żebym tam zjeżdżał". Podziwiał siebie. Czuł się jak młody bóg. Nic. Zero kaca. Zresztą po czym? „Gdy uporam się z wszystkim, to jeszcze pół butelki stoi za sza- fą. No, oczywiście nie tyle, co wczoraj, po szklaneczce na dzień, Nie, w ogóle. Przyrzekłem sobie, że na miesiąc daję sobie spokój. Chyba, żeby lało..." Rozważania przerwało pukanie do drzwi — Chłopie, bo się wypłuczesz na śmierć! Śniadanie podano.^ Za kwadrans idę do szkoły... — dobiegł go głos Wacława. — Już, już. Metoda księdza Kneippa... Leszek wypsikał na siebie chyba pół dezodorantu. Tak wszelki wypadek. — Uch! —jęknął Groser wyściskawszy serdecznie Les2 — Nie pamiętam, żeby Kneipp zalecał prysznice z wody kolon skiej. Jakąś randkę masz? — No, trochę przesadziłem. Nie wiedziałem, że on ma ta ostry zapach. Słyszałem, że miałeś wczoraj audycję w radiu. Ja ci poszło? — Tak sobie, głównie mnie pytali, co sądzę o Rydzyku i spra wie Paetza. Spytałem, czy musimy każde spotkanie zaczynać i kończyć na ojcu Tadeuszu. A wtedy mi jakiś ksiądz z Krakowa zadzwonił, że musimy, bo w nim jak w soczewce skupia się cała niemoc polskiego Kościoła. I tak dalej... — A tu wszystko OK? — Leszek kontrolował przebieg roz mowy. — Bardzo OK. Zmusiłem tylko proboszcza, żeby poszedł na porządne badania do szpitala, bo widać, że serce mu nawala. W środę będzie z powrotem. Lecę do szkoły, to już końcówka. W zeszłym tygodniu był Budziaszek. Ludzie byli zachwyceni. Wieczorem sobie pogadamy. Przedstawisz mi szczegółowy ra port z Kołomorza. Weź, proszę, mszę o dwudziestej. I spowiedź pół godziny przed. Aha, od szesnastej powinno być czynne biu ro parafialne. — Nie ma sprawy. Leszek wpadł z entuzjazmem do pokoju. „No, to obiecani szklaneczka i koniec..." Wyciągnął zza szafy JB, pocałował ety kietę i zatarł ręce. 228 ^..; 13 • -•• Podniósł z wysiłkiem głowę, jakby dźwigał niebotyczny dzban. Miał przed oczyma rozmazaną twarz Wacława. — Co? Co tak patrzysz na mnie? Mszą odprawiłem, dopiero potem... Cały miesiąc nie piłem, tak jak chciałeś. Wiem, że jestem świnia. Nie prosiłem cię o litość. Nie patrz się tak! Cały miesiąc nie piłem! Zapytaj Piotra. Groser odwrócił się gwałtownie i wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił, trzymając w ręce JB z połową zawartości. — Nie piłeś!? Należy ci się order! Wyobraź sobie, że my z pro boszczem też nie. Jemu może to było wszystko jedno, ale ja cho lernie chciałem się napić. Miałem ochotę i miałem powód, i mia łem to w ręce — Wacław potrząsał butelką. — Odstawiłem, bo pomyślałem o tobie, że może poczujesz, jak ktoś o tobie myśli. — To błąd, trzeba było wypić. Groser spojrzał mu prosto w oczy. — Nie patrz tak! Mam w dupie twoją ofiarę! — wrzasnął Leszek. Z oczu Wacława potoczyły się łzy. Odwrócił się ku wyjściu. Nie zdążył zamknąć drzwi, gdy rozległ się telefon. Odetchnął parą razy głęboko i podszedł do aparatu stojącego na końcu korytarza. Podniósł słuchawkę. — Halo... — Dzwonię, żeby zapytać, jak nasz kuracjusz — wlał mu się do ucha wesoły głos Cybuli. — Nie mogłeś wybrać gorszej pory. Zaległa kłopotliwa cisza. — Co jest? — spytał Piotr. — Kuracjusz nadrobił miesięczne zaległości, a na mnie zwy miotował... — Co? —jęknął głos po drugiej stronie słuchawki. — No nie dosłownie, ale chyba bym wolał — odparł Groser, zerkając w kierunku drzwi Leszka. — Słuchaj, Piotrek, nie mam już siły. Ciągnę sam ten wózek. Proboszcz w szpitalu, ja kryję tego biedaczka, a on ma to gdzieś. 229 — Wacek, rozumiem, ale to normalka. Widać, że on za i bie nie może. To choroba. Dobra, towar jest na gwarancji, mam interes w mieście, wezmę go z powrotem. Za tydzień! dzie u mnie zjazd AA. On z tego nie wyjdzie o własnych siłach,' Najlepiej mu pomoże Jarek, sam przeżył to piekło. Wacuś, Wa-! ciiś, słyszysz? Trzymaj się. Wyciągniemy go. — Nie wiem... — Groserowi głos się załamał — może (ra ba go zawieźć na oddział. Nie wiem, ile w siebie wlał. — Jest przytomny? — Inaczej by mi nie dowalił. — To nieźle. Daj mu na razie litr wody z cytryną i listek wi taminy B. To go powinno odtruć. Jakby co, to dzwoń. Jutro jestem. Na szczęście Leszka nie trzeba było przekonywać. Kiwnął potakująco głową na wieść o wyjeździe do Kołomorza. Wolałby przeżywać najgorsze katusze, niż patrzeć Groserowi w oczy. — Wacek, rozumiem, ale to normalka. Widać, że on za sie bie nie może. To choroba. Dobra, towar jest na gwarancji. Jutro mam interes w mieście, wezmę go z powrotem. Za tydzień bę dzie u mnie zjazd AA. On z tego nie wyjdzie o własnych siłach, Najlepiej mu pomoże Jarek, sam przeżył to piekło. Wacuś, Wa- cuś, słyszysz? Trzymaj się. Wyciągniemy go. — Nie wiem... — Groserowi głos się załamał — może trze ba go zawieźć na oddział. Nie wiem, ile w siebie wlał. — Jest przytomny? — Inaczej by mi nie dowalił. — To nieźle. Daj mu na razie litr wody z cytryną i listek wi taminy B. To go powinno odtruć. Jakby co, to dzwoń. Jutro jestem. Na szczęście Leszka nie trzeba było przekonywać. Kiwnął potakująco głową na wieść o wyjeździe do Kołomorza. Wolałby przeżywać najgorsze katusze, niż patrzeć Groserowi w oczy. Dotyk Jx.oniec roku szkolnego i katechezy. W środę wrócił proboszcz, a w piątek było uroczyste zakończenie. Groser stwierdził, że musi trochę odbudować swoją formę fizyczną. To, że obejrzał parę meczy z mistrzostw świata w Korei, nie wystarczy. Orły Engeia nie tchnęły w niego mocy. Wyciągnął z piwnicy jakiś stary rower — może Pawła? — i ruszył w trasę. Wiatr owiewał zbolałą głowę. Ostatnie miesiące, kiedy, bez żadnej przesady, pracował za trzech, nieźle dały mu w kość. Obiecał Magdzie, że wybierze się z nią wieczorem do kina. Po południu miała dyżur u Rysia, a potem chciała uczcić pierwszy dzień wolności. W Chrobrym grali Dziennik Bridget Jones. Przekonywała go, że to ostatnia szansa, bo wszędzie już zdjęli ten film. — Nie ma się co ksiądz bać. Tam nikogo znajomego nie spo tkamy. Ludzie łażą tylko do Euromovie. — Nie o to chodzi. Przy moim szczęściu, to pewnie nawet na Syberii byśmy nadziali się na znajomych, ale może już lepiej iść na tę twoją Czekoladę. Magda przystała na propozycję. Jeden i drugi film już widziała, ale chciała koniecznie podzielić się nimi z Wacławem. Mówiła mu, że Czekolada to film kultowy. „Jak chcesz zrozumieć, dlaczego młodzież nie cierpi Kościoła, to musisz go zobaczyć". Poszedł więc. Film opowiadał o kobiecie, która przyjeżdża z córeczką do prowincjonalnego miasteczka i otwiera sklep z wy- 231 robami czekoladowymi. Akurat w Wielkim Poście. Obłudni przedstawiciele Kościoła na francuskiej prowincji próbują ją zaszczuć i zastraszyć ludzi, którzy chcieliby u niej kupować. Czekolada jest symbolem radości życia, do której księża i psychopatyczni burmistrz odbierają ludziom prawo, w obawie, że kiedy zaczną jeść czekoladę, przestaną chodzić do Kościoła. — No i co? — spytała po wyjściu. — Hmm. Nie wiedziałem, że czekoladę można pić z chilly. Zapraszam cię. — Nie, ja i tak już jestem za gruba. Wolę spacer. Naprawdę ci się nie podobał? Muzyka się księdzu nie podobała? — Muzyka była ładna. Od strony malarskiej też był niezły.., A jak tam było u Rysia? — zmienił temat Groser. — W porządku. Jola mówiła, żebym nie pozwalała mu oglą dać cały czas wideo, bo się przemienia w telewizorek. No więc po godzinie wyłączyłam i powiedziałam, że porysujemy. Zaczął kręcić głową i beczeć. Mówię mu: „Spokój, Rysiek, nie ma już dziś prądu". A on kiwa głową w kierunku żarówki. Niby nie ro zumie, ale umie pokazać, co chce. A wiesz, w zeszłym tygodniu byłam z Rysiem i Fołtynami na mszy u Matki Boskiej Bolesnej. Jola bała się, czy Rysiu będzie umiał przyjąć komunię. Nie było żadnych problemów. Otwiera usta i cieszy się, tylko, że zamiast „amen"mówi: „nie". ; v, Groser uśmiechnął się. Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu. W którymś ze sklepów włączył się alarm, na który nikt nie reagował. Trudno było rozmawiać. — Ksiądz nigdy nie zastanawia się, dlaczego Bóg pozwala, żeby rodzili się tacy jak Rysiu? — odezwała się Magdalena, gdy wibrujący dźwięk dostatecznie przycichł. — Myślę często. Zawsze, gdy na nich patrzę, myślę o Bogu. Ale każde wyjaśnienie wydaje się jakoś nieprawdziwe. To jest tajemnica... — Dla mnie pani Jola to po prostu szok. Skąd w niej tyle radości? Wie ksiądz, że jej mąż jest też bez pracy? Pokiwał twierdząco głową. ; 232 — A ksiądz od dawna się zajmuje takimi ludźmi? No, upośle dzonymi. — Trudno powiedzieć, żebym się zajmował. Pomagałem do rywczo, to zorganizowałem jakiś wyjazd, odprawiłem mszę, ja kąś pomoc dla rodziców, ale nigdy tak na stałe. Parę razy chcia łem pojechać do Jeana Yaniera, do jego Arki. . •<>; - Kto to? — To jest człowiek, który kiedyś zostawił wszystko i postano wił zamieszkać z dwoma upośledzonymi chłopcami, Raphaelem iPhilippem. Zabrał ich z ogromnego zakładu. Był wykładowcą filo zofii w Toronto. Porzucił karierę i wyruszył w podróż, której koń ca absolutnie nie znał. Wiedział jedno, że to, co robi, jest nieodwo łalne, że już nie będzie mógł ich ani oddać do zakładu, ani odesłać do rodziny, bo jej nie mieli. Tak powstał pierwszy dom Arki w Tro- sly we Francji. Potem to zaczęło się rozwijać na całym świecie. Tak zwani normalni ludzie zaczęli żyć razem z upośledzonymi. — Masz coś do poczytania o tym? — Mogę ci dać książkę jego przyjaciela, a mojego ulubione go pisarza Henriego Nouwena. On był nim zafascynowany. A ja jestem zafascynowany nimi dwoma — Wacław się uśmiechnął. — Jak ksiądz go lubi, to na pewno coś dobrego. — Nouwen to ksiądz i pisarz, więc ktoś mi bliski. Całe życie wykładał na uniwersytecie, był podziwiany jako pisarz, jako do radca duchowy. I w pewnym momencie wszystko rzucił. Stwier dził, że nie jest już pewien, czy jakiekolwiek słowa pomagają osiągnąć to, co w życiu najważniejsze. Wyjechał do Daybreak, do takiej Arki w Kanadzie. Może mi się też kiedyś to uda. — A co księdzu przeszkadza? Groser zatrzymał się. — Właściwie nic. Poza tym, że zawsze jestem przywiązany do jakiejś parafii, do.. .Właściwie nic. Spojrzał na zegarek. Magda zrobiła machinalnie to samo. — Przyspieszmy trochę, zapomniałem, że umówiłem się jesz cze z Darkiem. — O tej godzinie? Już wpół do dziesiątej. Kiedy ksiądz ma czas na to swoje pisanie? Wiecznie z kimś jest. 11 — To jest właśnie moje pisanie. — A co się nagle Darkowi stało, że do księdza? Zawsze miał gdzieś Kościół — w głosie Magdy przebijała nutka zazdrości. Na początku czuła się wybrana. Ona jedna miała kontakt z księdzem Wacławem. Teraz co rusz słyszy, że ktoś przychodzi do niego. Ten po płytę, ten po książkę. Magda nigdy nie wpadała do dusz pasterstwa. Drażniły ją spotkania w grupie. Wolała rozmowy sam na sam z Groserem. Była zła, że wszyscy mieli do niego dostęp. — To chyba dobrze, co? Wiesz, my tak naprawdę nigdy nie wiemy, co siedzi w drugim człowieku. To jest w ogóle cudow ne, że ktoś chce z nami gadać. Ja w każdym razie uwielbiam rozmawiać z ludźmi — spojrzał Magdalenie w oczy. ' — Nie, no pewnie — potrząsnęła głową i przyspieszyła kroku, l Doszli do Męczenników. Darek siedział na murku. ' -— Cześć, Darku. Świetnie, że przyszedłeś. Jedna sekunda, przyniosę tylko coś Magdalenie i jestem do dyspozycji. Zbiegł po pięciu minutach i wręczył jej książkę. ' — Ziarna nadziei... — spojrzała na okładkę z kłosami zbóż. • '• • — Yhmm, tu ci zaznaczyłem ten rozdział, który koniecznie przeczytaj, a jak ci się spodoba, to całość... Na stole w kuchni znalazła karteczkę. „Pojechałam do Danki, może u niej zostanę na noc. Cały dzień wydzwaniał do ciebie Arek. Prosi o telefon. Odgrzej sobie obiad. Tylko na pewno. Całuski". Matka robiła, co mogła. Kochała ją. Tak samo jak ojciec. Ale kochali ją osobno, ich miłość do siebie uleciała. Ojciec dawał pieniądze, a matka jedzenie. Wszystko miała. Nie widziała tylko ich razem. Nie widziała nigdy ich pocałunków. Oficjalnie byli poprawnym małżeństwem, tylko że ojciec prawie zawsze przebywał poza domem. Tłumaczył to s woj ą pracą, a matka udawała, że nie widzi prawdziwych powodów