Konstanty Ildefons Gałczyński POEZJE BIBLIOTEKA CZYTELNIKA • 2000 CZYTELNIK • WARSZAWA Opracowanie graficzne ANDRZEJ HEIDRICH Na okładce akwaforta Jacques'a Callot Redaktor MAria MIRECKA Redaktor techniczny MARIA LEŚNIAK Korekta ANNA PIĄTKOWSKA Tekst © by Kira Gałczyńska i Mikołaj K. Galczyński, Warszawa 2000 Posłowie © by Wiera Drawicz, •warszawa 2000 ISBN 83-07-02747-0 PIOSENKA O TRZECH WESOŁYCH ANIOŁACH — Słuchajcie, słodkie siostry — tak mówił stary opat: — (Na dworze było wietrzno, ponuro i listopad.) Raz było trzech aniołów, jak trzy wyborne liry, imiona ut sequuntur: Piotr, Paweł i Zefiryn. Śliczni to byli chłopcy, jeden w drugiego gładszy, łaskawym na nich okiem Pan Bóg zza pieca patrzył. No, w raju, jak to w raju, zielono i wesoło, obiady, gadu-gadu, wieczerze i tak w koło. Lecz nasi aniołowie coś nazbyt byli dziarscy i często Bóg Dobrodziej brew zagniewaną marszczył; i gęsto w skórę leli aniołów rajskie zbiry — na próżno: znów szaleli Piotr, Paweł i Zefiryn. Od sromu jak od gromu cierpiały aniołówny... Ha, było trzech aniołów, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI lecz siedem grzechów głównych. Anioł Piotr, jak to Piotry, szklanicą zwykł się bawić i nieraz w Mons Pietatis musiał skrzydła zastawić; a gdy wyłysiał mieszek, to wonczas furis morę do piwnic Dobrodzieja dobierał się wieczorem. Paweł zasię po Pawle rycerskie wziął zasługi: Dzień w dzień na rajskiej łące aniołów kładł jak długich. Sam święty Jerzy, siostry, przyglądał się i dziwił: „Ho, ho, nasz anioł Paweł bije się jak Radziwiłł. Dobrodziej też by chwalił, lecz właśnie śpi w obłokach". Tak mówił święty Jerzy i dalej męczył smoka... Zefiryn był muzykant, miłośnik strun i syryng, niefrasobliwy, lekki, jednym słowem, Zefiryn; znal się na mitologii, Achillach i Chimerach, miał skłonność do księżyca, troszeczkę do Baudelaire'a i do sekretnych uciech, nie gardził również pozą, błąkając się, dziwacząc andante maestoso. A taki był wstydliwy... coś niby... jak Jan Jakub; kazania wielce cenił: ______POEZJE_______ „Do rybek" i „Do ptaków"; chociaż wuj Zefiryna, już taki starszy anioł, raz widział „Słówka" Boya pod kołdrą. (Ach, ty draniu!) Tak żyli aniołowie, ale nadeszła kryska i wezwał Bóg Dobrodziej nadanioła Matyska. „Wypędź mi — prawi — Piotra, Pawła i Zefiryna, kalają Paradisum, ego Deus — daj wina!" Po takim paternoster i po wytrawnym winie Dobrodziej chodził gniewny i huczał po łacinie. Zefiryn zasromany pochylił nisko głowę, wstydził się jak Jan Jakub, skrzydła tuląc różowe. Piotr zasię, jak to Piotry, brat rygielkom i zamkom, siedział w chłodzie piwniczki i świecił sobie lampką. Paweł, jak zwykle Paweł, anioł bitny, rogaty, na podwórcu rajowym bił się z Jerzym w palcaty. Ale nic nie pomogło, zjawił się Anioł Michał i rzecze: „Zefirynku, już mi nie będziesz wzdychał. Zwołaj swoich kamratów, tak Decyzja orzekła... ruszaj się, pókim dobry! KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI ani mru-mru! do Piekła!" Wypędziły aniołów rajskie draby i zbiry. Zmarnowali kariery Paweł, Piotr i Zefiryn. Ergo, siostry najsłodsze, (Boże, módl się za nami!) lepiej wam się przed nocą nie wdawać z aniołami. 1926 W?z Sześć dzwon, a szprych dwanaście, luśnia, orczyk, zważeń: oto jest wóz jadący nucącymi koły, mocny wóz drabiniasty, żniwny i wesoły, kołami wołający rytm potężnych marzeń; przez błota miody grząskie, gdzie ruch jest słodyczą, wśród dróg znieruchomiałych, długich jak pacierze, toczy się, snopy zwożąc, a snopy są świeże obfitości, a chłopy śmieją się i liczą. Śpiewam skrzypiące pięknie twarde wozy one, piasty od gwiazd krąglejsze, słońce i powietrze, i ramiona człowiecze rozwarte na wietrze, zbóż bogactwo, anioła i lejce zielone. 1926 PINOKIO W jasnej wiosce koślawa kobieta urodziła drewnianego pajacyka, który miał serce niedobre i pokazywał język, __________________POEZJE____________________9 i różne motyle tykał ustami słodkimi jak księżyc — który miał serce niedobre i nóżkami zabawnie fikał. A bezczelne motyle zielone uszami wyfruwały i uciekając na łąki, na słońcu skrzydełka kładły, drewniany pajacyk wówczas chodził po łąkach pobladły i na zwodniczych zabawach spędzał do zmierzchu dzień cały. A w nocy straszny Pinokio niebieskie kładł okulary i z pewnym świerszczem złośliwym oddawał się sztuce bluźnierstwa, i znowu, znowu do rana uprawiali ciemne szalbierstwa, i w karty fałszywe grali, i liczyli fałszywe dolary. O trzeciej piętnaście nad ranem wybuchła ogromna chmura. — Ratunku! — wołał Pietrzynka — ratujcie Pietrzynkę biednego. Księżyc był mały jak wiśnia, której usta łakome strzegą. Tutaj się kończy pieśń pierwsza i nie zaczyna się wtóra. 1926 SZEKSPIR I CHRYZANTEMY Kiedy nocą odpływał okręt do Arabii, od fajerwerków huczną, a od bólu niemą, długo jeszcze z pokładu twoje oko wabił lunatyczny kochanek z białą chryzantemą. Nie wierz temu kwiatowi: kochanek cię zdradza, „prądem rzek obojętnych niesion w ujścia stronę" choć zielone twe oczy i usta czerwone, jak nad tobą jest jego, nad nim inna władza. Morze to teatr z wody i na tym teatrze pójdzie grać swoją sztukę pośród trąb Szekspira - ty jesteś taka mała, ty jesteś jak lira — jego śladów na piasku żaden wichr nie zatrze. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Nie wierz mu: on jest wściekłym kochankiem Rimbaudów, tyś jest sercem zgubionym na plaży pochyłej; jego oczy są straszne, twoje — tylko miłe — on to posąg i duma, i klęska narodów. Nie płacz, przestań, bo przyjdą jeszcze cięższe noce — wszak miłość jest cierpieniem, nie fraszką jałową. Dosyć, kiedy, smakując zamorskie owoce, usta sobie przypomni, soczystsze nad owoc. KONIEC ŚWIATA WIZJE ŚWIĘTEGO ILDEFONSA czyli SATYRA NA WSZECHŚWIAT J.O. Panu Tadeuszowi Kubalskiemu tudzież śp. cioteczkom moim: Pytonissie, Ramonie, Ortoepii, Lenorze, Eurazji, Titi- nie, Ataraksji, Republice, Jerozolimie, Antropozoo- teratologii, Trampolinie — od trąby powietrznej w kwiecie wieku na ulicach bolońskich porwanym — poświęca nieutulony Autor Apparebit repentina Dies magna Domini Fur obscura velut metę Improwsos occupans... Śpiewka łacińska W Bolonii na Akademii astronom Pandafilanda rzekł, biret zdejmując z włosów: — Panowie, to jest skandal: zbliża się koniec Ziemi, a może całego Kosmosu; wszystko przed wami rozwinę: perturbacje i paralaksy, bo według mojej taksy świat jeszcze potrwa godzinę. Na te okropne słowa podniósł się Imć Marconi, najoświeceńsza głowa w całej Bolonii. I rzekł: — Areopagu mędrców najznakomitszy, wszystko, com słyszał, jest blagą, jak sześć to jest trzy i trzy; wszem wobec, jako rektor, oświadczam przeto, że kto takie brednie lansuje, na karę zasługuje, że taki głupi argument wymyślić mógł energumen, szarlatan Pandafilanda. Rumor się zrobił na sali: wszyscy uczeni gwizdali, wołali: — Skandal i granda! On tu nas chciał omamić, nabujać, skorrumpować, zaidiotyfikować! Poczekaj pan: kłamstwo plami, nikt z czoła ci hańby nie zdejmie! To mówiąc wyszli, stuknąwszy pulpitami, jak w polskim sejmie. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Zostały czarne pulpity i czarny na ścianie krucyfiks, i na katedrze zgnębiony, maleńki, pokurczony astronom. Bolało go bardzo w głowie, więc zażył proszek „Z kogutkiem", potem przez chwile krótkie nie podejmował powiek, wiadomo: astronom też człowiek. Potem się chwilę przechadzał posępny niesłychanie, mruczał coś: — Kończy się władza.. Albo na białej ścianie kreślił cyfry i znaki, logarytmy, zodiaki — przez bardzo długie chwile zawile. W końcu, w notesie u góry, patrząc w cyferblat „Cyma", nakreślił dziwne figury z miną olbrzyma. A potem, wsparty na dłoniach, już tylko w okno poglądał: za oknem była zielona Bolonia. I wieczór. Daleko, w złotym birecie, student przygrywał na flecie — było to w lecie. Stop! Bo gdy wypełniła się pora, znaczy, godzina szósta, _____POEZJE_________ u bezbożnego rektora popękały wszystkie lustra; i potrzaskały także u rentierów i tapicerów, i u wszystkich w mieście fryzjerów, a była to plaga za grzech. .Komiczne! woźny Malvento, egzaminując się w lustrze: — Twarz mam na dwoje rozciętą! wrzasnął. A to było w lustrze. Więc widząc, co się święci, z kościołów uciekli święci, salwując się fugą niepiękną, jak lustra nie chcieli pęknąć. Uniosły się trwożnie do góry ładne gliniane figury i poleciały do nieba. Nie ma świętych, gdy potrzeba. A tutaj w moich widzeniach nastąpi należna przerwa. Widzenia następują Koty, motyle i drzewa tańczyły ze zgrozy w kółko, skrzydła siwiały jaskółkom, widziano krew na kamieniach. Widziano, jak nawet rektor ze strachu spuszczał zasłony i płakał, jak narodzony, a przecież nie był bylekto. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI____ A już na wszystkich ulicach krzyczano: „Ginie Bolonia!" Widząc ten bayzel, policja jęła cwałować na koniach; długimi pałkami z gumy prażyli karabinierzy, niestety! wrzeszczały tłumy: „Ratuj się, kto w Boga wierzy!" I kto wierzył, szeptał: „O Boże!", a kto nie: „Strachy na lachy!" Ciekawsi włazili na dachy, i nawet bydło w oborze ryczało, ryczało, ryczało. Ulicami szli biczownicy w diesirycznej włosiennicy i umartwiali ciało. Mówiono, że nawet papież (tss!) szuka ucieczki na mapie, że całe święte Koncylium bije się w członki lilią. Taki to dopust Pan dał przez usta Pandafilanda. Tylko weseli studenci do strachu nie mieli chęci: w tawernach winem obrosłych kochankom pisali akrostych, a co wstydliwsze kochanki przez wina dzikiego listek całowali w same usta. Ładnie! ginie wszechświat wszystek, a tutaj, panie, rozpusta. Bo również konkretne zdrożności przerabiali obustronne i pili, kanalie, koniak, _____POEZJE____ i śpiewali, i na gitarach brzdąkali: „Ewiva Bologna, citta delie belle donnę!" Tu pauza, bo konam z zazdrości. Kiedy się działy dziwy te szalone i nierozumne, niesłychane, niesamowite cieśla Giovanni Lucco bawił się swoją ciesiołką i śpiewał, i ciosał trumnę; śpiewał Giovanni: „Ciosaj, trumno moja, się ciosaj; położy się w tobie panna, panna o złotych włosach". A kiedy ukończył pracę, w oliwie umaczał placek i jadł pomału, pobożnie; a potem, polityk stary, na oczy wdział okulary z premedytacją, ostrożnie, aby nie pękło włókienko, związując drucik z uszkiem; i usta łącząc z cybuszkiem, litery popychał ręką do gadania niezaprawne; znudził się, zamknął warsztat i mrucząc: — Koniec świata... hm... to wcale... zabawne... zasnął pod krzaczkiem w ogródku. Śpij słodko, Giovanni Lucco. Ale w szpitalach nie spali na sprężynowych łóżkach KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI i na miękkich poduszkach chorzy. Tylko krzyczeli, wołali, kasłali i przeklinali: — Gdzie są doktorzy?! Gdzie są ręczniki, spluwaczki, wykałaczki i posługaczki?! Nam coraz gorzej! A my nie chcemy umierać, ale się pięknie ubierać, wiązać zielone krawaty — nie chcemy bandaży i waty! Protestujemy! I coraz ciszej wołali, aż w nocy poumierali. Na białej, szpitalnej sali spokój panował niemy. A wtedy przez mały otwór wścibił się Astralny Potwór, lekarstwa pomieszał i zjadł. Tutaj się kończy wizja. Na dole przed Akademią, w małe zebrane kupki, płakały nad biedną Ziemią, rajcowały miejskie przekupki: — Czy pani widzi? — Nie widzę. — Toć widać tam i tu: — coś takie idzie —niedobre. — Szu szu! — Szu szu! — Toć widziałam, moja pani, — szło wyraźnie od plebanii, — szło szło. POEZJE_______ — szło szło. —To. — W gazecie także stojak), — czarno na biało. —O! —Qui —Pro —Quo. —To kara boska... — Co co? — Co co? —A ten Kosmos... — Biedna, stara Kosmoska. Ściemnia się. Pomarańczą księżyc wypływa z rzeki. Drzewa nad rzeką tańczą, jak jednonogie kaleki. I rzeka płynie, i milknie — długie — niebieskie — słowo. Księżyc wyfrunie, przylgnie do drzewa gałązki jak owoc. Lecz nie pomoże pełnia: proroctwo się wypełnia. Lecz nie pomoże fala: biją dzwony na alarm. I Król, i lud nie pomoże, bo robi się coraz gorzej, strach się podnosi jak morze. Chmury po niebie — chmury ociężałe cwałują; idący gniew Natury leniwie zwiastują. Ku miastu coraz bliżej, 2-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSM POEZJE ku ziemi coraz niżej opadają złowrogie, ogromne, wstrętne, ryże. U Świętego Michała dzwony biją na trwogę. Bolonia struchlała drży. Bankierzy, piszcie testament: Bóg zburzy banki Bolonii! a wy skryjcie się w mysią jamę, bluźniercy i masoni. Widzę nadciągającą Grozę, Xiąźę Ciemności wbija w biegun rozłopotany sztandar. Bo sprawdzi się od A do Z proroctwo Pandafilanda. Już sprawdza się, już się sprawdza, jak drzewa drżą telefony, po zwierciadlanej sali biega Król przerażony: Hallo Hallo Hallo Czy to ty? czy to ty, Genowefo? Tu ja, tu ja — Antonio! Pomyłka! 405! Czy to skład trumien? Ach, pan mnie nie rozumie? Ja jestem pański zięć! A konie wysłać wieczorem. Poczta Pinocchio, tuzin 15 lir. Hallo . Czy to królewska kancelaria? To ty, kociaku? Wariat! Jestem minister spraw wojskowych. Sire, burzy się proletariat: Pytonissa' Ramona Ortoepia Lenora Eurazja Titina Ataraksja Republika Jerozolima Antropozooteratologia Trampolina! PROLETARIAT. Więc wojsko wysłali na miasto, maszerowało wojsko: Piccolo-flet tak gwizdał jak kos, mocne bębny biły, biły tak: — Kosmos Kosmos ginie minie Kosmos bujdą skończy się niebborrak! A za wojskiem, zgarbiony, dziobaty, zamyślony, w okularach, z miotełką KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI szedł towarzysz Mydełko; i miotełką z wikliny czyścił ostatnie szyny, i coś mruczał pod nosem, jakieś tam słowa krztusił: — Kosmos, panie, Kosmosem, a porządek być musi. A nad tym czyściszyną, a nad tymi szynami gołąb skrzydła rozwinął i poruszał skrzydłami. A nad gołębiem księżyc leciał, srebrząc kominy. I tak szli, i ginęli: gołąb, tamten i szyny... Het, na krańcach Bolonii, cień się tylko pochylał. I do nich, i tylko do nich uśmiechnął się Pandafiland: i nader idylliczny stał się i zaczął marzyć — Mój Boże, jaki śliczny proletariacki pejzażyk. Tego samego zdania byli bolońscy poeci: Przecież to niesłychane! tramwajarz, no i śmieci. Zaraz wiersze pisali, deklamowali słodko: — Choć źle ze Światem, proletariatem pobawmy się jak grzechotką: A bawcie się, bawcie, dzieci. POEZJE A tymczasem już grzmiało, a tymczasem błyskało i coś się niedobrego w ogóle gotowało. Nie pomogły przekleństwa, różne „porca madonna". Nadszedł kres bezeceństwa: Świat konał. Na bolońskich ulicach kołysało się mrowie. Zbierali się, radzili, jak by temu zapobiec. Próżna rada! nie wskórasz w dzień ostatniej zagłady: Przewracały się biura, teatry, kolumnady, sklepy, cyrki, świątynie i różne ubikacje, słonie w Zoo i stacje, nawet obrazy w kinie. A u Giovanni Lucco, który zasnął, jak wiecie, przewrócił się gołębnik i gołąb zeń wyleciał; ten sam gołąb anielski, który z tym tramwajarzem, gdy Pandafil diabelski patrzył w okno i marzył. Ale kiedy bieg planet stał się krzywolinijny, uradzono nad ranem pochód protestacyjny: Wszyscy w nim udział wzięli: mniejsi, więksi i mali, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI czarni, żółci i biali, parlamentarni mówce, krawcy i brzuchomówce, Szatani i Anieli. A jeszcze komedianci, a jeszcze policjanci, i księża, i rabini, siła, siła narodu. A na czele pochodu jechał rektor na świni; z obnażonymi nogami szli ekshibicjoniści, transparenty nieśli socjaliści, a komuniści dynamit. Rzecz oczywista — anarchiści nieśli maszyny piekielne, masony kielnie, a dzieci wianki z zielonych liści; zakamieniali rojaliści śpiewali „Ewiva ii Re", za nimi neopapiści, co byli trochę marksiści, też śpiewali, „targali niebiosa": — Ewiva bandiera rossa! Hę, hę!! A wszystko składnie i ładnie, w porządku, rzędem, gromadnie: mityngi, wiece, masówki, kukluksklany, bojówki, kule dum-dum; szły rezolucje, protesty, ______POEZJE________ rewolucje i manifesty. TŁUM. Na samym końcu pochodu szły pojednaczki narodów: Międzynarodówki: I, II i III, IV, V i VI, i VII!!! Szła Tęcza, zbawienie świata spóźnione: Bo gdy za ręce się wzięli, jak dzieci wystraszone, zawirowali, skamienieli i z miliardowej gardzieli wyrwał się ryk: — NIE CHCE-MY KOŃ-CA ŚWIA-TA! Na złość się zrobił koniec świata. Sic! Kosmiczna zaczęła się chryja z całą straszliwą atmos- ferą. Vide św. Jan, Apokalipsa — Pathmos: Słońca zgasły i gi- nęły, tonęły w oddali. Gwiazdy spadały jak figi, a Żydzi je sprzedawali. W powyższej anarchii księżyc naśladował planety inne, znudziło mu także się żyć i wskoczył w beczkę z winem; dopieroż tam zabulgotał, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI zamlaskał ten stary opój, aż beczka zrobiła się złota, aż się na fest utopił. Wszystko się toto waliło, kosmiczne przeróżne draństwo, aż pękło, się utopiło stare odwieczne państwo. Wielka to była chwila i tako rzekł Pandafiland: — Skończyła się cała panika i świat jak łódź bez steru, j'ak potworny kadłub „Tytanika" zatonął w odmętach eteru. JA TO WSZYSTKO SŁYSZAŁEM W NIEBIOSACH PRZEZ TELEFON I W MĘGI ZAPISAŁEM, SŁUGA BOŻY ILDEFONS. FINIS 1928 ZARĘCZYNY JOHNA KEATSA komedia Dąb starej Anglii jest złoty, kiedy weń wali piorun. Teraz jest biało: cisza zimowego wieczoru. Miłość jest dębem złotym, spokój jest ninie. John rzuca naręcza drew, aby było widniej w kominie. Z pokoju, co się jak niebo otwiera, zaraz przybędzie Fanny, siądzie obok i na licach mu się rozpłynie uśmiechem nieustannym. John, nie bądź głupi, czemu robisz tak głupie miny? Nie narzekaj na narzeczoną, dziś twoje zaręczyny. POEZJE 25 Obrus będzie biały i mocny i na obrusie wino, ej, głupi John, pocałujże się ze swoją piękną dziewczyną. Jak ty, na oko spokojna, wewnątrz jest rzeką wrzącą, dłonie-wachlarze wachlują gwiazdy, którym już nazbyt gorąco. Ach, jak ten ogień trzaska i jak ogrzewa mile, może w kominie stary Willy ucieszną gra krotofilę. Dość tego, dzieci najdroższe, przejdźcie teraz do holu: stoły się uginają i muzykanci swawolą, ciotki z twarzami aniołów przelatują ponad tortami — my tortu jeść nie będziemy, my się będziem żywić ustami. A kiedy wszyscy pójdą, to w wielkim, ponurym holu ustaJohna i Fanny jak zwierzęta się rozswawolą; usta z ustami złączone, z dłońmi splecione dłonie. Lepsi, Goethe, od Hermana i Dorotei, kiedy tak siedzą na tronie. Ona jest Niebem rozlewnym, on zasię Oceanem; ona panią w atłasach, a on przy mieczu panem. Oto koniec komedii. Aktorzy, się pośpieszajcie tudzież dziwnych grymasów licom swym przydawajcie, bo brawa jeszcze gotowe buchnąć przed sztuki końcem. Cyt... świt... na szybach baran... w szyby gołąb złocisty... małe... słodkie słońce. 1928 CANTICUM CANTICORUM O, tajemniczości staroświecka tych liści nad murem browaru. Za tym murem oszalały Augustyn topi w studni żółte pantofle. (Oczywiście: chodzi tu o skradzione serce królowej.) Poeto, czy chcesz, żeby było jeszcze piękniej? Poeto, czy ci tego za mało do wykończenia koła symfonii? Spójrz: te liście tak biegną, tak biegną nad twoją głową, jak wieńce laurowe nad głowami biegnących cezarów. Poeto, czy chcesz, żeby było jeszcze piękniej? Zaczekaj — twoje uszy napełnię muzyką, jak morza zielenią zamarzła w kulę. 26 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE Spójrz: ulice tutaj wykrzywione i schody są melodyjne. Jesteś wpisany w poemat o ulicy nieprawdopodobnej. O, poeto, czy chcesz, żeby było jeszcze piękniej? Pokażę ci Izy ogromne, które się przechadzają wzdłuż rynien, i gdzie mieszka Mitzi, tancerka z dalekiego Wiednia, której tam, gdzie ty masz wargi, wykwita pąsowa róża; i księżyc, dudniący nad ulicami, jak potwór ze srebra i krzyku, którego nie chcą wpuścić na widowisko cesarskie w przewidywaniu skandalu. O, poeto, czy chcesz, żeby było jeszcze piękniej? Pocałuj w usta Rimbauda, pocałuj w usta Rimbauda, pocałuj w usta Rimbauda. I uśnij. 1928 SREBRNE I ZŁOTE Gdy rzeźbisz kapliczkę złotą, dorób i srebrne drzwiczki. Mistrz Benvenuto z ochotą wyrabiał złote słowiczki. Rzeźbił kapliczki, słowiczki mistrz Benvenuto z ochotą: słowiczki kląskały złoto, a srebrnie dzwoniły drzwiczki. Mistrz Benvenuto także ^^ wytapiał złote żabki, żabki o srebrnych oczkach, co miały złote łapki. I cały świat w ogóle wyrzeźbiał mistrz nad mistrze: Ziemię jak złotą kulę, wyżej gwiazdy srebrzystsze. Gdy śmierć Benvenuta zabrała, śmierć pod srebrną poduszką — cała rodzina płakała, bo miał złote serduszko; bo miał serduszko złote, srebrne i złote metale, miał srebrzystą tęsknotę, złoty i srebrny talent. 1928 ULICA SZARLATANÓW Szarlatanów nikt nie kocha. Zawsze sami. Dla nich gwiazdy świecą w górze i na dole. W tajnych szynkach piją dziwne alkohole. I wieczory przerażają bluźnierstwami. Wymyślili swe tablice szmaragdowe. Krwią dziewicy wypisali charaktery. Strachy w liczbach: 18, 3i4. Przeklinamy Jezu-Chrysta i Jehowę. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Szarlatani piszą księgi o papieżach. Zawsze w nocy mówią źle o Watykanie. Zawsze w nocy słychać szklane, szklane łkanie: płaczą gwiazdy zaplątane w szkła na wieżach. Kiedy miesiąc umęczony wschodzi na nów, alkohole z przerażenia drżą słodyczą. Nie pomogą alkohole: W nocy krzyczą łzy fałszywe szmaragdowych szarlatanów. Bardzo cicho i boleśnie jest nad ranem. Dzwonią dzwony, świt pochyla się w pokorze. Odpuść grzechy szarlatanom, Panie Boże, wszak Ty jesteś takim samym szarlatanem. 1928 KOŁYSANKA O KOŁYSCE" Na kołysce kogut złoty, zadzierzysty i kaduczny, krasnodzioby, krasnonogi, napuszony i buńczuczny — Kogut. 29 POEZJE________ A w kołysce są pieluszki, małe rączki, miłe nóżki... sny... koguty... berła... króle... przepowiednie dobrej wróżki - Dziecko. A na niebie aniołowie z uciechy stają na głowie, miesiąc jako delfin pływa... Co za cuda! Co za dziwa! Gwiazda. 1929 PORTRET PANNY NOEL Holandio antykwariuszy, perło bezbożna, o panno wsmuklona w krzesło wiszące, gdzie gryfy rzeźbione z miedzi drzemią i zachód ogromny, jak teatr ptaków, osiada na włosach twoich, o panno, perło bezbożna, Holandio! Ponad oczami twymi gorzka niebiosów.zieleń, rozwartych jak uda twoje w oczekiwaniu księżyca; na uszach twoich pszczoły, myśląc, że siedzą na kwiatach, nie chcą brzęczeć, bo płyną zapachy drażniące jak morze. Ach, któż to tak cię wśpiewał pomiędzy te dwie kolumny, w tę ciszę bardzo podobną snom motyli nad źródłem, w ten szafir dźwięczący nisko, w to złoto skrzydlate wyżej? To serce moje u stóp twych leżące, płaczące jak gwiazda. 1929 _________KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI_____________ KUFERLIN bajka Kiedy chłód fioletowy odął usta chimerom, strzegącym schodów promiennych, co prowadziły do wnijścia, olbrzymiogłowy Kuferlin uniósł żonę jak berło i do łożnicy ją zaniósł, i złożył na miękkich liściach. Więc muzykanci poczęli stroić narzędzia kruche, aby im było słodziej i ciszej, i bardziej miękko, lecz nie znaleźli poklasku, i skinął Kuferlin ręką, i grać rozkazał piorunom, dębom grzmieć, gwizdać wichurom. Zwęziły się oczy żony od tego huku, od trwogi, płakać poczęła cicho, bardzo cicho, jak strumień; tłumaczyła mu, że jest mała, że boi się, że nie rozumie... Na próżno: śmiał się Kuferlin i spalał ją wolno, jak ogień. A potem już było cicho. Powietrze pachniało morwą i po ramionach żony pot spływał jak srebrny ocean... Więc kiedy się uśmiechnęła, westchnęła i usnęła, przez okno w powale wpadł księżyc i Kuferlina porwał. „Oto mnie w ręce porywa astrologiczny księżyc!" wrzasnąć zdążył Kuferlin, a już rozkręcone włosy ciągną mu głowę do góry, za głową brzuch i w niebiosy tak ulatują we dwójkę, a żona śpi i nic nie wie. O świcie płakał Kuferlin. Śmiała się żona i z konwi lała złocistą wodę w dziecinne usta kwiatów. „Głupcze — mówiła do męża — on by naprawdę cię porwał, gdybym za ucho cię mocno nie uchwyciła zębami..." 1929 POEZJE________________ SERWUS, MADONNA Niechaj tam inni księgi piszą. Nawet niechaj im sława dźwięczy jak wieża studzwonna, ja ksiąg pisać nie umiem, a nie dbam o sławę — serwus, madonna. Przecie nie dla mnie spokój ksiąg lśniących wysoko i wiosna też nie dla mnie, słońce i ruń wonna, tylko noc, noc deszczowa i wiatr, i alkohol — serwus, madonna. Byli inni przede mną. Przyjdą inni po mnie, albowiem życie wiekuiste, a śmierć płonna. Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie — serwus, madonna. To ty jesteś, przybrana w złociste kaczeńce, kwiaty mego dzieciństwa, ty cicha i wonna — że rosa brud obmyje z rąk, splatam ci wieńce — serwus, madonna. Nie gardź wiankiem poety, łotra i łobuza; znają mnie redaktorzy, zna policja konna, a tyś jest matka moja, kochanka i muza — serwus, madonna. 1929 KONCERT FORTEPIANOWY PRELUDIUM Już motyle rozkwitają — to rzeźbione są sekundy; ______KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH__________ bije muzyka od ziemi wielokształtna i nadmierna — i muzyka jak powietrze ponad domem pięknych kobiet falą słoną, szumem gniewnym spada, cieknie i zastyga. Tylko, że znów, tylko, że im — cieniom drzew leżącym jak flety, jest mało. PORANEK To szumi ziemia. To drzewa z niej wyrastają. Niebo oddycha. Obłoki wychodzą z domu. Przestrzeń ucieka. I tylko szafir na wargach, I piasek złoty na włosach. I smutek podobny do dębu. CHÓR IDIOTÓW My nie wiemy, żeśmy tacy ładni, ale kochamy róże, gołębie, srebrne dachy, kształty w sen wprawiające, linie schylone... TRIUMF CEZARA '•"•Trecz odrzucił togę wyszywaną w krwiste meandry, złoto wszelkie i dumę, ręką uciszył tłum; nie chce nawet sandałów ze słońca spadłych na ziemię. Cezar — wystąpi — nago. BAL KOMARÓW My brzęczymy nad wodą, nad wodą, która uśnie; ___________POEZJE___________ woda to głupstwo srebrne, komar — mała zagadka. I tak będziemy brzęczeć do końca, do ostatka, aż umrzemy nad wodą, umrzemy, zabzykamy... Wtedy woda się wzniesie (o, wodo podniesiona!), wczorajszy księżyc wzejdzie, duży, humorystyczny. BURZA W AMSTERDAMIE Ach, tyle złotych okien! to wszystko skutki piorunów; drzewa się naradzają; — Co robić? — Co robić? — Co robić? Wiatr histeryczny lata i z drżących rąk profesorów wyrywa łacińskie księgi, z ksiąg słowa, a ze słów słodycz. PRZEMARSZ ANIOŁÓW- Kołyszemy, pochylamy, całujemy, oddalamy — aniołowie. Nastrajamy, poprawiamy, otwieramy trudne bramy — aniołowie. Przebaczamy, istniejemy, usypiamy, miłujemy — aniołowie. 3 - Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Deszcz pijemy, nic nie jemy, kwiaty w lustrach, szafir niemy — aniołowie. CODA Uspokojony ocean. Nie szumi fala. Ten wiatr jest piękny, piękniejszy, gdy się oddala. 1929 ULICA TOWAROWA Tutaj wieczorem faceci grają na mandolinach i ręka wiatru porusza ufarbowane wstążeczki. W ogóle tu jest inaczej i gwiazdy są jak porzeczki, i jest naprawdę wesoło, gdy księżyc wschodzi nad kinem. Anioły proletariackie, dziewczyny, wychodzą z fabryk, blondynki smukłe i smaczne, w oczach z ukrytym szafirem; jedzą pestki i piją wodę sodową niezgrabnie, pierś pokazując słońcu, piękną jak lirę. A kiedy wieczór znowu wyłoni się z mandolin, a księżyc, co był nad kinem, za elektrownią schowa, mgłami i alkoholem ulica Towarowa rośnie i boli. 1929 PODRÓŻ DO ARABII SZCZĘŚLIWEJ Pąsowe wstążki bicza wiatr rozwiał przelotny i niebo jest gwiazd pełne jak Afryka ptaków, _________POEZJE__________ konie noga za nogą, koła — jako-tako, a woźnica pijany i bardzo samotny. Kareta to muzyka, to pudło muzyki, noc naokół karety to jest szczęścia dużo; zaraz księżyc przeleci wielką srebrną burzą i w rowach zakołują świetliki, ogniki. Jadą w karecie piękni, ramiona oparli na poduszkach pachnących — o, nocy jedyna! Śpiewa szafir i droga, i każda godzina... A oni nic nie wiedzą, bo oni umarli. 1929 NA ŚMIERĆ MOTYLA PRZEJECHANEGO PRZEZ CIĘŻAROWY SAMOCHÓD Niepoważny stosunek do życia figla ci w końcu wypłatał: nadmiar kolorów, brak idei zawsze się kończą wstydem i są wekslem bez pokrycia, mój ty Niprzypiąłniprzyłatał! 1929 PROŚBA O WYSPY SZCZĘŚLIWE A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź, wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej, zacałuj, ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym zasyp, otumań, we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudź ze snu. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI_____________ Pokaż mi wody ogromne i wody ciche, rozmowy gwiazd na gałęziach pozwól mi słyszeć zielonych, dużo motyli mi pokaż, serca motyli przybliż i przytul, myśli spokojne ponad wodami pochyl miłością. 1930 NARODZINY DZIECIĄTKA Mchy mówiły: „Ach, cóż za złocistość? Chyba będzie jaka uroczystość". Dzięcioł z dębem rozmawiał znacząco, że się cudo zdarzyło na łące. Potem poszły poszumy trawami, przyszła noc ze wszystkimi gwiazdami, wzeszedł księżyc rumiany jak kucharz, rzekł wiatrowi: „Ty mi trawy rozdmuchasz" I rozdmuchał wiatr posłuszny trawy, zerknął z góry w nie księżyc ciekawy, a tam dziecko leżało w sitowiu, krasnoludek zrodzony na nowiu. Więc przywołać rozkazał stworzenia stary księżyc i tańce, i pienia ku czci czynić dzieciątka onego, złocistego, niewiadomego. I świetlików ognistą czeredę witał strumień płynący w dół. A bór skrzypiał jak stary kredens pełen zajęcy i ziół. 1930 POEZJE 37 NOC LISTOPADOWA Mglista Warszawo z lat trzydziestych, gdy ewokuję twoją twarz, nie wiem, jak zamknąć w anapesty, jamby, trocheje i daktyle twój gniew i krew, i bólu tyle wsiąkłego w mrok kamienic. „Zważ — powiada mi historia, grożąc — na co się ważysz, śmiałku mój, ty, co rymowy tocząc bój, chcesz rymem zakuć jak obrożą moje dymiące serce. Stój... Bo strojne dźwięki wzruszyć lirą, kostium pokazać muzealny, śmieszny pantalon z kaszemiru, halsztuk a la mćlancolique — to bardzo łatwo... Ja — to krzyk, jak lawa stygnący w wiekach..." Mgła. Mgła. Mgła. Cała Warszawa to mgła. Cała Polska to mgła. Pyta przechodzień przechodnia, jak wczoraj, jak dziś, jak co dnia: — Kiedy się skończy mgła? — Piotrze, to ty? —To ja, — Czy idziesz ze mną? Mgła... Szósta. Od Solca ciemno. Widać, zamokły dyle narodowego browaru, widać, że nawet ogień przeszedł na służbę carów. Widać, jak idą! Nowym Światem rwie nawałnica, burza młodych — _______KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI „Podchorążowie, hańba katom!" „Witaj, jutrzenko swobody..." Hej, Polacy! Na ulice! Garstka serc u waszych bram — na latarnię Targowicę! Wolność niesiem!... Ale tam śpi na pokojach ciepło złote, w niszach rzeźbione kandelabry i damy nad Walterem Scottem. A z nimi poszli ludzie z fabryk. Resztę, mój czytelniku, znajdziesz w starych skryptach, w listach „...matko, umieram...", w sztychach, manuskryptach i w śniegu syberyjskim, czerwonym na milę; i jak debatowano, by uczcić tę chwilę: Ratusz na gwałt zaczęto więc illuminować, pstrzyć meandrów girlandą, dębem dekorować, ażeby Wolność była i ażeby Sława... Tak po trudach, po nocnych usnęła Warszawa z ludem jak morze głupim. I wodzów tragedią. 1930 PIEŚŃ CHERUBIŃSKA Rankiem z domu wychodzimy, wrogowie cudów — każdy w swoją stronę... A dopiero wieczorem leży przed nami plon trudu jak skrzypce — świeżo skończone. Żona kwiat stawia na oknie, drzewo w kominie bzyka, __________POEZJE_______________39 na ręce złocone ogniem płynie muzyka. Siłą czerpaną z ognia mężnieją uparte plecy. Jak wódz na zdobycie fortecy idziemy co dnia. I nieraz trafia nas ostrze, bijących w prawo i w lewo, by były rzeczy najprostsze: mięso, chleb, drzewo. Na wiosnę śpiewną od ptaków, kiedy się rzeka rozzłoci, patrzymy z mostu, jak „Krakus" mknie pod banderą do Młocin. Dym pląsa w komina lufie, bryzg srebrny strugą wypryska i sternik nuci na rufie: „Maryśka moja, Maryśka". Czasem bandera się wytrze, poplami z samego rana. Nie krzyczcie. Plamy najbrzydsze obmyje woda wiślana. Wolno dojrzewa człowiek. Wiele mu trzeba męstwa, aby się nie dać wiatrowi i rosnąć w górę i w głąb, by triumfalną zielenią zaszumieć w końcu jak dąb zwycięstwa... To przecież nie jest znużenie. To obłok wiosenny gruby, który nadpłynął z łąk i oczy zasnuł, i zgasł... Ach, nie utrzymać tych rąk! Do nowych śmieją się prac mocne cheruby. Kiedyś nadejdzie jesień. Świat nam się mniejszy ukaże, a za to dzieła wyrosną i usną jak olbrzymy. _______KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Pójdziemy wtedy za miasto i z dala popatrzymy na dni niezmarnowane i noce wolne od marzeń. Tylko trzeba się przemóc. Musimy. Jeszcze goręcej! Skrzydlate są nasze konie i żłoby złote, i obrok. Ty słyszysz? Muzyka idzie: to w nas tak dźwięczy i dźwięczy potężna dobroć. Naszym żonom daj oczy szafirowe, niech mają srebrne palce i suknie hiacyntowe. Naszym dzieciom pokarmy pożywne, żeby rosły i były proste, a nie dziwne. O kominie także nie zapomnij, Panie: niech jada swą brzezinę na drugie śniadanie. I o kota naszego zatroskaj się ładnie: żeby mu ciepło było, kiedy śnieg upadnie. Wróć zdrowie obłąkanym, kraj wybaw od wojny, daj chwilę odpocznienia wszystkim niespokojnym. Koniec modlitwy. Teraz grzmi. A echo odpowiada mi i w mazowieckich ostach, i w błotach Pińska... Słyszysz, jak brzmi moja codzienna, moja uparta, moja prosta pieśń cherubińska. 1930 BALLADA ŚLUBNA I Gdyby nie te guziki, byłby zwyczajny kum z rękami jak dębczaki i z nosem jak dzwonnica, orałby czarne pole. A teraz gwar i szum: — Stangret! Wariat w cylindrze! — piszczy, tańczy ulica. _________POEZJE___________________ Gdyby nie uprząż w różach i ta przez rzęsy biel, pomyśleć teraz można, że ot, stara kareta, szaleństwo muzealne, a w karecie poeta — ach, gdyby nie te róże, czapraki i ta biel! O, gdyby nie ta gwiazda, która upadła w zmierzch, powiedzieć mógłby człowiek, że się to przyśniło: nagły zakręt w aleję złotą i pochyłą, gdzie anioły kamienne posfruwały z wież. A gdyby nie ten wianek i welon ten, i mirt, i księżyc twojej twarzy mały, zawstydzony, mógłbym przecie pomyśleć, żem jest narzeczony, a tyś jest narzeczona i że to jeszcze flirt. A może rzeczywiście wszystko się nam przyśniło: stangret, kareta, wieczór, mój frak i twój tren, i nasze życie twarde i słodkie jak sen. Nie byłoby małżeństwa, gdyby nie nasza miłość. 1930 CUD W WINIARNI Dwóch kiprów z londyńskich doków znalazło w którymś tam roku zapomnianą beczkę od wina; odbili wieko i obaj struchleli: z beczki osoba sześcioskrzydłego Serafina! Szedł Serafin po schodkach jakoby lampa słodka i pachniał, lecz się zmniejszał. A biedni kiperkowie KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSK1 skrobali się po głowie, że postać nietutejsza. Właśnie wiatr z burzą wściekłą targał Londyn jak drzewko — dopust Boży widomy; król się schował w kredensie, pod łóżkami się trzęśli golibrody i astronomy. Więc przez ten smutny Londyn wędruje nasz Serafin, bezdomny, deszcz go polał. Policjant huknie z mostu: „Ktoś ty?" — A on po prostu: „I am the Pole, jam Polak". „To ślicznie, mój skrzydlaty, proszę do ambasady, tam wszystko dla Polaka". Dobry angielski „glina" objaśnił Serafina: strona taka a taka. W ambasadzie aniołek opłakał cały stołek, druczek, znaczek i bloczek. Pożyczył ze zgryzoty 340 złotych i zniknął jak obłoczek. 1931 _________POEZJE___________ PALCEM PLANETY OBRACASZ Palcem planety obracasz, tchem — miliardowe gwichty i twoja to sprawia praca, że kołują złote jak nigdy. Kwiaty posądzasz wesołe, że pachnie w mym całym domie, i różę, na róży pszczołę, na pszczole — słoneczny promień. Gdy kończę pracę, to do mnie przybliżasz się, niepojęta— i uczę się astronomii na twych gwiaździstych piętach; i sen, jak pył szafirowy, na śpiące usta się sypie, na skrytą pierś do połowy, na włosy koloru skrzypiec. 1931 FRAULEIN EUTERPE Patrzcie, jaka śliczna w korytarzu, jaka miła, jaka mała, właśnie przed chwilą w korytarzu pod paltami padła, zemdlała. Pochylam się nad tym czołem wysokim • w ręku pajacyk i róża, i te loki, loki, loki, loki, które mrok tak boleśnie wydłuża... 1932 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POWOli OTWIERAJMY BRAMĘ...] Powoli otwierajmy bramę, powoli idźmy po schodach, wolno stąpajmy po korytarzu do drzwi, do drzwi ostatecznych. Bramę rok otwierajmy, po schodach idźmy dwa lata, a drzwi na swoje otwarcie niech czekają całą wieczność. Bo tam za tymi drzwiami, całowana dwoma oknami, stoi róża w wazonie... 1932 BAL U SALOMONA szkic Słonecznej pamięci Jana Piotra Morela z Neuchatel To dopiero piszczałki się skarżą, to dopiero mruczą bębenki szurum-burum zalotne, to dopiero cienie na cieniach, barwy nie wygotowane, kształty nie poprzebierane, jeszcze nie!... jeszcze nic — świat jak puste skrysztalenie zielem, jak łąka przed przelotem jeleni, jak trumna albo gramofon za szybą. O, jakim mikro- czy teleskopem utrafić mi w tę salę złocistą, POEZJE_______________45 w ten dom, do którego ciągnie tłum jak do kościoła, w ten wysoki dom w ciemnej ulicy, pełen drżenia i tajemnicy... jaką harmonię wziąć i jakim być harmonistą, ażeby dalekość sali tak się paliła, jak pali, żeby dźwiękami te kandelabry poprzepaczać, łuki okien poprzeinaczać, ażebym wiedział, umarły przyjacielu, że to był właśnie ten dom? Jeśli ten dom ma być predyluwialnym grzybem, grzybem grozy, co rośnie z godziny na godzinę, to po co pośpiech ten, niech w wilgoci dojrzewa nasienie — wolno wolno nasienie drżenie. Świat to drżenie. Potem — mógłbym powiedzieć, że kręciły się globusy muzyk i ludzie wchodzili do domu, ale jeszcze myśli nie mieli, jak meduzy. Klimat? mróz wtedy był trzaskający, •• jedna z tych chwil przelotnych, gdy Bóg jest siny od chłodu, a czasem w paszczę kominków przemienia swe niezmierzone dało — i przed paszczami kominków siedziały żony, ojcowie, dzieci, tuż przed paszczami. Może i księgi wtedy czytali spokojni studenci, stojąc, pełne spokojnych kart w złotej cytrynie światła i światło — miłość przedmiotów — płynęło sokiem zachwytu, napływającym do głowy. Ach błękit, ach mszalne dociekania, ach to, co się czepia brzóz... Świat jak pokój dziecinny pełen był wtedy zabawek (strasznych nianiek jeszcze nie zdemaskowano), jak równia pochyła z infuzorii; i drzewa jeszcze szumiały, i niejedno miało serce z prawej strony. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Na peryferii zdarzeń ważyły się wtedy miraże, każdy motyl miał swoje miejsce, każdy żuk swego patrona, każda woda swój zachwyt należny, błękit jeszcze nie był taki okrutny, a śnieg jeszcze nie był taki śnieżny i ja nie byłem jeszcze taki smutny — daleko od balu u Salomona... Jeśli opóźniam jądro tematu, nie gniewaj się. Pozwól mi jeszcze włosy trochę w dzikim winie zawikłać, moje bezradne ręce pozwól w przeszłości zanurzyć jak w piosence z małym refrenem „nie gniewaj się, weź mnie na piersi swoje i nie wydaj światu". Jeszcze przez chwilę bądźmy drzewem pochylonym, wodą, słońcem, bezbolesnym początkiem tematu. Jeśli to wszystko piszę, moja maleńka żono, złoty maleńki boże mój, to przecież wiesz, że są nam potrzebne pieniądze i że mąż musi krzyczeć, ażeby był szczęśliwy, i że chciałby pomóc milionom, i że chciałby się nad innych wywyższyć, i że jeszcze ma takie sprawy na sercu, które muszą być wypowiedziane, wydarte i skonstruowane, i szumiące jak drzewo, jak podróż do Taorminy. A jeśli to nie ta noc, o której marzę od lat (te słowa zwracam do ciebie, Książę Nonsensu), to powiedz od razu, po prostu, nie będziemy oceanów owijać w bawełnę. POEZJE_________6t6 Wsparty na Watermanie jak pielgrzym odejdę w otchłanie absolutnego zwątpienia, gdzie nie rośnie nic i nic się nigdy nie zmienia... Ale ja zawsze wierzyłem, że człowiek choć raz może się zakręcić jak niebo i dłużej niż na sekundę. Jeśli rymów w tym, co piszę, jest mało, to dlatego, że mało słodyczy w życiu. Nad lustrem się kręcę na małych skrzydełkach jak kapłan-karzełek u swego ołtarza; ołtarz mnie przeraża, wzrok mój mnie przeraża — muszę być po prostu chory, bo mam dużo wódki w sercu. Na zielone wianki przyjdzie jeszcze czas: dom kochanka, kochanki: obłok, niebo, las. Napełnimy szklanki w przedwieczorny czas i spokojne usta w wino pochyli chwila, świat na chwilę zasuszy nas jak Biblia motyla. Pisałem już, pisałem, się oddawałem różnym pomysłom — i komedię napisać chciałem, ale nic z tego nie wyszło. _____KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Zostało rękopisów miasto, ciasny pokój i mała żona, i ten pies, co chodzi za mną od lat trzynastu, ten bal u Salomona. Co do komedii — trochę żal: cienista loża, jasna kasa, a potem raut i frak, i bal... toby dopiero człowiek hasał! Świat bym nazywał miłą zmorą przez kryształ auta pełen blasku... Lecz trudno — może jestem tylko quasi-prorok nie do komedii, lecz do osamotnienia, do wrzasku. Jak pająk, co pajęczynę wysnuwa, owijam się w nieprzeniknioną syntaxis — co za rozkosz, co za rozkosz: świat ginie... może już jestem w Taorminie, kropla rosy na różanych pączkach; boję się, że za chwilę żona znajdzie w kominie tylko pajęczynę i pajączka. Oczywiście, że nie mamy do czynienia z hołotą — napływającą ciżbę zabawiał majordomo. Kto miał złoto, dostawał poduszkę złotą, a wszyscy pytali, gdzie Salomon. Majordomo był pijany potem, stał przed bramą — już przy wyjściu pod gwiazdami — i przemawiał do wchodzących z innego świata słowami, coś jak ja — takim muzycznym bełkotem. Ha, bo może go muzyka upiła, te tony od orkiestry, od wielkiej sali, orkiestry, która się pali i doskonali, z każdą chwilą rośnie orkiestry siła. POEZJE____________________ Ale to jeszcze nie jest środek koncertu... Dyrygował orkiestrą Sztok, były marynarz. W programie była dobra nowina, że to wszystko, co stoi w programie, wykona się, albowiem muzyka nie kłamie. Mówiłaś, że tam były pajace, froterujące posadzki, i okna jak kryształowe pałace, i ciemnozłote galerie dla przechadzki. Ha, wszystko, widać, było, co musiało, a to, co piszę, to tylko to, co zostało. Strawinskij (wybacz, że tak bez „Mistrzu", cynicznie), ty byś lepiej te bębenki oddał przedwstępne, te pierwsze chwile dziecinne, bezzębne, te zarysy preludyjne, te profile, jak mówi dziennikarz, elegijne... pierwsze muzyki jak świętojanki wylatują zza stor— bo ty mówisz nie chór, tylko chór, a to — oceaniczniej. Ty byś wiedział, jak podciąć gwiezdnołapego niedźwiedzia i jak tknąć końcem fajki w niezapominajki, w bajki, w takie tony, które jeszcze nic nie znaczą, ale piękne są i już jak dorośli płaczą. Ja nie wiem, czy na posadzce były ornamenty, czy allegorie w powale — ktoś może zdzielił mnie przez łeb jak chama, a może byłem po prostu czym innym zajęty, nie wiem — może znów chciałem pisać dramat... Dziś tylko jak fale ciepłego złota widzę tę salę, 4-Poezje 50 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE jak bibliotekę ciepła odnalezioną po długim marszu rudymentów w chaszczach, w polu poleskim, kiedy się umierało od mrozu. Książęta, pamiętam, się izolowali, ale niejeden przystanął, gdy saksofon trzasnął ton, od którego się rodzona matka przypomni, a potem znów chodzili, każdy po swej sali, złociści i ogromni, w swych przezroczystych pelerynach, jakby w astralnych mandolinach, jak gdyby saksofon nie był godzien opiewać śmierci pajączka (?). Niebo jest mroźne i sine; jeszcze przed chwilą szkła w szybach były mleczne, a teraz — popatrz — niebieskie. Niebo przepływa wzdłuż szyb. — Proszę państwa, komu się nie podoba, może wyjść przez okno, prosto w niebo. Każdy za swoją potrzebą. Jeszcze chwilę zatrzymajmy się nad oknami, nad oknami, które otwarto — jak dziwne, że w taki mróz otwarto okna! Widać, konstelacje odboleśniono, odboleśniono pejzaże i te sosny pełne prawie sztucznego śniegu, co chciałyby wejść do sali. Jeszcze wytłumaczę, jeszcze wytłumaczę ten prosty sekret: cienie na śniegu są tylko spostrzeżone, sosny na śniegu zostały odboleśnione, a wszystko stanowi ciepły mróz wspomnienia. Master of Revels ciągle siedział przy telefonie. — Instrukcje — mówiono w kole. Głos musiał dziwny być po tamtej stronie, bo słyszałem go aż przy mym stole. — Niczego — mówił głos — nie żałuj, nawet piccolo-fletu, nawet cierpienia, a rozpyl wzdłuż szyb zapachy winne, niech ściany sal będą co chwila inne, aż do znużenia, jak zapach róż nad Sodomą. A wtedy przyjdę i zniknę w innych cieniach... — Kto mówi? — Hallo! — Salomon. Pewien lord, który nie mógł trafić do wejścia (majordomo był coraz pijańszy), nagle krzyku narobił w ogrodzie. Miał ze sobą tomik giełdowych sonetów i laskę ze starożytną gałką. Tedy damy lały go „Apolinaris", a on ciągle bełkotał bez sensu, że się boi strasznego sensu. Jakiego strasznego sensu? I wskazywał na gałąź jedliny, co się chwiała. Bo to noc takie znaki dawała. Dużo śmiechu było nad tym lordem. Master of Revels wpadł na pomysł plagiacki: kazał złotem przesypać posadzki i wiśniami przystroić zwierciadła, potem chłopcom kazał tańczyć bezruchami na tym złocie, między tymi zwierciadłami. I tańczyli jak zwierciadła, jak widziadła owi chłopcy, nieśmiertelne kolana. Muzyka wisiała nad tańcem lekko kolorowana. