Eugeniusz Sue Żyd wieczny tułacz tom I Prolog DWA ŚWIATY Ocean Lodowaty otacza pasmem wiecznych lodów bezludne wybrzeże Syberii i Ameryki Północnej, te najbardziej na północ wysunięte krańce światów, które przegradza wąska cieśnina Beringa. Miesiąc wrzesień ma się ku schyłkowi. Porównanie dnia z nocą przywróciło pomrokę i burze, właściwe północnej strefie, noc zastąpi wkrótce jeden z owych dni polarnych, tak krótkich, tak żałobnych... Niebo posępnej, fioletowej barwie, jest słabo oświetlone przez zimne słońce, którego tarcza, ledwie wznosząca się nad horyzont, blednie w zestawieniu z oślepiającym blaskiem śniegu, pokrywającego cały obszar stepowy, jak daleko sięgnąć okiem. Na północy pustynia ta kończy się pobrzeżem, najeżonym czarnymi, olbrzymimi skałami: u stóp owej tytanicznej gromady uwięziony jest skamieniały ocean, jego nieruchome fale składają ogromne pasma gór odwiecznego lodu, którego modrawe szczyty giną daleko w śnieżnej mgle... Na wschodzie pomiędzy dwoma klinami przylądka Olikińskiego, wschodniego krańca Syberii, można dostrzec ciemnozieloną smugę, gdzie wolno posuwają się ogromne bryły lodu... To cieśnina Beringa. Wreszcie, dalej za cieśniną i górując nad nią, piętrzą się granitowe masy przylądka Galii, ostatniego krańca Ameryki Północnej. Te samotne przestrzenie nie należą już do świata zamieszkałego; wskutek straszliwego zimna, które tu panuje, kamienie pękają, drzewa rozszczepiają się. Żadna istota ludzka nie może, jak się zdaje, wkraczać w samotność owych krain mgły i burz, głodu i śmierci... A przecież... rzecz dziwna, widać ślady stóp na śniegu, który okrywa granice dwóch lądów, przegrodzonych cieśniną Beringa... Od strony amerykańskiego brzegu ślad stopy drobnej i lekkiej, świadczy o przejściu kobiety. Czyje to stopy, które wśród wstrząsów i zwichrzeń natury przemierzają równym, spokojnym krokiem te bezludne przestrzenie? Dążyła ona ku skałom, skąd poprzez cieśninę spostrzec można śnieżyste stepy Syberii. Od strony Syberii ślad większy i głębszy świadczy, iż szedł tędy mężczyzna. Szedł również ku cieśninie. Traf, wola lub fatalność zrządziły, iż pod podkutym obuwiem mężczyzny siedem wydatnych gwoździ utworzyło krzyż. Wszędzie ten ślad zostawia na swej drodze... Ale wkrótce noc bez zmierzchu zastąpiła ponury dzień... Okropna noc... Uroczyste milczenie... Lecz oto koło cieśniny Beringa miga na widnokręgu słabe światełko, łagodne, błękitnawe, jakby poprzedzające wejście księżyca... potem jasność zwiększa się i przybiera różową barwę. Na horyzoncie rysują się półkola ogromnej światłości. Ze środka tego jaśniejącego ogniska wytryskają ogromne słupy światła, które rozjaśniają niebo, ziemię, morze... Wówczas płomieniste odblaski niby łuny pożaru ślizgają się po śniegu pustyni, odziewają purpurą błękitnawe wierzchołki lodowych gór i barwią posępną czerwonością wysokie, czarne skały obu lądów. Dosięgnąwszy tak przepysznego promienistego stanu, zorza północna zaczęła blednieć powoli, żywa jej jasność z wolna roztopiła się w połyskliwej mgle. W tej chwili, dzięki osobliwemu działaniu mirażu, częstego w owych krainach, brzeg amerykański, chociaż oddzielony od Syberii szerokością cieśniny morskiej, zdawał się być tak bliski, iż można by zarzucić most z jednego świata na drugi. Wówczas wśród przeźroczystej, lazurowej mgły, rozpościerającej się nad dwoma lądami, ukazały się dwie postacie ludzkie. Na przylądku syberyjskim... człowiek klęczący wyciągał ręce ku Ameryce, z wyrazem nieskończonej rozpaczy. Na cyplu amerykańskim młoda, piękna kobieta odpowiadała na beznadziejny gest mężczyzny, wskazując na niebo... W ciągu kilku sekund te dwie wielkie postacie rysowały się blade i mgliste przy ostatnich blaskach zorzy polarnej. Lecz gdy mrok gęstniał z wolna, zniknęły wśród ciemności. Skąd pochodzą te dwie istoty, które spotkały się na lodach podbiegunowych, na krawędzi światów? Co to za postacie, zbliżone na chwilę przez złudny miraż, lecz zdające się być rozdzielonymi na wieczne czasy? KONIEC ROZDZIAŁU 4 Część pierwsza OBERŻA POD BIAŁYM SOKOŁEM ROZDZIAŁ I MOROK Październik 1831 roku zbliża się ku końcowi. Chociaż trwa jeszcze dzień, miedziana lampka oświeca odrapane ściany obszernego poddasza, którego jedyne okno zamknięte jest dla światła; drabina, której koniec sterczy ponad otwór wejścia, służy za schody. Tu i ówdzie leżą, porozrzucane bez ładu na podłodze, kajdany, żelazne kanciaste obręcze, zębate wędzidła, gwoździami najeżone kagańce, długie stalowe laski z drewnianą rękojeścią. W kącie stoi mała przenośna fajerka, podobna do tych, jakich używa się do topienia cyny, węgle ułożone są na suchych wiórach; starczyłoby jednej iskry, żeby w ciągu sekundy zapaliło się wszystko. Niedaleko tego zbioru strasznych narzędzi, podobnych do sprzętów kata, znajduje się broń z wieków dawno minionych; żelazna koszula w oczka tak giętkie, tak delikatne i gęste, że robi wrażenie tkaniny ze stali, leży na kufrze, obok naramienników i nagolenników, dobrze zachowanych, przybranych rzemieniami; czekan, długie, trójgraniaste włócznie o jesionowym drzewcu, mocne a lekkie, na których widać ślady świeżej krwi, dopełniają owej zbrojowni, nieco odmłodzonej dwoma tyrolskimi karabinami, nabitymi, gotowymi do strzału. Z takim zbiorem morderczego oręża, barbarzyńskich narzędzi, dziwnie mieszały się rozmaite przedmioty, jak: pudełka oszklone, zawierające koronki, różańce, medaliki, baranki, kropielnice i ujęte w ramy obrazy świętych. Jedno z malowideł na płótnie, jakimi kuglarze przyozdabiają przód swych bud jarmarcznych, zawieszone było u poprzecznej belki dachu, prawdopodobnie dlatego, żeby się obraz nie niszczył, będąc zwiniętym przez długi czas. Płótno to nosiło napis: "Prawdziwe i pamiętne nawrócenie się Ignacego Moroka, przezwanego Prorokiem, w roku 1828 we Fryburgu". Niedaleko od tych obrazów znajduje się kilka paczek z książkami, które opisują, jakim to osobliwym cudem bałwochwalca Morok, nawróciwszy się, nabył naraz nadprzyrodzonej władzy, której oprzeć się nie mogą najdrapieżniejsze zwierzęta, o czym świadczą przedstawienia, dawane przez pogromcę, a będące najlepszym dowodem prawdziwości tego cudownego faktu. Przez otwór w poddaszu bucha woń, przykra, ostra i przenikająca. Niekiedy słychać głośne i mocne chrapanie, głęboki oddech, po którym następuje głuchy łoskot jakby wielkich ciał przewalających się i ciężko wyciągających na podłodze. Jeden tylko człowiek znajduje się na poddaszu. Człowiekiem tym jest Morok, pogromca dzikich zwierząt, przezwany Prorokiem. Liczy przeszło czterdzieści lat, jest średniego wzrostu, nadzwyczaj chudy i cienki. Długie futro krwawo-czerwonego koloru otula go całkowicie; cerę, białą z natury, powlekło miedzianą barwą życie wędrowne, jakie od dzieciństwa prowadzi. Włosy jasno żółtawe, bez połysku, właściwe niektórym ludom krain podbiegunowych, szorstkie i twarde spadają na ramiona; nos mały, ostry, zadarty; długa - nie jasna już, lecz prawie biała broda otacza wypukłe policzki. Fizjonomię tego człowieka czynią jeszcze osobliwszą rozwarte powieki, wysoko podniesione, tak iż jego dziką źrenicę otacza jakby biała obrączka... Wzrok ten, nieruchomy i niesamowity, wywierał na zwierzętach fascynujące wrażenie. Siedząc przy stoliku, mężczyzna otworzył podwójne dno małego pudełka, pełnego koronek i innych drobiazgów, używanych przez pobożne osoby; w tym podwójnym dnie, pod skrytym zameczkiem, znajdowały się zapieczętowane listy, oznaczone jedynie numerem i literą alfabetu. Prorok wziął jeden list, włożył do kieszeni futra, potem zamknąwszy tajemnicze podwójne dno, postawił pudełko na półce. Scena ta miała miejsce o godzinie czwartej po południu, w oberży Pod Białym Sokołem, jedynej gospodzie w miasteczku Mockern, niedaleko Lipska. Po chwili chrapliwy i podziemny ryk wstrząsnął poddaszem. - Judaszu! Bądź cicho! - rzekł prorok groźnym tonem, obróciwszy głowę ku otworowi. Drugie warczenie, głuche, ale równie straszne jak grzmot oddalony, dało się znowu słyszeć. - Kainie! Cicho bądź! - krzyknął Morok, podnosząc się. Nagle ozwał się trzeci ryk, niewypowiedzianie dziki, straszliwy. - Śmierć! Czy ty nie uspokoisz się! - zawołał Prorok i skoczył ku otworowi, przemawiając do trzeciego niewidzialnego zwierza, które nosiło ponure imię śmierci. Pomimo zwykłej powagi swego głosu, pomimo powtarzanych pogróżek, pogromca zwierząt nie potrafił jednak nakazać milczenia, przeciwnie, wkrótce dołączyło się jeszcze szczekanie kilku brytanów. Morok, chwyciwszy włócznię, zbliżył się ku drabinie, chciał zejść na dół, lecz wtem ujrzał kogoś wchodzącego przez otwór. Nowo przybyły miał śniadą i ogorzałą cerę; skórzane kamasze, okryte pyłem, świadczyły, iż odbył długą drogę, na plecach miał torbę przywiązaną rzemieniem. - Do licha, zwierzęta! - zawołał, stając na podłodze. - Można by powiedzieć, że mnie nie poznają, po trzech dniach nieobecności... Judasz wysunął łapę z klatki... a Śmierć skoczyła jak wściekła... Czy nie poznajesz mnie już? Było to powiedziane po niemiecku. Morok odpowiedział w tymże języku z lekkim obcym akcentem. - Dobre czy złe nowiny, Karolu? - zapytał niespokojnie. - Dobre nowiny... - Spotkałeś ich więc? - Wczoraj, o dwie mile od Wittenberga. - Bogu dzięki! - zawołał Morok, składając ręce, z wyrazem wielkiej radości. - A rysopis, zgadza się? - Najzupełniej! Dwie dziewczyny w żałobie, koń biały, starzec z długimi wąsami, furażerka granatowa, szary płaszcz... i pies sybirski za nim z tyłu. - Zostawiłeś ich? - O pół mili... za pół godziny tu będą. - Czy mówiłeś ze starym? - Niepodobna... Szedłem za nim aż do wczorajszego noclegu, udając, że spotkałem ich przypadkiem, odezwałem się do starca po niemiecku, mówiąc to, co zwykle mówią do siebie przygodni wędrowcy: "Dzień dobry! I szczęśliwej podróży, kolego!". Za całą odpowiedź spojrzał na mnie z ukosa i końcem kija pokazał mi drugą stronę drogi. - A na noclegu... nie próbowałeś znowu wdać się w rozmowę?... - Próbowałem... ale tak mnie po grubiańsku przywitał, że nie chcąc zepsuć wszystkiego, dałem mu spokój. Mówiąc między nami, winienem cię ostrzec, ten człowiek ma minę diablo złą, wierz mi, pomimo siwych wąsów, wygląda na krzepkiego jeszcze i tak śmiałego, że chociaż jest wychudły jak szkielet, nie wiem, kto, czy on, czy mój towarzysz Goliat, wziąłby pierwszeństwo w zapasach... Nie znam twoich zamiarów, ale strzeż się, mój panie... strzeż się... - Czy przez cały dzień szedłeś za starcem i dziewczętami? - zapytał prorok po chwili milczenia. - Tak, ale z daleka. Wreszcie, ponieważ szli wielkim gościńcem, a już noc nadchodziła, przyspieszyłem kroku, żeby ich wyprzedzić i przynieść ci to, co nazywasz dobrą nowiną. - Bardzo dobrą... tak... bardzo dobrą... i będziesz wynagrodzony, bo gdyby ci ludzie mi się wymknęli... Prorok zadrżał i nie skończył swych słów. Z wyrazu jego twarzy, z tonu mowy można się było domyśleć, jak wielką wagę miała dla niego nowina, którą mu przyniesiono. - Rzeczywiście - podjął Karol - musi to być godne uwagi, przecież ów kurier rosyjski przybył aż z Petersburga, aby, cię, panie, odnaleźć. Zapewne w celu... - Któż ci powiedział, że przybycie kuriera ma jakiś związek z tymi podróżnikami? Mylisz się, zresztą, jak ci już mówiłem, nie powinieneś się tym interesować! - Słusznie, panie, wybacz mi. Nie mówmy już o tym. A teraz muszę zrzucić moją torbę i pójść pomóc Goliatowi karmić zwierzęta, bo zbliża się pora ich wieczerzy, a może nawet już minęła. Czy mój gruby olbrzym nie zapomniał o tym, panie? - Goliat wyszedł, nie powinien wiedzieć, że już wróciłeś, nade wszystko nie trzeba, żeby wysoki starzec i młode dziewczęta widzieli cię tutaj; to mogłoby obudzić w nich jakieś podejrzenia. - Co mam więc robić? - Idź do małej komórki w głębi stajni, tam czekaj na moje rozkazy, bo może jeszcze tej nocy wyjedziesz do Lipska. - Jak chcesz, mam w torbie resztę żywności, posilę się przeto przez czas odpoczynku. I wszedłszy na drabinę, zniknął. Skinąwszy przyjaźnie swemu słudze na znak pożegnania, prorok przechadzał się jakiś czas w głębokim zamyśleniu, potem, zbliżywszy się do pudełka z podwójnym dnem, gdzie znajdowały się papiery, wziął stąd dość długi list i przeczytał go kilkakrotnie z największą uwagą. Od czasu do czasu wstawał, podchodził do zamkniętej okiennicy, wychodzącej na zewnętrzne podwórze oberży i z niepokojem nadstawiał ucha, niecierpliwie bowiem wyglądał przybycia trzech osób, o których odebrał wiadomość. ROZDZIAŁ II PODRÓŻNI W czasie, gdy opisana poprzednio scena rozgrywała się w oberży "Pod Białym Sokołem" w Mockern, trzy osoby, których przybycia Morok, pogromca dzikich zwierząt, tak gorąco oczekiwał, zbliżały się spokojnie do oberży, mijając z wolna barwne łąki. Ścieżką, wydeptaną wśród trawy na łące, jechały na białym koniu dwie młode, piętnastoletnie dziewczyny, siedząc wygodnie na szerokim siodle z łękiem. Wysoki mężczyzna o smagławej twarzy, z długimi siwymi wąsami, prowadził konia za cugle i często obracał się ku dziewczętom z wyrazem rodzicielskiej troski i pokorą wiernego sługi, podpierał się długim kijem, na krzepkich jeszcze ramionach miał żołnierski tornister; zakurzone obuwie, powolny chód, świadczyły, iż dawno wyruszył w drogę. Pies, z rodzaju tych, które północne ludy zaprzęgają do sań, mocne zwierzę, kształtu i sierści wilka, kroczył pilnie za przewodnikiem małej karawany, nie odstępując ani na krok swego pana. Zwano go Ponurym. Dwie siostry-bliżnięta, które nosiły imiona Róży i Blanki, były sierotami, o czym świadczyło ich żałobne ubranie, dość już zniszczone. Nadzwyczaj podobne do siebie były jednego wzrostu; trzeba było stale na nie patrzeć, aby odróżnić jedną od drugiej. Jedna tylko zachodziła między nimi różnica w dniu, w którym je poznajemy: Róża czuwała nad siostrą i pełniła obowiązki starszej, obowiązki dzielone między nimi według pomysłu ich przewodnika. Stary żołnierz z czasów cesarstwa, fanatyk karności wojskowej, uważał za stosowny kolejny rozdział między dwiema sierotami, subordynacji i zwierzchnictwa. Greuze'a natchnąłby widok ślicznych twarzyczek tych dziewcząt, w aksamitnych czarnych czapeczkach, spod których wymykały się obficie kędziory jasno kasztanowatych włosów, spływając na szyję i ramiona i otulając rumiane, atłasowe, świeże twarze; czerwony goździk, zwilżony rosą, nie miał bardziej aksamitnego szkarłatu niż ich kwitnące usta, błękit pierwiosnka wydawałby się ciemny obok lazuru ich dużych oczu, czyste i białe czoło, mały, kształtny nos, dołek na brodzie, nadawały tym powabnym twarzyczkom wyraz niewinności i miłej dobroci. Przewodnik sierot, mężczyzna lat około pięćdziesięciu pięciu, wojskowej postawy, należał do nieśmiertelnego typu żołnierzy republiki i cesarstwa, tych dzielnych dzieci narodu, które w ciągu jednej kampanii przekształciły się w najdzielniejszych żołnierzy świata; niegdyś grenadier konny gwardii cesarskiej, przezwany był Dagobertem, jego surowe oblicze nosiło wydatne cechy; siwe, długie, gęste wąsy zakrywały dolną wargę i łączyły się z brodą; chude policzki ceglastego koloru, zgrubiałe jak pergamin, były starannie wygolone; gęste brwi, jeszcze czarne, prawie zakrywały jasne, błękitne oczy; złote kolczyki spadały na wojskowy kołnierz z białą wypustką, skórzany pas obwiązywał płaszcz wojskowy z szarego grubego sukna, a granatowa furażerka z czerwoną obwódką, przechylona na lewy bok, okrywała mu łysą głowę. Niegdyś obdarzony herkulesową siłą, ale zawsze dobry i cierpliwy, Dagobert, mimo surowego oblicza, odnosił się do sierot z niezwykłą troskliwością, uprzedzając ich życzenia z osobliwą, prawie macierzyńską czułością... Kiedy niekiedy, nie zatrzymując się, odwracał się, aby pogładzić lub powiedzieć dobre słowo białemu konikowi, dźwigającemu sieroty, którego kresy nad oczyma i długie zęby zdradzały podeszły wiek; dwie głębokie blizny, jedna na boku, druga na piersiach, świadczyły, że koń ten bywał w gorącym ogniu, dlatego też jakby z pewną dumą potrząsał niekiedy starym wojskowym munsztukiem. Chód konia był regularny, uważny i pewny, obfita piana, pokrywająca wędzidło, świadczyła o zdrowiu, jakiego nabywają konie przez ciągły, ale umiarkowany trud długiej, lecz nie spiesznej podróży; chociaż był w drodze od sześciu miesięcy, dzielny koń niósł raźno dwie sieroty i dość ciężki tłumoczek, przywiązany do siodła. Koń zwał się Jowialny, był też istotnie zabawny i popisywał się figlami, których ofiarą był pies. Ten ostatni, zapewne dla kontrastu nazwany Ponurym, nie odstępując na krok swego pana, szedł blisko Jowialnego, który czasem brał go z lekka za grzbiet, podnosił w górę i tak trzymał przez chwilę, pies od dawna zapewne nawykły do żartów swego towarzysza, poddawał się temu ze stoicyzmem, niekiedy tylko, gdy zabawa trwała zbyt długo, obracał głowę, warcząc. Jowialny wówczas natychmiast spuszczał go na ziemię. Mała karawana postępowała niecierpliwie, chcąc zdążyć przed nadejściem nocy do miasteczka Mockern, które widniało na górze. Dagobert czasami spoglądał wkoło siebie i zdawało się, jakby coś sobie przypominał; twarz jego zasępiła się, gdy znalazł się blisko młyna, którego łoskot zwrócił jego uwagę; zatrzymał się, kręcąc długie wąsy dwoma palcami; był to jedyny znak, którym objawiał wzruszenie, mocne i skryte. Jowialny zatrzymał się nagle za panem, Blanka uniosła głowę, spojrzenie jej zwróciło się na siostrę, potem obie spojrzały po sobie ze zdziwieniem, widząc Dagoberta nieruchomego, z rękami założonymi na długim kiju, poruszonego czymś głęboko. Znajdowali się u stóp małego pagórka, którego wierzchołek ginął wśród gęstych liści rosnącego opodal ogromnego dębu. Róża, widząc zamyślonego Dagoberta, wychyliła się z siodła i oparłszy drobną rękę o ramię żołnierza, zapytała łagodnie: - Co ci jest, Dagobercie? Weteran obrócił się, obie siostry z wielkim zdziwieniem spostrzegły dużą łzę, która skreśliwszy wilgotną bruzdę po zgrubiałej twarzy, zniknęła w ogromnych wąsach. Po chwili wahania żołnierz przeciągnął spracowaną ręką po oczach i rzekł do sierot wzruszonym głosem, pokazując dąb, przy którym zatrzymał się. - Zasmucę was, moje biedne dzieci... ale, to rzecz tak święta... to, co wam powiem... A więc! Lat osiemnaście minęło... od dnia przed wielką bitwą pod Lipskiem, kiedy to zaniosłem waszego ojca pod to drzewo... dwa razy był cięty szablą w głowę... kulą raniony w ramię... tutaj, on i ja, co także odebrałem dwie rany piką, zostaliśmy wzięci do niewoli i przez kogo, przez renegata... tak, przez Francuza, zdrajcę, markiza, pułkownika w nieprzyjacielskiej służbie... który później... Zresztą kiedyś... dowiecie się o wszystkim... Słysząc to sieroty, zsunęły się z konia i trzymając się za ręce, podeszły do starego dębu i uklękły. Potem, tuląc się do siebie, zapłakały, a stojący za nimi żołnierz, założywszy ręce na kiju, nisko pochylił czoło. - Chodźmy... chodźmy, nie trzeba rozpaczać - rzekł po chwili łagodnie - może odnajdziemy generała Simona, w Paryżu - dodał - powiem wam o tym dzisiejszego wieczora na noclegu... Umyślnie odkładałem dotąd opowiedzenie wam wielu rzeczy o waszym ojcu, miałem powód ku temu... bo dzisiejszy dzień jest niejako rocznicą. - Płaczemy, bo myślimy także o naszej matce - rzekła Róża. Żołnierz podniósł sieroty, wziął je za rękę, patrząc kolejno to na jedną to na drugą z wyrazem najszczerszego przywiązania. - Nie smućcie się, moje dzieci - rzekł. Wasza matka była najpoczciwszą kobietą, to prawda... Gdy mieszkała w Polsce, nazywano ją perłą Warszawy, choć nazwać ją należało perłą całego świata... Bo na całym świecie trudno znaleźć istotę równie wspaniałą... Cóż wam matka zaleciła umierając? Abyście często o niej myślały, lecz nie martwiły się, na to wam nie pozwoliła. - Masz słuszność, Dagobercie. - Nie będziemy się smuciły. Sieroty otarły łzy. Stary żołnierz, widząc je rozpogodzone, rzekł: - Dobrze, moje dzieci, wolę widzieć was szczebiocące jak dziś rano i wczoraj... śmiejące się ukradkiem, kiedy czasami nie odpowiadałyście na to, co mówiłem... takeście się zagadały... Tak, moje panienki... Odpocznijcie jeszcze kilka chwil, a potem w drogę, bo już późno, a musimy być w Mockern przed nocą... aby jutro wcześnie wybrać się w dalszą podróż. - Mamy jeszcze daleką drogę? - zapytała Róża. - Żeby dostać się do Paryża?... Tak, moje dzieci, ze sto popasów... Nie jedziemy szybko, ale przecież postępujemy naprzód i odbywamy podróż tanim kosztem, bo nie mamy wiele pieniędzy; dla was izdebka, dla mnie siennik u waszych drzwi. Ponury na moich nogach, trochę świeżej słomy na podściółkę dla starego Jowialnego, oto nasze koszta podróży. O jedzeniu nie wspominam, bo razem jecie tyle, co jedna mysz, a ja nauczyłem się w Egipcie i Hiszpanii być najedzonym wtedy tylko, kiedy mogę sobie na to pozwolić... W drodze każdy grosz oszczędzony jest zyskiem, zwłaszcza dla ubogich jak my, ludzi, bo trzeba przecież, abyśmy mieli za co dostać się do Paryża... dla pokazania waszego medalionu, strzeżcie go więc z największą pilnością i od czasu do czasu sprawdźcie, czy macie go przy sobie. - To dla nas święta rzecz, dostałyśmy go przecież od umierającej matki. - Słusznie, - i powtarzam, strzeżcie go pilnie, aby go nie zgubić przypadkiem. - Oto on! Blanka wyjęła z zanadrza brązowy medalik, który miała zawieszony na szyi na łańcuszku. Medalik ten nosił na dwóch stronach następujące napisy: Ofiara Módlcie się za mnie L. G. D. J. Paryż dnia 13 lutego W Paryżu ulica Sw. Franciszka Nr 3 będziecie po upływie półtora wieku dnia 13 lutego Módlcie się za mnie - Co to znaczy, Dagobercie? - spytała Blanka. - Matka nam tego nie powiedziała. - Pomówimy o wszystkim dziś wieczór na noclegu - odpowiedział Dagobert - już późno, jedziemy; schowaj dobrze medalion i w drogę, mamy blisiko godzinę drogi do Mockern... Nuże, moje dzieci, raz jeszcze rzućcie okiem na ten pagórek, gdzie padł wasz waleczny ojciec... a potem na koń! Na koń! Sieroty rzuciły ostatnie spojrzenie na miejsce, które obudziło tak smutne wspomnienia w ich przewodniku i przy jego pomocy wsiadły znowu na konia. Wkrótce przybyli do miasteczka. Wszedłszy do Mockern Dagobert zapytał o najtańszą oberżę. Odpowiedziano, że jest tylko jedna: oberża Pod Białym Sokołem. - Chodźmy więc do oberży pod Białym Sokołem - rzekł żołnierz. ROZDZIAŁ III PRZYBYCIE Już kilkakrotnie pogromca zwierząt niecierpliwie otwierał okiennicę w okienku swego poddasza, wychodzącego na dziedziniec oberży pod Białym Sokołem, wyglądając przybycia dwóch sierot i żołnierza; nie widząc ich, chodził znowu powoli, z rękami założonymi na piersiach, ze spuszczoną głową, obmyślając sposoby wykonania planu, jaki sobie ułożył. Pomimo dzikiej powierzchowności nie zbywało mu na pojętności; odwaga, jakiej dowód składał w czasie swych przedstawień, mowa, niekiedy mistyczna i uroczysta, surowa hipokryzja nadawały mu pewien rodzaj wpływu na mieszkańców okolic, które odwiedzał podczas swych wędrówek. Nie ma wątpliwości, że na długo przed swym nawróceniem się Morok oswoił się z obyczajami dzikich zwierząt... Urodzony w północnej Syberii, był za młodu jednym z najśmielszych myśliwych na niedźwiedzie i renifery, później, w roku 1815, zostawszy przewodnikiem rosyjskiego inżyniera, wysłanego na zbadanie krain podbiegunowych, towarzyszył mu potem do Petersburga, tu przeżywszy różne zmiany losu, zaliczony został w poczet kurierów carskich. Dla tych ludzi nie istnieją niesprzyjające pory roku ani przeszkody, ani trudy, ani niebezpieczeństwa, mają oni do wyboru tylko dwie rzeczy: paść w drodze lub spełnić otrzymane rozkazy, przybyć tam, dokąd ich wysłano. Łatwo więc pojąć śmiałość, wytrwałość i rezygnację ludzi, nawykłych do podobnego życia. Morok ciągle chodził po izbie. Nadeszła noc, a trzy osoby, na które czekał z taką niecierpliwością, jeszcze nie przybyły. Chód jego stawał się coraz bardziej niespokojny. Wtem zatrzymał się, pochylił głowę ku oknu i słuchał. Miał słuch tak wrażliwy jak człowiek dziki. - Wreszcie są!... zawołał. I źrenice zabłysły mu szatańską radością. Posłyszał stąpanie człowieka i konia. Podszedł do okienka poddasza, ostrożnie uchylił okiennicę i ujrzał wjeżdżające konno na podwórze oberży dwie dziewczyny i prowadzącego je żołnierza. Będąc pewnym zdobyczy, zamknął okno. Pomyślawszy jeszcze przez kwadrans, zapewne dla ostatecznego podjęcia decyzji, wychylił się przez otwór, gdzie stała drabina i zawołał: - Goliat! - Jestem... Wracam z jatek, przynoszę mięso. Szczeble drabiny zachwiały się i ogromna głowa pokazała się wkrótce na równi z podłogą. Goliat, słusznie tak nazwany (miał przeszło sześć stóp wzrostu, a barczysty był jak Herkules), był szkaradny, zezowate oczy kryły się pod niskim a wydatnym czołem; w szerokich szczękach, opatrzonych zębami podobnymi do kłów, trzymał kawał surowego mięsa wołowego, wagi dziesięciu lub dwunastu funtów, uważał zapewne, iż wygodniej tak trzymać mięso, aby rąk móc używać do przytrzymywania się podczas wchodzenia na drabinę, która chwiała się pod jego ciężarem. Stanąwszy, Goliat rozwarł swoje kły, otworzył gębę, upuścił na ziemię ćwiartkę wołu i oblizał skrwawione wąsy. Potwór ten, łącząc przyjemne z pożytecznym, występował podczas przedstawień Moroka, pożerając w oczach widzów kilka funtów surowego mięsa. - Porcja Śmierci i moja są tam na dole, ta zaś będzie dla Kaina i Judasza - rzekł... a gdzie nóż? Zamiast odpowiedzieć, Morok zaczął go wypytywać: - Czy byłeś na dole, kiedy ci nowi podróżni przyjechali do oberży? - Tak, wracam z jatek. - Czy wiesz... gdzie dano im mieszkanie? - Gospodarz zaprowadził dziewczyny i starego na dziedziniec, do budynku, co wychodzi na pole. Straszliwe wycie, wstrząsnąwszy poddaszem, przerwało mowę Goliata: - Słyszysz? - zawołał - Zwierzęta z głodu aż wściekają się. Nigdy nie widziałem Judasza i Kaina tak złych jak tego wieczora, skaczą po klatce; aż strach, żeby jej nie porozbijały. A oczy Śmierci iskrzą się bardziej niż kiedykolwieik... rzekłbyś, dwie świece! - Czy stary został z dziewczętami? - zapytał Morok. Goliat zdumiony, że bez względu na jego nalegania pan nie myśli o wieczerzy dla zwierząt, patrzył na Moroka ze wzrastającym zdziwieniem. - Pytałem się, czy stary został z dziewczętami? - Nie, zaprowadziwszy konia do stajni, prosił o szaflik, wodę i w sieni, przy świetle latarni... pierze... Teraz, mistrzu, pozwól mi się zająć wieczerzą zwierząt. Po chwili milczenia Morok rzekł: - Nie będziesz dzisiaj karmić zwierząt. Goliat nie odpowiedział, wytrzeszczył zezowate, ogromne oczy, złożył ręce i cofnął się o dwa kroki. - No co, nie słyszysz? - rzekł Morok z niecierpliwością.Powiedziałem wyraźnie... - Nie dać im jeść? Kiedy mięso jest tutaj, kiedy ich wieczerza spóźniła się już o trzy godziny!... Zawołał Goliat z przerażeniem. - Chcesz, żeby stało się jakieś nieszczęście dziś wieczorem... zwierzęta poszaleją z głodu! - Tym lepiej! - Ależ do diabła, ja też jestem głodny! - To jedz, któż ci przeszkadza? Jadasz surowe mięso, więc masz gotową kolację! - Nigdy nie jem, jeżeli moje zwierzęta nie jedzą. - A ja ci powiadam, że jeśli nakarmisz zwierzęta, to cię wypędzę. Goliat wydał coś w rodzaju ryku niedźwiedzia, spoglądając na Moroka wzrokiem osłupiałym i zagniewanym. Morok, wydawszy rozkazy, przechadzał się wzdłuż poddasza, pogrążony w zadumie. Potem, obróciwszy się do Goliata, zatopionego wciąż jeszcze w głębokim zdumieniu, rzekł: - Czy pamiętasz dom burmistrza, gdzie byłem wieczorem, aby pokazać moje zezwolenie i którego żona kupiła książeczki i różaniec? - Tak - odpowiedział olbrzym opryskliwie. - Idź i zapytaj służącej, czy zastanę burmistrza w domu jutro wczesnym rankiem. Może będę miał mu powiedzieć coś ważnego, a w każdym razie proszę, żeby nie wychodził z domu, nim się ze mną nie zobaczy. - Dobrze... ale zwierzęta... czy nie mógłbym dać im jeść, nim pójdę do burmistrza? Przynajmniej rysiowi... ten najgłodniejszy... No, mistrzu, przynajmniej Śmierci? - Ależ właśnie rysia specjalnie zabraniam ci karmić, jego specjalnie. - Na rogi diabelskie! - krzyknął Goliat. - Nie rozumiem nic a nic. Szkoda, że Karola tu nie ma, on taki mądry, pomógłby mi zrozumieć, dlaczego nie pozwalasz nakarmić głodnych zwierząt. - Czy Karol prędko wróci? - Już wrócił... i odjechał... po raz drugi. - Co się tu dzieje? Jest w tym coś, Karol przyjeżdża, wyjeżdża... i... - Nie o Karola tu idzie, lecz o ciebie, ty też jesteś mądry, kiedy chcesz... - I Morok poufale poklepał olbrzyma po ramieniu, zmieniając nagle wyraz twarzy i sposób mówienia. Ot, na przykład można zarobić dziesięć florenów tej nocy, a ty będziesz na tyle mądry, że je dostaniesz... jestem tego pewny. - W takim interesie, tak, jestem mądry - rzekł olbrzym, uśmiechając się z zadowoloną miną. - Co trzeba zrobić, żeby zarobić te dziesięć florenów? - Zobaczysz... Pójdziesz do burmistrza, lecz najpierw rozpalisz tę fajerkę - wskazał ją gestem Goliatowi. - Tak, mistrzu... - rzekł olbrzym z głupkowatą pokorą, rezygnując z chęci zbadania przyczyn dziwnego postanowienia Moroka względem zwierząt, które głód mógł doprowadzić do szaleństwa. - Włożysz w fajerkę tę stalową laskę, aby się rozpaliła do czerwoności - dodał Morok. - Tak, mistrzu. - Zostawisz ją tam, pójdziesz do burmistrza i po powrocie będziesz tu czekać na mnie. - Tak, mistrzu. - Ciągle będziesz utrzymywać ogień w fajerce. - Tak, mistrzu. Morok miał już wychodzić, lecz odwracając się zapytał: - Powiadasz, że stary pierze bieliznę w sieni? - Tak, panie. - Nie zapomnij niczego, laska stalowa w ogniu, do burmistrza, wrócisz tu, czekać na moje rozkazy. To rzekłszy, wyszedł z poddasza i zostawił oszołomionego Goliata. ROZDZIAŁ IV DAGOBERT I MOROK Goliat nie mylił się... Franciszek Baudoin, znany pod imieniem Dagoberta, prał bieliznę z niezachwianą powagą, jaką zachowywał we wszelkich okolicznościach. Zastanowiwszy się nad zwyczajami żołnierza podczas kampanii, nie będziemy się dziwić, że starzec sam wykonywał pracę, tak rzadko wykonywaną przez mężczyzn, zresztą Dagobert myślał jedynie o oszczędzeniu chudej sakiewki sierot i uwolnieniu ich od wszelkiej pracy, wszelkich kłopotów, wieczorem przeto na noclegu, oddawał się różnym kobiecym czynnościom. Prał więc bieliznę w sieni oberży, ku wielkiemu zdziwieniu kilku popijających piwo, którzy z dużej izby, gdzie siedzieli, spoglądali na niego z ciekawością. W istocie, było to dość pocieszne widowisko. Morok wszedł w tej chwili do sieni, spostrzegłszy żołnierza, przez kilka sekund bacznie wpatrywał się w niego, potem, zbliżywszy się, rzekł po francusku, żartobliwym tonem: - Jak widać, kolego, nie macie zaufania do praczek Mockernowskich? Dagobert, nie przestając prać, zmarszczył brwi, obrócił nieco głowę, spojrzał przelotnie na Moroka i nie odpowiedział. Zdziwiony milczeniem, Morok mówił dalej: - Nie mylę się... jesteś Francuzem, mój waleczny, zresztą świadczą o tym słowa, wykłute na twoim ramieniu, a po wojskowej postawie łatwo zgadnąć, żeś stary żołnierz z czasów cesarstwa. Uważam przeto, żeś bohater... kończysz jednak na wrzecionie... Dagobert milczał, ale przygryzł wąsa i z większą jeszcze szybkością mydlił bieliznę, bo słowa pogromcy zwierząt zrobiły na nim wrażenie bardziej przykre, niż chciał pokazać. Nie zrażając się bynajmniej, Morok znowu się odezwał: - Pewien jestem, mój waleczny, że nie jesteś ani głuchy, ani niemy, dlaczego więc nie odpowiadasz? Dagobert, straciwszy cierpliwość, odwrócił głowę, spojrzał na Moroka i rzekł grubiańskim tonem: - Ja was nie znam! I znać nie chcę, dajcie mi spokój! I wziął się znowu do roboty. - Ależ zawiera się znajomość... przy kieliszku reńskiego wina pogadamy o naszych wyprawach... bo ja także widziałem wojnę, i ja... ostrzegam was i to może was uczyni trochę grzeczniejszym... Na łysym czole Dagoberta mocno nabrzmiały żyły, w spojrzeniu i głosie upartego natręta upatrywał, że szuka zaczepki, ale jednak się wstrzymał. Naigrawanie się było już otwarte, zuchwałość i chęć zaczepki dawały się widzieć w bezczelnym spojrzeniu Moroka. Wiedząc, że z podobnym przeciwnikiem przyjść może do poważnej kłótni, Dagobert postanowił unikać jej wszelkimi sposobami, wziął szaflik w ręce i przeszedł na drugi koniec sieni, spodziewając się tym zakończyć scenę, która na tak ciężką próbę narażała jego cierpliwość. Radość zabłysła w dzikim oku pogromcy zwierząt. Biała obrączka otaczająca jego źrenicę, zdawało się, rozszerzyła się, zapuścił dwa lub trzy razy rękę w długą żółtawą brodę, na znak zadowolenia, potem zbliżył się powoli do żołnierza, w towarzystwie kilku ciekawskich, którzy wyszli z gościnnej izby. Pomimo całej flegmy Dagobert, zdziwiony i obrażony bezczelnym natręctwem Moroka, chciał zrazu palnąć go w łeb deską, na której prał bieliznę, lecz pomyślawszy o sierotach, pohamował się. Założywszy ręce na piersi, Morok rzekł suchym i pogardliwym tonem: - Doprawdy, niegrzeczny jesteś... panie mydlarzu. Potem, zwróciwszy się do widzów, przemówił po niemiecku: - Powiadam temu Francuzowi z długimi wąsami, że jest niegrzeczny... Zobaczymy, co odpowie, może wypadnie dać mu nauczkę: strzeż mnie, Boże, żebym miał być awanturnikiem - dodał ze skruszoną miną - ale Pan mnie oświecił, jestem jego dziełem i przez cześć ku niemu, winienem nakazać szacunek dla jego dzieła... Ta mistyczna przemowa wielce przypadła do gustu ciekawskim, sława imienia Moroka doszła aż do Mockern. Spodziewali się jutro widowiska, a ten wstęp mocno ich bawił. Na tę zaczepkę przeciwnika Dagobert nie mógł się wstrzymać od odezwania się po niemiecku: - Rozumiem po niemiecku... mów po niemiecku, zobaczymy! Nadeszli nowi widzowie i przyłączyli się do pierwszych, awantura stawała się coraz ciekawszą, otoczono dokoła rozmawiających, a Morok rzekł: - Powiedziałem, że jesteś niegrzeczny, teraz powiem, że jesteś bezczelny grubianin, co na to odpowiesz? - Nic... rzekł Dagobert, biorąc się do drugiej sztuki bielizny. - Nic... mówił dalej Morok - to niewiele, ja będę mniej krótki i powiem, że jeżeli uczciwy człowiek ofiaruje grzecznie kieliszek wina obcemu, ten obcy nie ma prawa odpowiadać po grubiańsku... albo... - Albo? - przerwał Dagobert, nie patrząc na Moroka. - Albo winien mi jesteś dać satysfakcję... Powiedziałem już ,że i ja znam wojnę, dziś wieczorem znajdziemy gdziekolwiek dwa pałasze, a jutro rano, o świcie, za murem, możemy zobaczyć, jakiego koloru jest nasza krew... jeżeli ona płynie w twoich żyłach!... To wyzwanie zaczęło nieco trwożyć widzów, którzy nie spodziewali się takiego rozwiązania. - Bić się? A to śliczna myśl - zawołał jeden... aby was obu wzięto do kozy; prawa o pojedynkach są bardzo srogie. - Zwłaszcza, kiedy rzecz idzie o biednych ludzi - odezwał się drugi. - Gdyby was z bronią w ręku przydybał burmistrz, posadziłby obu do kozy i dwa lub trzy miesiące czekalibyście w więzieniu, nim wyrok zapadnie. - Czyżbyście chcieli nas zaskarżyć? - zapytał Morok. - Nie, bynajmniej! - rzekli widzowie - Pogódźcie się... dajemy wam przyjacielską radę... korzystajcie z niej, jeżeli chcecie... - Mniejsza o więzienie, nie dbam o to! - zawołał Morok... - Niech tylko znajdą dwa pałasze... a zobaczymy, czy jutro rano pomyślę o tym, co zechce powiedzieć lub zrobić burmistrz? - A co będziesz robił z dwoma pałaszami? - zapytał flegmatycznie Dagobert. - Kiedy będziesz mieć jeden w ręku, a ja drugi, wtedy zobaczysz... Pan nakazuje bronić swego honoru. Dagobert wzruszył ramionami, związał bieliznę w chustkę, otarł mydło, starannie zawinął je w ceratę, potem gwiżdżąc przez zęby swoją ulubioną piosenkę: "De Firlemont", ruszył naprzód. Morok zmarszczył brwi i zaczął lękać się, aby zaczepka nie skończyła się na niczym. Posunął się ku Dagobertowi, stanął naprzeciw niego, jakby chcąc mu zamknąć drogę, a złożywszy ręce na piersiach, mierząc go wzrokiem, rzekł z największą pogardą: - Tak więc, stary żołnierz tego rozbójnika Napoleona zda się tylko na praczkę, a bić się nie chce!... - Nie chcę się bić... odpowiedział Dagobert mocnym głosem, ale okropnie blednąc. Nigdy może żołnierz nie okazał sierotom, powierzonym swojej opiece, większego dowodu przywiązania i poświęcenia. Dla człowieka