jego nieobecności. Wszystkie swoje smutki kryła i powierzała Panu Bogu. Magda nie mogła 234 znieść tego jej poddania, pokory i ucieczki w religię. Był to jeden z powodów jej rezerwy do Kościoła. Miała matkę za dewotkę i nawet nie chciało jej się z nią kłócić. Teraz pewnie rozpierałaby ją radość, gdyby córka opowiedziała jej o swojej znajomości z księdzem Wacławem, ale ona to przed nią ukrywała. Nie chciała wtajemniczać jej w swoje sprawy. Jeżeli jest Bóg, to musi być podobny do Wacława. I w niczym nie może przypominać jej matki. „No, wreszcie mogę zapalić". Matka wiedziała, że Magdalena pali, ale nie pozwalała jej tego robić w domu. Przy Wacławie się krępowała. Otworzyła na oścież okno. Przysunęła sobie fotel i patrząc w rozgwieżdżone niebo zaciągnęła się. „Co ja robię? Do Kościoła nie chodzę, ale opiekuję się upośledzonym i latam za księdzem". Zaczęły już do niej docierać komentarze koleżanek. „Kicham na to, co sobie myślą. Bez niego wszystko było bez sensu". To on wyrwał ją z rozpaczy po śmierci Kacpra. Przez parę miesięcy próbowała zagłuszyć ból w alkoholu, zabawie, w miłościach. Po seksualnej ekstazie następowała jednak pustka i ból jeszcze większy niż przedtem. Wacław jako pierwszy dał jej nadzieję, że być może to wszystko, co przeżyła z Kacprem, było drogą, którą musiała przejść. To on jako pierwszy i jedyny powiedział jej, że Kościół o nikim nie mówi, że poszedł do piekła, choćby popełnił samobójstwo. „Według mnie każdy samobójca jest człowiekiem chorym, bo stracił instynkt samozachowawczy. A Bóg chorego człowieka nie opuszcza". Te słowa Wacława tak były różne od słów matki, nazywającej Kacpra potępieńcem. Wacław pokazał jej, że istnieje w niej osoba, której w ogóle nie znała. Pomógł nazwać uczucia, które skrywała. Czy to nie wystarczy? Wzięła do ręki książkę. Przejechała kilka razy kciukiem po lakierowanej okładce z kłosami zbóż. Otworzyła zaznaczony przez księdza rozdział. ... Dużo się tu śmiejemy. Także dużo płaczemy. Czasami robimy jedno i drugie naraz. Każdego ranka, kiedy mówię: „Dzień dobry, Ray-mondzie", on odpowiada: „Jeszcze się nie obudziłem". Nie pracując 235 nigdy dotąd z ludźmi upośledzonymi, nie tylko, że byłem niepewny, ale nawet bałem się wejść w ten nieznany świat. Ta obawa nie osłabła, kiedy zostałem zaproszony do pracy właśnie z Adamem. Adam jest w naszej rodzinie osobą najsłabszą, ma dwadzieścia pięć lat. Nie umie mówić, nie potrafi się sam ubrać ani rozebrać, nie może sam chodzić ani jeść bez pomocy. Nie płacze ani się nie śmieje i tylko czasami jcsl z nim wzrokowy kontakt. Ma wykrzywione plecy, ruchy nóg i rąk są bardzo niezborne. Cierpi z powodu ciężkiej epilepsji. Kiedy nagle robi się sztywny, z jego ust wydobywa się wycie. Kilka razy widziałem w takich chwilach, jak wielka łza spływa po jego policzku. Vi ... Po miesiącu takiej pracy z Adamem zaczęło mi się przytrafiać coś, czego nigdy dotąd nie zaznałem. Ten głęboko upośledzony młody człowiek, który przez wielu ludzi z zewnątrz jest postrzegany jako wykrzywienie człowieczeństwa, bezużyteczne stworzenie, któremu nic powinno pozwolić się narodzić, zaczął stawać się moim najbliższym towarzyszem... Z tego kalekiego ciała i umysłu wyłaniała się najpiękniejsza ludzka istota, ofiarująca mi większy dar, niż kiedykolwiek ja mógłbym mu podarować. Trudno mi znaleźć odpowiednie słowa, by wyrazić to doświadczenie, ale w pewien sposób Adam objawił mi, kim jest i kim ja jestem, i w jaki sposób możemy się wzajemnie kochać. Kiedy zanurzałem jego nagie ciało w wannie, robiłem duże fale, aby woda biegła szybciej wokół jego piersi i karku. Pocieraliśmy się nosami i mówiłem mu różne rzeczy o nim i o sobie. Wiedziałem, że przyjaciele porozumiewają się poza sferą myśli i emocji. Głębia przemawia do głębi, duch przemawia do ducha, serce przemawia do serca. Zadzwonił telefon. Spojrzała na zegarek. Minęła jedenasta. — Słucham — odezwała się, udając rozespaną. — No wreszcie jesteś. Już straciłem nadzieję. Co robisz? — z słuchawki dobiegał energiczny głos Arka. — Śpię. — To się obudź. Za kwadrans po ciebie przyjadę. Zabieram cię do „Mocnego". Koniec budy, trzeba to uczcić. Mam trawkę. — Nigdzie nie jadę. Ja już uczciłam. — Z kim? Kacper ci się przyśnił? Co się z tobą dzieje? Chyba już masz to za sobą? A może tobie ten klecha coś we łbie poprze- stawiał? Czy ty chcesz zostać jakąś świętą pitunią? Myślisz, że jesteś niezastąpiona? Dziesięć innych czeka w kolejce. 236 Magda milczała. Do oczu napłynęły jej łzy. — Odezwij się... — dobiegł głos Arka. Odczekała jeszcze chwilą, nie rozumiejąc już bełkotu, który wlewał się jej do ucha, a potem odłożyła słuchawkę i wyłączyła telefon z gniazdka. Odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy. Po para minutach sięgnęła znów do książki. ... Prawdopodobnie najważniejsze zadanie, jakie stoi przede mną, to przekazanie słów pokoju od tego, który nie ma żadnych słów. Dar pokoju ukryty w krańcowej słabości Adama jest darem nie z tego świata, ale z pewnością darem dla świata. ... Jego dar to czyste bycie z nami... Jeśli Adam czegoś chce, to tylko tego, abyś z nim był. l to jest naprawdę wielka radość: mieć całkowicie zaprzątniętą uwagę tym, jak oddycha, je, ostrożnie stąpa, próbuje podnieść łyżkę do ust. Przez większość mego życia trwałem w przeświadczeniu, że moja wartość zależy od tego, co robię. Zdobywałem stopnie i nagrody i robiłem karierę... Jednak teraz, gdy siedzę obok wolno i głęboko oddychającego Adama, zaczynam dostrzegać, jak gwałtowna i nerwowa była to wędrówka... Kiedy nakrywam go do snu i gaszę światło, modlę się z nim. On wtedy zawsze jest bardzo spokojny, jakby wiedział, że mój modlitewny głos brzmi nieco inaczej niż głos, którym do niego mówię. Szepczę mu do ucha: „Niechaj chronią cię wszyscy aniołowie", a on często spogląda na mnie ze swej poduszki i wydaje się, że wie, o czym mówię. Od kiedy zacząłem modlić się z Adamem, poznałem lepiej niż dotąd, że modlitwa jest po prostu byciem z Jezusem i traceniem z Nim czasu. Zaprosił Darka do swojego pokoju. Spodziewał się telefonu zKołomorza. Widać, że chłopakowi bardzo to odpowiadało — kolejny krąg wtajemniczenia. Do tej pory zawsze siedzieli w salce duszpasterstwa. — Rozgość się tutaj — rzekł, otwierając drzwi. — Włącz coś sobie, przyniosę jakąś lepszą herbatę i zajrzę tylko na sekundę do proboszcza, czy czegoś nie potrzebuje. 237 Darek z przejęciem przytaknął głową. Chłonął atmosferę pokoju, oglądał wszystkie detałe. Przebiegł wzrokiem książki. Obejrzał laptopa stojącego na biurku. Zobaczył, że obok leżą na kupce pieniądze, jakieś kilkaset złotych w różnych nominałach „Zaufał mi", pierwsza myśl. Momentalnie urósł. Spojrzał na portret księdza Jerzego. Po chwili wrócił Groser, niosąc tacę z herbatą i ciastkami. — OK. Może jesteś głodny? — Nie, nie. Jadłem kolację w domu. Wie ksiądz, urodziłem się tydzień po tym, jak zabili księdza Popiełuszkę — powiedział Darek, wskazując głową na obraz. — Ksiądz Jerzy był w tym pokoju. — O Boże, tu? Niemożliwe — rzekł z przejęciem Darek. — Święci normalnie chodzą po ziemi. Tak, wiele razy ocie ramy się o nich i nawet o tym nie wiemy. Chyba że to jest Matka Teresa albo Papież. Siadaj. Darek przysiadł na podsuniętym przez Grosera krześle i uśmiechnął się, nie bardzo wiedząc, jak zacząć rozmowę. — Tak naprawdę urodziłem się przed paroma miesiącami - wypalił po chwili z emocją w głosie, choć starał się mówić bar dzo cicho. — To znaczy? — spytał zdziwiony Wacław, siadając na ka napie. — Przedtem nie żyłem, bo nie wierzyłem w Boga. — I co się stało? — Spotkałem księdza... — Daj spokój, tak nie mów — odparł zakłopotany Groser. — Nim spotkałem księdza, żyłem zupełnie bez celu. Zasta nawiałem się, skąd w księdzu jest ta siła i radość życia. Zaczą łem chodzić na księdza msze, słuchałem kazań. Kiedy usłysza łem to kazanie o winnicy Pańskiej, jak ksiądz mówił o tych bezrobotnych, którzy mają pracę u Boga... — potrząsnął głową, — Ksiądz ma w sobie coś, że człowiek chce być lepszy. Może mnie ksiądz nie widział, boja zawsze gdzieś z tyłu. Próbowałem zrozumieć, skąd ksiądz to wszystko bierze, przecież ksiądz wi dzi, jaki jest świat. — Darek zamilkł na chwilę. Groser nie prze- — rywał mu, choć wyznania chłopaka trochę go krępowały. — Sam byłem takim ponurakiem. Ksiądz pokonał naszą klasę. Pomyślałem, że trzeba mieć ogromną moc, żeby coś takiego zrobić. To niemożliwe, żeby bez kogoś... Chodzi o to, że nie wyobrażałem sobie, że dzięki wierze można tak ciekawie żyć, że inni pragną z tego zaczerpnąć. Darkowi coraz ciężej wydobyć kolejne słowo. — I widzi ksiądz — odezwał się znów Darek — chciałbym się przekonać, czy mnie nie woła Pan Jezus. Groser uniósł brwi. — Na pewno cię woła — powiedział po chwili milczenia. — Tylko trzeba ten głos usłyszeć w ciszy. To, co teraz przeżywasz, jest piękne, ale to są takie cukierki, które Pan Bóg daje ci na drogę. Musisz przejść jeszcze kawałek. Najlepiej, nie mówiąc zbyt wiele. Masz jeszcze cały rok do matury. Darek niby słuchał, ale za wszelką cenę chciał wypowiedzieć to, z czym przyszedł. Bał się, że słowa Wacława zburzą przygotowany monolog. — Wreszcie czuję, że nie jestem sam. Jak tu się zbieramy, w duszpasterstwie, to jestem spokojny, tak jak ksiądz mówił. Lu dzie, co tu przychodzą, są zupełnie inni niż w szkole. Można po gadać. Tam cały czas człowiek musi udawać albo być zamknięty. — Cieszę się, Darku, że tu przyszedłeś — Groser uśmiech nął się. — Mam nadzieję, że gdy pobędziesz z nami jakiś czas, zobaczysz, że i w szkole jest masa sensownych ludzi, z którymi warto coś robić. Większość ludzi gra, bo się czegoś boją, ale wszyscy pragną żyć dobrze i ciekawie. Wacław podszedł do regału. — Chciałbym ci dać jakąś książkę na pamiątkę tego wieczo ru. Lubisz księdza Twardowskiego? — Nie wiem. Nie czytałem go. — To wielki ksiądz i poeta. Dam ci jego tomik. Darek spojrzał na tytuł: Niebieskie okulary. — To znaczy na zawsze? — spytał. — Tak. — Ale tu jest dedykacja: „Kochanemu księdzu Wackowi..." 239 — Zgadza się, ale ty jesteś cząstką mojego świata, a wiec i moją. Wiesz, jak taki dar się nazywa? Darek pokręcił przecząco głową. — Posolony. Ty coś dostajesz, solisz i dajesz dalej. Chłopak promieniał. — To, jak ksiądz uważa, czy ja mógłbym zostać księdzem: — Nie wiem. Niektórzy idą do seminarium, bo przeżyli za wód miłosny, inni, bo ich porwało serce i chcieli zostać święci a księdzem zostajesz, bo... No właśnie... — Groser westchnął — Wiesz, tak szczerze mówiąc, już do końca nie przypominani sobie, dlaczego zostałem księdzem — podrapał się po głowie i podparł podbródek dłonią. Dochodziła dwunasta w nocy. Magda obiadu nie zjadła. Zaparzyła sobie mocnej herbaty i wróciła do Nouwena. Czytała po parę stron, a potem patrzyła w niebo, jakby tam należało odczytać sens słów. ... Adam bezustannie powtarza mi, że to, co czyni nas ludźmi, to wcale nie umysły, a serca, nie zdolność do rozumowania, a zdolność do kochania. Ktokolwiek mówi o Adamie jako stworzeniu podobnym do zwierzęcia, zatraca tę świętą tajemnicę, że Adam jest w pełni zdolny przyjmować i dawać miłość, jest w pełni człowiekiem, a nie tylko trochę człowiekiem, nie pół-człowiekiem, nie prawie człowiekiem, ale człowiekiem w pełni, całkowitym, ponieważ on cały jest sercem. To właśnie nasze serce zostało stworzone na obraz i podobieństwo Boga, Gdyby tak nie było, jakże mógłbym wam powiedzieć, że Adam i ja wzajemnie się kochamy? ... Adam nigdy nie wypowiedział do mnie żadnego słowa i nigdy tego nie uczyni. Jednak każdej nocy, kiedy kładę go do łóżka, mówię mu: „dziękuję". ... Wnosi trochę światła na drodze wiodącej przez ten ciemny świat. Adam nie rozwiązuje niczego. Mimo całej pomocy, którą otrzymuje, nie może odmienić własnej słabości. Wraz z wiekiem staje się 240 ?c l? im /ie Łapo zy- i, to 10ŚĆ lym dol-flko , ale . To oga. i ja igdy 3 wie mny trzy-e się coraz biedniejszy. Niewiełka infekcja, nieszczęśliwy upadek, połknięcie języka podczas ataku i wiele innych