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI_____ A wiśnie tak pachniały, tak pachniały, że się panny niektóre poprzestraszały, żeby z wisien nie wyszedł Proteusz. Pewien generał bardzo się żalił: — Pederaści, panie, na sali. Kiedy chłopcy swoje odtańczyli, roznoszono ciasta w konchach; każdy szczypał swój fragmencik idealnie, a najwięcej żarł dyrektor rzeźni rytualnej - cały w koronkach. — Gulistan — mówi — to ogród róż, w ogrodzie — mówi — strumienie. Róże? na skronie — mówi — róże włóż, strumienie — mówi — to cienie. Kto mówi? — mówi. — To kilka chwil. Świat — mówi — jak lalka znika. Ach, to nic — mówi — to tylko tryl. Kto mówi? Mówi muzyka. Jeszcze się podnieś, jeszcze się schyl, przebiegnij po klawiaturze. To nic nie znaczy, to tylko tryl, to tylko z trylów róże. To są te gaje prawdziwych snów, te dłonie i te dotyki, i to, co wznosi się, i znów, i znów plastyczniejące muzyki. Nie krzycz, nie trzeba — już tyle lat... to wszystko nic nie znaczy... Widzisz te mgły? te mgły to świat, a to jest krew twej rozpaczy. I znowu w górę, i znów, i znów wyrastającym trylem; a może dosyć trylów i słów? poczekaj, jeszcze chwilę. ______POEZJE______________ Jeszcze chwileczkę małą jak tryl, świt także będzie wkrótce. Słabnij czy mężniej, wątp czy się sil — śmierć zagra ci na dudce. Gulistan — mówi — to ogród róż, w ogrodzie — mówi — strumienie. Potem zarządzono małą przerwę, takie chwilki, kiedy bezrobotni sprzedawali motylki. I motylków było tak dużo! Nie wiedzieć już, czy nie z muzyki wyleciały te motylki, te 89, te madrygały, 100 000, very much, bardzo dużo. Dzieci, które na bal wpuszczono, niosły w palcach swoją duszę zachwyconą i śpiewały, i klaskały, i wołały, że te motyle latały. Master of Revels skarżył się, że za mało roślinności, że bardzo dekoracyjne są pnącze, a co do woni, że babka wielkanocna więcej w sobie mieści zapachu, że za mało przyszło znakomitości i że mało ogniste poncze. Mówiłem: — Niech pan tylko w siebie wierzy! muzyka lub wino wszystko rozszerzy. I miałem rację jak zwykle: Uderzyli muzykanci w nowe echa, zakręciło się jesienne kołowanie (stare flety, a na fletach malowanie — taniec... jak w karczmie, taniec...). Trzecia może była, może trzecia, jak topazy lśniły oczy zookobiet, raz po raz złoty wietrzyk przeleciał KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE 55 nad włosami i przepadł w parowie. A ten parów to nie rym, to nie wykręt — to było to miejsce na sali, od którego się tańczący odchylali, jakaś otchłań, abyssus, Orcus tańca, państwo cieni jedzące złocistości słodkie, proszę pana, i przykre. I był pion w tej przepaścistości, i trzeba było podejść do pionu, i odchylić się odeń, i uskośnić, urytmicznić i umiłośnić, i złotymi kolanami objąć próżnię, i przechylać się ciągle i różnie aż do luster, aż do tango, aż do tego milczącego pionu. Ten lord, co się bał nocy, znaleziono go z zatrutym mózgiem... Poliq'a też chciała tańczyć. — Co — mówili — nie jesteśmy gorsi! Nosy sobie tylko na wietrze odmrażać, a do wina to nie mamy gardeł?! Weszła na salę ta armia proletariacka, ach, porysowała się posadzka... hołubcami nastraszyli orkiestrę; — Triepaka — wołali — grać, muzyko! Triepaka, hu-ha, triepaka! Nie dla nas walc o Taorminie... Wulwy w prawo, ordery w lewo, a jak się upijemy, to wejdziemy na drzewo. Muzyka poszła spiralą i trochę strach nad salą i pod salą: wyciągnęły się te roślinności, o których mówił of Revels, te formy o diabolicznej wrażliwości (jeszcze jeden dowód obłędu natury), drzewo było śpiewem, a śpiew drzewem i drzewo, i śpiew szły do góry i zieleń w czerwień przeszła, a czerwień przeszła w zieleń. Gdyby nie wino i te „comment ca va", milion tańczących byłby to po prostu jeleń. — Bardzo się dziwię, że pani nie widziałem aż przez 14 księżyców. — A co pan robił przez te 14 księżyców? —Jak to, co robiłem? Płakałem. Trochę w dolarach robiłem, Madame, trochę w nostalgii i smutku. Ach, jestem taki blady, taki sam... ach, pogłaskaj mnie po cichutku... Siedziałem na tym balu w chorobie, w dreszczach, w gorączce i w febrze, we własnym oknie błądziłem srebrnym spojrzeniem po srebrze. Światła widziałem za oknem, ciemne domy w srebrnej powodzi i całe miasto widziałem jak srebrną śmierć, co przechodzi. Oddalony od wszystkich tańczących, zatopiony w to rozsrebrzenie byłem jak intruz, jak szpicel, jak kaleka lub jak sumienie. Stultery mówił, że to trzeba uhermetycznić, owe cienie od palm na ścianach, żeby wszystko się dało zalegorycznić KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI przy organach fryzjera Antoine'a. Że świat jest pełen pięknej, ukrytej racji nawet wtedy, gdy ma charme trupa. Potem pokazał nam pakiet akcyj z akademii kolegi Kruppa. Jeszcze zanim na wiolonczeli poszedł psalm i tamburynach, już niejedni w tłumie zrozumieli, że to bal, który tylko się zaczyna, że to formy są nazbyt długie, że to tylko smuga goni smugę, a ze spodu się złotem podbarwia, że to tylko tak wymyślono, rozfletniono i zwiolonczelono, a że cały bal to tylko larwa. A ci ludzie to tylko strachy, a te dreszcze to tylko zapachy od owoców, od kobiet, od wina i że jeszcze przed poczęciem skona ten daleki bal u Salomona, ten bal, co się tylko zaczyna. Był taki człowiek, który miał glinianą małą okarynę. Jak do snu sobie na niej grał, po każdym „la" przepijał winem. A kiedy dorósł człowiek ów, to przyszła noc na niego podła, rozrosła mu się okaryna i zadusiła, i przygniotła tego człowieka, który miał glinianą małą okarynę. Trzeba było wlać w muzyków wina, kiedy bal się ku świtowi przeginał, ________POEZJE_____________ żeby usta, żeby dłonie muzyków znowu miały delikatność roślin, takich roślin, co się pną, co się krzewią kontorsjami, rozrostem nonsensu, unerwieniem, mózgiem elektrycznym — jeszcze więcej, aż w chaosy powikłań, w tropikalną furię, w gin diabelski, aż w morderstwo, wzdłuż ścian smugą, smugą, kocią łapką, w okno, przez gałązki, aż na niebo, w nonsens, w konstelacje, w katarynkę Wielkiej Niedźwiedzicy. Jeden poeta przy bufecie zwierzał się drugiemu poecie: —Ja, proszę pana, robię tak — rozumie pan, biorę to w ręce. — Ach, niby co, illustre confrere? — Ach, niby temat, cher confrere. I potem, kiedy już go mam, to niby kiedy już to czuć, że niby wzeszło, że dojrzało, to wtedy... tak, tak — jeden gin... Kiedy ognista salamandra zaczyna piersi obejmować, te chłodne piersi myśliciela, który docieka, który wie... No tak, no jeszcze jeden gin, bo, jak to mówią, klinem klin. Więc gdy ognista salamandra, ta salamandra hehehe... to potem, wie pan, prosto w dół... — Niby jak w dół? — Z siódmego piętra. A teraz gin... no, naturalnie, gin za zdrowie salamandry! 18__________KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI____________ I salamandra się rozrasta kunsztownym, złotym dziwotworem, płynie jak łódź poetycki bar i osłupieni są poeci. Za ręce biorąc się, nos tkając w woń Legii albo w woń goździków, ) wskazują dłońmi salamandrę; — Czy to nie wasza rzecz, kolego? — Ach, proszę pana, pan jest duże dziecko; ja wcale nie wierzę w Rosję Sowiecką. Statystyka, proszę pana, jest jak księżyc, to nudzi, proszę pana, i łudzi. — A piatiietka? — Piatiietka to męczenie ludzi. Wszystko, panie, to wiatr i piasek i jak wiatr, co nad piaskiem przewionie... Lepiej być świnią w maju niż w wieczności, proszę pana, słoniem. Niepotrzebne mi twoje usta ani brzuch twój, ani wszystkie dżungle, ani balet uszu twych, ani zapachy, nieruchomiejące, galilejskie, ani ptaki, które oswajasz, ni przechadzki pod wiatr w tęskną zieleń, ani imię twe maloazyjskie, ani to, co nadto jest w oddechu, gdy imienia twego nie domawiam... Gdyby ręka twoja była cieniem, gdyby głowa moja wspomnieniem, chciałbym siedzieć w oknie, w mej malignie, z cieniem dłoni twej na moich oczach. Najpierw był ojciec. Każdy ojciec jest zły. Miał swoje wyrachowania, swoje serce, POEZJE potem mieli w sercach po iskierce i za miesiąc już byli na ty. Potem syn się urodził — niby ja, niby ty, niby ona — któż to wypowie? Mogłem się urodzić z wodą w głowie, ale właśnie, że nie... tra-la-la. Kiedy syn rośnie, muzyka pociąga syna; więc lubi siedzieć przy fortepianie. A przy fortepianie jest zawsze taka pani, która się potem przypomina. Mogą być również marki pocztowe, tran i „do szkoły, mój aniołku, do szkoły!" W cieniach szkoły uczą melancholijne bawoły, stąd onanizm — przez tę panią — mais ca depend. I powoli wchodzi w głowę świata klin; człowiek ma ławkę w parku, stary smyczek, zna już słowo „bórdel", sens pożyczek i najświętsze zdanie: „c' e s t la lunę". Różnie może się ułożyć potem: ławka w parku zniknie, zniknie park; uniwersytet przypłynie i warg nowa nuda pod jesiennym złotem. Wszystko względne. Inny pójdzie w sport, będzie byczył się i będzie ćwiczył, ten ma kielich wina, ten goryczy, jeden nędzarz jest, a drugi lord. Innym promień się do głowy wśliźnie: pójdą z ojcem walczyć w noc samotną, zrozumieją tę duszyczkę sromotną: „Bórdel" myślał, mówiąc o ojczyźnie. _________KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI __________ A gdy ojciec umrze, to jest naprawdę sympathique: stary cylinder w odwiecznym futerale... Krucyfiks wpadł do wanny. Matka w krzyk. A ja nie płakałem wcale. Wszystko normalnie. Potem można, jak to mówię, opuścić kraj dla europejskiej otchłani. Człowiek myśli: spokój, a tu baj-baj: inny drań o ojczyźnie tumani. A ty gdzie się podziejesz kąsany od Erynii, którego żadna szuja stuwiekowym bujaniem nie nabuja na temat Lotaryngii czy Gdyni? Cicho, serce, o tak... połóż głowę — widzisz świt? i koniak dobry i miękki jak posłanie... Powtarzaj za mną: „W nieruchomym złotym oceanie płyną łodzie białe i różowe..." Mówiła: — Wróć — płakała: — Wróć, ach, na ten bal u Salomona, ach, cała noc jest jakby woń na konstelacjach położona. Pokazywała szyby złote, za włosy wciągał majordomo. Wrzeszczałem: — Zostaw, co mi po tem! Co mi ta noc! i co Salomon! Astral, plugawiec, stary grzyb... Jak w canto „Piekła" wpadłem w windę. Szedł Hoffmann przez Unter den Linden jeszcze z tym złotem — od tych szyb. Jak Biblia, co się jak ryba gastrycznie przypomina, jak garbata dziewczyna w cieniu pianina, ________POEZJE____________ jak krótkie spięcie, co się ustawicznie powtarza, jak nuda w poczekalni lekarza, jak idiosynkrazja w dzień, a w nocy mania, jak hipopotama dypsomania i jak te jodły na gór szczycie — takie jest moje życie. Po skośnych górach z papierosem i po księżycach, od których mdli, wchodzę w świątynię bogini Li, która stworzyła świat splunięciem. Po świętej rzece Irrawadi pływają lampy w Dzień Zaduszków, a Li tymczasem leży w łóżku, która stworzyła świat splunięciem. „Sedens in coelis ridet" — Dawid mówi tak w psalmie — sprawdzić można. Jakże zazdroszczę ci, bezbożna Li, co stworzyłaś świat splunięciem! W kiosku, co się zwał Ekonomiczny, ściśle tajnie ran-pa-ta-plan, podawany był Baranek Mistyczny i szarańcze a la SaintJean. Rude pyski fabrykantów amunicji odżywiały się a la fourchette. Był to taki kiosk alegoryczny, noktam- somnam- i funambuliczny... A nad kioskiem zegar spał i szedł. Się zasępiały z gipsu twarze, sala sali naszeptywała i drżeli, jak się też ukaże — w mundurze clowna czy generała? Czy może wprost jako Belzebub, U padre santo z snu Petrarki... KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH może jak żandarm, może cherub lub bezrobotny jak, lub Markiz? Ale Salomon, lecz Salomon spóźniał się czegoś i sromotnie. A świt się w pyski maskaronów lał jako woda — miast odwrotnie. Jeśli ty myślisz, że to jest takie ważne, to cóż, można i o tym powiedzieć: widzisz — po prostu nie lubię sam w domu siedzieć, z sercem takim trwożnym, nieodważnym. A wiem, że z tobą wszystko się jakoś wiąże, listki w niebo puszcza i stwarza. I znów, i znów z końca ciemnego korytarza zbliżasz się jak świecący posążek. „To są jej piersi — myślę — a to "głazkir, a to brzuch tetrachordu godzien i ten uśmiech tak płochliwy, tak kaukaski..." Patrzę, patrzę, jakbym płynął po wodzie. Głupstwo, głupstwo... jakaś świeczka, nowy papier, jakiś dzwonek konwalii pod kałamarzem. Przesunęło się światło korytarzem, ot i gwiazda siedzi na kanapie. Czasem okno otworzę. Noc tak modra. — Wyfruń — mówię — odwiedź jaką światłosiostrę. Gwiazda jesteś, masz ramiona takie ostre. Mój Boże! A wszystko byłoby takie proste, gdybym widział cię oczami Piotra... A gdy popłynął ciemny walc na harmonii o Taorminie, gdy uskośniły się framugi, rzeźbione małpy na konsolach, a wszystko w cieniu, wszystko w cieniu — widziałem z okna jednej z sal, jak dwaj klęczący robotnicy ______POEZJE__________ reparowali starą linię, młotami tłukąc. Stal o stal. Ach, nie wiem nawet, skąd ta głąb kryje się w podłych alkoholach, skąd te spirale, skąd te smugi? Tak mnie ciągnęli robotnicy, że jakby w transie, w tajemnicy wyszedłem, tak jak stałem — w ziąb. Z lampami w ręku, klęcząc ślicznie jak ministranci mszy diabelskiej, kuli w swe szyny heraklejskie pod blaskiem lamp, alegorycznie. To była jedna chwila, wiem: — Panowie, bracia, robotnicy! Ach, bierzcie mą papierośnicę, tę złotą, z cyfrą pani M. Ach, jak mnie lunął ten, co stał! (a tam był walc o Taorminie). No ten, co stał, pod ową kładką — l jak on śmiał! i jak on śmiał!... I rozsypałem się jak bałwan śniegowy w sto tysięcy płatków. A primo, że do śledzia chałwa, secundo, że spirytus w winie. Salomonie, Salomonie, Salomonie, jakaż ukrywa cię sala? Może to już koniec na symfonię, możem się już dosyć nazapalał? Podziwiali kiedy wszyscy oświetlenie, _____KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI____________ a szczególnie te meluzyny z brylantowymi rogami, to ja byłem prądem i ja kandelabrami, wraz światłem i wraz cieniem. Salomonie, Salomonie, Salomonie, a co będzie, jeśli zgaśnie światło? Czy będziesz chodzić sam i jak widziadło, które język ciemności pochłonie? Szukałem cię i w szatni pod szapoklakiem, i w ogrodzie wśród biegających dla rozgrzewki jaśminów. Jakim, powiedz, będziesz zwiastował się znakiem? Jaką struną czy mandoliną? Ja czekałem na ciebie z goździkiem pod latarnią na rue Camelotte, mglisty muzyk ze skrzypcami i smyczkiem, i pod pachą z rulonem nut. A gdy wyszłaś ty ze swoim goździkiem pod latarnię rue Camelotte, chciałem mówić coś — uwięzło krzykiem — i umilkłem. A goździk zwiądł. Fleciki bukszpanowe, Beciki małe! jak ból zęba Heciki! Dokąd mnie ciągniecie wy, wonie oszalałe, wy, schody w lustrach, wy, muzyki? Już była przecie i partia organów, 100 000 piszczałek, 100 ludzi. Jestem jak monstrum na dnie oceanu, które się bardzo nudzi. W barze, co się zwał „Castellum Neptuni", „wozliegali" panowie w grotach i mówili, że Gide, o Valery i o lunie — wiadomo — jak zwykle — hołota. POEZJE 65 Wspominali, że dawniej jakiś inny był Rzym, inny rynek i inne płace, a tymczasem z tych chuchnięć, przez ten strumyk, przez dym raki radców wychodziły na spacer. Takie małe, malutkie, co nie dobił ich rad, sekreciki, od których się kona... I tak szły farandolą, prosto w szafir i w sad, który rósł pod domem Salomona. Och i śmiały się raki, owe raczki, raczuszki, wspominały te smaki, te gruszeczki, te gruszki, przygrywała im z góry muzyka... Chaine, messieurs! Potem w górę, w groty srebmo-ponure, chlup! i znowu pod serce radczyka. Dał dyrygent znak gwizdkiem, skurczem ust nowy rytm poddał i znowu grano na wszystkiem: na monstrancjach, aspirynie i samochodach. Dyrygent był mocny, więc go słuchano (ach, senator przewrócił się w sieni), ach, smyczkami wymachiwano, jakby to były konary w jesieni; jakby to noc była z konarami, noc w deszczu, w cieniu, w chłodzie, w oddaleniu, w oddaleniu, i z jesienią znalezioną w ogrodzie. Jakby to był jakiś głupi sierpień, gdzie tam sierpień! stara noc zasępień, stary likwor znaleziony w organach, zamysł jakiś, co się w nic nie klaruje — Ech, bo grały, już grały te szuje, kołowały tym muzycznym wiatrakiem, a muzyka wyła wurdałakiem, co się napił krwi pod flet Cygana. 5-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAtCZYŃSKI Smyczki, smyczki, nie mocujcie się tak z muzykami, basy, basy, oboje, oboje! łatwo muzyką tak kurzyć przez pokoje, gdy muzyka wylatuje oknami. Lecz co będzie, panie dyrygencie, gdy zostaniesz sam, jak na okręcie, w zatopionej muzyce minorem? Wtedy będziesz jak szczur w pustym gmachu na kadłubie pustym, pełnym strachu — wtedy zagraj na oboe d'amore! Zakurzyły się fryzury kobiet jak strzyżone bzy pod księżycem, rozjarzyły się iskry zachwyceń — inny świat widziany w chorobie; w salach zwanych Watykanami, od tych mieszań walców z winami, na galeriach ciemnozłotych, w zamieci tych amfilad, tych czerwonych makat świat się rodził podobny do ptaka, dziwotwora, co zdziwiony i świeci. Na Partenonie Panatenaje na pół wylęgłe, świat zarysem: bogowie-ludzie, coś z tych bajek, gdy bankier mieszkał pod cyprysem. Tu też — dlaczego nie? mój Boże! Jakżeby tak bez tego słońca?... Więc był na fryzie marsz płaskorzeźb — „Żandarmeria ścigająca". Jeśli znów zaczerwieni się firmament od tych kilku telefonów szach-mach, znowu będą grać panowie w Amsterdamie, na Yerdun, Tannenberg, Skagerrak. Pan Strawinskij coś nowego skomponuje — ___________POEZJE____________ 67 tradycyjnie — „Histoire d'un soldat". Śmierć jest okultyzm. Człowiek się akomoduje. Więc Strawinskij do Genewy. Nie ja. Wojna zresztą to jest taki rodzaj organów, kto piszczałką jest, ten piszczy „Mamo". Jakże słodko być nawozem pod tulipany dla tych panów, dla tych mądrych panów z Amsterdamu. O tej książce, którą kupiłeś na kredyt, przyjacielu mój brzydki, nieprawy, nie mogę przestać myśleć, o biedny! O tej książce o ptakach z Jawy. Sto razy skrzywdziłeś żonę, tysiąc razy słabszych od siebie, lecz w końcu przyśniły ci się te ptaki rozmarzone w tej książce, w jawajskim niebie. Teraz kręcisz się nad nią jak ważka nad nurtem nieprzeniknionych czarów i mówisz: — Złowienie tego ptaszka kosztowało 6000 dolarów. A ten — mówisz — popatrz, jaki czerwony, zielony ów, ten nierealny prawie... Przyjacielu, któryś podpalił suknie swej żony, aby potem modlić się na Jawie! Po co, po co kupiłeś księgę miraży, w które wchodzisz jak monstrum w strumień... abym musiał całą noc o tobie marzyć i męczyć się, i nic nie rozumieć. Tak po prostu „Dobry wieczór państwu"? Tego nie przewidział nawet of Revels — tylko że cień leżał na nim tkaniną, jakby długo, długo stał pod drzewem... 1933 68 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI MODLITWA DO ANIOŁA STRÓŻA Aniele Boży, Stróżu mój, do żony mojej steruj na swej łódce z niebieskiego papieru i powiedz jej, że kocham ją, Aniele Stróżu mój. Muśnięciem piór w kolędę zmień troski jej wszystkie ziemskie, a rozsyp przed nią twoje srebro betlejemskie, miękkie jak zieleń serce jej raduj spokojnym snem. Aniele Boży, uczyń mnie chociażby niskim progiem, ale szkarłatnym pod jej stopy drogie, i w próg tchnij śpiew na chwałę stóp, Aniele Stróżu mój. 1933 INGE BARTSCH Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych okoliczności.. Oto słowo o Inge Bartsch, w całej prostocie, dla potomności. Ona była ruda, ale niezupełnie — pewien połysk na włosach grasował - żyła z Finkiem. Fink był reżyser. Przez snobizm komunizował (są tacy też — na Mazowieckiej). A Inge? Inge miała w sobie jakiś smak niemiecki, ten akcent w słowie „Mond" — księżyc... der Mond, im Monde... A Fink był dureń i blondyn. POEZJE Historia prosta: właśnie przyjechałem z Polski... Berlin... Berliiin... deszcz... Fryderyk z żelaza jak niestrawność serce mi gniótł... Nuda — i nagle cud! Teatrzyk! Maleńkie serce w podziemiach! Idzie piosenka: autor: Kurt Tucholsky. Widzę: Inge siedzi przy fortepianie, śpiewa i gra; ach, jakaż musi być śliczna, gdy wstanie! Wstała. Piersi miała małe, doskonałe i — wybaczcie mi państwo — brzuch tak się cudownie pod suknią rysował, że zacząłem bić brawo i wrzeszczeć: — Niech żyje brzuch! aż pewien Anglik mruknął: — He's gone mad. — On zwariował. Przeszło lato, jesień i zima, i jeszcze wiosna, i jeszcze jakieś lato, i znowu jesień w mgłach jak w dymach. (Jesieni jestem amator.) Aż tu nagle pewnego dnia zamach stanu. Coup d'etat. Zamach stanu nb. miał w sobie coś z gwiazdy betlejemskiej, za którą ciągnęło 3 000 000 magików. I wszystko stało się jak na scenie: siedziałem z Ingą w Tiergartenie, a jesień w Berlinie, w Tiergartenie, to są, proszę państwa, takie struny... Z drzew mgłą kurzyło, wiatr niski jak bas — i nagle Inge: — Wiffen Sie war? (Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.) Wissen Sie was? Życie mi się znudziło. —Hm... Spojrzałem na nią, papierosa ćmiąc — 70 POEZJE KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI nie jestem Wyspiański, ale bądź co bądź to powiedzenie mnie wzruszyło. Za późno: Rewolwer nie był większy od róży: Pik! i Inge rozpoczęła podróże w Au-dela, w metafizykę niemiecką. Jakiś grubas, co siedział przy piwie, nawet nie drgnął ani się nie zdziwił, bo takie pik! to się mogło zabić najwyżej dziecko. A potem miała jeszcze dłuższą rzęsę; trup pachniał jesienią, czarną kawą, grzybami i nonsensem. Bartsch Ingo! Szkoda! Twój talent to mogło być dużo szterlingów. Inge Bartsch!!! Wróciłem do hotelu. 40 fajek w jedną noc — pokój aż sczerniał od dymu... Nie, to nie można tak: to jest zbyt proste: nuda, tu trzeba, że się tak wyrażę, przyszpilić jakieś komentarze — że, czy ja wiem, że krwawa zbrodnia reżimu, że podejrzana o semityzm, że... marchew... w obozie... zgniłą... Będzie na 300 wierszy artykuł znakomity. (W Polsce zwany „kobyłą".) Powiedzmy, że to było na jesieni, dajmy na to trzy lata temu. No, i jeśli redaktor nie zmieni, pójdzie tak: „Nie wytrzymała w dusznych klamrach systemu Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych okoliczności..." A na końcu może z Rilkego coś o miłości, o samotności, a tytuł prosty: Inge Bartsch. Szkoda. Ładna. Młoda. Plecy jak perski aksamit. I było w niej coś... kobiece, nieuchwytne, dalekie, coś, co trzeba chwytać pazurami. 1934 WIECZÓR ESSAYI W dziewczynie się kocham w niebieskich pończochach, zaraz po zachodzie na miasto wychodzi; każdy dom jest modry, gdy idzie ulicą. Głaszcze końskie mordy, usypia woźniców. ESSAY II Jeszcze przed chwilą włoski blond, kiedy te wstążki kupowała, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH a kiedy wyszła, patrzy w lustro i w krzyk! i w płacz — i oniemiała. Bo przecież wie, że miała blond, nie utlenione, lecz prawdziwe, a tu ni zowąd, ani stąd niebieskie są i migotliwe. Do policjanta idzie, krzyczy jak oparzona, wniebogłosy. Policjant w śmiech: — Toć na to wieczór, żeby niebieskie były włosy. Na tych słów, na tych rytmów cudowność, na tę zieleń drzew, na słońca miękkość, na ten smutek słodki, na tę młodość, na złocistość kształtów, na dalekość — na to wszystko, co się składa w księgę niewypowiedzianej cudowności, a po której tak jak pszczoła błądzę... Co? chciałbym właśnie tylko tak jak pszczoła, jak z bukietu w bukiet lub jak ryba — przez korale, dziwoformy, z głębi w głębię. 1934 SZCZĘŚCIE W WILNIE Na wileńskiej ulicy — tak-to-tak, Gierwazeńku.. Na cóż to nam przyszło, kochana? Po wileńskiej ulicy — tak-to-tak, Protazeńku, saniami trzeba pędzić od rana. ________POEZJE______________ Jakby było nie dosyć, że przez wieczność, przez wieczność świecić będą obrączki na ręku... a tu jeszcze serdeczność, okiennice, bezpieczność i dzwoneczki: dziń-dziń, Gierwazeńku. W tym Wilnie będziesz różą, w tym Wilnie matką z młodu... Ej, woźnico, zatrzymaj swe konie! Znam domek: drzwi w ulicę, a okna od ogrodu, a w ogrodzie rosną dwie jabłonie. 1934 MELODIA Wskazała na piersi palcem, swoim palcem, królem w pierścieniu, i prosiła, żeby wierszem, żeby walcem umuzycznić ją, rzewnie znieśmiertelnić. Więc dotknąłem klawiszów palcami dla tych rzęs, dla tych ust, dla tej ręki; pod oknami i za oknami zadźwięczały tony piosenki. I pół świata stało się moim, kiedym takty strof doskonalił — o tych palcach pachnących powojem, o wieczornych rzęsach Natalii. 1934 FARLANDIA Myśmy mieli się spotkać na moście, by pomówić o naszej miłości pod tym klonem, koło budki z papierosami; KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH ale, jakem przewidywał: oczywiście most w powietrze wysadzili anarchiści, no to gdzie się teraz spotkamy? Wszędzie duszno i ciasno — lecz znam ja pewien kraj pod nazwą Farlandia, tam jest niebo śpiewające i palmy. No, no, nie plącz, nie troskaj się, nie martw, że tego mostu już nie ma — my się jutro w Farlandii spotkajmy: Palmy się kołyszą, palmy się kołyszą — tak — tak — tak. Tu wszystko zostało, tu więcej nie wrócę — nie — me - •me. Ptaki nad palmami, w palmach słodkie miąższe - mi—ma- •mi. Karmimy się snami, a w snach znów najdroższe palmy. Palmy się kołyszą, palmy się kołyszą — za dużo. To jest kraj, który jedziemy odkryć, bardzo wiotki, bardzo słodki — Farlandia. 1934 POEZJE O MEJ POEZJI Moja poezja to jest noc księżycowa, wielkie uspokojenie; kiedy poziomki słodkie są w parowach i słodsze cienie. Gdy nie ma przy mnie kobiet ani dziewczyn, gdy się uśpiło wszystko i świerszczyk w szparze cegły trzeszczy, że bardzo miło. Moja poezja to są proste dziwy, to kraj, gdzie w lecie stary kot usnął pod lufcikiem krzywym na parapecie. 1934 O NASZYM GOSPODARSTWIE fraszka O, zielony Konstanty, o, srebrna Natalio! Cała wasza wieczerza dzbanuszek z konwalią; wokół dzbanuszka skrzacik chodzi z halabardą; broda siwa, lecz dobrze splamiona musztardą, widać, podjadł, a wyście przejedli i fanty — o, Natalio zielona, o, srebrny Konstanty! 1934 BALLADA ŚLUBNA II Skuła nam nogi ciemna siła w płynie tłoczonym z maku, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI lecz całe szczęście, że świeciła twa klamra ze szmaragdu; kłułem policzki, biłem pięścią w rozmarzających dymach, bo sen od maku szedł krawędzią — ciemnoniebieski ślimak; Karakuliambro, olbrzym słodki ze starych bohomazów, to był łeb śpiący twojej ciotki, Wielkiej Xięźnej Kaukazu; stał świecznik z pięciu Murzynami przy śpiącej w oknie, blisko — ślimak obwąchał ją różkami, a potem zniknął nisko; i ty zniknęłaś nagle. — Gdzieś ty? Lecz głos mi w piersiach zamarł... — Ach, tutaj jestem, tu, gdzie świeci ta ze szmaragdu klamra; chciałem zapalić kandelabry, nie dałaś, smagła panno, i przez korytarz jak przez Afrykę szliśmy jeszcze nie znaną; do stajni trzeba było dobiec: zdawało się daleko... Na wiązce słomy spał Joe, chłopiec Dickensa, wuja twego; owczarz z obliczem spał wesołem, a księżyc stał za węgłem, POEZJE___________ więc sam karetę wyciągnąłem i koni sześć zaprzęgłem; podczas odjazdu żadnych osób, pudeł gniotących w piętę, bo Biblia tylko, rurki do włosów Wielkiej Xięźnej świśnięte; ach, jak się śmiałaś, niegodziwa, kiedym zacinał konie, że ciotka na Murzynów kiwa, by szli do łóżka do niej! Na przełaj! przez truskawki, miła, dojedzie się do traktu — gadały koła i świeciła twa klamra ze szmaragdu. 1934 PIOSENKA Moja mała bardzo lubi rosół, moja smagła, moja smukła. Gdy je rosół, to ja jestem wesół, bo to szczęście, gdy jest rosół i bułka. W oberży dla bezrobotnej inteligencji, pod afiszem Ligi Morskiej i Rzecznej, moja mała ma miejsce bezpieczne, dużą łyżkę trzyma w małej ręce. Tuż w szachy grają dwa biedne diabły - śnieg, śnieg po Wilnie hula. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Kreślę na dłoni smukłej i smagłej drogę dla bajki o Trzech Królach. 1934 OFIARA ŚWIERZOPA Jest w I Księdze „Pana Tadeusza" taki ustęp, panie doktorze: „Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała. I właśnie przez ten świerzop neurastenia cała... O, Boże, Boże... Bo gdy spytałem Kridla, co to takiego świerzop, Kridl odpowiedział: — Hm, może to jaki przyrząd? Potem pytałem Pigonia, a Pigoń podniósł ramiona. Potem ryłem w cyklopediach, w katalogach i w słownikach, i w staropolskich trajediach, i w herbarzach, i w zielnikach... Idzie jesień i zima. Ale świerzopa ni ma. Już szepcą naokół panie: — Cóż się zrobiło z chłopa! Dziękuję, panie Adamie!!! Jestem ofiara świerzopa. 1934 PIĘĆ DONOSÓW I „Donoszę, panie naczelniku, że w naszym mieście jest pięć wdów __________POEZJE______________ po gienierałach armii carskiej i że się to zaczęło znów: Czyli że, jak w poprzednim liście donieść miał zaszczyt Gwóźdź, mój zięć, ledwo na niebie księżyc błyśnie, gra w pięciu domach gitar pięć. Gitary są własnością mężczyzn, których nazwiska będę znał — i spać nie możem, tak się męczym, bo słychać wciąż: "Razbiej bąkał!" Potem rydzyki, grzybki, zrazy żre każda piękność z gachem swym i łupią pięć do ośmiu razy, że aż się nogi chwieją im. Jeśli tak wszystko zacznie chwiać się w tej biednej Polsce — ładny kwiat! wtedy rozbiory, panie bracie, i święta racja: Saisonstaat — O czym poufnie i bez krzyku donoszę, panie naczelniku". „Donoszę, panie naczelniku, że w naszym mieście student Bresz czesze się bardzo ekscentrycznie, przedziałek z tyłu robiąc też. Wszyscy się u nas czeszą podług stołecznych życzeń, od iks lat, a tylko Bresz ma manię podłą być takim czymś na własny ład. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH Kiedy na Obchód Konstytucji sam pan starosta Zjedzie z Płaz, Bresz głowy tył pokazać musi, w zamęt wprawiając karność mas. Starosta, według świętych reguł na jeża, wznosi: .Hip-hurraa!' A Bresz, on stoi zawsze z brzegu i tym przedziałkiem naród dźga. I coraz więcej, widzę, ludzi zaczyna czesać się jak Bresz: Bortkiewicz, Durski, Bigda, Cudzik, Hopla-Konecki i de Wesz... O trądzie wśród akademików donoszę, panie naczelniku". III „Donoszę, panie naczelniku (czy kiciuś naczelnika zdrów?), że student Bresz siedział wieczorem u jednej z wyż. wspomnianych wdów. Na stole stary stał samowar, zakąski różne, zjesz, co chcesz — i nagle rzekł poniższe słowa do grzesznej wdowy student Bresz: — Pani Rosjanką jest, Tatiano, i znał Tołstoja pani mąż, niech pani powie, skąd co rano taki się smutny budzę wciąż? A przecież mam już niepodległość i wojsko własne, własny skarb, _________POEZJE____________ ale ta cała niepodległość ciąży na plecach mi jak garb. I Wisłę mam, i inne rzeki, i własną sól, i własny len, A ja bym chciał gdzieś w kraj daleki, co samą nazwą wprawia w sen... O monologach romantyków donoszę, panie naczelniku". IV „Donoszę, panie naczelniku, że w naszym mieście..." ale tu list został ciężko czymś pocięty, jak gdyby brzytwą w miejscach stu. Sprawca, co dziury powycinał, musiał to być niedobry człek, więcej! to była wielka świnia, bo przedziurawił, potem zbiegł. Lecz jeśli świnia, mój ty Boże, inaczej czyż postąpić miał? A może uciekł aż nad morze i teraz błądzi pośród skał? Może ma dziatki, dużo dziatek, dziatki też błądzą z nim we łzach... a może to był reumatyk lub syfilityk — myśleć strach! Tu noc, pioruny w dzieci biją, słychać ryk fal i wiatru świst... lecz po coś zniszczył, stara świnio, ten może najciekawszy list?!! -Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI____ O starych świniach w mym kraiku donoszę, panie naczelniku. V „Donoszę, panie naczelniku, że przed godziną moja żona się zapytała: — Co to jest takiego grupa Laokoona? Czułem, że tu jest coś z otchłani, a właśnie był na obiad śledź; śledź mi jak dyszel stanął w krtani: — Musisz z nią coś wspólnego mieć! Z tą grupą! — rzekłem jak we mgle od strachu. — Znamy doskonale , parlamentarne grupy, ale tej "Grupy Laokoona* nie! Na własną rękę więc w powiecie zrobiłem z Waciem mały huk — i co powiecie, co powiecie? wyśnił się student Bresz, mój wróg! U jednej z wdów mrowisko śliczne nakryłem: Bresz i inne bubki, a w książce niby historycznej fotografijkę całej grupki, którą załączam — podpis Ś. B. jest na odwrocie — jasne: Bresz! Proszę się przyjrzeć: świętą rzeźbę udają, lecz się, bratku, strzeż! ______POEZJE________ Bresza pod kluczyk i po krzyku — radziłbym, panie naczelniku..." 1934 ELEGIE WILEŃSKIE Wiersza miarowy takt miesza się z deszczem wiosennym, lecz oto cichnie deszcz, brzmi tylko wiersz struną rymu — i kapeluszy kształt, i rytm kroczących prałatów biorę za diabli szpas, co przeniósł mnie we śnie do Rzymu. Niestety, forsy brak na wojaż do Watykanu. Znów pękło lustro dżdżu, pluszcza gotyckie gargule. Chmury biegną przez strop, jak ciężkie z wojskiem pociągi. Rzuciłem MSZ. A mogłem być w Rzymie konsulem. Na Ostrobramskiej 9 piekli się Klub Dyskutantów, mielą nazwiska: Marks, Sorel, Vilfredo Pareto... Rzucam gromy na Klub, Klub pyta: — Czego chcesz w Klubie, balwierzu holandzkich chmur, bezużyteczny poeto? U Sztralla (vis-a-vis Poczty) schodzą się professores: Dembiński, IwoJaworski, Manfred Kridl, Srebrny ateńczyk; i nad stolikiem struchlałym, nad drżącą szklanką pół czarnej przechodzą cytaty z „Fausta" niczym Oddziały Szturmowe. Przed Bazyliką tłum. Dzwonią ostrogi majorów. Małe koboldy uliczne niosą pierwiosnki w spodeczkach: —Jeść chce się — zawodzi kobold. — Pan kupić bukiet pierwiosnków. Pięć groszy... świeże pierwiosnki... Pan kupić... pan kupić... pan kupić!... Jest tajemnicze Wilno, pomarańczowo-zielone, zwłaszcza wieczorem, gdy siedzisz jakby w butelce od piwa. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Drzemią budowle baroku, a w nich jak w szafach przezacnych świeczniki zdradliwych kształtów, ballady, zmarłe perfumy... I mosty są: Zwierzyniecki, Zielony, skąd magik Bosko wzniósł się na oczach cesarza w północnych mgieł nostalgiczność. 1 mostki ponad Wilenką z balustradami w trytony, gdzie skoczyć do wody na łeb to tylko romantyczność. Żydzi z ulicy Gaona, ze Szklanej, z Mylnej, z Podwójnej Żyją Z NAPRAWY LALEK I ZALEWANIA KALOSZY, okiem czerwonym jak koral szukają znaków na chmurach, smażą śledzie i wierzą w nadejście Goga-Magoga. Wymieć pokój, służąca! Już twoja pani jest blisko! 2 doniczek obetrzyj kurz. Przydaj gitarze mej wstążek. Hurra! samolot nad miastem, a w samolocie Natalia. Rozświeci życiowy mrok Natalia, świecący posążek. 1935 MAŁY APOLLO Rankiem, na ulicy Młynowej, gdy się jeszcze przytulamy do siebie, żona, podnosząc znad poduszki głowę: — Popatrz! — mówi. — Niebieski Chłopczyk na niebie. W południe, gdy kot w czarne grochy do kościoła idzie po murze, moja żona, piorąc pończochy, woła: — Popatrz! Srebrny Chłopczyk na chmurze. A wieczorem znowu jak z rana, gdy się sosny uciszą w ogrodzie, POEZJE 85 szepce dziewczyna kochana: — Popatrz! Złocisty Chłopczyk na zachodzie. 1935 INSTRUMENTAMI POTRZĄSAĆ Instrumentami potrząsać, gdy wschodzi księżyc, gdy lekka noc i słodkie szmery naokół. Konie wieńczyć kwiatami, morze kołysać na piersiach jak żonę pochmurnooką, witać poranki idące zza gór jak dzieci ze szkoły. Instrumentami potrząsać, gdy wschodzi słońce, usta kobiety ukochać nad wszystko, nad słońce i księżyc, świat do serca przycisnąć jak bukiet fiołków, a serce zawiesić nisko nad ziemią jak gwiazdę wróżącą pogodę. 1935 ROMANS Kobiecy głos w brzozach, rosyjski w brzozach romans „Ach, co za ból..." i ta twarz taka nieznajoma jak ten romans „Ach, co za ból..." Zgorączkowane niebo jest i betlejemskie, coraz pochmurniej, światło z ukosa; porywa w taniec wiatr loki panieńskie, mknące w niebiosa — i moją furię. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI________ Bij w struny, bij: Okręty są i morza na strunach dwu, przypomnienie i zapomnienie, błękit i brzoza, i twarz ze snu. 1935 WILNO, ULICA NIEMIECKA Wilno, ulica Niemiecka zdradziecka i zbójecka: Każesz dać sobie cytrynę, zawiną ci mandolinę. W końcu sam nie wiesz, gdzie wina: czy cytryna miała być, czy mandolina. W Wilnie ulicą Niemiecką nie chodź, chrześcijańskie dziecko. Tygrysy z szyldów futrzarzy okropne szczerzą kły. Wariat herbatę w samowarze obnosi pośród mgły. Konkurent puścił plotkę, że z pluskiew herbata. Przestali pić. Ciężkie lata na wariata. Na Niemieckiej ulicy w Wilnie jest więcej rozpaczy niż piasku na pustyni. Od lat na Niemieckiej ulicy kuśnierze i pasamonnicy żal czują, lęk i wstyd: Bo ciągle malarscy mistrze malują: „Ceny najniższe!" lecz nie kupuje nikt. „Spal, Jahwe, Niemiecką ulicę! co pójdę sprzedawać? Chmury z księżycem?!" ______POEZJE_____________ Wariat z herbatą lata boso. A Kryzys kroczy jak śmierć z kosą przez ulicę Niemiecką i dalej, gdzie jest więcej rozpaczy niż w morzu korali. Na Niemieckiej ulicy, kochani, troszkę ucisza się w piątek. Przegadują się tajemnym znakiem białe świeczki dziewięciorakie. A Zyskind cierpi na żołądek. Zły Zyskind zerka z pięterka na żonę w starych lakierkach: — Ach, jaki brzydki chód! Nad mordą tygrysa piątkowe niebo zwisa, jak rulon głupich nut. Wilno. Niemiecka ulica. Najlepszy bilard u Szpica. 1935 SZAFIROWA ROMANCA Szafirową nitkę wieczór plącze, szafirowe cienie zwodzą nas, szafirowy, szafirowy chłopcze, że mnie kochasz, powiedz jeszcze raz. Jeszcze raz w sekrecie szukasz moich rąk, jeszcze raz jak pierścień drży księżyca krąg, jeszcze raz namowy i rozmowy, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI____ jeszcze raz, mój chłopcze szafirowy — jeszcze raz w jaśminy, jeszcze raz pod wiatr, jeszcze raz popłynie pieśń bez słów przez świat, jeszcze raz powróżysz z płatków róży i powtórzysz wszystko jeszcze raz. Jeśli kiedyś będziesz w wielkiej biedzie, zagubiony w plątaninie lat, do altany dawnej cię powiedzie, zaprowadzi szafirowy ślad — szafirowe ptaki z szafirowych gniazd, szafirowe szlaki szafirowych gwiazd, szafirowe noce i noc owa od szafiru cała szafirowa, szafirowe suknie, szafirowy cień, w szafirowym oknie szafirowy dzień. Jeśli raz pokochasz w życiu szafir, pójdziesz w szafir jako jedna z gwiazd. 1935 DO EDWARDA SZYMAŃSKIEGO W twoje gospodarstwo, gdzie trzeba chleb za wiersze kupować (że to najbardziej złoty chleb, wyznasz otwarcie), prosto z Gospody z latarniami i kwiatami prowadź, Edwardzie. Oto twój dom. W ciszy serca Lukrecjusza tłumaczysz. Jeszcze będziesz bardzo, bardzo sławny — zobaczysz. Tobie trud, ale tobie miłowanie Jedynej i palma. _____POEZJE_____ __ __ Niech się święci twój przekład „De natura rerum" i twoja córa, czarna morwa z zapachem ajeru, i Pani twoja — Venus Alma. 1935 2-AJ MATURZYŚCI Gdy księżyc stęchłym „Sidolem" złe miejskie niebo wyczyści, wychodzą na głupi spacer dwaj maturzyści. Postacie prawie bliźniacze, jak wałek podobny do wałka, przystając, jeden zapłacze, a drugi załka: Bo cóż, że skończyli szkoły, cóż, że w kieszeniach matury? Jeden z nich niewesoły, drugi ponury. Dzień cały stukali-pukali — niestety: wszystko zajęte... Żebyż choć zostać kelnerem lub konfidentem! Nazajutrz, kiedy się ściemni, bez celu znów i korzyści w noc ciemną wyjdą jak cienie dwaj maturzyści. 1935 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI WCIĄŻ UCIEKAMY Wciąż uciekamy. Z miasta do miasta. Inteligenci. Tęskniąca nacjaa. Ginąca klasa. Mali, zmarznięci. Milionem rodzin. Z gramofonami. Z kraju do kraju. — Powiedzcie, gdzie )'est wasza ojczyzna? Wciąż nas pytają. A my nie wiemy; a my płaczemy, jak woda morska. Pod sztuczną palmą listy piszemy na brudnych dworcach. 