jego charakteru dać się bezkarnie znieważać i nie przyjąć wyzwania, było nadzwyczaj wielką ofiarą. - A więc, jesteś podły... jesteś tchórz... sam się przyznajesz... Na te słowa Dagobert zacisnął pieści i już miał rzucić się na Moroka, gdy obezwładniła go myśl o dwojgu dzieciach i o smutnych następstwach, jakie pojedynek, szczęśliwy lub nie, mógłby spowodować. Ale uniesienie gniewu żołnierza, chociaż chwilowe, tak było znaczące, wyraz jego surowej twarzy, bladej i oblanej potem, tak straszny, że Morok i widzowie cofnęli się. Głębokie milczenie panowało przez kilka sekund, a przez nagłą odmianę, powszechna życzliwość obecnych przechyliła się na stronę Dagoberta. Jeden z widzów rzekł: - Nie, ten człowiek nie jest tchórzem... - Nie, doprawdy - powtórzył drugi. - Więcej mu trzeba odwagi do odrzucenia wyzwania niżeli do przyjęcia... Zresztą Morok niedobrze postąpił, szukając z nim kłótni, wszak to cudzoziemiec... - I jako cudzoziemiec, gdyby się pojedynkował i został złapany, posiedziałby długi czas w więzieniu... - A oprócz tego - dodał inny - on podróżuje z dwiema panienkami. Czyliż w takiej sytuacji wypada mu bić się z byle powodu? Gdyby został zabity lub uwięziony, cóż by się stało z biednymi dziećmi?... Dagobert obrócił się ku mówiącemu te słowa. Był to gruby mężczyzna, o szczerym i otwartym obliczu, żołnierz podał mu rękę i rzekł wzruszonym głosem: - Dziękuję ci, panie! Niemiec uścisnął serdecznie rękę Dagoberta. - No, panie - dodał, trzymając ciągle rękę żołnierza - uczyń jedną rzecz... wypij z nami wazę ponczu, a zmusimy tego diabelskiego proroka, aby wyznał, że zanadto cię rozgniewał i abyście się stuknęli szklankami. Pogromca zwierząt, straciwszy teraz nadzieję na pożądane rozwiązanie sceny, spodziewał się bowiem, iż żołnierz przyjmie wyzwanie, z dziką pogardą patrzył na tych, którzy nie chcieli go popierać, powoli jednak złagodziły się rysy jego twarzy, a uznając za przydatne dla swych zamiarów ukrycie gniewu, zbliżył się do żołnierza i rzekł dość grzecznie: - No, jestem posłuszny tym panom, wyznaję, że zawiniłem, wasze złe przywitanie obraziło mnie, nie byłem panem siebie... powtarzam, że zawiniłem. - Pan nakazuje pokorę... Przepra- szam was... rany, jakie tu widzę... na waszym ramieniu, przekonują dostatecznie, że nie jesteście tchórzem... Raz jeszcze przepraszam. Taki dowód umiarkowania i żalu zyskał uznanie i pochwałę widzów. - On was przeprasza, nie możecie zaprzeczyć, mój waleczny - rzekł jeden z widzów do Dagoberta - chodźmy, wypijmy razem, zapraszamy was z całego serca, przyjmijcie to takim sercem... - Tak, przyjmijcie, prosimy was, w imieniu waszych pięknych panienek - rzekł gruby mężczyzna, chcąc tym nakłonić Dagoberta. Ten, rozrzewniony serdeczną uprzejmością Niemca, odpowiedział: - Dziękuję, panowie... jesteście zacni ludzie. Lecz kto przyjmuje zaprośiny do picia, musi także sam zapraszać... - No! Zgoda... ma się rozumieć... każdy po kolei... rzecz sprawiedliwa. My zapłacimy za pierwszą wazę ponczu, a wy za drugą. - Bieda nie hańbi nikogo - rzekł Dagobert. - Otwarcie przeto powiem, że nie jestem w stanie zaprosić was po kolei, długą jeszcze drogę mamy przed sobą i nie powinienem czynić niepotrzebnego wydatku. Żołnierz rzekł te słowa z godnością tak szczerą, ale przy tym tak mocną, iż Niemcy nie śmieli wznowić zaprosin, pojmując, że człowiek o charakterze Dagoberta przyjąć ich nie może bez poniżenia się. - No, szkoda... - rzekł gruby mężczyzna. - Chętnie bym wypił z wami. Dobranoc, waleczny żołnierzu!... Dobranoc... Już późno, gospodarz Pod Białym Sokołem wyrzuci nas za drzwi. - Dobranoc, panowie - odpowiedział Dagobert, idąc do stajni, aby dać koniowi porcję owsa. Morok podszedł do niego i rzekł pokornym głosem: - Przyznałem się do winy, przeprosiłem was... Nic mi nie odpowiedzieliście... czy jeszcze gniewacie się na mnie? - Jeżeli kiedy spotkam się z tobą... gdy już moje dzieci potrzebować mnie nie będą - rzekł weteran głuchym i przytłumionym głosem - powiem ci dwa słowa, a te będą krótkie. - Potem obrócił się tyłem do Moroka, który powoli opuścił dziedziniec. Oberża Pod Sokołem tworzyła równoległobok. W jednym jego końcu wznosił się główny budynek, w drugim oficyna, gdzie znajdowało się kilka tanich stancji dla ubogich podróżnych, sklepiony korytarz prowadził stąd w pole, po obu stronach dziedzińca ciągnęły się stajnie i szopy, a nad nimi poddasza i składy. Dagobert, wszedłszy do stajni, wziął porcję owsa przygotowaną dla swego konia, wsypał w kosz i potrząsnął, zbliżając się do Jowialnego. Ku jego wielkiemu zdziwieniu, stary towarzysz drogi nie odpowiedział wesołym rżeniem na szelest owsa potrząsanego w koszu; zaniepokojony Dagobert zawołał przyjaznym głosem na Jowialnego, ale ten bynajmniej nie zwracając ku panu pojętnego oka i nie kopiąc przednimi nogami z niecierpliwością, stał nieruchomy. Coraz mocniej zdumiony żołnierz podszedł bliżej; przy słabym blasku stajennej latarni ujrzał biedne zwierzę w stanie największej trwogi: nogi podkurczone, głowa zadarta do góry, uszy Stulone, nozdrza wydęte, napinał postronek, jakby chcąc go zerwać, aby móc się oddalić od przegrody, o którą opierał się żłób i drabinka na siano; obfity, zimny pot oblewał go sinawą barwą; zamiast lśniącej i srebrzystej, sierść była najeżona, kiedy niekiedy konwulsyjny dreszcz przebiegał po nim. - No!... No! Stary Jowialny... - rzekł żołnierz, stawiając kosz na ziemi, aby pogładzić konia - jesteś więc, jak twój pan... boisz się? - dodał z goryczą, wspomniawszy obrazę, jaką musiał znieść dla dobra sierot. - Boisz się... ty, który przecież nie jesteś tchórzem... Bez względu na pieszczoty i głos pana, koń ciągle okazywał przestrach, mniej wszakże napinał postronek, posunął nozdrza ku ręce Dagoberta z wahaniem i wąchając głośno, jakby powątpiewał, czy to on. - Nie poznajesz mnie!- zawołał Dagobert. - Dziać się tu musi coś niezwykłego! I spoglądał wokół siebie z niepokojem. Stajnia była obszerna, ciemna, ledwie oświecona przez latarnię wiszącą u pułapu, zasnutego pajęczyną, w drugim końcu, oddzielone od Jowialnego tylko kilkoma przęsłami, stały trzy kare konie pogromcy zwierząt... o tyle spokojne, o ile Jowialny był drżący i przestraszony. Dagobert, uderzony tak osobliwą sprzecznością, której rozwiązanie wkrótce miał znaleźć, pogłaskał konia, ten uspokoiwszy się powoli obecnością pana, polizał mu ręce, oparł swoją głowę o niego, zarżał z cicha i okazywał mu jak zwykle tysiączne dowody przywiązania. - Dobrze, już dobrze... Takim lubię cię widzieć, mój stary Jowialny - rzekł Dagobert, biorąc koszyk i wsypując owies do żłobu. No, jedz... smacznego, mamy długą drogę przed sobą. A nade wszystko nie bój się nie wiadomo czego... Gdyby twój towarzysz, Ponury, tu się znajdował... byłbyś spokojniejszy... ale on tam na górze z dziećmi, to ich stróż w mojej nieobecności... No, jedzże... a nie patrz tak na mnie. - Ale koń poruszywszy owies, jakby przez posłuszeństwo dla pana, nie dotknął go więcej a zaczął przygryzać rękaw płaszcza Dagoberta. - Ach! Mój biedaku... Co ci się stało, zwykle spożywasz owies tak ochoczo... teraz go nie tykasz... Pierwszy raz to się jemu zdarza od czasu naszego wyjazdu - rzekł do siebie, mocno niespokojny, bo pomyślny koniec podróży zależał w dużej mierze od czerstwości i zdrowia konia. Nagle ryk okropny i tak bliski, iż zdawało się, że powstał w samej stajni, do tego stopnia przeraził Jowialnego, iż zerwawszy nagle postronek, przeskoczył poręcz zagradzającą jego miejsce i przez otwartą bramę uciekł na dziedziniec. Dagobert nie mógł wstrzymać się od drżenia na ów ryk niespodziewany, potężny, dziki, który wytłumaczył mu przyczynę strachu konia. Sąsiednia stajnia, zajęta przez wędrowną menażerię pogromcy zwierząt, oddzielona była rusztowaniem, o które opierał się żłób; trzy konie Moroka, przywykłe do owych ryków, stały spokojnie. - Dobrze, dobrze - rzekł żołnierz, ochłonąwszy z przestrachu - teraz rozumiem, bez wątpienia Jowialny usłyszał podobny ryk, poczuł zwierzęta tego bezczelnego hultaja, czegóż więcej trzeba, żeby się przestraszył - dodał, wybierając starannie owies ze żłobu: - w drugiej stajni, a pewno znajdzie się tu jaka, nie zostawi swego obroku i będziemy mogli wybrać się w drogę jutro bardzo wcześnie. Przerażony koń, wybiegłszy i pohasawszy na dziedzińcu, wrócił na głos żołnierza i ten bez trudności wziął go za uzdę. Stajenny, którego Dagobert zapytał, czy nie ma innej wolnej stajni, pokazał mu taką, gdzie tylko jeden koń mógł się pomieścić. Jowialny wygodnie tu stanął, uwolniwszy się od strasznego sąsiedztwa, uspokoił się, bawił się nawet kosztem płaszcza Dagoberta, który z tego powodu mógł jeszcze dzisiejszego wieczora popisać się talentem do krawiectwa, lecz teraz podziwiał szybkość, z jaką koń spożywał obrok. Zupełnie spokojny zamknął drzwi od stajni, prędko zjadł wieczerzę, aby udać się do sierot, które już zbyt długo zostawił same, co go nieco martwiło. ROZDZIAŁ V RÓŻA I BLANKA Sieroty zajmowały małą, nędzną izdebkę, w najodleglejszym budynku oberży. Jedyne okienko wychodziło na pole, łóżko bez firanek, stolik i dwa krzesła stanowiły więcej niż skromne umeblowanie tego zakątka, oświetlonego jedną lampą; na stoliku, stojącym przy oknie, leżał tornister Dagoberta. Ponury, duży, płowy pies syberyjski leżał u drzwi i dwa razy już zawarczał, zwracając głowę ku oknu, lecz dalej nie posuwał oznak niechęci. Siostry, leżąc na łóżku, owinięte były w długie białe szlafroczki. Nie miały czepeczków, szeroka taśma opasywała ich kasztanowe włosy nad skronią, aby się w nocy nie rozrzuciły. Ten biały ubiór, biała przepaska na czole, nadawały charakter wdzięcznej niewinności ich świeżym i ładnym twarzyczkom. Sieroty śmiały się i rozmawiały, bo mimo wielu przedwczesnych zmartwień, zachowały niewinną beztroskę swego wieku; jeżeli wspomnienie matki zasmucało je niekiedy, smutek ten nie miał w sobie goryczy, była to raczej czułość i melancholia, której nie tylko nie unikały, lecz nawet szukały; ta zawsze ukochana matka nie była dla nich umarła, lecz tylko nieobecną. Prawie równie nieświadome jak Dagobert zwyczajów religijnych, bo na pustyni, gdzie żyły, nie było ani kościoła, ani księdza, wierzyły jedynie, że Bóg, sprawiedliwy i dobry, tak był litościwy dla biednych matek, których dziatki zostawały na ziemi, że za jego łaską mogły one, z wysokości niebios, widzieć je zawsze, słyszeć i że niekiedy na ich obronę zsyłani są aniołowie stróże. W tak szczerym przekonaniu sieroty wierzyły, że oczy matki są ciągle zwrócone na nie, że źle czynić byłoby ją zasmucać i nie zasługiwać na opiekę dobrych aniołów. Tego wieczora rozmawiały, czekając na Dagoberta, rozmowa mocno je zajmowała, bo od kilku dni posiadały tajemnicę, wielką tajemnicę, na wspomnienie której często biły ich dziewczęce serca, wzdymały się rozkwitające piersi, a niekiedy ćmiły się niespokojną i zadumaną tęsknotą ich błękitne, piękne oczy. Róża zajmowała brzeg łóżka, jej pulchne ręce były założone pod głowę, którą pochyliła ku siostrze, ta zaś wsparta na łokciu, patrzyła na nią z uśmiechem i mówiła: - Myślisz, że przyjdzie i tej nocy? - Tak, bo wczoraj... nam obiecał. - On taki dobry... dotrzyma obietnicy. - Czy nie uważasz, że on ma coś w swoich oczach? Coś podobnego do oczu naszej matki. Prawda? - Tak, to mnie właśnie uderzyło... A jego głos, jaki przyjemny! - A jaki przy tym ładny, jakie ma długie i jasne włosy. - A jego imię... jakie śliczne... - Co za dobry uśmiech, jak rozrzewnia, kiedy nas bierze za rękę... mówiąc czułym i poważnym głosem: "Dzieci moje, błogosławcie Boga, że dał wam duszę jednakową... To, czego szukają gdzie indziej, znajdziecie w sobie samych... ponieważ macie jedno serce"... dodał. - Jakżeśmy szczęśliwe, że pamiętamy wszystkie jego słowa! - A to, co mówi, jest tak piękne, szlachetne, takie wspaniałe. - A przy tym, prawda, siostro? W miarę jak mówi, ileż dobrych myśli w nas się rodzi! Bylebyśmy tylko zawsze pamiętały o nich... - Bądź spokojna, tkwią one w naszym sercu i jak małe ptaszyny w gniazdeczku, odnajdziemy je, kiedy będzie trzeba. - Czy wiesz, Różo, że to wielkie szczęście, że on kocha nas obie razem. - Nie mógłby inaczej, bo obie mamy przecież jedno serce. - Jak można kochać Różę, nie kochając Blanki? - Byle by tylko nie opuszczał nas aż do Paryża. - I żebyśmy w Paryżu... także go widywały... - Nade wszystko w Paryżu... dobrze będzie mieć go przy sobie... w takim wielkim mieście... Mój Boże, Blanko, jak tam musi być pięknie... - Nic nam jeszcze nie mówił o Paryżu. - Nie pomyślał widać o tym... A przy tym zdaje się niekiedy, że bardzo lubi długo patrzeć na nas, nic nie mówiąc. - Tak, wtedy właśnie myślę, że jego spojrzenie jest bardzo podobne do spojrzenia naszej matki. - A ona... jak się musi cieszyć z tego, co nas spotkało... bo widzi nas. - Tak, bo jeżeli nas tak kocha, to dlatego, że zasługujemy na to... - O! Jakaś ty chełpliwa... - rzekła Blanka, bawiąc się gładzeniem włosów siostry, rozdzielonych na czole. Po chwili namysłu Róża rzekła: - Czy nie uważasz, że powinnyśmy opowiedzieć wszystko Dagobertowi? - Jeśli tak myślisz... powiedzmy... - Powiemy mu wszystko, jakeśmy wszystko matce mówiły, dlaczego przed nim taić?... - Masz słuszność, siostro. W tej chwili pies znowu zawarczał. - Siostro - rzekła Róża, tuląc się do Blanki.- Pies znów warczy, co mu się stało? - Ponury... ciszej!... Chodź tu - odezwała się Blanka, uderzając rączką po brzegu łóżka. Pies wstał, zawarczał i położył na kołdrze swą wielką, mądrą głowę, ciągle spoglądając z ukosa na okno; siostry nachyliły się ku niemu, żeby pogłaskać szeroki łeb, wypukły w środku, co dowodziło niepospolitej czystości rasy. - Czego tak warczysz, Ponury? - rzekła Blanka, z lekka pociągnąwszy go za uszy - no, mój dobry psie? - Biedne zwierzę, zawsze tak niespokojne, kiedy Dagoberta nie ma. - Prawda, zdaje się, że wie o tym, iż wtedy jeszcze bardziej musi nas pilnować. - Dagobert spóźnia się, aby powiedzieć nam dobranoc. - Pewno karmi Jowialnego. - Zapewne! To mi przypomniało, żeśmy nie powiedziały dobranoc staremu Jowialnemu. A tak się zawsze cieszy z naszych odwiedzin. - Szczęście, że Dagobert powie mu dobranoc za nas. - Dobry Dagobert! Zawsze nami zajęty, jak on nas psuje... My sobie próżnujemy, a on ciągle kłopocze się... - Lecz jak temu zaradzić? - Szkoda, że nie jesteśmy bogate, mogłybyśmy zapewnić mu nieco odpoczynku! - Bogate!... My... niestety! Zawsze tylko będziemy biednymi sierotami. - Ale przecież ten medalik? - Zapewne, jakaś nadzieja wiąże się z tym, inaczej nie wybrałybyśmy się w tak daleką podróż. - Dagobert obiecał nam opowiedzieć wszystko dzisiejszego wieczoru. - I nagle przerwała. Dwie szyby w oknie trzasnęły z wielkim łoskotem. Sieroty, krzyknąwszy przestraszone, rzuciły się w objęcia a pies szczekając wściekle rzucił się do okna... Blade, drżące z przestrachu, siostry stłumiły oddech, zdjęte trwogą, nie śmiały rzucić okiem w stronę okna. Ponury, oparłszy przednie łapy o okno, nie przestawał szczekać zajadle. - Co to było? - z cicha rzekły sieroty - a tu Dagoberta nie ma... Potem Róża schwyciwszy siostrę za rękę szepnęła: - Słuchaj... słuchaj... ktoś idzie po schodach. - Mój Boże!... Zdaje mi się, że to nie chód Dagoberta, słyszysz, jak ciężko stąpa? - Ponury, pójdź tu... zaraz tu, broń nas - zawołały w największym przestrachu. Rzeczywiście, nie tylko, że jakieś ciężkie stąpanie rozległo się głośno na drewnianych schodach, ale wzdłuż cienkiej ściany, dzielącej izdebkę od sieni dał się słyszeć jakiś dziwny szelest. Wreszcie coś ciężkiego, upadłszy u drzwi, wstrząsnęło nimi mocno. Przerażone dziewczęta spojrzały na siebie bez słowa. Drzwi się otworzyły. Stanął w nich Dagobert. Na jego widok Róża i Blanka uścisnęły się z radością jakby uniknęły wielkiego niebezpieczeństwa. - Co wam jest? Czego się tak lękacie? - zapytał żołnierz mocno zdziwiony. - Och! Gdybyś wiedział! - rzekła Róża drżącym głosem. - Gdybyś wiedzieł, co tu się działo. - A potem nie poznałyśmy twego chodu... - Wydał się nam taki ciężki... a potem ten szelest... za ścianą... - Ależ, moi mali tchórze, nie mogę iść po schodach nogami piętnastoletnimi, niosąc swoje łóżko na plecach, to jest siennik, który położyłem jak zwykle u waszych drzwi... - Mój Boże! Jakieśmy płoche, siostro, że nie pomyślałyśmy o tym! - rzekła Róża, spojrzawszy na Blankę. I obie śliczne twarzyczki odzyskały świeży rumieniec. Tymczasem pies, ciągle stojąc u okna, nie przestawał szczekać. - Czego Ponury tak szczeka koło okna, moje dzieci? - zapytał żołnierz. - Nie wiemy... ktoś wybił szybę w oknie i to nas z początku tak przestraszyło. Nie odpowiedziawszy słowa, Dagobert podbiegł do okna, otworzył je prędko i wychylił się. Noc była ciemna, nic nie widział. Słucha... nic nie słyszał, tylko szum wiatru. - Ponury! - zawołał na psa, pokazując mu okno... - skocz no tu, mój stary i szukaj! Śmiały pies skoczył rączo i zniknął za oknem. Dagobert, wychyliwszy się, pobudzał swego psa głosem i gestem. - Szukaj, mój stary, szukaj... Jeśli tam jest kto, rzuć się na niego, masz dobre zęby... i nie puszczaj, póki nie przyjdę. Ale Ponury nie znalazł nikogo, słychać było, jak biegał tu i ówdzie, szukając śladu w różnych stronach, skomląc niekiedy przytłumionym głosem jak pies tropiący zwierzynę. - Nie ma więc nikogo, mój tęgi psie, bo gdyby był ktokolwiek, już byś go chwycił za gardło... Potem zwracając się do dziewcząt, które z niepokojem patrzyły na niego, zapytał: - Jakim sposobem te szyby zostały wybite? Czy widziałyście to, moje dzieci? - Nie, Dagobercie, rozmawiając z sobą, usłyszałyśmy tylko wielki łoskot, a potem szyby wypadły na podłogę. - Zdawało mi się - dodała Róża - jakby okiennica nagle stuknęła o okno. Dagobert obejrzał okiennicę i spostrzegł dość długi ruchomy kruczek, służący do zamykania wewnątrz. - Bardzo wietrzno - rzekł - wiatr musiał zerwać okiennicę... a kruk rozbił szyby... No, tak... A w końcu kto miałby powód do podobnej szkody? - Potem, obracając się do Ponurego: - No... mój stary, więc nie ma nikogo? Pies odpowiedział szczekaniem, które żołnierz wytłumaczył zapewne w sposób przeczący, bo rzekł: - A więc wracaj... biegnij wkoło... znajdziesz drzwi otwarte... Ponury usłuchał i poskomliwszy trochę u okna, cwałem pobiegł wkoło na dziedziniec. - No, uspokójcie się, dzieci... - rzekł żołnierz do sierot - to był tylko wiatr. - Bardzośmy się przestraszyły - rzekła Róża. - Wierzę, ale myślę, że będzie przeciąg i pozaziębiacie mi się - rzekł żołnierz, powracając do okna ogołoconego z szyb. Obmyślając środek zaradzenia tej niedogodności, wziął z krzesła reniferowe futro, zawiesił na zasuwce od okna, a połami zatkał możliwie dokładnie dwie stłuczone szyby. - Dziękujemy, Dagobercie... Jesteś taki dobry, byłyśmy niespokojne, nie widząc ciebie... - Prawda... zabawiłeś dłużej niż zwykle - potem, spostrzegłszy dopiero bladość i zmienioną twarz żołnierza, który jeszcze się nie pozbył przykrego wrażenia swojej rozmowy z Morokiem, Róża dodała z niepokojem. - Ale co ci jest?... Jesteś taki blady!... - Ja, nie, moje dzieci... Nic mi nie jest... - Ależ tak, przecież widzę... Twarz masz zupełnie zmienioną. Róża ma rację. - Ręczę wam... nic się nie stało - odpowiedział żołnierz nieco zakłopotany, bo nie umiał kłamać; potem znalazłszy wyborne tłumaczenie swojego wzruszenia, dodał: - Jeżeli tak wyglądam, jakby mi się co złego przytrafiło, to przyczyną jest wasz przestrach wynikły z mojej winy. - Z twojej winy? Dlaczego? - Tak, gdybym nie stracił tyle czasu na wieczerzę, przyszedłbym tutaj, nim się szyby potrzaskały... I oszczędziłbym wam strachu. - Jesteś już... teraz wcale o tym nie myślimy... - A czemu nie siadasz? - Owszem, moje dzieci, mamy z sobą trochę do pomówienia - rzekł Dagobert, biorąc krzesło i przysunąwszy je do łóżka sióstr, usiadł. - A więc! Czy już jesteście spokojne - mówił, usiłując uśmiechać się, aby je uspokoić. Pokażcie, czy wasze oczy nie zamykają się do snu. - Patrz, Dagobercie - rzekły dziewczęta, śmiejąc się i otwierając jak najszerzej duże błękitne oczy. - Dobrze, dobrze - odezwał się żołnierz - będziecie miały dość czasu do ich zamknięcia, bo dopiero dziewiąta godzina. - My też chcemy ci coś powiedzieć, Dagobercie - rzekła Róża, porozumiawszy się z siostrą oczyma. - Doprawdy? - Tak, postanowiłyśmy powierzyć ci tajemnicę. - Tajemnicę? - Mój Boże! Tak! - Ale bardzo ważną tajemnicę - rzekła Róża nader poważnie. - Tajemnicę, która obchodzi nas obie - dodała Blanka. - O dla Boga!... Wierzę... co jedną z was obchodzi, zawsze i drugiej jest bliskie. Czy nie jesteście prawie zawsze, jak powiadają, niby dwie głowy w jednym czepku? - Kiedy nas obie okryjesz wielkim kapturem swego futra, wtedy tak jest - rzekła Róża, śmiejąc się. - Patrzcie, żartownisie, nigdy z wami nie można mówić poważnie; no, mówcie panienki, niech usłyszę tę ważną tajemnicę. - Mów, siostro - rzekła Blanka. - Nie, panienko, tobie wypada mówić, dzisiaj masz honor być starszą, a rzecz tak ważna, tajemnica, jak powiadacie, z prawa należy do starszej... Słucham, jestem bardzo ciekawy, co macie do powiedzenia. Mówiąc to starał się uśmiechnąć, aby ukryć przed dziewczętami upokorzenie, jakiego jeszcze doświadczał z powodu nie ukaranej obrazy ze strony pogromcy zwierząt. Blanka, dziś honorowa starsza, jak Dagobert to nazywał, zaczęła mówić w swoim i siostry imieniu. ROZDZIAŁ VI ZWIERZENIE - Najpierw, drogi Dagobercie - rzekła Róża z powabną pieszczotą - musisz obiecać, że nie będziesz nas łajać. - Prawda? Nie będziesz łajał swoich dzieci? - dodała Blanka równie słodkim, przymilnym głosem. - Zgoda - odpowiedział poważnie Dagobert - bo nawet nie wiem, jakbym to zrobił... Ale za cóż miałbym was łajać? - Za to, że może wcześniej powinnyśmy były ci powiedzieć to, co powiemy teraz... - Słuchajcie, moje dzieci - rzekł Dagobert z powagą, zastanowiwszy się przez chwilę - z dwóch rzeczy możliwa jest jedna; albo miałyście słuszność, albo nie miałyście słuszności zatajenia przede mną jakiejś rzeczy... Jeżeli miałyście słuszność, to bardzo dobrze; jeżeli nie miałyście słuszności, to się już stało, nie mówmy więc o tym. No, a teraz, słucham. Uspokojona Róża zaczęła mówić, porozumiawszy się uśmiechem z siostrą: - Wystaw sobie, Dagobercie, że już dwie noce z kolei odbieramy odwiedziny... - Odwiedziny? I żołnierz wyprostował się na krześle. - Tak, bardzo miłe odwiedziny. On jest blondynem. - Co to, u diabła, za blondyn! - zawołał żołnierz podskoczywszy. - Blondyn... z błękitnymi oczyma - dodała Blanka. - Jakie błękitne oczy? Dagobert znowu podskoczył na krześle, na jego twarzy widać było niezadowolenie. - Tak, błękitne oczy... takie duże... - rzekła Róża, kładąc koniec wskazującego palca prawej ręki na połowie palca lewej. - Ależ, daj go katu! Gdyby były takie duże... i - biorąc rzeczy na wielką skalę, żołnierz wyciągnął rękę aż po łokieć - nawet gdyby były tak duże, nic bym z tego i tak nie zrozumiał... Blondyn i błękitne oczy... Ach! Panienki, co to wszystko znaczy? Wstał zakłopotany i niespokojny. - Ach! Widzisz, Dagobercie, już się gniewasz. - Na samym początku - dodała Blanka. - Na początku? - powtórzył żołnierz przestraszony... - to będzie i dalszy ciąg? I koniec? - Koniec? Spodziewamy się, że nie... - rzekła Róża, śmiejąc się filuternie. - Życzymy sobie, żeby to mogło trwać zawsze. Blanka podzielała wesołość siostry. Żołnierz spojrzał kolejno na obie dziewczęta, próbując rozwiązać tę zagadkę; lecz gdy ujrzał te ładne twarzyczki, ożywione szczerym uśmiechem, pomyślał, że nie byłyby tak wesołe, gdyby się dopuściły jakiegoś poważniejszego uchybienia i ucieszył się, że sieroty zapomniały o swoim smutnym położeniu. - Śmiejcie się... moje dzieci... lubię widzieć was śmiejące się. - Pomyślawszy jednak, że nie w taki sposób wypada odpowiadać na osobliwe zwierzenia dziewcząt, dodał grubym głosem: - Bardzo lubię widzieć was śmiejące się, ale nie wtedy, kiedy przyjmujecie odwiedziny blondyna z błękitnymi oczyma - po czym, po chwili milczenia, dodał: - Patrzcie... słucham jak głupi, co bałamucicie przede mną... Chcecie ze mnie żartować... prawda? - Nie, Dagobercie, to co mówimy, to prawda... szczera prawda... - Wiesz... żeśmy nigdy nie kłamały - dodała Róża. - Mają słuszność... nigdy nie kłamały - pomyślał żołnierz, .którego niepokój znowu powrócił. - Ale, do licha, jakim sposobem mogły nastąpić te odwiedziny? Ja śpię w poprzek u samych drzwi, wewnątrz Ponury pod waszym oknem, a przecież błękitne oczy i wszyscy blondyni całego świata muszą wchodzić przez drzwi albo przez okno, a gdyby próbowali tego, to i wy i Ponury, i ja, co mamy dobry słuch, przyjęlibyśmy ich po naszemu... Ale mówcie, dzieci, mówcie bez żartów... Wytłumaczcie się! Kiedy obie siostry wyczytały w twarzy Dagoberta niepokój, nie chciały dłużej nadużywać jego dobroci. Spojrzały na siebie i. Róża, wziąwszy w drobne rączki szeroką i grubą rękę weterana, rzekła: - No cóż, nie martw się, opowiemy ci o odwiedzinach naszego przyjaciela, Gabriela. - Dobrze, znowu zaczynacie od początku?... On ma imię7 - Tak, mówimy ci... Gabriel... - Śliczne imię, prawda, Dagobercie? Och! Zobaczysz, że będziesz kochał naszego pięknego Gabriela tak jak my... - Ja będę kochał waszego pięknego Gabriela? - rzekł żołnierz, potrząsając głową. - Ja będę kochał waszego Gabriela? Zobaczymy to później, bo najpierw muszę wiedzieć... Potem, przerywając, dodał: szczególna rzecz, to mi coś przypomina... - Co takiego, Dagobercie? - W ostatnim liście, jaki przed piętnastu laty wasz ojciec, wracając z Francji, przywiózł mi od żony, pisała, że chociaż sama jest biedna i chociaż naszego małego Agrykolę miała na karku, wzięła jeszcze do siebie chłopczyka, sierotę z anielską twarzyczką imieniem Gabriel... I niedawno odebrałem o nim wiadomość. - A przez kogo? - Dowiecie się zaraz. - A widzisz, masz także swojego Gabriela, to dodatkowy powód, że musisz kochać naszego. - Waszego... waszego? Zobaczymy, waszego... Siedzę jak na rozżarzonych węglach. - Wiesz, Dagobercie - mówiła dalej Róża - że ja i Blanka mamy zwyczaj zasypiać, trzymając się za ręce. - Tak, wiele razy widziałem was tak śpiące... Nie mogłem się napatrzeć na was, tak byłyście miluchne. - No, dalej! Dwie noce temu, jak tylko zasnęłyśmy, ujrzałyśmy... - Więc to było we śnie... - krzyknął Dagobert - kiedyście zasnęły, we śnie! - Ależ tak, we śnie... Jakżebyś chciał inaczej!... - Tak, to dobrze - rzekł żołnierz, odetchnąwszy spokojnie - tak to dobrze... zapewne, czy tak, czy inaczej, byłem zupełnie spokojny... ale w końcu to wszystko jedno... Sen! To już bardziej mi się podoba. Mów dalej, kochana Róziu. - Skorośmy zasnęły, miałyśmy jednakowy sen. - Obie jednakowy sen? - Tak, Dagobercie, nazajutrz rano obudziwszy się, opowiedziałyśmy sobie, cośmy śniły. - I zupełnie to samo... - To nadzwyczajne, a ten sen, moje dzieci? Jaki był? - Siedząc obok siebie, Blanka i ja, widziałyśmy we śnie pięknego anioła, miał na sobie długą białą suknię, miał jasne włosy, błękitne oczy i tak piękne, tak dobre oblicze, żeśmy złożyły ręce jak do modlitwy... Potem słodkim głosem powiedział, że nazywa się Gabriel, że nasza matka przysyła go do nas, aby był naszym aniołem stróżem, i że on nas nigdy nie opuści, bo kocha nas obie tak mocno, jak matka nas kocha... - A potem - przerwała Blanka - wziął każdą z nas na rękę, i schyliwszy swe piękne oblicze, długo patrzył na nas z taką dobrocią... z taką dobrocią, że nie mogłyśmy oderwać wzroku od jego spojrzeń. - Tak - mówiła dalej Róża - i zdawało nam się, że jego wzrok przyciąga nas do siebie, że serca nasze na wskroś przenika... Z wielkim naszym żalem Gabriel opuścił nas, ale powiedział, że następnej nocy wróci. - I wrócił? - Tak, a możesz sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością czekałyśmy chwili zaśnięcia, żeby zobaczyć, czy nasz przyjaciel znowu nas odwiedzi. - Hm... to mi przypomina, moje panienki, że wczoraj wieczór mocnoście tarły sobie oczy - rzekł Dagobert, skrobiąc się w czoło - udawałyście, że sen was morzy... Wiem, chciałyście mnie co rychlej odprawić, żeby prędzej przywołać sen? - Tak, Dagobercie. - Wprawdzie nie mogłyście powiedzieć mi, jak Ponuremu: Idź spać, Dagobercie. I wasz przyjaciel Gabriel znowu wrócił? - Tak, ale tym razem długo rozmawiał z nami w imieniu naszej matki tak czułe dawał nam przestrogi, że nazajutrz rano cały czas byłyśmy zajęte przypominaniem słów naszego anioła stróża... jego spojrzeń.. jego twarzy... - I odtąd obie kochamy go tak, jak on nas kocha... - Lecz on jest jeden, a was dwie? - A czy nasza matka nie była też jedną dla nas obu? - To prawda!... Ale, czy wiecie, że w końcu będę zazdrościł temu hultajowi... moje panienki? - Jesteś naszym przyjacielem we dnie, a on w nocy! - Zrozumcie mnie: kiedy we dnie o nim rozmawiacie a w nocy marzycie o nim, cóż więc zostanie dla mnie? - Zostaną ci twoje dwie sieroty, które kochasz - rzekła Róża. - I które tylko ciebie jednego mają na świecie - dodała Blanka. - Hm! Hm! To prawda, pochlebiacie mi... Niech i tak będzie - dodał żołnierz z czułością. - Rad jestem z mojego losu, ustępuję wam waszego Gabriela, przekonałem się, że ja i Ponury możemy spać spokojnie... Zresztą, nic w tym nadzwyczajnego: wasz pierwszy sen mocno was uderzył, a żeście o nim dużo rozmawiały, znowu się powtórzył; nie będę się dziwił, jeżeli trzeci raz zobaczycie tego pięknego ptaszka. - O, Dagobercie, nie żartuj, są to wprawdzie sny... lecz zdaje się, że zsyła je nasza matka. Czyż nie mówiła, że młode dziewczęta, sieroty, mają aniołów stróżów?... Zatem Gabriel wraz z tobą będzie się nami opiekować. - Mniejsza o to... dobrze... Mimo to, moje dzieci, dla waszej obrony niezły i Ponury... chociaż nie blondyn, ale za to pewniejszy. - Ach, jaki nudny jesteś z twoimi żartami, Dagobercie! - Śmiejesz się ze wszystkiego. - Tak, rzecz osobliwa, ja śmieję się na kształt starego Jowialnego, nie pokazując zębów. No, dzieci, nie łajcie mnie, chciałem wypłacić się tą samą monetą, trochę z was zażartować, a rzeczywiście źle postąpiłem, ponieważ myśl o waszej czcigodnej matce łączy się z tym snem, macie słuszność, gdy o tym serio mówicie... A wreszcie - dodał z poważną miną - jest trochę prawdy w snach... w Hiszpanii śniło się dwom dragonom, moim kamratom, że będą otruci... i rzeczywiście zostali otruci... Ze wam śni się ciągle o tym pięknym Gabrielu... to stąd pochodzi... że... ponieważ... krótko mówiąc, to wam sprawia przyjemność... Niewiele macie przyjemności we dnie... miejcież przynajmniej miły sen. Teraz, moje dzieci, mam wam wiele do powiedzenia, będę mówił o waszej matce, ale przyrzeknijcie, iż nie będziecie się smuciły. - Bądź spokojny, kiedy myślimy o niej, nie jesteśmy smutne. -No, to dobrze! Bojąc się, aby nie sprawić wam przykrości, zawsze odkładałem chwilę opowiedzenia tego, co by wam wasza biedna matka opowiedziała, jakbyście przestały już być dziećmi, ale umarła nagle i zabrakło jej czasu, a przy tym to, co wam miała powiedzieć, przeszywało jej serce równie jak mnie. Odwlekałem opowiadanie, ile mogłem, i postanowiłem o tym nie mówić, nim staniemy na polu bitwy, gdzie wasz ojciec dostał się w niewolę... to mi dało czas... ale nadeszła chwila... nie można już teraz wykręcić się. - Słuchamy, Dagobercie - odpowiedziały obie siostry, utkwiwszy weń oczy. ROZDZIAŁ VII OPOWIADANIE Po chwili milczenia, w ciągu którego zbierał myśli, Dagobert zaczął opowiadać: - Wasz ojciec, generał Simon, był równie jak ja, synem rzemieślnika, który i pozostał rzemieśnikiem, bo cokolwiek mówił lub czynił generał, dobry ojciec postanowił nie opuszczać swojego stanu, zupełnie jak syn, żelazną miał głowę, a serce złote. Możecie sobie wyobrazić, moje dzieci, że kiedy wasz ojciec wszedłszy jako prosty żołnierz do wojska, został generałem... i hrabią... nie bez trudów i nie bez chwały nastąpić to musiało. - Hrabią? Co to znaczy, Dagobercie? - Fraszka... tytuł, jaki cesarz dawał wraz ze stopniem. Tak, ojciec wasz był hrabią; przy tym najprzystojniejszym, najodważniejszym w całej armii. - Czy był piękny, Dagobercie? - O, tak! Ale był zupełnie odmienny od waszego blondyna. Wystawcie sobie tęgiego mężczyznę z czarnymi włosami. W paradnym mundurze zachwycał wszystkich, za nim choć w sam ogień... Z nim można by uderzyć na samego diabła. - Czy ojciec nasz był równie dobry jak waleczny, Dagobercie? - Dobry! Moje dzieci! On? On zgiąłby podkowę w rękach, jak wy kartę łamiecie i w dniu, kiedy dostał się w niewolę, zrąbał nieprzyjacielskich kanonierów przy ich armatach. Jakże chcecie, żeby przy takiej odwadze i takiej sile nie był dobry? Minęło koło dziewiętnastu lat, gdy tu niedaleko... w miejscu, które wam pokazałem, spadł z konia niebezpiecznie ranny. Ja byłem tuż przy nim... Rzuciłem się ku niemu... Wzięto nas obu w niewolę. Do waszego ojca doskoczył jakiś pułkownik i cicho zawołał: "Poddaj się swemu ziomkowi". Nie jest moim - odparł generał - ziomkiem ten, kto służy w nieprzyjacielskim wojsku i oddał swój pałasz prostemu żołnierzowi. Ostatni koń generała został zabity pod nim: wsiadł więc na Jowialnego i tak dostaliśmy się do Warszawy. Tu generał poznał waszą matkę, którą nazywano perłą Warszawy. Natychmiast w niej się zakochał, pozyskał wzajemność, ale rodzice obiecali jej rękę komu innemu... i to komu?... - Dagobert nie potrafił dokończyć... W tej chwili Róża, wskazując na okno, przeraźliwie krzyknęła. Na jej krzyk Dagobert zerwał się. - Co ci jest, Róziu? - Patrz... patrz... - odpowiedziała, pokazując na okno. - Zdaje mi się, że widziałam, jak czyjaś ręka odsunęła futro na bok. Zaledwie rzekła te słowa, Dagobert skoczył ku oknu, otworzył je nagle, zdjąwszy wprzód zawieszone na nim futro. Noc była ciemna, świszczał gwałtowny wiatr. Żołnierz przysłuchiwał się, lecz gdy nic nie usłyszał, wrócił, wziął świecę i zaświecił przez okno, zasłaniając ręką płomień. Także nic nie zobaczył. Zamknąwszy okno, pomyślał, że to wiatr poruszył i odsunął futro, zatem próżny strach omylił Rózię. - Uspokójcie się, moje dzieci... Wiatr dmie gwałtownie i odsunął futro. - Ależ, jestem prawie pewna, że widziałam czyjeś palce, jak odsuwały futro - rzekła Róża. - Ja patrzyłam na Dagoberta, więc nic nie widziałam - dodała Blanka. - I nie było co widzieć, moje dzieci, rzecz naturalna; do okna jest przynajmniej osiem stóp wysokości od ziemi, trzeba by być olbrzymem, aby się tu dostać lub mieć drabinę. Drabiny nie było czasu usunąć, bo jak tylko Róża krzyknęła, skoczyłem do okna i przy świecy nic nie widziałem. - Coś mi się zapewne przywidziało - rzekła Róża. - Patrz, siostro... jaki wiatr... - dodała Blanka. - Wybacz więc, że cię nabawiłam niepokoju, Dagobercie. - Ale - rzekł żołnierz, zamyśliwszy się - martwi mnie, że Ponury nie wrócił, pilnowałby okna, musiał zwietrzyć stajnię swego kamrata, Jowialnego i wstąpił tam powiedzieć mu dobranoc... mam ochotę pójść po niego. - Ach, nie, Dagobercie, nie zostawiaj nas samych - krzyknęły dziewczęta - będziemy się bały. - Istotnie, Ponury musi zaraz wrócić i jestem pewien, że wkrótce usłyszymy, jak będzie drapał do drzwi... Ciągnijmy przeto dalej naszą opowieść - rzekł Dagobert, usiadłszy przy łóżku dziewcząt, ale tym razem na wprost okna. - Powiedziałem więc, że wasz ojciec, będąc w Warszawie, zakochał się w waszej matce, a ją chciano wydać za kogoś innego. W roku 1814 dowiedzieliśmy się o zakończeniu wojny, o wygnaniu cesarza na wyspę Elbę i powrocie Burbonów... Usłyszawszy o tym, wasza matka powiedziała do generała: "Wojna skończyła się, otrzymasz wolność, cesarz jest nieszczęśliwy, wszystko mu jesteś winien, wracaj do niego... nie wiem, kiedy się znowu zobaczymy, ale za nikogo nie pójdę za mąż, tylko za ciebie, pozostanę ci wierną aż do śmierci"... Potem generał zawołał mnie i rzekł: "Zostań tu, Dagobercie, twoja pomoc może potrzebna będzie tej pannie do ułatwienia ucieczki, gdyby familia zanadto ją gnębiła; listy nasze będą przechodzić przez twoje ręce, w Paryżu odwiedzę twoją żonę, dzieci, uspokoję ich... powiem, że jesteś moim... przyjacielem". - Zawsze ten sam - rzekła Róża