małych wypadków może nagle go od nas zabrać. Odłożyła książkę. Z oczu spływały jej łzy. Chciała biec do Rysia. Po chwili widziała całe oddziały Rysiów, a ona, jak Matka Teresa, chodziła między nimi i przytulała ich. Ogarnęło jąjedno wielkie pragnienie: być dobrą... Nagle wydało się jej, że widzi na wózku Kacpra, który potrząsa głową, ale nie śmieje się jak Rysiu, tylko patrzy smutnie. „Dlaczego nie umiałeś mi powiedzieć, co się z tobą dzieje?" Rzuciła się na łóżko i zaczęła szlochać w poduszkę. Po paru minutach uspokoiła się i znów sięgnęła po książkę. Adam Arnett zmarł 13 lutego 1996 roku w wieku trzydziestu czterech lat. W czasie jego śmiertelnej choroby Henri Nouwen miał roczny urlop i nie było go w Arce ani w Toronto. Powiadomiony o stanie krytycznym Adama, Nouwen szybko wrócił do Daybreak, by czuwać przy jego szpitalnym łóżku. Przybył na czas, by pomóc swemu przyjacielowi odbyć ostatnią wędrówkę, trzymać go za rękę, łagodnie do niego przemawiać... Zapragnęła rzucić wszystko i pobiec tam, gdzie żyje jakaś czysta Magda. Wstrząsnąć nią i powiedzieć jej, co ma robić. Jak to możliwe, że tyle lat żyła jak w skorupie. Nie uświadamiała sobie bólu, który w niej tkwi. Nie wyciągnęła drzazgi ze swego serca. Spojrzała na ostatni okruch wspomnień o Adamie. Słuchałem i czytałem o życiu Jezusa, ale nigdy nie mogłem Go dotknąć ani zobaczyć. Mogłem jednak dotykać Adama. Widziałem go i dotykałem jego życia. Dotykałem go fizycznie, kiedy go kąpałem, goliłem i myłem mu zęby. Dotykałem go, kiedy go ostrożnie ubierałem, prowadziłem do stołu na śniadanie i pomagałem podnosić łyżkę do ust. Inni dotykali go, kiedy go masowali, wykonywali z nim ćwiczenia i siedzieli z nim w basenie. Dotykali go jego rodzice. Dotykali go Murray, Cathy i Bruno. Właśnie to robiliśmy: dotykaliśmy Adama! To, co powiedziano o Jezusie, trzeba także powiedzieć o Adamie: „Wszyscy, którzy się Go dotknęli, odzyskiwali zdrowie" (Mk 6, 56). coraz biedniejszy. Niewielka infekcja, nieszczęśliwy upadek, połknięcie języka podczas ataku i wiele innych małych wypadków może nagle go od nas zabrać. Odłożyła książkę. Z oczu spływały jej łzy. Chciała biec do Rysia. Po chwili widziała całe oddziały Rysiów, a ona, jak Matka Teresa, chodziła między nimi i przytulała ich. Ogarnęło ją jedno wielkie pragnienie: być dobrą... Nagle wydało się jej, że widzi na wózku Kacpra, który potrząsa głową, ale nie śmieje się jak Rysiu, tylko patrzy smutnie. „Dlaczego nie umiałeś mi powiedzieć, co się z tobą dzieje?" Rzuciła się na łóżko i zaczęła szlochać w poduszkę. Po paru minutach uspokoiła się i znów sięgnęła po książkę. Adam Arnett zmarł 13 lutego 1996 roku w wieku trzydziestu czterech lat. W czasie jego śmiertelnej choroby Henri Nouwen miał roczny urlop i nie było go w Arce ani w Toronto. Powiadomiony o stanie krytycznym Adama, Nouwen szybko wrócił do Daybreak, by czuwać przy jego szpitalnym łóżku. Przybył na czas, by pomóc swemu przyjacielowi odbyć ostatnią wędrówką, trzymać go za rękę, łagodnie do niego przemawiać... Zapragnęła rzucić wszystko i pobiec tam, gdzie żyje jakaś czysta Magda. Wstrząsnąć nią i powiedzieć jej, co ma robić. Jak to możliwe, że tyle lat żyła jak w skorupie. Nie uświadamiała sobie bólu, który w niej tkwi. Nie wyciągnęła drzazgi ze swego serca. Spojrzała na ostatni okruch wspomnień o Adamie. Słuchałem i czytałem o życiu Jezusa, ale nigdy nie mogłem Go dotknąć ani zobaczyć. Mogłem jednak dotykać Adama. Widziałem go i dotykałem jego życia. Dotykałem go fizycznie, kiedy go kąpałem, goliłem i myłem mu zęby. Dotykałem go, kiedy go ostrożnie ubierałem, prowadziłem do stołu na śniadanie i pomagałem podnosić łyżkę do ust. Inni dotykali go, kiedy go masowali, wykonywali z nim ćwiczenia i siedzieli z nim w basenie. Dotykali go jego rodzice. Dotykali go Murray, Cathy i Bruno. Właśnie to robiliśmy: dotykaliśmy Adama! To, co powiedziano o Jezusie, trzeba także powiedzieć o Adamie: „Wszyscy, którzy się Go dotknęli, odzyskiwali zdrowie" (Mk 6, 56). Rewanż Dył poniedziałkowy wieczór. Połowa lipca. Groser od tygodnia trenował. Ubierał się w dres i biegł do pobliskiego lasku koło cmentarza, by nabrać kondycji. Jeśli się nie podciągnie, nie ma co myśleć o tegorocznej wspinaczce. A Rafał parą razy już go informował o przygotowaniach do wyjazdu w góry Chorwacji. Ściemniało się. Wybiegał właśnie z lasku, gdy nagle wyrosło przed nim dwóch młodych ludzi, może mieli po dwadzieścia lat. Jeden brunet, przystojny, drugi ogolony na łyso, o twarzy nieskażonej żadną myślą i grubym karku. — Przepraszam, ma pan ognia? — spytał Przystojniak. — Przykro mi, ale nie palę. Łysy uśmiechnął się tryumfalnie. — Słyszysz? Czarnemu jest przykro. — Przykro?... Nie, to nie wystarczy. Trzeba przeprosić — odezwał się Przystojniak. — Panowie, naprawdę nie mam czasu... — Groser spróbo wał wyminąć natrętów. — Kurwa, zobacz, jaki bezczelny — oburzył się Łysy. — To my się tu fatygujemy specjalnie dla tego śmiecia, a on ci nie ma czasu. Ale z laskami do kina łazić to masz czas? Na paciorek też nie masz czasu? To teraz go, kurwa, zmówisz... Chciał uciekać, lecz nagle poczuł ogłuszający ból z tyłu głowy. Zobaczył podrywające się do lotu stado ptaków. Wzbił się wraz z nimi, nabierając coraz większej prędkości. Szybował po- 243 nad kwiecistymi łąkami. Było tak różowo... I nagle zrobiło się ciemno, a on zamienił się w kamień i runął na ziemię. Przed oczyma wirowały mu kolorowe plamy, z których wyłoniło się dwóch młodych mężczyzn. „Odzieją ich widziałem?" Klęczał przed nimi, a z tyłu ktoś trzeci krępował mu sznurkiem ręce. — Co? Księżulo woli wrócić na ziemię? Nie podobało się u aniołków? — Łysy zarechotał kierując wzrok ponad głową Gro sem, do kogoś, kto trzymał go za włosy. — Mówisz, że tu przyjemniej? Ee! Gówno prawda! —but Łysego wylądował na brzuchu Grosera. Poczuł ból i stracił od dech. —- Co ci czarni mają, że te laski tak na nich lecą?... Nam dupy nie dadzą, ale czarnym — tak. Trzeba cię troszkę oszpecić, bo przy tobie nie mamy szans — włączył się Przystojniak. Raz za razem dostał uderzenie z dwóch stron, jakby jego głową rozgrywano mecz siatkówki. Poczuł ból w nosie, a zaraz potem krew spływającą na wargę. — Teraz założymy ci opatrunek. Gumowy... Łysy wyjął z kieszeni skórzanej kurtki opakowanie z prezerwatywą. Wyciągnął ją i nadmuchał. Przystojniak podszedł do niego z rolką plastra i zakleili chyboczący w powietrzu balonik, — Nie wiem, gdzie to się zakłada. Mamusia nie nauczyła- Łysy dobitnie zaakcentował ostatnie słowa. Przyłożył końców kę prezerwatywy pod nos Grosera, a Przystojniak kilkoma pas kami plastra przytwierdził jaw ten sposób, że wyglądało, jakby wystawało mu z ust wielkie białe cygaro. — No, zobacz, jakiego ma pięknego clintona. Tylko już jej nie używaj, bo byś czarniątek narobił... Buźka, uśmiechnij się, Wyglądasz teraz jak rasowy chuj. Wypowiedź wzbudziła chóralny rechot. — I na drugi raz nie łaź między penerów — zakończył z oj cowską troską w głosie Przystojniak. biło się d oczy-dwóch ;d nimi, >ało się vą Gro- —-but icił od- .. Nam oszpe-)jniak. go gło-a zaraz prezer-;edł do ilonik. żyła— mców-ia pas-, jakby już jej nij się. z oj- Wacław poleżał parę minut, nie do końca wiedząc, co się stało. Chciał mieć jednak pewność, że napastnicy odeszli. Dopiero wtedy spróbował się oswobodzić. Na szczęście rąk nie miał zbyt mocno związanych. Odkleił plastry z prezerwatywą. Wstał ostrożnie i zgięty, trzymając się za kolano, doszedł do najbliższego drzewa. Oparł się o nie i wciągnął ostrożnie powietrze. „Nie jest tak źle". Ruszył do domu. Zobaczył idącą z naprzeciwka parę staruszków. Bojąc się rozpoznania, przebiegł z zaciśniętymi zębami na drugą stronę ulicy. Udało mu się bez przeszkód dotrzeć do plebanii. Niestety, nie miał kluczy i musiał zadzwonić, co oznaczało spotkanie z proboszczem. — Boże, kto cię tak urządził?! — wykrzyknął Bronisław. — Nikt, potknąłem się w lesie... — I co? Dopadły cię kije samobije — rzekł z bólem Gołąbek. Chwycił delikatnie jego głowę i dokonywał oględzin. — Przecież z tym trzeba jechać na pogotowie. Zadzwonię poMackiewicza... Groser próbował protestować, kręcąc głową, ale Gołąbek nie zwracał na to uwagi. — Idę po wodę utlenioną. Trzeba ci to obmyć. Po chwili wrócił z butelką i gazą. Zaczął przykładać ostrożnie opatrunek do zdartej skóry. — Boże, Wacek, tu się nie można bać. Najgorzej, jak tym typom dasz do zrozumienia, że się ich boisz. Czy wiesz, co zro bią ci następnym razem? Widziałeś ich? — Tak... — Znasz ich? — Nie... — skrzywił się znowu. — Może uda się ich rozpoznać. — Bronek, nie wiem, kto mnie bił, ale wiem, za co. — I pewnie jeszcze uważasz, że zasłużyłeś? — Poniekąd tak, aaa... — syknął, gdy woda dotarła do naj bardziej otartego miejsca. — Chyba rzeczywiście coś ci uszkodzili. Zbóje na księdza — 245 Wacław poleżał parę minut, nie do końca wiedząc, co się stało. Chciał mieć jednak pewność, że napastnicy odeszli. Dopiero wtedy spróbował się oswobodzić. Na szczęście rąk nie miał zbyt mocno związanych. Odkleił plastry z prezerwatywą. Wstał ostrożnie i zgięty, trzymając się za kolano, doszedł do najbliższego drzewa. Oparł się o nie i wciągnął ostrożnie powietrze. „Nie jest tak źle". Ruszył do domu. Zobaczył idącą z naprzeciwka parę staruszków. Bojąc się rozpoznania, przebiegł z zaciśniętymi zębami na drugą stronę ulicy. Udało mu się bez przeszkód dotrzeć do plebanii. Niestety, nie miał kluczy i musiał zadzwonić, co oznaczało spotkanie z proboszczem. — Boże, kto cię tak urządził?! — wykrzyknął Bronisław. — Nikt, potknąłem się w lesie... — I co? Dopadły cię kije samobije — rzekł z bólem Gołąbek. Chwycił delikatnie jego głowę i dokonywał oględzin. — Przecież z tym trzeba jechać na pogotowie. Zadzwonię poMackiewicza... Groser próbował protestować, kręcąc głową, ale Gołąbek nie zwracał na to uwagi. — Idę po wodę utlenioną. Trzeba ci to obmyć. Po chwili wrócił z butelką i gazą. Zaczął przykładać ostrożnie opatrunek do zdartej skóry. — Boże, Wacek, tu się nie można bać. Najgorzej, jak tym typom dasz do zrozumienia, że się ich boisz. Czy wiesz, co zro bią ci następnym razem? Widziałeś ich? — Tak... — Znasz ich? — Nie... — skrzywił się znowu. — Może uda się ich rozpoznać. — Bronek, nie wiem, kto mnie bił, ale wiem, za co. — I pewnie jeszcze uważasz, że zasłużyłeś? — Poniekąd tak, aaa... — syknął, gdy woda dotarła do naj bardziej otartego miejsca. — Chyba rzeczywiście coś ci uszkodzili. Zbóje na księdza 245 rękę podnoszą, a ty jeszcze twierdzisz, że tak być powinno.. to koniec świata — biadolił Gołąbek. — Całe wieki nas po mordzie lali, na kawałki nas siekali i zwy kle się od tego coś zaczynało, a nie kończyło... — Groser pró bował filozofować. — Co jest z tym światem?... — do Bronisława jakby nie docierały wywody Wacława. Widać było, że proboszcz cierpi fizycznie, chociaż to nie on był obity. — Połóż się tu na kanapie i leż, ja dzwonię po Mackiewicza. — Na szczęście rutynowe badania, poza zewnętrznymi obrażeniami, nic nie wykazały. Co prawda, lekarz upierał się, że Wa-cławpowinien zostać na obserwacji, ale ten się nie zgodził. Pod-pisał kartę, że wychodzi na własne żądanie, i podziękował, W drodze powrotnej Mackiewicz gadał jak najęty. — Masz rację, nic ci nie będzie, cwaniaczki chciały tylko trochę ściągnąć z kasy chorych — zawyrokował. — I tak guńk więcej by ci zrobili. Ma się w tej materii trochę praktyki. Ja już w życiu dwa razy tak dostałem. Pierwszy raz, bo gość nie miat czym zapłacić, to mi dał w gębę, a raz, gdy próbowałem rato wać kumpla. Jadę koło lasku bulońskiego, patrzę, a tam Kazka walą jak Tyson Gołotę. No, to podjechałem z odsieczą. Chyba ich pięciu było, więc i tak szans nie miałem, ale co dwóch dosta nie w ryło, to nie jeden, mówię sobie w duchu. Wracam po wszystkim do domu, tak jak ty, tylko że ja, widzisz, mam żonę, a nie proboszcza. Kasia w ryk: „Jezu, co ci zrobili, gdzie ty by łeś?!" „Kazka ratowałem". A ona: „Czy ty zawsze musisz tam się znaleźć, gdzie ktoś czegoś potrzebuje?" Najlepsze, że zanim mnie obili, miałem tego dnia jeszcze jeden numer. Marek spojrzał na Grosera, lecz trudno było odgadnąć, co wyraża twarz schowana za opatrunkami. — Męczy cię moje gadanie — stwierdził Mackiewicz. 