ARKADIUSZ NIEMIRSKI PAN SAMOCHODZIK I... EUROPEJSKA PRZYGODA OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA ROZDZIAŁ PIERWSZY KTO BUSZOWAŁ W MOJEJ SZAFIE? • TAJEMNICA REPLIKI “STAŃCZYKA” • NA TARASIE “EXPLORER OF THE OCEANS” • PAMELA NORMAN • WSPOMINAM “AMERYKAŃSKĄ PRZYGODĘ” • HAMLETOWSKIE SPOJRZENIE • W “NICE BAR” ZA DWIE GODZINY • Z KIM ROZMAWIAŁA PISARKA? • CZŁOWIEK UTYKAJĄCY NA LEWĄ NOGĘ! • TECZKA • SZPILKI PAMELI • PRZEGLĄDAMY ZDJĘCIA REPLIKI • PAMELA WIE, CO MOŻE OZNACZAĆ SZYFR NA OBRAZIE Podczas mojej nieobecności ktoś tutaj buszował. To nie był zwykły złodziej. Taki zabrałby lornetkę albo aparat fotograficzny z mojej torby, a przecież nic nie zginęło. Byłem jednak pewny, że był tutaj złodziej. Przed pójściem na obiad przezornie zostawiłem bowiem w szparze drzwi szafy włos, który właśnie zniknął. Po otwarciu zaś torby stwierdziłem, że czyjaś ręka otwierała także tekturowe teczki ze sznurkowym wiązaniem. Jestem osobą praworęczną. Lata pracy w charakterze detektywa w Departamencie Ochrony Zabytków - działającym przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie (formalnie byłem dyrektorem) - nauczyły mnie przesadnej zapobiegliwości. Nauczyłem się wielu praktycznych sztuczek. Nie czyniłem tego nagminnie, ale czasami stosowałem owe triki. I tak na przykład teczki zawiązywałem w sposób, w jaki czynią to osobnicy leworęczni. Dzięki temu mogłem łatwo sprawdzić, czy ktoś niepowołany nie przeglądał ich zawartości podczas mojej nieobecności. I oto ten dziwaczny nawyk wreszcie zaprocentował: pozostawiona głęboko w mojej torbie teczka była zawiązana przez osobnika praworęcznego. Rozejrzałem się po utrzymanym w pastelowej tonacji pokoju. Na miękkim dywanie zauważyłem kilka centymetrowych wgłębień, zupełnie jakby obute w szpilki nogi niedawno stąpały po nim. Pociągnąłem kilka razy nosem, ale nie zidentyfikowałem żadnego zapachu, żadnych damskich perfum, bo zakładałem, że w pokoju była kobieta, skóro zostawiła ślady szpilek. “Jak odnaleźć tę jedną kobietę pośród czterech tysięcy pasażerów na pokładzie »Explorer of the Oceans«?” - pomyślałem ze złością Otworzyłem teczkę i przejrzałem tkwiące w niej dokumenty. Niczego nie brakowało. A znajdowały się tam zdjęcia fragmentów obrazu słynnego polskiego malarza Jana Matejki, repliki jego słynnego “Stańczyka”, dzieła namalowanego pod koniec życia Mistrza - w trzydzieści kilka lat po ukończeniu oryginału zdobiącego dzisiaj ścianę Muzeum Narodowego w Warszawie - a pochodzącego z części kolekcji obrazów hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego. Oprócz zdjęć w teczce otrzymałem także kopie dokumentów szczegółowej analizy odnalezionego w Ameryce obrazu. Przypomnę tylko, że po sensacyjnych i pełnych przygód poszukiwaniach* [Opisano je w tomie Amerykańska przygoda.] udało się nam odnaleźć między innymi to właśnie dzieło przypominające do złudzenia oryginał Matejki. Analiza przeprowadzona jeszcze w Nowym Jorku, w pracowni Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce, wykazała pewne formalne różnice w stosunku do oryginału z 1862 roku. Otóż, na owej replice widzimy jeszcze bardziej smutnego królewskiego błazna Stańczyka patrzącego na znajdującą się na stole księgę, której przecież w oryginale nie ma! Nie dość na tym! Na grzbiecie owej księgi dopatrzyliśmy się szczególnych znaków. Analiza spektrofotometryczna wykazała, że ten “dopisek” został wykonany mniej więcej na początku XX wieku już po śmierci Matejki. Czy zrobiła to ręka samego właściciela obrazu: kawalera maltańskiego, hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego, który swoje ostatnie dni spędził na wyspie Sveta Katarina? Na te pytania nie potrafiłem wtedy odpowiedzieć. Ale skoro ktoś interesował się zawartością mojej teczki, należało spodziewać się, że “amerykańska przygoda” nie dobiegła jeszcze końca albo kolejna zapukała do drzwi mojego pokoju, a właściwie do drzwi szafy. I mogło to mieć związek z tajemniczymi znakami domalowanymi na obrazie Matejki. A tak bardzo cieszyłem się z powrotu do ojczyzny po męczącym pobycie w Stanach Zjednoczonych. Wracałem statkiem, gdyż Polonia znowu okazała się wspaniałomyślna i zafundowała mi powrotny rejs transatlantykiem (przyrzekłem sobie, że nigdy nie polecę samolotem po tym, jak nad Nowym Jorkiem samolot ze mną na pokładzie nie mógł wysunąć kół), ale także zaoferowała dalszą pomoc finansową związaną z kosztownymi analizami odzyskanych obrazów. Zabrawszy jedno ze zdjęć opuściłem poziom IX i oszkloną windą - jakby żywcem przeniesioną z hoteli sieci “Hyatt” - dostałem się na najwyżej usytuowany taras widokowy, mijając w drodze ku górze liczne i bogato udekorowane restauracje, puby, kasyna, kawiarenki tonące w zieleni, a nawet boiska sportowe. “Blichtr i bogactwo w dużej dawce szybko nużą, powodując przyzwyczajenie” - pomyślałem. “Co innego dzieła sztuki. Te zmuszają do ciągłej refleksji.” Biały dziób wyższego od Statuy Wolności i dłuższego od czterech ustawionych w rzędzie Boeingów 747 statku pasażerskiego “Explorer of the Oceans” rozpruwał bezlitośnie niebieskie fale Atlantyku. Poprzedniego dnia minęliśmy tak zwany Grzbiet Północnoatlantycki i zbliżaliśmy się do obszaru wód Basenu Zachodnioeuropejskiego. Rejs zmierzał zatem ku końcowi. Za trzy dni transatlantyk miał wpłynąć do kanału La Manche, a stamtąd do portu docelowego w Southampton w Anglii. Atlantyk był dzisiaj nieco “naburmuszony”, odnosiło się przedziwne wrażenie, że jesteśmy jego ofiarami i zarazem gośćmi. Pachniał słonawym chłodem, podszytą grozą świeżością, a jednocześnie uspokajał. Usiadłem na niebieskich drewnianych leżakach ustawionych jeden obok drugiego wzdłuż obu burt i, wpatrując się w lekko rozbujany ocean, zacząłem się zastanawiać nad całą sprawą. Po prawie sześćdziesięciu latach odzyskaliśmy szczęśliwie kilka nieznanych obrazów z zaginionej kolekcji Milewskiego, namalowanych przez polskich malarzy: Matejkę, Chełmońskiego, Czachórskiego, Podkowińskiego i Gierymskiego. To była sensacja! Znaleźliśmy je na zachodnim wybrzeżu Ameryki, siedemdziesiąt mil na południe od Wielkiego Kanionu. Dzięki pomocy Polskiego Instytutu Naukowego na Manhattanie obrazy zostały poddane wstępnej analizie, co zaowocowało bogatą dokumentacją, jaką zabrałem ze sobą w powrotną podróż do Polski. Odzyskana część obrazów z kolekcji Milewskiego miała być niebawem wysłana do Polski. Los samej tylko kolekcji był niezmiernie ciekawy, podobnie jak tułaczy los jej właściciela. Po śmierci hrabiego Milewskiego na Istrii część obrazów - o których istnieniu świat nie zdawał sobie sprawy - przeszła przez ręce kilku “właścicieli”, aż wreszcie trafiła do kolekcjonera obrazów, esesmana Otto Kaysera podczas burzliwych wydarzeń drugiej wojny światowej w Chorwacji. W końcu znalazły się w Stanach Zjednoczonych przywiezione tam przez uciekającego przed sprawiedliwością hitlerowca z Ameryki Południowej. Do obrazów był dołączony list hrabiego napisany przed śmiercią do spadkobiercy, w którym to liście szczególną troską otaczał Milewski właśnie obraz “z błaznem”. To musiało mieć związek z tajemniczymi znakami na obrazie. Niestety, list przepadł na dobre. Obraz na szczęście ocalał Nagle kątem oka dostrzegłem idącą samym środkiem tarasu widokowego dumnym, ale nie pozbawionym gracji krokiem, piękną i wysoką kobietę o rysach twarzy zdradzających brytyjskie pochodzenie. Była to niewiasta o nienagannych manierach w wieku około trzydziestu kilku lat. Ubrana jedynie w zwiewną sukienkę i z falującymi od wiatru blond włosami przypomniała mi pewną dziewczynę z okresu, w którym zaprzyjaźniona grupa archeologów nazywała mnie “redaktorem”* [Chodzi o Babie Lato z tomu Święty relikwiarz.]. Wówczas to podkochiwałem się w owej pannie, chociaż jej rozwaga i inteligencja tak bardzo kłóciły się z wizerunkiem pięknej blondynki. A blondynka krocząca w stylu księżnej Diany po tarasie widokowym największego na świecie statku pasażerskiego odświeżyła w mojej głowie dawne i miłe wspomnienia. Nieznajoma przeszła za moimi plecami w kierunku rufy, zmagając się z wiatrem, a ja natychmiast poprawiłem się na twardym krzesełku i obejrzałem się za nią niezbyt dyskretnie. Szła zamyślona, może nieco zmartwiona, ale nie patrzyła na nikogo. Odruchowo spojrzałem na jej buty i poczułem rozczarowanie. Ona szła w mokasynach. Tak właśnie - byłem rozczarowany! Gdyby bowiem ta piękna blondynka przeszła pasażem w szpilkach, byłbym skłonny podejrzewać ją o to, że to ona grzebała w mojej szafie pół godziny temu (chociaż zakrawało to na absurd, gdyż na statku znajdowały się setki kobiet chodzących w szpilkach). Ale prawda była taka, że chodziło mi o byle pretekst, aby ją bliżej poznać. Gdyby była podejrzana o włamanie do mojego pokoju, być może odważyłbym się zapytać, kim jest, co mogłoby zaowocować bliższą znajomością. Blondynka usiadła wreszcie na krzesełku kilkanaście metrów dalej i odruchowo spojrzała na mnie, jakby wyczuła, że ktoś na nią patrzy. A ja skuliwszy się w sobie jak szczeniak natychmiast odwróciłem się do niej plecami. Poczułem rosnące we mnie uczucie wstydu, więc gwałtownie wstałem gotów opuścić taras. I wtedy to zdjęcie z repliką “Stańczyka” wypadło mi z dłoni. Na nic zdały się moje niezdarne machanie rękami w celu złapania fotografii. Porwany przez wiatr kawałek papierowego prostokącika odfrunął ode mnie w kierunku rufy, wykonując po drodze skomplikowane figury na wietrze. A wtedy piękna blondynka zerwała się ze swojego krzesełka z szybkością pantery i cudem złapała wirujące na wietrze zdjęcie zmierzające prosto w atlantycką kipiel. - Dziękuję pani - wymamrotałem po angielsku, gdy znalazłem się obok niej. Popatrzyła na zdjęcie z ciekawością i oddała mi je. - Matejko? - zapytała czystą angielszczyzną. - Skąd pani wie? - zdumiałem się. Była nie tylko osobą wygimnastykowaną, ale także inteligentną. - Studiowałam filologię rosyjską w Cambridge, więc kultura Słowian nie jest mi obca. Znam rosyjskich i polskich malarzy. Jest pan ze Wschodu? - Z Polski. Z Warszawy. Jest pani niezwykle spostrzegawcza. Wyciągnęła do mnie białą dłoń zbudowaną z długich i zmysłowych palców. - Miło mi. Pamela Norman. Jestem pisarką. To oświadczenie mnie zdumiało. Pisarka! To miało niezwykły posmak i wprawiło mnie, nie wiedzieć czemu, w stan zażenowania. Nie dość, że stałem przed piękną, to jeszcze na dodatek mądrą kobietą. Popatrzyłem w jej niebieskie oczy, w których dyskretnie kolaborował szafir ze smutkiem. - Mój londyński wydawca odrzucił moją najlepszą książkę - wyjaśniła zaraz. - Przed chwilą odebrałam od niego wiadomość. Zrobiło mi się jej żal. A kiedy dostrzegłem gęsią skórkę zdobiącą jej smukłe przedramiona, natychmiast zaproponowałem popołudniową kawę. O dziwo, zgodziła się bez większych oporów, co odebrałem z największą radością i zarazem podejrzliwością, na jaką stać jedynie starego i zdziwaczałego kawalera. Znalezienie kawiarenki nie było na “Explorer of the Oceans” trudne; problemem był wybór odpowiedniego lokalu. Korzystając ze skomplikowanego planu dotarliśmy wreszcie na VIII poziom i zasiedliśmy w cichej kafejce. Nie było stąd widoku na ocean, a za oszkloną ścianą lokalu spacerowali traktami urządzonymi w stylu amerykańskich ulic pasażerowie, zupełnie jakbyśmy byli na Manhattanie. Opowiedziałem kobiecie, kim jestem i czym się zajmuję. - A co pani porabiała w Ameryce? - zapytałem. - Namawiałam amerykańskiego wydawcę, aby opublikował moje opowiadania. Bez rezultatu. Smutny uśmiech przeleciał przez twarz Pameli Norman i szybko zniknął. - O, to interesujące - rzekłem autentycznie zafascynowany osobą tej pięknej i mądrej blondynki, a trochę, aby ją pocieszyć. Wyglądała na skromną dziewczynę. Widać istnieją na świecie nie zadufani w sobie literaci. Przede wszystkim była Pamela Norman jedną z tych kobiet, w których mężczyzna zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Miałem wielką słabość do blondynek i chociaż wiele z nich w moim długim życiu odprawiło mnie z kwitkiem, to jednak rozsądek wciąż przegrywał z sympatią, jaką do nich żywiłem. - Czy można wiedzieć, w jakiej dziedzinie literatury pani specjalizuje się? - A jeśli panu powiem, to czy on w drodze rewanżu zdradzi mi swoją tajemnicę? - Powiem pani wszystko, jeśli pani zdradzi swoje pisarskie plany. - Piszę o historyku sztuki, kobiecie, która wpada na trop wielkiej zagadki związanej z historią Anglii. Mam plany napisania kilku odcinków dla BBC, ale najpierw muszę znaleźć wydawcę opowiadań. W rewanżu opowiedziałem jej o przygodzie, która wypełniła ostatni tydzień mojego pobytu na amerykańskiej ziemi. O gangu motorowym pod nazwą “Jeźdźcy Piekieł”, którego przywódca Ted Karsey był synem byłego esesmana Otto Kaysera. Ten hitlerowski oficer w czasie drugiej wojny światowej zagrabił wiele obrazów z obszaru Półwyspu Bałkańskiego; jego łupem padło kilkanaście cennych obrazów francuskich impresjonistów, ale także kilka innych pochodzących z zaginionej kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego. Po wojnie były esesman uciekł do Urugwaju, a stamtąd do Stanów Zjednoczonych. Żył ze sprzedaży zrabowanych w Europie kosztowności i obrazów. Pomagał mu w tym niemiecki wspólnik, młody porucznik Abwehry Martin Schmidt, który przy pomocy zawodowego płetwonurka o nazwisku Kurt Steinbeck wyłowił z jeziora Toplitz zatopioną przed końcem wojny skrzynię z dziełami sztuki. Potem ów płetwonurek został zamordowany przez Schmidta. Kayser siedział w Ameryce Południowej , a Schmidt wysyłał mu partiami złoto, biżuterię oraz obrazy. Były to nierzadko cenne dzieła, między innymi płótna van Gogha czy Maneta. Ostatecznie doszło do spotkania Schmidta z Kayserem na amerykańskiej ziemi w Bisbee w stanie Arizona. Schmidt zorientował się bowiem, że Kayser przysyłał mu nędzne grosze z anonimowych sprzedaży cennych obrazów. A sprzedawał płótna, które dzisiaj warte są dziesiątki milionów dolarów. Polskich płócien Kayser nie ruszał z uwagi na to, że nie były według niego tak cenne, zaś obraz z “błaznem” stanowił nawet zagadkę, co wynikało z treści listu napisanego przez Milewskiego tuż przed śmiercią. List zachował przezornie Schmidt, jako swego rodzaju zabezpieczenie, ale na nic to się zdało. Kayser zabił wspólnika, zabrał list i przeprowadził się do Yumy, gdzie spędził resztę swojego nędznego życia. Nigdy się nie dowiedział, że obraz zawierał zaszyfrowaną wiadomość. Nie tak dawno Kayser chciał sprzedać w Los Angeles ostatni cenny obraz, a mianowicie płótno Rembrandta. To naprowadziło szczęśliwie na jego trop Agencję Wiesenthala. Wcześniej jego syn, późniejszy przywódca gangu “Jeźdźcy Piekieł”, uciekł z domu zabierając ze sobą kilka obrazów, w tym ten z “błaznem”. Ostatnio po wielu dniach tropienia “Jeźdźców Piekieł” oraz Kaysera przez FBI, Agencję Wiesenthala i nasz departament, po przemierzeniu kilku tysięcy mil ze Wschodu na Zachód Stanów Zjednoczonych - udało nam się wreszcie odzyskać obrazy. Można rzec: pełny sukces. Jednak “amerykańska przygoda”, mimo że dobiegła końca, miała i swoją tajemnicę. Była nią osoba kulejącego na lewą nogę mężczyzny o pseudonimie Black, który wynajął w Ameryce detektywa, ale i sam brał czynny udział w poszukiwaniach obrazu z “błaznem”. Ów Black był Niemcem posługującym się paszportem i kartami kredytowymi innego Niemca, handlowca Klausa Vollera, który po dziś dzień nie odnalazł się. Black był ucharakteryzowany na niego i naśladował nawet jego komiczny akcent. Kim był naprawdę Black? Skąd wiedział o “Stańczyku” i poznał esesmańską przeszłość Kaysera? A musiał o tym wiedzieć, skoro sprawdzał gestapowski tatuaż pod pachą napotkanych na swojej drodze antykwariuszy. Tak, Black to była jedna wielka niewiadoma. I pomyśleć, że podczas lotu do Nowego Jorku siedziałem obok niego, nie przeczuwając, że później ten sam osobnik będzie naszym rywalem w poszukiwaniach, a nawet moim niedoszłym mordercą. Wpadając w przepaść Wielkiego Kanionu podczas próby ucieczki zabrał Black swoją tajemnicę do grobu. Podałem Pameli Norman zdjęcie repliki “Stańczyka”. - To po ten obraz przyjechał Black do Stanów Zjednoczonych - wyjaśniłem. Pamela Norman spojrzała na zdjęcie z autentyczną ciekawością, jakby po raz pierwszy widziała tę fotografię. Stańczyk siedział w fotelu, zgarbiony, a palce miał zaplecione na podbrzuszu. I jeszcze ten przesmutny wzrok wpatrujący się w blat stołu, tam gdzie znajdowała się gruba księga. - Smutny niczym Hamlet - powiedziała. - Patrzy na leżącą na stole księgę - dodałem. - Ale ma pani słuszność. Stańczyk na tym obrazie przybrał maskę kojarzącą się z Hamletem. Mniej przypomina oryginalnego Stańczyka. Czy to możliwe, aby hrabia Milewski zasugerował Mistrzowi owo “hamletowskie spojrzenie”? Przez chwilę zapanowała cisza. - Czy zna pani Władysława Czachórskiego, malarza najbardziej zżytego z Milewskim? - Czachórski? Chyba nie. - Z nim hrabia utrzymywał najbardziej zażyłe stosunki. I to on namalował w roku 1876 portret Ignacego Korwin-Milewskiego w mundurze kawalera maltańskiego. Ten obraz również odnaleźliśmy w Ameryce, gdyż do tej pory dysponowaliśmy w Polsce wyłącznie fotografią tego portretu. Później hrabia nabył kilka innych płócien Czachórskiego, między innymi “Aktorów przed Hamletem” i “Autoportret artysty w kostiumie Hamleta”. Być może miał Milewski jakąś słabość do Hamleta. Londyn odwiedzał równie często co Paryż, Monachium, Hamburg, Wilno czy Rzym. Być może “hamletowskie spojrzenie” Stańczyka to jakiś trop związany z Anglią? - Może - rzekła tajemniczo Pamela Norman. - Błazen patrzy na księgę, to prawda. Ale co to za księga? To może znaczyć coś, a zarazem nic. - Księga może być kluczem do rozwiązania tajemnicy? Obraz nie jest w najlepszym stanie, więc i zdjęcie nie pokazuje wszystkich szczegółów. W kajucie mam jednak inne zdjęcia. Na oprawie księgi można dostrzec słabo widoczne tajemnicze znaki domalowane prawdopodobnie przez Milewskiego. Jeśli zechciałaby się pani spotkać ze mną jeszcze raz, chętnie przyniosę te zdjęcia. - Za dwie godziny w “Nice Bar” na XII poziomie - zgodziła się chętnie. - Wypijemy po filiżance herbaty. - Do piątej. Na pół godziny przed wyznaczonym spotkaniem zabrałem teczkę z dokumentacją i opuściłem pokój. Na XII poziomie pasaż przypominał jakąś amerykańską ulicę pełną sklepów, barów i restauracji oraz rozgadanych spacerowiczów; brakowało jedynie drapaczy chmur i samochodów. Kierowałem się w stronę “Nice Bar” i przechodziłem obok dużego marketu, gdy mój wzrok natrafił na ubraną w czarny żakiet i kremowe luźne spodnie Pamelę Norman. Długie włosy spięła w koński ogon i poprawiła ostrość makijażu. Nadal była tą samą piękną kobietą, może nieco odmienioną przez nowy strój, ale coś było w jej twarzy innego, obcego, co kłóciło się z poprzednim wizerunkiem kobiety łagodnej i zarazem wzniosłej. Pamela Norman była zdenerwowana. Co chwila rozglądała się uważnie na wszystkie strony, jakby obawiała się nadejścia nieproszonego gościa. Czy tą osobą byłem ja? Stała na rogu skrzyżowania i mówiła do kogoś znajdującego się w głębi zaułku za marketem. Niestety, z tego miejsca nie mogłem dostrzec jej rozmówcy. Dlatego też nie namyślając się dłużej dałem nura do olbrzymiego sklepu i szybko przeszedłem na jego drugi koniec. Dyskretnie odchyliłem zwisającą z góry tekturową reklamę napoju gazowanego i popatrzyłem przez szybę na zewnątrz. Za rogiem marketu, dwa skrzyżowania przed “Nice Bar”, Pamela Norman rozmawiała z jakimś młodym mężczyzną w wieku trzydziestu kilku lat, ubranym w zamszową marynarkę w kolorze irchy. Młody człowiek był szczupłym mężczyzną z kilkudniowym zarostem kontrastującym niezdrowo z kredowej barwy cerą. Wpatrzony w nią prosił o coś błagalnym tonem. Ta milcząco kręciła tylko głową na znak protestu. Mężczyzna zapalił papierosa. Pamela Norman natychmiast zwróciła mu uwagę, że nie może tutaj palić, więc ten zgasił niedopałek w paczce papierosów. A potem machnął zrezygnowany ręką i wyciągnąwszy opakowanie gumy do żucia odszedł w kierunku wind, którymi wjechałem na ten poziom. Pamela stała przez chwilę nieruchomo i zamyślona odprowadzała go wzrokiem. Jednak zaraz ruszyła w kierunku baru, w którym się umówiliśmy. I kiedy zawróciłem do wyjścia, a właściwie gdy mijałem kasy, mój wzrok natrafił na rząd monitorów ustawionych nad głową kasjerki. Na jednym z nich dostrzegłem najpierw siebie w stroju żeglarskim (taki strój obowiązywał w niektórych lokalach na statku). Ale coś kazało mi spojrzeć na inny monitor, który pokazywał kolejny zakamarek marketu. Jakież było moje osłupienie, gdy dostrzegłem na nim utykającego na lewą nogę osobnika. Nie widziałem jego twarzy, gdyż ten skradał się między regałami i był odwrócony plecami do obiektywu kamery. Był to jednak mężczyzna mojego wzrostu i raczej solidnej postury. Ale przede wszystkim ten człowiek kulał. - Black! - wyrwało mi się, a w tym czasie osobnik zniknął już z monitora. - Że co, proszę? - zapytała kasjerka i popatrzyła na mnie zdziwiona. Nie odpowiedziałem jej. Zaszokowany odkryciem ruszyłem z powrotem w głąb sklepu, zaglądając we wszystkie możliwe zakamarki i przestrzenie między regałami, uważnie obserwując wszystkich klientów. “Czyżby Black nie zginął nad Wielkim Kanionem?” - myślałem w gorączkowym podnieceniu. “Ale jakim cudem wyszedł cało z upadku w przepaść? Nie, to niemożliwe. A może kulejący mężczyzna na monitorze jest zupełnie kimś innym? Tylko gdzie on się podział?” Kuśtykającego mężczyzny nigdzie nie było w sklepie. Wyparował. Stanąłem w zacienionym miejscu, w którym - jak mi się zdawało - ujrzałem go na jednym z monitorów. Tak, to musiało być tutaj. Dokąd poszedł? Jeśli to Black, pewnie zorientował się, że go zauważyłem i gdzieś się ukrył. I wtedy dojrzałem zielone drzwi z napisem: “Staff only” prowadzące na zaplecze. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do tonącego w mroku korytarza. Zrobiłem kilka kroków, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków, szmerów czy ludzkiego oddechu. Cisza. Jedynie delikatny, stłumiony szum klimatyzatora dochodził z góry. Oczy szybko przyzwyczaiły się do mroku. Pierwsze drzwi po prawej stronie były zamknięte, dopiero przez lekko uchylone następne drzwi światło wydostawało się na korytarz, układając się na podłodze w ostry trójkąt. Podszedłem do tych drzwi i ostrożnie zajrzałem do środka. Był to mały pokój o białych ścianach, z czarnymi jak smoła regałem, fotelem i biurkiem z komputerem. W środku nie było nikogo. Już miałem zawrócić, gdy usłyszałem za sobą jakiś szmer. Nie zdążyłem się już odwrócić. Poczułem z tyłu głowy ostry ból, a moja czaszka dosłownie w jednym ułamku sekundy eksplodowała na miliony złocistych, iskrzących odłamków. Upadłem na podłogę straciwszy przytomność. Kiedy się ocknąłem z potwornym bólem głowy, stwierdziłem, że teczka z dokumentami i zdjęciami repliki “Stańczyka” zniknęła. - Gdzie teczka? - przerażony zapytałem stojącego nade mną Murzyna w białym uniformie, zapewne pracownika marketu. W pierwszej chwili można go było wziąć za ducha. - Teczka zniknęła! - Nie widzę żadnej teczki, sir - odpowiedział grzecznie i pomógł mi wstać. - Przecież mówię, że zniknęła, więc nie może jej pan widzieć - gderałem. - Nic panu nie jest? A w ogóle jak pan tu wszedł? - Przez drzwi - odpowiedziałem zbolałym głosem. - Tak jak ten kulejący mężczyzna mojego wzrostu. Nie widział go pan? - Nikogo nie widziałem, sir. Może wezwać lekarza? Szybko się ulotniłem, tłumacząc Murzynowi, że szukałem toalety, a lekarz mi niepotrzebny. I chociaż opuszczałem market z poczuciem porażki, to absolutna pewność obecności Blacka na pokładzie tego statku podziałała niczym amoniak podany nieprzytomnemu. Udałem się do “Nice Bar”. Pamela Norman siedziała na wysokim krzesełku przy drewnianym barku obok niedużej fontanny. Raczyła się jakimś egzotycznym drinkiem, a obok stała pusta filiżanka po herbacie. Nie muszę dodawać, że wyglądała uroczo, a zmysłowa woń dobrych gatunkowo perfum podkreślała niezwykłość i subtelność tej kobiety. Nie okazywała przy tym cienia zniecierpliwienia moim spóźnieniem, a przecież nasz “five o’clock” już dawno minął. - Najmocniej panią przepraszam, ale zdarzył się wypadek - wymamrotałem. I opowiedziałem jej o zdarzeniu w markecie. - Kulejący mężczyzna? - nie mogła się nadziwić, gdy skończyłem relację, a kelner podał mi herbatę. - Black? To fantastyczne! W sam raz na temat do książki. - Być może, ale ten Black to niebezpieczny człowiek. Kilka razy uniknąłem w Ameryce śmierci z jego ręki. Proszę sobie wyobrazić, że widziałem, jak jego samochód spadał w głąb Wielkiego Kanionu. Ale on żyje! To niewiarygodne. Pamela popatrzyła na mnie z opiekuńczym wyrazem twarzy, po czym jej palce dotknęły zlepionych przez zakrzepłą krew włosów na mojej głowie. Ten dotyk miał w sobie uzdrowicielską moc najdoskonalszego balsamu na świecie. - Pan jest ranny - wzdrygnęła się. - Wie pani, wstrząśnięcie mózgu to moja specjalność. Chyba rozbawiłem ją tym żartem, będącym trawestacją znanego powiedzenia detektywa Philipa Marlowe’a* [Bohatera wielu powieści i opowiadań słynnego pisarza amerykańskiego Raymonda Chandlera.], który zwykł mawiać: “Kłopoty to moja specjalność”. - A zatem Black zabrał teczkę - przerwałem kłopotliwą ciszę. - Nie mogę pokazać pani zdjęć repliki. No cóż... przynajmniej wiemy, że ten drań żyje. Musiał w jakiś sposób upozorować swoją śmierć nad Wielkim Kanionem. To niezwykle sprytny i niebezpieczny morderca. Ostrzegam panią. - Mów mi Pamela - szepnęła nieoczekiwanie. - To... Tomasz - wyjąkałem osłupiały. - Zaraz! - Pamela dotknęła mojej dłoni. - Przecież możemy poprosić Polski Instytut Naukowy w Ameryce o przysłanie na statek zdjęć repliki. Tobie, Tomaszu, przecież nie odmówią. Zostawiwszy drinki wyszliśmy pospiesznie z baru. Przepuściłem Pamelę do wyjścia i wtedy to dostrzegłem na jej nogach eleganckie i modne “szpilki”. Ten widok podziałał na mnie niczym kubeł zimnej wody. To oznaczało, że nie mogłem wykluczyć młodej pisarki z grona podejrzanych o włamanie do mojego pokoju. To oczywiście mogło oznaczać wszystko i nic. Wiele kobiet nosi “szpilki”! Tak, ale nasze spotkanie na pokładzie statku, tuż po odkryciu przeze mnie śladów włamania, mogło nie być przypadkowe. Po sprawdzeniu dokumentów w teczce mogła Pamela spróbować wkraść się w moje łaski, aranżując owo przypadkowe i niewinne spotkanie. Tylko po co? Jeśli przeglądała moją teczkę z dokumentami, to przecież nie musiała mnie już więcej “bałamucić”. Przecież mogła rozegrać to tak, że najpierw mnie poznaje, “bałamuci”, a później ja sam pokazuję jej zdjęcia repliki. A może zdjęcia jej nie wystarczyły? Nie mogłem też zapomnieć, że byłem świadkiem jej kłótni z mężczyzną w zamszowej kurtce? Kim był i czego od niej chciał? Czy był Blackiem? Nie! Nie mógł nim być, gdyż nie kulał! No i przecież Black był cały czas w markecie, gdy obserwowałem ją rozmawiającą z młodym człowiekiem. Znajomy Pameli nie mógł być Blackiem! Ale kim był, do licha? Najprościej byłoby zapytać o to Pamelę, ale właśnie w tej chwili postanowiłem odgrywać rolę nieświadomego niczego starszego pana, którego łatwo “zbałamucić”, bo ten niczego się nie domyśla i o niczym nie wie. Poszliśmy na “pocztę”. W zasadzie była to nowoczesna sala bardziej przypominająca eleganckie i przestronne biuro z wykładziną o odcieniu zielonkawym, w którym każdy klient mógł skorzystać ze wszystkich dobrodziejstw cywilizacji w zakresie komunikacji. Pamela zaproponowała, aby PIN przesłał na “Explorer of the Oceans” fotografie repliki “Stańczyka” w postaci zeskanowanych zdjęć. Zwykły faks nie był żadnym rozwiązaniem. Jeśli chcieliśmy wychwycić jakieś szczegóły na obrazie, musieliśmy dysponować wyraźną kopią. Po dwóch godzinach odebraliśmy pocztą elektroniczną pliki graficzne przysłane nam przez PIN, przedstawiające różne zbliżenia fragmentów płótna. Najbardziej zainteresowała nas oprawa księgi znajdującej się na stole, bo w tym kierunku patrzył przecież błazen Stańczyk. - Tam coś jest - zawyrokowała Pamela po dłuższym wpatrywaniu się w ekran komputera. - Na tej oprawie. - To wiemy już od kilku dni - westchnąłem. - Tylko nie wiemy, co to jest? Powiększyła nieco obraz, który natychmiast uległ rozmyciu, ale coś tam było, jakieś znaki. Najwyraźniejsze powiększenie ukazywało następującą konfigurację liter i cyfr: BLOX. H/C 1623 (43) Podczas pierwszych dni badania obrazu w pracowni na Manhattanie, nikt nie zwracał szczególnej uwagi na niewielką powierzchnię obrazu, jaką stanowił grzbiet owej księgi. Wysiłki pierwszych dni skupiły się raczej na standardowej procedurze badania, ale nie ulegało wątpliwości, że właśnie mieliśmy do czynienia z zaszyfrowaną wiadomością, prawdopodobnie autorstwa samego Milewskiego. - Ignacy Korwin-Milewski był kawalerem maltańskim - wtrąciłem. - Mógł przejawiać skłonności do mistyfikacji, szyfrowania, zresztą to był człowiek nieco tajemniczy. Mało o nim wiemy. - To dziwne - rzekła niespodziewanie Pamela. - Nie mam pojęcia dlaczego, ale ten zapisek w sposób całkowicie irracjonalny coś mi podpowiada. Pamela najpierw spojrzała na mnie bardzo powoli, marszcząc przy tym zabawnie czoło, potem jej oczy uległy powiększeniu, a królował w nich błysk szalonego odkrywcy. - Już wiem, co to może oznaczać - zawołała triumfująco. ROZDZIAŁ DRUGI KRÓTKO O NASZYCH SAMOCHODACH • KTO MNIE ŚLEDZI? • EPIZOD Z ANGIELSKĄ DROGÓWKĄ • W OKSFORDZIE • THE OLD BODLEIAN LIBRARY • W BIBLIOTECE KSIĘCIA HUMFREYA • ODERWANA KARTKA “HAMLETA” I TAJEMNICZY CZYTELNIK • WPROWADZAM W TEMAT PANA GLIMPSONA • OCALAŁY FRAGMENT ZAPISKU MILEWSKIEGO • WŁOSKI ZAKONNIK I JEGO ZAINTERESOWANIA • W PUBIE • PAŃSTWO DICKINSON • NOCNY INTRUZ Dziwne rzeczy działy się na “Explorer of the Oceans”. Tak przynajmniej wynikało z relacji pana Tomasza - mojego szefa, dyrektora Departamentu Ochrony Zabytków w Warszawie, zwanego Panem Samochodzikiem. Ten zabawnie brzmiący pseudonim przylgnął do niego dawno temu z powodu dziwnego wehikułu, jaki mój zwierzchnik posiadał wiele lat temu. Przed kilkoma laty - dzięki darowi amerykańskiej Polonii - na stanie naszego departamentu pojawił się jeep. Z nim było związanych kilka ostatnich naszych przygód, ale ta ostatnia, “amerykańska”, dotycząca zaginionej kolekcji obrazów hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego, przyniosła kolej na zmianę. Otóż, działając na zaproszenie amerykańskiej Polonii, przyszło nam korzystać z daru biznesmena polskiego pochodzenia, pana Paradaja, który na czas poszukiwań ofiarował nam przedziwny pojazd - replikę wehikułu! Samochód ten stanowił połączenie hummera z bentleyem. Potrafił poruszać się po każdym terenie i rozwijać prędkość do 360 kilometrów na godzinę. Kto wie, jak zakończyłaby się “amerykańska przygoda”, gdyby nie ten nowy wehikuł? Po zakończeniu poszukiwań miał on trafić do Hollywood, do znanego aktora Antonio Panterasa, który oferował za niego bajeczną sumę, jednak dzięki nieprzejednanej postawie dyrektora Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce, pana Lipińskiego, wehikuł został w końcu darowany nam! Tak więc, pan Tomasz z całkiem pokaźną dokumentacją dotyczącą odnalezionych przez nas obrazów wyruszył w powrotną drogę do Europy największym transatlantykiem na świecie, a ja musiałem zabawić jeszcze kilka dni w Nowym Jorku, aby załatwić formalności związane z przywozem do Polski nowego wehikułu. I kiedy amerykański urzędnik miał przystawić ostatnią pieczątkę na dokumentach przewozowych, odezwał się niespodziewanie pan Tomasz. - Pawle, pojedziesz do Oksfordu - usłyszałem jego podniecony głos w słuchawce telefonu komórkowego. - Mam tam studiować? - zażartowałem. - A i owszem. W słynnej bibliotece uniwersyteckiej zwanej Bodleian Library. Tam wiedzie bowiem trop w sprawie repliki “Stańczyka”. A przynajmniej taką mamy nadzieję. - “Mamy”? - Razem z panną Pamelą Norman rozszyfrowaliśmy sens tajemniczych znaków na replice “Stańczyka”. A racja! Przecież nie wiesz, o kim mówię. Panna Norman jest angielską pisarką. Poznaliśmy się dzisiaj... - Panie Tomaszu - jęknąłem. - Jeśli to blondynka, to jesteśmy zgubieni. - Och, nie przesadzajmy. Ustaliliśmy szczegóły i, kiedy wydawało mi się, że to już wszystko, pan Tomasz dodał ponuro: - Na statku jest Black! Odetchnąłem, gdy minąłem przedmieścia Londynu. Nie chodziło wcale o londyńskie korki, ale o to, że nie byłem przyzwyczajony do lewostronnego ruchu. Byłem pierwszy raz w Londynie i to w dodatku samochodem. Wreszcie, debiutowałem w roli kierowcy wehikułu! Dlatego to jazda z lotniska Heathrow przez zachodnią, peryferyjną część miasta była istnym piekłem. Gdzie tam było marzyć o zwiedzaniu czy podziwianiu stolicy Zjednoczonego Królestwa, a zarazem największego europejskiego miasta. Nic z tych rzeczy! Jedyne, o czym marzyłem, to dostać się czym prędzej z Heathrow do obwodnicy londyńskiej, a stamtąd był już tylko krok do autostrady M-40. Na autostradzie biegnącej na północny zachód w kierunku Oksfordu wehikuł sunął, jakby był co najmniej poduszkowcem. Jazda dobrą drogą przez malownicze wzgórze Chiltern to była frajda. W ogóle Anglia przypadła mi do gustu. Na dobrą sprawę, gdyby dzisiaj żył najsławniejszy detektyw świata Sherlock Holmes, jedyną rzeczą, która mogłaby go zaszokować, byłby pewnie nadmierny rozwój motoryzacji i zatrzęsienie reklam. Jednak w Londynie znalazłoby się od biedy niejedno miejsce przypominające dziewiętnastowieczne wiktoriańskie kamienice i słynną Baker Street, gdzie poczciwy doktor Watson i Sherlock Holmes czuliby się jak za dawnych, dobrych, starych czasów. I kiedy tak jechałem sobie szosą przez pokryte zieloną trawą angielskie wzgórza i doliny, dostrzegłem we wstecznym lusterku samochód. To był czarny rover. Jak mi się zdawało, jechał za mną już od dłuższego czasu. Przyspieszyłem. Jadący za mną samochód również przyspieszył. A gdy niespodziewanie zwolniłem, kierowca rovera uczynił tak samo. Nie miałem zatem wątpliwości, że byłem śledzony. “Kto?” i “dlaczego?” było dla mnie tajemnicą. Czyżby ktoś dowiedział się już, że Pan Samochodzik rozszyfrował tajemnicze znaki na replice “Stańczyka”, a ja mam w Oksfordzie misję do wykonania? Postanowiłem zatem nie uciekać przed kierowcą samochodu - jak czyni to większość bohaterów sensacyjnych filmów - a najzwyczajniej w świecie zjechałem natychmiast na pobocze i zatrzymałem się, aby sprawdzić, z kim mam do czynienia. Rover momentalnie zwolnił, ale zaraz jednak przyspieszył i szybko przejechał obok mnie. Wydawało mi się, że wewnątrz samochodu siedziały dwie osoby, ale pojazd zbyt szybko mignął za szybą, abym zdążył dobrze przyjrzeć się kierowcy i pasażerowi. Nie namyślając się dłużej ruszyłem za roverem, który zdążył już zniknąć za zakrętem chowającym się za stromym zboczem. Po chwili jednak dogoniłem rovera, ale samochód pruł już z szybkością stu mil na godzinę. Dlaczego kierowca rovera jechał tak szybko? Czyżby obawiał się zdemaskowania? Nacisnąłem pedał gazu i zbliżyłem się do kufra rovera na niebezpiecznie bliską odległość. Niestety, we wstecznym lusterku ujrzałem jadących za mną dwóch motocyklistów. To byli policjanci. Miałem pecha - musiałem zapłacić mandat za przekroczenie szybkości. Po godzinie powitał mnie słynny Oksford. Minąłem ogród botaniczny i wjechawszy w High Street skierowałem się prosto na Carfax - do zasadniczej części miasta, właściwie jego centrum, którego uliczki i niektóre elementy zabudowy pamiętały okres rządów króla Edwarda z Essexu z IX wieku, a imponująca wieża - która wyłoniła się właśnie przede mną - była fragmentem dawnej fortyfikacji obronnej. Dzisiaj na High Street tętniło życie w bliskim sąsiedztwie uniwersytetu założonego na początku XIII wieku, a jazda samochodem była tutaj prawdziwą udręką z powodu niemiłosiernego zatłoczenia pojazdów na ulicach. Minąłem Carfax Tower i zaparkowałem wehikuł na parkingu pomiędzy ulicami Park End i Hythe Bridge w pobliżu dworca kolejowego, a następnie pieszo ruszyłem George Street do miasteczka uniwersyteckiego. Nie da się ukryć, że Oksford urzekał swoją dumną starością i przytłaczał zabytkową zabudową w sposób wręcz dosłowny. Przede wszystkim wyczuwało się ową magiczną moc słynnej na całym świecie uczelni i bagaż bogatej historii. Połaziłem trochę po Broad Street - placu handlowym w średniowieczu - i nie mogłem oderwać oczu od budynków, z których każdy był zabytkiem. Pełno było tutaj starych kolledży wybudowanych w XIII wieku, minąłem wspaniały Sheldonian Theatre, “ocierałem się” o zdawałoby się nieskończoną ilość księgarni, a tej specyficznej atmosfery starego angielskiego miasta nie psuła nawet obecność wszechobecnych samochodów i rowerzystów. Wreszcie na skrzyżowaniu Parks Road wyłonił się masywny prostopadłościan New Bodleian Library. Ten budynek niewiele miał wspólnego ze znacznie starszymi “kuzynami”, choćby usytuowanym naprzeciwko Clarendon Building* [Wybudowany w latach 1712-1713 dla potrzeb Oxford University Press. Obecnie mieszczą się tam biura biblioteki.] z XVIII wieku, przykuwającym uwagę imponującym, wysokim portalem z czterema kolumnami. Nowa Biblioteka była wkomponowana trochę na siłę w ową charyzmatyczną stylistykę miasta i w tym wypadku zabrakło iście brytyjskiego wyczucia i elegancji. Skręciłem w prawo w Catte Street. Dwieście metrów dalej po stronie, po której szedłem, znajdowała się jedna z najsłynniejszych i najstarszych bibliotek w Europie - Old Bodleian Library. W XVI wieku tutejszy uniwersytet był pozbawiony przez pół wieku biblioteki i w 1598 roku Sir Thomas Bodley, który porzucił karierę naukową na uniwersytecie, aby zająć się dyplomacją, postanowił przywrócić uczelni bibliotekę. Należy dodać, że większa od Bodleian Library* [Księgozbiór jest przechowywany w podziemnych tunelach pod miastem i liczy ponad 6 milionów egzemplarzy książek oraz l milion map.] była w samej Anglii jedynie British Library. Łączna długość półek z książkami w bibliotece oksfordzkiej wynosi ponoć ponad sto trzydzieści kilometrów! Ale oto pojawiła się cudowna Wieża Pięciu Porządków Architektonicznych* [Tower of the Five Orders of Architecture.], której wejście z półokrągłym portalem z obustronnymi blendami prowadzi na dziedziniec zwany Schools Quadrangle, a z jej szczytu dumnie wznosiły się ku niebu wszechobecne tutaj wieżyczki - pinakle. Obszedłem wieżę i północne skrzydło budowli od północy, a następnie przez sekretariat wylazłem na dziedziniec. Tam stanąłem obok wykonanego z brązu pomnika Sir Williama Herberta - hrabiego Pembroke i kanclerza uniwersytetu w latach 1617-1630. Po Schools Qundrangle łaziły teraz grupki młodych, ale nie brakowało też zamyślonych starszych ludzi, być może bibliotekarzy albo wykładowców. Jedni zmierzali do Arts End, inni wracali stamtąd przez niżej położone Proscholium albo kierowali się do wschodniej, administracyjnej części biblioteki. Oto znalazłem się w miejscu, które hrabia Milewski musiał odwiedzić w pierwszej dekadzie XX wieku. Wyjąłem z kieszeni przysłany przez pana Tomasza faks z kryptogramem: BLOX. H/C 1623 (43) To był szczególnie ważny dla Milewskiego kryptogram, skoro umieścił go na obrazie Matejki. Co oznaczał ten zapisek? Według Pameli Norman “BLOX.” to nic innego jak skrót od: Bodleian Library w Oksfordzie (po angielsku Oxford)! A kolejny człon tej łamigłówki “H/C” określał wydawcę: “Heminges and Condell’s”. Panna Norman jako pisarka doskonale orientowała się w angielskiej literaturze i wiele godzin musiała spędzić nie tylko w londyńskich bibliotekach, ale i w tej oksfordzkiej. Wiedziała zatem, że wydanie z 1623 roku zawierało zbiór sztuk Szekspira. I teraz łatwo zgadnąć, że jeśli trop podany przez pannę Norman był słuszny, to chodziło o stronę czterdziestą trzecią “Hamleta” zamieszczonego w tymże zbiorze. O wyborze tego dzieła świadczyła hamletowska poza Stańczyka na obrazie-replice. Rozumowanie Angielki było godne samego Sherlocka Holmesa. Nurtowała mnie tylko jedna sprawa: szybkość, z jaką Pamela Norman odgadła przesłanie zaszyfrowanej wiadomości. Pamela była pisarką. Z pewnością dużo czytała, pół życia spędziła w bibliotekach, doskonaliła inną wiedzę potrzebną pisarzowi w czytelniach i na lekturze w domu. I dlatego teraz mogła zbierać owoc swoich wyrzeczeń. Ja z panem Tomaszem byliśmy podobni. Zawodowo zajmowaliśmy się rozwiązywaniem zagadek historycznych i odzyskiwaniem cennych dla naszego kraju dzieł sztuki, więc wiedzieliśmy z autopsji, że właśnie wiedza i zdolność dedukcji liczyły się w tym zawodzie najbardziej. I dlatego z zazdrością myślałem o błyskotliwej Pameli Norman. Z bijącym sercem i przekonaniem o słuszności decyzji wysłania mnie do Anglii przeciąłem dziedziniec i wszedłem przez jedne z bocznych, zabytkowych drzwi do biblioteki. Idąc starymi schodami na drugie piętro w kierunku Duke Humfrey’s Library* [Duke Humfrey’s Library - najbardziej prestiżowa galeria Old Bodleian Library. Nazwana na cześć Księcia Gloucesteru (brat króla Henryka V), który w XV w. podróżował po Europie, zbierając rękopisy dla Uniwersytetu Oksfordzkiego.], w której przechowywano rzadkie księgi, rękopisy oraz książki drukowane do roku 1640, zastanawiałem się, co takiego spotka mnie po otworzeniu starego, siedemnastowiecznego wydania “Hamleta”? Jaka tajemnica i siła przywiodła Milewskiego do Oksfordu i co miał z nim wspólnego stary egzemplarz “Hamleta” przechowywany w najsłynniejszej i największej bibliotece uniwersyteckiej na świecie? Dopiero po osiemnastej dostałem pozwolenie na skorzystanie z egzemplarza zbioru sztuk Szekspira. Wcześniej musiałem ganiać od Starej do Nowej Biblioteki, pokazywać różne świstki i pisemną prośbę naszego ministra w sekretariacie, aż w końcu wyrażono zgodę na udostępnienie mi oryginalnego egzemplarza. Odmówiłem przejrzenia kopii cyfrowej, gdyż stało się dla mnie jasne, że tajemnica hrabiego Milewskiego wiązała się właśnie z tym konkretnym egzemplarzem, a nie z treścią dzieła. Gdyby chodziło o wybrany fragment “Hamleta”, to wtedy wystarczyłoby każde inne wydanie “Hamleta”? Z wielkim podnieceniem czekałem powrotu z archiwum chudego bibliotekarza ze zmierzwioną czupryną srebrnych włosów. Przypomniałem sobie niedawną historię z kradzieżami inkunabułów dokonywanymi w naszym kraju przez sprytnego włamywacza o pseudonimie Arsen Lupin. Goszcząc w wielu polskich bibliotekach, w których złodziej dokonywał kradzieży, przyszło nam korzystać z cennych książek w niezwykle skromnych i surowych warunkach. Jakże inaczej było w oksfordzkiej bibliotece: drewniana, chociaż wyremontowana po 1960 roku podłoga, oryginalne, kolorowe płyty sufitowe z herbami oraz skomplikowane sklepienie, na ścianach portrety ważnych osobistości, zaś ławki i drewniane pulpity dla czytelników jak w prawdziwej średniowiecznej bibliotece. I jeszcze ten specyficzny zapach oprawionych w skórę ksiąg zalegających regały i półki, nierzadko z zamontowanymi łańcuchami! Słowem: majestat i elegancja w starym, dobrym stylu! Wreszcie cichy bibliotekarz o nazwisku Glimpson przyniósł mi oryginalny egzemplarz zbioru sztuk Szekspira z 1623 roku. Zdawało mi się, że tętno podskoczyło mi dwukrotnie, gdy otwierałem pierwsze strony cennego egzemplarza. Kartka po kartce zacząłem powolną wędrówkę po tym dziele. Dla niektórych takie przerzucanie lekko pożółkłych kartek z czarnym drukiem wydać by się mogło zajęciem potwornie nudnym, ale dla historyka sztuki rozmiłowanego we wszystkim, co stanowi spuściznę, po minionych wiekach i kulturach, było czymś zachwycającym. Gdyby nie tajemnicza sprawa hrabiego Milewskiego, mógłbym tak siedzieć tutaj godzinami i przewracać kartki w monotonnym rytmie. Już po chwili znalazłem się na stronie 43 “Hamleta”. Jakież było moje zdziwienie, gdy zauważyłem spory ubytek w dolnym rogu. Wyglądało, jakby ktoś oderwał w pośpiechu kawałek kartki, a przedtem próbował ją zapalić (!). Nierówna, postrzępiona krawędź dolnego rogu była nadpalona, o czym świadczyło brązowe zabarwienie papieru. Natychmiast przerzuciłem kolejne strony i stwierdziłem, że nie były uszkodzone. Po prostu na stronie 43 ktoś dokonał aktu zniszczenia wyrwawszy kawałek strony. Opuściłem swoje stanowisko i podszedłem do pana Glimpsona siedzącego w głębi korytarza przy służbowym pulpicie obok dużego, gotyckiego okna wychodzącego na kolledż “Exeter” przy Turl Street. Poprosiłem go o lupę. Ale bibliotekarz natychmiast zorientował się, w czym rzecz: - Chodzi panu o stronę 43? - Skąd pan wie? - zdziwiłem się. - Dwa lata temu była tutaj osoba zainteresowana tym właśnie egzemplarzem - wyjaśnił flegmatycznie, gdy znaleźliśmy się przy moim stanowisku. Ale bystre, świdrujące oczy bibliotekarza świadczyły o jego dużej inteligencji i podejrzliwości w stosunku do mnie i chyba każdego korzystającego z cennych zbiorów biblioteki. - Dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się w czym rzecz. Sprawę umorzono, bo nie zdołano odnaleźć czytelnika, który to zrobił. Tak, jakiś łobuz oderwał róg kartki, a wcześniej próbował nadpalić kawałek papieru. A właściwie, to dlaczego interesuje pan się tym egzemplarzem? Nie miałem czasu na wymyślanie fałszywych historyjek, więc powiedziałem prawdę. - Teraz rozumiem - rzekł przestraszony, gdy skończyłem mówić. - Ktoś przyszedł tutaj po wiadomość ukrytą w dolnym rogu 43 strony “Hamleta” ze zbioru sztuk wydanego w 1623 roku. I sądzi pan, że ten wasz hrabia przyjechał tutaj na początku XX wieku i dokonał zapisu właśnie na tej stronie, a potem, prawie sto lat później, zjawił się ktoś, kto “odebrał” tę wiadomość? - Wszystko na to wskazuje. Sam pan widzi, że strona jest uszkodzona. Wszystko się zgadza: wydawca, rok wydania i strona. Przypuszczamy, że hrabia Milewski ukrył jakiś skarb, a informację o miejscu jego ukrycia umieścił właśnie na stronie 43 tego egzemplarza. Jeszcze dzisiaj, nawet dwie godziny temu, była to dla mnie zwykła hipoteza, ale po tym odkryciu jestem już pewny, że istnieje gdzieś skarb. Tylko nie mogę zrozumieć, w jaki sposób ktoś dowiedział się o informacji zawartej na stronie 43 “Hamleta” z pominięciem wskazówek ukrytych na replice “Stańczyka”? Przecież obraz był przez pięćdziesiąt lat za Atlantykiem w rękach Kaysera. A może ten ktoś nigdy nie oglądał obrazu? Może hrabia miał wspólnika, który wiedział o informacji ukrytej na stronie dzieła Szekspira? Trochę to bez sensu, skoro Milewski włożył tyle trudu, aby “domalować” na replice pierwszą wskazówkę dla siostrzeńca prowadzącą do skarbu. Jedno jest pewne: pojawił się kolejny gracz w tej rozgrywce - Tajemniczy Czytelnik. - Niesamowite - zamyślił się pan Glimpson. To mówiąc, bibliotekarz zaczął oglądać uważnie pod lupą uszkodzoną stronę, ja zaś przypomniałem sobie “amerykańską przygodę”, a konkretnie pewien epizod. Dzięki pomocy starego przyjaciela o pseudonimie Winnetou udało się panu Tomaszowi odczytać wiadomość zapisaną niewidzialnym atramentem, a było to możliwe dopiero po przystawieniu do kartki płomienia. W ten sposób można odczytać każdą wiadomość zapisaną na papierze sokiem z cytryny bądź mlekiem. Jedyny warunek, jaki trzeba spełnić, to nie dopuścić do spalenia papieru. Z czymś podobnym - jak sądziłem - mieliśmy do czynienia w tym wypadku. - Hrabia dokonał zapisku, prawdopodobnie niewidzialnym atramentem - oświadczyłem. Pan Glimpson podał mi lupę i podrapał się nerwowo po głowie, a następnie popatrzył na mnie jak na niepoprawnego fantastę. - Ale po co tyle fatygi? Dlaczegóż ten hrabia miałby przyjeżdżać aż tutaj i coś zapisywać? - Jeśli ukrył gdzieś bardzo cenny skarb i chciał przy tym uniknąć łatwego znalezienia go przez niepowołane osoby, a przy tym lubił mistyfikację, tajemnice, szyfry, to biblioteka oksfordzka była idealnym miejscem dla bezpiecznego przechowania takiej informacji. Po prostu hrabia złożył w waszej szacownej bibliotece “depozyt” w postaci informacji o miejscu ukrycia skarbu. Anglia jest bezpiecznym krajem, a Oksford idealnym miejscem do tego celu. Kiedy na kontynencie wybuchają wojny i kolejne rewolucje, u was jest w miarę spokojnie, a i pilnujecie dzieł sztuki jak Amerykanie swojego złota w Forcie Knox. - Bo dzieła sztuki to prawdziwe klejnoty - wtrącił zdecydowanie. - Milewski wiedział, że konserwatywna Anglia, jej stare, dobrze strzeżone biblioteki, to znakomite miejsce dla jego planów przechowania cennej wiadomości. - To tak, jak niektórzy lokują pieniądze i kosztowności w bankach szwajcarskich, gdyż wiedzą, że są one gwarantem bezpieczeństwa. - Właśnie tak, Mr Glimpson. Zacząłem oględziny uszkodzonej strony “Hamleta”. Po minucie udało mi się odkryć drobny fragment ocalałego zapisku, który musiał przeoczyć sumienny bibliotekarz. Nieco nadpalone, brązowe smugi wzdłuż nierówno oderwanej krawędzi strony ukazały ledwo widoczny nieregularny, ciemnobrązowej barwy łuk i trzy ledwo widoczne, także ciemnobrązowe, litery, z których dwie pierwsze “Sv” znajdowały się na górze, a ostatnia “C” pod nimi. Tylko tyle! Osoba, która przyszła po ten fragment, ów Tajemniczy Czytelnik, musiała najpierw dyskretnie podgrzać nad płomieniem fragment strony, a po ukazaniu się zapisku Milewskiego ów fragment najzwyczajniej w świecie oderwać. Ale zrobiła to niezbyt dokładnie, nerwowo, i dlatego ocalał malutki fragmencik wiadomości: “Sv” i “C”! Oczywiście! Od razu pomyślałem o wyspie Sveta Katarina (Catarina), na której żył Milewski! Było w tym wszystkim trochę dziwnie podniecającego uczucia obcowania z historią, jakby suche daty, nazwy i fakty nagle ożywały za sprawą nieznanych mocy, jakby z mroku dziejów wyłaniały się konkretne osoby i ich losy, tak bardzo wyraziście, że czuło się na karku ich oddech; ale też mieszało się z tym poczucie klęski. Po prostu dwa lata temu ktoś tutaj był i zabrał ze sobą tajemnicę hrabiego. Dlatego też ocalały fragment informacji zapisanej prawdopodobnie przez samego Milewskiego odebrałem jako najbardziej cenną rzecz z punktu widzenia historyka sztuki, jakby archeolog odkrył odciśniętą w glinie rękę Chrystusa albo Buddy. - Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić? - zapytał grzecznie pan Glimpson, kiedy skończyłem oględziny egzemplarza, a następnie dyskretnie spojrzał na zegarek. Dochodziła bowiem godzina zamknięcia czytelni. - Tak, proszę podać mi nazwisko osoby, która przeglądała “Hamleta” dwa lata temu. Nazwisko Tajemniczego Czytelnika. - Znam je na pamięć. Ten egzemplarz wypożyczył cudzoziemiec, włoski zakonnik o nazwisku Giuseppe Marconi. - I twierdzi pan, że nie udało wam się dotrzeć do tego człowieka? - zapytałem. - Kradzieży nie było, a uszkodzenie nie jest znowu tak wielkie. Tekst nie ucierpiał, a jedynie róg strony. Zresztą sprawą zajął się Scotland Yard. Jak wiem, bez rezultatów. - Czy może pan jeszcze sprawdzić, czy ten Marconi korzystał z innych książek? - Niestety, nie. Interesował go wyłącznie ten zbiór sztuk Szekspira. Wyszedłem na Catte Street tak oszołomiony dzisiejszym odkryciem, że nawet nie przeszkadzał mi siąpiący deszczyk. Ruszyłem z powrotem na Broad Street, ignorując wspaniałe budynki uniwersyteckie i inne budowle, jak chociażby Radcliffe Camera z charakterystyczną kopułą czy cudowny Most Westchnień na przedłużeniu Broad Street. Po kilku minutach marszu coraz większe krople deszczu zaczęły rozbijać się o moją głowę. Szybko znalazłem schronienie w usytuowanym pomiędzy dwoma księgarniami pubie “White Horse”. Na miejscu kupiłem mały kufelek Guinessa, a następnie zasiadłem ciężko przy solidnym stole w głębi wykończonego w ciemnym drewnie mrocznego pomieszczenia. Miałem czas na przemyślenie sprawy. Osoba, która odwiedziła dwa lata temu Bodleian Library nie mogła być Blackiem. Dlaczego? Ten, który oderwał róg strony 43 wiedział więcej niż Black. Ten przecież szukał obrazu i listu hrabiego, a więc był na etapie mniej zaawansowanym niż Tajemniczy Czytelnik. On wiedział o zapisanej niewidzialnym atramentem informacji na stronie 43 “Hamleta”, a Black nie miał pojęcia, co w ogóle zawiera list Milewskiego do siostrzeńca. Może były esesman Kayser oszukał nas i znał tajemnicę, a wszystko przekazał komuś innemu? To było mało prawdopodobne zważywszy na stan desperacji, w jakim Kayser złożył zeznania ludziom z Agencji Wiesenthala w swoim domu w Yumie. On nic nie wiedział o skarbie, nigdy nie “odczytał” ukrytej informacji na replice “Stańczyka”. Mieliśmy nowego przeciwnika w tej grze, który, niestety, miał nad nami kolosalną przewagę. Od jego wizyty w Duke Humfrey’s Library minęły wszak dwa lata. W tym czasie Tajemniczy Czytelnik mógł rozwiązać zagadkę hrabiego Milewskiego i znaleźć jego skarb. Trop - o ile się nie myliłem - prowadził na półwysep Istria w Chorwacji, do Rovinja, miasteczka, w którym hrabia został pochowany. Moje rozważania przerwało wtargnięcie do pubu pary starszych osób, jej - ubranej w jasny płaszcz i w staromodnym kapeluszu przypominającym jakiś garnek, i jego - również odzianego w prochowiec, ale o odcieniu bardziej zielonkawym. Oboje byli w wieku emerytalnym, a różnili się wzrostem. Mężczyzna był wysoki i chudy, zaś kobieta niska i raczej przysadzista. A kiedy zaczęli mówić, okazało się, że różnili się nie tylko wzrostem, ale przede wszystkim charakterem. - Dlaczego zawsze jak zapominasz o parasolu, zaczyna padać? - gderała kobieta strzepując z kapelusza krople wody. Jej akcent zdradzał, że jest Angielką. - Po prostu zapomniałem - bronił się wysoki, chudy mężczyzna, który w tym duecie robił za nieboraka. - Oglądaliśmy prognozę pogody, Mary, pamiętasz? Miało nie padać. - Co miało nie padać? - rozłościła się kobieta o imieniu Mary. -W Anglii zawsze pada, Johnie Dickinson. John Dickinson, jak mniemałem mąż kobiety, wyciągnął nabitą już fajkę i zaczął ją przypalać - Czy musisz tyle palić? - zwróciła się do niego z pretensją Mary Dickinson. - Daj spokój, Mary - uspakajał ją mężczyzna i pyknął z fajeczki. - Nie lubię tej fajki. John Dickinson niechętnie zgasił fajkę. Widać uznał, że walka z nieznośną żoną to czyste szaleństwo. Pani Dickinson należała do tego typu kobiet, które nigdy nie ustępują i zawsze muszą mieć rację. Na szczęście była to osoba nieszkodliwa, nieco groteskowa i jakby z innego świata. - Czy ten telewizor musi grać tak głośno? - zaczęła kolejny atak, tym razem skierowany na barmana. - Wszędzie telewizja i telewizja. Niedługo wstawicie telewizor do szaletu. - Dobry pomysł, proszę pani! - krzyknął w jej stronę rozbawiony tym pomysłem jakiś student. - Zawsze, gdy wyjdę do toalety podczas oglądania meczów piłkarskich, to padają gole. Kobieta nie skomentowała uwagi studenta. - Nie ogląda pani “Inspektora Morse’a”? - zdziwił się człowiek za ladą. - Lepiej daj nam pan dobrej herbaty z rumem. Mój doktor twierdzi, że to najlepsze lekarstwo na wszystko. - Nie przypominaj mi tego konowała - jęknął John Dickinson. Barman nie ściszył telewizora, za to szybko przygotował herbatę dla państwa Dickinson. Epizod w pubie wydał mi się całkiem fajny; był w iście angielskim stylu: zabawny i nieszkodliwy. I co warte odnotowania - nikt nie był na nikogo obrażony. “Powinienem pomyśleć o noclegu” - przypomniałem sobie i wstałem od stołu. Barman polecił mi kilka pensjonatów. Podziękowałem i wyszedłem. Wybrałem ten znajdujący się za stacją kolejową na Botley Road, a więc niedaleko parkingu, gdzie stał wehikuł. Na drugi dzień po południu odwiedziłem ponownie Duke Humfrey’s Library. Już od progu powitał mnie podniesiony głos pana Glimpsona, który chyba po raz pierwszy w życiu odważył się podnieść głos w tych murach. Jako że dwóch czytelników zgromiło bibliotekarza za atak na świętość tych ścian, ten podszedł do mnie dosłownie na paluszkach i szepnął podniecony do mojego ucha: - Szukam pana cały dzień. Dobrze, że pan przyszedł. Znalazłem naszego Marconiego! - Co?! - wyrwało mi się na cały głos. Czytelnicy zaczęli patrzeć na nas jak na intruzów, więc pan Glimpson zaczął jeszcze ciszej szeptać: - Marconi odwiedził w tym samym dniu, w którym oderwał kawałek strony “Hamleta”, także New Bodleian Library. Coś mnie tknęło i poprosiłem kolegów z innych bibliotek o pomoc. I co się okazało? Marconiego interesowało wszystko na temat manuskryptów Rogera Bacona. Proszę, oto tytuły: “The Cipher Manuscript: Deciphered Maps of Stars”, “The Cipher of Roger Bacon”, dalej “De Aequilibritatis Mundi and the ‘Roger Bacon’ Manuscript Once Morę”, “The Solution of the SB428 Cipher”. Spojrzałem na karteczkę z tytułami, którą podał mi bibliotekarz. Zainteresowanie Marconiego osobą Rogera Bacona było zastanawiające i sugerowało, że może to mieć związek ze sprawą “skarbu” hrabiego Milewskiego. To wszystko było bardzo dziwne i enigmatyczne. Podziękowawszy panu Glimpsonowi za pomoc opuściłem bibliotekę i ruszyłem w kierunku centrum. W jakimś pubie znalazłem telefon i zadzwoniłem do pana Tomasza na “Explorer of the Oceans”. ROZDZIAŁ TRZECI TELEFON • POZNAJEMY HERR JURGENA WUNDERALPA • ROZMOWA W “MARYNARSKIM” • KOLEJNE WŁAMANIE I SZPILKI PAMELI • NA MAŁEJ CZARNEJ • WIADOMOŚĆ OD PAWŁA • FIVE O’CLOCK Z PISARKĄ • GRZEBIĘ W ŚMIECIACH • MŁODY KOWBOJ RATUJE MNIE • AGENTKA TURMAN NA LINII • LIST MILEWSKIEGO! • WHO IS WHO? • POŻEGNALNE SPOTKANIE Z PAMELĄ • W SOUTHAMPTON, CZYLI ZROBIONY “NA SZARO” - Telefon do pana, sir - zakomunikował grzecznie steward, gdy dwa dni później siedzieliśmy z Pamelą Norman w kawiarni na X poziomie transatlantyku. Przeprosiłem pisarkę i udałem się we wskazane miejsce. Byłem pewny, że dzwonił Paweł, aby donieść o postępach swojej misji w Oksfordzie. Ale myliłem się. Dzwoniła reporterka “Sterna” Judith Busch, ta sama, która we współpracy z Agencją Wiesenthala ścigała na amerykańskiej ziemi Otto Kaysera. - Dzień dobry, Panie Samochodzik - usłyszałem jej radosny głosik. - Panu to dobrze. Też bym tak chciała popłynąć transatlantykiem. Niestety, muszę pisać kolejny reportaż. Ale ja nie o tym. Nie chciałem wyprowadzać dziewczyny z błędnego mniemania o moim beztroskim rejsie przez Atlantyk, więc pominąłem tę kwestie milczeniem. - Dowiedziałam się dzisiaj, że na “Explorer of the Oceans” płynie niejaki Jurgen Wunderalp. - A któż to taki? - To Austriak. Współpracował przed laty ze “Sternem”. Jeszcze teraz dorabia jako emeryt, posyłając redakcji różne ciekawostki z okresu drugiej wojny światowej. Zajmował się działem krzyżówek i rebusów w jakimś popularnym dzienniku. Przede wszystkim jednak Wunderalp bardzo dobrze zna historię poszukiwań zatopionych przez hitlerowców skrzyń w jeziorze Toplitz. - Świetnie! - ucieszyłem się. - Dziękuję za pomoc i pamięć. Ale jak mnie pani znalazła? - To nie było trudne. Zadzwoniłam do Polskiego Instytutu Naukowego na Manhattanie i powiedziano mi, gdzie mogę pana zastać. - A czy Agencja Wiesenthala nie jest przypadkiem zainteresowana dalszymi losami obrazów z kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego? - zapytałem z przekąsem. - Przecież je odnaleziono - zdziwiła się i na moment zamilkła. - Czyżby wpadł pan na trop jakiejś kolejnej zagadki, o której nic nie wiem? O ile się nie mylę, listu Milewskiego, który miał Kayser, nie odnaleziono... - Pamięta pani Blacka? - przerwałem jej. - Tego kulawego Niemca szukającego repliki “Stańczyka” po całych Stanach Zjednoczonych? Tak, pamiętam. To on zabrał list Kayserowi. Ale facet zginął tragicznie na dnie Wielkiego Kanionu. Oficjalna wersja głosi, że list spalił się razem z Blackiem. - Ale ciała Blacka nie znaleziono. On żyje i prawdopodobnie jest na statku. Jednak dopóki go nie zobaczę, nie mogę być tego pewny. - Przecież pan nie wie, jak on wygląda - zauważyła przytomnie reporterka. - Ma pani rację. Nie wiem, jak wygląda Black. Wiem tylko, że kuleje na lewą nogę i mówi śmiesznym angielskim. - A co porabia pana młodszy współpracownik, Paweł Daniec? - zmieniła szybko temat. - Poleciał do Europy - odpowiedziałem nie ujawniając szczegółów. - Ton pańskiego głosu zdradza, że nie jest pan ze mną do końca szczery. - Jest pani przewrażliwiona. Po prostu odbywam rejs w towarzystwie przemiłej pisarki z Anglii, Pameli Norman... - Nie znam. - To początkująca pisarka. - Ach, tak. - Ale zdaje się, że ma pani dla mnie numer kajuty Herr Wunderalpa - tym razem ja zmieniłem szybko temat. - Poziom X, numer 805. Podziękowałem pannie Busch za informację. Było mi trochę głupio, że nie wtajemniczyłem dziewczyny w naszą najnowszą sprawę, ale postanowiłem być niezwykle ostrożny. Panna Busch napsuła nam trochę krwi w Ameryce i nie zawsze grała z nami fair. Nie byłem pewien, czy teraz nie chciała pociągnąć mnie za język. - Co słychać w Oksfordzie? - zainteresowała się Pamela, gdy do niej wróciłem. - To nie był Paweł. Dzwoniła moja znajoma, reporterka Busch. Okazuje się, że na statku płynie z nami niejaki Jurgen Wunderalp, który bardzo dobrze zna historię wydobycia zatopionych przez Niemców skrzyń w jeziorze Toplitz. “Stern” często organizował takie akcje, a Herr Wunderalp współpracował z magazynem. Jeśli dopiłaś drinka, proponuję odszukać tego człowieka i wypytać o tamten okres. Być może jakiś fakt naprowadzi nas na kolejny trop. - Z największą ochotą - rzekła z uśmiechem Pamela. A mnie zrobiło się przyjemnie, gdy wstała i część bogatej klienteli z podziwem obserwowała moją piękną towarzyszkę podróży. Błysk w oku niektórych mężczyzn zdradzał objawy zazdrość. Ale wystarczyło na nią popatrzeć - długie blond włosy, elegancka bluzka w kolorze fioletowym, jaśniejsza spódnica i efektowne szpilki. Ale sam ubiór byłby niewystarczającym atutem, gdyby nie osobisty urok i nieprzeciętna uroda. Było w tej dziewczynie coś szlachetnego. Na szczęście Pamela nie należała do tych piękności, które wzbudzają w mężczyznach respekt. Była spontaniczna, otwarta, chociaż nie pozbawiona pewnej subtelnej mgiełki tajemniczości. Znaleźliśmy się na X poziomie, o jeden wyżej niż mój. Szliśmy miękkim dywanem, szukając wzrokiem pokoju Herr Wunderalpa. Wreszcie znaleźliśmy pokój numer 805 za kącikiem dla palaczy tonącym wśród dorodnych palm. Zapukaliśmy. Po dłuższej chwili drzwi się otworzyły i ujrzeliśmy w szparze w drzwiach niskiego jegomościa w starszym wieku. Trzymał się nieźle jak na emeryta, był nieco tęgi i miał bujną czuprynę siwych włosów upodabniającą go do słynnego niemieckiego uczonego Alberta Einsteina. Moją szczególną uwagę zwróciły smutne, jakby nieobecne oczy mężczyzny. Był czymś zmartwiony albo bardzo zmęczony. Na sobie miał szlafrok i zrozumiałem, że Herr Wunderalp odpoczywał, a my mu właśnie przeszkodziliśmy. - Ach, Herr Tomasz?! - Austriak nie krył swojego zaskoczenia. Uśmiechnął się, ale nie wpuścił nas do środka. - Czy możemy mówić po niemiecku? Zna pan ten język? - Tak. - Niestety, ja bardzo słabo - wtrąciła z uśmiechem Pamela. - To będę mówił po angielsku. W końcu jestem dziennikarzem. - Był pan w Stanach zawodowo? - spytała Pamela. - Nie. Wracam z pogrzebu kuzyna. Wyjaśniło się zatem, dlaczego Jurgen Wunderalp był taki smutny. - Cieszę się, że pana spotkałem - mówił dalej. - W zasadzie to ja namówiłem pannę Busch na to spotkanie. - Ja również się cieszę - odparłem. - Odzyskaliśmy obrazy Milewskiego, ale jest jeszcze wiele kwestii do wyjaśnienia. - W takim razie spotkajmy się za dwadzieścia minut w barze “Marynarskim” za końcem korytarza na tym poziomie. Pożegnaliśmy się i skierowaliśmy się z Pamela do zaproponowanego przez Austriaka lokalu. Na miejscu Pamela poszła do toalety, a ja w tym czasie zamówiłem dla niej drinka, a dla siebie sok z lodem. Jurgen Wunderalp przybył do “Marynarskiego” punktualnie niczym słynna kolej wiedeńska. Zauważył nas ponad drewnianymi rozsuwanymi drzwiami i machnął na powitanie ręką. Przysiadł się zaraz bez słowa do naszego stolika stylizowanego nieco na stanowisko nawigacyjne średniowiecznego, statku. - Rozmawiałem wczoraj telefonicznie z redakcją “Sterna” w Wiedniu - zaczął - i powiedzieli mi, że reporterka Busch pracowała nad sprawą byłego esesmana Kaysera oraz kolekcją obrazów polskiego hrabiego, którą hitlerowiec ukradł w czasie wojny, a następnie wywiózł ze sobą z Europy najpierw do Urugwaju, potem do Stanów. Nazwisko Kaysera było mi dobrze znane, bo interesowałem się pod koniec lat pięćdziesiątych akcjami wydobywania skrzyń z jeziora Toplitz. Kiedy odszedłem ze “Sterna” i zająłem się układaniem krzyżówek oraz łamigłówek dla młodzieżowych pism, sprawa skrzyń z jeziora Toplitz interesowała mnie znacznie mniej. Po prostu musiałem zarabiać na chleb. Teraz, kiedy jestem na emeryturze i mam z czego żyć, mogę służyć panu pomocą. Mówią, że mam talent do rozwiązywania różnych łamigłówek. Mogę się przydać. Nie jestem tak jak pan detektywem, ale mam detektywistyczną żyłkę. Dlatego skontaktowałem się z panną Busch bawiącą akurat w Stanach, a ta poinformowała mnie, że na moim statku znajduje się niejaki Pan Samochodzik, który odnalazł obrazy polskiego hrabiego. Wiem też od panny Busch, że Kayser zmarł w swoim domu i przed śmiercią powiedział to i owo o losie obrazów. Podobno był w posiadaniu jakiegoś listu hrabiego Milewskiego adresowanego do siostrzeńca. Czy coś wiadomo na ten temat, Herr Tomasz? - List posiadał Kayser, ale pewien człowiek o pseudonimie Black musiał go zabrać. Myśleliśmy, że ów Black zginął nad Wielkim Kanionem, a wraz z nim spalił się list Milewskiego, ale wszystko wskazuje na to, iż ten człowiek “zmartwychwstał”. I jeszcze raz opowiedziałem pokrótce najważniejsze fakty związane z “amerykańską przygodą”. W trakcie wprowadzania Herr Wunderalpa w szczegóły sprawy odezwał się telefon komórkowy Pameli. Przeprosiła nas i oddaliła się na krótką chwilę. A kiedy wróciła, powiedziała, że niestety nie może dotrzymać nam towarzystwa, ponieważ musi pilnie skontaktować się ze swoim wydawcą. - Jeśli załatwisz szybko swoje sprawy - rzekłem - proszę dołącz do nas. Jeśli nie, to spotkajmy się w “Nice Bar” wieczorem o dwudziestej. Z Jurgenem Wunderalpem rozmawialiśmy ponad godzinę, podczas której Austriak nie zamówił do stolika nawet jednego napoju. Wtajemniczyłem go we wszystkie istotne szczegóły naszej misji w Ameryce oraz misję Pawła w Bodleian Library. - Mój współpracownik przebywa teraz w Oksfordzie, gdzie sprawdza egzemplarz “Hamleta” z 1623 roku - wyjaśniałem - Nie ma innego wyjścia, jak czekać na wiadomość od niego - wtrącił pan Wunderalp. - Ta historia z Milewskim jest niezwykle ciekawa. Obawiam się jednak, że niewiele nowego wniosę do niej. Owszem, asystowałem dwa razy ekipie nurków wydobywających skrzynie z jeziora Toplitz, ale znaleziono w nich jedynie fałszywe brytyjskie banknoty* [Pod koniec drugiej wojny światowej Niemcy zatopili w jeziorze Toplitz, w austriackich Alpach ponad sto skrzyń. M.in. zawierały one fałszywe funty i matryce do ich produkcji. Fałszywe banknoty były spadkiem po “Operacji Bernhard” kierowanej przez Heinricha Himmlera, której celem było rzucenie do obrotu fałszywych funtów dla zrujnowania brytyjskiej gospodarki. Część wyprodukowanych przez hitlerowskie Niemcy funtów miała też ułatwić zbrodniarzom wojennym wyjazd z Europy do Ameryki Południowej. Po wojnie podjęto wiele prób wydobycia z głębokiego i niedostępnego jeziora owych skrzyń.]