1936 WIZYTA Proszę, proszę, rozgość się, serdeczny, rozejrz się dokładnie po wszystkim; to jest czajnik — prawda, jaki śmieszny? z gwizdkiem. To mruczenie? Powiem ci w sekrecie: jest mruczeniem kota Salomona. A ta pani zamyślona, z kwiatami — to moja żona. 1936 SKUMBRIE W TOMACIE Raz do gazety „Słowo Niebieskie" (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) POEZJE przyszedł maluśki staruszek z pieskiem. (skumbrie w tomacie pstrąg) — Kto pan jest, mów pan, choć pod sekretem! (skumbrie w tomacie skumbńe w temacie) —Ja jestem król Władysław Łokietek. (skumbrie w tomacie pstrąg) Siedziałem — mówi — długo w tej grocie, (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) dłużej nie mogę... skumbrie w tomacie! (skumbrie w tomacie pstrąg) Zaraza rośnie świątek i piątek. (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) Idę na Polskę robić porządek. (skumbrie w tomacie pstrąg) Na to naczelny kichnął redaktor (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) i po namyśle powiada: —Jak to? (skumbrie w tomacie pstrąg) Chce pan naprawić błędy systemu? (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) Był tu już taki dziesięć lat temu. (skumbrie w tomacie pstrąg) Także szlachetny. Strzelał. Nie wyszło. (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) Krew się polała, a potem wyschło. (skumbrie w tomacie pstrąg) — Ach, co pan mówi? — jęknął Łokietek; (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) łzami w redakcji zalał serwetę. (skumbrie w tomacie pstrąg) KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH — Znaczy się, muszę wracać do groty, (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) czyli, że pocierp, mój Władku złoty! (skumbrie w tomacie pstrąg) Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie! (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) Chcieliście Polski, no to ją macie! (skumbrie w tomacie pstrąg) 1936 ZIMA Z WYPISÓW SZKOLNYCH Któż to tak śnieżkiem prószy z niebiosów? Dyć oczywiście pan wojewoda; módl się, dziecino, z całą krainą — niech Bóg mu siły doda; śnieżku naprószył, śnieżek poruszył dobry pan wojewoda. A któż na szybach maluje kwiaty, czy mróz, czy mróz, dziecino? Nie, to rączuchną dla ciebie, żabuchno, starosta ze starościną; srebrzyste prążki, listki, gałązki dla ciebie, dziwna dziecino. A któż te śliczne zawiesił sople za oknem u okapu? Czy może także mróz niedobry swą fantastyczną łapą? Nie, moje złoto, to referenci, podkierownicy, nadasystenci nocą nie spali, hurra! wołali, sople poprzyklejali. POEZJE___________ Hej, tam w Warszawie jest pan minister siwy i taki miły, przez okno rzuca spojrzenia bystre, bo chce, by dla ciebie były zimą sopelki, śniegi i lody: wszystkie zimowe wygody. Jeżeli tedy sanki usłyszysz i dzwonki ich tajemnicze, wiedz: to minister w skupionej ciszy nacisnął taki guziczek, że sanki dzwonią i gwiazdki lśnią nad miastem i nad wsią- 1936 POLOWANIE Z SOKOŁAMI Nagle wyszły Cyganki z zieleni — a pierścienie miały gwałtowne: jakby w nocy podpalił prochownię: szmaragdy i rubiny. Szmaragdy i rubiny; okrążyły mnie wokół jak zefir; błysk mnie z owych kamyków oślepił. Szmaragdy i rubiny. Szmaragdy i rubiny. Pierścieniami jęły potrząsać, „Morkosz!" — szeptać a śmiać się, a pląsać.. „Morkosz! Morkosz!" I znikły w zieleni. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Trata-ta-tam, trata-ta-tum: to idzie zieleń nad głową, wesoły dobosz, zielony kum z kapelą komarową; to idzie zieleń, to maszeruje, to pałeczkami dobosz żongluje. To idzie zieleń nad głową. A te pałeczki to oczywiście to tylko zieleń, to tylko liście: kasztan, akacja, brzoza i klon — trata-ta-tam, trata-ta-ton! To idzie zieleń nad głową. Zielone uszy, zielone wąsy, puść się, doboszu, puść się w pląsy: trata-ta-tam, trata-ta-tom, kołuje klon i dąb. Błękit, zieleń uszy rozerwie! Zieleń, zieleń, ponury werbel. Trata-ta-tam, trata-ta-tum. Lato. Zieleń. I szum. III Południe. Pojawiają się pszczoły. Powój mocniej zapachniał na usypisku. Obłoki szczęśliwe jak woły po mych kędziorach błądzą jak po pastwisku. Morkosz. Morkosz. Ani jednej chmurki. Leżę. Morkosz. Tańcują pagórki. IV W dole rzeka: nadzwyczajna; POEZJE_______ triumfalna; niebieska; szeroka; rozłożysta; odwieczna; nagrzana; spławna; śmiejąca się; słodkowodna; wierzbobrzeżna; domorska; dla ludzi; i dla koni; do picia; i do kąpieli; dla łódeczek dziecinnych; i dla samobójców otyłych; w brzegów biodrach — rybitwom, kajakom i żaglom skłonna... Wisła? V „Wisła, nasza Wisła, nasza polska rzeka, w Karpatach się rodzi, do morza ucieka. Słodko żyć w tym kraju nad Wisły brzegami!" Boże, daj nam wszystkim chodzić z orderami. 96 POEZJE KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH VI Fotografowie uliczni, tramwajarze, kucharki, żołnierze obstąpili mnie wokół — i wszelki szmer zamilkł. A gapili się na mnie, jakbym był księżycem lub jeżem, a ja wrzeszczałem pod dębem: „Polowanie! Polowanie z sokołami!" i tłukłem się w kolana, i do góry podskakiwałem, i tańczyłem bardzo lekko, i w złotym niebie znikałem. Wiatr zerwał się. Blask runął. Przesunęła się zieleń i złoto. Horyzonty poczęły maszerować jak armie z trąbami ku wrogom. „Polowanie z sokołami!" — wrzeszczałem, i z taką bolesną ochotą, jakby ścieżką przeszła dziewczyna w zielonym berecie, która nie należy do nikogo. (W dali było smutno. Wiatr trawy szczypał i macał; i na skrzypkach, w czapce z arbuza, grał „Pierwszą Brygadę" zredukowany radca.) VII Gdy się zorientowali, że im nic nie powiem, w przygasającym blasku rozbiegło się mrowie po lasku; i wróciły Cyganki z rubinami, ze szmaragdami, i też szukały tego „Polowania z sokołami"; kucharki i żołnierze, i tramwajarze z Woli w dębów liściach patrzyli skrzydełek sokolich; kobuzów i kapturów, i pierścieni w chmurach, polan złotych Kazimierza Wielkiego albo Króla Artura; i zmykające cienie sokolników tropili ospowaci konfidenci: jedynie odsuwały się od wszystkiego baranie twarzyczki pań i panów z inteligencji. (Szmaragdy i rubiny. Szmaragdy i rubiny. W dole Polska. W górze marsz chmur. Szmaragdy i rubiny. Karuzele. Dziewczyny. „A Paris dans chaque faubourg...") VIII Szaro. Zeszły się barwy smutne i kobiece... Gwiazdy były jak dzieci trzymające świece, a wieczór był jak pochyłość. A działo się to w Roku Pańskim 1935 w Lasku Bielańskim. A „morkosz" znaczy w języku cygańskim miłość. 1936 STRASNA ZABA wiersz dla sepleniących Pewna pani na Marsałkowskiej kupowała synkę z groskiem w towazystwie swego męza, ponurego draba;, wychodzą ze sklepu, pani w sloch, ksyk i w lament: — Męzu, och, och! popats, popats, jaka strasna zaba! Mąz był wyzsy uzędnik, psetarł mgłę w okulaze i mówi: — Zecywiście coś skace po trotuaze! cy to zaba, cy tez nie, w kazdym razie ja tym zainteresuję się; zaraz zadzwonię do Cesława, a Cesław niech zadzwoni do Symona — KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI nie wypada, zeby Warsawa była na „takie coś" narazona. Dzwonili, dzwonili i po tsech latach wrescie schwytano zabę koło Nowego Świata; a zeby sprawa zaby nie odesła w mglistość, uządzono historycną urocystość; ustawiono trybuny, spędzono tłumy, „Stselców" i „Federastów" — słowem, całe miasto. Potem na trybunę wesła Wysoka Figura i kiedy odgzmiały wsystkie „hurra", Wysoka Figura zece tak: — Wspólnym wysiłkiem ządu i społeceństwa pozbyliśmy się zabiego bezeceństwa — panowie, do góry głowy i syje! A społeceństwo: — Zecywiście, dobze, ze tę zabę złapaliście, wsyscy pseto zawołajmy: „Niech zyje!" 1936 BAL ZAKOCHANYCH Jest dom taki w pewnym wielkim mieście, pospolity z zewnątrz, mglisty, szary, a w tym domu par mieszka ze dwieście i są wszystkie zakochane pary, bo to widać nawet z blasku okien, że tam dzieją się rzeczy wysokie. ______POEZJE_________ Panna Klara siada u pianina z lisią skórką na szyi chudziutkiej — i się bal zakochanych zaczyna takim smutkiem, wirującym smutkiem w owej mroźnej ujeżdżalni bogatej — bo to była ujeżdżalnia przed laty. (I dziś straszą jako w lata łońskie, ot, jesienią, gdy pora niepewna, ponad bramą z drewna mordy końskie, końskie mordy z zmurszałego drewna, i ta lampa w kształcie zwykłej kuli, co się nocą do księżyca czuli.) Panna Klara niby czyta nuty, ale innym okiem widzi wszystko, cały bal, bal mgłą złotą zasnuty — bo to stare, zamarzłe pannisko lubi patrzeć, jak sali obszary ożywiają takie młode pary. Gdy czerwone świece u powały krąg czerwony kreślą w meluzynie, jeszcze nim się pary ukazały, nim brzezina przemówi w kominie, przyjdzie dziadziuś, świece pozapala i dopieroż rozwidni się sala! I dopiero wtedy wszystkie ściany jako skały złote wyjdą z mroku, i zaczyna się bal zakochanych, i to zdarza się tylko raz w roku, gdy śnieg nocą zawiruje modry, pląsem łącząc owe końskie mordy. Tam, gdzie nawet muzyka nie dotrze, w takim niebie krążą wszystkie pary — KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI_____ panny piękne jak siostra przy siostrze, chłopcy piękni po prostu bez miary. Chłopiec pannę, panna chłopca przypomina - jakby jedna tańczyła rodzina. Skaczą nad pianinem małpie łapki, w bok zezują oczy roztęsknione, łańcuch złoty, podobno od babki, tak na szyi wisi jak postronek, ciągle spada owa lisia skórka, walcem skarży się upiór podwórka. Czasem Klara się zmęczy, rozzłości i muzykę rozpoczyna tańszą: „Marsz żandarmski" lub „Moje śliczności", lecz znów walca i znów pary tańczą... Dziadziuś świece zmienia w meluzynie, cienie koni tańczą przy pianinie. Roziskrzyły się znów wszystkie ściany przez to światło świec, które się lęka — bo to zaczął się bal zakochanych, bo to zaczął się bal tak jak męka i tańczących twarze oświetlone zakochane są, lecz umęczone. Chyba łoża z barw, skier szafirowych, chyba schody z samych gwiezdnych pyłów! W takich światach wirowały głowy, w takich krajach stopą się tańczyło i tam oczy! ale noc pochmurna koło warg i ból, a potem furia. Zaraz obok, wyżej, w górnej sali, była nisza zwana Niszą Zwierzeń i tam się niektórzy oddalali, t POEZJE______________ żeby patrzeć na holandzkie talerze, żeby, patrząc na wiatraki, marzyć i dalekie z najdalszym kojarzyć. I był balkon tam też, niedaleko, wyginany w zmyślne ornamenty, do balkonu przybijały lekko małe gwiazdy jak małe okręty; pewna para urzeczona gwiezdnie wsiadła w okręt i spadła na jezdnię. Śnieg był taki ciepły, taki biały, a noc mroźna, z dzwonkami, z szafirem... i szafiry, i dzwonki wirowały, potem księżyc przemienił się w lirę i kot błędny z tej liry ogonem pieśń wydobył swoją kocim tonem. Kiedy gwiazdy przybladły jak fosfor w cyfrach, w owych świecących zegarach, rozpoczęła rozmowę miłosną wpółuśpiona tańcem każda para i po sali chodziła jak w cieniu w tej miłości, ramię przy ramieniu. Wtedy wszelką wstrzymały muzykę świece, cienie i gwiazdy pobladłe; bo miłosnym mówiono językiem, bo takimi słowami jak światłem — a za każdym anioł stróż się skradał i trudniejsze słowa podpowiadał. I z tych słów powstawały altany, i pergole włoskie, i portyki, rzeki małe, wielkie oceany, usta z kwiatów i serca z muzyki, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSH świt na ścianie, jabłek pełne kosze, liść dębowy i rzęsy najdroższe. Potem znowu walc wyszedł z pianina tak jak postać smutna, która siada i za głowę się chwyta, i przeklina, lampy tłucze, bo światłu nierada, ni to chłopiec, ani to dziewczyna, pół maligna, a na pół ballada, zeschłe liście, wieczne wirowanie, wiatr, ciemności i taniec. 193 7 NA PRZEDWIOŚNIU Od zachodu wieje wiatr, od Ronsarda, od Boccaccia, a też od Kochanoviusa. Do pieca, Floro, podkładaj, a ty wiosnę opowiadaj jeszcze trwożną, sancta Musa; Euterpe, w tym Aninie powiedz, żeć czas nieźle płynie, gdy ranek jak woda lustrzy! i gdy zawiewa Favoni, że miota z rozwartej dłoni Gałczyński wiersz, Bałtyk bursztyn. Nuże, Musa, nuże, nuże! opowiadaj, iż kałuże światłem kupczą, srebrem kałuż; POEZJE________ a gdy pan swój oremus zakończy, ty, Floro, jemu z wieprza kotlet w miskę nałóż. Mnie wieprz, tobie wichura, muzo moja złotochmuma, chwalę twe liściaste zgłoski, gdy wierszem jak okowita, polskim wierszem wiosnę witam z Kasprowiczem, z Kochanowskim. 1937 IMPRESARIO I POETA Darmo wołać woźnicy „stój!" — zawsześmy razem, bracie mój — ty jesteś cyfra, ja — zgryzota. Jedziemy tak już wiele lat. Teraz jest zima, biały świat, wiatr nam śniegowe brody mota. Jakkolwiek zwiesz się: stary druh, redaktor, prezes — jest nas dwóch i zawsze dwóch, i zawsze razem; toczy się nasz zabawny wóz przez skwar i kurz, przez wiatr i mróz, a w wozie kanciarz i błazen. Ty wciąż rachujesz, ja wciąż śpię; ciągniesz za rękaw, budzisz mnie, żebym pofruwał, żebym tworzył. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI A kiedy stworzę, krzywy pysk mi pokazujesz, żeby zysk mieć większy z moich dziwactw bożych. I tak jedziemy. Miga wiek jak mała lampka, mórz i rzek nie zliczyć w drodze utrapionej. I żywsze dwóch, i żaden sam; ja w gwiazdach wszystkie światła znam, ty w miastach wszystkie telefony. Moje porywy śmieszą cię, moje upadki cieszą cię i gorszą furie o jesieni. Jak szpicel trzymasz przy mnie straż. Jedziemy. Jedziemy. Twarzą w twarz. Dalecy. I przyczajeni. 1937 OPIS DOMU POETY Rad jestem, że nareszcie zimą się poznamy, moja szkocka kuzynko — pozwól, że tymczasem nasz dom niewielki, zewsząd okolony lasem, opiszę tobie wiernie, począwszy od bramy: Kastor i Polluks, bracia, klęczą na filarach twarzą ku sobie, w górze jest rodzaj frontonu, na który miłe światło pada z nieboskłonu promieniami prostymi jak struny w gitarach; by rzec prawdę, tą bramą nikt się nie zachwyca; budowniczy był wałkoń, łotr i pijanica. POEZJE 105 Obok bramy jest furtka; tutaj oko cieszą dwa dzwonki: jeden czarny, a drugi zielony; ten czarny jest dla gości, którzy idą pieszo, a dla tych, co w pojazdach, oddzwania zielony. Zadzwońmy. Można dzwonić dłużej albo krócej, grunt cierpliwość, a brzydko, gdy złość nami trzęsie, trzeba wiedzieć, że lubi myszkować w kredensie albo pasjansa stawiać nasz dobry Pafnucy. Więc słuchaj, jeśli furtka otworzy się zaraz, przejdziemy parę kroków i ujrzymy taras. Wychodzi on na zachód; szeroki jak plaża; wystarczy, że człek siądzie, a już się rozmarza i do gwiazd chce potęsknić, i nie mówić słowa; tu nocą nieraz milczę z mego serca damą, a sądzę, droga Floro, że w Szkocji tak samo: Że razem noc i księżyc to noc księżycowa. Świetny taras! lecz chyba zmienię balustradę; stopnie w ogród, zaś ogród łączy mi się z sadem, sad z lasem, a w tym lesie dęby oczywiście; lecz o tych rzeczach innych chyba w innym liście. Wejdźmy do domu: Zwykły świecznik holenderski paraduje nad stołem, przy którym się jada; świecznik ten służył jeszcze u mego pradziada i jego troski złocił swym światłem anielskim, z dziada na ojca przeszedł. Czasem sobie marzę, że moja córka świecznik ten wnukom przekaże. Ponieważ przy lampach jesteśmy, pozwól, Floro, że ci gwiazdozbiór naszych wszystkich lamp przedstawię: Jedne z nich lśnią po kątach jak świetliki w trawie, a inne uroczyściej niż planety górą; są wiszące, stojące, i z drzewa, i z gliny, na nich kwiaty, australie, ryby, serafiny... KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI jest ich tyle, że nie wiem, czybyś łatwo zgadła, kiedy tak wszystkie nagle w dom uderzą łuną, gdy te ryby popłyną i kwiaty pofruną, kto tu mieszka w tym domu: ja z żoną czy światła. Na jednej z lamp zrobionej z bawolego rogu wisi groza Bałtyku, czyli morski kogut; na sznureczku jedwabnym tańczy ta osoba; mogę go zdjąć, jeżeli ci się nie spodoba, bo nie chcę, by wybuchła od słowa do słowa przez morskiego koguta potyczka lądowa. Teraz słuchaj: Na ścianie wschodniej są dwie szafki z napisem NAKCOTICA, YENENA... widzę bladość, Szkotko, nie drzyj, bo czyniąc kaprysowi zadość, kazałem to kaligrafować — dla zabawki; z jednej skrzynki i z drugiej miła woń wylata, w jednej bowiem jest kawa, a w drugiej herbata, kordiał królów, specjalność mojej chmurnej pani: lepszej, Floro, z pochodnią szukaj w swej Brytanii, uważając, by wrzątek gadał w dzbanku z cyny, a esencja w czajniczku flamandzkim; nikomu nie uda się herbata tak jak w naszym domu, zapach cierpki, czerwienią prześciga rubiny; a jednak jeszcze nie jest tej najwyższej próby w porównaniu z herbatą księcia karykatur, kalamburów barona — chyba z rajskich kwiatów zaparza ją służący Jerzego Zaruby! Lecz wróćmy do tematu: Dwie zielone świece zielenią się z kominka niby dwułodyga; piece — nonsens; do diabła wyrzuciłem piece, sława światłu kominka! Niech nam sto lat miga! bo, jak mówi Zaruba, mistrz kuchni i kpinek, nie trunek na frasunek dobry, lecz kominek. (Cóż dziwnego, że Polak rżnie z szynku do szynku! Siedzieć w domu to znaczy siedzieć przy kominku.) ____POEZJE____________ Przy kominku orzechy na dębowej tacy, dziadek i słoik z miodem, tuż fotel ze skóry cielęcia, obok półki z książkami i z góry jakoby dwa promienie: Pliniusz i Horacy, w nim ten wiersz o wznoszącej ramiona Phidyle... słychać śmiech: To kominek gra swą krotochwilę. Jak konie skaczą cienie, blask izby rozszerza; tabun cieni w step zmienia mieszkania obszary — i ożywają miasta w holandzkich talerzach, lampy lampom coś mówią, zegarom zegary, zwykły zydel nabiera sekretu rebusa, a sen różdżką niebieską stuka w drzwi lamusa. Gdy noc głębsza zasnuje nas swym słodkim dymem, zasypiamy oboje w łóżku z baldachimem, nad baldachimem strop jest, wyżej dach, noc, sowa stoi na szczycie dachu, śpiąc. Księżyca pełnia świętą prawdą szanowny mózg sowi napełnia, że noc i księżyc razem to noc księżycowa. 1937 OTO WIDZISZ, ZNOWU IDZIE JESIEŃ Oto widzisz, znowu idzie jesień, człowiek tylko leżałby i spał... Załóżże twój szmaragdowy pierścień: blask zielony będzie miło grał. Lato się tak jak skazaniec kładzie pod jesienny topór krwawy bardzo — a my wiosnę widzimy w szmaragdzie, na pierścieniu, na twym jednym palcu. 1937 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI ANIŃSKIE NOCE Korale twoje przestań nizać, wiatrowi bardziej jestem rad, bo jak muzyka Albeniza przewraca nas na łóżko wiatr. Księżyc diamentem szyby tnie, na zachód lecą ptaki, pająk nad łóżkiem zwiesza się — szkoda, że nie baldachim. Upiorny nonsens polskich dni kończy się nam o zmroku. Teraz jak wielki saksofon brzmi noc taka srebrna naokół. I wielkim, bezkresnym wachlarzem wachluje nas chłopiec nieduży, szmaragdy w uszach ma, on jest Murzyn, a my nazywamy go Nocą. 7937 A U RUSSE Ej, pod Wawrem, ej, na szosie lubelskiej rozhulał się, rozbisurmanił się wiatr wrześniowy! Zaczarowane ćmy przypadły do latarni naftowej, świszczą sosny, tańczą sosny farandole diabelskie. W niebie rozpacz. Ale jaka! Zielone chmury się piętrzą; strach, strach jest w każdej rzeczy; a ten kurz, moja miła, to nic, że nam usta kaleczy — on ma w sobie gorycz najświętszą. POEZJE 109 Śpiewa wiatr. Co za ból! Lecz świstem jakich to sosen wyświstać nam ból stokroć większy, że urwie się kiedyś piosenka! Choć wiem, że tu po śmierci wrócimy. I przez tę lubelską szosę znów cię poniosę na rękach. 1937 DZIĘCIOŁ I DZIEWCZYNA Dzięcioł w drzewo stukał, dziewczę płakało; dzięcioł w drzewo stukał, dziewczę płakało; dzięcioł w drzewo, proszę, proszę, a dziewczynie łzy jak groszek albo jak te perły względnie kakao. Jechał premier drogą, śle dworzanina; jechał premier drogą, śle dworzanina; wraca dworzan (radca Żaczek); — Dzięcioł puka, dziewczę płacze. Drży, bo nie wie, dobra czy zła nowina. Struchlał dwór w ogóle, jak w takich razach; struchlał dwór w ogóle, jak w takich razach... — Hej! — huknął premier w lesie, zapisał coś w notesie, zapisał coś w notesie i jechać kazał. 1938 110__________KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH JUŻ KOCHAM CIĘ TYLE LAT Już kocham cię tyle lat na przemian w mroku i w śpiewie, może to już jest osiem lat, a może dziewięć — nie wiem; splątało się, zmierzchlo — gdzie ty, a gdzie ja, już nie wiem — i myślę w pól drogi, że tyś jest rewolta i klęska, i mgła, a ja to twe rzęsy i loki. 1938 EJ, PO SZEROKIEJ DRODZE Ej, po szerokiej drodze, sam jeden, sam jeden z harmonią — to znowu nie jest tak źle... cienie w czapkach złodziejskich pod parkanami się gonią i sosny kołyszą się. Śpiewaj, bracie. Sam jeden. Naciskaj należny klawisz, nutę po nucie... ej, gwiazdy! a ty z gwiazdami jak z dziewczynami się bawisz w zaczarowanej tancbudzie. Piosenkę, którą układasz, wrzuć w księżyc jak w skrzynkę pocztową, Mozart otrzyma list. Resztę już w niebie załatwią. A reszta w tę noc majową nie znaczy nic. 1938 POEZJE_________ SERENADA wyjątek Marijetto, Marijetto, pozapalaj kandelabry: całą hurmą, całą zgrają już idziemy pod twój dom; już szumimy przez bulwary, z bałałajkami przez bulwary, Marijetto, Marijetto, a na każdej osiem wstąg: Jedna wstęga zielona, druga wstęga czerwona, jak twe oczy zielone, jak twe usta czerwone; trzecia wstęga złocista, czwarta wstęga srebrzysta, piąta wstęga błękitna, szósta biała jak dzień; siódma wstęga z purpury, ósma wstęga pod chmury, bo z muzyką pod chmury, przez bulwary w twą sień! 1939 JAK SIĘ TE LATA MYLĄ Jak się te lata mylą! Ej, biegną jak konie karę. I znów idę z tobą nad Wilią zieleniejącym bulwarem. Wiosna przegląda się w wodzie niczym ty w lustrze weneckim; KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSH po moście gołąb chodzi poważnym krokiem niemieckim; gołąb odleci za chwilę, zapleć równiankę wesołą jak horacjańska Fidyle bogom mniejszym niż gołąb. Czemu tak kusi pochyłość? Wergil do piekła nas porwał? Gorzka jest nasza miłość, gorzka jak czarna morwa. Rzęsy najdłuższe ze wszystkich... Oczy mędrsze od Minerw — a zachód jak witraż burgundzki roztłukł się już nad Wilnem. 1939 NOCTES ANINENSES KREWNY GANIMEDA Ona mi powiedziała: „Zgaś lampę na werandzie, już północ, no! nie bądź głupi!" A chwiałem się na nogach jak flaszka na okręcie, bo mnie zapach jaśminu upił; i nagle zobaczyłem, jakbym się ze snu ocknął, przez szybę w dzikim winie: werandę, dzikie wino i ową lampkę nocną, wiszącą na kroksztynie. POEZJE_______ 113 Kroksztyn był morski konik, takem to nagle odczuł, bo inne zwidziało się wszystko, a świeca — biedna babcia uwięziona w kloszu, wiatrowi na pośmiewisko; więc gdy on szedł werandą, woniejący, komiczny, cały w ironiach, w półtonach, to lampa na kroksztynie, na łańcuchu, pod liśćmi kołysała się jak podchmielona, gubiąc światełka różne. Tak promień za promieniem cały winograd oplótł, a gdy wiatr blask pchnął dalej, stał się jednym promieniem promieniejący ogród. I ujrzałem raptownie, ażem się przestraszył, wiele dziwów za sprawą muzy — i wdarła się muzyka i noc do serc naszych jak woda, gdy spuszczą śluzy. Górą sunęły chmury, wolno, jak wół za wołem, zasię w blasku stawał bór za borem, aż zmogły mnie te chmury i ta noc i runąłem, jakby w kark rażony toporem. A wtedy święta rosa zdjęła mi upał z czoła, ptak się jakiś odezwał w życie... Kołowałem na nocy, jakby zaśnięta pszczoła na gramofonowej płycie. Wtedy oczom zamkniętym otworzyła się nowa dal śmiertelna, a uszom organy — i ujrzałem dąbrowy dla królewskich polowań i drogi dla zakochanych; jaśmin znowu zapachniał, wiater znowu załatał, noc mi w usta wpadła jak morwa; 8-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI__________ i przywarłem do ziemi, i chwyciłem się kwiatów, żeby Zeus mnie w górę nie porwał; gwiazdy poczęły wschodzić; zagwieździło się niebo; trząsłem nimi jak pękiem kluczy; i przychodziła do mnie sosna i inne drzewo, i prosiły: „Instrument z nas uczyń". Potem świerszcz się odezwał, potem drugi i trzeci i zagrały świerszczami pagórki. I przeszedł kot Salomon, i oczami oświecił klamkę zielonej furtki. PIEŚŃ O NOCY CZERWCOWEJ Uwertura Kiedy noc się w powietrzu zaczyna, wtedy noc jest jak młoda dziewczyna, wszystko cieszy ją i wszystko śmieszy, wszystko chciałaby w ręce brać. Diabeł dużo jej daje w podarku gwiazd fałszywych z gwiezdnego jarmarku, noc te gwiazdy do uszu przymierza i z gwiazdami chciałaby spać. Ale zanim dur gwiezdny ją oplótł, idzie krokiem tanecznym przez ogród, do ogrodu przez senną ulicę — dzwonią nocy ciężkie zausznice i przy każdym tanecznym obrocie szmaragdami błyszczą kołki w płocie, ________POEZJE________ wreszcie do nas, pod same okna! i tak tańczy, i śpiewa nam: Noc śpiewa: Ja jestem noc czerwcowa, królowa jaśminowa, zapatrzcie się w moje ręce, wsłuchajcie się w śpiewny chód. Oczy wam snami dotknę, napoje dam zawrotne i niebo przed wami rozwinę jak rulon srebrnych nut. Oplącze was to niebo, klarnet uczynię z niego i będzie buczał i huczał, i na manowce wiódł. Ja jestem noc czerwcowa, jaśminowa królowa, znaki moje są: szmaragd i rubin, a pieśń moja silniejsza niż głód. Noc tańczy Nawet ćmy zadrzemały przy lampie i świerszcz zamilkł; i ogród zamilkł — bo tańczyła noc wokół klombu, potrząsając bransoletami, kurz muzyczny spod stóp jej wypryskał i z bolesnym blaskiem frunął do nas; szmaragdowe toczyły koliska raz w raz w górę rzucane ramiona. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSH Nagle irys pod płotem zakwitł i zapatrzył się w nocy źrenice, z domków swoich wyszły senne szpaki, by choć spojrzeć na tanecznicę; zasię ta, wokół klombu, z brzękadłem, jeszcze raz, jeszcze raz i na powrót, aż się stał brząkającym szmaragdem stopą nocy trącony ogród, a nasz klomb powierzchnią zwierciadła, gdzie spoczęły wszystkie konstelacje... i krzyknęła noc, i upadła do twych stóp jak raniony gacek. Noc umiera Już się księżyc zasępiał i mętniał, lecz zielone jeszcze oczy miał i duże; nieobeszła otwarła się głębia dla dywanów i dla poduszek. Gwiazdy z myrry i gwiazdy ze złota układały na szybach swój rebus, a z chmur ku nam jakby po schodach zstępowało śpiewanie niebios. Wtedy z płaczem wznieśliśmy ramiona jako dwoje przerażonych pogan: „Nocy, stań się dla nas nieskończona, nocy krótka, dzwonnico wysoka!" Ale tylko nastraszył nas gacek i zapiszczał, i śmignął, i zginął; a w pokojach z przewróconych flaszek krwią bydlęcą pachniało wino. POEZJE Wtedy noc się znowu ukazała, zatańczyła i tak zaśpiewała: Ja jestem noc czerwcowa, Bóg mnie do trumny chowa. Szmaragdy moje, rubiny rozkradli, gdy księżyc zgasł; zostały mi tylko zmarszczki, ach! byle szmer mnie straszy! zatańczę wam gniewny taniec wokół klombu ostatni raz..." Coda Heeej! pogubiły się rubiny i szmaragdy tej dziewczyny... Heeej! Liść za liściem ogniem błysnął, ranek przyszedł, wiatr i sen. Pod okapem zasnął gacek, z klombu prysły konstelacje, poginęły, odfrunęły do swych starodawnych stron. ffl NOCNY TESTAMENT Ja, Konstanty, syn Konstantego, zwany w Hiszpanii mistrzem Ildefonsem, będąc niespełna rozumu, piszę testament przy świecach. Ćmy się, zaznaczam, kręcą przy lichtarzach i drżą, i ręka mi drży — KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI_____ a więc majstrowi, co lichtarze stwarzał, zapisuję czerwcowe ćmy. Jeśli kiedy go rozwlecze chandra, w wieczór będzie wśród tych ulic stąpał, ćmy się zaczną kręcić na werandach, gasnąć kule niebieskie na klombach, ćmy zobaczy, twarze w złotym dymie i przystanie. I wspomni me imię. A poetom żyjącym i przyszłym zapisuję mój kaflowy piec, w nim spalone myśli i pomysły, czyli różne gry niewarte świec, nadto księżyc, pełny mój kałamarz, co mi sprzedał go wędrowny kramarz. Jeśli tedy kiedyś, w latach innych, jak ja dzisiaj nocą wzniosą głos i rozłożą swoje pergaminy, wzdychać zaczną, jak uwiecznić noc — to ja będę w kuszeniach chmur, w pergaminach i skrzypieniach piór, bom ja nocą zaszumiał i odszumiał, i do dna jej partytury zrozumiał. Córce mojej Kirze, tancerce, zapisuję niebiosa siódme, cherubinów modlących się z tercyn, szum wysoki i światła ułudne, i przyrodę jak skrzynię sekretów — niechaj z niej się uczy swoich baletów. Teofilowi, gdy się w mieście zmierzchnie, daję całą uliczkę do szeptów oraz pewną bramę na Lesznie, gdzie był kuty w żelazie Neptun, _____POEZJE ale uciekł, bo miał wstręt do miasta. Teraz w niebie jest spokojna gwiazda. Wszystkim dobrym cały czar, co wezbrał na tej ziemi, daję jak alfabet: pory roku ze złota i srebra i dzięcioły, i te muszki nawet wieczorami, wielkim rojem, przy akacjach, w głębi zorza, z której się nie wraca... Wierszom moim fosforyczne furie blaskiem w wertep ciemny i zły — a mojej Smagłej, mojej Smukłej, mojej Pochmurnej łzy. 1939 TROSZECZKĘ POMARZYĆ... Ja wiem: groźne telegramy i na fotosach kolega Attyla... wojna? Wojenkę znamy, ale miła nam i krotochwila. A porządek jest taki: najprzód ogródkiem, między georginie, te śmieszne, potem koło bzów... i przez furtkę, i ulicą, i na pole wietrzne. Tam już pszczoły latają na skrzydełkach bogatych, zaś na kwiatach drżą rosy kropelki, kołują cienie ptaków, a ponadto są kwiaty, co się zwą Matki Boskiej pantofelki. Kwiaty są, by je zrywać, a cienie, by je gonić, a strumień, by usnąć przy strumieniu, ______KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI_______ a w braku telefonu na leśnych dzwonkach dzwonić można w sprawach o wielkim znaczeniu. A jeszcze można krążyć w cieniu starych kolegiat i jak kraskę łowić marzenie, które jest zawsze dalej, dalej, aż tam gdzie rzeka, a rzeka to znaczy uspokojenie... Polska jesień nadchodzi, pogodna i nagrzana, i złocista jak uśmiech dziecka... A może, mój Attylo, pan twierdzi, proszę pana, że „polska jesień" jest też niemiecka? 1939 DŁUGOM BŁĄDZIŁ I SZUKAŁ Długom błądził i szukał, świat mnie zalewał jak woda, pełen stworów dziwacznych, niksów, wodników, rusałek, aż pewnego wieczoru znalazłem, czego szukałem — żonę pochmurnooką, małego, słodkiego kobolda. Gdy pada z deszczem zmrok, gdy męczy mnie nuda i trwoga, gdy strach pospołu z psalmistą tak spijam, jak ciemne wino, splatam za wierszem wiersz jak wianek z rozmarynu na głowę słodkiego kobolda, na głowę małego boga. 1939 DZIWNI LETNICY Już tamci się rozjechali, a czemu oni zostali i tak się ciągle trzymają za ręce? _______POEZJE___________________'Y. Jeszcze oboje tacy młodzi, ale ona smutna i on smutny chodzi, jakby tu mieli nie wrócić więcej. Ona już sobie ust nie maluje, on pisze listy i płacze; wieczorem snują się koło domu, gryzą ich jakieś rozpacze. A przyjechali tacy szczęśliwi, on rano łowił ryby, ona czytała i nagle jakby ktoś im życie pokrzywił, w sercach siejąc trwogę i hałas. Teraz wzdłuż ścian pełnych miniatur błądzą, obcy całemu światu — o, czemu nie wracają, gdy im urlop minął! On czasem przed nią klęknie na kolanach, jakby chciał jej powiedzieć: „Przebacz mi, kochana", ale milczy i łzy mu płyną. Powiedziała wczoraj ciotka, ta wysoka, że się pewnie przestali kochać... spójrzcie! schodzą ku jezioru z pochyłości. Jeśli diabeł im to zrobił na złość, Ty im, Boże, serca znowu zazłoć, bo jakże dzisiaj żyć bez miłości! 1939 PIEŚŃ O ŻOŁNIERZACH Z WESTERPLATTE Kiedy się wypełniły dni i przyszło zginąć latem, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE prosto do nieba czwórkami szli żołnierze z Westerplatte. (A lato było piękne tego roku.) I tak śpiewali: — Ach, to nic, że tak bolały rany, bo jakże słodko teraz iść na te niebiańskie polany. (A na ziemi tego roku było tyle wrzosu na bukiety.) W Gdańsku staliśmy tak jak mur, gwiżdżąc na szwabską armatę, teraz wznosimy się wśród chmur, żołnierze z Westerplatte. I ci, co dobry mają wzrok i słuch, słyszeli pono, jak dudnił w chmurach równy krok Morskiego Batalionu. I śpiew słyszano taki: — By słoneczny czas wyzyskać, będziemy grzać się w ciepłe dni na rajskich wrzosowiskach. Lecz gdy wiatr zimny będzie dął i smutek krążył światem, w środek Warszawy spłyniemy w dół, żołnierze z Westerplatte. 1939 SEN ŻOŁNIERZA Płynie w łodzi zielonej... ach, do domu tak blisko! chwila jeszcze i schyli się nad córeczki kołyską. Żona zaklaszcze w dłonie, jak ptak do furtki pomknie — zaczerwienią się mocniej na klombach pelargonie. Przy furtce pocałunki, przy furtce łzy rzęsiste... Jak cicho! Córka śpi. Dzięki Ci za to, Chryste! — Matka zdrowa? — Zdrowiutka. Ot, wszystko po dawnemu. Co było — przeminęło, dziękować Najwyższemu! — Głodnyś? Nie, nie! nie trzeba. — A może chcesz herbaty? — Nie, nie. Daj się zapatrzeć w ciebie, w dziecko i w kwiaty. 1939 LIST JEŃCA Kochanie moje, kochanie, dobranoc, już jesteś senna — i widzę Twój cień na ścianie, i noc jest taka wiosenna! Jedyna moja na świecie, jakże wysławię Twe imię? Ty jesteś mi wodą w lecie i rękawicą w zimie. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Tyś szczęście moje wiosenne, zimowe, latowe, jesienne — lecz powiedz mi na dobranoc, wyszeptaj przez usta senne: za cóż to taka zapłata, ten raj przy Tobie tak błogi?... Ty jesteś światłem świata i pieśnią mojej drogi. Obóz Altengrabow, 1942 SREBRNA AKACJA Tu nie pomoże nic... a cóż ja znaczę! ten sam sen, ten sam błysk, srebrne akacje; struna drży; mocna jest, to się nie zerwie; brzdąkam na strunie tej powrotny czerwiec; patrz, rozpachniał się już na pszczelną pracę! Srebrny wiatr, srebrny kurz, srebrne akacje. Nie mów mi, że jest gdzieś planeta lepsza: akacja to jest pieśń, gdy się wysrebrza. Płynie do twoich ust i do mnie wraca — _____POEZJE_______ na chwałę małych bóstw - srebrna akacja. O, jakiż płynie szmer z tej świętej woni! Palę przed nimi serce, jak u ikony. W głowie kołuje myśl, gwiazda pochmurna: rozebrać by cię dziś, a w kwiat ich ubrać, bo tyś jest siostra im, rzewna królewna, zielna woń, srebrny dym, akacja srebrna. ObózAltengrabow, 1942 DZIKA RÓŻA Za Dzikiej Róży zapachem idź na zawsze upojony wśród dróg — będzie cię wiódł jak czarodziejski flet i będziesz szedł, i będziesz szedł, aż zobaczysz furtkę i próg. Dla Dzikiej Róży najcięższe znieś i dla niej nawiewaj modre sny. Jeszcze trochę. Jeszcze parę zbóż. I te olchy. Widzisz. I już — będzie: wieczór, gwiazdy i łzy. O Dzikiej Róży droga śpiewa pieśń i śmieje się, złoty znacząc ślad. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Dzika Różo! Świecisz przez mrok. Dzika Różo! Słyszysz mó) krok? Idę — twój zakochany wiatr. ObózAltengrabow, 1942 PIEŚŃ O FLADZE Jedna była — gdzie? Pod Tobrukiem. Druga była — gdzie? Pod Narvikiem. Trzecia była pod Monte Cassino. A każda jak zorza szalona, biało-czerwona, biało-czerwona! czerwona jak puchar wina, biała jak śnieżna lawina, biało-czerwona. Zebrały się nocą flagi. Flaga fladze dodaje odwagi: — No, no, nie bądź taka zmartwiona. Nie pomogą i moce piekła: jam ciebie, tyś mnie urzekła, nie zmogą cię bombą ni złotem i na zawsze zachowasz swą cnotę. I nigdy nie będziesz biała, i nigdy nie będziesz czerwona, zostaniesz biało-czerwona jak wielka zorza szalona, czerwona jak puchar wina, biała jak śnieżna lawina, najukochańsza, najmilsza, biało-czerwona. Tak mówiły do siebie flagi i raz po raz strzelił karabin, POEZJE zrobił dziurę w czerwieni i w bieli. Lecz wołały flagi: — Nie płaczcie! Choćby jeden strzępek na maszcie, nikt się zmienić barw nie ośmieli. Zostaniemy biało-czerwone, flagi święte, flagi szalone. Spod Tobruku czy spod Murmańska, niech nas pędzi dola cygańska, zostaniemy biało-czerwone, nie spoczniemy biało-czerwone, czerwone jak puchar wina, białe jak śnieżna lawina, biało-czerwone. O północy przy zielonych stolikach modliły się diabły do cyfr. Były szarfy i, ordery, i muzyka i stukał tajny szyfr. Diabły w sercu swoim głupim, bo niedobrym rozwiązywały biało-czerwony problem. Łkała flaga: — Czym powinna zginąć, bo jestem inna? Bo nie taka... dyplomatyczna, bo tragiczna, bo nostalgiczna; ta od mgieł i od tkliwej rozpaczy, i od serca, które nic nie znaczy, flaga jak ballada Szopenowska, co ją tkała sama Matka Boska. Ale wtedy przyszła dziewczyna i uniosła flagę wysoko, hej, wysoko, ku samym obłokom! Jeszcze wyżej, gdzie się wszystko zapomina, jeszcze wyżej, gdzie jest tylko sława 128 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI i Warszawa, moja Warszawa! Warszawa jak piosnka natchniona, Warszawa biało-czerwona, biała jak śnieżna lawina, czerwona jak puchar wina, biało-czerwona, biało-czerwona, hej, biało-czerwona. Obóz Altengrabow, 1 października 1944 DOPIERO GDY WZEJDZIE KSIĘŻYC Dopiero gdy wzejdzie księżyc i swoje myśli uparte zacznie spisywać niebiesko jak Herman dla Doroty, idę do twoich oczu i stawiam przed nimi wartę: Popo i Serafina — dwa moje wierne koty. Więc koty stoją na straży i nic mi już nie potrzeba, bo wiem, że pod strażą mych kotów nic się twym oczom nie stanie, twój sen tylko jeszcze okrążę, osnuję i przed świtaniem jak księżyc wieczny i śmieszny wracam z kotami do nieba. Obóz Altengrabow, 27 listopada 1944 MATKA BOSKA STALAGÓW Była już prawie zima, lecz wiatr południowy dmuchał i pachniał wstążkami dziewcząt. A był bliski drutom bukowy las, a buki były podobne nutom. Stamtąd wyszła do jeńca i powiedziała: — Posłuchaj! Kładę ci dłonie na włosach, by miłosierdzie z odwagą spleść w sercu twoim, ażebyś — czuły i mocny — wytrwał. Ja jestem spokój twych nocy i walka dnia, i modlitwa, i długi obłok złocisty — Matka Boska Stalagów. POEZJE 129 Znam wasze troski wszystkie i wszystko, co was zasmuca, listy i noce samotne, i dnie beznadziejnie długie, ja troski wasze jak kwiatki splatam w szumiący bukiet i składam na stopniach tronu mojego Pana —Jezusa. Wtedy Pan Jezus powstaje, odkłada na chwilę berło i każdej trosce najmniejszej nadaje tak śpiewne imię, że jedna się staje rubinem, szmaragdem inna lub perłą, a ta najcięższa, najkrwawsza wyrasta w drzewo olbrzymie. Ja wiem, jak to wszystko boli, więc jestem do końca z wami blaskiem nad waszą rozpaczą i śladem na śnieżnej bieli, a jeszcze palmą i wieńcem dla tych, co zęby zacięli — jak deszczem słodkim na kwiaty, spadam na włosy rękami. Do widzenia. Już idę. Do uwięzionych kobiet. Ześlę im sny szeleszczące o dzieciach w różowych sukienkach, o mężach dobrych, o życiu, co dźwięczy jak piękna piosenka. A tym, co od ran pomarli, jarzębiną zakwitnę na grobie. Obóz Altengrabow, listopad 1944 NA DŁONIE KRYSTYNY KSIĘŻNICZKI MEDIOLANU MALOWANEJ PRZEZ MALARZA HOLBEINA W Lingen, w hotelu „Naave", pod blaskiem śmiesznych meluzyn, •piliśmy czarną kawę: ja, pan Starzyński i Muzy wyzwolone przez Eisenhowera i Żukowa, i desant Claira — a Muzy były pijane, trochę z wosku, trochę przeszminkowane: 9-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Euterpe, Klio i Talia. W Polsce została Natalia. I nagle Jul: — Trubadurze od szpady i mandoliny, chce pan, to panu pokażę dłonie księżniczki Krystyny. — Chcę. — I się rozpoczęła po schodach ta podróż chwiejna: Szedł Julek, Talia i Klio w pielgrzymce do pana Holbeina, na końcu ja, drżąc jak trzcina. Więc śmiała się ze mnie Talia. Sądziłem, że będzie Krystyna, a to właśnie była Natalia: łokcie podobnie śmieszne, uszy z drogiego kamienia. (Deszcz ustał. I księżyc wzeszedł. I zaczął się przypływ sumienia.) Wrzasnąłem jak we śnie, widząc takie same dłonie-konwalie — i łzy na Krystynę upadły, na Talię i na Natalię. Paryż, grudzień 1945 POKOCHAŁEM CIEBIE Pokochałem ciebie w noc błękitną, w noc grającą, w noc bezkresną. POEZJE___________________131 Jak od lamp, od serc było widno, gdyś westchnęła, kiedym westchnął. Pokochałem ciebie i boso, i w koronie, i o świcie, i nocą. Jeśli tedy kiedyś mi powiesz: Po coś, miły, tak bardzo pokochał? Powiem: Spytaj się wiatru w dąbrowie, czemu nagle upadnie z wysoka i obleci całą dąbrowę, szuka, szuka: gdzie jagody głogowe? 1945 OJCZYZNĄ MOJĄ JEST MUZYKA Ojczyzną moją jest muzyka. A ty jesteś jak nuta śpiewna, z którą na ustach, po latach, wraca się w muzykę jak do domu. Tylko nie odchodź, Saskia. Bo jeszcze mi będziesz tak strasznie potrzebna, że tylko już chyba śmierci. Ale ja cię nie oddam nikomu. Jeżeli wszystkie niebiosa i wszystkie w nich serafiny krzykiem tęsknoty ubłagam, by się spełniła twa chwała, jeżeli powiem więcej: że jesteś ponad rubiny, o jedno proszę cię, Saskia — nie bądź zarozumiała. Pięć lat milczałem jak głaz stoczony poza pochyłość, Pięć lat milczałem jak lód — co będzie, jak lody popłyną? I nagle na wargi spękane żywą wodą upadła miłość i rozwiązała mi język, jak wino. Słuchaj, Saskia, cokolwiek się stanie, srebrną chmurą zostaniesz w legendzie i nikt cię tak jak ja kochać nie będzie. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Sięgnij po nieśmiertelność, Saskia, tak jak się sięga po szmaragd, gitarę, wstążkę lub jabłko wysokie, rumiane ogromnie. Gitara, jabłko przeminą. Jak komar brzęczy gitara. Lecz ja to w księgę zamykam. Saskia, uśmiechnij się do mnie. 1945 GWIAZDY Rozpłakały się gwiazdy Belgii nad mym zbłąkaniem, nad szaleństwem wielkim, pozwoływały się, rozpłakały się, a jedna, ta niebieska, rzekła: mój mały. Rozpłakały się gwiazdy Niemiec też nade mną, żem taki szaleniec, że za dużo ukochałem naraz, że najgłupsza mogła zwieść mnie gitara, świeca nagle zapalona dobrą ręką i świecące przy tej świecy loki, księżyc mały i wielkie obłoki, i przechadzki przez most pod wiatr z piosenką. Rozpłakały się gwiazdy niemieckie, a ta niebieska zapłakała jak nad dzieckiem. Gwiazdy czarne nad Notre Damę też widziały, jak bardzo byłem sam, a to były gwiazdy Francji najlepsze. Więc gdy jęły płakać nade mną, już niebiesko było, już nie ciemno i niebieski już był most i powietrze. POEZJE 133 Ale tylko gwiazdy Polski uciekły i krzyczały: to był człowiek wściekły, niepotrzebny zakochany pasterz, niepotrzebna gwiazda nad masztem, niepotrzebny kwiat, zbędny instrument, niepotrzebne drzewo z wiecznym szumem, niepotrzebna rozkochana piosenka, niepotrzebny kościół, gdzie się klęka, niepotrzebna ławka, gdzie się siada, i słodycz, i noc, i zagłada. Paryż, grudzień 1945 ULICA SARG Prof. Stanisławowi Pigoniowi zamiast podziękowania za przybycie na mój wieczór autorski w Collegium Novum (komentarz szmaragdem) Że ona jest na końcu świata, każdy policjant o tym wie, czarna jak płyta gramofonowa z tą samą piosnką, od nowa, od nowa. Ulica Sarg. Ulica Sarg. Katastrofalna ulica. NAJLEPSZY TUSZ DO RZĘS „DWIE PROZERPINY" Miłość? Rozpłaczesz jak węzeł. Laur? Przyjdzie później czy prędzej; KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH lecz gdy de, człowiecze, ulica urzecze, jak szmaragd upadniesz na dno. Piosenka o ulicy Sarg Od rana stoję, jak kwiat więdnę pod bramą knajpy albo pieklą i patrzą na mnie oczy błędne strachów z plakatów, ludzi z reklam. Od wieków konam pod tą bramą, w mieście bez latarń, w świecie złota — i znowu dzień, i znów to samo, ciągle ta sama nudna nuta: Ulica Sarg. Ulica Sarg. Rozpaczliwa, panowie, ulica. Mijają trony, imperatory, z błogosławieństwem i przekleństwem, mijają cztery roku pory i piąta, która jest szaleństwem; było tu kino, ale nie gra, Chaplin z tektury struł się troską — i gwiazdy z fałszywego srebra wciąż układają zły horoskop. Ulica Sarg. Ulica Sarg. Rozpaczliwa, panowie, ulica. Na Sarg, pod niebem i muzyką, mieszkały Muzy nieparzyste i ty mieszkałaś, Eurydyko; lecz wiatr cię porwał z wielkiem świstem; ______POEZJE_____________ chciałem tam wejść, na Heraklita! nie jestem chuchrak ni słabeusz, ale policjant wciąż się pyta: — Przepraszam, czy pan jest Orfeusz? Ulica Sarg. Ulica w deszcz. Rozpaczliwa, panowie, ulica. Więc katarynkę ustawiłem, krew czarna mi zalała grdykę i grać zacząłem nudny refren: „Oddajcie moją Eurydykę". Kochaną korbą jak najprościej, kichać mi, bratku, że przeklinasz, jedno ma prawo do miłości Orfeusz czy też kataryniarz. Ulica Sarg. Ulica Sarg. Ulica w deszcz. Ulica w skos. Ulica Sarg. Ulica Sarg. Ja wam pokażę, jaka ulica! 