246 — Nie, tylko rwie mnie jak cholera... — odparł zapuchniątą wargą Wacław. — A to normalne. No wiać wszedł do taksy facet, podaje adres, gdzie go zawieźć, ale widzą, że cały nerwowy. Nagle mówi: „Panie, nie wytrzymałem. Parą miesiący nie piłem i ta głupia cipa mnie tak zdenerwowała, że nie wytrzymałem. Ja jej mówią, że na mecz idą, a ona, że na pewno sią spiją. Baby bada słuchał. Polazłem. Mecz, że nie pytaj. Remis, dwie minuty do końca. Krzesła połamane, łapa czerwona od walenia w stół, nagle ona dzwoni i pyta kumpla, czy ja mc me brałem. I wtedy naszym łupnąli budą. To mnie tak zdenerwowało, że to przez nią, i mó wią: pieprzą" — Mackiewicz zagulgotał w sobie właściwy spo sób. —Pytam gościa: „Ile?" „Co ile? No 2:1". „Ile miesiący pan nie pił?" „Piąć". Mówią: „To pan jest gigant. Nie znam nikogo, kto by tyle miesiący wytrzymał". Facet zamilkł. Twarz mu sią jakoś skrzywiła. Widać coś przeżywa. Stajemy. Płaci, potem wyciąga raka z butelką Żytniej i mówi do mnie: „Weź to pan". W domu Kaśka zacząła mi przeszukiwać torbą, bo myślała, że jak mi tak obili facjatą, to pewnie i opądzlowali. No i wyciągnąła pół litra. „Czyś ty zwariował? Wódką kupujesz? Wiesz, że nie mamy za prąd, a ty...?" Tak, że jednego dnia dostałem pół litra i po gąbie. Wódka przydała sią, bo w sobotą szliśmy na imieniny. Wacław pokrącił głową. — Bardzoś mnie podniósł na duchu, Mareczku, ale miałbym do ciebie prośbą: nie opowiadaj tych swoich alkoholowych przy gód przy Leszku, j ;/ ; W tym wszystkim miał dużo szcząścia. Nie musiał iść do szkoły. To go naprawdą cieszyło. Stłuczenia miądzy żebrami były tak dokuczliwe, że przy każdym oddechu czuł, jakby mu ktoś wbijał sztylet. Poza tym nie wyobrażał sobie, jak by miał ze swym kolorowym obliczem stanąć przed klasą. Obowiązki w kościele spocząły teraz na Bronisławie. Najgorzej było z utrzymaniem na 247 dystans interesantów. Magdaleny nie dało się oszukać. Prawdo) podobnie dowiedziała się o wszystkim od samych sprawców którzy w końcu wykonali robotę po to, żeby się nią pochwali) Groser ubłagał ją, żeby pozwoliła mu w samotności wypłowie Proboszcz nikogo nie wpuszczał. Kiedy jednak w czwartek jechał szwagier Grosera, Bronisław ustąpił. Tomek, zobac szy twarz Wacława, zaniemówił. Gdy po chwili zorientował się w czym rzecz, ruszył do ataku: — Dlaczego chcesz ich kryć? — Wacław milczał. — T" 'i: sprawa, ale era Popiełuszki już się skończyła. — Zawsze można trochę potrenować, jak by miała wrócić — uśmiechnął się Wacław. — Z takich rzeczy nie wolno żartować. Tomek westchnął głęboko i usiadł na kanapie. Zamilkł na chwilę, w końcu rzekł: — Kurczę, a ja do ciebie z taką wiadomością! — Co się stało? — rzekł przestraszony Groser. — Dwa miesiące temu przychodzę do domu, a Ewa chlipie Mówię: „Co ci?", a ona, że jest w ciąży. — Uouu! — krzyknął Groser. — Najpierw nie wiedziałem, o co jej chodzi. Usiadłem, ona pociąga nosem i mówi: „Miało się nam kiedy przydarzyć... Na bezrobociu". A mnie wtedy naszła taka myśl. Powiedziałem so bie, że jak pan Bóg daje dziecko, jak daje taką nowinę, to prze cież daje nadzieję. — Tomek, cudownie! — Groser chwycił w ramiona szwagra. ściskając klepał go po plecach. — A jak zareagowała Patrycja? — Powiedziała cooli rzuciła się Ewie na szyję. Ale to jeszcze nie wszystko. Będziemy mieli bliźniaki. Tycjana i Horacego. — No nie! — Wacław złożył ręce w geście dziękczynienia i potrząsał nimi. — O Boże, widzę, że muszę przyjechać. Tylko jak przestanę straszyć. Nagle spojrzał zdziwiony. — Ale to już wiadomo, że będą chłopaki? — A co by miało być? — zaśmiał się Tomek. — Jest tylko jeden mały problem. Babcia płacze, że nie będą mieli świętych patronów. No, to ja mówię: „Mamo, ktoś musi zostać pierwszym świętym". A ona: „Akurat, bezbożniku. Już tobie na tym zależy. Ty byś najchętniej dał imię Urban". „Czemu nie, to był wielki papież". Tak się przekomarzamy. Mówię ci, mama odżyła. Wacław ucieszył się słysząc, że matka odzyskała dawną werwę. — Ostatnio mi Laskowik tłumaczył, że Urban ma taką anty papieską wściekliznę, bo go dusi kompleks papieża z powodu jego nazwiska — Groser klasnął w dłonie i potarł nimi energicz nie. — Cudownie. A co z pracą? Tomek się uśmiechnął. — Pojutrze jestem umówiony na rozmowę. Myślę, że coś z tego będzie... Wiesz, gdy w oczach nie masz nadziei, wszyscy to wyczują i opędzają się od takiego jak od muchy. Teraz co innego. Usłyszeli pukanie do drzwi, w których ukazała się wylękniona twarz proboszcza. — Przepraszam, usłyszałem jakiś krzyk. Jestem już przeczu lony. — Wszystko w porządku, Bronku. Rodzina mi się powiększa. — Chryste Panie, może wystarczy tych skandali... — zała mał ręce Gołąbek. Tomek, nie znając proboszcza, zaczął mu poważnie tłumaczyć. — Nie, to ja będę ojcem. — W takim razie gratulacje i zapraszam na kolację. Bronisław skinął głową niczym służący i wyszedł. — Zapomniałbym, przywiozłem tobie prezent — zakomuni kował Tomasz. — Prezent? — Rower. — Chyba żartujesz? — Skromna rekompensata za pożyczkę... Nie możesz mi odmówić. Kupiłem naprawdę za grosze. Superokazja. Sam mi mó wiłeś, że ci ukradli twój na poprzedniej parafii. Kolacja była cudowna. Groser już dawno nie był w takim humorze i zabawiał towarzystwo opowieściami ze swych wspinaczek. O dziesiątej, po wyjeździe Tomka, siadł do komputera, by dokończyć tekst o Papieżu. Pozostał niecały miesiąc do pielgrzymki. 249 Wybrał numer telefonu, po czym zamknął oczy i wykonał głęboki wdech i wydech. — Słucham — odezwał się ciepło głos kobiecy. — Chciałem cię przeprosić. To nie byłem ja. Możesz powie dzieć cokolwiek na tego chama, stłuc, wyzwać, wywalić. To nie byłem ja. Musisz dać mi szansę, żebym ci wszystko wyja śnił. .. Słyszysz mnie? — Tak — odezwał się ten sam głos, jednak tym razem byi zimny jak sopel lodu. — Kiedy, kochanie? — Możesz dzisiaj. — Świetnie. Krystian zatarł ręce. Poszedł do kuchni i wyciągnął z lodówki białe wino. Nalał sobie kieliszek. Znów zamknął oczy i delektował się chardonnayem. Musi koniecznie się opanować. Nie może sobie pozwolić na takie wybuchy. Poczuł radość odzyskanej własności. Ten czas bez Oli tylko uzmysłowił mu jej wartość, Pozostało jakieś dwie godziny do chwili gorącego pojednania, Wyciągnął z torby przygotowaną lekturę. Opowiadanie Grosera, Kolega z kurii zadzwonił, żeby koniecznie je przeczytał. „Wackowi chyba rozum odebrało..." — zachęcił Krystiana. Nalał sobie drugi kieliszek. Pojedzie do Oli metrem. Ma przecież idealne połączenie, a poza tym na pewno nie będą rozmawiać bez wina. Musi być atmosfera. Zagłębił się w opowiadaniu. Lekturze towarzyszył uśmieszek i kręcenie głową. „Trzeba mieć talent... W jednym tekście narazić się Żydom, Radiu Maryja, biskupowi i jego strategicznym sponsorom. Zdzisia szlag trafi, Wjakie klocki gra ten Wacuś?" Odłożył gazetę. Chwycił hantle i zaczął ćwiczyć. Krystian zawsze dbał o sprawność fizyczną. Może nie tyle o sprawność, co o sylwetkę. W towarzystwie przechwalał się, że został powołany do tego, aby pracować nad dobrym wizerunkiem kleru. „Kapłan musi prezentować nie tylko poziom umysłowy, ale także mieć odpowiednią aparycję. Nowa ewangelizacja poprzez sylwetkę. Tu należy szukać rezerw. Z opasłymi kał- 250 dunami na pewno nie podbijemy młodzieży. Wasze ciało jest świątynią Ducha". Dowodził, że na dwadzieścia cztery tysiące księży co najmniej połowa cierpi na dziesięciokilogramową nadwagą. A więc minimum sto dwadzieścia tysięcy kilo zbędnego tłuszczu. On daje przykład, co z tym zrobić. Codziennie piętnaście minut ćwiczeń. Krew krążyła jak u dwudziestolatka. Poszedł do łazienki. Prysznic, potem golenie, godne telewizyjnej reklamy. Spojrzał w lustro. Ujął podbródek palcami i przekręcając twarz w różne strony, sprawdzał napięcie skóry. Przymrużył oczy. Wydął mięsiste wargi i z uwielbieniem wpatrzył się w swoje zęby. Tak, ten uśmiech załatwił mu w życiu niejedno. Jeszcze jedno spojrzenie. Smagła cera, ciemny zarost i ta biel. Jak zwykle ubrał się na czarno. Wyglądał szykownie, a jednocześnie nie sprzeniewierzał się kapłańskiej skromności. Tylko jakość materiału była dla znawców sygnałem, że nie jest to strój zwykłego księdza. Przy wyjściu z metra kupił w kiosku piętnaście herbacianych róż. Wsadził je starym zwyczajem do czarnego samsonite'a. Do mieszkania Oli był już żabi skok, ale po co się afiszować. Świat rządzi się przypadkami. Rzucił okiem na billboard, który dziwnym trafem nie zmieniał się w tym miejscu od dwóch lat. Spło-wiały Janusz Gaj os z oderwanym kawałkiem twarzy zachęcał do picia kawy Pedros. Na powitanie wręczył jej bukiet i zrobił minę, jakby przyszedł z wiadomością, której nie należy komentować. Ola delikatnie uniknęła pocałunku. „No tak, musi grać trochę obrażoną. Ma klasę. Nie rzuca się jak bohaterka meksykańskiej telenoweli. Godny partner". Czułość przelał więc na psa. Sweety — bulte-rier Oli — był od początku tak tresowany, by akceptować Krystiana. Pojawili się w jej życiu niemal jednocześnie. Usiedli w holu pełniącym jednocześnie funkcję salonu. Ola niedbale wsadziła róże do stojącego na marmurowej posadzce wazonu. Zaległa kłopotliwa cisza. 251 — Widzisz, kochanie — przemógł się w końcu Krystian nieraz w człowieka wchodzą demony... Człowiek przestaje byi sobą. A może jest sobą... tylko takim, do którego się normaln nie przyznaje... o którym by wolał nie wiedzieć. Ze mnie ten < mon wyciągnął prostactwo. Przykro mi, że ty padłaś jego ofia — wolno cedził wyrazy, chcąc pokazać, ile kosztuje go to wyż nie. — To była dla mnie lekcja pokory, poznanie samego siebie.. boli. Gdyby nie tamten wieczór, nigdy bym nie zrozumiał, jaki! wał... — zawahał się przez moment —jaki kawał gnidy siedzi i mnie. Wybacz, może jestem zbyt szczery—po takiej dawce samo upokorzenia Ola nie powinna już go dalej dręczyć.—Napiłbym s czegoś. — Czego? — Znasz moje gusty... Bez słowa podeszła do barku i nalała dwunastoletniego glei orda. Odebrał szklankę i skinął głową w podziękowaniu. Upił łyka Zacisnął usta i zamknął oczy, delektując się przez chwilę. — Chciałbym tylko jednego... żebyś mi dała szansę... Rzuciła mu krótkie spojrzenie, po czym usiadła i utkwiła wzrol w szklance. Milczała. Krystian wstał i podszedł do niej od tyłu Stanął za skórzanym miodowym fotelem i zaczął masować kciu karni jej kark. Uwielbiała to, zawsze wówczas odchylała głowi z zadowoleniem, lecz dziś jego dłonie jakby straciły swoją moc Xaczą\ więc pocierać opuszkami palców jej skronie. Dotyk jes' najważniejszy. Dzięki niemu można obejść rozum i serce. Bezwolnie godziła się na masaż. „Nie tak łatwo wzbudzić w niej zaufanie ciała". Krystian uśmiechnął się ponad jej głową do siebie. „ Nie doceniałem jej". Opór Oli wzbudził w nim pożądanie, jakiego nie pamiętał. Delikatnie zaczął jej masować ramiona. Po chwili zsunął dłonie w dół, dotknął piersi i zaczął kreślić na nic kręgi, naciskając kciukami sutki. — Chodź... — powiedział szeptem. — Nie... — Rozumiem, nie możesz jeszcze zapomnieć tamtego wi( czoru. Przepraszam cię. Nam, mężczyznom, wydaje się, 2 wystarczy powiedzieć przepraszam i ból mija, a wy przeżywi cięto głębiej, przywiązujecie wagę do zdarzeń, do słów. My jesteśmy wychyleni w przyszłość, wy pilnujecie, by chwile nie mijały bez znaczenia. Dlatego tak siebie nawzajem potrzebujemy... Chodźmy posłuchać muzyki... ona ma moc leczniczą. — Nic nie rozumiesz. Tamten wieczór był rzeczywiście oczyszczeniem. To nie mogło się inaczej skończyć... — Nie mów tak. Nic się nie skończyło. Musisz po prostu wykonać pewną drogę do mnie i zobaczyć, że tam daleko, w głębi — przyklęknął przed nią, chwycił jej dłonie i spojrzał głęboko w oczy — tam w głębi jest dobry Krystian, który pragnie... — Jeśli tam jest dobry Krystian, to on musi wrócić do sie bie, do tej chwili, kiedy... — Tak? — rzekł z nadzieją. — Kiedy coś przyrzekłeś Jezusowi. Jakby dostał obuchem w głowę. — Widziałaś się z Groserem... — rzucił krótko. — Co to ma do rzeczy? — Sama byś tego nie wymyśliła. To nie twoje słowa... Ola się uśmiechnęła. — Znowu masz mnie za niezdolną do wyższych uczuć i myśli. W Krystianie się zagotowało. „Chcesz bym powalczył o ciebie. Dobrze". Chwycił nagle brutalnie Olę za ramiona i przycisnął do siebie. Ofiara jednak, zamiast ulec, szarpnęła się gwałtownie. Sweety podniósł się z podłogi i zawarczał ostrzegawczo. — Zamknij psa! — ryknął Krystian, sądząc, że jeśli nie proś ba, to groźba coś tu zadziała. — On tu jest po to, żeby mnie bronić. — Przede mną? Czy ty nie rozumiesz, że to chwilowe zamro czenie ci minie? Ten twój zasrany wyrzut sumienia. Jutro się obu dzisz jak na kacu. I będziesz krzyczeć: „Co ja do cholery zrobi łam!" Jesteśmy dorośli, zaoszczędźmy sobie tych... — nagle go olśniło. — Aaa! Może ci ten pisarczyk zaimponował swoimi walo rami... Jeśli tak, to się nie łudź. On ma... — powstrzymał się zostataimi słowami. „Nie pal mostów", zaświeciło się czerwo ne światełko. — To jest stary obłudnik... — zaczął. 