. Wszystko jest dobrze udokumentowane przez wiedeński “Stern”. - A co pan wie o udziale Otto Kaysera w akcji ich zatapiania? - zapytałem. - Niewiele. Nie ma żadnych konkretnych dowodów na jego bezpośredni lub pośredni udział. Jeśli Agencja Wiesenthala posiada takie informacje, to musi je czerpać z innych, nie znanych redakcji źródeł. Zresztą Agencja Wiesenthala słynie z niekonwencjonalnych metod działania i często zaskakiwała opinię publiczną sensacyjnymi odkryciami. Pamięta pan sprawę Eichmanna? Gdyby nie Agencja Wiesenthala, ten hitlerowski zbrodniarz nigdy nie zostałby złapany. - Pamiętam - przytaknąłem zniecierpliwiony. - Reporterka Judith Busch wspominała o płetwonurku, niejakim Kurcie Steinbecku, który miał współpracować z Kayserem i Schmidtem. Ponoć został zabity przez tego drugiego. - Tak - zamyślił się pan Wunderalp i westchnął ciężko. - Był, zdaję się, ktoś taki. Ciało wypłynęło z lodowatej toni Toplitz po tygodniu, zmasakrowane tak bardzo, że były trudności ze zidentyfikowaniem zwłok. Ale ostatecznie ustalono, że chodzi o Steinbecka. Tak, to na pewno był Steinbeck. Kurt Steinbeck. Rozmowa z Wunderalpem niewiele wniosła do sprawy, ale ten człowiek mógł nam się jeszcze przydać. - Dziękuję za rozmowę - Austriak wstał, widząc moje znużenie. - Mam nadzieję, że na coś się przydałem. Pamela nie zjawiła się, więc nie pozostało mi nic innego jak odprowadzić pana Wunderalpa. Kiedy znaleźliśmy się pod drzwiami jego pokoju, naszą uwagę przykuł jeden istotny szczegół, a mianowicie uchylone drzwi. Spojrzałem na blade oblicze Austriaka, który zaraz wszedł do środka, każąc mi zostać na korytarzu. - Ktoś tutaj był? - zapytałem z korytarza przez uchylone drzwi, a następnie wślizgnąłem się do przedpokoju. - A może zapomniał pan zamknąć drzwi? Wunderalp chodził nerwowo po pokoju, ale już po chwili stanął w drzwiach prowadzących do przedpokoju. - Może i nie zamknąłem - szepnął cicho, ale wyczułem w jego głosie silne zdenerwowanie. - Na szczęście nic nie zginęło. Jurgen Wunderalp mówił do mnie coś jeszcze, ale ja go nie słuchałem. Mój wzrok natrafił bowiem na ślad, który spowodował, że zaniemówiłem z wrażenia. Oto na wykładzinie przedpokoju znalazłem świeże ślady po szpilkach, identyczne dołeczki, jakie znalazłem na dywanie w swojej kajucie. A to oznaczało, że ta sama kobieta, która przeszukiwała moje rzeczy, była także tutaj. I zaraz myślami wróciłem do początku spotkania w barze “Marynarskim”. Pamela! Kiedy nas opuszczała, miała na nogach szpilki. Telefon... to jej nagłe odejście... potrzeba skontaktowania się z wydawcą wydały mi się w tej sytuacji mocno naciągane. Ona po prostu wyszła z baru, aby przeszukać rzeczy Wunderalpa. Kiedyż miałaby lepszą okazję ku temu? A jeśli ktoś do niej dzwonił na początku spotkania w barze “Marynarskim”, to mógł to być tylko jej wspólnik. Później odeszła upewniwszy się, że zamierzamy spędzić w barze co najmniej godzinę i natychmiast włamała się do pokoju Austriaka! Kim zatem był wspólnik Pameli Norman? Młody mężczyzna w zamszowej marynarce i o bladej twarzy! Ten, który się z nią kłócił za supermarketem. To mógłby być tylko on. W jednej chwili wszystko stało się dla mnie jasne Pamela Norman oszukała mnie i poniżyła. Po raz kolejny pojawienie się w moim życiu urodziwej blondynki okazało się dla mnie klęską. Miał rację Paweł, twierdząc, że ta znajomość nie wyjdzie mi na dobre. Jak mogłem pomyśleć, że nasze spotkanie na tarasie widokowym “Explorer of the Oceans” było jedynie dziełem przypadku. Tak, byłem głupcem i w tej chwili najchętniej zapadłbym się pod ziemię ze wstydu i rozgoryczenia, a raczej wyskoczyłbym za burtę statku. Tymczasem zostałem delikatnie wypchnięty z pokoju numer 805 przez zdenerwowanego pana Wunderalpa. Wunderalp nie należał do ludzi roztargnionych. Był punktualny i dokładny. Wystarczył jeden rzut oka na idealny porządek panujący w jego pokoju. On z pewnością zamknął drzwi udając się na spotkanie w barze “Marynarskim”, dlatego wiedział, że włamano się do pokoju podczas jego nieobecności. - Przepraszam, Herr Tomasz - tłumaczył się - ale muszę zostać sam i odpocząć. Mam chore serce i podobne epizody mnie wykańczają. Zadzwonię do pana. Do zobaczenia. - Do zobaczenia - bąknąłem i oddaliłem się w stronę wind. Wskoczyłem jednakże do pierwszego napotkanego baru na małą czarną, aby przemyśleć wszystko w spokoju. Minęły zaledwie dwa tygodnie od zakończenia “amerykańskiej przygody”, a nowa pchała się natrętnie w moje ramiona. Zastanawiało mnie na przykład, dlaczego kobieta, która najpierw włamała się do mojego pokoju (mniemałem, że była to Pamela Norman), teraz to samo uczyniła w pokoju Wunderalpa? Czemu uważała, że warto przeszukać rzeczy emerytowanego dziennikarza? Zwykły rabunek nie wchodził raczej w rachubę. To musiało wiązać się jakoś ze sprawą, która przygnała mnie do Ameryki, a więc z historią Milewskiego; tylko że w tej chwili nie potrafiłem znaleźć żadnego wytłumaczenia. Wróciłem do swojego pokoju. Na miejscu czekała na mnie wiadomość od Pawła nagrana na sekretarkę. - Panie Tomaszu - mówił podnieconym głosem Paweł - mamy wreszcie trop! Gratulacje i pozdrowienia dla genialnej panny Norman! Milewski zostawił na stronie 43 wydania “Hamleta” z 1623 roku zapisaną atramentem sympatycznym ukrytą wiadomość. Niestety, niejaki Marconi, włoski zakonnik, odwiedził Bodleian Library dwa lata temu i wyrwał kawałek strony. Na nasze szczęście zachował się niewielki fragment wiadomości. Trop wiedzie na wyspę Milewskiego Sveta Catarina (dzisiaj: Sveta Katarina). Tam może być ukryty skarb, jeśli Tajemniczy Czytelnik nie odnalazł go. Dziwne, ale ten Marconi interesował się także wieloma pracami Rogera Bacona. Proszę o kontakt. Dzisiaj nocuję jeszcze w Oksfordzie, ale rano powinienem opuścić Anglię. No i jestem ciekawy, co tam u was? Zostawiam numer mojego pensjonatu... Oddzwoniłem do Pawła natychmiast i opowiedziałem mu o wydarzeniach dzisiejszego dnia. Obiecałem zadzwonić do niego, kiedy tylko dowiem się czegoś na temat Pameli Norman. Dochodziła siedemnasta, a więc zbliżał się “five o’clock”, czas angielskiej herbatki. Wiedziałem, że Pamela Norman zwykła wypijać filiżaneczkę w “Nice Bar”. A zatem szybko się przebrałem w popołudniowy strój i poszedłem do baru. Miałem szczęście. Pamela siedziała przy stoliczku ubrana tym razem w obcisłą, elegancką suknię koloru wiśniowego, a jej opadające z wdziękiem na ramiona blond włosy idealnie kontrastowały z ostrym kolorem wdzianka. Dziwne, bo w tej chwili powinienem odczuwać złość, a mnie ucieszył jej widok. Podszedłem do niej z udawaną obojętnością. - Och, to ty, Tomaszu - uśmiechnęła się promiennie, ale wyczułem, że jest bardzo spięta. Pewnie oczekiwała poruszenia przeze mnie sprawy włamania do pokoju Wunderalpa. - Napijesz się herbaty? Poprosiłem kelnera o filiżankę. - Czy rozmowa z tym Austriakiem wniosła coś nowego do sprawy? - zapytała zaraz. - Nie za bardzo. - Och, jaka szkoda. - A jak twoja książka? - Dobrze - rzekła obojętnie. - Niestety, w Southampton musimy się rozstać. Muszę niezwłocznie odwiedzić Londyn. Mój wydawca znalazł sponsora. - Szkoda - wyrwało mi się i poczułem, że się czerwienię. - To znaczy bardzo dobrze. - Dziękuję. Powiedziała to w sposób tak obojętny, nijaki, blady, że poczułem rosnącą we mnie złość. Jej poprzednie, namiętne zainteresowanie sprawą Milewskiego nagle jakby się ulotniło. Czyżby “wizyta” w pokoju Wunderalpa okazała się na tyle owocna, że kobieta wpadła na jakiś trop i postanowiła rozwiązać zagadkę na własną rękę? A może jednak nie miała nic wspólnego z tymi włamaniami, a po prostu przejmowała się losami własnej książki? Skoro jej wydanie stało się realne, zainteresowanie tajemnicą repliki “Stańczyka” osłabło. - Mój współpracownik odkrył w Oksfordzie coś istotnego - nie wytrzymałem i odkryłem się. Była to też rozpaczliwa próba wzbudzenia w niej za wszelką cenę zainteresowania. - Miałaś rację, że Milewski chciał naprowadzić swojego siostrzeńca na trop wiodący do Duke Humfrey’s Library. - I co dalej? - ożywiła się, co z miejsca osłabiło moją czujność. Taką chciałem ją widzieć: przejętą i skorą do współpracy. Byłem egoistą i głupcem, skoro zdrowy rozsądek przegrywał ze słabością i złudzeniami. A moją słabością było idealizowanie wizerunku Pameli Norman. - Znalazł coś? - dopytywała się. Sam nie wiedziałem, czy powinienem zdradzić jej wyniki misji Pawła w Oksfordzie. Kątem oka popatrzyłem na jej nogi i, kiedy ujrzałem szpilki, podejrzliwość znowu powróciła. - Fragment kartki z zapisaną przez hrabiego niewidzialnym atramentem wiadomością został przez kogoś wyrwany. - Naprawdę? - próbowała okazać zdziwienie. - Kim była ta osoba? - Tego nie wiemy - skłamałem dla dobra sprawy. Wkrótce pożegnałem Pamelę. Nie zatrzymywała mnie i chyba ulżyło jej, gdy odwracałem się do wyjścia. Odebrałem to jako sromotną klęskę i niezłą lekcję na przyszłość. Obiecałem sobie nigdy więcej nie wtajemniczać postronnych osób w nasze zawodowe sprawy. Przede wszystkim to postanowienie odnosiło się do ładnych blondynek. Przed pójściem na kolację zapukałem do pokoju Wunderalpa. Niestety, Austriaka nie było w pokoju. Nie zastałem go także na kolacji w jego restauracji na X poziomie. Połaziłem trochę po kilku innych w nadziei na spotkanie Pameli albo jej znajomego w zamszowej marynarce. Niestety, dzisiaj nie miałem szczęścia. Ale kiedy po dwudziestej pierwszej wybrałem się na spacer, zauważyłem w otwartych drzwiach windy Pamelę ubraną w wieczorową suknię. Znajdowałem się na IX poziomie (Pamela mieszkała na VI), a więc dziewczyna wracała skądś, gdyż winda zmierzała w dół. Schodami ewakuacyjnymi zbiegłem na VI poziom. Było w tym trochę niezdrowego szaleństwa, gdyż mój pośpiech i podniecenie nie miały żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Pamela Norman mogła wracać z. kolacji, z koncertu albo z rewii. Mogła też udawać się na spoczynek do swojego pokoju. Na VI poziom dotarłem zziajany. Ujrzałem jej smukłe plecy w odważnym wcięciu sukni, gdy szła szybko w szpilkach. Jakiś dzieciak potwornie hałasował, strzelając z pistoletu-zabawki do każdych drzwi znajdujących się na korytarzu. Nie omieszkał “strzelić” do Pameli, na co ta odpowiedziała zabawnym “pif-paf. Malec poleciał dalej i skręcił w jakieś drzwi po lewej, a Pamela zatrzymała się przed swoim pokojem; chwilę gmerała w małej torebce, aż wreszcie wyciągnęła klucz. I gdy próbowała otworzyć drzwi, te otworzyły się i pisarka zaskoczona drgnęła. Oczekiwałem, że ujrzę w nich mężczyznę w zamszowej marynarce. Nic z tych rzeczy! Pamela odetchnęła z ulgą na widok ubranej w biały fartuszek młodej Murzynki z plastykowym workiem i ścierką. To była sprzątaczka. Na “Explorer of the Oceans” sprzątano bowiem o różnych porach, gdy tylko klienci mieli takie życzenie, albo wychodzili na dłużej. Dopiero teraz zauważyłem odkurzacz i wiaderko oparte o ścianę korytarza. Schowałem się w gąszczu palmowych liści we wnęce blisko pokoju pisarki, zaś Pamela pożegnała sprzątaczkę i weszła do swojego pokoju. Murzynka zajrzała do notatnika i otworzyła zapasowym kluczem drzwi innego pokoju, znajdującego się bliżej wnęki, w której teraz tkwiłem. Weszła do środka zostawiwszy przed drzwiami plastykowy worek na śmieci. Coś mnie tknęło i opuściłem kryjówkę. Podbiegłem cichaczem do plastykowego worka i wyjąłem z niego jakieś pomięte kartki. Opakowania po ciastkach, lekarstwach i inne drobiazgi nie interesowały mnie. Zabrałem jedynie zapisane kartki. Schowałem je szybko do marynarki i wtedy za moimi plecami posłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Instynktownie rzuciłem się w stronę wnęki. Tym razem przyssałem się do niewidocznego z korytarza fragmentu ściany i dziękowałem Bogu za ową przezorność. - Miss Daniela! - głos Pameli Norman ożywił cichy korytarz i stało się jasne, że Angielka wyszła z pokoju w poszukiwaniu sprzątaczki. - Halo, jesteś tam, dziewczyno?! Słyszałem tłumione przez dywan kroki sprzątaczki. - Tak jest, proszę pani! - sapała wystraszona Daniela. - Co się stało? - Opróżniłaś mój kosz? - dopytywała się pisarka, a w jej głosie wyczułem silne zdenerwowanie. - Tak, proszę pani. Myślałam, że jak w koszu, to śmieci. Wsypałam je do worka. - To ten, który stoi na korytarzu? - Ten. - Sprawdź w nim, czy nie ma jakichś zapisanych kartek! - Tak jest, proszę pani. Nastąpiła nerwowa pauza. Zrozumiałem, że zaraz, Pamela odkryje, że w worku nie ma notatek, jakie robiła w swoim pokoju i które wyrzuciła odruchowo do kosza. Czy uwierzy w to, że notatki wyparowały? Raczej nie. Swoją drogą, musiały to być szczególnej wagi notatki, skoro pisarka robiła o nie tyle hałasu. Ale mogło być też i tak, że Pamela pisała książkę i jakieś odrzucone zapiski były jej teraz potrzebne do poprawek. - Nie ma, proszę pani, żadnych kartek - odezwała się czarnoskóra Daniela. - Jak to “nie ma”?! - Przypominam sobie, że były jakieś papiery, ale teraz ich nie ma. Przysięgam na Boga, że wyjęłam je z kosza i wrzuciłam do worka. - Czy kręcił się tutaj ktoś obcy? - zagrzmiała Pamela. - Nikogo nie było. Ale ktoś mógł wyjąć kartki z worka, jak wróciłam do pani pokoju wytrzeć kurze. Worek był wtedy na korytarzu. Usłyszałem kroki Pameli. Szła w kierunku wnęki, gdyż kroki były coraz głośniejsze. Za chwilę mogłem zostać okrzyczany na transatlantyku złodziejem. Ukazała się noga Pameli obuta w szpilki. Już widziałem oczami wyobraźni, jak Pamela zagląda mi w twarz. Na moje szczęście z hukiem otworzyły się drzwi ewakuacyjne naprzeciwko mnie i wybiegł z nich sześcioletni brzdąc. “Wybiegł” to za słabe słowo na określenie furii, z jaką staranował drzwi swoją dużą głową. Podczas upadku wypadł mu z ręki pistolet-zabawka. Chłopak błyskawicznie wstał i nie zważając na ból minął Pamelę. - Hej, kowboju! - krzyknęła Pamela i poszła za hałasującym chłopcem. - Czy to ty szperałeś w tym worku? Hej, mały, poczekaj! Pamela widocznie pomyślała, że to właśnie brzdąc grzebał w worku. Co tu dużo mówić, ten mały kowboj uratował mnie przed skandalem. Wreszcie usłyszałem, jak jej kroki cichły, co oznaczało, że poszła na drugi koniec korytarza. To był sygnał dla mnie, aby stamtąd uciekać. Nie namyślając się dłużej, dałem drapaka w stronę drzwi ewakuacyjnych, którymi wleciał na korytarz sześcioletni kowboj. I wszystko skończyłoby się pomyślnie, gdybym nie został zauważony przez czarnoskórą Daniele. Kiedy otwierałem z impetem drzwi, głos sprzątaczki poraził mnie. - Złodziej! Prawdziwy złodziej! Ucieka! Miss Norman! Tam! Dalej nie słuchałem. Biegłem po schodach w górę, ile miałem sił, i muszę przyznać, że silny stres spowodował, iż dostałem się na mój poziom w niecałe dziewięćdziesiąt sekund! Normalnie przebyłbym trasę po schodach z poziomu VI na IX w kilka minut, ale perspektywa zostania złodziejem podziałała na mnie niczym bat. Kompletnie wycieńczony dopadłem drzwi swojego pokoju. Już podczas ich otwierania słyszałem dzwoniący telefon. Ile czasu tak dzwonił, nie wiedziałem, ale obawiałem się, że sprzątaczka Daniela opisała złodzieja kartek i Pamela postanowiła sprawdzić, czy jestem w pokoju. Musiałem odebrać, więc sięgnąłem po słuchawkę z bijącym sercem. Ale, na moje szczęście, dzwoniła Sandra Turman, agentka FBI pracująca w specjalnej komórce do spraw zwalczania przestępczości związanej z dziełami sztuki. Ja i Paweł współpracowaliśmy z nią podczas “amerykańskiej przygody” i agentka obiecała informować nas o postępach w śledztwie. - Och, przepraszam pana - usłyszałem jej miły, ale rzeczowy głos. - Przeszkadzam pewnie w ćwiczeniach. Nie wiedziałam, że wziął się pan za tężyznę fizyczną. Oczywiście agentka Turman wzięła moje sapanie i przyspieszony oddech za efekt uprawiania gimnastyki. - Nigdy nie jest za późno na gimnastykę - odpowiedziałem wymijająco. - Właśnie pobiłem rekord w biegu po schodach. - Gratuluję. Niestety, ja nie mogę pochwalić się postępami w śledztwie. Zbadano obecność odcisków palców na kartce z zaszyfrowaną wiadomością, którą Black zostawił w Oklahoma City. Niestety, oprócz pańskich odcisków i Winnetou nie ma innych. Ten Black musiał używać rękawiczek. Mamy do czynienia z przebiegłym i groźnym przeciwnikiem. - To wiedzieliśmy już wcześniej. Pogadaliśmy jeszcze trochę i pożegnaliśmy się. Kiedy tylko odłożyłem słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie. Tym razem dzwoniła Pamela Norman. - Dobry wieczór - zaczęła nieśmiało. - Nie przeszkadzam? - Oczywiście, że nie - odpowiedziałem tak spokojnie, jak tylko mogłem. - Brałem prysznic, kiedy zadzwoniła agentka FBI w sprawie odcisków palców Blacka. - Aha, to znaczy, że jesteś cały czas w swoim pokoju - zapytała niezręcznie, ale zaraz oprzytomniała. - I co z tymi odciskami? - Nic. Odcisków nie ma. Black to cwaniak i nawet, gdy pisze listy, to w rękawiczkach. Rozmawiając z nią, rozprostowywałem jednocześnie pogniecione kartki, które Pamela chciała za wszelką cenę odzyskać z worka na śmieci. Pierwsze dwie kartki były zapisane jakimiś bazgrołami, ale trzecia zwróciła moją uwagę do tego stopnia, że z wrażenia zaniemówiłem. - Halo! Jesteś tam? - zdenerwowała się Pamela. Ale ja byłem wstrząśnięty treścią pomiętej i zapisanej starannie na całą stronę kartki. Tak bardzo byłem poruszony, że nie mogłem wydobyć z siebie głosu. - Tomaszu, żyjesz? - Jestem i żyję. To nie był normalny głos, a bełkot człowieka porażonego piorunem. - Co tam się u ciebie dzieje? Może przyjść do twojej kajuty? - Nie, nie, już mi lepiej. Ale chętnie spotkam się z tobą rano. - Z samego rana zawijamy do portu w Southampton - szepnęła zawiedziona. - Dzisiaj mamy zieloną noc. - Co proponujesz? - Może napijemy się czegoś mocniejszego? - Ja piję mocną herbatę. - Jak chcesz. Za dziesięć minut w “Nice Bar”! Nie mogłem odmówić, gdyż mogłoby to wydać się nie tyle niegrzeczne, co podejrzane. Nie mogłem zapominać, że czarnoskóra sprzątaczka rozpoznała mnie i dobrze opisała Pameli. Spojrzałem na pomiętą kartkę, na której pisarka przepisała treść innego tekstu, wyjątkowego, gdyż napisanego w języku polskim. To był list Milewskiego do siostrzeńca! Drogi Stasiu, jestem umierający... to kwestia godzin. Mój Drogi, wiesz, że ze mnie bankrut. A to za sprawą Meysztowicza. Oprócz wyspy z pałacem niewiele posiadam. Kilkanaście obrazów. Są Twoje. Znajdziesz je w piwnicy za pólkami na wino. Ale pamiętaj -jeden z obrazów jest cenniejszy niż wszystkie pozostałe. Cenniejszy od mego pałacu i mej kochanej wysepki. To “Stańczyk” samego Matejki... replika, którą Mistrz Jan namalował za moją namową przed śmiercią. Wpatruj się uważnie w obraz, a znajdziesz drogę do prawdziwego skarbu! Upłynie pewnie wiele lat, zanim rozwikłasz zagadkę. Ale to bez znaczenia. Teraz jesteś za młody, aby ogarnąć wszystko rozumem, a i podróżować po Europie nie możesz. Najlepiej wywieź ten obraz do Warszawy, do rodziny. Nie mów nikomu o tym liście i obrazie. Nawet “maltańczycy” o niczym nie wiedzą. I niech tak zostanie. Moim życzeniem jest, aby skarb zawędrował do Polski. Znasz mnie, kosmopolitę z wyboru, ale wewnętrzny głos nakazuje mi zrobić coś dla mej pierwszej Ojczyzny, dla Rzeczypospolitej. Jak dorośniesz, poszukaj skarbu. Pamiętaj: obraz. Droga daleka, ale musiałem tak postąpić, gdyby ten list wpadł w niepowołane ręce. Za dużo osób interesuje się skarbem. Powodzenia, Mały. Twój umierający wujek Ignacy. Pula, 15 października 1926. Na pytanie, skąd Pamela miała list Milewskiego, istniała tylko jedna odpowiedź: musiała go ukraść Herr Wunderalpowi! A to oznaczało, że nasz emerytowany dziennikarz z Austrii był Blackiem! Przecież tylko Black mógł mieć ten list. Zabrał go Otto Kayserowi w Yumie, a następnie upozorował swoją śmierć nad Wielkim Kanionem. Ale ostatecznie Pamela go zdemaskowała. “Nie doceniłem jej” - pomyślałem z uznaniem. “Ale na Boga, skąd wiedziała, że Wunderalp to Black? Czyżby siwa czupryna w stylu Alberta Einsteina to było kolejne wcielenie Blacka?” W samolocie do Nowego Jorku był rudym brodaczem podszywającym się pod niemieckiego handlowca Vollera. Pewnie teraz udawał dziennikarza Wunderalpa, skoro nabrał nawet reporterkę Busch. Pamela zatem wykradła Wunderalpowi list Milewskiego i przepisała go w swoim pokoju. Czemu? Pewnie po to, aby wysłać go faksem do znajomego tłumacza. Ta kobieta owładnięta perspektywą napisania pasjonującej książki zabawiała się w detektywa i trzeba przyznać, że wychodziło jej to niezgorzej. Przebrałem się w inny strój. Zanim poszedłem do “Nice Bar” sięgnąłem jeszcze po słuchawkę, aby dokonać rezerwacji hotelowej w Rovinju. Bez dwóch zdań trop prowadził na wyspę Sveta Katarina, a intuicja podpowiadała mi, że niebawem spotkamy się nad Adriatykiem w licznym gronie wszystkich zainteresowanych skarbem Milewskiego. Z Pameli uleciał gdzieś spokój, a z nim wszelka gracja. Nie poruszyła tematu skradzionych przez dziwnego złodzieja notatek z worka na śmieci. Ja jednak nie wytrzymałem i położyłem na stoliczku kartkę z przepisaną treścią listu Milewskiego. Zaskoczyłem ja. tym kompletnie. Patrzyła to na mnie, to na kartkę i zawstydzona milczała dłuższą chwilę. - Zdaje się, że to, co o tobie napisała nowojorska prasa jest prawdą - westchnęła zaraz ciężko i posłała mi blady uśmiech. - Trudno cię przechytrzyć. A sprawiasz takie niepozorne wrażenie. - Doprawdy? - uśmiechnąłem się dyskretnie. - Ale to tobie udało się przechytrzyć mnie i Herr Wunderalpa. Powiedz mi tylko, skąd, na Boga, wiedziałaś, że to Black? - Przed naszym pierwszym spotkaniem w “Nice Bar” widziałam koło marketu kulejącego siwego mężczyznę. Potem opowiedziałeś mi o epizodzie na tyłach sklepu, gdzie zostałeś uderzony w głowę. Wtedy jeszcze nie miałam pewności, że kulejący człowiek, którego wcześniej widziałam tutaj na statku jest tym samym, który cię załatwił w markecie. Ale kiedy poszliśmy go odwiedzić w jego pokoju na VIII poziomie, rozpoznałam go. - Zaraz, przecież Wunderalp nie kuleje - zdziwiłem się. - Nie kulał w barze “Marynarskim”, to fakt, ale wtedy przed marketem kulał. Zresztą sprawdziłam jego szafki. Ten człowiek używa specjalnych wkładek korekcyjnych, jak osoby z jedną krótszą nogą. A w jego walizce znalazłam także kilka peruk i szkła kontaktowe. To jest Black. “Ona w dalszym ciągu nie gra ze mną w otwarte karty” - pomyślałem ze smutkiem. “Gdyby miała wobec mnie uczciwe zamiary, przyznałaby się również do włamania w moim pokoju. Powiedziałaby też o mężczyźnie w zamszowej marynarce.” A zatem gra wciąż trwała. - Szkoda, że nie wtajemniczyłaś mnie w swoje zamiary - odezwałem się urażonym tonem. - Ja zdradziłem ci wiele moich sekretów. Kłopotliwą ciszę, która teraz nastała, przerwało nadejście stewarda. Podszedł do mnie i wręczył jakąś karteczkę. - Rezerwacja w hotelu “Rovinj” - poinformował mnie. - Od piątku. Podziękowałem mu i schowałem karteczkę do kieszonki, a gdy steward się oddalił, Pamela rzekła: - Szybko działasz, Tomaszu. - Obawiam się, że jesteś szybsza - popatrzyłem na karteczkę z przepisanym listem Milewskiego. - Przepraszam - szepnęła i dotknęła mojej ręki. - Zrozum mnie, Tomaszu, jestem początkującą pisarką i ta historia Milewskiego idealnie nadaje się na temat fascynującej książki. Byłam egoistką. Nie chciałam wypuścić tematu z garści i dzielić się moimi odkryciami z kimś innym. Przepraszam cię. Na szczęście, wiesz już wszystko. - Czy znasz treść listu? Mniemam, że nie znasz języka polskiego? - Znam tylko rosyjski. Dlatego posłałam faksem treść listu do tłumacza. Obiecał przetłumaczyć na jutro. A może ty mi zdradzisz, o czym jest list? Nie miało sensu ukrywanie przed nią prawdy, skoro jutro i tak poznałaby treść listu. A kiedy skończyłem tłumaczenie, Pamela spojrzała głęboko w moje oczy i zapytała: - Czy będę mogła to kiedykolwiek naprawić? Te słowa wypowiedziane przez Pamelę Norman w “Nice Bar” brzmiały mi jeszcze długo w uszach i towarzyszyły zaśnięciu. Obudziło mnie natarczywe walenie w drzwi kajuty. Nie mogłem się ruszyć, a powieki zdawały się być sklejone mocnym klejem. Spadłem z łóżka na miękki dywan i to spowodowało, że nieco oprzytomniałem. Na miękkich nogach podszedłem do drzwi. Otworzyłem je i ujrzałem jakiegoś oficera i stewarda. - Nareszcie - odetchnął z ulgą oficer. - Chcieliśmy wyważać drzwi. Budzimy pana już pół godziny. - Co się stało? - wybełkotałem i zaraz zachwiałem się niebezpiecznie na nogach. - Jesteśmy w porcie docelowym w Southampton w Zjednoczonym Królestwie - wyjaśnił oficer, przyglądając mi się podejrzliwie. Pewnie pomyślał, że dużo wypiłem wczorajszej nocy. - Dobrze się pan czuje? - Nie wiem, co się ze mną dzieje - rzekłem cicho. - Nic nie piłem, to znaczy żadnego alkoholu nie brałem do ust. Nawet w “Nice Bar” nic nie piłem. Oprócz tej wody mineralnej tutaj... Na stoliczku obok łóżka stała wypita przeze mnie tuż przed snem mała butelka wody mineralnej. - Proszę się ubrać i spakować - rzekł oficjalnie oficer. - Większość pasażerów zeszła już do odprawy paszportowej. To powiedziawszy oficer ze stewardem pożegnali mnie z ulgą. Byłem ostatnim pasażerem “Explorer of the Occans”, który zjawił się na odprawie paszportowej. Chciało mi się spać i byłem dziwnie otumaniony. Przypuszczałem, że do butelki wody mineralnej w mojej kajucie ktoś dosypał środka nasennego. Nie znalazłem innego wytłumaczenia mojej senności. Ktoś nie chciał, abym był na odprawie razem z nim. Czego się bał? Moich kłopotliwych pytań? Tego, że zechcę go śledzić? Po wyjściu z sali odpraw zostałem przepuszczony łaskawie przez celników i wyszedłem na ulicę. Nigdzie śladu Pameli czy Wunderalpa. Jedynym miejscem, w którym mogłem ich jeszcze spotkać, było biuro wynajmu samochodów. Ale zamiast Pameli i Wunderałpa spotkałem tam, o dziwo, młodego mężczyznę w zamszowej marynarce, znajomego Pameli. Wydał się jeszcze bledszy niż na statku i nerwowo rozglądał się wokoło. Gdy tylko mnie ujrzał, przestał się oglądać i już spokojniej wypisywał odpowiednie formularze. Po półgodzinie jechałem za nim wypożyczonym fordem fiestą w kierunku Londynu. Nic innego nie mogłem zrobić, jeśli chciałem wyjaśnić tajemnicę Pameli Norman. ROZDZIAŁ CZWARTY DICKINSONOWIE NA PROMIE • NIEBIESKI PEUGEOT MNIE ŚLEDZI • W NANCY • WYJAŚNIENIA DICKINSONÓW • KONTAKT Z REPORTERKĄ JUDITH BUSCH • ODWIEDZAM WIEDEŃSKI CMENTARZ • KTO INTERESUJE SIĘ GROBEM STEINBECKA? • W POSZUKIWANIU DOMU WUNDERALPA • TAJEMNICZA DZIEWCZYNA • MOTYW KINGI POLLOCK • KOPIA LISTU I “KUTERNOGA” • WĄTPLIWOŚCI KINGI • PIERWSZY NOCLEG W ROVINJU Zaparkowałem na specjalnym parkingu wśród innych aut i zanim udałem się schodami na górny pokład, sprawdziłem dokładnie wszystkie samochody na promie relacji Dover-Calais. Wśród nich nie było rovera, który śledził mnie dwa dni temu w drodze do Oksfordu. Spokojny udałem się do części restauracyjnej na wyższym poziomie, gdzie spotkała mnie niespodzianka. Przy stoliku zastałem małżeństwo Dickinsonów! Starsi państwo siedzieli przy skromnie zastawionym stoliku na samym środku dużej sali. Mężczyzna jadł, a kobieta piła herbatę z mlekiem. Jednak uwagę siedzących najbliżej nich zwracał gderliwy głos kobiety. Kupiłem małą kawę i usiadłem kilka stoliczków dalej, aby posłuchać “recitalu” Mary Dickinson. - Jak się teraz najesz, to zaraz wszystko zwrócisz - gderała. - Mam cichą nadzieję, że za burtę. - Czuję się świetnie, Mary - bronił się pan Dickinson i włożył kęs jedzenia do ust. I dalej mówił niewyraźnie przeżuwając pokarm: - Niczego nie zwrócę. Po prostu jestem głodny. - Teraz tak mówisz. Nie czujesz, jak kołysze? - Kołysze? - zdziwił się pan Dickinson. - Nic nie kołysze. Mamy idealną pogodę. - Jak taka idealna, to czemu od rana coś mi strzyka w kościach? - Przecież cierpisz na reumatyzm. Ciągle się uskarżasz na bóle w kolanach. - Jedynym moim utrapieniem jesteś ty, Johnie Dickinson. Choruję na ciebie od trzydziestu pięciu lat. - Trzydziestu sześciu - poprawił ją mąż. - Jestem księgowym i umiem liczyć. - Jesteś gorszy od dziecka - westchnęła Mary Dickinson i spojrzała na męża z pobłażliwością. - Nie słyszałeś, że jedzenie w barach jest niezdrowe? - Przecież w podróży zawsze odżywiamy się w barach. - Dobrze, dobrze, ale to ty głównie jesz. Gdzie to mieścisz? Jesteś obrzydliwie chudy. - Całe życie byłem chudy. Dlaczego teraz mi to mówisz? - Bo jesteś coraz chudszy. Powinien cię zbadać doktor Mulligan. - Ten pozer? Ciągle się chwali, jak uratował ci życie. - Bo uratował. To znakomity lekarz. Zaprosił mnie tamtego wieczora na dobrą brandy i dzięki temu nie pojechałam do mamy. A jak wiesz, autobus, którym miałam jechać, miał wypadek. Co by było, gdybym wsiadła do tego autobusu? Promem lekko zakołysało i przez chwilę zrobiło mi się niedobrze. - A nie mówiłam, że kołysze? - ucieszyła się jak dziecko pani Dickinson, przytrzymując kurczowo filiżankę w dłoniach. - Nawet jak nie zwrócisz posiłku, to nabawisz się kataru żołądka. W barach dosypują różnych świństw. Tak mi powiedział doktor Mulligan. Kolejne kołysanie promem spowodowało, że na twarzy Johna Dickinsona pojawił się niezdrowy grymas, a staruszek złapał się z jękiem za brzuch i zaraz wymownym gestem zasłonił dłońmi usta. - Co się stało? Zaczynasz zwracać? Mężczyzna szybko wstał i bez słowa oddalił się w kierunku toalet. - Dzień dobry pani - przywitałem zaskoczoną panią Dickinson. Popatrzyła na mnie uważnie, na początku z pewną nieufnością, a nawet wrogością, ale zaraz się rozpogodziła. - My się znamy, prawda? Z pubu w Oksfordzie, nieprawdaż? - Jest pani spostrzegawcza. - Co pan porabia na promie? I kim jest? Bo na pewno nie Brytyjczykiem. Ma pan dziwny akcent. - Jestem Polakiem. - To cudownie! - przyklasnęła w dłonie. - Znałam kiedyś jednego Polaka, ale to było dawno, tuż po wojnie. Był zdaje się lotnikiem RAF-u. Bardzo przystojny mężczyzna. Dobrze zbudowany, zdrowy i silny. Z poczuciem humoru. Czy Polacy mają wrodzone poczucie humoru? - Jedni mają, drudzy nie. - No to sprawdzimy, czy pan należy do pierwszych. Opowiem dowcip i na podstawie pańskiej reakcji ocenię, co z pana za typ. Wydało mi się to idiotyczne. Owszem lubiłem dowcipy, ale w dawce umiarkowanej i przede wszystkim nie należałem do osobników rżących jak koń po usłyszeniu każdego z nich. Zgodziłem się jednak na test kobiety, gdyż nie chciałem jej odmawiać tej przyjemności. - Do gastrologa - zaczęła opowiadać dowcip - przychodzi John D. i mówi: “Panie doktorze coś mi dolega, to chyba ślepa kiszka”, a lekarz: “W takim razie wypiszę panu skierowanie do okulisty”. Zaśmiałem się pod nosem ze średniego dowcipu, ale po chwili, zgromiony wzrokiem przez panią Dickinson za brak dostatecznej reakcji na jej dowcip, zacząłem śmiać się na cały głos. Było w tym tyle sztuczności, że niektórzy pasażerowie promu popatrzyli na mnie jak na intruza. Uratował mnie pan Dickinson, który wrócił z toalety. - Już mi lepiej - powiedział i spojrzał na mnie ze zdumieniem. - My się znamy? - Poniekąd - odpowiedziałem, wstając od stoliczka. - Spotkaliśmy go w Oksfordzie, w jakimś pubie - palnęła Mary Dickinson. - W takim razie witam pana. Co za zbieg okoliczności. - To uroczy młody człowiek - mówiła pani Mary, patrząc na mnie przemiłym wzrokiem. - Postawny i z wielkim poczuciem humoru. Jest Polakiem. - Aha - kiwał głową znużony John Dickinson i odstawił dalej od siebie talerz z niedokończonym posiłkiem. - Już się najadłem. Mary Dickinson nie zważała na męża, tylko cały czas zwracała się do mnie. - Pan na wakacjach? - Tak jakby. - My też. Zwiedzamy Europę. Jesteśmy Anglikami, ale mieszkamy na kontynencie. Dokąd pan teraz jedzie? - Daleko. Do Rovinja na Chorwacji. - To piękny kraj. Byliśmy tam kiedyś na początku lat osiemdziesiątych. Prawda, Johnie Dickinson? - W Chorwacji nie byliśmy, tylko w Jugosławii. Dokładnie w Dubrowniku. - Ależ to Dalmacja - uśmiechnąłem się. - A Dalmacja leży w Chorwacji. Jugosławia się podzieliła... - Chorwacja, Dalmacja, Jugosławia - machnął ręką zniecierpliwiony John.- Nie lubię zanadto podróżować. To Mary kocha podróże. Wszędzie jest tak samo: zdzierają z człowieka. A teraz staruszek nieoczekiwanie wstał od stolika - muszę się położyć. Mary Dickinson poszła w jego ślady i również wstała. - Do zobaczenia, młodzieńcze. Starość nie radość... - Mary, nie zaczynaj... - Aha, mam do pana prośbę, młody człowieku - Mary Dickinson odwróciła się jeszcze w moją stronę. - Niech pan wrzuci za nas tę monetę do Adriatyku. To mówiąc, pani Mary wręczyła mi wyjętą z torebki angielską monetę dwufuntową. Zabawni byli ci państwo Dickinson, ale odetchnąłem, gdy wyszli z baru restauracyjnego. Z powodu przedłużających się formalności na granicy francuskiej, związanych z podróżowaniem wehikułem, który był darem amerykańskiej Polonii, opuściłem Calais o czternastej. Postanowiłem przejechać tego dnia Francję i zanocować gdzieś blisko granicy, aby rankiem wyruszyć do Wiednia. Do granicy francusko-niemieckiej nie miałem już daleko i sam nie wiedziałem, czy jechać do Wiednia przez Niemcy, czy może przez urokliwą Szwajcarię. Nigdy nie byłem w kraju najlepszych zegarków, tysiąca banków i najbardziej dziurawego sera. Chciałem wreszcie zobaczyć ten kraj. Dlatego wybrałem nieco dłuższą drogę na Zurych prowadzącą przez południową Lotaryngię. Kilka minut po czternastej zadzwonił telefon komórkowy. - Good afternoon, Pawle - usłyszałem głos szefa. - Jestem w Londynie. Pan Tomasz opowiedział mi szybko o środkach nasennych wsypanych do butelki z wodą mineralną. Ktoś chciał opuścić transatlantyk bez jego towarzystwa. Czy chodziło o Wunderalpa, czy o Pamelę Norman - nie wiedział. - Jedź do Wiednia i dowiedz się co nieco o naszym emerytowanym dziennikarzu Wunderalpie. Nie mogę wprost uwierzyć, że miałem go w ręku, a on uciekł. - A pan, szefie? - Najpierw muszę coś zjeść. Będziemy w kontakcie. Gdzieś w bezbarwnej okolicy zauważyłem jadący za mną samochód. Było to za miastem Metz, na autostradzie, ciągnącej się wzdłuż rzeki Mozeli. Tym razem śledził mnie niebieski peugeot. Jechał za mną aż do Chaminot, więc, aby sprawdzić jego rzeczywiste intencje, zjechałem z autostrady, wybierając szosę biegnącą równolegle do A-31. Po prawej ręce miałem teraz zalesioną dolinę Mozeli, po lewej nieco pagórkowaty teren. Peugeot jechał cały czas za mną. Byłem śledzony. W pewnym momencie zjechałem niespodziewanie na pobocze. Uczyniłem tak samo jak w Anglii, aby sprawdzić, jak zareaguje kierowca jadącego za mną pojazdu. Reakcja była identyczna, jak kierowcy rovera na M-40 w Anglii: pojazd nie zatrzymał się za mną, a minął mnie rozpędzony, że nawet nie zauważyłem, kto siedział wewnątrz auta. Zresztą było to niemożliwe, gdyż peugeot miał przyciemnione szyby. Odczekałem kilka minut i ruszyłem za peugeotem. Docisnąłem pedał gazu i już po chwili usiadłem mu na ogonie. Peugeot momentalnie przyspieszył - tak więc powtórzyła się historia z Anglii. Ale tym razem nie zamierzałem odpuścić. Peugeot gnał na złamanie karku, a ja z łatwością jechałem za nim. W pewnym momencie strzałka szybkościomierza wskazywała sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę i była to już brawura na granicy życia i śmierci. Peugeot jednak nie mógł wyciągnąć więcej niż dwieście na godzinę, więc z dziką satysfakcją jechałem za nim, utrzymując stały dystans. I wreszcie kierowca peugeota połapał się, że mi nie ucieknie, dlatego zwolnił do stu kilometrów na godzinę. Zwolniłem także. Jechaliśmy tak kilka kilometrów, gdy w pewnym momencie peugeot wyhamował. Zrobił to nagle i niebezpiecznie, z piskiem opon, aż wreszcie stanął zaledwie kilka centymetrów przed krawędzią porośniętego wysoką trawą rowu. Wyminąłem go i pojechałem dalej jak gdyby nigdy nic, obserwując we wstecznym lusterku niebieski pojazd. Stał w dalszym ciągu skośnie na poboczu i nie zanosiło się na to, aby mógł dalej jechać. Zjechałem zatem z szosy w nieco gęstszy lasek po prawej stronie, opadający łagodnie ku rzece, i ukryłem w nim wehikuł, a następnie zabrawszy ze schowka lornetkę poszedłem w kierunku szosy. Peugeot był oddalony ode mnie o pół kilometra. Dwie osoby stały obok niego i wymachiwały rękami. To byli państwo Mary i John Dickinsonowie! Mężczyzna co pewien czas kopał z furią, o jaką go nie posądzałem, w sflaczałą oponę i zrozumiałem, że złapali gumę. Nie wezwali pomocy drogowej. Wolno, ale sprawnie sami założyli małe, pomocnicze koło, na którym mogli przejechać do najbliższej stacji obsługi samochodów. Po półgodzinie ruszyli wolno, a ja odczekałem kilka minut i, kiedy na szosie pojawiła się ciężarówka, dopiero wtedy odważyłem się opuścić kryjówkę. Z początku jechałem za ciężarówką, aby ukryć się przed wzrokiem Dickinsonów, jednak po chwili ciężarówka skręciła na Marbache, a ja stwierdziłem, że niebieski peugeot przepadł! “Albo się zorientowali, że ich rozpoznałem i postanowili przeczekać w jakimś ukryciu, albo skręcili wcześniej w innym kierunku” - rozmyślałem. “Dlaczego mnie śledzili? I kim byli? Zdaje się, że straciłem okazję, aby to sprawdzić”. Ukrywszy wehikuł na prywatnym parkingu i znalazłszy w miarę tani nocleg blisko Starówki, udałem się na rekonesans po Nancy. Miałem nadzieję na spotkanie tutaj Mary i Johna Dickinsonów. W związku z tym poszedłem na Place Stanislas. Usadowiłem się na plecionym foteliku na tarasie kawiarni przyległej do hotelu “De Ville” i obserwowałem przechodniów. Nancy posiadało osiemnastowieczne centrum z piękną Starówką, której dzieło odnowy stało się udziałem zdetronizowanego króla Polski, księcia Lotaryngii i teścia Ludwika XV - Stanisława Leszczyńskiego. Jego pomnik stał na środku placu i to jego imieniem nazwano cały plac. Było tutaj Muzeum Sztuk Pięknych i ratusz, którego ściany zdobiły złocone koguty trzymające latarnie. Ale po godzinie znudziła mnie ta obserwacja. Zacząłem myśleć, jak odszukać Dickinsonów i czy mam w ogóle szansę trafić na ich ślad. Jeśli Dickinsonowie byli w Nancy, to przede wszystkim musieli coś zrobić z samochodem. Zdawali sobie sprawę, że będę wypatrywać niebieskiego peugeota, więc mogli zmienić pojazd w jakiejś wypożyczalni. Byłem pewny, że zmieniają samochody jak rękawiczki, skoro w Anglii podróżowali roverem, a od Calais peugeotem. Minąłem cudowne fontanny na placu, zwieńczone ołowianymi posągami Neptuna i Amfitryty, i udałem się Rue Stanislas w kierunku dworca kolejowego przy Place Thiers. Znalazłem tam wypożyczalnię samochodów. Dokładnie obejrzałem dwa parkingi, ale wśród aut nie było niebieskiego peugeota. I kiedy zawiedziony ruszyłem w drogę powrotną, na tarasie restauracji-kawiarni naprzeciwko dworca dostrzegłem Johna Dickinsona. Rozmawiał z kimś przez telefon komórkowy. Doskoczyłem szybko do ściany secesyjnego budynku i stamtąd obserwowałem taras, będąc częściowo zasłoniętym przez innych klientów lokalu i niewysoki żywopłot. Nagle John Dickinson wstał od stolika i wyszedł na ulicę. Szedł dziarskim krokiem wzdłuż Viaduc Kennedy i zaraz skręcił w jakąś hotelową bramę. Poszedłem za nim. Krętymi i wąskimi schodkami po lewej stronie zacienionego dziedzińca dostał się do holu. Tam go dopadłem. - Co za spotkanie! - krzyknąłem, aby wszyscy mnie słyszeli. - Pan Dickinson! - Cicho - syknął ujrzawszy mnie i jakby zbladł. Zaraz jednak machnął zrezygnowany ręką. - Już dobrze, dobrze, jest pan sprytny. Wiedziałem, że to źle się skończy, ale Mary się uparła. - Uparła się? Na co? - Nie będziemy tu rozmawiać - urwał krótko. - Przejdźmy do kawiarni. John Dickinson zadzwonił z dołu po swoją żonę i już po chwili w trójkę zasiedliśmy przy białym, drewnianym stoliku, racząc się herbatą i francuskimi ciasteczkami w małej, przytulnej kawiarence hotelowej. - Niech nam pan wybaczy, młodzieńcze - pierwsza odezwała się pani Mary. - To moja wina, że śledziliśmy pana już w Anglii. Ale, rozumie pan, w życiu nie widziałam takiego dziwnego pojazdu. Co to jest? - To wehikuł - odpowiedziałem. - Mocny jak czołg, szybki jak wyścigówka. - Jechaliśmy M-40 i nagle ten pański potwór wyrósł przed naszą maską - nadawała pani Dickinson. - Mówię do Johna: “Patrz, co za cudaczny pojazd; ciekawe, kim jest jego właściciel?”. - Tak powiedziała - pokiwał głową mężczyzna. - To ja mówię: “Jedziemy za nim, zobaczymy, dokąd się udaje ten oryginał z ikrą”. - Tak powiedziała - przyznał Dickinson i chlipnął z filiżanki. - Co mieliśmy do roboty? - zapytała głośno pani Mary. - Od dwóch lat ciągle podróżujemy, ale zawsze to samo... - Zdzierają z człowieka - dorzucił Dickinson. - ...wie pan, zabytki, hotele, banki, statki, samochody, celnicy. I tak do znudzenia. Aż tutaj spadł nam pan jak gwiazdka z nieba z tym swoim pokracznym wehikułem. Poczułam zew przygody. Powiedziałam nawet do Johna: “Tu mi pachnie życiową przygodą”. - Racja, tak było. Czy w tej sytuacji mogłem się na nich gniewać? Czy ich dziwactwo nie było bardziej śmieszne niż irytujące. W końcu nie przeszkadzali mi, nie byli niebezpieczni, a jedynie pragnęli przeżyć prawdziwą przygodę. - Szkoda tylko, że nie zdradzili państwo już w Anglii swoich zamiarów wobec mnie - dodałem z lekkim wyrzutem. - A bo to ja wiedziałam, kim pan jest? - podniosła głos pani Dickinson. - Mógł pan być z mafii albo z wywiadu. A gdyby udało nam się pana wytropić, trafilibyśmy do gazet. Czego się nie robi dla sławy. Zaśmiałem się. - Bardzo dobrze, że wyjaśniliśmy sobie to i owo. Ale co państwo zamierzają dalej robić? - To zależy od tego, dokąd pan się naprawdę udaje i w jakim celu. Nadal uważam, że pachnie pan przygodą. - Jak wspomniałem, udaję się do Rovinja na Istrii. Wcześniej muszę odwiedzić Wiedeń. Ale nie zabawię tam długo. Jeśli państwo chcą, mogą pojechać prosto do Chorwacji. Tam się spotkamy. - Wiedziałam! Polacy to ludzie z ikrą! - krzyknęła z radością Mary Dickinson i klepnęła mnie w plecy. - I radzę zawrócić z powrotem do Metzu i jechać do Wiednia przez Niemcy. Zdecydowanie szybciej. Po powrocie do hotelu zadzwoniłem do panny Judith Busch, znajomej Niemki bawiącej teraz w Stanach Zjednoczonych. Jako reporterka magazynu “Stern” wiedziała co nieco o próbach wydobycia z dna jeziora Toplitz skrzyń zatopionych przez Niemców. Po pierwsze, chciałem ustalić w Wiedniu, kim naprawdę jest Jurgen Wunderalp, po drugie, postanowiłem odnaleźć kogoś z rodziny płetwonurka Kurta Steinbecka zamordowanego przez Schmidta. Pomyślałem sobie, że reporterka Busch szybciej niż ja ustali miejsce jego pochówku. Miałem szczęście. Niemka miała włączony telefon komórkowy, a dodatkowo zaproponowała, że oddzwoni do mnie, aby nie doprowadzić mojego ministerstwa do bankructwa. Na temat Steinbecka niewiele wiedziała: oprócz nazwiska dysponowała jedynie nazwą wiedeńskiego cmentarza, na który matka przeniosła ciało syna z alpejskiego miasteczka Bad Ausee położonego niedaleko jeziora Toplitz. Nie znała adresu domowego Wunderalpa, a jedynie adresy redakcji, do których ten człowiek posyłał artykuły, szarady i krzyżówki. Posłuchałem rady pani Dickinson i z samego rana ruszyłem w dalszą podróż na wschód do Austrii najpierw przez francuskie Metz i Strasburg, a potem niemieckie Stuttgart i Monachium. Czas płynął wolno, ale szybko połykałem kilometry. W Salzburgu - z którego nie było wcale daleko do położonego wysoko w Alpach jeziora Toplitz - odbiłem autostradą A-1 na Linz i właściwie byłem już na miejscu. Ostatni odcinek trasy z Linzu do Wiednia pokonałem w niecałą godzinę. Nieco zmęczony przebytą drogą (zrobiłem ponad dziewięćset kilometrów, choć większość na autostradach) dotarłem do zachodniej części Wiednia. Zostawiwszy za sobą Lasek Wiedeński (Wienerwald) wjechałem do dzielnicy Hietzing, mijając barokowy Schloss Schonbrunn położony w cudownym parku i najstarszy ogród zoologiczny na świecie Tiergarten (założony w 1752 roku), znalazłem się w dzielnicy Hetzendorf. Tam zdecydowałem się wynająć skromny pokój w “Zum Goldenen Stern Gasthof’ na Breitenfurter Strasse. Za torami kolejowymi, w sąsiedztwie hotelu, leżał po ich zachodniej stronie spory cmentarz, gdzie według informacji podanej przez reporterkę Busch został pochowany Kurt Steinbeck. Po kolacji zmusiłem się do wyjścia na spacer. Udałem się prosto na cmentarz. “Jutro odwiedzę redakcje” - postanowiłem, gdy wszedłem na teren pustego, spokojnego cmentarza. Chodziłem alejkami do zmierzchu, ale nie udało mi się odnaleźć grobu Steinbecka. Zrezygnowany wróciłem do hotelu. Następnego dnia z samego rana na dwie godziny przed śniadaniem znowu poszedłem na cmentarz. Wypoczęty i świeży już po dwóch kwadransach odnalazłem wśród zaniedbanych grobów niezwykle skromną mogiłę porośniętą zielskiem. W niewielki kopczyk wbito dawno temu zardzewiały dziś krzyż, zaś poczerniała tabliczka z nekrologiem opierała się o jego pionowy element. Odczytałem niewyraźny napis: Kurt Steinbeck 1935-1958 Obok grobu leżała oderwana zakładka z opakowania filmu do aparatu, a w mojej głowie zapaliło się “alarmowe światełko”. Oczywiście, to jeszcze o niczym nie świadczyło. Ktoś mógł bowiem tutaj stać całkowicie przypadkowo i otworzyć film do aparatu. Wyjaśnień było zresztą wiele. Ale wysoki i gęsty perz porastający grób był jakby zaczesany na boki. Ktoś stosunkowo niedawno przygniótł zielsko, aby z jego gąszczu wydobyć na światło dzienne poczerniałą blaszkę z nekrologiem. To mogło stać się najpóźniej poprzedniego wieczora, gdyż źdźbła perzu odzyskiwały elastyczność i powracały do wertykalnej pozycji. “Ktoś interesuje się grobem Steinbecka” - zmroziło mnie to odkrycie. Zamyślony wróciłem do hotelu na śniadanie. Postanowiłem przed południem odwiedzić redakcje, z którymi Wunderalp współpracował, a po południu znowu pójść na cmentarz. Niestety, w trzech redakcjach nie chciano mi podać adresu Jurgena Wunderalpa. W tej sytuacji zadzwoniłem do reporterki Busch i przedstawiłem jej nowy problem. - Gdzie jesteś? - zapytała. Mój wzrok spoczął na ażurowej iglicy gotyckiej katedry Świętego Szczepana wyrastającej ponad miasto. - Niedaleko Innere Stadt* [Centralna, I dzielnica Wiednia.]. Dokładnie na Singerstrasse! - To świetnie. Skręć w Grunangergasse, potem w lewo i idź wzdłuż katedry aż do Rotenturmstrasse. Na najbliższym skrzyżowaniu znajdziesz pizzerię, do której zawsze wpadam z przyjaciółmi na wspaniałą pizzę wegetariańską. Idź tam na kawę i czekaj na telefon ode mnie. Poszedłem do pizzerii, robiąc w sercu tego naddunajskiego miasta sporo zdjęć. W pizzerii zamówiłem kawę i czekałem na telefon od Judith. Reporterka zadzwoniła wkrótce i podała mi adres Wunderalpa. - Powodzenia, Pawle! - rzekła na pożegnanie. Wunderalp mieszkał w dzielnicy Brigittenau w bliskim sąsiedztwie Dunaju, z cudownym widokiem na najwyższą budowlę miasta, Wieżę Dunaju, wyrastającą z terenu Donauparku po drugiej stronie rzeki. Jednak na miejscu spotkało mnie rozczarowanie. Dozorca kamienicy poinformował mnie, że Wunderalp wyprowadził się pięć lat temu i nie zna obecnego miejsca zamieszkania dziennikarza. Pozwolił mi jednak skorzystać z książki telefonicznej. Wunderalpów było w Wiedniu kilkunastu i żaden nie nosił imienia Jiirgen. Na wszelki wypadek spisałem te telefony i pożegnałem dozorcę. Wróciłem do hotelu i zaraz zacząłem obdzwaniać wszystkich wiedeńskich Wunderalpów. Cóż z tego, skoro żaden abonent nie miał nic wspólnego z emerytowanym dziennikarzem o imieniu Jurgen. Z poczuciem porażki polazłem po raz trzeci na cmentarz. W administracji cmentarza próbowałem znaleźć jakiś ślad prowadzący do rodziny pochowanego Kurta Steinbecka. Ale nikt nie chciał mi udzielić żadnych informacji. - Grób jest zaniedbany - usłyszałem z ust bladej niewiasty po pięćdziesiątce. - Zmarły nie ma już rodziny albo zapomnieli o nieboszczyku. Wyszedłem za zewnątrz i już zamierzałem udać się do hotelu, gdy moją uwagę przykuła wysiadająca z białego opla dziewczyna o krótkich żółtych włosach. Była ubrana w jasną koszulkę polo i dżinsowe spodnie. Owszem, dziewczyna była ładna, zgrabna, ale w tej chwili zainteresował mnie przede wszystkim aparat fotograficzny w jej ręku. Momentalnie skojarzyłem to sobie ze znalezioną obok grobu Steinbecka oderwaną zakładką pudełka po filmie. Poza tym opel miał niemieckie tablice rejestracyjne, co także dawało wiele do myślenia. Stanąłem pod dużym klonem i odprowadziłem dziewczynę wzrokiem do bramy cmentarza. Na wszelki wypadek, zrobiłem dwa zdjęcia: jej oraz opla, którym przyjechała. Po chwili ruszyłem za nią. Nie oglądała się za siebie. Nie szukała też wzrokiem nagrobków, nie zatrzymywała się przed pomnikami i nie czytała napisów. Ona wiedziała, dokąd idzie. I jak się domyśliłem, skręciła w prawo i już po chwili znalazła się przed grobem Steinbecka. Stanęła kilka metrów przed nim i zaczęła manipulować przy aparacie. Zbliżyła się do zarośniętego grobu, przydeptała trampkami “niesforną” trawę przed tabliczką i cofnęła się. Pstryknęła kilka zdjęć i dopiero wtedy obejrzała się za siebie, jakby wyczuła, że jest obserwowana. - Guten Tag - uśmiechnąłem się do niej i podszedłem. Popatrzyła na mnie wrogo i cofnęła się. - Kim jesteś? - warknęła po niemiecku. - I czego chcesz ode mnie? Szedłeś za mną od bramy. Dlaczego? - Lubię cmentarze - odpowiedziałem spokojnie, aby jej nie spłoszyć. - Tutaj nikt nikomu nic nie zrobi. Szkoda tylko, że niektórzy zmarli zabrali swoje tajemnice do grobu. - Co masz na myśli? - Weźmy tego tutaj - mówiłem, wskazując na grób płetwonurka. - Zginął w lodowatych wodach jeziora Toplitz, a zmasakrowane ciało wypłynęło po kilku dniach. Możemy tylko się domyślać, że został zamordowany przez wspólnika. Zdrajca i morderca w jednej osobie zabrał cenne rzeczy wydobyte przez płetwonurka i wyjechał za Atlantyk, aby się dogadać w sprawie ich sprzedaży. Niestety, spotkał go podobny los co płetwonurka, a mianowicie został zabity przez innego wspólnika. - Wyczytałeś to wszystko z tego grobu? - wbiła we mnie smutne niebieskie oczy. Dopiero teraz dostrzegłem, że jest ładna i młodsza, niż to oceniłem za bramą cmentarza, a mały pieprzyk na prawym policzku, tuż przy nosie dodawał jej uroku, był jakby jej znakiem “firmowym”. Poza tym biła od niej pewna szczerość powiązana subtelnie z prostolinijnością; była z tych istot, które posiadają tak zwany charakterek. - Powiedzmy, że wiem to wszystko z pierwszej ręki - odpowiedziałem. - A ja z Internetu. Agencja Wiesenthala podała w ostatnim komunikacie, że w Bisbee w Arizonie odnaleziono szkielet należący do oficera Abwehry porucznika Schmidta. Nie wiesz tego? - Nie. - Ale z pewnością wiesz, kim był porucznik Schmidt, prawda? - spytała. Byłem autentycznie zdziwiony. Agencja Wiesenthala widać przyspieszyła poszukiwania szkieletu Schmidta zamordowanego na hałdzie górniczej w Bisbee, ale nikt od nich nie raczył nas powiadomić. Nawet reporterka Busch zapomniała mnie o tym poinformować. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Wiedzieliśmy przecież, jaki los spotkał Schmidta, więc odnalezienie szkieletu było jedynie potwierdzeniem zeznań Kaysera, jego dawnego wspólnika i mordercy. Przez chwilę dziewczyna patrzyła na mnie uważnie. Staliśmy tak kilkanaście sekund, patrząc sobie w oczy. - Kim jesteś? - wyszeptała wreszcie nieufnie, ale z ciekawością. Nie było innej rady, jak przedstawić się i zdradzić jej cel mojego przyjazdu do Wiednia. Kiedy skończyłem mówić, dziewczyna przewiesiła aparat przez ramię i bez słowa ruszyła do głównej alejki. - Zaczekaj! - krzyknąłem za nią. - A ty mi powiedziałaś, kim jesteś? Odwróciła się. - Nie było takiej umowy. I znowu ruszyła do bramy, ale tym razem przyspieszyła kroku. Podbiegłem do niej i chwyciłem ją za łokieć. - Steinbeck jest dla ciebie kimś bliskim? - dopytywałem się. - To ktoś z rodziny? Dziadek? - To mój dziadek zamordował Steinbecka! Rozumiesz? - zezłościła się. - Porucznik Schmidt, oficer Abwehry, hitlerowski morderca, był moim dziadkiem. Z wrażania puściłem jej łokieć. Dziewczyna zaraz się odwróciła i zaczęła znów iść, więc dogoniłem ją. Teraz rozmawialiśmy, idąc szybkim krokiem w kierunku bramy. - Jak masz na imię? - dopytywałem się. - Kinga - odpowiedziała nie patrząc na mnie. - Kinga Pollock. - Przyjechałaś aż z Niemiec? Nie chce mi się wierzyć, że ot tak sobie. Dlaczego odwiedziłaś grób Steinbecka? Stanęła i popatrzyła gniewnie w moje oczy. - Nie twój interes. Ale powiem ci. Postanowiłam poznać dzieje mojej rodziny, wyjaśnić wszystkie okoliczności związane z podejrzaną działalnością dziadka. To, co on robił nie do końca jest jasne, wszystko było skrywane w niedomówieniach i posądzeniach. Nie dziw się, że postanowiłam wyjaśnić tę sprawę na własną rękę. - Możemy ją wyjaśnić razem, chociaż co tu jest do wyjaśniania. Główni bohaterowie zginęli, mam na myśli twojego dziadka, płetwonurka i Kaysera, zaś obrazy udało się odzyskać... - Napisali, że zrobił to człowiek o śmiesznym przezwisku Pan Samochodzik - stwierdziła. - To mój szef. Pan Tomasz zwany Samochodzikiem. Ale widzę, że jesteś wprowadzona w temat, więc nie będę musiał wiele tłumaczyć. - Już dobrze - westchnęła. - Postawisz kawę, to pogadamy. Po kwadransie zasiedliśmy w jakiejś przytulnej kafejce i pijąc smakowitą kawę po wiedeńsku zaczęliśmy poważnie rozmawiać. Kinga miała dziewiętnaście lat i zaczęła studia na uniwersytecie. Jej ojciec Albert Pollock nie znał swojego ojca. Kiedy ten zaginął, miał zaledwie kilka lat. Po 1958 roku wszelki słuch o poruczniku Schmidtcie zaginął. Jego żona, Eva Schmidt z domu Pollock, próbowała interweniować w sprawie męża przez ambasadę niemiecką w Wiedniu, ale cóż mogła zrobić, skoro ten działał nielegalnie. Miejsce jego pobytu w Austrii było nieznane. Z tamtego okresu przysłał jedyny list. Później, na początku lat osiemdziesiątych zmarła Eva Pollock, a jej syn - ojciec Kingi - Albert Pollock już nigdy nie dochodził prawdy o swoim ojcu - poruczniku Abwehry. Zresztą unikał tego tematu jak ognia, gdyż to mogło zaszkodzić mu w karierze. Dopiero teraz jego wnuczka, Kinga Pollock, próbowała wyjaśnić, co stało się z jej dziadkiem. Kiedy skończyła opowiadać, zapytałem: - Na cmentarzu powiedziałaś, że postanowiłaś “wyjaśnić wszystkie okoliczności związane z podejrzaną działalnością dziadka”? Nie bardzo rozumiem. Przecież wszystko jest już jasne. Porucznik Martin Schmidt, twój dziadek, został zamordowany w Stanach Zjednoczonych w 1983 roku przez swojego kompana Otto Kaysera. Wcześniej, bo w 1958 roku, sam dopuścił się zbrodni, mordując płetwonurka Kurta Steinbecka. Co chcesz wyjaśnić? A może ty chcesz rozwiązać zagadkę Milewskiego i polujesz na skarb, który hrabia gdzieś ukrył? - Uważasz, że to prawda z tym skarbem? - Powiedz lepiej, co wiesz - zganiłem ją wzrokiem. - Unikasz odpowiedzi. Wyjęła z kieszeni jakąś kartkę i wręczyła mija. Doznałem szoku. Kinga Pollock była w posiadaniu kopii listu Milewskiego do siostrzeńca! Była to w zasadzie kopia przepisanego ręcznie tekstu przez osobę nie znającą języka polskiego. Jednak z łatwością mogłem odczytać całe linijki listu. - Znalazłam ten przepisany list w rodzinnych rzeczach - wyjaśniła. - Tydzień temu dałam to do przetłumaczenia panu Smirnovitzowi z Monachium, tłumaczowi. - Rozumiem. Twój dziadek Martin Schmidt miał przecież oryginalny list Milewskiego, który zatrzymał jako zabezpieczenie dla swoich interesów z Kayserem. Jednak ten go zamordował zabrawszy uprzednio list. Ale widocznie porucznik Schmidt musiał wcześniej zrobić odręczną kopię, tak na wszelki wypadek. - Na to wychodzi. Znalazłam też jego list wysłany z Wiednia na początku lat pięćdziesiątych. Już wtedy musiał organizować wyprawy na dno jeziora Toplitz. Wspomina w liście do swojej żony, a mojej babci, Evy Pollock, o jakimś człowieku, który mógł być Steinbeckiem. Napisał, cytuję: “Temu młodemu kuternodze źle patrzy z oczu, ale w Austrii jestem zdany na niego; trzeba uważać, aby mnie nie wykiwał z interesu”. - Kuternoga? - Właśnie. Agencja Wiesenthala wspominała w swoim komunikacie o kulejącym na jedną nogę człowieku, który zginął nad Wielkim Kanionem. Nazywał się Black i był mordercą Kaysera. - I niby Black miałby być Steinbeckiem? - Tego nie wiem, ale to zastanawiające! - Ale Steinbeck leży na cmentarzu w dzielnicy Hetzendorf. Wracamy stamtąd! - Masz rację - westchnęła. - Ale ciało było w rozkładzie, kiedy na życzenie jego matki dotarło z Alp do Wiednia. Steinbeck mieszkał z matką na skraju Lasku Wiedeńskiego w północno-zachodniej dzielnicy Hemals. To już peryferie Wiednia. Taki przynajmniej adres podał dziadek, kiedy wysłał ten list do Niemiec. - Byłaś tam? W dawnym domu płetwonurka w Hemals? - Byłam, ale tam nikt nie słyszał o Steinbecku. - To niewiele mamy, oprócz twoich szalonych domysłów - westchnąłem. - A kulejących mężczyzn jest wielu! - To tylko takie moje spekulacje. - Mówi ci coś nazwisko Wunderalp? - zapytałem dla odmiany. - Jurgen Wunderalp? Podejrzewamy, że to on jest Blackiem. Po to tutaj przyjechałem, aby ustalić, kim naprawdę jest ten człowiek. Utyka na lewą nogę, a w walizce nosi peruki. - Nie słyszałam o żadnym Wunderalpie - zdziwiła się. Opowiedziałem jej o przygodzie pana Tomasza na transatlantyku i perypetiach z Wunderalpem. Nadmieniłem także, że prosto z Wiednia zamierzam pojechać do Rovinja w Chorwacji, gdzie szef dokonał już rezerwacji hotelowej. - Jadę z tobą! - krzyknęła entuzjastycznie. Do Rovinja jechaliśmy dziesięć godzin, więc kiedy dotarliśmy na miejsce, było ciemno. Jakieś dwieście metrów na zachód widziałem odbijające się w tafli spokojnego Adriatyku światła lamp oświetlających betonowe schody wyspy Sveta Katarina prowadzące z przystani ku pałacowi. Wyspa, częściowo zanurzona w ciemności, zasłaniała sobą kawałek morza. Byłem święcie przekonany, że za dnia jest to widok niezwykły i zapierający dech w piersiach. W hotelu “Rovinj” usytuowanym na zachodnim stoku wzgórza pod kościołem Świętej Eufemii znaleźliśmy szczęśliwie “jedynkę” dla Kingi. - Akurat zwolniły się dwie jedynki - poinformowała mnie recepcjonistka i przeniosła spojrzenie na starszego człowieka o nobliwym wyglądzie. - Profesorze Prochvaltz, to pański klucz do pokoju numer 18. A dla pani pokój numer 15. Zadowolona Kinga wzięła klucz i zaczęła szukać paszportu. Zostawiłem na ladzie swój dokument i wyjęty z aparatu film, prosząc o wywołanie go. Byłem tak zmęczony, że pożegnałem się z młodą Niemką i natychmiast udałem się do zarezerwowanego przez pana Tomasza pokoju. Kiedy kąpałem się, odezwał się telefon komórkowy. Dzwonił pan Tomasz z Wenecji. Następnego ranka miał odpłynąć promem do Puli, a więc najpóźniej w południe mieliśmy się spotkać. - Czekam na pana w pokoju numer 11 - rzekłem na koniec krótkiej rozmowy. - Hotel znajdzie pan na wzgórzu Monte Rosso dosłownie na skarpie pod kościołem Świętej Eufemii. Trafi pan bez problemu. Obok hotelu zaparkowałem nasz wehikuł. - Do jutra, Pawle. Spałem dobrze, tak dobrze, że nie słyszałem wtargnięcia do pokoju intruza. Obudziło mnie dopiero nieprzyjemne ukłucie w przedramię. Ktoś zrobił mi zastrzyk. A kiedy próbowałem poruszyć się, czyjeś ramię skutecznie mnie powstrzymało. Niepotrzebnie. Byłem ospały i słaby, a zalegająca w pokoju ciemność utrudniała orientację. Zdaje się, że słyszałem czyjś głos, ale niewykluczone, że dobiegał on z sąsiedniego pokoju, gdzie - jak sobie przypomniałem - hucznie balowano. Podniosłem się w heroicznym uniesieniu z łóżka i natychmiast zwaliłem w kierunku tarasu, pociągając w dół zasłonę. Poczułem, że karnisz spada mi na głowę, a ja odpływam w jakąś cudownie spokojną krainę. ROZDZIAŁ PIĄTY ZABAWA W KOTKA I MYSZKĘ NA LONDYŃSKICH ULICACH • PRZEGRYWAM “ANGIELSKĄ RUNDĘ” • CZY LUBIĘ BRYTYJSKI FOOTBALL? • SZUKAM PAMELI W “SIECI” • MANDAT • W TOALECIE SCOTLAND YARDU • CZY STEINBECK ŻYJE? • DŁUGA PODRÓŻ DO CHORWACJI • ADRIATYK • NARESZCIE W ROVINJU • GDZIE PODZIALI SIĘ PAWEŁ l KINGA POLLOCK? • ZDJĘCIE Z WIEDEŃSKIEGO CMENTARZA Londyn nie przywitał mnie mgłą, a ciepłym i pochmurnym południem. Jechałem cały czas za mercedesem. Wolno - z powodu zatłoczenia. Jakąś pokrętną drogą - najpierw prowadzącą przez dzielnicę Chelsea, a potem South Kensington - dotarłem wreszcie na południowy kraniec Hyde Parku. O ile mnie pamięć nie myli, było to w pobliżu stacji metra Knightsbridge na ulicy o tej samej nazwie. Nie znałem Londynu, więc jechałem za mercedesem, nie kryjąc się już wcale z tym, że go śledzę. “Wunderalp i tak wcześniej czy później trafi na Istrię” - myślałem prowadząc forda lewą stroną ulicy. “A jadący przede mną mercedesem mężczyzna w zamszowej marynarce może mnie naprowadzić na trop Pameli. Chociaż może o to mu chodziło, aby odciągnąć mnie od Southampton?”. Ale oto znaleźliśmy się na terenie Green Parku, gdzie mercedes skręcił w ulicę Piccadilly. Byłem pewny, że zmierza do słynnego Piccadilly Circus, centralnego punktu londyńskiego West Endu, ale jego kierowca w momencie zmiany świateł odbił niespodziewanie z piskiem opon w uliczkę naprzeciwko budynku Królewskiej Akademii Sztuki. Skręciłem za nim w ostatniej chwili. Ale zaraz zaczęliśmy jechać bardzo wolno za innymi pojazdami. Zrobił się prawdziwy korek. Kluczyliśmy mniejszymi uliczkami, przeważnie jednokierunkowymi, mijaliśmy wytworne sklepy, kluby i galerie, mniejsze rezydencje i hotele - kierując się na południe. I wreszcie ujrzałem wspaniałą rezydencję brytyjskich monarchów, słynny Pałac Buckingham otoczony zielenią nienagannie przystrzyżonych trawników. Mercedes niespodziewanie zawrócił, klucząc tymi samymi uliczkami, którymi jechaliśmy nie tak dawno. To była zabawa w kotka i myszkę. Na Trafalgar Square zgubiłem mercedesa. Stało się to na światłach, gdy nie mogłem się oprzeć pokusie popatrzenia na szeroką fasadę Galerii Narodowej, na ludzi karmiących gołębie na samym placu i posąg admirała Nelsona wieńczący wysoką kolumnę. Zamyśliłem się i zapomniałem, że jestem tutaj wyłącznie w charakterze detektywa. W tym czasie mercedes bez oporów złamał przepisy i skręcił na południe w ulicę Whitehall, biegnącą wzdłuż wschodniego boku olbrzymiego budynku Admiralicji. Majestat tej okolicy kazał mi czekać na zmianę świateł, poza tym byłem kierowcą bezwzględnie przestrzegającym przepisów i jeśli je łamałem, to wyłącznie nieświadomie. Kiedy patrzyło się na trójarkadowy Łuk Admiralicji - zamykający główną aleję reprezentacyjną (The Mall) prowadzącą do samego Pałacu Buckingham - trudno było o pełną koncentrację. Po chwili po mojej lewej ręce ukazała się szara Tamiza, którą przecinał w kierunku wschodnim most Westminsterski; naprzeciwko mnie wyrósł ogromny gmach Parlamentu z Big Benem i nieco na prawo schowane jeszcze za rogiem murów Skarbca cudowne opactwo westminsterskie z przyległym kościółkiem Świętej Małgorzaty. Do niewielkiego Parliament Square dotarłem po kilku minutach z uwagi na mały korek uliczny w tej części miasta. Na szczęście udało mi się zaparkować na zwalnianym stanowisku za placem, jakieś sto pięćdziesiąt metrów za Dean’s Yard, już na Victoria Street. Wyszedłem z samochodu rozprostować kości i nie czułem złości, a jedynie znużenie. Cofnąłem się z powrotem bliżej placu i stanąłem naprzeciwko cudownych wież zachodniej fasady opactwa. To tutaj spoczywali angielscy władcy, to tutaj odbywały się ceremonie koronacyjne, to tutaj wreszcie znajdowało się wiele kaplic z licznymi grobowcami. Istny raj dla historyka sztuki. Ale nie mogłem spokojnie zwiedzić niczego ze świadomością, że przegrałem “angielską rundę”. Bo niby gdzie miałem szukać znajomego Pameli Norman w tym wielkim mieście? Znajdowałem się w pochmurnym Londynie w sąsiedztwie Westminsteru i Whitehallu, rejonu, po którego ulicach jeździły czerwone, piętrowe autobusy, zaś na chodnikach tłoczyli się urzędnicy. Nagle londyński gwar ulicy przeszyło dostojne i ciepłe bicie czternastotonowego Big Bena, dzwonu zawieszonego w 1858 roku w stusześciometrowej wieży, nazwanego od imienia głównego komisarza robót, Sir Benjamina Halla. Ten dźwięk przywrócił mnie do rzeczywistości. Odruchowo spojrzałem na zegarek. Właśnie mijała czternasta. Wszedłem do najbliższego, całkowicie wyludnionego pubu. Zamówiłem kawę i poprosiłem o telefon, aby skontaktować się z Pawłem. Po krótkiej rozmowie z moim współpracownikiem zamówiłem coś do jedzenia. - Obiadzik, sir? - zaproponował uprzejmy barman. - Polecam pieczeń z sosem chrzanowym i jarzynami. Do tego pudding. Spojrzałem na ceny obiadów i z wrażenia ścierpła mi skóra. Najtańsze były śniadania, to jest jajko sadzone na szynce, baked beans (pieczona fasola), a wreszcie jajecznica. - Może raczej zadowolę się tradycyjnym brytyjskim śniadaniem - zaproponowałem speszony. - Ale jest już po drugiej - zdziwił się i popatrzył na mnie spode łba. - Wiem, ale nie jadłem jeszcze dzisiaj śniadania. Bardzo lubię angielskie śniadania. Ostatecznie może być lunch. Ten argument nie przekonał barmana zupełnie, ale grzecznie oddalił się na zaplecze przygotować posiłek. - Ma pan jeszcze jakieś specjalne życzenie, sir? - zapytał po chwili, wychylając głowę z zaplecza. - Herbata - palnąłem. - Ale bez mleka. Tym razem barman popatrzył na mnie tak, jakby rozważał pomysł wyrzucenia mnie na ulicę. - Coś jeszcze? - wycedził przez zęby. - Nie wie pan, gdzie znajduje się najbliższy komputer z dostępem do Internetu? - U mnie na zapleczu - wzruszył ramionami. - Potrzebuję informacji o pewnej pisarce. Nie wiem o niej jednak za wiele. Znam tylko nazwisko i, na dodatek, nie jestem pewny, czy jest prawdziwe. - No to nie wie pan nic, sir. - Właśnie. - To jak z tym lunchem? - zmienił temat. - Proszę podać. Barman podał mi ser ze słodkimi piklami i świeżym pieczywem. - Wspominał pan o jakiejś pisarce - zagaił barman, gdy jadłem. - Pamela Norman. Ale nie wiem nawet, jakie wydawnictwo chce wydrukować jej książkę. Nie wiem, czy ona w ogóle wydała jakąkolwiek książkę. - To tak jak ja - zaśmiał się. - Też nie wydałem żadnej książki. Może ona nie jest wcale pisarką, sir. Tak jak ja. Bo pisarze piszą i wydają książki. - A wie pan, że może ma pan rację. Ona może nie być pisarką. - Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby to wydedukować. - Tak, ta dama mogła mnie oszukać. Gdybym tylko sprawdził jej nazwisko w Internecie... - Pozwolę panu “posurfować” na zapleczu pod warunkiem, że odpowie pan szczerze na jedno pytanie. - Zawsze odpowiadam szczerze - oświadczyłem. - Czy lubi pan brytyjski football? No, to barman mnie załatwił! Nie przepadałem za piłką nożną, a tutaj w Anglii takie oświadczenie równało się uznaniu za wroga publicznego numer jeden. Dziwak, to za mało powiedziane. Nie dość, że zamówiłem u niego w porze obiadu śniadanie, do herbaty nie dolałem obowiązkowego mleka, to jeszcze ten nieszczęsny football. Owszem, mogłem oszukać i powiedzieć, że jestem kibicem piłkarskim, że uczęszczam na mecze w każdą sobotę i nagrywam na video wszystkie spotkania piłkarskie, ale ja po prostu brzydziłem się kłamstwami. - Wie pan co, nie znam się na footballu - wyznałem. - Na polskim, na brytyjskim i na każdym innym. Jestem historykiem sztuki i kiedy są mistrzostwa świata, to świadomie przełączam program na koncert symfoniczny. Powiem szczerze: nie lubię piłki nożnej. Bardzo mi przykro. Z poczuciem absolutnej porażki wstałem od stolika z zamiarem opuszczenia pubu. Wtedy barman zatrzymał mnie z autentycznym uśmiechem na twarzy. - Przyjacielu, ja też nie cierpię footballu! - krzyknął radośnie. - Mów mi Graham! Jestem stuprocentowym Anglikiem pod każdym innym względem, tylko nie w kwestii piłki nożnej. Nie wiem do dziś, co jest tak pasjonującego w tym, że dwudziestu dwóch dorosłych mężczyzn biega po trawie i kopie skórzaną kulę wypełnioną powietrzem. Zabijcie mnie, a nie wiem! Nie przyznaję się do tego przed rodakami, ale taka jest prawda: nie cierpię footballu. Przychodzą do mnie klienci i oglądają mecze przy kilku bitterach* [Gatunek angielskiego piwa.], a ja muszę cierpieć i udawać, że kibicuję drużynie Arsenalu. Okropność. Po posiłku przeszliśmy na zaplecze do Internetu. Niestety, nie udało się odnaleźć pisarki Norman. - Obawiam się, że w ten sposób jej nie znajdziemy, sir - rzekł smutno Graham po przeszukaniu “sieci”. I wróciliśmy na salę. - Wiesz co? - postanowiłem na koniec i ja zrobić coś dla niego, więc zatrzymałem się jeszcze w drzwiach. - Zbierz w sobie, drogi Grahamie, odwagę i pewnego pięknego dnia przyznaj się bywalcom pubu, że nie lubisz piłki nożnej. Przez chwilę trawił w myślach mój pomysł, aż wreszcie pokiwał smutno głową i rzekł: - Nie uwierzą. Opuściłem pub i wyszedłem na londyńską ulicę. Mniejszy dzwon Big Bena wybijał właśnie kwadrans po szesnastej i na ulicach zaczęły się już tworzyć popołudniowe korki. Kiedy wróciłem do zaparkowanego forda, jedno z kół wypożyczonego przeze mnie samochodu miało założoną blokadę, zaś za wycieraczką tkwił świstek papieru włożony tam przez policjantów. Właśnie zauważyłem ich idących kilkadziesiąt metrów dalej w kierunku Victoria Station. - Miał pan szczęście - usłyszałem za swoimi plecami zasapany głos Grahama, który wybiegł z pubu na ulicę. - Szczęście? - Że nie zawiadomiono car impounders i nie odholowano samochodu. W tym miejscu można parkować tylko dwie godziny. Ani minuty dłużej. Trzysta metrów dalej na tej ulicy znajduje się Scotland Yard - poinformował mnie Graham i pożegnał się ze mną na dobre. Miał rację. New Scotland Yard mieścił się w niepozornym budynku na Victoria Street blisko pubu Grahama. Poszedłem tam zły i pełen najgorszych przeczuć. Jakież było moje zdziwienie i kompletne zaskoczenie graniczące z niedowierzaniem, gdy dostawszy się na drugie piętro do pokoju, w którym miano udzielić mi stosownych informacji, ujrzałem w głębi korytarza mężczyznę w zamszowej marynarce. To był on we własnej osobie! Znajomy Pameli Norman, ten sam osobnik, który zwabił mnie do Londynu, a następnie zgubił. Szedł korytarzem w towarzystwie otyłego mężczyzny i uwaga obydwóch była skoncentrowana na niebieskiej teczce z jakimiś aktami. Szybko, bez namysłu wskoczyłem do toalety, uchyliłem nieco drzwi i w napięciu czekałem na rozwój sytuacji. Mężczyźni zbliżali się korytarzem i głośno rozmawiali. Wtedy to posłyszałem głos jednego z nich: - Poczekaj, Bob. Muszę na chwilę do toalety. Zaraz wracam. - Pójdę z tobą, Roland. Zaskoczony pognałem w popłochu do najbliższej kabiny i zamknąłem się w niej z hukiem. Cały drżałem z wrażenia, a moje serce zdawało się walić głośniej niż londyński Big Ben. Słyszałem, jak Roland z Bobem korzystali z pisuaru i umilali sobie czas rozmową. - Kiedy lecisz do Chorwacji? - zapytał Bob. - Jutro po południu z Heathrow - odpowiedział Roland. - Pamela ma na mnie czekać w ośrodku “Belvedere” w miejscowości Vrsar. Apartament numer 110. Podaję na wszelki wypadek. - Nasza pisarka zawzięła się na tą sprawę, co? - Ma trudny charakter, jest uparta, ale sprawa Marconiego posuwa się do przodu. - Komisarz Pearson jest innego zdania. - On zawsze był marudą. Pamela twierdzi, że za to bierze pensję. “Roland” - powtórzyłem w myślach. “Mój znajomy to Roland i jest inspektorem Scotland Yardu, zaś Pamela Norman musi z nim współpracować. Pewnie to jego znajoma pisarka. Niesłychane!” Pamela Norman była nie tylko pisarką i włamywaczem, ale i niezłym kłamcą. Wraz ze swoim znajomym chciała rozwiązać zagadkę skarbu Milewskiego, dlatego zostałem wyłączony z grona zaufanych osób. - A co z tym polskim detektywem? To zdaje się jakiś fajtłapa, który ma więcej szczęścia niż rozumu. - Okazuje się, że wystarczy podesłać mu atrakcyjną spódniczkę i facet traci głowę. Zgubiłem go na Trafalgar Square. Jutro pewnie wróci do Polski. Usłyszałem ich śmiech, a następnie skrzypnęły drzwi. Mężczyźni wyszli na korytarz. A ja jeszcze długo siedziałem na sedesie zamknięty w kabinie na drugim piętrze budynku New Scotland Yardu. Zdobycie nowych i sensacyjnych informacji mieszało się jednak z poczuciem pewnej porażki. Niby zdołałem odkryć tajemnicę Pameli Norman, dopaść jej znajomego i ustalić, że jest on inspektorem Scotland Yardu, ale w uszach brzmiały mi wciąż niezbyt pochlebne epitety pod moim adresem. “I niech tak zostanie”- pomyślałem ze złością. “Wygraliście dwie rundy, jedną na transatlantyku, drugą w Anglii. Ale do trzech razy sztuka. Przed nami jeszcze ostatnia runda, w Chorwacji”. Nie ryzykowałem i nie poszedłem za inspektorem Rolandem. Wiedziałem wszak, że następnego popołudnia wybiera się on samolotem do Chorwacji i znałem miejsce jego pobytu na Istrii. “W zasadzie nie przegrałem »angielskiej rundy«” - pocieszałem się w myślach. “Wszak dowiedziałem się w Londynie o wielu sprawach”. Najbardziej zastanawiała mnie osoba Pameli Norman. Z rozmowy inspektora z jego kolegą Bobem wynikało, że dziewczyna jest jednak pisarką. Ale jaki motyw kierował jej poczynaniami? Czy chęć napisania interesującej książki? I kim był dla niej Roland? Narzeczonym? I czy to ona wsypała mi do wody w mojej kajucie środek nasenny? Chyba tak, skoro Roland “przywlókł” mnie z premedytacją do Londynu, aby pozwolić jej spokojnie polecieć do Chorwacji. Wszystko to było bardzo dziwne i z wyjaśnieniami musiałem poczekać do mojego przybycia nad Adriatyk. Niestety, jak pech to pech! Do Chorwacji wyruszyłem dopiero po dwóch dniach, w piątek z samego rana. Otóż, po zapłaceniu mandatu na służbowej karcie kredytowej nie miałem już pieniędzy na wykupienie biletu kolejowego, więc byłem zmuszony czekać, aż moje ministerstwo wpłaci pieniądze na odpowiednie konto. Bilet na pociąg jednak zarezerwowałem przezornie już w środę wieczorem, po uzyskaniu zgody od ministra, który jednak kategorycznie oświadczył, że podróż na Istrię miała być ostatnią w sprawie obrazów Milewskiego. Na szczęście biznesmen Paradaj nie żałował gotówki na ten cel! Jak dowiedziałem się nieoficjalnie od sekretarki ministra, pan Paradaj był zainteresowany wyłożeniem pieniędzy na budowę w Warszawie nowej galerii, która miałaby przynosić w niedalekiej przyszłości duże dochody. A zatem miał Paradaj swój cel w finansowaniu naszej “europejskiej przygody”. Tak więc w piątek wyruszyłem w podróż do Chorwacji, gdy w tym czasie Paweł szykował się już do opuszczenia Wiednia. Dopiero w sobotę mieliśmy się spotkać w Rovinju. Jeszcze kilka zdań na temat mojej podróży. Zrezygnowałem bowiem z dotarcia pociągiem do Zagrzebia (o samolocie, rzecz jasna, nawet nie wspominam) i wybrałem inny wariant. Z londyńskiego dworca Waterloo wsiadłem do pociągu jadącego do Paryża, a stamtąd przez Mediolan i Weronę dotarłem do samej Wenecji; w sobotę o szóstej rano czekał na mnie prom. Siedząc w wygodnym przedziale (w ramach oszczędności nie zdecydowałem się na zakup kuszetki) myślami powróciłem do pierwszego lotu z Warszawy do Nowego Jorku. Wtedy to bowiem los sprawił, że siedziałem obok człowieka, który był prawdopodobnie Blackiem i Wunderalpem w jednej osobie. Jeszcze dziś dźwięczał mi w uszach ten jego dziwny, śmieszny angielski, jakim mówił w samolocie. Posługując się kartami kredytowymi agenta handlowego Vollera (do dziś go nie odnaleziono), Black przemierzał Amerykę na wypożyczonym kawasaki. I był gotów uśmiercić każdego, kto stanie mu ma na drodze do odnalezienia repliki “Stańczyka”. Wcześniej Black wynajął dziwacznego detektywa podróżującego z papugą, z którym porozumiewał się za pomocą szyfrów pisanych niewidzialnym atramentem. “Dziwne” - pomyślałem. “Milewski również zapisał wiadomość o ukrytym skarbie na stronie 43 »Hamleta«, używając do tego celu sympatycznego atramentu”. Z informacji uzyskanych przez Pawła od nowo poznanej niemieckiej studentki Kingi Pollock, wnuczki porucznika Schmidta, wynikało, że jej dziadek wspominał w liście do żony o kulejącym płetwonurku pomagającym w wydobyciu skrzyni z jeziora Toplitz. Wszystko wskazywało na to, że chodziło o Kurta Steinbecka, którego miał rzekomo zamordować przed swoją ostatnią podróżą do Arizony. Czy mógł być zatem kuternoga Steinbeck naszym Blackiem vel Wunderalpem, skoro leżał na cmentarzu w Wiedniu? Znowu wróciłem myślami do lotu do Nowego Jorku. Siedzący obok mnie rudy jegomość, fałszywy Voller, bez wątpienia Black, miał dziwnie wyglądające palce rąk, zgrubiałe, jakby powykrzywiane. I ciągle je “nastawiał”. Ten niezdrowy nawyk wziąłem za objaw silnego zdenerwowania spowodowanego kłopotami z wylądowaniem. Czyż owe niezgrabne paluchy nie były pamiątką po trudach długotrwałego przebywania na dużych głębokościach. Czy to nie były objawy typowe dla choroby dekompresyjnej? Ależ tak! Wielu płetwonurków cierpiało na tę chorobę i miało tak dziwnie wyglądające palce. A zatem Black nie tylko kulał na lewą nogę jak Steinbeck, ale cierpiał również na chorobę dekompresyjną. Miał wreszcie Black zamiłowanie do układania szyfrów. Jeden zaszyfrowany liścik zostawił w Oklahoma City swojemu detektywowi. A przecież Jurgen Wunderalp układał rebusy i przeróżne szarady dla wiedeńskich magazynów. Czyżby zatem Kurt Steinbeck, Black i Jurgen Wunderalp to była jedna i ta sama osoba? Jaka szkoda, że nie zwróciłem uwagi na palce rąk Wunderalpa na transatlantyku (pamiętam, że podczas rozmowy w barze na statku chował ręce pod stół i nie zamówił nawet wody). Nie rozpoznałem też w nim pasażera z samolotu do Nowego Jorku. Wunderalp był siwy, a fałszywy Voller rudy i w dodatku z brodą. Ale co to znaczy dobra charakteryzacja i zmiana głosu! Być może sugestie panny Pollock nie były całkowicie niedorzeczne. Tak, tak, Black mógł być Steinbeckiem i Wunderalpem. W Wenecji na stacji Venezia-Mestre byłem około dwudziestej drugiej i miałem ponad osiem godzin do odpłynięcia promu do chorwackiej Puli na Istrii. Nie szukałem hotelu, a przedrzemałem ten czas w poczekalni dworcowej, ignorując tym samym zwiedzenie osławionej Wenecji. Ale na moje usprawiedliwienie niech pozostanie fakt, że byłem solidnie zmęczony. Nie chciałem brać hotelu na tych kilka godzin z uwagi na topniejący z dnia na dzień stan “służbowego” konta, a musiałem się jeszcze przecież liczyć z pobytem w Rovinju. “Paweł pewnie już sobie leży w wygodnym łóżku” - pomyślałem nie bez cienia zazdrości. Zadzwoniłem do niego. - Wenecja? - usłyszałem radosny głos Pawła. - To blisko Rovinja, szefie! Można powiedzieć, że jesteśmy vis-a-vis, oddzieleni wodami Zatoki Weneckiej. - Ale przede mną jeszcze cała noc w poczekalni - wpadłem w marudny ton. - W ramach rekompensaty za cierpienia związane z podróżą jutro wybierzemy się na plażę - nadawał Paweł. - Tutaj zawsze jest słońce. Właśnie z panną Pollock przyjechaliśmy do tego cudownego zakątka. Czekam na pana w hotelu “Rovinj” w dwuosobowym pokoju numer 11. Hotel znajdzie pan na wzgórzu Monte Rosso dosłownie na skarpie pod kościołem Świętej Eufemii. Trafi pan bez problemu. Obok hotelu zaparkowałem nasz wehikuł. - Do jutra, Pawle. Skoro świt wynająłem taksówkę wodną, tutaj w Wenecji popularny środek transportu, i nie od razu popłynąłem do pobliskiego Stazione Marittima, skąd odbijał prom na Istrię. Jeszcze przez godzinę kazałem się “wozić” po Canal Grande, aby popatrzeć na weneckie zabytki, kamieniczki, pałace i stare uliczki. Przed szóstą przybiliśmy na przystań. W niedługim czasie mogłem wraz z innymi uczestnikami rejsu podziwiać w milczeniu Zatokę Wenecką będącą częścią Adriatyku. Poranny, świeży turkus wody wzmocniony lekkim, ale ciepłym mistralem podziałał na mnie odświeżająco. W mgnieniu oka zapomniałem o trudach dotychczasowej podróży, a moje znużenie stopniało w ostrych promieniach śródziemnomorskiego słońca. Nic dziwnego, że rejs do Puli był najmilszym odcinkiem całej podróży z Londynu na Istrię. Jakże inny od Bałtyku jest Adriatyk; przede wszystkim ciepły, silnie zasolony i czysty. Nie uświadczysz tutaj tych białych i “gniewnych” kołnierzyków fal brnących niestrudzenie ku piaszczystym nadbałtyckim plażom. Tutaj spokojny turkus wód Jadranu, bo tak Chorwaci nazywają swoje morze, białe skały okolicznych wysp i wyrazista, soczysta zieleń roślinności tworzyły całkowicie odmienny krajobraz. Przy brzegu, wokół wysp i nie kończącej się liczby zatoczek ów turkus przechodzi w krystaliczny szafir, z widocznym, bajkowym dnem, a plaże najczęściej bywają skaliste, kamieniste i żwirowe. Dużo tutaj wysepek i wysp porośniętych typową śródziemnomorską roślinnością, a wzdłuż wybrzeża nie dziwi widok palm, cyprysów, oliwek czy winnej latorośli. W wodach Jadranu nie pływa śledź z dorszem, ale sardela, tuńczyk i makrela, a także korale, rozgwiazdy czy langusty. Istria, do której się zbliżałem, miała powierzchnię 4016 kilometrów kwadratowych i posiadała ponad czterystukilometrowe wybrzeże, stanowiąc niewielką część długości całego chorwackiego wybrzeża, drugiego po Norwegii tak silnie rozwiniętego w Europie. Ale oto prom zbliżał się już do portu w Puli. Pula to duże, ruchliwe i rozległe sześćdziesięciopięciotysięczne miasto usadowione na południowym cyplu Istrii ze stocznią i wieżowcami, ale też i starą zabudową charakteryzującą się czerwonymi dachami kamienic. W nieco zatłoczonej już od rana Puli - gdzieś dostrzegłem nawet transparenty reklamujące międzynarodowy festiwal filmowy - bez problemów dostałem się na nieco zaniedbany dworzec autobusowy ulokowany w centrum miasta, w pobliżu zabytkowych, antycznych ruin i muzeum. A potem jeszcze jazda na północ półwyspu zatłoczonym autobusem. Jechałem dobrą szosą stanowiącą część magistrali istryjskiej. Właściwie była to szosa biegnąca równolegle do wybrzeża, zaledwie kilkanaście kilometrów od Adriatyku, i prowadziła poprzez spaloną słońcem czerwonawą ziemię, drzemiącą w spiekocie spokojnych i cichych wiosek, zaś bliżej morza zagospodarowaną gajami oliwnymi i winnicami. Po czterdziestu minutach od wyruszenia z dworca w Puli, nagle zza wzniesienia, które przecinała droga autobusu, ukazała się w całym swym majestacie panorama Rovinja. To miasteczko zauroczyło mnie od pierwszej chwili. Pierwszą budowlą rzucającą się w oczy był - górujący nad zagęszczeniem czerwonych dachów z ogromną ilością kominów - barokowy kościół Świętej Eufemii, a w zasadzie jego sześćdziesięciometrowa wieża z wieńczącą ją dzwonnicą i miedzianą statuą patronki* [Według miejscowej legendy św. Eufemia zginęła śmiercią męczeńską podczas prześladowań chrześcijan. Jej ciało znaleziono 13 lipca 800 r. w rzece w Rovinju. Kościół ze statuą świętej wybudowano w XVIII w. i jest do dziś największą świątynią na Istrii.]. Ów kościół ze swoją imponującą wieżą na szczycie wzniesienia i usiane pod nim rzędy równo ustawionych starych domów z czerwoną dachówką odbijały się częściowo w turkusowej wodzie, na której kotwiczyły stateczki i jachty. Ta część miasta położona na niewielkim, owalnym półwyspie i rzucająca cień na przybrzeżne wody stanowiła tutejsze stare miasto. Pierwszy rząd domów dosłownie wyrastał z przybrzeżnych skał, a kolejne rzędy wspinały się na poprzednie. A wszystko to zdawało się być zawieszone na skale nad wodą w spokoju i pogodzeniu. I to mrowie kominów! Geneza ich powstania była doprawdy niezwykła. Otóż w XVII wieku zaraza zaczęła dziesiątkować miejscową ludność i doprowadziła do tego, że mieszkańcy z peryferii szukali schronienia na wzgórzu. Nie można było jednak budować tutaj nowych domów, więc ludzie organizowali sobie izby w istniejących już domach. Każda rodzina musiała posiadać własny piec - stąd dobudowywano piece i kominy w istniejących już domach. Wysiadłem z bagażem przy olbrzymim parkingu, teraz całkowicie zapełnionym przez najróżniejsze pojazdy, i wolno ruszyłem w stronę starego miasta, kierując się prosto na kościół. Szedłem w spiekocie i w ostrym bałkańskim słońcu, a musiałem pokonać kilkadziesiąt metrów pod górę, przecinając wąskie, brukowane uliczki z nawierzchnią lśniącą od milionów ludzkich stóp i oślich racic, które na przestrzeni wieków zdążyły ją idealnie wypolerować. Ale tam, w tej ciasnocie zabudowy wzgórza panował miejscami przyjemny chłodek, a widok na Adriatyk, jaki momentami ukazywał się w prześwitach między ścianami starych domów pamiętających czasy imperium rzymskiego i pierwszych słowiańskich osadników, był zaiste imponujący. Wreszcie znalazłem się na zachodniej stronie wzgórza. Obok wyniesionego betonowym murem ogrodu parafialnego znajdował się hotel “Rovinj”. Leżał on nad zachowanymi resztkami dawnych murów obronnych, a jego frontowe okna wychodziły na Adriatyk. Hotel był w zasadzie skupiskiem kilku połączonych ze sobą domów zajmujących dwie kondygnacje. Przed hotelem znajdował się betonowy parking, ale nieco wyżej po lewej, tuż pod murem kościelnego ogrodu stało kilkanaście innych samochodów. Wśród nich dostrzegłem nasz wehikuł. Widok, jaki roztaczał się na tonącą w zieleni wyspę Sveta Katarina był równie imponujący. Bliskość wyspy była wręcz fizyczna, ale nie natrętna i zdawało się, że ten kawałek samotnego lądu żył w jakiejś niewidocznej symbiozie z półwyspem, na którym się znajdowałem. Wyczuwałem też pewien dreszczyk emocji, jaki wyzwalają we mnie niektóre zabytki, dzieła sztuki, ale także i krajobrazy. Pomińmy na razie szczegółowy opis wyspy i dużej przystani rozciągającej się u stóp wzgórza przy głównym pasażu miasteczka, gdyż wycieńczony trudami podróży wpadłem do chłodnego hotelowego holu i pragnąłem tylko zimnej kąpieli i łóżka. - Pański kolega jest w pokoju numer 11 - poinformowała mnie uprzejmie niewiasta za ladą, blondynka po trzydziestce z wielkim kokiem z tyłu głowy. - Nie wychodził dzisiaj z pokoju. Na obiad zapraszam do restauracji w prawym korytarzu. Aha, i proszę przekazać mu te zdjęcia. Recepcjonistka podała mi plik zdjęć z negatywem. - Pan Daniec prosił o wywołanie filmu i zrobienie po jednej odbitce - wyjaśniła z uśmiechem. Podziękowałem i poszedłem do naszego pokoju. Niestety, na moje natarczywe pukanie Paweł nie odpowiadał. “Może poszedł na obiad?” - pomyślałem. Ale w sali restauracyjnej go nie znalazłem. Zaniepokojony i nieco poirytowany udałem się znowu do recepcji. - Doprawdy nie wiem, gdzie pan Daniec może przebywać - blondynka za ladą bezradnie rozłożyła ręce. - Dam panu drugi klucz i po sprawie. Po chwili otworzyłem drzwi naszego pokoju i zostawiłem w przedpokoju torbę podróżną. Wszedłem do jasnego pokoju. Przez nie domknięte drzwi balkonowe wpadały do jego wnętrza promienie słoneczne przybrudzone turkusem morza. Dziwne, ale za łóżkiem leżały wymięta pościel i pomarańczowa zasłona. Ktoś musiał pociągnąć za zasłonę i zerwał ją razem z karniszem. Rzuciłem zdjęcia na wolne łóżko i zajrzałem do łazienki. Oprócz przyborów toaletowych Pawła nic tam nie znalazłem. Wróciłem do przedpokoju. Z szafy zniknęły buty oraz ubranie mojego młodego kolegi, a więc musiał on wyjść z hotelu. Na jednej z górnych półek szafy leżały kluczyki do wehikułu i dokumenty. I nagle zdałem sobie sprawę, że przecież mój współpracownik nie przyjechał do Rovinja sam. Kinga Pollock! Nie namyślając się dłużej wykręciłem numer recepcji. - Czy może mi pani powiedzieć, w którym pokoju zamieszkała panna Kinga Pollock? - zapytałem jednym tchem. - Chwileczkę - usłyszałem w słuchawce. - Pokój numer 15, ale zdaje się, że z samego rana wyszła z hotelu. Ależ tak, zostawiła klucz. - Czy była sama? - dopytywałem się. - Tak. Ale co się stało, proszę pana? - Pan Daniec zniknął. - E, bez przesady, na pewno się znajdzie. Pewnie wyszedł do miasta albo na plażę, a ja nie zauważyłam. - Mam taką nadzieję - rzekłem i odłożyłem słuchawkę. Ciężko opadłem na łóżko i przez chwilę próbowałem zamknąć oczy i zebrać myśli. Sięgnąłem po rozsypane obok mnie zdjęcia i odruchowo zacząłem je przeglądać. Paweł porobił trochę zdjęć jeszcze w Polsce, cześć w Oksfordzie, we Francji i w Wiedniu. Na jednym z nich ujrzałem wchodzącą przez bramę na teren cmentarza młodą dziewczynę. Domyśliłem się, że była to Kinga Pollock. Na ostatnim zdjęciu Paweł uwiecznił parkującego pod kamiennym murem cmentarza białego opla z niemiecką rejestracją. Pewnie to nim przyjechała do Austrii panna Pollock. Za nim stało dalej kilka innych aut. I nie byłoby w tym zdjęciu niczego szczególnego, gdyby nie osoba kierowcy granatowego BMW parkującego kilkanaście metrów za oplem. Paweł robiąc zdjęcia Kindze Pollock nie zdawał sobie sprawy, że przypadkowo uwiecznił na zdjęciu jeszcze kogoś innego. Szybko wyjąłem z torby nieodłączną lupę i z biciem serca zacząłem oglądać trochę niewyraźną twarz kierowcy BMW. Oczywiście! Nie mogło być mowy o pomyłce: znałem go. Tak, są bowiem na świecie twarze, które rozpoznaje się natychmiast. Do tych należała bezsprzecznie twarz Jerzego Batury. ROZDZIAŁ SZÓSTY JERZY BATURA DZIAŁA • SĄSIEDZI Z “TRZYNASTKI” • GRAT • KTO CHCIAŁ ZRZUCIĆ WEHIKUŁ DO MORZA? • DAJĘ NAUCZKĘ SOWIE • PANORAMA ROVINJA • W KAWIARNI PRZY OBALA PINA BUDICINA • OPOWIADAM O HRABIM KORWIN-MILEWSKIM • Z KINGĄ POLLOCK NA PRZYSTANI • BATURA ZOSTAJE MOIM KOLEGĄ • ZWIEDZAMY WYSPĘ SVETA-KATARINA • JESTEŚMY ŚLEDZENI • WŁAMANIE DO MUZEUM MIEJSKIEGO Jerzy Batura był groźnym i inteligentnym przemytnikiem, rabusiem i nielegalnym kolekcjonerem dzieł sztuki. Zazwyczaj jednak jego przestępcza działalność ograniczała się do naszego kraju i Batura nie wywoził polskich dzieł sztuki za granicę. Co zatem robił Batura w Wiedniu? Jeśli śledził Pawła, to jakimś cudem musiał się dowiedzieć o sprawie Milewskiego i pewnie planował sprzątnięcie nam sprzed nosa jego skarbu. Ale czy to było możliwe? Przecież porozumiewaliśmy się z Pawłem za pomocą telefonu komórkowego. Kiedy ja byłem na statku - Paweł bawił w Oksfordzie, a gdy ja zawitałem do Londynu - Paweł był w Wiedniu. Zmienialiśmy miejsce pobytu z dnia na dzień i sami nie byliśmy pewni swoich kolejnych kroków. Nie mógł zatem Batura znać naszych planów. Ale ten niebezpieczny przeciwnik niejednokrotnie w przeszłości zadziwiał nas swoją pomysłowością. Potrafił zdobywać informacje, używając podsłuchu, stosując kidnaping oraz szantaż i wyręczając się szpiegami płci przeważnie odmiennej. Do pełnego wizerunku Batury należy dodać fakt, że był to mężczyzna przystojny, a jego blond czupryna i niebieskie oczy czyniły cuda w zakresie sztuki uwodzenia. “Co on kombinuje?” - zastanawiałem się uporczywie, leżąc na łóżku. W końcu udało mi się zasnąć, a wstałem po kilku godzinach. Wziąłem prysznic, ogoliłem się i przebrałem. Byłem wciąż otumaniony podróżą, ale myśl, że Batura został naszym konkurentem w poszukiwaniu skarbu hrabiego Korwin-Milewskiego dodała mi wigoru. Wyszedłem z pokoju i ruszyłem pod drzwi pokoju panny Pollock. Niestety, Niemki wciąż nie było. Nie dziwiłem się jej nieobecności w pokoju. Pogoda była wszak cudowna, więc dziewczyna pewnie poszła się opalać i kąpać w ciepłym i czystym Adriatyku. Wracając do siebie minąłem wychodzącą z pokoju obok sprzątaczkę z plastykowym workiem pełnym pustych butelek po piwie i winie. Skorzystałem z okazji i poprosiłem ją o naprawienie karnisza w moim pokoju. - A co się stało? - zapytała. Bezradnie rozłożyłem ręce. - Nie mam pojęcia. Po prostu spadł. Wtedy od strony schodów nadeszli lokatorzy pokoju numer 13. Kobieta była opaloną, szczupłą i dosyć atrakcyjną brunetką ubraną w zieloną mini-spódniczkę i zwiewną bluzeczką. Długie nogi wydłużały i tak wysmukłą sylwetkę, a zbyt mocny, agresywny makijaż podkreślał tak zwaną osobowość niedostępną. Na palcach obu rąk niewiasty - która miała nie więcej niż dwadzieścia pięć lat - tkwiły różnego rodzaju pierścionki w stylu jak najbardziej ekstrawaganckim, jakieś srebrne trójkąty i abstrakcyjne figury. Natomiast jej towarzysz był grubym, łysiejącym blondynem w szortach i koszuli z krótkim rękawem w stylu hawajskim, a na oko miał około czterdziestu lat. Był typem o nieco zblazowanym wyrazie twarzy. Do paska szortów miał przyczepiony telefon komórkowy, zaś w ręku trzymał zroszoną butelkę piwa. Poza tym człapał w swoich wielkich sandałach niezgrabnie i sapał jak starzec. Sprzątaczka wymamrotała coś pod nosem i zniknęła za schodami. Brunetka patrzyła na mnie badawczo, podczas gdy jej towarzysz szukał po kieszeniach klucza. - Pan z Polski, jak widzę? - zapytała brunetka, ale brzmiało to jak stwierdzenie. Poirytował mnie ten lekceważący sposób, w jaki ta młoda kobieta rzuciła ową uwagę. Często bywało tak, że Polacy bawiący za granicą odczuwali w stosunku do spotkanych rodaków niechęć i pobłażliwość. Właśnie z czymś takim miałem okazję się zetknąć. - Wczoraj zabalowaliśmy - zachichotała. - Sorry, jeśli nie mógł pan zasnąć. - Nie ma sprawy - odpowiedziałem. - Nic nie słyszałem. - Normalnie, przesadzasz, Lidka - wtrącił dżentelmen w wielkich sandałach. - Byłem cicho. Zresztą jestem na wczasach i mogę robić, co mi się podoba. - Nic pan nie słyszał? - dziwiła się kobieta o imieniu Lidka. - Nic a nic. Wczoraj wieczorem byłem w Wenecji. - No, to nie ma sprawy. - A może państwo słyszeli hałasy w moim pokoju? Gdzieś zniknął mój kolega... - A jednak zabalowaliście? - ucieszył się mężczyzna. - To może chcesz pan piwa? - zaproponował bez ogródek. - Nie, dziękuję. Innym razem. - Sowa jestem - przedstawił się niespodziewanie. - Bartłomiej Sowa. A to moja asystentka Lidka. Może zna pan moją firmę SOWCAR? - Przykro mi. Nie znam państwa firmy. - No to jeszcze pan usłyszysz. A kiedy weszli do pokoju i zamknęli drzwi, słyszałem parsknięcie asystentki Lidki. Pewnie nabijali się ze mnie. Poszedłem do restauracji coś zjeść, później odwiedziłem pokój. Karnisz z zasłoną został założony, więc wyszedłem z hotelu, aby zwiedzić Rovinj. Ale na parkingu zauważyłem małe zgromadzenie przed wehikułem. Stali przy nim: pan Bartłomiej Sowa z Lidką ubrani w stroje plażowe oraz para młodych ludzi w wieku mniej więcej czternastu lat. Chłopiec i dziewczynka trzymali w rękach płetwy i maski do nurkowania i przez szybę zaglądali do wnętrza wehikułu. Rozmawiali po polsku. - Dziwny pojazd - mówił piegowaty, szczupły chłopiec. - Kryśka, widziałaś kiedyś takie cudo? - To, normalnie, grat - wtrącił Sowa prześmiewczym tonem, a Lidka zachichotała. - Zobaczcie, jaką ma zardzewiałą karoserię. Założę się, że właściciel tego złomu to jakiś wariat. Ja się znam na samochodach. Mam własną firmę SOWCAR. Nie spodobał mi się ten szyderczy ton Sowy, ale miał on wiele racji. Karoseria wehikułu była w opłakanym stanie, a to z powodu specjalnego zabiegu biznesmena Paradaja, który chcąc zaspokoić moje dziwaczne gusta oblał pojazd jakimś żrącym płynem. Oczywiście jego reakcja była nieporozumieniem wynikłym z błędnego zrozumienia mojej uwagi dotyczącej wspaniałej, chromowanej karoserii. Nie podszedłem do wehikułu, tylko rozbawiony stanąłem w pewnej odległości. - A może to zrobił jakiś majsterkowicz? - stanęła w obronie wehikułu Krysia. - Wygląd nie jest taki ważny. Przynajmniej jest oryginalny. - I co z tego, dziewczyno? - szydził dalej Sowa. - Co z tego, że oryginalny, skoro nie jeździ. To nie ma prawa jeździć. A jeśli nie jeździ, to nie jest samochód, a atrapa. - Musi jeździć - sprzeciwił się chłopak. - Przedwczoraj nie było go tutaj. Dzisiaj rano ktoś musiał nim przyjechać. - Przyjechał i pewnie grat popsuł się na amen - śmiał się Sowa. - Wiecie, dzieciaki, co bym zrobił na miejscu właściciela? Normalnie, zepchnął to coś prosto do Adriatyku. Jeżeli nam pomożecie, możemy oddać właścicielowi przysługę. Pomóż mi, chłopcze. Lidka, dawaj! Faktycznie, gdyby jeszcze zjawiło się tutaj kilku rosłych chłopów, to daliby radę zepchnąć wehikuł do morza. Kilkanaście metrów dalej parking kończył się betonową krawędzią, za którą była już tylko wolna przestrzeń, a trzydzieści metrów niżej rozpościerała się tafla morza aż po horyzont. Sowa zaczął w pewnym momencie szarpać za klamkę wehikułu od strony kierowcy. - Bartek! - krzyknęła na niego Lidka. - Co robisz? To głupie żarty! Mieliśmy iść na plażę. Zdenerwowała mnie agresywność Sowy, więc włączyłem zdalnie sterowany alarm. Wehikuł posiadał specjalnej konstrukcji “alarm” - dzieło szalonego majsterkowicza, znajomego biznesmena Paradaja. Ten człowiek wpadł na oryginalny pomysł zainstalowania centralnego zamka. Zamknięcie pojazdu automatycznie uruchamiało mechanizm indukujący napięcie elektryczne karoserii. Gdy zatem jakiś intruz chciał dobrać się do wnętrza samochodu i dotknął jego karoserii, natychmiast był rażony prądem. Po “amerykańskiej przygodzie” zrezygnowaliśmy jednak z używania tego “alarmu”, gdyż w stanie Tennessee doszło do pewnego groźnego epizodu z amerykańskim policjantem. Jednak w tym momencie odezwało się we mnie pragnienie dania Sowie nauczki. Aby nie wyrządzić mu krzywdy, uruchomiłem niskie napięcie, gdyż urządzenie do centralnego zamka i alarmu posiadało odpowiedni regulator. W mgnieniu oka po włączeniu przeze mnie alarmu spod palców Sowy wysypały się elektryczne iskry i syczenie na moment zagłuszyło jego zdławiony krzyk. Mężczyzna stał jak sparaliżowany i, gapiąc się na wehikuł nie mógł pojąć, co się stało. Wszyscy byli zaskoczeni. A Sowa nawet na chwilę wytrzeźwiał. - To kopie! - pierwsza krzyknęła Krysia. - Daje znaki, aby go nie ruszać. Marek, a może to zaczarowany pojazd! Marek, ów chłopak towarzyszący Krysi, również okazał zainteresowanie wehikułem. - Nasz tata jest inżynierem elektrykiem - zaraz wtrącił chłopak. - Pewnie zainteresuje go ten samochód. - To tylko zwarcie! - warknął Sowa. - Pogadam z właścicielem hotelu, aby pozbyli się tego grata. To niebezpieczna kupa złomu. Jeszcze ktoś straci życie. Podszedłem do nich rozbawiony, wyłączając przedtem alarm. - E, przesadza pan - odezwałem się i otworzyłem nonszalancko drzwi, a następnie usiadłem za kierownicą. - Trzeba mieć tylko właściwe podejście. Całe towarzystwo patrzyło się na mnie z niedowierzaniem. - Jak pan to zrobił? - Trzeba znać zaklęcie. - Zaklęcie? - zdziwił się Marek. - Buja nas pan. - Właściwie tak. Ale muszę wam powiedzieć, że nie wszystko, co brzydkie, egzotyczne, inne, musi być od razu gorsze. Zapaliłem silnik. - Przewiezie nas pan tym cudem? - zapytał podniecony Marek. - A może to jeszcze pływa? - kpił niezrażony epizodem Sowa, drapiąc się w ręką, w którą poraził go prąd. - Jeździ, pływa. Niestety, muszę przyznać, że to nie lata. Ale na przejażdżkę wybierzemy się kiedy indziej, moi drodzy. Teraz muszę napić się dobrej kawy. - A możemy iść z panem? - Czemu nie. - Byle nie za daleko, bo nasi rodzice będą źli - dodała skwapliwie Krysia. Sowa z Lidką odsunęli się od nas. - My idziemy na plażę. A kiedy odeszli, nasza trójka zaśmiała się zadowolona, że arogancja i zarozumiałość Sowy zostały ukarane. - Dobrze mu tak - cieszyli się. - Ale w końcu pan Bartłomiej Sowa nie miał pojęcia, co to za pojazd. I chyba tak naprawdę, to wehikuł nie jest piękny. A mnie niektórzy nazywają dziwakiem. - A skąd pan jest? - Z Warszawy. Na imię mam Tomasz. - A my mieszkamy w Łodzi. - O, mam tam dwoje siostrzeńców. I tak gaworząc, zeszliśmy w dół miasteczka ciągnącą się wzdłuż krawędzi zbocza uliczką opasującą wzgórze Monte Rosso. Już po kilkudziesięciu metrach wyłoniła się w dole cudowna, malownicza przystań pełna jachtów i stateczków, a wyglądała jak wypełnione kaczkami monstrualne bajoro. I ta wyspa! Patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany. Hrabia Ignacy Korwin-Milewski zrobił świetny interes jako esteta, odkupując wyspę Sveta Katarina od księcia Karola Stefana Habsburga. Zmęczony licznymi wojażami po Europie znajdował tu rajski spokój, a pod koniec życia wyspa stała się jego azylem bezpieczeństwa i “więzieniem”. Nie mógł jej opuścić ścigany przez sądy, banki i... kochanki. Trzeba jednak przyznać, że ta przymusowa banicja miała swój nieodparty urok. I zaraz pomyślałem, czy aby tutaj ukrył swój skarb? - Piękna, prawda? - westchnęła Krysia spostrzegłszy, że podziwiam ten wspaniały, tonący w zieleni kawałek ziemi wyrastający z dna Adriatyku. - Byliście na wyspie? - zapytałem. - Nie - odpowiedział smutno Marek. - Nasz tata pozwala chodzić nam tylko na plażę i na rynek. Nic, tylko pływamy i nurkujemy - tu wskazał płetwy i maski. - Gdyby pan z nim pogadał, może zgodziłby się na jakąś wycieczkę z panem? - A czy pan wie, że w Puli trwa festiwal filmowy? - urabiała mnie jego siostra. - Podobno ma się tam zjawić na pokazie swojego nowego filmu Antonio Panteras! - Panteras?! - wydałem z siebie okrzyk zdumienia. - Przecież ja go znam! - A kto nie zna Panterasa? Oczywiście, nie mogli wiedzieć, że zetknąłem się z tym popularnym aktorem hollywoodzkim w Kalifornii i znałem go nie tyle z plakatu, co osobiście. Przeżyliśmy razem gorące chwile w parku Joshua Tree, zaś aktor tak polubił wehikuł, że był bliski odkupienia go od biznesmena Paradaja za bajońską sumę. - Chętnie spotkam się z Panterasem i pogadam - rzekłem. - Jutro pojedziemy do Puli. - Nie ma sprawy - żartowali, myśląc, że się z nich nabijam. Już uchodziłem w ich oczach za niezłego dziwaka, a tu jeszcze twierdziłem, że znam gwiazdora. - My też chętnie z nim pogadamy. Na pewno się zgodzi. Tylko najpierw rozbijemy kordon ochroniarzy, którzy go pilnują. - Zgodzi się - rzekłem tajemniczo. Zerknęli na mnie podejrzliwie, jakby obawiali się, czy aby chorwackie słońce nie zaszkodziło mi. Znaleźliśmy się na Obala Pina Budicina - głównej promenadzie Rovinja, opasującej przystań u podnóża wzgórza. Tutaj tętniło życie tego urokliwego miasteczka o tysiącdwustuletniej historii. Kiedyś bawili w nim król Saksonii Fryderyk August, księżniczka austriacka Maria Teresa, książę Lichtensteinu Józef Maksymillian. Natchnienia w tym cudownym miejscu szukali też poeta rosyjski Eugeniusz Jewtuszenko, pisarz duński Enderson Nexo, wreszcie słynny Juliusz Verne czy chorwacki autor Antun Śoljan. Stojąc obok pomnika chłopca na środku placu zwanego Trg Marśala Tita, można było wzrokiem ogarnąć przystań i znajdującą się na wyciągnięcie ręki wyspę o kształcie wydłużonej nerki, wszechobecny turkusowy Adriatyk, a z tyłu zabytkową zabudowę Starówki. Z tego miejsca można było też przejść dwoma uliczkami na północną stronę półwyspu, do drugiego większego placu zwanego Trg Vladibora, gdzie znajdował się targ owocowy i dwuczęściowy nadbrzeżny parking. Przystań portowa zajmowała basen spokojnej zatoczki wrzynającej się w obszar miasta nieregularną linią brzegową. Zamykały ją od południa i pomocy dwa wychodzące w morze, długie, betonowe ramiona falochronów, na końcach których postawiono latarnie morskie i które zdawały się zbliżać ku wyspie. Wybetonowane i zagospodarowane nabrzeże przystani ciągnęło się od promenady, na którą zeszliśmy ze wzgórza, aż do nadbrzeżnej uliczki Śetaliste Vijeca Europę u podnóża drugiego, południowego i zalesionego wzgórza Monte Mulini. Przystań pękała w szwach od najprzeróżniejszej klasy i wielkości jachtów, łódek, motorówek i mniejszych stateczków, których idealnie białe kadłuby i aluminiowe maszty błyskały w adriatyckim słońcu. To wszystko powodowało, że centrum Rovinja posiadało niezwykle subtelny urok zrodzony z mezaliansu romantyzmu, starego miasta o typowo śródziemnomorskim rodowodzie i współczesności. Z nieba lał się żar, morze było spokojne, jakby konało w bezlitosnych promieniach słońca, zaś powietrze stało dosłownie w miejscu. Z ulgą zasiedliśmy w kawiarni pod parasolem na wydzielonym skwerku promenady. Grupa turystów zwolniła miejsce i mieliśmy wiele szczęścia, że udało nam się znaleźć kawałek cienia. W tym chorwackim Saint Tropez ludzi było mrowie, czuło się wakacyjny luz i zapach pieniądza, zaś całości scenerii dopełniała magiczna wręcz obecność zielonej wyspy. Zamówiłem kawę oraz soki dla dzieciaków i rozejrzałem się wokoło. Przy głównej promenadzie naprzeciwko pomnika z chłopcem wychodziło w morze czterdziestometrowej długości, krótsze, ale szerokie molo, przy którym cumowały stateczki turystyczne, a także można było wynająć taksówkę wodną płynącą na wyspę Sveta Katarina. Latarnię morską na końcu dłuższego, północnego falochronu dzieliło od wyspy około stu metrów. A tam na niej, gdzieś pomiędzy dorodnymi drzewami, stał na środku wyspy pałac oraz pozostałe budynki kompleksu hotelowego. Bliżej nas wyrastał ponad korony drzew dach byłego monasteru. - Nie wybiera się pan przypadkiem na wyspę? - zagadnęła chytrze Krysia, wybijając mnie z zamyślenia. - Oczywiście, moi drodzy - uśmiechnąłem się i upiłem nieco kawy podanej przed chwilą przez kelnera. - Po to tutaj przyjechałem. Czy wiecie w ogóle, kim był właściciel wyspy? Nie wiedzieli. Dopiwszy swoje napoje ruszyliśmy spacerkiem w stronę targu owocowego, a ja z największą przyjemnością opowiedziałem im o hrabim Korwin-Milewskim. Hrabia Milewski urodził się 27 kwietnia 1846 roku w Gieranonach w powiecie oszmiańskim na Litwie. Jego rodzina nie miała wielkich tradycji, ale należała do starej szlachty. Na dwóch braci, naszego Ignacego Karola i młodszego Hipolita Milewskich, czekał pokaźny majątek. Obaj otrzymali solidne wykształcenie za granicą. Od 1856 roku wychowywali się i uczyli w Paryżu. W 1863 roku powrócili do Wilna z maturami, aby w 1865 roku studiować prawo w Dorpacie. I wtedy drogi ich się rozeszły. Ignacy szybko związał się z niemiecką baronerią, dając tym samym wyraz swoim arystokratycznym zapędom, przy słabnącej jednocześnie więzi z polskim środowiskiem. Po krótkim pobycie w Gieranonach przeniósł się w 1870 roku do Monachium z postanowieniem studiowania malarstwa. Pięć lat studiował w tamtejszej akademii i obracał się wśród artystów. Ostatecznie zrezygnował ze studiów w 1875 roku zdawszy sobie sprawę z własnych ograniczeń artystycznych. Jednak pobyt w Monachium nie poszedł na marne, gdyż Ignacy zrekompensował sobie ową porażkę późniejszą pasją kolekcjonerską. Zanim do tego doszło, wyjechał zimą 1875 roku do Rzymu, gdzie zdobył godność kawalera maltańskiego, a także uzyskał z papieskiej kancelarii dziedziczny tytuł hrabiowski* [Przez kilka stuleci Gieranony były podobno hrabstwem papieskim. W 1529 r. kanclerz Olbracht Gasztołd, przodek Ignacego, otrzymał bowiem od papieża Klemensa VII tytuł hrabiowski, a w 1530 r. od cesarza Karola V tytuł “grafa z Murowanych Gieranon”.]