1945 ROZMOWA Z DIABŁEM Z NOTRE DAMe Ten Diabeł z Notre Dame spojrzy na mnie i spyta: — Czy pan jest dr Lam? — Nie, Scyta. — Co to Scyta, kochanie? — Chleb z wodą na śniadanie, a „z ziemi przez uszanowanie", KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH POEZJE i nie sceptyk, i nie epileptyk, i nie kob-i-ta. — Hm, to sprawa ciekawa, a jednak — czarna kawa, argentyńskie łazienki i angielskie piosenki, o: płyta: „Ań English boy in Paris fell for a lovely mademoiselle..." —Ba... Świta. Idę spać do Lamberta przez Ale)'ę Mozarta, mosty, owszem, niczego i Genowefa Landowskiego, fontanny, luwry, kotki, tryb życia nader słodki. — A Sekwana zielona... — Milsza mi moja żona! Ja z żoną, )'a ze słońcem, z pługiem, z koniem, z Muromcem. Święty Jerzy miał włócznię, toć jestem jego uczniem, święty Jerzy też Scyta, vide: „Noc" Heraklita, więc bonne nuit, monsieur. Orać. Orać. Zaorać. Fura dnia do wieczora. Pójdą żony przez żyto. Urodzą dzieci Scytom Się. Paryż, grudzień 1945 NOTATKI Z NIEUDANYCH REKOLEKCJI PARYSKICH Ziemia i niebo przemijają, chwieją się fundamenty światów, ostatni slogan snuje pająk: Vanitas yanitatum — i od balkonu do balkonu, w wąskiej uliczce, w głębi, na dnie, pod grozą złego nieboskłonu pająk i slogan są ostatnie. Ach, ukryć się tu w ciemnej sieni z dala od rynku, gdzie tak nudno, kędy przechodnie przerażeni pytają się, co będzie jutro; z trwogą spogląda w niebo karzeł, co nuty sprzedaje nad rzeką. I w tłumach ciągle te dwie twarze: oszusta i potępionego. Po niebie płynie moje serce i rozpryskuje się na dachach, ostatni slogan snuje pająk, amorki na portalach grają utwory z „Orgelbiichlein" Bacha; amorkom żal polskiego serca. uliczka nad Sekwaną skręca, skręci za parę chwil — KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSki serce na niebie, księżyc — tutaj, pomyłka, fikcja, złudna nuta: me Saint-Louis-en-1'Ile. III Ach, co za noc! Co za bezdroża wśród chmur, a miasta ciężar chmurny jak na dnie zielonego morza odnalezione partytury. Na noszach mnie uliczką niosą, bełkocę: — Księżyc! Tam! Znad domu! POEZJE 139 Chciałbym być choćby najmniejszym szmaragdem w jej zausznicach.) V Paryż. I noc. I Notre Dame. I wiatr. Na pustym placu sam odprawiam modły do Madonny. Trzy gwiazdki nad wieżami brzęczą i drżą. Modlitwa kręci mną jak wiatr natchniony, wir szalony. Jesienin kiedyś taką nocą zawołał, zawył: — Mamo, pomóż! VI Tak modliłem się: IV Niebo i ziemia przemijają, chwieją się fundamenty światów, ostatni slogan snuje pająk: Yanitas vanitatum. Nasz każdy wiersz zaorzą pługiem, będą kartofle, potem wódka, bo nasze życie — za długie, a sztuka — za krótka. Co pozostanie? Noc, mitologia niedorzeczna, sowiooka noc, zielonooka noc. Noc jest wieczna. (Z gitarą w ręku. Za uszami z kwiatem. W świetle księżyca. żeby — w razie ostatecznej katastrofy — Matka Boska przemieniła mnie w małą płaskorzeźbę z XII wieku, która przedstawia „Daniela w jaskini lwów"; żebym w każdej chwili umiał'się rozstać z pewnym abażurem, na któ- rym jest wyobrażona bezsensowna ryba; żebym natychmiast ofiarował moją kanapę, moją pozłacaną kanapę, właścicielce bankrutującego baru, która skarżyła mi się, że po prostu nie ma na czym siedzieć; żeby mój ponury kolega zrozumiał, że „średniowieczny" to znaczy wesoły, a czterej Ewangeliści (Anioł, Wół, Lew i Orzeł) to wesołe chło- py, jak pielgrzymi kanterburyjscy, jak czterech kumów na chrzcinach; żeby urzędnicy z firmy „Trwoga & Żołądek", zamiast opowiadać głu- pie kawały, lepiej śpiewali podczas praerwy psalmy; żebym — jeśli za oknem moim którejś nocy mocniej zagra galilejska fletnia — umiał natychmiast odejść i porzucić majątek, żonę i dziecko; 140 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI żebym — oczywiście stosownie do wymiarów mego serca — również zasłużył na swoją noc mediolańską, podobnie jak św. Augustyn; żebym unikał jak ognia: alkoholu, głupich kobiet i lenistwa; żebym tam, gdzie dyplomacja prowadzi do hańby, umiał przyjąć wal- kę albo męczeństwo. „Ziemia i niebo przemijają, lecz słowo Moje nie przeminie"; kto to powiedział? kto powiedział? Zapomniałem. Zapomnieć snadniej. Przebacz, Panie, za duży wiatr na moją wełnę; ach, odsuń swoją straszną pełnię; powstrzymaj flukty w oceanie; toć widzisz: jestem słaby, chory, jeden z Sodomy i Gomory; toć widzisz: trędowaty, chromy, jeden z Gomory i Sodomy, pełna „problemów", niepokoju, z zegarkiem wielka kupa gnoju. Nie mogę. Zrozum. Jestem mały urzędnik w wielkim biurze świata, a Ty byś chciał, żebym ja latał i wiarą mą przenosił skały. Nie mogę. Popatrz: to me dzieci, śliczna kanapa i dywanik, i lampa z abażurem świeci i gwiazdka malowana na nim, ______POEZJE______________ gwiazdka normalna, świeci ziemsko — a Ty byś zaraz — betlejemską! Posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ją stracę, kto mnie przyjmie? Kto mi da jeść? Serafin? Cherub? A tu do wyższych pnę się grządek w mej firmie „Trwoga & Żołądek". Lecz wiem, że jednak on się stanie, ten wielki wichr: na noc szatańską odpowie nocą mediolańską święty Augustyn w Mediolanie! A kiedy minie Twoja burza, czy przyjmiesz do Twych rajów tchórza? O, nocy słodka, nocy letnia... Za oknem galilejska fletnia. VII Świt. Sekwana ziewa. Trzy koty miauczą. Deszczyk mży i w śmiesznych rynnach woda płacze. Gdy wróci noc, znów pójdę sam na pusty plac przed Notre Dame i cień mój pomknie za mną tam z wielką walizką rozpaczy. Paryż, styczeń 1946 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI UROJONA KANTYNA (THE PHANTOM CANTEEN) Czekolada i chałwa, i małpki, takie z pluszu, brązowe, dla dzieci, oczywiście: jest noc i śpią ptaki, i naturalnie księżyc świeci. No i sunie kantyna na kółkach i jest Wiosna z Gracjami trzema, i kakao, i z szynką bulka, tylko właśnie, że tego nie ma: Urojona kantyna, urojona dziewczyna, jeden księżyc jest tylko realny, jeden wiatr, bo z południa, upalny, jeden lok, bo zalotny, ze złota, i tęsknota, i trochę noc. POEZJE______________ i ten lok po tej dziewczynie, taki złoty, taki zalotny — i z piosenki znów życie powstanie: jak dwa kwiaty — dwa cienie na ścianie, z kwiatów rzęsy, a potem oczy, żeby lotnik miał czym się zamroczyć — by kantyna się stała realna, a księżyc nie, a noc upalna, żeby dzieci szumiały jak trawki i zabawki śpiewały im: Urojona kantyna, urojona dziewczyna, jeden księżyc jest tylko realny, jeden wiatr, bo z południa, upalny, jeden lok, bo zalotny, ze złota, i tęsknota, i trochę noc. 1946 Jeśli nawet, powiedzmy, bomba — i świat cały zwali się w gruzy, to drobnostka, bo wszystko od nowa będzie kwitnąć, no i ten muzyk się odnajdzie ukryty w organach, w tym ostatnim zburzonym kościele, a na drodze S-18 będzie dużo, choć tak niewiele: Ta piosenka o tej kantynie zaplątana w liściach jak lotnik PYŁEM KSIĘŻYCOWYM Pyłem księżycowym być na twoich stopach, wiatrem przy twej wstążce, mlekiem w twoim kubku, papierosem w ustach, ścieżką pośród chabrów, ławką, gdzie spoczywasz, książką, którą czytasz. Przeszyć cię jak nitką, otoczyć jak przestwór, być porami roku dla twych drogich oczu i ogniem w kominku, i dachem, co chroni przed deszczem. 1946 _______KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI______ [GDYBYŚ MNIE KIEDYŚ.. Gdybyś mnie kiedyś miała przestać kochać, nie mów mi tego. Bóg tego także nie czyni. Gdy ma zesłać zarazę i głód, On ciągle się śmieje z wysoka, choć dobrze wie, że oazy przemienia w pustynię. 1946 NOC Noc straszliwa, straszliwa, wiatr drzewami potrząsa, noc jest taka świstliwa, noc jest taka gorąca, płynie miłość pod korą, płynie miłość po liściach i ptaki gubią pióra jak ja me rękopisy. Bo noc jest, noc jak walc. Na most, na most wybiegnij, ach, trzymaj mocno bukiet, by ci go wiatr nie wyrwał. Twe imię jest ze szmaragdu. Wiatr twoje włosy porusza — znam ich tajemny alfabet; linie pierścieni i pukli, i loków. Do świtu jeszcze daleko. Słyszysz, jak płynie noc? przygrywa jak stare zegary na wieżach miast zatopionych — twe imię jest z wiatru. POEZJE A kiedy noc otworzy się jak brama i sennych rzeźb rozwinie wzór na bramie, ty będziesz znów jak wczoraj taka sama, zadźwięczy głos, który nie kłamie. Na jasną dłoń upadnie ciemność słodka i włosów puch dębowych liści dotknie. Pochwalmy noc, że jest jak otchłań, że spadać w nią jest tak cudownie. A kiedy świt zastanie nas znużonych, bitych przez wiatr i chorych jak od wina, znów jak fortepian będzie potłuczony, ta noc, ta noc, wciąż głębsza rwąca rana. 1946 WE ŚNIE We śnie jesteś moja i pierwsza, we śnie jestem pierwszy dla ciebie. Rozmawiamy o kwiatach i wierszach, psach na ziemi i ptakach na niebie. We śnie w lasach są jasne polany, spokój złoty i niesłychany, pocałunki zielone jak paproć. Albo jesteś egipska królowa, jak miód słodka i mądra jak sowa, a ja jestem dla ciebie jak światło. 1946 10-Podje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI______ UCIECZKA GRZESZNYCH Chodziła Matka Boska po morzu, Matka Boska, Ucieczka grzesznych, a księżyc już się w kołysce położył, a wieczór był wietrzny i śmieszny. I zjechali się wszyscy grzesznicy pod stopy Bogurodzicy łodziami i okrętami. Dała każdemu po rubinie. — Będzie świecił ci — mówi — nie zginiesz. Ucieczka grzesznych, modlę się za wami. Odpłynęli grzesznicy na głębiny z sercami krzyczącymi jak orkiestry, potopiły się w morzu rubiny, zaplątały się w wodorosty. W noc pogodną rubinowe lśnienie. Te rubiny na dnie morza — rozgrzeszenie. 1946 POWRÓT DO EURYDYKI Gdy mi wróżyli w Awinionie, wyszedł as trefl, gdy rzekła: Przełóż. Zełgały karty. Do Eurydyki wróciłem, prowincjonalny Orfeusz. A jeszcze w kartach wychodził sufler. Bardzo wysoki. Blondyn. Kamil. Zaś mnie? Mnie mieli zatłuc kuflem w oberży „Pod Apostołami". ________POEZJE_____________ A tu na opak: Życie w śpiewie, dawny ton skrzypki mej cygańskiej — czysty jak wzór tych chmur na niebie serafińsko-uzbekistański; i ona, Ona, wciąż jak panna, jak ten najlepszy owoc w sadzie, jak ta Natalia — Aleksandra; lecz ta Natalia, co nie zdradzi. Dzień pełen pracy — no i płacy. Na rękopisie promień złoty. Widać, jak by tu rzekł Horacy: hoc erat in votis. 1946 ROMANS Księżyc w niebie jak bałałajka; ech! za wstążkę by go tak ściągnąć i na serduszko — byłaby piosnka bardzo nieziemska o zakochanych aż do szaleństwa, nieludzko. Jeszcze by można rzekę w oddali i cień od dłoni, i woń konwalii dziką; ławkę przy murze, a mur przy sadzie i taką drogę, która prowadzi donikąd. 1946 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH POEZJE 149 JOHNNY BURTON W niewoli nie najlepiej szło, jadało się tłuczone szkło, lecz był Irlandczyk, tak jak Shaw: Johnny Burton. Więc humor zawsze srebrny miał, jak widać, był to chłop na schwał, a tak się najzwyczajniej zwał: Johnny Burton. Doznaliśmy niemało krzywd, ale nas rozweselał Swift, aż syczał Herr Feldfebel Gift: Johnny Burton! Aliści Żuków i okay! i więcej bomb, i Herrów mniej, wołałem: hej, hej, Johnny, hej: Johnny Burton. Kiedy wspominam owe dni, wielka łza z oka spływa mi, wypiłbym z tobą cup of tea, Johnny Burton. 1946 BALLADA O SAMOTNEJ POMPIE Trzem Breughelom: Staremu, z Piekła i Aksamitnemu oraz Jedynemu Kazi- mierzowi Wyce — arystarchowi — tę „Balladę o samotnej pompie" przypisuje szalony Autor Stoi samotna pompa w ulicy Chryzopompa, przy placu; z rury gęba delfina dawny świat przypomina, lecz na co? Czasem przyjdzie Słowacki, zamyśli się, odfrunie, nawet nie dotknie; .czasem list od Drużbackiej, zresztą wrony i gacki — samotnie. Uliczka jak sen kurzy, a księżyc taki duży na poprzek. Żałobne szumią tuje, pompy nikt nie pompuje. Niedobrze. Czasem czarnoksiężnicy przystaną w tej ulicy z gwiazdą Heroda, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSki poszepcą, zrobią swoje, lecz pompie, pompie mojej jakaż wygoda? Więc śni się nocą pompie, że Wodnik z nieba zstąpił i wreszcie: ryms! pyms! i woda leci, i księżyc w niebie świeci jak pierścień... Są aktualne sprawy, kraj jest taki ciekawy wg Jerzego — a mnie ta pompa, po co? ta pompa — dniem i nocą, dlaczego? 1946 „LIRYKA, LIRYKA, TKLIWA DYNAMIKA" Sam nie rozumiem, skąd to mi się bierze, że jestem mitologiczne zwierzę, ni to świnio-byk i ni to koto-pies, w ogóle z innych stron: liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. Idę, powiedzmy, wieczorem z Arturem i nagle: księżyc wschodzi nad murem, POEZJE Artur ostrzega, bo dobry kolega: — Nie patrz. — A ja jak bóbr: liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. W takim „Przekroju" po prostu się boją, bo jak na przykład wejdę do pokoju i się zamyślę, powiedzmy, o Wiśle, to zaraz łzy jak groch: liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. Wy się nie dziwcie, śliczni panowie, sześć lat po świecie tułał się człowiek i nagle: Polska i harfa eolska, po prostu cud jak z nut: liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. Będziecie śmiać się, lecz daję słowo: ja czytam nawet „Gazetę Ludową" i „Pokolenie", i wiersze w „Kamenie", i czytam, i szlocham, och! liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. Niech mnie zarąbią, niech honoraria wyda na wieńce Artur Maria! KONSTANTY ILDEFONS GAłCZYŃSKI Ja jestem Polak, a Polak jest wariat, a wariat to lepszy gość: liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. A po pogrzebie pod korniszon niech epitaphium mi napiszą: TU LEŻY MAGIK I MAŁPISZON, pod spodem taki tekst: „Liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal". 1946 DLACZEGO OGÓREK NIE ŚPIEWA (z nie dokończonej całości pt. „Miłosierdzie") Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem rozwiązać by należało. Jeśli ogórek nie śpiewa, i to o żadnej porze, to widać z woli nieba prawdopodobnie nie może. Lecz jeśli pragnie? Gorąco! Jak dotąd nikt. Jak skowronek. Jeżeli w słoju nocą łzy przelewa zielone? POEZJE Mijają lata, zimy, raz słoneczko, raz chmurka; a my obojętnie przechodzimy koło niejednego ogórka. 1946 NIEDZIELA W BRUKSELI Mówcie sobie, co chcecie, Bruksela ma swój czar: Dobrze w deszcz chodzić koło Galerie des Beaux Arts. Piwo zaraz na rogu, pod wywieszką „Ange d'or", a owoce i kwiaty naprzeciw Gare du Nord; tamże, jeśli ochota na dziewczyny i dzban najzłocistszy (gdy słota): Hotel Duć de Brabant. Na bułki „pistolety", na kawę mówią „fyitr". Ciężka Wenus belgijska nosi we włosach mirt — więc pan siada, powiada: — Och, mademoiselle (do tej Wenus), ja proszę: embrassons nous, ma belle. Oczywiście, całuje, tuż pod uchem, o! tam... KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Jest niedziela w Brukseli w Hotel Duć de Brabant. A wieczorem, kochani, a wieczorem — oh, yes! chodzą Amerykanie i śmieją się do tez; zatrzymują tramwaje, grają psalm na gitarach, księżyc z nieba ściągają za półtora dolara; ulica jak tanecznica przed wariatami mknie; wpinają jej tulipan we włosy jak we mgłę. To niedziela w Brukseli nad nami i przed nami — srebrne drzewo dzwoniące obwieszone papugami. 1946 18 (OSIEMNAŚCIE) ŻOŁĘDZI Stefanowi Flukowskiemu Musnął wietrzyk dąb w czuprynę, spadają żołędzie, jeden, cztery, osiemnaście znów dąbrowa będzie. _____POEZJE__________ A choć stary czasem jęknie, ból go dźgnie w koronę, on się cieszy, że tak pięknie spadają zielone. Przysypują srebrnym pudrem gwiazdy świat jak kołacz, jak to miło na żołędzie: — Ej, żołędzie! — wołać. W ziemię, w ziemię, w wonną ziemię, w szmerolistną trawę: jeden, cztery, osiemnaście, dąbrowie na sławę; dąbrowie na miłowanie, dąbrowie na wieczność, liściom na muzykowanie, na wieczną serdeczność. Przez te liście jeszcze gęste o jesiennym czasie w dół opada żołądź z chrzęstem i z górą żegna się, by znów kiedyś jak organy trapiącym się sercom szumieć, dobry zakochanym, dobry i wisielcom. Tak to sobie pod Krakowem dąb żołędzie miota, zieloną ma jeszcze głowę, a serce ze złota. Ziemia za żołądź dziękuje, gdy spadnie i dojdzie. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI A dąb tylko przytupuje, jak w niebie Bóg Ojciec. Coraz więcej dębów będzie. Dmij, wietrze, w koronę. Ej, spadają te żołędzie jak gwiazdki zielone! 1946 LIST Z FIOŁKIEM Do tygodnika „Przekrój" Exp.: K. I. Gałczyński Obywatelu Redaktorze! Poezja to jest złoty szerszeń, co kąsa, więc się pisze wiersze — cóż, człowiek pisze tak, jak może, Obywatelu Redaktorze. Jesień jest na Krakowie dzisiaj i tyle kwiatów! tyle brzoskwiń! Wiaterek dmucha, sionko skrzy się, więc chodzę śliczny i beztroski — cóż, człowiek chodzi tak, jak może, Obywatelu Redaktorze. Czy mam zmartwienia? Tak, czasami, niewielkie, tak jak w niebie gwiazdy, właściwie jedno (między nami), że życie ukochałem nazbyt — cóż, człowiek kocha tak, jak może, Obywatelu Redaktorze. _______POEZJE__________________157 Więc kiedy przyjdzie dzień przeklęty, że śmierć utopi w czarnym winie wszystkie muzyczne instrumenty, kwiaty i wiersze, i brzoskwinie, to przykro, lecz cóż płacz pomoże, Obywatelu Redaktorze. A jednak żal. Odejść niełatwo. Taak. Kończę wiersz ten ze łzą w oku. Lecz może, dzięki mym kontaktom, będę aniołkiem na obłoku? Cóż, człowiek fruwa tak, jak może, Obywatelu Redaktorze. 1946 ZACZAROWANA DOROŻKA Natalii — która jest latarnią zaczarowanej dorożki Allegro Zapytajcie Artura, daję słowo: nie kłamię, ale było jak ulał sześć stów w tym telegramie: ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANY KOŃ. Cóż, według Ben Alego, czarnomistrza Krakowa, „to nie jest nic takiego dorożkę zaczarować, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE dosyć fiakrowi w oczy błysnąć specjalną broszką i juźeś zauroczył dorożkarza z dorożką, ale koń — nie". Więc dzwonię: — Serwus, to pan Ben Ali? Czy to możliwe z koniem? — Nie, pana nabujali. Zadrżałem. Druga w nocy. Pocztylion stał jak pika. I urosły mi włosy do samego świecznika: ZACZAROWANA DOROŻKA? ZACZAROWANY DOROŻKARZ? ZACZAROWANY KOŃ? Niedobrze. Serce. Głowa. W dodatku przez firankę: srebrne dachy Krakowa jak „secundumJoannem", niżej gwiazdy i liście takie duże i małe. A może rzeczywiście zgodziłem, zapomniałem? Może chciałem za miasto? Człowiek pragnie podróży. Dryndziarz czekał i zasnął, sen mu wąsy wydłużył i go zaczarowali wiatr i noc, i Ben Ali? ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY KOŃ. Allegro sostenuto Z ulicy Wenecja do Sukiennic prowadził mnie Artur i Ronard, a to nie takie proste, gdy jest tyle kamienic i gdy noc zielono-szalona, bo trzeba, proszę państwa, przez cały nocny Kraków: Allegretto III Nocne WYPYCHANIE PTAKÓW, nocne KURSY STENOGRAFII, nocny TEATR KRÓL SZLARAFII, nocne GORSETY KOLUMBIA, nocny TRAMWAJ, nocna TRUMNA, nocny FRYZJER, nocny RZEŹNIK, nocny chór męski CZEŚĆ PIEŚNI, nocne SERY, nocne MLEKO, nocne TAŃCE WIECZYSTEGO, nocne Dziś PARÓWKI z CHRZANEM, nocne TOWARY MIESZANE, nocna strzałka: PRZY KOŚCIELE! nocny szyld: TYBERIUSZ TROTZ, słowem, nocni przyjaciele, wieczny wiatr i wieczna noc. 160 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI IV Allegro ma non troppo Przystanęliśmy pod domem „Pod Murzynami" (eech, dużo bym dał za ten dom) i nagle: patrzcie: tak jak było w telegramie: przed samymi, uważacie, Sukiennicami: ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANY KOŃ. Z Wieży Mariackiej światłem prószy. , A koń, wyobraźcie sobie, miał autentyczne uszy. V Allegro cantabile Grzywa mu się i ogon bielą, wiatr dmucha w grzywę i w biały welon. Do ślubu w dryndzie jedzie dziewczyna, a przy dziewczynie siedzi marynarz. Marynarz łajdak zdradził dziewczynę, myślał: Na morze sobie popłynę. Lecz go wieloryb zjadł na głębinie. Ona umarła potem z miłości, z owej tęsknoty i samotności. Ale że miłość to wielka siła, miłość po śmierci ich połączyła. Teraz dorożką zaczarowaną jedzie pan młody z tą młodą panną za miasto, gdzie jest stara kaplica, POEZJE 161 i tam, jak w ślicznej starej piosence, wiąże im stułą stęsknione ręce ksiądz, co podobny jest do księżyca. Noc szumi. Grucha kochany z kochaną, ale niestety, co rano przez barokową bramę pełną sznerklów i wzorów wszystko znika na amen in saecula saeculorum: ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANY KOŃ. VI Allegro furioso allapolacca Ale w knajpie dorożkarskiej, róg Kpiarskiej i Kominiarskiej, idzie walc „Zalany Słoń"; ogórki w słojach się kiszą, wąsy nad kuflami wiszą, bo w tych kuflach miła woń. I przemawia mistrz Onoszko: — Póki dorożka dorożką; a koń koniem, dyszel dyszlem, póki woda płynie w Wiśle, jak tutaj wszyscy jesteście, zawsze będzie w każdym mieście, zawsze będzie choćby jedna, choćby nie wiem jaka biedna: ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANY KOŃ. 1946 11-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI KOLCZYKI IZOLDY małe oratorium Izoldzie Czarnej — wiecznie tej samej HEROLDY Szły heroldy widziane z prawa, biało-czerwone heroldy; i krzyczały heroldy: — Sława, sława kolczykom Izoldy. A pierwszy to był przebrany drukarz, a ten, co gwizdnął do nas, raz „sława!" krzyczał, raz w trąbkę dmuchał, a włosy miał jak winogrona. Kwiaty z okien leciały na was, biało-czerwone heroldy. I śpiewały heroldy: — Sława... DZIECI Potem szły dzieci widziane z lewa, jak latarenki w balecie, ale się nagle zaczęła ulewa i zapłakały dzieci. ŻOŁNIERZE Szli żołnierze zmoczeni do nitki, żołnierze widziani z góry — Śpiew żołnierzy „A pod tą lipką, lipką zieloną mówili sobie, że się ożenią, POEZJE 163 ślubna kareta, ślubne koniki — a ja ci potem kupię kolczyki". Kolczykom sława, Izoldzie sława, uszom ze śniadej skóry. Dzieci z lewa, heroldy z prawa, deszcz i żołnierze z góry. NA RYNKU MISTRZ CEREMONII: Proszę państwa, w sprawie tych kolczyków. Otóż, zaznaczam, żeby uniknąć nieporozumień, że Izolda to jest po prostu konspiracyjny pseudonim. Dziewczynę znaleziono tego pamiętnego miesiąca na uli- cy Wojciecha Górskiego. Kulturowo i semantycznie. Ona była, jak by to powiedzieć, owinięta w państwową flagę. Ale całe ciało było zmiażdżone. Zostały tylko uszy i kolczyki. Realizm, panowie, realizm. I właśnie w myśl powyższego pokażemy państwu Taniec niedźwiedzi Był pewien pan z Krakowa, który niedźwiedzie hodował i zawsze po obiedzie tańczył z jednym niedźwiedziem, a właściwie to była krowa, a nad program nasz poeta ob. Roch Serafiński oddeklamuje swoją „Balladę o dwóch siostrach". Ballada o dwóch siostrach Były dwie siostry: Noc i Śmierć, Śmierć większa, a Noc mniejsza. Noc była piękna jak sen, a Śmierć, Śmierć była jeszcze piękniejsza — KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH POEZJE 165 Hej nonny no! haj nonny ho! Śmierć była jeszcze piękniejsza. Usługiwały te siostry dwie w gospodzie koło rzeczki. Przyszedł podróżny i woła: — Hej, usłużcie mi, szynkareczki — Hej nonny no! haj nonny ho! usłużcie mi, szynkareczki. Więc zaraz lekko podbiegła Noc, ta mniejsza, wiecie, ta modra. Nalała. Gość się popatrzył w szkło: — Zacny — powiada — kordiał. Hej nonny no! haj nonny ho! — Zacny — powiada — kordiał. Lecz zaraz potem podbiegła Śmierć podbiegiem jeszcze lżejszym, podróżny cmok! a kielich brzęk! bo kordiał był zacniejszy. Hej nonny no! haj nonny ho! bo kordiał był zacniejszy. Spełnił podróżny kielich do dna i już nie mówił z nikim, widząc, że druga siostra ma dużo piękniejsze kolczyki — Hej nonny no! haj nonny ho! dużo piękniejsze kolczyki. Taką balladę w słotny czas w oberży „Trzy korony" śpiewał mi haj! w Dublinie raz John Burton, John nad Johny — Hej nonny no! haj nonny ho! John Burton, John nad Johny. Dublin to z balladami kram, niejedną tam się złowi. Więc to, com ja usłyszał tam, powtarzam Krakowowi — Hej nonny no! haj nonny ho! powtarzam Krakowowi. MISTRZ CEREMONII: Koniec „Ballady o dwóch siostrach". POETA (piszczy): Nie! Nad brzegiem Wisły, Wołgi czy Ama, czy tu, na obłoku. Izoldo moja, Izoldo czarna, tyś piąta pora roku skończyłem. MISTRZ CEREMONII: Kapitalny brak piątej klepki. Kochani radiosłuchacze, oczywiście, że jeżeli teraz kto ma życzenie iść na nocną premierę „Kolczyków Izoldy", to oczywiście, naturalnie, nie możemy mieć nic przeciw temu. Hymn. Dobranoc. TEN SAM RYNEK WE MGLE A pod tą lipką, lipką zamgloną we mgle kareta, we mgle koniki. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI A obiecałeś na ślub kolczyki. Jakie kolczyki? Bialo-czerwone. Biało-czerwone? Tak. Jak Warszawa. Dla mnie. Dla twej Izoldy. Jaka Warszawa? Warszawie sława! Sława kolczykom Izoldy. WOBERŻYIZ OBERŻY „Pod Ogniem, Wodą i Miedzianymi Trąbami" Niesłychanie mi przyjemnie. Trzetrzewiński. Krupczałowski. Pan się chyba śmieje ze mnie? Ale skąd, na rany Boskie! Pan słyszał o tych kolczykach? Podobno to balet chiński. Może by tak pod śledzika? Krupczałowski. Trzetrzewiński. Kto? Izolda? Pod Cecorą? Demokracja. Kant dziadowski. Nas z Krakowa nie nabiorą. Trzetrzewiński. Krupczałowski. Jak pan mówisz, bom zapomniał? Pod Cecorą? Z tym Kilińskim? Człowiek musi być przytomniak. Krupczałowski. Trzetrzewiński. Wie pan co, a mnie czasami rosną, panie, rude włoski, w ogóle taniec na wulkanie. Trzetrzewiński. Krupczałowski. POEZJE Jedna sitwa. Jedna sztama ten Balicki i Weryński. Ma pan klucz? Zamknięta brama. Krupczałowski. Trzetrzewiński. Który klucz? O kluczu potem. Nie zapłacił pan dorożki. Ja? znów strugasz pan idiotę. Trzetrzewiński. Krupczałowski. Mnie idiota? Od idioty? Sam idiota. Idiociński. Pełnia, panie. Stąd wymioty. Krupczałowski. Trzetrzewiński. Demokracja. Demokracja. Jak pan mówi? Ryby z Rosji' Za kolczyki? Święta racja. Trzetrzewiński. Krupczałowski. Ja tu z lewa, a ty z prawa, będziem pili pod kanoldy. I śpiewali żołnierze: -sława. Sława kolczykom Izoldy. POETA Przepraszam, że się przyłączę. Poeta. Roch Serafiński. Ośmiorga imion. Xiąźę. Krupczałowski. Trzetrzewiński. właściwie jestem bezdzietny. Niestety noszę binokle. Raz chciałem wskoczyć do Etny jak ten, jak Empedokles. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Dym był czerwono-biały. Tylko sandały zostały. Co proszę? Ee, nic właściwie, to tylko taka bajka, więc piszę i sam się dziwię, a łzy takie wielkie jak jajka; i z łez, no niby z tych jajek, kiedy na ziemię upadnie, wyfruwa kurczaczek-grajek i śpiewa — och, jak ładnie. Stąd wiersze, obywatele. Dobrze poczytać w niedzielę. A z wierszy, znaczy się, kawa, zelówki, chleb, czysty raj. Sława, panowie, sława, sława kolczykom. Good bye. Płacz po Izoldzie Szkoda, że stało się, szkoda, że nie ma, że... eech, próżna mowa. Norwid, ten pisałby, Tycjan i Rembrandt, i Loon by malował. Ręce jak miękki sen, oczy jak, POEZJE czy ja wiem, wiadomo: oczy. Anioł szedł, szedł przez mgłę. Mówię: tak. A on: nie. I zauroczył. No i łzy. A, to ty? Szkoda mi, byłyby i brzoskwinie... biały ptak... a tu tak: czarny mak, ciemny smak, jak po winie. Teraz co? Nonny ho! Kruchy świat, kruche szkło, maski i instrumenty. Na cóż mi kwiaty i szmaragd, i gitara, i okręty? DYREKTOR TEATRU: Wchodzić, panowie, już się zaczyna, stroje dowolne, byle nie nago, proszę: „Na bruku leży dziewczyna przykryta biało-czerwoną flagą". A w niebie zaraz automatycznie, spójrzcie: tuż koło Baraniej Mordy KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH gwiazd osiemnaście lśni bardzo ślicznie, gwiazdozbiór: „Kolczyki Izoldy". Kolczyki Izoldy? 1946 POEZJE____ Gazowe lampy płoną. Wariat stoi przy ścianie. Już niejeden zatonął w tym płytkim „Oceanie" CAFE-BAR „OCEAN" W Brukseli, w złej dzielnicy, jest kawiarnia „Ocean", sami wykolejeńcy przychodzą tu na żer. Barman ma gębę trupią, żona życie złamane, wykolejeńcy łupią w karty zasmarowane: — Merde. — Pardon? — Coeur. Pod sufit z aniołkami fruwają niedopałki, aniołki pozłacane? pozłacane, kochanie — o, jeden w dymie znikł. Anegdoty plugawe, mdłe koszałki-opałki; żłopią piwo i kawę: — Merde. — Pardon? — Pique. Tu dostaniesz rękopis Mozarta i dynamit. Zapszczykulski handluje kawą i dolarami. (Pięcioro dzieci z Włoszką. Włoch pod tramwajem zginął.) Spójrz: tam siedzi, na boczku, gra z Murzynem w domino. III O Boże, co tu dziewczyn! więcej niż gwiazd za chmurą. Dumy telefon trzeszczy. Barman patrzy ponuro, jak pochylają one, po dwie, po trzy, po cztery, swe paznokcie czerwone nad kuflami z porterem; jak coś szepcą rzęsami, kolanami, powieką. Są takie z kolczykami i takie bez kolczyków; takie jak nów księżyca i takie jak cień ptaka, POEZJE KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI i takie jak szubienica, i jak muzyka Bacha; jeszcze inne — jak liście, jak drzewa i szum drzew i takie... a, rzeczywiście: — Merde. — Pardon. — Trefle. IV Zimą tu się nie błąkaj, stracisz wszelką nadzieję. Wiatr świszcze jak idiota w ulicy Meyerbeer. Zapszczykulski biedaczek wiersze pisze i plącze: chciałby opisać różę; robi kleksy na głowie; cywilizacja w górze płynie jak torpedowiec nad przeklętą kawiarnią „Ocean", nad utraconą wiarą, nad nadzieją, co zatonęła. — Pan wychodzi? — Przepraszam. — Karo. 1946 DWIE GITARY Dwie gitary za ścianą zagrały równocześnie, a ta pierwsza brzdęk! brzdęk! a tu druga brzdąk! brzdąk! a ta pierwsza o Wołdze, a ta druga o Wiśle, obie takie podobne jak para ludzkich rąk. Dwie gitary za ścianą zagadały, zabrzękły, a ta druga, że Wawel, a ta pierwsza, że Kreml, Wawelowi na sławę i Kremlowi na sławę, czerwień, czerwień — ta pierwsza, druga — czerwień i biel. Eech, rozlały gitary dźwięku pełne po brzegi i głos śpiewał, że brzoza, a baryton, że klon, że... Adam... że... Aleksander, że... „Farys"... że... „Oniegin" — tajemnica ta sama i tęsknota, i ton. Tak gadały gitary, a pod ścianą w kołysce spało dziecko, a ogień mruczał w kuchni mru mruu. Zakochani w altance o pierścionku szeptali. Miesiąc świat światłem mościł i kołysał do snu. 1946 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSki POMNIK STUDENTA W mieście *** (prawda w oczy kole) pomnik studenta stoi na cokole, ze spiżu pomnik i ze spiżu cokół, ze spiżu także allegorie wokół: Księgi, Pochodnie, Globusy i Sowy — wszystko artysta w kształt zaklął spiżowy, a potem zaklął potwornie. Punkt. Czyli za pomnik widać mu nie dopłacili. Lecz mniejsza o to. My pomnik pokażmy: Więc na cokole stoi młodzian straszny pod względem garderoby. Odzian letko, agrafką spina przewiewne paletko, a pod paletkiem, w miejscach dolno-tylnych, nie rozwiązany ma problem tekstylny, lecz się uśmiecha i ręce go swędzą, jakby za chwilę miał dostać stypendium. A napis taki na pomniku świeci: TEN POMNIK NARÓD WZNIÓSŁ DLA SWOICH DZIECI DROGICH STUDENTÓW, KTÓRZY Z RÓŻNYCH WZGLĘDÓW NIE UKOŃCZYLI STUDIÓW. I ja się tu wcale nie dziwię. Bo żywy student to jest kłopot dziki. A my, Polacy, my lubim pomniki. 1947 POEZJE MAŁE KINA Najlepsze te małe kina w rozterce i w udręce, z krzesłami wyściełanymi pluszem czerwonym jak serce. Na dworze jeszcze widno, a już się lampa kołysze i cienie meandrem biegną nad zwiastującym afiszem. Chłopcy się drą wniebogłosy w promieniach sztucznego światła, sprzedają papierosy, irysy i sznurowadła. O, już się wieczór zaczyna! Księżyc wyciąga ręce. Najlepsze te małe kina w rozterce i w udręce. Kasjerka ma loki spadziste, króluje w budce złocistej, więc bierzesz bilet i wchodzisz w ciemność, gdzie śpiewa film: szeleszczą gaje kinowe, nareszcie inne, palmowe, a po chodniku bezkresnym snuje się srebrny dym. Jakże tu miło się wtulić, deszcz, zawieruchę przeczekać i nic, i nic nie mówić, i trwać, i nie uciekać. KONSTANTY ILDEFONS GAŁC2YŃSKI POEZJE Srebrzysta struga płynie przez umęczone serce. Drzemiesz w tym małym kinie jak list miłosny w kopercie: „Ty moje śliczne śliczności! Znów się do łóżka sam kładę. Na jakimż spotkam cię moście? Twój Pluszowy niedźwiadek". Wychodzisz zatumaniony, zasnuty, zakiniony, przez wietrzne peryferie wędrujesz i myślisz, że najlepsze te małe kina, gdzie wszystko się zapomina; że to gospoda ubogich, którym dzień spłynął źle. Dedykacja: Autorowi „Opowieści morskich" Stanisławowi Marii Salińskiemu 1947 ŚMIERĆ INTELIGENTA (fragment) HAGIOGRAFIA Przeziębiony. Apolityczny. Nabolały. Nostalgiczny. Drepce w kółko. Zagłada. Chciałby. Pragnąłby. Mógłby. Gdyby. Wzrok przeciera. Patrzy przez szyby. Biały Koń? Nie, śnieg pada. Wszystko krzywe. Wszystko nie takie. Na ziemi znaki. Na niebie znaki. Przepraszam, a gdzie kometa? Cipciuś z Londynu pisał przecie w wielkim sekrecie o komecie. Kometa. Ale nie ta. Więc obrażony. Więc zatruty. Wszędzie za późno. O dwie minuty. O dwie minuty. We śnie. Mieli przyjść szosą. Gdzie ta szosa? Jak gdyby włos wyrywał z nosa, uśmiecha się boleśnie. Więc, leżąc krzyżem, zadecydował. Stanął na głowie. Spuchła mu głowa. Żegnajcie, dzieci, żono! I paszkwil rąbnął na pewną pralnię, że w pralni było niekulturalnie i że go znieważono. A teraz co? Teraz się martwi. A może klasztor? Może do partii? Lecz tu czy tam — migrena. Boczną uliczką, zaułkiem krętym idzie pod wiatr ten polski święty z fortepianem Szopena. 1947 12-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNski ŚPIĄCA DZIEWCZYNKA Dla córki Kiry i Andrzeja Stawara Śpij, dziecię. Już noc nadpływa jak wędrowny skład nut i w tym składzie, jeżeli poszukasz, chyba coś i dla ciebie się znajdzie: Półksiężyc i uliczka, która do nieba skręca; i wiatr, co ci włosy zakręca; i cienie — dla policzka; i cierpienie — dla serca. 1947 POŻEGNANIE Z LATARNIAMI Marianowi — Marianowi Eilemu Vy, które w miastach w noc świecicie zawsze cierpliwie i jednako, od których blask w zaułki idzie, iluminacja dla biedaków; na które pijak w noc zimową, pijak, co, dokąd idzie, nie wie, spojrzy z zadartą w górę głową i mruknie: — Może jestem w niebie? ŻEGNAJCIE, KOCHANE LATARNIE. Wy, jakakolwiek okolica wasze przychylne światła gości, czy w tym Paryżu, gdzie w księżycu kochałem się bez wzajemności; POEZJE_________ czy w tym Londynie nad Tamizą, gdzie mgła jest snem, a wiatr histerią, kędy „latarnie światłem gryzą", o czym już pisał T. S. Eliot — ŻEGNAJCIE, KOCHANE LATARNIE. Wy, co śpiewacie noce całe, dopóki Wenus nie poblednie, wy, pod którymi przeczytałem trzykroć Danta „Boską komedię"; wy, których nic nie niepokoi, wieczne i kształtne jak sonety, co przebaczacie światłem swoim ludziom i miastu, jak kobiety — ŻEGNAJCIE, KOCHANE LATARNIE. 1947 179 KAROL SZYMANOWSKI (poetycka wersja rozmowy na Rynku krakowskim w pobliżu domu „Pod Murzynami" w nocy z dnia 1 na 2 kwietnia 1947) Annie Iwaszkiewiczowej Tak. To tu; koło tych Murzynów z Konga; pod tą gwiazdą, co tak śmiesznie bzyka. I ten wiatr, co chciałby coś powiedzieć, a się jąka: Mu— mu— mu— muzyka. A w muzyce flawiolety, z flawioletów tkaniny perskie, rozumie pani? chromatyczna nuta — 180 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI tylko słuchać... (polskiej biedy), długo słuchać... (aż do śmierci). I ten smak w ustach, jak dojrzałego, z raju spadającego grejpfruta. 1947 WJAZD NA WIELORYBIE Natalii Wodospad szyb. Huragan barw. Gap przy każdej szybie. Od piątej rano gapili się na czczo. I nagle piąta pięć! I ryk. I tak się zaczął mój tryumfalny wjazd na wielorybie. Światła były dziwaczne. Trudno by orzec, dzień czy noc; a wiatr? wiatr, ten był szary i chyży. Więc widząc, co się święci, poetyzujący młodzieńcy zakrzyknęli chórem: — Teraz nareszcie będziemy się mogli wyżyć! Zwłaszcza że w jednym ręku trzymałem katedrę Notre Damę ze złota, a w drugim wielką zieloną gęś, umiłowaną córę moją — i kiedym sunął szpalerem, słyszałem, co myśli hołota: — Oto nadciąga jak wiatr arcyapostol cywilizacji „Przekroju", z katedrą i gęsią, organista i pyrotechnik, rozdarowujący się jak brzoskwinie Tycjanowskiej Lawinii, zaklęty w capa przez miłość, wyklęty przez „Tygodnik Powszechny", Bacchus demokracji powracający z Indii. Dorożkarze przed oberżami śpiewali Neptuna chwałę hymnem akatystycznym, lecz gdy zrobiło się ciemniej, POEZJE 181 chcieli uciekać do domu. Stop. Bo dorożki zaczarowałem, a wszystkie płaczące Izoldy miały kolczyki ode mnie. Inteligenci tymczasem wertowali słowniki Larussa, żeby pojąć, co to wszystko znaczy, czy to nie jest przypadkiem kino, tym bardziej że nade mną bizantyjsko płynęła moja muza, kobieta z oczyma Natalii, która jest nie zweryfikowaną boginią. W niebie zaczynała się groza. Notabene była niedziela, innymi słowy: czerwone niebo i purpurowy rynek. Na rynku koło południa wręczono mi order Breughela pod dźwięki stu tysięcy z papugami katarynek, które ustawione wzdłuż trasy, kręcone wprawnymi dłońmi, grzmiały, można powiedzieć, jak jedna cudowna trąba. I znieruchomiało miasto. Z ludźmi. Z kwiatami. I z końmi. Tulipany frunęły do nieba, a gwiazdy wytrysły na klombach (oczywiście). Deszcz wtedy zaczął płakać jak turkusowa dziewczyna zgwałcona dość podstępnie przez bardzo sprośne monstrum, więc zsiadłem z wieloryba i rzekłem do muzy: —Jedyna, widzisz most? — Rzekła: — Widzę. — I poszliśmy razem do mostu. Na moście wiatr włosy jej owiał. Księżyc rzęsy wydłużył srebrne. Nogi przemienił w promienie, a w światło całą biedę. Liczyliśmy struny nocy na palcach: raz, dwa, trzy, cztery. Jak gitara — miała siedem. 1947 O WRÓBELKU Wróbelek jest mała ptaszyna, wróbelek istotka niewielka, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH on brzydką stonogę pochłania, lecz nikt nie popiera wróbelka. Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta, że wróbelek jest druh nasz szczery?! Kochajcie wróbelka, dziewczęta, kochajcie, do jasnej cholery! 1947 POCHWALONE NIECH BĘDĄ PTAKI Pochwalone niech będą ptaki i słońce, co im nóżki złoci, pochwalona chwila odwagi i zwątpienie w labiryntach samotności. Pochwalone szpadel i pióro, pochwalona sytość i głód, i księżyc jak Szopen za chmurą, i noc jak skrypt Jego nut. Pochwalone także pyszne zdrowie, i choroba, co uczy pokory, i jednako mucha i człowiek, i jednako sady i ugory. Pochwalone myśli poranne i kobieta, co jak błyskawica zachwyca, i poeta Błok Aleksander, i malarz Tycjan. A także pochwalony komiczny zając i jabłko, co się rumieni, POEZJE 183 a nawet tacy jak ja, co składają kiepskie wiersze na temat jesieni. O, pochwalony każdy ból stokrotnie i każdy cios, byle męski — i te pelargonie na wysokim balkonie, do których zawsze będziesz tęsknił. Pochwalone: grzesznik i święty, i serce ludzkie jak morze odkryte. A nade wszystko okręty Rzeczpospolitej. 1947 SPOTKANIE W SZCZECINIE Leonardowi Borkowiczowi Naprzeciw mojego okna w mieście Szczecinie złoci się w słońcu jemioła, a obłok przy niej. A w dole dziewczyny idą gwarząc wesoło — lecz tylko śnieg je całuje pod tą jemiołą. Ale jest jedna wśród dziewczyn, wietrzna i morska, ma takie niezwykłe imię: Polska. Na nią czekały usta. I dla niej chcę wierszem płonąć. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Za Szczecin. Za Pierwszą Annie. Za wolność. 1947 PRZED ZAPALENIEM CHOINKI I WSTĘP Już się dzień jak tragarz pochyla. Trzeba wyjść na miasto. Wigilia. Trzeba się trochę powłóczyć zamglonymi ulicami Krakowa. A Kraków jest dama fędesjeklowa w biżuterii świateł sztucznych. PRZEMÓWIENIE DO ULIC (w mimowolnej formie piosenki) Siostry moje, ulice, chcę wam dziś miłość wyznać: wy jesteście moja ojczyzna, mój deszcz i wiatr, i śnieg; śnieg tak pachnie jak lilia, deszcz jak wino upija, idąc wami słyszę, jak mija szalony XX wiek. W dali, na wzgórzu przystanę, gdzie miasto zaczarowane, wy płyniecie tam ze mną, piękniejsze od najpiękniejszych rzek. Siostry sny zsyłające, siostry moje, ulice, POEZJE__________ w dzień na szybach ze słońcem, w noc z wiszącym księżycem. W was puszczałem w rynsztokach małe łódki z papieru, o, złote dźwięków szuflady, o, filharmonie szmeru! Któż tak potrafi rzewnie mgłami zasnuć i osnuć? Któż tak do ucha szepnie: „Nie smuć się, bracie, nie smuć". Wiosną ptaszki i listki, latem jest kurz złocisty, jesienią koncert dżdżysty, a zimą wiatr i śnieg; śnieg tak pachnie jak lilia, wiatr jak wino upija, idąc wami słyszę, jak mija szalony XX wiek. (W ten sposób, pojmujecie, mam milion sióstr na świecie, bo w każdym mieście jest moje szczęście: ulice, ulice, ulice.) m ANORMALNY CHIROMANTA Gdzie wzejdzie Gwiazdka? W niebie. Gdzie są dziewczyny? W sklepie. Dziewczyny ciastka sprzedają. W sklepie jest lepiej niż w niebie. Właśnie do sklepu wszedł chiromanta oraz chiromanty cień — i rzecze chiromanta: „Niech da mi panna dwa miliony rurek z kremem". KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI______ „Przepraszam pana! Bez głupich żartów! Ile żąda dobrodziej?" „Cztery miliony, a zresztą — nie warto". I tak jak wszedł, wychodzi. IV STRASZNE SKUTKI PIJAŃSTWA Ulicą jedzie dorożka, dorożkarz jest wlany troszkę, w dodatku śpiewa ten nicpoń: „Nie przesadzajmy z prohibicją... Nie przesadzajmy... tararara..." Więc wnet spotyka go kara: naglą śmiercią umiera na koźle. Dobrze ci tak, stary ośle. Koń łeb odwraca. Przez smutne oko patrzy — o, dolo gorzka! i mówi: „Jeszcze jeden dorożkarz odszedł nie wiadomo dokąd". I lekarz stwierdza. I dzwonią z dziennika. A śnieg tańczy walczyka. V 80 STRAŻAKÓW 11 (JEDNO) BLUŹNIERSTWO Inną ulicą z wielkim wysiłkiem tirli-bum-tiritomba idą strażacy i tak przez pomyłkę grają na pożyczonych trąbach: JESTEM DZIŚ TAKI SENTYMENTALNY, ŻE MÓGŁBYM SPRZEDAWAĆ ŁZY. ADRESIK: HOTEL „FENOMENALNY" POKÓJ NR 303. I śnieg pada przez pomyłkę. I topnieje na jezdni. POEZJE___________ I wiatr wieje przez pomyłkę. A inaczej było w przepowiedni. Bo miało być słońce we dnie i lekkie mgiełki z rana. Oto są przepowiednie świętego Korbiniana! A tutaj śnieg monstrualny i pada, i pada, i... JESTEM DZIŚ TAKI SENTYMENTALNY, ŻE MÓGŁBYM SPRZEDAWAĆ ŁZY. VI ZAMIEĆ Zamieć, zamieć na bożym świecie, na całym świecie zamieć. Śnieg, powiadacie? A cóż wy wiecie, co to jest zamieć? Strach? A cóż wy możecie poradzić na taki strach? Na śnieżnej chmurze jak na białym byku sadzi tłusty Sebastian Bach. Liryka, muzyka coraz to wyższa, do nieba by się szło, właśnie tak, gdym Bacha w zamieć słyszał w Paryżu w PALAIS CHAILLOT: Organy w chmury, w chmurach cherubin chmurom krzyczący: „Grajcie". Wszystko, coś stracił, wszystko, coś zgubił, w Bachu, bracie, odnajdziesz. VII POWRÓT A podobno jest gdzieś ulica (lecz jak tam dojść? którędy?), KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI ulica zdradzonego dzieciństwa, ulica Wielkiej Kolędy. Na ulicy tej taki znajomy w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie, stoi dom jak inne domy, dom, w którym żeś się urodził. Ten sam stróż stoi przy bramie. Przed bramą ten sam kamień. Pyta stróż: „Gdzieś pan był tyle lat?" „Wędrowałem przez głupi świat". Więc na górę szybko po schodach. Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda. Przy niej ojciec z czarnymi wąsami. I dziadkowie. Wszyscy ci sami. I brat, co miał okarynę. Potem umarł na szkarlatynę. Właśnie ojciec kiwa na matkę, że już wzeszła Gwiazda na niebie, że czas się dzielić opłatkiem, więc wszyscy podchodzą do siebie i serca drżą uroczyście jak na drzewie przy liściach liście. Jest cicho. Choinka płonie. Na szczycie cherubin fruwa. Na oknach pelargonie, blask świeczek złotem zasnuwa, a z kąta, z ust brata, płynie kolęda na okarynie: LULAJŻE, JEZUNIU, MOJA PEREŁKO, LULAJŻE, JEZUNIU, ME PIEŚCIDEŁKO. 