253 Jednak to już było bez znaczenia. Ola w tym czasie podeszli bowiem do drzwi wyjściowych i otworzyła je na oścież. Przez całą drogę do domu bił się tylko zjedna myślą: „To.,. niemożliwe! Ona jest do tego niezdolna..." Jednak to już było bez znaczenia. Ola w tym czasie podeszła bowiem do drzwi wyjściowych i otworzyła je na oścież. - Przez całą drogę do domu bił się tylko z jedną myślą: „To... niemożliwe! Ona jest do tego niezdolna..." pomnik Z;dzisław i Stefan byli z jednego rocznika. Obydwaj wybijali się na swoim roku. Zdzisław po święceniach wyjechał na studia do Rzymu. Zawsze się mówiło, że to urodzony biskup, więc nikt się nie dziwił, gdy nim został. Dostojeństwa słów i gestów nauczył się, będąc kapelanem dwóch poprzednich arcypasterzy. Kiedy kilka lat po nim biskupem został Stefan, mówiło się, że świat się wali albo idzie nowe. Był urodzonym duszpasterzem. 0 nominacji dowiedział się na polu namiotowym, pośród mło dzieży nienależącej bynajmniej do oazowej. Dziś byli w dwóch różnych diecezjach. Przez dziennikarzy byli zaliczani do różnych frakcji w episkopacie, oni jednak czuli do siebie duży szacunek 1 przyjaźń. Stefan wpadł do Zdzisława wracając z festiwalu rockowego w polskim Woodstock, na którym przebywał z grupą ewangeli-zatorów. Przyjechał niezapowiedziany. Po prostu 5 sierpnia, nie ostrzegłszy o swej wizycie nawet telefonicznie, stanął w drzwiach rezydencji biskupiej swego przyjaciela. Kapelan zaprowadził go do gabinetu na piętrze. Idąc, patrzył na marmurowe posadzki i złocenia pałacu z lekkim zażenowaniem. Nie wyobrażał sobie, by mógł tu zaprosić młodzież, z którą spędził ostatnie dni w zakurzonych namiotach na Przystanku Jezus. — Witaj, Stefanie, myślałem, że spotkamy się dopiero w Krakowie — rozpostarł ramiona Zdzisław, odkładając gazetę. — Przeglądam właśnie te bzdury przed przyjazdem Papieża. Poziom tych naszych pismaków... — pokręcił głową z ubolewa- 255 niem. — Zobacz ten „Newsweek": Świat przed odejściem Papieża. A w środku, proszę, jakiś Nagorski: „Największym dopełnieniem dzieła Jana Pawła II byłaby decyzja o abdykacji". Po prostu pewnym gazetom nie udzieliłbym akredytacji. Ta atmosfera oczekiwania na pogrzeb jest ohydna. Najchętniej by go żywcem pochowali, tylko nie mieliby potem o czym pisać. — Po co się denerwujesz? Zdzisiu, Papież ma duże poczucie humoru. Słyszałeś, jak byli u niego ostatnio biskupi z Ameryki Południowej? Któryś pyta, czy to prawda, że Jego Świątobliwość zamierza złożyć urząd w Krakowie. „Nie, bo muszę jeszcze mia nować swego następcę biskupem". A wokoło sami kardynałowie, Zdzisław parsknął śmiechem. — A to dobre... Może masz rację. Ci biedacy też chcą zaro bić. Przecież te wszystkie brukowce trzymają w swoich rękach zachodnie koncerny, i dyktują, jak pisać. No, ale dajmy sobie z nimi spokój. Aha, chciałem ci powiedzieć, przeglądam te gazę- ciska i czytam o tobie, kochany, o tym waszym festiwalu—rzekt ciepło Zdzisław. —- Wreszcie się chyba dogadaliście z Owsia- kiem. Ten Przystanek Jezus mu tak pasuje, jak Bruksela Rydzy- kowi. No, podziwiam odwagę, ale przyznam, że mam pewne wątpliwości. Powiedz mi, czy to jest możliwe... Czekaj, gdzieja to czytałem? — biskup zaczął przerzucać stertę gazet. — O jest. Jakiś nawrócony rockman daje świadectwo na scenie i krzyczy do publiczności: „Pan Jezus Cię kocha", i słychać odpowiedź: „A ja mam Go w dupie". No, to dla mnie, wybacz, kochany, ale tu się kończy jakakolwiek rozmowa, a ten ci głupek, niezrażony, dalej się wydziera: „Ale On cię kocha i stamtąd". Czy tam takie rzeczy się dzieją? Stefan rozłożył bezradnie ręce. — Mnie przy tym akurat nie było, ale wszystko możliwe, tam jest wolny rynek. — Daj spokój — pokręcił głową Zdzisław. — Ja rozumiem dialog z młodym pokoleniem, ale przecież są chyba jakieś granice? — Młodzież na Woodstock mówi wulgarnym j ęzykiem... - Stefan upił łyk kawy. — Ale przecież nie tylko tam. Przejdź się ulicą, to zobaczysz, co się stało z naszą mową ojczystą. To zda- — nie, które cię tak szokuje, znaczy tyle co: „Mnie On nie obchodzi". Tak to musisz zinterpretować. A jeśli Pan Jezus tego młodego człowieka nie obchodzi, to Kościół nie może się obrazić i go zostawić. Przeciwnie, musi nas bardzo obchodzić, dlaczego temu młodemu człowiekowi Pan Jezus jest obojętny. ; : Zdzisław machnął lekceważąco ręką. — Jest obojętny, bo jeden z drugim woli używki i rozrywki. — Woli, bo widocznie nie spotkał nikogo, kto by mu o Jezu sie opowiedział. Słuchaj, to pokolenie czasami nie potrafi zbudo wać jednego zdania bez przekleństwa. Kiedyś przyszedł do mnie do spowiedzi człowiek, który całe lata omijał konfesjonał. Ty byś go widział, jaki był potem szczęśliwy i jak z płonącymi oczami za pomocą wulgaryzmów mówił, jak kocha Jezusa. Zdzisław kiwał ze zrozumieniem głową. — Wszystko się zgadza, Stefanie, ale nie można głosić Jezu sa pomniejszonego, ograniczonego, nie można rozmawiać poni żej godności dziecka Bożego. Ktoś ci wrzeszczy, że niemNN\dz\ Boga, a ty go przytulasz. Stefan zamilkł i pocierał czoło. Po chwili spojrzał Zdzisławo-wi w oczy i spytał: — Co z takim człowiekiem zrobić? Zostawić? — Niech wytrzeźwieje i potem przyjdzie. My przed nikim bram Kościoła nie zamykamy, ale nie możemy się poniżać, leźć do tego piekła. Trochę rozsądku, tylko Panu Bogu udało się wstą pić do piekieł i stamtąd wyjść. — Czasami trzeba ewangelizować nawet w przedsionku pie kła. Zobacz życiorysy tych ludzi, część z nich przyszła na świat w piekle. Poczęli siew pijanym widzie, a urodzili siew melinie. Tak, Zdzisławie, ,3óg bogaty w miłosierdzie", hasło pielgrzymki... Zadzwonił telefon. Zdzisław podniósł słuchawkę i przepraszającym gestem dał znać przyjacielowi, że musi zamienić kilka słów. Gość zamknął oczy, jakby zasnął albo uprawiał wschodnią medytację. Rozmowa trwała około pięciu minut. Na dźwięk odkładanej słuchawki Stefan wrócił do tematu, jak po wyłączeniu pauzy w magnetofonie. — Czy ty znasz Guy Gilberta, tego od Księdza wśród ban- 257 dziorów? To jest dla mnie wiarygodny facet, bo wytrzymał w środowisku przestępczym, w tym najtrudniejszym ze światów, ponad trzydzieści lat. To wystarczy, żeby powiedzieć, że człowieł ich kocha. Napisał kiedyś, że jego ludzie mają zasób mniej więcej dwustu słów i on musi się w świecie tych słów poruszać. A co my robimy? Katechezy przegadane, kazania przegadane, konferencje przegadane. — No dobrze, język to jedna sprawa. Ale czy ty się nie boisz o tych wszystkich młodych księży, zakonnice, którzy idą mię dzy namioty i widzą, jak tam piją, ćpają, ociekają spermą. Wiem, co to miłosierdzie, Stefek. Faustynę kocham od lat. Największy grzech Bóg wybacza, ale co innego, gdy ktoś przyjdzie i ten grzech wyzna, a co innego, gdy ksiądz czy zakonnica przypatruje się grzechowi... Stefan spojrzał na zegarek, dochodziła siedemnasta. — Przepraszam cię, Zdzisiek, ale zaprosili mnie do telewizji na jakąś dyskusję z młodzieżą, obiecałem im to już dawno. Chy ba będzie też Groser. Muszę tam być na osiemnastą. A jestem prosto z pola. Czy mógłbym wziąć u ciebie prysznic? — A pewno, weź, kochany, choć kto wie, czy tam drugiego nie dostaniesz. Ale jak Groser będzie, to nie masz się co mar twić, zrobi znowu jakiś show, może nawet pośpiewa. — Pośpiewa? — To, bracie, nasza gwiazda, śpiewa nawet w supermarke tach. — Co takiego? — Nieważne — machnął ręką z uśmiechem Zdzisław i deli katnym dotknięciem palców skontrolował swą „pożyczkę". — Spóźnisz się. : - t Krystian poprosił o audiencję u biskupa, by załatwić przedłużenie obrony doktoratu. Przy różnych okazjach wspominał mu, że jego dokończenie to po prostu kwestia „zebrania się w kupę", bo właściwie już go napisał. „No to świetnie, niech się ksiądz zbierze". Próbował, ale... i właśnie dlatego poprosił o audiencję. — Szczęść Boże, Ekscelencjo... — Witam księdza — biskup wskazał ręką krzesło. — Nie wiem, od czego zacząć... — To niech ksiądz mówi prawdę. .-. .-•• ... i~: Krystian uśmiechnął się czarująco. — Zanim przejdę do meritum, żebym nie zapomniał, czy Eks celencja czytał tekst Wacława Olbrychta vel Grosera o pomniku Papieża? Przed miesiącem na placu przed katedrą stanęła statua Jana Pawła II. Biskup Zdzisław w liście zapraszającym diecezjan na jej odsłonięcie poinformował, że znając trudną sytuację ekonomiczną ludzi, nie zwrócił się do nich z apelem o wsparcie finansowe. Jego pragnienie serca, aby pomnik przypominał przechodniom największego Polaka w dziejach, swój materialny kształt zyskało dzięki hojności Aleksandra Stogi, który wspierał już niejedno kościelne dzieło. Tak więc dzięki tej hojności Papież wyciągał rękę w geście błogosławieństwa, jako żywo przed dwudziestu laty. Młody, zdrowy, silny Papież. Ten, który jeździł na nartach i pływał kajakiem. Była pewna niedogodność, gdyż trudno było znaleźć dla pomnika odpowiednie miejsce. Usunięto zatem inny pomnik, zapomnianego staropolskiego poety, i umieszczono go w kurialnym ogrodzie pod lipą. — Nie, jeszcze nie, ale ktoś mi wspominał, że sienie popisał — odparł biskup zapytany o lekturę Grosera. — A jaka jest opi nia księdza? — Bardzo zbieżna z tym, co Ekscelencja usłyszał. Uważam, że chce się przewieźć na pewnej fobii antybiskupiej panującej w mediach. Go win et consortes. Zresztą mój a opinia jest bardziej generalna. Grosera gubi po prostu... chora ambicja. Był kiedyś niezłym publicystą, ale wydało mu się — na ustach Krystiana po jawił się drwiący uśmieszek — że może zostać pisarzem. Biskup zrobił zdziwiony wyraz twarzy. — To widocznie mamy różne gusty literackie, bo mi się oso- 259 biście jego pisanie bardzo podoba... Kiedyś mu zresztą powiedziałem, że widzę w nim następcę Tischnera. Krystian skrzywił się w uśmiechu, jakby go wbijali na pal, a on chciał jeszcze sobie zrobić zdjęcie do paszportu. — To znaczy... są tam pewne pierwiastki... — zaczął maso wać pomiędzy rękoma niewidoczną piłkę. — No nieważne — machnął biskup — to już sprawa księdza, De gustibus non disputandum est. A co tam z księdza doktoratem? — No właśnie w tej sprawie przyszedłem. W zasadzie...- Krystian próbował ratować się gestykulacją. — Może ksiądz ma jakieś przeszkody, które nie pozwalają się skupić? — biskup spojrzał na rozmówcę z dwuznacznym uśmieszkiem. — Wie ksiądz, co mówił Jan Kasjan? — Tak... to znaczy, nie wiem konkretnie. — Dwóch rzeczy wystrzegaj się ze wszystkich sił... —Zdzi sław kiwał wskazującym palcem — biskupstwa i kobiety. Krystian poczuł, jak po stosie pacierzowym spływa mu stróżka potu. „To niemożliwe. Groser nigdy by nie doniósł, a poza nitu nikt nie wie o Oli. Chyba że ta wiedźma przystąpiła do ataku". — Więc ja się wystrzegałem jak mogłem tego biskupstwa- kontynuował Zdzisław — a jednak nie uciekłem przed nim. I te raz się boję... „Boże, zaraz wjedzie moje krzesło elektryczne", jęknął w duszy Krystian i w tej chwili zadzwonił telefon. — Proszę połączyć. — Biskup zrobił minę, jakby dzwonił co najmniej prezydent Stanów Zjednoczonych. — Słucham pana Aleksandra... — rzekł przymilnym tonem. — Tak... niemożli we. Nie, nie czytałem. Oczywiście, że sprawę zaraz zbadam.,. Panie Aleksandrze, znamy się nie od dzisiaj. Niestety, panie Aleksandrze, w Kościele też niektórym się wydaje, że zapanowała demokracja. Ależ... ależ panie Aleksandrze... no nie... Oczywi ście, jestem cały czas pod telefonem. Komórki nie wyłączam. Biskup odłożył słuchawkę. Wypuścił z ust powietrze. Odegrał krótką uwerturę palcami na blacie biurka. — Czy ksiądz ma może przy sobie ten artykuł Grosera? — spytał, opanowując się demonstracyjnie. 