rozrzewniona. - Dobry dla ojca, dobry dla matki, dobry dla dzieci. - Kochać jednych znaczy kochać drugich, tak być powinno. Towarzyszył więc generał cesarzowi na wyspę Elbę, ja zaś w Warszawie ukrywałem się blisko domu waszej matki, odbierałem listy i oddawałem je potajemnie... w jednym z tych listów, mówię wam z dumą, generał pisał, że cesarz wspomniał o mnie. - O tobie, Dagobercie?... On ciebie znał? - Trochę, pochlebiam sobie... "O, Dagobert, rzekł cesarz waszemu ojcu, który mu opowiadał o mnie, grenadier z pułku mojej konnej gwardii... żołnierz z Egiptu i Włoch, okryty ranami... któremu własną ręką, pod Wagram, przypiąłem krzyż na piersiach". - Widzicie dzieci... ten krzyż dany mi przez cesarza chowam jak klejnot, znajduje się w moim tornistrze wraz z tym, co mam najdroższego, z naszą sakiewką i papierami... Ale wracając do waszej matki, kiedym oddawał jej listy generała, kiedym z nią mówił, to ją cieszyło, bo cierpiała, tak i to wiele, ale jakkolwiek dręczyli ją krewni, zawsze odpowiadała: "Niczyją żoną nie będę, tylko generała Simona". Przedziwna kobieta... pokorna, ale wytrwała, umiała czekać. Pewnego dnia odebrała list od generała; opuścił on wraz z cesarzem Elbę, wojna zapaliła się na nowo... Wasz ojciec bił się jak lew, a jego pułki tak jak on... bo i któż nie rad położyć głowę za takiego generała. Opowiadanie starego żołnierza wzruszyło sieroty, serce im mocniej zabiło, rumieniec objął jagody. - Jakie to szczęście, że jesteśmy córkami tak walecznego ojca! - zawołała Blanka. - Jakie szczęście... i jaki honor, moje dzieci, gdyż po bitwie pod Ligny cesarz mianował go, ku wielkiej radości całej armii, księciem Ligny i marszałkiem Francji!... - Marszałkiem Francji!... - rzekła Róża, zdumiona, nie bardzo pojmując, co znaczą te słowa. - Księciem Ligny! - dodała Blanka, również zdziwiona. - Tak, Piotr Simon został księciem i marszałkiem! - Później jednak nie uznano mu tego tytułu i stopnia, bo po bitwie pod Ligny nastąpił straszny dzień... dzień ten zowie się Waterloo. - Ojciec wasz okryty ranami, został wtedy na polu bitwy. Wyleczywszy się z ran, co wymagało długiego czasu, prosił o pozwolenie wyjazdu na wyspę Świętej Heleny... drugą wyspę na końcu świata, dokąd Anglicy wywieźli cesarza. Nieszczęściem nie pozwolono mu na to. Rozgniewał się i postanowił sprowadzić do Francji cesarskiego syna. Zamierzał zbuntować pułk, w którym znajdowali się jego dawni żołnierze. Wyjechał więc do Pikardii, gdzie pułk ten miał kwaterę, ale tymczasem zwietrzono, o co rzecz idzie... Zaledwie przybył, wnet go, nieboraka, uwięziono i stawiono przed dowódcą... A tym dowódcą był ten sam... ale nie będę opowiadał, bo trwałoby to zbyt długo i bardzo by was zasmuciło... Stanąwszy przed pułkownikiem, rzekł: "Jeżeli nie jesteś tchórzem, uwolnisz mnie na kilka godzin i będziemy bić się do upadłego, bo nienawidzę ciebie za to, a pogardzam za owo, i jeszcze owo". Pułkownik przyjął wyzwanie i uwolnił ojca do następnego ranka. Nazajutrz nastąpił pojedynek i pułkownik padł na placu bez życia... Kiedy wasz ojciec ocierał szpadę, jeden z przyjaciół dał mu znać, aby czym prędzej uciekł, ponieważ go szukają. Opuścił więc Francję, gdzie w czternaście dni potem, zaocznie, został skazany na śmierć, jako spiskowiec. - Ach! Co za nieszczęście, mój Boże! - Ale przy tym nieszczęściu trafiło się i szczęście. Wasza zacna matka dotrzymała obietnicy, wiernie czekała!... - Gdy ojciec wasz w niczyim już nie mógł być pomocny ani cesarzowi, ani jego synowi, przybył do Warszawy. Matka wasza niedawno utraciła rodziców, była wolna, pobrali się... Ale szczęście trwało niedługo. Ojciec wasz wmieszał się w jakąś sprawę, musiał uciekać. Matka chciała jechać do niego, ale mieli jakiś proces i została bez kawałka chleba. Mimo wszystko puściliśmy się w drogę, ona na Jowialnym, a ja pieszo obok niej. Wieleśmy ucierpieli biedy i nędzy! Stanęliśmy w jakiejś wsi, a tam wy przyszłyście na świat. ROZDZIAŁ VIII NIEZNAJOMY - A ojciec? Co się z nim stało? Czy mieliście od niego jakieś wiadomości? - zapytała Blanka. - Tak, ale tylko raz. - A przez kogo? Twarz Dagoberta przybrała dziwny wyraz. - Przez kogo? - powtórzył. - Przez pewnego człowieka, który był niepodobny do innych. Abyście to lepiej zrozumiały, opowiem wam w dwóch słowach szczególniejszy przypadek, jaki trafił się waszemu ojcu podczas kampanii francuskiej. Cesarz rozkazał zdobyć baterię, która czyniła wiele szkody. Po dwakroć szli nasi do ataku, ale nadaremno, wreszcie wasz ojciec wziął pułk kirasjerów, rzucił się na baterię i według swego zwyczaju, rąbał i zabijał tuż przy działach. Wtem stanął jakoś naprzeciw samego otworu armaty, koło której wszyscy żołnierze byli zabici lub ranni. Jeden z nich podniósł się nieco i przytknął lont... A ojciec wasz znajdował się o dziesięć kroków, wprost naprzeciw armaty... - Ach, Boże! Jakież niebezpieczeństwo! - Co prawda, to prawda. Ojciec sam nieraz powtarzał, że nigdy ani pierwej, ani później nie był w podobnym niebezpieczeństwie... Kanonier przytknął lont, armata wypaliła, ale w tej właśnie chwili jakiś wysoki, ubrany po chłopsku mężczyzna, którego ojciec przedtem nie widział, rzucił się na armatę... - Ach, nieszczęśliwy! Jaka okropna śmierć! - Tak, zapewne, powinien zostać rozerwany na drobne kawałki... A przecież nie... - Co mówisz? - To, co powiedział mi wasz ojciec... Nieraz mawiał: "W tej chwili, kiedy ogień błysnął, mimowolnie zamknąłem oczy, żeby nie widzieć pokaleczonego trupa nieszczęśliwego, który poświęcił się dla mnie... I cóż powiesz? Otwieram oczy i widzę: człowiek ten stoi wśród dymu w tym samym miejscu i łagodnie spogląda na kanoniera, który klęcząc, pochylony w tył, patrzy na niego z takim strachem, jak gdyby samego diabła miał przed sobą. Potem już go więcej nie widziałem" - dodał wasz ojciec. - Ależ, Dagobercie, czy to możliwe? - I ja mówiłem to samo, wasz ojciec odpowiedział, że nie pojmuje, jak się to mogło stać, ale stało się tak właśnie. Widać, że twarz tego człowieka nadzwyczajnie uderzyła waszego ojca, ponieważ dostrzegł, że musiał mieć lat koło trzydziestu, że brwi czarne, gęste schodziły się z sobą jak gdyby jedna długa brew od skroni do skroni, na kształt pręgi na czole... Pamiętajcie o tym, moje kochane... dowiecie się zaraz, dlaczego... - Nie bój się, Dagobercie: nie zapomnimy. - Jakie to dziwne: człowiek z czarną pręgą na czole. - Słuchajcie dalej: mówiłem wam, że pod Waterloo generał padł na polu bitwy, prawie bez życia... W nocy, kiedy leżał na ziemi, w okropnej gorączce z powodu ran, wydało mu się, przy blasku księżyca, że ten sam człowiek, schyliwszy się ku niemu, spogląda nań smutnie, stara się zatrzymać krew, płynącą z jego ran i przywrócić go do zmysłów... Ojciec wasz, nie pamiętając prawie, co robi, odepchnął go i rzekł, że po tak nieszczęśliwej bitwie, najlepiej jest umrzeć, a ten jakoby mu odpowiedział: "Żyj dla Ewy!"... to jest dla waszej matki. Pamiętacie, że została w Warszawie, kiedy generał odjechał na wyspę Elbę do cesarza, a stąd razem z nim do Francji. - Jakie to wszystko dziwne, Dagobercie! A odtąd ojciec już nie widział więcej tego człowieka? - Musiał widzieć, to on przyniósł waszej matce wiadomość o generale! - Kiedy to było? Czemuśmy go nie widziały? - Czy pamiętacie, że rano w dzień śmierci waszej matki, poszłyście ze starą Teodorą do boru? - Tak - odpowiedziała smutnie Róża - poszłyśmy uzbierać trochę polnych kwiatów, które mama bardzo lubiła. - Miała się tak dobrze, że nie przeczuwałyśmy nieszczęścia, które spadło na nas wieczorem - dodała Blanka. - Prawda, moje dzieci, bo ja sam tego ranka śpiewałem pracując w ogrodzie, bo równie jak wy nie miałem powodu do smucenia się, pracowałem więc śpiewając, gdy wtem usłyszałem kogoś pytającego po francusku: "Czy to jest wioska Miłosk"? Obejrzałem się i spostrzegłem przed sobą jakiegoś obcego człowieka... Jakby piorun uderzył we mnie... Zamiast odpowiedzi, pilnie się w niego wpatrywałem i cofnąłem się o dwa kroki. - A to czemu? - Był bardzo wysoki, nadzwyczaj blady, a na bladym czole czarna pręga... - Więc to był ten sam człowiek, którego nasz ojciec widział dwa razy podczas bitew. - Ten sam. - Ależ, Dagobercie - rzekła Róża zadumana - przecież po tych bitwach wiele już lat upłynęło... - Szesnaście lat. - A cudzoziemiec, którego widziałeś, ile mógł mieć lat? - Koło trzydziestu. - Jakże chcesz, żeby był tym samym człowiekiem, którego ojciec widział podczas bitwy? - Prawda - rzekł Dagobert po chwili milczenia, wzruszywszy ramionami - musiało mnie zmylić niezwykłe podobieństwo... Musiał to być kto inny, podobny do niego... Ale... - A jeżeli on, to czemu od tego czasu nie postarzał się... - A czy nie pytałeś go, czy to on dwa razy ocalił naszego ojca? - Ż początku do głowy mi to nie przyszło, a potem nie było czasu, bo on szybko odszedł. Zapytał mnie więc, czy to jest wioska Miłosk? Tak, odpowiedziałem, ale skąd wiesz, że jestem Francuzem? - "Usłyszałem, jak śpiewasz - odpowiedział - proszę mi powiedzieć, gdzie mieszka pani generałowa Simon". - "Tutaj mieszka, panie". Popatrzył na mnie w milczeniu, bo widział, że mnie te odwiedziny mocno zdziwiły, wziął potem za rękę i rzekł: - "Jesteś przyjacielem generała Simona? Najlepszym jego przyjacielem"? - Wystawcie sobie moje zdziwienie, dzieci. - "Często z wdzięcznością mówił o tobie". - "Widziałeś więc generała"? - "Tak... niedawno, w Indiach, ja także jestem jego przyjacielem i przynoszę jego żonie list od niego. Powiedziano mi, że tu mieszka. Prowadź mnie więc do generałowej". - Dobry wędrowiec... ja go już kocham - rzekła Róża. - On był przyjacielem naszego ojca - dodała Blanka. - Prosiłem, aby zaczekał, chciałem przygotować waszą matkę, żeby tak niespodziewana radość jej nie zaszkodziła, w pięć minut potem zaprowadziłem go do niej. - A jak wyglądał ten wędrowiec, Dagobercie? - Wysoki mężczyzna, w ciemnym futrze, w wielkiej czarnej czapce futrzanej. - A czy przystojny? - Tak, moje dzieci, bardzo piękny, ale tak smutny, aż serce mi się ściskało, kiedy patrzyłem na niego. - Biedny człowiek, zapewne miał jakieś zmartwienia? - Wasza matka przez dwie godziny rozmawiała z nim, po czym zawołała mnie i rzekła, że odebrała wiadomości od generała, zalewała się łzami i trzymała przed sobą grubą paczkę papierów. Był to dziennik, w którym wasz ojciec każdego wieczora pisał, aby się pocieszyć; ponieważ nie mógł mówić z nią, papierowi zatem powierzył to, co chciał jej powiedzieć... - A gdzie są te papiery, Dagobercie? - Tu, w moim tornistrze, z moim krzyżem i naszą sakiewką, kiedyś dam je wam, teraz zaś kilka kartek stamtąd wziąłem i te zaraz przeczytacie, dowiecie się dlaczego. - A czy ojciec dawno był w Indiach? - Wasza matka mówiła, że najpierw walczył z Grekami przeciw Turkom, a potem udał się do Indii, aby walczyć przeciw Anglikom... Nienawidził ich, bo oni wywieźli naszego cesarza na wyspę Świętej Heleny. Generał wszedł w służbę jednego z książąt indyjskich, którzy obawiali się, żeby Anglicy nie zabrali im wszystkich posiadłości. W krótkim czasie zorganizował dwanaście czy piętnaście tysięcy wojska tego księcia i wyćwiczył tak, że pod jego dowództwem zaczęli bić Anglików... No, przeczytacie... tu wszystko jest lepiej opisane niż ja mówię... A przy tym znajdziecie tu imię, które zawsze powinnyście pamiętać. Dlatego właśnie wybrałem te parę kartek. - Ach! Co za szczęście... czytać własnoręczne pismo ojca, to prawie to samo, co go słuchać - rzekła Róża. - To tak jakby tu był z nami - dodała Blanka. I obie wyciągnęły ręce, aby odebrać papiery, które Dagobert wyjmował z kieszeni. - Po sprawiedliwości... Starsza honorowa powinna czytać głośno - rzekł Dagobert, podając pismo Róży. Obie siostry, przeniknięte głębokim rozrzewnieniem, pocałowały kolejno, w milczeniu pismo ojca. - Z zakończenia tego listu dowiecie się, moje dzieci, dlaczego się zdziwiłem, że wasz anioł stróż, jak powiadacie, nazywa się Gabriel... Czytajcie... czytajcie - dodał, spostrzegłszy zdziwienie na twarzy sierot. - Muszę wam tylko powiedzieć, że kiedy ojciec to pisał, jeszcze się nie spotkał z wędrowcem, który przyniósł te papiery. Usiadłszy na łóżku. Róża wzięła pismo i zaczęła wzruszonym głosem czytać, Blanka zaś, oparłszy głowę o ramię siostry, z uwagą patrzyła na pismo, śledząc oczyma jego treść. ROZDZIAŁ IX WYJĄTKI Z DZIENNIKA GENERAŁA SIMONA Obóz w górach Awy, 20 lutego 1830. ...Ilekroć do tego dziennika, który piszę w głębi Indii, gdzie mnie los zaniósł, dodaję nowe kartki, którego ty, niestety, nigdy może czytać nie będziesz, najukochańsza moja Ewo, doświadczam zarazem słodkiego i bolesnego uczucia, bo mnie cieszy ta rozmowa z tobą, a przy tym nigdy tęsknota moja nie jest dotkliwszą, jak wtedy, gdy z tobą rozmawiam, nie widząc ciebie. Lecz kiedy te kartki dojdą twoich rąk, szlachetne twoje serce mocniej uderzy na imię walecznego człowieka, któremu dzisiaj winien jestem życie i któremu będę może winien szczęście oglądania cię kiedyś. Ciebie i dziecięcia mojego, nieprawdaż, wszak żyje nasze dziecię? Muszę temu wierzyć, bo gdyby tak nie było, jakżebyś mogła wieść biedne swe życie w tej strasznej rozłące?... Drogi aniołek musi mieć teraz czternaście lat... Jak wygląda? Podobny do ciebie?... Ma twoje, duże, piękne, błękitne oczy?... O, nierozumny!... Jakże często w tym dzienniku zadaję ci równie płoche pytanie, na które nie możesz odpowiedzieć. A ile razy postawię ci jeszcze podobne... Każesz więc naszemu dziecku, powtarzać i kochać nieco obce imię Dżalma... - Dżalma! - rzekła Róża ze łzami w oczach, przerywając czytanie. - Dżalma - powtórzyła Blanka, podzielając rozrzewnienie siostry. - O! Nigdy nie zapomnimy tego imienia. - I dobrze zrobicie, bo jak widać, nosi je tęgi, choć młody wojak... Czytaj dalej, kochana Róziu. - "Na poprzednich stronicach opisałem ci dwa pomyślne dni, droga Ewo - czytała dalej Róża - jakie mieliśmy w tym miesiącu, coraz lepiej organizując się na europejski sposób; szczupłe wojsko mego przyjaciela, indyjskiego księcia, dokazywało cudów. Odparliśmy Anglików... Dziś rano, po bardzo trudnym marszu wśród skał i gór, dowiedzieliśmy się, że nieprzyjaciel odebrał posiłki i że zamierza znowu działać zaczepnie, znajdował się od nas o kilka tylko mil, bitwa więc była nieunikniona, mój przyjaciel, książę indyjski, ojciec mego wybawcy, najgoręcej pragnął iść w ogień. Bitwa zaczęła się o godzinie trzeciej, krwawa, mordercza. Spostrzegłszy między naszymi chwilowe zachwianie się, bo nierównie szczuplejszą była ich liczba, a posiłki angielskie składały się ze świeżego żołnierza, uderzyłem na czele małej jazdy odwodowej. Stary książę znajdował się w środku i bił się z największą odwagą; ledwie osiemnastoletni i równie jak ojciec waleczny syn, Dżalma, nie odstępował mnie ani na chwilę, w najgorszej chwili natarcia koń, zabity pode mną, potoczył się ze mną w wąwóz, a ja przygnieciony ciężarem, myślałem przez chwilę, że mam kości biodra złamane"... - Biedny ojciec - rzekła Blanka. - "Anglicy sądzili, że skoro zginąłem (mniemanie bardzo dla mnie pochlebne), łatwo im pójdzie rozprawa z wojskiem mego przyjaciela. Kiedy toczyłem się do wąwozu, spostrzegł to oficer Sipajów i pięciu czy sześciu żołnierzy nieregularnego wojska skoczyło, aby mnie zabić. Wśród ognia i dymu, wśród zapału bitwy nasi górale nie spostrzegli mojego upadku, ale Dżalma, który mnie nie odstępował, wskoczył w wąwóz z pomocą, a jego zimna krew i odwaga ocaliły mi życie, jednym strzałem swej dubeltówki położył trupem oficera, drugim zgruchotał ramię żołnierzowi, który już mi bagnetem przebił lewą rękę, ale nie trwóż się, droga Ewo, to bagatela... tylko zadraśnięcie"... - Raniony... raz jeszcze raniony, mój Boże! - zawołała Blanka, załamując ręce. - Uspokójcie się - rzekł Dagobert - bo to, jak mówi generał, było tylko zadraśnięcie, tak on nazywał rany, które mu nie przeszkadzały bić się, białe rany. - "Kiedy mnie spostrzegli rannego - czytała dalej Róża, otarłszy oczy - Dżalma, schwyciwszy swą dubeltówkę jak maczugę, wywijał i odpierał żołnierzy, ale w tej chwili ujrzałem, jak jeden z nieprzyjaciół, zza krzaka bambusowego, powoli oparłszy karabin o gałęzie, wymierzył w Dżalmę i waleczny chłopak odebrał kulę w piersi, a krzyk mój nie zdołał ochronić go od strzału... Cofnąwszy się o dwa kroki, upadł na kolana, ciałem swoim chciał mnie zasłonić... Możesz sobie wyobrazić moją wściekłość, moją rozpacz, nieszczęściem, usiłowanie wydobycia się z przykrego położenia było daremne z powodu wielkiego bólu, jaki czułem w nogach. Bezsilny i bezbronny, przez kilka sekund byłem świadkiem nierównej i zaciętej walki. Dżalma utracił wiele krwi i ręce mu osłabły; już jeden z nieregularnych odwiązał od swego pasa coś na kształt ciężkiego sierpa, jaki jednym cięciem zmiata głowę, gdy wtem dwunastu górali nadbiegło na odgłos potyczki. Dżalma został uratowany, mnie oswobodzono i w kwadrans potem znowu mogłem wsiąść na koń. Pomimo znacznych strat, szczęście sprzyjało nam. Jutro znów niewątpliwie będzie bitwa, bo widać stąd ognie angielskich czat. Tak więc, najkochańsza Ewo, temu chłopakowi jestem winien życie. Szczęściem rana jego nie jest niebezpieczna, kula prześlizgnęła się wzdłuż żeber". - Ten dzielny młodzieniec odebrał, jak powiedział generał, "białą ranę" - rzekł Dagobert. - "Zatem, najukochańsza Ewo - zaczęła Róża znowu - musiałaś z niniejszego opisu poznać walecznego Dżalmę, liczy on ledwie osiemnaście lat. Godny jest swojego ojca. Posiada tak bohaterską, tak dumną odwagę, że podobnie jak młody Grek z czasów Leonidasa idzie do walki z odkrytą piersią, gdy tymczasem inni wojownicy jego ojczyzny, którzy na co dzień mają nie okryte nogi, ręce i pierś, występując do boju, wkładają gruby kaftan. Wreszcie, najdroższa Ewo, z pewną dumą rozmyślam o tym, że w żyłach tego walecznego młodzieńca płynie francuska krew, ojciec jego przed kilkoma laty poślubił młodą dziewczynę, której familia, francuskiego rodu, od dawna osiadła w Batawii. To podobieństwo między moim położeniem a położeniem mego starego przyjaciela bardziej jeszcze powiększyło moje przywiązanie ku niemu, bo i twoja rodzina, Ewo, pochodzi z Francji i od dawnych czasów wyniosła się za granicę. Nieszczęściem, biedny książę od wielu lat stracił swą ubóstwianą żonę. Patrz, najukochańsza Ewo, ręka mi drży, kiedy te słowa piszę, słabo mi... tęskno... serce mi się ściska. O mój Boże!... A dziecię nasze... cóż się z nim stanie bez ciebie... beze mnie... O! nie, nie, obawa ta jest nierozsądna... Ale co za okrutna męczarnia; niepewność!... Bo wreszcie, gdzie ty jesteś? Co robisz? Co się z tobą stanie? Daruj mi... tak smutne myśli... nasuwają się mimowolnie... Okropne, nieszczęsne chwile... kiedy zaś nie dręczą mnie, mówię sam do siebie: jestem nieszczęśliwy wygnaniec, ale przecież, na drugim krańcu świata biją dla mnie dwa serca: twoje, kochana Ewo i naszego dziecięcia"... Te słowa Róża ledwie zdołała wymówić, od kilku chwil głos jej przerywały łkania. Rzeczywiście sprawdziły się smutne przeczucia generała Simona, spisane w wieczór przed batalią, przy świetle ognia, na biwaku! Wyznania żołnierza, chcącego tym sposobem rozerwać przykrą tęsknotę rozłączenia, o którym, niestety, nie wiedział jeszcze, że będzie wieczne! - Biedny generał... nie wie o naszym nieszczęściu - rzekł Dagobert - nie wie także, że zamiast jednego ma dwoje dzieci... Będzie to przynajmniej pociecha... Ale, słuchaj, Blanko, czytaj dalej, choć obawiam się, żeby to nie zaszkodziło twej siostrze... Tak się mocno wzruszyła... A zresztą, lepiej będzie, jeśli obie podzielicie między siebie to przykre czytanie. Blanka wzięła list, a Róża, ocierając oczy, oparła głowę na ramieniu Blanki, która czytała dalej: - "Teraz, kochana Ewo, jestem spokojniejszy, przestałem na chwilę pisać, oddaliłem od siebie ponure myśli, prowadźmy dalej naszą rozmowę. Tyle ci już powiedziawszy o Indiach, powiem ci nieco o Europie; jeden z naszych ludzi, człowiek pewny, przybył do naszej przedniej straży, przyniósł mi list z Francji; otrzymałem wreszcie wiadomość od mego ojca, co mnie uspokoiło. List pisany był w sierpniu zeszłego roku. Czytając go, dowiedziałem się, że kilka innych listów ojca, o których jest wzmianka, zaległo gdzieś i zaginęło, gdyż od dwóch lat żadnego nie odebrałem, dlatego ciągle byłem niespokojny. Dobre ojczysko! Zawsze ten sam, wiek nawet nie osłabił go, charakter jego jest równie dzielny, zdrowie równie czerstwe. Donosi mi także o rodzinie starego Dagoberta, naszego przyjaciela... Droga Ewo, lżej mi na sercu... gdy pomyślę, że ten dobry człowiek jest przy tobie, gdyż znam go, wiem, że cię nie odstąpi... Jakie zacne serce bije pod szarym mundurem tego żołnierza... jak musi kochać nasze dziecię!"... Tu Dagobert zakasłał dwa razy, schylił się niby szukając na ziemi chustki od nosa, którą miał zresztą na kolanach. Pozostał tak schylony przez jakiś czas. Podniósłszy się, otarł wąsy. - Jak dobrze nasz ojciec zna cię... Jak zgadł, że ty nas kochasz. - Dobrze, dobrze, moje dzieci, dajmy temu pokój... Czytaj no prędzej, co też tam mówi generał o moim małym Agrykoli i Gabrielku, przybranym synu mej żony... Biedne żonisko, kiedy pomyślę, że może za trzy miesiące... Dalej, dzieci, czytajcie, czytajcie - dodał, chcąc powściągnąć wzruszenie. Blanka czytała dalej dziennik generała Simona: "Jakkolwiek bądź, droga Ewo, mam nadzieję, że przecież kiedyś dojdzie cię niniejsze pismo i na taki przypadek przekazuję także wiadomości ciekawe dla Dagoberta. Ucieszy się, słysząc o swej rodzinie. Mój ojciec, będący kierownikiem zakładu zacnego pana Hardy, donosi mi, że ten wziął do pracy syna naszego Dagoberta; Agrykola pracuje w warsztacie pod komendą mego ojca, którego to mocno cieszy. Jest to, pisze, silny, dziarski chłopak, który ciężkim kowalskim młotem wywija jak piórem, równie wesoły jak zręczny i pracowity. Jest to najlepszy robotnik w całej fabryce, co jednak nie przeszkadza mu, aby wieczorem, po ciężkiej pracy, powracając do swej matki, do której jest serdecznie przywiązany, wyśpiewywał pełne mocy i uczucia piosenki według własnego pomysłu". - Jak cię to musi cieszyć, Dagobercie - rzekła Róża z podziwem - on układa pieśni? - Zapewne, to przedziwne... ale nade wszystko cieszy mnie, że jest dobry dla matki i że dzielnie robi młotem... gdzie on się nauczył pisać piosenki... pewnie w szkole, do której chodził ze swym przybranym bratem Gabrielem... Na wspominienie imienia Gabriel, przywodzącego im na myśl idealną istotę, którą nazywały aniołem stróżem, obudziła się ciekawość młodych dziewcząt. Blanka ze zdwojoną uwagą czytała dalej: "Przybrany brat Agrykoli, biedne, opuszczone dziecko, nad którym ulitowała się poczciwa żona Dagoberta i przybrała je za swoje, to, pisze ojciec, zupełnie inny typ niż Agrykola, nie co do serca, bo obaj je mają równie szlachetne, lecz jak Agrykola jest żywy, pracowity, tak przeciwnie, Gabriel jest posępny, zamyślony, zresztą, dodaje ojciec, każdy z nich, że tak powiem, ma postać swego charakteru. Agrykola jest to brunet wysokiego wzrostu, silny... minę ma dziarską, śmiałą; Gabriel, przeciwnie, jest szczupły, blondyn, lękliwy jak młoda panienka, a jego twarz ma wyraz anielskiej łagodności"... Tu sieroty spojrzały na siebie zdziwione, potem zwracając się do Dagoberta, Róża zapytała: - Czy zauważyłeś, Dagobercie? Nasz ojciec mówi, że twój Gabriel jest blondynem i że ma twarz anielską, taką jak nasz... - Tak, tak, zauważyłem to i dlatego zdziwił mnie wasz sen. - Ciekawam także, czy ma błękitne oczy - dodała Róża. - Co do tego, moje dzieci, mógłbym ręczyć, chociaż generał o tym nie nadmienia, każdy blondyn ma zwykle niebieskie oczy, ale czy niebieskie, czy czarne, nie będzie nimi patrzył na młode dziewczęta, czytajcie dalej, a zobaczycie, dlaczego... Blanka czytała dalej: "Gabriel jest blondynem, a jego twarz ma wyraz anielskiej łagodności. Jeden z duchownych nauczycieli szkoły, do której chodzili Gabriel i Agrykola, widząc jego zdolności i dobroć, mówił o nim protektorowi mającemu duże możliwości, który się zajął Gabrielem i umieścił go w seminarium; już od dwóch lat Gabriel jest księdzem, sposobi się na misjonarza i wkrótce ma udać się do Ameryki". - Twój Gabriel jest księdzem - rzekła Róża, patrząc na Dagoberta. - A nasz jest aniołem - rzekła Blanka. - Dowodzi to, że wasz ma wyższy stopień niż mój, mniejsza o to, każdy ma swój gust, wszędzie znajdą się uczciwi ludzie, ale wolę, żeby nie Agrykola, ale Gabriel obrał sobie czarną suknię. Wolę widzieć mego chłopca z gołymi rękami, z młotem, opasanego skórzanym fartuchem, ot tak, jak wasz dziadek, moje dzieci, czyli ojciec marszałka Simona, księcia de Ligny. - "Tak więc, moja kochana, Ewo - czytała dalej Blanka - jeżeli ten dziennik dojdzie do ciebie, możesz zapewnić Dagoberta o spokojnym losie jego żony i syna, których dla nas opu- ścił. Jakże nie cenić takiej ofiary? Lecz jestem spokojny, twoje dobre, szlachetne serce potrafi go nagrodzić... Bądź zdrowa... najukochańsza Ewo, przerwałem ten dziennik na chwilę, aby pójść do namiotu Dżalmy; spał spokojnie, jego ojciec czuwał nad nim, uspokoił mnie skinieniem. Nie ma już żadnego niebezpieczeństwa dla tego nieustraszonego młodziana. Oby jutrzejsza bitwa oszczędziła go jeszcze!... Bądź zdrowa, kochana Ewo, noc jest cicha, spokojna, powoli gasną ognie w biwakach, nasi górale spoczywają po krwawym dniu, niekiedy tylko słyszę w oddaleniu wołania naszych straży... Te obce głosy powiększają mój smutek, przypominają mi, o czym zapominam, gdy do ciebie piszę... że jestem na końcu świata, oddzielony od ciebie... od mego dziecka! Biedne istoty, drogie istoty! Jaki będzie wasz los?... Ach! Gdybym przynajmniej miał czas odesłać wam medal, który w nieszczęsnym zdarzeniu zabrałem z sobą z Warszawy, może byś uzyskała pozwolenie powrotu do Francji... lub przynajmniej mogła odesłać tam dziecko z Dagobertem, wiesz bowiem, jak wielkiej jest wagi... Lecz po cóż do tylu już boleści dodawać nową?... Na nieszczęście lata upływają... przyjdzie fatalny dzień, a ostatnia nadzieja, którą żyję, opuści mnie, ale nie chcę tego dnia kończyć smutną myślą. Bądź zdrowa, kochana Ewo, ucałuj nasze dziecię, uściskaj je, całuję was z głębi mego wygnania. Do jutra, po bitwie". Po odczytaniu tego wzruszającego listu nastąpiło dość długie milczenie. Po twarzach Róży i Blanki wolno spływały łzy; Dagobert, oparłszy głowę na rękach, pogrążył się w smutnych myślach. Wiatr na dworze wzmagał się gwałtownie, rzęsisty deszcz zaczynał chłostać brzękliwe szyby, w oberży panowało głębokie milczenie. ROZDZIAŁ X KLATKI Podczas gdy córki generała Simona ze wzruszeniem czytały wyjątki z dziennika ojca, w menażerii pogromcy zwierząt rozgrywała się tajemnicza scena. Morok uzbroił się, na łosiowy kaftan wdział koszulę z stalowego drutu, giętką jak płótno i twardą jak diament, ręce okrył naramiennikami, nogi nagolennikami, wciągnął żelazne buty; uzbrojenie to pokrył szerokimi pantoflami, wdział na siebie obszerne futro, starannie pozapinał się i wziął w rękę długi pręt żelazny rozpalony do czerwoności, osadzony w drewnianej rękojeści. Choć już od dawna zręcznością i dzielnością Moroka poskromione zwierzęta, tygrys Kain, lew Judasz i czarny ryś Śmierć, w drapieżnym napadzie chciały jeszcze spróbować na nim swych kłów i pazurów, ale rozdarłszy mu futro tępiły pazury o stalową koszulę, łamały zęby na uzbrojonych żelazem nogach i rękach, gdy tymczasem dotknięcie rozżarzonej metalowej laski przypiekało im skórę, pozostawiając na niej ślady spalenizny. Poznawszy, że próżno by kąsały, obdarzone dobrą pamięcią widząc, że Moroka ranić nigdzie nie można, zwierzęta zaniechały zemsty. Ich uległość doszła do tego stopnia, że podczas publicznych popisów, pan ich, skinieniem swej laseczki oklejonej papierem ognistego koloru, przywodził je do czołgania się ze strachu. Morok więc, starannie i przezornie uzbroiwszy się, trzymając rozgrzane do czerwoności żelazo, otworem ze strychu spuścił się do obszernej szopy, gdzie stały klatki ze zwierzętami. Proste przepierzenie z desek oddzielało szopę od stajni, w której były zamknięte konie pogromcy zwierząt. Lampa rzucała dość mocne światło na klatki. Były cztery, zbudowane z dębowego drzewa. Niezbyt gęsta żelazna krata zasłaniała je z boków. Ta krata z jednego boku otwierała się jak drzwi, klatki te spoczywały na dwóch osiach i czterech małych żelaznych kółkach, dzięki czemu łatwo je było można przetaczać do wielkiego, nakrytego wozu, w którym je ustawiano do podróży. Jedna klatka była próżna, a w trzech pozostałych znajdowały się: ryś, tygrys i lew. Nad klatką tygrysa widniał napis: Judasz, nad klatką lwa: Kain, rysia: Śmierć. Ryś zasługiwał na tę nazwę dla swego zdradliwego, drapieżnego spojrzenia. Cały czarny, leżał zwinięty w kłąb, w ciemności prawie nie było go widać, tylko w cieniu błyszczały dwa nieruchome ognie, dwie duże źrenice żółtofosforycznego koloru, w nocy tylko rozniecające się, gdyż wszystkie te kociego rodu zwierzęta najlepiej widzą pośród największej ciemności. Morok wszedł cicho do stajni, od jego ciemnorudego długiego futra dziwnie odbijała bladokasztanowata, najeżona czupryna i długa broda. Dosyć wysoko zawieszona lampa zupełnie go oświetlała, a jaskrawe światło obok nocnych cieni jeszcze bardziej uwydatniało rysy jego złowróżbnej, kościstej twarzy. Powoli zbliżał się do klatki. Biała obrączka otaczająca jego płową źrenicę, zdawała się powiększać; jego oko, jaskrawe i nieruchome, nie różniło się od ognistego, osłupiałego oka rysia, leżącego ciągle w cieniu, ale już zwierzę zaczynało czuć wpływ urocznego wzroku swego pana, dwa czy trzy razy zamknęło powieki, gniewnie chrapnąwszy, wkrótce potem, jakby mimowolnie otwierając oczy, wlepiło je wytrzeszczone w oczy Moroka. Wtedy okrągłe uszy Śmierci przywarły do czaszki, skóra na czole zmarszczyła się konwulsyjnie, ściągnęła pysk najeżony twardymi szczecinami, otworzyła paszczę, uzbrojoną strasznymi kłami, wywiesiwszy w połowie czerwony, chropowaty język. Morok wyciągnął ku klatce swoją stalową, do czerwoności rozgrzaną laskę i rzekł krótkim, rozkazującym głosem: - Śmierć... tu! - Ryś wstał, ale tak się spłaszczył, iż brzuchem i kolanami dotykał prawie posadzki; był na trzy stopy wysoki, a blisko pięć stóp długi, jego mięsisty grzbiet, jego podkolanka zniżone i szerokie niemal jak u wyścigowego konia, potężny kark, unerwione, zsiadłe łapy, wszystko zapowiadało, że to straszne zwierzę z wielką siłą łączyło zwinność i szybkość. Morok, ciągle z wyciągniętą ku klatce laską, postąpił krok w stronę rysia... Ryś zrobił krok ku Morokowi... Oboje zatrzymali się. W tej chwili tygrys Judasz, do którego Morok obrócony był tyłem, podskoczył gwałtownie w klatce jakby przez zazdrość, że pan zajmuje się tylko rysiem, ryknął chrapliwym głosem i podnosząc łeb pokazał dół swej straszliwej trójkątnej szczęki i potężne, brudnobiałe piersi, na których ginęły miedziane cienie jego płowej, czarnopręgowatej sierści; ogon, podobny do wielkiego, czerwonawego węża, to wił się po bokach zwierzęcia, to je uderzał nieustannie, z wolna się ruszając; zielone, przeźroczyste oczy zwracały się na pogromcę, pałając drapieżnym gniewem. Człowiek ten taki wpływ wywierał na swe zwierzęta, iż tygrys sam przez się, prawie od razu, przestał ryczeć, jak gdyby przeląkł się swojej śmiałości. Morok obrócił się do niego, przez chwilę przypatrywał mu się uważnie; ryś uwolniony już spod wpływu wzroku pana, położył się znowu w cieniu. Chrzęst i łoskot, podobny do chrupania wielkich zwierząt, gdy gryzą coś twardego, dał się słyszeć w klatce lwa; Kain zwrócił uwagę pogromcy, który pozostawiając tygrysa, podszedł do następnej klatki. Był tam lew, którego grzbiet wyraźnie było widać, grzbiet ogromny, rudo-żółty, głowa lwa kryła się w wielkiej grzywie, z przerywanych drgań jego muskułów lędźwiowych, z mocno wystających żeber łatwo można było odgadnąć silne działanie paszczęki i przednich łap. Morok zbliżył się do klatki, niepewny, czy pomimo jego rozkazu, Goliat nie dał lwu jakiej kości do gryzienia; aby się przekonać, zawołał surowym, rozkazująym tonem: - Kain! Kain nie ruszył się z miejsca. - Kain... tu! - powtórzył ostrzej. Nadaremne wołanie, lew się nie ruszył, a chrzęst słychać było dalej. - Kain, tu! - zawołał Morok trzeci raz, lecz wymawiając te słowa, oparł koniec rozpalonej laski o biodro lwa. Ledwie mały promień dymu przebiegł po rudym futrze, Kain zerwawszy się jak błyskawica, obrócił się i rzucił na kraty, ale nie czołgając się, tylko jednym skokiem i ukazał się wyprostowany w pysznej a zarazem strasznej postawie. Morok znajdował się w rogu klatki, Kain, zapalczywy, stanął wyprostowany na wprost swego pana, opierając swoje szerokie piersi o kratę, przez którą wyciągnął ogromną, muskularną łapę. - Kain! Precz! - krzyknął pogromca, żywo przyskakując. Lew nie usłuchał; wtedy końcem rozpalonej laski dotknął jego warg ściągniętych wściekłością, za którymi widniały kły tak grube, długie i ostre jak kły dzika. Po ognistym dotknięciu i po drugim groźnym wezwaniu lew, nie śmiejąc się już ruszyć, głucho pomrukiwał, położył się zwinięty, z pokorą i uległością. Morok zdjął lampę, aby bliżej zobaczyć, co gryzł Kain. Była to deska z dna klatki, którą zdołał podnieść i którą gryzł dla zaspokojenia głodu. Na chwilę głęboka cisza zapanowała w menażerii; Morok, trzymając ręce za plecami, chodził od jednej do drugiej klatki i niespokojnym okiem przyglądał się swym zwierzętom, jak gdyby wahał się uczynić między nimi jakiś ważny a trudny wybór. Od czasu do czasu stawał i przysłuchiwał się odgłosom od strony wielkich drzwi, prowadzących z szopy na podwórze oberży. Drzwi te otworzyły się. Pokazał się Goliat, z jego odzieży strumieniami płynęła woda. - A cóż tam!... ozwał się Morok. - Doznałem wielu trudności... Szczęściem noc jest bardzo ciemna, wielki wiatr, a deszcz leje jak z cebra. - Nie ma żadnego podejrzenia? - Żadnego, panie, drzwi do piwnicy od razu się otworzyły, właśnie pod oknem dziewczynek. Gdy zagwizdałeś, że już czas, wyszedłem z koziołkiem, który przyniosłem z sobą, oparłem go o mur i wlazłem nań, chwyciłem jedną ręką okiennice, trzonek noża w drugą i wybijając dwie szyby, szarpnąłem z całej siły żaluzją... - I myślano, że to wiatr? - Tak, pomyślano, że to wiatr. Potem uciekłem co żywo do piwnicy, zabrawszy z sobą koziołek... Po pewnym czasie usłyszałem głos starego... dobrze zrobiłem, żem się pośpieszył... - Tak, kiedym na ciebie zagwizdał, wszedł do sali jadalnej, sądziłem, że dłużej tam zabawi. - Mniejsza o to... rzecz została zrobiona... stary otworzył okno i przywołał swego psa, mówiąc mu: Skocz... Ja natychmiast pobiegłem na drugi koniec piwnicy, bo inaczej diabelski pies byłby mnie zwęszył. - Teraz pies jest zamknięty w Stajni, gdzie stoi koń starego... Mów dalej! - Kiedym usłyszał, że zamknięto żaluzję i okno, wyszedłem z piwnicy, przystawiłem koziołek i znowu się wspiąłem, pociągając powoli zasuwkę żaluzji, otworzyłem ją, ale nic nie widziałem, odsunąłem trochę futra i widziałem... dziewczynki w łóżku, twarzą obrócone ku mnie, stary siedział w głowach, odwrócony do mnie plecami. - A jego worek... jego worek? To bardzo ważne. - Jego worek był blisko okna, na stole, przy lampie, mógłbym był dostać go, dobrze sięgnąwszy ręką. - Cóżeś słyszał? - Ponieważ kazałeś mi myśleć tylko o worku, to więc tylko pamiętam, co dotyczy worka, stary mówił, że są w nim papiery, listy jakiegoś generała, jego pieniądze i krzyż. - Dobrze... Co dalej? - Ponieważ trudno mi było utrzymać uchylone od szyb futro, więc wymknęło mi się... chciałem je znowu chwycić, zanadto wyciągnąłem rękę, jedna z dziewczynek spostrzegła ją... gdyż krzyknęła wskazując na okno. - Głupcze!... Wszystko źle... - rzekł Morok, blednąc z gniewu. - Ale zaczekaj pan... nie wszystko stracone. Usłyszawszy krzyk, zeskoczyłem z koziołka, uciekłem do piwnicy, psa już tam nie było. Zostawiłem drzwi na pół otwarte, słyszałem, jak otwierano okno i widziałem przy świetle lampy, którą stary wystawił za okno, jak patrzył, a nie było