1947 POEZJE___________ UST NOWOROCZNY DO LUDZI Z WIOSEK I Z MAŁYCH MIAST 189 Inspektorowi oświatowemu Teodorowi Filipczukowi ze Starogardu Moi drodzy, ja dobrze wiem, jak to jest u was: Przemija dzień i nowy dzień mgłą się zasnuwa, a gdy zasnuje się, noc znów schodzi do sieni — i dłubie z nudów senny nów w szparach okiennic — i tak jest mało lepszych chwil: nudno i krzywo — chyba że tam, gdzie świeci szyld: WÓDKA i PIWO. A w wielkich miastach ajajaj! sława i słońce, bez przerwy Szopen, Bach i Haydn, bez końca koncert; pianista pierze bieliznę swą w chemicznej pralni i wszyscy tacy śliczni są i kulturalni. A u was deską zabity świat, głuchy i niemy. To nic. Za rok, za parę lat odbijemy. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Kultura to nie żaden cud, lecz zwykła świeczka, to tych spod serca parę nut, ludzkość serdeczna. Że trudno? Hm. To nic. To nic. Grunt to nadzieja. Więc zamiast znaczka na ten list serce naklejam. 1947 GRÓB KRASICKIEGO Co wieczór Wenus nad tym wzgórkiem błyska i muska kwiaty, w których się kochał śpiewający biskup, tłumacz Lukiana z Samosaty; obok tarnina wróblom na uciechę, w tarninie chmury białe — i mówią chmury: „On w kraj spadał śmiechem jak Zeus złotym deszczem w Danae; ale mu wlazła śmierć w wesołe oczy, zielone jak ta mogiła, to nic, nie cały umarł; zaraz w nocy Wenus się nad nim zapaliła, wdzięcznie okrągła. Swymi promieniami grób srebrzy po wieki wieków. A to są cienie: To grożą pięściami upiory urażonych mnichów". 1948 POEZJE________________ DZIECKO ŻYDOWSKIE Widziałem taki balkon, w kwietniu, w słońcu, w takim słońcu, że aż się oczy mrużą; gdy wiatry z pól zbyt pełne woni są; gdy ptaków i kwiatów jest tak dużo. Na tym balkonie, kiedy nań blask naszedł i wszystkie wonie jak miotłą przepłoszył, jeden posępny cień został jednakże i miał zielone oczy. Była to dziewuszka, której dzieje opisać można by w niejednym tomie. Jej teraz dobrze jest. Lecz jeszcze się nie śmieje. I często krzyczy nocą od złych wspomnień. Żydowskie dziecko. Kwiat, co rósł w sekrecie. Świerszczyk ukryty w szparze. A rodzice i stara babka, wszystko padło w getcie, oświetlone ogniem i księżycem. Dzisiaj jest dobrze, prawda, moje dziecko? Kwiaty znów pachną. Gwiazdy znów migocą. Ale ja także znam kolczasty drut i noc niemiecką i czasem też krzyczę nocą. 1948 LIRYKA Śmierć? Proszę bardzo. Ale dużo dam za to, żeby chodzić po mieście KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI bez kłopotów nareszcie i nucić „Walc piętnasty" Brahmsa pod oknami, gdzie cynerarie piosnkę skandują rzewną, oświetlone światłem od wewnątrz, cynerarie jak halucynacje, którymi (halucynacjami) wewnętrzna ciemność południa powoli się zaludnia, gdy się człowiek zagapi — jakby nie można było wreszcie bez krzywych linii życia ułożyć miło, po prostu, tak jak inni. A podobno świat już zielony, kobiety pieką ciasta i łamią dziobami wrony gałązki na nowe gniazda. 1948 LEOPOLD STAFF Mistrza widziałem w Krakowie, gdy się zmierzchały gołębie,) dzwony, chmury i szyldy, lekki był krok Leopolda, który jak zwykły śmiertelnik, niosąc gałązkę jaśminu, wracał znad Wisły do domu, Apollo polskiej poezji. 1948 POEZJE______________ REQUIEM? Ten tytuł jest fałszywy: Umarli krzyczą do nas: „My nie zaśniemy spokojnie, gdy walka jest nie skończona, my nie możemy zasnąć, nas nie chce przyjąć Acheron, bo walka jest nie skończona, bo w pół drogi jesteście dopiero. Nocą, która nam sprzyja, gdy księżyc mózg wam omami, wypływamy spod ziemi jak ryby i jak ryby suniemy za wami po piętach, do domostw, w sumienia, w sam ból, w sam środek, w sam korzeń; i szumi wysoko śmierć, jak bór, jak wiatr i jak morze. My kołdry wam z brzuchów zrzucimy i wyrzucimy na chodnik, my w oczy wam, bracia, spluniemy, gdy nie będziecie nas godni; my mór na dzieci spuścimy i trwogę jak deszcz po świecie, jeżeli się załamiecie, jeżeli nas zawiedziecie. Europejczycy, słuchajcie, słuchajcie głosu Warszawy: dziś nie ma miejsca dla chwiejnych i nie ma życia dla słabych. Walka o pokój jest twarda. Laur dla tych, co się uparli. Spójrzcie! aż ziemia się wzdyma, tak krzyczą spod ziemi umarli. A my ciągle jesteśmy z wami, my przy was, my w was, my za was. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI A w niebie świecą dwie gwiazdy: Stalingrad i Warszawa. * Nam nie potrzeba kadzideł, symfonii i requiemów, nie czas dziś jeszcze na to, siły dajcie światu żywemu. Przyjdzie dzień, gdy jak iskra wieczna radość przez glob przebiegnie: żywym na odpoczynek, umarłym na Wielkie Requiem". 1948 EPISTOŁA DO ZAKOCHANYCH Do was dziś należy cały świat, na trzy księżyce klnę się, moi drodzy — o, świerszcz na moście kwili, a ten wiatr oddech wasz z oddechem łączy nocy. Tyle gwiazd zaczęło swe spadanie! Jak mały bąk zza węgła sierpień patrzy. Rzućcie kwiat, choćby najmniejszy, dla niej. Rzućcie kwiat, ta noc dziś dla was tańczy. 1948 NA ŚMIERĆ ESTERINY DEPORTOWANEJ PRZEZ HITLEROWCÓW WENECJANKI Po twych warkoczach mógłbym wejść do nieba i nagle co? Zasłona. POEZJE Serce uciekło d jak mysz czerwona, nawet nie rzekło „przebacz". Po cóż mi było ciułać moją wiedzę? Szarpię cię: — Powiedz, po co? — Świeczka dogasa. Brzask blisko. Siedzę nad trupem twoim nocą. Bo wskrzesić cię nie mogę. Rozumiesz? Cień padł na twą urodę. Nawet wody nie chcesz. Nie rozumiesz. Z ciemnych rzek czerpiesz wodę. Już gdzie indziej twoje oko błyska błyskawicą szmaragdową, kiedy idziesz przez podziemne grzęzawiska, a trzciny szumią za tobą. A tu za oknem bór jak udręka wciąż rosnąca, komu potrzebna? I ptaki stoją na sękach, nieruchome, głupie, jak z drewna. Jeśli kiedy spotkam twoją matkę, powiem, żem cię pogrzebał — że nosiłaś uczesanie gładkie i warkocze, co sfrunęły z nieba; że rzuciłem raz kwiat konwalii do twych stóp wąskich i bosych — żeśmy, gnój ładując, rozprawiali o Pietrzynce, pajacyku długonosym. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH m Ty się, lesie, ze mną pogrąż w rozpacz, ty, dębino, brzezino, buczyno — dziuro w bucie, ty się także rozpłacz nad umarłą, nad piękną Esteriną! Ptaszki szklane, drewniane jelenie, fajansowe, skrzydlate zające, pomagajcież mi rzucać ziemię, wstrętną ziemię na usta pachnące. Dzień nadchodzi. Deszcz konary obmył. Rzeka bólu płynie i bełkocze. Nuże, braciszkowie, zakopmy ręce, usta, oczy i warkocze. 1948 •WENUS Tobie grają wszystkie instrumenty, ciebie wiatr na ziemię z nieba przeniósł i ku oczom twym po ścieżkach krętych idę w dzień i w noc, o pani Wenus. Tłumacząca wszystkie sny w sennikach, sekret wszystkich spotkań i zaręczyn, wszędzie jesteś: w kwiatach i w świecznikach, palcem tkniesz: i tańczy świat, i dźwięczy. Żonie POEZJE Po jarmarkach, zadymionych placach też przechodzisz, śmiejąc się i kwitnąc, ciągle cień twój odchodzi i wraca, w ręku chustkę trzymając błękitną. Nawet ślepcy widzą cię nocami, głusi słyszą, chorzy wznoszą głowy, kiedy lekko stąpasz ulicami, gdy sprowadza cię wiatr południowy. Każdą ranę palec twój zabliźni, każda sprawa będzie rozwikłana. Z krzykiem biegną ku tobie mężczyźni wylać gorzkie łzy na twych kolanach. Świece im zapalasz. Przez ogrody wiedziesz ich, gdy śpią, nad złote rzeki i codzienne, takie ciężkie schody jakże im się znów wydają lekkie! Wszystko zmienia się na twoje przyjście, kiedy pierścień twój zaświeci nocą: ptaki budzą się. I szumią liście. I na niebie srebrne gwiazdy wschodzą. Więc dla ciebie, Wenus, tron w szkarłatach, rzeźba, wiersz, gramofonowa płyta i ten dźwięk na wszystkich mostach świata zakochanych, siedmiostrunnych gitar. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI To dla ciebie, Wenus, na twą chwałę pory roku idą rząd za rzędem: wiosen szum, zim plecy białe, letnie góry i trąbki jesienne. 10 Bo ty jesteś ta, która w nas mieszka i prowadzi nas jak marsz weselny; bo ty jesteś śpiewająca ścieżka, krzyk ostatni i zachwyt śmiertelny. 1948 JEŚli KATEDRA...] Jeśli katedra Notre Dame mnie oszałamia, gdy ją oglądam w nocy, to stokroć bardziej drżę, gdy mam zamiar kobiet wyśpiewać oczy. Porty naszych pragnień rozlicznych, miliony sukien, które szeleszczą — umęczeni w wędrówkach ulicznych zawsze do was wracamy w porze deszczu. Drzewa bogate w szum albo łąka, lub pastwisko spragnionym koniom — jakże miło w was się zabłąkać, słuchać, jak wasze kolczyki dzwonią. Na waszą wieczystą chwałę niech ten wiersz jak kandelabr świeci. Śpiewam wasze uda ociężałe i zęby, i zausznice z miedzi. 1948 ______POEZJE_______ ELEGIA Coraz bardziej wszystko mnie boli, już mi szkodzi nawet i ser; siedmioma szpadami melancholii przebity jestem jak Apollinaire. Głowa od rana puchnie jak bania, cóż za pożytek z takich bań? Kiedyś... wciąż... panie. A dziś się słaniam na nogach nocą, proszę pań. Bo spać nie mogę. Ha. Ktoś stuka kościstym palcem do mych drzwi. Już wiem. Poznaję: to kostucha: — W taniec — powiada — pójdź, K. I. No cóż, przyjmuję jej ofertę, choć tak w piżamie to faux-pas. I już mnie ciągnie ta dama przez wertep, gdzie deszcz i noc, i wiatr, i mgła. Gdzieś pod latarnią w wietrzną zamieć kostucha nagle w płacz i krzyk: — Skąd ma pan siedem dziur w piżamie? Wygląda pan jak siódemka pik. — Właśnie — powiadam — to mnie boli, moja kochana, czyli ma chere: Siedmioma szpadami melancholii przebiłem się jak Apollinaire. 1948 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSki DZIECKO SIĘ RODZI Głodne uszy toną w radościach, jakich nie znał Bach ani jeden — bo jest szum na superwysokościach, jakby z nieba nr 7. Ale jeszcze wyżej: nad tym szumem, nad tym niebem świecącym modro, nad wieżami i kopułami, twoich oczu najwyższa mądrość. Czego tknę: lichtarza czy drzewa, wszystko mówi: —Jak instrument gram. Jest dźwięczniejsza niż „Boska komedia", jest piękniejsza niż paryska Notre Damę ta noc jak morze muzyki, ta noc o złotych ramionach, ta noc pod oknami kliniki, ta noc, gdy rodziła moja żona. III U sufitu tyle skrzypiec! Wielki Boże, skąd skrzypce pod moją strzechę? Nie śpię. I śpiewam. I jest mi tak dobrze, jakbym był pozłacanym orzechem. Ciekawe: dziewczyna czy chłopiec? powiedzcie, skrzypce czterostrunne! Wstanę, pójdę. Z radości się utopię. Bo przecież i tak nie umrę. POEZJE__________ IV Księżyc z nieba jak wańka-wstańka, a tu dzikie wino przez mur — i pędzą chmury — i z cygańska podzwania uprząż chmur; ech wy, chmury, zady bijące ogniem w gwariiwość rzeczki — chmury dzwoniące, chmury jak koncert, dzwoneczki — dla córeczki. V Cytuję kolegę Rimbauda, cytowanie to rzecz niezdrożna: ,J'ai tendu des guirlandes de fenetre a fenetre; des chames d'or de 1'etoile; a 1'ćtoile; et je danse". . Lepiej nie można. VI O, dajcie mi te małe skrzypce, może na skrzypcach wygram wiatr i pochyłą ulicę, i noc, co taka niezwykła. Uwzględnijcie mizerne granie, a nie bijcie, gdy wezmę źle jaki ton na strunie baraniej, na g, d, a czy e. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSki Na moście stoję. Przez liście światło na smyk się sypie. Słuchajcie: to córka nuci w czarodziejskim pudełku skrzypiec: „baba" i „tata", i „mama", i „bobo" — i nagle krzyk — o, skrzypko zwariowana! o, zwariowany smyk! vn Wiatr podkręca wąsy dorożkarzom, dorożkarze śmieją się przez sen, a latarnie gazowe marzą, o czym marzą? a czy ja wiem. Na szyldzie przez wiatr pogiętym, dzierżąc w mordzie jajko na twardo, pochrapuje łeb świni, ścięty toporami spiętymi kokardą; a w bok od skośnego daszka, niepotrzebna i nostalgiczna, jedna jedyna gwiazdka, sierotka astronomiczna. VIII Eech, muzyka, muzyka, muzyka, spod smyka zielony kurz, lecą gwiazdy zielone spod smyka, damy karo, bukiety róż. Ulica jak kwinta napięta, z latarniami wzdłuż, cieniami wszerz - POEZJE________________ i radość na firmamentach spadająca w usta jak deszcz. Dach śpiewa. Dom śpiewa. Kot wstaje i na młynku do kawy gra. A płomyk przed świętym Mikołajem jak szczerozłota łza. DC Księżyc stanął przy drugim piętrze, taki młody, taki zaręczynowy! i w srebrzystym powietrzu dźwięczy przed twą szybą, w pobliżu twej głowy. Wiem: w tej chwili twe loki kare rozsypały się jak winogrona — i ty również, patrząc na zegarek, myślisz: chłopczyk czy dziewczynka wytęskniona? Na obrączkę patrzysz: W niej są blaski jak latarnie, co wiodą do celu. I wspominasz wietrzny most warszawski i mój czarny, komiczny kapelusz — i te pocałunki, oczywiście — i spacery, spacery do rana — i znów piszę jak w pierwszym liście: „Chwała ci, dziewczyno ukochana!" A tu burza kwiatów na parapecie z czerwonych goździków strzela. I pomyśleć, że to pierwszy kwiecień! I pomyśleć, że to niedziela. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI X Słońce wschodzi, głaszcze powietrze. Dziecko się rodzi. Szumi deszcz. Kwiat otwiera oczy w ogrodzie. Zorza wieże złotem okleja. Ptak ptaka strofuje w gnieździe. Gwiazda dzień dobry mówi gwieździe. Dziecko się rodzi. Dziecko się rodzi. Nasze dziecko się rodzi. Nadzieja. 1948 TAMARA CHANUM Jeszcze mi dzisiaj gwiazdą po nocach zza chmur snu błyska dłoń twoja wąska, twarz twoja złota i bizantyjska. Głos twój? Wodotrysk orzeźwiający, dzwonki i dzwony; to woda mówi; to śmieszny koncert ptaków zielonych. Warkocze? Księżyc wstrzymują w biegu: z rąk leci lira. Za jeden warkocz setkę sonetów — i to Szekspira. 1948 POEZJE WESOŁA GWIAZDKA Zakochani idziemy pod rękę pod światłem Wielkiego Wozu. A pamiętasz czarną udrękę, gdy listy pisałem z obozu? W snach jedynie widziałem wtedy twoje oczy, Wisłę i most — o, dni pełne strachu i biedy, o, Kriegsgefangenenpost. Tyle lat zmarnowanych w udręce — jak dwie siostry: groza i nuda. Księżyc wisiał jak srebrne serce na niemieckich kolczastych drutach; rzekę bólu do dna wtedym pojął i płynęły noce i dni z widłami w niemieckim gnoju lub na pryczach w Strafkompanie. A dzisiaj przynosi noc nam pocałunki i winogrona i szumi jak wieczna wiosna flaga, flaga biało-czerwona... I znów ta uliczka pochyła, i tych klonów pod śniegiem rząd. Wesołych Świąt, moja miła. Miła moja! „Wesołych Świąt"! Poznań, Nowy Ratusz, grudzień 1948 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI______ KTO WYMYŚLIŁ CHOINKI? Moje kochane dzieci, był taki czas na świecie, że wcale nie było choinek, ani jednej, i dzięcioł wyrywał sobie piórka z rozpaczy, i płakała wiewiórka, co ma ogonek jak dymiący kominek. Ciężkie to były czasy niepospolicie, bo cóż to, proszę was, za życie na święta bez choinki, czyste kpinki. Więc kiedy nadchodziły święta, dzieci w domu, a w lesie hałasowały zwierzęta: — My chcemy, żeby natychmiast były choinki! Ale nikt się tym nie interesował, aż wreszcie powiedziała mądra sowa: — Tak dalej być nie może, obywatele. Ja z sowami innymi trzema zrobię bunt, bo choinek jak nie ma, tak nie ma, tylko mak i suszone morele. I rzeczywiście: jak przychodziła Gwiazdka, nic nigdzie nie tonęło w blaskach, był to widok nader niemiły; i nikt nie myślał o zielonej świeczce, i ciemno było, proszę was, jak w beczce, przez to, że się nigdzie choinki nie świeciły. Ale w chatce na nóżkach sowich mieszkał pewien tajemniczy człowiek, który miał złote książki i zielone pióro. I jak nie krzyknie ten dobry człowiek: — Poczekajcie chwilkę, ja zaraz zrobię, że nigdzie nie będzie ponuro. POEZJE____________ No i popatrzcie: od jednego słowa świerki strzelają, gdzie była dąbrowa, choinki nareszcie będą. Bo ma poeta słowa tajemnicze, którymi może spełnić każde z życzeń. (A ten człowiek był właśnie poetą): To on nauczył, jak się świeczki toczy, jak się z guzików robi skrzatom oczy, on, namówiony przeze mnie; i jak się robi z papieru malutkie okręty, i to on ułożył te wszystkie kolędy, które śpiewać jest tak przyjemnie. To on, moi srebrni, moi złoci, zawsze jest pełen dobroci, w nim jest ta pogoda i nadzieja; to on nauczył, jak zawieszać zimne ognie, i on te świeczki odbija w oknie, że okno jest jak okulary czarodzieja. Więc już teraz, chłopcy i dziewczynki, czy wiecie, kto wymyślił choinki? czy już teraz każde dziecko wie to? Chórem dzieci: To TEN ODWAŻNY, DOBRY CZŁOWIEK, CO MIESZKA W CHATCE NA NÓŻKACH SOWICH, CO GO LUDZIE PRZEZYWAJĄ POETĄ. Więc gdy śnieg na święta zatańczy, pomyśl, proszę, najukochańszy, o tym panu, co układa rymy, prześlij mu życzenia na listku konwalii, a myśmy już mu telegram wysłali, bo my wszyscy bardzo go lubimy. 1948 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI____ TRĄBKI ŚWIĄTECZNEJ POCZTY Już dzisiaj który to raz pędzi poczta przez las! Cóż, nie dziwota, przed każdą Gwiazdką pękają banie z manią pisarską: Jacek, co pióra nie bierze w ręce, nagle napisał listów dziewięćset. Pisze Alojzy, Funia i Mania. Rośnie gwiazdkowa źyczeniomania. Wczoraj w Krakowie na placu Kingi listy wypchnęły denko od skrzynki, bo tyle listów, któż by to zniósł — O! znów pocztowy wóz: jeszcze ten mostek, jeszcze ta rzeczka i wjedzie poczta w mury miasteczka, śnieg przed pocztą biegnie jak zając, trąbki pocztowe gromko grają: Listy, paczki stamtąd i stąd! WSZYSTKIM WESOŁYCH ŚWIĄT! A tu w urzędzie cztery okienka, w każdym okienku piękna panienka. Ja, proszę pani, chciałbym do żony wysłać ekspresem list polecony: („...również, Marysiu, w pobieżnym skrócie donoszę, że nam kanarek uciekł, a złote rybki zdechły w ogóle, zamęt szalony. Całuję czule...") A tu telegram od pana Anzelma, żeby pieniądze wysupłał, szelma, a tu paczuszka, w niej korniszony, dziadziuś na pewno będzie wzruszony, bo, proszę pani, dobrze, gdy w święta wnuczuś o dziadku swoim pamięta, chyba korniszon mu nie zaszkodzi, telegram — Szczecin, paczka do Łodzi, POEZJE pani wygląda jak anioł blond, DO WIDZENIA! WESOŁYCH ŚWIĄT! W nocy, w południe, w wieczór i z rana poczta haruje niezmordowana, praca dzienna i warta nocna, poczta, panowie! poczta! poczta! Słupy przy szosie, druty przy świerkach, jedzie samochód, pędzi telegram, na bok, zające! z drogi, wrony! Feluś, gazu! List polecony! I dla cywilów, i dla armii, i do Wrocławia, i do Warmii, do Szczebrzeszyna, do Szczecina leci i świeci dobra nowina; pobłyskują jak kwiaty z łąki z czapek pocztowców złote trąbki. Poczta! Poczta! Morze i ląd. WSZYSTKIM WESOŁYCH ŚWIĄT! Tymczasem w jednych domach stroją pianina, w innych ciotki placki stawiają równym szeregiem, a na dworze hu! hu! diabelska mieszanina, 24 miliardy płatków śniegowych (słownie: wiatr zmieszany ze śniegiem). Przez wiatr i śnieg listonosz brnie, z listem, z depeszą, z inwalidzką rentą. I tak całe życie. Przez całe dnie. Jak wiewiórka. Z piętra na piętro. Właściwie tylko zmienia się tło: po wsiach koguty, w miastach neony. I znowu paczka, dopłata: sto — i znowu ekspres polecony. Bo pocztą możesz wysłać, co chcesz: serce, buty i wiersz: Gdy mi kiedyś serduszko pęknie, wspomnijcie mnie czasem pięknie, że był taki facet księżycowy. MOJE PIÓRO WRZUĆCIE DO WISŁY, MOJE CIAŁO NA CZTERY WIATRY, MOJE SERCE DO SKRZYNKI POCZTOWEJ. 1948 Już kocham cię tyle lat Już kocham cię tyle lat na przemian w smutku i w śpiewie. Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Może to jest już osiem lat, a może dziewięć, nie wiem. Splątało się. Zmierzchło. Gdzie ty, a gdzie ja, już nie wiem i myślę wpół drogi, że tyś jest ten upór i walka co dnia, a ja — to twe rzęsy i loki. 1948 SATYRA NA BOŻĄ KRÓWKĘ Po cholerę toto żyje? Trudno powiedzieć, czy ma szyję, a bez szyi komu się przyda? Pachnie toto jak dno beczki, jakieś nóżki, jakieś kropeczki — ohyda. Człowiek zajęty niesłychanie, a toto, proszę, lezie po ścianie i rozprasza uwagę człowieka; bo człowiek chciałby się skoncentrować, a ot, bożą krówkę obserwować musi, a czas ucieka. POEZJE A secundo, szanowne panie, jakim prawem w zimie na ścianie?! Co innego latem, gdy kwitnie ogórek! Bo latem to co innego: każdy owad może tentego i w ogóle. Więc upraszam entomologów, czyli badaczów owadzich nogów, by się na tę sprawę rzucili z szałem. I właśnie dlatego w Szczecinie, gdzie mi czas pracowicie płynie, satyrę na bożą krówkę napisałem. Szczecin, Świetlica Artystyczna, dnia 16 lutego 1949 r. •WIOSNA W SZCZECINIE Pierwsza zieleń na brzozach, a kora taka biała! a srebrzysty wiatr świeci i płynie. Do ciebie, mej miłości — w ręku czerwony goździk — zakochany biegnę po Szczecinie. Ten tramwaj, który dzwoni, i ten goździk czerwony, i ta wilga, co śpiewa tak miło, i te brzozy z tym srebrem — wszystko wzlata jak refren... ile już się tych lat powtórzyło? KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH Pierwszy rok — ciężki rok, drugi rok — długi mrok, a potem jeszcze kilka lat i bomby w miasta. A teraz — widzisz? Szczecin. Polski Szczecin. Nasz Szczecin. I nasza rocznica ślubu. Dziewiętnasta. Chodź: Ulicą Syreny w port pod rękę wejdziemy. Ja już prawie niemłody, siwy nawet. Ale z twych rąk mam, żono, upór, topór i honor, a tyś jest nazwa wszystkich mostów, gwiazd i planet. Słyszysz? To śpiewa wilga. Wytchnienie. Złota chwilka. Któż ją dał? Ci, co o pokój walczą. Przyjaciele. Wiatr brzozom listki trąca. O, dziewczęca, dźwięcząca, bezsenna, wiosenna zieleń!! 1949 O SIERPNIU Stanęły pod mym oknem jak wiejscy muzykanci gwiazdy, zielonooki sierpień po sadzie tańczył. POEZJE Księżycem całowany sad się rozrzewniał, lekki był i cygański taniec sierpnia. Raz złocistość w korze drzew drżała, to cień ją płoszył. Ludzie mrużyli, noc otwierała oczy. Zaciemniły się świerki, nad każdym wzeszła gwiazda, noc jak ty: przytula i rozchmurza; światło zorzy dalekiej jest jak miasto dalekie błyskające gwiazdami od wzgórza. Łzy, co nam z oczu zlecą, ziemi o nas powiedzą, chodźmy w drogę, łzy w drodze obeschną; łzy nie przynoszą ujmy, a my w tę noc wędrujmy roziskrzoną, rozśpiewaną, bezkresną. Trzcina śpi na jeziorze, znieruchomiały zorze i wiatr się uspokoił. Gwiazdy srebrnoramienne, świecą gwiazdy promienne; każda nad świerkiem swoim. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSki III Nastaw czapki: gwiazdy lecą ładnie jak świąteczne cacka pozłacane; nastaw czapki: może która wpadnie i zaniesiesz ją do ukochanej. A gdy skłamią, że jej w domu nie ma lub że chora — różne bujdy takie, gwiazdę rzucisz z powrotem do nieba, no, a czapkę naciśniesz na bakier. IV Szum. Szumi wiatr — odwieczny wiatr, beztroski wiatr, wiatr nieustanny. Ciepły sierpień ogrody rozszerzył, rozmarzył i ogrzał. Szumi wiatr. W szumie wiatru jestem na śmierć zakochany. Jeszcze spróbuję, jeszcze raz, w zieloną noc sierpniową... zielony ptak sierpnia na czarnej wieży nocy przysiadł. Wieża ma okna srebrne, skrzydłami bije sierpień, głową kręci. V Popatrzcie, ileż gwiazd na niebie dzisiaj, a każda dobra jest jak matki uśmiech — POEZJE i szumi wiatr, i polski sierpień skrzy się, i człowiek musi długo marzyć, zanim uśnie. VI Ty mówisz: — Nie chodź tam nocą tą skośną ulicą, pochyłą, po co chodzisz po pochyłej ulicy? A ja na to: —Jesteś głupia dziewczyna. Chodzę, bo mi się wtedy przypomina ulica Towarowa z księżycem nad elektrownią. VII Powróciłem tutaj jak z podróży po ulicach, po zaułkach krętych. Tak, to tu — ten księżyc taki duży. Tak, to tu — ta furtka i sztachety. Wyszła matka z pomarszczoną twarzą, popatrzyła na mnie niewesoło. — Synku, mówi, jakżeś się postarzał. Byłeś sokół, teraz jesteś gołąb. Szczecin, 1949 POLSKIE GWIAZDY Mówię do gwiazd: — Cudowne, nie śpieszcie się, przystańcie. I stanęły pod oknem jak wiejscy muzykanci. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Popatrzały ku sobie, złotą brew zgięła jedna. I zadźwięczał w ogrodzie sierpnia kwartet, pieśń gwiezdna: wsią błysnęło, kogutem, tęczą, polem, obłokiem... Polską wysoką nutę gwiazdy grały wysokie. Posłuchaj tylko: ten szum, to noc tak płynie, szeroka noc, gwiaździsta noc sierpniowa, sierpniowy czas, sierpniowy wiatr w Szczecinie — o, cóż za szczęście w tej godzinie przez okno patrzeć w świat i kochać go od nowa. Gwiazdy rzekły: — Spójrz, jak skrzy się ta noc, więc będzte dzisiaj pieśń o tej nocy jasnej, która ma suknię modrą, a urodę i mądrość z ziemi czerpie; nad nią srebrne obłoki, przed nią zielonooki tańczy sierpień. Przystanęły — w porządku. Muzykanci? To cóż? Gwiazdy zawsze tak w sierpniu, na nowo. Więc podszedłem do okna. W okno bił srebrny kurz i otworzyłem okno na noc sierpniową. I nagle wiatr mi okno szerzej odemknął, i nagle wiatr przeciągnął, nagle ogród zaszumiał... Ta noc się toczy kołem jak fortuna. Ja słyszę ją, ty próżno mówisz: „Uśnij". Choć taka piękna jest, gdy schodzi ku nam, ja wolę bizantyjski blask twoich zausznic. Zasłoń mi noc, próżno się czas zmitręża. Zasłoń mi noc, niech zejdzie sen jak chmura - straszliwy jest urody świata ciężar, nie dla mych rąk, nie dla mojego pióra. Zasłoń mi noc swoją maleńką dłonią... Szczecin, 1949 ROMANCERO O, szalone słowiki, śpiewające broszki, które w tkaninę nocy księżyc wpina, odpina; a ty stoisz jak widziadło, w ręku trzymasz zwierciadło, rozespana, przeklęta dziewczyna. Noc, mówisz, od dwóch godzin jak kokosz gwiazdy rodzi, więc czas spać i kończyć te furie; kos, mówisz, śpi i wilga, sen zmorzył nawet wilka, tylko słowik uparcie pracuje. No to co? — mówię — no to co? To jest maj — mówię — zielone szkło; KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH______ w zielone grają brzozy; w zieleni chodzą muzy; partyturami szeleszczą po niebie. Zazieleniło się wszystko, nawet łodygi listkom, a ty masz we włosach zielony grzebień: a ja mam Horacjusza w zielonej skórze i zielony inkaust: w kałamarzu i w piórze. Kałamarz też zielony, cóż ja na to poradzę! Przecież tyś mi kupiła go w Pradze. Ja kupiłam? Szarlatan! To tyś kupił go, ten majowy kałamarz. Zielone szkło. A teraz widzisz? Inni autorzy twierdzą, że piszesz coraz gorzej. I piją ziółka. I płaczą. To nudne. Opowiedz mi coś. Jestem senna. Księżyc już się nad domek szpaka przeniósł i słychać brzęczenie. Głupia! To tytuł brzęczy. To: ORFEUSZ GRA NA ZIELONYM GRZEBIENIU: Ja, Orfeusz, syn Kalliopy i Eagra, według innych: Apollina i Klio, już nastroiłem grzebień i wam zagram stary szlagier , o sole mio!" ___POEZJE______________219 Bardzo przepraszam, umiem tylko tę piosenkę, słuch straciłem w obozie pod Altengrabowem. Te dźwięki są komiczne. Ale za tym dźwiękiem idą lasy bukowe i latarnie gazowe. W cyrkum też występował, w jednym powiecie lwu głowę wkładałem do pyska. I również jako poeta-komik. I co powiecie, dwie noce w ogonku po bilety stali ludziska. A w waszych wierszach rzadkie jest poezji lato, a szczególniej, gdy w nosie muchy. Ja myślę, moi mili, że poezja jest na to, żeby ludziom dodawać otuchy; by mieli robotnicy, wśród których ja chodzę, drogę otwartą w pokój. I kwiaty przy drodze. A to? To koleżkowie. Oni tam są wśród brzóz. Jeden jest kolejarzem. Drugi, zdaje się, ptakiem". I gdy mówił Orfeusz, cień jego rósł i rósł. I odszedł. Z czapką na bakier. A jeszcze na odchodnym: „Rzućcie kwiat", powiedział, „muzykantowi". I zaśmiał się jak Mozart, na cały sad: „Z kolei przed mikrofonem kolega słowik. A to kolega irys, co nagle zakwitł z boku; ładne? Tak właśnie śpiewa i pachnie świat, gdy kwitnie pokój". 1949 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI MARIENSZTACKIE SZALEŃSTWO To jakaś mania, daję słowo (czyżbym istotnie z byka spadł?), bo każdą nocą księżycową muszę odwiedzić Mariensztat. Żadna mnie siła nie powstrzyma, niechby sam premier! no to co? I jeszcze chwila — już mnie ni ma. Jak ptaszek lecę. OISEAU. Ciotunia płacze i domowi i wszyscy się pytają mnie: — Co pan tam widzi, niech pan powie A ja im odpowiadam, że: MARIENSZTAT TO MOJE NATCHNIENIE, MARIENSZTAT TO DROGIE KAMIENIE, NA MARIENSZTACIE WARSZAWĘ POZNACIE PIĘKNIEJSZĄ NIŻ MARZENIE. Więc kiedy księżyc w czwartej kwadrze w kołysce nieba się przebudzi, na Mariensztacie lubię patrzeć na roześmiane twarze ludzi. Kochane, złote warszawiany, jakimź to polonezem idą! Jak to się tłoczą u fontanny! Ach, cóż za radość! Cóż za widok! POEZJE_________ Inne radości też tu mamy, bo choć nie jestem w kobiet typie, co chwila szepczą do mnie damy: — To chyba śni się. Niech pan szczypie. I nowy zegar się rozlega; wprawdzie ta rzecz mnie trochę dziwi, na diabła wmontowali zegar, gdy tutaj wszyscy są szczęśliwi! A o dwa kroki, tam gdzie zwisła gwiezdną gałęzią noc sierpniowa, majestatycznie jedzie Wisła, ta polskich rzek dyrektorowa. m I tak wśród ślicznych ulic chodzimy w srebrnych blaskach: ja — stary noktambulik, i ona — noc warszawska. I gdy oczy otworzę, dech mi w piersiach zapiera, myślę sobie: a może księżycowa chimera? Ale nie! i o świcie też się urok nie zmniejszy: Mariensztat! Znakomicie! Mariensztat! Najcudniejszy. Mariensztat!! Eech, w tym fachu robota nieustanna: spójrzcie: pałac Pod Blachą! Kierbedź! I Święta Anna! POEZJE KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH Więc ogłaszam: W TO LATO AUTOR W NOCNE GODZINY Z POWODU MARIENSZTATU W INNYCH SPRAWACH NIECZYNNY. 1949 WYCIECZKA DO ŚWIDRA W POCIĄGU Przepraszam, pan wychodzi? Czy ten wiatr panu szkodzi? Nie, mnie szkodzą tylko rzeczy mączne. Czy pan jedzie do Świdra? Bo ja jadę do Świdra. Pan pozwoli, naczelnik Bączek. Pan czytał? Wioch Bambino w kuble La Manche przepłynął. A co to, przepraszam? To cytra. Widzi pan... pewna pani lubi mój ton, więc ja dla niej zawsze z cytrą jeżdżę do Świdra. Gdzie pan mieszka? Na Bema. A popielniczek nie ma. O! wypalił pan sobie dziurkę. To plamka, to się wytrze. Chce pan, zagram na cytrze „SCHOWAŁ SIĘ KSIĘŻYC ZA CHMURKĘ": Schował się księżyc za chmurkę, (PIKI KARO TREFL) pisze za chmurką laurkę. (PIKI KARO TREFl) Pisze laurkę dla Niny, (PIKI KARO TREFL) bo jutro jej imieniny. (PIKI KARO TREFL) WAGONOWI MUZYKANCI: IMIENINY PANNY NINY, dziś noc całą nie usnę. Dary chmurą, złote pióro, a tu pierścień z turkusem; a tu obraz, a tu posąg, a w koszyczku piesek śpi. Listonosze listy niosą i dzwonią do drzwi. Imieniny panny Niny! Świat się kończy i trzęsie! Koci koncert od godziny, że sto lat i w tym sensie. Temistokles, stary cynik, co go czasem męczył hyś, uciekłby spod Salaminy, gdyby wiedział, że to dziś. Bo ty masz urodę Fryny, ze skrzypcami, gdyby mógł, POEZJE KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI psem by leżał w imieniny Paganini u twych nóg. Pędzi pociąg, dzwonią szyny, jak pianino dźwięczy wiatr: IMIENINY PANNY NINY i tak dalej... WARIAT W GUMOWYM PÓŁKOSZUIKU: Dlaczego i tak dalej? Ja proszę bis. MUZYKANCI: „Piosenka o braciach Rójek". Oklaski MUZYKANCI: Chwile wolne nad „Przekrojem" ja spędzam w dezabilu, tam piszą bracia Rójek, lecz nie wiadomo, ilu; podobno to opoje, a jeden, mówią, mnich — a ja się nie boję, ja się nie boję, ja się nie boję ich. JA SIĘ NIE BOJĘ BRACI RÓJEK, no bo jak się braci bać? Ja w drodze im nie stoję, a dlaczego miałbym stać? Ten kosz to wszystko moje, mam dwie koszule w nim. Ja się nie boję braci Rójek. RYM. CYM. CYM. Potworna cały Szczecin historia poruszyła: jedna pani miała dzieci, ŚUmakowska Ludmiła. Niewątpliwie z braćmi Rójek, bo ten główny zaraz znikł — a ja się nie boję, ja się nie boję, ja się nie boję ich. JA SIĘ NIE BOJĘ BRACI RÓJEK, no bo jak się braci bać? Ja w drodze im nie stoję, a dlaczego miałbym stać? Ten kosz to wszystko moje, mam dwie koszule w nim. Ja się nie boję braci Rójek. RYM. CYM. CYM. Czasem sny nas męczą straszne, aż człowiek się poci i krzyczy, i na szafce przewraca kompocik. To śnią się bracia Rójek, co drugi jest jak byk — a ja się nie boję, ja się nie boję, 15-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI ja się nie boję ich. JA SIĘ NIE BOJĘ BRACI RÓJEK, no bo jak się braci bać? Ja w drodze im nie stoję, a dlaczego miałbym stać? Ten kosz to wszystko moje, mam dwie koszule w nim. Ja się nie boję braci Rójek. RYM. CYM. CYM. AUTOR (z towarzyszeniem fletu): Jest willowa miejscowość, nazywa się groźnie Świder, rzeczka tej samej nazwy lśni za willami w tyle; tutaj nocą sierpniową, gdy pod gwiazdami idę, spadają niektóre gwiazdy, ale nie na te wille, spadają bez eksplozji na biedną głowę moją, a wille w stylu groźnym tak jak stały, tak stoją — dzień i noc; i znów nocą nikły blask je oświetla; cóż im „Concerto grosso" Fryderyka Jerzego Haendla! POEZJE Te wille, jak wójt podaje, są w stylu „świdermajer". WILLE W ŚWIDRZE One stoją wśród sosen jak upiory w przedpieklu i mówią smutnym głosem o radościach FIN DE SIECLE'U; wzięte z ryciny żywcem: „ŚWIĄTYNIA BOGINI KAU" też z drzewa są, jak skrzypce, na których walce grali. Dzisiaj noc taka ładna! Księżyc chodzi z gitarą. Szulerzy na werandach krzyczą „kiery" i „karo". Tak zwana pani Luna w króla pik patrzy chytrze. Przegrała. Noc jak fortuna kołem toczy się w Świdrze. WIELKA SCENA BALKONOWA (w wykonaniu Alojzego Gżegżótki) Szkoda tylko, że tu nie ma kwiaciarni... a jeśli są, to daleko, bobym stanął pod tym balkonem, koło latarni, z różą, w charakterze zakochanego; KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSki na balkon, promieniejąc, wyszłaby wróżka tłusta, a ja bym zaśpiewał: — Dulcynejo, tu Alojzy. Daj mi twe usta; ty sekrety znasz chiromancji, ja zastrzyki robię z arszeniku. O, skocz w ramiona me i na dancing pojedziemy, i zginiemy w walczyku. Zawiruje nam świat aż do rana, złotych chwil nam nikt nie ukradnie. Ty mi z ręki powróżysz, kochana, ja ci zastrzyk zrobię bezpłatnie. I znów walczyk, walczyk szalony, i znów lody i woda sodowa — aż na drucie pogasną lampiony, aż się schowa w oczy twe noc... SEN LODZIARZA (scena baletowa) Zmęczony, zlany potem zasnął lodziarz pod dworcem. I przyszedł do niego Szopen, i kupił dużą porcję. Dziwny facet. Na pewno takiego nie było w Świdrze. Rzucił monetę srebrną i w dal odchodził w cylindrze. POEZJE Lecz roześmiał się na zakręcie i powiedział do mnie: — Mój złoty, od jutra wciąż lato będzie i LODY, PANOWIE, LODY! AUTOR (solo z towarzyszeniem bębnów}. Gwiazdy jak muzykanci. Sierpień jak ptak zielony. Gwiazdy grają. Wiatr tańczy. A sierpień pióra roni. Noc wciąż w górę wyrasta — srebrnookienna wieża. Sierpień na wieży stanął, takt skrzydłami odmierza. Między sosnami cienie to się zjawią, to znikną. Ścieżką dumny młodzieniec jedzie na motocyklu. Księżyc jak marionetka wyszedł zza chmur kurtyny. Śpią dziewczyny w hamakach. Bardzo ładne dziewczyny. Nagle świerszcz w szparze cegły walca zagrał. I zamilkł. Dziewczyny w hamakach drgnęły. Mówią przez sen wierszami. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH W chatce zarosłej zielskiem, nad którą świetlik lata, akordeon podmiejski opłakuje śmierć lata. Muzyka pełna treści na bolesnym półtonie. Cały Świder się mieści w tej grze na akordeonie: wózki z dziećmi, dzięcioły, brzoza rosnąca krzywo, rzeczka i niewidomy, co pił na stacji piwo; i ten dom z dachem ostrym, co się w malinach chowa — i ten cień... jakby „Trzy siostry" Antoniego Czechowa. FINAŁ (w wykonaniu całego zespołu) Gdyś jest smutny, mój złoty, gdy cię męczą kłopoty, zapamiętaj to słowo z sześciu liter: Świder — na złe kompleksy, na artretyzm, eklektyzm, na miłość, na samotność — Świder. POEZJE Tutaj, złoty kolego, możesz czytać Heinego, jakaś prozę albo „BUCH DER LIEDER". Niewysoko. Nie za nisko. Fenomenalne letnisko. ŚWIDER. Powtarzam: ŚWIDER. 1949 DYTYRAMB NA CZEŚĆ POKOJU Toś ty słońce tchnął w lutnię mą, że słońcem błyska! Dzięki tobie spokojnie śpią dzieci w kołyskach. To w tobie jak w żyznym cieple świat się zieleni. Dzięki tobie kupują meble narzeczeni. Dzięki tobie w seminariach uczą się studenci wytrwali. Dzięki tobie spokojnie na koźle dorożkarz fajkę pali. Dzięki tobie na kolanach babki mruczy malutki kotek. Szafarzu myśli pogodnych jak kwiatki, opiekunie bibliotek! KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Nie trwóż się, twym oliwnym listkom nic nie zrobią wrogowie. Bo talent, praca i wszystko — tobie. Bo serca nasze mężne i czujność w oku. Śpiewam twe imię potężne: POKÓJ. 1949 INWOKACJE DO POEZJI wietrze wolności, Dyscyplino żelazna, Radości poważna, Westchnienie na przystanku tramwajowym, Błysku maszyn, Śpiewie zespołu, Prząśniczko pokoju, Jak Wenus z piany morskiej, tak ty rodząca się z pracy, Tonacjo pór roku, Heblu stolarza, Organizatorko sprawiedliwości i urody, Dla której nie ma tajemnic, Bukiecie polny, Siekiero drwala, Moście nad Wisłą, Kubku wody w skwar, Rękawico w zimie, Okulary staruszek, które życie spędziły w trudzie, Cyfro architektów, Świeco oświecająca stronice „Oniegina", Błyskawico Jowiszowa, z której narodziły się „Ballady i romanse", Nauczycielko ludowych rzeźbiarzy, co rzeźba koguty, POEZJE 233 Źrenico nieustraszona, piosenko dziewcząt z drukami, Tkaczu wytrwały, Wzorze gościnności, Inspiratorko godzin porannych, Która szkicujesz cierpliwie, aż do pełni zamierzonego kształtu, przewodniczko po nieznanym mieście, Dmąca w instrumenty muzyczne na Wyspach Salomona, Ty, która nie zapomnisz nigdy o mogiłach bojowników postępu, O zamęczonych w Oświęcimiu, Kolumno honoru, Nagły śniegu na szosie, Zdziwienie oczu, jakby raptem zapaliła się lampa, Promieniu upadający na kołyskę, Rzeźbiarko chmur, Kwiatku w doniczce, Tragedio życiowa niepowołanych śmiałków, Kluczu złoty do świata humoru, który jest odpoczynkiem po pracy, Fizyczny wysiłku przebudowy, Praco fizyczna, Architekturo forteczna preludiów Jana Sebastiana Bacha, Odsłaniająca nieskończone perspektywy w koncercie fortepianowym C-dur Mozarta, Tworząca szóstą część świata z „V Symfonii" Beethovena, Ballado f-moll, Uporze stalingradzki, Uśmiechu żony, Śpiewie robotników nad morzem, Mżenie światła na grzbietach książek, Liściu klonowy, Cieniu ptaka, Odpowiedzialności wysoka, Oko lotników, Wesoły dymie z komina buchający pod rysującym ołówkiem malca, Domie ludowy, wieżo rozumu, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH Partyturo organowa zimy, jesieni, lata i wiosny, Gardząca tanią sławą, Walcząca o dzieło, Wesoła nowino, Własności socjalistyczna, Śpiewie tego dziecka, które właśnie przebiegło pod moim oknem Chodząca po ziemi, Tutaj, Właśnie tutaj, Maszerująca przez epoki, Przez kontynenty, Do ciebie zawsze wołać będą ludzie. 1949 DZIEWCZYNA Z CENTRALI INSTRUMENTÓW MUZYCZNYCH Przyszedłem, jak się umówiliśmy, rano. Ta pani powiedziała, że jesteś w dziale fortepianów. Spytałem, gdzie te fortepiany, proszę pani. Na pierwszym piętrze, hala numer trzy. Jadę. A ciebie nie ma. A przez szkło szyb tylko rzeka i most z latarniami. Możliwe, że wyszła do działu harf, powiedział woźny, który miał lekki garb, ósme piętro, hala numer dwudziesty drugi. Bukiet rozsypał mi się w windzie, jak pawi ogon. Pukam. Dzwonię. A w dziale harf nikogo. A przez okno Zoo, gdzie huśtały się papugi. Gdy południe wydzwoniły miejskie zegary, szukałem cię w dziale okaryn, potem wśród saksofonów, z koleżankami trzema; POEZJE 235 Potem w dziale bębnów chodziłem od ściany do ściany, potem chciałem cię szukać w dziale fletów zaczarowanych, ale powiedzieli, żebym nie strugał Mozarta i że takiego działu nie ma. O czternastej całkowicie zaplątałem się w muzycznym labiryncie i jeździłem z góry na dół i z dołu do góry. Kwiaty gdzieś przepadły. Woźny mnie dogonił i powiedział, że jesteś w dziale fisharmonii, biurko pod oknem, przez które widać wieżę, wrony i chmury. Zjechałem piętro niżej. W hali siedem fisharmonie stały długim rzędem, fisharmonia za fisharmonią, tylko ciebie ani śladu, ani nisko, ani wysoko, więc stanąłem przy oknie, a przez okno widać było pomnik króla na koniu. A może jak w operze komicznej zapadłaś się pod podłogę? I szukam cię dalej w Centrali Instrumentów Muzycznych, i odnaleźć ciebie nie mogę. GDYBYM MIAŁ JEDENAŚCIE KAPELUSZY Gdybym miał jedenaście kapeluszy, pierwszy schowałbym w szafie, żeby się nie kurzył. Drugi nadałbym przez pocztę w postaci paczki. Trzeci byłby na drobnostki i drobiaźdżki. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Czwartego używałbym wyłącznie do sztuk magicznych et cetera Piąty zamiast klosza, do przykrywania sera. Szósty kapelusz — dlaJadwisi. Siódmy bym powiesił. Niech wisi. Ósmy przerobiłbym na nastrojowy abażurek. W dziewiątym hodowałbym jeża lub coś z zoologii w ogóle. Co do dziesiątego, to jeszcze nie mam pomysłu. A jedenasty kapelusz porwałby mi wiatr nad Wisłą. Bo powiedziała o mnie jedna poetka z Krakowa: „To głowa nie do kapeluszy! To taka posągowa głowa!" 1949 DZIWNY WYPADEK NA ROGU NOWOWIEJSKIEJ Szło ich prawie czterdziestu. Normalnie. Przy niedzieli. I nagle jeden westchnął. I wszyscy przystanęli. Bo ogarnął ich zachwyt, że księżyc świecił niebu. Więc patrzeli nań, jakby sroka patrzała w rebus. Księżyc ma ten styl pracy, no — że wschodzi i świeci. Lecz poeci są tacy. Eech, poeci, poeci. 1949 POEZJE 257 TOAST NA SASKIEJ KĘPIE Kolacja u przyjaciół to miła rzecz, to jakbyś w słońce szedł — głębiej i głębiej — a tym bardziej w Warszawie, gdy za oknem pryska deszcz po wesołej, po zielonej Saskiej Kępie. Mruczy kot. Dzieci w łóżeczkach śpią. A ot Puszkin na półce. Tam georginie. Lichtarz z mosiądzu lśni. Waltornie Mozarta grzmią. A deszcz po szybie płynie jak w kinie. O, bojowniku stary, ty przecież dobrze wiesz, że tym, co razem idą, wszystko sprzyja. Więc jak latarnię wznoszę ten wiersz. • Światłem szerokim. Za przyjaźń! 