260 — Tak, mam przez przypadek. — Muszę rzucić na niego okiem. Dzwonił pan Stoga, po dobno prasa podchwyciła te bzdury. Biskup przebiegał wzrokiem linijki tekstu. Co jakiś czas zaciskał usta i kręcił głową. Krystian przypominał pasażera Titanica, który zobaczył na horyzoncie łódź ratunkową. — Wróg albo idiota — rzekł biskup, odkładając ze złością Oparł łokcie na biurku, złożył dłonie i stukając nimi rytmicznie w usta, mruczał. Po jakiejś minucie przypomniał sobie, że siedzi przed nim Krystian. — Czy ksiądz utrzymuje z Olbrychtem jakieś bliższe stosunki? — To znaczy trudno je nazwać bliskimi, ale jestem zoriento wany troszkę w jego życiu... — Krystian zawiesił głos, chcąc lepiej wyczuć, jakich informacji pragnie biskup. — Słyszałem, że on nadmiernie lubi przebywać w towarzys twie kobiet — rzucił sucho Zdzisław. Krystian zrobił dwuznaczną minę i westchnął z bólem: — Jestem w dość niezręcznej sytuacji... Wolałbym nie wie dzieć tego, co wiem... To mój, co by nie powiedzieć, przyjaciel... Wieczorem otrzymał e-maila od Rafała, na który czekał z utęsknieniem. No, to już wkrótce, bracie, szykuj się. Jak tam forma? Mam dla Ciebie zaległy prezent imieninowy. Zapalniczkę Ronsona!!! Ale dostaniesz ją dopiero na szczycie. Tymczasem posyłam Ci modlitwę, którą znalazłem w Internecie. Mam nadzieję, że trafi Ci do serca. Według mnie, gdyby ludzie się tak modlili, Pan Bóg na pewno by ich więcej wysłuchiwał. Drogi Boże, - — Przez cały dzisiejszy dzień do tej pory postępuję jak należy. Nie złościłem się, nie byłem chciwy, złośliwy, samolubny, zazdrosny ani uszczypliwy, nic jeszcze nie wypiłem ani nie fajczyłem. Nawet ani razu nie skłamałem. 261 Jestem Ci za to bardzo wdzięczny. Ale drogi Boże, za chwilą zamierzam wstać z łóżka i od tej pory bardzo będę potrzebował Twojej pomocy. ...... . Trzymaj^ " ' ' Nazajutrz, 6 sierpnia, Gołąbek zapukał po południu do Grose-ra. Minę miał zatroskaną, jak matka, która przynosi synowi wiadomość o powszechnej mobilizacji. — Biskup wzywa cię na dywanik. Chyba nie chodzi o twoje męczeństwo za wiarę w lasku. Zostawiłem furtkę, informując, że nie jestem pewny, czy wrócisz do jutra. — Bronek, miałbym stracić tak rzadką okazję? Czuję sianie- dowartościowany. Kiedy mnie tam proszono? — Jak uważasz, tylko nie szarżuj. I ubierz się jakoś. Mi two- j je dżinsy nie przeszkadzają, ale po co rozmowa ma zejść na łach many? .,....-...,.. •& O dziesiątej, na godzinę przed wizytą u biskupa, wszedł do fryzjera. W koloratce. — Jak tniemy? — Zobaczył w lustrze uśmiechniętą koło sie bie twarz dziewczyny. — Na zapałkę. — Nie! Dlaczego ksiądz chce się oszpecić? — Bo robię to regularnie co roku, a teraz mam powód szcze gólny. Idę do biskupa, który tępi wszystkich zarośniętych. Dziewczę przystąpiło do swej powinności z wyraźnym bólem serca. Rozległo się ciche buczenie maszynki. Pierwsza partia ciemnych włosów Grosera spadła na podłogę. — Widziałam księdza w telewizji z tą młodzieżą i biskupem, Ten biskup, jak on się nazywał? ... — Darczak... — No właśnie, fajny gość. Podobało mi się to, jak mówił, o tym sataniście, który krzyczy, że wierzy w diabła, a naprawdę woła o miłość. Miałam kiedyś takiego kolegę. . . Groser chciał kiwnąć ze zrozumieniem dla słów biskupa, ale dziewczyna przytrzymała mu delikatnie głowę. — Niech ksiądz się nie rusza, bo będzie miał wzorki... Spojrzał na swój portret w lustrze. Pół głowy miał ogolone. Druga połowa przynależała do innego człowieka. Fryzjerka spuściła rękę z maszynką, pewnie dostrzegła jego wahanie. — Proszę się nie litować, nie da się uratować pół głowy — rozwiał jej wątpliwości. — Tak przecież nie pójdę do biskupa. Bez słowa dokończyła strzyżenie. Gestem ręki i miną dała wyraz temu, że nie jest odpowiedzialna za nowe oblicze Wacława. Miał coś z więźnia albo ostrzyżonej owcy. Tylko ta koloratka nie pasowała. Sięgnął do kieszeni po portfel, ale go tam nie znalazł. Spojrzał speszony na fryzjerkę. — Przyniosę pani za godzinę... — rzekł i nadal obszukiwał kie szenie, jakby portmonetka przed nim uciekała i należało ją złapać. — Niech ksiądz da już spokój. To będzie moja ofiara na Ko ściół. — Boże! —jęknął Groser, patrząc na wyciągnięty z kieszeni przedmiot. — Co się stało? — Nie wiem, skąd mi się tu wziął kluczyk od tabernakulum. Za godzinę jest msza, a ja muszę już lecieć do biskupa. Ma pani telefon? — Tak, proszę, tam stoi, na ladzie. — Mógłbym? — Yhmm... Podszedł i wybrał numer. Dziewczyna zabrała się do zmiatania włosów Grosera, ale uszy nadstawiła w kierunku lady. — Marek? Tu Wacek, mam prośbę. Podjedź natychmiast do fryzjera na Ostrowskiej. Zostawiam tu kluczyk od tabernakulum... Tak, wyda ci bardzo miła pani. Ja lecę do biskupa. I uprzedź Go łąbka, że w tabernakulum może być moja portmonetka. 263 Przez uchylone drzwi widać było pracującego przy komputerze pasterza diecezji. Pośpiech okazał się niepotrzebny. Groser czekał na audiencję około dwudziestu minut. Biskup powitał gościa raczej chłodnym uśmiechem. — Cóż księdza sprowadza? — spytał. — Ksiądz biskup raczył mnie wezwać przez swego sekreta rza — odparł Wacław z wielką powagą, apelując wyraźnie do po czucia humoru rozmówcy. — Aha... — pokiwał głową biskup, otwierając jednocześnie szeroko usta i masując je palcami. Usiadł i przyglądał się Wacławowi dłuższą chwilę, chcąc go wyraźnie sprowokować do pytania. A może zastanawiał się nad jego fryzurą. Groser uśmiechnął się ciepło. — Czy ksiądz ma świadomość tej krzywdy, którą wyrządził Kościołowi? — rzekł wreszcie spokojnie biskup. — Świadomość mam, tylko nie wiem, o którą krzywdę cho dzi. — Oszczędźmy sobie gierek słownych. Czy ksiądz nie rozu mie, że to, co napisał, jest gorsze niż paszkwile Urbana? — Napisałem w życiu parę rzeczy. — Prosiłbym, aby nie udawać. Chodzi o tekst, w którym ksiądz szydzi ze stawiania pomników Papieżowi. — Ja szydzę? — spytał zdziwiony Wacław. — Zastanawia łem sięjedynie, czy stawianie pomników Papieżowi jest czynno ścią ewangeliczną. Obrona Ewangelii nie jest chyba działaniem przeciw Kościołowi? Biskup ściągnął usta i pokiwał głową. — I ksiądz nie zdawał sobie sprawy, jaki to wywoła odzew w prasie? No to proszę spojrzeć: Miedziana mumia... Tu — bi skup przysunął gazetę i wskazał palcem zakreślony fragment: „Groser demaskuje powiązania biskupa i biznesmena. Poświad czenie fikcyjnych darowizn". Skąd ksiądz brał te informacje? — To nieporozumienie. Takich spraw nie ma w ogóle w moim tekście. Nie odpowiadam za to, co jakiś dziennikarz... — — Proszę czytać dalej. „Pomnik czy pralka do brudnych pie niędzy?" Ja i pan Stoga na ławie oskarżonych. A bzdura ta ma swój ą medialną lotność dzięki księdzu. To ksiądz dopisał jej ide ologię. Stał się natchnieniem tych pismaków. Niech ksiądz pisze tak dalej ku uciesze SLD-owców. Wykańczają każdego uczci wego prawicowego biznesmena. Kolasiński, Modrzewski, Klu ska, teraz Stoga. I proszę, znaleźli sobie pomocnika. — Ja pisałem tylko o stawianiu pomników Papieżowi. . ; — No dobrze. Ma ksiądz inne wzorce?... Komu chce ksiądz stawiać pomniki? , — Jeżeli trzeba, to umarłym. Papieża kocham, dlatego nie chcę, żeby go uśmiercano pomnikami, zakuwano w mosiądz. Dopóki żyje, kochajmy go żywego. Pomnik to jak lawa w Pom pei. Mamy inne drogi, żeby okazać Papieżowi naszą miłość. Tym przysparzamy mu tylko wrogów. To jest nieludzkie pochować kogoś za życia. Biskup przerwał mu lekceważącym machnięciem ręki. — To są jedynie literackie wzruszenia księdza. Ten rozpada jący się naród potrzebuje takich pomników jak latarni morskich. Czy ksiądz nie rozumie, że to nie są czasy na tego typu dyskusje, że SLD, urbanowcy tylko czekają na takie kąski? — A kiedy wreszcie będzie ten czas? Przez całą komunę obo wiązywała mentalność okopowa. — No więc lepiej pisać bzdury w imię wolności, tylko kto ma zbierać fekalia po tych księdza eksperymentach?! Ksiądz mi przypomina dzidziusia, który nauczył się pisać i tak się zachwy cił, że teraz smaruje na murach nieprzyzwoite wyrazy, bo coś umie, tylko nie rozumie... Biskup zrobił się czerwony z emocji. W kącikach ust pojawiły się białe nalociki. Misternie ułożona „pożyczka" rozwichrzyła się. Zza lewego ucha dyndał długi kosmyk. Biskup Zdzisław nabrał powietrza. — Przepraszam, nie tak chciałem z księdzem rozmawiać. Gdybym księdza nie cenił, w ogóle by nie było tej rozmowy. Odetchnął głęboko, demonstrując swoje uspokojenie. Nagle wnikliwie przyjrzał się Groserowi. 265 — Czy ksiądz czasami nie ma żółtaczki? Ksiądz ma jakieś żółte plamy. — Nie, to ślady po sińcach. Przewróciłem się jakiś czas temu. — No to szczęście. Zawsze lepiej upaść, niż zachorować na żółtaczkę. Tak... — biskup westchnął. — Zastanówmy się, jak ten fałszywy krok naprawić. Przyjmuję, że ksiądz nie do końca wszystko przewidział. Wiem, jakie pokomplikowane jest życie, chcemy jednego, wychodzi drugie. Ale przyzna mi ksiądz, że wyszło to jak... — pokręcił głową. — Nagle cała prasa przejęła się moralnością kleru. Obłuda. Wszystko po to, by zbrukać Kościół i utopić go w jakichś malwersacjach finansowych. — Nie mam zupełnie pojęcia w tej materii. — Jeśli ksiądz nie ma pojęcia, to po kiego diabła ksiądz się bierze do tych spraw? — próbował żartobliwie replikować pasterz. — Powiedziałem już księdzu biskupowi, że pisałem o czymś zupełnie innym. Co do ekonomii, wiem tylko tyle, że Kościół powinien bardzo ostrożnie przyjaźnić się z bogatymi. Groser chciał powiedzieć parę słów o udziale Kościoła w przysparzaniu czytelników „Faktom i Mitom". Nie zdążył jednak podzielić się swą refleksją. Usłyszał wypowiedziane ironicznym tonem pytanie biskupa: — Bo tak ksiądz sobie życzy? — Bo tego uczy Biblia. — Biblia? Gdzie? — „Nie szukaj towarzystwa z możniejszym i bogatszym od siebie. Cóż za towarzystwo może mieć garnek gliniany z metalo wym kotłem? Jeśli będziesz mu pożyteczny, wykorzysta ciebie, a jeśli popadniesz w biedę, to cię opuści". — A ja, żeby zdobyć pieniądze na Kościół, pójdę do samego diabła — rzekł Zdzisław, opędzając się od biblijnych wersetów jak od much. Groser na te słowa tylko lekko uniósł brwi. Nie umknęło to uwadze biskupa. — To jest pewna przenośnia, wyjaśniam to na wszelki wy padek, gdyby ksiądz chciał mnie cytować w swoich czytankach. 266 Biskup zamilkł i tylko wymownie potrząsał głową, patrząc w oczy Gro serowi. — Powiem tylko jedno: niech ksiądz baczy, z kim się mierzy. — Satyra względów się wyrzeka. Wielbi urząd, czci króla, lecz sądzi człowieka. Biskup wytrzeszczył oczy, jakby dopiero teraz pojął bezgraniczną bezczelność rozmówcy. — Ach tak! Wreszcie ksiądz powiedział, o co chodzi. Ksiądz się bierze do sądzenia. Księdzu się wydaje, że wyznacza bieg historii? Pouczać biskupów? Jeden Rydzyk wystarczy! Wacław poczuł się lekko zażenowany. Nigdy nie przypuszczał, iż uda mu się w swej skromnej osobie pomieścić Rydzyka i Tischnera, dwa krańce Kościoła. Zachował jednak to odkrycie dla siebie. — Nie chodzi mi o sądzenie — tłumaczył się z pokorą w gło sie — ale o to, że brakuje mi w Kościele satyry, która niejedno mogłaby uzdrowić. — Ksiądz jest najlepszą satyrą. A muszę wyznać z żalem, że jeszcze niedawno księdza broniłem. Mało tego, pokładałem wiel kie nadzieje, o czym chyba mógł się ksiądz przekonać. Ale cóż, bycie biskupem oznacza gorzką wiedzę o swoich kapłanach. Mam dla księdza takie wyjście. Zdzisław patrzył w oczy Wacława, stukając przy tym palcami w blat biurka. — Ksiądz osobiście przeprosi pana Stogę. To jest człowiek honoru. Jakiś tekst, który wynagrodzi panu Stodze. Formę po zostawiam inwencji księdza. Niech ksiądz pokaże, że został zma- nipulowany i że wypaczono księdza intencje. — Nie mogę tego zrobić — rzekł ze spokojem Groser. — Dlaczego? — Bo to byłoby niegodne. To samokrytyka z lat minionych. — Nie, to chrześcijańskie zadośćuczynienie. Ale widać, są to pojęcia księdzu obce. No cóż, znajdziemy inne rozwiązanie tej sytuacji, żeby ksiądz już dłużej nie mógł budować swojej wątpliwej kariery pisarza na krzywdzie niewinnych. Przynaj mniej na terenie naszej diecezji. Jest Afryka, jest Kazachstan. 