drabiny, okno było tak wysoko, iż człowiek przeciętnego wzrostu nie dostałby do niego. - Będzie myślał, że to wiatr... Ha, zręczniejszy jesteś niż się spodziewałem. - To dobrze... Dowiedziawszy się, gdzie jest worek, pieniądze i papiery, wróciłem... i jestem. - Idź na górę, przynieś mi jesionową pikę, najdłuższą. - Dobrze, panie. - I kołdrę czerwoną, sukienną... - Dobrze, panie. - Ruszaj! Goliat wszedł na drabinę; gdy był już w połowie, zatrzymał się. - Czy nie pozwoli pan, abym zlazł... po kawałek mięsa dla... - Pikę i kołdrę! - powtórzył Morok rozkazującym tonem. I odszedł, a kiedy Goliat zajęty był spełnieniem rozkazu, uchylił wielkie wrota do szopy, zajrzał na dziedziniec i znowu nasłuchiwał. - Panie, jest pika jesionowa i czerwona kołdra... - rzekł olbrzym, schodząc z drabiny. Co mam robić? - Wróć do piwnicy, wyleź do okna, a gdy stary wybiegnie z izdebki... - A któż go z niej wywoła? - Wyjdzie... Po co się pytasz? - A potem? - Powiedziałeś, że lampa stała blisko okna? - Bliziuteńko... na stole przy worku. - Jak tylko stary wyjdzie z izby, popchnij okno, zgaś lampę, złap za worek, przetrząśnij go, weź pieniądze, krzyż, papiery i połóż znowu na miejscu; dziewczynki tak się przelękną tym, co się będzie działo, że zamilkną z przestrachu. Nie koniec jeszcze na tym. - Co jeszcze? - Dach na szopie jest nie bardzo wysoki, do dymnika na spichrz łatwo się dostać... noc jest ciemna... zamiast wchodzić drzwiami... - Wlezę dymnikiem. - Ale cicho! - Dobrze. Olbrzym wyszedł. Po kilku minutach Morok opuścił szopę, wziąwszy czerwoną laskę i udał się do małej stajenki, gdzie stał Jowialny; podwójne drzwi zamykała tylko mała zasuwka. Rzucił się nań Ponury, skoro go spostrzegł, ale kły jego namacały żelazne nagolenniki, a Morok, mimo silnego kąsania psa, wziął Jowialnego za uździenicę, okrył mu głowę kołdrą, żeby nie mógł widzieć ani węszyć, wyprowadził ze stajni i wprowadziwszy do szopy, zamknął drzwi. ROZDZIAŁ XI PODEJŚCIE Odczytawszy fragmenty z dziennika ojca, sieroty zamilkły na jakiś czas, smutnie się zamyśliły, oglądając pożółkłe pismo. Dagobert, także zadumany, myślał o swym synu i żonie, z którymi był już dawno rozłączony, a których niedługo spodziewał się ujrzeć. Potem pierwszy przerwał milczenie i biorąc pismo z rąk Blanki, złożył je troskliwie, włożył do kieszeni i rzekł: - Tak więc, moje dzieci, bądźcie spokojne... widzicie, jak zacnego macie ojca, myślcie tylko o radości, z jaką go wkrótce ucałujecie i pamiętajcie zawsze o imieniu chłopca, któremu zawdzięczać będziecie tę przyjemność, bo gdyby nie on, już by wasz ojciec nie żył. - Nazywa się Dżalma... Nigdy go nie zapomnimy - rzekła Róża i - prosić będziemy matkę, aby czuwała nad nim tak jak nad nami... - A gdy nasz anioł stróż jeszcze przyjdzie - dodała Blanka - powiemy mu także o Dżalmie. - Dobrze, moje dzieci, jestem pewien, że co się tyczy serca, o niczym nie zapomnicie... Lecz wróćmy do wędrowca, który przybył do waszej matki. Widział on generała w miesiąc po zdarzeniach, o których czytałyście i w chwili, kiedy znowu mieli uderzyć na Anglików, wasz ojciec powierzył mu te papiery i medal. - Ale, Dagobercie, na co się nam przyda ten medal? - A co znaczą te słowa na nim wyryte? - spytała Róża, wyjmując go z zanadrza: W Paryżu Ulica Św. Franciszka Nr 3, Będziecie po upływie półtora wieku dnia 13 lutego, 1832 r. Módlcie się za mnie. - A to, moje dzieci... znaczy, że 13 lutego 1832 r. trzeba nam być w Paryżu, na ulicy Św. Franciszka nr 3. - A cóż tam będziemy robili? - Wasza biedna matka tak nagle zachorowała, iż nie mogła mi tego powiedzieć, wiem tylko tyle, że ten medal dostała od swych rodziców, były to relikwie przechowywane w jej rodzinie od przeszło stu lat. - A jak dostał się naszemu ojcu? - Gdy wyjeżdżał w nocy, kładąc spiesznie do powozu wszystko, co mu było potrzebne na drogę, włożył także, między innymi, rzeczy należące do matki, między nimi znajdował się ten medal, potem już generał nie mógł go odesłać, nie mając ku temu żadnej sposobności. - A więc ten medal jest dla nas rzeczą nader ważną? - Bez wątpienia, gdyż nie widziałem nigdy waszej matki szczęśliwszej, jak w dniu, gdy go jej oddał podróżny... "Teraz los mych dzieci może będzie tak błogi, jak dotąd był nieszczęśliwy" - rzekła do mnie ze łzami radości w oczach: "Pojadę z mymi córkami do Francji... Jeślibym zasłabła, ty je odprowadzisz, Dagobercie; ruszysz niebawem, bo na nieszczęście zmarnowało się już wiele czasu... a jeżelibyś nie przybył przed 13 lutego, to okrutne rozłączenie, ta przykra podróż byłaby nadaremna". - Jak to, choćby nawet jeden tylko dzień spóźnienia... - Jeżelibyśmy przybyli 14 zamiast 13, już byłoby po czasie - mówiła wasza matka. - A jak sądzisz, czy staniemy na czas w Paryżu? - Spodziewam się, jednakże, gdybyście się czuły na siłach, byłoby dobrze przyspieszyć trochę. - Ale ponieważ ojciec nasz jest w Indiach i jako skazany na śmierć nie może wrócić do Francji, kiedy zobaczymy się z nim? - I gdzie będziemy się z nim widziały? - Biedne dzieci, to prawda... ile to rzeczy, o których nie wiecie, generał nie mógł wrócić do Francji, kiedy go opuszczał podróżny, to prawda, ale teraz już może. - A dlaczego teraz może? - Gdyż we Francji zaszło wiele zmian, nowy król... nowa dynastia... dawne sprawy poszły w niepamięć. Ta wiadomość dojdzie do Indii, a wasz ojciec na pewno przybędzie i oczekiwać was będzie w Paryżu, przekonany, że wy i wasza matka przybędziecie tam na 13 lutego następnego roku. - Acha! Rozumiem teraz, możemy się więc spodziewać spotkania z nim - rzekła Róża z westchnieniem. - A zawdzięczać to będziemy jego przyjacielowi, wędrownikowi. - A wiesz, Dagobercie, jak się nazywa ten podróżny? - Nie, moje dzieci... ale czy się nazywa Paweł czy Gaweł, ważne, że to poczciwy człowiek. Kiedy odchodził od waszej matki, z płaczem dziękowała mu za jego dobroć dla generała, dla niej i dla was. Wtedy uścisnął jej ręce i rzekł tak łagodnym głosem, aż mnie to wzruszyło: "Za cóż dziękujesz mi, pani... czyliż nie powiedziano: Kochajcie się nawzajem"? - Kto tak powiedział, Dagobercie, on? - Tak, a o kim mówił podróżny? - Tego nie wiem, uderzył mnie tylko sposób, w jaki wymówił te słowa i to były jego ostatnie słowa. - Kochajcie się nawzajem?... - powtórzyła Róża. - Jak to dowodzi dobrego serca... - mówiła Blanka - prawda, Dagobercie? - Ponieważ ten wędrowiec jest przyjacielem generała, to już dowodzi, że ma dobre serce. - Jaka szkoda, żeśmy go nie widziały... - A dokąd poszedł ten podróżny? - Bardzo daleko... daleko, na północ - powiedział to waszej matce, która potem mówiła o nim: "Jego proste słowa rozrzewniły mnie, przez cały czas, jakem go słuchała, czułam się lepiej, mocniej jeszcze kochałam mego męża, dzieci, a przy tym, patrząc na wyraz jego twarzy, można by sądzić, że nigdy się nie uśmiechnął ani zapłakał" dodała wasza matka, i to prawda. - Nigdy się nie roześmiał ani nie zapłakał? - spytała Blanka. - Kiedy odchodził, wasza matka i ja, stojąc w drzwiach, patrzyliśmy za nim, dopóki mogliśmy, szedł ze spuszczoną głową. - Chód jego był powolny... spokojny... pewny... myślałby kto, że liczył kroki... a co do jego kroku jeszcze osobliwszą rzecz spostrzegłem. - Co, Dagobercie? - Wiecie, że droga prowadząca do domu była zawsze wilgotna, a to z powodu małego źródełka, które ją zalewało... - Tak, tak. - A więc jego ślady zostały w glinie i widziałem, że na jego podeszwach były ćwieki powbijane w kształcie krzyża... - Ot, tak - mówił Dagobert stawiając siedem razy palec na kołdrze - ot, wbite były takim porządkiem. Widzicie, że będzie krzyż. - Ach, rzeczywiście... krzyż, widzisz, siostro. - Cóż to znaczy, Dagobercie? - Dalibóg, nie wiem... może przypadkiem... Jakkolwiek bądź, odwiedziny tego tajemniczego gościa zapowiadały coś niedobrego. Gdyż, jak tylko odszedł, jedno za drugim dotykały nas nieszczęścia. - Niestety! Śmierć naszej matki? - Tak, ale przedtem jeszcze... inne zmartwienie!... Trzeba było jechać co prędzej do Paryża, a okoliczności zmusiły nas do wyjazdu w zupełnie przeciwną stronę. Wasza matka mówiła: "Miano w tym interes, aby przeszkodzić mnie i moim dzieciom udać się do Francji i dlatego tak postąpiono". - Może to niespodziewane zmartwienie nabawiło ją choroby? - Och, nie, moje dzieci, była to owa nieszczęsna choroba, co nie wiedzieć, skąd się bierze, bo i ona także odbywa podróże i uderza jak piorun. W trzy godziny po odejściu wędrowca, kiedyście wróciły z lasu wesołe, zadowolone, z dużymi bukietami kwiatów dla matki... ona już prawie konała... już nie można było poznać jej, piekielna cholera zjawiła się we wsi... Wieczorem zmarło pięć osób... Wasza matka ledwo miała czas włożyć ci medal na szyję, moja kochana Róziu... polecić mi was obie... prosić mnie, abyśmy natychmiast puścili się w drogę do Paryża... Kiedy umarła, zmieniły się okoliczności i wybraliśmy się w drogę. - Żołnierz nie mógł skończyć, zakrył twarz rękami, kiedy tymczasem rozrzewnione sieroty rzuciły mu się w objęcia. - Tak, ale - rzekł z dumą Dagobert po chwili bolesnego milczenia. Wtedy okazałyście się godnymi córkami zacnego generała... pomimo niebezpieczeństwa, nie można było oderwać was od łoża waszej matki, pozostałyście przy niej aż do końca... Wy zamknęłyście jej powieki, wy czuwałyście nad nią... i wy nie chciałyście odjechać wcześniej, aż ujrzałyście krzyż postawiony na jej grobie. Nagle Dagobert przerwał opowiadanie. Usłyszawszy okropne rżenie konia, połączone z dzikim rykiem, podskoczył ze stołka i zawołał: - To Jowialny! Mój koń! Co się stało? Potem, otworzywszy drzwi, szybko zbiegł po schodach. Siostry przytuliły się do siebie tak przerażone, iż nie spostrzegły ręki sięgającej wybitą szybą, otwierającej rygiel okna, odpychającej gwałtownie futro i przewracającej na małym stoliku lampę, przy której leżał tornister żołnierza. Tak więc pozostały pośród głębokiej ciemności. ROZDZIAŁ XII JOWIALNY I ŚMIERĆ Morok, wprowadziwszy Jowialnego do swej menażerii, zdjął mu z głowy kołdrę, która nie dawała mu widzieć i czuć zapachu. Jak tylko tygrys, lew i ryś spostrzegły go, zgłodniałe zwierzęta rzuciły się do kraty swych zagród. Koń, przerażony, stanął osłupiały, wyciągnął szyję, wytrzeszczył oczy, drżał jak wryty, z miejsca się nie mogąc ruszyć, zimny pot lał się z niego strumieniami. Lew i tygrys zaczęły przeraźliwie ryczeć i okropnie miotały się w klatkach. Ryś nie ryczał... ale jego niema drapieżność była straszniejsza niż krzyki dwóch pozostałych zwierząt. Wściekłym susem rzucił się na kratę, która aż się wstrząsnęła od tego uderzenia, potem, pomimo silnego oporu kraty, Śmierć, zawsze niema, ciągle zajadła, rzucała się naprzód, wracała pełzając i znowu w zapamiętałym zapędzie usiłowała złamać kratę. Trzy razy tak doskakiwała... straszna i milcząca... gdy tymczasem koń, przechodząc z przestrachu z osłupienia w obłąkanie, zarżał przeciągle, zawrócił szybko i jak szalony skoczył do drzwi. Znalazłszy je zamknięte, spuścił łeb, przygiął nieco nogi, zbliżył nozdrza do otworu pod wrotami jak gdyby chciał odetchnąć świeżym powietrzem, potem, coraz bardziej przerażony, rżał jeszcze mocniej, silnie grzebiąc przednimi nogami. Morok nie wahał się. Zbliżył się do klatki rysia, właśnie w chwili, gdy po nowych usiłowaniach wydobycia się z niej, zwierz znowu miał się rzucić. Ciężka zapora utrzymująca zamknięcie, odepchnięta piką pogromcy zwierząt, usunęła się, a Morok w jednej chwili wskoczył na drabinę, prowadzącą na spichlerz. Okropny krzyk tygrysa i lwa, połączony z rozpaczliwym rżeniem Jowialnego, napełniły wszystkie zakątki oberży; w chwili, gdy ryś rzuciwszy się znowu wściekle na kratę, poczuł, że przed nim ustępuje... wyskoczył... Skok Śmierci był tak gwałtowny, iż padła na środku szopy. Światło lampy migotało się na czarnopołyskliwym tle rysiego futra, mieniącego się jeszcze ciemniejszego koloru plamami. Przez chwilę pozostał niewzruszony, jakby przyczajony... zdawał się mierzyć długość kroku, który miał wykonać dla doścignięcia konia i rzucił się nań jednym skokiem. Widząc go wydobywającego się z klatki, Jowialny, nagle umknąwszy, przyparł bokiem drzwi otwierające się z zewnątrz do środka... cisnął je całą siłą, jak gdyby chciał je wyłamać. Śmierć wspięła się gwałtownie do skoku. Szybka jak strzała, głęboka przecięła Jowialnemu gardło, chwyciła go łapami i zatopiła szpony w piersi i w brzuch, trzymając go przypartego do drzwi. Oparłszy się w łuk na tylnych łapach, otworzyła mu żyłę w gardle, strumień krwi wytrysnął spod jej zębów, a ostre pazury zorały aż do kości żywe mięso drgającej ofiary, której zduszone rżenie było przerażające. Nagle rozległy się słowa: - Jowialny... nie daj się... jestem tu... nie daj się... Był to głos Dagoberta, który wszelkimi sposobami usiłował w rozpaczy wyważyć drzwi, za którymi toczyła się krwawa walka - Jowialny - zawołał znowu żołnierz - jestem tu... Ratunku... Na ten przyjacielski, tak dobrze znany głos, koń próbował jeszcze zwrócić głowę w stronę, skąd słyszał głos swego pana, odpowiedział mu żałosnym rżeniem i szamocąc się pod morderczymi razami rysia, padł na kolana, potem na bok... tak, iż grzbiet i kark o drzwi się oparłszy, nie pozwoliły ich otworzyć. Wtedy wszystko się skończyło. Ryś przyłożył się jak długi brzuchem do konia, szarpiąc go przednimi i tylnymi łapami. - Ratunku... ratunku dla mego konia! - krzyczał Dagobert, na próżno usiłując wyłamać zamek, potem wołał w zapalczywości: - Nie ma kto broni... czy nie ma broni? - Strzeż się... - krzyczał pogromca zwierząt. I pokazał się w dymniku spichrza, wychodzącym na dziedziniec. - Nie wchodź, bo zginiesz... mój ryś wściekł się... - Ale mój koń... mój koń! - krzyczał przeraźliwie Dagobert. - Wyszedł w nocy ze stajni, wszedł do szopy popchnąwszy drzwi: na jego widok ryś połamał klatkę i rzucił się na niego... Lecz odpowiesz za nieszczęścia, jakie mogą stąd wyniknąć - dodał odgrażającym tonem - bo ja teraz z wielkim niebezpieczeństwem dla życia będę musiał zapędzić go znowu do klatki. - Ale mój koń... Ratuj mego konia... - wołał Dagobert, błagając z rozpaczą, gdyż prawdziwie kochał to biedne zwierzę, którego utrata mogła ponadto pociągnąć za sobą najzgubniejsze skutki, czyniąc prawie niemożliwą dalszą podróż. Morok zniknął z dymnika. Ryk zwierząt, krzyk Dagoberta, obudziły wszystkich w oberży Pod Białym Sokołem. Tu i ówdzie zajaśniały i otwierały się spiesznie okna. Niebawem służący z oberży przybiegli z latarniami, obstąpili Dagoberta i pytali, co się stało. - Mój koń jest tam... a jeden zwierz tego niegodziwego człowieka wydobył się... - krzyczał żołnierz, nie przestając popychać drzwi. Na te słowa ludzie oberżysty, przerażeni okropnym rykiem, uciekli i pobiegli zawiadomić gospodarza. Można sobie wyobrazić rozpacz żołnierza, czekającego, kiedy drzwi szopy zostaną otwarte; blady, zadyszany, przysłuchiwał się, czy nie usłyszy rżenia konia. Powoli ryki ustały, słyszał tylko ponure mruczenie i złowrogie, raz po raz groźnym, krótkim głosem powtarzane wołanie: - Śmierć!... Tu... Śmierć!... Zajęty wypadkiem, pośród ciemnej nocy, Dagabert nie widział Goliata, który, gramoląc się ostrożnie po dachu (krytym dachówką, wracał dymnikiem do spichrza. Niebawem otworzyła się brama dziedzińca, wszedł gospodarz, a za nim kilku ludzi, uzbroił się w karabin, a jego słudzy w widły i kije. - Co tu się dzieje? - zapytał, zbliżając się do Dagoberta - Co to za hałas w mojej oberży!... Niech diabli porwą pokazujących zwierzęta i niedbalców, którzy nie potrafią przywiązać uździenicy konia do żłobu... Jeżeli twój koń został raniony, twoja strata, żeś nie dbał o niego jak należy. Zamiast odpowiedzieć, żołnierz, przysłuchując się ciągle temu, co się działo w szopie, kiwnął ręką, aby się uciszono. Nagle dał się słyszeć ryk drapieżny, a po nim krzyk Moroka i prawie zaraz ryś zamruczał żałośnie. - Stałeś się może przyczyną nieszczęścia - rzekł do żołnierza gospodarz - czy słyszałeś, jaki krzyk!... Może Morok został niebezpiecznie skaleczony. Dagobert miał odpowiedzieć, kiedy otworzyły się drzwi; Goliat ukazał się w progu i rzekł: - Można wejść, już nie ma niebezpieczeństwa. Wnętrze menażerii przedstawiało okropny widok. Morofk blady, ledwo mogąc ukryć wzburzenie, klęczał o kilka kroków od klatki rysia, w zamyślonej postawie, z poruszenia jego ust domyślać się było można, że się modlił. Na widok oberżysty i jego ludzi wstał, mówiąc uroczystym głosem: - Boże! Dzięki niech ci będą... że mi jeszcze dozwoliłeś zwyciężyć. Składając ręce na piersiach z dumnym czołem, poważnym, zadowolonym spojrzeniem zdawał się cieszyć triumfem, jaki mu się udało odnieść nad Śmiercią, która, rozciągnięta w głębi klatki, mruczała żałośnie. Przyglądając się tej scenie, nie wiedząc, że pogromca zwierząt od stóp do głów był uzbrojony pod futrem i ryk rysia przypisując bojaźni, dziwili się i zdumiewali nad nieustraszoną i prawie nadprzyrodzoną siłą tego człowieka. O kilka kroków za nim stał Goliat, oparty na jesionowej włóczni... Wreszcie niedaleko klatki, rozciągnięty na ziemi, w kałuży krwi, leżał trup Jowialnego. Na widok poszarpanych, krwawych zwłok zwierzęcia Dagobert osłupiał na chwilę, nachylił się, wlepił weń oczy, na jego surowej twarzy malował się głęboki żal... Potem, upadłszy na kolana, podniósł głowę Jowialnego. Szyja konia ledwie trzymała się na obnażonych kościach. Widząc skrzepłe, zamroczone, na pół zamknięte, niedawno jeszcze tak pojętne oczy zwierzęcia, żołnierz nie mógł wstrzymać bolesnego okrzyku... Zapomniał już swego gniewu; żywo stanęły mu w myśli nieszczęsne skutki tego opłakanego zdarzenia dla losu biednych sierot; z bólem też myślał o okropnej śmierci starego konia, swego dawnego towarzysza trudów wojennych, tak odważnego w boju, a przy tym tak oddanego, cierpliwego, który podobnie jak on był dwa razy raniony... i z którym od tylu lat na chwilę się nie rozłączali... To proste, bolesne wzruszenie tak wyraźnie i dotkliwie malowało się na twarzy żołnierza, iż oberżysta i jego ludzie zdjęci zostali litością nad starcem klęczącym nad martwym koniem. Lecz, gdy pośród dolegliwych żalów wspomniał, że Jowialny był także towarzyszem jego wygnania i że niegdyś matka sierot, podobnie jak jej córki, odbyła na tym biednym koniu daleką podróż, zgubne skutki jego utraty jeszcze boleśniej stanęły w myśli Dagoberta; po rozczuleniu nastąpiło oburzenie. Wstał, jego oczy roziskrzyły się gniewem i nie mogąc już powściągnąć zapalczywości, skoczył do Moroka. Jedną ręką chwycił go za gardło, a drugą, po wojskowemu, uraczył go pięciu czy sześciu potężnymi pięściami w piersi, talk iż ledwo się oparły o żelazne uzbrojenie Moroka. - Łotrze... odpowiesz mi za zgubę mego konia - mówił, nie przestając okładać Moroka pięściami. Morok, wysmukły, żylasty, nie mógł swobodnie walczyć z Dagobertem, który pomimo podeszłego wieku, przy swym kolosalnym wzroście okazywał niepospolitą siłę. Ledwo Goliat i oberżysta wyrwali mu Moroka z rąk. Po chwili rozłączono ich. Morok zbladł ze złości. Znowu trzeba było nie dopuścić mu wziąć się do piki, do której porwał się na Dagoberta. - Ależ to nieznośne - odezwał się oberżysta do żołnierza, który pogrążony w rozpaczy to wyciągał przed sobą w pięść złożone, niespokojne ręce, to bił się nimi w czoło. - Narażasz tego człowieka na pożarcie przez zwierzęta i jeszcze chcesz go bić... Czy takie postępowanie przystoi siwej brodzie? Mam posłać po siłę zbrojną? Bardziej rozsądnym okazałeś się wczoraj wieczór. Słowa te opamiętały żołnierza, tym bardziej żałował swej popędliwości, że przez nią, jako obcy, mógł sobie narobić większego jeszcze kłopotu; wypadało wszelkimi sposobami wymóc zapłacenie sobie za konia, aby można było ruszyć niezwłocznie w dalszą podróż i nie dopuścić do spóźnienia ani o jeden dzień. Zdobywając się więc na ostatni wysiłek, opanował się. - Masz rację... zanadto się uniosłem - rzekł do oberżysty zmienionym głosem, który starał się uspokoić. Przed chwilą brakło mi cierpliwości. Pytam się jednak, czy ten człowiek nie powinien mi zapłacić za konia? Sami osądźcie. - Dobrze więc, jako sędzia nie podzielam twego zdania. Sam jesteś sprawcą twej szkody. Źle uwiązałeś konia, wyszedł ze stajni, otworzywszy sobie drzwi, wydostał się na podwórze, a stąd do szopy, której drzwi musiały być zapewne otwarte - rzekł oberżysta, ujmując się za pogromcą zwierząt. - To prawda - odezwał się Goliat - przypominam sobie: zostawiłem drzwi szopy na noc na pół otwarte, aby zwierzęta miały więcej świeżego powietrza, ponieważ klatki były dobrze zamknięte, nie było więc niebezpieczeństwa... - Bardzo słusznie! - odezwał się jeden z obecnych. - Gdy zwierzęta spostrzegły konia, obudziła się ich drapieżność i połamały klatki - dodał drugi. - To raczej Morok powinien skarżyć - rzekł trzeci. - Zachowajcie sobie wasze zdania - rzekł Dagobert, któremu już brakło cierpliwości - ja wam mówię, że potrzeba mi natychmiast pieniędzy albo konia, gdyż myślę opuścić oberżę, w której mnie spotkało takie nieszczęście. - A ja ci powiadam, że to ty musisz mi zapłacić - zawołał Morok, który bez wątpienia zachował na koniec teatralny wybieg, to jest pokazał skrwawioną rękę, dotąd ukrywaną w rękawie futra. Na całe życie mogę zostać kaleką - dodał. - Patrz, jaką ranę zadał mi ryś. Rana, nie tyle jak mówił, niebezpieczna, była jednak dość głęboka. Ten ostatni argument zyskał mu powszechne współczucie. Licząc pewnie na tę okoliczność dla przechylenia słuszności w sprawie, którą uważał niejako za swoją, oberżysta rzekł do chłopca stajennego: - Widzę tylko jeden sposób zakończenia tej sprawy... trzeba iść obudzić burmistrza i prosić go, aby się tu pofatygował, on rozstrzygnie, kto tu ma słuszność. - Właśnie chciałem to powiedzieć - rzekł żołnierz - gdyż, bądź co bądź, nie można sobie samemu wymierzać sprawiedliwości. - Fryc, biegnij po burmistrza - rzekł oberżysta. Chłopak pobiegł co żywo. Oberżysta, który wczoraj zaniedbał zażądać papierów od żołnierza - rzekł: - Burmistrzowi będzie bardzo przykro... że go się będzie trudzić o tak późnej godzinie. Nie chciałbym ucierpieć na tym, dlatego proszę waszeci, abyście mi przynieśli wasze papiery, jeżeli je macie... bo to moja wina, żem ich nie zażądał zaraz wczoraj, gdyście przybyli. - Mam je na górze w tornistrze, zaraz będziecie je mieli - odpowiedział żołnierz. Potem, odwracając oczy i zmarszczywszy gniewnie czoło, kiedy przechodził obok zwłok Jowialnego, poszedł zobaczyć dziewczynki. Morok rzucił nań trumfujące spojrzenie i rozważał w myśli: - Bez konia, bez pieniędzy, bez papierów... Więcej już zrobić nie mogłem, gdyż zabroniono mi zrobić więcej... W kwadrans po tym Karol, kolega Goliata, wyszedł z kryjówki, gdzie mu Morok kazał pozostać przez wieczór, po czym wyruszył do Lipska z tajemniczym pakietem adresowanym do jednego z tamtejszych mieszkańców i z listem, który pogromca naprędce napisał. Zaraz po przyjeździe miał oddać ten list na pocztę. Na liście był adres: A Monsieur Rodin, Rue du Millieu-des-Ursins, N. 11 A Paris. France. ROZDZIAŁ XIII BURMISTRZ Dagobert był coraz bardziej niespokojny, chociaż był pewny, że jego koń dobrowolnie do szopy nie poszedł i przypisywał ten nieszczęsny wypadek złośliwości pogromcy zwierząt. Na próżno usiłował odgadnąć przyczynę zawziętości tego niegodziwca i przemyśliwał z lękiem, aby jego sprawa, jakkolwiek słuszna, nie zależała od dobrego lub złego humoru sędziego przebudzonego ze snu, który, na podstawie zwodniczych pozorów, mógł wydać zgubny wyrok. Postanowiwszy jak najdłużej ukrywać przed sierotami nowy cios, który go spotkał, już miał otworzyć ich izdebkę, gdy potrącił Ponurego, gdyż pies przybiegł na swoje stanowisko, po bezskutecznym oporze przeciw Morokowi uprowadzającemu Jowialnego. - Dobrze, że jest tu pies, dzieci przynajmniej były bezpieczne - rzekł, otwierając drzwi, lecz jakie było jego zdziwienie, -gdy ujrzał izdebkę pogrążoną w ciemności... - Dzieci... zawołał - dlaczego nie macie światła? Nie odpowiedziano mu. Przerażony biegnie po omacku do łóżka, bierze jedną sierotę za rękę: zimna! - Róziu!... - Dzieci! - zawołał przerażony. - Blanko! Odpowiedzcie... To samo milczenie, nie ma czucia w ręce, którą trzyma, zimna... puścił ją... upadła jak martwa. Wschodzący księżyc, wychylając się z zakrywających go czarnych chmur, rzucił do izdebki, a raczej na łóżko, stojące naprzeciw okna, trochę bladego światła, tak że żołnierz spostrzegł zemdlone siostry. Blade księżycowe światło spotęgowało jeszcze bladość sierot; jedna drugą trzymały w objęciu. Róża usiłowała ukryć głowę na łonie Blanki. - Ze strachu zemdlały - pomyślał Dagobert, biegnąc do swej podróżnej manierki. Biedne dzieciska! Nie dziw, po tylu. przykrych wrażeniach. Zwilżywszy nieco wódką róg chustki, ukląkł przy łóżku, natarł lekko skronie obydwom i dotknął rumianych ust i małych różowych nosków. Ciągle klęcząc, nachyliwszy twarz, ku sierotom, zaczekał chwilę, czy nie zajdzie potrzeba jeszcze jednego środka ratunku, który był w jego mocy. Lekkie poruszenie Róży ożywiło nadzieję żołnierza, dziewczynka z westchnieniem przewróciła głowę na poduszce. Dagobert podał jej jeszcze do powąchania wódki, drgnęła, otworzyła oczy, zdziwione i przelęknione zarazem, potem, nie poznając zrazu Dagoberta, zawołała: - Siostro! - i rzuciła się w objęcia Blanki. I ta także zaczynała odczuwać skutki troskliwości żołnierza. Krzyk Róży wyrwał ją wreszcie z letargu i także nadal przestraszona, przytuliła się do niej. - Przecież przyszły do siebie... całe szczęście... - rzekł Dagobert. - Przestrach prędko mimie. Potem dodał łagodnym głosem: - To nic, nic, moje dzieci... Uspokójcie się... Lepiej wam... to ja jestem... ja... Dagobert. Dziewczynki poruszyły się, obróciły się do żołnierza, pełne jeszcze trwogi i w uniesieniu wyciągnęły ku niemu ręce wołając: - To ty, Dagobercie... Jesteśmy ocalone... - Tak, moje dzieci... to ja jestem - rzekł żołnierz, biorąc ich ręce i ściskając je z radością. - Czy podczas mojej nieobecności tak bardzo się bałyście? - O, strasznie się bałyśmy... mało nie umarłyśmy z przestrachu. - Gdybyś wiedział... mój Boże... gdybyś wiedział... - A lampa, sama zgasła? Co się stało? - To nie z naszej winy. - Nie wiemy, dlaczego. - Cóż więc, uspokójcie się, biedne dzieci i powiedzcie mi, co się stało? Ta oberża wydaje mi się niebezpieczna... Wkrótce też opuścimy ją... Przeklęty los wprowadził mnie do niej... Ale nie ma drugiej w mieście... Co to było, co tu zaszło? - Ledwo odszedłeś... aż nagle okno gwałtownie się otworzyło, lampa spadła z wielkim łoskotem. - Wtedy straciłyśmy głowę, objęłyśmy się rękami, z krzykiem, gdyż usłyszałyśmy, że ktoś chodzi po izbie. - I tak się przelękłyśmy, iż słabo się nam zrobiło... Dagobert sądząc, że to gwałtowny wiatr stłukł szyby i otworzył okno, był przekonamy, że źle zamknął okiennice, i ten drugi przypadek przypisał tej samej przyczynie; dlatego uznał, że wszystko to przywidziało się tylko przelęknionym sierotom. - Wreszcie, skończyło się już, nie myślmy o tym, uspokójcie się - mówił. - Ale, ty czemu tak spiesznie wyszedłeś, Dagobercie? - Tak, teraz sobie przypominam, siostro, słyszałyśmy przecież straszny krzyk i Dagobert pobiegł po schodach wołając: Mój koń... Co się stało memu koniowi? - Czy to Jowialny tak rżał? Pytania te odnowiły udręki żołnierza, bał się odpowiedzieć na nie i rzekł zakłopotany: - Tak... Jowialny rżał... ale nic się nie stało!... Ale trzeba tu światła. Nie wiecie, gdzie położyłem wczoraj moje krzesiwko? - Pewnie włożyłeś je do blaszanego pudełka... - Tak, prawda, zapomniałem już, jest w mej kieszeni. Dobrze, że tam jest świeca; zapalę ją i poszukam w worku papierów, których potrzebuję. Dagobert skrzesał ognia, zapalił świecę; spostrzegł, że okno było jeszcze otwarte, stół przewrócony, a obok lampy leżał tornister. Zamknął okno, podniósł stolik, położył na nim swój tornister i otworzył go, chcąc wyjąć pugilares, włożony wraz z krzyżem i woreczkiem z pieniędzmi (prócz trzech lub czterech franków, które miał zawsze przy sobie) w pewnego rodzaju kieszeni, między podszewką a skórą tornistra. Włożył rękę do owej kieszeni, która była tuż przy otworze tornistra i nic nie znalazł. Jakby ugodzony piorunem, zbladł i krzyknął: - Nie! - Dagobercie, co się stało? - spytała Blanka. Żołnierz nie odpowiedział. Osłupiały, schylony nad stolikiem, ciągle trzymając rękę w kieszeni, stał jak odurzony... Niebawem, pokrzepiając się jeszcze słabą nadzieją... nie mógł przypuścić tak okrutnej rzeczywistości, zaczął prędko wykładać wszystkie rzeczy z tornistra: były to na pół zużyte rupiecie, jego dawny mundur grenadierski, z konnej gwardii cesarskiej, święte relikwie żołnierza. Lecz na próżno rozwijał i wytrząsał każdą sztukę odzieży, nie znalazł ani worka z pieniędzmi, ani pugilaresu, w którym był jego paszport, listy generała Simona i jego krzyż. Nadaremnie, z dziecinną, smutną drobiazgowością, jaka zwykle towarzyszy beznadziejnym poszukiwaniom, wziąwszy tornister za dwa rogi, silnie go wytrząsał: nic nie wypadło. Sieroty spoglądały na siebie niespokojnie, niczego nie rozumiejąc z milczenia i czynności Dagoberta, który był do nich odwrócony tyłem. Blanka ośmieliła się przemówić bojaźliwym głosem: - Co ci jest, Dagobercie?... Nie odpowiadasz... Czego szukasz w tornistrze? Ciągle milcząc, Dagobert nadal szukał koło siebie, przewrócił wszystkie kieszenie, nic... Pierwszy może raz w życiu, jego dwoje dzieci, jak je zawsze nazywał, dwa razy odzywały się do niego, a on im ani słowa nie odpowiedział, dlatego Róży i Blance łzy napłynęły do oczu. Sądząc, że żołnierz rozgniewał się na nie, nie śmiały już mówić do niego. - Nie... nie... to nie może być... nie - powtarzał żołnierz, przykładając rękę do czoła i chcąc jeszcze przypomnieć sobie, gdzie by mógł włożyć tak drogie dla niego rzeczy, nie mógł jeszcze uwierzyć, aby je stracił... Promień radości zabłysł w jego oczach... skoczył do stołka, na którym leżała waliza sierot; było w niej trochę bielizny, dwie czarne suknie i pudełko z białego drzewa a w nim chustka do nosa, niegdyś ich matki, dwa loki jej włosów i czarna wstążka, którą nosiła na szyi. Dagobert przerzucał wszystko... przeszukał kąty walizy, niczego jednak nie było... Teraz już całkiem zrozpaczony, osłabiony, musiał oprzeć się o stół, człowiek tak jeszcze czerstwy i dzielny... Jego rozognioną twarz oblewał zimny pot... nogi pod nim drżały... Mówią, że tonący brzytwy się chwyta, podobnie rzecz ma się z rozpaczą; Dagobert trapił się ostatnią nadzieją, nadzieją niedorzeczną... obróciwszy się raptownie do sierot, rzekł... nie myśląc o swym pomieszaniu i o zmianie głosu: - Czy nie dałem wam ich... do schowania? Zamiast odpowiedzieć, Róża i Blanka, przerażone jego bladością i pełnym rozpaczy wyrazem twarzy, krzyknęły ze strachu: - Och, mój Boże... mój Boże... ty nas... przerażasz. - Macie je... powiedzcie, tak czy nie? - zawołał piorunującym głosem, nieszczęśliwy, obłąkany żalem. - Bo, jeżeli nie... pierwszy nóż, jaki mi się nadarzy... utopię w sobie! - Przebóg! Ty, tak dobry... przebacz nam, jeżeliśmy wyrządziły ci jakąś przykrość... - Ty nas kochasz... ty nam nic złego nie możesz zrobić. Mówiąc to, zaczęły płakać, wyciągając błagalnie ręce. Żołnierz, nic nie widząc, patrzał na nie obłąkanym wzrokiem, potem, gdy pierwszy szał minął, rzeczywistość ze wszystkimi swymi okropnymi skutkami stanęła mu w myśli, złożył ręce, upadł na kolana przed łóżkiem sierot, oparł na nim czoło i pośród przejmujących łkań, bo ten żelazny człowiek płakał, tylko słychać było przerywane słowa: - Przebaczcie... przebaczcie... nie wiem... Ach! Co za nieszczęście!... Co za nieszczęście! Przebaczcie... Na ten wybuch żałości, której przyczyny nie pojmowały, a która w takim jak Dagobert człowieku musiała być straszna, siostry objąwszy rękami siwą głowę starca, wołać zaczęły głosem przerywanym szlochami: - Ale spójrz na nas! Powiedz nam, co cię dręczy... To nie my? Głośne stąpanie dało się słyszeć na schodach. W tej chwili rozległo się szczekanie Ponurego, który został za drzwiami. Im bliżej słychać było stąpanie, tym pies mocniej szczekał, wreszcie gotów już był rzucić się na nadchodzących, gdyż dał się słyszeć głos rozgniewanego oberżysty: - A zawołajże tam przecie, hej!... Zawołajcie na swego psa... albo powiedzcie mu, że pan burmistrz idzie... - Dagobercie... słyszysz... burmistrz? - rzekła Róża. - Ktoś tu idzie... - dodała Blanka. Na słowo: burmistrz Dagobert wszystko sobie przypomniał, uzupełniło to obraz okropnego położenia. Koń zdechł, nie ma papierów ani pieniędzy, nie ma możności wyruszyć w podróż, a jeden tylko dzień zwłoki pozbawić mógł ostatniej nadziei obie siostry i uczynić bezowocną długą i przykrą podróż. Ludzie mocnego hartu, a właśnie do takich zaliczał się żołnierz, wolą wielkie niebezpieczeństwo, groźne położenia, ale oczywiste niż owe niepewne udręczenia, zwykle poprzedniczki nieszczęścia... Dagobert, obdarzony zdrowym rozsądkiem i szlachetnością, rozumiał, że jedyny ratunek był dla niego w sprawiedliwości burmistrza i że wszelkie usiłowania zwrócić mu wypadało na to, aby zdobyć sobie jego przychylność, otarł więc oczy prześcieradłem, leżącym na łóżku, wstał, wyprostował się i rzekł spokojnie do sierot: - Nie bójcie się... moje dzieci, bądźcie spokojne, to idzie nasz zbawca. - Chodźże, zawołaj i uwiąż swego psa - krzyczał oberżysta, wstrzymany na schodach szczekaniem Ponurego, który jako czujny stróż ani na krok nie pozwalał mu się zbliżyć. - Ten pies oszalał... Czy nie dosyć już narobiłeś nieszczęścia w tym domu? - Mówię ci, że pan burmistrz ciebie z kolei chce badać, bo już wysłuchał Moroka. Dagobert przygłaskał ręką siwe włosy i wąsy, zapiął pod szyją swoją opończę, oczyścił rękawy, aby ile możności lepiej wyglądać, sądził bowiem, że los sierot zależeć będzie od jego rozmowy z burmistrzem. Z biciem serca sięgnął do klamki, powiedziawszy dziewczętom, coraz bardziej strwożonym tylu zdarzeniami: - Schowajcie się dobrze w łóżku, moje dzieci... Nikt już tu me wejdzie, chyba, że to będzie burmistrz. Potem otworzywszy drzwi, wyszedł do sieni i rzekł: - Leżeć!... Ponury, tu! Pies usłuchał z wyraźną niechęcią. Jego pan musiał mu dwa razy powtórzyć rozkaz wstrzymania się od wszelkiej napaści przy spotkaniu oberżysty, który z latarnią w jednej a czapkę trzymając w drugiej ręce z uszanowaniem poprzedzał burmistrza. Za tym sędzią, o kilka schodów niżej, widać było przy słabym świetle latarni ciekawe twarze gospodarskiej czeladzi. ROZDZIAŁ XIV SĄD Przywoławszy psa do izby, Dagobert zamknął drzwi i wyszedł do sieni, dosyć obszernej dla pomieszczenia kilku osób, w której kącie przy ścianie stała ławka. Burmistrz, stanąwszy na ostatnim stopniu schodów, zdziwił się, widząc jak Dagobert zamykał drzwi izdebki, do której zdawał się wzbraniać mu wejścia. - Dlaczego zamykasz te drzwi? - zapytał porywczym tonem. - Najpierw, że w tej izdebce śpią dwie panienki, poruczone mojej opiece, a potem, że pańskie pytania niepokoiłyby dzieci - odpowiedział Dagobert... - Siadaj pan na ławce i tu pytaj mnie, panie burmistrzu, wszak, zdaje mi się, wszystko ci jedno? - A jakim to prawem pozwalasz sobie wyznaczać miejsce, w którym mam cię pytać? - zapytał urażony sędzia. - Och, nie, ja niczego nie wymagam, panie burmistrzu - odrzekł z pośpiechem żołnierz, obawiając się, aby zaraz na wstępie nie zrazić sobie sędziego. - Tylko, ponieważ dziewczęta śpią, zrobiłbyś nam łaskę, gdybyś raczył badać mnie w tym miejscu. - Hę... tu - rzekł urzędnik niechętnie. I po to trzeba było wołać mnie w nocy... A więc, niech tak będzie, będę badał waszeci w tym miejscu... Potem, obróciwszy się do oberżysty dodał: Postaw waść latarnię na ławce i zostaw nas samych... Oberżysta postawił latarnię i odszedł, a za nim jego ludzie, tak jak on niezadowoleni, że nie mogą być obecni przy przesłuchaniu. Żołnierz został sam z burmistrzem. Ostatni, owinięty płaszczem, usiadł poważnie na ławce. Był to otyły mężczyzna lat około sześćdziesięciu, czerwony na twarzy, pucołowaty, ponury, tłustą pięścią często tarł czerwone oczy, nabrzmiałe od