1949 ŚMIERĆ ANDERSENA MELANCHOLIJNA PORO, OCZU OCZAROWANIE. W SZKARŁACIE, ZŁOCIE STOI LAS PRZY LESIE. A ja, stojąc przy ścianie, patrzę, jak w szyby okienne winkrustowuje się jesień. Osypuje się kasztan. Lato porzuca ziemię jak Tezeusz Ariadnę na wyspie Naxos. Zanim wzejdzie wieczorna gwiazda, musi to być gotowe przed wieczorną gwiazdą; szybko, szybko — gdzie tu koniec, gdzie tu początek? Dyrektor telegrafuje: — Złota rybko, czy mógłby pan nam napisać komedię na piątek? KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Pan wie: trzy akty, problematyka i żeby rzecz miała nogę, i żeby liryka, i żeby dynamika. Oddepeszowałem: „Nie mogę". Nie mogę. Nie mogę, matko. Bo potrzebny jest czas na dojrzewanie. Bo Euterpe, muza, to nie mechaniczny zając, to dąb, co rośnie wolno. To liście, co spadają. EPOKO MELANCHOLIJNA, OCZU OCZAROWANIE! Nie idzie mi dziś robota. Daremnie pluję w garść i co? i jak Boreasz chmury, tak ja drę rękopisy, rzewnie. Zresztą — w porządku. Notatki. A poezja to nie biurko, to marsz, a w marszu się tylko notuje. I na bębnie. m Czas żołędzi miotania, groźna radość poważna, wiślana muza mądra. Euterpe dogląda, purpurę niesie borom, zamyśli się, przystanie. MELANCHOLIJNA PORO! OCZU OCZAROWANIE! IV Odchodzi wczorajszy dzień. cóż, rachunek zrobić wypada. Południe. Patrzymy na siebie jak Bacchus i Ariadna. Za oknem sypie kasztan liść na samochód, POEZJE jak fajerwerk leci liść na spacer. Siwy szofer czyta ze łzą w oku: HANS CHRISTIAN ANDERSEN ZMARŁ w KOPENHADZE. V O, gdybym znał śrubki epok, mógłbym epoki nakręcać jak zegarmistrz zegary z kurantami, wiedziałbym nawet, jakie było niebo, gdy Hans Christian w Kopenhadze zamilkł, a gdy mu lusterko przystawili do umierających ust, na lusterku ukazał się ostatni upiór konia i ostatni elf. Co do naszej epoki, to wiem, że nie jest dla sowizdrzałów, że nowe krzepnie wolno i stare odchodzi pomału — bo są jeszcze ulice z permanentnym księżycem i z poetami w wiankach z róż; dzień tam mija w trwodze mysiej, a nad łóżeczkiem dziecka wisi to, co się dawniej nazywało anioł stróż, anioł stróż, patrz pod A: skrzydlaty chłopak, serce model 1900: Filantropia; również patrz: „Egzotyka", „Przygoda", „Conrad", „Sztuka" — i śnieżek wigilijny, i gawot Glucka. VI MELANCHOLIJNA PORO, oczu OCZARO... zaraz, przecież miałem pójść z tobą do kina! Chwileczkę, moja droga. Bo to brzmi jak gitara, w tym gawocie. Genialne. Ba, to z Puszkina; strofa jak złoto na tym kasztanie, układał ją podobno w wannie, ćmiąc lulkę: MELANCHOLIJNA PORO, OCZU OCZAROWANIE, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE W BAGRIEC I ZÓŁOTO ODIETYJE UĘsA... A w Kopenhadze, piękne panie, wyobraźmy sobie, że podówczas była mgła, wiatr na ognikach gazowych i lipach grał smyczkową uwerturę i ludzie chodzili wolno jak chmury ponure, i z parterowego okna lekarstw aromatyczność senna — i czy pamiętacie tytuł? ŚMIERĆ ANDERSENA, ŚMIERĆ ANDERSENA, ŚMIERĆ ANDERSENA. Nie żyjesz. Czyżbyś był już tylko śladem na bibule? Czy naprawdę umarłeś, Christianie? Ja myślę, że nawet strzelać trzeba czule. (MELANCHOLIJNA PORO, OCZU OCZAROWANIE...) Bo te liście odfruwające bokiem... bo dzień wczorajszy to żebrak... więc... Tak likwidował epokę niejaki Miguel Cervantes da Saayedra. Więdną stare ogródki, kończy się prywatna inicjatywa sztuki izolowanej. Dzieci w krasnoludki rzucają butami. VII W piętra trąbami praży orkiestra marynarzy. W pięknej bluzie niebieskiej stolarz hebluje deski; wiór leci z deski zdrowej jak rym natychmiastowy. Hebluj, bracie, drwo z błyskiem. Dla epoki kołyskę! Stolarzu, zaszczyt tobie! Ja ją wierszem ozdobię. Muzycy, z grajkiem grajek, dmijcie w swe szałamaje i zrozumiale grajcie, też kobzy naciskajcie. Bo w tej ogromnej porze każdy niech się dołoży: chłop niech osełkę masła, a murarz nowe miasta, kolejarz ze swą latarką pociąg pędzący szparko, krawiec portki i bluzy, a szewc nowe żelowy. Bo noc od blasku blednie, więc strójcie się odświętnie, dziewczyny — niech kolczyki, piękne broszki — podwiki, dorożkarz — różą konia. Tak powstaje symfonia. Bo ciężko, ale nagle narodził się Herakles. Już nie jesteśmy sami. Złoty wiek stoi w bramie. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Zza gór intonuje: Idę ja, Mir, Pokój, der Friede. Proporcje — to potęga. Kto chce być listkiem, niech pnia sięga. Sztuka to wspólna praca. Szopen mawiał: —Ja tylko zaznaczam. Stłucz zbędne świecidełko. Bracie mój, bądź cegiełką. Nie lira. Zespół lir! Pokój. Der Friede. Mir. A każdy z nas ma jeszcze drogę daleką. Do nowego człowieka w sobie drogi dalekie. Wieczór. Bęc-Walski, spójrzcie: z nieba, jak z konia trojańskiego, gwiazdy w niebieskich bluzach wychodzą długim szeregiem. VIII LARGO Gwiazdy październikowe! Gwiazdy listopadowe! Przyjdzie zima, śnieg sypnie jak nuty organowe. A tymczasem Europą jeszcze chodzi Pomona i grona winne waży, na eksport winogrona, w skrzyni kiście układa, od roboty aż mokra, żeby radość dla ludzi. Żeby wszędzie winograd; więc by raźniej pracować, obnażyła swe ramię. Pędzą żwawe pociągi z tymi winogronami, POEZJE a Pomona w podołku wciąż nowy owoc niesie. A kasztan się osypał. A żołądź upadł w lesie, mgieł kształty bałamutne z łąk wstępują ku niebu. A z dziećmi spod Szczecina pędzi, trąbiąc, trolejbus, rudy malec organki trzyma w piąstkach przy buzi, to gra refren, to strofę dyszkancikiem nuci, a koleżanka malca z nosem przy szybie szepce: Ach, cudowna Warszawa! Ach, winogrona w torebce! Liść kasztana wiruje. Chłopski Szopen przygrywa! „Wino, jesień i jabłka". O, jesień migotliwa! Dzieci klasnęły w dłonie: to cień ptaka na ścianie. PORO MELANCHOLIJNA, OCZU OCZAROWANIE. 1949 NA ŚMIERĆ HALASA (fragment) EPITAFIUM Jeszcze w lecie byłem u ciebie. Słuchaliśmy muzyki Janaczka. Jarzyłeś się jak wiele świec. A teraz nie wiem, gdzie tu skryć się, żeby głośno zapłakać. Wypadłeś z szyn. Tylko wiersze twe zostały nam teraz. Ale poezja to piękny czyn. Poezja nie umiera. 1949 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI______ MUZYKALNA JUUA uwertura Śnieżek drogi zasypał, ledwo nasz konik dobrnął, księżyc jak lira krzywa płakał pod wierzbą drobną. Psy wybiegły naprzeciw z ogonami srebrnymi i latarkę zaświecił stary stróż. A już dymił barszcz na stole. I z wazy szła para do powały, gdzie Merkury trzy razy musztrował Olimp cały. Aż Jowisza przesunął, jak mebel, na mą duszę, trząsł skrzydłami u nóg i tym kaduceuszem. A myśmy na kanapce czort wie jakiego króla — a nagle blask jak rapier: to z lampą weszła Julia (ta z Werony). Spójrzcie: po schodach z nieba noc schodzi w mróz okuta. A tutaj ja, fortepian, płomyczki w lichtarzach, blask w nutach. A gwiazdek coraz więcej w szparach okiennic i dalej. POEZJE Julia złożyła ręce i zaśpiewała arię... Styczeń 1950 WIELKANOC JANA SEBASTIANA BACHA Rodzina wyjechała do Hagen. Sam zostałem w tym ogromnym domu. Po galeriach krokami dudnię. Bardzo śmieszą mnie te złocenia i te pelikany rzeźbione jak od niechcenia, i te chmury mknące na południe. Ja bardzo lubię chmury. I światła pochmurne. Jak fortece. Jak moje fugi poczwórne. Cóż to za rozkosz błądzić przez pokoje z Panią Muzyką we dwoje! Jak las jesienny świece w lichtarzach czerwone. A dzisiaj jest Wielkanoc. Dzwon rozmawia z dzwonem. O, wesołe jest serce moje! W starych szufladach są stare listy, a w książkach zasuszone kwiaty; jak to miło plądrować wśród starych papierów... O, świąteczne godziny pełne złotych szmerów! o, natchnienia jak kolumny złote, o, kantaty! Ubrany w zielony aksamit brodzę, błądzę tymi pokojami, i po galeriach, i po schodach; _______KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH_______ o, jeszcze tyle, tyle do wieczora godzin, żeby mruczeć, żeby nucić, żeby chodzić, żeby płynąć jak zaczarowana woda! Ciemne jak noc portrety witają mnie w salach, jeszcze bardziej ciemniejąc, kiedy się oddalam. To śmieszne, że niektórzy nazwali mnie mistrzem, mówią, że w mych kantatach zamknąłem niebiosa. Szkoda, że tu nie wszyscy znacie mego kosa, ach, jakże ten kos śpiewa, jakże ten ptak gwiżdże, jemu wiele zawdzięczam. No i wielkim chmurom. I wielkim rzekom. I piersiom twoim, Naturo. Spójrzcie na te niebieskie hiacynty, na te krzesła z czarnego drzewa, na te wszystkie złocone sprzęty, na tę klatkę z papugami, która śpiewa, na te obłoki jak srebrne okręty, które wiatr południowy podwiewa. Tak. Spójrzcie. To jest moje mieszkanie. Też wspomnienie po Janie Sebastianie. Mówią, że jestem stary. Jak rzeka. Że czas coraz bardziej z rąk mi ucieka. To prawda, że mi wiele godzin przepadło. Ale to nic. Do diabła! Ja gram na mocnych strunach i są jeszcze kantaty moje, do pioruna! Nie czas mnie, ale ja go wziąłem na kowadło. Zaraz przyjdzie rodzina i zacznie się uczta. Córy moje, nim siądą, przejrzą się do lustra. I chmara gości ściągnie. I nastąpi taniec. Podjedzą sobie setnie i podpiją dobrze. I pasterz z gobelinu też huknie na kobzie. A potem wieczór przyjdzie. I zniknę w altanie. POEZJE______________24 Bo lepsza od mych skrzypiec, gdym grywai w Weimarze, niźli perły, o których dla mej żony marzę, niż sonaty mych synów, niż wszystkie marzenia, taka chwila wielkiego, wielkiego wytchnienia, właśnie teraz, gdy widzę przez altany szparę rzecz niezwykłą, zawrotną, szaloną nadmiarem: WIOSENNE GWIAŹDZISTE NIEBO. 1950 WARSZAWA Choćbyś morzem żeglował, choćbyś lądem wędrował, nie wiem jaką krainą ciekawą — ona wezwie cię dłońmi, sen ją w nocy przypomni i jak dziecko zawołasz: Warszawo! A niech zerknie, mój bracie, księżyc na Mariensztacie albo liść zawiruje złotawy — niech wiatr dmuchnie od rzeki, a już jesteś na wieki zakochany w urodzie Warszawy. Bo to ona, wciąż ona, tarcza niezwyciężona, promieniami okryta i sławą. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Myśli nasze wciąż o niej. Serca nasze wciąż do niej. Wszystko dla niej. Dla ciebie, Warszawo! 1950 KRONIKA OLSZTYŃSKA I wieczne lato świeci w moim państwie... „Sen nocy letniej" Gdy trzcina zaczyna płowieć, a żołądź większy w dąbrowie, znak, że lata złote nogi już się szykują do drogi. Lato, jakże cię ubłagać? prośbą jaką? łkaniem jakim? Tak ci pilno pójść i zabrać w walizce zieleń i ptaki? Ptaków tyle. Zieleni tyle. Lato, zaczekaj chwilę. Dobrze jest nad jeziorem nawet porą deszczową. Leśniczy wieczorem lampę zapala naftową, po chwili we wszystkich pokojach naftowe lampy płoną, a cienie od rogów jelenich rozrastają się w nieskończoność. POEZJE________________ Psy szczekają. Trąbki północy bliskie. A chmury pędzą po niebie jak wielkie psy myśliwskie. Zasypiamy przytuleni do siebie jak dzieci. Noc się wypogodziła. Księżyc mruczy i świeci. Pszczoły śpią. Tylko woda chlupie o brzeg bez przerwy: A nam się śnią polowania, paprocie, jelenie i strzelby. III Rano słońce, rano pogoda, idziemy do kąpieli. Sama radość! Sama uroda! Jak tu się nie weselić? Z sosny słychać dzięcioła stuk-: A tutaj ryby bryzg! spod nóg. Ech, bracia, wpław! I płynąć, pływać, aż tam, gdzie z drugiej strony wiatr, roześmiany wiatr przygrywa na sitowia strunach zielonych. IV A w tych borach olsztyńskich dobrze z psami wędrować. A w tych jarach olsztyńskich sośnina i dąbrowa. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Tęcza mosty rozstawia. Jak Wenus pachnie szałwia. Ptak siada na ramieniu. Komar płacze w promieniu. W dzień niebo się zaśmiewa, a nocą się zagwieżdża, gwiazdy w gniazda spadają. Żal będzie stąd odjeżdżać. V Wszystkie szmery, wszystkie traw kołysania, wszystkie ptaków i cieniów ptasich przelatywania, wszystkie trzcin, wszystkie sitowia rozmowy, wszystkie drżenia liści topolowych, wszystkie blaski na wodzie i obłokach, wszystkie kwiaty, wszystek pył na drogach, wszystkie pszczoły, wszystkie krople rosy to mi jeszcze, przyjacielu, nie dosyć — chciałbym więcej ptaków, drzew z ptakami, więcej blasków, gwiazd, obłoków, trzcin, kaczek na wodzie, POEZJE i uchwycić to wszystko rękami; ucałować to wszystko ustami i tak zajść, jak słońce zachodzi. VI Tyś jest jezioro moje, ja jestem twoje słońce, światłami ciebie stroję, szczęście moje szumiące. Trzciny twoje pozłacam. Odchodzę. I znów wracam. Miękko moim kędziorom w twych zielonych szuwarach. O, jezioro, jezioro piękniejsze niż gitara! A nocą przez niebiosa zlatują sznurem długim gwiazdy i na twych włosach siadają jak papugi. VII Tuman nad łąką dymi, księżyc swój lichtarz wzniósł. Widzisz? To noc się toczy jak wóz z muzykantami wiejskimi. Na łbach końskich przysiadły sowy. Bicz się chwieje. Wstążki kolorowe. Uprząż kurant wydzwania. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH Ech, uderzą siarczyste smyki! będą tańczyć jelenie i dziki w leśnych salach do samego świtania. VIII Ze wszystkich kobiet świata najpiękniejsza jest noc. DC Ona idzie, ona płynie, ona sunie pod niebios ogromną bramą; a wszystko jest piękne u niej, a pachnie od niej wanilia i cynamon. Z gór w doliny schodzi coraz głębiej, a oczy ma piękne jak jastrzębie, a nogi ma proste jak sosny. Nadaremno się dziwisz i pytasz, nie ma końca gwiaździsty korytarz, nie ma kresu dla nocy miłosnej. X Ona płynie szeroko, wielka i wielodźwięczna, krowom rogi osrebrzą, dachom gont omiesięcznia, w sadach jabłka potrąca, dzieciom jabłka w sny wkłada, koło wielkie zatacza, pląsom i śpiewom rada, smykiem do okien stuka, na jezioro wyciąga, POEZJE_______________ żeby płynąć i śpiewać, żeby w struny zabrząkać. XI A na skraju lasu pogoda, a w tych szparach kurzawa szczerozłota, jakby Febus pogubił kota. Bosą stopą brnę przez mokradła. Inna zieleń wciąż. Inne światła. Błękit jak matka woła. XII Kiedym przez las sosnowy szedł, pojąłem, że w nim jest coś z męskiej tragedii. A kiedym w las liściasty wszedł, to jakbym słyszał śmiech i flet, jakbym wstąpił do pokoju kobiety. XIII Jeszcze tyle byłoby do pisania, nie wystarczą tu żadne słowa: o wiewiórkach, o bocianach, o łąkach sfałdowanych jak suknia balowa, o białych motylach jak listy latające, o zieleniach śmiesznych pod świerkami, o tych sztukach, które robi słońce, gdy się zacznie bawić kolorami; i gdy człowiek wejdzie w las, to nie wie, czy ma lat pięćdziesiąt, czy dziewięć, patrzy w las jak w śmieszny rysunek; KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI i przeciera oślepłe oczy, dzwonek leśny poznaje, ćmę płoszy i na serce kładzie mech jak opatrunek. XIV Kiedy słońce przechodzi przez swe zachodnie wrota, widzę twe ciało w wodzie jak posążek ze złota. Jak dziewczyna Homera, piękna i nieśmiertelna. Potem suniesz do brzegu krokiem lżejszym od zmierzchu, drżąc jak trzcina i struna. A księżyc przypomina: — Taka była dziewczyna w grupie figur w gdańskiej studni Neptuna. XV Psy nad jeziorem szczekają, może wydrę pochwycą. Piszę wiersze na piasku, pióro maczając w księżycu. XVI Ech, hałasuje deszcz! trawa deszczowi rada. Szczęśliwy, szczęśliwy deszcz, bo się może wypadać. Jabłka jak twarze niemowląt deszczowi się bardzo dziwią. POEZJE__________ Podaj mi książkę dobrą. Rzuć w komin smolne łuczywo. XVII Grom daleki uderzył, z tej strony od Karwicy. Deszcz jak kroki żołnierzy po zielonej ulicy. Dzięcioł skrył się. Nie kuje. Listeczki nie szeleszczą. Żołędzie z dębów spłukuje wesoła młócka deszczu. XVIII Spływają krople z ula. Woda z jabłoni kapie. Hej, deszcz po polach hula, bo nie ma żadnych zmartwień. Błyska się. Piorun broi. Lasowi moknie broda. O, przyjaciele moi, .. jutro znowu pogoda! XIX Jutro popłyniemy daleko, jeszcze dalej niż te obłoki, pokłonimy się nowym brzegom, odkryjemy nowe zatoki; nowe ryby znajdziemy w jeziorach, nowe gwiazdy złowimy w niebie, popłyniemy daleko, daleko, jak najdalej, jak najdalej przed siebie. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Starym borom nowe damy imię, nowe ptaki znajdziemy i wody, posłuchamy, jak bije olbrzymie, zielone serce przyrody. XX Gdybym tkaczem był, na imieniny taką tobie utkałbym tkaninę: W samym środku rozległe jezioro, nad jeziorem gwiazd modrych kilkoro, a na brzegu posępna olszyna; na olszynie nieruchome ptaki, a w zatoce zębate szczupaki, księżyc, noc i gwarliwa trzcina. XXI Słońce nad ziemią nisko; chłodnawy wieczór wcześnie. Rozpalimy wesołe ognisko, zaśpiewamy wesołe pieśni. Nasz płomień nie zagaśnie, drogę do gwiazd odszuka i nad gwiazdami błyśnie. Pierwsza pieśń o przyjaźni. O obowiązku druga. A trzecia — o ojczyźnie. Leśniczówka Pranie, 1950 ___POEZJE_____________ MALI POMOCNICY Izbę sprzątnąć, rękawicę wełnianą zacerować dużą igłą do cerowania, drzewa przynieść, wody napompować to są nasze drobne zadania: czasem zakładka od książki przepadnie — to my liść podajemy lub kłos żyta, żeby wiedział, gdzie przerwał czytanie ten, który czyta. Czasem ktoś zachoruje w środku zimy, to my jemu lekarstwa przynosimy, opowiadamy, że mróz, że wicher nad rzeką, lecz że wiosna już niedaleko, i choremu rozpalamy w piecu, żeby, patrząc na ogień, samotności nie czuł. A gdy sąsiad z ciężkim tobołkiem wchodzi do bramy, to my się do niego uśmiechamy i pomagamy. Raz dziecku zabawka wpadła pod autobus, myśmy ją wyciągnęli spod kół, tego motyla na kółkach, żeby znowu berbeć dobrze się czuł. A to było na wiosnę. Uśmiechał się milicjant, uśmiechała się cała ulica. I nas nie trzeba wołać. Myśmy z tych, co śpiewają, co pracowitym majstrom narzędzia podają, co korygują pisma i utwory słynne, co, dumnie, opuszczony wstawiają przecinek, co malują winiety, co czyszczą szklą latarń, co kurtyny podnoszą, podlewają kwiaty, szpilki do włosów robią, zamiatają pocztę, co wykonują rzeczy drobne, mniej widoczne — jak krawiec Kopernika zapomniany w wiekach: gdy Mikołaj pcha ziemię, on igłę nawleka. A gdy koncert, my świece wnosimy do sali. 17-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI A gdy Stwosz niebo rzeźbił, myśmy obłok pozłacali, ten mniejszy, który tak wolno płynie. Jesteśmy jedni z wielu, jak ten nocny stangret, który do Beethovena z kozła huknął nagle: — Spójrz pan, jaki księżyc w tym dzikim winie. Nasza sprawa — drobnostki: gryfy u skrzypiec włoskich, polne koniki w trawie, ramki na fotografie, świetlik, co latem świeci, pajacyki dla dzieci, modre lampki na grobie, cień jaskółki na klombie, kolczyki i grzebienie, pszczół fruwanie, brzęczenie i ślad w słonecznym blasku żeńskiej stopy na piasku, oczy gęsi i kaczek, latawce, pies, co skacze, dym z komina, pył z kwiatu, słowa: mama i tata, wiatr wesoły na drodze, Wisła, czerwcowe noce, dzwonki w sankach, śnieg nowy, ogień z bierwion dębowych, róg jelenia, kły dzika, organowa muzyka, i ten lecący żuraw, i ta świecąca chmura... 1950 POEZJE PRZEZ ŚWIAT IDĄCE WOŁANIE... (fragmenty poematu o pracy i pokoju) Kończy się dzień. Kobieta ustawia talerze. Chłopak bochenek chleba wiezie na rowerze. Stolarz hebel odłożył. Wnet światło ogarnie latarenki przy bramach i duże latarnie. Wszędzie lampy rozbłysną różnokolorowe: na torach i okrętach światła sygnałowe, lampy w szkołach i w sklepach, lampy w bibliotekach i na wieżach stalowych, i na miękkich rzekach, na dworcach, gdzie zegary, w pulpitach, gdzie nuty, i te małe przy łóżkach, zwane liliputy; w zakładach produkcyjnych, w wytwórniach i w kinie, i te, które po balu gasną w „Onieginie": kinkiety, bras-de-mury, pająki, świeczniki, lichtarze, kandelabry, złotoramienniki; i te we mgle, na drutach, którymi wiatr kiwa, i tak się trudno rozstać. I te migotliwe w autach i motocyklach, różnych świateł dużo. I świecznik-meluzyna w hotelu „Pod Różą", w Krakowie, gdzie na piętrze pod numerem szóstym szuka swoich pantofli Balzaka cień tłusty. Gdy to wszystko zapłonie i oczy zadziwi, w jakiejś bocznej uliczce dorożkarz sędziwy KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH również swoje zaświeci latarnie z cyframi i do chóru je włączy. A przy każdej bramie już się świeci — i latem, i podczas śnieżycy — jak gwiazda numer domu i nazwa ulicy. Teraz świecę zadmuchnij i podaj mi rękę — pójdziemy z tobą razem przez sznur latarenek tą ulicą do góry, aż tam, gdzie ten balkon, tam zostawiłem skrzypce. I chciałbym je zabrać. Bela Bartok, tyś się pomylił w koncercie, to nie tak, to nie tak, to nie tak — ten najwyższy, przeraźliwy ton na kwincie, gdzie on jest? gdzieś go zgubił, Bela Bartok? Ty nie myśl, że to tak można z oczu łzy jak sok z winnych gron — ty spójrz: jak król Lear stoi klon i jesień śpiewa jak sopran. Ech, co za noc. Nów drży, nad klonem zajął swe miejsce. Gwiazdy podeszły do szyb, jak dwaj muzykanci wiejscy, lepsi niż ty, Bela Bartok. Małe rzeczy foremne! Zegar w rogu na ścianie — małe muzykowanie; flaszki z atramentami, nuty, z kory czółenka i wy, kawy ziarenka, kwiat na oknie, sęk w desce, złoty pył nad podwórzem, wszystkie rzeczy nieduże: gwiazdka śniegu, listeczek, wstążki, płomyki świeczek, POEZJE wieża w szachach, lis w bajce, wiatr, co w drutach brzęczy • małe, wesołe rzeczy! Ja wiem: dla barbarzyńcy to są też drobnostki: elementarze dzieci i kielnie ojcowskie, sonety, Luwr, Uficje, twój syn, moja córka i te drzewa, co szumią w wierszach Erenburga; siewnik, piórnik, młot, smyczek i wesoły taniec, kłosy, cegły i domy, i gniazda bocianie, Kochanowski i Tycjan, Piotr Breughel i Cranach, Mickiewicz, Puszkin, fugi Jana Sebastiana, Notre Dame, Uspienski Sobór i Wieża Mariacka - I o to będzie walczył świat aż do ostatka, i o to będzie walczył świat przeciwko szujom, co się na wojnie tuczą i wojną handlują — Aż powie matka dziecku wieczorem spokojnym: — Widzisz, synku, kiedyś na świecie były wojny.. ...jeszcze i jeszcze raz: najjaśniejsza ze wszystkich gwiazd i najprostsza ze wszystkich dróg. i jedyna, że nie ma dwóch, najzłocistsza ze wszystkich bram, najświetlistsza ze wszystkich lamp, najpiękniejsza ze wszystkich rzek, co popłynie przez wiek i za wiek; najmocniejsza ze wszystkich rąk, najmądrzejsza ze wszystkich ksiąg, najdźwięczniejsza ze wszystkich nut i tak lśni, jakbyś gwiazdy splótł — i plakaty, plakaty na ścianie, i przez świat idące wołanie, głosy matek i pięści dokerów, i motory, i pióra autorów, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH wielkie oczy dzieci maleńkich, artykuły wstępne i piosenki, i ta lampa, co mi teraz świeci, i w eterze ten głos; „Tu mówi Szczecin!" i to, co masz w sercu najgłębiej, i gołębie, gołębie, gołębie, i płynące jak śpiew transparenty przez kontynenty, przez firmamenty — i najwyższa ze wszystkich lir: Pokój. Pokój. Der Friede. Mir. Leśniczówka Pranie, 1950 SPOTKANIE Z MATKĄ Ona mi pierwsza pokazała księżyc i pierwszy śnieg na świerkach, i pierwszy deszcz. Byłem wtedy mały jak muszelka, a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne. Noc. Dopala się nafta w lampce. Lamentuje nad uchem komar. Może to ty, matko, na niebie jesteś tymi gwiazdami kilkoma? Albo na jeziorze żaglem białym? Albo falą w brzegi pochyłe? Może twoje dłonie posypały mój manuskrypt gwiaździstym pyłem? POEZJE A możeś jest południowa godzina, mazur pszczół w złotych sierpnia pokojach? Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach — od włosów. Czy to nie twoja? Ciemne olchy stoją na moczarze, rozsypuje się w mokradłach próchno. Ej, rozświstał się wiatr na fujarze, małe gwiazdki nad olchami zdmuchnął. Mała myszka przez ścieżkę przebiegła. Drogę Mleczną nietoperz wymierzył. I wiatr ucichł nagle. I zza węgła z fajką srebrną w zębach wyszedł księżyc. Rozświeciły się świeceniem wielkim chmury, dziuple, żołędzie i sęki — jakby cały świat był srebrnym świerkiem, srebrnym bąkiem grającym piosenki. Listki drżeć zaczynają, ptaki w ton uderzają, słońce wschodzi nad knieję, serce jak śnieg topnieje. Listkom rosnąć, opadać, ptakom też wiecznie nie żyć, słońcu wschodzić, zachodzić, sercu gwiazdy i skrzypce. Jak pudełko świeczek choinkowych, nagle, w ręku, gdzieś od dna kredensu, myśli nagle tak wchodzą do głowy, serce trącą i sercem zatrzęsą. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Świeczki takie kupowała mama. One drzemią. W nich śpi piękny zamiar. Tylko rozwiń je i tylko zapal, a zobaczysz, co z tego wyniknie: w świeczkach błyśnie drogiej twarzy owal. Matka palec wzniesie. Wiatr ucichnie. Matkę w ręce ucałuj i włosy, potem śniegu na uliczkach rozsyp, żeby błyskał się i żeby chrzęścił. Potem wszystkie światła, co migocą, do walizki zamknij. Otwórz nocą, jeśli w drodze spotka cię nieszczęście. Lato w lesie. Ciemność zielona w świerkach. Szałwia. Zajęczy szczaw. Niebo obłoki zdejmuje. Ptak zerka. Trzmiele brzęczą wśród traw. Motyle żółte i białe jak latające listy. Cisza i światło. A tam dalej i dalej, za tym pagórkiem piaszczystym też jest lato. Niebo to jest małe miasteczko w niedzielę, gwiazdy gapią się na ziemię z okien, a wiadomo, że gwiazd jest wiele i że wszystkie są niebieskookie. A tam w rogu, w mieszkaniu z balkonem. w jednym oknie, gdzie kwiat czerwony, a to drugie okno z drugim kwiatem... POEZJE tam ty mieszkasz. I pogrzebaczem fajerki przesuwasz. I płaczesz. Bo tak długo czekasz mnie z obiadem. Idę do ciebie. W twoją zieleń. I w twoje śniegi. I w twój wiatr. W twój niezmierzony idę świat, gdzie pory roku na twej dłoni trojaka jak Ślązaczki tańczą i kurz się wzbija, skrzypi wóz, odyniec biegnie przez mokradła i jeleń rośnie pośród światła, co, dzwoniąc, bębniąc, tarabaniąc, zaspane gwiazdy strząsa z brzóz. Jesień to skrzypce potłuczone, bezradna myśl nad ćwiercią smyczka, zima to plecy twoje białe, lato — jak złota rękawiczka, którą porzucił w sadzie Jan, ten Kochanowski, co mu łyżką wystarczy stuknąć, a już wszystko tańcuje, niebo się otwiera, niebo niebieskich pełne piór, truchleje wilk, basuje bór głosem Szekspira i Homera. Ze srebrnych, księżycowych jezior delfin wysuwa ucho, jesiotr słuchaniem skraca sobie pobyt. A z lasu truchcik sarnich kopyt. Z rybackich ognisk bucha dym, skwierczy na sadle płotka żółta — to w wierszach Jana tak. I w nim zakotwiczona moja nuta; KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI_____ i wszystkie, wszystkie, wszystkie muzy, bemole wszystkie, rytm i rym, i księżyc, mój ubogi kuzyn, co na telegraficznych drutach nocą nabija sobie guzy. But zgubił. Choć jest cały światłem, we łbie rozumu ani szczypty. I nieskończonym sznurowadłem wplątał się w moje manuskrypty. Leśniczówka Pranie, 1950 ROZMOWA LIRYCZNA — Powiedz mi, jak mnie kochasz. — Powiem. —Więc? — Kocham cię w słońcu. I przy blasku świec. Kocham cię w kapeluszu i w berecie. W wielkim wietrze na szosie i na koncercie. W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach. I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona. I gdy jajko roztłukujesz ładnie — nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie. W taksówce. I w samochodzie. Bez wyjątku. I na końcu ulicy. I na początku. I gdy włosy grzebieniem rozdzielisz. W niebezpieczeństwie. I na karuzeli. W morzu. W górach. W kaloszach. I boso. Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą. I wiosną, kiedy jaskółka przylata. — A latem jak mnie kochasz? —Jak treść lata. — A jesienią, gdy chmurki i humorki? — Nawet wtedy, gdy gubisz parasolki. — A gdy zima posrebrzy ramy okien? POEZJE_____ — Zimą kocham cię jak wesoły ogień. Blisko przy twoim sercu. Koło niego. A za oknami śnieg. Wrony na śniegu. Leśniczówka Pranie, 1950 NIOBE DEDYKACJA EUTYFRON UWERTURA BIZANCJUM MAŁA FUGA II CHACONA KUSTOSZ OSTINATO MAŁY KONCERT SKRZYPCOWY NENIA NIOBE III NIEBORÓW DUŻY KONCERT SKRZYPCOWY SPOTKANIE Z CHOPINEM KONCERTU SKRZYPCOWEGO CIĄG DALSZY IV .O, RADOŚCI, ISKRO BOGÓW" DEDYKACJA WpołudniewiekuXX Ten koncert ciemny jak unatr w głazach, POEZJE KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH Czeladnik u Kochanowskiego, Złożyłem go w olsztyńskich lasach. Tobie te dźwięki niosę w darze, Niechaj otoczą twoje imię. Ty dla mnie wodą w lata skwarze I rękawicą jesteś w zimie. Weź, Siedmiostrunna, rym ubogi, Niech się we włosy ciemne wplata. Ty—pieśń weselna moje/drogi, Ty— blask i błysk nad światłem świata. Przesłanie Miła, gdy kartki te pożółkną, Gdy wiatr się w głazach uspokoi, Wnuk ujrzy w słońcu chmury brzeżek, To będzie światło oczu twoich. siedmiu synów, siedem córek Diana z Apollonem z łuku rozstrzelali jej o świcie. Wokół pustka bezroślinna, żadnych świateł elektrycznych, na kamieniu stoi kamień. Niebo zimno patrzy w Niobe, ciemna chmura błyska spodem, woda kamień ochlapuje. Idzie żagiel horyzontem; ale w inną stronę idzie, a tu mroźna nocka idzie, EUTYFRON niewesoła, nieforemna. Tam daleko bębni burza, a tu z przodu wicher śpiewa. UWERTURA Nieforemna, niewesoła, dzień i noc nad brzegiem morza stoi w skałę przemieniona — Stoi Niobe z wielką głową, śnieg nad głową zakołował, głową żony muzykanta, biedna córa Tantalowa, biedna żona Amfionowa, Niobe, nieszczęsna rod2ica — głową żony Amfionowej, głową córy Tantalowej, tyle śniegu na powiekach. 270 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH 10 Nie padają łzy kamienne, nie rozświeca się poranek, tylko mewy wrzeszczą. BIZANCJUM Aime Caesar Vatis Tui Miserere Domine Taką antyfonę napisał poeta Taliarch, syn bednarza, w smutku się po- grążywszy, i rozpisał ją na pięć najsławniejszych dzwonów miasta Bi- zancjum. A imię pierwszego dzwonu; Eutyfron; drugiego — Archangelus; trzeciego - Mikołaj; czwartego — Gerion; piątego — Acroceraunia. Takie są imiona dzwonów. I kiedy dzwony wydzwaniały antyfonę Taliarcha, mówią, że od muzy- ki ich padał złoty cień na tysiąc dwieście kopuł, wronom wyrastały zło- te skrzydła, a chmury zazieleniały się, zaś stojąca na placyku Michała Archistratega figura Niobe wyraźnie weselała. Pierwszy odzywał się Eutyfron i wołał ALME, AI.ME, po nim Archangelus ze swoim CAESAR, Mikołaj mówił VATIS, Gerion Tui, zaś dzwon Acroce- raunia, ten, co potem uciekł do Rzymu, beczał MISERERE i wszystkie te śpiewy mieszał, i braci zagłuszał, ale tak chytrze, że w jego dzwonie- niu słychać było poszczególne dzwonienia: i Eutyfrona, i Archangelu- sa, i Mikołaja, i Geriona. Gerion dzwon ze wszystkich pięciu braci dzwonów był najweselszy: posąg Niobe boleściwej nieledwie rękę wyciągał, jakby prosił o grze- bień, słuchając go. A kiedy wypełniły się dni i Mahomet II wkroczył ze swoim wojskiem POEZJE 271 do miasta, figura Niobe obaliła się i głowa odłupała się. Wtedy poeta Taliarch, syn bednarza, wyskoczył z lochu, porwał głowę i uciekł z nią do Florencji. Dante już prawie półtora wieku jak nie żył. Takie są wstępne dzieje marmurowej głowy Niobe, zwanej nieborow- ską. MAŁA FUGA Jaki wiatr, jaki los cię porywał Europy drogami na przestrzał? Kto cię w ręku miał, kto cię podziwiał, najpiękniejsza z głów, słowiańsko-grecka? Kto cię woził w karecie przez zaspy? Kto morzami ciągał na dnie kufra? Jaki biskup urwał „Pater noster", by zapatrzeć się w ciebie jak w obraz? Świadkiem byłaś, głowo, jakim zbrodniom? W jakich krajach, państwach, w której stronie? Jaki łotr w nos ci błyskał pochodnią, w nos twój piękny jak słoneczny promień? Gdzie ty byłaś? Gdzie? Jaką ulicą niósł cię złodziej i mało nie skruszył? Biała głowo, czarna tajemnico rotterdamskich antykwariuszy. Może miał cię w ręku swym DonJuan, Durer, Holbein, Tycjan, Lucas Cranach, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH może skrzypek Filip-Emmanuel, syn wielkiego Jana Sebastiana? Może właśnie Tycjan w noc wenecką, patrząc w ciebie, oszalał z zachwytu i od stołu wstał, i na szyderstwo włosy twoje przybrał w wianek z mirtu? Wielka głowo wielkiego posągu. jaką wiosnę miałaś? Jaką jesień? W jakich kręgach musiałaś się błąkać w Europie jak w dantejskim lesie? Jaki kurz na ciebie spadał? Jakie wiatry? Jaka burza? Majowa? Śniegowa? by, przez Morza Czarnego szmaragdy płynąc, gwiazdą spaść nad brzeg Azowa? Tam spoczęłaś. I tam cię znaleźli pod trzcinami, głęboko, przy Donie. Ale powiedz wszystko. Jak mąż jestem, który wszystko wiedzieć chce o żonie — 10 W 1950 roku, zapatrzony, nocą, pytam ciebie: — Czyje oko było przy twym oku, może w Awinionie? Może w Bremie? _____POEZJE____________ n CHACONA KUSTOSZ Kustosz Muzeum w Nieborowie mówi: Odnaleziona nad brzegami Morza Azowskiego przez ekspedycję uczonych Katarzyny II, w drodze zamiany z carycą dostała się w XVIII wieku w ręce magnackiej rodziny Radziwiłłów. Dzisiaj urodą swoją służy pracy — OSTINATO Niobe, marmurze z mirra! O, Niobe, Niobe, którą jeszcze śpiewał Ajschylos — tańczący wiersz czy tren dla chwały twojej, trochej czy jamb — powiedz, Niobe, co ci przystoi? - Jak nad kartą pióro pochylę? w strofie safickiej? alcejskiej? Niobe, rodzajów pieśniarskich tyle, co wysp na Morzu Egejskim. Niobe, gdybym był dzieckiem twym, strun bym nie szukał: z wiosną dwa słowa, a jaki hymn: — Niobe! Jaskółka! I tylko tyle: Jaskółka! Niobe! I kwiat pod stopę. Lepiej by Kochanowski. Lepiej Prokoflew. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Lepiej Chopin. To nic, Niobe. Twój głos goni mnie i przykazuje. To nic, że w ręce trudną muzykę. A ja spróbuję; chmur dodam, żeby rym się ściemnił, złocił się ciemniej, i sercem chlup! w Acheron — coraz niżej, coraz głębiej tu? nie? Niobe! Piszczy w sitowiu wiatr. Marzną ręce. Czy to ta, czy to ta twoja twarz? Powiedz prędzej! Niobe! Czy ty masz może tyle sióstr, a każda ma twoją głowę? Oj, jaki wiatr, oj, jaki mróz. Niobe! Niobe! Przez piach, przez mech, przez mrok, przez torf pod niebem wykrzywionym jak dziwoląg — i znów przez noc, przez krakanie wron, Niobe, nogi mnie bolą! Już nie pójdą, spoczną nieco. Heinrich, bujda „Lyrisches Intermezzo": łza w wiolinie, POEZJE tani spleen. Acheron, płyniesz? To płyń. MAŁY KONCERT SKRZYPCOWY Te okna oświetlone... Kto tam teraz mieszka? Te okna, pelargonie, mostek, mała rzeczka, stara studnia z Neptunem, jabłoń, zieleń, ścieżka — a gdzie to jest? Firanki wiatr kołysał, konwalią pachnący. W lichtarzu stała świeca. Słowik grał na skrzypcach. Dzwoniło ciężko srebro gwiazd w warkoczach nocy - a gdzie to jest? Niebieskim cyferblatem świecił z wieży zegar, po niebie zapóżniony wolno obłok płynął — a potem księżyc wschodził i okna otwierał — a gdzie to jest? W talerze cyrulika dął wiatr południowy, uliczką pies przechodził, niósł w zębach latarnię, bukiety, iskry, szepty spadały do wody — a gdzie to jest? Zaręczyny w altanie. Perła. Szmaragd. Rubin: „Ballady i romanse". Imiona. Wiatr w polu. A księżyc, on do ucha mówił, mówił, mówił - a gdzie to jest? KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE NENIANIOBE Co za no-o-c, droga myli się, co za no-o-c, szosa bieli się; gdzieście wy-y, dziateczki, gdzieście są? z jakiej pijecie rzeczki wodę mdłą? W Paryżu-m was szukała — nie znalazła. I z lampą po kanałach. Lampa zgasła. Jaki mro-o-k, jaki śnie-e-g! Boli! o-och! O, Melpomenę! Gdzieście wy-y, dziateczki, gdzieście są? Moje jasne główeczki, kto was wziął? Może tutaj jesteście, tu, gdzie szłam, może tu, w tej szpareczce, może tam? Dokąd i-i-ść? komu żalić się? Nocy,nocy, w skałę przemień mnie, ale łysą i niemrawą, żeby żaden kwiat ani trawa, tylko wia-a-tr, ciemności, stada wron, i zwal w rzekę boleści, w Acheron. III NIEBORÓW DUŻY KONCERT SKRZYPCOWY Jest lampa na łańcuchach, co dotknięta skrzypi: kobieta z parą rogów i ogonem rybim, zowią ją meluzyną, czasem bergamaską, pod stropem nad cieniami jakby płynie płasko i światłami przemawia jak słowami człowiek. Właśniem pod lampą siedział w Nieborowie, w twarz Niobe zapatrzony, Niobe z Nieborowa. Iskry od meluzyny biegły wzdłuż belkowań 5 i listopad nadchodził w zabłoconych butach z liściem klonu we włosach, z resztką słońca w sercu. Już nad bramą wjazdową błysły dwie latarnie. W mroku skrzypnęły graby. Wiatr, piejąc chóralnie ostatnie siedem liści zerwał i zakręcił, fronton pałacu trącił i dalej popędził, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH bęben płaskorzeźbiony stłukłszy w tympanonie, aż jęk poszedł w tympanon, w herby i w chorągwie. A jesień tego roku jak Śródziemne Morze płynęła. Słońce grało na liniach płaskorzeźb, 10 w muszkietach, w arkabuzach nieciło iskierki i w liściach, które pędził wiatr jak fajerwerki 11 dalej, dalej i dalej, wiatr jak ból przewlekły. A noce były zimne. I ptaki uciekły. 12 Tylko tam, kędy teraz tyle oczu sowich, a gdzie w czerwcu w jaśminie grał na skrzypcach słowik, 13 został blask, nawet nocą, jakby złotym pyłem przykurzony wiersz w złocie: Ja, słowik, tu byłem. 14 A w sypialni, co z klucza trudno się odmyka, nad miejscem, kędy stała szklana harmonika, 15 był arras, na nim wyspa w barwach mokrej mięty; na wyspie wiatr, co widać było z drzew przegiętych, 16 a jeśli do arrasu zbliżyła się świeca, widziałeś w ciemnej głębi, jak dzik gonił strzelca, POEZJE 17 jakoby w ilustracji do pożółkłych stronic pieśni pana Szekspira „Venus i Adonis". 18 Zacząłem w Nieborowie po pokojach brodzić i od Niobe odchodzić, i znów do niej schodzić, 19 powracać i uciekać przez korytarz przykry. Meluzyna w twarz Niobe upuszczała iskry, 20 z choinki Beethovena cacka spadające, które Chopin pozbierał i przemienił w słońce. 21 W arrasie wiatr dął ciągle. To cichł, to się zbliżał, to biegł przez cały rejestr, do basu się zniżał, 22 lasy dalej odsuwał, szedł przodem w sopranie (arras zdawał się tańczyć jak pajac na ścianie), 23 a wiatr w tryl strzelca plątał, dzikowi grał w nozdrza, rdzawą jesień prowadził jak Bacchus swój orszak: 24 satyrów i Szopenów na triumf indyjski — jak w ministra Goethego „Elegijach rzymskich", 25 gdzie jest waz greckich opis, jakby grały smyczki nisko, wyżej Acheron, świeczki i duszyczki. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI SPOTKANIE Z CHOPINEM Dobry wieczór, monsieur Chopin. Jak pan tutaj dostał się? Ja przelotem z gwiazdki tej. Być na ziemi to mi lżej: Stary szpinet, stary dwór, ja mam tutaj coś w C-dur, (taką drobnostkę, proszę pana), w starych nutach stary śpiew, jesień, leci liście z drzew. Pan odchodzi? Hm. To żal. Matko Boska, w taką dal! Rękawiczki. Merci bien. Bonsoir, monsieur Chopin. KONCERTU SKRZYPCOWEGO CIĄG DALSZY 26 Księżyc w globusy patrzał w bibliotecznej salce i po Morzu Śródziemnym wodził srebrnym palcem, 27 w Sycylię się wpatrywał, wędrował nad Francją, a potem wielkim łukiem znów biegł do Bizancjum 28 i monogramy swoje rysował na dzwonach, w sercach Archangelusa i Eutyfrona, 29 którym śpiewać kazała muza Taliarcha. Następnie po zegarach, lustrach, zakamarkach, ____fdEzse.__________ 30 chmurę z siebie strząsnąwszy przy pomocy wiatru, okrążając fortepian i brąz kandelabrów, 31 krzywym strumieniem spływał, gdzie sala czerwona, gdzie na innej tkaninie był ślub Posejdona 32 złotem i srebrem tkany tak jak rym do rymu, a Merkury prezenty przynosił z Olimpu. 33 Wtedy gwiazdy podeszły i brząknęły w szyby: Panna, Wodnik, Lew, Łucznik, Bliźnięta i Ryby, 34 gwiazdy, gwiazdy najdroższe, gwiazdy rozmaite, te jeszcze nie odkryte i dawno odkryte: 35 Woź Dawida i Lira, Pies, Wenus i Waga. I nagle zgasły wszystkie. I księżyc też zagasł. 36 I meluzyna zgasła. Mrok drgnął niewyraźnie. A wtedy Niobe twarz poczęła jaśnieć, 37 najprzód biało, a potem srebrnie i niebiesko. I wtedym twarz jej poznał. I krzyknął jak dziecko, 38 kiedy matkę lub wodę zobaczy przez klony... jakoby piach wiślany i brzeg wytęskniony: KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH 39 Niobe! Niobe! Latarko przez pagórki ciemne! Niobe! Donie! I Wisło! I Morze Śródziemne! 40 Jak żeglarz, w archipelag gdy wpłynie zawiły i wiatr światło mu zgasi, i już nie ma siły, 41 a tu burza się sroży i skał różnych tyle, z jednej strony Syreny, z drugiej strony Scylle, 42 i ostatni blask zamrze na archipelagu, i ostatnia piosenka po ostatnim ptaku, 43 ciemne wały o burtę nie przestają walić i światła nawet sercem nie można zapalić, 44 noc dłuży się, strach rośnie i cel z oczu znika, wokół ciemności kręte i ratunku znikąd, 45 a nagle gwiazda wzejdzie na niebios równinie i żeglarz krzyknie: „Gwiazdo!", i w gwiazdę popłynie 46 znowu wesół i pełen wesołej odwagi, bo gwiazda łódź prowadzi przez archipelagi — 47 tak świeciła twarz Niobe. Jak ziemia ogromna. Brzask już łamał się. Nucił. Promień strzelał w okna. POEZJE 48 Kustosz rano mnie znalazł jak nad matki grobem z twarzą w dłoniach nad tym marmurem Niobe. Niobe! Co się łzą oświeciło, to słońcem wschodzi. Co się w ziemię wrzuciło, to się urodzi; co się w wiatr rozmotało, to się zmota. Za pagórkiem cicha woda. IV O, RADOŚCI, ISKRO BOGÓW!" Piszczałkami, kadzidłem, mirtem i rozmarynem zdobił trwożny Horatius przepływającą godzinę, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — My dla ciebie inaczej: tobie, Niobe, z wieczora dróżnik lampy zapala na kolejowych torach, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Tobie dzieci śpiewają. Tobie motor w obłoku. Tobie, Niobe, bo tyś jest krwią okupiony pokój, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — [_________KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Dla ciebie dytyramb wykuwam, pod stropem pochylony złotnik maszyno tkacka, chorągwie, chorale portów i lotnisk, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Gdybym był Taliarchem, panem na pięciu dzwonach, dzień i noc bym ci dzwonił w: Eutyfrona, Archangelusa, Mikołaja, Geriona, Acroceraunię, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — O, dźwięków jeszcze za mało, nam dźwięków trzeba wiele, my jeszcze odkryjemy mowę kamieni i belek, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Nowe zwierzęta znajdziemy na międzyplanetarnych łowach. Na światło rozbijemy atom czasu i słowa, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Roztworzystym cierpieniem mądra, daj mądrość tym, co krzyczą: „Matko, czemuś nas, matko, nie urodziła na księżycu?" Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — POEZJE 285 Niech przemówią kamienie, drzewo, blacha i krowa, gwoździe, deski i beton, pustkowia i sitowia, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Niech dno rzeki przemówi, beczka kształtem, wiatr szumem, młotek w klarnet niech zmieni się, z instrumentu w instrument, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — To my, kielnie i młotki, o świat ten mamy troskę, to nasze słońce oświeca zachodnie cmentarze morskie, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Tam, gdzie się światła gubią, pośród kopuł najwyższych, palec twój, wielki promień, promieniem promień pisze, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Tu kształty zamierają. Echo liczb słychać słabo. Płynie sen Scypiona przez wyzwolony kontrapunkt, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Sylaba Niobe sylaba nie Niobe dwie sylaby dwie sylaby cztery sylaby o sylaby sylaby sylaby sylaby, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — 286 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Nie ma śnieg ba śnieg śnieg sylaba ośnieży mama śnieg baba śnieg sylaba ba, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Kto mówi? mówi sylaba mama sylaba wysłowi słońce mama słońce baba w abecadle słowik, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Sylaba jest to głoska lub kilka, które wymawiamy od jednego tchu: N10 — sylaba, BE — sylaba, chmurka przez C, H i zwykle U, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — A tyś jest i ta mała, co ją Stwosz rzeźbił, chmurka. I ty organy kolońskie rozrosłe w tysiące figur, ludzi, kwiatów, dziwokształtów, wielbłądów, nie mówiąc o małych wiewiórkach, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Lart, 1'art tu es Niobe, 1'art qui rit et pleure, plus vaste que vos canons, plus doux que le bonheur, Niobe, daughter of Tantalus, Niobe, Amphion's wife — W tobie Orlando di Lasso. W tobie waga i wiek. Mensch — ja, das klingt stolz. W iskusstwie cziełowiek, POEZJE 287 Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Od bieguna do bieguna jedna sprawa, jedna struna, wiek w południu, blask w człowieku, śpiewa Niobe pieśń o wieku. Śpiewaj, Niobe, struny swymi, mą piszczałkę, także weź ją. Kto ci może co uczynić, kiedy jesteś wieku pieśnią! Ziemia blisko. Pieśni blisko. Pieśń się śmieje z bomb i kuł. „O, radości, bogów iskro, gwiazdo elizejskich pól!" Tyś jest wiatr i symetria, złoty deszcz i harmonia. Europę jak skrzypce trzymasz w swych niezmordowanych dłoniach, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Leśniczówka Pranie, 1950 DESZCZ Mówiłam tobie już pięćdziesiąt kilka razy, żebyś już poszedł sobie, przecież pada deszcz, to przecie śmieszne takie stać tak twarz przy twarzy, to jest naprawdę niesłychanie śmieszna rzecz; KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI_____ żeby tak w oczy patrzeć: kto to widział? żeby pod deszczem taki niemy film bez słów, żeby tak rękę w ręku trzymać: kto to słyszał? a przecież jutro tutaj się spotkamy znów — i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada — i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz. Na Żoliborzu są ulice takie śliczne, takie topole, a w topolach taki wiatr, gdy przyjdzie wieczór, świecą światła elektryczne i tak mi dobrze, jakbym miała osiem lat. Mówisz: „Kochana!" Ja ci mówię: „Mój kochany!" i tak chodzimy i na przełaj, i na skos, a w tej ulicy, która idzie na Bielany, jest tyle świateł, jakby Szopen nucił coś — i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada — i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz. Ja na początku przez trzy lata byłam w Łodzi, a teraz tutaj mam posadę w AWF, __________POEZJE_________________ i byłam sama, potem zaczął on przychodzić, pracuje w radio, muzykalny jak sam śpiew. Więc z nim piosenki sobie czasem różne nucę, on czasem skrzypce weźmie, na nich dla mnie gra • a co wieczora na Żoliborz autobusem do tej topoli, która nas tak dobrze zna — i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada — i tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać, nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz. 1950 SŁOŃCE I OSIEŁ Żeby zrozumieć, skąd śmiech się bierze, Osieł wgramolił się na wysoką wieżę i zamknął się tam na dób i kluczy czterdzieści — bo tylko w wieży z kości słoniowej rosną jak słonie myśli osiełkowe, myśli jak kisiel z pleśni bez treści. 