. Wszystkie zabiegi Ignacego w tej sprawie finansowała matka, zaś ojciec i brat Hipolit patrzyli z niesmakiem na jego poczynania. Włoska róża przypięta do polskiego, szlacheckiego kożucha raziła ich gusta. Od tej pory Ignacy poprzedzał swoje nazwisko hrabiowskim tytułem, a nawet udoskonalił rodowy herb, w którym, obok Ślepowrona, pojawił się rycerz trzymający oburącz miecz nad głową, a ponad hrabiowską koroną zjawiły się trzy hełmy. Ostatecznie herb otrzymał nazwę Milan. W 1877 roku drogi braci Milewskich rozeszły się i nastąpił podział majątku. Ignacy pomnożył go jeszcze przez związek małżeński z bogatą wdową Janiną z Ostroróg-Sadowskich oraz dzięki udanym interesom. Ten niewątpliwy sukces przyszedł w parze z pierwszymi objawami snobizmu i pieniactwa, a także dał początek częstym zmianom obywatelstwa. W 1881 roku zmienił obywatelstwo rosyjskie na austriackie, aby ponownie przyjąć rosyjskie. Pod koniec życia opuścił wschodnie ziemie i przyjął obywatelstwo włoskie. Ale przede wszystkim był Ignacy wielkim kolekcjonerem. Częste podróże po Europie i zmiany miejsca zamieszkania niewątpliwie stymulowały jego pasję kolekcjonerską. Bywał zatem w Gieranonach, Wiedniu, Wilnie (miał tam pałacyk na ulicy Świętojańskiej), podróżował jachtem “Litwa” po świecie, znowu odwiedzał Litwę (Żemosław), aż wreszcie 21 kwietnia 1905 roku za 92 tysiące koron zakupił od arcyksięcia Karola Stefana Habsburga wyspę Sveta Catarina, na której bywał już od 1900 roku. Odkupił też od niego jacht w 1895 roku. Na wyspie, na której oprócz kupy kamieni nic nie było, wybudował wspaniały pałac, zasadził drzewa, które zamieniły się niebawem w imponujący park, ale jednak hrabia nie potrafił zamieszkać tutaj na stałe. Ciągle podróżował. Bywał na krótko w Petersburgu, Wiedniu, Zurychu, Paryżu, Berlinie i Londynie. Jego podróże były związane nie tylko z ciekawością świata, ale i niespokojną duszą. Nie omijały go jednak także skandale, jak strzelanina na wiedeńskim dworcu spowodowana jego romansami z mężatkami, i polityczna walka ze wszystkimi. Był monarchistą i kosmopolitą, który nie uznawał patriotyzmu, a wyłącznie głosił przywiązanie do tronu, obojętnie jakiego. W czasie pierwszej wojny światowej był rzecznikiem koncepcji pokoju separatystycznego z Rosją! Po jej zakończeniu, gdy załamał się dotychczasowy układ sił w Europie, zaniechał polityki. Skupił się na swoich własnych sprawach, to jest procesach sądowych, sporach i inwestycjach. Zrujnowany i schorowany zmarł w 1926 roku w szpitalu w Puli na Istrii. Jego zwłoki spoczęły na cmentarzu w Rovinju. - Ta opowieść wciągnęła mnie niczym bajka - rozmarzyła się Krysia. - Kim pan jest, że tak dużo wie? - Jestem historykiem sztuki i pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków. Zwą mnie Panem Samochodzikiem, choć niezbyt lubię to przezwisko. Jest takie dziecinne. - Nam się podoba! I opowiedziałem im w skrócie o “amerykańskiej przygodzie”, ale ani słowem nie wspomniałem o skarbie. Nie chciałem w nikim rozbudzać niezdrowych ambicji i sensacji. Gdy skończyłem, zapytałem ich o Pawła. Bałem się, że został porwany albo, nie daj Boże, uległ wypadkowi. Wciąż nie mogłem zapomnieć o Baturze. Jeśli pojawił się na wiedeńskim cmentarzu, to pewnie i tutaj lada chwila zawita. - Nie widzieliśmy go - oznajmiła Krysia. - Ale będziemy go wypatrywać. - To znaczy, że pracuje pan tutaj nad jakąś sprawą - domyślił się Marek. - To tajna misja - przyłożyłem palec do ust. - Cicho, sza. - Jak to jest być detektywem? - zapytał z zapałem Marek. - W zasadzie to jestem kimś w rodzaju detektywa. Przede wszystkim jestem historykiem sztuki i pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki. W mojej branży detektywem się nie jest, a zostaje nim najczęściej wtedy, gdy przygoda z zagadką zapuka do drzwi. Ale nigdy nie wiemy, kiedy to nastąpi. - A czy my też możemy być detektywami? - Tak - odparłem poważnie. - Może już się stajecie detektywami, tylko o ty nie wiecie. - To może pójdziemy teraz na cmentarz, na którym pochowano Milewskiego? - spytał Marek. - Może coś odkryjemy? - Nie wiem, czy możemy tak daleko odchodzić od centrum Rovinja - zmartwiła się jego siostra. - Co z ciebie za detektyw? - prychnął Marek rozczarowany bojaźliwą postawą siostry. - Krysia ma rację - rzekłem pamiętając o przestrogach ich ojca. Znajdowaliśmy się przy małym rondzie na ulicy Giordana Palliage przy parkingu naprzeciwko zatoczki Valdibora; to z tego miejsca po raz pierwszy ujrzałem sterczącą nad czerwonymi dachami starych domów wieżę kościoła Świętej Eufemii. - Cmentarz odwiedzimy kiedy indziej, bo leży na peryferiach Rovinja - dodałem i rozejrzałem się na boki. - Porozmawiam z waszym tatą. Może nawet jutro pojedziemy do Puli. Po półgodzinie zawróciliśmy w stronę hotelu. Szliśmy uliczką łączącą dwa place i, kiedy zbliżyliśmy się do zaludnionego placu Marszałka Tito, wyszliśmy wprost na czerwoną fasadę pałacu Califfi, w którym mieści się Muzeum Miejskie. Tam ujrzałem wychodzącą z muzeum młodą dziewczynę - blondynkę o krótkich jasnych włosach, ubraną w dżinsowe szorty i koszulkę polo. Już widziałem tę dziewczynę o niemal idealnie żółtych włosach. Nie mogło być mowy o pomyłce tym bardziej, że dziewczyna przeszła obok nas i mogłem dostrzec na jej prawym policzku uroczy pieprzyk. Oczywiście! Zdjęcia Pawła. Te zrobione na wiedeńskim cmentarzu. Toż to była Kinga Pollock we własnej osobie! Dziewczyna szła szybko, zbyt nerwowo jak na turystkę i kierowała się w stronę przystani. Nie wyjaśniwszy dzieciakom o co chodzi, kazałem im iść za mną. Na przystani Kinga Pollock stanęła na samym końcu molo, a kiedy od strony wyspy ujrzałem płynącą wodną taksówkę zrozumiałem, że zamierzała dostać się na Svetą Katarinę. - Panie Samochodzik! - zawołała Krysia wskazując palcem na zbliżającą się łódź. - Taksówka wodna! Tym spontanicznym zawołaniem Krysi zwróciliśmy na siebie uwagę Kingi Pollock. Natychmiast się odwróciła w naszą stronę. Wbiła we mnie wzrok i przez chwilę uważnie mi się przyglądała, aż wreszcie zdecydowała się do nas podejść. - Kinga Pollock - wyciągnęła do mnie rękę i patrzyła badawczo. - Pan Samochodzik, jeśli dobrze usłyszałam? Paweł mi trochę o panu opowiadał. Wcale nie jest pan taki stary. Co za spotkanie! - Tomasz - bąknąłem speszony. - A gdzie jest Paweł? - Niestety, nie wiem. Byliśmy umówieni na śniadanie, ale się nie zjawił. Dziwne, bo w recepcji twierdzą, że nie wychodził z hotelu. - Może wpadł na jakiś trop? - zagaił Marek. Panna Pollock dopiero teraz jakby dojrzała Marka i Krysię. - To moi nowo poznani przyjaciele - przedstawiłem dzieciaków i zaraz przeszedłem do sprawy. - Wygląda na to, że Paweł coś zwęszył. W pokoju go nie ma, jednak intuicja podpowiada mi, że coś się wydarzyło. Bo czemuż Paweł nie odzywa się i ma wyłączony telefon? Na to pytanie nie zdołaliśmy odpowiedzieć. A taksówka wodna dryfowała już w kierunku przystani i część oczekujących turystów zaczęła pchać się w jej kierunku. - Chciałam zobaczyć wyspę - wyjaśniła rzeczowo Kinga. - A wcześniej byłam w Muzeum Miejskim. Nie ma tam jednak wiele do oglądania. Przede wszystkim regionalne eksponaty, związane z historią Rovinja oraz Istrii... - To bezcenne skarby tej ziemi. - No tak, może niezbyt uważnie oglądałam - wyjaśniła i spojrzała na łódź. - Może popłyniemy razem na wyspę? - Chętnie, ale nie wiem, czy ojciec tej pary byłby z tego zadowolony - odezwałem się położywszy rękę na ramieniu Krysi. - Ale jak chcesz, Kingo, popłynąć, to proszę nie przejmuj się nami. Najpierw muszę zdobyć pozwolenie rodziców Krysi i Marka. - Wie pan co, panie Tomaszu? - odezwał się Marek. - Niech pan jedzie z panną Kingą na wyspę, a my pójdziemy na plażę do rodziców. Trochę ponurkujemy. Tata kupił nam zestaw do nurkowania, więc może wybierzemy się na jakąś wysepkę. Może odkryjemy legendarną wysepkę zwaną Cissą, która zniknęła tutaj w VIII wieku po trzęsieniu ziemi? To tutejsza legenda w stylu Atlantydy. - Życzę powodzenia - uśmiechnąłem się. - Ale zdaje się, że wyspa Cissa, o ile w ogóle istniała, znajdowała się za wysepką z latarnią morską Svety Ivan na pućini. To ta leżąca w południowej części archipelagu. - No tak, ale my nie możemy wypływać tak daleko - rzekła smutno Krysia. - W takim razie, może znajdziemy coś innego. - A zatem spotkamy się później. Dzieciaki pobiegły na plażę, usytuowaną gdzieś za wzniesieniem na przybrzeżnych wybetonowanych tarasach, aby szukać śladów po legendarnej Cissie albo wraku jachtu Milewskiego, a my z Kingą Pollock popłynęliśmy na wyspę Sveta Katarina. Nie była to długa podróż. Po trzech minutach łódź, mogąca przewieźć 20-30 pasażerów, zacumowała przy niewielkim betonowym pomoście wychodzącym na panoramę Rovinja. Wysiedliśmy wraz z kilkunastoma innymi pasażerami, aby zrobić miejsce dla grupy opuszczającej wyspę, i szerokimi betonowymi schodami pnącymi się do góry poszliśmy na szczyt wyspy. Dawny, trójkondygnacyjny pałac odnowiono i włączono w kompleks hotelowy. Nie była to jakaś imponującej wielkości budowla, ale ładnie zagospodarowany, kameralny dziedziniec z palmami i cyprysami idealnie kontrastował z soczystą zielenią trawniczków i kremową fasadą pałacu. Zasadnicza jego elewacja łączyła się z dobudowanym północnym skrzydłem mieszczącym pokoje hotelowe, a od południa z luksusową restauracją, za którą znajdował się ogromny taras z basenem i zapleczem rekreacyjnym. To wszystko tonęło w zieleni i wodach Adriatyku. Po żwirowej nawierzchni dziedzińca weszliśmy do pałacu przez portyk arkadowy. Przestronny hol utrzymany w jasnej tonacji składał się z dwóch części oddzielonych imponującymi łukami i mieścił recepcję. Tutaj można było odpocząć od słońca na stylowych fotelach, w ciszy i w eleganckim wnętrzu zaprojektowanym niezwykle skromnie. Duże wrażenie robiła oryginalna, bogato zdobiona, kolorowa posadzka mozaikowa w rodzaju terrazzo. Stąpanie po tej wypolerowanej i lśniącej posadzce miało w sobie coś z aktu barbarzyństwa. Po prostu czułem, jakbym deptał cenny eksponat. - Hrabia Korwin-Milewski miał gest - zauważyłem. - I gust - dodała Kinga. W recepcji poinformowano nas, że hotel nie dysponuje wolnymi miejscami. - A może przyjechał już mój kolega z Polski - zacząłem blefować. - Nazywa się Jerzy Batura. Wydawało mi się, że Kinga Pollock wstrzymała z wrażenia oddech, a kiedy spojrzałem na nią, jej twarz wyrażała ogromne zdziwienie. Puściłem do niej oko. - Przykro mi, proszę pana - poinformowała mnie recepcjonistka w granatowym uniformie uszytym na modłę princeski. - Nie ma rezerwacji na nazwisko Batura. - Widocznie kolega wybrał inny hotel. Recepcjonistka uśmiechnęła się bez słowa. - A Herr Jurgen Wunderalp? - Też przyjaciel? - Powiedzmy, że znajomy. - Nie ma takiej rezerwacji, proszę pana. Podziękowałem, a następnie wyszliśmy na nasłoneczniony dziedziniec. - Kim jest ten Batura? - zapytała Kinga Pollock, gdy dotarliśmy do fontanny usytuowanej naprzeciwko głównego wejścia do pałacu-hotelu. - O kim pan mówił? - To nasz przeciwnik - wyjaśniłem. - Złodziej dzieł sztuki. Przemytnik. Nie chcę cię straszyć, ale ten człowiek obserwował ciebie i Pawła na wiedeńskim cmentarzu. A teraz pewnie znajduje się gdzieś tutaj w Rovinju. Jeśli Paweł został porwany, to pewnie przez Baturę. Nie mogę zrozumieć, jakim cudem ten zwęszył ruch wokół skarbu? Nasz wyjazd do Stanów Zjednoczonych, a teraz do Europy, nie był w Polsce nagłaśniany, jeśli nie liczyć krótkiej wzmianki w warszawskiej prasie na temat odzyskania części zaginionej kolekcji Korwin-Milewskiego. Ale być może Batura dowiedział się o całej sprawie od kogoś mieszkającego w Nowym Jorku. Tamtejsza prasa pisała trochę o powodzeniu naszej misji. Ale nie było tam nic o ewentualnym skarbie. Kiedy opuszczałem Nowy Jork, nikt z nas nie znał jeszcze przesłania tajemniczych znaków na replice “Stańczyka”. Dopiero na statku odkryliśmy z Pamelą Norman, co te znaki oznaczają. Ale i one nie mówią wprost o skarbie. Kinga Pollock nic nie mówiła. Szliśmy w milczeniu betonową i zacienioną alejką otoczoną rzędami żywopłotu. - Skąd pan wie, że ten Batura śledził nas w Wiedniu? - przerwała błogą ciszę. - Paweł zrobił przed cmentarzem kilka zdjęć. Na jednym z nich widać siedzącego w BMW Baturę. Skierowaliśmy się na wschodni kraniec wyspy, tam, gdzie stał monaster. Teraz tę dawną i najstarszą budowlę na wyspie przeznaczono na mieszkania dla hotelowej służby. Monaster był nieco zaniedbanym budynkiem z wewnętrznym, czworobocznym dziedzińcem. Panowała tam cisza, nie zmącona turystycznym natręctwem i jazgotem. To było wspaniałe uczucie móc uczestniczyć w przygodzie mającej swe korzenie w dalekiej przeszłości. I kto by pomyślał, że uganiając się po Ameryce śladem cząstki kolekcji Milewskiego, ostatecznie wylądujemy na tej wysepce? Weszliśmy do pustego holu monasteru. Stało tam jakieś zniszczone biurko i fotel. Przeszliśmy do skąpanego w słońcu dziedzińca, a w zasadzie atrium, z którego można było dostać się pnącymi się do góry schodami na wewnętrzne balkony. Wszędzie panowała cisza, ale ręczniki, suszące się na balustradzie jednego z balkonów, świadczyły, że ktoś tutaj mieszkał. - O, niech pan spojrzy! - zmąciła ciszę Kinga. Podbiegła na przeciwległy róg dziedzińca, chowający się za schodami. Stała tam betonowa studzienka z czarnym, metalowym ornamentem umieszczonym nad otworem, układającym się w fantazyjnie wygiętą literę “M”. - “M” jak Milewski - szepnęła dziewczyna. - Widocznie to oryginalna studzienka - ucieszyłem się. Dostępu do niej strzegła metalowa pokrywa, ale po jej odsunięciu zamiast lustra wody ujrzeliśmy piach. Studzienka była nieczynna i zasypano ją piachem. Wyszliśmy z monasteru i obeszliśmy go od północy, pokonując niewielki spadek terenu zarośniętego wysokimi do kolan chwastami. Rosły tutaj także wysokie drzewa rzucające cienie na budynek. Doszliśmy do alejki chronionej żywopłotem, za którym strome zbocze prowadziło na skalisty brzeg. Z tego miejsca roztaczał się wspaniały - jednak częściowo ograniczony przez rosnące cyprysy i wysokie krzewy - widok na Rovinj. Bliskość kościoła Świętej Eufemii z jego dominującą nad licznymi domami wieżą była zaiste zdumiewająca. U podnóża wzniesienia bujały się łodzie, motorówki i stateczki, a tłumy turystów zalegały promenadę. - Pięknie tutaj - westchnąłem. Ruszyliśmy alejką wokół wyspy. Należy nadmienić, że cała wyspa Sveta Katarina była przecięta szlakami alejek. Jedne prowadziły wzdłuż linii brzegowej wysepki, którą można było obejść dookoła w trzy kwadranse. Pozostałą część wyspy przecinała skomplikowana sieć wewnętrznych, mniejszych alejek połączonych z alejkami nadbrzeżnymi. Z tego turystycznego błogostanu wyrwała mnie obecność dziwnego osobnika, którego zwalista nieco postać wyłoniła się zza narożnika monasteru. Mężczyzna był brunetem o szerokich szczękach i nosił dżinsowe spodnie oraz, o dziwo, krótką kurteczkę. Ostrożnie, chowając się za sosnami, zszedł po zachwaszczonym terenie łączącym monaster z alejką nadbrzeżną. - Proszę się nie odwracać - szepnąłem do Kingi. - Ktoś nas śledzi. Kinga znieruchomiała na chwilę, ale szybko się opanowała. Na północno-wschodnim cyplu wyspy minęliśmy położoną w dole starą, opuszczoną przystań i idąc wciąż alejką doszliśmy do południowych stoków wyspy, na których ogrodnik pielęgnował winogrona. Popatrzyliśmy niby od niechcenia na Adriatyk, ale nie omieszkałem obejrzeć się dyskretnie za siebie. Osobnik w dżinsowych spodniach i kurteczce szedł za nami, udając turystę, ale nie wyglądał na takiego. Przede wszystkim wizerunek turysty psuła dżinsowa kurteczka! Nad Adriatykiem panował upał nie do zniesienia, a ten facet nie raczył nawet zdjąć ciepłego wdzianka. Może ukrywał pod kurteczką pistolet albo inny przedmiot zdolny obezwładnić człowieka? Były to tylko domysły, ale mężczyzna zachowywał się dziwnie: wcale nie przystawał, aby podziwiać szatę roślinną wyspy czy mieniące się złotymi refleksami turkusowe wody Adriatyku z pływającymi po nim jachtami i pobliskimi wyspami archipelagu. Ten człowiek po prostu szedł za nami i tylko czasem zerkał na boki, pilnując się, aby nie patrzeć na nas zbyt natrętnie. Poszliśmy dalej. Mniej więcej w połowie wyspy, na jej południowej stronie pokazał się mur tarasu, na którego szczycie znajdował się basen z tarasem do opalania, a śmiechy i radosne nawoływania świadczyły, że to miejsce cieszyło się największym powodzeniem na wyspie. Skręciliśmy za mur w prawo i szybkim krokiem dotarliśmy do dziedzińca pałacu, omijając po drodze restaurację. - Wracamy - pociągnąłem dziewczynę delikatnie za łokieć. - Zobaczymy, czy śledzący nas osobnik popłynie za nami do miasta. - Nigdzie nie płynę. Podoba mi się tutaj. Wyspa jest cudowna. Chcę zwiedzić jej drugą część. - Jak chcesz. Ale ja myślę, że szukasz skarbu. - A pan nie? - Wracam - odpowiedziałem wymijająco. - Muszę zwabić tego osobnika na ląd i ustalić, dla kogo pracuje. Dziewczyna wydawała się być w rozterce, ale wreszcie ustąpiła. Taksówka wodna przybiła do brzegu wyspy po kilku minutach (a kursowała co godzinę), więc wskoczyliśmy do niej i stamtąd obserwowaliśmy betonowe schody kończące się na szczycie wyspy. Ale osobnik ubrany w dżinsowy komplet nie pojawiał się tam. - Jest pan przewrażliwiony - oświadczyła niezadowolona Kinga. - Obawiam się, że nie - rzekłem. - Ten, który nas śledził, boi się najwidoczniej bliskiego kontaktu. Póki łazi za nami na otwartej przestrzeni, jest bezpieczny. Ale na łodzi moglibyśmy podejść do niego i zasypać kłopotliwymi pytaniami. Moim zdaniem, osobnik ten przypłynie za nami po godzinie i będzie się starał wyśledzić nas w mieście. Niewykluczone, że już wcześniej w Rovinju nas śledził, ale nie zauważyliśmy go wśród tłumu turystów. - Kto to może być? - Podejrzewam, że to człowiek Batury. Po kilku minutach nasze stopy dotknęły lądu i spacerkiem ruszyliśmy na plac Marszałka Tito. I kiedy zamierzaliśmy wstąpić do kawiarni, aby ugasić pragnienie, wysokie i przenikliwe wycie syreny alarmowej dochodzące z głębi placu zwróciło uwagę wszystkich licznie zgromadzonych w pobliżu turystów. To było niesamowite wrażenie, kiedy na jedną, może dwie sekundy wszelki ruch i gwar na rynku miasteczka dosłownie zamarły. Przez chwilę czułem się jak w słynnej bajce o śpiącej królewnie, ale zaraz miasteczko odżyło i zaczęło oddychać pełną piersią. Tylko wycie syreny wciąż nie ustawało. Czyżby włamano się do sklepu jubilerskiego na końcu placu? Nie zatrzymywałem Kingi, która niewzruszona alarmem ruszyła do kawiarni. Gdy mijałem fasadę muzeum zauważyłem, że zamykano z hukiem drzwi wejściowe. Nagle syrena alarmowa przestała ujadać, ale zaraz do mych uszu dobiegło raczkujące i dalekie wycie policyjnej syreny od wschodniej, lądowej części miasta. Przeszedłem koło muzeum wypatrując złodziei i odruchowo zerknąłem w lewo, na tonącą w głębokim cieniu brukowaną uliczkę zaczynającą się za rogiem budynku. Nie była długa. Biegła pomiędzy obdrapaną ścianą dwupiętrowej kamieniczki a ścianą muzeum. Była wąska, a u jej wylotu ujrzałem dźwigającego czarne, drewniane krzesło bruneta. Mężczyzna miał na oko czterdzieści lat, był chudy i poruszał się niezgrabnie. Gdy tylko mnie dostrzegł, natychmiast przyspieszył. I wtedy zrozumiałem, że nie był to napad na jubilera, a włamano się do Muzeum Miejskiego. Nie zastanawiając się dłużej ruszyłem szybko za złodziejem, słysząc za sobą coraz wyraźniejsze wycie policyjnej syreny. Minąłem budynek muzeum, a właściwie mury opasujące niewielki wewnętrzny dziedziniec, i wtedy coś kanciastego wyrżnęło mnie w twarz i jak ścięty upadłem na chłodny - pamiętający czasy rzymskiego cesarstwa - bruk. ROZDZIAŁ SIÓDMY W MUZEUM MIEJSKIM W ROVINJU • MŁODY, WYSPORTOWANY BLONDYN • KTO UKRADŁ KRZESŁO Z ORNAMENTEM RYCERZA? • INTRUZ W POKOJU • PRAKTYCZNY UMYSŁ INŻYNIERA SZYMCZAKA • SZUKAMY GROBU MILEWSKIEGO • KILKA SŁÓW O CHORWACJI • ODWIEDZAM VRSAR • CZEKAM NA ANGLIKÓW • HAMULCE NIE DZIAŁAJĄ! • KARAMBOL • POZNAJĘ INSPEKTORA CLARE’A Stałem w chłodnym holu Muzeum Miejskim w Rovinju w towarzystwie kustosza, kasjerki i dwóch policjantów. W głowie mi huczało i wciąż przykładałem do nosa chusteczkę. - To mówi pan, że nie widział drugiego złodzieja? - zapytał mnie jeden z miejscowych policjantów, sierżant Maruśevac. - Zaskoczył mnie zupełnie - wyjaśniałem. - Upadłem do tyłu i uderzyłem głową o ścianę. Zresztą zaraz pobiegł za swoim kompanem. A jest dobrym biegaczem. Niestety, tylko przez sekundę widziałem jego plecy, bo zaraz skręcił w boczną uliczkę. Wydaje mi się, że to wysportowany blondyn... - Obawiam się, że pełno tutaj takich typów - zaśmiał się drugi, młodszy stopniem policjant, ale zaraz spoważniał. Po wyjaśnieniu całego zajścia przedstawiłem też okoliczności, dla których odwiedziłem Rovinj. Powiedziałem o zniknięciu Pawła. Ale na słowo “skarb” policjanci jakby stracili zainteresowanie moją osobą. - Szukamy przygód? - żartowali. - W Stanach Zjednoczonych odnalazłem kilka obrazów należących do hrabiego Milewskiego, a trop “oksfordzki” prowadzi właśnie na wyspę Sveta Katarina. To wystarczało, aby policjanci zajęli się kasjerką. - Widziałam go - mówiła podekscytowanym głosem. - Jednego z nich. Taki wysoki blondyn, młody i postawny, w okularach przeciwsłonecznych. Z opisu podobny do tego, który pana tak załatwił - tu spojrzała na mnie. - Był tutaj poprzedniego dnia. A dzisiaj zjawił się zaraz po tym, jak do muzeum przyszła grupa włoskich turystów. Włosi wyszli po godzinie, a blondyn wciąż “zwiedzał”. A wcześniej, jak kupował bilety, to mówił po niemiecku. Ale ja znam słabo ten język, kilka słów zaledwie, więc nie wiem, czy był Niemcem. Na mój gust nie był. Kupił bilet i bez słowa poszedł na piętro. Kto to wiedział, że chce ukraść krzesło? - A potem zawyła syrena alarmowa - dokończył za nią kustosz muzeum, Bogdan Radić. - Jeden z pracowników zauważył brak krzesła. I dlatego ten blondyn uciekł razem z krzesłem przez okno. Takiej kradzieży jeszcze u nas nie było - westchnął ciężko kustosz. - Kiedyś jakiś dziwak próbował pozbawić okładki starą książkę z biblioteki “Stancoviciana” na drugim piętrze, która gromadzi zbiory z XVIII wieku. Mamy jeszcze w muzeum galerię starych obrazów począwszy od odrodzenia i galerię nowoczesną; jest też trochę archeologicznych eksponatów prehistorycznych i starożytnych, między innymi szczycimy się kilkoma przedmiotami etruskimi odkopanymi na Istrii. Dlaczego ich złodziej nie ukradł? - No właśnie. Co to za krzesło, które wyniósł? - zapytał znużony przydługim wyjaśnieniem kustosza sierżant. - Pochodziło z pałacu hrabiego Milewskiego. Należało do eksponatów związanych z historią i życiem dawnego Rovinja. Ale informacja o krześle pochodzącym z pałacu Milewskiego poruszyła mnie do żywego. - Ma pan zdjęcie tego eksponatu? - zwróciłem się do kustosza. - Pytam, gdyż sprawą zaginionych obrazów z kolekcji Milewskiego zajmowałem się na życzenie Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce. Wydaje mi się to podejrzane, że ktoś ukradł właśnie przedmiot należący do hrabiego, kiedy mógł ukraść inne, cenniejsze przedmioty. To może mieć związek ze skarbem ukrytym na wyspie. - Nie lubimy detektywów - sierżant Maruśevac posłał mi kwaśny uśmiech. - A pan jesteś detektywem, prawda? - Niektórzy nazywają mnie tak dla hecy - odparłem. - Ale to dlatego, że rozwiązałem kilka trudnych zagadek historycznych i znalazłem kilka skarbów. Teraz też mogę się przydać. - Nie trzeba, ale jak nie będzie pan zadawał za dużo pytań, może pan zostać. Po chwili ruszyliśmy w stronę schodów pnących się w górę za kasą biletową. Na pierwszym piętrze, w kilku salkach z drewnianą podłogą i o seledynowych ścianach, znajdowała się ekspozycja starych obrazów; stały tam zabytkowe meble - stoliki, krzesła, komody i fotele pochodzące z różnych domów i pałaców. - Tutaj stało krzesło pochodzące z pałacu na wyspie Sveta Katarina - wyjaśnił kustosz wskazując palcem na puste miejsce w rzędzie kilku innych krzeseł z wysokim oparciem. Policjanci wzruszyli ramionami, jakby nie wiedzieli, czy faktu kradzieży krzesła nie należałoby zakwalifikować bardziej jako dziwactwa niż przestępstwa. - Żaden cenny obraz nie zginął? - zagaił młodszy stopniem policjant, gdy szliśmy schodami na drugie piętro. - Tylko krzesło. Przeszliśmy długim korytarzem na tyły dawnego pałacu, gdzie mieściło się muzeum. Panował tam bałagan charakterystyczny dla prac remontowych - podłogi były wyłożone starymi gazetami, szafy przesunięte na środek pomieszczeń, pachniało wilgocią, starym drewnem, ale i świeżym tynkiem, farbami oraz przede wszystkim starymi książkami. Pierwsze moje wrażenie było takie, że w tych warunkach łatwo było wynieść z muzeum nie tylko krzesło, ale i większość eksponatów. - Mamy właśnie remont tej części budynku oraz prawie całego drugiego piętra - wyjaśnił kustosz. - Nie zdążyliśmy przebudować biblioteki przed początkiem sezonu wakacyjnego i prowadzimy prace remontowe aż do końca sierpnia. Niemniej jednak system alarmowy działa. To znaczy tylko część najbardziej cennych obrazów ma zainstalowane czujniki alarmowe. Niektóre okna oczywiście także, ale podczas prac remontowych wyłącza się część systemu. Stanęliśmy w pomieszczeniu, którego otwarte okno wychodziło na ciasną przestrzeń ograniczoną prostopadłymi i szarymi ścianami muzeum. To był ów wewnętrzny dziedziniec, a właściwie zaułek łączący się z brukowaną uliczką, na której zostałem zaatakowany przez jednego ze sprawców włamania. Pod oknem znajdowała się sterta gruzu i jakieś stare, powyginane szafy biurowe. Nic łatwiejszego jak przekazać wspólnikowi przez okno krzesło i zeskoczyć. To było dziecinnie proste, choć wymagało pewnego wytrenowania. Złodzieje zorientowali się, że trwa właśnie remont i łatwo można się schować w muzeum za jakąś szafę czy wnękę albo znaleźć kryjówkę w innym pokoju. Sale z eksponatami świeciły pustkami, więc nic łatwiejszego jak wynieść krzesło z sali, schować się w sąsiedniej, gdyby ktoś nagle się zjawił, a potem przejść korytarzem do pomieszczeń, w których trwał remont. Wystarczyło tylko kupić bilet za dziesięć kun. Kustosz jakby wyczuł, o czym myślę. - Winę za kradzież biorę na siebie - oświadczył. - Mogliśmy lepiej zabezpieczyć muzeum na czas remontu. Ale zapraszam do mojego gabinetu. W ciasnym i niskim gabinecie na drugim piętrze, pośród niezliczonej ilości książek i różnych pudełek zalegających pokój z oknem wychodzącym na plac Marszałka Tito, kustosz Radić pokazał nam dokumentację zabytkowego krzesła pochodzącego z pałacu Milewskiego. - Krzesło jak krzesło - skomentował znudzonym tonem jeden z policjantów. Ja jednak byłem innego zdania. Czarne, drewniane krzesło miało wyślizgane siedzisko. Trzy szerokie poprzeczki stanowiące oparcie posiadały niezbyt wyszukany ornament, ale na górnej poprzeczce, na samym jej środku zauważyłem istotny szczegół, a mianowicie małą płaskorzeźbę rycerza trzymającego oburącz nad głową miecz. - Ten rycerz stanowi element herbu Milan hrabiego Korwin-Milewskiego - rzekłem oglądając zdjęcia. - Zgadza się - poparł mnie kustosz. - Panowie są z pewnością ciekawi, jak to krzesło znalazło się w naszych zbiorach? Otóż, wyspa wraz z pałacem po śmierci jej właściciela w 1926 roku przechodziła w różne ręce. Najpierw właścicielem był Stanisław Lipkowski, siostrzeniec hrabiego. Z powodu długów i zaległych opłat 12 września 1928 roku Sąd Terytorialny w Puli postawił wniosek o wywłaszczenie siostrzeńca Milewskiego. Po wielu skargach i odwołaniach w 1934 roku wyspa drogą licytacji dostała się w ręce Centralnego Komitetu Inwalidów Wojennych z siedzibą w Rzymie. W 1940 roku przekazano ją spółce akcyjnej “Adriatico”. Od 1942 roku na wyspie trwała budowa szkoły wojskowej, której nie ukończono. Zaraz po kapitulacji Włoch w 1943 roku część umeblowania, naczynia oraz inne przedmioty rozdano mieszkańcom Rovinja, aby nie dostały się w ręce Niemców. W tym czasie na wyspie trzymano też historyczne archiwa Triestu, które zwrócono we wrześniu 1943 roku, gdyż już w październiku niemiecka komendantura Rovinja zajęła wyspę. Po zakończeniu wojny wyspa stała się oczywiście własnością państwową. Później, w latach 1950-1953 urządzano tu kolonie dla dzieci, potem powstał hotel “Sveta Katarina”. A teraz... - To wiemy - krótko uciął sierżant Maruśevac. - Ale jak wyjaśnić kradzież krzesła? Po co ono złodziejowi? Dla mnie nie ulegało wątpliwości, że kradzież krzesła z płaskorzeźbą rycerza z herbu Milan musiała być powiązana ze skarbem Milewskiego. Pytanie brzmiało: jak? Dokładnie to samo pytanie zadała mi Kinga Pollock, gdy po godzinie opuściłem muzeum i poszedłem na pasaż ciągnący się wzdłuż przystani. Zniecierpliwiona mój ą długą nieobecnością dziewczyna siedziała pod jednym z parasoli w pobliskiej kawiarni, tuż za wieżą z zegarem. Na wieść o kradzieży okazała zdziwienie, ale zaraz zapytała: - Rycerz? A co on ma wspólnego ze skarbem? - Żebym to ja wiedział. - A kim jest złodziej? - uniosła grube brwi ku górze. - Podejrzewam Baturę, ale dużo jest w Rovinju wysportowanych blondynów, a poza tym byłem zamroczony po ciosie, więc mogę się mylić. - Na szczęście dobrze pan wygląda. Niby powinienem się cieszyć, że napastnik mnie oszczędził, nie pogruchotał kości i nie pobił do utraty przytomności, ale paradoksalnie to właśnie mnie zadziwiało - ten dobry stan mojego zdrowia. - Podał im pan nazwisko tego Batury? - Nie. Z powodów, które przedstawiłem. Ale zrobię to może w poniedziałek, kiedy mam zgłosić się na tutejszy posterunek na dalsze przesłuchanie. Może w ten sposób utrudnię Baturze, jeśli to on jest złodziejem, wyjazd z tego kraju. Ale wierz mi, moja panno, że policja niezbyt energicznie zabrała się do śledztwa. Wypiłem szklaneczkę zimnego soku pomarańczowego i zaproponowałem powrót do hotelu. W pokoju zamiast Pawła zastałem bałagan. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś tutaj myszkował. Na szczęście nic nie zginęło, co świadczyło, że nie był to zwykły złodziej. Ledwo zdążyłem przyjechać do Rovinja, a wydarzyło się tutaj tak wiele: zniknął Paweł, ktoś mnie śledził na wyspie Sveta Katarina, później zostałem napadnięty przez złodzieja krzesła, a teraz zastałem ślady włamania w hotelu. To było zbyt wiele jak na jeden dzień. A jeszcze przerażała myśl, że włamywacze i złodzieje hasali sobie w tym uroczym kurorcie jak chcieli. Nie istniały dla nich żadne bariery, a zadanie ułatwiało mrowie ludzi i upalna pogoda, która potrafiła zdusić wszelką czujność. Nawet policja wydawała się być tutaj leniwa i beztroska. Wyszedłem przed hotel, aby popatrzeć ze wzgórza na panoramę Rovinja i wyspę. Chciałem spokojnie przemyśleć całą sprawę w samotności, ale - jak na złość - przy wehikule zastałem Krysię i Marka w towarzystwie czterdziestoletniego mężczyzny ubranego w szorty na szelkach. Miał też ten człowiek mokasyny założone na skarpetki z mało subtelnym wzorkiem. Domyśliłem się, że to ojciec dwojga młodych ludzi. Żadne z nich nie odważyło się dotykać karoserii, ale ich obawy i tak były bezpodstawne, gdyż na dzień wyłączałem “elektryczny alarm”. Ale oni o tym nie wiedzieli. - Ach, to pan przyjechał tym, że się tak wyrażę, pojazdem? - ucieszył się mężczyzna na mój widok, gdy przedstawiłem się. - Jestem inżynier Szymczak, ojciec tych dwojga. Panie, jak pana przepuścili przez granicę? - Przejechałem nim całą Amerykę. - Toż to złom na kółkach. I w dodatku gdzieś musi być zwarcie. - Pana Sowę kopnęło, że hej! - zaśmiał się chłopak z satysfakcją. - Jak pan chcesz, to mogę podłubać przy tym pana wynalazku i naprawić zwarcie, bo tak się składa, że jestem inżynierem elektrykiem. Plaża mnie nudzi. Żona to co innego, może sobie leżeć na słońcu i rozwiązywać krzyżówki. Ale ja przecież nie zabiorę ze sobą na plażę całego warsztatu. - Dziękuję za pomoc - uśmiechnąłem się. - Ale wehikuł jest sprawny. To bardzo drogi pojazd. - Rozumiem, rozumiem - kiwał z pobłażaniem głową. - Bardzo drogi pańskiemu sercu. - Panie Samochodzik - zaczęła mnie błagać Krysia - niech pan się zgodzi, aby nasz tata zreperował wehikuł. Inaczej nie puści nas do Puli. - W tym rzecz - uciął krótko inżynier Szymczak. Nic nie powiedziałem, tylko dotknąłem dłonią karoserii. - Nie ma żadnego zwarcia - oświadczyłem z uśmiechem. - Jak pan chcesz - wykrzywił usta zawiedziony. - Nie jestem mordercą własnych dzieci i nie puszczę ich z panem tym gratem. A do Puli pojadę swoją śkodą. Dzieciaki wykrzyknęły triumfalne “hurra”, a Krysia zaczęła z tej okazji skakać z radości. - Ale jak zmienisz pan zdanie - nie dawał za wygraną inżynier - to wiedz, że chętnie pomajsterkuję przy tym pańskim gracie i naprawię, co trzeba. Z przyjemnością się rozerwę. Nie musi się pan mnie wstydzić. Nie takie graty naprawiałem. Strasznie dzisiaj gorąco, prawda? - Tato! - zajęczała jeszcze Krysia. - Zgódź się na spacer z panem Tomaszem na pobliski cmentarz. - Na cmentarz? - zdziwił się inżynier. - Opalajcie i kąpcie się. Ostatecznie inżynier Szymczak zgodził się na nasz spacer, gdy przyznałem się, że jestem historykiem sztuki. Cmentarz w Rovinju znajdował się za miastem, na skraju liściastego lasu i był otoczony szpalerem wysokich drzew. Po żwirowych, nagrzanych od popołudniowego słońca alejkach chodziło niewielu ludzi. Oprócz jakiejś włoskiej rodziny i nas nie było tutaj nikogo. Na drugim końcu cmentarza, wzdłuż jego muru znajdowały się pomniki i grobowce zamożnych włoskich rodzin zamieszkujących Rovinj i okolice. Tam zaczęliśmy nasze poszukiwania grobu hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego. Po kilku minutach wypatrywania jego nazwiska skapitulowaliśmy, a następnie zaczęliśmy szukanie wzdłuż kolejnego boku cmentarza. Te najważniejsze w miejscowej hierarchii groby stawiano wzdłuż murów cmentarza. Były tam imponujące pomniki, wspólne grobowce całych rodzin, przeważnie włoskich, były tam pochowane całe rody szlacheckie i kupieckie. Tym wszystkim grobowcom towarzyszyła jednak aura pewnej naturalnej pogody, jakby śmierć przynosiła wybawienie, pogodzenie z losem, a nie rozpacz. Obeszliśmy cały cmentarz naokoło, nie znajdując jednak wśród okazałych grobów tego jednego, dla nas najważniejszego - grobu Milewskiego. - Być może przeoczyliśmy go - stwierdziłem. - Nie ma innej rady. Musimy zacząć poszukiwania od nowa. Nieco zniechęcone niepowodzeniem w poszukiwaniach dzieciaki ruszyły za mną leniwie. Drugie obejście grobów wokół murów także nie dało rezultatów. - Same włoskie rodziny - zaczęła marudzić Krysia. - Po Milewskim ani śladu. - Może leży gdzieś w środku, gdzieś wśród zwykłych, szarych obywateli? - sugerował Marek. - Poszukajmy - zaproponowałem. Zaczęliśmy od alejki przecinającej cmentarz na pół, po obu stronach której rosły leniwie strzeliste cyprysy. Ale i tam przeważały groby włoskich rodzin. - Nie zapominajmy, że Milewski miał włoskie obywatelstwo - zauważyłem. - Pewnie pochowano go właśnie wśród Włochów. - Czasami czuję się, jakbym była we Włoszech - zauważyła dziewczyna. - Coś w tym jest. Chorwacja ma bardzo interesującą i burzliwą historię - zacząłem opowiadać. - Już od I wieku przed naszą erą na obszarach dzisiejszej Chorwacji rozpoczęło się panowanie rzymskie i trwało kilka wieków. W V wieku Dalmacja została z kolei podporządkowana Cesarstwu Wschodniorzymskiemu. Dopiero w VI i VII wieku osiedliły się tutaj plemiona Chorwatów przybyłe z Białej lub Wielkiej Chorwacji, które walczyły przeciwko Biznancjum. Ciekawostkę stanowi hipoteza naukowa, że Chorwaci pochodzą z Małopolski. - O rany, to znaczy, że są naszymi krewnymi? - zachichotała Krysia. - Mamy takie same hymny państwowe! - poparł ją brat. - Podobne - poprawiłem go. - “Lijepa naśa domovino”* [* “Piękna nasza ojczyzno” - tytuł chorwackiego hymnu państwowego skomponowanego w 1846 r. przez Josipa Runjanina do pieśni “Hrvatska domovina” (1835) Antuna Mihanovicia.] przypomina nasz “Mazurek Dąbrowkiego” i kto wie, czy to jest tylko przypadek. Ale cofnijmy się do roku 800. Wtedy za sprawą władcy Chorwacji Dalmatyńskiej Viseslava Chorwacja przyjęła chrześcijaństwo i walczyła przeciwko Frankom. Oczywiście przyjęcie wiary katolickiej zacieśniło automatycznie związki Chorwacji z papiestwem i uzależniło ją od niego. Potem o jej opanowanie walczyli Węgrzy. Po zwycięstwie Jana Sobieskiego pod Wiedniem w 1683 roku rozpoczął się okres odzyskiwania ziem opanowanych przez Turków. W tym okresie o wpływy w tym kraju walczyły Wenecja i Austria. Wreszcie w XVIII wieku Chorwaci zaczęli walkę o swoją niepodległość w ramach ruchu nazwanego iliryzmem, to jest zjednoczenia narodów południowosłowiańskich na Półwyspie Bałkańskim. W XIX trwały wciąż próby zerwania wszelkich związków z Węgrami. Dopiero w XX wieku doszło do utworzenia koalicji chorwacko-serbskiej, zwalczanej przez Austrię i Węgry. Dzisiaj Chorwacja to pięciomilionowa republika, w której prawie 80% ludności stanowią katolicy. Jeśli zaś idzie o Rovinj i półwysep Istria, to przez wieki były one pod panowaniem Rzymu, Wenecji, Austro-Węgier, a po pierwszej wojnie światowej Włoch. To Włosi osiedlali się tutaj w czasach średniowiecza i świetności Wenecji. Słowianie osiedlili się tutaj późno, bo dopiero w XIII wieku. W czasach monarchii habsburskiej Włosi stanowili tu grupę zamożniejszą i uprzywilejowaną, co doprowadzało do konfliktów. W lalach faszyzmu romanizowano wszystko, aż zmuszono Chorwatów do opuszczenia półwyspu, na którym osiedlali się Włosi. W 1945 roku przyłączono wreszcie Istrię do Jugosławii i sytuacja uległa zmianie, gdyż to Włosi teraz stali się mniejszością narodową. Ich potomkowie mieszkają jeszcze do dziś przede wszystkim w Umagu, Poreću, Novigradzie, w okolicach Puli i w Rovinju. Dzisiaj jest ich na Istrii kilkanaście tysięcy. Posiadają własne szkoły, a i nazwy ulic są dwujęzyczne. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale w Rovinju mowę włoską słychać niezwykle często, gdyż Włosi stanowią dzisiaj jedną trzecią ludności Rovinja. Grób Korwin-Milewskiego pierwszy znalazł Marek. Znajdował się on na rogu środkowych alejek cmentarza w cieniu strzelistych cyprysów. Nie był to okazały grób. I nie był to nawet pomnik, a raczej niska, zniszczona płyta nagrobna z ledwo widocznym napisem “Ignacio Carlo Conte Di Korwin Milewski”, z wyrytą datą śmierci oraz dobrze zachowaną płaskorzeźbą przedstawiającą herb Milan. W porównaniu z innymi nagrobkami w tym rzędzie grób Milewskiego prezentował się nader skromnie - samotny, opuszczony i zapomniany. Nie wiedzieć czemu nagle ogarnął mnie smutek. - Ostatnie lata Milewskiego - wtrąciłem w tonie zadumy - to okres biedy hrabiego. Oszukany przez krewnego, bez środków do życia, samotny w wielkim pałacu, z dala od zgiełku wielkich miast i skandali, nie miał nikogo bliskiego, kto mógłby postawić mu bardziej okazały pomnik. Niejeden złośliwiec zauważy z sarkazmem, że spotkał go po śmierci zasłużony los, fundując nieodpowiedni jak na hrabiego i kawalera maltańskiego grobowiec. Z satysfakcją odnotowałem zmianę na obliczach Krysi i Marka, co świadczyło o ich dużej wrażliwości. Patrzyli na grób Milewskiego jak zahipnotyzowani, jakby na ich oczach urzeczywistniała się historia, jakaś legenda. Ot, jeszcze przed chwilą rozmawialiśmy o hrabim, wyciągnęliśmy na światło dzienne dane z książek i archiwów, a tutaj byliśmy sam na sam z jego cząstką, pośmiertną wizytówką, duchem unoszącym się leniwie pośród cmentarnych alejek. Na mnie ten skromny nagrobek zrobił większe wrażenie niż efektowny pałac na pięknej wyspie. Było w tym niemym kontakcie z duchem hrabiego coś niezwykłego, metafizycznego i niezrozumiałego. Niby zwykły grób, jeden z wielu na tym cichym i ciepłym cmentarzu, ale posiadał dziwną moc, jaką mają tylko skromne i zapomniane groby. Nagle moją uwagę przykuł pewien drobny szczegół świadczący, że ktoś niedawno odwiedził ten grób. Na kamiennym stopniu nagrobka znajdowała się bowiem mała i spopielała kupka tytoniu, której nie zdążył zmieść wiatr. Pogoda była zresztą bezwietrzna, ale wyglądało na to, że ktoś był tutaj niedawno. Zwróciłem uwagę młodzieży na ten szczegół. - Facet z fajką? - zdziwili się. - Stał tutaj - mówiłem - i palił fajkę. A kiedy skończył palić, odruchowo wystukał tytoń o stopień płyty nagrobkowej. - To znaczy, że szukamy człowieka palącego fajkę? - To może nic nie znaczyć - rzekłem. - Każdy mógł tutaj stać. - Nie wierzę w przypadek - twardo powiedziała Krysia. - Prawdę powiedziawszy ja też. Stojąc tak nad grobem Milewskiego, opowiedziałem im wreszcie, co wydarzyło się na wyspie, o kradzieży krzesła w muzeum i śladach intruza w moim pokoju hotelowym. Nie wspomniałem jedynie o skarbie na wyspie z uwagi na obawę wywołania sensacji w Rovinju. Krysia i Marek wyglądali na takich, którzy dotrzymują słowa i potrafią trzymać język za zębami, ale przecież ich rodzice mogliby pociągnąć ich za język, a wtedy... Opisałem im dokładnie Pawła. - Spróbujcie wypatrzyć mojego współpracownika w mieście - poprosiłem na koniec naszego spaceru. - Zaczynam się poważnie bać o jego los. Nadejdzie dzień, w którym powiem wam, po co tutaj przyjechałem. Pod wieczór wyszedłem z hotelu prosto na górny parking pod murowany parkan kościelnej posesji. Postanowiłem pojechać do pobliskiego Vrsaru, aby sprawdzić, czy w ośrodku wczasowym “Belvedere” byli zakwaterowani Pamela Norman i Roland Clare. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i już po chwili potężny silnik przyjemnie zawarczał. Co by powiedział inżynier Szymczak, gdyby tylko mógł usłyszeć tę przyjemną dla ucha silnikową symfonię graną przez orkiestrę złożoną z szesnastu spalinowych “muzyków”, bo tyleż cylindrów posiadał silnik bentleya ukryty pod paskudną maską wehikułu? Jechałem wolno (w zasadzie przypominało to wspinaczkę górską), okrążając od wschodu Zalew Limski wąskimi serpentynami opadającymi stromo w dół, to znowu pnącymi się do góry i ginącymi za skalnymi zboczami. Mijałem liczne autokary, samochody osobowe, a także wszechobecnych rowerzystów. Należało zachować ostrożność, gdyż chwila nieuwagi wystarczała, aby stoczyć się w dół do pogrążonych w głębokim cieniu zalesionych wzgórz wód Zalewu Limskiego. Dlatego jazda do Vrsaru była uciążliwa i trwała godzinę, ale trzeba przyznać, że widoki z tej trasy były przepiękne. We Vrsarze byłem po ósmej. Wehikuł zaparkowałem na dużym i mocno nagrzanym betonowym parkingu przed wjazdem na przystań. Vrsar liczy ponad dwa tysiące mieszkańców, a miasteczko zostało założone przez Rzymian na wzgórzu wznoszącym się za północnym nabrzeżem przystani, przy którym teraz funkcjonowały sklepy, bary i restauracje. Na samym szczycie wzgórza, podobnie jak w Rovinju, wznosił się majestatycznie nad zagęszczeniem dachów starych domów kościół Świętego Marcina ze swoją białą wieżą. Zaparkowawszy wehikuł udałem się pieszo na główną promenadę Marszałka Tito położoną nad kameralną i urokliwą przystanią. A potem omijając leniwych turystów, przeważnie Włochów, Austriaków i Chorwatów, dotarłem nad sam brzeg Adriatyku i szedłem spacerkiem wzdłuż plaży. A plaża ta to nic innego jak zabetonowane płyty wapienne odgrodzone od nadbrzeżnych alejek niewysokim murkiem. Widok zaś na Adriatyk i kilka pobliskich wysepek (podobno było ich tutaj osiemnaście) był bajeczny. Minąłem kilka bogatych ośrodków, aż wreszcie natrafiłem na apartamenty “Belvedere” pobudowane rzędami na wzgórzu, z oknami wychodzącymi na pełne morze. Schodkami wciśniętymi pomiędzy najniższą kondygnacją apartamentów wciąż łazili wczasowicze, aby dostać się na wyższy poziom. Niestety, nie miałem szczęścia. Podwójne, drewniane drzwi prowadzące do wewnętrznego patio apartamentu numer 110 były zamknięte. Nawet zewnętrzny taras był pusty, podczas gdy na innych, sąsiednich odpoczywali przy plastykowych stołach zmęczeni całodniowym plażowaniem turyści. Przysiadłem na murku okalającym plażę pod drzewem oliwkowym i czekałem na pojawienie się inspektora Rolanda lub Pameli. Po godzinie bezskutecznego czekania wstałem, aby rozprostować kości i podszedłem nad samo morze. Adriatyk był zdumiewająco czysty, wręcz krystaliczny, a każdy szczegół dna był idealnie widoczny. Sprawdziłem ręką temperaturę wody - była ciepła. Wtedy to odwróciłem się na chwilę plecami do morza i zerknąłem na ciąg apartamentów usytuowanych za alejką. Znieruchomiałem, gdy drzwi oznaczone numerem 110 zamknęły się, a jakaś postać zaczęła się kręcić po wewnętrznym patio. Po chwili ręka nieznajomego odsunęła nieznacznie drewniane żaluzje. Nie mogłem jednak stwierdzić, czy był to inspektor Scotland Yardu, czy pisarka Pamela Norman. Po kilku minutach sprawa się wyjaśniła. Odsunęły się drzwi i na taras wszedł z krzesłem mężczyzna o imieniu Roland. Bladość jego twarzy została nieco przytłumiona oliwkowym zabarwieniem. Był sam. Wrócił jeszcze po kubek gorącej herbaty, usiadł ciężko na krześle i patrzył smutnym wzrokiem na morze. Ale gdzie podziała się Pamela? W zestawieniu z turystami zajmującymi sąsiednie apartamenty, inspektor Roland nie przypominał wcale turysty. Sprawiał nawet wrażenie człowieka zagubionego, przegranego i zrezygnowanego. Zupełnie nie wiedziałem, co robić? Czy miałem do niego podejść i zapytać o stan jego ducha, o Pamelę Norman, o cokolwiek? A może powinienem dalej go obserwować z ukrycia? Na szczęście moje wątpliwości rozwiał sam Anglik. Dopił herbatę, po czym wstał gwałtownie z fotela i zniknął na kilka minut wewnątrz apartamentu. Wrócił ubrany w dżinsy i jasną, lnianą marynarkę. Zamknął drzwi na cztery spusty i schodkami dostał się na wyższy poziom. Dyskretnie poszedłem za nim. Ostrożnie wychyliłem głowę zza rogu apartamentu, tkwiąc jeszcze na schodkach, i ujrzałem go wsiadającego do granatowego chryslera zaparkowanego na wąskiej asfaltowej alejce oddzielającej niższą kondygnację apartamentów od tych położonych wyżej. A potem chrysler ruszył i zaraz zniknął za zakrętem alejki. Ile sił w nogach pobiegłem za nim. Minąłem bramę wjazdową ośrodka z przyległym budynkiem administracyjnym i dalej biegłem leśnymi alejkami na rozległy parking położony w dolince przy stacji benzynowej. Chrysler minął właśnie stację benzynową i zbliżał się już do drogi wyjazdowej z Vrsaru. Zbiegałem z górki prosto na parking i dopiero po chwili znalazłem się przy wehikule. Chryslera już nie widziałem. Nie miałem nic do stracenia. Jeśli tylko Anglik nie spieszył się, miałem szansę dogonić go na krętej i stromej drodze na zboczach Zalewu Limskiego jeszcze przed skrzyżowaniem z magistralą istryjską. Cudzoziemiec mógł kierować się na Buje, położone na północy półwyspu, albo na Pulę - na jej południowym krańcu. Mógł także jechać na wschód, w głąb Istrii. Minąłem kilka autokarów zaparkowanych na wąskim żwirowym poboczu, za którym w przepastnym dole wiła się ciemnozielona wstążka kanału wrzynająca się między dwa zalesione wzgórza. Zaraz jednak wcisnąłem mocniej pedał hamulca, gdy zaczęły się serpentyny. Jakież było moje zdziwienie, gdy w pewnym momencie po serii krótkich hamowań, moja noga nie natrafiła na opór pedału. Ten stracił nagle sprężystość i jakby zdechł. Momentalnie zaciągałem hamulec ręczny, ale niewiele to pomogło, więc z szaleńczą determinacją zacząłem przydeptywać sflaczały pedał hamulca. Raz i drugi gniotłem go z paraliżującym moje ruchy strachem, ale na nic to się zdawało. Hamulce były po prostu uszkodzone. Jechałem siedemdziesiątką, a przede mną wyrósł już ostry, niezwykle wąski zakręt ginący za skalnym zboczem po lewej stronie. Po prawej zaś za barierką zaczynała się przepaść. Wehikuł nabierał szybkości. Ostry zakręt pokonałem z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Zarzuciło mnie ostro z przeraźliwym piskiem opon, ale tym razem udało mi się jeszcze wyprowadzić pojazd na kolejną prostą. Jednak kilkadziesiąt metrów przede mną zaczynał się już kolejny ostry zakręt. Wtedy to ujrzałem znikający tył granatowego chryslera. Miałem Anglika, ale w tej chwili było to nieważne, wszak przyszło mi walczyć o życie. Kolejny zakręt pokonałem z jeszcze większym trudem otarłszy prawym bokiem wehikułu o metalową barierkę. Przed sobą miałem kolejny odcinek drogi. Po jej lewej stronie jechał z naprzeciwka sznur samochodów, a po prawej oddzielała mnie od przepaści jedynie symboliczna barierka. A ja jechałem niezwykle szybko z uszkodzonymi hamulcami i cały trząsłem się ze strachu. Zerknąłem na tarczę szybkościomierza i struchlałem, gdy jego wskazówka doszła do stu kilometrów na godzinę. Tył chryslera i ładownia następnego samochodu dostawczego zbliżały się w tempie zastraszająco szybkim. A do zakrętu pozostało niecałe sto metrów. Nie wiem, czy Anglik widział we wstecznym lusterku rozgrywający się za jego plecami dramat. I nagle przypomniałem sobie o zainstalowanej w wehikule funkcji regulowania ciśnienia ogumienia. Ową możliwość posiadały wojskowe hummery i konstruktor wehikułu zachował ją, że się tak wyrażę, “w oryginale”. Zresztą wypróbowałem jazdę w ciężkim terenie na preriach Oklahomy i w parku Joshua Tree w Kalifornii. Nie namyślając się długo, wcisnąłem odpowiedni przycisk. Najpierw zarzuciło wehikułem, gwałtownie i niebezpiecznie, ale po chwili znowu jechałem za chryslerem i ciężarówką, które znajdowały się już dosłownie na wyciągnięcie ręki. I chociaż wehikuł wytracił nieco szybkości, zderzenie z samochodem Anglika było już tylko kwestią sekund. Gdy do zakrętu pozostało pięćdziesiąt metrów, przekręciłem gałkę do końca, spuszczając w ten sposób powietrze z kół. Wehikuł zatoczył się na wąskiej drodze jak pijany marynarz, a dudniące o asfalt felgi wprawiły go w nieprzyjemny rezonans. A potem rozległ się zgrzyt metalu, gdy uderzyłem w tył chryslera. Anglik natychmiast przyspieszył, widząc zapewne, co się za nim dzieje i puknął w ładownię samochodu dostawczego. Jakimś cudem oba samochody pokonały zakręt, a ja z wehikułem nagle znalazłem się na lewym pasie ruchu. Jakie szczęście, że z naprzeciwka nie jechał wtedy żaden pojazd! Wpadłem w koleinę na poboczu z lewej strony, a gołe felgi skutecznie wyhamowywały szybkość. Zaraz posypały się iskry, gdy lewy bok wehikułu zaczął trzeć o skalne zbocze, aż wreszcie zatrzymałem się przed samym zakrętem przyssany do skały. Byłem uratowany. Natychmiast zrobił się korek. Pierwszy nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, zaraz po wyjechaniu zza zakrętu - zatrzymał się. Za mną również zaczęły hamować inne samochody. Pojawił się też wreszcie zdumiony inspektor Roland i wściekły kierowca ciężarówki. - Jak jedziesz, morderco?! - wrzeszczał na mnie ten drugi. - Chciałeś nas zepchnąć w przepaść! Ten pan jest świadkiem! Szybko wyjaśniłem, że popsuły się hamulce wehikułu. - Jak nie stać pana na porządne auto - wrzeszczał dalej kierowca ciężarówki - to przesiądź się pan na rower. Wściekły kierowca machnął tylko ręką i zaczął dzwonić po policję z telefonu komórkowego. Anglik zaś patrzył na mnie trochę bojaźliwie i zastanawiał się pewnie, jakim cudem się tutaj znalazłem. - Roland Clare - wyciągnął do mnie nieśmiało rękę. - Witam, inspektorze - uścisnąłem jego dłoń i czułem, że moja jeszcze drży z nerwów. - Tomasz N.N. Dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie. ROZDZIAŁ ÓSMY KTO USZKODZIŁ HAMULCE? • ROLAND CLARE OPOWIADA • CO ZNACZĄ SŁOWA ZAPISANE PRZEZ MILEWSKIEGO? • CZY MARCONI BYŁ JEZUITĄ? • PERFIDNY PLAN PAMELI • BŁYSKI NA SVETEJ KATARINIE • W STARYM TUNELU • PORANNE OKŁADY Z LODU • KŁOPOT MECHANIKA • DRUGA WIZYTA NA SVETEJ KATARINIE • KUSTOSZ RADIĆ WIERZY W ISTNIENIE SKARBU • HISTORIA WYSPY • I ZNOWU OSOBNIK Z DŻINSOWĄ KURTKĄ - Ktoś przeciął przewody hamulcowe - poinformowałem Clare’a, gdy skończyłem oględziny podwozia, ignorując jednocześnie pokrzykiwania i natarczywe klaksony innych kierowców. Niedoszły morderca użył ostrego narzędzia i prawdopodobnie zrobił to na parkingu we Vrsarze w czasie, gdy obserwowałem z plaży apartament Anglika. Przybyła wreszcie policja z Vrsaru i dokonała niezbędnych formalności, a więc spisano dane moje i świadków, a następnie pomoc drogowa odstawiła wehikuł do warsztatu w Rovinju. Na szczęście szef pomocy drogowej obiecał za opłatą naprawić wehikuł do południa następnego dnia. Wszystko skończyło się na pomrukach klaksonów i niemiłych wspomnieniach. Żyłem i to było najważniejsze. Roland Clare zaproponował mi przejażdżkę do Rovinja. Przez kilka minut jechaliśmy w milczeniu; Anglik prowadził chryslera w nienaturalnym skupieniu, był dziwnie zamyślony i spięty. Nie chciałem być natrętem, więc czekałem, aż odezwie się pierwszy, wdychając zapach jego luksusowych, ale trochę zbyt ciężkich jak na lato, perfum. - Pamela zniknęła - syknął przez zęby i ze złości uderzył dłonią w kierownicę. - Kto by przypuszczał, że ten kuternoga ze statku okaże się takim niebezpiecznym cwaniakiem. Domyśliłem się, że Clare miał na myśli Wunderalpa. - Przecież ją przestrzegłem przed nim - zdziwiłem się. - Dlaczego zlekceważyła moje ostrzeżenie? - Wzięła pańską przestrogę za starcze gadanie. - Tak powiedziała? - zapytałem urażony. - No, może ubrała to w inne słowa - speszył się. - Wie pan, byłem przy niej, więc myślałem, że nic jej nie grozi. Ale ten Wunderalp nas wykiwał. - Ale w jaki sposób? - Pamela miała urobić Wunderalpa na transatlantyku - zwierzał się Roland Clare. - Wykorzystała wszystko, czego dowiedziała się od pana na jego temat. - Tak jej zależy na dobrym materiale na książkę? - ironizowałem. - Zaraz po waszym spotkaniu w “Marynarskim” - mówił dalej nie zważając na moją uszczypliwą uwagę - Pamela poszła do tego człowieka i zaproponowała mu wspólne odnalezienie skarbu Milewskiego. Z kolei, kiedy pan rozmawiał z Pamela wieczorem w “Nice Bar”, Wunderalp zakradł się do pańskiego pokoju i dosypał do butelki z wodą środek nasenny. Nie miał pewności, czy nie współpracował pan z Pamela. Pewnie pomyślał, że gdy pan go zagadywał w barze “Marynarskim”, w tym czasie Pamela przeszukiwała jego pokój i ukradła list. Moja rola polegała na zwabieniu pana do Londynu, aby przypadkiem nie odwiedził pan lotniska w Southampton, z którego Pamela i Wunderalp odlecieli do Chorwacji. I tak się stało, pojechał pan za mną, tyle że jakimś cudem rozszyfrował naszą grę. Pamela z Wunderalpem polecieli samolotem do Zagrzebia. Oczywiście nie wspomniała mu, że jestem inspektorem Scotland Yardu i od dwóch lat prowadzę śledztwo w sprawie uszkodzonego egzemplarza “Hamleta” z 1623 roku. Dla Wunderalpa byłem niczego nieświadomym narzeczonym. - A jest nim pan naprawdę? - Jestem jej bratem. Nie wiedzieć czemu odczułem ulgę. - Tutaj miałem wynająć apartament we Vrsarze i czekać na wiadomość od niej. Ale odkąd tu przyjechałem, nie mam żadnej informacji. Cisza. Nie mogę nawet zawiadomić tutejszej policji, gdyż działam w Chorwacji jako osoba prywatna. Tak samo zresztą jak i pan. Przechytrzyliśmy sprawę. - Czy Pamela używa paszportu wystawionego na nazwisko Norman? - Nie. Pamela Norman to wyłącznie pseudonim literacki. Paszport ma na nazwisko Pamela Clare. - Moim zdaniem, Wunderalp mógł rozszyfrować waszą grę. Na statku nie przypominaliście pary zakochanych. - Widział nas pan? - kolejny raz się zdziwił. - Skoro ja was widziałem, to widział pewnie i Wunderalp. Pamela przeszukała jego pokój, ale niewykluczone, że on to samo zrobił wcześniej w jej pokoju. - Byliśmy ostrożni. Każde z nas mieszkało w osobnych kajutach. Nastała cisza. Nie chciałem mu mówić, że z tą ostrożnością nie było najlepiej, skoro dziewczyna zostawiła w kajutach mojej i Wunderalpa dowody swojej obecności na dywanie w postaci odciśniętych śladów szpilek. - I myśli pan, że ten człowiek jest zdolny do najgorszych rzeczy? - zapytał po chwili z obawą. - Tak właśnie myślę - odpowiedziałem szczerze, aby pozbawić go resztek złudzeń. - Zrobiliście głupią rzecz, że nie zawiadomiliście policji w Southampton. Wunderalp zostałby aresztowany i po sprawie. - Pamela za wszelką cenę chce odnaleźć ten skarb - jęknął Roland. - Tylko będąc bliżej Wunderalpa mogliśmy dowiedzieć się więcej szczegółów o tej sprawie. Niewykluczone, że skarb Milewskiego stanowi własność brytyjskiej kultury. Gdybyśmy złapali Wunderalpa w Anglii, ten mógłby niczego nam nie powiedzieć. Ale ma pan rację, to było głupie posunięcie. Nie wiedziałem, dlaczego Clare zakładał, że skarb Milewskiego mógłby stanowić własność Brytyjczyków, a wtedy zignorowałem tę uwagę. - Proszę mi opowiedzieć o śledztwie, nad którym pan pracuje. Chodzi o “Hamleta” z Bodleian Library, na którego stronie hrabia Milewski zostawił informację o ukrytym skarbie. - Jeśli Pamela zdradziła Wunderalpowi treść tej wiadomości, to... Roland Clare nie dokończył, a kiedy spojrzałem na niego, ten młody człowiek był bliski załamania. - Niech pan mi wszystko opowie - powtórzyłem swoją prośbę. - Jedziemy na tym samym wózku, panie inspektorze. Pan szuka swojej siostry, ja swojego współpracownika. Zjechaliśmy z magistrali istryjskiej kierując się na zachód do Rovinja. Roland Clare jakby się otrząsnął z szoku. - Dwa lata temu człowiek o nazwisku Marconi odwiedził Bodleian Library i przedstawiając fałszywe papiery (oczywiście w bibliotece nie wiedziano o tym w dniu jego wizyty) podał się za badacza literatury angielskiej. Wypożyczył egzemplarz “Hamleta” ze zbioru sztuk Szekspira wydanego w 1623 roku. To on wyrwał fragment kartki z zapisaną przez Milewskiego informacją. O tym pan już wie. Pański młodszy kolega, Paweł Daniec, oglądał ten egzemplarz w Bodleian Library. Swoją drogą, pozwoliliśmy mu na to. Inaczej nigdy by go nie obejrzał. - Dlaczego? - okazałem zdumienie. - Gdybyśmy nie wydali pańskiemu człowiekowi tego egzemplarza, to moglibyście nabrać podejrzeń, że coś nie gra. Bibliotekarz Glimpson w Oksfordzie dostał zielone światło na udostępnienie wam tej książki, ale sam o niczym nie wiedział. Nawet tego, że hrabia zostawiając wiadomość o ukryciu skarbu na stronie 43 “Hamleta”, automatycznie zostawił odcisk na spodniej, 45 kartce. Według opinii naszych fachowców nastąpiło to gdzieś na początku XX wieku. Odcisk tego zapisku nie był zbyt czytelny, ale w końcu udało się go odtworzyć. Tajny przekaz Milewskiego był zapisany po polsku, więc Pamela, moja siostra, która studiowała kulturę Słowian, przetłumaczyła mi to z łatwością u jakiegoś tłumacza z uczelni. Czułem, jak moja cierpliwość wypala się. - Co to było? - jęknąłem wreszcie. - “On the thirsty Knighfs stony way to happiness” - wyszeptał teatralnie Roland Clare, a ja automatycznie pomyślałem o skradzionym z muzeum krześle z płaskorzeźbą przedstawiającą “rycerza” z herbu Milewskiego (“Knight” to przecież po polsku “rycerz”). - Polskiego oryginału nie powtórzę. Mówi to coś panu? Pamela twierdzi, że to nie żaden cytat z polskiej literatury, a oryginalna formułka Milewskiego. Szyfr. Clare zapalił papierosa i czekał na moją odpowiedź. - Hm, można to przetłumaczyć następująco: “Na kamiennej drodze spragnionego Rycerza do szczęścia”. Tajemnicze. Ma pan rację, że to zaszyfrowana wiadomość, inaczej po cóż w ogóle Milewski by ją zapisywał? - To samo powiedziała Pamela. Nie dawała mi spokoju z tym Marconim, chciała go odszukać na własną rękę, ale przecież nie mogła prowadzić śledztwa zamiast Scotland Yardu. Ostatecznie, sprawa Marconiego ugrzęzła w miejscu, gdyż żadnego Marconiego nie było w rejestrze jezuitów pod Rzymem, a musi pan wiedzieć, że Włoch podał się właśnie za zakonnika z Frascati. - Paweł wspomniał, że bibliotekarz w Oksfordzie znalazł listę wypożyczonych przez Marconiego książek dotyczących twórczości i tajemniczych znaków używanych przez Rogera Bacona. O ile wiem, to właśnie jezuici z Frascati odsprzedali bodajże w 1912 roku manuskrypt tego średniowiecznego naukowca i teologa antykwariuszowi Voynichowi. - Zignorowaliśmy włoski trop, gdyż Marconi nie był jezuitą, a tylko podszywał się pod niego - odpowiedział i zaciągnął się głęboko papierosem. - W ogóle ta sprawa była od początku pokręcona i niejasna. Rozumie pan, angielska kultura nie poniosła wielkich szkód i nie wiedzieliśmy, co zrobić z tym fantem. Cóż z tego, że jakiś wariat wyrwał zapisaną przez innego szaleńca kartkę z “Hamleta”? I pewnie bym o niej zapomniał, gdyby nie ostatnie wydarzenia za Atlantykiem. - Ma pan na myśli odzyskanie obrazów z zaginionej kolekcji Milewskiego? - Tak. Jak tylko Pamela wyczytała w prasie o pańskich wyczynach w Stanach Zjednoczonych, o tajemniczym Blacku, o “Jeźdźcach Piekieł” i o obrazach, natychmiast do mnie zadzwoniła i kazała się pakować. - To dlatego dokonała na statku tak błyskotliwego odkrycia - westchnąłem. - Trzeba nie lada geniusza, aby tak szybko odczytać sens znaków na replice Matejki. Ale wy już dawno temu wiedzieliście, że trop wiedzie do Oksfordu, a stamtąd na Svetą Katarinę? - Owszem. Należało zatem wzbudzić w panu zaufanie i zdobyć jak najwięcej informacji - znowu się speszył. - Przecież teoretycznie mógł pan odnaleźć skarb, podobnie jak w Ameryce odnalazł pan obrazy. Pamela popłynęła “Explorer of the Oceans” tylko dlatego, aby być bliżej pana. Ja miałem właśnie dawno oczekiwany urlop, a ona tak zwaną intuicję. Powiedziała: “Jedziemy do Nowego Jorku; zostaniesz moim agentem”. Szalona dziewczyna. - Ale kiedy niespodziewanie pojawił się na statku Wunderalp, cały wasz plan uległ zmianie - powiedziałem z lekkim wyrzutem. - Już nie byłem Pameli potrzebny. - Pan odkrył wszystkie swoje karty - odpowiedział - Wunderalp zaś był chodzącą zagadką. Było mi przykro, że od samego początku dziewczyna mną manipulowała w sposób, na jaki stać tylko ambitne kobiety. Niestety, była przy tym amatorką i wpadła w pułapkę zastawioną przez przebiegłego Wunderalpa. Kto wie, czy jej życiu nie zagrażało teraz śmiertelne niebezpieczeństwo. Przecież nie dalej jak godzinę temu sam mógłbym zginąć tragicznie stoczywszy się z istryjskiej serpentyny w przepaść. Byłem niemal pewny, że przecięte w wehikule przewody hamulcowe były robotą Wunderalpa. - “Na kamiennej drodze spragnionego Rycerza do szczęścia” - powtórzyłem głucho, gdy zajechaliśmy do Rovinja. Anglik wyjął z kieszeni kartkę z portretem jakiegoś mężczyzny i podał mi ją. - To portret pamięciowy Marconiego - rzekł. - O ile to prawdziwe nazwisko. Byłem w Urzędzie Miejskim w Rovinju i ustaliłem, że w Rovinju zamieszkało po wojnie małżeństwo Marconich, Fabio i Zofia. Po śmierci męża zaraz po wydarzeniach Chorwackiej Wiosny w 1971 roku pani Marconi wyniosła się do Puli. Zmarła tam w latach osiemdziesiątych XX wieku. - Ma pan adres jej domu? - Ulica Pazinska w pobliżu dzielnicy Montvidal, ale mieszka tam teraz małżeństwo Miljeviciów. Byłem w tej starej kamieniczce, ale nikogo nie zastałem. Właśnie się tam wybierałem. A w ogóle, to może wypadałoby odwiedzić Urząd Miejski w Puli? I jeszcze jedno, w Urzędzie Miejskim w Rovinju powiedziano mi, że o rodzinę Marconich pytał tydzień temu jakiś cudzoziemiec. Młody, wysoki blondyn mówiący słabo po niemiecku. - Szkoda, że nie dysponuje pan jego portretem pamięciowym - zażartowałem, chociaż nie było mi do śmiechu. Wszystko wskazywało, że to Batura tutaj węszył. Tylko w jaki sposób Batura wpadł na trop Marconiego? Z drugiej strony, młodych i wysokich blondynów było na świecie wielu. - Zapraszam pana na herbatę - powiedziałem. - Nie mogę. Pamela może w każdej chwili wrócić, wracam więc do Vrsaru. Skoro nie udała się wyprawa do Puli, to wolę czekać na Pamelę we Vrsarze. Nie podzielałem jego optymizmu, ale nie nalegałem. Czułem się zmęczony, niemalże wykończony dzisiejszymi wydarzeniami, a chciałem jeszcze przemyśleć wszystko w spokoju. Przede wszystkim poznałem zapisaną przez Milewskiego na stronie “Hamleta” zaszyfrowaną informację o miejscu ukrycia skarbu na wyspie! “Na kamiennej drodze spragnionego Rycerza do szczęścia”. Cóż, wyglądało na to, że najpierw należało odszukać owego “spragnionego Rycerza”. To on zdawał się być kluczem do rozwiązania zagadki. Ale mój szybki powrót do hotelu miał też swój inny powód. Po prostu, podobnie do inspektora Clare’a, ja także oczekiwałem powrotu kogoś bliskiego - a taką osobą był mój współpracownik Paweł. Niestety, Paweł się nie zjawił. Właśnie kładłem się do łóżka, gdy postanowiłem przymknąć nieco balkonowe drzwi. Wieczorem w Rovinju było głośniej niż za dnia, wszędzie na ulicach trwała bowiem fiesta pod księżycem, a ludzie bawili się w restauracjach i zaznawali rozkoszy spaceru; a to ktoś na drugim końcu przystani brzdąkał zajadle na gitarze, to znowu jacyś turyści głośno się śmiali, z oddali dolatywały dźwięki ludowej muzyki chorwackiej, a co pewien czas warkot silnika statku pasażerskiego przerywał ten sielankowy nastrój. Przyznaję, że przeszkadzał mi taki hałas i nie byłem zwolennikiem spędzania urlopów w kurortach. Kochałem dziką naturę, lasy i wodę, kochałem każdy dzień spędzony pod żaglem, gdzie nie dociera zachłanna ludzka ręka z jej niszczycielską siłą. Inna sprawa, że nie byłem na wczasach. O tym przypomniał mi dziwny błysk, jaki pojawił się na brzegu wyspy. Ktoś tam myszkował i posługiwał się latarką. Ale nie robił tego w sposób jawny. Po prostu zapalał ją na sekundę i zaraz gasił. Czy tak postępuje normalny turysta? Tam, gdzie znajdował się ten ktoś, nie docierało światło księżyca i północny brzeg wyspy pogrążał się w ciemności; dlatego nocny intruz musiał oświetlać sobie drogę latarką. Światełko zatrzymało się na skarpie i znowu zgasło. Musiałem sprawdzić, co działo