267 Proszę bardzo. Daję księdzu dwadzieścia cztery godziny do namysłu. Dwie godziny po wyjściu Grosera biskup Zdzisław polecił sekretarzowi, by go połączył z proboszczem parafii Świętego Mikołaja. — Drogi prałacie Henryku — zaczął ciepło — twój biskup przybywa dziś do Canossy. Zlekceważyliśmy ostrzeżenia księ dza prałata związane z Olbrychtem. Twój biskup prosi o wyro zumienie, księże prałacie. Zaskoczone oblicze proboszcza po drugiej stronie łączy szybko przemieniło się w słoneczne niebo. Zadowolenie przeniknęło go aż do trzewi, wprawiając w stan błogości. Stojącej obok gosposi Wandzi zdało się, że jest świadkiem cudownej przemiany. — Te głosy się powtarzają, zatem trzeba problem jakoś zała twić. Przy tak ważnych sprawach nie mogę jednak się opierać jedynie na słownym świadectwie. Prosiłbym, aby te uwagi zło żyć na piśmie. Nie mogę podejmować decyzji bez odpowiedniej dokumentacji. Ksiądz Henryk odpowiedział, pieczętując słowa rozumiejącym skinieniem do słuchawki: — Podzielam całkowicie opinię Jego Ekscelencji. Troska o Kościół spowodowała, że proboszcz Świętego Mi- kołaja odsunął w tym momencie na bok osobistą urazę, której zaznał kilka miesięcy wcześniej w gabinecie biskupa. I tylko stojąca obok pani Wandzia potrafiła należycie docenić wielkość prałata. ADIEU i lo powrocie od biskupa zadzwonił do Piotra. — Chyba nie chcesz pocieszenia — podsumował jego opo wieść Cybula. — Dobrze wiesz, że za złe uczynki karzą na tam tym świecie; za dobre — już na tym. — Wiem, sam cię tego nauczyłem — uśmiechnął się Groser. — ł pamiętaj, Wacuś, moja plebania jest dla ciebie otwarta do końca świata. Jak tyłko zmienisz decyzję... ałe spróbuj, jedź, jeśli tego zawsze pragnąłeś. Potem napisał dwa e-maile. Podziękował Wacławowi Oszańco-wi za gotowość przyjechania we wrześniu do Braci Męczenników. Drogi Wacku ... wiem, że to strasznie głupie. Parę miesięcy zawracałem Ci głowę 0 spotkanie. Dziś muszę je odwołać. U mnie wszystko się zmienia... Nie wiem, co będę robił za tydzień. Jestem zawieszony i mam prikaz, żeby zaprzestać wszelkiej publicznej działalności... Wysłał także wiadomość do Zambii. . - Drogi Jacku, piszę, bo potrzebuję Twojej radości ł wiary. Biskupi dywanik i mnie nie ominął. Idę w Twoje ślady. Chciałbym odkryć gorący i kochający ląd tak samo jak Ty. Szukam swojej planety. Na razie czuję się opluty 1 wypluty. Piszę do Ciebie, nie żeby dzielić się smutkiem, ale z nadzie ją, że przetarłeś mi drogę, i proszę Cię o modłitwę... 269 Godzinę po wysłaniu e-maila zadzwonił Oszaniec i zakomunikował, że jeśli taka wola, 5 września nie przyjedzie, ale akurat jutro ma zamiar go odwiedzić i tu już żadne prikazy go nie interesują. Jeszcze tego samego popołudnia dostał odpowiedź z Afryki Drogi Wacku. Pan Jezus Cię kocha! Czyż nie jest łaską uczestniczenie w tajemnicy upokorzenia naszego Boskiego Mistrza? Czyż w takiej chwili nic objawia się moc Jego przebaczającej miłości? Przykro mi, że wykraka-łem Ci dywanik. Za chwilę jadę do pobliskiej parafii położonej sto pięćdziesiąt kilometrów ode mnie. Odzywam się więc, choć krótko, żebyś wiedział, że będę o Tobie pamiętał, a dla pokrzepienia przesyłam trochę słońca i kolorów z Afryki. Jak Ci pisałem, msze św. odprawiam w języku bemba. Zgodnie z zasadami inkulturacji czerpię z tradycji zambijskich plemion. Niektóre zwyczaje mnie zaskakują. Na przykład przywódca szczepu, życząc powodzenia czy błogosławiąc swoim podopiecznym, po prostu na nich spluwał i był to niezwykle ważny i pożądany obyczaj. Tak więc i ja, kończąc mszę św., zamiast mówić „Niech was Bóg błogosławi", mówię: „Niech was Bóg oplujc". Oczywiście, ograniczam się tylko do słów. Zatem, Wacku, nie łam sit; Błogosławieni opluci. Bez względu na to, dokąd dotrzesz, odezwij si^ do mnie... Na drugi dzień do drzwi plebani! zadzwonił Wacław Oszaniec. Naprzeciw siebie stało dwóch Wacławów. Za grosz nie byli podobni fizycznie — Oszaniec miał na głowie blond baranka, lekko posrebrzonego, Groser ciemnego jeżyka. Oszaniec w eleganckim garniturze i krawacie, Groser w wyciągniętym czarnym swetrze i dżinsach. Ale poza tym mieli wiele cech wspólnych. Dwóch księży piszących. Oszaniec poezje, a Groser prozę. Wspólna miłość do gór i co jeszcze? Po prostu księża na zakręcie. „Zakały polskiego duchowieństwa", jak się o nich czule wyraził jeden ze słuchaczy Radia Maryja, który zadzwonił wzburzony wywiadem Oszańca opublikowanym w „Wędrow- 270 cy". Wyczytał w nim, że biskupi są tylko narzędziami, a narzędzia mają to do siebie, że się zużywają. — Ee, myślałem, że jesteś lepiej poharatany — rzekł zawie dziony jezuita swoim wschodnim zaśpiewem, przypatrując się twarzy przyjaciela. — To już schyłkowa faza, okres żółty — odparł usprawie dliwiająco Groser. — Wchodź do mojej pustelni. — Co się stało? -— spytał Oszaniec, gdy znaleźli się w pokoju. — Znasz to powiedzenie „Słowa spisane, nieszczęście zasia ne". No, to właśnie u mnie wyrosło. I nadszedł czas żniw. Napi sałem, jak mi się wydawało, niewinną historyjkę o stawianiu pomników Papieżowi. Wacław wskazał Oszańcowi fotel pożyczony z pokoju Leszka. — Czytałem. I nastąpiłeś na odcisk biskupowi. — Tak, przy okazji rozpętałem wojnę, w której zostali ranni niewinni ludzie. Efekt domina. Biskup powiedział mi, że ze wzglę du na wstrzymanie wsparcia finansowego przez Stogęmusi zwol nić trzy osoby z Fundacji Samotnej Matki. A wszystko przeze mnie. Jestem Wacław bez ziemi. Mam sobie poszukać diecezji. — Pomyślimy. Mam doświadczenie w tych sprawach. Pamię tasz, też już byłem z woli ZChN-u i arcybiskupajoersona non grata, l powiem ci, że żadnej urazy nie żywię do nikogo z tego powodu. Powinienem może cię namawiać, żebyś nie oddawał tak łatwo pola. Ale wiesz, ja wyznaję zasadę, że jak się coś w życiu wali, to trzeba z tego skorzystać. Zwykle wychodzi z tego coś ciekawszego. — Ja też nie rozpaczam, mam pewne plany. Coś muszę po- przestawiać w swoim życiu. Feng Shui. Groser założył ręce na tył głowy i odchylił krzesło do tyłu. — Nigdy nie żałowałeś słów, które napisałeś? — spytał po ważnie. — Może trochę. Na tej samej zasadzie, co paru innych rze czy w życiu. — A ja zaczynam żałować — uśmiechnął się smutno.— Proboszcz mnie ostrzegał. — Ten twój pierdoła? — spytał Oszaniec. — Nie, obecny, świetny człowiek. Niestety, zbyt wrażliwy. — Prawdopodobnie miał dzisiaj zawał. Bez wątpienia moja sprawa przyczyniła się do tego. Proboszcz świetny, ale wikarych ma do kitu. Jeden w zeszłym roku wyjechał do Niemiec i chyba szuka tam nowego fachu. Obecny wikary zżerany jest przez stres katechety i alkohol, a ja to już w ogóle szkoda gadać... — w tym momencie Wacław odchylił się za mocno do tyłu i krzesło pod naporem jego ciężaru się rozpadło. — Nic ci się nie stało? — spytał Oszaniec zbierającego się z podłogi Grosera. — Nie, często tak spadam. Chodźmy do kuchni, coś upichcę, — Co tam się będziesz wysilał. Zapraszam cię na kolację, widziałem tu w pobliżu sympatyczną pizzerię. — Żadna strata czasu, ja to uwielbiam. Kuchnia dla kapłana to namiastka małżeństwa. Kiedy coś gotuję, to czuję się trochę, jakbym miał żonę. — No, no — pogroził palcem Oszaniec. — Bo jeszcze ci się zamarzy jak arcybiskupowi Milingo. — Nie te możliwości. — Słyszałeś, jak Papież mu powiedział: „W imię Chrystusa, wróć do Kościoła katolickiego" i posłuchał. Oddalił tęKoreankę... Mam dowcip dla ciebie: żona leży z mężem w przeddzień dwu dziestej piątej rocznicy ślubu i tak się rozmarzyła. „Co też mi za prezent kupi? Może jakiś ekstra naszyjnik? Futro? Może jakiś mały samochodzik?" A mąż patrzy w sufit i myśli: „Cholera, gdybym ją wtedy zabił, jutro już bym wychodził". — Straszne — uśmiechnął się Groser. — Przez takie dowci py świeccy nas kiedyś wymordują. — Czemu? Ja bardzo lubię dowcipy o księżach... Przeszli do kuchni. Wacek włączył piekarnik. — Zrobiłem naleśniki z farszem. Jedna wersja: szynka, grzy by, szpinak. W drugiej zamiast szpinaku kapusta. Grzybki w obu wersjach z moich zbiorów. Ale możesz być spokojny. Już przete stowane. Chwila i gotowe. Piwo do naleśniczków? — spytał to nem kelnera Groser. — Pewnie. Inaczej pomyślą, że je pies zżarł. Groser rozbawiony tym powiedzonkiem otworzył lodówkę, 272 — Ale ty tu zasobny — gwizdnął gość z podziwem. — Specjalnie na twoją okazję przygotowałem, bo tu ostatni mi czasy była pustynia. Ani kropli alkoholu — nalał do szklanek Heinekena i jedną postawił przed gościem. — Coś piszesz nowego? — spytał Oszaniec. — Ech... — westchnął Groser i zamyślił się. — Wiesz, mia łem kiedyś ciekawą rozmowę z Twardowskim. Gadaliśmy o pi saniu i w pewnym momencie mówi mi, że sztuka jest sztuczna i ma swoje granice. Nikt na łożu śmierci nie prosił go o wiersze. — A ja czytałem kiedyś taką piękną historię. Chłop siedzi w bunkrze śmierci i w ostatnich godzinach swego życia rysuje na ścianie baletnicę. Mógł namalować krzyż albo wypisać swoje nazwisko. A on ci maluje baletnicę. Dla mnie ta baletnica była wyrazem niesamowitej wiary, że ostatnie słowo nie należy do śmierci. Więcej, powiem tobie... — Jedz, bo ci wystygną... — przerwał Groser. — No tak, ja ci o celi śmierci, a ty mi tu kulinarne perwersje... — Trudno, łagiernicy też tylko o jedzeniu myśleli. Oszaniec skoncentrował się przez chwilę na naleśnikach. Otarł usta serwetką. — Ale powiedz mi szczerze. Tyś naprawdę tym swoim Zdzi- siem się tak przejął? Groser milczał i patrzył w pusty talerz. — Muszę stąd uciec — odezwał się po chwili. — To znaczy, chcesz?... — zapytał znacząco. ^ — Nie. Nie zamierzam rzucić sutanny. Przeciwnie. — A co? — Przedwczoraj dostałem kartkę od kolegi, który siedzi w Ar ce u Yaniera. Nie ma zbiegów okoliczności. Zawsze chciałem tam pojechać. Gdybym teraz tego nie zrobił, znaczyłoby, że przez cały czas się okłamywałem. Wysłałem mu zaraz e-maila, czy znajdzie się tam dla mnie miejsce. Nie ma problemu. Mogę przy jechać, kiedy zechcę. Choćby zaraz. — Mam nadzieję, że nie działasz w afekcie. Groser uśmiechnął się. — Ja też. : 273 Oszaniec wyszedł na pociąg koło północy. O ósmej rano Gro-ser wsiadł na rower i wyjechał do Kołomorza. W końcu to niedaleko. Musi wziąć się w garść, jeśli poważnie myśli o dłuższej trasie. Codziennie co najmniej pięćdziesiąt kilometrów, inaczej nawet jego „siedzenie" nie wytrzyma wyprawy do Francji. „Holender" od Tomka spisał się bez zarzutu. Wacław pokonał trasę w dwie i pół godziny. Zajechał najpierw do Burkietowej, bo wiedział, że jeśli zacznie od plebanii, trudno się będzie wyrwać. — O Boże, ale ksiądz zmarniał — powitała go. — Pani za to jakby dwadzieścia lat młodsza. — Przytulił ko bietę, niczym własną matkę. — Ksiundz to umie cyganić. — No co, źle się pani czuje? Pani Bożenko, jak tam? Kobieta westchnęła ciężko. — Jak to mówią, Baranku Boży, co dziń to gorzy. Ale że ksiundz do mnie zajachoł — Burkietowa schowała usta w dłoni i kręciła głową. — Jakże by inaczej, pani Bożenko. Tu przywiozłem opowia dania o pani — Wacław wręczył kobiecie kolorowy magazyn. — Chryste Panie! — Burkietowa zakrywała usta rękoma zło żonymi jak do pacierza. — Ale tyż ksiundz nabroił! Wrócił tuż przed wieczorną mszą. Wszedł do zakrystii wraz z rowerem. Przed dwudziestą pierwszą otworzył drzwi do pustej plebanii. Był