40 dni i 40 nocy czytał Osieł z całej mocy księgi znachorskie, czarnoksięskie i ogłupiające; i po dniach 40-tu, i po nocach 40-tu Osieł wymiarkował: „Cosik jest tu, ten śmiech — to pewnikiem przez Słońce". KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI A Słońce właśnie weszło w południe i — chociaż śnieżek prószył — promień wpadł w okno i bardzo niecudnie naświetlił te wysokie jak wieże uszy; więc Osieł pędem roletę spuścił, bo nie znosił promiennych gości. Napił się kawki. I dalej się dusił swoim problemem w ciemności. Tak myślał Osieł: „Słońce to nieładnie. Myśli ma, hej, zmarszcz mi czoło. Bo jakim prawem wśród tylu doniosłych zagadnień dzieci śpiewają wesoło? Co? Jakim prawem maszyny rolnicze, na przykład taki siewnik, pracują w Słońcu? Ja się z nim policzę. Ja Słońce skończę. To pewnik. Co? Bo dlaczego Słońce w życia istocie i Słońce nawet w deszczu kropli? Co? Jakim prawem przy sobocie po robocie robotnik żart lubi dobry? Co? Jak? Ja bardzo proszę się nie śmiać, bo ja nie toleruję śmiechu i Słońca w wierszach i pieśniach, co niniejszym komunikuję. POEZJE A jakim prawem Słońce nawet w chmurach i jakim prawem twórcze? W Ameryce jest ponuro. Bo kultura. A u nas nie. Więc ja burczę". (burczy i ryczy) Tu Osieł wyliczył różne formy nasłonecznień, jak znachor, czyli konował; sporządził listę tych, co pracują serdecznie, a uśmiechy dzieci też wkalkulował. Bo Osieł to był właśnie taki krajowy Jankes, i gdy Słońce skryło się za chmurą, zeszedł z wieży i napisał pisankę: MYŚLMY I WALCZMY PONURO; ale ten slogan napisał inaczej, nieudolnie, bo Osieł to grafomania, bo Osieł, proszę obywatelów pokornie, jest twórcą Sztuki Nudnego Pisania: to znaczy; że bombastycznie i pustka w sosie-patosie, i żeby nie słonecznie, czyli energicznie, nie jak Słońce. Ale jak Osieł. No, dosyć, kochane dzieci. Do widzenia. Rozstaję się z wami. Do widzenia. Słońce świeci. Osieł zgrzyta uszami. 1950 WIENIEC DLA WARSZAWY Jak zakochany pełen niepokoju, czy dość gorące były jego słowa, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH czy dostatecznie pięknie miłość swoją zharmonizował i zinstrumentował, czy słowa jak skrzypcowe struny stroją, czy dość wysoko płynie pieśń skrzypcowa, tak ja po pióro sięgam dziś z obawą, pisząc do ciebie długi list, Warszawo. Składano tobie hymny i piosenki, wieńce i wstęgi, wiersze, wodewile, sonety małe i ogromne księgi, i znowu hymny, i znów wierszy tyle, Norwid cię stroił w czerń, Słowacki w błękit, lecz choć sławiono cię tysiącznym stylem, ty nigdy strofy nie przyjmiesz ostatniej, niewyczerpane źródło naszych natchnień. Więc moja strofa niech cię też pochwali, niech cię jak portret przystroi obłokiem, niech błyśnie błyskiem w Twej wiślanej fali i choćby w jednej szybie twoich okien i ulicami niech popłynie dalej rytmem spokojnym i lotem wysokim, i niech do ludzi mówi jak najprościej, jak twój kochany kwiat — czerwony goździk. Miasto rodzinne! Tobą, chłopiec mały, ileż to razy w wieczory wrześniowe szedłem, śpiewając, gdy się zapalały na Towarowej latarnie gazowe, świerszcze wśród szczelin, szpar muzykowały i oczy matki świeciły chabrowe, jakby się cała gwiezdna noc rozprysła. O, pierwsze słowo: matka! Drugie: Wisła! Wspomnienia? Dosyć. Przez wiślane wody, spójrz, statki płyną ładowne cementem, _____POEZJE____________ rosną ulice, place i ogrody i każda cegła mówi: domem będę! Słyszysz? tam młodzież śpiewa, to śpiew młody płynie przez okna szkoły odemknięte i nowe wiechy nowe domy stroją w Warszawie, mieście pracy i pokoju. A to poezję rodzi; ona tutaj gada swym głosem, płynie przez kamienie jak Szopenowski walc, waleczna nuta, jak konstruktywne i wielkie marzenie — i ta, co walczy dziś, i ta przeczuta, co samą radość ludziom da, same promienie. Promienie w oknach szczęśliwych migocą. Nad Mariensztatem księżyc świeci nocą. Miasto, przysięgam tobie na te zgłoski, że wszystko oddam tobie, memu miastu! Miasto, po którym chodził Majakowski i Aleksander Błok, autor „Dwunastu". O, robotniczy grodzie Szopenowski, wszystkich miast polskich latarnio i gwiazdo, tobie ja śpiewam i te nuty piszę, wysoko, ale chciałbym jeszcze wyżej. Niechaj twe dzieci szumią jak rój pszczeli w nowych zieleńcach, niech rosną beztrosko, a ci, co się w twych murach zestarzeli, niechaj na spacer chodzą Marszałkowską; stolico w słońcu, w deszczu, w śnieżnej bieli, ty w moich wierszach zawsze będziesz wiosną i twoje oczy zawsze mnie zachwycą, Warszawo, śpiewająca robotnico. Gdy wieczór mury najdroższe ogarnie, jak miło z córką przejść po Nowym Świecie! KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH Oto latarnie świecą na księgarnie, goździki się czerwienią, książka świeci, ponad domami niebo w modrej barwie zaraz pochodnie swoich gwiazd roznieci. Szmery wieczorne popłyną do ucha. Na mostach rześki wiatr wesoło dmucha. O, jak przestronnie teraz jest nad rzeką, po pracowitym dniu, gdy cichnie turkot, kiedy szeroko płyną i daleko myśli i myślom lekko jak jaskółkom; pójdziemy teraz na plac Dzierźyńskiego, tam, gdzie ta mewa leci, widzisz, córko? O, tą ulicą. Stąd już droga prosta. Weź ten czerwony goździk. I tam zostaw. 1951 WIT STWOSZ I. NOCNA PORA n. POLSKIE TERCYNY ffl. ROBOTA IV. SUPLIKAC.IE V. MISTRZ KOCHAŁ UliCE VI. MODLITWA MISTRZA VII. KOMENTARZ PROZĄ vm. PIOSENKA O WICIE STWOSZU EX. FINAŁ X. PRZYPISY I. NOCNA PORA Jeszcze kur nie zapiał pierwszy. Knot w glinianej lampie skwierczy. _________POEZJE____________ Cień nad głową mistrza Wita skalną paprocią zakwita. Po ulicy wiatr szybuje, ledwo wykusza nie urwie. Od Wawelu wieje śniegiem. Trwoga potrząsa człowiekiem. Księżyc jak wisielec wisi. Wnet w dzwony uderzą mnisi, sznur ułapią paluszyska: chwalźe Pana, ziemia wszystka, dzwonem, wszelkim instrumentem Deum Omnipotentem. Przez Grodzką leci szalony, wydaje krakanie wrony, wronim głosem gwarzy z gwiazdką, zaraz miejska schwyci straż go., Bokiem od Mariackiej Wieży na powietrzu diabeł bieży, gramoli się do księżyca. Za węgłem stoi złoczyńca. Przed gospodą w żółtych butach leży beznosy hultaj, ciężko dyszy, może kona, przy nim latarka stłuczona. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH Śnieg po Krakowie hula, leci, leci a leci. Ciemno u biskupa i króla. Ciemno na całym świecie. Ciężka jest chwila przed brzaskiem Ciężko rodzi się świt. W okno bite wichru wrzaskiem patrzy Wit. Co za noc! Jaki żal płynie na grzbiecie nocy jak na fali, przez te chmury w kształcie gotyckich flal," ostrołuków, kwiatonów, pinakli! Noc księżycem jak pochodnią wywija. w oczach ciemno mi. Jezus Maryja! Lampa moja skwierczy i dogasa. O, nieszczęsna snycerzowa praca! Kto mi choć jedną świeczkę zatli na grobie za wszystkie blaski moich Zwiastowań i Wniebowstąpień? i gdzie mój grób? gdzie? w który jak dąb nocą zwalę się i tylko sowy osierocę? Tyle zgiełku. Tyle miast i bram. Farby moje czas jak liście przemieni. Ołtarz mój — samotny jak ja sam — o, jesieni moja, jesieni! Pieniądze? jak ćmy się rozlecą. Sława? nieraz płakał, kto cię miał. Przyjaźń? szukaj jej ze świecą nocą, na wietrze, wśród skał. POEZJE Wiatr tylko płomyk ośwista i zgasi, i czmychnie sobie. A może właśnie tutaj, w tym Krakowie, nareszcie moja przystań? Może tu się nad robotą pochylę i wszystko z siebie dam — i krew, i trzewia - i rozzłocę, rozśpiewam moją biblię, moją biblię z lipowego drzewa — i zaszczepię burzliwe serce w wielkich figur spojrzeniach i ruchach. O, moje życie snycerskie, łódeczko krucha — II. POLSKIE TERCYNY Wszystkie instrumenty nie wyrażą tego, co w sercu zamknięte: i flet jest kaleką, i organ, i arfa śpiewają nietęgo; nikt jeszcze nie narwał wszystkich róż, co płoną w łodyg kandelabrach: i sam Dawid pono nie umiał niekiedy sprostać trudnym tonom, a Wirgil „Enejdy" chciał spalić rulony i cisnąć do Lety; KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI ni skrzypce, ni dzwony nie dźwigną piękności pagórków zielonych. Czasem rudy goździk więcej w swej koronce ma doskonałości niźli trąby grzmiące, niż wszystkie kapele królów witające. Niechaj w moim dziele gustują stolarze, moi przyjaciele. Dla nich rzeźbię twarze i oczy wzniesione wyżej niż cesarze. Dla nich, dla prostaczków, nie trza po omacku chodzić ciemną miedzą; oni słyszą nutę, com nie oddal dłutem, sercem dopowiedzą. O, bądź pochwalone, słońce niezmożone, słońce, które wracasz — w tobie nuta moja, gmerk mój i nadzieja: triumfalna praca. ______POEZJE______. III. ROBOTA Pracowali śpiewający stolarze w ogrodzie, nad brzegiem rzeki, a gdy w zmierzch kończyli stolarze, zaczynały śpiewać słowiki. A była to już pora jaśminu, pora ptaków i pora blasku — i odbity w Wiśle Kraków płynął jak dziecinne, pozłacane cacko. Czas upalny był i zielony i niejeden papieża się nie bał, i dzwoniły, dzwoniły dzwony, zapraszając biednych do nieba. Gdy kończyła się noc księżycowa, do tej szopy nadrzecznej i dużej znów przychodził mistrz i snycował włosy, nosy, ręce i uszy, betlejemskie dziwa i dary, i kubraki, i szuby na plecach, pięknie wargi podbarwiał Marii, a łajdaków sromotnie oszpecał; kładł jabłuszka na złotych talerzach, wyżej gwiazdki, by świeciły nocą; sam się dziwił, że tyli świat mieszka w ordynarnym lipowym klocu. A tych kwiatów ile nasiał wkoło, tych konwalii mdlejących z tęsknoty! a jak oczy podniósł apostołom, by patrzały jak na samoloty! KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Potem złotem wszystko porozświecał (choć mu skradli niejedną uncję), w złoto zadął, aż strach obleciał zamki, diabły i dęby burgundzkie; i siepaczów nękanych kiłą także w drzewie skrzypcowym wykonał z księżycowym okiem, że aż miło, jakbyś patrzył na kamratów Wilona — jakby obstąpiły cię poczwary, bazyliszki, trzcina styksowa, jakbyś zasnął w dzień i ciemny Paryż ujrzał w oknie zamiast Krakowa. A tu pośpiech. Jeszcze drzewo Jessego musi być, i Anna, i Joachim, jeszcze taniec króla murzyńskiego i ta księga, i ten baldachim. Co do króla, to naprawdę nie wiem, bom nigdy nie oglądał Maura — i te figury z tyłu — o, robak w drzewie — i tych aniołków co niemiara. I żeby to wszystko wiatr obracał jak borem ciemnym przed burzą — a co do aniołków, to jeden rajca powiedział, że o jednego za dużo. I gadka już chodzi miastem, że z wykusza od mistrza Wita wylatują aniołki pierzaste z organkami, z lutniami, gdy świta; POEZJE i że łeb mu skwierczy jak pochodnia od owego snycerskiego wysiłku, i że nawet pewnego przechodnia mistrz uwiecznił wśród swoich figur. Tylko jednej figury dla siebie mistrz nie umiał wyrzeźbić jaskrawej: kurtyzany z puzonem przy gębie, swojej doczesnej sławy. IV. SUPLIKACJE Piotrze Breughel! Giotto! Dante! Serce Van Eycka! czworolistna gwiazdo rozświecona, a przyjmijże do swego grona mistrza Wita, biednego człowieka. Oto jego całe bogactwo: ta drewniana klacz, pies, co nie gryzie, to jaskółcze ziele, a jest i ptactwo: sowa, sójka, a i małpka na fryzie. Niech mu tedy oręduje ta sowa, ptak Pallady z okiem jak zarzewie, on ją także pięknie wysnycował w śpiewodrzewie, w skrzypcowym drzewie; i ta sójka niech prosi za nim, byście wzięli go do swej kompanii, i te drzewiny w Otchłani, i ten dzbanuszek w Zwiastowaniu. Wszystkie gwiazdki najczystsze też przemówcie za mistrzem: niech go wezmą w ramiona z ochotą Breughel Piotr, Dante, Van Eyck i Giotto. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH POEZJE Sowa mówi: Ja, ptaszysko mądre i prorocze, co oczami świecę w ciemne noce, z gałązki schodzę i proszę, byście mistrza przyjęli w swój poczet. V. MISTRZ KOCHAŁ ULICE I na mnie popatrzał, kiedym żebrał w bramie; i na nas, na cacka rozłożone w kramie; i do mnie zagadał, kamiennego pawia, tu stał, gdzie ta krata, i ze mną rozmawiał; potem w prawo skręcił, o, tam, gdzie to okno; a mnie, ten bukiecik, swoją ręką dotknął. Potem poszedł dalej śladem tych warkoczy i zgubił konwalię, złotogłów i storczyk; ja, koń rozpędzony, małom go nie rozgniótł. A tam, z tamtej strony, niebo stoi w ogniu; pożar to sto pociech, a dzisiaj już szósty: pędzą urwipołcie oraz drapichrusty, kuternogi, igrce, dziady kalwaryjskie; leci przez ulice bardzo dużo iskier. Zgasło. Ciemno wszędzie. Nagle zima przyszła. A ulica pędzi, ulica, ulica; ta szeroka w górę. a ta kręci pięknie, przemijają króle, a ulica biegnie; było słońce z rana, a tu nów księżyca, pędzi opętana ulica, ulica: przez rynki i place, . prędzej, prędzej, prędzej! pokrzywione twarze, podniesione ręce. Na wiosnę śmierć stuka. Rybka na Popielec, A osieł na kółkach w Palmową Niedzielę. A tu taka mała uliczka spadzista. Lutnia się ozwała. Zza chmur słońce błyska. POEZJE 305 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Jesień. Leci liście. Pobrzękuje struna. Popatrzcie: Stwosz idzie i zbliża się ku nam. VI. MODLITWA MISTRZA Ja nie po to tutaj przyszedłem, by z gamratkami gzić się i popić, ale na ciężki trud. Dźwigam go ledwo. A ten ołtarzyk to mój podpis. Co panowie rada uchwalili, tom wykonał, jak trzeba. Niebo? Nie mówcie mi o tym, moi mili. Więcej we mnie ziemi niż nieba. To dla wielkich panów bankiet w niebie, a ja nie byłem nierób". (Gdyby Stwosz dzisiaj żył, toby rzeźbił monterów i szoferów.) „Wszystkom w dzieło tchnął. Nic tu nie dodasz. FINIS CORONAT opus. Warsztat zamilkł. A to nie jest mistyczny ołtarz; to są ludzie, co chodzą ulicami. A ja do Norymbergi. Może na mękę. But dziurawy. I wszy mnie gryzą. Ale idę. Idę aż pod ten wydęty jak ośli pęcherz horyzont". VII. KOMENTARZ PROZĄ 25 lipca, na Jakuba, ołtarz obchodził swoje siódme urodziny. Był rok 1496, dziewiętnasta szczęśliwa, ale ostatnia dżdżysta jesień Stwo- sza w Krakowie. Już za bramą miejską dopędził go stolarz (Laszlo Władysław), ofia- rował mu na drogę woreczek żytniej mąki i pocałował go w rękę. Na drodze było błotno i ciemno. VIII. PIOSENKA O WICIE STWOSZU Gdy go matka rodziła zimowego wieczora, nie wiedziała, że synek będzie z drzewem się porał. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Nie wiedziała, że z domu pójdzie w dalekie światy i że drzewo przemieni w ludzi, ptaki i kwiaty. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. I poszedł syn udały nocą, w stronę tej gwiazdy. W drodze tylko migały rzeki i miejskie baszty. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Nieraz westchnął: — Oj, ciężko, ale tak już na świecie. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE Bylem tylko miał drzewo, a do drzewa narzędzie! Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Dłutkiem w słoje lipowe i w mig: z kawałka drąga professorowi sowę, miłującym — gołąbka. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Taki wiatr, mój syneczku, zbójcy chodzą po drogach. Oj, nie przechodź tą rzeczką, woda taka głęboka. Matko, rękę mi podasz. Ja teraz rzeźbię ołtarz. Lampę tak późno świecisz. A może jesteś w biedzie? Oj, ulicą koń pędzi, jeszcze mi cię przejedzie. Matko, matko, mój skarbie, koniam wyrzeźbił także; strzemię i Zwiastowanie, wszystko w złocie się pali — i zamki blankowane, i owieczki na hali. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. A tu widzisz? tu Maria i Jan, i gwiazdki małe, a te szaty wiatr targa, bo wiatr też wystrugałem. Synku, w niebie wiatr wielki. Nie chodź do Norymbergi. Ale poszedł. Przez deszcze. Z pieśnią gniewną. Jak Dawid. Polską żył. Co najlepsze, wszystko Polsce zostawił. A Krakowowi serce jak jabłko na jabłoni; a skonał w Norymberdze; a nikt nie płakał po nim. Synku— K. FINAŁ To trud zrodził urodę: wodę, trzcinę i gwiazdę, sonet i dumę kopuł, mosty i łuk tympanonów, to trudem dłuta obudził w marmurze z Pentelikonu Fidiasz konie na fryzie, w procesji panatenajskiej. Manifest Komunistyczny wiedzę, walkę, odwagę z treści trudu wydobył, wypalił jak złotą rudę. I tak się czasy zaczęły. I naszym kieruje trudem odkrywca rzeki trudu, ten który spoczął w Highgate. Śpiewam dni naszych czasów: hale świetlic fabrycznych, gdzie poezja wybucha przy dźwiękach akordeonów blaskiem na kontynenty, w horyzont od horyzontu; śpiewam jaśmin i miłość w miastach socjalistycznych. _________KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI________ Śpiewam lotnisko warszawskie, śpiewam lotnisko krakowskie, śpiewam lotnisko wrocławskie, śpiewam przestrzeń i słońce, skrzydła odlatujące, skrzydła przylatujące z Pragi i Bukaresztu, Tirany, Pekinu i Moskwy; i bystre oczy lotników, i kształty wszystkich obłoków, i wiatr, co się nagle zrywa, i znikające drzewa śpiewam, wznosząc się w górę, w chmury, lecę i śpiewam ojczyznę moją ludową, młodzież, przyjaźń i pokój; to w tobie, Gołębioskrzydły, trudowi służą lotniska, w tobie wiersze i węgiel, kantaty i samoloty, w tobie dzieło Stwoszowskie w obłokach z grzmiącej pozłoty schodzi w nasze ulice i dzień nasz zdobi, i błyska. Śpiewam dzieło snycerza. Niechaj przemówi do was czułą logiką sztuki, a wiersz niech idzie za wami jak jesień czerwonolistna potrząsająca chmurami, jesień morska i górska, basowa i sopranowa. Oto jest czas podniesiony, oto jest czas urodzaju na porty i na kominy, i pieśni nasze plebejskie; patrz: od wioski do wioski kino wędruje wiejskie. Traktor budulec wiezie. Żołędzie z dębów spadają. Wiek w popołudnie wstąpił. Od wzgórza blask się rozszerza: to świeci miasto pokoju harmonią ludzi i maszyn. Dni dniom pochodnię podają. I kształtujemy dni nasze jak krajobrazy techniczne, jak drzewo ręka snycerza. Oto znowu po nocy dzień się przebudził wesoły, słońce na stół mój wchodzi, dzikie wino na okno; otwórz okno szeroko, otwórz ramiona szeroko, popatrz: jabłko dojrzewa. Dziecko idzie do szkoły. _________POEZJE__________ 3 X. PRZYPISY Dom na wzgórzu. Z oknami dziesięcioma. W każdym oknie pelargonia nieruchoma. Dom ceglany w słońcu się rumieni jakby wielkie jabłko na jesieni. Pelargonie stoją w równym rzędzie. Dzikie wino zwiesza się wszędzie. Powój pachnie. Pszczoły miód biorą. W górze las. A w dole jezioro. Wieczór. Świateł na podwórzu skąpo. Wielki Wóz przesuwa się nad pompą, za nim gwiazdy, każda ze swą latarnią — i podwórze jest jak planetarium. A ten obszar napełniony mrokiem, który widać ze wszystkich okien, to, co dźwięczy po wszystkich stronach jakby struna za wysoko nastrojona: szmery liści, kształt chmur i fale, i horyzont lecący coraz dalej — To jest noc czerwcowa w trylach, trelach, co obchodzi okna jak kapela. (Tak wyglądał dom, w którym niniejszy poemat został napisany.) Leśniczówka Pranie, 1951 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSki EZOP ŚWIEŻO MALOWANY DWÓCH PLOTKARZY Dwóch plotkarzy (gęby ponure, od gęb ponurych strońcie) zobaczyło niewielką chmurę rano na horyzoncie. „Deszczowa!" — powiada pierwszy. „Gradowa!"' — ten drugi plecie. „A w każdym razie koszmar". (To zdanie rzekli w duecie.) „A z chmury (szept)... pan już wie..." „Wiem, wszak nie jestem idiotą". „Chmura obrywa się". „No i co dalej?" „Potop; Woda, panie, po kuper, po chwili pod sam dach już i potop, kubek w kubek jak przepowiedział Malachiusz; we środę stają koleje, we czwartek kometa w nocy, a woda się leje i leje, i znikąd, panie, pomocy; koza znika i krowa, nawet mróweczki nie spotkasz. To chmura potopowa" — powiedział pierwszy plotkarz. A drugi na to: „Ee tam, dwadzieścia złotych kładę, POEZJE że gradowa. Mur-beton, że nas wytłucze gradem; chmur badając fatalność, niejeden strawiłem rok ja, to moja, panie, specjalność hydro- i meteorologia; ta chmura to to samo, to jest ta sama chmura, o której Nostradamus rzekł w książce "De natura", że «z chmury grad wypełznie wielkości jajec strusich i wszystko na ziemi sczeźnie (tak stoi w Nostradamusie), i zniknie opał i nabiał, gdy zgroza przybierze rozmiar-". A nagle wietrzyk zawiał t chmurę owiał i rozwiał. Szkoda tylko zakładu, bo ni deszczu, ni gradu. Zmartwili się nieboracy, że prysły tęsknoty tajne — bo plotkarze nie lubią zwyczajnej pracy, plotkarze lubią tylko rzeczy nadzwyczajne: jak deszcz, to potop na kraj, jak grad, to wielkości jaj, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH a grunt, żeby łgać, aż mdli, jak Madryt i Bi-Bi-Si. A gdyby ktoś rzekł mi tu: „Ezop bez zwierząt To blado!" Odpowiem: Plotkarzy i dwu starczy za całe stado. 1951 EZOP ŚWIEŻO MALOWANY DYREKTOR I POMNIK Pewien Osioł, co myślał o sobie bógwico i bógwico sobie wyobrażał, jednego razu, idąc ulicą, spotkał Rzeźbiarza; i tak do niego: „O, chyba sam Jowisz tu pana niesie, świetnie, żem pana przydybał, zrobi pan moje popiersie; żeby, pan wie, z mojej gęby blask taki bił i dowcip, no, krótko mówiąc, żebym przeszedł do potomności. Najlepiej, wie pan, w marmurze, nie, nie w marmurze, w granicie, bo granit trwa jeszcze dłużej, w granicie to znakomicie. A może spiż? Co pan mniema, żeby tak, panie, ze spiżu? POEZJE Widziałem przed laty trzema coś takiego w tym... ee... w Paryżu: Przedmieście. Pnie się powoik. Cisza. Igraszki słońca. A tors, panie, stoi i stoi, a pod nim kolumna jońska; dalej maliny i woda, o, fotografię mam tu. A może po prostu ze złota, a oczy z wielkich brylantów? Mistrzu, niech pan się postara, nie będę zwlekał z zapłatą. A może w chmurach z gitarą? Mistrzu, ach, co pan na to?" Rzeźbiarz tak odparł: „Pomału! Wszystkie projekty są dobre, tylko że brak materiału to, Dyrektorze, problem; bo jeśli chodzi o pana, to takiego szukaj ze świecą. Rzecz musi być wychuchana; a nie tak, żeby byleco. Ja mam dla pana materiał, co nie ma go w żadnym sklepie". „Przepraszam, jaki materiał?" „Przyjdzie zima, śnieg spadnie, to pana ulepię". 1951 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH_____ EZOP ŚWIEŻO MALOWANY KLIENT WYMARZONY Kapelusze. Kapelusze. Numery małe. Numery duże, żaden nie trafia w sedno. „Dlaczego nie ma średnich numerków?" stawiam pytanie. Pytam cierpko. Bo ja mam głowę średnią. A w ogonku ktoś śpiewa z Mozarta uwerturę, oczy ma jak ze srebra, a czuprynę jak chmurę. Dziwny facet zaiste. Raz rumiany. Raz blady. I uszy ma srebrzyste. I zbliża się do lady. Uśmiechnięty radośnie swą uwerturę pieje. A głowa raz mu rośnie, raz (o, rany!) maleje. Kapelusz siłą rzeczy każdy leży jak ulał, więc facet nie złorzeczy, lecz bierze i wybula. Z powodu tych fantastyk szmer powstaje wśród osób, bo zgłębić pragnie każdy te sztuczki i ten sposób. Czy to elektrycznością? Czy jaki zastrzyk nowy? _____POEZJE_______ A gość na to: „Po prostu! Mam zmienny rozmiar głowy. Raz jest taka jak bania, że nie przejdzie przez lufcik, raz mała niesłychanie; bo robię się maciupci. A po czasu upływie mogę głowę powiększyć". „Lecz kto pan jest właściwie?" „Księżyc". 1951 EZOP ŚWIEŻO MALOWANY BAJKA O SŁOWIKACH Były takie sobie zarośla nad brzegiem takiej sobie rzeki; w rzece żyły raki i ślimaki w muszlach, a w zaroślach, w zaroślach mieszkały słowiki; kilka prawdziwych z pierza i z mięsa, reszta z tektury, tak! „No cóż, tektura także swój sens ma — jak wyraził się pewien rak — z tym zastrzeżeniem, proszę ja kogo, że tektury śpiewać nie mogą". I rzeczywiście: Nocka za nocką, gdy miękko, a energicznie KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE jaśmin perfumo- wał noc szopenowską, słowiki śpiewały ślicznie, lecz te z tektury ni be, ni me, więc pyszne były i złe. W dodatku czasem z majowej chmury, folgując potrzebie swej, deszcz spadał i wtedy w słowikach z tektury rozklejał się jakiś klej, dzioby im odpadały i nóżki też — o, podły, śmieszny deszcz! tyle z niego, że sika; każdy przyzna, że sikanie to intelektualna płycizna, dżdżyste to jakieś takie, pluszcze i szumi cości — jedna z tych przyrodniczych idiotyczności. Lecz prawdziwe słowiki były innego zdania. Nawet w grad nie przerywały śpiewania. I tak mijały noce, przemijały deszcze, wiatr mruczał w murawach i w darniach — zaś słowiki z tektury były zawsze pierwsze, gdy księżyc wypłacał honoraria. Księżyc pytał się, za co — niby, za jakie pieśni, a słowiki z tektury: „Ba! my śpiewać nie umiemy. Lecz geniusze jesteśmy". Jak, przepraszam?" „Geniusze". „Ahaa". 1951 EZOP ŚWIEŻO MALOWANY SKROMNOŚĆ Na Pocztę Główną w Warszawie przyszedł list strasznie pomięty, z adresem brzmiącym ciekawie: DO NAJLEPSZEGO POETY Nazwiska ani ulicy nadawca nie podał wcale, więc naradzali się wszyscy, co z fantem tym począć dalej. Żeby nie wyszła gaffa, list odesłali do Staffa. Staff oddał go Tuwimowi, a Tuwim na to tak powi: „To nie ja. A wy się boczcie". I list znów leżał na poczcie. Żeby więc skończyć z kłopotem, kierownik poczty rad nierad wziął w rękę swe pióro złote i dał do gazet inserat, że „list jest taki i taki, więc się zgłaszajcie, chłopaki". Taaak. I teraz wciąż się ktoś zgłasza, i problem wciąż się rozszerza. I stoi kolejka straszna na długość jak stąd do Zgierza. 1951 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI EZOP ŚWIEŻO MALOWANY ZŁUDZENIA POPULARNOŚCI Pewnego dnia (a dzień był piękny jak skrzypce) szedłem sobie spacerkiem przez place i przez ulice. W parkach grały kapele. Rzecz się działa w niedzielę. Lecz co mnie zastanowiło, można powiedzieć, ogromnie, to to, że wszyscy tak miło się uśmiechali do mnie; czy kto szedł pieszo, czy jechał, każdy się do mnie uśmiechał. „Hm — myślę — hm... w rzeczy samej cóż to jest? Popularność. Popularność nad popularnościami i wszystko popularność. To pewnie ten mój poemat, co go na sercu noszę. O, rozkosze! O, nieba! O, nieba! O, rozkosze! A może, może przez eter puścili coś całym światem, że -powitajmy poetę", że .czcijmy", że -onorate'. I przez to tak w bębny biją, i przez to tak czczą laurowo; POEZJE przez to uśmiechy. Triumf na skalę wszechświatową". Dopiero pewien facet, kiedym zapytał go się, rzekł: „Wyszedł pan na spacer z wielką plamą od atramentu na nosie". 1951 EZOP ŚWIEŻO MALOWANY BAJKA O DREWNIANEJ GŁOWIE Na Nowym Świecie, w świetle latarni, leżała głowa w antykwarni, może dziwoląg etnograficzny, a może przyrząd do sztuk magicznych, z zewnątrz toczona, wewnątrz drążona, głowa-curiosum, fikcja szalona, w każdym bądź razie zwyczajne drewno, drewno, drewno. Na pewno. Że lubię rzeczy wyjątkowe, nabyłem ową drewnianą głowę, niosę do domu, rozwijam papier, a żona patrzy i łza jej kapie, w końcu monolog: „Och, moje złoto. po coś to kupił, na co ci toto? Ja mam wydatki: i to, i owo, a ty do domu nagle z tą głową. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI_______ O, biedna jestem ja, losu pastwa, jak ty co zrobisz — same dziwactwa; gdy patrzę na nie, ból mnie przeszywa, zabierz tę głowę, dość mam tych dziwactw". (Monolog rośnie, słowo do słowa, a między nami drewniana głowa.) Żeby więc nieco błysnąć dialogiem, tak się odzywam: „Prawdą a Bogiem, to mną kierował rozsądek zdrowy, wnet pojmiesz sekret drewnianej głowy". I żeby dowód poszedł za słowem, lekko nadziewam głowę na głowę. Wchodzi kolega (z drewnianą głową), co dawniej patrzał na mnie surowo. Widząc, że też mam drewnianą kulę, zaczyna do mnie przemawiać czule, mówi: „Mój kotku!" Siedzi do rana. Drewniana głowa. Głowa drewniana. Nazajutrz o mej drewnianej głowie wieść się roznosi jak ryki krowie, chwalą w południe, wieczór i rano drewniane głowy głowę drewnianą, kariera rośnie, szacunek wzrasta, jestem na ustach całego miasta, ________POEZJE______________321 duch mnie nie męczy apollinowy, mam pełny spokój. Z powodu głowy. Niech żywe głowy budują, a ja tylko oceniam, tylko zagajam, tutaj postoję, tam się powiercę, tu coś uzgodnię, tam coś zatwierdzę, rozkoszny dzionek strzela jak z bicza. O, głowo moja! o, tajemnicza! którą znalazłem gdzieś w antykwarni? Na Nowym Świecie? W świetle latarni? Czysty przypadek. I cóż wy na to? Jestem szczęśliwym biurokratą. 1951 ROZMOWA Z AKTOREM Właśnie wyszedł przed chwilą — jeszcze jego papieros pokój dymem napełnia — jeszcze cienie od gestów — jeszcze ten dym nad świecą. Z głośnika płynie Bach. Chmurami pełnia. Teraz chodzę i chodzę, i przypominam sobie jego słowa, i jak las podateński szumi w mej głowie ta rozmowa. 21-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Mówił o roli: że chciałby — powiada — widownię stroić, jak skrzypce się stroi (nasz narodowy instrument), że czasem śni mu się tak: Na scenie jest parę świec i więcej nic — lecz w blasku tych małych świec jakaś serdeczna sprawa, jakaś sztuka pt. np. „Warszawa" i słowa w sztuce poczynają biec jak chmury złote, które wiatr wiosenny goni - aż zachwycona widownia powstaje z miejsc, aż pochodniami są płomyczki świec I JEDNO JEST: AKTOR I ONI. — Czy napiszesz mi taką rolę? — Spróbuję. Odejdź z nadzieją. Sztuka jest wieczną wiosną. Sztuka jest ciepłym wiatrem, od którego śniegi topnieją. 1951 WARIACJE NA TEMATY REJOWSkiE Żywot, żeby miał glanc swój, musi jak wstążka w tańcu lśnić złoto; żeby troski niezbytnie, żeby w śpiewie i w rytmie jak potok; ____POEZJE_______ żeby dla miłej żony to paseczek czerwony, to kolczyk; żeby Venus na niebie, a mądra sól przy chlebie i goździk; żeby czasami sowa; żeby noc księżycowa na umór — zasię w dzionki, dzwoniące pracą, przez okno słońce i humor; kwiatów żeby po brzegi, kos w klatce, a „Oniegin" na półce. A tytoń, mili moi, jak pożar miasta Troi w bibułce; pod oknem w pelargonii kawałek fisharmonii z Lajpcyka; w niej ten glos vox humana. Ba! Jana Sebastiana muzyka; pierzyny nie najlichsze, psy, świerszcze, pełne spichrze kiełbas, gęś na Trzy Króle, słowem, kuchnia niekusa, „Listy do Attikusa", KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI w święto sonet Petrarki i w ogóle. 1951 SIÓDME NIEBO Z wierszy dla Natalii Zima była, gdy wysiadłem z autobusu i rzuciłem się w twoje ramiona, i twych włosów, twych wieczornych włosów ogarnęła mnie woń niezmożona. Księżyc zniżył się, błysnął nad klamką, potem odszedł i wplątał się w drzewo. Pierścień nocy nad nami się zamknął i otwarło się siódme niebo. Choć godzina trochę późna, jeszcze świecą twoje okna, więc wołamy: — Hola, wpuść nas, wpuśćże nas, pochmurnooka — nie będziemy spać na dachu, otwórz drzwi i wprowadź w nocy w twe mieszkanie pełne ptaków, instrumentów, świec płonących. Przelecimy przez pokoje wiatrem, walcem, tłumem szumnym, ozłocimy loki twoje dźwiękiem gitar siedmiostrunnym. _______POEZJE___________ III To było wieczorem w Europie, może w Holandii, może w Belgii, gwiazdy lśniły jak lampki na grobie i szumiał wiatr. Taki wielki. Bo już jesień grała, coraz szybciej, na akordeonie złotym i leciały nad dachami skrzypce, liście, klarnety i fagoty. A gdy deszcz bulwarami popłynął, zaczynała się chwila szalona. Bo na przedmieściu było małe kino (i pamiętasz? — kasjerka Simona). I wieczorem każdym po ciemku — i wieczorem każdym jak requiem, z tulipanem czerwonym w ręku przez bulwary do ciebie biegłem. A tam było jasno w małym kinie... Ej, wesoło w kinie „Olimpia"! Piękny kwiat najpiękniejszej dziewczynie - to dla ciebie ten czerwony tulipan. Ja dla ciebie bym truciznę wypił, chcę być z tobą duszą i ciałem — i wyrzucali mnie z tej „Olimpii", bo za głośno o miłości krzyczałem. Ale raz, rozpaczy na przekór, przyszła noc najwyższa, natchniona. Coś się stało: cud w XX wieku — poszłaś ze mną ty, nie Simona. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Wtedy dłoń twą wziąłem w dłonie moje, w oczach naszych wieczny blask zaświecił i przez świat obłąkany od wojen szliśmy razem jak dwoje dzieci. IV Ty jesteś najpiękniejsze zwierzęta, włosy twoje o świcie są modre, tyś wysoko jak światła na okrętach, do oddechu twojego się modlę. Tobiem wszystkie zbudował instrumenty, wszystkie owoce zniósł, wszystkie kwiaty, ciebie ścigam przez wszystkie firmamenty wszystkie światy, wszystkie klimaty. V Zadzwoniły zausznice z miedzi, zadzwoniły jak dzwony Bizancjum, wicher śnieżny za oknem zabredził nad Grenoblą, nad górzystą Francją. Na paznokciach twych, na włosów splotach ptaki świateł gubiły swe pióra. Nagle ptaki zgasły. Ciemnozłota nadciągała miłość jak chmura. 1951 POEMAT DLA ZDRAJCY (fragment) Tu gdzie szarą wiklinę iskrami stroi słońce, zaś wiatr ptakami; ___________POEZJE________________ tu gdzie Wisła jak synogarlica grucha falą płynąc do księżyca; tu gdzie z dębu jemioła migotliwa silnie złoci się, gdy dnia przybywa, tu mój dom, w nim kos mój gwiżdże, drze się, jakby nadal był w wesołym lesie; tu mój czas jak syren włos schwytany, tu te lampy razem z instrumentami, tu łzy moje i architektura, cień od łez i promień z mrocznej szpary; tutaj wszystkie moje gałęzie i konary, pośród których odpoczywam jak chmura. A ty jesteś dezerter. A ty jesteś zdrajca. Okiem zdrajcy patrzysz na Rawennę, na mozaik kamyczki promienne, potem piórem, ręką dezertera chciałbyś myślom swym kształt nadać trwały— ale oto litery powstały i splunęły ci w pysk. Wierszyk umiera. A tyś myślał, że ci będzie lepiej, a tyś myślał, że lutnia to sklepik, z którym można koczować przez bruki — byle tylko chleb i piżama — tak, mój panie, nowojorski kramarz rozumuje na temat sztuki. Uch, przebolałem ja tę sprawę, jakby mnie batem bili, klnę się na matkę i Warszawę, że to mnie jeszcze boli; a ja sądziłem: minie, przejdzie, że jakoś ból wypielę — KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH a ty mi ciągle z dna pamięci wypływasz jak topielec — topielca wiatr i strach przegania, topielec spływa w nocy z martwą maszyną do pisania, zdziwiony, że nie tworzy. Nie tak, bratku, zrobił Kochanowski: on też jeździł, ale tutaj trwał — i wyciągnął swoje gałęzie aż po flagę czerwoną dni naszych — i pozłocił swe liściaste zgłoski wielkim światłem Południa i Wschodu: nie zamienił Polski na walizkę — i dlatego świeci tak jak laur, tak jak Morze Śródziemne, wstążka modra w złotych włosach kontynentu. Lasy moje olsztyńskie, jeziora mazurskie, sianokosy i śniegi, co je dzik zakrwawią, dziękuję wam za wszystko i pięknie pozdrawiam. Od Węgorzowa po Wiartel, od Ełku do Ostródy witam sikorki w brzasku, na sosnach dzięcioły i w lutym, choć mróz trzaska, kwitnące jemioły. Pokłon wam biję, chmurki, i wam, chyże pagórki, żeście mi ułożyły rękę do pisania i strunę odnalazłem, co srebrnie podzwania. Bo to jest właśnie ona, to jest ta srebrna struna, POEZJE podług niej zdania stroję, by gwarzyły razem, by z robotnikiem zrosły się i z krajobrazem. A ty jesteś dezerter. A ty jesteś zdrajca, mrok— pleśń— strach — Architektur świetliste drżenia jak w myśl i światło rozrosła złota gałązka, róże z Pestum — które znam tylko ze słyszenia (opowiadała mi o nich Anna Żeromska); i ten gwarny blask oklep na chmurze, i ten laur, co go zefir rusza — i Rawenna, i znowu róże (takie same jak za Owidiusza), i fontanny rzymskie, i ich woda, Palermo i Taormina: cały ten kram chętnie oddam za jeden liść polskiego dzikiego wina. Trzeba tylko schylić się, liść podjąć,- ziemię i horyzont, razem! w górę! aż ten ostry żwir stęknie melodią, w dali wiatr zaćwierka mazurkiem, aż pieśń buchnie ze zbóż i maszyny, aż tu błysną one Taorminy jakby dęby złote, gadające ciągle jedno słowo: słońce! słońce! aż się w tobie spotkają na wieki: twoja pieśń i robotnik, jak dwie rzeki. 1951 _____KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH________ SANIE Noc )'ak bas. Księżyc wysoko jak sopran, gość u chmur ośnieżających drzewa — zima, zima, jaka tam zima! skoro jak majowy słowik śpiewa. Gdzieś wysoko ciemny wiatr przeleciał, księżyc wszystkie drogi porozświecał, wszystkie czernie w chmurach, szparach, wronach; a tu droga przez las, przez noc, przez księżyc i trzy dzwonki z końskiej uprzęży dzwonią jak zapomniane imiona. Srebrną drogę przebiegł srebrny zając. Srebrny promień podkradł się pod sowę. Sowa patrzy. A tu płatki śniegowe z nieba na ziemię spadają. Jaka tam sowa — to także księżyc. A śnieg się ustatkował i położył się, i leży; patrz: promieniowanie, blask na śnie. Ruszają się sanie. Leży śnieg. Za tobą, przed tobą las i las. Jak jabłko w ręku czas. ___________POEZJE____________ Twarz. Cienie. Oczy. Z moimi zgarną. To moja ręka. To twoja. Rozłąka — ciemność. Twarz — jasność. Twarz — twoja. Twarz twoja. Dzwonki. Ze srebrnych tez. Dzwonią. Daleko. Ciężko. Twarz twoja mała. Twarz twoja jest. Twarz twoja jest jak słoneczko. Trzy dzwonki dzwonią. Imiona trzy. Do domu już niedaleczko. Świerk strząsa śnieg na wesołe łzy. Twarz twoja jest jak słoneczko. Poroztwierał księżyc drogi wszystkie, porozkładał swój niebieski ogień, nasze sanie zima otoczyła, pora wróbli i świecących okien. Jadą sanie, cień drogami ciągnie: skośny dyszel i czapka futrzana. • Wierzby straszą. Śnieg skrzy się. Trójdzwonkiem koń jak dzwonnik kuranty wydzwania. Atramentem z serca mojego, literą rzymską i grecką wypiszę trzciną na śniegu: twarz twoja jest jak słoneczko. A wiosną — jaskrem wzdłuż drogi. A w lecie — chmurami w lecie. Przeczytają pisanie ptaki. I rozniosą. Po całym świecie. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH_______ A może i w inny czas, w inne serca i w inne okna, w czyjąś noc sierpniową brzmiącą jak bas, w księżyc, w księżyc, rozśpiewany jak sopran. 1951 POETA I POMARAŃCZE Że niedostępne wiersze przy księ- życu wysmażał co godzina, wśród muz natychmiast zrobił krzyk się i wiodły go przed Apollina — Wiersz tego wieszcza niedostępny! — krzyczały muzy, bijąc w bębny (krzyk się podnosił, z bębnów brzmiało, jak sopran z basem echo grzmiało). Apollo wyszedł gdzieś na szczęście. Może Krakowem szedł przez Planty? A może był na konferencji, gdzie uzgadniano tamto z tamtym. Był, ale wyszedł — fatamorgana, „Mitologia" Parandowskiego Jana. Więc wieszcz nadzieję w serce włożył i — jak to wieszcz — pomyślał szparko: „Gdyby dyrektor był, to byłoby gorzej, lecz może dogadam się z sekretarką". Więc sekretarką się zachwycał, a nogi miała jak stąd do księżyca. Muzy natomiast biły w bębny: — Wiersz tego wieszcza niedostępny — — Wiersz tego wieszcza niedostępny — śpiewały muzy, bijąc w bębny. POEZJE 333 No i nasz liryk stracił kontenans i jak nie huknie: —Ja wiersz poprawię, ale pozwólcie, muzy, teraz, że wprzód go zatańczę na murawie. Zatańczył. Muzy zaklaskały I biły brawo czas niemały — i pewien prosty pasterz, co miał znajomość traw i gwiazd też, powiedział, że wiersz nie jest niedostępny, tylko całkowicie, proszę państwa, zrozumiały. Zaś wieszcz, odchodząc w złotym kurzu, tak się wyraził: — Rzecz następna spod mego pióra będzie lepsza, nie niedostępna, lecz dostępna; robię, co mogę, i się staram, coś wyjdzie, gdy się pisze dużo; to ciężki trud poezja dostępna... Puszkin... Mickiewicz... Majakowski... kto? i Ajschylos? zaraz! zaraz! racja! dostępny! rzecz dostępna! Ale na przykład cena pomarańcz czemu w tym roku znów była taka niedostępna? 