nagłego przebudzenia. Dagobert, stojąc z odkrytą głową w uległej postawie, trzymał swoją starą furażerkę w obu rękach i usiłował wyczytać w pochmurnej fizjonomii sędziego, czy zdoła pozyskać jego przychylność dla siebie, czy raczej dla sierot. W tej krytycznej chwili biedny żołnierz starał się, o ile możności, zachować zimną krew, jak najwięcej zdrowego rozsądku, przytomnej śmiałości; żołnierz, który ze dwadzieścia razy pogardzał śmiercią; żołnierz, który, spokojny i pewny, bo był szczery i doświadczony, nie spuścił oczu przed orlim wzrokiem cesarza, swego bohatera, swego bóstwa... czuł brak śmiałości, drżał przed burmistrzem z miasteczka, przed człowiekiem o posępnej twarzy. Tak samo jak przed paroma godzinami musiał znosić szyderskie wyzwanie Moroka, byle nie narazić świętego obowiązku, jaki na niego włożyła umierająca matka, lecz wtedy chodziło tylko o ścierpienie osobistej obrazy, kiedy teraz od jego rozmowy z burmistrzem zależeć miał los dwóch sierot! - Co masz waszeć do powiedzenia... na swoją obronę? - zapytał sędzia. - Nie muszę się uniewinniać... To ja mam prawo skarżyć - panie burmistrzu - rzekł Dagobert poważnym głosem. - Czy chcesz mnie uczyć, jakie mam ci stawiać pytania? - odezwał się burmistrz tonem tak ostrym, iż żołnierz pożałował, że tak źle zaczął rozmowę. Chcąc ułagodzić sędziego, rzekł pokornie: - Przebacz mi, panie, źlem się wyraził, chciałem tylko powiedzieć, że nie poczuwam się do żadnej winy. - Morok mówi przeciwnie. - Morok! - odpowiedział żołnierz powątpiewającym tonem. - Morok to pobożny i uczciwy człowiek, on nie kłamie! - Nic na to nie mogę powiedzieć, lecz pan jesteś tak sprawiedliwy i tak dobre masz serce, iż nie obwinisz mnie bez wysłuchania... Przybierając rolę pochlebcy, Dagobert łagodził, jak mógł, swój gruby głos i starał się nadać surowej twarzy miły i uprzejmy wyraz. - Taki człowiek jak pan burmistrz - dodał - sędzia tak szanowany... nie będzie słuchał jednym uchem. - Nie chodzi tu o uszy... ale o oczy, a choć moje świerzbią mnie, jak gdyby poparzone pokrzywami... widziałem jednak rękę pogromcy zwierząt ciężko skaleczoną. - Tak, panie burmistrzu, to prawda, ale racz pan zauważyć, że gdyby dobrze pozamykał klatki i drzwi, nie byłoby to wszystko nastąpiło... - Wcale nie, to ty jesteś winien, trzeba było konia mocniej przywiązać do żłobu. - Słusznie pan mówi, panie burmistrzu, słusznie, bez wątpienia - rzekł żołnierz jeszcze łagodniejszym głosem. - Nie ja, biedny człowiek, mógłbym temu zaprzeczyć, jeżeli go jednak złośliwie odwiązano i wprowadzono do menażerii... wtedy przyzna pan albo przynajmniej przyznać raczysz - poprawił się - że to nie moja wina, ale ja nie mam prawa panu rozkazywać. - A czemu to miano ci zrobić taką psotę? - Tego nie wiem, panie burmistrzu, lecz... - Nie wiesz... To dobrze! I ja też nie wiem - odrzekł burmistrz niecierpliwie. - Oj! Po co tyle gadaniny o głupiego, zdechłego konia! Twarz żołnierza straciła nagle wyraz wymuszonej łagodności; przybrał surowy ton i odpowiedział poważnym, wzruszonym głosem: - Mój koń zdechł... to prawda, ale przed godziną, choć stary, był jeszcze rączy i śmiały... i rżał wesoło, gdy usłyszał mój głos... i lizał ręce dwojga biednych dzieci, które po całych dniach nosił... tak jak niegdyś nosił ich matkę... Teraz już nikt na nim nie będzie jeździć, wyrzucą go na pożarcie psom i skończy się wszystko... Nie ma potrzeby przypominać o tym, panie burmistrzu. - Pojmuję, że żal ci konia - rzekł burmistrz nieco łagodniej. - Ale w końcu czego chcesz? To przypadek. - Przypadek... tak, panie burmistrzu, bardzo nieszczęśliwy przypadek. Młode dziewczęta, którym towarzyszę, były za młode do wyruszenia w podróż pieszo, a za ubogie, żeby mogły nająć sobie powóz... Poza tym trzeba nam stanąć w Paryżu przed miesiącem lutym... Kiedy ich matka umierała, przyrzekłem jej, że odprowadzę je do Francji, bo te dzieci prócz mnie nikogo nie mają. - Jesteś więc ich... - Jestem ich sługą, panie burmistrzu, a teraz, kiedy mi zabito konia, co mam począć? Racz to pan zauważyć, może i pan masz dzieci?... Gdyby kiedy były w takim położeniu jak moje sieroty, które za cały majątek, za cały ratunek na świecie mają tylko starego żołnierza, który je kocha, starego konia, który je nosił... gdyby, nacierpiawszy się od samego urodzenia, tak nieszczęśliwe, bo moje dziewczęta są córkami wygnańców... szczęście znaleźć miały dopiero na końcu podróży i niechby przez utratę konia dalej odbyć jej nie mogły, powiedz, panie burmistrzu, czyż to nie wzruszyłoby pańskiego serca? Czy nie pojmuje pan, że utrata konia powinna mi być wynagrodzona? - Zapewne, mój drogi - odrzekł burmistrz, człowiek w gruncie rzeczy dobry, mimowolnie podzielając wzruszenie Dagoberta. - Pojmuję teraz, jak wielką poniosłeś stratę, a przy tym obchodzą mnie te sieroty. W jakim one są wieku? - Mają po piętnaście lat, bliźnięta... - Piętnaście lat, to prawie wiek mojej Fryderyki. - Masz pan córkę w tym wieku - odpowiedział Dagobert, odzyskując nadzieję - a więc już jestem spokojny o los moich sierot... wymierzysz nam sprawiedliwość... - Wymierzyć sprawiedliwość to mój obowiązek... ale w tej sprawie winy obu stron są prawie równe; ty źle przywiązałeś swojego konia, zaś pogromca zwierząt zostawił drzwi menażerii otwarte... On mówi: zostałem zraniony w rękę... ty powiadasz: mój koń zabity, wielce mi żal mojego konia. - Pan w mojej sprawie mówi lepiej niż ja potrafiłbym mówić, panie burmistrzu. Koń ten był całym moim majątkiem, słusznie więc... - Nie wątpię - przerwał burmistrz - masz zupełną słuszność... Morok... uczciwy i świątobliwy człowiek, na swój sposób bardzo zręcznie przedstawił rzeczy, a przy tym od dawna już znamy się z sobą. Uczciwie wyznaję ci, żem przybył tu z myślą... - Potępić mnie... nieprawdaż, panie burmistrzu? - rzekł Dagobert, coraz bardziej nabierając śmiałości. - Tak i nie, maskowałem się przed Morokiem, który rzekł mi na to wspaniałomyślnie: "Ponieważ potępiasz pan mego przeciwnika, nie chcę więc nadużywać mego położenia i powiem panu pewne rzeczy... - Na mnie? - Tak mi się zdaje, lecz jako wspaniały nieprzyjaciel, zamilkł, gdym mu powiedział, że zapewne skażę cię na zapłacenie znacznej kary pieniężnej, nie taję bowiem, że zanim usłyszałem twoje tłumaczenie, postanowiłem zażądać od ciebie, abyś wynagrodził Moroka za ranę... - Widzisz pan, panie burmistrzu, jak to najsprawiedliwsi ludzie mogą być oszukani - rzekł Dagobert, przybierając pochlebny ton - ale nie pomoże to Morokowi, takiego człowieka jak pan oszukać nie można. Urzędnik zaczął się uśmiechać, z ojcowską miną potrząsając głową, potem odpowiedział żartobliwie: - Tak, tak, Morok źle prorokował... nic mu nie zapłacisz, uważam winy obydwóch stron na równe, a krzywdy za dostateczne wynagrodzenie... On został zraniony, a twój koń zabity, więc jesteście kwita. - A ile, według pańskiego zdania, on będzie mi winien? - zapytał naiwnie żołnierz. - Jak to? - Tak, panie burmistrzu, jaką on mi sumę zapłaci? - Mówisz o pieniądzach? - Tak, lecz najpierw, nim suma zostanie wyznaczona, wypada mi uprzedzić pana burmistrza o jednej rzeczy; zdaje mi się, że mam prawo domagać się, abym nie musiał wydawać wszystkich pieniędzy na konia... Jestem pewny, że w okolicach Lipska tanio dostanę na wsi konia... A nawet, przyznam się panu, że gdyby mi się zdarzył mały osiołek... nie pogardziłbym nim... - O jakiej to sumie i o jakim osiołku mówicie? Powiedziałem, że nic nie zapłacicie Morokowi, ale i on wam również nic nie zapłaci. - On mi nic nie zapłaci? - Jak widzę, macie głowę słabszą aniżeli myślałem; powtarzam wam, że jeżeli zwierzęta Moroka zadusiły waszego konia, to i Morok został mocno zraniony... Więc kwita... albo, żebyście lepiej zrozumieli, powiadam: wy jemu nic nie jesteście winni i on wam także nic nie winien... Rozumiecie? Żołnierz, zdumiony, stał przez chwilę nic nie mówiąc, tylko zdjęty głęboką troską, patrzył na burmistrza; zrozumiał, że taki sąd pozbawia go wszelkiej nadziei. - Ależ, panie burmistrzu - odpowiedział zmienionym głosem - zbyt sprawiedliwy jesteś, abyś nie miał na względzie jednej okoliczności... rana pogromcy zwierząt nie przeszkadza mu trudnić się dalej rzemiosłem... zaś utrata konia pozbawia mnie możności udania się w dalszą podróż, wypada więc, aby mnie wynagrodził... Sędziemu zdawało się, że wiele uczynił dla Dagoberta, gdy go nie pociągnął do odpowiedzialności za ranę Moroka, który, jak przedtem wspomniano, wywierał pewien wpływ na tamtejszych mieszkańców, a zwłaszcza na ich żony, nadto wiedziano, że protegują go różne znakomite osoby. Dlatego naleganie żołnierza obraziło burmistrza, który przybrał wyniosły ton i rzekł poważnie: - Jak widzę, zmuszasz mnie do żałowania mej bezstronności. Jak to? Zamiast dziękować mi, żądasz jeszcze więcej? - Ależ, panie burmistrzu... to, czego się domagam, słusznie mi się należy... chciałbym być ranny w rękę jak Morok, byle bym mógł dalej ruszyć w podróż. - Tu nie idzie o to, czego byś chciał lub nie chciał... Dość... dość... mówmy o czym innym... proszę o dokumenty. - Powiem panu... - Kończmy już... Proszę o dokumenty... Czy chcecie, abym was kazał aresztować jako włóczęgów? - Mnie? Mnie aresztować?... - Bo gdybyście nie chcieli oddać mi papierów, to by znaczyło, że ich nie macie... A ludzi, nie mających papierów, zawsze się aresztuje i trzyma aż do decyzji władzy... Pokażcie mi dokumenty, bo spieszę się do domu. Położenie Dagoberta stawało się tym bardziej przykre, że przez chwilę zwiodła go nadzieja i że w bolesnym odurzeniu, jakiego nabawiła go utrata pieniędzy i pugilaresu, zapomniał o tym groźnym zdarzeniu. Był to ostatni cios, spotykający jeszcze biednego żołnierza, po tym wszystkim, co już wycierpiał od początku, próba, równie okrutna jak niebezpieczna dla człowieka charakteru, wprawdzie prostego, lecz nieposzlakowanego, prawego, ale cierpkiego, dla człowieka wreszcie, który tyle lat będąc żołnierzem przywykł do bezwzględnego sposobu traktowania ludzi niewojskowych. Na słowo: papiery Dagobert zbladł, usiłował jednak pokryć zakłopotanie pewnym, spokojnym tonem, sądząc, że w ten sposób zjedna sobie zaufanie burmistrza. - Panie burmistrzu, w kilku słowach wszystko opowiem... Zdarzyć się to może każdemu... wszak nie wyglądam ani na żebraka, ani na włóczęgę, prawda? A zresztą... jeżeli mężczyzna odbywa podróż z dwiema panienkami... - O czym tu gadać! Papiery! Na szczęście zjawiła się niespodziewana pomoc. Sieroty, coraz bardziej niespokojne, słysząc jego głos za drzwiami, wstały i ubrały się, tak że w chwili, gdy burmistrz mówił porywczym głosem: - O czym tu gadać! Papiery! - Róża i Blanka, trzymając się za ręce, wyszły z izdebki i stanęły w sieni. Na widok tych dwóch zachwycających istot, których wdzięk podniósł jeszcze ubogi ubiór żałobny, burmistrz powstał zdziwiony. Z własnego natchnienia, obie siostry, wziąwszy za ręce Dagoberta i przytuliwszy się do niego, patrzyły na burmistrza oczyma zarówno niespokojnymi jak i niewinnymi. Stary, okazałej postawy żołnierz, przedstawiający swemu sędziemu dwoje niewinnych dzieci, stanowił obraz tak wzruszający, iż burmistrz poczuł mimo woli litość na ten widok; spostrzegł to Dagobert i postąpiwszy nieco, trzymając wciąż sieroty za ręce, rzekł z uczuciem: - Oto dwie sieroty, panie burmistrzu. Czy to nie najlepszy paszport? Mówiąc to, skołatany tylu bolesnymi wrażeniami, Dagobert nie mógł się wstrzymać od łez. Burmistrz, choć z natury popędliwy i rozdrażniony przebudzeniem z pierwszego snu, poczuł się także wzruszony. Osądził, że człowiek, mający takie towarzyszki podróży, zasługuje na zaufanie. - Biedne dzieci... - rzekł z politowaniem - sieroty tak młode... a z daleka przybyły... - Z daleka, panie burmistrzu. Już dłużej niż miesiąc jesteśmy w podróży... Czy to nie dość trudów dla dzieci w tym wieku?... Dla nich to żądam łaski i pomocy pana... dla nich, na które spadają dziś wszystkie nieszczęścia, gdyż właśnie w tej chwili, gdym poszedł po papiery... w moim tornistrze nie znalazłem pugilaresu, w którym były pieniądze i krzyż... bo, panie burmistrzu, proszę mi wybaczyć... gdy mu powiem... nie przez chełpliwość... ale byłem dekorowany własną ręką cesarza, a człowiek, którego on osobiście ozdobił, przyznasz pan, nie może być lada jakim człowiekiem, mimo że przypadkiem stracił papiery... i pieniądze... Tak, panie burmistrzu... teraz właśnie, szukając w tornistrze... nie znalazłem ani pugilaresu, ani pieniędzy! Oto nasze nieszczęście i dlatego tak się domagałem wynagrodzenia... - A jakimże to sposobem... gdzieżeś to wszystko stracił? - Nie wiem, panie burmistrzu, jestem tylko pewny, że przedwczoraj wziąłem trochę pieniędzy z woreczka i że widziałem pugilares, przez dzień wczorajszy wystarczyły mi drobne, którem wymienił, i woreczka nie wydobywałem... - A gdzież był tornister przez wczoraj i dziś? - W izdebce, gdzie były dzieci, ale tej nocy... Tu mowę Dagoberta przerwał ktoś idący po schodach. Był to Morok, który ukrywszy się w ciemnym miejscu przy schodach, podsłuchiwał. Bał się, aby słabość burmistrza nie zaszkodziła powodzeniu jego planów, których niemal całkiem już dopiął. ROZDZIAŁ XV WYROK Morok trzymał rękę na temblaku, wszedłszy wolno po schodach i z uszanowaniem skłonił się burmistrzowi. Róża i Blanka, przestraszone widokiem twarzy pogromcy zwierząt, cofnęły się i zbliżyły do żołnierza. Czoło Dagoberta zachmurzyło się, poczuł znowu, jak z gniewu krew w nim burzyć się zaczyna, uważał go bowiem za sprawcę wszystkich swych nieszczęść, choć nawet nie wiedział, że to z namowy Moroka Goliat wykradł mu pugilares z dokumentami. - Czego chcesz, Moroku? - rzekł burmistrz do pogromcy zwierząt, z miną na pół łagodną, na pół frasobliwą. - Powiedziałem oberżyście, że chcę tu być sam. - Przychodzę wyświadczyć ci przysługę, panie burmistrzu. - Przysługę? - Wielką przysługę, w przeciwnym razie nie byłbym się ośmielił przerywać ci, ale przyszedł mi na myśl pewien skrupuł. Tak jest, panie burmistrzu, miałem sobie do wyrzucenia, żem ci jeszcze nie powiedział wszystkiego o tym człowieku, zdjęła mnie fałszywa litość. - Więc cóż masz mi do powiedzenia? Morok zbliżył się do sędziego i dość długo mówił mu coś po cichu. Najpierw na twarzy burmistrza pojawiło się zdziwienie, potem coraz większa uwaga i nieufność, co chwila odzywał się z wykrzyknikiem zdziwienia i powątpiewania, spoglądając na Dagoberta i sieroty. Jednakże po jego coraz surowszych i badawczych spojrzeniach można było sądzić, iż słowa Moroka zmieniły powoli przyjazne nastawienie burmistrza dla Dagoberta i dwóch sierot w uczucie gniewu i podejrzenia. Dagobert spostrzegł tę nagłą zmianę, obawa jego, na chwilę przytłumiona, zaczęła rosnąć. Róża i Blanka zamilkły, a nie pojmując tej niemej sceny, z udręczeniem spoglądały na żołnierza... - Do stu katów!... - rzekł burmistrz, zrywając się nagle - To mi na myśl nie przyszło, a gdzież ja miałem głowę? Ależ bo, mój Moroku, gdy kogo wśród nocy obudzą, wtedy człowiek sam nie wie, co myśli, masz słuszność... wielką mi oddałeś przysługę. - Wprawdzie ja na pewno nie twierdzę... - Wszystko jedno, tysiąc przeciw jednemu można postawić, że masz rację. - Jest to tylko podejrzenie, oparte, na pewnych okolicznościach, jednakże podejrzenie. - Naprowadza na drogę prawdy... A ja, co jak ptak wpaść miałem w sidła... raz jeszcze ci powtarzam, gdzie ja miałem głowę?... - Trudno jest nie dać się uwieść pewnym pozorom... - Do kogóż to mówisz, mój kochany Moroku... do kogo? Przez cały czas tej rozmowy Dagobert stał jak na mękach, przewidując, że zaraz nastąpi coś strasznego, myślał tylko o tym, aby nie unieść się gniewem, zachować konieczny spokój. Morok zbliżył się do sędziego i wskazując coś spojrzeniem, znowu zaczął mówić do niego po cichu. - Ej!... - zawołał burmistrz rozgniewany. - To być nie może. - Ja niczego z pewnością nie utrzymuję... - odrzekł spiesznie Morok. - Jest to tylko domniemanie, oparte na... - A właściwie czemu nie? - odpowiedział sędzia, wznosząc ręce do góry. - Ci ludzie zdolni są do wszystkiego, on też mówi, że przybywa z Francji czy z północy, dlaczego nie miałby to być szereg bezczelnych kłamstw? Ale raz tylko mu się udało, że mógł mnie oszu- kać - zawołał zagniewanym tonem, gdyż jak ludzie niestałego i słabego charakteru, nie miał litości dla tych, co chcieli go podejść. - Jednak nie sądź pan porywczo... a nade wszystko nie nadawaj moim słowom większego znaczenia niż mają rzeczywiście - odpowiedział Morok z udanym żalem i pokorą - położenie moje względem tego człowieka (tu wskazał na Dagoberta) na nieszczęście jest tak drażliwe, iż ktoś mógłby przypuszczać, że kieruję się zemstą za wyrządzoną mi krzywdę, ja zaś jestem pewien, że powoduje mną tylko miłość sprawiedliwości i wstręt do kłamstw. Wreszcie... kto dożyje... zobaczymy... Panie, odpuść mi, jeżeli się mylę, w każdym razie sprawiedliwość orzeknie i za miesiąc lub dwa będą wolni, jeżeli są niewinni. - Wahać się nie ma powodu, jest to tylko krok przezorności, nie umrą przez to. Zresztą, im więcej się nad tym zastanawiam, tym więcej widzę tu prawdopodobieństwa. Tak, panie, on jest szpiegiem francuskim, rewolucjonistą... teraz wszędzie pełno tych ludzi... Niedawno jeszcze wywołali zaburzenia w Frankfurcie nad Menem. - A wreszcie, panie burmistrzu, dobrze się im tylko przypatrz, a przyznasz, że ten człowiek ma coś niebezpiecznego w twarzy... Widzisz... Mówiąc to Morok wskazał Dagoberta. Choć Dagobert starał się zachować panowanie nad sobą, jednak przymus, jaki zadawał sobie od samego przybycia do tej przeklętej oberży, a zwłaszcza od początku tajemniczej rozmowy Moroka z burmistrzem, wyczerpywał już jego siły, widział nadto wyraźnie, że jego usiłowania dla pozyskania sędziego zostały zniweczone nieszczęsnym wpływem pogromcy zwierząt. Zbliżywszy się więc do Moroka, a brakło mu już cierpliwości, stanął z założonymi rękami na piersiach i rzekł ponurym głosem: - Jak sądzę, to o mnie mówiłeś po cichu z panem burmistrzem? - Zgadza się - odrzekł Morok, schyliwszy głowę. - A dlaczego nie mówiłeś głośno? Prawie konwulsyjne drganie grubych wąsów Dagoberta, który powiedziawszy te słowa wytrzeszczył oczy na Moroka, wskazywało, że w piersiach jego wrzała gwałtowna walka. Widząc, że jego przeciwnik zachowuje szydercze milczenie, odezwał się do niego silniejszym, ale powściągliwszym głosem: - Pytam cię, dlaczego mówisz po cichu do pana burmistrza, skoro idzie o mnie? - Bo zachodzą tu rzeczy haniebne, które wstyd powiedzieć głośno - wyrzekł Morok z ponurą zuchwałością. Dagobert aż dotąd trzymał ręce złożone na krzyż. Nagle rozszerzył je gwałtownie, zacisnąwszy pięści. Szybkie to poruszenie było tak wyraziste, iż sieroty krzyknęły przestraszone. - Panie burmistrzu - rzekł Dagobert, zacisnąwszy z gniewu zęby - niech ten człowiek wyjdzie stąd... bo nie ręczę za siebie... - Jak to - rzekł dumnie burmistrz - śmiesz mi rozkazywać?... - Mówię panu, abyś kazał wyjść temu człowiekowi - odpowiedział Dagobert w uniesieniu - bo jeżeli nie, może dojść do nieszczęścia! - O! Boże!... Dagobercie, uspokój się - wołały dzieci, chwytając go za ręce. - I ty, podły włóczęgo, będziesz tu rozkazywał? - zawołał rozjątrzony burmistrz. - Acha, sądzisz, że dla oszukania mnie wystarczy powiedzieć, że zgubiłeś papiery! Myślisz, że dość jest wlec z sobą te dwie dziewczyny, które mimo ich niewinnej powierzchowności... mogą być... - Milcz! - rzekł Dagobert, przerywając burmistrzowi z takim poruszeniem i spojrzeniem, iż sędzia nie śmiał dokończyć. Wtedy żołnierz wziął dzieci za ręce i bez słowa wprowadził je do izdebki, potem, zamknąwszy drzwi i włożywszy klucz do kieszeni, wrócił do burmistrza, który przestraszony groźną postawą żołnierza, cofnął się i chwycił poręczy schodów. - Słuchaj no, ty - rzekł żołnierz, chwyciwszy sędziego za barki i patrząc mu w oczy. - Przed chwilą ten nędznik naigrawał się ze mnie... wszystko zniosłem, bo mnie to dotyczyło... Ale ty ośmielasz się krzywdzić córki mojego generała, córki marszałka i księcia de Ligny.. to ja ciebie nauczę... Słysząc to Morok mało nie podskoczył z radości. Istotnie, Dagobert, rozjątrzony, widząc, że wszystko stracone, nie hamował już swojego gniewu, z trudnością tłumionego od kilku godzin. Burmistrz z największym zdziwieniem obejrzał się na Moroka, jak gdyby nie mógł uwierzyć temu, co zaszło. Dagobert, żałując swego uniesienia, ale już gotów na wszystko, żywo spojrzał wokół siebie i cofając się kilka kroków stanął na pierwszym stopniu schodów. Burmistrz stał przy ławce w kącie sieni, Morok tuż przy nim. Zmylony ruchem żołnierza, sądząc, że Dagobert chce uciekać, zawołał: - Acha! Myślisz, że się wymkniesz, ośmieliwszy podnieść rękę na mnie... Nędzniku! - Panie burmistrzu, miej litość nade mną... zlituj się... Nie mogłem się oprzeć uniesieniu, żałuję tego - rzekł Dagobert pokornie schylając głowę. - Nędzniku! Żadnej litości dla ciebie... zgaduję twoje skryte zamiary... Nie jesteś tym, za kogo się podajesz, w tym wszystkim ukrywać się może zbrodnia stanu. Ludzie, chcący zakłócić spokój, gotowi są na wszystko. - Nie wierz w to, panie burmistrzu... jestem biedak... i nic więcej... - Dobrze, dobrze, wszystko się wyjaśni w więzieniu - odpowiedział burmistrz. - A ty - dodał żołnierz, zwracając się do Moroka - ty, co jesteś sprawcą wszystkiego... przemów przynajmniej choć słowo za mną do pana burmistrza. - Powiedziałem... co miałem do powiedzenia - odrzekł Morok ironicznie. - Acha! Wstyd ci teraz, stary włóczęgo... Myślałeś, że mnie oszukasz twymi jeremiadami - rzekł burmistrz, podchodząc do Dagoberta - ale znam cię ptaszku... zobaczysz, że w Lipsku są dobre więzienia dla francuskich wichrzycieli i dla awanturniczych nierządnic, bo te twoje panienki nie są lepsze od ciebie... Chodź no ze mną... a ty, Moroku, idź... Nie dokończył. Od kilku chwil, chcąc zyskać na czasie, nieznacznie oglądając się na prawo i lewo, spostrzegł drzwi na wpół otwarte, naprzeciw izdebki dziewcząt wychodzące do sieni. Wpadłszy szybko na burmistrza, chwycił go za szyję i tak silnie rzucił nim w drzwi, iż ten, osłupiały niespodziewanym napadem, potoczył się w głąb ciemnej izby. Potem, zwróciwszy się do Moroka, który widząc wolne schody, śpieszył w ich stronę, pochwycił go za długą czuprynę, przyciągnął do siebie i zatkawszy mu gębę, aby nie mógł krzyczeć, pomimo silnego oporu, wepchnął go do tejże izby, gdzie leżał już potłuczony burmistrz. Zamknąwszy drzwi na dwa spusty i włożywszy klucz do kieszeni, Dagobert, w paru susach, już był na dole schodów, prowadzących na korytarz od dziedzińca. Deszcz lał potężnie, żołnierz widział przez okno w izbie na dole, gdzie się paliło na kominie, oberżystę i jego ludzi, czekających na wyrok burmistrza. Zamknąć drzwi do korytarza i tym sposobem przecięć dostęp z dziedzińca było dla żołnierza dziełem jednej minuty, po czym wrócił spiesznie do sierot. Morok, odzyskawszy przytomność, krzyczał, lecz szum wiatru i deszczu zagłuszył go. Dagobert zapewnił więc sobie z godzinę czasu, gdyż nieprędko mogło komuś przyjść ma myśl, że rozmowa z burmistrzem za długo się ciągnie, a choćby podejrzenie lub obawa nakłoniły go do zobaczenia, co się dzieje, musiałby wyłamać dwoje drzwi, to jest zamykające korytarz od schodów i drugie do izby, W której byli zamknięci burmistrz i Morok. - Moje dzieci, trzeba dowieść, że w waszych żyłach płynie żołnierska krew - rzekł Dagobert, wpadłszy nagle do dziewcząt, przestraszonych hałasem, który słyszały. - Ach, mój Boże! Dagobercie? Co się stało? - zawołała Blanka. - Więc co mamy robić? - spytała Róża. Żołnierz, nic nie mówiąc, skoczył do łóżka, wyciągnął prześcieradła, mocno je związał, na jednym końcu zrobił duży węzeł i przywiązał go do ramy okna, a drugi spuścił za okno. Wtedy wziął tornister, walizę dziewcząt, futro reniferowe, wyrzucił wszystko oknem, dając znak Ponuremu, aby wyskoczywszy, stanął za oknem na straży. Pies nie wahał się, skoczył i już był na dole. Róża i Blanka, zdumione, patrzyły na Dagoberta bez słowa. - Dalej teraz, moje dzieci - rzekł - trzeba uciekać tędy, bo inaczej zatrzymają nas i wsadzą do więzienia... was osobno... mnie osobno... i po naszej podróży! - Zatrzymają nas... wsadzą do więzienia!... - zawołała Róża. - Mamy być odłączone od ciebie? - dodała Blanka. - Tak, moje dzieci, zabito nam Jowialnego... Musimy uciekać pieszo i starać się, o ile można, dostać do Lipska... Będę was niósł po kolei, gdy się zmęczycie i choćby mi żebrać przyszło po drodze, dojdziemy... Ale wszystko stracone, jeżeli się spóźnimy choć kwadrans... Dalej, moje dzieci, ufajcie mi... Pokażcie, że córkom generała Simona nie braknie odwagi... jeszcze nie traćmy nadziei. Idąc za mimowolnym popędem, siostry ujęły się za ręce, jak gdyby chciały się zjednoczyć przeciwko niebezpieczeństwu, na ich pobladłych twarzyczkach malowało się naiwne postanowienie, polegające na zupełnej ufności w żołnierzu. - Bądź spokojny, Dagobercie... me będziemy się bały - rzekła Róża silnym głosem. - Zrobimy, co będzie trzeba - dodała Blanka nie mniej pewnym tonem. - Byłem tego pewien - zawołał Dagobert - dobra krew zawieść nie może... dalej w drogę! Jesteście lekkie jak piórka, prześcieradło jest mocne, ledwie osiem stóp od okna do ziemi... A Ponury na was czeka... - Ja pójdę pierwsza, ja dziś jestem starsza - zawołała Róża. I pobiegła do okna, chcąc opuścić się pierwsza i w razie niebezpieczeństwa gotowa zasłonić sobą Blankę. - Tak, ale jest już. po północy - odrzekła Blanka, która miała te same myśli - więc na mnie przypada kolej, prawda, Dagobercie? Ten łatwo pojął przyczynę takiego współzawodnictwa. - Kochane dzieci - rzekł - rozumiem was, ale nie bójcie się o siebie, nie ma żadnego niebezpieczeństwa...sam związałem prześcieradła... prędzej, Różo. Lekka jak ptak dziewczyna stanęła na oknie, potem, przytrzymana przez Dagoberta, chwyciła się prześcieradła i zsuwała się powoli. - Nie bój się... nie bój, siostro - rzekła cicho, stanąwszy na ziemi - bardzo łatwo opuścić się. Ponury jest tutaj i liże mi ręce... Blanka nie dała czekać na siebie, równie odważna jak siostra, także szczęśliwie zsunęła się na ziemię. - Biedne dzieci, cóż one zawiniły, ażeby być tak dręczone? Nieszczęsny jakiś los uwziął się na tę rodzinę - myślał Dagobert, mając ściśnięte bólem serce, gdy widział miłą twarz młodej dziewczyny, niknącą w pomroce nocy, tym przykrzejszej z powodu gwałtownego wiatru i ulewnego deszczu. - Dagobercie, czekamy na ciebie, chodź prędko - mówiły z cicha sieroty, stojąc pod oknem. Dzięki wysokiemu wzrostowi żołnierz zeskoczył raczej niż zsunął się na ziemię. Zaledwie kwadrans upłynął od chwili, kiedy Dagobert z dziewczętami opuścił w ucieczce oberżę Pod Białym Sokołem, gdy wielki trzask rozległ się w domu. Morok i burmistrz wspólnymi siłami, za taran używszy stołu, gwałtownym uderzeniem wyłamali drzwi więzienia; widząc światło, wbiegli do izdebki sierot, już pustej. Ujrzawszy prześcieradło za oknem, Morok wykrzyknął: - Panie burmistrzu!... Patrz... tędy uciekli... przy tak ciemnej i burzliwej nocy nie mogli daleko zajść. - Bez wątpienia... złapiemy ich... nikczemne włóczęgi... Oj! Zemszczę się... Prędzej, Moroku... idzie tu o twój i mój honor... - O, bardziej tu idzie o mnie, panie burmistrzu - odpowiedział Morok gniewnym głosem, potem, szybko zbiegając po schodach, otworzył drzwi na dziedziniec i zawołał na całe gardło: - Goliat! Spuść psy z łańcucha... Gospodarzu, latarni, pochodni... Uzbrójcie się, ludzie... W pogoń za zbiegami, nie mogą nam się wymknąć, trzeba ich dostać... żywych lub umarłych! KONIEC ROZDZIAŁU 91 Część druga ULICA URSYNÓW ROZDZIAŁ I DONIESIENIA Generał Jensten mówił do księcia de Brissac: "Z tej celi rządzę nie tylko Paryżem, ale i Chinami, nie tylko Chinami, ale i całym światem, a nikt nie wie, jakim sposobem". Morok, pogromca zwierząt, widząc, jak Dagobert pozbawiony został konia, papierów i pieniędzy i sądząc, że już nie będzie mógł dalej podróżować, jeszcze przed przybyciem burmistrza wysłał Karola do Lipska z listem na pocztę. Adres listu, jak wcześniej wspomniano, był następujący: A Monsieur Rodin, rue du Milieu des Ursins a Paris. Na tej ulicy, mało wtedy znanej, poniżej poziomu ulicy Napoleona, stał skromnej powierzchowności dom w głębi małego, ponurego dziedzińca, zasłonięty od ulicy małą budowlą z facjatą. Wnętrze domu odznaczało się wielką prostotą, jak można było wnosić z umeblowania obszernej sali na dole. Stare, na perłowy kolor pomalowane boazerie okrywały ściany, posadzka z tafli, malowana na czerwono, była starannie wywoskowana, firanki z białego perkaliku zasłaniały okna, na kamiennym kominku stał zegar w oprawie z hebanu, a przy nim dwa brązowe lichtarze. Naprzeciw kominka widniał ogromny, mający cztery stopy średnicy globus na dębowej podstawie. Na tym globusie umieszczono mnóstwo małych czerwonych punkcików, rozrzuconych po wszystkich częściach świata, od północy do południa, od wschodu do zachodu; zaczynając od krajów najdzikszych, najodleglejszych wysp, aż do krajów najbardziej cywilizowanych, do Francji, każda okolica w wielu miejscach. oznaczona była czerwonymi kropkami, stanowiącymi, jak się zdaje, jakieś znaki. Przed czarnym drewnianym stołem, niedaleko kominka, stało puste krzesło, dalej, między oknami, wielkie orzechowe biurko, a nad nim półki, pełne papierów. Przy biurku siedział jakiś człowiek i pisał. Było to w końcu października 1831 roku. Był to Rodin, ten sam, któremu Morok przesłał wiadomość, skoro udało mu się ogołocić Dagoberta i jego sieroty z konia papierów i pieniędzy. Miał około pięćdziesięciu lat, ubrany był w stary surdut oliwkowego koloru, wytarty, z zatłuszczonym kołnierzem, przy szyi miał zatabaczoną chustkę do nosa; nosił kamizelkę i czarne pantalony; nogi obute w wielkie, tłuszczem wysmarowane trzewiki, opierały się na wyfroterowanej posadzce. Siwe włosy, gładko przylegające do skroni, wieńczyły łyse czoło; górne powieki, obwisłe jak błonki okrywające ślepia ptaków i gadów, zasłaniały do połowy czarne, żywe oczy; wargi cienkie, bez najmniejszego zabarwienia, były takiegoż koloru jak wybladła, chuda twarz, spiczasty nos i broda. Ta śniada maska wyglądała tym dziwniej, że była jak posąg nieruchoma; gdyby nie szybkie ruchy palców Rodina, który, zgarbiony nad biurkiem, drapał piórem po papierze, sądzić można by, że to trup. Za pomocą cyfr sekretnego alfabetu leżącego przed nim przepisywał niektóre ustępy z długiego arkusza rękopisu. Wśród głębokiego milczenia, w ów posępny dzień, kiedy obszerny, pusty i zimny pokój wyglądał jeszcze smutniej, człowiek ten, o powierzchowności mrożącej jak lód i piszący przy pomocy tajnych znaków, przedstawiał widok jeszcze bardziej złowróżbny. Wybiła godzina ósma, przy furtce dało się słyszeć kołatanie, potem dwukrotnie odezwał się głos dzwonka, kilkoro drzwi otworzyło się i przymknęło i do pokoju weszła nowa osoba. Na jej widok Rodin wstał, włożył pióro w usta, złożył głęboki ukłon i znowu wrócił do swej pracy, nie rzekłszy słowa. Dwie te osoby pod względem powierzchowności stanowiły zupełną sprzeczność. Przybysz był nader przystojny, wysokiego wzrostu, postawy okazałej i eleganckiej. Zdawało się, że ma najwyżej trzydzieści sześć lat, trudno było wytrzymać blask jego wielkiej, szarej, świecącej jak polerowana stal źrenicy; wystająca broda była starannie wygolona, błękitnawy cień w miejscach świeżo ogolonych wyraźnie odbijał od żywego rumieńca ust i pięknych białych zębów. Gdy zdjął kapelusz, zanim włożył leżącą na stoliczku aksamitną czapeczkę, widać było kasztanowate włosy, których wiek jeszcze nie posrebrzył. Miał na sobie długi surdut, zapięty po wojskowemu aż pod szyję. Bystre wejrzenie tego człowieka, wysokie czoło, znamionowały niepospolity umysł, szerokie, wydatne piersi i barki wskazywały na silną budowę ciała, wreszcie okazały wzrost, postawa, .staranny ubiór, przyjemny zapach, rozchodzący się z głowy i całego ubrania, wdzięk i łatwość poruszania oznaczały człowieka światowego i kazały się domyślać, że albo już był, albo mógł się niebawem znaleźć na drodze wielkiej kariery. Rodin nie przestawał pisać. - Czy są listy z Dunkierki, Rodin? - spytał jego pryncypał. - Agent jeszcze nie przybył. - Chociaż nie mam powodu być niespokojnym o zdrowie mej matki, gdyż niebezpieczeństwo już minęło - odpowiedział pytający - bardzo pragnę upewnić się co do jej stanu... spodziewam się jednak dziś z rana dobrych wiadomości... - Życzyć należy - odrzekł sekretarz, równie uniżony, równie pokorny jak lakoniczny i zimny. - Tak, życzyć należy - odparł jego zwierzchnik - gdyż jednym z najlepszych dni w moim życiu był ten, kiedy księżna Saint-Dizier napisała do mnie, że ta choroba równie nagła jak niebezpieczna, musiała ustąpić dzięki troskliwym staraniom, jakie miano przy mojej matce... dzięki tej zacnej przyjaciółce, gdyby nie to, miałem już jechać... chociaż moja obecność tutaj jest bardzo potrzebna. Potem, zbliżając się do biurka sekretarza, dodał: - Czy została już przejrzana korespondencja zagraniczna? - Oto notatki z niej... - Czy wszystkie listy przyszły na wskazany adres... i czy je tu przyniesiono tak, jak kazałem? - Tak, wszystkie... - Proszę mi przeczytać treść korespondencji zagranicznej - rzekł pryncypał, zaczynając przechadzać się to wzdłuż, to wszerz pokoju, ręce założywszy do tyłu i dyktując, w miarę potrzeby, uwagi, które Rodin pilnie notował. Sekretarz wziął gruby plik papierów i czytał, co następuje: - Don Ramon Olivarez donosi z Kadyksu, że odebrał list nr 19 i zastosuje się do niego. - Dobrze... ad acta. - W Filadelfii odebrano ostatni ładunek egzemplarzy poprawionej Historii Francji, żądają więcej. - Zanotować, napisać o tym do Duplessisa. - Pan Blondel przesyła z Namur raport sekretny o panu Ardonin. - Zanotować. - Pan Ardonin przesyła z tegoż miasta tajemny raport o panu Blondel. - Zapisać. - Pułkownik Von Ostadt, z tegoż miasta, przesyła poufną wiadomość o p. p. Ardonin i Blondel. - Do porównania... Dalej... - Pierret Bachanal, dziewczyna z tegoż miasta, uzupełnia wiadomości żądane o pułkowniku Von Ostadt. - Zanotować... - Hrabia Malipiri z Turynu donosi, że legat 300.000 franków na naszą korzyść został podpisany. - Uprzedzić o tym Duplessisa, potem... - Don Stanisław odjechał do wód w Baden z księżną Marią Ernestyną. Donosi, że mile przyjmie nadesłane wiadomości i sam na nie odpisze. - Zanotować to... ja sam napiszę do księżnej Marii. Podczas, gdy Rodin zapisywał uwagi na marginesie papieru, który trzymał, jego pan nie przestawał przechadzać się po pokoju, stanął naprzeciw wielkiego, poznaczonego czerwonymi kropkami globusu, zatrzymał się przed nim na chwilę i spoglądał nań w zamyśleniu. Rodin czytał dalej: - Wnosząc z usposobienia umysłów w niektórych krajach włoskich, ojciec Orsini pisze z Mediolanu, że byłoby z pożytkiem puścić tam w obieg książeczkę, w której by nasi ziomkowie Francuzi opisani byli jako bezbożnicy, rozpustnicy i krwawi łupieżcy. - Dobra myśl, trzeba polecić Jakubowi Dumolin napisanie takiej książeczki. Ten człowiek składa się z żółci i trucizny, pisemko będzie okropne... ja udzielę niektórych uwag... tylko nie dawać mu pieniędzy, dopóki nie złoży rękopisu. - Ma się rozumieć... Gdyby mu dano pieniądze z góry, piłby cały tydzień. To się już zdarzało, trzeba mu było dwa razy zapłacić za jego straszną napaść na panteistyczną dążność prelekcji profesora Martin. - Zanotuj i czytaj dalej. - Negocjant donosi, że komisant ma wysłać bankiera, by zdał rachunek, komu należy... Rodin wymówił te słowa z jakimś dziwnym akcentem i zapytał: - Wszak pan rozumie? - Rozumiem - odparł tenże, drgnąwszy - to są umówione zwroty. - Lecz komisanta wstrzymały jakieś skrupuły. Na twarzy pana ukazał się wyraz przykrego, niemiłego uczucia. Po chwili milczenia rzekł: - Działać na jego wyobraźnię milczeniem i samotnością. - Pani Betty Sydney pisze z Drezna, że oczekuje instrukcji. Gwałtowne sceny zawiści znowu zaszły między ojcem a synem z jej powodu, lecz w tym nowym objawie wzajemnej nienawiści, w tych poufnych zwierzeniach, które jej obaj