się na wyspie. Nie mogłem zapominać, że Milewski ukrył skarb właśnie na niej i zainteresowane skarbem osoby musiały go tam szukać. Nie mogłem wykluczyć, że ktoś właśnie teraz wykopywał z ziemi skarb albo dopiero zaczynał przeszukiwanie wybranego za dnia miejsca. Niestety, nie posiadałem żadnej motorówki, zwykłej łódki, a wehikuł był w warsztacie. Wziąłem zatem z szafy materac, plastykowy worek, latarkę i założywszy spodnie i koszulkę wyszedłem z pokoju. U podnóża wzgórza, przy nabrzeżnych skałkach szybko napompowałem materac ustami, ubranie ukryłem za kamieniami i zanurzyłem się w ciemnym, ale ciepłym Adriatyku. Położyłem pod brodę latarkę zawiniętą w plastykową torebkę i popłynąłem. Księżyc oświetlał mi początkowo drogę, ale potem, gdy znalazłem się bliżej wyspy, zniknął za konarami drzew. Ostatnie metry pokonałem bardzo wolno. Spokojnie pracowałem rękami, aby plusk wody nie spłoszył ewentualnych obserwatorów z brzegu wyspy. Mój wzrok jednak zdołał przyzwyczaić się już do ciemności i zdawało się, że na skalistym brzegu nie było nikogo. Miejsce, w którym zauważyłem z hotelowego okna światło latarki znajdowało się pięćdziesiąt metrów na wschód od przystani dla taksówek wodnych. Porosłe glonami duże kamienie, a nawet całe głazy, utrudniały jednak dostanie się na brzeg. Przeszedłem po niebezpiecznie śliskich kamieniach na wąski kawałek płaskiego brzegu i poświęciłem latarką w górę. Na zarośniętej skarpie nikogo nie było, podobnie jak na brzegu. Same tylko kamienie, trochę żwiru i ja. A za moimi plecami bawił się oświetlony Rovinj. Jednak światła miasta były za słabe, abym mógł poruszać się po brzegu bez użycia latarki. “Czego ktoś tutaj szukał?” - pomyślałem. I wreszcie snop światła latarki wyłowił z mroku niewielki otwór w skarpie, jakby wejście do podziemnego tunelu zwieńczone portalem z cegły. Wcześniej, kiedy oglądałem wyspę z portu, a potem podczas krótkiego rejsu taksówką wodną, wejście to uszło mojej uwadze. Ostrożnie podszedłem blisko tunelu i skierowałem światło do jego środka. To był ciasny tunel prowadzący - jeśli dobrze zapamiętałem topografię wyspy - do monasteru. Był wykonany ze starej cegły, z pewnością pamiętającej czasy hrabiego Milewskiego, a wewnątrz śmierdziało wilgocią i starością. Ciągnął się ten tunel i ciągnął, tak że nie mogłem wyłowić w świetle latarki jego końca. Ale coś tam znalazłem, coś, co zalegało podłogę dziesięć metrów od wejścia do tunelu. To był sporej wielkości pakunek w plastykowym worku. W przykurczonej i niewygodnej pozycji doszedłem do worka, zdzierając gdzieniegdzie do krwi naskórek nóg i raniąc głowę o zimną ścianę. A całości tej złowieszczej scenerii dopełniały uciekające spod moich gołych stóp spłoszone szczury. Dopadłem worka. Był duży i ciężki. Po odwiązaniu go w jego wnętrzu znalazłem narzędzia: siekierę, łom, młotek oraz wykrywacz metali! Zawiązałem worek i niechętnie ruszyłem w głąb tunelu. Po piętnastu metrach zatrzymałem się przed litą betonową ścianą. Tunel kończył się w tym miejscu ślepo i nie miał połączenia z żadnym innym przejściem. Z wielką ulgą opuściłem nieprzyjemny i wąski tunel. Należało zrezygnować z nocnego obchodu wyspy. Było mi po prostu zimno. I co bym powiedział, gdyby ktoś zauważył mnie na wyspie paradującego w samych slipkach? Wiedziałem już o obecności na wyspie nocnego intruza. Ten, skoro nie zabrał worka z narzędziami, widocznie nadal szukał skarbu. Na pewno przyjdzie jutro wieczorem, a wtedy istniała kolejna szansa na zdemaskowanie go. Wróciłem do hotelu i od razu zasnąłem nie zważając na hałasy za ścianą. Biznesmen Sowa i jego asystentka Lidka bawili się na całego. Rano wstałem skoro świt z bolącą głową. W łazience dokonałem szokującego odkrycia - na lewej skroni powstał sinoczerwony siniak, który przeszkadzał w poruszaniu opuchniętą powieką. Zszedłem do recepcji po lekarstwa na okład. Tu natknąłem się na Kingę wracającą z porannej gimnastyki, ubraną w sportowy strój. - Co się panu stało? - przeraziła się na widok mojej twarzy. - Spadł pan z łóżka? - Nie powinienem w nocy zanadto się forsować - wytłumaczyłem enigmatycznie, mając na względzie wzmożoną czujność recepcjonistki, która zerkała na mnie z zainteresowaniem, jakbym brał udział w jakiejś hulance. - Ma pani lód? - zapytała Kinga blondynkę z kokiem. Potem przez pół godziny przykładałem do głowy kostki lodu i opowiadałem Niemce, co spotkało mnie poprzedniego dnia na drodze z Vrsaru, o rozmowie z inspektorem Clarem i nocnej eskapadzie na wyspę. - A jednak na wyspie jest skarb - skomentowała to. Ale najbardziej zainteresowało ją zdanie napisane przez Milewskiego na strome “Hamleta” z Bodleian Library. - “Na kamiennej drodze spragnionego Rycerza do szczęścia” - powtórzyła kilka razy. - Ma pan jakieś przypuszczenia na ten temat? - Zupełnie nic. Milewski był kawalerem maltańskim, ale ów “rycerz” raczej odnosi się do jego herbu. Musimy szukać symbolu “rycerza” na wyspie. Operacja przykładania lodu do twarzy poskutkowała. Opuchlizna zmniejszyła się, chociaż zabarwienie stłuczenia zaczynało przemianą z purpury w fiolet. - Teraz może pan pokazać się ludziom - zażartowała Kinga, ale zaraz spoważniała. - Jakie plany na dzisiaj? - Pula. W amfiteatrze występuje Panteras. - A czym pan pojedzie? - W południe wehikuł ma być naprawiony. A ty nie pojedziesz ze mną? - Co mi tam Pula? - żachnęła się. - Przyjechałam do Rovinja. I to w innym celu. Poza tym nie cierpię Panterasa. Połażę trochę po wyspie. Może znajdę tego “rycerza”? A pan kiedy wróci? - Pod wieczór. Niestety, mechanik nie dotrzymał słowa i o dwunastej mój pojazd wciąż stał na podnośniku w warsztacie na drugim końcu miasta. Zły na cały świat wróciłem do hotelu. W holu spotkałem inżyniera Szymczaka z dzieciakami. - I co z pańskim pojazdem? - przywitał mnie inżynier, szukając wzrokiem wehikułu. - Na parkingu go nie ma. - Jest w warsztacie. - I bardzo dobrze pan zrobił - klepnął mnie po plecach, ale był jakiś niepocieszony. - Rozsądek zwyciężył. Chociaż to ja deklarowałem chęć reperacji. A zrobiłbym to za darmo. - Zdarzył się wypadek. O mały włos, a stoczyłbym się do Zalewu Limskiego. - Mówi pan poważnie? - popatrzył na mnie przerażony, a następnie pokiwał głową. - Powinien się pan cieszyć, że tyle lat przeżył. O umówionej porze poszedłem chłodnym brukiem wąskich i stromych uliczek Rovinja w kierunku warsztatu mechanika usytuowanego za wzgórzem wśród nowoczesnych domów. Spotkało mnie jednak rozczarowanie, gdyż mechanik wciąż nie mógł uporać się z przewodami hamulcowymi. Klął jak szewc, gdyż wciąż mu coś nie pasowało. - Koszmar - sapał. - Składak. Co część, to inna. Panie, to składał jakiś szajbus, ale nie powiem, robota solidna. Cudo! Co za silnik! Ale nie dam rady. - Zapłacę - błagałem go. - Nie o to chodzi. Mam tego dosyć. Nie mam części zamiennych. Gorąco dzisiaj. Niedziela. Nie powinienem dzisiaj w ogóle robić. Jestem katolikiem. I zdaje się, że groszem pan nie śmierdzisz? - Mam fundusz reprezentacyjny - wymamrotałem. Nie wiedział, czy nabijam się z niego, czy mówię poważnie. - Teraz muszę odpocząć. Czas na poobiednią sjestę, a ja nie zjadłem nawet obiadu. Nie było innej rady, musiałem obejść się tego dnia bez wehikułu. - Przyjadę tym czołgiem pod wieczór pod pański hotel, żeby nie musiał pan tyle chodzić. Słowo mechanika. Kupiłem tani, słomiany kapelusz i niepocieszony ruszyłem z powrotem do hotelu. Podczas drogi wpadł mi do głowy pewien pomysł, więc zahaczyłem o małą przystań położoną w południowej części rovinjskiej zatoczki. Miałem tam do załatwienia pewien interes. A potem poszedłem na plażę za moim hotelem, gdzie z trudem wytrzymałem na piekielnym słońcu kilkanaście minut. Zażyłem nieco kąpieli w ciepłym i krystalicznie czystym Adriatyku, wysuszyłem się na słońcu, by potem znów poleżeć na rozgrzanych płytach kamiennych. Jednak nie potrafiłem się w pełni zrelaksować. Wciąż powracałem myślami a to do zniknięcia Pawła, a to do tajemnicy skarbu Milewskiego. Przed wyjazdem do Puli popłynąłem jeszcze taksówką wodną na Svetą Katarinę. Towarzyszyli mi Krysia i Marek, którzy - podobnie jak i ja - mieli dosyć słońca. - Ta wyspa ma jakąś magiczną moc - zauważyła Krysia. - Jest spokojna, wyciszona, ale wydaje mi się, że ukrywa jakąś tajemnicę. - Mam podobne odczucia - powiedziałem przyglądając się powolnie nacierającemu na nas zielonemu i stromemu brzegowi wyspy. Postanowiłem zdradzić im tajemnicę Milewskiego, więc dodałem: - Może dlatego, że hrabia “zaopatrzył” ją w skarb. - W skarb? - zapytała podniecona Krysia. - Prawdziwy? - A widziałaś kiedyś sztuczny? - zażartował Marek. - To jest powód pana przyjazdu tutaj?! Uśmiechnąłem się tylko. Wreszcie schodami ruszyliśmy na górę wyspy. Idąc ociężale zacienionymi schodami prowadzącymi pod sam pałac zerknąłem na lewo w kierunku skalistego brzegu. Oczywiście nie dostrzegłem tam teraz nikogo. Tajemniczy intruz grasował pewnie na wyspie wyłącznie nocą, kiedy wszyscy spali albo przebywali w hotelu i restauracji. Jeśli szukał skarbu za pomocą łopaty i wyszukiwacza metali, to nie mógł tego przecież czynić za dnia, kiedy przewalały się przez wyspę setki turystów. Powiedziałem dzieciakom o nocnej przygodzie, jednocześnie nakazując im milczenie i obserwowanie wyspy. - Już my będziemy mieć ją na oku - zadeklarowali ochoczo. - Ale co to za skarb, o którym pan wspomniał? - Ba, gdybym to ja wiedział? Szliśmy teraz kamienną sienią prowadzącą do rozwidlenia trzech dróżek z czerwonej cegły, aż wreszcie stanęliśmy naprzeciwko pałacu. Krysia miała rację. Wyspa posiadała jakby swoją duszę. Wszyscy jej właściciele umarli, ale ona jakby zachowała swoją tożsamość nie zmąconą przemijaniem czasu. Ale oto naprzeciwko nas pojawił się niespodziewanie kustosz Muzeum Miejskiego, którego miałem okazję poznać poprzedniego dnia po kradzieży krzesła z pałacu Milewskiego. - Dzień dobry panu - przywitał się i przez moment przyglądał się mojej poobijanej twarzy. - Piękna wyspa, prawda? I pomyśleć, że przed wiekami była ona zwykłą wysepką pozbawioną obecnej szaty roślinnej. Przedstawiłem mu Krysię i Marka. - Wierzę w pańskie przypuszczenia dotyczące skarbu - rzekł po chwili, nawiązując tym samym do rozmowy odbytej w muzeum. - To znaczy nie mam żadnych konkretnych podstaw, aby tak twierdzić, ale ta kradzież krzesła, pańska obecność i... - Czy coś panu przychodzi do głowy? - Nie, nic. Po prosto zainteresował mnie ten “rycerz” wyrzeźbiony na krześle z pałacu Milewskiego. Krzesło samo w sobie nie ma wielkiej wartości. To pamiątka historyczna naszego regionu. No, ale ten “rycerz” jest taki sam jak z herbu Milan, prawda? Coś musi znaczyć. Być może na wyspie znajduje się gdzieś rysunek rycerza trzymającego oburącz miecz. To mogłoby naprowadzić nas na trop skarbu. Patrzyłem na niego w milczeniu, zanim zapytałem: - Zna pan treść zapisku dokonanego przez Milewskiego w Bodleian Library: “Na kamiennej drodze spragnionego Rycerza do szczęścia”? - Skąd pan to wie? - wbił we mnie nieufne spojrzenie. - Od inspektora Scotland Yardu. Prychnął szyderczo pod nosem wziąwszy moje wyjaśnienie za żart. - A może z CIA albo z Interpolu? - Mówię poważnie - zniżyłem głos. Dzieciaki zachichotały, na co pan kustosz zareagował lekkim oburzeniem, a ja posłałem Markowi kuksańca w bok. - O tym “rycerzu” dowiedziałem się od mojego kolegi pracującego w Urzędzie Miejskim - westchnął pan Radić i wytarł dłonią pot z czoła. - Nie tak dawno, może tydzień temu, pytał się o rodzinę Marconich cudzoziemiec. Mówił słabo po niemiecku... - Nie przypadkiem ten blondyn, który odwiedził muzeum? - moje oczy zaświeciły z podniecenia. - Blondyn w okularach przeciwsłonecznych! Jeden ze złodziei krzesła! To może być Jerzy Batura. Zawodowy przemytnik dzieł sztuki. Niestety, wstyd mi to mówić, ale to Polak. - Nie wiem, jak się nazywał, ale pytał o Marconich. Podobno chodził po domach na wzgórzu i obiecywał nagrodę za wszelkie wiadomości na temat “rycerza” z herbu Milan. - Ale dlaczego chodził po domach? - zapytała Krysia. - W czasie wojny, przed wkroczeniem Niemców na wyspę, rozdano miejscowej ludności wszystkie rzeczy z pałacu. Może ten cudzoziemiec liczył, że jakiś przedmiot z pałacu ocalał w którymś z domów. Wiele razy zdarzało się, że ludzie używali cennych dla historyka sztuki przedmiotów do celów niezwykle przyziemnych. - Znam takie przypadki - pokiwałem smutno głową. - Ale skoro pan wie, że kradzież krzesła jest związana ze skarbem ukrytym na wyspie, czemu pan nie powiedział o tym policji? - Powiedziałem im o tym, ale później. Nie chciałem tego robić przy panu, gdyż nie miałem pewności, kim pan naprawdę jest. Jednak wygląda pan na prawdziwego historyka. - Pan Tomasz jest detektywem - palnęła Krysia, za co została skarcona przez brata lekkim uderzeniem dłoni w czoło. Aleja nie zważałem na te dziecinne igraszki. Oto bowiem kątem oka zauważyłem schowanego za futryną wejścia do restauracji mężczyznę, który poprzedniego dnia śledził mnie i Kingę Pollock. Wejście do restauracji znajdowało się na dziedzińcu, po lewej od efektownego portyku. - Przejdźmy się - rzekłem do kustosza i ruszyłem w kierunku zachodniego końca wyspy. Chciałem bowiem sprawdzić, czy śledzący mnie wczoraj osobnik i tym razem pójdzie za mną. - Niech pan opowie nam o wyspie. Szliśmy alejką środkiem wyspy. - Według zapisków archeologicznych z 1886 roku pochodzenie wyspy datuje się na epokę brązu. Podobno znajdowała się tutaj prehistoryczna osada - zalążek dzisiejszego Rovinja. Przed rokiem 800 na wyspie znajdowało się hospicjum dla pustelników kościelnych, które przetrwało do roku 1473. Wtedy to na wyspę przybył zakon “Służebników”. Zbliżaliśmy się do monasteru. Dyskretnie obejrzałem się za siebie. Śledzący nas mężczyzna, dzisiaj z kurtką dżinsową przewieszoną przez ramię, szedł za nami. Właśnie przystanął i udawał, że podziwia wyspę. - Pierwszymi opiekunami kościoła i hospicjum byli zakonnicy, a następnie ojciec Zuan Priske - kontynuował kustosz. - W 1485 roku wyspę otrzymał zakon “Sług Marii” z Trewiru. Ale tylko połowa wyspy “z posadzonymi malinami” została przekazana zakonowi. Drugą połowę oddano w dzierżawę. Jej użytkownikiem był Bernardin Barzalogna. Weszliśmy do pustego monasteru. - “Służebnicy” wybudowali mały klasztor na miejscu nowego hospicjum. Odnowili kościół i postawili wysoką dzwonnicę. Wszystkie te budowle można obejrzeć na rycinach, które posiadamy w naszych zbiorach muzealnych. - A kiedy ci “Służebnicy” poszli sobie stąd?- zapytała Krysia. - To było 18 lipca 1779 roku, tuż po śmierci przeora i ostatniego zakonnika na wyspie Giuseppe Marii Varianiego. Magistrat Wenecji nakazał przeprowadzić inwentaryzację dobytku po zakonnikach i przekazał go inspektorowi prowincji Vandraminovi, ale ten opuścił wyspę już w 1768 roku, w okresie likwidacji małych klasztorów nie spełniających określonych wymogów. A zatem gmina Rovinj stała się właścicielką wyspy. Kustosz przerwał swoją opowieść i spojrzał na mnie uważnie. - Czy coś się stało? - Proszę sobie nie przeszkadzać - odpowiedziałem wymijająco, nie chcąc wywoływać wśród moich kompanów poruszenia faktem, że jesteśmy śledzeni. To mogłoby spłoszyć mężczyznę z dżinsową kurteczką. - Niech pan mówi dalej. - Kolejnymi właścicielami dwóch połówek wyspy zostały rodziny Paulini i Barzalogna, w dalszej kolejności Devescovi i wreszcie hrabia Giacomo Califfi. Po nim własność odziedziczyli synowie Rafael i Francesco, a dzięki koligacjom z rodem Paulini, to oni, Califfi, stali się jedynymi właścicielami wyspy Sveta Katarina. Opowieść kustosza Radicia była niezwykle interesująca, ale moją uwagę zaprzątał śledzący nas osobnik. Kręcił się przed wejściem do monasteru i wahał się, czy wejść za nami do środka. Przyłożyłem palec do ust i wycofałem się cicho na palcach do sieni. Ku szczeremu zdumieniu kustosza i dzieciaków, ukryłem się za stojącym tam w kącie biurkiem. Przyczajony za meblem słyszałem, jak kustosz dalej snuje swój ą opowieść. - W 1860 roku wyspę kupił Matteo Rismondo, a po nim odziedziczył ją jego syn Alviso. Pod koniec XIX wieku wzrosło zainteresowanie kręgów finansowych gruntami nadmorskimi w sąsiedztwie Rovinja. I tak, 2 listopada 1895 roku austriacki arcyksiążę Karol Stefan Habsburg kupił wyspę od Alviso Rismonda. Pragnę dodać, że w tym okresie istniał plan budowy rovinjskiej i istriańskiej Riwiery, grunty zostały rozparcelowane, począwszy od Monte Mulini aż do Skarebe, a dzięki wybudowanemu w 1888 roku szpitalowi istniała możliwość leczenia balneoklimatycznego. Mężczyzna z przewieszoną przez ramię dżinsową kurtką wszedł bojaźliwie do sieni monasteru; słuchał pobrzmiewającego dźwięcznie w wewnętrznym dziedzińcu głosu kustosza. - Arcyksiążę Karol Stefan Habsburg, który ze względów politycznych musiał podczas odpoczynku przebywać blisko dworu, kupił posiadłość Lośinja, a wyspę Sveta Katarina sprzedał polskiemu hrabiemu. To było 21 kwietnia 1905 roku. To Milewski ją odnowił i zalesił. Zbudował też dwa pałace, z których jeden stanął obok starego monasteru, a więc w pobliżu miejsca, w którym teraz się znajdujemy, a drugi na środku wyspy, tam, gdzie mieści się teraz hotel. Milewski chciał zorganizować centrum rozrywki, między innymi dom gry. - Czyli kasyno? - zapytał Marek. - Właśnie. Przede wszystkim zalesił wyspę, gdyż była ona pozbawiona ziemi. Dowożono ją z okolic Rovinja i Vrsaru, a całkowite zalesienie zakończono około 1910 roku. Podobno Milewski mieszkał w Rovinju na stałe, ale brak jest w naszej muzealnej dokumentacji jakichkolwiek danych na ten temat. Czy wiecie, że na sąsiedniej wyspie archipelagu rovinjskiego, to jest na Crvenym Otoku goszczono zamożnych i szlachetnych mężów, a każdy z przybyłych na wyspę gości wpisywał się do specjalnej księgi. Ale nie ma tam nawet jednego wpisu dokonanego przez Milewskiego. Nie lubił on widocznie tutaj rozgłosu, a cenił życie w odosobnieniu. - Patrzcie! - usłyszałem podniecony głos Marka. - Studnia z literką “M”! - “M” jak Milewski! - dodała dziewczyna. Stojący w wejściu do monasteru osobnik musiał posłyszeć szmer, jaki spowodowałem nieznaczną zmianą pozycji za biurkiem. Usłyszałem tylko jego kroki, a kiedy wyjrzałem zza mebla, osobnika już nie było w sieni. Wybiegłem szybko na zewnątrz i ruszyłem wzdłuż jednego boku monasteru. W dole spacerowali nadbrzeżną alejką jacyś starsi turyści. Nikogo więcej nie zauważyłem. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY PRZED WYCIECZKĄ • KTO PALIŁ FAJKĘ? • ZWIEDZAMY STARÓWKĘ W PULI • SOWA I LIDKA NA DEPTAKU • OŚMIESZAM SIĘ • KONFERENCJA PRASOWA PANTERASA • NA PIWIE Z GWIAZDOREM • URYWAM SIĘ • STARA KAMIENICA, ZASŁONA I ROLAND CLARE • CO ROBILI NA PAZINSKIEJ DICKINSONOWIE? • WIADOMOŚĆ OD REPORTERKI BUSCH • KIM JEST WUNDERALP? • KŁOPOTY Z WYPRAWĄ NA WYSPĘ • DRUGA ŁÓDŹ • JĘKI PRZED MONASTEREM Do Puli wyruszyliśmy dopiero po szesnastej. Skorzystałem z gościnności inżyniera Szymczaka i zabrałem się jego śkodą. Siedziałem zatem z tyłu obok pani Szymczak, pulchnej i małomównej niewiasty, oraz Krysi. Marek zajął siedzenie obok ojca na przedzie. - O osiemnastej w amfiteatrze w Puli - nadawała Krysia - Antonio Panteras odbędzie krótką konferencję prasową. Pokaz jego filmu odbędzie się dopiero wieczorem o dwudziestej drugiej. - Ja nie mogę niestety zostać - stwierdziłem pomny tego, że dziś w nocy miałem pewne zadanie do wykonania. - My też - poparł mnie natychmiast inżynier. - Tato, to okazja! - walczyła dzielnie Krysia. - Nie widziałam jeszcze tego filmu z Panterasem. On jest boski! - Nie ma mowy. Nie będę jechał w nocy po obcym kraju. - Przecież wojna w Chorwacji już się skończyła - wkroczył do akcji Marek. - A jak samochód się popsuje i staniemy w szczerym polu, to co? - zdenerwował się inżynier. - Przecież cały miesiąc robiłeś przegląd - wspomogła dzieci żona inżyniera. - Nic, tylko dłubałeś w garażu przy samochodzie. - Ale może wydarzyć się wypadek - inżynier był nieustępliwy. - Może zerwać się zawieszenie albo linka od sprzęgła. I co w tedy? Klops. To stary samochód. - Szkoda, że pan Tomasz nie mógł pojechać swoim wehikułem - szepnęła Krysia. - Tym swoim złomem? - zaśmiał się gardłowo inżynier. - A gdzie by pojechał? Chyba z warsztatu do warsztatu, cha, cha, cha. - Krysia i Marek wspominali - zwróciła się do mnie słodko pani Szymczak - że podobno może pan załatwić autograf pana Panterasa. Czy to prawda? - Oczywiście, ja go znam bardzo dobrze, proszę pani - odpowiedziałem. Nikt jednak nie dawał wiary moim słowom, myśląc, że stroję sobie żarty. W Puli zatrzymaliśmy się w północnej części miasta. Zaparkowaliśmy przezornie przed amfiteatrem na ogromnym parkingu po drugiej stronie ulicy Flavijevskiej, aby później nie szukać wolnego miejsca. Inżynier poprawiał już któryś raz z rzędu wjazd na stanowisko między dwa inne auta, a ja, nieco zniecierpliwiony jego nieporadnością, poszedłem uregulować rachunek u parkingowego. Wtedy zbliżyła się do człowieka w uniformie para starszych osób mówiąca po angielsku. Zwróciłem na nich uwagę tylko dlatego, że ich dialog wydał mi się zabawny. - Aż dwadzieścia kun? - dziwił się starszy, chudy mężczyzna. - To więcej niż za wstęp do amfiteatru! Ciągle tylko zdzierają z człowieka. W całej Europie, bez wyjątku. - Nie marudź, Johnie Dickinson - skarciła go ostro kobieta. - Jak chcesz zobaczyć wielkiego Panterasa, to płać i nie marudź. - A w czym on taki wielki? Nie znam nawet jednego filmu z nim. - Ty nawet nie wiesz, jak on wygląda. - Racja. Sam nie wiem, po co zgodziłem się na przyjazd tutaj? Dalej nie słuchałem ich, gdyż wróciłem do rodziny Szymczaków. Moją uwagę zwrócił teraz efektowny amfiteatr wybudowany na planie elipsy z dwoma piętrami arkad wznoszących się na wysokość trzydziestu metrów. Był już nieźle podniszczony, ale arkady sprawiały jeszcze solidne wrażenie. - Prawie jak Koloseum! - zachwyciła się pani Szymczak. - W rzeczy samej - rzekłem. - Obok rzymskiego Koloseum i francuskiego Nimes, to trzecia tego typu budowla w Europie. Zbudował ją cesarz Wespezjan w I wieku. Dla przykładu Koloseum mogło pomieścić pięćdziesiąt tysięcy, a ten oto amfiteatr do trzydziestu pięciu tysięcy widzów spragnionych walk gladiatorów i zmagań z dzikimi zwierzętami... Nagle przestałem mówić. Poczułem szczególny zapach, który przywędrował do mych nozdrzy. Zapach fajki! Od razu zacząłem się rozglądać dookoła w poszukiwaniu osoby z fajką, ale wśród przewalającego się ulicą Flavijevską tłumu nikogo takiego nie mogłem wypatrzyć. - Człowiek palący fajkę! - zawołała podniecona Krysia. - Ja też czuję - ożywił się Marek. - O czym wy mówicie? - zapytał inżynier. - Szukamy człowieka palącego fajkę - wyszeptała konspiracyjnie Krysia. Ale inżynier wzruszył tylko ramionami. Być może nasze podniecenie było całkowicie jałowe. Pewnie ktoś szedł sobie w tłumie, paląc fajkę i zanim zapach tytoniu dotarł do nas z ulicy Flavijevskiej, ów człowiek był już pewnie daleko stąd. I nie oznaczało to od razu, że jest owym osobnikiem, który odwiedził grób Milewskiego. Wykupiliśmy bilety na konferencję prasową z gwiazdorem i ruszyliśmy w kierunku Starówki ulokowanej między ulicami Istarską, będącą przedłużeniem tej, na której zaparkowaliśmy samochód, oraz Riva, biegnącej brzegiem Adriatyku. Starówka w Puli posiadała dobrze zachowany zespół starożytnych ruin, więc nic dziwnego, że z przyjemnością pospacerowaliśmy przed mającym nastąpić za godzinę występem gwiazdora. Podziwialiśmy najpierw wspaniałą Podwójną Bramę prowadzącą do okazałego Muzeum Archeologicznego, owalną Bramę Herkulesa i pozostałości teatru rzymskiego z II wieku, leżącego u podnóża łagodnego wzgórza. Tam, w środku znajdowała się siedemnastowieczna wenecka twierdza z czterema bastionami, w której mieściła się kolejna szacowna instytucja: Muzeum Historyczne Istrii. Wyszliśmy z zadrzewionych i zakrzewionych alejek na ulicę Castropola, obejmującą łukiem od południa wzgórze z twierdzą, aby wąskimi, brukowanymi uliczkami wyjść do zachodniej części Starówki, gdzie na wyłożonym nierównym teraz brukiem placu mieści się forum z ratuszem i z czterokolumnową, mocno zniszczoną świątynią Oktawiana Augusta. Przepychaliśmy się przez gromady turystów, uprawiając slalom na skąpanych w ostrym słońcu uliczkach starego miasta, i muszę przyznać, że ten spacer, z początku zachęcający, zaczął mnie powoli męczyć. A kiedy znaleźliśmy się przy łuku triumfalnym Sergiusza w południowej części Starówki, zaczął się istny kocioł. Tam prowadził na pomoc w kierunki amfiteatru popularny tutaj deptak, a więc turystów było zatrzęsienie. Liczne plakaty reklamujące festiwal filmowy ukazywały twarz Antonio Panterasa i dało się już wyczuć pewien “ruch” w kierunku miejsca konferencji prasowej. Odsapnęliśmy przez chwilę w cieniu baldachimów kawiarni koło łuku triumfalnego i wtedy ujrzałem moich sąsiadów z hotelu: Bartłomieja Sowę i pannę Lidkę. Oglądali właśnie zabytkowy łuk, ale robili to w sposób mechaniczny, jakoś tak bez serca, podobnie do wielu turystów na świecie przytłoczonych ilością zabytków i miejsc wartych zobaczenia. Przywołałem ich uniesieniem ręki. - Znowu pan balował? - zapytał z ironicznym uśmieszkiem Sowa. - Ja? - zdziwiłem się, bo to oni przecież balowali całą noc. - Jakiś pan taki nieświeży - rzekł, przyglądając się mojej twarzy. Oczywiście, musiał zauważyć na niej siniaka, pamiątkę po nocnej eskapadzie na wyspę Sveta Katarina. - A nie, to drobiazg - zaczerwieniłem się. - Rozumiem - poklepał mnie po plecach Sowa i puścił oko, zaś Lidka zapiszczała z radości. - Rozumiem. Balanga na całego. - Ależ nie... Z opresji wyratował mnie Marek: - Za kwadrans osiemnasta! - Państwo też do amfiteatru? - zapytała Lidka. Wreszcie, na pięć minut przed osiemnastą znaleźliśmy się przed amfiteatrem. Było tam tłoczno i gwarno jak na meczu piłki nożnej. Przyjechała telewizja. Na chodniku zrobił się istny show, bo oto zjawiła się limuzyna z Panterasem w środku i gwiazdor został po wyjściu z niej natychmiast otoczony przez tłum młodocianych wielbicielek. Młode panienki piszczały i machały w stronę “boskiego Antonia” karteczkami, okładkami magazynów, chusteczkami, kwiatami, a wykrzykiwały przy tym słodkie epitety pod jego adresem. Nie dziwiłem się tej zbiorowej euforii, gdyż Antonio Panteras prezentował się naprawdę wspaniale. Jak zauważyła Krysia: “był boski”. Biała, niedopięta koszula obnażała “zabójczy” tors aktora i kontrastowała z jego imponującą, kalifornijską opalenizną. Antonio nie omieszkał przy tym reklamować swojego śnieżnobiałego uzębienia. - To jak, załatwi pan ten autograf? - zapytała czerwona z podniecenia Krysia, ale widać było, że nie mówi tego na serio. - Ja chcę autograf, panie Tomaszu! - O kogo chodzi? - zażartował Sowa. - O podpis parkingowego? Ale co miałem biedny robić? Wejść w tłum i wykrzykiwać imię gwiazdora z setkami jego fanek? Jednak dla świętego spokoju podskoczyłem kilka razy w miejscu z uniesioną ku górze ręką, krzycząc bez przekonania: - Hej, Antonio! Uuu! To ja! Antonio! Widzisz mnie? Uuu! Już zamierzałem powtórzyć moją próbę zwrócenia na siebie uwagi Panterasa, gdy spojrzałem na twarze moich towarzyszy. Cała rodzina Szymczaków patrzyła na mnie z politowaniem, a zawstydzeni Sowa z Lidką nawet odwrócili się do mnie plecami. Kompromitacja. Chyba wzięli moje podskoki i okrzyki za pierwsze objawy starczego zdziecinnienia. Oczywiście nikt mi nie wierzył, że znam Panterasa i zdobędę jego autograf, ale nie przypuszczali, iż stary człowiek może robić z siebie takie pośmiewisko. - Ech - machnął ręką na wszystko Sowa. - Niech pan nie skacze, bo jeszcze coś sobie zrobi. Krysia i Marek natychmiast zapomnieli o mnie. Nie wytrzymali napięcia i emocji towarzyszących pojawieniu się gwiazdora, więc rzucili się z dziką furią w tłum rozentuzjazmowanych nastolatków. Ale już po chwili kordon złożony z kilku rosłych mężczyzna, ochroniarzy aktora, zaczął odganiać młodzież i torować dumnemu Panterasowi drogę do amfiteatru. Nie było czasu na zastanawianie się. Musieliśmy jak najszybciej zająć swoje miejsca w środku, konferencja miała się bowiem rozpocząć lada moment. Publiczny wywiad z Panterasem prowadziła chorwacka gwiazda filmowa, kobieta atrakcyjna i piękna, a my z głośników słuchaliśmy, co gwiazdor ma do powiedzenia. A opowiadał o początkach drogi na filmowy Parnas, o swojej żonie Danieli Grapefruit, o planach, o kolekcji europejskich malarzy i wymarzonym Oskarze. Przez cały czas trwania krótkiej rozmowy błyskały flesze, a ludzie nagradzali brawami wypowiedzi aktora. I w pewnym momencie, na sam koniec konferencji, gdy Antonio Panteras wstał od stoliczka nieco znużony, konferansjerka poprosiła o trzy pytania od publiczności. Jak na komendę pojawiła się osoba w pierwszym rzędzie gotowa do zadania pierwszego pytania. Zupełnie jakby wiedziała, że będzie mogła takowe zadać. A ja zwróciłem się szeptem do mojej grupy: - Założycie się, że Panteras nie tylko ze mną porozmawia, złoży autograf dla Krysi i pozostałych dam, ale postawi również małe piwo. Popatrzyli na mnie jak na wariata. - Gwiazdor nie gada z byle kim - powiedziała panna Lidka. - Właśnie, nie cuduj pan - fuknął na mnie Sowa. - Jeśli Panteras postawi mi piwo - zwróciłem się do Lidki - to cofnie pani o mnie złe zdanie? No, że jestem byle kim. - Przepraszam, jeśli uraziłam pana. Wyrwało mi się. - Panie, siedź pan cicho, bo nie słyszę pytań do Antonia - skrzywił się z niesmakiem Sowa. - Bartek, co ty? - zdumiała się Lidka. - Przecież nie znasz angielskiego. Sowa zdenerwował się. - Zamiast Panterasa ja postawię wszystkim piwo i już. I jeszcze autografy mogę dać. Ale właśnie wstała następna osoba z pierwszego rzędu z pytaniem. Po minucie, kiedy wszyscy oczekiwali na ostatnie pytanie, odważyłem się wstać i krzyknąłem ponad głowami widzów w stronę prowizorycznie skonstruowanej sceny. - Antonio! To ja, Tomasz! Pamiętasz “Jeźdźców Piekieł” i obrazy polskich malarzy?! Czy lubisz jeszcze szybkie samochody, szczególnie krzyżówki hummera z bentleyem?! Nie powiem, ale cały amfiteatr najpierw ucichł, a potem wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę. Nietrudno było odczytać z wyrazu twarzy niektórych, że potraktowano mnie jak szaleńca. Jakby na potwierdzenie tego inżynier Szymczak wyrżnął mnie porządnie łokciem w bok, a Sowa próbował nawet zatkać mi dłonią usta. Wstyd, wstyd i jeszcze raz wstyd - to właśnie wyrażały ich twarze. A ja miałem ubaw na całego! To, co się potem stało, przeszło do historii wszystkich festiwali filmowych w Puli. Antonio Panteras, zignorowawszy uroczą panią konferansjer, wstał i zaczął wypatrywać mnie wśród tłumu, a następnie odepchnął brutalnie kordon ochroniarzy i torując sobie drogę poprzez zdezorientowany tłum wielbicieli doskoczył do mnie. Wokół nas od razu zrobiło się nieco więcej miejsca, a Panteras złapał mnie za ramiona i potrząsając nimi energicznie wykrzykiwał w radosnym uniesieniu: - Tomasz! Kogo ja widzę?! Pan Samochodzik! Ten sam, co w Joshua Tree! Ale zaraz sposępniał i ściszył głos: - Właściwie to jestem na ciebie i Pawła obrażony. Sprzątnęliście mi z przed nosa wehikuł Paradaja. Ale gdzie jest Paweł? I co tu w ogóle robisz? Przyjechałeś na festiwal? Przelotnie spojrzałem na twarze moich towarzyszy: na ogłupiałych państwa Szymczaków, nie dowierzających Krysię i Marka oraz całkowicie zdezorientowanych, a może nawet i oszołomionych Sowę i jego asystentkę Lidkę. Ta ostatnia rozdziawiła ze zdumienia usta, wpatrując się we mnie niczym w święty obrazek. A ja posłałem jej bezczelnie szeroki uśmiech. Objąłem Panterasa po kumotersku za szyję i spytałem: - Jestem tu zawodowo, Antonio. Nie masz przypadkiem ochoty na piwo? Spojrzał na zegarek i na swojego zniecierpliwionego agenta, Eda, który stał na scenie i dawał aktorowi rękami znak do odwrotu. - Po jednym możemy wypić - zgodził się Antonio. - Ale ja jestem z grupą - wskazałem na moich towarzyszy. - Nie ma sprawy! Mogę także dać autograf każdemu z twoich znajomych - zaśmiał się promiennie. Otoczeni kordonem ochroniarzy, przy oklaskach zgromadzonej publiczności i filmowani przez telewizję, wyszliśmy z amfiteatru. To był dopiero happening jak się patrzy! “Rany boskie!” - przeraziłem się. “Co to będzie, jak minister się dowie?” Ten przypadkowy w zasadzie rozgłos nie był mi na rękę zważywszy na charakter naszego zadania na Istrii; ale chęć zaimponowania, wrodzona przekora i trochę zwietrzałego poczucia humoru wzięły tym razem górę. Oto więc wyszliśmy z amfiteatru: Panteras i nasza grupa z hotelu “Rovinj”. A potem eskortowani przez ochronę poszliśmy do jakiegoś baru na promenadzie, na której nie tak dawno byliśmy. Pojawienie się aktora stało się tak wielką sensacją, że nie sposób było pogadać spokojnie przez jedną sekundę. Jak tylko zapytałem Antonia o cokolwiek, ten nie zdążył nawet otworzyć ust, a już ktoś z boku pojawiał się z prośbą o autograf. Wziąłem zatem od moich towarzyszy karteczki i podsunąłem Panterasowi, aby złożył na nich swój podpis. A kiedy kelnerka przyniosła wreszcie piwo, zjawił się energiczny Ed, agent Panterasa, i zaczął rozpędzać przesadnie odważne osoby i wścibskich reporterów. Piwo zostało rozlane, a Panteras przy ryku zawodu gawiedzi opuścił kawiarnię i zniknął w limuzynie. - Czy ja, normalnie, śnię? - sapał z wrażenia Sowa. - Czy tutaj siedział Panteras? - Pan Tomasz jest genialny! - krzyknęła Krysia. - No, no - cmokał z uznaniem inżynier Szymczak - kto by pomyślał, że pan ma takie znajomości. - Mówię ci, Bartek - szeptała podniecona Lidka - weź tą szklankę z odciskami boskiego Antonia i zatrzymaj ją. Sprzedamy w Polsce za pięć tysięcy złotych. - Ja bym zatrzymał dla siebie - wtrącił Marek. - Ten Antonio z bliska jest jeszcze bardziej uroczy niż w telewizji - odezwała się cała w skowronkach pani Szymczak. Zaraz też podeszli reporterzy i zaczęli atakować nasz stolik. Nie powiem, ale moja osoba powoli stawała się obiektem ich zainteresowania, wszak na oczach widzów amfiteatru sam wielki Panteras przerwał konferencję i wybrał się z moją grupą na piwo. Zaczęły padać pytania w rodzaju: kim jestem? jak się nazywam? co tutaj robię? i skąd znam Panterasa? Prawdopodobnie brali mnie za jakiegoś scenarzystę filmowego, pracującego dla Antonia. Jakimś cudem udało mi się opuścić kawiarnię. Bartłomiej Sowa zwietrzył okazję i całą uwagę umiejętnie skoncentrował na swojej osobie. W zasadzie nie miałem mu tego za złe, a nawet odebrałem z ulgą. Miałem bowiem dosyć tego zgiełku. Zerknąłem na plan Puli i szybko odszukałem ulicę Pazinską, na której w kamienicy mieszkało małżeństwo Miljeviciów. Tam bowiem, jak wynikało z relacji inspektora Clare’a, mieszkała wdowa po Marconim, pani Zofia Marconi. Na szczęście jej były dom nie znajdował się daleko, więc udałem się tam pieszo ulicą pełną starych kamienic. Na miejscu bez trudu znalazłem spis lokatorów i udałem się na górę. Drzwi znajdujące się na samym końcu ciemnego i chłodnego korytarza, oznaczone numerem 21, zajmowali Miljeviciowie. Zapukałem. Nikt nie otworzył. Spróbowałem jeszcze raz, ale po drugiej stronie panowała martwa cisza. Być może nikogo nie było w mieszkaniu, niewykluczone, że mieszkańcy wyjechali na urlop albo gościli u kogoś z wizytą. Ale pewien szczegół zwrócił moją uwagę. Otóż, na klatce schodowej ktoś znany mi niedawno przebywał. Coś wisiało w powietrzu i mieszało się z zapachem ludzkich istnień, drewnianych schodów i starych murów. Perfumy. Męskie, klasowe perfumy, trochę przyciężkawe jak na letnią porę. No przecież! Takich perfum używał Roland Clare, kiedy mnie podwiózł wczoraj do Rovinja. Zszedłem po schodach na dół i wyszedłem na zewnątrz. Szybko ukryłem się za rogiem kamienicy i obserwowałem wejście. Zanim ktokolwiek opuścił kamienicę, dokonałem pewnego okrycia. Szybko ustaliłem, że ostatnie okno na drugim piętrze kamienicy należało do Miljeviciów. Nie mogło być mowy o pomyłce, gdyż mieszkali przecież na końcu korytarza! Zauważyłem w nim poruszoną zasłonę. I nie było to falowanie spowodowane przeciągiem. Zasłonę musiała odsunąć czyjaś ręka, a to wskazywało na to, że ktoś jednak był w mieszkaniu Miljeviciów. W pierwszej chwili założyłem, że Clare jest pewnie u nich i gra ze mną nieuczciwie. “Kto wie, może nawet jest z nimi w zmowie?” - pomyślałem. Ale zaraz, jak na zwołanie, z kamienicy wyszedł ubrany w kamizelkę i lekkie spodnie wystraszony i blady Clare. Gdy mnie zauważył, drgnął i zatrzymał się. Przyssany do muru kamienicy zbliżyłem się do niego i ruchem ręki kazałem iść w kierunku bloków mieszkalnych, których dzielnica zaczynała się nie dalej jak dwieście metrów na północ. Był trochę zdziwiony moim przesadnie konspiracyjnym zachowaniem, ale w ten sposób chciałem uniknąć możliwości wypatrzenia nas z okna przez Miljeviciów. - Co pan tutaj robi? - zapytał Clare, gdy znaleźliśmy się na sąsiedniej ulicy. - Warowałem pod tymi drzwiami, gdy ktoś właśnie nadszedł. Myślałem, że to wreszcie ktoś od Miljeviciów. Ale to był pan! A wcześniej kręciła się tutaj para staruszków. - To znaczy, że nikogo nie ma w mieszkaniu? - Nie ma. - Nie daje panu ono spokoju? - Gdyby tylko udało się pogadać z tymi Miljeviciami i ustalić, gdzie zamieszkał poprzedni właściciel, to znaczy wdowa Marconi. Cóż, jutro odwiedzę Urząd Miejski w Puli. Nie miałem żadnych powodów, aby mu nie wierzyć. Opowiedziałem mu o tym, że w mieszkaniu numer 21 ktoś jednak cały czas przebywa. - Lokator nie życzy sobie obcych - skomentowałem. - Jak to jest? - zdziwił się, był nawet nieco poirytowany. - To ja pilnuję tych drzwi pół dnia, a pan przychodzi i od razu odkrywa, co jest grane? - Łut szczęścia - uśmiechnąłem się, ale zaraz spoważniałem. - Mówi pan, że przede mną była para staruszków? - No tak, starsi ludzie. Ale nie miejscowi. Turyści. Przypomniałem sobie owych Dickinsonów na parkingu przed amfiteatrem. - Może Anglicy? - Cudzoziemcy, ale nie Anglicy. Sam jestem Angolem, więc rozpoznałbym rodaków po akcencie. Mieli dobrze wyćwiczony akcent, ale to nie byli Anglicy. - A może mężczyzna palił fajkę? - Tak - zrobił wielkie oczy i zrobił się podejrzliwy. - Skąd pan to wszystko wie? Opowiedziałem mu o odkryciu na cmentarzu w Rovinju, czyli o popiele z fajki, który znalazłem na nagrobku. Jeśli Dickinsonowie byli tutaj na Pazinskiej, to znaczy, że to oni odwiedzali grób Milewskiego. - Dziwne - mruknąłem. Clare poszedł ze mną kawałek, gdyż swojego chryslera zaparkował bliżej Starówki. Umówiliśmy się na spotkanie i pożegnaliśmy. Niestety, jak mi powiedział, Pamela wciąż nie dawała znaku życia. Tak samo jak Paweł. Poszedłem do kawiarni, w której zostawiłem swoich towarzyszy. Byli, jak to się mówi, w siódmym niebie, chociaż po tłumie reporterów i ogólnym podnieceniu nie było już śladu. - A pan gdzie zniknął? - dopytywał się podchmielony Sowa. - Pewnie umówił się pan z Panterasem w tajemnicy przed nami? - zgadywała Lidka. - Poszedłem na spacer. - Dobra, dobra, niech pan nie zalewa. Jakoś nikt nie uwierzył w ten mój spacer. - Chyba nie wstydzi się pan nas? - zapytała wystraszona pani Szymczak. - To pan Tomasz poznał nas z Panterasem i załatwił autografy! - wyratowała mnie Krysia od odpowiedzi, potrząsając przy tym karteczką z podpisem aktora. - Powinniśmy być mu wdzięczni, a nie męczyć pytaniami. - Pan Tomasz to zagadkowy człowiek - skomentował inżynier Szymczak. - Znalazł pan człowieka z fajką? - szepnął mi do ucha Marek. Po powrocie do Rovinja spotkało mnie podwójne rozczarowanie. Nie dość, że Paweł wciąż się nie zjawił, to jeszcze na hotelowym parkingu nie dostrzegłem wehikułu. Mechanik nie dotrzymał słowa! Natomiast w recepcji czekał na mnie faks od reporterki Busch. Jego treść była tak interesująca, że szybko poleciałem na górę zapominając o reszcie naszego towarzystwa. W pokoju przeczytałem wiadomość od niej: Panie Samochodzik, ma pan wyładowaną baterią w telefonie komórkowym. Natychmiast to sprawdziłem. Reporterka Busch nie myliła się. A dalej było: Moim zdaniem, Wunderalp to Black! Poszperałam w naszym redakcyjnym archiwum (jestem już w Niemczech, ale nie mogę do Was dołączyć) i wśród setek szarad i łamigłówek znalazłam serię zagadek wymyśloną przed laty przez Wunderalpa. Seria zwie się “Black”. Jej bohaterem jest czarny kot. Co Pan na to? Ale może to tylko zbieg okoliczności? Wunderalp to absolutny odludek. Nikt z żyjących osób nie zna go osobiście, zaś wszystkie swoje prace przesyłał do redakcji drogą pocztową. Pieniądze wpłacano mu bezpośrednio na jego austriackie konto. Na początku lat sześćdziesiątych brał udział w kilku operacjach wyławiania skrzyń z jeziora Toplitz, napisał kilkanaście artykułów, ale to wszystko. Z redakcją “ Sterna “ kontaktował się ostatni raz na początku lutego. Mamy jego numer domowy, ale podobno Wunderalp już tam nie mieszka. A teraz uwaga! Wunderalp odwiedzał dwa razy Urugwaj w latach sześćdziesiątych - i raz Stany Zjednoczone. Wie pan kiedy? W 1983 roku! A kiedy Kayser zamordował Schmidta w Bisbee? Czyżby Wunderalp był Schmidtem? Z poważaniem Judith Busch Z informacji nadesłanych przez reporterkę Busch wprawdzie nie wynikało, że Wunderalp był Blackiem, ale podejrzenie, iż to jedna i ta sama osoba było wielce uzasadnione. Emerytowany dziennikarz austriacki Jurgen Wunderalp poleciał do Nowego Jorku jako handlowiec Voller, a potem działał jako Black. Co za historia! Jeśli tak było naprawdę, to mieliśmy do czynienia już nie z dwoma, a z trzema wcieleniami jednego człowieka, którym był nie kto inny, jak płetwonurek Kurt Steinbeck. A tu jeszcze reporterka Busch sugerowała, że Steinbeck był Schmidtem, czyli dziadkiem Kingi Pollock!!! Jednak objawy choroby dekompresyjnej w postaci zgrubiałych stawów palców, jakie zauważyłem u handlowca Vollera w samolocie, wskazywały jednoznacznie na Steinbecka. Z kolei wyjazd do Ameryki w 1983 roku, a więc wtedy, kiedy Schmidt odwiedził Kaysera w Bisbee w stanie Arizona, mógł rodzić podejrzenia, że Steinbeck był porucznikiem Schmidtem. Ale przecież z przedśmiertnych zeznań samego Kaysera wynikało, że zabił on w Bisbee Schmidta, którego znał doskonale i nie mógł się pomylić w kwestii jego tożsamości. Przyznam się szczerze, że pachniało mi tu pokrętną historią rodem z powieści szpiegowskiej i poważnie zaczynałem martwić się o Pawła i Pamelę. Tej nocy nie miałem zamiaru odwiedzać Kingi Pollock i dzielić się z nią moimi domysłami. Nie chciałem się z nikim spotykać. Zgasiłem zatem światło i wyszedłem na balkon. Podobnie jak poprzedniego wieczoru, tak i dziś miasto zaczynało nocną fiestę podsycaną zmysłową obecnością morza. Za dnia nie sposób było wytrzymać już nie tylko na słońcu, ale także w cieniu. Bezlitosne chorwackie słońce potrafiło w kilka godzin “spalić” najbardziej wytrzymałą na działanie promieni słonecznych skórę. W nocy było inaczej - ludzie nabierali wigoru. Moją uwagę zamierzałem poświęcić wyłącznie wyspie, której ciemny zarys widziałem jak na dłoni. Po północy zabrawszy ze sobą latarkę cichaczem wyrwałem się z hotelu i poszedłem na przystań dla łodzi i motorówek, którą odwiedziłem dzisiaj, kiedy wracałem od mechanika. Za dnia bowiem wynająłem tutaj łódkę. Przystań była usytuowana przy nabrzeżu w pobliżu fabryki papierosów, u podnóża Monte Mulini. Było mi to na rękę, gdyż chciałem uniknąć przypadkowego spotkania z którymś z moich nowych znajomych. Co by powiedzieli widząc mnie wsiadającego w nocy do łódki przy głównym deptaku Rovinja? I kiedy odbijałem od betonowego molo ujrzałem spacerujących prostopadłym do niego chodnikiem Sowę z asystentką Lidką. Ludzi nie było tutaj wielu, więc ta para szczególnie rzucała się w oczy. Szli objęci za biodra, śmiejąc i dowcipkując. Sowa trzymał w wolnej ręce butelkę wina i raz z niej nawet pociągnął. Skuliłem się w łódce, aby mnie nie zauważyli, i już zamierzałem położyć się plackiem na jej dnie, gdy usłyszałem nad sobą zdziwiony głos Lidki: - Co pan tutaj robi?! - Pan Tomasz? - zawtórował jej głos Sowy. - Ha, ha, ha! Zostałem zdemaskowany. Niezadowolony wstałem dziarsko i poprawiłem okulary na nosie. - A, witam państwa! No, cóż, nie da się ukryć, że lubię sobie w nocy popływać... - To świetnie! - ucieszył się Sowa i pociągnął z butelki. - Zabierzemy się z panem, jeśli można. Jesteśmy tu już kilka dni i ani razu nie płynęliśmy statkiem. - Ale to łódka - zaprotestowałem. - Dobre i to na początek. Zresztą mnie tam wszystko jedno. - Właściwie - ściszyłem głos i zrobiłem tajemniczą minę - to wykonuję bardzo niebezpieczną akcję. Tajną operację. - Poważnie? - zachłysnęła się Lidka. - Poluje pan na rekina czy co? - zapytał żartobliwie Sowa, ale zaraz spoważniał. - Mówią, że jest pan detektywem. Inżynier Szymczak powiedział mi to zaraz po powrocie z Puli. To prawda? Kiwnąłem głową. - Mam nadzieję, że konkurencja nie nasłała pana na mnie? - Jestem historykiem sztuki i szukam skarbu! - palnąłem bez zastanowienia, aby uciąć tę rozmowę. - Muszę się dostać na wyspę i coś zbadać. I muszę państwa prosić o dyskrecję. - Skarb? - zapiszczała Lidka. - Na wyspie? Pasjonujące! A to nie scenariusz dla Panterasa? Zacząłem się denerwować. Wychodziło na to, że nie zamierzali wcale odejść. - Popłyniemy z panem - zaproponował poczciwie Sowa. - Pomożemy panu, normalnie, znaleźć skarb. Protestowałem, a oni nalegali. Nie chciałem przedłużać tego targu, więc zaproponowałem kompromis, a mianowicie, że ze mną popłynie w charakterze mojej obstawy tylko Sowa, a panna Lidka będzie czuwać na nabrzeżu. Asystentka Sowy była rozczarowana moją propozycją. - Od tego, czy pani tu zostanie - powiedziałem poważnym tonem - może zależeć nie tylko powodzenie operacji, ale być może nasze życie. Jeśli usłyszy pani krzyki albo, nie daj Boże, strzały, proszę natychmiast zawiadomić policję. - Pan Tomasz dobrze mówi - poparł mnie Sowa. - Zostajesz na lądzie. To polecenie służbowe. - Ale pan też musi coś zrobić - rzekłem do niego. - Co? - Proszę już więcej nie pić. Sowa zamierzał pociągnąć ostatni raz z butelki, ale upomniałem go ostrym tonem, a gdy chciał ją wyrzucić do morza, krzyknąłem na niego: - Proszę nie śmiecić! Niezadowolony oddał butelkę pannie Lidce i wskoczył niezbyt sprawnie do łódki. Wiosłowałem spokojnie, kierując się na wschodni cypel Svetej Katariny, prosto na starą, betonową przystań jachtową z potężnymi falochronami, które za dnia dobrze widać nawet z rynku. Od nadbrzeża, z którego wypłynęliśmy, dzieliło nas do niej nie więcej niż dwieście pięćdziesiąt metrów. Nie była to zatem wielka wyprawa. Teraz ta część wyspy tonęła w ciemności. Upiornie wyglądające w nocy nieme korony drzew nie przepuszczały świateł pałacu i pozostałych budynków środkowej części wyspy. Widok był przejmujący grozą: na wprost mieliśmy mroczny kontur wyspy, a na prawo i za naszymi plecami oświetlony, radosny i ciepły Rovinj. Pokrótce przedstawiłem Sowie sytuację. Nic nie mówił i słuchał z zapartym tchem. Wreszcie wpłynęliśmy między dwa betonowe falochrony, jakby te były paszczą jakiegoś potwora. Jakież było nasze zdziwienie, gdy na kawałku piaszczystego terenu przyległego do skał ujrzeliśmy inną łódkę wiosłową zaopatrzoną dodatkowo w silnik. - Wycofujemy się - szepnąłem do zdezorientowanego Sowy. - Mamy gości. Wolno popłynąłem dalej na południe, opływając nieznacznie cypel i zaraz znalazłem dogodne miejsce na ukrycie łodzi, między niewielkimi skałkami na cienkim skrawku brzegu. Tutaj było niemal widno od bijących mocno świateł z hotelu “Sol Park” i jachtów cumujących przy dużej przystani na rovinjskim brzegu. Słyszałem nawet ludzkie rozmowy dochodzące stamtąd. - Pójdziemy górą. Pan się cofnie do przystani i będzie obserwował łódkę z silnikiem - zaproponowałem. - Gdyby udało się panu wypatrzyć jej właściciela, będę szczęśliwy. - A pan? - Przejdę górą na drugi brzeg przez park. Na tamtym brzegu wyspy, za monasterem jest wejście do tunelu. Tym razem zaczaję się na nocnego gościa z lądu. - Ma pan pistolet? - Tylko latarkę. - Może skoczę do hotelu po gaz? - zaproponował z nadzieją. - Idzie pan na akcję nie uzbrojony? - Nie używam broni. - Dziwny z pana człowiek. - Jak pan widzi, udało mi się dożyć starości. Idziemy! Tylko proszę być ostrożnym. Nie wiadomo, z kim mamy do czynienia. - Spoko - zapewnił mnie. Kilkanaście metrów dalej było betonowe zejście z wyspy na brzeg. Wąskimi schodkami wdarliśmy się na właściwy poziom wyspy tonący w ciemności. Zapaliłem na krótką chwilę latarkę. Staliśmy na rozwidleniu alejek. Jedna z nich, ta biegnąca prosto, wdzierając się w gęstą ścianę drzew prowadziła pod górkę do monasteru; dwie pozostałe oddalały się w przeciwnych kierunkach, aż do połączenia się na przeciwległym krańcu wyspy, sześćset metrów dalej. Poszliśmy w prawo, kierując się na przystań. W pewnym momencie mój towarzysz wydał zduszony krzyk i usłyszałem, jak pada na alejkę. Okazało się, że potknął się na którymś z powykrzywianych schodków alejki. W tej chwili żałowałem, że wziąłem go ze sobą na wyspę. Był nieco odurzony alkoholem, szedł w tych swoich olbrzymich sandałach, a przecież nasza misja była niebezpieczna i wymagała sprawności. Ale nie mogłem już nic zrobić. Rozdzieliliśmy się niedaleko zejścia do przystani. Sowa wszedł w jakieś krzaki, a ja ruszyłem teraz pod górę w kierunku monasteru przedzierając się przez krzewy i drzewa. Przeciąłem alejkę, tę prowadzącą w dół na przystań wyspy, i znowu zanurzyłem się w parkowych chaszczach. W ten sposób nie byłem widoczny dla ewentualnych obserwatorów spacerujących alejkami. Im bliżej monasteru, tym bardziej zdawało się, że słyszę czyjeś pojękiwanie. Gdzieś w oddali zawyła syrena statku, grupowe śpiewy biesiadników dolatywały od strony miasta, ale bliżej mnie ktoś jęczał i jęczał. Ostrożnie zbliżałem się do monasteru, a moim przewodnikiem było skąpe światło dochodzące z jego górnego okna. Odgrodzony od świateł Rovinja przez bujne drzewa porastające wyspę nie miałem lepszego punktu orientacyjnego niż to właśnie okno, bo przecież bałem się używać latarki. Wreszcie stanąłem przed oddalonym od monasteru o piętnaście metrów czworobocznym tarasem, obmurowanym czymś w rodzaju postumentu. Z prawej strony nieco więcej świateł Rovinja docierało do mnie z uwagi na rzedniejące tutaj miejscami drzewa. Na postumencie ktoś cały czas jęczał, a teraz słyszałem go bardzo wyraźnie. Nawet zdawało mi się, że widzę sylwetkę tego kogoś. Ależ tak! Leżał obok studzienki, takiej samej jak ta znajdująca się na dziedzińcu monasteru. Podszedłem do niego i na krótko zaświeciłem mu w twarz. - Już wystarczy - wymamrotał kiepskim niemieckim. - Niech pan to zgasi. Mężczyzna zdawał się dochodzić do siebie po uderzeniu. Poruszał głową i rękami i coś mamrotał. Nigdzie nie zauważyłem krwi na jego głowie, ale ten człowiek musiał solidnie oberwać, skoro leżał tutaj zamroczony. Poznałem go. To był mężczyzna w dżinsowej kurteczce, wysoki brunet, który śledził mnie na wyspie. Jego szerokie szczęki wydawały mi się jeszcze większe niż za dnia, a oczy wyrażały nieufność. Ale osobnik wcale nie był agresywny. Powiem więcej, gdy światło latarki skierowałem na siebie, a następnie zgasiłem ją, ów człowiek chyba mnie rozpoznał i wydawał się być zadowolony, że mnie spotkał. Podałem mu rękę i pomogłem wstać. Na szczęście był silny i szybko doszedł do siebie. - Dzięki - usłyszałem szorstkie podziękowanie w języku niemieckim, ale akcent i uroda zdradzały, że mężczyzna był Chorwatem. Skąd, na Boga, wiedział, że znam niemiecki, a nie władam na przykład chorwackim albo włoskim? No, ale w końcu mnie śledził, więc coś o mnie musiał wiedzieć. - Niech się pan nie boi - rzekł zachrypniętym głosem. - Nazywam się Drago Luković. Jestem detektywem hotelu “Sveta Katarina”. Wiem, kim pan jest. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZMOWA Z DRAGO • ZAKRADAMY SIĘ POD TUNEL • CLARE • W PUŁAPCE • DOWIADUJĘ SIĘ O STUDZIENKACH • RĘKOPIS ROGERA BACONA • KTO PODSŁUCHIWAŁ Z ALEJKI? • UCIECZKA • POMOC DICKINSONÓW • NA POLICJI • LIŚCIK OD CLARE’A • SZPIEG NA FOTOGRAFII • ROBOCZA WIZYTA NA SVETEJ KATARINIE • STUDZIENKA ZA PAŁACEM • GDZIE JEST “PODKOWA”? • REWELACJE SIERŻANTA, CZYLI HISTORIA KOCHANKI MILEWSKIEGO • ŚWIĘTA EUFEMIA ZEZUJE - Ktoś na wyspie zabawia się w mało wyszukany sposób - poinformował mnie detektyw Luković. - Kto to taki? - zapytałem szeptem. - Nie wiem. Ale od kilku dni zauważyłem ślady intruzów na wyspie - wyjaśnił. - Ktoś dobiera się do studzienek. - Tych oznaczonych literą “M”? - zapytałem. - Tak. Robią to w nocy. No, cóż... szukają skarbu. Podobnie jak i pan - zauważył cierpko. - Proszę się nie obrażać na mój bezpośredni ton, ale jako detektyw mam obowiązek sprawdzić wszystko i wszystkich. Za to mi płacą. Ustaliłem już, że jest pan historykiem sztuki i pracuje dla polskiego ministerstwa. - Jestem tutaj prywatnie, ale moje poszukiwania nie mają charakteru handlowego, a wyłącznie naukowy. Nie jestem zatem pańskim przeciwnikiem. - Oczywiście. Proszę mi mówić Drago. Teraz zajmijmy się tym trzecim. Mam nadzieję, że go nie zabili. Od razu pomyślałem o Sowie, ale przecież Drago nie mógł o nim wiedzieć, gdyż leżał tutaj nieprzytomny, gdy my dotarliśmy na brzeg wyspy. - O kim mówisz? - przeraziłem się myślą, że chodzi mu o Pawła. - Zakradłem się pod tunel na brzegu i widziałem, jak wiążą człowieka. Wpakowali go potem do tunelu. Nie wiem, kim jest. Po chwili jeden z nich został na skałach przy tunelu, a drugi z wykrywaczem metali udał się w górę wyspy. Poszedł za monaster i coś dłubał przy studzience. Nagle dostałem z tyłu w głowę i upadłem. A potem pan mnie tu znalazł. No, cóż... to groźne typy, skoro tak łatwo mnie załatwili. Drago zamyślił się. - Czy sądzi pan, że skarb ukryto w którejś ze studzienek? - zapytał. - Tego nie wiem. I sądzę, że osobnicy z wykrywaczem metali też nie za bardzo wiedzą, gdzie jest skarb? Prawdopodobnie szukają na oślep, chociaż mogą znać wskazówkę Milewskiego o ukrytym skarbie. - Jaką wskazówkę? - “Na kamiennej drodze spragnionego Rycerza do szczęścia”. - Pan wierzy w takie rzeczy? - A czy nie dostałeś po głowie? - To gdzie pana zdaniem może być ukryty skarb? - Nie mam pojęcia. Ruszyliśmy w kierunku brzegu, ale zaraz odbiliśmy w lewo. Przyczajaliśmy się za drzewami niedaleko szerokich schodków prowadzących z północnego boku monasteru do alejki ciągnącej się wzdłuż wysokiego brzegu wyspy, tego zwróconego na Rovinj. Gdzieś za tą alejką w dole na skalistym brzegu znajdowało się wejście do tunelu. Przez kilka najbliższych minut nasłuchiwaliśmy i wypatrywaliśmy złoczyńców. Wydawało się jednak, że nie ma ich w pobliżu. Zdecydowaliśmy się zatem zejść po skarpie na brzeg. Z bijącym sercem moja noga dotknęła zdradzieckich, ostrych skał na dole. I chociaż morze spokojnie uderzało o nie, zaś oświetlony Rovinj rozpraszał ciemności panujące w tej części wyspy, to czułem rosnący niepokój. Przeszliśmy niezdarnie po skałach i znaleźliśmy się przy wylocie tunelu. Być może popełniliśmy błąd, że jeden z nas nie został na czatach na górze przy alejce, ale emocje brały górę. Przede wszystkim należało ratować człowieka z tunelu. Wreszcie zaświeciłem latarką w czarny otwór. Niecałe pięć metrów od jego wylotu leżał związany człowiek. - Clare - zadrżałem zaskoczony tym odkryciem. - Niech pan go uwolni - zaproponował szybko Drago, wskazując głową tunel. - Ja jestem za duży. Będę tutaj pana osłaniał. Nie czekając dłużej wlazłem do tunelu i dalej poczłapałem zgięty w pół w kierunku Anglika. Znałem ten tunel z poprzedniej wizyty, ale dzisiaj wydał mi się on jeszcze straszniejszy. Nie wierzyłem w duchy, ale było tutaj coś odstręczającego, jakby coś nieludzkiego unosiło się w powietrzu. Clare był wystraszony do nieprzytomności i cały drżał ze strachu, więc szybko się przedstawiłem i odkleiłem plaster z jego ust. Syknął z bólu i zaczął sapać, ale gdzieś pomiędzy łapczywym wdechem a wydechem wyczuwało się autentyczną wdzięczność. - Jak pan tu się znalazł? - zapytałem. - Byłem u pana w hotelu - wyjaśnił. - Ale go nie zastałem. Dlatego zaczaiłem się tutaj, ale złapali mnie i uwięzili w tym cuchnącym miejscu. Pan wie, że tutaj są szczury? Okropne. Czułem, jak chodziły mi po nogach. Ale jak pan załatwił tego typa? Nie wygląda pan na Rambo. - Niektórzy mówią, że jestem fajtłapą - odgryzłem się za opinie wygłaszane przez inspektora Rolanda na mój temat w New Scotland Yardzie. Roland Clare nie zdążył skomentować mojej uwagi, gdyż szyderczy śmiech zaatakował nasze uszy i wypełnił tunel. Zamarliśmy. Przez kilka następnych sekund żaden z nas się nie odzywał, a jedynie czekał w napięciu, aż ten obrzydliwy śmiech wreszcie ucichnie. Na brzegu działo się coś niedobrego, ale w tej chwili nie mogłem pojąć, o co chodzi. Z trudem pokonałem ciasnotę tunelu i zdołałem odwrócić się twarzą do wyjścia. I wtedy ostry snop światła poraził mnie w oczy. - Dał się pan nabrać - zachrypnięty głos Drago zadźwięczał ponuro w ceglanym tunelu. Mężczyzna ponownie zarechotał. - Wyłaź pan, to go zwiążę. Już zrozumiałem, że Drago Luković, czy jak mu tam było naprawdę, nabrał mnie jak sztubaka. Nie był żadnym detektywem hotelowym. I wcale nie oberwał po głowie od nieznanych osobników. On z nimi współpracował. Zastosował naiwną, ale niezmiernie skuteczną sztuczkę zwabienia mnie tutaj pod pozorem udzielenia pomocy komuś trzeciemu. Nie powiem, ale Luković był dobry w tym, co robił, chociaż już wcześniej mogłem się zorientować, że coś tu nie gra. Nikt nie zwraca się bowiem w ciemnościach do nieznajomego w języku obcym, w tym przypadku chodziło o niemiecki, no chyba, że wie, kim tamten jest i jakim językiem włada. Luković wiedział, kim jestem i po co tutaj przyszedłem. - Co chcesz z nami zrobić? - zapytałem. - Proszę się pospieszyć! Niech pan wyłazi! - Nabrali nas - usłyszałem za sobą zdławiony głos Clare’a. - Może lepiej niech pan się stąd nie rusza. - Wszystko słyszałem, Angliku! - krzyknął Drago. - Będziecie robić to, co zechcę. Mam pistolet, a moi kumple zaraz wrócą. No, jazda! Nie miałem innego wyjścia jak opuścić tunel. Na brzegu Drago natychmiast mnie obezwładnił i zaczął związywać ręce sznurem. W niemrawym odbiciu świateł Rovinja jego twarz wydała mi się teraz po stokroć bardziej zła niż przed dziesięcioma minutami. Miałem do czynienia z groźnym bandytą, zdecydowanym na wszystko. Postanowiłem grać na zwłokę prowadząc z nim rozmowę. - Szukacie skarbu na oślep - mówiłem bez przekonania. - Miałem rację tam za monasterem, że nic nie wiecie. Szukacie po omacku. Badacie studnię po studni. Wiadomość Milewskiego być może była wam znana wcześniej, ale nie zdołaliście jej rozszyfrować. I nie zdołacie, bo tutaj potrzeba tak zwanego pomyślunku. - Naprawdę? - rozgniewał się. - Mądrala się znalazł. A może ty rozwiązałeś całe hasło, to chętnie posłucham? - Nie znam rozwiązania - oświadczyłem cicho. - A widzisz, a ja ze szwagrem i przyjacielem z zagranicy na coś wpadliśmy i nawet wiemy, co za skarb ukrył Milewski. Jego oświadczenie kazało mi zapomnieć o zagrożeniu. Skąd ten diabelnie przebiegły typ mógł wiedzieć aż tyle o skarbie Milewskiego? - A nasz przyjaciel twierdził, że z ciebie taki as - zaśmiał się. - Któż taki? - zainteresowałem się, zapominając już całkowicie o niebezpieczeństwie, bo w tej chwili pragnąłem wyciągnąć od niego jak najwięcej. - Nieważne - odburknął i mocniej ścisnął sznur. - Coś mi się zdaje, że to ty przeciąłeś przewody hamulcowe w wehikule - pokiwałem smutno głową. - Jesteś mordercą. - Tak, to ja je przeciąłem, ale nie chciałem cię zabijać - oburzył się. - To miało być ostrzeżenie. A co do tych przewodów, to myślałem, że wpadniesz do rowu tuż za Vrsarem... No tak, Drago mnie śledził w drodze do Vrsaru, a na miejscu nie tylko przeciął przewody, ale zauważył pewnie, że śledzę Clare’a. W ten sposób naprowadziłem tego zbira na Anglika. - Powiedz mi, czy to ty porwałeś mojego pracownika Pawła Dańca? - zapytałem groźnie, mimo że to ja byłem więźniem. - I Pamelę Norman? - Nic o nich nie wiem - huknął mi za uchem i przewrócił związanego na skały. - Nie muszę kłamać. Mamy was i wywieziemy w odległe miejsce. Znajdą was dopiero po miesiącu. W tym czasie znajdziemy ten rękopis... Ugryzł się w język i przestał mówić. Nie odzywałem się. Patrzyłem na niego z nadzieją, że wreszcie to powie, wydusi z siebie, o jaki rękopis chodziło. Ale on milczał. Zaraz jednak zaczął okazywać objawy zdenerwowania. Zerknął na zegarek i westchnął. - Możesz mi powiedzieć - podpuszczałem go. - I tak nas wywieziecie w nieznane, prawda? - Nie znam się na historii - wydukał - ale to niezwykle cenny i tajemniczy manuskrypt średniowiecznego naukowca, którego nazwisko zapomniałem... mój szwagier to wie... - Roger Bacon - wtrąciłem niby to obojętnie, ale tak naprawdę czułem, jak z wrażenia wiruje mi w głowie. - Skąd wiesz? - zdziwił się. Ale ja oczywiście strzelałem. Przypomniałem sobie Tajemniczego Czytelnika, fałszywego zakonnika Marconiego zainteresowanego w Bodleian Library nie tylko “Hamletem” z 1623 roku, ale pracami i artykułami na temat słynnego rękopisu Rogera Bacona. - Wiem dużo - mówiłem podniecony. - Na przykład, co oznacza ów “spragniony Rycerz” w zaszyfrowanej wiadomości hrabiego Milewskiego. Popatrzył na mnie z zaciekawieniem. Nie odzywał się, więc kontynuowałem - “Spragniony Rycerz” wskazuje na którąś ze studzienek na wyspie z symbolem “rycerza” z herbu Milan. Ten, kto ukradł krzesło z pałacu Milewskiego z płaskorzeźbą” rycerza” myślał z początku, że znajdzie tam jakąś wskazówkę dotyczącą kolejnych członów łamigłówki. Ale nic nie znalazł, więc zaczął szukać innego “rycerza” na wyspie. I znalazł w którejś ze studzienek... - Tej przy restauracji - potwierdził. - Właśnie. “Spragniony” wskazuje na studnię, prawda? Bo w studni gasimy pragnienie. - Ale w tej studzience z “rycerzem” nie ma skarbu. Zbadaliśmy teren w jej pobliżu wykrywaczem metali i nic. - Przede wszystkim nie wiecie, co oznacza “kamienna droga” i “szczęście” w zdaniu: “Na kamiennej drodze spragnionego Rycerza do szczęścia”. Być może nie chodzi o studzienkę? - A o co? Wszystkie studzienki na wyspie sprawdziliśmy, oprócz tej za pałacem. Ale tam nie możemy się dobrać, bo znajduje się kilkanaście metrów za tylnym wejściem do pałacu. Teren jest oświetlony, kręcą się tam ludzie. Teraz jest najlepsza ku temu pora. Szwagier właśnie tam polazł i czeka na okazję, aby przelecieć wokół tej studzienki wykrywaczem. Coś długo go nie ma. Już nic więcej nie powiedział, tylko sięgnął po sznur i związał mi nim solidnie nogi. A następnie wyjął samoprzylepny plaster, którym zaraz zakleił mi usta. Kiedy to robił, zdawało mi się, że w ścianie żywopłotu na górze ktoś się schował. Zdawało mi się, że słyszę jakieś dźwięki. Ktoś podsłuchiwał. Potem Drago wlazł do tunelu, aby zakneblować Clare’a. I wtedy zauważyłem w górze jakiś ruch. Być może alejką spacerowali goście hotelowi i usłyszeli głosy dochodzące z brzegu. Ale kto by o tej porze tutaj spacerował? Poza tym, aby wyjrzeć z alejki na brzeg, trzeba było nie lada wysiłku, aby przebić się przez gęstą materię żywopłotu? To nie mógł być zwykły turysta. Drago wrócił po mnie i kiedy przenosił mnie do tunelu, poczułem delikatny zapach fajki. Dickinson?! A jednak nie myliłem się. Ktoś tam był. - Pójdę zobaczyć, co ze szwagrem - oświadczył Drago. - Ale zaraz wracam, to sobie pogadamy w większym gronie. I poszedł w górę wyspy. Zostaliśmy z Clare’em sami, ale plastry na ustach uniemożliwiały nam konwersację. Myślami byłem jednak przy rewelacjach, które usłyszałem od Drago. Nie wiem, na ile było prawdą to, co mówił ten człowiek, ale sprawa wyglądała na sensację naukową! Pomijając na razie osobę angielskiego filozofa i uczonego z XIII wieku - Rogera Bacona, poświęćmy chwilę jego osławionemu manuskryptowi, zwanemu “rękopisem Voynicha”. Światu znany jest tylko jeden egzemplarz, który znajduje się z dziale białych kruków i rękopisów biblioteki Uniwersytetu Yale. Zawiera on bogate i dziwne ilustracje roślin nie występujących na Ziemi, są tam również symbole astronomiczne i nagie kobiety. Ale najbardziej zdumiewający jest język, jakim napisano ten przedziwny manuskrypt, do tej pory bowiem nikomu nie udało się odczytać rękopisu. Jedynie profesor Uniwersytetu Yale Robert S. Brumbaugh próbował dowieść, że jest to rozprawa alchemiczna napisana szyfrem, lecz wielu innych naukowców zajmujących się łamaniem wojskowych szyfrów i filologów nie dało rady odczytać rękopisu. Ciekawy był również jego los. Został odkupiony w 1912 roku od biblioteki kolegium jezuickiego we Frascati we Włoszech przez nowojorskiego antykwariusza Wilfreda M. Voynicha. Do rękopisu był dołączony list z 1666 roku, napisany przez Marcusa Marciego do Athanasiusą Kirchera. W liście pada sugestia, że poprzedni właściciel rękopisu zidentyfikował jego autora. Miał nim być Roger Bacon, chociaż niektórzy sugerowali, że chodziło o Giordana Bruna. Ostatecznie jednak uznano Bacona za autora manuskryptu. Wszystko to jednak było nieważne, skoro nie można było poznać treści rękopisu. Kolejny właściciel Hans Kraus podarował w 1969 roku kłopotliwy tomik Uniwersytetowi Yale. Zagadkę rękopisu starano się wyjaśnić na wiele sposobów. Uznawano go za próbę stworzenia sztucznego języka, pracochłonną mistyfikację, zapis automatyczny powstały z boskiej inspiracji czy wręcz osobliwy zielnik. Nie wiemy, która z tych wersji jest prawdziwa, ale pamiętając o tym, że Roger Bacon przewidział wiele nowoczesnych wynalazków i zjawisk z wielowiekowym wyprzedzeniem, niektórzy sądzą, iż naukowcy nie chcą odczytania manuskryptu, ponieważ obawiają się, że skrywa on wynalazki mogące wpłynąć szkodliwie na los naszej cywilizacji. To wszystko wiedziałem z książek oraz z prasy, ale, na Boga, co mógłby robić u Milewskiego drugi rękopis Bacona? Pierwszy został odkupiony od jezuitów z Frascati w 1912 roku, a więc Milewski musiał nabyć ten rzekomy drugi rękopis wcześniej. Przecież analiza repliki “Stańczyka” wykazała, że hrabia domalował znaki na replice “Stańczyka” w pierwszej dekadzie XX wieku. A to by wskazywało, że “rękopis Voynicha” był drugim w kolejności manuskryptem Bacona. Możliwe też, że Milewski odkupił od kogoś inny rękopis? Ale czemuż miałby ukrywać taki rękopis przed światem? Dlaczego nie próbował go sprzedać przed śmiercią, jak zrobił to z częścią obrazów? Na te pytania nie znałem odpowiedzi. Zresztą miałem inne wątpliwości i pytania. Na przykład, skąd Drago o tym wszystkim wiedział? Nie pasował mi on na osobnika, który w Bodleian Library w Oksfordzie podał się za jezuitę z Frascati i wyrwał róg strony 43 z “Hamleta”. A przecież fałszywy Marconi, nasz Tajemniczy Czytelnik, musiał dużo wiedzieć o skarbie Milewskiego, wszak przeglądał w oksfordzkiej bibliotece prace dotyczące rękopisu Bacona. A to rzucało nowe światło na sprawę. Marconi! Jak znaleźć owego Marconiego? Kim, u licha, mógł być? Moje rozważania przerwał odgłos kroków. Ktoś nadchodził dróżką biegnącą po skarpie z alejki na brzeg. “Dickinson! - pomyślałem z nadzieją. Nie słyszałem rozmów i już po chwili stwierdziłem, że osobników nie było dwóch. Nie był to także Drago. Nie był to nawet Dickinson. W świetle wylotu tunelu ujrzałem sylwetkę Bartłomieja Sowy. Najpierw stracił równowagę na jakiejś skale i upadł przed tunelem na brzuch. Jęknął, potem zaklął, wstał i otrzepał się. Wreszcie zajrzał do tunelu. - Jest tam pan? - zapytał cicho. - To ja, Sowa. Niech pan się odezwie. Jak niby to miałem zrobić mając zakneblowane usta? Zacząłem się wiercić i mruczeć, aby zwrócić jego uwagę, ale Sowa wypił dzisiaj za dużo alkoholu, więc miał przytępione zmysły i reagował powoli. “Szybciej, człowieku” - myślałem gorączkowo. “Za chwilę będzie za późno”. I wtedy Sowa poświecił latarką, którą znalazł przed tunelem, gdyż tam mi ona wypadła. - To pan? - wystraszył się. - Co tu się dzieje? Zacząłem się wiercić i Sowa pojął, że daję mu znak do szybkiego działania. - Już, już - mamrotał i szukał czegoś u paska do szortów. W jego ręku błysnęło ostrze scyzoryka i Sowa wgramolił się do tunelu wypełniając sobą całe jego światło, aż zupełnie pociemniało. Potem poszło szybko. Najpierw zostałem uwolniony przez Sowę, a następnie już sam uwolniłem Clare’a. - Nie mamy czasu do stracenia - rzekłem do nich, gdy znaleźliśmy się przed tunelem. - Musimy stąd szybko uciekać, bo Drago i jego szwagier lada moment się tu zjawią. Może już tutaj idą. - To pana łódź cumuje na przystani? - zapytałem Clare’a. - Moja. - Ruszamy - zakomenderowałem. - Zaraz! Ale ja ją uszkodziłem - jęknął Sowa. - Myślałem, że to łódź łobuzów, na których pan poluje. Głośnym westchnięciem skrytykowałem jego nadgorliwość, ale nie mogłem do końca obwiniać Sowy. To przecież dzięki niemu zostaliśmy uwolnieni, a poza tym, w pewnych okolicznościach, jego zapobiegliwość mogła okazać się zbawienna. Szybko wyszliśmy na górę i zanurzyliśmy się w parkowej ciemności. - Panowie - szepnąłem do nich - zachowujmy się cicho. Jeśli Drago i jego szwagier zorientują się, że zniknęliśmy, od razu pobiegną w okolice przystani i będą szukać łodzi. Na szczęście mamy łódkę. Przedzieraliśmy się przez park w kierunku łódki. Przeszliśmy obok monasteru dosłownie na paluszkach, ale zdawało się, że w pobliżu nikogo nie ma. Od zejścia na brzeg w miejscu pozostawienia łódki dzieliło nas dwadzieścia metrów. Szliśmy już szybciej, nerwowo i zachłannie, aby prędzej znaleźć się na brzegu i odpłynąć z wyspy łódką. Ale oto od strony monasteru usłyszeliśmy czyjeś kroki. Dopiero po chwili dostrzegliśmy biegnących alejką Drago z niższym, chudym mężczyzną o ciemnych włosach. Człowiek ten poruszał się identycznie jak złodziej uciekający z krzesłem na tyłach muzeum, a kiedy przedostający się przez dziurę w koronie drzew księżyc oświetlił na moment jego twarz, rozpoznałem w nim mężczyznę z portretu pamięciowego Clare’a. To był nasz Tajemniczy Czytelnik! Drago wraz z nim musieli zorientować się, że ktoś nas uwolnił z tunelu i biegli na wyczucie w stronę przystani. Daliśmy drapaka w stronę zejścia na brzeg; biegliśmy ile sił w nogach po schodkach w kierunku morza, ale kiedy pokonaliśmy szpaler krzaków, nagle kazałem się zatrzymać. Przy naszej łódce stał Batura. Tak, to był on. Czekał na nas. Nerwowy i czujny. Już wiedziałem, że to on był owym cudzoziemcem, który z Drago i jego szwagrem okradł Muzeum Miejskie w Rovinju. A teraz wraz z nimi łaził po wyspie z wykrywaczem metali. Byliśmy w poważnych opałach. Jerzy pilnował łódki, a za nami biegło dwóch groźnych bandytów. Mieliśmy odcięty odwrót. - Wycofujemy się - szepnął zdenerwowany Anglik. - Ale nie schodkami. Pójdziemy skalistym brzegiem i potem odbijemy w górę w kierunku alejki. Nie było czasu na dyskusję, ale był to dobry pomysł. Szliśmy po skałach, potykaliśmy się, kalecząc się do bólu, ale metr po metrze oddalaliśmy się od niebezpiecznego miejsca. Za sobą słyszeliśmy głosy mężczyzn. Szybko poszliśmy w górę wyspy i znaleźliśmy schronienie w gęstych i kaleczących nasze ciała krzakach. Znajdowaliśmy się około dwudziestu metrów od zejścia na brzeg; zbyt blisko, aby ryzykować przebicie się do alejki. Mężczyźni mogli nas tam łatwo dogonić. Nagle usłyszeliśmy, że ktoś idzie skałkami naszym tropem. Pewnie się rozdzielili, to znaczy jeden szedł skałkami, a pozostali ruszyli w górę po schodkach do alejki. Nie było innej rady, jak przedrzeć się przez zdrewniałe i kolczaste krzaki do alejki i ratować się ucieczką w górę wyspy. Słyszałem, jak Anglik syknął z bólu. Sowa był bardziej odporny zważywszy na częściowy stan znieczulenia, w jakim się znajdował. Już po chwili dotknęliśmy stopami kamiennej alejki. Rzuciliśmy się do ucieczki w kierunku pałacu. Tam nic nam nie groziło, ale do przebiegnięcia mieliśmy około dwustu metrów. I wszystko pewnie zakończyłoby się powodzeniem, gdyby nagle nie zapiszczał telefon komórkowy Sowy. Co prawda Sowa natychmiast go wyłączył, ale ten charakterystyczny pisk telefonu musiał być przez intruzów usłyszany. Rzuciliśmy się do szaleńczej ucieczki. I tak jak się spodziewałem, już po chwili za naszymi plecami zaczęły dudnić kroki naszych prześladowców, wyraźne i nie pozostawiające złudzeń co do ich zamiarów. Kroki za nami były coraz głośniejsze, a ja z Sową słabliśmy z sekundy na sekundę. Zauważyłem też, że biznesmen stracił gdzieś swoje sandały i biegł teraz na bosaka, posapując niczym stara lokomotywa. Od kompleksu wypoczynkowego przylegającego do restauracji i pałacu dzieliło nas już tylko pięćdziesiąt metrów i oto z prawej strony wyłoniła się odnoga alejki prowadząca na środek wyspy wprost na budynki hotelowe przy dziedzińcu. Wtedy to na naszej drodze stanęła para starszych ludzi. Dickinsonowie! Nie tak dawno podsłuchiwali ze skarpy moją rozmowę z Drago, ale teraz znajdowali się już tutaj. Clare wpadł na starszego pana i o mały włos go nie przewrócił. Ale ten przytrzymał inspektora za łokieć, a kiedy dobiegliśmy do nich, Dickinson wyszeptał po angielsku: - Za basenem w lewo. Tam mają motorówkę. Jazda. Porzuciliśmy starszą parę i dalej uciekaliśmy. Za sobą słyszałem przekleństwa Drago i jego szwagra i wiedziałem, że państwo Dickinsonowie zaaranżowali małe zamieszanie. - Uważaj pan! - skrzeczała pani Dickinson. - Bandyta! - Zamknij się! - padło po włosku. To odezwał się szwagier Lukovicia, Tajemniczy Czytelnik, co wskazywało, że był on jednak Włochem. Naprzeciwko muru kompleksu wypoczynkowego wpadliśmy w boczną alejkę prowadzącą na stare, betonowe molo. Tam stała motorówka. - Ja kieruję! - krzyknął Clare, dając tym samym do zrozumienia, że zna się na łodziach motorowych. - Bierzcie liny. Kiedy Clare wskoczył za kierownicę, a my z Sową mocowaliśmy się z linami cumowniczymi, pojawili się złoczyńcy. - Stójcie! Co robicie?! To kradzież! - wrzeszczeli, ale ryk uruchamianego silnika zagłuszył ich krzyki. Popchnąłem Sowę w kierunku kokpitu i sam za nim wskoczyłem do motorówki. Clare natychmiast dodał gazu i motorówka wykonała niebezpieczny skręt z efektownym przechyłem, tak dużym, że o mało nie powypadaliśmy z łodzi. Woda Adriatyku gniewnie się spieniła przy burcie, ale Anglik dalej dusił pedał gazu. Obejrzeliśmy się za siebie. Na molo stali Drago i jego szwagier, Włoch. Wymachiwali groźnie w naszą stronę pięściami, ale nic już nam nie mogli zrobić. W hotelu byliśmy około trzeciej nad ranem, gdyż musieliśmy złożyć zeznania w komisariacie policji. Zaproponowałem Clare’owi przenocowanie w moim pokoju. Pożegnaliśmy zatem Sowę i poszliśmy spać. Tym razem spałem do wpół do dziewiątej. Może nie za wiele zważywszy na ciężką noc, ale nie lubiłem spać za długo i zawsze starałem się wstawać jak najwcześniej. Okazało się, że Clare był wyjątkowo rannym ptaszkiem, gdyż wstał jeszcze wcześniej ode mnie. Ulotnił się z pokoju, zostawiając na stole karteczkę. Drogi Panie, dziękuję za łóżko, a przede wszystkim za uratowanie mi wczoraj życia. Dziękuję też za to, że nie zdradził pan policji chorwackiej mojej profesji. Inspektor Scotland Yardu - to mogłoby wzbudzić sensację i sprowadzić na mnie poważne kłopoty. Przepraszam za to zniknięcie, ale muszę się umyć, przebrać i zjeść śniadanie. Mam nadzieję, że razem odszukamy Pamelę i Pańskiego współpracownika. I, rzecz jasna, skarb! Jestem do Pańskich usług. Z wyrazami szacunku Roland Clare To był liścik w stylu angielskiego dżentelmena, a nie policjanta. Skoro inspektor Clare wspomniał o śniadaniu, należało pomyśleć o tym samym. Toaleta postawiła mnie na nogi, chociaż moje ciało i twarz sprawiały przykre wrażenie. Dawne rany pobladły, a ich miejsce zajęły nowe - kilka podejrzanie wyglądających zadrapań, pamiątka po krzakach strzegących na brzegu dostępu na Svetą Katarinę. Na dół zszedłem po dwóch kwadransach. W recepcji zaraz mnie poinformowano, że odezwał się mechanik ze smutnymi wieściami, a mianowicie, iż nie udało mu się zreperować wehikułu i cały czas nad nim pracuje. - Brak mu części zamiennych - oświadczyła recepcjonistka. Po śniadaniu opuściłem hotel i zszedłem ze wzgórza na przystań. Na zewnątrz słońce już zaczęło ostro opiekać ziemię i podgrzewać wodę. Czułem się zmęczony, a przecież sprawa skarbu Milewskiego jeszcze się nie zakończyła. Jak to się mówi “wkroczyła w decydującą fazę”. Ukradkiem zerkałem co pewien czas na wyspę, jakbym chciał wyrwać jej tajemnicę Milewskiego. Ta wyspa coraz bardziej mnie uzależniała od siebie, czułem, że chce mnie zaczarować, a ja staję się jej dobrowolnym niewolnikiem. Na rynku roiło od turystów, chociaż było ich mniej niż w niedzielę. Zamówiłem kawę w tej samej kafejce na rynku z widokiem na wyspę i całą przystań. Piłem i rozmyślałem o sprawie rękopisu Bacona. Jakim cudem znalazł się on na wyspie i gdzie ukrył go hrabia Milewski? Jeszcze bardziej nurtował mnie los Pawła. Wprawdzie policja obiecała zająć się sprawą, ale niby gdzie miała go szukać? Przecież Paweł mógł być wszędzie! Wstałem od stolika, gdy moją uwagę zwróciła grupa włoskich turystów. Głośno rozmawiali i śmiali się, oglądając jakieś zdjęcia, które właśnie odebrali od fotografa. Nie znam włoskiego, ale czasami rozumiem, o czym jest rozmowa, a to z uwagi na łacińskie pochodzenie wielu słów. Rozmowa prowadzona pod parasolem dwa stoliki dalej dotyczyła sobotniego włamania do Muzeum Miejskiego. Wynikało z niej, że odwiedzili oni muzeum w dniu kradzieży krzesła, a wydarzenie owo nie zdołało jeszcze ulecieć z ich pamięci. Jakby nie patrzeć, to była dla turystów atrakcja. Przypomniałem sobie, że kasjerka wspomniała o grupie włoskich turystów, którzy opuścili muzeum na godzinę przed kradzieżą. To byli ci ludzie! Przeszedłem wzdłuż zielonego płotka od zewnątrz i zerknąłem przez ramię siedzącej najbliżej ogrodzenia włoskiej turystki. Ujrzałem zrobione w sali wystawowej rovinjskiego muzeum zdjęcie, a po nim kolejne, na których Włosi uwiecznili siebie na tle eksponatów. Ale nie to było ważne. Na jednym z kolejnych zdjęć rozpoznałem znaną mi dobrze osobę. Wtedy poczułem nagły wstrząs, który spowodował, że przedpołudniowy marazm w mgnieniu oka się ulotnił. Nie należę do ludzi śmiałych, a już na pewno do bezczelnych, ale w tej sytuacji zapomniałem o własnej nieśmiałości. Musiałem mieć to zdjęcie. Pertraktacje z Włochami nie trwały długo. Ich pierwszą reakcją na prośbę kupna owego zdjęcia były zdziwienie i niechęć, ale potem, gdy podwoiłem stawkę, Włosi okazali się wspaniałomyślni i ofiarowali mi zdjęcie za darmo. Zadowolony, że udało mi się zdemaskować szpiega, popłynąłem na wyspę, aby obejrzeć studzienki przy pałacu, o których wspominał Drago. I kiedy ruszyłem na przystań, niespodziewanie natknąłem się na stojących nieopodal zabytkowego łuku Balbi* [Barokowa pozostałość po dawnej bramie z XVII w.] - Kingę Pollock, Sowę oraz Lidkę. Mężczyzna miał na nogach nowe sandały i czarował obie panie opowieściami na temat wydarzeń poprzedniego wieczora. Łatwo było zgadnąć, że jego osoba w tej relacji zajmowała pozycję numer jeden. - Pan Tomasz! - przywitał mnie. - Ale daliśmy draniom popalić, co nie? Normalnie, bonanza! - Państwo nie na plaży? - zagaiłem. - Co tam plaża - prychnął Sowa. - Nie ma pan jakiegoś nowego zadania? Chętnie pomogę. - Ty już lepiej, Bartek, nie pomagaj - wtrąciła troszkę zazdrośnie Lidka i wyjęła jakiś kwit. - Przyszedł rachunek za uszkodzoną łódź. Sowa machnął zdenerwowany ręką i zamilkł. - Panie Tomaszu - gniewnie zaczęła Kinga - dlaczego mnie pan nie poinformował wczoraj, że wybiera się w nocy na wyspę? - Inaczej zechciałabyś ze mną popłynąć, dziewczyno, a nie mogłem narażać cię na niebezpieczeństwo. - Tak jest - wtrącił się Sowa. - To nie zajęcie dla kobiet. Ja także nie chciałem mieszać w to Lidki i kazałem jej, normalnie, zostać na brzegu. - Co ty pleciesz? - zdenerwowała się Lidka. - Skąd mogłeś wiedzieć, co się wydarzy? - Jak nie wiedziałem? Co nie wiedziałem? - prychał poirytowany Sowa. - Pan Tomasz mówił, normalnie, że płynie na nocną akcję. Jest detektywem, co nie? To chyba jasne, że można się było spodziewać bandytów. Zaśmiałem się. - Pan Bartłomiej trzymał się dzielnie. Gdyby nie on, pewnie dzisiaj byśmy ze sobą nie rozmawiali. - Panie Tomaszu - znowu zaczęła gniewnie Kinga - musimy koniecznie obejrzeć tę studnię za pałacem, o której wspominał jeden z tych łobuzów. Pan Bartłomiej uważa, że tam musi być jakiś znak. - Właśnie miałem zamiar wam to zaproponować - rzekłem. Za restauracją w głębokim cieniu drzew, na podobnym postumencie jak ten za monasterem, w sąsiedztwie nadbrzeżnej alejki, blisko molo, z którego wczoraj odpłynęliśmy motorówką, stały dwie identyczne studzienki zwieńczone ornamentem w kształcie litery “M”. Na jednej ze studzienek musiała zostać wyryta podobizna rycerza z mieczem trzymanym nad głową. Napisałem “musiała zostać”, gdyż banda Batury zniszczyła ów zabytek, aby zatrzeć wszelkie ślady mogące naprowadzić innych na miejsce ukrycia skarbu. Obie studzienki, zasypane niechlujnie piaskiem i zabezpieczone niegdyś przez obecnego właściciela metalową osłoną, były teraz mocno splądrowane. “Rycerz” Milewskiego musiał się znajdować na wewnętrznej powierzchni betonowej cembrowiny, częściowo “zanurzony” w piachu, gdyż intruzi odgrzebali piasek na głębokość dwudziestu kilku centymetrów. To samo zrobili z sąsiednią studzienką i z pozostałymi na wyspie; oprócz tej jednej za pałacem. Najpierw uszkadzali metalową pokrywę chroniącą otwór studni, potem wygrzebywali piach i sprawdzali dokładnie wewnętrzne powierzchnie cembrowin. I nie mylili się. Tu oto w tej studzience znaleźli wspomnianego przez Milewskiego “rycerza”! Zrobiliśmy sobie mały spacerek wokół wyspy, zwiedzając pozostałe studzienki, a więc: na dziedzińcu monasteru, za monasterem oraz dwie w drugiej części wyspy - trzydzieści metrów przy kortach tenisowych blisko północnego brzegu wyspy, za budynkiem gospodarczym. Każda z nich została dokładnie “zbadana” przez intruzów i żadna nie posiadała jakiegokolwiek wyrytego symbolu czy zatartego śladu po nim. Ostatnią studzienkę, tę za pałacem, do której nie zdołali się dobrać intruzi, zostawiłem na koniec. W związku z tym musiałem uzyskać zgodę właściciela hotelu na otwarcie pokrywy chroniącej otwór studzienki. Zostawiłem towarzystwo i wszedłem do holu tylnym wejściem. Tam spotkałem znajomego sierżanta Marusevaca, który rozmawiał z. kierownikiem hotelu. - O, widzę, że został pan miłośnikiem tej wyspy - zażartował sierżant. - Szybko pan doszedł do siebie po nocnych igraszkach na wyspie. - To zasługa wspaniałego klimatu - odpowiedziałem ciepło. - A wyspa rzeczywiście jest cudowna. - O co chodzi? - uniósł ku górze brwi. - Przecież widać, że pan czegoś szuka. My to nazywamy “węszeniem”. Najpierw zapytałem o Dickinsonów. Okazało się, że z samego rana, jeszcze przed przybyciem policji, Anglicy opuścili hotel. Nikt nie wiedział, dokąd się udali, ale policja sprawdzała już wszystkie hotele. Niestety, zaprzepaściliśmy szansę na poznanie prawdy o Dickinsonach. Jaką rolę odgrywali w sprawie? Jaki motyw nimi kierował? Kim byli? Wreszcie zdradziłem swoją prośbę. Zrazu niechętnie, ale w końcu pod delikatnym naciskiem sierżanta kierownik zezwolił na przeprowadzenie badania studzienki. - Jeśli znajdziecie skarb, to hotel tylko na tym zyska - stwierdził z uśmiechem kierownik. - Rozgłos mile widziany. Czemu nie? Dołączyliśmy z sierżantem do towarzystwa na zewnątrz i już po chwili przyszedł ogrodnik hotelowy, który otworzył pokrywę studzienki. Wygrzebywaliśmy piach na zmianę do taczki, a trwało to z pół godziny. A gdy odsłoniliśmy wewnętrzną powierzchnię cembrowiny do wysokości podłoża, dokładnie ją obejrzałem. Poprosiłem o latarkę i wyciągnąwszy z kieszonki lupę badałem studzienkę przez cały kwadrans. Cal po calu. Niestety, niczego nie znalazłem. - Właściwie czego pan szuka? - zapytał sierżant. - “Podkowy” - odpowiedziałem i spojrzałem na zdumione twarze pozostałych. - A co, nie ma pan szczęścia? - zachichotała Lidka. - Nie o to chodzi - uśmiechnąłem się. - “Na kamiennej drodze spragnionego Rycerza do szczęścia”. Rozumiecie? - No jasne! - klepnęła się dłonią w czoło Kinga. - Podkowa z herbu Milan! “Spragniony Rycerz” wskazuje na “rycerza” z herbu Milan, ukrytego w jakiejś studzience z ornamentem w kształcie litery “M”, a “szczęście” to pewnie “podkowa” z tegoż herbu. - Otóż to - pokiwałem głową. - Brawo, panno Pollock! - Normalnie, nie wierzę - dziwił się Sowa. - Jak wy to robicie, że wszystko wiecie? Myślałem, że to ja mam głowę na karku, wiecie, gram z powodzeniem na giełdzie, załatwiam pogmatwane interesy, umiem lokować szmal... ale wy, normalnie, jesteście jakimiś jasnowidzami! - Pan ma głowę do interesu - rzekłem - a my do rozwiązywania zagadek. - Chciałem jednak zauważyć - wtrącił się nieśmiało sierżant Maruśevac - że wasza “podkowa” może być wszędzie. Niekoniecznie w studzience. Przymiotnik “spragniony” bezsprzecznie wskazuje na którąś ze studzienek, gdyż kojarzy się on z pragnieniem, czyli z wodą. Zgoda. Ale “podkowa”? - Brawo, sierżancie - pochwaliłem go. - Bardzo trafne rozumowanie. Nie wiem, gdzie jest “podkowa”, ale musieliśmy sprawdzić ostatnią studzienkę. Zwróciłem się do przysłuchującego się naszej rozmowie ogrodnika. - Czy dawniej nie było tutaj innych studzienek? - Nie - odpowiedział. - Tylko te, które są teraz. - To znaczy, że trzeba szukać “podkowy”, gdzie indziej - westchnęła Kinga. - Właśnie - odezwałem się. - A wyspa jest duża. - Zaraz, zaraz - nie dawała spokoju Kinga - a co oznacza ta “kamienna droga”? - Z tym będzie problem - zachichotał ogrodnik. - Tu pełno kamieni. - Może tunel? - zaproponował Sowa. - Prowadzi pod ziemią do monasteru. - Ale on jest z cegły - przypomniałem. - Nie pamięta pan? Sierżant Marusevac zaczął powoli okazywać znużenie naszymi rozważaniami. - Czy mogę z panem porozmawiać na osobności? - zwrócił się do mnie niespodziewanie i przeprosił pozostałych. Poszliśmy do holu i w jego chłodnym wnętrzu siedliśmy na stylowych fotelach. - Zrobiliśmy nalot na dom Miljeviciów na Pazinskiej w Puli - zaczął mówić. - I wie pan kogo złapaliśmy? Drago Miljevicia, czyli pańskiego detektywa hotelowego Lukovicia i niejakiego Giuseppe Marconiego. - Marconiego?! - prawie krzyknąłem. - To ten chudy brunet? Tajemniczy Czytelnik z Oksfordu! - Tak, ten, który ukradł krzesło z muzeum razem z niejakim Baturą. Polakiem. Ale zacznę od początku, gdyż historia opowiedziana dzisiaj rano przez Marconiego pewnie pana zainteresuje. - Zamieniam się w słuch. Jeszcze tylko kelner na polecenie kierownika hotelu podał nam chłodne napoje i sierżant zaczął opowiadać. - W 1905 roku urodziła się w Rovinju Zofia Calletano, która już w wieku osiemnastu lat była służącą Milewskiego, a pod koniec życia, że się tak wyrażę, hm, osobą zaufaną. - Kochanką? - O właśnie! Jak pan wie, Milewski zamierzał przekazać majątek swojemu siostrzeńcowi, napisał do niego list, w którym zwracał jego uwagę na cenny obraz wskazujący skarb. Tak się złożyło, że list nie dotarł do siostrzeńca, jednak zeznania Marconiego świadczą, iż Milewski w ostatnich dniach przed śmiercią widywał Zofię w szpitalu. I wie pan, co? On jej zdradził w stanie maligny swój sekret. Był to bełkot, a w oczach miał hrabia obłęd. Jednak młoda Zofia wnet pojęła, że mówił o jakiejś niezmiernie cennej rzeczy. Padały tam słowa typu “Hamlet z 1623 roku”, “Oksford”, “strona 43”, “ogień”. Ponoć Milewski kilkakrotnie powtarzał: “Idź śladem rycerza na wyspie, a znajdziesz skarb nad skarby”, “dzieło geniusza”, “władza” i tak dalej. - Po prostu Milewski powiedział jej to, do czego powinien był dojść siostrzeniec po rozszyfrowaniu domalowanych na replice “Stańczyka” znaków czy jak kto woli kryptogramu. - Właśnie. Tak się często zdarza, że kobiety stają się powiernikami najbardziej strzeżonych tajemnic. My, mężczyźni, układamy szyfry, zabawiamy się w tajemnice, a kobiety wydzierają nam najbardziej strzeżone sekrety z łatwością, z jaką zabieramy dziecku zabawkę. Niestety, w 1926 roku Milewski zmarł, a Zofia zapisawszy uprzednio słowa hrabiego na temat skarbu próbowała go nawet odszukać, ale bez rezultatu. Rozgoryczona wyjechała do Włoch i powróciła tutaj z powrotem dopiero w 1943 roku. Niebawem zawitał do Rovinja niejaki Fabio Marconi, były zakonnik u jezuitów... - Z Frascati? - zapytałem i zaniemówiłem, gdyż Frascati kojarzyło mi się z manuskryptem Bacona. - Prawdopodobnie tak. Ten Marconi poślubił Zofię w Rovinju w 1946 roku. Dzieci zakonnika i Zofii, to jest Miljeviciówna i Marconi, niewiele wiedzą o życiu rodziców, a w szczególności ojca. To jakaś rodzinna tajemnica i zdaje się, że Fabio, ich ojciec, zabrał ją do grobu. Wracając do Zofii Calletano. Przed Chorwacką Wiosną w 1971 roku były zakonnik Fabio Marconi zmarł jako starzec, a Zofia przeprowadziła się do Puli. Mieszkała na ulicy Pazinskiej i zmarła w 1979 roku. Dom w kamienicy odziedziczyła córka Ewa, która następnie poślubiła naszego Drago Miljevicia. Starszy brat Ewy Giuseppe Marconi żył we Włoszech, skończył tam studia i, bawiąc w 1989 roku u siostry na Pazinskiej, natrafił w papierach po matce na ślad wiodący do skarbu Milewskiego, owe zapiski dokonane przez kochankę Milewskiego, a jego matkę. Marcom przyznał się, że wielokrotnie zwiedzał wyspę i szukał skarbu, ale bez efektu. Wreszcie po latach postanowił zbadać “oksfordzki trop”. Stało się dla niego jasne, że wydane dzieło Szekspira zawiera na stronie 43 jakąś istotną wskazówkę. Z pomocą kolegi z Rzymu, tłumacza poezji anglosaskiej, zdobył papiery umożliwiające wstęp do Bodleian Library. Okazało się, że informacja zapisana niewidzialnym atramentem przez Milewskiego zawierała oprócz tajemniczego zdania i rysunku wyspy jeszcze jeden zapisek: “manuskrypt Bacona”. W tej chwili ten kawałek strony z “Hamleta” leci specjalnym czarterem do Zagrzebia do laboratorium tamtejszej policji. A później zostanie zwrócony Bodleian Library. - Czyli nie ma wątpliwości, że Milewski był w posiadaniu manuskryptu Bacona - stwierdziłem. - Na to wychodzi. - A Batura? - zapytałem jeszcze. - Jak poznał Miljevia i Marconiego? - Batura skontaktował się z Miljeviem niedawno - odpowiedział. - Szukał skarbu, był w Rovinju, pytał ludzi o przedmioty pochodzące z pałacu, wreszcie Miljević dał się przekonać i zaaranżował spotkanie z Marconim, swoim szwagrem. A resztę znamy: kradzież krzesła, nocne poszukiwania skarbu na wyspie za pomocą wykrywacza metali i tak dalej. Z pierwszych zeznań Marconiego i Miljevicia wynika, że Batura ostrzegł ich przed panem i przedstawił jako groźnego przeciwnika. Pańskie wyczyny za Atlantykiem zrobiły wrażenie na Marconim, bo przyjął propozycję Batury. - A czy nie wiedzą, gdzie jest teraz Batura? - Nie. Jak tylko Miljević i Marconi pobiegli alejką za wami, Batura wsiadł do pańskiej łódki i odpłynął. - To w jego stylu - skomentowałem. - Jest sprytniejszy od dwóch Miljeviciów i Marconich razem wziętych. Wróciłem do towarzystwa, które pomagało ogrodnikowi zasypać studzienkę za pałacem. Opowiedziałem im później o tym, czego dowiedziałem się od sierżanta. Spacerowaliśmy zatłoczonymi w niższych partiach wzgórza uliczkami Rovinja i podziwialiśmy setki oryginalnych obrazów wystawionych na sprzedaż przez dziesiątki malarzy. Ale tak naprawę zastanawialiśmy się, gdzie jest ukryty skarb. Szliśmy w górę. Wąskie, brukowane trakty przecinały zniszczone, zabytkowe domostwa na wzgórzu, szarość rozmywała się w promieniach słonecznych, a w cieniu nabierała głębi i treści. - Panie Tomaszu - zapytał zafrapowany czymś Sowa - jak to jest, że ten Batura, Miljević i Marconi szukali skarbu za pomocą wykrywacza metali, skoro wiedzieli, że to książka? - A co? - zaśmiała się Lidka. - Są wykrywacze papieru? - Nie sądzi pan chyba, panie Bartłomieju - odparłem - że Milewski zakopał bezpośrednio w ziemi cenną książkę. Musiał ją schować w jakiejś skrzyni albo pojemniku. - Racja, racja. Przed pójściem na obiad zwiedziliśmy jeszcze na samym szczycie wzgórza kościół Świętej Eufemii z największą na Istrii sześćdziesięciometrową wieżą z dzwonnicą. - Czy wiecie - zagadnąłem moich towarzyszy - że święta Eufemia udziela turystom przybyłym do Rovinja cennych rad? I tak, gdy statua świętej jest zwrócona w stronę lądu, ma być brzydka pogoda, gdy zaś patrzy na Adriatyk, będzie słonecznie. Było w tym trochę prawdy, gdyż statua była umieszczona na ruchomym spodku. Ten zaś pozwalał obracać się czterometrowej postaci patronki świątyni zgodnie z kierunkiem wiatru. Popatrzyliśmy na miedzianą statuę wieńczącą dzwonnicę kościoła i nic nie mówiliśmy. Zdawało nam się, że święta Eufemia zezuje na Svetą Katarinę, jakby chciała podpowiedzieć nam, gdzie hrabia Milewski ukrył skarb. ROZDZIAŁ JEDENASTY W MUZEUM • ODKRYCIE SZYMCZAKÓW • CZY NA WYSEPCE KOGOŚ PRZETRZYMYWANO? • WYRUSZAMY W REJS Z KAPITANEM SLATKO • STRZYKAWKI I PENTOBARBITAL • SZUKAMY JACHTU ŁYSEGO • KRÓTKO O ROGERZE BACONIE • PAMELA NA WOLNOŚCI! • KINGA POLLOCK MA SWOJEGO DZIADKA • KIM BYŁ KAPITAN STEINBECK? • BRAKUJĄCA STUDZIENKA • WIEM, GDZIE JEST SKARB • DICKINSONOWIE WĘSZĄ NA WYSEPCE Po obiedzie Kinga, Lidka i Sowa poszli na plażę, więc zostałem sam. Ale prawdę powiedziawszy, było mi to na rękę. Najpierw odwiedziłem mechanika. Sprawa z wehikułem nie przedstawiała się najlepiej. Bezradny mechanik nie chciał ode mnie nawet pieniędzy, a pragnął jedynie pozbycia się kłopotliwego pojazdu. Obiecałem zabrać go jak najszybciej. Do czasu jednak załatwienia wszelkich formalności związanych z przetransportowaniem go drogą lotniczą do kraju, mechanik zgodził się przetrzymać wehikuł za opłatą w swoim warsztacie. Po wizycie u mechanika poszedłem do Muzeum Miejskiego skontaktowawszy się jeszcze przed obiadem telefonicznie z kustoszem Radiciem. Kiedy inni smażyli się w promieniach adriatyckiego słońca, nurkowali, żeglowali, biegali, jeździli na rowerach, jednym słowem bawili się i odpoczywali, usiedliśmy z kustoszem w jego zagraconym i dusznym pokoiku przed stosem dokumentów wygrzebanych z muzealnego archiwum. Materiały te dotyczyły historii wyspy. Zaczęliśmy przeglądać wszystko, co było związane ze Svetą Katariną od śmierci Milewskiego. Wiedziałem, że jeden szczegół potrafił wywrócić każdą teorię do góry nogami lub w chaosie faktów naprowadzić badacza na właściwy trop. Jednak po trzech godzinach ślęczenia nad archiwalnymi mapkami, starymi fotografiami i rysunkami skapitulowaliśmy. Nie znaleźliśmy żadnego śladu prowadzącego do miejsca ukrycia skarbu, żadnego tropu, chociaż pan Radić obiecał przejrzeć wszystko jeszcze raz. Wróciłem do hotelu. - Pytał o pana inżynier Szymczak - poinformowała mnie recepcjonistka. - Teraz jest na plaży. Rodzinę Szymczaków znalazłem z trudem wśród setki roznegliżowanych osób, przeważnie brązowych i lśniących od olejków. Małżeństwo Szymczaków leżało na ręcznikach, ale bez Krysi i Marka. - Bardzo dobrze, że pana widzę - powitał mnie podniecony Szymczak. - Musimy odbyć naradę. - Podobno nieźle pan narozrabiał wieczorem na wyspie? - zaśmiała się jego żona, przyglądając się mojej twarzy. - Jak zwykle wieści rozchodzą się błyskawicznie - westchnąłem. - Ale rzeczywiście było gorąco. Policja ujęła nawet dwóch intruzów. Niestety, jeden z nich uciekł, a to tak jakby nie złapano nikogo, gdyż Batura jest groźniejszy od dziesięciu zwykłych złodziejaszków. Ale coś niecoś wiemy o skarbie Milewskiego. Inżynier Szymczak zaprosił mnie do pokoju. Poszliśmy. Ja w ubraniu, a on w samych spodenkach kąpielowych. W pokoju od razu wyciągnął z szuflady jakąś monetę. - Wie pan, co to jest? - zapytał. Wyjąłem z kieszonki nieodłączną lupę i obejrzałem monetę. - To moneta dwufuntowa - odpowiedziałem zawiedziony. - Marek z Krysią wyłowili ją z Adriatyku - wyjaśnił podekscytowany. - Wprawdzie złamali dane mi słowo i odpłynęli od brzegu rowerem wodnym prawie dwa kilometry, ale dzięki temu natrafili na jedną z wysepek archipelagu. Marek zaczął nurkować przy jej brzegu. Nie muszę dodawać, że Adriatyk jest czysty i doskonale widać nawet dno. Otóż na skałach podwodnych mój syn znalazł tę oto monetę... - Zawsze to coś - powiedziałem z udawanym uśmiechem. - Bo legendarnej Cissy tutaj nie odkryją. Ale czy o tym chciał pan ze mną rozmawiać? Inżynier Szymczak nie zrażony moim markotnym tonem położył monetę na blacie stołu i za pomocą paznokci rozpołowił dwufuntówkę. Wewnątrz monety ujrzałem jakiś elektroniczny mechanizm. - Co to jest, na Boga? - zapytałem, tym razem z ogromnym zdziwieniem. - A widzi pan - ucieszył się. - To nadajnik. Z początku nie wiedziałem o tym. Nawet powiedziałem do Marka: “Skocz do kantoru i wymień to na kuny; po co nam funty?”. Ale w kantorze powiedziano, że to fałszywa moneta. Oni się znają na tych sprawach i w mgnieniu oka potrafią rozróżnić fałszywki. Dobrze, że Markowi udało się stamtąd uciec, bo chcieli wzywać policję. Obejrzałem tę dwufuntówkę uważnie i zauważyłem, że to jest nadajnik. Jako inżynier elektryk... Szymczak nie dokończył, gdyż do pokoju weszli ociekający wodą Marek z Krysią. - Mama powiedziała, że odbywacie tutaj naradę - powitała nas krzykliwie Krysia uroczo czochrając mokre włosy. - I co pan na to, Panie Samochodzik? - zapytał dumnie Marek. Z wrażenia usiadłem na krzesełku i wziąłem głęboki wdech. Zdjąłem okulary, przetarłem ich szkła kawałkiem koszuli i z powrotem założyłem je na nos. - A wy? - spojrzałem na nich uważnie. - Co wy sądzicie o tej dwufuntówce? - Ja sądzę, że na tej wyspie przebywała Pamela Norman, o której nam pan opowiadał.. Prawdopodobnie przetrzymywał ją ten austriacki dziennikarz. - Czyli Wunderalp - dokończył za nią Marek. Dzieci inżyniera dobrze orientowały się w całej sprawie. Bez problemów kojarzyły fakty, nazwiska i same potrafiły wyciągać wnioski. - Podejrzewam, że w Rovinju jest przynajmniej kilkunastu Anglików - rzekłem. - Poza tym moneta mogła należeć nie do Anglika. Każdy może posiadać funty. - No tak, ale ta łódź! - krzyknął Marek. - Jaka znowu łódź? - Za wyspą kotwiczyła łódź motorowa - wyjaśniła za brata Krysia. - Taka duża z potężnym silnikiem. Oglądał pan może “Miami Vice” z Donem Johnsonem? - Obawiam się, że nie. Ale wiem, jak wygląda duża łódź motorowa. To jest taka bardzo duża motorówka z głębokim kokpitem, z którego wchodzi się do mesy. Można tam nawet mieszkać. Droga rzecz. - I taka droga rzecz cumowała obok tej wysepki! - powiedział Marek. - Jak tylko chcieliśmy odsapnąć na wyspie, to pojawił się nagle dziwny człowiek, łysy jak kolano. - Hm, łysy? - zastanawiałem się. -To ktoś nowy w tej historii. A ile miał lat? - Stary, ale widać, że jary - palnął Marek i spojrzał na ojca. - Tata tak zawsze mówi. - I co było dalej? - Facet zbliżył się do nas na niecałe dwadzieścia metrów - mówiła Krysia - i ręką dał znak, abyśmy zwiewali. - Nie powiedział ani jednego słowa, ale miał coś takiego w oczach, że cierpła skóra - dodał Marek. - Od razu wsiedliśmy na rower wodny i zwialiśmy stamtąd. Westchnąłem i wstałem z krzesełka. - Doprawdy nie wiem, co o tym sądzić - zacząłem niemrawo. - Dużo mamy groźnie wyglądających osób. Niektóre z nich posiadają łodzie motorowe. A dwufuntówka mogła wpaść do morza dawno temu. - Ale dobry detektyw musi sprawdzić każdy ślad! - uniosła się Krysia. - Czego pan chce? Mamy groźnego łysielca i nadajnik ukryty w dwufuntówce! - Masz rację, że coś w tym jest - uśmiechnąłem się. - A jak nazywał się ten jacht? - Nie widzieliśmy dobrze dziobu - odpowiedział Marek. - Ale był biały z czarnym pasem biegnącym wzdłuż burty. Zapamiętałem tylko pierwsze litery nazwy: “Cerd...”. - To już coś - szepnąłem i zwróciłem się do inżyniera. - A tę dwufuntówkę radzę schować do jakiejś torebki plastykowej. Wie pan, może uda się zidentyfikować odciski palców... - To jednak pan złapał trop? - uradował się inżynier Szymczak. Stanąłem w drzwiach i odwróciłem się zamyślony. - Zaraz wrócę i może uda mi się zaaranżować mały rejs po Adriatyku. To rzekłszy wyszedłem. W recepcji nie było klucza do pokoju Sowy i Lidki, a więc byli u siebie. Zadzwoniłem do nich z dołu. Odebrał zaspany Sowa, z początku zły, ale zaraz się ucieszył, że zaproponowałem im rejs po Adriatyku. - Tak bardzo chciał pan popłynąć stateczkiem po morzu, więc pomyślałem, że czemu nie dzisiaj? - zaproponowałem. - Szukam chętnych. - Nie ma sprawy! - huknął do słuchawki. - I ja stawiam ten rejs! - Ależ... - Panie Samochodzik! - przerwał mi stanowczo. - Sprawy finansowe zostaw pan mnie. Pan jesteś od łamigłówek! Zaraz schodzimy. I rozłączył się. Po kwadransie skompletowaliśmy całą ekipę, a zatem mieliśmy popłynąć w następującym składzie: Kinga Pollock, Sowa z Lidką, Marek i Krysia oraz ja. Państwo Szymczakowie odmówili z powodu przypadłości zwanej chorobą morską. Okazałą motorówkę wynajęliśmy na przystani rovinjskiej bez problemu. Slatko, jej kapitan, mężczyzna w średnim wieku, o bujnym zaroście, był małomównym człowiekiem o nieco zgorzkniałym wyrazie twarzy. Jednak argumenty Sowy w postaci pliku banknotów spowodowały pewne ożywienie w zachowaniu kapitana. Popłynęliśmy na północny zachód, kierując się na większą wyspę Figarola w zatoczce Valdibora, ale zaraz zrobiliśmy zwrot na zachód. - Czy to tamta wysepka? - zapytałem Marka i Krysię, wskazując ręką przed siebie. - Tak - przytaknęli. Z wody wystawał kawałek skalnego placu pokrytego zielenią. Była to bowiem mała, samotna wysepka oddalona od brzegu o jakieś dwa kilometry, leżąca w połowie odległości pomiędzy Figarola a położoną na południu wysepką Banjol. - To jest zwykła wycieczka czy coś badamy? - wtrąciła się Kinga, mrużąc oczy przed ostrym słońcem. - Mieliśmy szukać skarbu na Svetej Katarinie. - Trochę relaksu nie zaszkodzi - wyjaśnił Sowa. - Co to za wysepka, kapitanie Slatko? - zapytałem kierującego łodzią brodacza. - Nie ma nazwy - odpowiedział. - Bezludna wyspa. Trochę skał i zieleni. Tu wiele takich bezpańskich wysepek. Gdy już dotarliśmy na brzeg, ze skał natychmiast wzbiło się w górę kilkanaście rybitw. Z trudem udało mi się przejść po skałach na ląd, a w moje ślady poszli tylko Marek i Krysia. Reszta towarzystwa zrezygnowała z wycieczki po wysepce i czekała na nas w motorówce. Stanąłem na lądzie z mokrymi do kolan nogawkami spodni i ruszyłem w głąb wysepki czując na plecach delikatne łaskotanie wiejącego z południa jugo* [Ciepły i wilgotny wiatr południowy występujący nad Morzem Adriatyckim.]. Wysepka była nieduża, ot, niecałe dwadzieścia metrów średnicy, a miała kształt placka, ale za to stanowiła niezłą kryjówkę z powodu zwietrzałych skał tworzących liczne jary i zagłębienia porośnięte krzewami i drzewkami, pomiędzy którymi czyhały zdradzieckie szczeliny. Każde z nas poszło w inną stronę, aby szybciej przeszukać wysepkę. Po kilku minutach usłyszałem nawoływania Krysi. - Tutaj, panie Tomaszu! Marek! Chodźcie do mnie! Coś znalazłam! Szybko tam pobiegłem. Krysia stała już z Markiem obok skalnego występu, pod którym znajdowały się jakieś przedmioty. - Nie dotykajcie! - ostrzegłem ich. A były to zużyte igły lekarskie i puste opakowanie po strzykawkach. Nieco dalej znaleźliśmy buteleczkę po jakimś lekarstwie. - Narkotyki? - zdziwił się chłopak i próbował odczytać nazwę na etykietce buteleczki. - Pentobarbital. - Ten łysy to przemytnik narkotyków - stwierdziła odkrywczo Krysia. - Albo narkoman! - Pentobarbital chyba rzeczywiście jest narkotykiem. Ale stosuje się go przede wszystkim do narkozy - wtrąciłem sceptycznie. - Zdaje się, że weterynarze stosują naboje z pentobarbitalem do usypiania zwierząt. Oglądaliście pewnie filmy przyrodnicze, w których strzela się do zwierząt ze specjalnych karabinów nabojami wypełnionymi środkami usypiającymi. - Widzieliśmy! - A zatem twoja wersja, Krysiu, że przebywali tutaj handlarze narkotyków albo narkomani nie jest przekonująca. Barbiturany nie wywołują wizji narkotycznych, a narkomanom chyba na tym najbardziej zależy. Tutaj ktoś przetrzymywał więźnia albo więźniów, skoro aplikował środki nasenne. Nikt sobie nie wstrzykuje pentobarbitalu do żyły dla zabawy. Widzieliście również na filmach przyrodniczych, że po zastosowaniu pentobarbitalu zwierzęta mają zwiotczałe mięśnie, prawda? Ten, kto przetrzymywał tutaj więźniów, zadbał, aby uwięzieni przez niego ludzie nie mogli stąd uciec. Po prostu nie daliby rady popłynąć o własnych siłach. Nawet gdyby mieli łódkę, wątpliwe, aby zdołali wiosłować. - To znaczy, że nasza wersja z uwięzioną Pamelą jest prawdziwa! - ucieszył się Marek. - Jest Angielką i ta dwufuntówka pasuje do niej. Łysy pewnie zorientował się, że to nadajnik, i wyrzucił go do wody. - A może po prostu komuś moneta wypadła przypadkowo. - Dla mnie to ten łysy porwał Pamelę Norman - stanowczo powiedziała Krysia. - Niewykluczone, że był tu również pański Paweł. - Obawiam się, moi drodzy, że macie rację. Łysy to Wunderalp. - W takim razie musimy szukać łodzi motorowej o nazwie zaczynającej się na “Cerd...”! - zagrzewała nas do działania Krysia. - Zrobimy sobie małą wycieczkę wzdłuż wybrzeża - poparłem dziewczynę. - Może uda nam się wypatrzyć tę łódź. Ruszyliśmy na brzeg w kierunku dryfującej spokojnie łodzi. Popłynęliśmy na północ wzdłuż wybrzeża aż po Poreć, mijając po drodze dziesiątki zielonych wysp i wysepek tonących w bezkresnym błękicie. Dopiero podczas tego morskiego rejsu całe piękno istriańskiego wybrzeża ukazało się w pełnej krasie - postrzępione brzegi, malownicze zatoczki, niebezpieczne podwodne klify, zielone wzgórza na brzegu i te, na których wybudowano przed wiekami osady i miasteczka. Płynęliśmy nie za wolno i nie za szybko, tak, aby każdy z nas był w stanie dojrzeć nazwy łodzi płynących wybrzeżem i tych kotwiczących przy brzegu. We Vrsarze i Funtanie wpłynęliśmy do przystani i z pokładu motorówki odczytywaliśmy nazwy wszystkich białych łodzi motorowych. Czas mijał, a my nie potrafiliśmy wypatrzyć łodzi z czarnym paskiem wzdłuż burty, łodzi należącej prawdopodobnie do Wunderalpa. Podczas podróży opowiedziałem moim kompanom nieco o Baconie i manuskrypcie Voynicha, gdyż wszyscy już wiedzieli, że skarb Milewskiego to najprawdopodobniej rękopis tego angielskiego filozofa i matematyka. - Bacon urodził się około 1210 roku w Ilchester w hrabstwie Somerset. Studiował w Oksfordzie i tam został uczniem Grosseteste’a, kanclerza tamtejszego uniwersytetu i biskupa Lincolnu. To on przekonał Bacona do zainteresowania matematyką i doświadczalnictwem. Mawiał: “Wszelka nauka wymaga matematyki”. W wieku czterdziestu lat Bacon wstąpił do zakonu franciszkanów w Oksfordzie, jednak po siedmiu latach trafił do klasztoru w Paryżu. Powodem były zastrzeżenia co do jego prawomyślności. Jednak w stolicy Francji również spotkał się z niechęcią, a przełożeni zakazali mu nauczania i publikowania. W 1265 roku dzięki interwencji papieża Klemensa IV, Bacon uzyskał prawo do powrotu do Oksfordu. Wtedy to napisał swoje najważniejsze dzieło “Opus Maius”. - A co to takiego? - zapytała Lidka. - To studium badania ludzkiej niewiedzy, próba pogodzenia nauk świeckich z teologią, użyteczności gramatyki i matematyki, popularyzacja nauki eksperymentalnej, jak również zagadnień z filozofii moralnej. Tyle dziedzin w jednej pigułce! Muszę zaznaczyć, że jego koncepcje astrologiczne zostały potępione w 1277 roku. Zresztą po śmierci Klemensa IV, Bacon był znowu prześladowany, a nawet przesiedział w więzieniu za “Speculum astronomiae”. Zmarł w 1292 roku. Uważa się go za geniusza, a w dziedzinach przyrody, chemii i fizyki z pewnością wyprzedził swoje czasy. Podejrzewano go, pewnie z zazdrości, o czary. To on pierwszy pracował nad budową statku powietrznego* [R. Bacon proponował zbudowanie metalowej kuli o cienkich ścianach, która po napełnieniu “powietrzem eterycznym” i uniesieniu się ze wzgórza mogłaby poruszać się na powierzchni powietrznego morza, podobnie jak łódź na wodzie], w czym wyprzedził samego Leonarda da Vinci, a także nad konstrukcją spadochronu* [R. Bacon jako pierwszy podał teoretyczny opis spadochronu w swych pracach z 1250 r. Z kolei pierwszy uważany za poprawny projekt spadochronu wykonał w 1495 r. Leonardo da Vinci.] i recepturą prochu* [R. Bacon podał po raz pierwszy w kulturze europejskiej recepturę sporządzania prochu w 1249 r. w dziele “De Secretis” (O Tajemnicach).]. Dlatego jego rękopis zwany manuskryptem Voynicha wzbudza tak wiele emocji. - Ciekawy człowiek - rzekł Sowa. - A co z tym rękopisem? Naprawdę jest tak cenny? - Za czasów Rudolfa II na przełomie XVI i XVII wieku był wart sześćset dukatów. Voynich odkupił ten manuskrypt od jezuitów z Frascati w czasie, gdy sprzedawali oni prawie tysiąc innych woluminów, aby uzyskać środki na remont swojej siedziby. Kupujący musiał zachować jednak absolutną dyskrecję. Nie wiemy więc, za ile kupił ten rękopis wraz z trzydziestoma innymi. W 1961 roku inny antykwariusz Kraus kupił go od wdowy po Voynichu za 24 tysiące dolarów, aby wycenić go na 160 tysięcy. Niestety, nie znalazł się kupiec i w tej sytuacji Kraus podarował dzieło Uniwersytetowi Yale w 1969 roku. Jeśli Milewski ukrył inny rękopis Bacona - skomentowałem - to na pewno jest on dzisiaj wart pół miliona dolarów albo i więcej. Przede wszystkim stanowi bezcenną wartość dla światowej kultury. - Kto wie - zamyślił się Marek - może manuskrypt kryje jakieś wielkie i niedostępne dla ludzkiego rozumu tajemnice? Jak się później okazało, to były prorocze słowa. Ostatnim punktem naszego rejsu był ośmiotysięczny Porec. Płaski i wąski półwysep upstrzony domami z czerwonymi dachami wychodził w morze ku zielonej wyspie Svety Nikola, na której znajdował się kompleks hotelowy. To miasto było zresztą równie piękne co Rovinj, ale jego atmosfera była “zakrzyczana” przez turystów. Iluż tam widziałem opalających się na plaży ludzi. Zatrzęsienie! Zaliczyliśmy wszystkie przystanie Poreća, a potem opłynęliśmy piękną wyspę i ruszyliśmy w drogę powrotną, podczas której wypatrywaliśmy łodzi łysego osobnika już z nieco mniejszym animuszem. Mijając po lewej Vrsar wpatrywałem się w położony nad brzegiem apartament należący do Clare’a. Nie uwierzycie, ale wydawało mi się, że inspektor Clare rozmawiał z jakąś kobietą na tarasie. I dałbym uciąć sobie głowę, że była nią Pamela Norman - jego siostra. Oszołomiony tym odkryciem kazałem kapitanowi Slatko zwolnić i poprosiłem go o lornetkę. - Co się stało? - zawołała Kinga. Nie odpowiadałem. Patrzyłem przez lornetkę na taras apartamentu numer 110, na którym Clare rozmawiał, nie uwierzycie... z Pamelą! Tak, to była ona! Cała i zdrowa. Pamela tłumaczyła coś Clare’owi, a ten kiwając głową rozglądał się na boki, jakby obawiał się niepożądanych gości. Zresztą Pamela sprawiała wrażenie nie mniej zdenerwowanej. Nie wiedzieli jednak, że są w tej chwili obserwowani z najmniej spodziewanego kierunku, to jest od strony morza. Nagle Pamela wskazawszy palcem na zegarek pożegnała brata i poszła wzdłuż apartamentów, by po chwili zniknąć za nimi. Clare jeszcze raz zerknął nerwowo na boki i zamknął się w apartamencie. A zatem Clare podle mnie oszukał! Pamela wcale nie została porwana. W takim razie na wyspie musiał być przetrzymywany Paweł. - Powie mi pan wreszcie, co się stało? - powtórzyła pytanie Kinga. - Szukamy Pameli Norman po wysepkach Adriatyku, a ona sobie chodzi po lądzie - odpowiedziałem i oddałem kapitanowi Slatko lornetkę. - Właśnie spotkała się z bratem. - Nie do wiary - zdziwiła się Krysia. - To znaczy, że ten łysy na wysepce nie był Wunderalpem? - Moim zdaniem, był, ale przetrzymywał Pawła. Nic z tego nie rozumiem. - Jak to nic? - żachnęła się Kinga.- Ta Pamela wykiwała pana. Po raz drugi. Zbyt łatwo wierzy pan kobietom. - Oj tak, kobiety są straszne - westchnął Sowa i spojrzał na Lidkę. - Nie wszystkie - pokazała mu język. Przez chwilę się zastanawiałem. - Kapitanie! Czy może mnie pan wysadzić gdzieś na brzegu? - To będzie niebezpieczne - rzekł. - Skały podwodne. Mogę pana wysadzić w porcie Vrsar. To nie miało sensu. “Zanim wysiądę na ląd, Pamela już dawno zniknie” - pomyślałem. “Należy zaczaić się na Clare’a wieczorem albo zaaranżować z nim spotkanie. Muszę wiedzieć, co oni kombinują. I nie mogę ich spłoszyć.” - Wracamy - zaproponowałem i machnąłem ręką. Do Rovinja przypłynęliśmy w porze kolacji. - Jak pan zauważy - zwrócił się Sowa do kapitana Slatko, gdy schodziliśmy na nabrzeże - albo usłyszy o łodzi motorowej o nazwie zaczynającej się na “Cerd...”, proszę mnie zawiadomić. To powiedziawszy Sowa wręczył mu swoją wizytówkę. Szliśmy do hotelu nieco zmęczeni rejsem i znużeni upalnym dniem. Woda i słońce potrafią wyssać z człowieka wszystkie złe moce, ale i odebrać siły. Ten rejs znużył nas, ale i okazał się niezwykle owocny. Co prawda liczyliśmy na odnalezienie jachtu łysego, na którym, jak zakładaliśmy, byli przetrzymywani Pamela z Pawłem, ale przypadkiem poznaliśmy prawdę o angielskiej pisarce. Na wszelki wypadek zadzwoniłem na policję i powiedziałem o naszym odkryciu. Niechętnie przyjęto moje zeznania, ale obiecano sprawdzić ten trop. Tego dnia nie zjadłem kolacji. Odwiedził mnie bowiem kustosz Radić z Muzeum Miejskiego w Rovinju, ale nie była to wcale wizyta towarzyska. Kustosz przyszedł z nowinami. Zastał mnie wychodzącego na kolację i, kiedy pokazał mi owe papiery, zamknąłem drzwi pokoju zapomniawszy na dobre o apetycie. - Skontaktowała się z nami niejaka Judith Busch - powiedział. - Podobno znacie się. - Zgadza się. Poznaliśmy się w Los Angeles. To reporterka magazynu “Stern”. Współpracuje także z Agencją Wiesenthala. Zdobyła dla mnie wiele cennych informacji. - Widać nie poprzestała na tym - rzekł i położył na stole faks od reporterki. - Uzyskała dla pana kolejne dane, ale przysłała je do nas z uwagi na to, że niedługo po pańskim wyjściu zadzwoniła z prośbą o zdobycie pewnych dokumentów. Niewiele jednak mogłem jej pomóc. Po prostu nie dysponujemy takimi źródłami. Aha, panna Busch powiedziała, że pan znowu nie naładował swojego telefonu komórkowego i ciężko się z nim skontaktować. Zerknąłem na telefon leżący na łóżku. - Och, rzeczywiście - westchnąłem. - Ale w jakiej sprawie odezwała się reporterka Busch? - Poszukiwała dokumentów związanych z wyspą Sveta Katarina z okresu drugiej wojny światowej począwszy od października 1943 roku, a więc kiedy wyspę zajęła niemiecka komendantura. Oczywiście, nasze muzeum nie dysponuje takimi dokumentami. Niemcy wszystko zniszczyli albo wywieźli. Jednak pannie Busch za pośrednictwem Agencji Wiesenthala udało się dogrzebać do pewnych archiwalnych teczek związanych z Trzecią Rzeszą, a konkretnie dotyczących Bałkanów. Zerknąłem na faks. Była to kopia dokumentu podpisanego przez rezydującego na Svetej Katarinie zastępcę szefa komendantury w Rovinju. Datowany był na 20 lipca 1944 roku i adresowany do “Urzędu VI Zagranicznej Służby Informacyjnej” kierowanej przez Waltera Schellenberga, zaś sprawa dotyczyła przyspieszenia dochodzenia przeciwko kilkunastu oficerom i podoficerom niemieckich. Dokument ów podpisał Oberleutnant Martin Schmidt. - Nie może być - wyszeptałem wpatrując się w kopię dokumentu z najwyższym zdumieniem. - Panna Pollock ma swojego dziadka! On rezydował w pałacu Milewskiego! Niesłychana historia. Sięgnąłem po drugą kartkę faksu. Znajdowała się na niej lista oficerów i podoficerów oskarżonych o działania wymierzone przeciwko Trzeciej Rzeszy, tych wspomnianych w poprzednim dokumencie. Przeleciałem pobieżnie kolumnę z nazwiskami i nagle zatrzymałem się na jednym z nich: Gerard Steinbeck - Hauptmann Wehrmachtu A poniżej dopisek po niemiecku: Do wiadomości pełniącego obowiązki zastępcy szefa Grupy Południe - IV Urzędu (Gestapo) SS-Sturmbannfuhrera Otto Kaysera. Odjęło mi mowę. Odległa, zdawałoby się zapomniana sprawa sprzed ponad pięćdziesięciu laty nagle odżyła za przyczyną dwóch dokumentów. Niby wiedzieliśmy co nieco o Otto Kayserze, o jego powiązaniach z porucznikiem Schmidtem i losach części zaginionej kolekcji obrazów Milewskiego, ale jak zwykle czas dopisał brakujące karty tej historii. Oczywiście nie można zapominać o operatywności Agencji Wiesenthala, stale wyszukującej “nowości” z archiwów całej Europy, w których znajdowało się jeszcze wiele dokumentów dotyczących drugiej wojny światowej i czekających na odkrycie. Te dwa dokumenty, których kopie teraz posiadałem, rzuciły nowe światło na naszą sprawę. Przede wszystkim poprzez osobę kapitana Gerarda Steinbecka. Kim był w naszej historii ten człowiek? Ojcem płetwonurka Kurta Steinbecka, który rzekomo spoczywał na cmentarzu w Wiedniu? I czy nie za dużo było w tej historii zbiegów okoliczności? Najpierw Kayser współpracujący ze Schmidtem już w okresie wojny na terenie Chorwacji i tu w Rovinju. Dalej osoba kapitana Gerarda Steinbecka związana z tym miastem, a potem po wojnie jezioro Toplitz w austriackich Alpach i znowu te same nazwiska, z tym że zamiast kapitana Steinbecka występuje młody płetwonurek Kurt Steinbeck. Była to historia pogmatwana i owiana tajemnicą. I właśnie mieliśmy okazję uczestniczyć w jej, że tak się wyrażę, reinkarnacji. - Reporterka Busch uważa, że kapitan Steinbeck był ojcem Kurta Steinbecka. - Intuicja podpowiada mi to samo. Kustosz Radić położył na stole jeszcze jeden dokument. - Jakimś cudem wygrzebałem to z innej sterty dokumentów w naszym muzeum - powiedział. - Po pańskim wyjściu przypomniałem sobie o jeszcze jednym pudełku z materiałami źródłowymi. Pan wybaczy, ale ten remont nas wykończy. Wygrzebałem jednak dokument adresowany do Rady Miejskiej w Rovinju, którego nadawcą była spółka akcyjna zajmująca się nieruchomościami pod nazwą “Adriatico” z Vercelli, zamierzająca wybudować na wyspie szkołę dla personelu sanitarnego włoskiej marynarki. Dokument pochodzi z 1942 roku i jest prośbą o udostępnienie potrzebnej inwestorowi dokumentacji. Ale nie to jest ważne. Niech pan spojrzy tutaj. Do dokumentu przyczepiony był niewyraźny plan wyspy Sveta Katarina, niemniej jednak roiło się tam od szczegółów. Wyjąłem lupę i dokładnie obejrzałem wyblakły mocno plan. Moją uwagę zwrócił jeden szczegół, a mianowicie rozmieszczenie studzienek na wyspie. Były tam zaznaczone te same, które zachowały się po dziś dzień, ale było o jedną studzienkę więcej. Porównałem starą i nową mapkę, które przyniósł kustosz. Studzienka, o której mowa, znajdowała się niegdyś za pałacem w miejscu, w którym dzisiaj jest wejście do budynku mieszkalnego sąsiadującego z kompleksem pałacowym, ale jakby nieco wydzielonego od reszty. Kończył się w tym miejscu nieduży ogród botaniczny i blisko było do kortów tenisowych. Długo rozmawialiśmy. A kiedy skończyliśmy naradę, odprowadziłem kustosza kawałek drogi. Po dwudziestej pierwszej odwiedziłem Kingę, aby zaproponować jej wycieczkę do Vrsaru i przekazać rewelacje, jakie nadesłała z Niemiec reporterka Busch. - Nie wierzę! - podskoczyła na fotelu Kinga, gdy opowiedziałem jej o wszystkim. - Nie wierzę! Jest pan genialny! Twierdzi pan, że mój dziadek, porucznik Abwehry Martin Schmidt był zastępcą komendanta w Rovinju i rezydował w pałacu Milewskiego w 1944 roku? - Tak. I pewnie współpracował z Otto Kayserem, który widać miał uprawnienia do działań w Chorwacji. Pracował w Grupie E należącej do VI Urzędu Gestapo w komórce kontrwywiadu “Południe”. Co prawda, gestapo nigdy się nie lubiło z Abwehrą, ale kiedy sprawa dotyczy pieniędzy, to... i mysz z kotem potrafią się dogadać. - O czym pan mówi? - zdziwiła się. - Wygląda mi na to, że twój dziadek ułożył się z Kayserem już podczas pobytu na Istrii. To wtedy któryś z nich poznał lekarza Repecia, który zabrał list Milewskiego i obrazy z pałacu w 1926 roku. Resztę historii znamy. Nie wiemy jednego: jaką rolę odegrał kapitan Gerard Steinbeck. Może reporterka Busch znajdzie jakieś dokumenty stwierdzające, co stało się z kapitanem? Czy został rozstrzelany, a może wysłano go na front wschodni? Nie wiemy też, czy kapitan Steinbeck był spokrewniony z naszym płetwonurkiem Kurtem Steinbeckiem. -A może Kayser, mój dziadek i ten kapitan Steinbeck tworzyli trio? - zgadywała Kinga. - I Kayser z moim dziadkiem pozbyli się Steinbecka? - Kto wie? - szepnąłem. - Aha, jeszcze jedno. Kinga Pollock spojrzała na mnie uważnie, gdyż wypowiedziałem te słowa niezwykle tajemniczo. - Chyba wiem, Kingo, gdzie Milewski ukrył skarb. Młoda Niemka wstrzymała oddech i patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, jakby zgadywała, czy przypadkiem jej nie nabieram. - Żartuje pan? - żachnęła się. - Za spokojnie pan to powiedział. To gdzie pańskim zdaniem jest ukryty skarb Milewskiego? - Nie chcę wywoływać niezdrowych emocji, więc nie udzielę ci odpowiedzi - rzekłem. - Istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że się mylę, a nie mogę tego sprawdzić... - Znalazł pan “podkowę”, prawda? - dopytywała się. - Domyślam się, że mogła znajdować się w brakującej studzience za pałacem. Kluczem do odkrycia skarbu jest “kamienna droga”. - “Na kamiennej drodze spragnionego Rycerza do szczęścia” - powtórzyła na głos tajemniczą sentencję Milewskiego, jakby to było jakieś zaklęcie. - Jeśli skarb ukryty jest na “drodze” pomiędzy “spragnionym Rycerzem”, czyli studzienką za restauracją, a “podkową” znajdującą się w usuniętej studzience za pałacem, to gdzie go szukać? W pałacu? I gdzie jest “kamienna droga”? - Obiecuję, że gdy będę już całkowicie pewny, dowiesz się o tym pierwsza. Teraz muszę odnaleźć Pawła. Skarb to drugorzędna sprawa. - Ma pan rację - powiedziała bez przekonania. Nagle ktoś załomotał do drzwi. Okazało się, że była to Lidka. Przybiegła tutaj w modnych butach na wysokim podbiciu aż z samego szczytu wzgórza, na które wybrała się z Sową. - Panie Samochodzik! - wrzeszczała wymachując lornetką. -Wypatrzyłam motorówkę! Bartek poleciał do portu do kapitana Slatko, a mnie kazał pana zawiadomić. Musimy się pospieszyć. - Ale o co chodzi? - Facet z fajką i starsza kobieta! - nadawała Lidka z dzikim wyrazem twarzy. - To ja ich wypatrzyłam. Mamy gości na wyspie! Przypłynęli motorówką i węszą tam. - Dickinsonowie? - zdziwiłem się. - O właśnie! Ucieszyłem się tak bardzo, że pocałowałem Kingę w spontanicznym odruchu w policzek. I zaraz pobiegliśmy na dół. ROZDZIAŁ DWUNASTY POŚCIG DO ZELENEJ LAGUNY • DOMEK NR 116 • DLA KOGO PRACUJĄ DICKINSONOWIE? • SŁÓW KILKA O DWUFUNTÓWCE • ZOSTAJEMY PARTNERAMI • ROLAND CLARE KŁAMCĄ • TELEFON OD PAWŁA • KOLEJNA WYPRAWA NAD ZALEW LIMSKI • NIESPODZIANKA NA “CERDESIE” • NOCNA ROZMOWA Z PAMELĄ • KIERUNEK LOTNISKO • INŻYNIER NA TROPIE “PODKOWY” • PUŁAPKA W STARYM DOMU • ODBIJAMY ZAKŁADNIKA • JAK WUNDERALP UCHRONIŁ SIĘ PRZED WPADKĄ • BATURA PROPONUJE MI SPOTKANIE Płynęliśmy prosto na wyspę, przy brzegu której Marek wyłowił z podwodnych skał nadajnik ukryty w dwufuntówce. Zbliżał się zmrok, ale było jeszcze na tyle widno, że w miarę wyraźnie widzieliśmy przez lornetkę motorówkę Dickinsonów cumującą przy zachodnim brzegu tego skrawka lądu. Gdy dzieliło nas od wysepki pięćset metrów, para staruszków pospiesznie zajmowała kokpit motorówki. - Odpływają! - wrzasnęła Lidka. - Zauważyli nas! Szybciej, kapitanie! Zabrałem jej lornetkę i popatrzyłem. Dickinsonowie, ubrani tym razem na sportowo, poruszali się żwawo i wcale nie przypominali emerytów, za jakich chcieli uchodzić. Wyraźnie było im spieszno. Mężczyzna uruchomił silnik i już po chwili nieduża motorówka Dickinsonów skierowała się na północ. Slatko spokojnie obrał właściwy kurs i zwiększył prędkość. Biały dziób naszej łodzi rozpruwał teraz spokój na adriatycką toń niczym bezlitosny nóż rzeźnika wieprzową tuszę, a niesamowity powiew czochrał nasze włosy, wprawiając je w chaotyczny taniec. Dickinsonowie za wszelką cenę pragnęli uciec przed nami i przyspieszyli, jednak ich motorówka była o wiele mniejsza od naszej, tak więc powoli doganialiśmy ich. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Minęliśmy po prawej stronie Zalew Limski i w dalszym ciągu kierowaliśmy się śladem Dickinsonów na północ wzdłuż wybrzeża. Ich motorówka znajdowała się niecałe sto metrów od nas, gdy nagle ostro skręcili, kierując się tym razem na zachód. Ale po chwili znowu zmienili kurs na północ. - Szybciej, kapitanie Slatko! - wykrzykiwał podniecony Sowa. - Gazu! - I tak nam nie uciekną - odparł tamten z niewzruszonym spokojem przekrzykując świst powietrza i ryk motoru. W pewnym momencie, a było to gdzieś na odcinku między Funtaną a Porećem, kilkadziesiąt metrów za wysepką Altijez, na której stała latarnia morska, motorówka Dickinsonów zwolniła. Niespodziewanie skierowała się na wschód do Zelenej Laguny, na brzegu której wyrastały budynki kompleksu wczasowego o tej samej nazwie. - Będą uciekać lądem - zauważyła Kinga. Slatko zwiększył prędkość naszej motorówki do maksimum. Ryk silnika zagłuszał już nasze słowa całkowicie, a tysiące kropelek wody schładzały nasze gorące z podniecenia głowy. Wreszcie motorówka Dickinsonów zrobiła zwrot o dziewięćdziesiąt stopni i zaczęła płynąć na południe, by zniknąć za zielonym Półwyspem Debeli. - Płyną na kemping Zelena Laguna! - wrzasnął mi w ucho kapitan, zakręcając ostro na południe. Za półwyspem kryła się mała zatoczka z przyległą do kempingu przystanią. Przy betonowym molo od strony kempingu cumowały łodzie, ale Dickinsonowie kierowali się do zewnętrznej części molo wyrastającej jakby z płaskiego nabrzeża. Tam można było bez trudu dostać się na ląd i uciec w stronę licznych domków rozsypanych wśród gęstych drzew. I tak się stało! Motorówka Dickinsonów osiadła dziobem na płaskim, kamiennym brzegu i małżeństwo natychmiast rzuciło się do ucieczki. Nasza motorówka przybyła w momencie, gdy Dickinsonowie dawali drapaka za pierwszy szereg domków graniczących z przystanią. Muszę przyznać, że byli w dobrej kondycji. Pierwsza z naszej ekipy wyskoczyła na brzeg Kinga, a za nią ja z Sową. Spotkaliśmy się na terenie kempingu, ale wszelki ślad po Dickinsonach zaginął. - Umknęli nam - rzekłem niepocieszony. - Albo zamknęli się w jakimś domku, albo ukryli gdzieś w krzakach. Niedługo będzie ciemno i szukaj wiatru w polu. - Rozdzielmy się - zaproponowała Kinga. To był dobry pomysł. Sowa pognał jak mi się zdawało na najbliższy parking, a ja i Kinga weszliśmy na teren ośrodka zastawiony setkami przyczep kempingowych i niewielkich domków. Kinga poszła w lewo, ja w prawo. Ale zaraz się cofnąłem na przystań. Lidka zauważyła mnie z pokładu motorówki i zaczęła machać w moją stronę. Pomachałem jej dla świętego spokoju i zbliżyłem do motorówki Dickinsonów. Na burcie zauważyłem numery “ZL 012”. Oddaliłem się czym prędzej, aby za drzewami w głębi lądu przy asfaltowej uliczce znaleźć biuro ośrodka. Tam dyżurujący człowiek bez problemu poinformował mnie, że motorówka o numerach “ZL 012” została wypożyczona “przez domek numer 216”. Przed domkiem Dickinsonów ukrytym w drzewach napotkałem wracającą z drugiej strony ośrodka Kingę. - Nie ma ich - westchnęła zasmucona. - Wsiąkli jak kamfora. - Prawdopodobnie są tutaj - powiedziałem wskazując na drewniany, parterowy domek z niedużym kagankiem schowany za szpalerem sosen. - Wynajęli motorówkę z tego ośrodka. Widać przeprowadzili się z Rovinja aż pod Poreć. Tu bezpieczniej. Niespodziewanie pojawił się też i Sowa. Wyjaśniłem mu w czym rzecz i zaczęliśmy się zastanawiać, jak podejść Dickinsonów. - To proste - rzekł Sowa. - Idziemy i, normalnie, stawiamy im warunki. Albo mówią, kim są i po co przyjechali nad Adriatyk, albo wzywamy chorwacką policję. - Wie pan co? - zagadnąłem go. - Coraz bardziej zaczynam pana lubić. - Wcześniej był pan do mnie uprzedzony, a? Tak jak zaproponował Sowa, poszliśmy pod domek Dickinsonów bez zbędnej konspiracji. Zapukaliśmy, a kiedy odpowiedziała nam cisza, powtórzyliśmy pukanie raz i drugi. Wtedy to Sowa odezwał się tak głośno, żeby było go słychać w całym ośrodku. - Nie ma co! Idziemy na policję! Ja tu zostanę na warcie, a pan niech wezwie policję! Nie trzeba było długo czekać na efekt tego przedstawienia. Drzwi otworzyły się dyskretnie i czyjaś ręka kazała nam wejść pospiesznie do środka. Wewnątrz zastaliśmy nieco przestraszonych państwa Dickinsonów. Ubrani wciąż w ciemne, sportowe stroje sprawiali wrażenie osaczonych, ale ich bystre spojrzenia świadczyły, że nie należą do ludzi strachliwych. - Witamy państwa - zacząłem bez ogródek. - Pora wyjaśnić sobie niektóre sprawy. - Ale na policję nie pójdziecie? - zapytała ostrożnie kobieta. - Pamiętajcie, że uratowaliśmy waszą skórę na wyspie Sveta Katarina. - To fakt. Dziękujemy. Ale, wybaczą państwo, nie wiem, kim jesteście i jaką rolę odgrywacie w całej sprawie. Pani Dickinson zbliżyła się do małej kuchenki i zapytała: - Napijecie się dobrej, angielskiej herbaty? - Z przyjemnością - odparłem. Podczas gdy pani Dickinson parzyła herbatę, mężczyzna nabijał fajkę i opowiadał. - Nazywamy się... - zaczął i zaraz chrząknął zdawkowo - ...powiedzmy, że mamy wiele nazwisk. - Nie jesteście poddanymi królowej brytyjskiej - wtrąciłem. - Jest pan spostrzegawczy - zauważyła pani Dickinson, nie wiedząc, że owo spostrzeżenie zawdzięczałem inspektorowi Clare’owi. - Jesteśmy obywatelami Europy - dokończył dyplomatycznie wątek mężczyzna i pyknął z fajki. - Detektywi do wynajęcia. Mamy spore osiągnięcia w tej dziedzinie. Nasz, że tak się wyrażę, wizerunek niejednego łotra wyprowadził w pole. Przez chwilę zapanowała cisza, podczas której patrzyliśmy na siebie zdumieni tym oświadczeniem. Faktycznie, Dickinsonowie nie przypominali wcale detektywów, a małżeństwo emerytów. To był idealny kamuflaż. - Zostaliśmy wynajęci przez zakonników z Włoch - przerwał ciszę Dickinson. - Chodzi o zaginiony manuskrypt Bacona? - zapytałem cicho. Pani Dickinson podała nam wszystkim herbatę i usiadła obok męża. - Tak - odpowiedział. - W 1912 roku antykwariusz Voynich odkupił przechowywany obecnie na Uniwersytecie Yale rękopis średniowiecznego naukowca od zakonu we Frascati. Zakonnicy wyprzedali wtedy sporo woluminów. Sam Voynich kupił trzydzieści rękopisów. Jednak w posiadaniu zakonu był jeszcze jeden rękopis Bacona, kto wie, czy nie cenniejszy od tego z Yale. Miał ponoć zawierać wielkie odkrycia, wynalazki i obserwacje kosmosu poczynione przez Bacona. - Co stało się z tym rękopisem? - zapytała Kinga. - Niejaki Fabio Marconi wykradł go z biblioteki zakonnej jeszcze przed wyprzedażą tamtych - odezwała się pani Dickinson i wcale nie przypominała już zrzędliwej emerytki. - Zniknięcie rękopisu stwierdzono zatem dopiero w 1912 roku podczas wielkiej wyprzedaży. To była wielka strata dla zakonu. Podejrzenie padło na Marconiego, gdyż opuścił zakon w 1910 albo 1911 roku. Szukano go przez wiele lat, ale ten stale zmieniał miejsce zamieszkania. Milewski, który odkupił od niego rękopis, musiał już na początku XX wieku dobrze go ukryć. Szukali go zakonnicy za pośrednictwem wynajętych ludzi od śmierci Milewskiego do początku drugiej wojny światowej. Po wojnie Rovinj należał już do socjalistycznej Jugosławii, więc poszukiwania ustały. Dwa lata temu pojawił się jednak poważny sygnał. Niejaki Marconi odwiedził Bodleian Library i oglądał zbiór sztuk Szekspira z 1623 roku. W tej sprawie dzwoniono z Oksfordu do Frascati, ale zakonnicy z właściwą sobie ostrożnością niewiele mieli do powiedzenia. Zresztą nie oszukali nikogo. Żadnego Marconiego nie było wśród nich. Oczywiście zdawali sobie sprawę, że ten, który odwiedził Oksford, musiał być spokrewniony z byłym zakonnikiem Fabio Marconim i posiadał jakieś ważne informacje na temat rękopisu. Teraz wiemy, że to jego syn, Giuseppe Marconi. - Można powiedzieć, że sprawa rękopisu odżyła na nowo - wtrąciłem podniecony opowieścią. - Właśnie. Jednak dopiero pański pobyt w Ameryce, podczas którego udało się panu odzyskać obrazy Milewskiego, pobudził jezuitów do działania. To dlatego nas wynajęli. Pan mógł zaprowadzić nas do rękopisu, chociaż z pewnością nie wiedział pan wtedy, jaki skarb ukrył Milewski. Kiedy stało się jasne, że wraca pan do Europy statkiem, postanowiliśmy śledzić pańskiego współpracownika. Już w Nowym Jorku obserwowaliśmy Pawła Dańca! Potem w Anglii, na promie do Calais i we Francji. - Udając turystów? - zapytałem z przekąsem. - To nasza specjalność. Moja żona jest byłą aktorką, a i ja mam talent. Dickinson miał rację: była z nich udana para, chociaż odgrywane przez nich postaci Anglików za bardzo ocierały się o groteskę. Niemniej jednak wielu z nas uznało ten wizerunek za prawdziwy. - Zamieszkaliście na Svetej Katarinie - przeszedłem do rzeczy. - Udało się wam coś ustalić? - Obserwowaliśmy przeciwników. Nie tylko Miljevicia, Marconiego i Polaka Baturę, ale też i pana. Próbowaliśmy namierzyć Pawła Dańca, któremu na promie do Calais wręczyliśmy dwufuntową monetę pod niewinnym pretekstem wrzucenia jej do morza. W rzeczywistości był w niej ukryty mały nadajnik. Za jego pomocą mogliśmy ustalić w przybliżeniu, dokąd udaje się pański człowiek. I chociaż zdradził nam, że do Rovinja, to przecież przezorności nigdy za wiele. I faktycznie, pański człowiek zniknął, a my odebraliśmy sygnał z nadajnika ukrytego w monecie. Dochodził on z obszaru Adriatyku o promieniu kilkuset metrów, ale potem więcej się nie powtórzył. - Znalazł się w morzu - wyjaśniłem. - Na szczęście udało nam się zlokalizować wysepkę na tym obszarze. Na miejscu znaleźliśmy strzykawki, igły oraz buteleczkę po pentobarbitalu. Domyśleliśmy się, że Daniec został porwany i był więziony przez pewien czas właśnie tam, a my się po prostu spóźniliśmy. Dzisiaj chcieliśmy sprawdzić jeszcze raz wszystkie ślady, ale niespodziewanie nas zaskoczyliście. - A co robiliście na Svetej Katarinie? - zapytałem. - Szybko ustaliliśmy, że ktoś w nocy grasuje na wyspie i szuka skarbu. Okazało się, że to trójka osobników, która chciała was dopaść na wyspie. Tej nocy, kiedy złapali Clare’a, a potem pana, cały czas tam czuwaliśmy. To dzięki nam uciekliście tym typkom. Niestety, przy okazji zdekonspirowaliśmy się i musieliśmy skoro świt uciekać z wyspy. - Ale ja już wcześniej wiedziałem, że odgrywają państwo szczególną rolę w tej sprawie - powiedziałem. - Popiół po tytoniu na grobie Milewskiego kazał mi zwrócić uwagę na osoby palące fajkę. Śledziliście mnie w Puli i uprzedziliście wizytę w kamienicy Miljeviciów. Inspektor Scotland Yardu Roland Clare widział i słyszał was. - Doprawdy? - zdziwił się Dickinson i pyknął z fajki. - Nie doceniliśmy żółtodzioba. On nie jest inspektorem Scotland Yardu. Ich oświadczenie mnie zamurowało. Spojrzałem po swoich kompanach i stwierdziłem, że również nie kryli zdumienia. O tym, że byłem manipulowany przez Pamelę wiedziałem od dawna, ale nie przypuszczałem, że odbywa się to w tak perfidny sposób. I jeszcze to jej rzekome zniknięcie! Przypuszczałem, że Wunderalp porwał Pamelę i Pawła, a dzisiaj, podczas rejsu, wyszło na jaw, iż Pamela jest na wolności, a Roland Clare mnie podle oszukał. Najgorsze jednak było to, że Dickinsonowie nie mieli pojęcia, gdzie przetrzymywany był Paweł i nic nie wiedzieli o Wunderalpie oraz jego jachcie o nazwie zaczynającej się na “Cerd...”. Nadajnik ukryty w dwufuntówce był wielce przydatnym i zmyślnym urządzeniem, ale co z tego, skoro ostatecznie wylądował w Adriatyku. Postanowiliśmy połączyć nasze siły i zostać partnerami. - Co prawda nasze zadanie polega wyłącznie na odnalezieniu rękopisu i w tej kwestii jesteśmy konkurentami - powiedział na pożegnanie Dickinson - ale życie ludzkie jest najcenniejszym skarbem. Pomożemy wam. Popłynęliśmy z powrotem do Rovinja. Ale mijając Vrsar, kazałem kapitanowi Siatko zatrzymać się na wysokości apartamentu Clare’a. Przez zasłonięte żaluzje wydostawało się na zewnątrz nieco światła. - Proszę mnie wysadzić w porcie Vrsar - poprosiłem kapitana. - Iść z panem? - zapytał Sowa, gdy znalazłem się na nabrzeżu czterysta metrów od “Belvedere”. Odmówiłem i poszedłem tam sam. Roland Clare wydał się wielce zdziwiony moją wizytą. Drzwi otworzył zresztą po kilku minutach, tłumacząc się korzystaniem z prysznica. Ale Clare miał suchą głowę, zaś w popielniczce wśród sterty niedopałków jeden tlił się. Ten młody człowiek nie potrafił dobrze kłamać. I jeśli to robił, to niewykluczone, że został do tego zmuszony. Być może istniał inny powód, dla którego musiał kłamać. Już na transatlantyku wydał mi się człowiekiem zagubionym. Nie ogolony, blady i nieco niezdecydowany nie pasował do wizerunku policjanta. Jak mogłem uwierzyć w tę bzdurę, nawet jeśli widziałem go rozmawiającego z prawdziwym policjantem w budynku Scotland Yardu? Przy okazji wyjaśniło się, dlaczego Clare’owi tak bardzo zależało, abym zachował milczenie przed chorwacką policją na temat jego rzekomego stanowiska w Scotland Yardzie. On nie był policjantem i prawda o tym wyszłaby szybko na jaw. Z zakłopotania, jakie pojawiło się na twarzy Clare’a wywnioskowałem, że przyszedłem nie w porę. A może dręczyły go wyrzuty sumienia? Patrzyłem mu prosto w oczy, ale ukradkiem, wtedy kiedy on spuszczał wzrok, a czynił tak często, zerkałem na boki w poszukiwaniu śladu obecności Pameli. Ale chyba nie było jej tutaj. Gdzie mogła być? - Pamela wciąż milczy? - zapytałem. - Niestety - odpowiedział, unikając mojego wzroku. - Za kilka dni zamierzam obwieścić wszem i wobec, gdzie hrabia Milewski ukrył skarb - rzekłem ni stąd ni zowąd. - Jutro, może pojutrze? Może pana zainteresuje moje przedstawienie? Popatrzył na mnie jak na wariata. Ale zrobiłem to z całą premedytacją. W ten sposób chciałem zwabić Pamelę na wyspę, chciałem, aby poinformowana przez Rolanda o moim odkryciu zrobiła wreszcie jakiś ruch. - Pan to wie? - wydukał Clare. - Stawiam dziesięć do jednego, że udało mi się rozwiązać tajemnicę skarbu Milewskiego. Ale mylić się to ludzka rzecz. - Niech zgadnę... skarb jest na wyspie? - Na wyspie. Zorientował się, że więcej nic nie powiem, więc taktownie nie pytał o nic więcej. Pożegnałem go, życząc miłej nocy. W niedługim czasie zawitaliśmy do portu w Rovinju. Kapitan Siatko obwieścił, że jest zmęczony i nocuje dzisiaj na swojej łodzi motorowej, a rano jest do naszej dyspozycji. W pokoju podłączyłem wreszcie telefon komórkowy do zasilacza i wziąłem prysznic. A gdy wyszedłem z łazienki telefon, pierwszy raz od kilku dni, zadzwonił. Była to nagrana wcześniej wiadomość. Nacisnąłem przycisk “Yes” na pulpicie aparatu komórkowego. - W twojej skrzynce pocztowej znajduje się jedna wiadomość - informował ciepły kobiecy głos. - Jeśli chcesz odsłuchać wiadomość, naciśnij... Nacisnąłem odpowiedni klawisz i ku swojemu ogromnemu zdumieniu usłyszałem nieprzytomny, sepleniący głos Pawła: - Szefie... nie mam czasu, on zaraz wróci... nie wiem, gdzie jest ta rudera... blisko lotniska, bo słyszę samoloty... a wcześniej był jacht, jakaś wyspa... i zalew... jestem sam... ale on już idzie... kończę... on nadchodzi... Rozmowa się urwała. Z wrażenia usiadłem na łóżku i długo się zastanawiałem. Najważniejsze, że Paweł żył i udało mu się zadzwonić ze swojego telefonu. Nie wnikałem, jakim cudem to zrobił. Przede wszystkim próbowałem zgadnąć, gdzie chłopak mógł przebywać? Z jego słów wynikało, że był przetrzymywany w jakiejś ruderze niedaleko lotniska. Tak więc w rachubę wchodziła wyłącznie Pula, gdyż tam znajdowało się jedyne lotnisko na wybrzeżu Istrii. Co mówił Paweł o jachcie? Aha, że był trzymany na wysepce (nasz trop okazał się słuszny!), a następnie nad zalewem. Czy mogło chodzić o inny zalew, jak nie o Zalew Limski? Kiedy my szukaliśmy jachtu Wunderalpa wzdłuż wybrzeża, on prawdopodobnie skrył się na Zalewie Limskim wrzynającym się dziesięciokilometrowym lejem w głąb lądu. Ubierając się, zerknąłem na telefon komórkowy. To niechętnie przeze mnie używane urządzenie okazało się ogromnie użyteczne. Dlaczego nie posłuchałem wcześniej reporterki Busch i nie naładowałem baterii? Gdyby telefon działał przez cały czas, wiadomość od Pawła odebrałbym wcześniej i zacząłbym działać. Wyszedłem z pokoju. Na korytarzu słyszałem, jak Sowa rozmawia głośno z Lidką. Z pokoju Kingi nie sączyło się światło, więc pewnie dziewczyna poszła spać. Nie chciałem jej budzić, dlatego wyłącznie Sowie zaproponowałem nocną wycieczkę. - Znowu? - zdziwiła się Lidka. - Pan jest okropny. - Taki jest zawód detektywa - wyjaśnił pan Bartłomiej i spojrzał na mnie z miną twardziela. - Idę z panem, tylko zamienię sandały na adidasy. Praca detektywa zaczyna mi się, normalnie, podobać. Kapitana Slatko zbudziliśmy po dziesięciu minutach i wyruszyliśmy w nocny rejs nad Zalew Limski. Motorówka hałasowała, a reflektory rozpraszały zmrok, stąd trudno było o dyskrecję. Ale nad Adriatykiem nawet po dwudziestej drugiej można było spotkać niejeden stateczek czy łódź przemykającą między wysepkami archipelagu. Zalew w nocy wydał mi się mroczą krainą, w której czas zatrzymał się w miejscu. Spokojna woda i gęstniejąca z sekundy na sekundę ciemność zboczy musiała przytłaczać każdego śmiertelnika. Jak to dobrze, że nie byłem sam, a specyficzne poczucie humoru Sowy co pewien czas rozładowywało napięcie. A na brzegu, który za dnia przypominał norweski fiord, pojawiały się nieraz światła nadbrzeżnych budynków, w większości rozbawionych ośrodków i restauracji. Samotną i luksusową łódź motorową napotkaliśmy przy północnym brzegu zalewu, niecałe trzy kilometry od ujścia do morza. Łódź ginęła w głębokim cieniu przeciwległego wzgórza wznoszącego się na przynajmniej dwieście metrów w górę. Jako że nie mogliśmy użyć reflektora do zidentyfikowania nazwy łodzi, a nie mieliśmy noktowizora, postanowiliśmy podpłynąć jak najbliżej. Kiedy oczy kapitana Slatko przyzwyczaiły się do ciemności (na szczęście świecił księżyc, rzucając nieco skąpego światła na limski fiord), podpłynęliśmy cicho na pierwszym biegu blisko łodzi. Slatko zgasił silnik. Biały kadłub luksusowej motorówki kontrastował z gęstą, ciemną wodą i zdawał się być niczym okręt widmo: żadnego światła wewnątrz, żadnego ruchu i żadnego dźwięku. Pierwszy dojrzał nazwę jachtu kapitan Slatko. - To “Cerdes” - szepnął. - Mamy go. Pańskie informacje okazały się prawdziwe. Po chwili i ja dostrzegłem nazwę luksusowej łodzi motorowej nad wąskim, ciemnym pasem ciągnącym się wzdłuż burty. - Co robimy? - zapytał cicho Sowa. - Jeśli nikogo nie ma na łodzi - powiedziałem - to nie możemy wejść na jej pokład. To wbrew prawu. - Panie Samochodzik - zdenerwował się Sowa, ale mówił szeptem jak my wszyscy - mam gdzieś prawo, jeśli życie człowieka jest w niebezpieczeństwie. - Nie możemy tam wejść - stanowczo protestowałem. - Powinniśmy zawiadomić policję. - Niech mnie pan, normalnie, nie rozśmiesza. Policja zaśmieje się panu w twarz. Oni mają pana dosyć, bo codziennie dostarcza im pan niezgorszej rozrywki. Palcem nie kiwną. - A jednak... - Ja tam zobaczę, co to za łódź - sprzeciwił się Sowa. - Panie Sowa - wtrącił się łagodnym tonem kapitan Slatko - to może być niebezpieczne. Mówiliście, że właściciel tej łodzi to jakiś cwaniak i zimny drań. Na pewno ma pistolet. - I ja mam - wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu biznesmen i odsłonił koszulę, gdzie tkwił pistolet włożony za pasek do spodni. - Co prawda jest na gaz, ale można nim obezwładnić każdego łobuza. Mam pozwolenie. Przez następny kwadrans rozważaliśmy możliwość dostania się na “Cerdesa”. Byłem przeciwnikiem pomysłu Sowy, ale w końcu zwyciężyła ciekawość. Być może nie było Pawła na “Cerdesie”, ale mogliśmy tam znaleźć jakiś ślad prowadzący do kryjówki Wunderalpa. Często pomagałem policji, więc dlaczegóż nie miałbym zrobić tego jeszcze raz? Kapitan Slatko wskazał na drewnianą skrzynkę stojącą w kokpicie. - Mam tam ponton. Musimy go tylko napompować. A potem za pomocą sprężonego powietrza z butli napompowaliśmy szybko nieduży ponton i zwodowaliśmy go za rufę. Uzgodniliśmy, że kapitan zostanie na motorówce, a na “Cerdesa” popłynę ja z Sową. - Boi się pan? - zapytał Sowa szeptem, gdy usadowiliśmy się w pontonie. - Podobnie jak pan - odpowiedziałem. Płynęliśmy cicho i wolno. “Cerdes” znajdował się dwadzieścia metrów od nas, więc szybko zbliżyliśmy się do jego burty. Z kokpitu zwisała luźno drabinka, dzięki której z łatwością dostaliśmy się na pokład luksusowej motorówki. Kokpit nie był duży: dwa metry długi i szeroki na trzy. Za nim zaczynały się oszklone drzwi prowadzące do przestronnej, jak się zdawało, mesy. Wyjąłem powoli latarkę, gdy nagle oślepiło nas ostre światło dochodzące z mesy. Słyszałem dźwięk otwieranych z impetem oszklonych drzwi przed nami i widziałem skierowane prosto w nas pistolety. - Ręce do góry! - krzyknął ktoś po chorwacku. Dopiero po chwili, gdy snop światła powędrował niżej, rozpoznałem sierżanta Maruśevaca i Pamelę Norman! Wszyscy zdawali się być zaskoczeni, stąd przez chwilę na motorówce panowała zupełna cisza. Popatrzyłem z niedowierzaniem na skrywającą za czapką baseballową swoje piękne blond włosy Pamelę, a ta speszona zrewanżowała się twardym spojrzeniem. - Co wy tutaj robicie, do jasnej cholery? - zaklął wreszcie sierżant szeptem. - Zastawiamy pułapkę na Wunderalpa, a wy zabawiacie się w detektywów. Przeklęci amatorzy. Jeśli ten człowiek obserwuje nas teraz z lądu, to wszystko stracone i pański współpracownik Daniec tylko na tym ucierpi. Może nawet zginąć. Co pan zrobił najlepszego? Wracajcie do Rovinja. Gotów jestem prosić pannę Clare o przysługę, aby pomogła wam dotrzeć bezpiecznie do hotelu. Panno Pamelo, zrobi to pani dla mnie? Ja tu zostanę na noc. Poproszę przez radio kogoś z posterunku do towarzystwa. - Tak jest, sierżancie - rzekła Pamela głosem, który tak dobrze pamiętałem z rejsu transatlantykiem, głosem, do którego tak przecież tęskniłem. - Zajmę się tymi panami, aby nie przeszkadzali w operacji. Panowie, w tył zwrot! - Sierżancie - wtrąciłem, gdyż chciałem powiedzieć o telefonie od Pawła - mam ważne informacje. - Dobranoc panu. Proszę stąd jak najszybciej odpłynąć. Natychmiast! I tak zrobiliśmy. Odpłynęliśmy w powrotny rejs do Rovinja. Nie odzywałem się do Pameli, ignorując ją trochę zbyt nienaturalnie. Kątem oka jednak zerkałem na nią często, klnąc się w duchu za moją słabość do pięknych blondynek. Ubrana w zamszową kurteczkę i obcisłe sztruksy przyciągała uwagę nawet powściągliwego kapitana Slatko. Dziewczyna też jakby nie mogła przełamać oporów w stosunku do mojej osoby i niewiele się odzywała. Najwięcej zatem gadał Sowa zauroczony, co tu dużo ukrywać, nietuzinkową urodą Angielki i w ten sposób wyręczył mnie w roli gospodarza tego niecodziennego spotkania. W hotelu “Rovinj” byliśmy przed północą. Przemogłem się i zaprosiłem Pamelę na rozmowę pomimo późnej pory. Zgodziła się. Ale rozmowa z początku się nie kleiła. Nie mogłem wszak puścić w niepamięć tego, co wydarzyło się na transatlantyku, a i pewnie podświadomie chciałem ją ukarać za wszystkie kłamstwa, jakimi mnie karmiła podczas rejsu. - Jeśli przyrzekniesz, że tym razem mnie nie nabierzesz - westchnąłem - jest szansa na osiągnięcie porozumienia. Kto wie, może nawet na współpracę. - Przyrzekam, Tomaszu - szepnęła. “Jak łatwo to załatwiła” - pomyślałem. “Jednym szeptem i zatrzepotaniem rzęsami. Co te kobiety potrafią z nami zrobić?”. - Czy pani inspektor Scotland Yardu napije się herbaty? - zapytałem ją nieoczekiwanie i z satysfakcją odnotowałem zmianą na jej obliczu. Patrzyła na mnie całkowicie zaskoczona, zastanawiając się zapewne, skąd wiem o jej profesji. - Wożę ze sobą grzałkę i herbatę. To jak? Zaparzyć? - Zaparzyć. Zaparzyłem. - Jesteś lepszy, Tomaszu, niż myślałam - mówiła popijając gorący napój. - Przepraszam, że działałam na własną rękę, ale takie miałam rozkazy. I powiem ci, że nie jest dobrze. Wunderalp tylko dlatego mnie uwolnił, a raczej pozwalał opuszczać “Cerdesa”, gdyż po pierwsze, nie wie, że jestem policjantką, po drugie, myśli, że uda mi się zdobyć informację o ukrytym skarbie, po trzecie, ma jeszcze jednego zakładnika, to jest Pawła. Z początku trzymał nas razem na wyspie, potem nad Zalewem Limskim na jachcie, ale teraz wywiózł gdzieś Pawła. Nie wiem dokąd. Jak tylko zorientuje się, że współpracuję z policją, gotów jest zrobić mu krzywdę. Wiesz, o czym mówię, prawda? - Policja już o tym wie. Z pewnością coś zrobią. - Tutejsza policja to tylko kilku ludzi. Owszem, sierżant Maruśevac wziął sobie moje ostrzeżenia do serca (na przykład wyłączył cię ze śledztwa), ale powiedz mi, gdzie miałby niby szukać Pawła? - Ja jednak odnalazłem “Cerdesa” - rzekłem głucho. - Okazuje się zatem, że nie ma rzeczy niemożliwych. Lepiej powiedz, Pamelo, co robiłaś na “Cerdesie”? Opowiedz mi o wszystkim. A wszystko zaczęło się od ryzykownej gry Pameli podczas rejsu transatlantykiem. - Wiedziałem o włamaniu do mojej kajuty - przyznałem się, zanim zaczęła opowiadać. - Zostawiłaś odcisk szpilek na miękkim dywanie. Pamela trochę się speszyła. - Nigdy przedtem nie włamywałam się do cudzych pokojów - wyznała. - A o szpilkach nie pomyślałam. Szłam na obiad, więc miałam je na nogach. Nie wiedziałam, że będziesz taki spostrzegawczy. Odebrałem to jako komplement. Kiedy Pamela zrozumiała, że niewiele więcej ode mnie wyciągnie na temat skarbu Milewskiego (włamanie do mojej kajuty niczego przecież nie wyjaśniło, a o tropie “oksfordzkim” wiedziała już wcześniej), postanowiła “zabrać się” do Wunderalpa. Z tym człowiekiem jednak gra była niebezpieczna, więc udając spragnioną wrażeń pisarkę odwiedziła go wieczorem i przyznała się do włamania oraz kradzieży listu Milewskiego. Czyż nie był to najlepszy sposób na omamienie tego człowieka? Gdy widziałem ją w windzie w pięknej sukni, ona właśnie wtedy wracała ze spotkania z Wunderalpem. Co było później? Kiedy spotkaliśmy się w “Nice Bar”, Wunderalp w tym czasie zakradł się do mojej kajuty i wsypał do butelki z wodą środek nasenny. Już wtedy zapadła decyzja o wyeliminowaniu mnie z gry. Wunderalp uzyskał ode mnie wszelkie potrzebne informacje na temat prawdziwego przesłania repliki “Stańczyka” i nie musiał już więcej odgrywać roli pomocnego emeryta z żyłką detektywistyczną. Poza tym przebywanie ze mną zwiększało ryzyko wpadki. To przecież on w przebraniu Vollera siedział obok mnie w samolocie do Nowego Jorku. Pamela zdobyła jego zaufanie, bo przecież to ona rozszyfrowała tajemnicze znaki na obrazie Matejki. Resztę już znamy. Pościg za Rolandem Clare’em do Londynu okazał się zręcznie ukartowaną mistyfikacją, mającą za zadanie odciągnięcie mnie od Pameli i Wunderalpa. - Może gdybym aresztowała go wtedy w Southampton - myślała na głos - a nie bawiła się w Matę Hari, nie byłoby teraz tylu zmartwień? Ale chciałam za wszelką cenę przyjechać tutaj na Chorwację i odnaleźć skarb. Nic nie mówiłem, więc Pamela ciągnęła swoją opowieść. - Jestem funkcjonariuszem Scotland Yardu, ale współpracuję z Interpolem, Tomaszu. Naprawdę skończyłam filologię rosyjską na uniwersytecie, dlatego prowadzę specjalną komórkę dotyczącą dzieł sztuki pochodzących z Europy Wschodniej i Bałkanów. Sprawę obrazów Milewskiego nadano mi pod koniec twojej wizyty w Ameryce. Pojechałam do Nowego Jorku z bratem, który marzy o napisaniu porywającej książki. I może w końcu napisze. Przypomniałem sobie Pamelę i Rolanda kłócących się za marketem na transatlantyku. Wziąłem ich wtedy za kochanków, a oni byli po prostu rodzeństwem. Jak oświadczyła Pamela, Roland źle znosił rejs i bał się o nią. Po przybyciu na Istrię panna inspektor wynajęła “Cerdesa” - łódź motorową, na której Wunderalp uwięził ją zaraz po tym, jak odkrył obecność na Istrii Rolanda Clare’a. Sam wynajął jakiś pokój w którymś z rovinjskich hoteli, gdyż na jachcie nie miał żadnej walizki. A przecież często zmieniał ubrania i przebrania. - A Paweł? - zapytałem. - Skoro miał ciebie, to po co był mu Paweł? - Miał być dodatkowym zabezpieczeniem. Przetrzymując Pawła miał mnie w ręku. Groził, że zrobi chłopakowi krzywdę. Uwierzyłam mu. Musiałam wykonywać jego polecenia. - A skąd wiedział, w którym hotelu zatrzymał się Paweł? - Sama mu o tym powiedziałam, po tym jak naszpikował mnie środkami farmakologicznymi. Niestety, widziałam twoją rezerwację na transatlantyku. A zatem podejrzliwy i konsekwentny Wunderalp przetrzymywał chłopaka na wysepce, na której znaleźliśmy ślady po przeprowadzanych wielokrotnie iniekcjach pentobarbitalem. Pamela spotykała się z bratem, który pod żadnym pozorem nie mógł nikogo poinformować o obecności na Istrii siostry i miał za zadanie wyciągnięcie ode mnie informacji o postępach moich poszukiwań skarbu. W końcu Wunderalp przeniósł Pawła w inne miejsce, gdy ten próbował ucieczki (to chyba wtedy musiała mu wypaść moneta dwufuntowa Dickinsonów), a wysepką zaczęli interesować się jacyś ludzie. To dlatego Pamela z Rolandem nadal musieli wykonywać polecenia Austriaka. - Prawdopodobnie Wunderalp ukrywa gdzieś na brzegu Zalewu Limskiego ponton - mówiła dalej. - Zanim z brzegu podpłynie na “Cerdesa”, uważnie obserwuje z ukrycia łódź. Dzisiaj podczas jego nieobecności na “Cerdesie” nieoczekiwanie zjawiła się policja. Zdołali namierzyć łódź, gdyż wcześniej zdradziłeś sierżantowi Maruśevacowi moje prawdziwe nazwisko, a na nie wynajęłam “Cerdesa”. Po krótkiej naradzie z sierżantem zdecydowaliśmy się zaczaić na Wunderalpa. Niestety, zamiast niego przypłynąłeś ze swoimi towarzyszami. Wunderalp się nie zjawił, co niestety źle wróży. Mógł zwietrzyć podstęp. Teraz rozumiesz, dlaczego sierżant Marusevac był taki zdenerwowany? Jeśli Wunderalp dowie się, że gram na dwie strony... to z Pawłem będzie krucho. - Uważam, że póki skarb Milewskiego nie został odnaleziony, Wunderalp potrzebuje zabezpieczenia i będzie nadal trzymał Pawła - rzekłem, aby ją i siebie nieco pocieszyć. - Najwyżej postawi warunki. Gdyby cokolwiek zwęszył, już pewnie dawno dałby jakiś znak. - Mam nadzieję. Opowiedziałem jej o telefonie od Pawła. - Lotnisko? - myślała na głos. Rozłożyłem na stole mapę Istrii i przez chwilę studiowaliśmy ją w skupieniu. I wnet znaleźliśmy je! Ależ tak! Lotnisko, o którym wspominał Paweł. To musiało być to, a nie inne lotnisko. Nie chodziło o duże lotnisko w Puli, a znacznie mniejsze, bo należące do klubu sportowego w okolicach Vrsaru, “Sportska zraćna luka”, usytuowane pomiędzy szosą prowadzącą do Vrsaru a zachodnim brzegiem Zalewu Limskiego w pobliżu morza. To pewnie gdzieś tam miał Wunderalp kryjówkę i tam na brzegu ukrywał ponton, którym podpływał do “Cerdesa”. - Wsiadamy do samochodu i jedziemy tam, Tomaszu! - powiedziała Pamela. - Za godzinę zacznie świtać i łatwiej odnajdziemy kryjówkę Wunderalpa. Sierżant Marusevac czuwa na “Cerdesie”, więc nie możemy go teraz zawiadomić. Musimy to zrobić sami. - Niestety, nie dysponuję pojazdem - poinformowałem ją. - Jest u mechanika, który nie umie go naprawić. - A ten człowiek, z którym przypłynąłeś na “Cerdesa”? - Sowa? Nie przyjechał samochodem, a po piwo chodzi na piechotę. - Nie znasz nikogo, kto ma samochód? - zasmuciła się. - Inżynier Szymczak, ale... Wbrew pozorom inżynier Szymczak nie wieszał na nas psów, gdy o wpół do trzeciej nad ranem zapukaliśmy do jego pokoju Jak tylko ujrzał piękną Pamelę, bez słowa ubrał się i na paluszkach opuścił pokój. - Będę waszym kierowcą - wyjaśnił i ruszył z parkingu zadowolony. Po pewnym czasie zapytał: - Marek i Krysia twierdzą, że pan pierwszy znajdzie skarb Milewskiego. Niesamowita historia z tym manuskryptem. Zdradzi pan, gdzie znajduje się skarb? - Nie teraz, panie inżynierze, nie teraz. - Aha, to znaczy, że pan wie, gdzie jest. Bo ja, wie pan, tak sobie kombinowałem w nocy - mówił i zerkał co pewien czas na Pamelę ciekaw, czy rozbudził w niej zainteresowanie swoją osobą - że skoro “spragniony Rycerz” odpowiada studni za restauracją, to trzeba wyprowadzić z tego miejsca linię prostą i na jej odcinku szukać “kamiennej drogi”. - A “podkowa”? - zapytałem. - “Kamienna droga” z pewnością znajduje się gdzieś pomiędzy “spragnionym Rycerzem”, czyli studzienką za restauracją, a “podkową”. Czy znalazł pan “podkowę”? - Kombinowałem w ten sposób, że szczęście symbolizowane przez “podkowę” mogło Milewskiemu kojarzyć się z ojczyzną, z Polską. Być może na starość hrabia wpadł w nostalgię za krajem i zwyciężyły w nim patriotyczne odruchy. Ja bym poprowadził linię prostą od studzienki z “Rycerzem” w kierunku północno-wschodnim, a więc w kierunku Polski. Gdzieś na tej linii może znajdować się skarb. - Ciekawa interpretacja, inżynierze - skomentowała Pamela ku jego uciesze. - Poważnie? Tak pani sądzi? - Ale od wyspy Sveta Katarina do Polski jest ponad tysiąc kilometrów - rzekłem z uśmiechem. - Jak mamy znaleźć skarb na takim odcinku? - Brałem pod uwagę tylko teren wyspy - odparł poważnym tonem. Uśmiechnąłem się pod nosem, ale nie odzywałem się więcej. Po czterdziestu minutach skręciliśmy z drogi prowadzącej do Vrsaru w lewo na oddalone o kilometr lotnisko. Jechaliśmy wąską asfaltową drogą ciągnącą się wzdłuż liściastego lasu, ale po kilku minutach po lewej stronie las się skończył i zastąpiła go płaska przestrzeń. Była to ogromna polana otoczona siatką. Za ogrodzeniem stało kilkanaście awionetek, a dalej za nimi wyłaniały się parterowe budynki klubu i niezbyt wysoka wieża. Nas jednak interesował teren położony po prawej stronie drogi. Gdzieś w tym mieszanym lesie znajdowała się kryjówka Wunderalpa. Zostawiliśmy w samochodzie inżyniera i ruszyliśmy pierwszą lepszą ścieżką w las. Nie włączyliśmy latarki, gdyż lada chwila miało świtać, a chcieliśmy zachować jak największą ostrożność. Szliśmy na południe nad zalew, omijając po lewej stronie zalesione wzgórze. W ten sposób dotarliśmy aż nad sam limski fiord. Położony bliżej morza budził się ze snu ośrodek Koversada, a na przeciwległym, odległym o kilometr, brzegu mgły spowijały jeszcze jachty i łodzie cumujące przy przystani Valalta. W miejscu, w którym się znajdowaliśmy, teren opadał ku wodom zalewu, a pas drzew stanowił jedyną barierę oddzielającą fiord od lądu. Słodko zapachniało drzewami i wodą, a ptaki rozpoczynały swe pierwsze preludia. - Wunderalp mógł tędy chodzić nad zalew - powiedziałem. - Przeszukanie wszystkich nadbrzeżnych krzaków w poszukiwaniu pontonu zajmie nam trochę czasu - oświadczyła Pamela i poprawiła czapkę z daszkiem. - Lepiej szukajmy jakiegoś domu ukrytego w lesie na wzgórzu. I tak zrobiliśmy. Dopiero po godzinie poszukiwań naszym oczom ukazał się stary drewniany dom, skryty wśród wysokich dębów oraz kolczastych krzaków, leżący w połowie zbocza opadającego łagodnie w stronę zalewu. Był to mały, opuszczony domek z uszkodzonym dachem, tak bardzo zaniedbany, że spod resztek omszonych dachówek wyzierały fragmenty kalenicy i kilka krokwi. Zaraz zauważyliśmy ludzkie ślady prowadzące do niedomkniętych drzwi. Cofnęliśmy się kilkanaście metrów i skryliśmy za krzakami pośród dorodnych pinii. Zamieniliśmy się w słuch. Ale w domku chyba nikogo nie było, a jeśli ktoś tam przebywał, to spał kamiennym snem. Wziąłem wreszcie jakiś kamień i rzuciłem nim o dach, aż odleciała jedna dachówka. Nikt jednak z domku nie wyszedł, nikt się nie odezwał, a zatem ostrożnie podeszliśmy pod same drzwi. Stałem na popękanym podeście i zamierzałem otworzyć szerzej drzwi, gdy za naszymi plecami pękła sucha gałązka. Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy parę starszych osób. Ona była ubrana w żakiet safari, on w ciemną parkę. Na głowach mieli zaś dosyć oryginalne nakrycia: ona - rodzaj zydwestki, on - czapkę myśliwską, w której przypominał Sherlocka Holmesa. - Proszę nie dotykać tych drzwi - syknął Dickinson i szybko znalazł się obok nas. - Absolutnie! Pamela drgnęła, ale uspokoiłem ją, zaś Dickinson ruchem ręki zachęcił nas do zajrzenia przez okno do wnętrza domku. Przez brudny kawałek szyby, jaki tkwił jeszcze w sczerniałych ze starości ramiakach, ciężko było cokolwiek dojrzeć, więc poświeciłem latarką. W dawnym salonie, przy zniszczonym kominku, leżał związany Paweł. Spał, ale dobrze wiedziałem, że prawdopodobnie jest pod wpływem działania barbituranów. Dickinson machnął na mnie ręką i zachęcił do obejrzenia szpary w drzwiach. - Niech pan poświeci. W świetle latarki ujrzałem cienką żyłkę biegnącą kilkanaście centymetrów nad podłogą. - Wie pan teraz, co by się stało, gdyby otworzył pan te drzwi? - zapytał Dickinson i zaczął przypalać fajkę. - Wielkie bum! - kiwnąłem głową. I nagle przypomniałem sobie domek na wzgórzach Bisbee, w którym Black, czyli nasz Wunderalp, zastawił na mnie podobną pułapkę. Wtedy uratował mnie mój przyjaciel Winnetou. Teraz zrobił to Dickinson. - Dziękuję państwu za uratowanie nam życia. Ale musimy jak najszybciej zabrać z tej rudery mojego młodego przyjaciela. - I może lepiej, aby pan teraz nie palił - zwróciła się Pamela z pretensją do Dickinsona. - Jeśli Wunderalp nadejdzie, to poczuje zapach fajki i... - Kiedy on niedawno odjechał na motorynce. Najpierw wyjęliśmy z okna fragment szyby, a potem Pamela weszła przez nie do wnętrza rudery. Po niej wlazł Dickinson. Wyjął z kieszeni akcesoria do fajki i przy użyciu jednej z końcówek zaczął majstrować przy ładunku wybuchowym zainstalowanym w rogu pomieszczenia. - Można wejść! - krzyknął triumfalnie w stronę drzwi - i zaraz wstał, trzymając w ręku laseczki dynamitu. Przepuściłem panią Dickinson i wszedłem za nią do domu. Paweł oddychał wolno i miarowo, ale nie reagował na uderzenia w policzek. Spał głębokim, narkotycznym snem. W tym czasie Dickinsonowie i Pamela szukali jakichkolwiek śladów bytności Wunderalpa. Znaleźli trochę pustych puszek, termos z ciepłą jeszcze herbatą i kilka zużytych strzykawek z igłami. Nie było innych przedmiotów. Wunderalp musiał nocować w jakimś hotelu i tam miał wszystkie swoje rzeczy. A potem opuściliśmy domek, niosąc Pawła za nogi i ręce, a robiliśmy to na zmianę z Dickinsonem i z Pamelą. Kiedy tak szliśmy, pani Dickinson opowiedziała nam, w jaki sposób starsi państwo znaleźli opuszczony domek. Otóż, po naszej wizycie na kempingu Zelena Laguna, Dickinsonowie postanowili popłynąć jeszcze nad Zalew Limski, uważając, że zbiornik ów jest dobrym miejscem na ukrycie łodzi. Jakież było ich zdziwienie, gdy szybko znaleźli “Cerdesa”. Widzieli więc płynący w kierunku “Cerdesa” ponton z dwoma policjantami. Sierżant został na łodzi, a drugi policjant odpłynął na pontonie. Dickinsonowie zrozumieli, że policja zastawia na Wunderalpa pułapkę. Ukryli się zatem na brzegu i czekali na rozwój wypadków. Aż wreszcie pojawił się na motorynce dziwny mężczyzna w sile wieku. Nadjechał od strony północnego wzgórza. Schował motor w krzakach i wyciągnął z nich ponton. Ale wiedziony chyba intuicją zrezygnował z podpłynięcia do “Cerdesa”. Ten człowiek musiał mieć nielichą intuicję, gdyż po dwudziestu minutach od strony morza nadpłynęła duża motorówka i zbliżyła się do “Cerdesa”. Było już ciemno, ale białe kadłuby pochłaniały trochę księżycowego światła, a przyzwyczajone do ciemności oczy potrafiły wyłowić niektóre szczegóły. Dickinsonowie widzieli, że to łódź Slatko i domyślili się, kto nią przypłynął. A Wunderalp widział to wszystko z brzegu. Schował ponton, wsiadł na motorynkę i oddalił się. “On już wie o podwójnej grze Pameli. Gra skończona. Wunderalp nie przewidział tylko, że znajdziemy jego kryjówkę i odbijemy zakładnika” - pomyślałem szczęśliwy, że uratowaliśmy Pawłowi życie. Ale co dalej z opowieścią pani Dickinson? Ano, Dickinsonowie ruszyli za Wunderalpem. Istniała szansa zlokalizowania miejsca przetrzymywania Pawła, któremu groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Na szczęście słyszeli terkoczący silnik motoru dochodzący gdzieś z zalesionego wzgórza, więc kierowali się w tamtą stronę. A kiedy silnik ucichł, szli na tak zwanego “czuja”. Trochę błądzili, szli po omacku i dopiero po północy natknęli się na domek i opartą o jego ścianę motorynkę. Długo obserwowali z ukrycia ruderę, aż wreszcie Wunderalp wsiadł na pojazd i odjechał o świcie. Niedługo po nim zjawiłem się ja z Pamela. - Ciekawe, gdzie jest teraz Wunderalp? - pomyślałem na głos, ale nikt z nas nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Wreszcie dotarliśmy w okolice lotniska, gdzie czekał na nas w śkodzie inżynier Szymczak. Pożegnawszy się z Dickinsonami, którzy musieli wrócić nad zalew, gdyż tam zostawili motorówkę, ruszyliśmy w drogę powrotną do Rovinja. Na miejscu oddaliśmy Pawła pod opiekę lekarską w szpitalu miejskim za pocztą i dworcem autobusowym, powiadomiwszy wcześniej o wszystkim policję. W hotelu byliśmy po piątej, gdzie czekała na mnie kolejna niespodzianka. W szparze drzwi mojego pokoju zobaczyłem wetkniętą dyskretnie karteczkę. Znajdował się na niej rysunek jednej z wysepek na Adriatyku w bliskiej odległości od linii brzegowej. A pod rysunkiem czyjaś ręka dopisała godzinę “23:00” i jutrzejszą datę. Dopiero na odwrocie znalazłem krótką wiadomość napisaną długopisem w języku polskim: Proszą wynająć motorówką i wpłynąć do małej zatoczki na południowej stronie wyspy. Liczą na punktualność i dyskrecją. J. B. Przeczytałem raz jeszcze wiadomość zapisaną odręcznie przez Baturę, gdyż nie ulegało wątpliwości, że to on był jej autorem. Czego chciał ode mnie Jerzy? Schowałem karteczkę do kieszeni i przeprosiwszy na chwilę Pamelę zszedłem do recepcji. Opisałem zdziwionej recepcjonistce wygląd Batury, ale ta jeszcze bardziej oburzona stwierdziła: - Nie było tutaj żadnego blondyna. Tak się składa, że nie opuszczałam w nocy recepcji. Zauważyłabym każdego obcego. Jeśli wierzyć tej kobiecie, Batura nie mógł dostać się do hotelu niezauważony, a co za tym idzie - podrzucić mi owej karteczki z wyznaczonym spotkaniem. Jak zatem karteczka od Jerzego znalazła się w szparze moich drzwi? Ten, kto to zrobił musiał uporać się z tym zadaniem między wpół do trzeciej a piątą rano, w czasie naszej nocnej akcji nad Zalewem Limskim. Z tym pytaniem i z wieloma wątpliwościami musiałem zaczekać do spotkania z Batura. ROZDZIAŁ TRZYNASTY NAPRAWIAMY WEHIKUŁ • Z WIZYTĄ U PAWŁA • PRZYGOTOWANIA DO WYPRAWY • MÓJ PLAN • BATURA PIECZE KIEŁBASKI • PROPOZYCJA JERZEGO • KTO USZKODZIŁ MOTORÓWKI? • W PUŁAPCE • CZY KURT STEINBECK ŻYJE? • TORTURY • KINGA Z NIE ODBEZPIECZONYM PISTOLETEM • SŁÓW KILKA O SZPIEGU • ODSIECZ • UCIECZKA WUNDERALPA Za oknem wstał już nowy dzionek, pierwszy od kilku dni pochmurny i ciężki. Na szczęście nie padało i było ciepło. Pamela położyła się spać na łóżku Pawła, a ja na swoim. Ale nie od razu mogłem zasnąć. Wciąż miałem przed oczyma obrazki z wydarzeń dzisiejszego dnia. Dopiero gdy w przyspieszonej retrospekcji ujrzałem żywego Pawła i budynek szpitalny na ulicy G. Carduccua, przyszedł błogosławiony sen. Wstałem po dziesiątej. Szum prysznica wskazywał, że Pamela robiła toaletę. Ziewnąłem, ubrałem się w dres i cichaczem wyszedłem z pokoju. Poszedłem odwiedzić inżyniera Szymczaka, gdyż w głowie zaświtał mi pewien pomysł. Okazało się, że znowu go obudziłem, ale inżynier na mój widok nieco się ożywił. - Panie inżynierze - zacząłem nieśmiało - przepraszam, że budzę, ale mam prośbę. Na dzisiejszy wieczór potrzebny mi jest wehikuł. Mówił pan, że lubi majsterkować. Może spróbuje pan naprawić te przewody hamulcowe? - Panie Tomaszu - rozłożył ręce - jak nie ma części zapasowych, to bieda. Nic nie poradzę. Niech pan porozmawia z panem Sową. On prowadzi firmę sprzedającą części do samochodów SOWCAR. Może on coś zaradzi Zawiedziony podziękowałem i przeprosiłem raz jeszcze. Poszedłem do Sowy. - Chodzi o przewody hamulcowe? - zainteresował się, gdy wyłuszczyłem mój problem. - I teraz mi pan to mówi? Pewnie, że mogę załatwić każdą część do każdego pojazdu. Ale panu przydałby się raczej nowy samochód. Mogę panu załatwić po okazyjnej cenie roczne audi. - Audi jest za wolne w porównaniu z wehikułem - powiedziałem to normalnie, bez przechwalania się, czym tylko zirytowałem poczciwego biznesmena. - Muszę mieć sprawny wehikuł na dziś wieczór. Ale chyba niepotrzebnie się podniecam. Nawet jeśli załatwi mi pan tę część, to zanim ona tutaj dotrze, minie tydzień. Sowa się zasępił i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. - Jest pan uparty - mówił. - Oferuję panu ekstra audi, prawie za darmo, a pan ciągle o tym swoim gracie. - A Franco jakiś tam?! - wrzasnęła nagle Lidka. - Pamiętasz tego Włocha? Sprowadzałeś od niego części do alfa romeo. Pamiętasz? Chwalił się, że jest w stanie załatwić każdą część. Nawet dla mistrza Formuły l, Michaela Schumachera. - Franco Barbe z Werony! - ucieszył się Sowa. - Oczywiście, że pamiętam tego chwalipiętę. Ten człowiek ma chyba konszachty z diabłem. Załatwione. Normalnie, ma pan tę część jak w banku! - No, nie wiem - zrobiłem kwaśną minę na uwagę o Włochu mającym konszachty z mocami piekielnymi, co wskazywało nie na powiązania z Lucyferem, a raczej z mafią. Ten człowiek mógł być hochsztaplerem. - Czy te części są aby legalne? - Panie Tomaszu, to nie mafia. Wszystko legalne! Chodźmy do tego mechanika i nie dyskutujmy! - Ja też idę! - krzyknęła Lidka i zaczęła zbierać pantofle z dywanu. - Zaczekajcie na mnie! Poszliśmy tam. Mechanik przywitał nas z radością, ale zaraz zrzedła mu mina, gdy zorientował się, że wehikuł nie zostanie zabrany, a wręcz przeciwnie - istnieje szansa na jego zreperowanie. Sowa wypytał go o wszystko, a następnie wyjął telefon komórkowy i zadzwonił na numer Włocha podany mu przez Lidkę. Około siedemnastej pojechaliśmy śkodą inżyniera na lotnisko w pobliżu Vrsaru, to samo, które odwiedziliśmy dzisiaj nad ranem z Pamelą i z Szymczakiem. Ale tym razem cel naszej wizyty był całkowicie inny. Otóż awionetką z Werony miała przylecieć specjalnym kurierem zapasowa część do wehikułu. Samolot przyleciał z piętnastominutowym opóźnieniem spowodowanym zachmurzeniem, ale już po osiemnastej z minutami inżynier Szymczak zabrał się do naprawy przewodów hamulcowych. - Solidne zawieszenie - podziwiał inżynier konstrukcję wehikułu. Było widać, że wynalazek biznesmena Paradaja zrobił na nim wrażenie. - Dobra robota. Nie powiem. Cofam wszystko, co powiedziałem na temat tego pojazdu. Nic nie mówiłem, tylko uśmiechałem się pod nosem. Najbardziej zły był mechanik. Zamiast być zadowolonym, że pozbędzie się kłopotu, nie wiedzieć czemu nagle zaczął się dąsać. Prawdopodobnie jego duma zawodowa została nadszarpnięta. Po godzinie dwudziestej wyjechaliśmy wehikułem z warsztatu mechanika uregulowawszy z nim wszelkie rachunki. - Polecam się na przyszłość - wydukał na pożegnanie mechanik. Odgłos pracującego silnika wehikułu, ta jego szesnastocylindrowa symfonia wprawiła inżyniera Szymczaka i Sowę w szczery zachwyt. Na parkingu zdecydowałem się wreszcie unieść przednią maskę i zdradzić im sekret wehikułu. - Nie może być - inżynierowi dosłownie opadła szczęka. - To rakieta. - Panie Tomaszu - Sowie zabłysły oczy - za ile sprzeda mi pan to dzieło sztuki? - Odpowiem panu tak, jak zwykłem mawiać w mojej pracy - zaśmiałem się - a mianowicie: to dzieło sztuki nie ma ceny. I dlatego gorąco panom dziękuję za naprawę. Przy okazji pokazaliśmy światu, co to znaczy polska zaradność! - Trzeba to uczcić - palnął bez namysłu Sowa. Ale dyplomatycznie przełożyłem oficjalną uroczystość dziękczynną na późniejszy termin. Tego dnia czekały nas bowiem wielkie emocje. Gra o skarb wciąż trwała. Wunderalp chodził na wolności i pewnie obserwował nas z ukrycia. Niestety, próba złapania drania na “Cerdesie” nie powiodła się sierżantowi Maruśevacowi. I jeszcze Batura wyznaczył mi spotkanie na jednej z wysepek archipelagu. Musieliśmy być czujni i gotowi do natychmiastowego działania. Krótka wizyta w szpitalu uspokoiła mnie. Paweł miał się dobrze, ale był jeszcze osłabiony. - Szefie - powiedział cicho - wie pan co? Cieszę się, że pana widzę. Przez ostatnich kilka dni widziałem tylko Wunderalpa. Niech pan uważa na niego. To groźny typ. Może mogę się panu na coś przydać? Kategorycznie odmówiłem. - Wyjdzie pan jutro - wtrąciła surowa lekarka. - Jak udało ci się zadzwonić na mój telefon komórkowy? - zapytałem jeszcze. - Udałem, że środek, który mi wstrzyknął ten drań działa dłużej niż powinien. Udawałem, że śpię, kiedy ten próbował mnie zbudzić. Oszukałem go. “Uśpiłem” jego czujność. A jak wyszedł z domku za potrzebą, to wtedy zadzwoniłem do pana, gdyż mój telefon komórkowy zostawił nieopatrznie na kominku. To nie było łatwe. Ledwo mogłem chodzić i mówić. A on zaraz wrócił... - Gdyby nie ten telefon - rzekłem uradowany - nie wiem, co by się z tobą stało. Wróciłem do hotelu. Rozłożyłem na stole mapę Istrii i przeleciałem wzrokiem po ważniejszych wysepkach Rovinja i tych leżących bardziej na północ. Sveta Katarina, Svety Andrija zwana też Crveni Otok, Wielka i Mała Figarola, Sturag, Sameri, Svety Ivan na pućini, Banjol, Dvije Sestrice i te bliżej Vrsaru, jak Koversada, Svety Juraj, Salamun i inne - przeważnie bezludne i bez nazwy. Ale zaraz znalazłem podobny kontur jednej z wysepek archipelagu pomiędzy Funtaną a Vrsarem. Tak, oczywiście, to była ta wysepka, o której wspominał w liściku Batura. Poznałem ją po kształcie zdradzającym istnienie niewielkiej zatoczki od południa. Postanowiłem porozmawiać z Kingą Pollock. Na szczęście była w swoim pokoju po powrocie ze spaceru. Bez zbędnych wstępów poinformowałem ją o karteczce od Batury. - Płynę z panem - zaproponowała zaraz. - Ale to niebezpieczna wyprawa! Można nawet dostać w głowę. Ja już raz oberwałem na tyłach Muzeum Miejskiego, potem zostałem związany na wyspie i nie chciałbym... - Panie Samochodzik - rzekła ze złością - niech pan nie zapomina, że sprawa Milewskiego to także moja rodzinna sprawa. Muszę wyjaśnić do końca historię mojego dziadka, porucznika Schmidta z Abwehry. Pan nie wie, że dla młodego pokolenia Niemców te sprawy są wciąż żywe i bolesne. W waszym kraju młodzież nie ma takich problemów. U was problem ludobójstwa i faszyzmu nie istniał, wy broniliście swojej ojczyzny, swojej ziemi, swojej kultury, swoich rodzin. Faszyzm to straszna choroba cywilizacji, której moi rodacy byli sprawcami i realizatorami. Nie można po latach zapomnieć, że zabili miliony Rosjan, Polaków, Żydów, mordowali też Niemców. I ja mam żyć spokojnie ze świadomością, że mój dziadek uczestniczył w tych potwornościach? O nie! Chcę wiedzieć, jakich zbrodni dopuścił się porucznik Schmidt! Prawda jest najlepszym lekarstwem, a ja chcę poznać prawdę o poruczniku Schmidtcie, Otto Kayserze i Kurcie Steinbecku. - Ale co ma wspólnego Batura z twoim dziadkiem? - Nie wiem, ale wszystko, co tutaj się dzieje, jest w jakiś sposób powiązane z tamtą historią. Chcę uczestniczyć we wszystkim. We Vrsarze byliśmy około dwudziestej drugiej. Zatrzymałem wehikuł na chodniku u podnóża wzniesienia, na którym szykowały się do snu wiekowe domy vrsarskiej Starówki. - Tutaj była letnia siedziba biskupów z pobliskiego Poreća - rzekłem z przyzwyczajenia starego historyka, wskazując ręką ruiny na niewielkim cyplu położonym za zatoczką portową. - To te ruiny właśnie. Ale teraz ledwo je widać. - Nie chce pan chyba teraz zwiedzać ruin? - Kinga oburzona odwróciła się do mnie plecami. - Idę po tę motorówkę. Jak pan chce sobie zwiedzać, to nie przeszkadzam. Spotkamy się na stacji paliw dla łodzi. Zanim zdążyłem wyjaśnić jej powód, dla którego zainteresował mnie ten niewielki cypel otaczający zatoczkę portową od strony morza, ona oddaliła się pospiesznie. Obejrzała się jeszcze za siebie i wymownie popukała się w palcem w czoło. A ja obszedłem dokładnie cały cypel, a właściwie półwysep, zwany Montrakerem, zwracając szczególną uwagę na przybrzeżne skałki wyrastające z adriatyckiego dna. O dwudziestej drugiej trzydzieści dołączyłem do Kingi. Znalazłem ją w porcie stojącą w okazałej motorówce przy wewnętrznym molo służącym do tankowania. Znajdowała się na nim stacja paliw dla łodzi i motorówek, czynna do dwudziestej trzeciej. Kupiłem kawałek arbuza w małym sklepie i usiadłem pod palmą na ławeczce z widokiem na całą przystań. Zjadłem wodnisty owoc, a potem, czekając na dziewczynę, oglądałem turystów spacerujących pod palmami na promenadzie. - Motorówka jest cacy - rzekła, gdy zacumowawszy ją przy nabrzeżu podeszła wreszcie do mnie. - To świetnie - posłałem jej coś, co od biedy można było nazwać uśmiechem. - Umiesz pływać motorówką? - Pestka - uniosła brwi ku górze i zawiesiła głos. - Czy coś się stało? - zapytałem zdziwiony, gdyż przyglądała mi się zbyt badawczo. - Pestka - powtórzyła i dotknęła palcem swojego policzka. - Ma pan jedną nad kącikiem ust. Uśmiechnąłem się do niej i strzepnąłem pestkę po arbuzie, którego nie tak dawno skonsumowałem. - To mówisz, że potrafisz pływać motorówką? - Już mówiłam, że to dla mnie pestka. - To dobrze. Nauczysz mnie. Ja zawsze wolałem żagle. - Przecież płyniemy razem - zdziwiła się. - Nie musi pan kierować. Ja to zrobię lepiej. - Tak się składa, że motorówką popłynę na wyspę sam. Twarz Kingi wyraźnie spochmurniała. Na kwadrans przed dwudziestą trzecią motorówka poniosła mnie w stronę dzikiej wyspy, jakich wiele w okolicach Vrsaru i na całym wybrzeżu Adriatyku. Słońce schowało się już za odległy horyzont, a łodzie rybaków - niczym okręty widma - powracały na przystań we Vrsarze. Zrobiło się sielsko, leniwie i sennie, a ciemna teraz tafla morza była delikatnie pomarszczona, chociaż niezwykle równa i spokojna. Gdy mijałem ośrodek wypoczynkowy “Belvedere” i zbliżałem się do północnego brzegu wyspy, zmniejszyłem prędkość motorówki. Dryfowałem w kierunku południowego, poszarpanego i skalistego brzegu wyspy, ku niewielkiej zatoczce, w której stała czyjaś motorówka, prawdopodobnie Batury. W tym czasie Kinga musiała już pewnie dopływać do północnego brzegu wysepki. Mój plan zakładał dostanie się motorówką na wyspę od południowej strony, punktualnie, jak chciał tego Batura, ale z pominięciem dyskrecji. Dlatego też chwilę po mnie miała popłynąć na wyspę wehikułem Kinga Pollock. Wehikuł posiadał przecież zamontowaną z tyłu śrubę i z tego powodu był przystosowany do pływania niczym amfibia. Teraz wiecie, czemu zaraz po przyjeździe do Vrsaru znalazłem ów wyludniony półwysep w pobliżu przystani portowej, miejsce, w którym przybrzeżne skały zostały wyrąbane przez ekipę budowlaną przygotowującą skalisty brzeg na przystań jachtową nowego ośrodka wczasowego. Na szczęście znalazłem dogodne miejsce za ruinami pałacu biskupów, gdzie bez problemu można było wjechać do wody. Sam nie chciałem popłynąć na spotkanie wehikułem, aby nie spłoszyć Batury. Vrsar szykował się właśnie do nocnej zabawy i nikt nie zwracał uwagi, co działo się na morzu i na jego wysepkach. Widziałem oświetlone nadbrzeżne pasaże i światła w apartamentach. Od czasu do czasu kilka mil dalej na pełnym morzu pojawił się szybko płynący stateczek wycieczkowy, ot i wszystko. Jedynym, niemym świadkiem mojej wyprawy był teraz księżyc wychylający się zza chmur nad Italią. Z