1952 PIĘKNE DZIEWCZYNY Dedykacja: dla córki Kiry Pracowite jak muzy: pielęgniarki, murarki, konduktorki — niechaj was moje rymy na cały świat rozsławią: i tę traktorzystkę blond na mazowieckich równinach podczas wiosennej orki; 334 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI i tę motorową, jak kłos, jeżdżącą na „szesnastce" we Wrocławiu; i kasjerkę z Teatru Nowego; i siostrę Teresę ze szpitala; i tę dziewczynę jak noc cygańska, co mi oprawiała portret Bacha — sławię was moim wierszem płynącym jak morska fala; sławię w rytmach; i w rymach; w liściach; w kwiatach; i w ptakach! Kiedy jest przyczesana, myślisz: ot, taka sobie, lecz kiedy promień włosów wymknie się jej nad uchem, już widzisz, że znów inna, jak rzeka, ciągle inna, a jeszcze gdy tulipan ciśniesz jej na kolana, kwiat, niebieskie niemowlę, wtedy, o mój najdroższy, trudność się rozpoczyna (jaka dobra dziewczyna, odjedziesz, to wspomina), bo farby mieć tu trzeba Cranacha lub Holbeina, Picassa lub Matisse'a, El Greca lub Tycjana; a jeszcze wiedz, że światło pryska ze słońca na to i gra, i śnieżek prószy za oknem, za niedużym; i śnieżek cię osennia, i tak trudno malować, i nie malować trudno; przyjechać do niej trudno; odjechać od niej nudno; jaka dobra dziewczyna! odjedziesz, to wspomina. A jeszcze wiedz: że światło, a jeszcze wiedz: upadło, POEZJE 335 a jeszcze wiedz: na włosy jakby zwiłgłe od rosy; bo serce w niej upalne, bo serce w niej tak młode — i dlatego włos w rosie jak zioła na pogodę. Piękne dziewczyny, ile by można o was napisać, gdyby tak człowiek potrafił, gdyby tak cudem Norwida pióro gęsie jak rylec, papier jak płyta z miedzi! O, dziewczyny, dziewczyny, ileż w was słońca siedzi, słodyczy i upału, liści jakichś, co zwisać, cień rzucając, umieją na szosę wiatrom odkrytą; i tak idzie się w wiosnę, z głową wzniesioną wysoko, a niebo podfruwa wyżej, pędzi niebo jak wóz — witaj mi, wiosno złota, witaj mi, polna drogo, pachnąca włosami dziewczyn, pięknych pracownic, muz. „Kantata myśliwska" Bacha — oto, co grać by trzeba w tym miejscu na sławę dziewczyn, gdyby tak więcej orkiestr, gdyby tak chórów więcej i oper więcej, i nieba błękitnego stokrotnie) i miłosnego stokrotnie)! Ale to nic? Ta szarość naszego firmamentu więcej zrodzi owoców niż nieba obojga Sycylii! , To my, obrońcy pokoju: Moskwa, Warszawa i Pekin, pokój, jako warownię, w codziennym trudzie wznosimy; i naszych warkocze dziewczyn przechodzą po mostach Wrocławia. Kasztan pąki wypuszcza. Buczyna szumieć zaczyna. A popod Krakowem Lasek Wolski, a w lasku ludzie Nowej Huty, czyli Nowej Polski; lasek pagórkowaty muzykuje skroś blaski; na dziewczynach płaszczyki; na murawach przylaszczki; KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH__________ na obłokach promienie, długie, złote, jak flet; a na ustach czerwienie, a pod stopą zielenie, a buczyna, buczyna porozwija się wnet. Ej! Słońce w południe wchodzi, bądźmyż więc słońcu radzi, ono dzieci przygrzewa i starców jak gołąbki, ono promieniem śpiewa w ton Mozartowskiej trąbki; ej, nie masz jak słoneczko nad tą Wisełką-rzeczką, nad Odrą i nad Nysą, nad Brdą i nad Prosną. Witaj, kwietniu kwiecisty. Witaj, polska wiosno. Słońce w południe wchodzi. Wiosna oczy rozmruża. Żółte kwiatki się śmieją. Wiewiórka potrząsa kitą. Stoi w słońcu Barbakan, duży, czerwony jak róża. Hejnał z wieży rozbrzmiewa. Dziewczyny Plantami idą. 1952 KSIĘŻYC Po kręgu zakreślonym starannie toczy się świecący mój mechanizm; każdą linię, bryłę i płaszczyznę trącam tym świecącym mechanizmem, stąd cień srebrny podczas nocnych godzin, co po świecie jak po twarzy chodzi. Poruszone mą wielką sprężyną rzeczy martwe tak jak żywe płyną, ________POEZJE____________ barwę, nazwę, kształt, wagę i wymiar w dźwięczną płynność zmienia noc olbrzymia i ucicha wiatr, i milknie sowa, gdy nadchodzi pora księżycowa. Mosty tracą kres. Smyczki się dłużą. W miastach zjawia się pochyłych dużo nagle ulic. Dzikie wino gore i się zwija raz w es, raz we flores. Na balkonach i na balustradach każdy promień swój rebus układa, a gdy ciemność zgasi część promieni, rebus wraca do ciemnej przestrzeni, jak do matki, tam gdzie pędzi w chmurach wyzwolona z liczb architektura. I znów z morza rzeczy, z głębi dennej wynurzają się kontury zmienne, ogmatwane z wszystkich stron księżycem, promieniami, co tną jak nożyce; kamień jęczy, mówi swoją skargę, w bas się zmienia, a z basa w latarkę, z tej latarki w twarz, a potem znowu w jakąś inną formę księżycową, w jabłko, w lichtarz, w binokle na nosie, i znów w ciemny wiatr na ciemnej szosie. 22-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI Ulicami, ze ściany na ścianę, blask przenosi swe linie łamane; plac, że przejść nie można, tak zasnuwa, schody kradnie i okna przesuwa, klucze giną ludziom, dyszle koniom, wszystkie dzwonki jak na alarm dzwonią — a to pełnia leci rozświetlona, fruwająca, świecąca filharmonia. Wtedy, wtedy wchodzi światło moje w najtajniejsze skrytki, w mózgu zwoje, w tony kruche jak szkło, w wieczne malwy, w rzeki wszystkie, wzgórza, czasy, barwy, w oczy ptasie i psie, i kobiece, w lichtarz srebrny i zieloną świecę, w dzikie wino po ścianie się pnące, we wszystko kuszące, mijające, wirujące niezmierną przemianą, i wszystkiemu powiadam: Dobranoc. Któż ja jestem? Płochy blask na ścianie, a to moje polskie pożegnanie. Rzeczy miłe, ponure i jasne, dobrej nocy! Ja za chwilę zgasnę. Światło moje cichnie jak muzyka. Ten promień niech zostanie. Ja znikam. _______POEZJE____________ Lecz nim zniknę — byście pamiętali — mój ostatni koncert dam w tej sali; prosto z nieba, przez szybę, na ścianę wsrebrzę się i przed pulpitem stanę, cztery walce zagram, z tłumikiem, cztery walce nieśmiertelnym smykiem, pod kopułą ciemną i wysoką — a to będzie tylko wirowanie, zakwitanie i przekwitanie, czas tańczący, cztery pory roku. Śnieg i pustka, owoc i pragnienie, gwiazd imiona i bez imion cienie, i pustynia, i zieleń kobieca, i zgiełk w sercu, i gwiazda nad świerkiem — wszystko kręci się na kole wielkiem, a ja szprychy w tym kole oświecam. To są moje sprawy księżycowe, / bardzo trudne, chociaż tak nienowe. Widzisz? w górnej szybie srebrna głowa? To ja jestem, pełnia koncertowa. Zawieszony u tej szyby górnej, tobie świecę w noce niepochmurne, w listach twoich przekręcam litery, na twe loki spadam deszczem srebrnym i sen tobie śni się w noc wrześniową, żeś trąciła gałązkę deszczową — KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE i twe oczy, jak dwa lichtarzyki, w dwie radości świecą, w dwa płomyki. Potem, świateł różnych szafarz szczodry, z światłem zbliżam się do twojej kołdry; świecąc jak latarnia światłem sutym, kołdrę twą zahaftowuję w nuty, w gwiazdy, w gwiazdki, w całe Drogi Mleczne, w chmury, w ptaki, baszty średniowieczne. A ty, srebrna, śpisz ze srebrną twarzą, i jest nocny czas, i sny się marzą. Gdy odejdę, nie płacz, moja żono — ja księżycem wrócę pod twe okno. Kiedy w szybie promień zamigoce, wiedz: to ja. Twój księżyc. Serce nocy. 1952 W LEŚNICZÓWCE Tu, gdzie się gwiazdy zbiegły w taką kapelę dużą, domek z czerwonej cegły rumieni się na wzgórzu: to leśniczówka Pranie, nasze jesienne mieszkanie. Chmiel na rogach jelenich usechł już i się sypie; w szybach tyle jesieni, w jesieni tyle skrzypiec, a w skrzypcach, byle tknięte, lament gada z lamentem. Za oknem las i pole, las — rozmowa sosnowa; minął dzień i na stole stoi lampa naftowa, gadatliwa, promienna jak ze stołu Szopena. W nocy tu tyle nuceń i śpiewań, aż do rana. Księżyc w srebrnej peruce gra jak Bach na organach i płynie koncert wielki przez dęby i przez świerki — to leśniczówka Pranie: nocne koncertowanie. Chodzi wiatr nad jeziorem, • trąca dęby i graby; i znów wieczór, wieczorem znów zaświecamy lampy; o, leśniczówko Pranie: lamp lśnienie, migotanie, księżyc na każdej ścianie, nocne muzykowanie. Sunie dorożka nocy, w skos, dziecinnym rysunkiem; dorożkarz zamknął oczy, konik stąpa z frasunkiem, cień od ściany do ściany: wehikuł posrebrzany; o, leśniczówko Pranie, nocne podróżowanie. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH POEZJE Gwiazdy jak śnieg się sypią, do leśniczówki wchodzą każdą okienną szybą, każdą wrześniową nocą; w twoim małym lusterku noc świeci gwiazdą wielką. Wrzesień, 1952 OJCZYZNA Wiele pieśni na świecie ze stulecia w stulecie, ale jest ton jedyny, z samej głębi, z głębiny; od kolebki do grobu ton ten idzie za tobą; byle szmer, byle nuta, a już wiesz, że to tutaj: szyba w słońcu uśpiona — pelargonia czerwona; parę gwiazd, parę ptaków, a już wiesz, skąd ten akord, listek upadnie w strumień, a już serce rozumie, zamyśli się, wypowie, a co w sercu, to w mowie, Córce w mowie dziada, pradziada, co szmerliwa jak trawa, co się krzewi faliście, raz jest słowem, raz liściem, raz pagórkiem, raz chmurą, porą roku poczwórną, śniegiem, ptakiem, błękitem, Szopenem i Norwidem. Struna ze struną gada, czas swe wzory układa. Treść najgłębsza, najszczersza jarzy się w tyglu serca; światło pada wysokie na pracę, na chorągiew — i jednym światłem świeci ruch rąk i ruch narzędzi. - I znów iskrzy się nocka jak lampa szopenowska; dźwięk skrzypiec nad ulicą; pelargonia w księżycu, ciężka gwiazda nad świerkiem; i znów blask zorzy wielkiej. Kraju mój, kraju barwny pelargonii i malwy, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI kraju węgla i stali, i sosny, i konwalii, grudka twej ziemi w ręku świeci nawet po ciemku; tyś mój w śniegu, w spiekocie, tu dziad spoczął, tu ojciec; trawa, trawa szmerliwa białe kości okrywa. A nam, którzyśmy w drodze, niechaj flaga łopoce, żeby dźwięczał dźwięk kielni najcelniej, najrzetelniej — żeby siia w ramionach, żeby trud nasz wykonać — przy stali i przy zbożu, na lądzie i na morzu — żeby blask szedł z dni naszych, dni mozolnych, odważnych, w wiek sławą zbtolistną, nuto święta, ojczyzno. 1952 ______POEZJE________ WIERSZYK O WRONACH W powietrzu roziskrzonym siedzą na drzewie wrony, trzyma je gałąź gruba; śnieg właśnie zaczął padać, wronom się nie chce latać, śnieżek wrony zasnuwa. Tuż pole z krętą rzeczką, w dali widać miasteczko uprzemysłowione — a wrony, jak to wrony, patrzą okiem szalonym, wrona na wronę. Gdyby je zmienić w nuty, dźwięczałyby dopóty, dopóki strun choć czworo - a tak, na wronią chwałę, - siedzą czarne, zdrętwiałe in saecula saeculorum. Nocne niebo już kwitnie, wszystko świeci błękitnie: noc, wiatr, wronie ogony; zaśnij, strumieniu wąski — dobrej nocy, gałązki, dobranoc wrony. 1952 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH GRÓB BEETHOVENA Tutaj ciało złożone, tu jest grób Beethovena, gdzie to wzgórze zielone i perspektywa srebrna; za perspektywą srebrną już tylko nocne niebo. Dołem w ciemnościach wielu kształty jakieś niekształtne, coś jakby liście chmielu i olchy niewyraźne, ale wzgórze w promieniach; to jest grób Beethovena. Tu zlatują się ptaki różnych barw i rodzajów: kosy, sikorki, szpaki muzykowi śpiewają. A gdy noce deszczowe, deszczu słucha Beethoven. Zstępuje deszcz z wysoka, krzewy napełnia wrzawą, wykrzywia drzewa. Olcha stoi w deszczu koślawo. Śpiewa deszczowa burza. Widać tylko pół wzgórza. Ale kiedy wiatr gwarny szparę w chmurach rozewrze, księżyc wchodzi do szpary, wzgórze błyszczy jak w srebrze i księżyc wzgórze nosi jak latarnię w ciemności. POEZJE Tutaj przychodzą ludzie, tu ciskają bukiety: za męstwo w każdej nucie, za symfonie, kwartety; tańczy na wietrze wstęga: BOHATEROWI PIĘKNA. Czas swoim palcem dużym pory roku obraca; we dnie słońce nad wzgórzem, w nocy nad wzgórzem gwiazda; szarfa z ciemnej purpury od wzgórza aż po chmury. Tutaj przychodzą dzieci, kładą mali pianiści to z dzikich róż bukiecik, to choćby parę liści, grobu się dotykają, jak gwiazdki odtruwają. Tu przychodzą dorośli, szumią w różnych językach oceanem wdzięczności wokół serca muzyka, palą lampki na darni i odchodzą odważni. Czasem, gdy grudzień hula, gdy zimno nawet wilkom, pusto tu, ani wróbla, żywej duszy, i tylko: śnieg, wiatr w piskliwych tonach i chorągiew żałobna. Ale trwa krótkie mgnienie boleść owa, pustkowie: 348 KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI w dali śnieg znów się czerni, znowu brnie przez śnieg człowiek, by złożyć dank serdeczny tej muzyce walecznej. To jest grób Beethovena. Nad nim Venus promienna. 1953 DZIKIE WINO Koło tych pagórków piaszczystych, które księżyc po kolei odsłania jeden po drugim, jeden po drugim, ptaki śpią, tylko droga się srebrzy i Wisła świeci jak latarnia — jest cisza, jakby Szopen przed chwilą zamilkł, lecz niech struna się przypomni srebrna jak te koleiny, zapląsają chmury z sosnami, z pagórkami, dzikie wino pocznie szeptać z dzikim winem; no, i już masz polonez. Przeklęte polskie serce! Diabli wiedzą, co to jest: w liniach skrzypiec i pagórków tego szukaj, w dzikim winie na szybie: szepty zaśpiewne i niebiosa bohaterskie, i wrzawa nad niebiosami, i pory roku jak struny skrzypcowe, cztery, cztery: wiosna, lato, jesień i zima, i wiatr w struny, i deszcz w struny, i grad w struny, i blask w struny, bas śnieżny i słowicza szalona kwinta, Wisła pod smyczkiem, srebro wiślane, Wisła pod palcem, ta, co śpiewa najwyżej struna, rzeka na skrzypce sopranowe POEZJE 349 naciągnięta, a z worka czasu chmury, ptaki, horyzonty wielogłosowe i jesień fruwająca, i ogromne lato; i chmury nad skrzypcami, i liście tuż nad smyczkiem, i te pagórki faliste, i wiatr, i światła wszystkie. Na liściu dzikiego wina trudno jest zmieścić Warszawę i gwiazdę Wenus nad nią, a jednak w jakiejś trudnej podróży to on ci przypomni Warszawę, ten liść — na wszystkich kontynentach, we wszystkich miastach, zaułkach i labiryntach. Na liść dzikiego wina jak na mapę ojczyzny patrzę; tu węgiel, mówię; tu morze jak Kochanowski rozśpiewane, a tutaj, mówię, góry, a tutaj równiny, a wszystko razem jak fotografia ukochanej; ognie portów, lampy w oknach, maszyny i ludzie, nasi ludzie, budowniczowie pogody, i słońce, słońce, słońce, które przodem pójdzie przez ogrody, ogrody, ogrody; i wiatr, i wiatr w liście, i znów wyrażalna trudno nuta, drzazga cudowna pod sercem samym. Powiedz, skąd jesteś, nuto; powiedz, skąd płyniesz, nuto, nuto-latarnio idąca przed nami. To w niej, w tym blasku nagłym: twarz jakaś, chmura jakaś, jakiś sierpień, dom, dzikie wino — i — jak burza odetchniesz, lecz nie deszcz będzie płakać, to łzy twoje szczęśliwe popłyną; gościńce złote wszystkie, rzeki wszystkie chóralnie zejdą się w twoim sercu, _________KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI___________ ziemia ciebie przyciągnie, księżyc ciebie dopadnie i po polsku ci powie: „Dobry wieczór!" A to jest dzikie wino. Rozszumiało się ono, zestroiło głos do głosu w pieśni, dzikie wino — dokoła; dzikie wino — noc wesoła; krzyczą liście; „My tutaj jesteśmy, nad tym oknem, nad tą lampą nie zagasłą, rozgadane jak jesienna plucha — jakich 'Trenów", jakich -Ballad i romansów' można by się jeszcze w nas dosłuchać!" O, dzikiego wina nocy, czarne blaski rozsypane muzyką śnieżno-ciemną! Nocy, w której jak w pokoju babki i liść, i ptak, i gwiazda bawią się ze mną. Osowieje liść, gdy mrok go najdzie, ptak w gąszcz frunie, zaś gwiazda do nieba, pokój babki zniknie, czas szumiący swoje wody będzie toczył i rozlewał. 41 Ileż to lat, ileż to lat trzeba chodzić po dniach, po nocach, po schodach, po piętrach, do ilu łomotać drzwi, w ilu szukać książkach, światłach, muzycznych instrumentach! Po jakich drogach, co się w deszczu mylą, zaplątują w niebieskich zachmurzeniach, w ilu miastach z latarniami! o, w ilu nieskończonych próbach, oczekiwaniach, doświadczeniach • ażeby znaleźć jedno zdanie, które do serca komuś wejdzie i zostanie, __________POEZJE____________ parę słów ułożonych w dziecinny gwiazdozbiór, a ten nad czyimś oknem będzie sunął świecąc w noc zimową i powie ktoś: „Cóż, noc niebrzydka!" Bo trudno jest za włosy chwycić treść wzburzoną, rytm odmienny jak księżyc, ten sam księżyc, który Beethoven z nieba zerwał i w sonatę wepchnął. Rzeczywistości, nasza muzo, ziemio brzozy i palmy, flago czerwonousta przez horyzonty wszystkie! Rzeczy mroczne, niemrawe rękom opór stawiają, ręce świat kształtujące słońce unieśmiertelnia. Jako fala za falą wysiłek za wysiłkiem, nie ma już oceanów, my jesteśmy ocean. ' Flaga naszej radości płynie wąwozem czasu, czasy rozkołysane jak pszenica wysoka. Po całym lecą świecie naszej myśli nasiona. Czas wieniec nam uplata. Wróg zębów nie pozbiera. A to złote błyskanie to los nasz na kowadle. KONSTANTY ILDEFONS GAŁC2YŃSKI Flago czerwonousta, rozśpiewana jak wicher! Rzeczywistości, muzo, człowieku, rzeko, gwiazdo, domie mój, nocy moja, liściu dzikiego wina! Nad oknem, na murze, a liście takie duże — zielone, zielone, dzikie wino zielone. O każdej godzinie wiatr szumi w dzikim winie - zielone, zielone, dzikie wino zielone. Uroda, przyroda, za nic byś jej nie oddał — zielone, zielone, dzikie wino zielone. Za siedmiu morzami napełni oczy łzami — zielone, zielone, dzikie wino zielone. _____POEZJE I we śnie przypłynie dom cały w dzikim winie — zielone, zielone, dzikie wino zielone. I niebo, i księżyc, i wino się rozsrebrzy — zielone, zielone, dzikie wino zielone. Zaszepce na szybie, myślisz, że słuchasz skrzypiec - zielone, zielone, dzikie wino zielone. Pod serce jak nuta. I powiesz: tak, to tutaj — zielone, zielone, dzikie wino zielone. Ten dach i te okna, i noc jak narzeczona — zielone, zielone, dzikie wino zielone. 23-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI_________ Tańczy noc, rozśpiewała się po pagórkach, po kotlinach, tańczy noc, roztańczyła się w wieńcu z dzikiego wina. Klaszcze Wisła, wszystkie fale klaszczą, a nad Wisłą klaszcze wiklina, klaszcze niebo wysoko, noc tańczy w wieńcu z dzikiego wina. A to przecie wiatr dmie w srebrne pasma chmur, a każda chmura inna. Tańczy noc, jak bardzo srebrna gwiazda, w wieńcu z dzikiego wina. A to przecie najzwyklejsze liście, zwykły księżyc, co liście odciemnia — tylko że ten trylik tak srebrzyście, tylko że ten bas jak skała: ziemia. I pieśń ziemi, co jak skrzypce woła — i te strofy, co jak chmury płyną — strofy — chmury — noc czuła, wesoła — i szumiące dzikie wino, dzikie wino — koło tych pagórków piaszczystych, które księżyc po kolei odsłania, jeden po drugim, jeden po drugim, ptaki śpią, tylko droga się srebrzy i Wisła świeci jak latarnia. 1953 ___________POEZJE_____________ BALLADA O TRZĘSĄCYCH SIĘ PORTKACH Posłuchajcie, o dziatki, bardzo ślicznej balladki: Był sobie pewien pan, na twarzy kwaśny i wklęsły, miał portek z piętnaście par (a może szesnaście) i wszystkie mu się trzęsły; włoży szare: jak w febrze; włoży granatowe: też; od ślubu: jeszcze lepsze! marengo: wzdłuż i wszerz. Krótko mówiąc, w którekolwiek portki kończyny dolne wtykał, to trzęsły mu się one jak nie przymierzając osika. W ten sposób, przez trzęsienie, pan żywot miał bardzo lichy, bo wszędzie, gdzie wszedł, zdziwienie, a potem śmichy i chichy. W końcu babcia czy ciocia, już nie pamiętam kto, powiedziała do tego pana: „Chłopcze, ty uschniesz, bo nad portek sprawą przedziwną wylałeś trzy morza łez, a znowu nie jest tak zimno, więc spróbuj chodzić bez. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH Toć są materiały urocze. Toć są, kochanie. Toć. Ty kup sobie jakiś szlafroczek i w tym szlafroczku chodź; lub od razu na zadek kup sobie spódnic troszkę, a na wszelki wypadek parasolkę. I broszkę; też innych rzeczy mnóstwo, kociackie ochędóstwo, rzęsy z drutu, najlony — I już będziesz urządzony, a wąsy sobie wyskub. I tak wyglądasz jak biskup". Kupił pan sobie szlafroczek, chodził w szlafroczku roczek, ale tylko w ciemności, bo i szlafrok trząsł mu się cości; a portki schowane w kredensie też się nie zrzekły tych trzęsień; trzęsło się całe mieszkanko, kanapy i futryny, bo to był dom melancho i bardzo cyko ryjny. Tutaj się kończy ballada o portkach się trzęsących, z ballady morał gada, morał następujący: POEZJE GDY WIEJE WIATR HISTORII, LUDZIOM JAK PIĘKNYM PTAKOM ROSNĄ SKRZYDŁA, NATOMIAST TRZĘSĄ SIĘ PORTKI PĘTAKOM. 1955 ZWIERZĘTA PATRZĄ NA NAS Kogut pośrodku podwórza zapiał: — kukurykukuku! Proszę państwa, nowina duża, miałem telefon: nowina straszna: nie nadajemy się, nie nadajemy się, nie nadajemy się do druku. —Jak to? — gdaknęła pewna kurka. — Nie nadajemy się? O rety! — Tak, proszę kur, bowiem te piórka to wszystko jest parszywy estetyzm. Więc patrzcie na mnie, zaraz się zmienię. I rzeczywiście: przez parę godzin wyrwał sobie całe barwne upierzenie i Jako szkielet chodził. Cierpiała przez to produkcja jajek, lecz on się śmiał do rozpuku i tylko śpiewał: —Już się nadaję, już się nadaję do druku. Kury poszły w ślad kogutowy i według wszelkich reguł KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE 359 ta sobie oko wyrwała z głowy, ta nogę, ta inny szczegół: (bo, rozumiecie, na co mi noga? przez nogę tylko zamęt; bo niby, wiecie, kto wie, czy noga to także nie jest ornament?) Jelenie słysząc w sprawie tej nogi o dąb, co szumiał w lecie, obtłukły sobie na głowach rogi, żeby też być na tapecie. Dąb, oczywiście, jeleni śladem spróchniał. Na wszelki wypadek. A gwiazdka śniegu, ach, jaka śliczna krzyknęła roniąc łzę: — A może jestem estetyczna? I rozpuściła się. Księżyc jak lustro pęknął. Pierzchły; dzięcioł, że barwny, zając, że śmieszny. A wtedy, na radość światu, gdy wiatr o północy zahulał, z pobliskiego cmentarza biurokratów wyszli biurokraci, bo pasowali do tego pejzażu jak ulał. Pootwierali wentyle z nudą, gwiazdy wesołe zasnuli nudą. Świat stał się nudny, zarozumiały, samotny i bez ruchu, lecz wszystkie rzeczy się nadawały, już nadawały, się nadawały, się nadawały do druku. 1953 KOŃ W TEATRZE Na próbę generalną satyrycznego programu przez pomyłkę do konia zaproszenie wysłano, że mamy zaszczyt et cet., że bardzo dobre miejsce, koń przyjechał, ale się spóźnił, żeby zrobić tzw. wejście. Woźni nie chcieli go wpuścić, aliści rzecze woźny do woźnego: — Szkoda łez, ja uważam, że lepiej go wpuścić, kolego, niby ta grzywa i rżenie, a może to nie jest byle kto? na oko koń, a w gruncie rzeczy może to jaki dyrektor; życie jest pełne pozorów, na pozór czasem koń czy zając, człowiek nie wpuści, a potem nieprzyjemności wynikają. I tu schylili głowy. Koń się znalazł w teatrze i przeszedł przed pierwszym rzędem na znak, że on czynnie i także. Przez cały czas przedstawienia stał głową do widowni obrócony, tam coś śpiewali, a on stał (z kopytem na poręczy) i tylko rozdzielał ukłony bezbłędnie, stosownie do osoby, raz serdeczne, raz nikłe, jak by powiedział Lukrecjusz: suum cuique. W antrakcie kilku redaktorów poprosiło go o poemat (ew. pt. „Indonezja"), ponieważ koń opanował w mig wyrażenie „koncepcja" i siał nim na wszystkie strony, czasami dodając „aspekt", ihahahaha koncepcja, ihahahaha aspekt. Ktoś go sfotografował, ktoś go nakręcił, dla kina, albowiem, co tu gadać, koń to rzecz sensacyjna. A w finale programu na scenie była namalowana trawa. Koń skoczył. I trawę zjadł. I dostał największe brawa. 1953 _____KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH_____ TO PRZECIEŻ NIE DA SIĘ.. To przecież nie da się wyrazić inaczej, tylko ten szmer za ścianą trzeba zanotować, może deszcz? — gwizd pociągu, kroki w ulicy i bardzo słabe światło, co w tej chwili pada z latarni dorożkarskiej przybitej do ściany, i ten gliniany gołąb, i szczygieł drewniany, i ten rajtar XVII-wieczny na koniu z XV wieku. 1953 JAK JELEŃ CHCIAŁ SPRZEDAĆ SWOJE ROGI Żył raz jeleń ubogi, w majątku miał dwa rogi, poza tym więcej nic. Smutny przez bory snuł się i jeszcze gorzej czuł się niż na złej sztuce widz. A nieraz mu się chciało wypić kubek kakao, ech, tak, niejeden raz. A tutaj w. tej pustelni ni rynku, ni spółdzielni, a tylko las i las. Więc się zezłościł jeleń. — Tego — mówi — za wiele. Uderzę w czynów stal. Rogi okrył papierem i odszedł z bedekerem w tzw. siną dal. _____POEZJE_______ Po pięciu dniach podróży znalazł się w mieście dużym, gdzie dużo ludzi szło. I zawołał bez trwogi: — Rogi sprzedaję, rogi, rogi, panowie, o! Ale na rogi nikt się nie skusił oczywiście, o, biedo wszystkich bied! Biedny lasów mieszkaniec przeżył rozczarowanie i dalej smutny szedł. Księżyc był znów na nowiu. Patrzy — chatka w pustkowiu, zapadła w mech i sen. Na płocie szyld chędogi: KUPUJĘ JELENIE ROGI PODŁUG NAJWYŻSZYCH CEN. - „He-he — pomyślał jeleń — tego to już za wiele, hi, hi, ha, ha, ho, ho. I ta chatka w pustkowiu, i ten księżyc na nowiu kantem mi pachnie to. Wiem, ta stara hiena jest z bajek Andersena, warzy diabelski płyn, KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSH ćmy pali w kandelabrach, o, ja się nie dam nabrać, ja już mam dość tych kpin". I nagle rzeczywiście: przyszedł świt, drgnęły liście, dzień się zaczai upalnie. Słońce w liściach igrało. Jeleń pił swe kakao. Wszystko było normalnie. 1953 PIEŚNI Gdy próg domu przestępujesz, to tak jakby noc sierpniowa zaszumiała wśród listowia, a ty przodem postępujesz. A za tobą cienie ptasie, szczygieł, gil i inne ptaki. Świecisz światłem wielorakim od sierpniowej nocy jaśniej. Bo ty jesteś ornamentem w gmachu nocy, jej księżycem. Przesypujesz światła w ręku z namaszczeniem, jak pszenicę. U twych ramion płaszcz powisa krzykliwy, z leśnego ptactwa, POEZJE długi przez cały korytarz, przez podwórze, aż gdzie gwiazda Venus. A tyś lot i górność chmur, blask wody i kamienia. Chciałbym oczu twoich chmurność ocalić od zapomnienia. Pochylony nad mym stołem we wschodzącej zorzy łunie ręce twoje opisuję, serce twoje opisuję; smak twych ust jak morwa cierpki i głosu pochmurną słodycz, i uszy twe jak wysepki, które z dala widział Odys. Ten obłok jest twoją twarzą, ten horyzont, ta akacja. Pióro maczam w kałamarzu i litery wyprowadzam. Niech staną rządek przy rządku jak ptaki złote i modre, by z najprawdziwszego wątku powstał najprawdziwszy portret. Minął dzień. Wciąż prędzej, prędzej szybuje czas bez wytchnienia. A ja chciałbym twoje ręce ocalić od zapomnienia. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI III Ile razem dróg przebytych? Ile ścieżek przedeptanych? Ile deszczów, ile śniegów wiszących nad latarniami? Ile listów, ile rozstań, ciężkich godzin w miastach wielu? I znów upór, żeby powstać i znów iść, i dojść do celu. Ile w trudzie nieustannym wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń? Ile chlebów rozkrajanych? Pocałunków? Schodów? Książek? Ile lat nad strof tworzeniem? Ile krzyku w poematy? Ile chwil przy Beethovenie? Przy Corellim? Przy Scarlattim? Twe oczy jak piękne świece, a w sercu źródło promienia. Więc ja chciałbym twoje serce ocalić od zapomnienia. IV Oto jest nasz dzień codzienny, nasze małe budowanie, trud uparty i niezmienny, nieustanne kształtowanie. Słońce wschodzi i zachodzi, drzewa kwitną, liście rosną, ________POEZJE___________ my strumień rzeczywistości kształtujemy naszą dłonią. Jesteśmy cząstką w zespole, z niego płynie nasza siła — żeby chleb leżał na stole, a pracom lampa świeciła; by czas jak pochodnia płonął jednako: dzień czy mgła nocna. Stoimy przy życiu, żono, jako tkacze przy swych krosnach. Z dnia na dzień tkaninę tkamy wzorzystą dla pokolenia. Chciałbym i blask naszej lampy ocalić od zapomnienia. Garniemy się do muzyki, muzyka to jest nasz festyn, kochamy trąbki i smyki, obój, klarnet i klawesyn. Jest w domu lichtarz nieduży z wysoką świecą szkarłatną, ona do koncertów służy, do dźwięków dodaje światło. Ty ją zapalasz w godzinie muzycznej i płomyk świeci w chwili, gdy z głośnika płynie Koncert Brandenburski Trzeci. Radość jak poważny taniec przesuwa swój cień po ścianach. 24-Poezje KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI POEZJE I pada świecy pełganie na twarz Jana Sebastiana. Lipski kantor bardzo mile uśmiecha się zza oszklenia. Chciałbym wszystkie takie chwile ocalić od zapomnienia. VI Nie jesteśmy, by spożywać urok świata, ale po to, by go tworzyć i przetaczać przez czasy jak skałę złotą. Choćby i po razy tysiąc osaczyły nas trudności, my idziemy blaskiem bijąc w urodę maszyn i roślin. W poczekalniach kin srebrzystych, gdy zadymka śnieżna bredzi, nieraz siadamy strudzeni, strudzonych ludzi sąsiedzi. Dni i noce z nami biegną, a my z nimi ku przodowi, w trudzie tworząc piękno, piękno, które znów służy trudowi. Z chmury zwisa śnieg z ukosa, twarz twoją w srebro przemienia. Chciałbym śnieg na twoich włosach ocalić od zapomnienia. vn Cząstka pracy wykonana i znów cząstka, i znów cząstka, i znów noc, i znów od rana do cząstki dodana cząstka. Słońce serca nam przeszywa i biją wdzięczne blaskowi. Rękami pchamy tworzywa od bezkształtu ku kształtowi. Kształtami świat zaludniają do prac przyłożone dłonie. Tętnią prace. Tak powstają wiersze, domy i symfonie. Znów noc. Jak ludzie wysocy stoją świerki. Śnieg się sypie. Gwiazdy świecą w głębi nocy jakby w głębi wielkich skrzypiec. A za oknem migotliwie - Venus gałąź opromienia. Chciałbym i ten błysk na szybie ocalić od zapomnienia. VIII Na moście Poniatowskiego wiatr śnieg ukośnie rozkłada. Na moście Poniatowskiego śniegiem kurzy balustrada. Latarnia w oczy nas razi, ośnieżona do połowy. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Niewiele ludzi zgromadził przystanek autobusowy: tylko nas dwoje. Stoimy przy tym przystanku nad rzeką — dwoje ludzi w głębi zimy jak w głębi lasu białego. Parę by tu wron postawić, tak ze trzy, pośrodku jezdni, poobracać je dziobami ku sobie, na śniegu gwiezdnym. Niechby stały. Wiatr niech wionie wzdłuż i chmurom twarze zmienia. Chciałbym i te trzy łby wronie ocalić od zapomnienia. K Piszę ten list, moja droga, z leśniczówki, w chwili takiej, gdy stoi lampa naftowa na pudle od kostek maggi. W pokoju nie ma nikogo. Zmierzch. Zegarek tyka lekko. Drzwi się otwarły. Na progu staje matka leśniczego. Zatroskana, zatroskana, cała w cieniach od zgryzoty. Mówi: „Znowu, proszę pana, słychać w chmurach samoloty. Ja się, proszę pana, nie znam, ale to wielka maszyna. POEZJE Ja wiem, że to nic, a jednak groźny czas się przypomina". Matko, podnieś pięść do góry, miliard tych pięści ma ziemia. Chciałbym na czole twym chmury ocalić od zapomnienia. X Wybaczcie mi, ludzie, jeśli w tych pieśniach dałem tak mało, że nie takie niosę pieśni, jakie by nieść należało; że tyle tu tych piękności, ptaków, różnych pobrzękadeł, złocistości, srebrzystości, księżyców, Bachów i świateł. Cóż, kocham światło. Promieniem, jak umiem, wiersze obdzielam. O, gdybym mógł, tobym zmienił cały świat w jeden kandelabr. Myślę, że po to są wiersze, ich ruch ku sercu człowieka, by szerzej szła, coraz szerzej przez kontynenty jutrzenka, światłami po wszystkich placach, światłami w każdej ulicy, ta Eos różanopalca z dumną twarzą robotnicy. Jesteśmy w pół drogi. Droga pędzi z nami bez wytchnienia. KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI Chciałbym i mój ślad na drogach ocalić od zapomnienia. Leśniczówka Pranie, 1953 [ALE SĄ JESZCZE SPRAWY DROBNE.. Ale są jeszcze sprawy drobne: loty ptasie, chwianie się trzcin w jeziorach, blask gwiazdy wieczornej, różne barwy owoców o porannym czasie i wiatr przelatujący w sopranie i w basie, i moja mała lampa, i stół niewytworny. Ale nawet za wszystkie obrazy Tycjana nie oddam tego stołu, bo pracuję przy nim, to mój wierny przyjaciel od samego rana, a kiedy noc... 1953 Czytelnicy Gałczyńskiego znają zwykle dobrze jego życiorys, utrwalony w wierszach w tym, co było najistotniejsze; czasem na kanwie prawdziwej za- haftowany fantazją, ale to autobiograficzne zmyślanie poety było też cząstką prawdy o nim: chciał mieć swobodę ruchów wyobraźni we wszystkim, po- czynając właśnie od siebie samego. Może przecież być — i na pewno się zdarzy — tak, że właśnie od tego wydania zacznie się czyjaś czytelnicza przy- jaźń z poetą. Przypomnijmy zatem fakty podstawowe. Konstanty Ildefons Gałczyński urodził się w r. 1905, w warszawskiej rodzi- nie kolejarskiej; miał młodszego brata, który zmarł wcześnie. Ewakuowany wraz z rodzicami w głąb Rosji po wybuchu pierwszej wojny światowej, cho- dził w Moskwie do polskiej szkoły, wrócił do kraju w r. 1918, skończył Gimnazjum Giżyckiego, a jeszcze przed maturą, w r. 1923, zadebiutował w gazecie wierszem „Szturm", podpisanym pseudonimem. Studiował anglisty- kę i filologię klasyczną, dość swobodnie, niczego nie kończąc, ale wiele chło- nąc i zdobywając doskonałą erudycję filologiczną; żył cygańsko, lekko, sta- rając się obracać rzeczywistość w żart, podobnie też działo się w jego wczes- nych, bajecznie kolorowych wierszach i w prozie, która stała się jego debiu- tem książkowym („Porfirion Osiełek, czyli Klub Świętokradców", 1929). Był związany z grupą Kwadrygi. W r. 1929 poznał Natalię Awałow, która stała się wytrwałą towarzyszką jego życia i muzą wielu wierszy; w tym też mniej więcej czasie musiał prze- kroczyć wewnętrznie własną smugę cienia i ujrzeć życie jako sprawę serio. Próby stabilizacji dały efekty nikłe; ostatecznie poeta postanowił żyć z pióra, i było to życie — najpierw w Wilnie, potem w podwarszawskim Aninie — bardzo skromne; poezja stanowiła w nim także formę samoobrony przed nie- przychylnością świata, walki o to, „by były rzeczy najprostsze — mięso, chleb, drzewo". Wojna uczyniła Gałczyńskiego najpierw — na krótko — żołnierzem, a po- tem — na długo — jeńcem wojennym w niemieckim stalagu Altengrabow; przeżył ten okres godnie, po koleżeńsku uczynnie. Po wyzwoleniu zaznawał rozterek i niepokojów, nieobcych przecież wielu ludziom w podobnej sytu- acji; jeździł jakiś czas rzemiennym dyszlem po zachodniej Europie. Ostatecz- nie w marcu 1946 r. zdecydował się na powrót do kraju, gdzie osiadł najpierw 372 ANDRZEJ DRAWICZ w Krakowie, a później, po krótkotrwałym pobycie w Szczecinie, przeniósł się do Warszawy. 2 całą żarliwością rzucił swoją poezję na szalę dokonujących się w kraju zmian, których perspektywy uznał za bliskie swoim dawnym ma- rzeniom o Polsce sytej, nowoczesnej, dobrze pracującej i życzliwej — poezji. Zaostrzająca się atmosfera wewnętrzna przełomu lat czterdziestych i pięćdzie- siątych sprawiła mu wiele trudności; starał się je mężnie pokonywać i wy- trwale szukał, utrudnianego przez okoliczności, kontaktu z czytelnikiem. Jego poezja przezwycięża ostatecznie momenty przejściowych kryzysów i prze- chodzi w ostatnich latach — porę wielkiego wzlotu; szczególnie dobrze pra- cuje się Gałczyńskiemu w mazurskiej leśniczówce Pranie, gdzie powstają wszystkie najważniejsze utwory, m.in. „Kronika olsztyńska", „Niobe", „Wit Stwosz", „Pieśni". W grudniu 1953 r. poeta umiera na serce. Za życia poeta nie miał szczęścia do wydawców; przed wojną doczekał się tylko jednego przyzwoitego wyboru wierszy, w r. 1937; po wojnie przez wie- le lat jego miłośnikom wytrwale służył tom „Wierszy" z r. 1946, malowniczy, ale nieporządny; poza tym wyszły tylko cieniutkie tomiki „Zaczarowanej do- rożki" i „Ślubnych obrączek", oddzielne wydania poematów „Niobe" i „Wit Stwosz" oraz bardzo skromny wybór, zatytułowany „Wiersze liryczne". Zgod- nie z dość gorzką prawidłowością dopiero po śmierci przerwały się upusty i stale rosnąca sława poetycka Gałczyńskiego jest dziś systematycznie grunto- wana coraz nowymi wydaniami. Wybór niniejszy stara się zebrać pod jedną okładką to, za co poetę lubi się najbardziej, pokazać go w różnych momentach i z różnych stron w sile i roz- maitości wiersza. Idealne rozwiązanie takiego zadania w ogóle możliwe nie jest; wystarczy, jeśli czytelnicy osądzą, że zostało spełnione w przybliżeniu, a te ze swych ulubionych wierszy, których tu nie znajdą, spotkają jeszcze pewnie nieraz w wydaniach innych. Przywdziewając błazeński kołpak, żartując i mistyfikując — a przez wiele lat był to jego naturalny sposób bycia — Gałczyński bardzo wcześnie odczuł swoją poezję jako sprawę ogromnie dla siebie poważną i umiał z tej pozor- nej sprzeczności uczynić konsekwencję. Łaknął społecznej przydatności, za- chłannie szukał swego odbiorcy, dokonując czasami kroków ryzykownych, które przyniosły mu potem niejedną zgryzotę. W czasach komplikujących się stosunków między twórcą i odbiorcą marzył o tym, by stosunki te były pro- ste; chciał być potrzebny. I osiągnął ten cel; towarzyszy kilku już pokoleniom jako — bardzo często — inicjator pierwszych w ogóle poetyckich wtajemni- czeń, wychowawca wyobraźni, pracujący także na rzecz swoich kolegów po piórze. Zawiera ze swymi czytelnikami to, co Kazimierz Wyka określił jako „porozumienie liryczne"; prowadzi ich za sobą zawsze z poczuciem kontak- POSŁOWIE 373 tu, ale nie oszczędzając wysiłku towarzyszenia swoim śmiałym skojarzeniom, energicznym obrotom fantazji. Tak wciąga w świat dynamiczny, wielowymia- rowy, niezastygły w jednej formule, gdzie nowe formy zaszczepione są na mocnym pniu tradycji i gdzie uwznioślanie potocznej codzienności godzi się z bezpośredniością traktowania spraw wysokich. Pozwala mu to spełniać rolę szczególną — prawem rekompensaty dawać ludziom to, czego im często bra- kuje w gorączkowym pulsowaniu życia: uspokojenie i równowagę, auten- tyzm prostych uczuć i niewątpliwych wartości, ulgę oczyszczającego śmie- chu. I odwrotnie: jego sztuka poetycka, pozbawiona z gruntu nieznośnego już dla naszej wrażliwości wieszczowatego zadęcia, stale otwarta i chłonna, swobodna, nasycona konkretem powszedniości — przynosi, w zmieszaniu przeciwstawnych napięć, wyczuwalną prawdę o sytuacji człowieka i artysty. Wyrzekłszy się przestarzałych atrybutów tradycyjnej poetyckości, Gałczyński przechował akurat to — lżejsze i poważniejsze — co okazało się ważne i przydatne w tradycyjnej roli poety. Więc i ten tom z całą pewnością nie zagrzeje długo miejsca w księgar- niach. ANDRZEJ DRAWICZ SPIS UTWORÓW Piosenka o trzech wesołych aniołach .......... 5 Wóz ................... 8 Pinokio .................. 8 Szekspir i chryzantemy .............. 9 Koniec świata ................. 10 Zaręczyny Johna Keatsa .............. 24 Canticum canticorum .............. 25 Srebrne i złote ................ 26 Ulica szarlatanów ............... 27 Kołysanka o kołysce ............... 28 Portret panny Noel ............... 29 Kuferlin .................. 30 Serwus, madonna ............... 31 Koncert fortepianowy ...'........... 31 Ulica Towarowa .....'........... 34 Podróż do Arabii Szczęśliwej ............ 34 Na śmierć motyla... ........_....'.... 35 Prośba o wyspy szczęśliwe ............. 35 Narodziny dzieciątka .............. 36 Noc listopadowa ................ 37 Pieśń cherubińska ............... 38 Ballada ślubna I ................ 40 Cud w winiarni ................ 41 Palcem planety obracasz ............. 43 Fraulein Euterpe ................ 43 [Powoli otwierajmy bramę...] ........... 44 Bal u Salomona ................ 45 Modlitwa do Anioła Stróża ............. 68 Inge Bartsch ................. 68 Wieczór .................. 71 Szczęście w Wilnie ............... 72 376 SPIS UTWORÓW Melodia ............. ..... 73 Farlandia ............. ..... 73 0 mej poezji ............ ..... 75 0 naszym gospodarstwie ........ ..... 75 Ballada ślubna II ........... ..... 75 Piosenka ............. ..... 77 Ofiara świerzopa ........... ..... 78 Pięć donosów ........... ..... 78 Elegie wileńskie ........... ..... 83 Mały Apollo ............ ..... 84 Instrumentami potrząsać ........ ..... 85 Romans ............. ..... 85 Wilno, ulica Niemiecka ......... ..... 86 Szafirowa romanca .......... ..... 87 Do Edwarda Szymańskiego ........ ..... 88 2-aj maturzyści ........... ..... 89 Wciąż uciekamy ........... ..... 90 Wizyta .............. ..... 90 Skumbrie w tomacie .......... ..... 90 Zima z wypisów szkolnych ........ ..... 92 Polowanie z sokołami ......... ..... 93 Strasna żaba ............ ..... 97 Bal zakochanych ........... ..... 98 Na przedwiośniu ........... ..... 102 Impresario i poeta .......... ..... 103 Opis domu poety .......... ..... 104 Oto widzisz, znowu idzie jesień ...... ..... 107 Anińskie noce ........... ..... 108 A la russe ............. ..... 108 Dzięcioł i dziewczyna ......... ..... 109 Już kocham cię tyle lat ......... ..... 110 Ej, po szerokiej drodze ......... ..... 110 Serenada ............. ..... 111 Jak się te lata mylą .......... ..... 111 Noctes aninenses ........... ..... 112 Troszeczkę pomarzyć... ......... ..... 119 Długom błądził i szukał ......... ..... 120 Dziwni letnicy ........... ..... 120 Pieśń o żołnierzach z Westerplatte ...... ..... 121 SPIS UTWORÓW Sen żołnierza ......... List jeńca .......... Srebrna akacja ........ Dzika Róża ........ Pieśń o fladze ......... Dopiero gdy wzejdzie księżyc .... Matka Boska Stalagów ...... Na dłonie Krystyny... ...... Pokochałem ciebie ....... Ojczyzną moją jest muzyka ..... Gwiazdy .......... Ulica Sarg .......... Rozmowa z diabłem z Notre Damę . . Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich Urojona kantyna ........ Pyłem księżycowym ....... [Gdybyś mnie kiedyś...] ...... Noc ........... We śnie ....... Ucieczka grzesznych .... Powrót do Eurydyki .... Romans ....... Johnny Burton ..... Ballada o samotnej pompie . . „Liryka, liryka, tkliwa dynamika" Dlaczego ogórek nie śpiewa Niedziela w Brukseli .... 18 (osiemnaście) żołędzi . . List z fiołkiem ...... Zaczarowana dorożka . . . Kolczyki Izoldy ..... Cafe-bar „Ocean" ..... Dwie gitary ...... Pomnik studenta ..... Małe kina ....... Śmierć inteligenta (fragment) . Śpiąca dziewczynka .... Pożegnanie z latarniami. . , Karol Szymanowski .... 378 SPIS OTWORÓW SPIS UTWORÓW 379 Wjazd na wielorybie . . . O wróbelku ..... Pochwalone niech będą ptaki Spotkanie w Szczecinie . . Przed zapaleniem choinki . List noworoczny... . . . Grób Krasickiego .... Dziecko żydowskie . . . Liryka ....... Leopold Staff ..... Requiem? ...... Epistoła do zakochanych Na śmierć Esteriny... . . . Wenus ....... iJeśli katedra...l .......... Elegia ............. Dziecko się rodzi .......... Tamara Chanum .......... Wesoła Gwiazdka .......... Kto wymyślił choinki?. ........ Trąbki świątecznej poczty ....... Satyra na bożą krówkę ........ Wiosna w Szczecinie ......... O sierpniu ............ Polskie gwiazdy .......... Romancero ........... Mariensztackie szaleństwo ....... Wycieczka do Świdra......... Dytyramb na cześć pokoju ....... Inwokacje do poezji ......... Dziewczyna z Centrali Instrumentów Muzycznych Gdybym miał jedenaście kapeluszy. .... Dziwny wypadek na roku Nowowiejskiej . . . Toast na Saskiej Kępie ........ Śmierć Andersena.......... Na śmierć Halasa (fragment) ...... Muzykalna Julia .......... Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha ..... Warszawa ............ 180 181 182 183 184 189 190 191 191 192 193 194 194 196 198 199 200 204 205 206 208 210 211 212 215 217 220 222 231 232 234 235 236 237 237 243 244 245 247 Kronika olsztyńska ............... 248 Mali pomocnicy ................ 257 Przez świat idące wołanie... ............. 259 Spotkanie z matką ......... ..i. .... 262 Rozmowa liryczna ......... .• ;, .... 266 Niobe ............... 'i-, .... 267 Deszcz ............. ..''. .... 287 Słońce i Osieł ........... ..,"..;. . . 289 Wieniec dla Warszawy ......... ^'l;;' . . . 291 Wit Stwosz. ........... .•..'.. . . 294 Dwóch plotkarzy („Ezop świeżo malowany") . . ,.•,•.'> ... 310 Dyrektor i pomnik („Ezop świeżo malowany") . . 1'.- . . . . 312 Klient wymarzony („Ezop świeżo malowany") . . : .... 314 Bajka o słowikach („Ezop świeżo malowany") . .:' ; .... 315 Skromność („Ezop świeżo malowany") .... ,'.. .... 317 Złudzenia popularności („Ezop świeżo malowany") .,' .... 318 Bajka o drewnianej głowie („Ezop świeżo malowany")':;' .... 319 Rozmowa z aktorem .......... ,',' .... 321 Wariacje na tematy Rejowskie ............ 322 Siódme niebo ................. 324 Poemat dla zdrajcy (fragment) ............ 326 Sanie .........'.......",... 330 Poeta i pomarańcze ........... .''•i. . . 332 Piękne dziewczyny ........... . -'; . . 333 Księżyc ............."...... 336 W leśniczówce .......... . . 340 Ojczyzna ............ 342 Wierszyk o wronach ............... 345 Grób Beethovena. ........ ;^. ..... 346 Dzikie wino .......... ;:••'. ..... 348 Ballada o trzęsących się portkach .... ."•. ..... 355 Zwierzęta patrzą na nas .............. 357 Koń w teatrze ....... . . 359 [To przecież nie da się.. J . ............. 360 Jak jeleń chciał sprzedać swoje rogi .......... 360 Pieśni ............ 362 [Ale są jeszcze sprawy drobne.,.]. ........... 370 [Posłowie]—Andrzej Drawicz 371 „Czytelnik", Warszawa 2000. Wydanie I w tej edycji e-mail: sekretariat@czytelnik.pl http://www.czytelnik.pl Ark. wyd. 16,7; ark. druk. 23,75 Skład: WMC s.c., Warszawa Druk i oprawa: Drukarnia Narodowa S.A. w Krakowie Żarn. wyd. 505; druk. 163/2000 Printed in Poland