rywale jeden na drugiego uczynili, pani Sydney nie spostrzegła jeszcze niczego, mającego związek z żądanymi od niej wiadomościami. Dotąd jeszcze mogła uniknąć przechylenia się na stronę jednego lub drugiego... jeżeli jednak taki stan rzeczy potrwa dłużej... obawia się obudzić ich podejrzenia. Którego ma poświęcić? - Ojca... Gniew starca będzie gwałtowniejszy i wtedy przez zemstę za wyróżnienie syna może wyjawi to, na ukrywaniu czego obydwu tak zależy... - Od trzech lat dwie służące Ambrozjusza, umieszczonego w małej parafii Gór Walezyjskich, zniknęły... i nie wiadomo, co się z nimi stało. Teraz trzecią spotkał ten sam los... Tamtejsi protestanci oburzają się, mówią o morderstwie... o przerażających okolicznościach. - Aż do powzięcia pewnych poszlak o tym zdarzeniu bronić Amibrozjusza przeciwko tym haniebnym potwarzom partii, co zawsze gotowa jest rozsiewać najdziwniejsze domysły... Dalej. - Thompsonowi z Liverpoolu udało się umieścić Justyna jako godnego zaufania człowieka u lorda Stewarta, który coraz bardziej słabnie na umyśle. - Skoro się rzecz potwierdzi, pięćdziesiąt luidorów gratyfikacji dla Thompsona. Zanotować to dla Duplessisa. Czytaj dalej. - Frank Dinkenstein z Wiednia donosi, że jego ojciec umarł na cholerę, w małej wiosce blisko miasta... Ta zaraza posuwa się od północy, coraz bardziej naprzód. - Tak, to prawda, daj Boże, żeby tylko nie dostała się do Francji. - Frank Dinkenstein - czytał dalej Rodin - pisze, że jego bracia chcą domagać się unieważnienia testamentu, w którym stary cały swój majątek zapisał na rzecz naszego zakonu; sam Frank nie zgadza się na to. - Rozmówić się z naszymi adwokatami... Dalej. - Kardynał książę d'Amalfi zastosuje się do trzech pierwszych punktów memoriału. Żąda, aby mu wolno było uczynić zastrzeżenia co do czwartego. - Żadnych zastrzeżeń... zupełna, bezwarunkowa akceptacja. Jeżeli nie, wojna, rozumiesz i zanotuj: zacięta wojna, bez litości ani dla niego, ani dla jego popleczników... Co jeszcze? - Fra Paolo oznajmia, że buntownik Boccari z rozpaczy, że przyjaciele obwiniają go o zdradę wskutek podejrzeń, jakie on, Fra Paolo, zasiał zręcznie w ich umysłach, odebrał sobie życie. - Boccari!! Czy to być może!... Boccari... - Tak, Boccari... - powtórzył ciągle zimny Rodin. - Powiedzieć Duplessisowi, aby posłał przekaz na wypłacenia dwudziestu pięciu luidorów Fra Paolowi... Zanotować to! - Hausman donosi, że francuska tancerka Albertyna Ducornet jest ulubienicą księcia regenta, ma nań zupełny wpływ, ale nad tą Albertyna ma władzę jej kochanek, który był skazany na galery za fałszerstwa, ona nie zrobi nic bez jego rady... - Kazać Hausmanowi, aby się porozumiał z tym człowiekiem; jeżeli żądania jego będą słuszne, zgodzić się na nie, nadto dowiedzieć się, czy ta panna nie ma jakichś krewnych w Paryżu. - Książę Orbano donosi, że udzielone będzie pozwolenie na założenie nowego instytutu, ale pod warunkami poprzednio podanymi. - Żadnych warunków, zupełne zezwolenie lub odmowa... Tak się poznaje przyjaciół lub wrogów... Im bardziej nieprzyjazne wydają się okoliczności... Tym większą trzeba okazać stałość pewnością siebie nakazać poszanowanie. - Pisze również, że Anglia wszelkimi siłami popiera żądania ojca owej protestanckiej panny, która schroniła się do klasztoru w Madrycie i tylko wtedy chce wyjść z niego, kiedy będzie mogła zaślubić swego kochanka, wbrew woli ojca. - Anglia go popiera? - Tak i to bardzo usilnie. W tej chwili dał się słyszeć dzwonek u furtki. - Zobacz, kto to jest - polecił zwierzchnik Rodina. Ten wstał i wyszedł. Pan jego nie przestawał przechadzać się zamyślony od jedne go do drugiego końca pokoju. Przechodząc koło ogromnego globusa, zatrzymał się znowu. W głębokim milczeniu przypatrywał się czerwonym punkcikom, które jak siatka zdawały się okrywać całą kulę ziemską. Myślał pewnie o niewidzialnym a strasznym działaniu swej władzy, która zdawała się rozciągać na cały świat. Rysy twarzy tego człowieka ożywiły się, jego męska, duża twarz przybrała niewymowny wyraz energii, wyniosłości i pychy; z dumnym czołem, z wydętymi pogardliwie wargami zbliżył się do globusa i silną rękę oparł na biegunie. Patrząc na to silne przyciśnięcie, na to dumne poruszenie rzekłbyś, że ten człowiek był pewny swego panowania nad globem któremu się przypatrywał z całej wysokości swego wzrostu, na którym oparł rękę w postawie tak wyniosłej, tak zarozumiałej i samowładnej. I teraz już się nie uśmiechał. Jego szerokie czoło zachmurzyło się, a wzrok przybrał groźny ton. Artysta, chcący odmalować szatana chytrości, wyniosłości i pychy, piekielnego ducha o niepohamowanej chęci panowania, nie mógłby znaleźć lepszego wzoru. Gdy Rodin wrócił, twarz jego zwierzchnika przybrała zwykły wyraz. - To agent - rzekł Rodin, pokazując pięć listów, które trzymał w ręku - nic nie ma z Dunkierki. - Nic... - krzyknął jego zwierzchnik z żałosnym wzruszeniem, które wydawało się dziwne w porównaniu z wyrazem dumy i pogardliwej pychy, które dopiero co malowały się na jego twarzy. - Nic!... Żadnej wiadomości od matki... jeszcze dwadzieścia cztery godziny udręki. - Zdaje mi się, że księżna nie miała złych wiadomości, bo inaczej byłaby napisała, tak się wypada domyślać... - Bez wątpienia, masz słuszność, Rodin, ale mimo wszystko... jestem niespokojny... Po chwili dodał: - Ale... zobacz te listy, skąd one są? O czym donoszą? Rodin, obejrzawszy pieczątki, rzekł: - Z pięciu trzy dotyczą ważnej, wielkiej sprawy medalionów... - Dzięki Bogu... byle tylko zawierały pomyślne nowiny - zawołał pryncypał z wyrazem niecierpliwości i ciekawości, z czego można było sądzić, jak wielkiej wagi była dla niego ta sprawa. - Jeden jest z Charlestown, pewnie dotyczy misjonarza Gabriela - odpowiedział - drugi z Batawii, pewno o Hindusie Dżalmie, który po śmierci ojca udał się na Jawę. Ten jest z Lipska. Niezawodnie jest w nim potwierdzenie wiadomości, odebranych wczoraj od Moroka, w których zawiadomił, że stosownie do otrzymanych poleceń córki generała Simona nie mogą dalej odbywać podróży, a jego nikt nie podejrzewa. Na wzmiankę o generale Simonie twarz pryncypała Rodina przybrała wyraz niezadowolenia. ROZDZIAŁ II ROZKAZY Przezwyciężywszy mimowolne wzburzenie, jakie wywarło na nim nazwisko generała Simona, pryncypał zwrócił się do Rodina: - Nie otwieraj jeszcze tych listów z Lipska, z Charlestown i Batawii. Bez wątpienia zawarte w nich wiadomości zaraz wskażą, jaki z nich trzeba zrobić użytek. Sekretarz patrzył na swego zwierzchnika pytającym wzrokiem. Ten zaś rzekł: - Czy skończyłeś notatki, dotyczące medalionów? - Oto są... - Przeczytaj, a w miarę potrzeby dodasz nowe szczegóły, które znajdziesz w tych trzech listach. - Tak - odparł Rodin - będzie to dokładniejsze. - Zobaczę - podchwycił pan - czy wiadomości są jasne i czy rzecz została należycie przedstawiona. Czy nie zapomniałeś, iż osoba, która ma się tym zająć, nie powinna wiedzieć o wszystkim? - Pamiętam o tym i odpowiednio opracowałem notatki... - Czytaj. Rodin czytał, co następuje, z wielką powagą i powoli: "Sto pięćdziesiąt lat temu pewna rodzina francuska opuściła dobrowolnie kraj, przewidując mające nastąpić odwołanie edyktu nantejskiego i w zamiarze uniknięcia surowych edyktów przeciw hugonotom. Z członków tej rodziny jedni wynieśli się do Holandii, potem do kolonii holenderskich, inni do Polski, inni do Niemiec, do Anglii i do Ameryki. Według pewnych wiadomości, przy życiu pozostaje dziś tylko siedmiu członków tej rodziny, która przeszła różne ciężkie koleje losu, gdyż jej przedstawiciele znajdują się dziś prawie na wszystkich szczeblach społecznych, począwszy od panującego a kończąc na rzemieślniku. Ci potomkowie w prostych lub bocznych liniach to: Ród macierzysty: Róża i Blanka Simon, małoletnie. Generał Simon zaślubił w Warszawie pannę, pochodzącą z rzeczonej rodziny. Franciszek Hardy, przemysłowiec w Plessis, pod Paryżem. Książę Dżalma, syn Kadia-Singa, króla Mondi, który zaślubił był 1802 roku dziewicę z tejże rodziny, osiadłej wtedy w Batawii (wyspa Jawa), posiadłości holenderskiej. Ród ojcowski: Jakub Rennepont - zwany Leżynago, rzemieślnik. Adrianna de Cardoville, córka hrabiego de Cardoville. Gabriel Rennepont, ksiądz misji zagranicznej. Każdy z członków tej rodziny ma a przynajmniej mieć powinien, medalion brązowy, na którym jest następujący napis: Ofiara L. C. D. J. Módlcie się za mnie Paryż dnia 13 lutego W Paryżu ulica Św. Franciszka Nr 3 będziecie po upływie półtora wieku dnia 13 lutego Módlcie się za mnie. Daty te dowodzą, że każdemu z nich niezmiernie zależy na tym, aby znajdował się w Paryżu 13 lutego 1832 roku, na umówionym spotkaniu i nie przez zastępcę ani pełnomocnika, ale osobiście, czy będzie pełnoletni lub małoletni, żonaty lub bezżenny. Innym jednak osobom niezmiernie zależy na tym, aby nikt z potomków tej rodziny nie znajdował się w Paryżu 13 lutego... wyjąwszy Gabriela Rennepont, księdza misji zagranicznej. Trzeba więc, żeby tylko on jeden znajdował się na tym spotkaniu wyznaczonym potomkom tej rodziny przed półtora wiekiem. Dla uniemożliwienia sześciu pozostałym przybycia do Paryża na oznaczony dzień lub dla sparaliżowania ich obecności, już wiele przedsięwzięliśmy, ale wiele jeszcze pozostaje uczynić, aby być pewnym powodzenia w tej sprawie, najważniejszej w dzisiejszej epoce, z powodu spodziewanych rezultatów". - To aż nadto wielka prawda - rzekł zwierzchnik Rodina, przerywając mu i kiwając głową - dodaj jeszcze, że osiągnięcie pomyślnych skutków jest konieczne i że ani można myśleć o niepowodzeniu... Słowem, idzie tu niemal o być lub nie być przez wiele lat. Dla osiągnięcia tego celu użyć należy wszelkich środków, nie bać się żadnego... ale działać trzeba tak, ażeby nie ściągnąć na siebie podejrzenia. - Napisano - rzekł Rodin, dopisawszy słowa, które mu jego pryncypał podyktował. - Czytaj dalej... "Aby ułatwić lub zapewnić powodzenie w tej sprawie, pożyteczną będzie rzeczą poznać niektóre ważniejsze szczegóły i tajemnice dotyczące siedmiu osób, składających się na tę rodzinę". Ręczyć możemy za prawdziwość tych szczegółów, a w potrzebie uzupełnić je nawet w najmniejszych drobnostkach, gdyby zachodziły jakieś sprzeczności. Kolejno mówić będziemy o osobach, o faktach już dokonanych. "Nota Nr l. Róża i Blanka Simon. Siostry, bliźnięta, lat około piętnastu. Ładne i tak do siebie podobne, iż obie można by uważać za jedną - charakteru łagodnego, bojaźliwego, ale skłonne do uniesień, wychowane w Polsce, przez matkę. Generał Simon, rozłączywszy się z żoną, zanim jeszcze na świat przyszły, nie wie, że ma dwie córki. Uznano za najlepszy środek dla przeszkodzenia ich bytności w Paryżu 13 lutego, wysłać ich matkę w dalekie kraje, lecz gdy umarła, ludzie, posiadający nasze zaufanie, przez nieszczęsną pomyłkę, mniemając, iż zależało nam tylko na żonie generała Simona, pozwolili młodym dziewczętom powrócić do Francji pod opieką dawnego żołnierza. Ten żołnierz jest przedsiębiorczy, wierny, śmiały i notowany jako bardzo niebezpieczny. Panny Simon nie są szkodliwe. Według wszelkiego prawdopodobieństwa sądzić można, że w tej chwili są zatrzymane w okolicach Lipska". Zwierzchnik Rodina, przerywając mu, rzekł: - Czytaj ten list z Lipska, dopiero co odebrany, a będziesz mógł uzupełnić wiadomości. Rodin przeczytał list i dodał: - Wyborna wiadomość, dziewczęta i ich przewodnik zdołały wymknąć się w nocy z oberży Pod Białym Sokołem, ale wszyscy troje zostali dopędzeni i schwytani o milę od Mockern; przyprowadzono ich do Lipska i uwięziono jako włóczęgi, a nadto żołnierz, który im służył za przewodnika, oskarżony został o opór miejscowej władzy, obelgi czynne i uwięzienie burmistrza. - A więc biorąc pod uwagę przewlekłość procedury niemieckiej, niemal z pewnością można sądzić, że te dziewczęta, nie będą mogły stawić się na 13 lutego - rzekł zimno zwierzchnik Rodina. - Połącz tę ostatnią wiadomość z notą przez odsyłacz. Sekretarz dopisał treść listu Moroka i rzekł: - Już napisane. Czytaj dalej - rzekł zwierzchnik. "Nota Nr 2. Franciszek Hardy, przemysłowiec w Plessis, pod Paryżem. Lat czterdzieści. Człowiek stanowczy, bogaty, inteligentny, prawy, ubóstwiany przez swych robotników, człowiek nader niebezpieczny, lecz zazdrości i nienawiści, jakie wzbudza w innych fabrykantach, a nade wszystko w panu baronie Trippeaud, jako konkurencie, łatwo użyć można przeciwko niemu... Gdyby zaszła potrzeba innych środków oddziaływania przeciw niemu, poradzić się jego akt, które są bardzo grube, gdyż człowiek ten opisany jest jako jeden z najszkodliwszych. Co do sprawy medalionu, tak go zręcznie wywiedziono, w pole, że dotąd ma zupełnie mylne wyobrażenie o jego ważności, zresztą jest on ciągle na oku; jeden z najlepszych jego przyjaciół jest naszym przyjacielem, lecz wiele jeszcze trzeba zrobić, aby sparaliżować lub nie dopuścić do jego obecności w Paryżu 13 lutego. Nota Nr 3. Książę Dżalma. Lat osiemnaście, charakter energiczny i szlachetny, umysł niezależny i dziki, ulubieniec generała Simona, który objął dowództwo nad wojskami jego ojca, Kadya-Singa w wojnie z Anglikami, którą ten prowadził. Mówi się o Dżalmie tylko dla pamięci, bo jego matka zmarła za młodu, za życia swych rodziców, którzy pozostali w Batawii. I ci również umarli, a o ich skromne dziedzictwo nie upominali się ani Dżalma, ani jego ojciec. Dlatego można być pewnym, iż nie wiedzą oni o tym, że do spadku należy także ów medalion, ani o tym, jak ważne sprawy łączą się z tym medalionem". - Czytaj ten list z Batawii, aby uzupełnić wiadomość o Dżalmie. Rodin odparł: - Jeszcze jedna dobra nowina... Pan Jozue van Dael, przemysłowiec z Batawii, wychowaniec naszego instytutu w Pondichery, dowiedział się ze swych korespondencji z Kalkuty, że stary król indyjski poległ w ostatniej bitwie, stoczonej z Anglikami, a jego syn Dżalma, zrzucony z tronu ojcowskiego, wysłany został tymczasowo do fortecy jako więzień stanu. - Teraz jest początek listopada - rzekł zwierzchnik Rodina. - Przypuśćmy, iż Dżalma został wypuszczony na wolność i że mógł teraz opuścić Indie, w takim razie przybyłby do Paryża zaledwie w lutym... - Pan Jozue - dodał Rodin - żałuje, że nie mógł w tym przypadku okazać swej gorliwości. Jeżeli, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, książę Dżalma został uwolniony lub zdołał umknąć, co może być prawdopodobniejszym, to wtedy niezawodnie udałby się do Batawii, aby upominać się o spadek po matce, gdyż nic więcej nie ma świecie. W takim razie można polegać na poświęceniu ze strony pana Jozuego van Dael... Tenże żąda natomiast, przez pierwszego gońca, szczegółowych i dokładnych wiadomości o stanie majątkowym barona Trippeaud, przemysłowca i bankiera, z którym ma stosunki handlowe. - Odpowiesz w sposób wymijający, gdyż pan Jozue dopiero obiecał gorliwość... Dopełnij wiadomość o Dżalmie tymi nowymi doniesieniami. Rodin zapisał. Po chwili zwierzchnik rzekł dość szczególnym tonem: - Pan Jozue nic nie pisze o generale Simonie z powodu śmierci ojca Dżalmy i uwięzienia tego ostatniego? - Ani słowa o nim nie nadmienia - odpowiedział sekretarz, nie przerywając pracy. Zwierzchnik Rodina nic nie odrzekł i przechadzał się zadumany... Po chwili Rodin odezwał się: - Już napisałem... - Czytaj dalej... "Nota Nr 4. Jakub Rennepont, przezwany Leżynago. Robotnik z fabryki barona Trippeaud, konkurenta Franciszka Hardy. Jest to pijak, próżniak, kłótliwy i rozrzutny, nie brak mu zdolności, ale lenistwo i rozpusta zupełnie je przytłumiły. Jeden z agentów, pewny i bardzo zręczny, na którym polegamy zupełnie, wszedł w stosunki z dziewczyną Cefizą Soliveau, zwaną królową bachanalii, która jest kochanką tego hultaja. Przy jej pomocy agent nawiązał z nim stosunki i uważać go odtąd można za obcego wszelkim interesom, które by spowodować mogły jego obecność w Paryżu w dniu 13 lutego. Nota Nr 5. Gabriel Rennepont, ksiądz misji zagranicznej. Jest on dalekim krewnym poprzedniego, nie wie jednak o tym... Sierota, opuszczony, wzięty został na wychowanie przez Franciszkę Baudoin, żonę żołnierza, przezwanego Dagobertem. Gdyby wbrew wszelkiemu przewidywaniu, ten żołnierz przybył do Paryża, znalazłby się na niego skuteczny środek działania przez jego żonę, istotę prostą, łatwowierną, na którą ma się wpływ i władzę nieograniczoną. Przez nią to udało mi się skłonić Gabriela, aby wstąpił do zakonu, mimo że miał wstręt do tego stanu. Gabriel ma dwadzieścia pięć lat, jego charakter jak i twarz są anielskie, obdarzony jest najrzadszymi cnotami, ale na nieszczęście, wychował się razem ze swym przybranym bratem Agrycolą Baudouin, synem Dagoberta. Ten Agrykola to poeta, rzemieślnik, robotnik wyborny, ale pełen najgorszych zasad francuskiej szkoły filozoficznej, ubóstwia swoją matkę, jest prawy i pracowity. Notowany jako bardzo niebezpieczny i dlatego jego towarzystwo było tak szkodliwe dla Gabriela. Ten, pomimo wszelkich przymiotów zawsze wzbudza niepokój. Wypadało nawet odwlec zupełne wtajemniczenie go, gdyż jeden nieostrożny krok mógłby uczynić go najszkodliwszym człowiekiem, trzeba więc postępować z nim jak najprzezorniej, przynajmniej do 13 lutego, gdyż na nim, na jego obecności w Paryżu w tym czasie polegają wszystkie nasze nadzieje i niezmiernej wagi interesy. Z tych wszystkich względów musiano, choć z wielkim żalem, zezwolić mu na wzięcie udziału w misji amerykańskiej, gdyż z anielską łagodnością łączy on spokojną, nieustraszoną odwagę, awanturniczy umysł, który można było zadowolić tylko uczestniczeniem w życiu misjonarzy, pełnym niebezpieczeństw. Na szczęście dano jak najsurowsze instrukcje jego przełożonym w Charlestown, aby nie narażali tak drogiego życia i żeby go wysłali z powrotem do Paryża przynajmniej na jeden lub dwa miesiące przed 13 lutego..." Zwierzchnik Rodina, przerywając mu, znowu rzekł: - Czytaj list z Charlestown, poślij, czego żądają dla uzupełnienia tych wiadomości. Rodin, przeczytawszy, odpowiedział: - Gabriel spodziewany jest codziennie z Gór Skalistych, dokąd został wysłany, ponieważ koniecznie chciał się tam udać... Co za nieroztropność! Bez wątpienia nie był tam wystawiony na żadne niebezpieczeństwo, sam bowiem zawiadomił o swym powrocie. Skoro tylko przybędzie, co nastąpi prawdopodobnie w połowie tego miesiąca, jak pisze, wyprawią go niezwłocznie do Francji. - Dodaj to do jego noty - rzekł zwierzchnik Rodina. - Już napisałem - odrzekł ten po chwili. - Czytaj dalej. "Nota Nr 6. Adrianna Rennepont de Cardoville. Daleka krewna Jakuba Rennepont i misjonarza Gabiela Rennepont, o czym jednak nie wie. Wkrótce skończy lat dwadzieścia jeden, w najwyższym stopniu ponętna, wyjątkowo piękna, choć rudawa, wielkie zdolności umysłowe, ogromny majątek, lękać się wszakże trzeba o przyszłość tej młodej osoby, kiedy się zważy niesłychaną śmiałość jej charakteru. Szczęściem opiekun jej, baron Trippeaud, (otrzymał baronostwo w roku 1829, był dawniej pełnomocnikiem nieboszczyka hrabiego, księcia Cardoville) zależy z powodu swych interesów prawie całkiem od ciotki panny Cardoville, która jest nam całkiem oddaną, słusznie więc liczyć można na nią i na niego, pod względem poskromienia i zwyciężenia nadzwyczajnej, niesłychanej odwagi i postanowień tej dziewczyny, z których na nieszczęście nie można korzystać dla osiągnięcia wiadomego celu." Rodin nie mógł czytać dalej, raz i drugi zadzwoniono do furtki... Sekretarz wstał, poszedł zobaczyć, kto dzwoni, po czym wrócił, trzymając dwa listy i mówiąc: Księżna skorzystała z odchodzącej sztafety i przysłała... - Daj list księżny - zawołał zwierzchnik Rodina, nie pozwalając mu dokończyć... - Nareszcie dowiem się czegoś o matce - dodał. Ledwie przeczytał kilka wierszy, zbladł, na jego twarzy dało się widzieć natychmiast przygnębienie i wielki żal. - Matka, matka! - krzyknął. O! Mój Boże! Moja droga matka! - Stało się nieszczęście? - zapytał Rodin, z miną strwożoną, podnosząc się na głos swojego zwierzchnika. - Jej wyzdrowienie było zwodnicze - odpowiedział mu tenże - zasłabła znowu, stan prawie beznadziejny, jednak lekarz osądził, że moja obecność mogłaby ją ocalić, gdyż bezustannie mnie wspomina, chce mnie ostatni raz jeszcze zobaczyć, aby potem móc umrzeć spokojnie... Ach! To życzenie jest dla mnie święte... Nie jechać byłoby matkobójstwem... O! Mój Boże! Bylebym tylko zdążył na czas... stąd do Dunkierki starczy dwóch dni, jadąc dniem i nocą. - O! Boże! Co za nieszczęście!... Co za nieszczęście! - rzekł Rodin, załamując ręce i wznosząc oczy do nieba... Jego zwierzchnik zadzwonił i rzekł do starego sługi, otwierającego drzwi: - Włóż natychmiast do mej walizy w podróżnym powozie wszystko, co mi w drodze może być potrzebne, niech odźwierny weźmie natychmiast dorożkę i niech biegnie co żywo po konie pocztowe... za godzinę koniecznie muszę wyjechać. Służący pobiegł spiesznie. - Moja matka... moja droga matka... nie widzieć jej... Ach? Okropna myśl - zawołał, rzucając się omdlały na krzesło i zakrywając twarz rękami. Był to żal szczery, głęboki, człowiek ten szczerze kochał swoją matkę, to jedno głęboko ludzkie uczucie zachował pośród wszystkich kolei swojego życia... często występnego. Po kilku chwilach Rodin ośmielił się odezwać do swojego zwierzchnika, pokazując mu drugi list: - I ten także przyniesiono od pana Duplessisa i jest bardzo ważny... i bardzo pilny... - Zobacz, o co chodzi i powiedz... ja nie mam głowy... - To list poufny... nie mogę rozpieczętować... jak pan widzi ze znaku na kopercie - rzekł, podając go przełożonemu. Ten, spojrzawszy na tajny znak, przybrał twarz przerażenia i uszanowania, jaki trudno opisać; drżącą ręką otworzył list. List zawierał tylko kilka słów: "Odłożywszy wszystko na bok... nie tracąc ani chwili czasu... wyjeżdżaj... i przybywaj tu. Duplessis ciebie zastąpi. Duplessis ma polecenie". - O! Wielki Boże! - zawołał nieszczęśliwy przełożony Rodina. - Wyjeżdżać w tak długą podróż bez zobaczenia się z matką... A! To okropne!... To niepodobna... Jakbym ją przez to dobił... to byłoby występkiem... I nagle zerwał się, tupiąc nogą z gniewu i rozpaczy. Przypadkiem... oczy jego w tej chwili zatrzymały się na ogromnym globusie, poznaczonym czerwonymi kropkami... Na ten widok zaszła w nim nagła zmiana, jakby się wstydził swego żalu, powoli twarz jego, choć nadal smutna, odzyskała spokój i zimną powagę... Oddał list sekretarzowi, tłumiąc westchnienie i rzekł ozięble: - Zapisać pod liczbą kolejną. Rodin wziął list, westchnąwszy głośno z politowaniem nad zmartwieniem swego zwierzchnika. Po chwili milczenia tenże rzekł: - Będziesz odbierał rozkazy od pana Duplessisa, będziesz z nim pracował. Jemu oddasz notę, tyczącą się medalionów, a on wie, komu ją oddać, odpiszesz do Batawii, do Lipska i do Charlestwown w wiadomy ci sposób. Nie pozwalać wszelkimi sposobami, ażeby córki generała Simona opuściły Lipsk. Przyśpieszyć przybycie Gabriela do Paryża, a w razie, gdyby Dżalma miał przybyć na Jawę, napisać do pana Josuego, że liczy się na jego gorliwość i że go tam powinien zatrzymać. Obojętność tego człowieka w chwili, kiedy konająca matka, którą kochał, nadaremnie wzywała go do siebie, była niepojęta. Wydawszy polecenie sekretarzowi, wrócił do swego mieszkania. Rodin zajął się zaszyfrowaną korespondencją. Po trzech kwadransach dał się słyszeć dzwonek koni pocztowych. Wszedł stary sługa, zapukawszy wprzód do drzwi. - Już zaprzężono - rzekł. Rodin dał znak skinieniem głowy, sługa wyszedł. Sekretarz sam poszedł zapukać do pokoju zwierzchnika. Ten wyszedł z listem w ręku. - Do mojej matki... - rzekł - wyślesz natychmiast gońca... - Niech trzy listy do Lipska, Batawii i Charlestown odejdą dziś jeszcze, zwykłą drogą, bo to rzecz największej wagi. Wiesz o tym. Takie były jego ostatnie słowa... Wykonując z uległością nielitościwe rozkazy, odjechał bez pożegnania umierającej matki. Rodin z uszanowaniem odprowadził go do powozu. - Jaką drogą jechać? - zapytał pocztylion. - Do Włoch - odpowiedział zwierzchnik Rodina, ale nie mógł stłumić gorzkiego westchnienia. Kareta ruszyła w drogę. Rodin ukłonił się z pokorą i wrócił do pokoju. Postawa, wyraz twarzy, ruchy tego człowieka nagle się zmieniły. Zdawało się, że urósł, nie był to już automat, którym kierowała pokorna uległość; jego twarz dotąd zimna, jego dotychczas przysłonięty wzrok ożywiły się i odkryły szatańską chytrość, cieniutkie, blade usta ściągnęły się szyderczym, piekielnym uśmiechem, złowroga radość wygładziła trupią twarz. I on też stanął przed ogromnym globusem, też przypatrywał się w milczeniu, ściskając go, że tak powiem, w swoim objęciu, wlepił przez chwilę jak bazyliszek, swoje jaszczurcze oczy w jego powierzchnię, potem, wodząc po wypolerowanej po- wierzchni tego obrazu świata sękaty palec, uderzał kolejno płaskim, brudnym paznokciem w trzy miejsca, w których widać było czerwone kropki i w miarę oznaczania miast leżących w tak odległych krajach, mówił do siebie: - Lipsk... Charlestown... Batawia... Potem dodał ze złowrogim uśmiechem: - W każdym z tych, tak odległych od siebie miast znajdują się osoby, nie wiedzące o tym, że stąd, z tej bocznej uliczki, z tej izby patrzy się na nie, że się uważa na wszystkie ich ruchy, że się wie o wszystkich ich postępkach... i że stąd wychodzą nowe rozkazy ich dotyczące, które wykonane zostaną bez najmniejszej litości... gdyż idzie tu o sprawę mającą potężny wpływ na całą Europę... na cały świat!... Lecz szczęściem, mamy przyjaciół w Lipsku, w Charlestown i Batawii! Ten starzec, brudny, nędznie ubrany, wyglądający jak wybladła martwa maska, który dopiero co czołgał się po globusie, wydawał się bardziej jeszcze niż jego zwierzchnik przerażającym... gdy tamten o wyniosłej postawie, z rozkazującą miną, położył rękę na globusie, który jakby owładnąć chciał zuchwałą pychą. Jeden podobny był do orła, unoszącego się nad upatrzoną zdobyczą... drugi do płaza, ściskającego ofiarę swymi zwojami... Potem Rodin podszedł do biurka, żywo zacierając ręce i napisał następujący list szyfrem, którego znaczenia nie znał nawet jego zwierzchnik: "Paryż o 9 min. 45 rano. Odjechał... ale wahał się. Gdy otrzymał rozkaz wyjazdu, matka jego umierała i wzywała go do siebie; wiedział, iż może by ją uratował swoją obecnością... bo zawołał: Nie udać się do matki... byłoby tym samym, co być jej zabójcą. A jednak... pojechał! Lecz wahał się. Mam go na oku. List ten otrzymasz w Rzymie w tym samym czasie, kiedy on tam przyjedzie. P. S. Powiedz księdzu kardynałowi, że może polegać na mnie ale pod warunkiem, żeby czynnie zajmował się moimi interesami." Złożywszy i zapieczętowawszy list, Rodin schował go do kieszeni. Wybiła dziesiąta. Była to dla Rodina godzina śniadania. Poukładał i zamknął papiery w szufladzie, od której kluczyk wziął z sobą, otarł łokciem stary zatłuszczony kapelusz, wziął w rękę połatany parasol i wyszedł. Kiedy ci dwaj ludzie w głębi owego ponurego zakątka knuli spisek, w który miały być wplątane cztery osoby z wygnanej niegdyś rodziny... jednocześnie nadzwyczajny, tajemniczy opiekun przemyśliwał nad obroną tej rodziny, jako swojej. EPILOG Smutna i dzika okolica... Wzgórze, najeżone tu i ówdzie ogromnymi skałami granitu, spomiędzy których gdzieniegdzie wznoszą się brzozy okryte pożółkłym, jesiennym liściem i wielkie, posępne, zielone jodły. Ze szczytu wzgórza rozciąga się widok na głębokie, ocienione, urodzajne doliny, ledwie na wpół zakryte lekką mgłą wieczorną... Żyzne błonia, cieniste gaje, uprzątnięte z dojrzałych kłosów pola, łączą się w ciemne, jednostajne tło, które odbija wydatnie od przeźroczystego błękitu nieba. Tu i ówdzie strzelają ostrymi szczytami dzwonnice, tu czerwoną dachówką, tam siwym łupkiem pokryte... ślady obecności wielu rozrzuconych osad. Nadeszła godzina spoczynku, godzina, o której zwykle przez wszystkie okienka chat widać iskrzący się pośród zmierzchu ogień, a ciemne kłęby dymu unoszą się z kominów ku niebu. A przecież, rzecz niesłychana, złowróżbna... w tych wszystkich domostwach, widzianych z góry, nie świeci się w żadnym oknie, z żadnego komina nie unosi się dym. Zdaje się, że wszystkie ogniska pogasły lub zostały opuszczone. Rzecz jeszcze dziwniejsza: ze wszystkich dzwonnic odzywa się żałobny głos dzwonów... Zdaje się, że tajniki życia tych osad połączyły się w tym żałosnym jęku dzwonów, rozlegającym się po wszystkich dolinach. Czasami ten smutny głos, niesiony powiewem wieczornych wiatrów, dolatuje żałosnym jękiem aż do szczytu góry. W głębi posępnych dolin, w każdej osadzie, wszędzie, gdzie dotąd było ciemno, błyskać zaczynają światła. Lecz nie są to żywe światła skrzących się ognisk wiejskich. Są to czerwonawe płomyki, jakby pochodnie i posuwają się z wolna ku cmentarzom każdego kościoła. A w miarę ich pochodu, żałobne dźwięki dzwonów pogrzebowych rozlegają się coraz mocniej, powietrze drga pod częstymi uderzeniami tych dzwonów i w rzadkich przerwach śpiewy pogrzebowe dochodzą niewyraźnie aż do wierzchołków wzgórza. Skąd tyle pogrzebów? Jakież to doliny zniszczenia?... Skąd w każdej wsi zamiast wesołej pieśni wieczornej po znojnej pracy, słychać tylko żałobne pienia śmierci, a miejsce dziennego odpoczynku zalega wieczny sen śmierci? Co to za dolina żałości, gdzie każda wieś opłakuje zmarłych i grzebie ich o tej samej godzinie, tej samej nocy? Niestety! Śmiertelność następuje tam tak nagle, jest tak wielka, tak straszna, iż żywych ledwo starczy do grzebania umarłych. Przez cały dzień ci, którzy pozostali przy życiu, zajmują się znojną pracą, wieczorem tylko, wróciwszy z pól, skołatani trudami, mogą kopać owe pogrzebowe doły, w których spoczywać mają ich bracia, stłoczeni jak ziarna zboża w kłosach. A nie tylko te doliny widziały takie spustoszenie w owych złowrogich latach; w ilu to wsiach, w ilu miasteczkach, w ilu okolicach przygasły ogniska, opustoszały siedziby?... Tak, niestety! Miejsce radości zajęła żałoba... dzwon pogrzebowy zastąpił wesołe pieśni... W owych nieszczęsnych dniach straszliwy wędrowiec z wolna przebiegł ziemię od jednego do drugiego bieguna... z głębi Indii... aż do krańców północy... aż nad fale oceanu, oblewające brzegi zachodniej Europy. Ten wędrowiec tajemniczy jak śmierć, powolny jak wieczność, nieubłagany jak przeznaczenie, straszny jak ręka Boga... ten wędrowiec, to cholera! Godzina zmierzchu. Dziwny odblask nadaje najbardziej nawet znanym postaciom kształty niepojęte, fantastyczne!... Na skalistym gruncie góry odezwało się powolne, równe, jak by miarowe stąpanie... Po skałach rozległ się odgłos podkutego obuwia... między grubymi kłodami ponurych jodeł przeszedł jakiś człowiek. Był on wysokiego wzrostu, głowę pochylił na piersi, twarz jego była spokojna, smutna... Brwi połączone z sobą, od skroni do skroni tworzyły na czole złowróżbną pręgę. Zarówno na piasku jak na mchu, pokrywającym skały, człowiek ten zostawiał po sobie ślad stopy ze znakiem krzyża. Zatopiony w myślach, jakby nie słyszał żałobnego dźwięku dzwonów, rozlegającego się płaczliwym głosem po dolinie. Szedł pogrążony w dręczących go myślach. - Zbliża się 13 lutego... - myślał - zbliża się... dzień, w którym potomkowie mej ukochanej siostry, ostatnie odgałęzienia naszego szczepu, zebrać się mają w Paryżu... Niestety! Lat temu sto pięćdziesiąt, odkąd prześladowanie rozproszyło po całej kuli ziemskiej tę rodzinę, za którą ja przez osiemnaście wieków z czułością podążałem... nie odstępując jej we wszystkich wędrówkach, na wygnaniu, przy zmianach losu i imienia. Ach! Ta rodzina, pochodząca od mej siostry, siostry ubogiego rzemieślnika, jakąż słynęła sławą, to znów jak była poniżona, wzgardzona, później jakim jaśniała blaskiem, potem w jakiej żyła nędzy, wreszcie jaką okrywała się chwałą! Iluż w niej splamiło się zbrodniami! Ilu wsławiło się cnotami! Historia tej jednej rodziny to dzieje całej ludzkości! Przez tyle pokoleń przebiegając żyły nędzarza i bogacza, mędrca i głupca, tchórza i bohatera, krew mojej siostry zachowała się aż do tej chwili. Cóż pozostało z tej rodziny?... Siedmiu potomków! Dwie sieroty, córki wygnanej matki i wygnanego ojca; książę, pozbawiony tronu; ubogi misjonarz; człowiek średniego stanu; młoda dziewica wielkiego imienia i majątku; rzemieślnik. W nich wszystkich razem odnaleźć można cnotę, męstwo, upodlenie, blask, nędzę naszego rodu! Polska... Indie... Ameryka... Francja... Oto miejsca, gdzie los ich rozproszył! Mnie instynkt ostrzega, gdy komu z moich grozi niebezpieczeństwo... od północy do południa... od wschodu do zachodu biegnę im na ratunek... wczoraj wieczór przy biegunie lodowatym, dziś w umiarkowanej strefie, jutro pod spiekłym równikiem, ale niestety! Często w chwili, kiedy moja obecność może ich ocalić, niewidzialna ręka odpycha mnie w wir nieprzeparty i... Dalej... dalej!... - Niechże przynajmniej dokończę, com zaczął!... - Dalej!... - Tylko godzinę!... Niech spocznę choć jedną godzinę!... - Dalej!... - Przebóg! Mam pozostawić nad przepaścią tych, których kocham... - Dalej!... Dalej!!! - Taka jest moja kara, okropna, ale zbrodnia moja była jeszcze straszniejsza! Za późno otworzyłem oczy, za późno poznałem żal, nauczyłem się łagodności, za późno wreszcie zrozumiałem boskie słowa, które winny być prawem dla całego rodu ludzkiego: Miłujcie się nawzajem. Na próżno w ciągu wieków, aby zasłużyć na przebaczenie, czerpałem siłę i przekonanie z tych słów, napełniałem litością i miłością serca, które były przepełnione gniewem i złością, na próżno rozpłomieniałem dusze wstrętem do niesprawiedliwości... Dzień przebaczenia jeszcze nie nadszedł!... Ja cierpię za ród ludzki, cierpię za swoich - biedny tułacz, nie zawsze mogę wspierać potomków mojej ukochanej siostry. Ale kiedy ból przewyższa moje siły, kiedy czuję, że moim zagraża niebezpieczeństwo, a ocalić ich nie mogę, wtedy myśl moja, przebiegając światy, leci do tej, jak ja, przeklętej kobiety... owej córki królewskiej, która tak jak ja, syn rzemieślnika, tuła się... tuła i tułać będzie aż do skończenia wieków... Raz tylko w ciągu każdego wieku, jak planety zbliżające się do siebie w swych wiecznych obrotach... i ja spotkać mogę tę kobietę... w nieszczęsnym tygodniu... A po tym spotkaniu, pełnym przykrych pamiątek i niezmiernego bólu, znów jak błądzące gwiazdy wieczności, tułamy się w nieskończonym biegu. I ta kobieta, wędrująca od jednego do drugiego krańca świata, ona, jedyna na ziemi, odpowiada moim myślom... Tylko ona ma współczucie i myśl dla tej jedynej sprawy, która daje ulgę mojemu wiecznemu ciężarowi... Kocha, wspiera potomków mej ukochanej siostry. Dla nich spieszy także od wschodu do zachodu, od pomocy ku południowi... lecz, niestety, niewidzialna ręka odpycha i ją także... unosi ją, ale i na nią głos woła: - Idź... dalej, dalej! - Niechże przynajmniej dokończę, com zaczęła - mówi podobnie jak ja. - Dalej... - Tylko godzinę... nie więcej, godzinę spoczynku. - Dalej... - Czy mam pozostawić nad przepaścią tych, których kocham?... - Dalej... - Jedno słowo... bo to jedno słowo może ich uratować. - Dalej... Dalej!... Gdy tułacz pogrążył się w myślach, wiatr wieczorny, dotąd lekki, wzmógł się a głos pogrzebowych dzwonów, w przewlekłych, silnych jękach, dochodził aż do szczytu góry. Niebawem wiatr zaczął dąć gwałtownie, nadchodził orkan, już błyskawice pruły obłoki... już głuchy i przeciągły szum wichru oznajmiał zbliżanie się burzy. Nagle ten, co nie może ani płakać, ani uśmiechnąć się, zadrżał. On, do którego żadna boleść fizyczna nie miała dostępu... nagle przycisnął rękę do serca jakby poczuł w nim niespodzianie gwałtowny ból. - Ach! - zawołał - czuję... w tej godzinie... wielu z moich... z potomków mojej ukochanej siostry, cierpi i jest wystawionych na wielkie niebezpieczeństwa... Jedni w głębi Indii... drudzy w Ameryce... inni tu, w Niemczech... Walka się wznawia, a ohydne namiętności znowu się rozsrożyły. O, ty, która mnie słyszysz, ty, jak ja przeklęta, Herodiado, pomóż mi w ich obronie... Niech moja prośba dojdzie cię w głębi pustyń Ameryki, gdzie się znajdujesz w tej chwili... Byleśmy tylko... przybyli na czas! Nadeszła noc. Człowiek ruszył śpiesznie z miejsca... lecz niewidzialna siła zatrzymała go i popychała w przeciwną stronę... W tej chwili rozległy się piorunujące grzmoty. Burza wyrywała drzewa z korzeniami... wstrząsała skałami. A pośród tego orkanu, przy świetle błyskawicy widać było człowieka z czarną pręgą na czole, schodzącego z góry po skałach pomiędzy wielkimi drzewami, uginającymi się pod gwałtownym wiatrem. Chód tego człowieka nie był już powolny i jednostajny... ale oporny, chwiejny, nierówny, jak u człowieka, daremnie walczącego z nieprzepartą siłą... lub porwanego w wir gwałtownego orkanu. Na próżno wyciągał ku niemu rękę, jakby o coś błagając. Wkrótce znikł pośród ciemności nocy i gromów burzy. KONIEC ROZDZIAŁU 115 Część trzecia DUSICIELE ROZDZIAŁ I SZAŁAS Podczas gdy Rodin wysyłał listy w różne części świata z głębi ulicy Ursynów, kiedy córki generała Simona potajemnie opuściwszy oberżę Pod Białym Sokołem, zostały schwytane wraz z Dagobertem i zatrzymane w więzieniu w Lipsku, inne równie ciekawe rzeczy działy się na końcu świata, w Indiach, na wyspie Jawie, niedaleko miasta Batawii, gdzie mieszkał jeden z korespondentów Rodina, Jozue van Dael. Na Jawie, we wspaniałej i niebezpiecznej okolicy, gdzie wśród najpyszniejszych kwiatów ukrywają się straszliwe gady, gdzie najwyborniejsze owoce zawierają w swych sokach zjadliwą truciznę, gdzie rosną okazałe, ale cieniem swym zabijające drzewa, gdzie wampir, ów olbrzymi nietoperz, wysysający krew ze swojej ofiary, usypia ją, powiewając nad nią chłodnym i wonnym powietrzem, najszybciej bowiem poruszany wachlarz nie wachluje tak prędko jak upiżmowane skrzydła tego potwora. Październik 1831 roku kończył się już, była właśnie godzina popołudniowa, godzina prawie śmiertelna dla każdego, kto się poważył wystawić na skwarne słońce, które na lazurowym niebie roztacza palące promienie światła rażącego wzrok. W błękitnym cieniu, jaki rzucają jaskrawo zielone drzewa o dziwacznych kształtach, tu zaokrąglone w ciemne sklepienia, tam wysmukłe jak wieżyce, a wszystkie tak gęste, tak posplatane, iż przez ich liściaste dachy deszcz przedrzeć się nie może. W cieniu drzew widać szałas, zbudowany z mat i bambusu. Zawsze bagnisty grunt, pomilmo skwarnego słonecznego upału, ginie pod niezmiernymi splotami pnących się roślin, osobliwych paproci, gęstego sitowia, które sięga aż do dachu szałasu, wyglądającego jak gniazdo w bujnej trawie. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej duszącego jak owa atmosfera, przesycona wilgotnymi, gorącymi wyziewami o mocnej, przejmującej woni, gdyż cynamon, imbir, gardenia, pomieszane z rozmaitymi innymi ziołami, wydają z siebie ostre aromaty. Wąski i długi szałas zbudowany był z mat plecionych z sitowlia, rozpiętych na pniach z grubych bambusów, wbitych w ziemię; pokrywał go obszerny dach z wielkich liści bananów, w jednym końcu znajdował się kwadratowy otwór, służący za okno, opleciony drobniutką siatką z włókien, aby nie zakradły się tędy gady. Niedaleko szałasu, pośród tej gęstwiny wznosiło się ogromnej grubości, martwe już, pochylone drzewo, z każdej szpary jego popękanej kory, czarnej, pokrytej mchem, wyrastał kwiat osobliwy, prawie fantastyczny; siatka w oku motyla nie jest przezroczysta ani świetniejszym ubarwiona szkarłatem, piękniejszym aksamitem; owe nieznane ptaki, co tylko we śnie się nam pokazują, nie mają tak dziwnych kształtów, jaik owe skrzydlate kwiaty, jakby chcące ulecieć ze swych cieniutkich szypułek, długie kaktusy, gęste, okrągławe, z wyglądu podobne do węży, wiją się wokół owego pnia i zwiększają swoje nitkowate szypułki, obciążone wielkimi kwiatami o najrozmaitszych barwach i urzekającym zapachu. Mały, ceglanoczerwony wąż, grubości gęsiego pióra, wychyla do połowy płaską głowę ze środka ogromnego kwiatu, na którego dnie trzyma się przyczajony resztą ciała. W głębi szałasu, na rozciągniętej macie spoczywa młody mężczyzna. Patrząc na jego złocisto-żółtawą cerę, można by sądzić, że to miedziany posąg, od którego odbijają się promienie słońca; w jego postawie widać ujmującą prostotę, prawą ręką podłożył pod głowę; ramiona, pierś, ręce godne Antinousa, obnażone, skóra na ciele jędrna, gładka jak marmur, dziwnie odbija miedzianym kolorem od białej sukni, która okrywa go od pasa aż do końca płowych stóp, na których palcach widać paznokcie gładkie jak wypolerowany agat. Na wydatnej piersi widać brązowy medalion z kształtu i napisu całkiem podobny do medalionu, jaki nosiła jedna z córek generała Simona: Ofiara L. C. D. J. Módlcie się za mnie Paryż dnia 13 lutego 1682. w Paryżu ulica Św. Franciszka Nr 3 będziecie po upływie półtora wieku dnia 13 lutego Módlcie się za mnie. Medalion ten zakrywał w połowie bliznę rany na piersi młodzieńca. Młodzieńcem tym był Dżalma; ranę odniósł, gdy bronił ojca Róży i Blanki, generała Simona. Rysy twarzy Hindusa są bardzo regularne, stanowiąc obraz pięknej, szlachetnej prostoty; czarne, w ciemny błękit wpadające włosy, spadają wolno na ramiona; delikatnie a śmiało rysujące się powieki mają taki sam ciemnobłękitny kolor jak długie brwi, które rzucają cień aż na bezwłose jeszcze policzki; czerwone, dość wydatne, nieco otwarte usta oddychają z trudem; sen jego jest ciężki, gdyż powietrze staje się coraz gęstsze, na twarzy widać niekiedy kurczowe odruchy, jakby miał jakiś przykry sen. Dokoła panuje głęboka cisza. Lekki wiatr nawet nie zaszeleści olbrzymimi liśćmi, sięgającymi aż do otworu służącego za okno. Po chwili liście zaczynają kołysać się, jak gdyby je poruszało coś wolno czołgającego się pod nimi. Kiedy niekiedy to słabe poruszenie ustaje i znowu nic nie zakłóca spokoju. Po kilkakrotnie powtarzanych ruchach wśród gęstwiny ukazała się ludzka głowa. Była to jakaś podejrzana twarz zielono-brązowego koloru; na głowie długie posplatane włosy, oczy bystre, wzrok dziki, a przy tym pełen sprytu i chytrości. Wstrzymując oddech, człowiek ten, należący do sekty dusicieli, o której jeszcze będzie mowa, pozostawał jakiś czas nieruchomy, potem, nie przestając kryć się w gęstwinie, posuwał się na klęczkach, odgarniając nieznacznie liście, tak iż nie było słychać najmniejszego szmeru. Powoli i ostrożnie zbliżał się do grubego, pochyłego pnia, którego dół był wprawdzie znacznie odległy od szałasu, ale szczyt prawie dotykał dachu. Dusiciel, nadsłuchując przez chwilę, powoli wychylił się z zarośli; prócz lekkiej, bawełnianej opończy, którą przewiązał paskiem o krzyczących kolorach, był nagi, a jego giętkie ciało było grubo wysmarowane oliwą. Wspiąwszy się na pień, zasłonięty jego grubością i wijącymi się roślinami, zaczął nadzwyczaj ostrożnie i cicho piąć się na drzewo. Patrzącemu na jego wyginający się przy tej wspinaczce grzbiet, na giętkość ruchów, na ukrytą w nich siłę, która musiała być straszna, zdawało się, że są to zdradzieckie ruchy tygrysa, czatującego na swą zdobycz. Nie widziany przez nikogo, pełzał po pniu aż do wierzchołka i stąd już tylko o stopę oddalony był od małego okienka szałasu. Wysunął ostrożnie głowę, zajrzał przez otwór patrząc, jak najłatwiej dostać się do środka. Na widok Dżalmy, pogrążonego w głębokim śnie, podwoił się blask bystrych oczu dusiciela; rodzaj nerwowego skurczu albo raczej niemego, drapieżnego uśmiechu odsłonił dwa rzędy zębów trójkątnych, zaostrzonych, połyskujących jak zęby piły. Dżalma leżał tuż przy drzwiach, otwierających się do środka, tak że przy najmniejszym ich uchyleniu musiałby się przebudzić. Dusiciel, ukryty za pniem, chcąc zapewne lepiej obejrzeć wnętrze szałasu, jeszcze bardziej wsunął głowę i wsparł się lekko ręką na oknie. Ten ruch zachwiał wielkim kwiatem kaktusa, w którego kielichu siedział przyczajony wąż, który błyskawicznie wyskoczył i jednym rzutem okręcił się wokół ręki dusiciela. Czy to z bólu, czy z przestrachu dusiciel nie mógł powstrzymać lekkiego okrzyku... i cofając się, ciągle przyciśnięty do pnia, spostrzegł, że Dżalma poruszył się... Istotnie, młody Hindus, pozostając w niedbałej postawie, na wpół otworzył oczy, zwrócił głowę ku okienku i głębokie westchnienie podniosło jego pierś, gdyż parne, gorące powietrze było bardzo ciężkie. Ledwie poruszył głową, rozległ się wśród liści krótki świst, jakim odzywa się rajski ptak, gdy podlatuje w górę. Usłyszawszy ten świst drugi raz, ale już słabiej powtórzony, jak gdyby ptak odzywał się z dalszej odległości, Dżalma, domyślając się przyczyny szmeru, który go przed chwilą obudził, wyciągnął powoli rękę, trzymaną pod głową i zasnął znowu. Przez kilka minut panowała głęboka cisza. Dokładnym naśladowaniem głosu ptaka dusiciel starał się naprawić nieostrożny błąd krzyknięcia z bólu i przestrachu, jakiego nabawił go wąż, ukryty w kwiecie. Gdy już sądził, że Dżalma znowu zasnął, wyciągnął głowę i zobaczył, że się nie mylił. Wtenczas spuścił się z pnia z wielką ostrożnością; lewa ręka znacznie mu napuchła od ukąszenia węża. Na chwilę zniknął w gęstwinie. Wtem, w oddali dał się słyszeć przeciągły, jednostajny śpiew. Dusiciel stanął w krzakach i pilnie przysłuchiwał się. Śpiew słychać było coraz bliżej. Po chwili biało odziany Hindus, idący od strony, gdzie stały tu i ówdzie pojedynczo rosnące drzewa, zmierzał ku gęstwinie, w której ukrył się dusiciel. Ten zdjął z siebie długi, cienki rzemyk, którym był przepasany, na jednym jego końcu uwiązana była ołowiana kula wielkości kurzego jaja, drugi koniec okręcił wokół pięści prawej ręki... znowu się przysłuchiwał i znikł, czołgając się między wielkimi trawami, w stronę, z której nadchodził Hindus, jeden ze służących Dżalmy, który niósł list do swego pana. Służący szedł wolno, nie przestając śpiewać. Był to młodzieniec, mogący mieć zaledwie dwadzieścia lat, o brunatnej skórze. Przybywszy na miejsce, gdzie rozchodziły się ścieżki, puścił się bez namysłu tą, która prowadziła do namiotu Dżalmy. Ogromny motyl, jakich mnóstwo na Jawie, rozpostarłszy skrzydła, usiadł na krzaku wonnej gardenii, tak blisko, iż go łatwo można było dosięgnąć ręką. Spostrzegłszy to, młody Hindus przestał śpiewać i stanął, wysunął ostrożnie nogę, potem rękę... chcąc złapać motyla... Nagle stanął przed nim złowróżbny dusiciel i świst, podobny do puszczonej procy, obił się o jego uszy i szybko rzucona linka trzykroć okręciła się dokoła szyi, a jednocześnie znajdująca się na niej kula gwatłownie uderzyła go w głowę. Napad dusiciela był tak niespodziany, iż sługa Dżalmy nie zdążył ani krzyknąć, ani nawet jęknąć. Zachwiał się na nogach... Dusicel szarpnął linką, ciągnąc jej koniec trzymany w ręku... Śniada twarz Hindusa czerniała jak ciemny karmazyn, upadł na kolana, machając rękami. Dusiciel przewrócił go... zacisnął linkę koło szyi tak gwałtownie, iż krew wytrysła przez skórę... ofiara drgnęła jeszcze kilka razy konwulsyjnie, a potem... nie dała już znaku życia... Podczas tej krótkiej, ale strasznej walki ze śmiercią, morderca, klęcząc przed swoją ofiarą, chciwie czyhał na najmniejsze jej drgnienia; wlepił w nią nieruchome, iskrzące się oczy i zdawało się, że pogrążył się w upojeniu okrutnej rozkoszy... nozdrza jego rozdęły się, żyły na skroniach i szyi nabrzmiały i tenże sam straszny uśmiech, który szpecił jego twarz, kiedy spostrzegł,że Dżalma śpi, znowu odsłonił czarne, ostre zęby. Lecz wkrótce złożył ręce na wzdymających się mocno piersiach, spuścił głowę i z cicha wyrzekł kilka słów tajemniczych, podobnych do wzywania bóstwa lub modlitwy... Potem oddał się znowu dzikiemu wpatrywaniu w trupa... Krwawy, zwierzęcy wzrok tego człowieka był bardziej bezwzględny od wzroku hieny lub tygrysa, kiedy gotując się do rozszarpania swej zdobyczy, usiadłszy przy niej, z rozkoszą spogląda na nią. Lecz przypomniawszy sobie, iż rzecz jeszcze nie załatwiona, z żalem oderwał się od lubego widowiska, a zdjąwszy stryczek i opasawszy się nim, ostrożnie odciągnął trupa z drogi i ukrył w zaroślach. Dusiciel wrócił znowu w okolice namiotu Dżalmy i zbliżył się do niego, czołgając na brzuchu. Wydobywszy zza pasa nóż, którego obosieczne ostrze owinięte było bananowym liściem, zrobił w macie nacięcie długie na trzy stopy, uczynił to ostrożnie i zręcznie, zwłaszcza że nóż był bardzo ostry i najlżejsze pociągnięcie diamentu po szkle narobiłoby większego hałasu. Przez chwilę przysłuchiwał się, schował nóż za pas, wsunął głowę do namiotu i zajrzał do wewnątrz. Widząc, że Dżalma śpi mocno, nie zawahał się wcisnąć do środka. ROZDZIAŁ II NAPIĘTNOWANIE Niebo, dotąd czyste i pogodne, powoli zaczęło się czerwienić, rzadkie promienie słońca, przebijając się przez ponure sklepienie drzew, dochodziły do okna namiotu, ale już bledsze, jakby zwiastowały złą wróżbę. To przyćmione światło okrywało wszystkie przedmioty dziwnym blaskiem, jakby patrzyło się na nie przez miedziano-czerwone szkło. W tutejszym klimacie taki fenomen, w połączeniu z niezmiernym upałem zawsze zapowiada nadchodzącą burzę. Istotnie, ciężkie, duszące powietrze stawało się nieznośne, duże krople potu okrywały jak perły czoło Dżalmy, nadal pogrążonego we śnie. Dusiciel, czołgając się jak wąż przy ścianie namiotu, przesunął się do maty, na której leżał Dżalma i skulił się przy nim spłaszczony, aby zabrać jak najmniej miejsca. Patrząc na skurcze jego twarzy znać było toczącą się w nim jakąś wewnętrzną walkę. Istotnie, instynkt, chęć mordu, walczyły przeciwko rozkazom, które odebrał, gdyż nie powinien był zabijać Dżalmy. Może zamiar jego był zgubniejszy niż sama śmierć. Dwa razy, pałając dziką żądzą, chwytał za stryczek... i dwa razy porzucał go; instynkt morderstwa ustępował wszechwładnej woli, której Malajczyk nawykł być posłusznym. Namiętność do zabijania dochodzić w nim musiała do szaleństwa, bo przez wahanie tracił drogocenny czas. Dżalma każdej chwili mógł się obudzić, a posiadał dużą siłę, zręczność i odwagę. Nawet bez broni byłby strasznym przeciwnikiem. Wreszcie Malajczyk, stłumiwszy w piersiach westchnienie, wziął się do dzieła. Dżalma spał z głową opartą na ręce. Należało, nie budząc go, sprawić, żeby odwrócił twarz ku drzwiom, aby w razie, gdyby się przebudził, wzrok jego nie padł od razu dusiciela. Teraz zaś, dla spełnienia zamiaru, trzeba było trochę poczekać. Niebo coraz bardziej chmurzyło się, podobne do rozpalonej miedzi. Upał doszedł do najwyższego stopnia, powietrze było tak naładowane elektrycznością, iż prócz przenikliwego zapachu kwiatów czuć było mocną woń siarki. Wszystko to przyczyniało się do pogrążenia Dżalmy w głębokim śnie i ułatwienia zamiarów dusiciela, który klęcząc przy nim, zaczął zręcznymi, wysmarowanymi oliwą końcami palców lekko dotykać czoła, skroni i powiek młodego Hindusa, z tak niezwykłą zręcznością, iż ten wcale tego nie czuł. Po kilku chwilach tych magnetycznych czarów, jeszcze obfitszy pot wystąpił na czole Dżalmy, westchnął głęboko, potem dwa czy trzy razy zadrgały mu mięśnie twarzy, gdyż dotykanie to, chociaż tak lekkie, iż nie mogło obudzić go, sprawiało jednak nieco przykre wrażenie. Dusiciel, nie spuszczając go z oka, nie zaprzestawał swoich zabiegów, wykonywał je tak cierpliwie i zręcznie, iż Dżalma, ciągle śpiąc, a nie mogąc dłużej znieść niemiłego uczucia, machinalnie sięgnął do twarzy, jak gdyby chciał uwolnić się od dokuczliwego owada, lecz brakło mu sił i prawie natychmiast jego ręka opadła na piersi... Dusiciel, widząc, że pomału zbliża się do celu, powtarzał macanie powiek, czoła i skroni, równie delikatnie i zręcznie. Wreszcie Dżalma odwrócił głowę, która bezwładnie opadła na prawe ramię. Teraz dusiciel łatwo już mógł dopiąć celu. Ażeby jednak mocniej uśpić Dżalmę, zaczął naśladować ogromnego nietoperza i jak skrzydłami machał ostrożnie rozciągniętymi rękami nad pałającą twarzą młodego Hindusa. Poczuwszy niespodziewany, a w takim upale miły chłód, Dżalma wypogodził twarz, pierś jego uniosła się, na wpół otwarte usta odetchnęły przyjemnym powiewem chłodnego powietrza i zasnął tym mocniej, że nic go już nie drażniło. Znaki, zapowiadające burzę, stawały się coraz groźniejsze, zapach siarki wzmagał się, liście, poruszone elektrycznymi powiewami, szeleściły na gałązkach, to znów następowała ponura cisza. Wtem błyskawica czerwonawym światłem oświeciła cieniste sklepienie drzew, pod którymi stał namiot. W obawie, aby pierwszy odgłos grzmotu nie obudził młodzieńca, dusiciel pośpieszył z wykonaniem rozkazu. Dżalma, leżąc na wznak, obnażony od głowy aż po pas, miał głowę schyloną na prawe ramię. Dusiciel, siedząc przy jego lewym boku, powoli przestawał go wachlować, potem zręcznie uchylił szeroki muślinowy rękaw u lewej ręki aż po łokieć. Z kieszeni szerokich spodni wydobył pudełeczko, wyjął z niego cienką i spiczastą igiełkę, nakłuł głęboko raz, drugi i trzeci mały kawałek żółtawego korzenia, również znajdującego się w pudełku. Za każdym ukłuciem z korzenia wydobywał się białawy, kleisty sok; gdy igła dostatecznie już nasączyła się nim, dusiciel schylił się i z wolna chuchał na ramię Dżalmy, aby sprawić nowe wrażenie chłodu, jednocześnie zaś końcem igły, leciutko wyrył na skórze śpiącego kilka tajemniczych znaków. Wykonał to tak zręcznie, koniec igły był tak delikanty i ostry, że Dżalma nie poczuł zadraśnięcia, które z początku przybrało-postać delikatnych bladoróżowych kresek na skórze, grubości włosa, ale ów sok, którym igła była nasączona, był tak silny, iż-wolno wsiąkając pod skórę, miał na niej pozostawić czerwono-fioletowy, wyraźny napis, którego zrazu prawie nie można było. dojrzeć. Widząc, że zamiar powiódł się, dusiciel z radością uśmiechał-się, owym niemym złośliwym uśmiechem, który już raz odsłonił jego spiczaste, czarno połyskujące zęby... Potem, oddalając się na klęczkach od maty, wypełzł z namiotu i znikł w chwili, gdy przytłumiony odgłos pioruna rozległ się w oddali1. Potrafią nawet wyjąć prześcieradło spod śpiącego, wcale go nie budząc; nie jest to żart, ale prawdziwe zdarzenie. [Dusiciel] porusza się jak wąż. Gdy śpisz w namiocie, a przy tobie śpi u drzwi służący, wtedy na zewnątrz usiądzie w kucki, w cieniu, w kącie, skąd będzie mógł słyszeć oddech. Skoro nadejdzie sprzyjająca chwila, przetnie płótno namiotu, to mu wystarczy za wejście. Przesunie się jak widmo, me zrobiwszy najmniejszego szelestu. Jest zupełnie nagi i całe jego ciało wysmarowane jest oliwą, u szyi wisi sztylet. Przyczołga się i przyczai przy twym posłaniu i z zimną krwią, niesłychanie zręcznie złoży drobniutko prześcieradło, na którym leżysz, aby zajmowało jak najmniej miejsca, po czym przesuwa się na drugą stronę i lekko łechcze śpiącego; ten instynktownie przewraca się i zostawia za sobą złożone prześcieradło, jeżeli przebudziwszy się zechce schwytać złodzieja, znajdzie śliskie ciało, które wymyka mu się z rąk jak węgorz, a jeżeli mimo to uda mu się przytrzymać go, biada mu, sztylet przeszyje mu serce, upadnie brocząc we krwi, a zabójca zniknie. ROZDZIAŁ III PRZEMYTNIK Burza dawno już minęła, prawie sześć godzin upłynęło, odkąd dusiciel, zakradłszy się do namiotu Dżalmy, wytatuował go tajemnymi znakami. Jakiś jeździec szybko pędził długą aleją. Był to młody Hindus, nie wiedzący o tym, że gdy spał, na jego ręce wyryte zostały niezatarte znaki. Jego jawajska klacz była miernego wzrostu, choć dzielna i pełna ognia, maści karej jak smoła, a wąski czerwony kobierzec zastępował siodło. Żaden z owych przedziwnych, tak mistrzowsko odtworzonych w rzeźbie na fryzie panteonu jeźdźców nie wyglądał ani tak wdzięcznie, ani tak śmiało jak ten młody Hindus, na którego pięknej, oświetlonej zachodzącym słońcem twarzy jaśniała pogoda szczęścia, jego oczy błyszczały radością, rozszerzone nozdrza, pół otwarte usta napawały się rozkoszną wonią kwiatów i balsamicznym zapachem drzew, które po niedawnym deszczu jeszcze nie obeschły. 1 W listach zmarłego Wiktora Jacquement o Indiach czytamy takt opis zręczności dusicieli: Pełzają oni po ziemi, rowami, bruzdami, naśladują sto rozmaitych głosów, doskonale umieją wydawać krzyk podobny do krzyku szakala lub ptaka, aby naprawić niezręczne poruszenie, którym sprawili szelest, potem milczą,a inny znów w innej stronie naśladuje odległe skomlenie lub pisk zwierzęcia.Nagabują we śnie szelestem, dotykiem i zmuszają do przybrania takiego ułożenia ciała, jakie jest najdogodniejsze dla ich zamiarów. Przy czapce wiśniowego koloru podobnej do greckiego nakrycia głowy, osadzonej na czarnych włosach Dżalmy, złocisto-żółtawa skóra jego twarzy odbijała jeszcze mocniej. Odziany w kaftan z białego muślinu z szerokimi rękawami, przepasany był czerwonym pasem; szerokie spodnie, z białej bawełnianej tkaniny pozwalały widzieć do połowy obnażone, śniade nogi, których kształty dokładnie uwydatniały się na karych bokach klaczy, którą Dżalma z lekka przyciskał łydkami; stopy odziane były w zgrabne sandały z czerwonego safianu. Natłok myśli, raz gwałtownych, to znów powściąganych, odbijał się w chodzie, jaki nadawał swej klaczy; chód ten był śmiały, przyśpieszony jak wyobraźnia, która unosi się bez hamulca, to znów spokojny, miarowy jak rozwaga, następująca po nierozsądnej nadziei. W tak różnym biegu ruchy Dżalmy pełne były powabnego, swobodnego, nieco dzikiego wdzięku. Myślał właśnie o Paryżu, owym czarownym mieście, o którym nawet w Azji, równie czarownej części świata, tyle dziwnych krążyło powieści, myślał o pięknych kobietach, które przewyższały swą pięknością cuda wielkiej stolicy świata, jak słyszał często od generała Simona. A tymczasem wśród wspaniałej okolicy, którą mijał, tysiące ptaków świergotaniem i igraszkami witało piękny wieczór, zielone i czerwone papugi wspinały się na wierzchołki akacji, majna-majna - wielki, błękitny ptak, którego szyja i długi ogon połyskiwały złotem, ścigał czarną jak aksamit wilgę, fiołkowo-tęczowych kolorów gołąb koło odzywał się wdzięcznym gruchaniem obok rajskiego ptaka, którego jaskrawe barwy łączyły w sobie pryzmatyczny blask szmaragdu i rubinu, topazu i szafiru. Niepodobna opisać urodę tej przyrody, tak zbytkownie bogatej, czarującej kolorami, zapachami i egzotyką. Dżalmie, nie mogącemu pozostać nieczułym na widok wspamiałych bogactw natury, zdawało się, że wśród bujnej zieloności i cudnych kwiatów przesuwają się zachwycające postacie francuskich kobiet, nade wszystko paryżanek, które wyobrażał sobie z całą bujnością młodzieńczej ognistej fantazji. Nie mogąc już dłużej powściągnąć gorących wzruszeń, uniesiony ich szaleństwem, krzyknął nagle dźwięcznym głosem i wspiąwszy klacz, podskoczył jakby w uniesieniu nadzwyczajnej radości... Jasny promień słońca, przebiwszy się przez gęste sklepienie drzew, oświetlił go całego. Dżalma, wyzuty z dziedzictwa i ojcowskiego kraju przez Anglików, uwięziony jako jeniec stanu po śmierci ojca, który poległ z bronią w ręku, został następnie uwolniony. Generał Simon, przez cały czas uwięzienia Dżalmy mieszkał w okolicy fortecy, w której trzymano młodego księcia, potem udali się obaj do Batawii, gdzie syn Kadżi-Singa zamierzał objąć skromną spuściznę po matce. Między tymi szczątkami, o które ojciec nie dbał, znalazły się ważne papiery i medalion, taki sam, jaki był w posiadaniu Róży i Blanki. Generał Simon, zdziwiony i uradowany tym odkryciem, które dowodziło, że matka Dżalmy była spokrewniona z jego żoną, a zarazem zapewniało księciu niemałe korzyści na przyszłość, pozostawił Dżalmę w Batawii dla załatwienia interesów, a sam udał się na wyspę Sumatrę. Mówiono, że jest tam okręt, który wkrótce popłynie do Europy, a młodemu Hindusowi również wypadało śpieszyć co prędzej do Paryża na dzień 13 lutego 1832 roku. Gdyby generał Simon odnalazł okręt, odpływający do Europy, miał natychmiast wrócić po Dżalmę, dlatego ten jechał do portu, spodziewając się, że generał przybędzie na statku z Sumatry. Dżalma wcześnie stracił matkę, jeszcze w dzieciństwie towarzyszył ojcu w wielkich łowach na tygrysy, jako młodzieniec szedł już z ojcem na wojnę w obronie kraju... wojnę ciężką i krwawą. Od śmierci matki pędził życie wśród lasów i gór, a w nieustannych walkach przechował szlachetną naturę w stanie nie tkniętej czystości, nazywano go Wspaniałym i nikt też nie był godniejszym tego przydomka. Wywodząc się z książęcego rodu okazywał się zawsze prawdziwym księciem, a w niewoli narzucał swym dozorcom poszanowanie, milczeniem zachowując swoją godność. Nigdy nie usłyszano z jego ust skargi, na nic się nie żalił, był zawsze poważny i melancholijnie spokojny... pomimo brutalnego traktowania, którego go nieraz spotykało. Przyzwyczajony do patriarchalnego życia góralskiego w swym kraju, które przerwała tylko kilkumiesięczna niewola u Anglików, nie znał cywilizowanego świata. Nie mając rzeczywistych wad, Dżalma posuwał aż do skrajności zalety charakteru; niezachwiany w dotrzymywaniu zaprzysiężonej wiary, poświęcający się choćby kosztem własnego życia, ufny bez granic, dobry aż do zupełnego zapomnienia o sobie samym, był nieubłagany dla każdego, kto okazał się niewdzięcznym, kłamcą lub wiarołomnym. Był uczuciowy i zarazem bezwzględny. A taki człowiek w walce z temperamentem, wyrachowaniem, obłudą, oszustwem, nieszczerością wyrafinowanego, np. paryskiego towarzystwa, przedstawiałby obraz bardzo ciekawy dla badacza... Od kilku chwil jakiś człowiek zbliżał się szybko ścieżką, która prowadziła prosto do alei, którą przejeżdżał Dżalma. Człowiek ten stanął na chwilę w cieniu drzew, z zadowoleniem przypatrując się Dżalmie. Istotnie, przy złocistym świetle pięknie wyglądał młodzieniec o miedzianej cerze, ubrany w obszerny strój, jadąc na dzielnej karej klaczy, która okryła pianą czerwone cugle i której długi ogon i gęsta grzywa falowały od powiewu wiatru. Jak się czasem zdarza w następstwie zbyt żywej radości, Dżalma poczuł napad niezwykłej, ale miłej melancholii, sięgnął ręką do oczu i puścił wolno cugle posłusznej klaczy, która natychmiast stanęła, wyciągnęła łabędzią szyję i zwróciła głowę ku człowiekowi, którego spostrzegła w krzakach. Człowiek ten nazwiskiem Mahal, przemytnik z zajęcia, odziany był prawie tak jak europejscy marynarze. Miał na sobie bluzę i spodnie z białego płótna, przepasane szerokim czerwonym pasem, na głowie obszerny, słomiany kapelusz. Mahal śpiesznie zbliżył się do młodego Hindusa. - Czy książę Dżalma... - zagadnął niezłą francuszczyzną, podnosząc z uszanowaniem rękę do kapelusza. - Czego chcesz? - odparł tenże. - Jesteś... synem Kadżi-Singa? - Tak, więc czego chcesz? - Przyjacielem generała Simona... - Tak, generała Simona... - zawołał Dżalma. - Jeździsz na jego spotkanie codziennie, od czasu, jak spodziewasz się jego przybycia z Sumatry. - Tak... skąd o tym wiesz? - rzekł Hindus, patrząc ciekawie na przemytnika. - Wylądować ma w Dinao... a nie w Batawii. - To... może od niego przychodzisz? - Może - rzekł tamten z wahaniem... Ale czy jesteś synem Kadżi-Singa? - Jestem... mówiłem już... ale gdzieś widział generała Simona? - Ponieważ jesteś synem Kadżi-Singa - rzekł Mahal, patrząc na Dżalmę podejrzliwym okiem - jaki jest twój przydomek?... - Mego ojca nazywano "Ojcem Wspaniałego" - odpowiedział młody książę, a chmura żalu zasępiła jego piękną twarz. Słowa te zaczynały przekonywać Mahala o tożsamości Dżalmy, jednak pragnąc się lepiej upewnić, pytał dalej: - Odebrałeś zapewne przed dwoma dniami list od generała Simona... pisany z Sumatry. - Tak... ale czemu o to pytasz? - Aby być pewnym, iż rzeczywiście jesteś Wspaniały... i abym wypełnił dane mi rozkazy... - Od kogo? - Od generała Simona... - A gdzie on jest? - Gdy będę miał dowód, że jesteś synem Kadżi-Singa, to powiem ci, oznajmiono, że jeździsz na karej klaczy mającej czerwoną uzdę... ale... - Powiedz wreszcie, zaklinam cię na krew mojej matki! - Wszystko powiem... jeżeli będziesz mógł wyjaśnić, jaka drukowana kartka znajdowała się w liście generała, przesłanym z Sumatry. - Wycinek z francuskiego dziennika. - A co było w tym dzienniku? Pomyślna czy niemiła wiadomość dla generała? - Pomyślna, donoszono nam, że podczas nieobecności generała rząd francuski uznał ostatnią jego rangę i tytuł... nadane przez cesarza, podobnie jak to uczynił wobec innych jego towarzyszy, również, wygnańców. - A więc to pan jesteś - rzekł przemytnik - mogę mówić... generał Simon wylądował na Jawie... tej nocy... - Tej nocy?... - Bo musi się ukrywać... - On... a to dlaczego? - Nie wiem... - A gdzie on jest? - zawołał Dżalma niespokojny. - O trzy mile stąd... blisko morza... w zwaliskach Tchandi... - On... zmuszony ukrywać się?... - powtórzył Dżalma a na jego twarzy malowało się zdziwienie i niepokój. - Wiesz, książę, gdzie są zwaliska Tchandi? - spytał przemytnik. - Wiem... i genarał Simon tam mnie oczekuje?... - Tak, oczekuje na pana... Dżalma poruszył się gwałtownie, chcąc puścić się galopem, ale przemytnik zatrzymał go i rzekł: - Zaklinam cię na krew twojej matki... nie puszczaj się tam za dnia, zaczekaj do nocy... zwracają na pana uwagę... przez to odkryłbyś kryjówkę generała... Nie wracaj do Batawii, ale gdy się ściemni, udaj się sam do zwalisk Tchandii... To rozkazał powiedzieć panu generał Simon... oczekuje cię... - Więc przybyłeś z nim z Sumatry? - Byłem sternikiem małego nadbrzeżnego statku przemytniczego, który go wysadził na ląd... Generał prosił, abyś przybył koło zachodu słońca na jego spotkanie do Amor-Fikin; będąc pewny, że cię spotkam na drodze... udzielił mi wiadomości z listu, któryś odebrał, abym cię przekonał, że przychodzę od niego; gdyby mógł, byłby do ciebie napisał. - A nie powiedział, dlaczego jest zmuszony ukrywać się?... - Nic mi nie mówił. - Może szukają go Anglicy, dlatego że się przyczynił do mojej ucieczki - pomyślał Dżalma, a ponieważ to przypuszczenie było prawdopodobne, tej okoliczności przypisał potrzebę ukrywania się generała Simona. Po chwili milczenia rzekł: - Czy wracasz do Batawii? - Tak... i to bardzo spiesznie... Już długo z panem rozmawiam... a obawiam się, czy mnie nie śledzą... - Czy podejmiesz się odprowadzić mego konia do miasta?... - Ale jak mnie zobaczą... - Mój dom jest za miastem, między drzewami, obok nowego meczetu... - Wiem, wiem, generał Simon mówił, mi o pańskim mieszkaniu, udałbym się tam, gdybym pana tu nie spotkał... to niech mi pan da konia... Dżalma zeskoczył lekko na ziemię, rzucił cugle przemytnikowi, odwiązał swój pas, wyjął z niego mały jedwabny woreczek i dał go, mówiąc: - Byłeś wierny i usłużny... Masz. To niewiele... ale nie mam więcej. - Słusznie Kadżi-Sing przezwany był "Ojcem Wspaniałego" - rzekł przemytnik, kłaniając się z uszanowaniem i wdzięcznością. I puścił się drogą, wiodącą do Batawii, prowadząc za sobą klacz Dżalmy. Młody Hindus ruszył w zarośla, idąc spiesznie ku zwaliskom Tchandi. ROZDZIAŁ IV JOZUE VAN DAEL Jozue van Dael, holenderski przemysłowiec, korespodent Rodina, urodził się w Batawii, stolicy Jawy. Rodzice oddali go na naukę do Pondichery, do kolegium jezuickiego. Tam został przyjęty do zakonu, wykonawszy potrójne śluby, czyli, jak mówią, został koadiutorem świeckim. Uczciwość Jozuego uchodziła za nieskazitelną; był nadzwyczaj rzetelny w interesach, zimny, przezorny, ostrożny i niepospolicie przenikliwy, w operacjach handlowych prawie zawsze szczęśliwy, jakby jakaś cudowna władza dostarczała mu potrzebnej wiedzy, pozwalała przewidywać wypadki, mogące korzystnie wpłynąć na umowy handlowe. Dom handlowy jezuitów w Pondichery brał udział w jego działaniach, powierzał mu wywóz i zamianę produktów, otrzymywanych z rozległych dóbr, jakie dane przedsiębiorstwo posiadało w koloniach. Van Dael mało mówił, wiele słuchał, nigdy nie spierał się, był niezmiernie uprzejmy. W braku sympatii wzbudzał dla siebie zimny szacunek, jaki okazuje się zwykle skrupulatnym stróżom obyczajności. Nie dał się uwieść wpływom swobodnego, często rozwiązłego życia, prowadzonego w koloniach i pozostało w jego powierzchowności coś poważnego, czym jednał sobie szacunek gminu. Był właśnie ten sam wieczór, w którym Dżalma miał się udać do zwalisk Tchandi, w nadziei, że zastanie tam generała Simona. Jozue wszedł do swego gabinetu, gdzie stało kilka szafek z półkami i drobnymi przegródkami, a w nich pełno papierów, wielkich ksiąg kasowych, pootwieranych na pulpitach i ogromne biurko sprowadzone niegdyś z Europy. W gabinecie było tylko jedno okno, opatrzone z zewnątrz żelazną kratą, które wychodziło na małe puste podwórko. Postawiwszy na biurku świecę w szklanej oprawie, Jozue spojrzał na zegar ścienny. - Godzina dziewiąta - rzekł. - Wkrótce wróci Mahal. Mówiąc to, wyszedł, minął przedpokój, otworzył drugie potężne drzwi, okute wielkimi gwoździami na sposób holenderski, przeszedł cicho dziedziniec, aby nikt go nie spostrzegł i odsunął sekretną zaporę, która zamykała na sześć stóp szerokie podwójne bramy, przerażająco najeżone żelaznymi kolcami. Potem, zostawiwszy bramę otwartą, wrócił do swego gabinetu i starannie pozamykał za sobą wszystkie drzwi. Usiadł przy biurku, wyjął z szufladki o podwójnym dnie długi list albo raczej pamiętnik pisany codziennie od pewnego czasu. Nie zaszkodzi wspomnieć, że list pisany do Rodina był wcześniejszy niż uwolnienie Dżalmy i jego przybycie do Batawii. Dziennik również adresowany był do Rodina; pisał w nim, co następuje: "Jak powiedziałem wczoraj, w obawie przed powrotem generała Simona, o czym dowiedziałem się, przejmując jego listy, które po przeczytaniu kazałem nie naruszone oddawać Dżalmie, zmuszony czasem i okolicznościami, musiałem chwycić się ostatecznych środków, nie zaniedbując jednak nadać rzeczom pozorów prawdopodobieństwa. Wreszcie nowe niebezpieczeństwo nakazywało mi tak postąpić. Parostatek Ruyter zawinął tu wczoraj. Statek ten odpływa wprost do Europy, udając się do Suezu, gdzie pasażerowie przesiadają na inny statek i płyną do Francji. Przeprawa ta, prosta i szybka, zajmuje tylko siedem do ośmiu tygodni, teraz mamy koniec października, książę Dżalma mógłby więc stanąć we Francji koło stycznia, czemu właśnie, według twych instrukcji przeszkodzić należy wszelkimi sposobami, gdyż, jak raczyłeś mnie zawiadomić, jeden z najważniejszych interesów naszego towarzystwa wiele by ucierpiał, gdyby książę Dżalma stanął w Paryżu 13 lutego. Jeżeli, jak się spodziewam, uda mi się przeszkodzić mu w korzystaniu ze statku Ruytera, przybycie Hindusa do Francji przed kwietniem stanie się niemożliwe, gdyż jeden tylko Ruyter odbywa podróż prostą drogą, inne statki potrzebują najmniej czterech do pięciu miesięcy na podróż do Europy. Nim powiem ci o nadzwyczajnym środku, do którego musiałem uciec się, a którego skutku nie znam jeszcze do tej pory, dobrze będzie, abyś wiedział o niektórych okolicznościach. Niedawno odkryto w Indiach pewien rodzaj stowarzyszenia, którego członkowie nazywają się pomiędzy sobą bracią dobrego uczynku lub Phansegars, co znaczy dusiciele, gdyż zabójcy ci nie rozlewają krwi, duszą ludzi nie w celu rabowania, lecz raczej idą za zabójczym powołaniem, posłuszni prawom piekielnego bóstwa, które nazywają Bohwanią. Ażeby dać ci lepsze wyobrażenie o tej obmierzłej kaście, przytoczę kilka ustępów z raportu pułkownika Fleemana, który z niezmordowaną gorliwością ścigał to tajne stowarzyszenie; raport ten ogłoszony został drukiem przed dwoma miesiącami. Oto wyjątki; są to słowa pułkownika... «Od 1822 do 1824 r., kiedy sprawowałem obowiązki sądowe i administracyjne w okręgu Nersinpour, nie zostało popełnione zabójstwo ani najmniejsza kradzież przez zwyczajnego złoczyńcę, o których bym nie miał natychmiast wiadomości, ale gdyby mi kto powiedział wówczas, że dziedziczna banda morderców z profesji zamieszkiwała miasto Kundelin, ledwo o czterysta kroków odległe od mego sądu i że rozkoszne gaje miasta Mundescen, o dzień drogi od mej siedziby, były miejscem zamieszkania sprawców najokropniejszych .morderstw, że liczne bandy "braci dobrego uczynku", przybywające z Industanu i Dekanu, miewały schadzki pod cieniem tych drzew, że się tam zbierali, jak na jakie uroczystości, aby dopełniać swego okropnego powołania na wszystkich drogach, które krzyżują się w tych okolicach, gdyby mi ktoś coś podobnego mówił, wziąłbym go za wariata, a przecież nie było nic prawdziwszego. Podróżni setkami grzebani byli co rok w owych gajach