bliska wyspa wydawała się większa niż z lądu. Była porośniętą krzewami i drzewami olbrzymią skałą w kształcie atolu o promieniu czterdziestu metrów i z zatoczką od południowej strony. A kiedy udało mi się zarzucić cumę na wierzchołku jakiejś przybrzeżnej skały, zaś silnik motorówki ucichł na dobre, spłoszone mewy jak na komendę wzbiły się w górę i przeniosły trzepotaniem skrzydeł na drugą stronę wyspy. Ostrożnie zszedłem na ostre skały i wdrapałem się na mokry brzeg, czemu towarzyszył plusk uderzania o jego lico niewidzialnej, adriatyckiej fali. Rozejrzałem się na boki, ale nie dostrzegłem nikogo. Kiedy jednak moja noga stanęła na twardym, zielonym gruncie wyspy, poczułem zapach pieczonej potrawy. Ognisko. Odgarnąłem rękami ścianę krzaków i przebiłem się do serca wyspy. Tam, na niewielkiej polanie, z dala od ludzkiego gwaru zauważyłem ognisko i siedzącego na skradzionym z Muzeum Miejskiego w Rovinju krześle (jakby nie było eksponacie!) Baturę. Siedział rozluźniony i piekł na ogniu kawałek kiełbasy. - Dobry wieczór, panie Tomaszu - powitał mnie beztrosko i wskazał palcem na przenośną lodówkę. - Chce pan kiełbasy? Mam tutaj trochę jedzenia. Uprzedzam, że jeśli woli pan miejscowe ombolo* [Ombolo - popularna na Istrii potrawa z wieprzowiny], musi pan pójść do tutejszej restauracji. Niech się pan częstuje kiełbasą. Dobar tek* [Smacznego (chor.)] Ten młody przemytnik dzieł sztuki - można powiedzieć, że mój etatowy przeciwnik - uczynił ostatnimi czasy duże postępy nie tylko w złodziejskim fachu, ale w dziedzinach bardziej subtelnych, jak chociażby erudycja czy dobre wychowanie. Nie był to złodziej na miarę swojego świętej pamięci ojca, Waldemara, mojego kolegi z okresu studiów i zaciekłego przeciwnika w wielu dawnych przygodach, ale od pewnego czasu Jerzy pozował na dżentelmena. Sam nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle, wszak lubiłem ludzi kulturalnych, ale przecież nie złodziei. Poza tym wśród nich najgroźniejsi okazywali się właśnie ci “kulturalni”. - Proszę mówić, o co chodzi - warknąłem, gdy znalazłem się obok niego przy ognisku. - Sam nie wiem, czemu zgodziłem się na to spotkanie. Co w ogóle pan robi na Istrii? Jak dowiedział się pan o sprawie Milewskiego? - Mam swoich informatorów nie tylko w Polsce, panie Tomaszu. Spojrzałem na krzesło, na którym siedział. - Jest pan złodziejem. - To z powodu tego “rycerza” - rzekł wskazując na płaskorzeźbę rycerza trzymającego miecz oburącz nad głową. - Ale ja tylko pożyczyłem sobie ten eksponat. Zwrócę go. Nie jestem zwykłym złodziejem. Umówmy się, panie Tomaszu, że nie będziemy przeszkadzać sobie poza granicami Polski. Jeśli ja znajdę skarb szczególnie cenny dla polskiej kultury, odstąpię go państwu polskiemu za skromną sumę, która zwróci mi koszty operacji. Jeśli jednak skarb Milewskiego nie będzie miał nic wspólnego z naszą ojczyzną, proszę mi pozwolić sprzedać go z zyskiem za granicą. Usiadłem na przenośnej lodówce. - Żartuje pan chyba - żachnąłem się. - Żadnego skarbu pan nie znajdzie, gdyż nie wie, gdzie on jest. Gdyby pan wiedział, to nie rozmawialibyśmy teraz, a po prostu by pan go szukał. Przegrał pan, panie Jerzy. Nie wie pan, jak opuścić ten kraj i szuka pana policja. Zeznania Miljevicia i Marconiego obciążają pana, a ja nie wstawię się za nim. - Przecież zwrócę krzesło - zdenerwował się. - Mogę nawet panu pomóc złapać Wunderalpa. - Skąd pan o nim wie? - zapytałem spokojnie. - Ma pan szpiega w moich szeregach? A może zaczniemy wszystko od początku i powie mi pan, jak dowiedział się o skarbie Milewskiego? Batura ciężko westchnął, odłożył na bok osmalony patyk z ociekającą tłuszczem kiełbasą i zaczął mówić. - O całej sprawie dowiedziałem się od tłumacza z Monachium, Alfreda Smirnovitza, z którym utrzymuję zawodowe kontakty i... Batura nie skończył zdania. Jakiś głuchy, ale wyraźny dźwięk dochodzący z zatoczki przerwał naszą rozmowę, każąc nadstawić uszu. W pierwszej chwili pomyślałem o Kindze, ale przecież dziewczyna -jeśli dotarła już na wyspę - miała czekać na północnym brzegu w schowanym za skałami wehikule. To musiał być ktoś inny. Zerwaliśmy się na równe nogi kompletnie zaskoczeni, gdy głuchy dźwięk powtórzył się raz jeszcze. Przypominało to uderzanie kamieniem o coś twardego i nie ulegało wątpliwości, że dźwięki dolatywały z południowej strony. Zasypaliśmy pobieżnie ognisko i - przebijając się przez krzaki w kierunku zatoczki - pognaliśmy tam. Dźwięk powtórzył się jeszcze raz. Był wyraźniejszy i spłoszył resztki rybitw, których popiskiwania przeszyły adriatycką noc na wyspie. Już po chwili znaleźliśmy się na skalnym brzegu. Ktoś uszkodził nasze motorówki. Widzieliśmy wyraźnie w świetle księżyca wodę wpełzającą do ich kokpitów; nabierały wody, aby zginąć zaraz w spokojnej morskiej toni. - Dobar većer* [Dobry wieczór (chor.).] - usłyszeliśmy za plecami niski, męski głos. Drgnęliśmy. I natychmiast się odwróciliśmy. Ujrzeliśmy w księżycowej poświacie postać stojącą na skalnej skarpie nad nami. Był to średniego wzrostu mężczyzna o krępej budowie ciała i z odbijającą skąpe światło księżyca kompletnie łysą głową. Na sobie miał czarny, ociekający wodą obcisły kostium płetwonurka i niewielki plecak. Przede wszystkim biła od niego pewność siebie wzmocniona przedziwną obojętnością, która pachniała okrucieństwem. To był Jurgen Wunderalp. Dopiero po chwili zauważyłem pistolet tkwiący w jego opuszczonej dłoni. - Jak mniemam - odezwał się cicho po niemiecku - przerwałem spotkanie przyjaciół. Przepraszam także za motorówki. Ale cóż... już nie będą wam potrzebne. Nie przypominał wcale tego poczciwego emeryta Wunderalpa z transatlantyku. Nawet Batura, zawodowy gangster, przestraszył się dźwięku tych cicho, ale dosadnie wypowiadanych słów. Człowiek w ciemnym kombinezonie dał nam znać, abyśmy weszli na brzeg. Sytuacja nie była wesoła. Wunderalp dowiedział się jakimś cudem o naszym spotkaniu na wyspie i dostał się tutaj przepływając pod wodą. To był prosty i dyskretny sposób dostania się tutaj, wszak nie czyniło się hałasu, a woda była ciepła i bez fali. Tylko skąd on się dowiedział o tym spotkaniu? Wunderalp kazał nam iść do wnętrza wysepki. Szedł za nami ciężkim krokiem, kulejąc na lewą nogę i czułem na karku jego zimny oddech. Wreszcie znaleźliśmy się na środku polanki przy dogasającym ognisku. Wunderalp wydał polecenie ponownego jego rozpalenia. Po chwili, w świetle ogniska mogłem lepiej przyjrzeć się naszemu przeciwnikowi. Dopiero teraz zauważyłem z ogromną wyrazistością, że był typem okrutnym i zdecydowanym na wszystko. O tym mówiły jego oczy. I choć ten człowiek miał ponad sześćdziesiąt lat, był jednak w doskonałej formie fizycznej. Tacy ludzie jak on dożywali sędziwego wieku i do późnej starości uprawiali sport, biegali, pływali i gimnastykowali się. A umierali najczęściej w łóżku albo na polu walki. Black, a raczej Wunderalp, czy jak mu tam było, prezentował się jako mężczyzna sprawny fizycznie i wątpiłem, czy nawet młody i wysportowany Jerzy dałby mu radę w walce wręcz. Znaleźliśmy się w pułapce. - Gratuluję odbicia więźnia - rzucił Wunderalp w moją stronę. - Ostatnio zrobiłem się mniej ostrożny. To chyba przez to piekielne chorwackie słońce. Ale gra jeszcze trwa i to ja wciąż dyktuję warunki. Zaraz mi pan powie, gdzie Milewski ukrył rękopis Bacona. Aha, zanim to nastąpi, proszę powiedzieć, gdzie jest dziewczyna, z która pan przyjechał do Vrsaru? I po co tutaj w ogóle przyjechała? Batura spojrzał na mnie kątem oka. Widać było, że Jerzy zna niemiecki, a przynajmniej rozumie sens rozmowy. - O kim pan mówi? - zwróciłem się do Wuneralpa, udając głupiego. - O młodej Niemce z pańskiego hotelu, która przyjechała do Rovinja z pańskim człowiekiem Dańcem. O Kindze Pollock. - Aaa... o niej? - Po co przyjechała na Istrię? - powtórzył. - Szuka wspomnień po swoim dziadku, poruczniku Abwehry Martinie Schmidtcie - odpowiedziałem niepewny, czy Wunderalp wie o obecności Kingi na wyspie. - Podobno Schmidt stacjonował w Rovinju podczas drugiej wojny światowej. Panna Pollock uważa, że jej dziadek zamordował niejakiego Kurta Steinbecka, płetwonurka z jeziora Toplitz. Ale ja tak nie uważam, panie Wunderalp. Ja myślę, że to płetwonurek Kurt zabił porucznika Schmidta. Na wiedeńskim cmentarzu leży Schmidt zamiast Steinbecka. - To gdzie jest w takim razie Steinbeck? - zapytał cicho Wunderalp. - Na wyspie. Właśnie z nim rozmawiam. Popatrzyliśmy sobie głęboko w oczy. - Kurt Steinbeck - mówiłem dalej, chociaż strach ściskał mnie za gardło - syn kapitana Gerarda Steinbecka, który w 1944 roku został skazany przez porucznika Schmidta i esesmana Kaysera z innymi oficerami, po wojnie pomagał Schmidtowi w wydobyciu ostatniej skrzyni z jeziora Toplitz. Zabił go jednak i zmienił tożsamość. Stał się dziennikarzem współpracującym z magazynem “Stern”. A po ojcu odziedziczył wiele talentów. Niestety, liczne zdolności zostały skażone talentem w dziedzinie upodabniającej go do oprawców jego ojca. Wundralp nic nie powiedział, a jedynie zacisnął ze zdenerwowania mocniej szczęki. Podszedł do krzesła skradzionego przez Baturę z muzeum i uniósł je jedną ręką. Ale zaraz z powrotem postawił je na ziemi i dłonią musnął płaskorzeźbę rycerza z herbu Milan znajdującą się na górnej poprzeczce oparcia. - Gdzie jest skarb? - zapytał tak cicho, że jego słowa mieszały się niemal z poszumem Adriatyku. - Co zdołałeś ustalić? - Niewiele. - “On the thirsty Knighfs stony way to the hapiness” - rzucił rozgniewany w moją stronę. - Mówi ci to coś? - To pan jesteś od rozwiązywania szarad i łamigłówek - rzekłem. - Jako autor popularnej niegdyś szarady “Black” i wielu innych powinien pan to odgadnąć bez trudu. Docenił mój żart, gdyż uśmiechnął się pod nosem. Ale zaraz jego twarz sposępniała, aż stała się groźną i nieprzeniknioną maską. Powoli wyjął z wnętrza plecaka sznur i rzucił go przed nasze nogi. - Zwiąż go - rozkazał mi Wunderalp wskazując Baturę. - Ręce do tyłu. Cóż mogłem zrobić? Wunderalp nie żartował. Znałem jego bezwzględną naturę, więc wykonałem pospiesznie polecenie. A gdy się uporałem, ten związał wreszcie mnie. Na koniec kazał nam uklęknąć, a potem wyjął z dogasającego ogniska rozżarzony patyk i przyłożył go pod sam nos Batury. Jerzy wystraszył się. Drgnął i zaczął się odruchowo odsuwać. Wtedy Wunderalp chwycił go za kark, aby unieruchomić jego głowę. - Co pan chce zrobić? - stanąłem w obronie Jerzego. - Zaraz wyśpiewa mi pan, co wie na temat skarbu - syknął wściekle Wunderalp. - Inaczej przypalę mu skórę twarzy. Powoli i metodycznie. Batura zbladł. Widziałem to wyraźnie w skąpym świetle ogniska. - To jak, Panie Samochodzik? - Może pan z nim zrobić - tu wskazałem głową na Baturę - co mu się żywnie podoba. Nie interesuje mnie ten młody człowiek. To przestępca. Tak jak i pan. Nawet jeśli go pan zakatrupi, to odda pan tylko przysługę ludzkości. Jednego złodzieja będzie mniej. - Co pan? - jęknął przerażony Batura. - To tak pan postępuje z rodakiem? - Dla mnie jest pan przede wszystkim złodziejem. - Cicho bądźcie! - zagłuszył naszą sprzeczkę Wunderalp i zbliżył rozżarzony koniec patyka niebezpiecznie blisko nosa Batury. - To jak, Samochodzik, mówisz wszystko, czy robimy mu z twarzy zapiekankę? I Wunderalp na potwierdzenie tego, że nie żartuje dotknął końcem rozpalonego do czerwoności patyka policzka Batury. - Aj! - krzyknął Jerzy, ale nic nie mógł zrobić przytrzymywany mocno przez mężczyznę. - Panie Tomaszu, niech mu pan powie, że wie, gdzie jest ten skarb! Przecież jutro ma pan na wyspie ogłosić to wszem i wobec. - Jesteś dobrze poinformowany - udałem zdziwienie. - A jednak masz szpiega. Wunderalp zamierzał przypalić drugi policzek Jerzego. - Niech pan przestanie! - wrzasnąłem, gdyż los Jerzego nie był mi do końca obojętny i nie mogłem ryzykować zdrowia, a może nawet jego życia dla jakiejkolwiek tajemnicy czy jakiegokolwiek skarbu. To byłaby gra nieuczciwa i nie w moim stylu. To mnie odróżniało nie tylko od Wunderalpa, ale i od Batury. I zdaje się, że tę moją “słabość” wyczuł natychmiast Wunderalp. - Powiem wszystko, tylko proszę wyrzucić już ten patyk - jęknąłem. Batura odetchnął z wielką ulgą, a Wunderalp zbliżył się do mnie. - Lubię ludzi rozsądnych, a pan jesteś jednym z nich. Wtedy to na scenę wkroczyła kolejna postać: Kinga. Nie miałem pojęcia, skąd wytrzasnęła pistolet, ale faktem było, że trzymała wycelowaną w pierś Wunderalpa broń. Zaskoczyła go od tyłu. Widziałem, jak jego twarz pobladła, a szczęki zaciskają się nerwowo, gdy usłyszał za swoimi plecami jej obecność. - To ty zabiłeś mojego dziadka - wyszeptała złowróżbnie, a oczy zaświeciły jej żądzą zemsty. - Zapłacisz za to, draniu. - Kinga? - wyrwało się Baturze. - Mówiłem ci, żebyś zawsze odbezpieczała broń. Wunderalp próbował wykorzystać ten moment, ale Kinga szybko odciągnęła kurek. - Nie ruszaj się, morderco - warknęła groźnie. - Rzuć w moją stronę pistolet! Szybko! Wunderalp niechętnie pozbył się broni. - Kinga, rozwiąż mnie - rzucił błagalnie w jej stronę Jerzy. - Cicho - syknęła na niego dziewczyna. - Mówiłeś, że pomożesz mi w sprawie mojego dziadka, a tobie chodziło tylko o skarb. Jesteś łobuzem! - Masz rację, Kingo - wtrąciłem. - Jerzego interesują głównie skarby. Oszukał cię, jak czyni to zresztą z każdą niewiastą. Byłaś tylko pionkiem w jego grze. - Nie słuchaj go! - ryknął Batura. - Domyślam się, że tłumacz Smirnovitz, do którego poszłaś z kopią listu Milewskiego jest zaprzyjaźnionym z Jerzym draniem. Jak tylko zwietrzył interes, dał mu znać. Przypadek? I wtedy zjawił się nieoczekiwanie piękny książę, to jest Jerzy Batura, ze stosem obietnic i deklaracją pomocy. - On chce nas poróżnić, Kingo - wycedził przez zęby Jerzy. - Nie rozumiesz? Uwolnij mnie. Jeśli uwolnisz Pana Samochodzika, trafisz ze mną za kratki. Będę zeznawał przeciwko tobie. Jak mnie teraz uwolnisz, mamy szansę uciec do Włoch. Nie masz wyjścia. Kinga zrobiła dwa kroki w jego stronę. - Jak pan wpadł na to, że współpracuję z Batura? - zapytała mnie z ciekawości, cały czas celując w Wunderalpa. - Grupa włoskich turystów zrobiła na godzinę przed włamaniem do muzeum zdjęcie eksponatów w sali, w której znajdowało się krzesło z pałacu Milewskiego - odparłem. - Na jednym z nich przypadkowo uwiecznili cię rozmawiającego z Batura. Mam to zdjęcie w hotelu. Ale podejrzewałem już ją wcześniej. Pamiętacie, jak Kinga zobaczywszy mnie pierwszy raz na przystani w Rovinju rzekła: “Nie jest pan taki stary, jak sobie wyobrażałam”. Skąd mogła wiedzieć, jak wyglądam? Paweł z pewnością nie przedstawił mnie jako ledwo zipiącego starca. Odpowiedź jest banalna: to Batura nagadał jej o mnie. Wielokrotnie sugerował mi, że powinienem pójść na emeryturę. Zresztą to on uderzył mnie w twarz na tyłach Muzeum Miejskiego zaraz po kradzieży krzesła. Zrobił to jednak za delikatnie. Zwykły złodziej rąbnąłby mnie z całej siły albo wyciągnął nóż. Ale przecież Jerzy mnie znał i wziął poprawkę na naszą “znajomość”. Uderzył tak, aby nie wyrządzić krzywdy, ale skutecznie uniemożliwić pościg. A zatem to właśnie ten epizod na przystani z Kingą spowodował, że zapaliło się w mojej głowie “alarmowe światełko”. Zresztą takich akcentów było więcej, jak chociażby uwaga dziewczyny na temat Pameli, że “za łatwo wierzę kobietom”. O moich słabościach do pięknych kobiet mogła dowiedzieć się wyłącznie od Batury. A przecież, gdy kilka dni temu przeglądałem zdjęcia zrobione przez Pawła na wiedeńskim cmentarzu, myślałem, że Batura śledził Kingę. Prawda była jednak taka, że on z nią przyjechał na cmentarz. Bo to ona była jego szpiegiem. Ona wiedziała, kto jest złodziejem krzesła z muzeum. Przecież Kinga Pollock w chwili kradzieży nie zareagowała tak jak powinna to uczynić osoba niewinna na alarm dochodzący z muzeum. Panna Pollock najspokojniej w świecie udała się do kawiarni, podczas gdy ja wiedziony ciekawością pobiegłem natychmiast w kierunku wyjącego alarmu. Dobrze zrobiłem, że nie wtajemniczyłem dziewczyny w moje plany i odkrycia poczynione ostatnio na Istrii. Nie dość na tym! Ja nawet zabawiłem się w pewną intrygę, a mianowicie sprowokowałem Baturę do zaaranżowania tego spotkania, mówiąc Kindze, że znam miejsce ukrycia skarbu. Kinga natychmiast o tym doniosła, zaś Batura połknął haczyk i napisał do mnie liścik z propozycją spotkania na wyspie. A nasza Kinga ów liścik podrzuciła pod drzwi mojego pokoju. Tylko ona mogła to zrobić. - Ale dlaczego wziął mnie pan tutaj ze sobą i dał się wymanewrować? - spytała Kinga. - Przecież wiedział pan, że jestem jego przeciwnikiem i współpracuję z Batura. To bez sensu. - A kto powiedział, że dałem się wymanewrować? - uniosłem brwi ku górze. - Może to wy zostaliście wymanewrowani? - O czym pan mówi? - Proszę się obejrzeć za siebie. Kinga obejrzała się dyskretnie za siebie, celując cały czas w Wunderalpa, ale to co zobaczyła sparaliżowało ją do tego stopnia, że lufa pistoletu natychmiast opadła niżej. Za nią stała z wycelowanym rewolwerem Pamela. - Inspektor Interpolu Pamela Clare - powiedziała pewnym, wyrobionym głosem, tak dalece różnym od tego, jaki pamiętałem z rejsu transatlantykiem. - Rzuć broń, dziewczyno i nie rób głupstw. Panie Wunderalp, czy jak pan woli Kurcie Steinbeck, stój spokojnie i unieś ręce do góry. O tak, dobrze. A ty, dziewczyno, podejdź do pana Tomasza i uwolnij go. - Co tu się dzieje? - jęknął Batura. - Panna Clare od naszego wyjazdu z Rovinja była ukryta w bagażniku wehikułu - poinformowałem go. - Sztuczka stara jak świat. Kinga parsknęła ze zdenerwowania i zaczęła odwiązywać więzy oplatające moje nadgarstki. I nagle od strony brzegu zawarczał silnik dużej motorówki. Nasze spojrzenia odruchowo powędrowały w tamtym kierunku i ten właśnie krótki moment nieuwagi wystarczył Wunderalpowi na wykonanie desperackiego skoku w pobliskie krzaki. Dosłownie w ciągu sekundy ten człowiek zniknął z polany niczym pantera. Pamela z początku nie wiedziała co ma robić: czy gonić Wunderalpa, czy zająć się Batura i Kingą. Opanowała się jednak i doskoczyła do Kingi. Odplątała mnie sprawnie i szybko związała Kingę. Niestety, w ten sposób straciliśmy cenny czas. Pobiegliśmy zaraz za Wunderalpem. Słyszeliśmy ryk silnika motorówki i ludzkie krzyki na brzegu wyspy od strony Vrsaru, ale nie zważaliśmy na nie. Teraz musieliśmy jak najszybciej dotrzeć do wehikułu. Kiedy znaleźliśmy się na północnym brzegu wysepki, ujrzeliśmy oddalający się wehikuł. Był już prawie trzydzieści metrów od brzegu i kierował się na północ. Wunderalp skorzystał z zamieszania i postanowił ratować się ucieczką wehikułem. Niestety, nie mieliśmy nawet motorówki, aby go dogonić, więc szybko wróciliśmy na środek wyspy. Tam zastaliśmy sierżanta Maruśevaca i Sowę stojących nad związanymi Kingą i Batura. - A gdzie Wunderalp? - zapytał sierżant. - Właśnie ucieka wehikułem! - krzyknąłem i wskazałem palcem na północ. - No to jazda! - odezwał się Sowa. - Płyniemy za nim. Nie ucieknie nam. Łódź kapitana Slatko jest szybsza. Dotarliśmy do skalistego brzegu i nie zważając na stłuczenia oraz ryzyko zwichnięcia, a nawet złamania nogi wdrapaliśmy się jakoś na łódź kapitana Slatko. Ten człowiek miał dzisiaj za zadanie dowieźć na wyspę sierżanta, ale ostatecznie plan spalił na panewce i Wunderalp uciekł. Na osłodę mieliśmy Baturę i Kingę. Wunderalp przepadł na dobre wraz z wehikułem. Kręciliśmy się w kółko po okolicznym archipelagu i oświetlając morze reflektorem szukaliśmy uciekiniera. Niestety, zniknął, jakby pochłonęła go adriatycka głębia. ROZDZIAŁ CZTERNASTY OPUSZCZAM SZPITAL • MOTORYNKA • PROFESOR PROCHVALTZ WYFRUNĄŁ • PROPOZYCJA WUNDERALPA • PAN TOMASZ ZDRADZA, GDZIE JEST SKARB • GONIMY STARĄ KOBIETĘ • ZNOWU NAD ZALEWEM LIMSKIM • KINGA I JEJ OPEL • POŚCIG NA ISTRII • KONIEC WUNDERALPA I WEHIKUŁU • POŻEGNALNA KOLACJA Nienawidziłem szpitalnych łóżek, więc z wielką ulgą i radością wróciłem po północy spacerkiem do hotelu “Rovinj”. Po prostu miałem dosyć szpitala i uciekłem. Jednocześnie żałowałem, że nie mogłem brać udziału w nocnej wyprawie zorganizowanej przez pana Tomasza na wyspę. Ale wierzyłem, że dopisze mu szczęście, a jego plan okaże się skuteczny. Otóż, wiedząc, że Kinga Pollock współpracuje z Baturą, pan Tomasz zabrał ją na wyspę, tyle że w bagażniku ukrył Pamelę Clare ze Scotland Yardu, współpracującą z Interpolem. W odpowiednim momencie ta kobieta miała wkroczyć do akcji. Podobnie zresztą jak sierżant Maruevac korzystający z usług kapitana Slatko. W tym czasie państwo Dickinsonowie na wszelki wypadek obiecali pilnować Rolanda Clare’a w jego apartamencie. Jedynym problemem był wciąż nieuchwytny Wunderalp. Ale oto przede mną pojawił się oświetlony port rovinjski, nad którym panowało od wieków wzgórze, a nieco na lewo trwała w bezruchu zanurzona w ciemności Sveta Katarina. Na ulicach ciągnących się wzdłuż przystani było wesoło i barwnie. Lokale były czynne przez większą część nocy, a turyści nie żałowali pieniędzy i zdrowia. Tak niewiele skorzystałem z uroku tego miasta i morza podczas tego pobytu. Większość dni przespałem w półnarkozie: najpierw na łodzi motorowej, potem na wysepce i na końcu w starej ruderze w lesie. Inna sprawa, że nie przyjechałem tutaj na urlop. Szedłem wzgórzem do hotelu, gdy usłyszałem dochodzący gdzieś z góry znajomy warkot silnika dwusuwowego. Ależ to był motocykl Wunderalpa! Jak bardzo zapadł mi w pamięci ten pyrkający dźwięk w ciągu ostatnich dwóch dni przymusowego pobytu w starym domu nad Zalewem Limskim. Wunderalp używał pojazdu jednośladowego do poruszania się po okolicy. Słyszałem wielokrotnie, jak nim przyjeżdżał i odjeżdżał więc nie mogłem się mylić. Gdzieś tutaj był Wunderalp. Przyspieszyłem kroku i wszedłem na schodki prowadzące do wyżej położonej uliczki. Warkot silnika stawał się coraz głośniejszy i wreszcie zrozumiałem, że Wunderalp zmierzał do hotelu “Rovinj”. Po chwili zobaczyłem w zaułku między dwoma hotelowymi budynkami opartą na nóżkach motorynkę. Wszedłem do recepcji i rozejrzałem się na boki. Nigdzie nie było Wunderalpa, więc zapytałem o niego recepcjonistkę. - Pan profesor Prochvaltz mieszka w pokoju numer 18 - poinformowała mnie blondynka z kokiem. - To ornitolog. Częściej przebywa w terenie niż w hotelu. Podobnie zresztą jak i pan. Nie była to stosowna pora na wyjaśnienia. Grzecznie podziękowałem kobiecie i udałem się na pierwsze piętro. Wunderalp był nie tylko człowiekiem przebiegłym, ale i ryzykantem, skoro miał odwagę zamieszkać w tym samym hotelu, co my. Ale w ten sposób mógł kontrolować nasze poczynania. Niewykluczone, że przeczytał nawet list Batury wetknięty w szparę drzwi naszego pokoju. Po namyśle zdecydowałem się zawiadomić policję. Posterunkowy przyszedł po kwadransie z wiadomością, że ponad godzinę temu Wunderalp uciekł z wyspy wehikułem i w tej chwili był poszukiwany w okolicach Vrsaru. A potem policjant zapukał do pokoju numer 18. Ale nikt nie odpowiedział. A przecież światło wydostawało się ze szpary pod drzwiami. Młody posterunkowy wypowiedział oficjalną formułkę i nie uzyskawszy odpowiedzi pobiegł do recepcji po klucz. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po chwili w pokoju zajmowanym przez Proclwaltza ujrzeliśmy puste szafy, zasłane łóżko, w idealnym stanie łazienkę i otwarte na oścież okno, przez które wychodziło na zewnątrz skręcone umiejętnie prześcieradło. Natychmiast doskoczyliśmy do okna wychodzącego na tyły hotelu i spojrzeliśmy w dół. Trzy metry niżej znajdował się tonący w mroku wąski przesmyk pomiędzy dwoma kondygnacjami kompleksu hotelowego. Prowadził on dalej do schodków, którymi można się było dostać na szczyt wzgórza, a stamtąd po prostu pójść sobie dokądkolwiek. Prochvaltz okazał się Wunderalpem. Można powiedzieć, że wyfrunął jak na “ornitologa” przystało. A miałem go prawie w zasięgu ręki. Po godzinie zjawiła się ekipa z panem Tomaszem. Okazało się, że złapano Baturę i Kingę, ale stracono wehikuł i Wunderalpa. Ten ostatni uciekł z wyspy naszym pojazdem i musiał go gdzieś dobrze ukryć na lądzie. Z pewnością przesiadł się później na motorynkę, którą zostawił niedawno pod hotelem. Właśnie policjanci zbierali jego odciski palców z rączek kierownicy i z pokoju hotelowego. Gdy tak rozprawialiśmy o ostatnich wydarzeniach, stojąc przed hotelem, nagle zadzwonił telefon komórkowy pana Tomasza. To był SMS. Wiadomość została wysłana z telefonu komórkowego, który mi zabrał Wunderalp, a brzmiała następująco: Mam pański wehikuł. Mogę go wymienić na skarb. - Proszę - parsknął gniewnie sierżant Maruśevac. - Ten łotr zabawia się w prowadzenie rubryki “kupię-zamienię”. - Ale przynajmniej wiemy, że nie zrezygnował z odnalezienia skarbu - wtrącił pan Tomasz. - A właśnie - odezwała się Pamela Clare, która, trzeba przyznać, była naprawdę piękną kobietą. - Kiedy pan zamierza powiedzieć, gdzie Milewski ukrył rękopis Bacona? - Jutro - odpowiedział pan Tomasz. Od rana nie mówiło się w hotelu “Sveta Katarina” o niczym innym jak o odkryciu skrytki ze skarbem hrabiego Korwin-Milewskiego. Kierownik kompleksu wyczuł wspaniałą okazję do reklamy wyspy i obwieścił miastu ową rewelację, jaka miała nas czekać po południu. Punktualnie o piętnastej licznie zgromadzona publiczność przed pałacem i ta zebrana w jego holu czekała z niecierpliwością na rewelacje pana Tomasza. Kilku z nas miało za zadanie wypatrzenie w tłumie samotnego starszego mężczyzny. Nie mieliśmy złudzeń co do tego, że Wunderalp zechce odwiedzić w przebraniu wyspę, aby poznać tajemnicę Milewskiego. Jak na złość wyspa pękała w szwach od ciekawskich. Wiele osób przypłynęło z miasta, prawie wszyscy goście hotelowi zapełnili hol i dziedziniec, a trzeba wam wiedzieć, że na wyspie znajdowało się w sumie 400 łóżek w 210 pokojach! Ja, Krysia z Markiem, Bartłomiej Sowa z asystentką Lidką oraz Dickinsonowie - wypatrywaliśmy wśród tłumu Wunderalpa, zaś pan Tomasz dzielnie się trzymał w roli “mistrza ceremonii”. Przed nim głos zabrał jeszcze kustosz Muzeum Miejskiego, który przedstawił tło historyczne, po nim przemawiał krótko kierownik hotelu i jakiś przedstawiciel Urzędu Miasta, który nudził okropnie przez przynajmniej kwadrans. Tłum zaczął się niecierpliwić. Wszyscy czekali już z utęsknieniem na rewelacje pana Tomasza. Zapomniałem na chwilę o Wunderalpie i wcisnąłem się w tłum zalegający pałacowy hol. - Czy może nam pan wreszcie powiedzieć - zaczął kustosz Muzeum Miejskiego - gdzie znajduje się skarb? - Właśnie w tej chwili stoi pan na nim - odpowiedział pan Tomasz, wskazując ręką na mozaikę podłogi ułożoną misternie z kamiennych, kolorowych płytek. - “Na kamiennej drodze spragnionego Rycerza do szczęścia”. Oto i “kamienna droga”. - Ta oryginalna posadzka - zdziwił się kierownik hotelu. - To jakieś żarty - skrzywił się urzędnik. Tłum wstrzymał oddech i patrzył na pana Tomasza. - Znaleźliśmy “spragnionego Rycerza” - mówił. - To ta studzienka za restauracją. Niestety nie mogliśmy znaleźć “podkowy”. Czułem intuicyjnie, że Milewski był konsekwentny i “podkowę”, owo hasłowe “szczęście”, umieścił również w studzience. Dzięki pomocy pana kustosza Radicia odnaleźliśmy starą mapę z czasów drugiej wojny światowej. Za ogrodem botanicznym znajdowała się jeszcze jedna studzienka. Niestety, przedsiębiorca budowlany zniszczył ją w 1942 roku. Założyłem jednak, że tam mogła znajdować się owa “podkowa”. Nie pozostało wtedy nic innego jak połączyć na mapce te dwie studzienki i wyznaczyć środek powstałego w ten sposób odcinka. Owa hasłowa “kamienna droga” sugeruje, że skarb znajduje się pomiędzy “rycerzem” a “podkową”. Punkt środkowy wypadł dokładnie w tym miejscu, na którym teraz stoimy. Na tej zabytkowej posadzce z kamienia. Oto nasza “kamienna droga”. Pan Tomasz przeprosił kustosza i wskazał palcem na fragment mozaiki przyległy do szerokiego łuku, na którym ten stał jeszcze przed chwilą. - W tym miejscu ukryty jest skarb - stwierdził, pukając zgiętym placem w posadzkę. - Ale pewności nie ma - ktoś z tłumu zaprotestował. - Na podstawie pańskich domysłów nie można kuć zabytkowej podłogi. - Jasne! - ktoś inny go poparł. - Mamy wykrywacz metali - wszedł w słowo kustosz unosząc dla uspokojenia tłumu rękę ku górze. - Sprawdzimy, czy coś znajduje się pod podłogą. Teraz wam zdradzę, że już z samego rana za pomocą wykrywacza metali ujawniliśmy pod niezwykle piękną podłogą obecność dużej szkatułki, w której z powodzeniem można było ukryć starą księgę. Ale w tym wszystkim chodziło o to, aby widowisko nie straciło nic ze swojej autentyczności i atrakcyjności. Wiedzieliśmy zatem, że pod zabytkową i unikatową mozaiką posadzki znajduje się skarb, ale chcieliśmy też zarzucić przynętę na Wunderalpa. Zjawił się człowiek z wykrywaczem metali i po chwili oznajmił wszem i wobec: - Jest! Tam coś jest. Jakaś skrzynia! Tłum wstrzymał oddech i zrobił krok do przodu, jakby chciał spojrzeniem prześwietlić kamienną podłogę. - Ale jak to wydobyć? - zapytał zmartwiony kierownik hotelu. - Aby zabrać skarb musielibyśmy uszkodzić tę zabytkową posadzkę. - Racja - rzucił kustosz. - Ale tym zajmie się konserwator. Już oni mają sposoby, aby dostać się do skrzyni z rękopisem Bacona. Prawdopodobnie cała operacja zostanie przeprowadzona zimą, kiedy jest mało turystów. Tłum gapiów czuł się zawiedziony. Nie ujrzeli na własne oczy skrzyni i rękopisu znanego średniowiecznego uczonego. Pozostała im wiara w słowa pana Tomasza, że pod podłogą naprawdę znajduje się ukryty przez hrabiego Milewskiego cenny zabytek. Ale dla mnie było to odkrycie niezwykłe - cenna księga spoczywała pod stopami tych wszystkich, którzy na przestrzeni prawie stu lat przechodzili tym holem. Ilu ludzi tędy przeszło, nie wiedząc nawet, że stąpa po bezcennej rzeczy? Wtedy pan Tomasz mrugnął do mnie, dając tym samym znak do rozpoczęcia działania. Wycofałem się z tłumu zajmującego hol i wyszedłem na dziedziniec, gdzie również stało wielu ciekawskich. Podszedłem do Krysi i Marka, którzy nie spuszczali wzroku z turystów. - I co? - zapytałem. - Nie ma żadnego podejrzanego osobnika. Nikt nie kuleje i nie nosi podejrzanej brody. - W takim razie przystępuję do kolejnego punktu naszej operacji - szepnąłem. I stanąłem w drzwiach zabytkowego portyku, aby mieć widok jednocześnie na dziedziniec i na pałacowy hol, a następnie wyjąłem dyskretnie telefon komórkowy pana Tomasza. Dzieciaki wiedziały, co mają robić i natychmiast zmieszały się z tłumem. Wystukałem numer mojego telefonu komórkowego, który cały czas miał Wunderalp. Połączyłem się i zamarłem w oczekiwaniu na sygnał. Po kilku sekundach usłyszałem melodyjkę, którą sam wgrałem do pamięci mojego telefonu komórkowego. Wunderalp był wśród nas! I wtedy zaczęliśmy nerwowo wypatrywać w tłumie Wunderalpa, bo tylko on mógł posiadać mój telefon. Widziałem, jak schowani w holu wśród świadków przedstawienia Dickinsonowie ożyli nagle i ręką wskazali na jakąś starą kobietę stojącą za recepcją w pobliżu drzwi wychodzących na ogród botaniczny. - Tam! - krzyk pani Mary Dickinson ożywił nagle zdezorientowany tłum. - Ta stara wiedźma! Kiedy się dobrze przyjrzałem owej kobiecie, musiałem stwierdzić, że była to bardzo dziwna niewiasta o zwalistej budowie i z nieco przesadnie uszminkowanymi ustami. Miała włosy zrobione na loki, a okulary przeciwsłoneczne zasłaniały pół jej twarzy. W mgnieniu oka “stara wiedźma” zrzuciwszy z nóg damskie pantofle, zamknęła drzwi wychodzące na ogród, przekręciła w nich klucz i rzuciła się do ucieczki. Biegła na bosaka w kierunku zachodniego brzegu wyspy przetrzymując rękoma długą, luźną suknię. Biegła szybko, ale nie uszło naszej uwadze, że wyraźnie kulała na lewą nogę. To był Wunderalp! Pobiegliśmy za nim: ja, dwaj policjanci ukrywający się w tłumie, Pamela Clare oraz Marek z Krysią. Straciliśmy jednak cenny czas na dostanie się na tył pałacu do ogrodu botanicznego wewnętrznym przejściem, a w tym czasie przebrany za kobietę Wunderalp mijał już korty tenisowe. Aż wreszcie zniknął nam z oczu za drzewami i oleandrami porastającymi tę część wyspy. Rozdzieliliśmy się. Pobiegłem z Krysią prosto w kierunku amfiteatru, ale tam nigdzie nie było Wunderalpa. Jedynie stukot obcasów policjantów o betonowe schodki dochodził do nas z lewej części wyspy. Cofnęliśmy się do alejki ciągnącej się wzdłuż północnego brzegu, ale i tam nie spotkaliśmy Wunderalpa. Dopiero po chwili rozległ się ryk motorówki. - Zachodni brzeg! - krzyknęła Pamela. Pobiegliśmy tam, ile sił w nogach i stanęliśmy jak wryci na krawędzi wysokiego brzegu, ostro opadającego skarpą w dół do ukrytej małej zatoczki, którą można było wziąć za przedsionek jaskini. To tutaj musiał Wunderalp ukryć na wszelki wypadek motorówkę i teraz oddalał się od wyspy z imponującą szybkością. Kierował się na północ w stronę Zalewu Limskiego. - Przechytrzył nas - rzekłem niepocieszony. Zeszliśmy wąską ścieżyną obok skarpy do zatoczki, machając na kapitana Slatko cumującego przy rovinjskiej przystani. Nad naszymi głowami ujrzeliśmy Krysię i Marka, którzy zaczęli wspomagać nas dzikimi nawoływaniami. Na szczęście od przystani natychmiast odbiła łódź niezawodnego Slatko, który miał służyć nam pomocą w razie nieprzewidzianych okoliczności. Kapitan przybił zaraz do zatoczki i tam wskoczyliśmy ze skał na pokład motorówki zabierając ze sobą Krysię i Marka. Gdy rozpruwaliśmy spokój na taflę Adriatyku, widzieliśmy, jak policjanci wskakują już do dużej policyjnej motorówki. W ten sposób zaczął się pościg za Wunderalpem. Jego motorówka zniknęła na chwilę za jakąś wysepką, ale po chwili wyłoniła się i pomknęła szybko na północ. Wszyscy byliśmy ciekawi, co takiego znów wymyśli Wunderalp. I długo nie musieliśmy czekać. Uciekający wpłynął do Zalewu Limskiego ominąwszy slalomem kilka innych łodzi. To było dziwne posunięcie, wszak dziesięć kilometrów dalej zalew kończył się ślepo, przylegając na krótkim odcinku do magistrali istryjskiej. Siedzieliśmy mu na ogonie cały czas i oto ujrzeliśmy ślepy zaułek zalewu, za którym biegła już tylko szosa. Wunderalp jednak przybił do niewielkiej przystani ośrodka hotelowego na północnym brzegu zalewu, oddalonym od końca zbiornika o osiemset metrów. Zostawił motorówkę i wdrapał się na nabrzeże. Biegł betonowym placem, minął parkujące autokary, by następnie odbić w asfaltową dróżkę wijącą się w górę. Wreszcie i my wyskoczyliśmy na brzeg. Wunderalp zniknął już za zakrętem owej dróżki, a kiedy tam dotarliśmy, ujrzeliśmy ukryty za zakrętem niewielki taras służący jako parking dla zmotoryzowanych turystów. I oto, nie wiedzieć skąd, pojawiła się Kinga Pollock ze swoim białym oplem zasłaniającym parkujący za nim wehikuł. Wunderalp podbiegł do dziewczyny i odepchnął ją brutalnie od pojazdu i wsiadł natychmiast za kierownicę wehikułu. Ruszył szybko w kierunku magistrali. Podbiegliśmy do Kingi. - Wsiadajcie do opla! - zakomenderowała. Czas naglił, a my musieliśmy jeszcze zaczekać na ledwo biegnącego Sowę. Marek z Krysią byli już z nami, więc tylko Sowa opóźniał pościg. - Szybciej! Szybciej! - dopingowała go młodzież. Wreszcie Sowa dotarł na taras i szybko odjechaliśmy za wehikułem. Wunderalp kierował się na południe. - Zwolnili mnie z aresztu - wyjaśniła zaraz Kinga, widząc, że podejrzliwe zerkamy na nią. - Nie zrobiłam nic złego. Skąd mogłam wiedzieć, że Batura to złodziej? - W świetle prawa nic pani nie zrobiła - odparła Pamela. - Ale oszukała pani ludzi, którzy jej zaufali. - Szczególnie pana Tomasza - wtrąciła Krysia. Kinga się zawstydziła i dodała gazu. - Skąd wiedziałaś, że tutaj Wunderalp ukrył wehikuł? - zapytałem Niemkę. - To przypadek. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić po wyjściu z posterunku i zatrzymałam się tutaj, aby popatrzeć na panoramę zalewu. I oczom nie uwierzyłam, gdy zobaczyłam wasz wehikuł. Na skrzyżowaniu w miejscowości Brajkovići, gdzie po obu stronach szosy znajdują się całodobowe stacje benzynowe, wehikuł skręcił na wschód na Kanfanar. Dogonienie wehikułu na prostej drodze było niemożliwe. Na nasze szczęście spory ruch i wąskie drogi utrudniały Wunderalpowi ucieczkę. Jednak już za Zminjem znaleźliśmy się na autostradzie i wehikuł coraz bardziej zostawiał nas z tyłu. - To naprawdę niezwykły pojazd - rzekł z podziwem Marek wpatrując się w oddalający się przed nami wehikuł. - Tata mówił, że to rakieta! - Co chcesz - rzekłem - szesnaście cylindrów robi swoje. - Ho ho - rozdziawił usta z podziwu. Uratowało nas skrzyżowanie pod Pazinem, gdzie Wunderalp musiał wyminąć wolniej jadące samochody, ale potem znowu przyspieszył na prostej towarzyszącej torom kolejowym wśród pięknych, bajkowych zielonych wzgórz snujących się po obu stronach szosy. Gdzieś niedaleko tunelu Ućka, może kilkanaście kilometrów od niego, trasa pościgu przebiegała nowoczesnym kilkukilometrowym wiaduktem. Wtedy to Wunderalp chciał wyprzedzić ryzykownie jakąś furgonetkę, widząc przecież jadący z naprzeciwka inny samochód. W pewnym momencie niespodziewanie zjechał na lewy pas jezdni, a potem znowu na prawy, gdzie zarzuciło go niebezpiecznie raz i drugi. Ku naszemu zdziwieniu wehikuł nagle wjechał na barierkę po prawej stronie, którą staranował, jakby ta była wykonana z cieniutkiej blachy i wyleciał w powietrze. Kinga zatrzymała natychmiast opla i wszyscy jak jeden mąż, nie bacząc na innych użytkowników jezdni, przylgnęliśmy do barierki. Naszym oczom ukazał się niesamowity, szokujący widok spadającego z wysokości kilkudziesięciu metrów pojazdu. Zamarliśmy, kiedy wehikuł szybował w powietrzu jak chory ptak, a potem rozbił się w dole z hukiem eksplodującego baku. Historia lubi się powtarzać. Nad Wielkim Kanionem samochód prowadzony przez Wunderalpa również wypadł z trasy w przepastną czeluść. Podobnie stało się tutaj na Istrii, z tą jednak różnicą, że tym razem ten człowiek naprawdę znajdował się w spadającym pojeździe. Patrzyliśmy z wielkim przejęciem w dół na tragiczny koniec Kurta Steinbecka, koniec Blacka i koniec Wunderalpa. Ale był to jednocześnie także koniec wehikułu. - Jakim cudem ten człowiek spadł z wiaduktu? - dziwiła się Pamela i spojrzała na Kingę. - Zdaje się, że pani dłubała przy wehikule. - No tak - zaczęła dukać Kinga - pomyślałam, że to pewnie Wunderalp zostawił wehikuł nad zalewem. Nie wiem, co zrobiłam, ale powyciągałam kilka kabelków. Nie znam się na samochodach. Zerknęliśmy na nią. Mówiła prawdę, a w jej oczach dostrzegłem błysk spełnienia, który mogłem odczytać jako zadośćuczynienie za śmierć dziadka. Po kilku minutach nadjechał policyjny samochód i droga do słynnego na Istrii tunelu została zablokowana. Jeszcze długo patrzyliśmy na trawiący karoserię wehikułu ogień. Wieczorem spotkaliśmy się w wąskim gronie w jednej z restauracji Rovinja w pobliżu przystani. Oprócz mnie i pana Tomasza zostali zaproszeni: rodzina Szymczaków, Sowa z Lidką, Pamela Clare z bratem Rolandem, państwo Dickinsonowie oraz... Kinga Pollock. Na stole leżały półmiski z owocami i regionalnymi daniami; było też trochę rakiji i wina “Prośek”. - Za powodzenie całej operacji - wniósł skromny toast pan Tomasz i umoczył usta w kieliszku wina. - W pewnym sensie czuję niedosyt - rzekł zaraz Sowa i dziabnął widelcem kawałek cielęcego sznycla. - Owszem, emocje były, normalnie, jak na filmie z Jamesem Bondem... - Nawet lepiej - wtrącił Marek. - Bo prawdziwe. - ...ale nie widzieliśmy przecież skarbu. Czy naprawdę ten rękopis znajduje się pod posadzką w pałacu? - Naprawdę, panie Bartłomieju. Kustosz Radić chce jak najszybciej zorganizować wydobycie skrzyni z manuskryptem. Ale nas tu już pewnie nie będzie. - Wierzymy panu na słowo - zaśmiał się Szymczak. - W to, że uczestniczyliśmy w odnalezieniu autentycznego skarbu. - Przeczytacie o tym w gazetach - odezwałem się. - A my - wszedł w słowo Dickinson i pyknął z fajeczki - stracimy słone honorarium, jakie obiecali nam za przywiezienie rękopisu zakonnicy. I wszystko przez pana Tomasza. Wrócimy do Frascati z pustymi rękami. - To prawda, Johnie Dickinson - wtrąciła jeszcze jego żona. - Ale nasz nadajnik ukryty w monecie dwufuntowej naprowadził tych oto młodych ludzi - pani Mary przeniosła spojrzenie na Krysię i Marka - na trop prowadzący do Wunderalpa, a w konsekwencji do uwolnienia pana Dańca. Przynajmniej z tego powodu możemy uważać naszą misję na Istrii za udaną. - Dziękuję państwu - ukłoniłem się uprzejmie Dickinsonom i zwróciłem do Krysi i Marka: - Wam również. I wszystkim tu obecnym. - Ale jak moneta z nadajnikiem znalazła się na podwodnych skałkach? - zapytał mnie Marek. - Próbowałem uciekać - wyjaśniłem. - To było szaleństwo, gdyż byłem za słaby nawet na to, aby podrapać się za uchem. Ale co miałem robić? Wunderalp mnie dopadł, gdy byłem na skałkach i prawdopodobnie wtedy moneta wyleciała z kieszonki. - Cóż, może zakon z Frascati odkupi kiedyś od Muzeum Miejskiego w Rovinju ten rękopis? - Pamela próbowała pocieszyć Dickinsonów. - Albo wymieni go na inne stare druki? Ja jestem zadowolona z misji na Istrii. Celem komórki Interpolu było niedopuszczenie do przemytu skarbu Milewskiego. Rękopis powinien trafić do Anglii. Przynajmniej taka jest opinia moich przełożonych w Scotland Yardzie. - A pan, panie Rolandzie? - zapytała pani Dickinson brata Pameli. - Kiedy zamierza pan napisać swoją wielką książkę przygodową? Ma pan świetny materiał na bestseller. Roland Clare chrząknął i sięgnął po kolejnego papierosa. - Właściwie, to taka książka w porównaniu z tym, co tu się działo, jest jak kiepski surogat. Żadna książka nie może być lepsza od prawdziwej przygody. - Tak samo jak najlepszy romans książkowy nie zastąpi prawdziwej miłości - zaśmiała się Krysia i zaraz spoważniała pod groźnym spojrzeniem rodziców. - To fakt - westchnął Sowa. - Szkoda tylko wehikułu. Dlaczego mi pan nie powiedział, że w środku miał on szesnaście cylindrów! Normalnie, powinienem się na pana obrazić. Wunderalpowi pozwolił się pan przejechać, a mnie odmówił. Wszyscy ryknęliśmy śmiechem. Nawet smutna Kinga, która czuła się nieco odtrącona, uśmiechnęła się pod nosem. Pan Tomasz chyba to zauważył, bo zmienił temat. - Ta sprawa miała także inny odcień - powiedział i ugryzł kawałek melona. - Panna Kinga poznała prawdę o swoim dziadku i mam nadzieję, że prawdę o wydarzeniach, które się tutaj rozegrały podczas drugiej wojny światowej potraktuje jako niezapomnianą lekcję. Nie skarb jest bowiem najważniejszy, ale prawda historyczna. Udało nam się odsłonić jej nieco z wydarzeń, jakie miały tu miejsce począwszy od wybudowania przez Milewskiego na wyspie pałacu aż do końca wojny. W pewnym sensie i po dzień dzisiejszy. Wiecie, co jest w takich historiach najpiękniejsze? Że nigdy do końca nie znamy tak naprawdę motywów, jakie kierują ludzkimi poczynaniami. Bo czyż wiemy, dlaczego hrabia Milewski ukrył pod posadzką rękopis Bacona? To mnie bardziej fascynuje od samej zawartości dzieła. Albo dlaczego właściwie kupił manuskrypt? I czy wiemy, dlaczego Bacon w ogóle napisał takie dzieło? I czy wreszcie potrafimy zrozumieć, co nami kieruje, że tak bardzo pragniemy poznać odpowiedzi na podobne pytania? Zapadła cisza. - Pestka - odpowiedziała niespodziewanie Kinga. - Że co, proszę? - zdziwił się pan Tomasz. - Pestka - powtórzyła i dotknęła palcami swojego policzka. - Ma pan pestkę na policzku. ZAKOŃCZENIE W połowie września zostałem zaproszony przez kustosza Muzeum Miejskiego w Rovinju do obejrzenia rękopisu Bacona, który w tych dniach został wyjęty ze skrzyni znajdującej się pod posadzką pałacowego holu. Siedzieliśmy w małym, dusznym i w dalszym ciągu zagraconym pokoiku na poddaszu muzeum i oglądaliśmy rękopis Rogera Bacona z największym nabożeństwem, na jakie stać tylko historyków sztuki. - To jakby dodatek do manuskryptu Voynicha - mówił podekscytowany kustosz Radić i daję słowo, że z podniecenia drżały mu ręce. - Bacon napisał kolejne rozdziały. Niech pan rzuci okiem na te rysunki. Dzieło było w doskonałym stanie. Oprawione w cielęcą skórę, bez żadnego tytułu i nazwiska autora, zawierało pięćdziesiąt trzy pergaminowe karty o wymiarach dwadzieścia cztery na szesnaście centymetrów. Było to zaszyfrowane pismo, na oko takie samo, jak występujące w manuskrypcie Voynicha, cyfry były rzymskie, zaś rysunki niezwykle barwne i wyraźne. Przedstawiały one dziwne konstelacje gwiazd; na jednym z nich dostrzegłem bodaj jakieś planety występujące poza naszym układem słonecznym (tylko skąd Bacon wiedział o układzie słonecznym w XIII wieku???), kolejne zawierały schematy dziwnych jak na tamte lata wynalazków, a więc było coś, co przypominało samolot, teleskop, laser, a nawet pojazd kosmiczny. Pełno było wzorów chemicznych i fizycznych, ale zupełnie dla mnie niezrozumiałych. Zdaje się, że widziałem podzielone atomy, jakby sugerujące odkrycie tak zwanych kwarków* [Kwark - cząstka elementarna odkryta w drugiej połowie XX w.]; był tam również dziwnie rozrysowany przekrój ludzkiego mózgu. To było niesamowite! Skąd taka wiedza w XIII wieku? Czy to mógł być blamaż uczonego, kpina i mistyfikacja? Nie. Gdyby nawet te wszystkie “odkrycia” i “wynalazki” stanowiły jedynie wytwór fantazji uczonego, to musiał mieć Bacon nielichą intuicję, skoro to wszystko w XIX i XX wieku na stałe weszło do pejzażu współczesnej nauki. Bacon naprawdę był geniuszem, który wyprzedził swoją epokę o kilkaset lat. Co takiego odkrył, pozostawało w tej chwili tajemnicą. - Długo się nie nacieszę tym dziełem - rzekł smutno kustosz, głaszcząc z czułością oprawę dzieła. - Specjaliści rządowi chcą mi to zabrać. Każdy jest ciekawy, czy aby ten rękopis nie zawiera jakichś szczególnych wynalazków, które na przykład mogłyby zrewolucjonizować kilka dziedzin nauki. Zakon jezuitów zaczął już przygotowania do odzyskania tego manuskryptu, ale szansę ma niewielkie. Tak samo dyrektor Bodleian Library chce wymienić ten rękopis na kilka innych pozycji z ich słowiańskich zbiorów bibliotecznych. Zgłosiło się też kilku nowojorskich antykwariuszy gotowych odkupić go za milion dolarów i więcej. - Kto wie, może to nie ma ceny? - Mam tylko nadzieję, że nie otworzyliśmy, panie Tomaszu, puszki Pandory. Wyszliśmy z muzeum na rynek. Odchodząc w kierunku dworca autobusowego raz jeszcze spojrzałem na Svetą Katarinę. Wyspa pozbawiona skarbu Milewskiego wydała mi się nieco mniej tajemnicza, ale wciąż urzekała rajskim pięknem. Po spotkaniu z kustoszem pojechałem pociągiem do Zagrzebia, gdzie przesiadłem się na ekspres do Hamburga. Na dworcu w Hamburgu czekała na mnie reporterka Busch ze “Sterna” ze znajomym policjantem o imieniu Sepp. Samochodem reporterki pojechaliśmy szybko nad Duży Alster - cudowny zbiornik wodny położony w centrum tego miłego miasta. W jednej z kamienic w pobliżu ogromnego zbiornika znajdowało się mieszkanie handlowca Vollera. Tam przed bogatą kamienicą ujrzeliśmy czekającą na nas piękną kobietę. Była nią oczywiście Pamela Clare - oficer Scotland Yardu. Policjant o imieniu Sepp, znajomy reporterki Busch, zdobył jakoś klucze do mieszkania Vollera i wieczorem nasza czwórka odwiedziła zaplombowany apartament zajmowany przez byłego handlowca. Mieszkanie było urządzone skromnie, ale niezwykle praktycznie. Żadnych zbędnych przedmiotów i zmyślnych urządzeń, obrazów i zdjęć, jedynie funkcjonalność na każdym kroku i może pewna skłonność do nadmiernej surowości. Przeważało drewno i przede wszystkim było tutaj mnóstwo książek. - Oto schronienie nieżyjącego Steinbecka czy jak chcecie Wunderalpa, Blacka, Vollera albo Prochvaltza - powiedziała Judith. - Tak, tak, panie Tomaszu, handlowiec Voller, to jeszcze jedna mistyfikacja Steinbecka. On po prostu był handlarzem wina Vollerem. W samolocie do Nowego Jorku siedział pan obok Steinbecka, ale także i Vollera. A my myśleliśmy, że Steinbeck zabił Vollera i ukradł mu tożsamość oraz karty kredytowe. Nie. Voller to była jego kolejna twarz. - Psychopata? - uniosła brwi ku górze Pamela. - Raczej silna obsesja - odpowiedział za reporterkę policjant Sepp. - Skąd taka silna motywacja? - zapytałem. - Wiem, że był niezgorszym dziwakiem. Ale dziwi mnie, że pan po sześćdziesiątce uganiał się po Ameryce za obrazami polskiego hrabiego i kawalera maltańskiego, a potem szukał skarbu na Istrii z taką determinacją. - Zgadza się - odpowiedziała reporterka Busch. - Jego ojciec, kapitan Wehrmachtu Gerard Steinbeck stacjonował w Rovinju. To on dowiedział się od Zofii Calletano o ukrytym na wyspie Sveta Katarina cennym rękopisie i o zapisku dokonanym przez Milewskiego sympatycznym atramentem. W jaki sposób zdobył te informacje, można się tylko domyślać. Prawdopodobnie kapitan Steinbeck i Zofia Calletano byli kochankami. W końcu jej przyszły mąż Fabio Marconi, zakonnik, przybył do Rovinja w dwa lata później. Pewne natomiast jest to, że kapitan Steinbeck został wrobiony w fikcyjną współpracę z wrogami Trzeciej Rzeszy przez porucznika Abwehry Schmłdta i esesmana Otto Kaysera. Kapitan Steinbeck został rozstrzelany. Jednak zdążył jeszcze w 1944 roku wysłać jedyny list do rodziny zawierający informacje o skarbie. W nim to zdradził tajemnicę Milewskiego i plany spółki Schmidt-Kayser. Kapitan Steinbeck został przez nich zabity, ale część prawdy o tym zdążył przekazać żonie. Gdy podrósł syn, którego kapitan pozostawił jako roczne pacholę w 1939 roku, sprawa odżyła na nowo. Kurt Steinbeck wiedział o planach Schmidta i Kaysera zatopienia cennych obrazów w jeziorze Toplitz. Wiedział o zapisie Milewskiego dokonanym niewidzialnym atramentem. - Stąd jego zainteresowania szyframi i tajnym pismem - dodałem. - Po wojnie młody Steinbeck długo szukał Schmidta, ale wreszcie go znalazł. Wkupił się w jego łaski, aby odzyskać list Milewskiego i replikę “Stańczyka”. Ale było już za późno. Pierwszą skrzynię z obrazami i kosztownościami Schmidt wyłowił bowiem z dna jeziora i zdążył wysłać do Urugwaju Kayserowi. Była tam między innymi replika “Stańczyka”. Młody płetwonurek Kurt Steinbeck wiedział zatem, że skarb Milewskiego to rękopis Bacona, nie wiedział jednak, gdzie hrabia go ukrył. Wiedział też, że dzięki tajemniczej wiedzy i wynalazkom Bacona można zdobyć prawdziwą władzę, której nie da ani złoto, ani tysiąc karabinów. Tak się złożyło, że Kurt odziedziczył po ojcu wiele zdolności. Przejawiał skłonność do układania rebusów, szarad, uwielbiał też mistyfikacje i miał talent aktorski. - Przede wszystkim był mordercą - wtrąciłem. - Zabił przecież byłego porucznika Schmidta. - Tak, zabił, ale nie Schmidta, a innego płetwonurka, który w późniejszym okresie pomagał mu wydobywać skrzynie z jeziora. Policja jest w trakcie ustalania jego tożsamości. Przeprowadzono właśnie ekshumację zwłok z grobu Steinbecka i okazało się, że to nie szkielet Schmidta. Prawdopodobnie Kurt zabił drugiego wtajemniczonego płetwonurka, który wyławiał z dna jeziora skrzynie. Po zakończonym zadaniu został on zamordowany i pochowany jako Kurt Steinbeck. Kurt, teraz posługujący się nazwiskiem Wunderalp, nie mógł zabić Schmidta, gdyż w ten sposób spłoszyłby Otto Kaysera, gdyby ten nie otrzymywał nagle listów z Niemiec od byłego kompana. Schmidt musiał żyć, niemniej jednak był szantażowany przez Steinbecka i robił wszystko, co tamten chciał. Przede wszystkim za pieniądze uzyskane ze sprzedaży pierwszej partii złota i kilku obrazów Steinbeck mógł opłacić odpowiednie studia. Działał, jak widzicie, niezwykle metodycznie. I tak po kilku latach został dziennikarzem Jurgenem Wunderalpem i w dalszym ciągu “nadzorował” wysyłanie do Urugwaju partiami kolejnych obrazów. Oficjalnym nadawcą wciąż był Schmidt, ale to Kurt pociągał za sznurki w tej grze. Jego poczynaniami kierowała zemsta za śmierć ojca. Zemsta za wywołanie wojny i za jej przegraną, która przecież pochłonęła miliony Niemców. Przede wszystkim nie mógł młody Kurt zapomnieć, że jego ojciec zginął z rąk rodaków. To była jego silna motywacja. Później, posyłając przebywającemu w Ameryce Południowej Otto Kayserowi kolejne obrazy, miał nadzieję, że pewnego dnia dopadnie Kaysera i odbierze mu ten najważniejszy, a mianowicie replikę “Stańczyka” z listem Milewskiego. W 1965 roku Kurt jako Wunderalp przybył do Urugwaju, ale ślad po Kayserze zaginął. Dopiero po latach odezwał się ze Stanów Zjednoczonych. Otto Kayser okazał się niezgorszym cwaniakiem. Ciężko go było odszukać. Wreszcie Kurt wpadł na jego trop. W 1983 roku poleciał ze starym już Schmidtem do Stanów Zjednoczonych. W Bisbee w stanie Arizona doszło do spotkania Kaysera ze Schmidtem. Wunderalp nie uczestniczył w ich spotkaniu, a Schmidt miał nie zdradzać byłemu esesmanowi faktu jego istnienia. I znowu Kayser popisał się intuicją. Zamordował Schmidta i uciekł. Steinbeck vel Wunderalp wrócił do Europy z pustymi rękami. Wtedy to “powołał do życia” kolejną postać - handlowca Vollera. To wcielenie było dobrą przykrywką dla jego działalności. Handlowiec Voller, dzięki specjalnym wkładkom korekcyjnym nie kulał i do tego był rudzielcem. Mieszkał w Hamburgu, w tym oto apartamencie. Ale Kurt w dalszym ciągu współpracował z redakcją “Sterna” jako Wunderalp, posyłając im różne szarady pocztą przez Wiedeń. W końcu Wunderalp był wiedeńczykiem i miał tam mieszkanie. - Jak to się mówi, do trzech razy sztuka - odezwałem się - Naszemu bohaterowi udało się wreszcie odnaleźć Kaysera w Yumie. Byłem tam w kilka godzin po jego zgonie. - A ja byłam świadkiem jego śmierci - westchnęła Judith. - Gdyby nie pan Tomasz, pewnie podzieliłabym z Izaakiem Waldsteinem los Kaysera. Uratował mi pan wtedy życie. - Ale wracajmy do naszego Kurta. Otóż posługując się pseudonimem Black, odszukał on Kaysera i dzięki temu wszedł w posiadanie listu Milewskiego oraz repliki “Stańczyka”. Wkrótce upozorował swoją śmierć nad Wielkim Kanionem, a ostatnio spotkaliśmy go na transatlantyku. Spojrzałem wymownie na Pamelę. - Tak - odezwała się. - Wszystko pasowało: wkładki korekcyjne, peruki, żele, kleiki, szminki, pańska teczka i list Milewskiego. Miał go, ale nie miał obrazu, który stracił w Arizonie podczas próby ucieczki. Nie miał zatem “klucza” do skrytki ze skarbem. Dlatego ukradł panu teczkę z dokumentami dotyczącymi repliki “Stańczyka”. Niewiele jednak pomogły mu te dokumenty, więc zaaranżował spotkanie z panem na statku, korzystając z uprzejmości panny Judith Busch, aby dowiedzieć się więcej o miejscu ukrycia skarbu. - To była najtrudniejsza szarada w jego życiu - dodała Judith. - Wiedział, że za słabo zna historię, a pani oraz pan Tomasz możecie być mu potrzebni. Jako pisarka miała pani odpowiednią wiedzę i w końcu to pani w cudowny sposób rozszyfrowała domalowany dopisek na obrazie-replice. - Mów mi Pamela - panna Clare wyciągnęła do Judith rękę. - A kiedy przyznałam mu się, że to ja szperałam w jego rzeczach, sprawa była przesądzona i ostatecznie poleciałam z nim do Chorwacji. Oczywiście, byłam jego zakładnikiem i donosicielem. Był jednak cwany i wiedział, że jeden zakładnik to za mało, więc dlatego porwał Pawła Dańca z hotelu “Rovinj”, w którym zamieszkał zresztą jako profesor Prochvaltz. Gdyby nie zakładnik, nie zmusiłby mnie do “współpracy”. To było z jego punktu widzenia dobre posunięcie. A jak się czuje Paweł? - Znakomicie - uśmiechnąłem się. - Żałuje tylko, że nie mógł przyjechać ze mną do Rovinja, aby obejrzeć rękopis Bacona. Zastępuje mnie w Warszawie. - A właśnie! - podniosła głos Judith Busch. - Przejdźmy do clue programu. Rękopis Bacona. Sepp! Wywołany przez reporterkę małomówny policjant podał jej jakąś teczkę. Judith wyciągnęła z niej kopie jakichś dokumentów. - Voller miał za miastem drewniany domek - opowiadała dalej i wyjmowała z plastykowych koszulek kopie dokumentów. - Zobaczcie, co znalazła tam policja. Nie uwierzycie, ale owe kopie były zapiskami dokonanymi przez samego Kurta Steinbecka. Przedstawiały jakieś szyfrogramy, luźne zapiski, tabele pełne tajemniczych znaków, a na kolejnych kartkach znajdowały się skopiowane zdjęcia stron rękopisu Voynicha, a także pożółkły list napisany pod koniec 1944 roku przez jego ojca do matki. - Czy wiecie, że udało mu się rozszyfrować język Bacona? - zapytała Judith. - Nie może być?! - wyrwało mi się. To była sensacja, co się zowie! Przecież dziesiątki najznamienitszych umysłów, profesorów od szyfrów i ekspertów od łamania kodów, nie potrafiło tego zrobić począwszy od czasów Voynicha, a skończywszy na czasach obecnych. Manuskrypt Voynicha stanowił po dziś dzień wielką zagadkę i tajemnicę angielskiego uczonego z XIII wieku. I to miałby zrobić Kurt Steinbeck? I to wszystko zostało rozszyfrowane w jakimś domku pod Hamburgiem przez człowieka, który zginął tragicznie na Istrii? Nie przypuszczałem, że ten człowiek posiadał tak wielkie zdolności. Już dawno czułem intuicyjnie, że to dziwny człowiek mający wiele sprzecznych cech, ale nie przypuszczałem, iż jego umysł otarł się prawie o geniusz. Dlaczego tych zdolności nie wykorzystał z pożytkiem dla ludzkości? Czyżby pragnął zaznać boskiej rozkoszy odkrywania największych tajemnic w samotności? Niewykluczone, że ta siła była kolejnym motywem jego postępowania. Natychmiast opowiedziałem im o drugim rękopisie, tym ukrytym w pałacu Milewskiego na wyspie Sveta Katarina. - Zdaniem kustosza Radicia, tamten rękopis jest dalszym ciągiem manuskryptu Voynicha, brakującym dodatkiem, a zawiera prawdziwe rewelacje: wynalazki XX wieku, zagadki kosmologiczne i z zakresu fizyki atomowej. Kiedy oglądałem rękopis, kilkakrotnie cierpła mi skóra na plecach. Aż strach pomyśleć, nad czym pracował Bacon i co udało mu się odkryć bądź wynaleźć. - Obawiam się, że to wszystko zostanie niebawem utajnione - wtrąciła Pamela. - Już dostałam sygnały z Interpolu, aby sprawę wyciszać. Pewnie niebawem kustosz Radić będzie musiał zwrócić rękopis Bacona odpowiednim urzędnikom. - Tak jak te zapiski - powiedziała Judith i wskazała ręką na kopie trzymanych przeze mnie dokumentów - nie mogą być ujawnione w prasie. Mamy czerwone światło na te dokumenty. - Rozumiem - smutno pokiwałem głową. - Być może nigdy się nie dowiemy, co udało nam się odnaleźć na wyspie Milewskiego. W tym momencie przypomniałem sobie luźną uwagę rzuconą przez Marka podczas rejsu wzdłuż istriańskiego wybrzeża o rękopisie Bacona. Wyraził on przypuszczenie, że dzieło średniowiecznego uczonego może skrywać “wielkie tajemnice niedostępne dla ludzkiego umysłu”. I chyba niewiele się Marek pomylił. Kolejne dwie godziny spędziliśmy w kawiarni hamburskiego dworca lotniczego. Postanowiłem bowiem odprowadzić Pamelę odlatującą do Londynu; mój pociąg do Warszawy odchodził dopiero późnym wieczorem. Wspominaliśmy naszą ostatnią przygodę na Istrii. W pewnym momencie Pamela wyjęła z torby grubą teczkę i podała mi ją. - To dla ciebie - rzekła. - Co to jest? - zdziwiłem się. - Maszynopis pierwszej wersji książki mojego brata o naszych przygodach w Rovinju - odpowiedziała z uśmiechem. - Roland bardzo mnie prosił, abyś to przeczytał i ocenił. - Ja? - Pragnie, abyś został jego konsultantem z dziedziny historii. Prosił nawet wydawcę o specjalne honorarium dla ciebie. Speszyłem się. - Owszem, przeczytam, ale honorarium nie wezmę. I nie wiem, czy odwiedzę Anglię. Mamy dużo pracy w departamencie. I wtedy Pamela położyła na stole bilet lotniczy z rezerwacją na lot liniami British Airways. Z zakłopotaniem spojrzałem na bilet. Zrobiło mi się głupio, gdyż nie wiedziałem, jak mam jej odmówić. - Ale ja... - zacząłem się jąkać - ja po prostu boję się latać samolotem. Pamela popatrzyła na mnie z nie ukrywanym zdziwieniem, po czym oboje parsknęliśmy śmiechem.