ostatnim „męczennikiem", który się ostał w parafii. Lekarze nie chcieli prognozować, kiedy Gołąbek może wyjść ze szpitala. Pani Halinka wyjechała do swego syna nad morze i miała wrócić dopiero z początkiem roku szkolnego. Poszedł zjeść kolację. Apetyt miał wilczy. Czuł się znakomicie. Nawet bóle między żebrami, z którymi nie mógł sobie pora- dzić, ustąpiły. Wziął prysznic. Bicze zimnej i gorącej wody do prowadziły go do takiego stanu, że mógłby jechać dalej choćby zaraz. Tylko dokąd? Zrobiła się noc. > Położył się na kanapie i patrzył przez okno w skosie na rozgwieżdżone niebo. Kosmos. Myślał i nie wiedział, o czym myśli. Podniósł się, podszedł do biurka i nalał sobie kieliszek czerwonego wina. Popatrzył na regał z książkami. Wszystko, co ocalało z poprzednich przeprowadzek. Teraz nawet ich nie weźmie ze sobą. Zatrzymał wzrok na półce z tym, co sam napisał. Powitanie z Afryką, Kazania dla teściowej księdza, Manowczyk, Łachmaniarze, Grzech niepopełniony, Dotyk... Zaczął liczyć grzbiety. Raz, dwa, trzy, cztery... dziewięć. Tylko dziewięć, aż dziewięć. Wyciągał je po kolei. Spojrzał na każdą z osobna i ułożył na biurku. Potem wziął jeszcze teczkę, w której gromadził swoje artykuły prasowe, wywiady, recenzje. Na początku je zbierał, a potem machnął na to ręką. Przestały go obchodzić. Była tam również część listów od czytelników. Zawahał się, czy ich nie wyjąć, ale w końcu poniechał tego. Chwycił to wszystko i otwierając łokciem drzwi, wyszedł na korytarz. Skierował się do piwnicy. Czołem nacisnął kontakt i zszedł po schodkach na dół. Położył przyniesioną stertę na starym piecu węglowym, który nie był używany, odkąd parafia przeszła na ogrzewanie gazowe. Gołąbek kazał go zostawić, bo „nie wiadomo, kiedy ruski gaz przykręcą". Na początek wrzucił do pieca parę stron gazet. Podpalił i po chwili usłyszał, że komin złapał cug. Zaczęło furczeć. Dołożył parę drewienek ze stosiku, który też musiał tu być od lat nietknięty. A potem wrzucił pierwszą książkę... i następną. Ofiara całopalna. Autodofe. Gest może sentymentalny, ale był mu teraz potrzebny. Aby pokonać siebie. Nieodwołalnie. Wyzwolić się od siebie. Nie miał co się przejmować. Nikt tego nie widział. Po jakiejś pół godzinie wrócił do pokoju. Zasiadł w fotelu i nalał sobie drugi kieliszek wina. Spojrzał na pustą półkę, potem na portret. Wydało mu się, jakby Jerzy pokręcił głową z uśmiechem i rzekł: „Ty wariacie". Włączył odtwarzacz. Po chwili zaczęła sączyć się muzyka z Jeziora łabędziego. Spojrzał na buty Pawła. Zmrużył oczy. Ale białe baletki siostry Bernadetty jakoś nie pod- 275 biegły. Zaczął sobie przypominać rozmowę z nią sprzed lat. Żartowali sobie, czy pobraliby się, gdyby zniesiono celibat. Po paru dniach Bernadetta ofiarowała mu Małego księcia. „Tylko nie odłóż na półkę". I kiedy czytał wieczorem wyznanie Róży, którą opuszczał Mały Książę, odlatując na inną planetę, zrozumiał, że to, co mówiono o Bernadetcie, chyba było prawdą. Może jednak w celibacie jest miejsce na miłość... Nigdy już potem do tej rozmowy nie wrócili. Nigdy nie zapytała o jego wrażenia z Małego księcia. Bernadetta wyjechała zresztą wkrótce do klasztoru we Francji. Przed wyjazdem napisała mu list zakończony ADIEU. Przed wiekami, wyjaśniła mu, ludzie używali tego słowa, gdy rozstawali się na dłuższy czas. Nie wiedząc, czy się kiedykolwiek jeszcze zobaczą, powierzali siebie i to następne spotkanie Bogu. Oddawali je w Jego ręce. A DIEU. Było to więc słowo pożegnania i jedynego prawdziwego spotkania. Z Bogiem i w Bogu. Kiedyś przy dobrej kolacji i winie zwierzył się ze wszystkiego amerykańskiemu benedyktynowi, swemu dobremu znajomemu. „W czym problem?—rzekł John.—Bierz swojąRose i przyjeżdżaj. Polacy w Ameryce potrzebują księdza i siostry, żeby leczyli ich połamane dusze". Groser zaczął się śmiać jak z dobrego dowcipu. , J miałbym coś takiego zrobić Papieżowi?" „Zostaw Papieża w spokoju, on ma dosyć na głowie. Tylko pamiętaj, ja ci wszystko powiedziałem. Następnym razem nie będę cię już pytał: How arę youT Zadzwonił telefon. — Przepraszam jeśli cię obudziłem — usłyszał Rafała. — To co, jesteś gotów? Za dwa tygodnie ruszamy. — Żałuję, Rafał, ale... nie. — Jak to nie? Jeszcze nie wyleczyłeś się z Kieżmarskiego? Musisz to pokonać. Zawahał się, czy cokolwiek tłumaczyć. — Nie. Wręcz przeciwnie, myślę, że mi pomógł. Muszę coś zrobić ze swoją carte blanche. Jak wrócę, zamelduję się. — Wacek, czy wszystko w porządku? — Jak najbardziej. Chcę wejść na szczyt inną drogą. — Na jaki szczyt, bracie? 276 — Jak dotrą, przyślę ci kartką. Odłożył słuchawką i siedział parą minut w fotelu, potem podszedł do regału i sięgnął po Biblią. Otworzył ją w miejscu, w którym był włożony kawałek białego płótna. Pół chusteczki, którą znalazł na Kieżmarskim. Wsadził ją do Biblii. Tylko to miejsce dawało szansą, że nie zapodzieje swej carte blanche. Biblia była jedyną rzeczą, której nigdy nie zgubił. Uklęknął przy biurku, jak przy klączniku i modlił sią. Nie jak zwykle przed napisaniem jakiegoś ważnego tekstu. Modlił sią, by potrafił żyć bez pisania, modlił sią o powtórne narodziny. Widział Pana Jezusa tańczącego z radości na krzyżu... Kaną Galilejską i Golgotą. Tajemnice radości i cierpienia. Przycisnął palcami wilgotne powieki. Wstał. Wziął z biurka ołówek i podszedł do ściany. Wpatrywał sią w nią dłuższy czas, a potem przyłożył do niej grafit. Szli aleją ku rozlewisku. Usiedli pod tym samym kasztanem, pod którym w maju usłyszał od Magdy opowieść o Kacprze. — Co sią stało z tym drzewem? — spytała zdziwiona dziew czyna, widząc nagie gałęzie. — Nie wiesz? Szrotówek macedoński. Załatwił wszystkie kasztany. Magda wodziła przerażonym wzrokiem po bezlistnym drzewie. — Boże, zobacz, jak on wygląda. Cały łysy, a na górze pusz cza listki i pąki kwiatów. Czy on to wytrzyma? — Mam nadzieją. To niemożliwe, aby umarły wszystkie kasz tany. Groser oparł łokieć na drewnianym stole i pocierał podbródek. — Muszą ci coś powiedzieć, Magda — rozpoczął od uśmie chu. Wyczuła, że był zwiastunem złej nowiny. Spojrzała na Wacława z niepokojem. — Wyjeżdżam. 277 — Na jak długo? — Nie wiem, na rok, dwa, może na dłużej... Ale wrócę. Patrzyła przez chwilę na niego bez słowa. — Żartujesz. Gdzie? Do Afryki? — spytała w końcu. — Nie, do Arki, do Trosly. — Po co? Wzruszył ramionami. — Nadarzyła się okazja. Muszę opuścić diecezję. — Dlaczego? Westchnął i uniósł lekko brwi. , — Bo... nie mogę tu być księdzem... — A gdzie indziej możesz? — Spróbuję... Człowiek musi odnaleźć swoje miejsce. — Dlaczego ksiądz mnie nie traktuje serio? Nie wierzysz w to, co mówisz. Dlaczego się godzisz, żeby o twoim życiu de cydowali podli ludzie? — Nie wiem, czy podli. Może słabi? A poza tym wierzę, że to nie oni decydują. Są tylko narzędziem... — mówił z waha niem w głosie. Bał się używać tych wielkich słów, ale musiał zaryzykować, by ją przekonać. — Mówiłem ci, że zawsze tam chciałem jechać. Nie miałem tylko na to siły. — Teraz ją masz, dzięki tym, co cię załatwili — powiedziała z rezygnacją i goryczą. — Jestem za głupia, żeby to zrozumieć. Urwała i patrzyła przed siebie. — Dlaczego zawsze tak jest, że gdy znajdę człowieka, to on odchodzi? — spytała. Jego spojrzenie przyciągały powykręcane brązowe liście, których pełno było na ziemi. Nie wiedział, czemu tak jest. Przynajmniej w tej chwili. Ale musiał jej powiedzieć cokolwiek. — Ja nie odchodzę. To ty mnie posyłasz, żebym opowiedział komuś innemu o tym, co przeżyliśmy, o tym, co mi dałaś. Nie mogą tego zatrzymać dla siebie... — szukał słów. — Aleja księdza nigdzie nie posyłam —pociągnęła delikat nie, nosem. Utkwiła wzrok w pelikanach. O nic już nie pytała. Wiedziała, że nic nie wskóra. Zresztą nagle przestała tego pragnąć. Podpar- 278 ła głowę dłonią, zasłaniając się przed jego spojrzeniem. Wolała, żeby nie zauważył łzy, która spłynęła po jej policzku. Siedzieli obok siebie, ale każdy w innym świecie. Wacław podniósł leżący obok ławki kijek, i bardzo powoli, jakby robił wpis do cennej księgi, żłobił w piasku jakieś litery. Wpatrywał się w nie przez dłuższą chwilę, a potem misternie zasłonił je poskręcanymi liśćmi kasztana. EPILOG lVlinęły dwa tygodnie od wyjazdu Grosera. Czternastego sierpnia wsiadł na rower i pojechał do Francji. Nie pożegnał się oficjalnie z parafią. Biskup prosił go, by nie robił demonstracji. Pewno dlatego pojawiły się wkrótce różne domysły. Jedni twierdzili, że pojechał na misje do Afryki, drudzy, że do Kazachstanu. Nie brakowało też głosów, że odszedł dla kobiety i dlatego się nie pożegnał. Kaczmarkowa skwitowała to jednym zdaniem. „Dla mnie, to i niechby sobie miał tę babę. To był najbardziej ludzki ksiądz, jakiego znałam". Nic nie zabrał ze sobą oprócz paru rzeczy na zmianę i Biblii z połową chusteczki spod Kieżmarskiego. Nawet laptopa zostawił Leszkowi, który był teraz rezydentem u Piotra. Gołąbek dostał drugiego zawału. Lekarze dawali mu, mimo wszystko, szansę, pod warunkiem, że nie wróci do pracy. I tak miał już swoje lata. Do pokoju Grosera w parafii Braci Męczenników weszli Krystian z Pawłem. Stanęli i dłuższy czas wodzili wzrokiem w milczeniu, jakby znaleźli się w muzeum. Paweł, zobaczywszy buty, uśmiechnął się. — Patrz, moje traktory, nikt ich nie wyrzucił. Skąd wiedzie li, że wrócę? Krystian pokiwał głową w zadumie. — A dokąd ty byś poszedł? Tylko Kościół przygarnia synów 281 marnotrawnych. Nawet jakby ci butów zabrakło, dałby ci nowe sandały i pierścień — klepnął Pawła w plecy. — Cieszę się, że pociągniemy razem ten wózek. Nie przeszkadza ci, że masz proboszcza o dwa lata młodszego? — Nie, raczej ci współczuję. Władza nigdy mnie nie pocią- gała- — Podobnie jak mnie. Zrezygnowałem nawet ostatnio z dok toratu, bo wystraszyłem się, że mogą mnie zrobić biskupem — Krystian zaśmiał się ze swego dowcipu. — Podobno to ty nama lowałeś ten portret — wskazał głową na obraz. — Tak. Kiedyś Jerzy się tu zatrzymał na wieczór. Był przelo tem. Nie wszedł nawet do kościoła — Paweł zamyślił się. — Może by warto kiedyś jakąś tablicę przywiesić. — Świetny pomysł. To mogłoby rozruszać parafię. Na wszel ki wypadek nie kolportuj tego, że był tu tylko na kolacyjce... Paweł spojrzał na rysunek pod obrazem, nie zwracając uwagi na plany swego nowego proboszcza. — A to co? Baletnica czy zakonnica? Krystian zbliżył się do ściany i uważnie zaczął przyglądać się rysunkowi. Po chwili na jego twarzy zakwitł uśmieszek. — Widzisz? — odwrócił się do Pawła. — Temu Wacusiowi jedno w głowie siedziało. Kobitki. Ale jego dramat polegał na tym, że nie umiał tańczyć. - -. :. Podziękowania Ta książka to owoc moich przyjaźni, w tym także przyjaźni z księżmi i zakonnikami. Jest odbiciem niezliczonych rozmów z nimi o szukaniu drogi do Boga, drugiego człowieka i siebie. Właściwie to oni są prawdziwymi autorami Przypadków księdza Grosera. Ja byłem jedynie „klejem". Rozlepiałem ofiarowane mi historie. Dziękuję im wszystkim za nie z całego serca. Chciałbym to także uczynić imiennie, niestety ten akt dziękczynienia, stałby się jednocześnie aktem dekonspiracji, która dla wielu z pewnością nie byłaby wskazana. Myślę jednak, że każdy z nich odnajdzie w tej powieści swoją cząstkę. Uczynię jednak wyjątek, wymieniając ojca Pawła Kozackiego, który był ze mną u samego początku — gdy Groser rodził się na łamach miesięcznika „W drodze". Wiele myśli i zachowań bohaterowie Adieu czerpią z moich duchowych mistrzów Henriego Nouwena i Romana Brandstaette-ra. A słowa, że komik jest największym dobroczyńcą ludzkości, które dają książce właściwą perspektywę, usłyszałem od księdza Jana Twardowskiego. Jan Grzegorczyk SPIS TREŚCI Pożegnanie z Afryką 9 Carte blanche 25 Koloratka 35 Kołomorze 53 Bracia Męczennicy 89 Magdalena 121 Taksówka od Ducha Świętego 135 Słowo zasiane 151 Czułe słówka 173 Skarb i łachmany 201 Dotyk 231 Rewanż 243 Pomnik 255 Adieu 269 Epilog 281 Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze Druk i oprawa: Drukarnia ABEDIK, Poznań