i całe pokolenie zabójców żyło przed mymi drzwiami wtedy, kiedy ja byłem rządcą tej prowincji i szerzyło zbrodnie aż do okolicy Poonach i Hyddcabadu. Nie zapomnę nigdy, jak dla przekonania mnie, jeden z przywódców tych dusicieli, zostawszy donosicielem, w tym samym miejscu, na którym stał mój namiot, odkopał trzynaście trupów i zapewniał mnie, że naokoło tegoż namiotu wydobędzie ich nieskończoną liczbę». Te kilka słów pułkownika Fleemana dadzą ci wyobrażenie o tym strasznym stowarzyszeniu, które ma swe prawa, obowiązki, swe zwyczaje, odrębne od wszelkich praw boskich i ludzkich. Poświęcając się jedni dla drugich aż do heroizmu, «synowie dobrego uczynku» uważają za nieprzyjaciół wszystkich, którzy do nich nie należą. Wszędzie werbują członków, ci apostołowie religii zabójstwa wszędzie w ukryciu głoszą swoje szkaradne nauki. Trzech spośród ich przywódców i jeden uczeń, uciekając przed zawziętym pościgiem Anglików, gdy udało im się wymknąć, przybyło na północny brzeg Indii, aż do cieśniny Malakka, leżącej niedaleko naszej wyspy. Pewien przemytnik, poniekąd również pirat, nazwiskiem Mahal, zabrał ich na swój statek i przywiózł tu; spodziewają się, że przez jakiś czas będą tu mieli bezpieczne schronienie. Idąc za radą przemytnika ukryli się w gęstym lesie, gdzie są zwaliska świątyń, których liczne podziemia będą dla nich dobrymi kryjówkami. Pomiędzy tymi przywódcami jeden odznacza się nadzwyczajna odwagą i dlatego jest najniebezpieczniejszy.Jest to Metys, urodzony z białego i Hinduski, mieszkał długo w miastach, gdzie są kantony europejskie, mówi bardzo dobrze po angielsku i francusku, dwaj inni hersztowie tu Murzyn i Hindus, nowo przybrany jest Malajczykiem. Przemytnik Mahal, spodziewając się znacznej nagrody, gdyby wydał tych trzech hersztów i ich ucznia, przyszedł do mnie, wiedząc, jak wszyscy to wiedzą, że jestem w ścisłych stosunkach z osobą, wywierającą wielki wpływ na naszego gubernatora, trzy dni temu więc, pod pewnymi warunkami, ofiarował mi się wydać Murzyna, Metysa, Hindusa i Malajczyka. Oto jego warunki; dosyć znaczna suma tudzież jak najszybsze odesłanie go do Europy, w przeciwnym bowiem razie nie uszedłby nieubłaganej zemsty dusicieli. Obiecałem mu być pośrednikiem u gubernatora, ale również pod pewnymi warunkami, zupełnie niewinnymi, dotyczącymi Dżalmy; doniosę ci, jakie to były warunki. Jeżeli mi się mój zamiar powiedzie, wkrótce będę o tym wiedział, gdyż Mahal przybędzie za chwilę. List ten odpłynie statkiem Ruyter, gdzie zamówiłem miejsce dla Mahala i wyślę go, jeżeli wykona jak należy moje polecenie. Tymczasem pomówię nieco o interesie, bezpośrednio mnie dotyczącym. W tym samym liście, w którym donosiłem ci o śmierci ojca Dżalmy i o jego uwięzieniu przez Anglików, żądałem wiadomości o stanie interesów barona Trippeaud, bankiera i rękodzielnika w Paryżu, który ma kantor w Kalkucie. Teraz wiadomości te nie są mi już potrzebne i proszę działać stosownie do okoliczności. Kantor jego w Kalkucie winien nam, to jest mnie i naszemu domowi w Pondichery znaczne sumy, mówią, że stan jego interesów jest bardzo zły. Założył on fabrykę, aby przez nieubłaganą konkurencję zgubić ogromny, od dawna istniejący zakład przemysłowy Franciszka Hardy, człowieka wielce przedsiębiorczego. Zapewniają mnie, że zamiar ten pochłonął już baranowi Trippeaud, bez nadziei zwrotu, znaczne kapitały. Bez wątpienia, zaszkodził wiele Franciszkowi Hardy, ale, jak mówią, nadwyrężył również majątek własny; jeżeli zbankrutuje, my również możemy na tym sporo stracić. Czy nie można by w takim stanie rzeczy, potężnymi środkami, jakie mamy w swym ręku, zniszczyć kredyt i przywieść do upadku przedsiębiorstwo Franciszka Hardy, chwiejące się już skutkiem zawziętej rywalizacji z baronem Trippeaud; gdyby się to udało, baron odzyskałby wkrótce to, co stracił, a upadek jego rywala zapewniłby mu powodzenie i zabezpieczył wypłatę naszych należności. Bez wątpienia jest rzeczą smutną, nadzwyczaj bolesną uciekać się do podobnych środków, ażeby nie tracić swego mienia, ale cóż innego pozostaje? Mimo woli trzeba niekiedy chwytać za oręż, jakiego codziennie używają przeciw nam. Zmusza nas do tego niesprawiedliwość i złość ludzka i nic nam innego nie pozostaje, tylko poddać się swojemu losowi. Wreszcie, jest to tylko pokorna propozycja, którą ośmielam się zanieść; jeślibym sam mógł to uczynić, nie odważyłbym się, gdyż wola moja nie należy do mnie, moja wola i wszystko, co posiadam, należy do tych, którym złożyłem przysięgę na nieograniczone i nieodmienne posłuszeństwo". W tej chwili lekki szelest na dworze zwrócił uwagę Jozuego. Wstał spiesznie i zbliżył się do okna. Natychmiast dało się słyszeć trzykrotne pukanie w okiennicę. - Czy to ty, Mahal? - zapytał Jozue z cicha. - Ja - odpowiedziano z zewnątrz. - A Malajczyk? - Doskonale mu się udało... - Doprawdy? - zawołał Jozue z zadowoleniem. - Czy aby jesteś pewny? - Zupełnie, sam diabeł nie mógłby być zręczniejszy i odważniejszy. - A Dżalma? - Poszedł do zwalisk Tchandi... - Gdzie się spodziewa zastać generała Simona? A gdzie znajdzie Murzyna, Metysa i Hindusa? - Na pewno, gdyż tam wyznaczyli miejsce schadzki Malajczykowi, który wytatuował księcia Dzalmę, gdy ten spał. - Był tam... jeden kamień postumentu u posągu odsuwa się... schody są szerokie... wystarczy... - A ci trzej hersztowie nie mają wobec ciebie podejrzeń? - Żadnych... widziałem ich rano... a wieczorem Malajczyk powiedział mi wszystko, zanim udał się do zwalisk Tchandi. - Mahal!... Jeżeli powiedziałeś prawdę, jeżeli wszystko się uda, możesz być pewnym łaski i nagrody. Już zamówiłem dla ciebie miejsce na okręcie Ruyter, wyjedziesz jutro i tym sposobem unikniesz zemsty dusicieli, tu nie miałbyś spokoju... Opatrzność wybrała cię, abyś wydał wielkich zbrodniarzy w ręce sprawiedliwości... Bóg cię pobłogosławi... Idź natychmiast i zaczekaj na mnie przed drzwiami gubernatora... wprowadzę cię, idzie o ważne rzeczy, a ja nie będę się wahał obudzić go, choćby o północy... Idź prędko, zaraz pójdę za tobą. Słychać było, jak Mahal spiesznie odchodził i znowu cisza panowała w całym domu... Jozue wrócił do swego biurka i dopisał jeszcze następujące słowa: "Teraz Dżalma już nie wyjedzie z Batawii... Cokolwiek by zaszło, nie stanie w Paryżu w dniu 13 lutego. Bądź spokojny... Jak przewidziałem, muszę być na nogach całą noc, biegnę do gubernatora. Jutro dopiszę jeszcze nieco do tego dziennika, który na okręcie Ruyter powędruje do Francji". Zamknąwszy biuro, Jozue zadzwonił i ku wielkiemu zdziwieniu domowników, że wychodzi w nocy, udał się spiesznie do mieszkania gubernatora wyspy. Przejdźmy teraz do ruin Tchandi. ROZDZIAŁ V ZWALISKA TCHANDI Po owej burzy w ciągu dnia, która tak dobrze sprzyjała zamiarom dusiciela wobec Dżalany, nastąpiła spokojna, pogodna noc. Tarcza księżyca rzucała taki blask, iż trudno było nań patrzeć; wznosił się wolno spoza okazałej masy ruin, leżących na wzgórzu, wśród gęstych lasów, o milę od Batawii. Szerokie kamienne podmurowania, wysokie mury z cegły, które wyszczerbił czas, wielkie portyki zburzone, porośnięte trawą, wydatnie odbijały się przy świetle, jakie w tej podrównikowej strefie miesza się z czystym błękitem nieba. Promień światła księżycowego, przedzierający się otworem portyku, oplecionego pnącymi się roślinami, oświecał dwa kolosalne posągi kamienne, stojące przy schodach, których spojenia i tafle okryte były trawą, mchem i krzewami. Ułamki jednego z tych posągów leżały rozrzucone po ziemi; drugi posąg, zachowany w całości, wyglądał strasznie. Wyobrażał on stojącego mężczyznę olbrzymiego wzrostu, z głową na trzy stopy wysoką; wyraz twarzy straszny, źrenice z czarnego błyszczącego kamienia osadzone były w twarzy z siwego kamienia; usta głębokie, szeroko otwarte, w ustach tych ptaki i gady założyły sobie gniazda i przy świetle księżyca widać było, jak się tam szkaradnie roiły... Szeroki pas, z mnóstwem wyrytych na nim znaków magicznych, otaczał tułów posągu, z prawego boku zwisał długi miecz. Olbrzym miał cztery wyciągnięte ręce, w których trzymał głowę słonia, zwiniętego węża, czaszkę ludzika i ptaka podobnego do czapli. Tu i ówdzie na murach widać było całe jeszcze lub pokruszone płaskorzeźby kamienne. Jedna z najlepiej zachowanych przedstawiała człowieka z głową słonia, o skrzydłach nietoperza, pożerającego dziecko. Nic okropniejszego nad widok tych zwalisk, otoczonych masą wielkich drzew, ruin, okrytych przerażającymi godłami, szczególnie kiedy się je oglądało przy świetle księżyca, wśród głuchej nocy. Przy murze tej starożytnej świątyni, poświęconej jakiemuś krwiożerczemu, tajemniczemu bóstwu, jawajskiemu, stała zbudowana ze szczątków kamieni i cegieł buda, której drzwi, uplecione z prętów, były otwarte a wychodzące z niej czerwonawe światło odbijało się na trawie. Znajdowało się w niej trzech ludzi, którzy siedzieli przy glinianej lampie, napełnionej olejem palmowym. Jeden z nich około czterdziestu lat, odziany był po europejsku, jego biała cera dowodziła, że należy do mieszańców, że urodził się z białego człowieka i matki Hinduski. Drugi - był to tęgi Murzyn, z grubymi wargami, barczysty; jego kędzierzawe włosy pokrywać zaczynał szron. Odziany w gałgany, stał przy Hindusie. Trzeci spał rozciągnięty na macie w kącie budy. W fizjonomiach tych ludzi malował się wyraz stanowczości wilka, zimna odwaga i zarazem jakby spokojna egzaltacja, z której domyśleć się można było niezłomnej energii tych sekciarzy krwawej religii. Byli to trzej hersztowie dusicieli, którzy ścigani na stałym lądzie, uciekli na Jawę, dokąd ich przywiózł Mahal. przemytnik. - Malajczyk nie wraca... - rzekł Metys. - Już późna noc, może Dżalma go zabił... - Burza wyprowadziła z ziemi wszystkie gady - mówił Murzyn - może Malajczyk został ukąszony i w tej chwili ciało jego stało się już siedliskiem wężów. - Chcąc służyć Bohwanii - rzekł posępnie Metys - trzeba umieć gardzić śmiercią... - I zadawać ją - dodał Murzyn. Przytłumiony krzyk, a potem kilka niezrozumiałych słów, zwróciło uwagę tych dwóch, szybko obejrzeli się na śpiącego. Miał on najwyżej trzydzieści lat, twarz koloru żółto-miedzianego; ubrany w białą, z grubego muślinu suknię, w mały, żółtoczerwony zawój na głowie, należał do czystej rasy indyjskiej. Zdawało się, że jego niespokojny sen przerwały jakieś przykre mary, obfity pot lał mu się po twarzy, zmarszczonej przerażeniem, śniąc gadał, gadał prędko, urywanym głosem, a przy tym rzucał się konwulsyjnie. - Zawsze ten sen, wciąż majaczy o tym człowieku! - rzekł Metys do Murzyna. - Co to za człowiek? - Nie przypominasz sobie, jak pięć lat temu okrutny pułkownik Kennedy... kat na Hindusów, przybył nad brzegi Gangesu, aby polować na tygrysy w dwadzieścia koni, cztery słonie i pięćdziesiąt sług? - Tak, tak - rzekł Murzyn - a my, trzej łowcy ludzi, my wykonaliśmy lepsze łowy; z końmi, słoniami i zgrają sług Kennedy nie dostał tygrysa... a my upolowaliśmy swego - dodał z szyderczym uśmiechem. - Tak, Kennedy, tygrys w ludzkiej postaci, wpadł w naszą pułapkę, a "bracia dobrego uczynku" ofiarowali tę piękną zdobycz Bohwanii. - Jak pamiętasz, kiedyśmy zaciskali koło szyi Kennedy'ego zmoczoną chustkę, ujrzeliśmy w pobliżu jakiegoś wędrowca... trzeba było go się pozbyć... Od tego czasu - dodał Metys, wskazując Hindusa - pamięć o nim ciągle ściga go we śnie. - Ściga go? - Nawet na jawie - rzekł Metys, spoglądając na Murzyna, z miną dającą do myślenia. - Popatrz - odrzekł, wskazując Hindusa, który zaczął mówić przerywanym głosem: - Popatrz na niego, o, już powtarza odpowiedzi tego podróżnego, kiedyśmy mu przedkładali, że umrze albo będzie z nami służyć dobrej sprawie... Jak silne wywarło to na nim wrażenie! Istotnie, Hindus głośno prowadził przez sen jakieś tajemne badanie, w którym kolejno zadawał pytania i odpowiadał na nie. - Podróżny - mówił - co znaczy ta czarna pręga na twym czole? Ciągnie się ona od skroni do skroni, zły to znak, twoje spojrzenie jest smutne jak śmierć... Czy byłeś już kiedy ofiarą? Chodź z nami... Bohwania mści się za ofiary. Cierpiałeś kiedy? - Tak, wiele cierpiałem... - Dawno? - O! Od bardzo dawna. - Cierpisz jeszcze? - Ciągle. - Co zamierzasz zrobić temu, kto cię skrzywdził? - Litować się nad nim. - Chcesz oddać wet za wet? - Chcę oddać miłość za nienawiść. - Cóż więc masz w sercu? - Miłość. - Któż ty jesteś, co dobrem płacisz za złe? - Jestem ten, co kocha, co cierpi i przebacza. - Bracie... czy słyszysz? - rzekł Murzyn do Metysa - nie zapomniał, co mówił podróżny przed śmiercią. - On jest opętany - odpowiedział Metys - wiesz, jak przywidzenie go ściga... Słuchaj no... jeszcze mówi... Jaki blady! Istotnie Hindus, ciągle dręczony snem, mówił dalej: - Podróżny... jest nas trzech, wszyscy jesteśmy odważni,. śmierć jest w naszym ręku, widziałeś, poświęciliśmy się dla dobrego uczynku. Przystań do nas... lub zgiń... Ach! Co za spojrzenie... O! Nie patrz tak na mnie... Przy ostatnich słowach nagle się poruszył, jak gdyby chciał oddalić coś zbliżającego się i zerwał się. Wtedy, ocierając ręką zroszone potem czoło obejrzał się wkoło obłąkanym wzrokiem. - Bracie... zawsze ten sam - odezwał się do niego Metys. - Na odważnego łowcę ludzi... za słabą masz głowę... Szczęściem, że twoje serce i ręka są mocniejsze... Hindus przez chwilę nie odpowiadał, zakrył twarz rękami, potem rzekł: - Dawno już... nie śnił mi się ten podróżny. - Przecież on umarł - rzekł Metys, wzruszając ramionami. - Czyż nie ty sam okręciłeś mu zmoczone płótno koło szyi? - Tak... - odrzekł Hindus. - Alboż nie wykopaliśmy dla niego dołu, obok dołu Kennedy'ego? Czy nie zagrzebaliśmy go podobnie jak kata angielskiego, w piasku pod krzakami? - rzekł Murzyn. - Tak, wykopaliśmy dół - zawołał Hindus. - Ja dotykałem jego zimnych rąk, a przecież, rok temu, gdy byłem w bramie miasta Bombaj i pod wieczór czekałem na jednego z naszych braci... Słońce miało zajść za pagodę, stojącą w zachodniej stronie na wzgórzu, wszystko to dobrze pamiętam, siedziałem pod drzewem figowym... wtem słyszę wolne, ale śmiałe stąpanie, oglądam się... to był on... wychodził z miasta. - Przywidzenie - odparł Murzyn - zawsze to samo przywidzenie! - Przywidzenie - dodał Metys - to przecież niemożliwe. - Nie zapomina się twarzy człowieka, którego się zabiło... nadto poznałem go po owym czarnym znaku, który mu dzielił czoło, to był on, na chwilę przeląkłem się i z miejsca ruszyć się nie mogłem... wzrok mój stał się błędny... On stanął, wlepił we mnie oczy, smutne i łagodne... To on! - zawołałem, składając ręce. "To ja - odpowiedział spokojnym głosem - bo wszyscy, których pozabijałeś, odzyskują życie tak jak ja". I wskazał na niebo. "Po co zabijać? Słuchaj... idę z drugiego końca świata... do krainy wiecznych śniegów... Czy będę tam, czy tu, na ognistej ziemi czy lodowatej, zawsze będę ten sam! To samo dzieje się z duszami tych, których zabijasz... czy będą na tym, czy na tamtym świecie, w tej, czy innej powłoce... zawsze dusza pozostanie duszą... nie dasz sobie z nią rady... Po co zabijać?..." Smutnie potrząsnął głową... i odszedł wolnym krokiem na wzgórze. Patrzyłem za nim, nie mogąc ruszyć się z miejsca; w chwili, kiedy słońce zachodziło, zatrzymał się na szczycie wzgórza... jego wysoka postać przez chwilę widniała jeszcze, a potem znikł za górą. - O! To był on - dodał z drżeniem, po długim milczeniu. - To na pewno był on!... Powtarzające się opowiadanie Hindusa, który często opowiadał o tym dziwnym wydarzeniu, zawsze było takie same, budząc w końcu zastanowienie, choć starali się znaleźć racjonalne wytłumaczenie. - Być może - rzekł Metys - że węzeł zaciskający szyję podróżnego rozluźnił się i że pozostało mu nieco tchu, a gdy doszło do niego powietrze, odzyskał życie. - Nie, nie - odpowiedział Hindus, potrząsając głową. - Ten człowiek nie jest z naszego pokolenia... - Co takiego? - Teraz wiem... - Co wiesz? - Wiem; jego smutny i łagodny wzrok, gdy padał pod naszymi ciosami, był piekielną ironią, gdyż liczba ofiar, którą synowie Bohwanii poświęcili od tylu wieków, jest niczym w porównaniu z niezmierną liczbą trupów, którą ten straszny wędrowiec pozostawia za sobą w swym zabójczym pochodzie. - On? - zawołali Murzyn i Metys. - Słuchajcie dalej. Gdym spotkał tego wędrowca w Bombaju, powiedział mi, że idzie z Jawy i że odchodzi na północ... Nazajutrz miasto Bombaj zostało spustoszone przez cholerę... a po pewnym czasie usłyszano, że ta straszna klęska najpierw zaczęła się na Jawie. - To prawda... - zawołał zamyślony Metys. - Słuchajcie dalej - mówił Hindus - podróżny powiedział: idę na północ... do krainy wiecznych śniegów... Cholera... poszła także na północ... przeszła przez Maskat, Ispahan, Taurys... Tyflis... dostała się na Syberię... - To prawda... - przyznał Metys. - I ta plaga - dodał Hindus - nie postępowała więcej nad dwie do trzech mil na dzień... tyle, co człowiek przechodzi... Nie pokazywała się nigdy jednocześnie w dwóch miejscach... lecz postępowała zawsze z wolna jak chód człowieka... Na to dziwne podobieństwo dwaj pozostali spojrzeli na siebie w osłupieniu... Po chwili przerażony Murzyn zwrócił się do Hindusa: - I sądzisz, że ten człowiek?... - Sądzę, że człowiek, któregośmy zabili, przywrócony został do życia przez jakieś piekielne bóstwo i sieje wszędzie śmierć... od której sam jest zabezpieczony... Przypominacie sobie - dodał z posępnym uniesieniem - pamiętacie... ten straszny wędrowiec przeszedł przez Jawę, wychodził z Bombaju, udał się na północ... wszędzie za nim wlokła się cholera. Po tych słowach Hindus głęboko się zamyślił. Opowiadanie Hindusa wywarło mocne wrażenie na jego towarzyszach, ludziach dzikich, których złość i wpływ strasznych nauk przywiodły do nieustannej chęci zabijania. Tak, dowiedziono, że w Indiach istniało stowarzyszenie zbrodniarzy, ludzi, którzy zabijali bez powodu, bez namiętności... Zabijali tylko dlatego, żeby zabijać... dlatego, że znajdowali w tym jakąś rozkosz, żeby życie zmienić na śmierć... ażeby z ludzi żyjących czynić trupy, jak sami zeznali przy którymś badaniu... Jakie okoliczności, jakie pobudki mogły doprowadzić do tego, że poświęcili się służbie śmierci? Ma się rozumieć, podobna religia mogła rozwinąć się tylko w takim kraju, w którym jak w Indiach, gnieździ się najokropniejsze, najbardziej poniżające niewolnictwo. Taka religia nie jest niczym innym jak tylko doprowadzoną do ostatecznego stopnia nienawiścią względem rodzaju ludzkiego. Na uwagę zasługuje fakt, że w tym stowarzyszeniu tajemniczy węzeł łączy wszystkich członków między sobą, różniąc ich od innych ludzi; dusiciele mają swoje prawa, swoje zwyczaje, wspierają swych towarzyszy, pomagają jeden drugiemu, gotowi życie poświęcić dla współbraci, lecz nie ma dla nich ani ojczyzny, ani rodziny, zależą od ponurej, tajemniczej władzy, której są posłuszni bezwarunkowo, ślepo i z jej woli rozpraszają się w różne strony, ażeby "robić trupy". Przez chwilę wszyscy trzej pogrążeni byli w głębokim milczeniu. Księżyc nie przestawał świecić, a przy jego bladym świetle malowały się wielkie cienie okazałych zwalisk, gwiazdy błyszczały na niebie, wietrzyk szeleścił gęstymi liśćmi bananów i palm. Postument olbrzymiego posągu wspierał się na szerokich filarach, na wpół ukrytych pod gęstymi krzakami. Nagle jeden z filarów zdawał się zapadać. Bez hałasu zrobił się otwór, a z niego wyszedł mężczyzna w mundurze, obejrzał się uważnie wokół siebie i słuchał. Widząc, jak światło lampy wychodzące z budy, migotało w trawie, cofnął się, dał znak, po czym on i dwaj żołnierze wyszli ostrożnie po schodach z podziemia i skradali się między ruinami. Przez jakiś czas ich cienie padały na część murawy, oświetlonej blaskiem księżyca, potem znikły za ścianą zwalisk. W chwili, kiedy wielki filar zapadał się na powrót w swe miejsce, dostrzec można było wielu innych żołnierzy, ukrytych w otworze. Metys, Hindus i Murzyn, nadal zamyśleni, niczego nie spostrzegli. ROZDZIAŁ VI ZASADZKA Metys, chcąc wybić sobie z głowy przykre myśli, jakie wzbudziło w nim opowiadanie Hindusa o tajemniczym pochodzeniu cholery, zmienił przedmiot rozmowy. Oczy jego zaiskrzyły się przytłumionym ogniem, twarz przybrała wyraz dzikiego uniesienia i zawołał: - Bohwanio... ty zawsze będziesz czuwać nad nami, nieustraszonymi łowcami ludzi. Nie bójcie się, bracia! Nie bójcie się... świat jest wielki... wszędzie znajdziemy zdobycz... Anglicy zmuszają nas do opuszczenia Indii, nas, trzech naczelników dobrego dzieła i co z tego? Zostawiamy tu naszych braci, tak licznych i strasznych jak czarne skorpiony, które się wtedy dopiero spostrzeże, gdy śmiertelnie ukąszą, wygnanie rozszerzy nasze państwo... Bracie, ty będziesz miał Amerykę - rzekł natchnionym tonem do Hindusa. - Dla mnie będzie Europa!... Wszędzie, gdzie są ludzie, tam są kaci i ofiary... Gdzie są ofiary, tam być muszą i serca, pałające zemstą, naszą powinnością jest podniecać tę nienawiść zarzewiem zemsty! Do nas to należy, podstępem, ułudą pomnażać liczbę usług Bohwanii, zyskiwać sobie wszystkich, którzy gorliwym poświęceniem i odwagą mogą nam być użyteczni. Ubiegajmy się jedni przed drugimi między sobą i dla własnego dobra, w poświęceniu i zaparciu samych siebie, udzielajmy sobie nawzajem wsparcia i pomocy. Nienawiść, wieczna nienawiść dla wszystkich, którzy do nas nie należą, dla nas nie będzie ani rodziny, ani kraju... Naszą rodziną są nasi bracia, naszym krajem... cały świat. - Tak, słusznie mówisz, bracie - zawołał Hindus podzielając uniesienie Metysa - do nas świat należy... I nawet tu, na Jawie, pozostawmy ślad naszej bytności... Przed odejściem załóżmy dobre dzieło na tej wyspie... prędko się tu rozwinie, bo są tu wielkie cierpienia. Holendrzy są równie drapieżni i okrutni jak Anglicy... Bracia, widziałem na tej wyspie, na plantacjach ryżu, błotnistych, śmiertelnych dla tych, którzy je uprawiają, widziałem ludzi, którzy z biedy oddawać się musieli zabójczej pracy, byli bladzi jak trupy, niektórzy, wyniszczeni chorobą, trudami i głodem, upadłszy, podnieść się już nie mogli... Bracia, dobre dzieło wzmagać się będzie w tym kraju... - Pewnego wieczora - rzekł Metys - byłem nad jeziorem, przyszła młoda kobieta, nieco łachmanów na wpół tylko okrywało jej wychudłe, spalone na słońcu ciało; trzymała na ręku małe dziecię i z płaczem przyciskała je do zwiędłego łona. Trzy razy ucałowała swego syna, potem rzuciła go w wodę, mówiąc: "Nie będziesz tak nieszczęśliwy, jak twój ojciec". Dziecię krzyknęło i znikło... Na ten krzyk kajmany, ukryte w trzcinie, skoczyły z radością do jeziora. Bracia, tu matki zabijają swe dzieci z litości. Dobre dzieło wzmoże się w tym kraju. - Dziś rano - rzekł Murzyn - po ochłostaniu czarnego niewolnika, stary, małego wzrostu człowiek, przemysłowiec z Batawii, ze swego letniego mieszkania udał się do miasta. Do lektyki zabrał dwie młode kobiety; były to dziewczęta, kupione od matek, którym brakło środków do ich wyżywienia. Lektykę, w której był starzec z dwiema dziewczętami, niosło dwunastu młodych, silnych mężczyzn. Bracia, są tu matki, co z nędzy sprzedają swe córki, są tu niewolnicy, których pan może dręczyć, jak mu się podoba, są ludzie, którzy wykonywują powinność jucznego bydlęcia i noszą innych ludzi... "Dobre dzieło wzmagać się będzie w tym kraju". - W tym... i w każdym, gdzie jest nędza, ucisk, zepsucie... - O! Gdyby można pozyskać dla nas Dżalmę, jak to radził Mahal, przemytnik - rzekł Hindus - nasza podróż na Jawę miałaby podwójną korzyść, gdyż przed odejściem zjednalibyśmy sobie tego odważnego młodzieńca, który ma tyle powodów do nienawiści. - Zaraz tu przyjdzie... Podrażnijmy jeszcze jego gniew. - Przypomnijmy mu śmierć ojca. - Morderstwa, dokonane na jego krewnych i przyjaciołach... - Niewolę... - Niech nienawiść zapali jego serce, a przystanie do nas... Murzyn, który od pewnego czasu stał zamyślony, rzekł z żywością: - Bracia, a gdyby Mahal okazał się zdrajcą? - On? - zawołał Hindus prawie z gniewem - a przyjął nas na swój statek? A załatwił nam ucieczkę ze stałego lądu? I ma nas zabrać na statek, którym dowodzi i zawieźć do Bombaju, gdzie znajdziemy okręty do Ameryki, Afryki i Europy? - A jaki Mahal miałby w tym interes, żeby nas zdradzać? - spytał Metys. - Dobrze wie, że nic by go nie zdołało ochronić przed zemstą synów Bohwanii. - A czy nie obiecał, że podstępem namówi Dżalmę, aby tu do nas przyszedł, a niech tylko między nas wejdzie... musi już być naszym... - Czy to nie on mówił również: każcie, niech Malajczyk uda się do namiotu Dżalmy... niech wykorzysta jego sen, ale niech go nie zabija, niech tylko wypisze mu na ramieniu imię Bohwanii; w ten sposób Dżalma przekona się o śmiałości, zręczności i posłuszeństwie naszych braci i przekona się, na co odważyć się mogą tacy ludzie i zniewoli go dla nas albo podziw, albo bojaźń. - A jeżeli nie zechce do nas należeć? - Wtedy... Bohwania rozstrzygnie o jego losie - rzekł Metys z posępną miną - wiem, co wówczas zrobić. - Ale czy uda się Malajczykowi zaskoczyć Dżalmę we śnie? - spytał Murzyn niedowierzająco. - Nie ma śmielszego, zręczniejszego człowieka nad Malajczyka - odparł Metys. - Opowiadał mi Mahal, że Malajczyk odważył się podjeść w legowisku czarnego rysia, karmiącego małe... zabił matkę i zabrał samiczkę, którą potem sprzedał kapitanowi europejskiego okrętu. Dopnie on swego, jeżeli będzie najmniejsza szansa. - Już dopiął! - zawołał Hindus, przysłuchując się dziwnemu krzykowi, który rozległ się w lesie, wśród ciemnej nocy. - Tak, to krzyk sępa, unoszącego swą zdobycz - odezwał się Murzyn - to znak, którym nasi bracia zwiastują o złowionej zdobyczy. Wkrótce potem przed budą ukazał się Malajczyk. Okryty był jaskrawym perkalem. - I co? - zagadnął Murzyn z ciekawością - Udało się? - Dżalma przez całe życie będzie nosił znak "dobrego dzieła" - rzekł z dumą Malajczyk - ażeby jednak dostać się do niego, musiałem poświęcić Bohwanii człowieka, któregom napotkał na drodze, porzuciłem ciało w krzakach, niedaleko namiotu Dżalmy... Mahal, przemytnik, dowiedział się o tym pierwszy. - I Dżalma nie przebudził się? - zawołał Hindus, zdziwiony zręcznością Malajczyka. - Gdyby się obudził - odparł zimno Malajczyk - byłbym zginął, gdyż moim obowiązkiem było zachować mu życie. - Bo jego życie może być dla nas użyteczniejsze niż jego śmierć - odpowiedział Metys. Potem, zwracając się do Malajczyka, rzekł: - Bracie, narażając swe życie dla "dobrego dzieła", uczyniłeś dziś to, co my robiliśmy wczoraj, co zrobimy jutro... Dziś wypełniasz rozkazy innych, jutro będziesz rozkazywał... - Wszyscy należymy do Bohwanii - rzekł Malajczyk - Co jeszcze trzeba uczynić?... Jestem gotów. Mówiąc to, zwrócił się w stronę drzwi. - Idzie Dżalma - rzekł półgłosem - Mahal nas nie oszukał. - Lepiej, żeby mnie nie widział - rzekł Metys, kryjąc się w najciemniejszy kąt budy - postarajcie się go nakłonić, a jeżeli będzie się sprzeciwiał... wiem, co zrobić. Zaledwie schował się, nadszedł Dżalma. Na widok tych podejrzanych ludzi cofnął się zaskoczony. - To on, to syn Kadżi-Singa - rzekł co cichu Malajczyk. Dżalma nie wiedział, że ludzie ci należą do sekty sprzysiężonych, a wiedząc, że w tym kraju, gdzie nie ma domów zajezdnych, podróżni częstokroć przepędzają noce pod namiotem lub w ruinach, napotkanych po drodze, zbliżył się; gdy ochłonął z pierwszego zdziwienia, po brązowej skórze twarzy i po ubiorze jednego z nich poznając, że jest Hindusem, odezwał się: - Sądziłem, że zastanę tu Europejczyka... Francuza... Hinuds odpowiedział: - Francuz jeszcze nie nadszedł... ale wkrótce nadejdzie... Ze słów Dżalmy domyślając się fortelu, jakiego użył Mahal, aby zwabić go w tę zasadzkę, Hindus uznał, że zyska na czasie, nie wyprowadzając go z błędu. - Znasz tego Francuza? - zapytał Dżalma. - Wyznaczył nam tu miejsce na schadzkę... podobnie jak tobie - odezwał się Metys. - W jakim celu? - rzekł Dżalma, coraz bardziej zdziwiony. - Dowiesz się... jak przyjdzie. - Czy to generał Simon kazał wam, abyście tu przyszli?... - Tak, generał Simon. Nastąpiło krótkie milczenie, podczas którego Dżalma na próżno usiłował rozważyć tę niejasną sytuację. - A kim wy jesteście? - zapytał z niedowierzaniem, gdyż ponure milczenie towarzyszy Metysa zaczynało budzić w nim podejrzenie. - Kim my jesteśmy...? - odpowiedział Metys - będziemy twymi, jeśli zechcesz być naszym. - Ja, tak się obejdę bez was... jak wy beze mnie... - Kto wie? - Ja... ja wiem... - Mylisz się... Anglicy zabili twego ojca... ojciec twój był królem... uwięzili cię... i nic już nie masz... Na to okrutne wspomnienie oblicze Dżalmy zachmurzyło się. Zadrżał, gorzki uśmiech osiadł na jego ustach. Metys mówił dalej: - Ojciec twój był sprawiedliwy i prawy... kochany przez swych poddanych... nazywano go "Ojcem Wspaniałego" i godzien był tego nazwiska... Czy pozostawisz jego śmierć nie pomszczoną? Czyż szarpiąca twe serce nienawiść ma pozostać bezowocną? - Ojciec mój poległ z bronią w ręku... ja pomściłem jego śmierć na Anglikach, których zabijałem na wojnie. Ten, co mi zastąpił ojca... i który również przelał krew za niego, powiedział mi, a powiedział prawdę, że byłoby teraz nierozsądnie walczyć przeciwko Anglikom dla odzyskania swego kraju. Kiedy mi przywrócili wolność, przysiągłem, że nigdy moja noga nie postanie w Indiach... i dotrzymuję danego słowa... - Ci, co zabrali ci wszystko... ci, co cię trzymali w niewoli, co zabili twego ojca... to są ludzie... znajdą się wreszcie ludzie, na których będziesz mógł zemścić się... - Pamiętaj, że sam jesteś człowiekiem... - Ja i ci, co są podobni do mnie... jesteśmy więcej niż ludzie... Zresztą jesteśmy w rodzie ludzkim tym, czym są odważni łowcy dzikich zwierząt. - Twoje słowa są mroczne... ja nie czuję w sercu nienawiści... kiedy nieprzyjaciel jest mnie godny... walczę z nim, jeżeli tchórz... pogardzam nim... Tak więc nie nienawidzę ani mężnych, ani tchórzów. - Zdrada! - krzyknął nagle Murzyn, żywym ruchem wskazując drzwi, od których Dżalma i Metys, zajęci rozmową, przeszli na drugi koniec budy. Szybki jak błyskawica Metys wydobył puginał, podskoczył jak tygrys i zrobiwszy krok, już był za drzwiami. Widząc żołnierzy, zbliżających się celem osaczenia budy, jednego z nich ugodził śmiertelnie, dwóch innych powalił i zniknął wśród zwalisk. Wszystko to stało się tak prędko, iż w chwili, gdy Dżalma odwrócił się, spostrzegł, że do niego również kilku żołnierzy wymierzyło broń, gdy tymczasem inni puścili się w pogoń za Metysem. Murzyn, Malajczyk i Hindus, widząc nierealność oporu, wyciągnęli ręce do powrozów, które spostrzegli u żołnierzy. Wtedy kapitan holenderski, dowodzący oddziałem, wszedł do budy. - A ten tu? - rzekł, wskazując Dżalmę żołnierzom, którzy już krępowali więźniów. - Po kolei, panie kapitanie, weźmiemy się i do niego! - odezwał się stary podoficer. Dżalma osłupiał ze zdziwienia, nic nie pojmując, ale gdy ujrzał, że podoficer i dwóch żołnierzy zwrócili się ku niemu z postronkami, odepchnął ich gwałtownie i rzucił się ku drzwiom, w których stał oficer. Żołnierze, sądząc, że Dżalma podda się swemu losowi tak łatwo jak jego towarzysze, nie byli na ten opór przygotowani i cofnęli się kilka kroków, uderzeni postawą i godnością syna Kadżi-Singa. - Za co chcecie mnie uwięzić... jak tych ludzi? - zawołał Dżalma, mówiąc po hindusku do oficera, który rozumiał ten język, służąc od dawna w osadach holenderskich. - Dlaczego chcą cię wiązać, nędzniku?... Dlatego, że należysz do bandy tych zbójców... A wy - dodał po holendersku do żołnierzy - czy się go boicie?... - Zwiążcie mu ręce, zanim mu stryczek zawiążecie na szyi. - Mylisz się pan - odezwał się Dżalma z zimną krwią i godnością, która zadziwiła oficera - minął ledwie kwadrans, jak tu przyszedłem... nie znam tych ludzi... Przyszedłem spotkać się z pewnym Francuzem. - Czy nie jesteś dusicielem jak oni?... Przed kim chcesz kłamać?... - Oni? - zawołał Dżalma z oburzeniem tak naturalnym, że oficer powstrzymał żołnierzy, którzy zabierali się do krępowania syna Kadżi-Singa. - Więc ci ludzie należą do tej okrutnej bandy zbójców... a wy śmiecie obwiniać mnie o współudział!... Moi panowie, pod tym względem jestem zupełnie spokojny - odparł, wzruszając ramionami z pogardliwym uśmiechem. - Nie wystarczy powiedzieć, że jesteś spokojny - odrzekł oficer - dzięki doniesieniom, wiadomo już, po jakich tajemnych znakach poznają się sprzysiężeni... - Powtarzam panu, że w najwyższej pogardzie mam tych morderców... że przyszedłem tu tylko dla... Murzyn, przerywając Dżalmie, rzekł do oficera z dziką radością: - Powiedziałeś, że synowie "dobrego uczynku" poznają się po znakach, wypisanych na ciele... Nasza godzina nadeszła, oddamy szyje pod stryczek... Dość już często zarzucaliśmy go wokół szyi tym, którzy nie służą dobremu dziełu. Popatrz na nasze ręce i na ręce tego młodzieńca. Oficer na korzyść Dżalmy tłumacząc słowa Murzyna, rzekł: - Rzecz oczywista, że jeśli, jak mówi ten Murzyn, nie masz na ręku sekretnego znaku... o czym się zaraz przekonamy, jeżeli przekonująco wyjaśnisz swoją tu obecność, zostaniesz wypuszczony na wolność. - Nie pojmujesz - odrzekł Murzyn do oficera - książę Dżalma należy do nas, na lewym ramieniu ma wypisane imię Bohwanii... - Tak, tak, on również jak my jest synem "dobrego uczynku" - dodał Malajczyk. - On jest sprzysiężomy tak samo jak my - dorzucił Hindus. Ci trzej ludzie, rozjątrzeni oburzeniem, jakie okazał Dżalma, dowiedziawszy się, że to są sprzysiężeni, zdobyli się na okrutną zemstę, aby przekonać żołnierzy, że syn Kadżi-Singa należy do ich obmierzłego stowarzyszenia. - Cóż na to powiesz? - zapytał oficer Dżalmę. Ten wzruszył ramionami z pogardliwym politowaniem, odsunął prawą ręką szeroki rękaw i pokazał gołą rękę. - Co za bezczelność! - krzyknął oficer. - I rzeczywiście, poniżej zgięcia ręki na wewnętrznej stronie, widniał czerwony napis: "Bohwania" wyryty hinduskimi głoskami. Oficer podszedł do Malajczyka, obnażył jego rękę i spostrzegł te same znaki... Nie poprzestając na tym, przekonał się, że takie same znaki mieli Murzyn i Hindus. - Nędzniku! - zawołał z wściekłością do Dżalmy - wzbudzasz jeszcze większe oburzenie aniżeli twoi wspólnicy... Zwiążcie go jako nikczemnego mordercę - rzekł do żołnierzy - jako podłego zbójcę, który jeszcze nad grobem kłamie, niedługo poniesie zasłużoną karę. Osłupiały Dżalma, od kilku chwil wlepiając oczy w ten obrzydły napis, nie mógł wymówić słowa ani ruszyć się, gubił się w myślach nad tym niepojętym zjawiskiem. - Czy śmiesz zaprzeczyć wobec tego znaku? - zwrócił się doń rozgniewany oficer. - Nie mogę zaprzeczyć... temu, co widzę... co jest - odpowiedział zdumiony Dżalma. - No, nareszcie przyznajesz się, nędzniku - rzekł oficer - a wy, żołnierze... miejcie na niego baczenie... i na jego wspólników... bo odpowiadacie za nich. Sądząc, że jest igraszką niezwykłego snu, Dżalma nie stawiał żadnego oporu, pozwolił związać się i prowadzić. Oficer spodziewał się, że z żołnierzami uda mu się odnaleźć Metysa w zwaliskach, lecz poszukiwania okazały się daremne i po godzinie odszedł do Batawii, gdzie poprzedzał go konwój więźniów. W kilka godzin później Jozue van Dael kończył swój długi raport do Rodina: "...Takie były okoliczności, że nie mogłem postąpić inaczej, krótko mówiąc, jest małe zło za wielkie dobro. Trzej mordercy zostali wydani w ręce sprawiedliwości, a tymczasem uwięzienie Dżalmy ma na celu wyjaśnić jego niewinność. Dziś rano poszedłem do gubernatora, aby przemówić za młodym księciem; - Ponieważ dzięki mnie - rzekłem - wpadli w ręce sprawiedliwości trzej zbrodniarze, spodziewam się przynajmniej pozyskać łaskę, że władza dozwoli wykazać niewinność i tak już znanego z nieszczęść i szlachetnych przymiotów księcia Dżalmy. Rzecz pewna - dodałem - gdym wczoraj zawiadomił gubernatora, że można było schwytać sprzysiężonych, zebranych w zwaliskach Tchandi, nie myślałem o tym, żeby razem z nimi zatrzymano przybranego syna generała Simona, zacnego człowieka, z którym od pewnego czasu pozostaję w najuczciwszych stosunkach. Wypada więc wszelkimi środkami odkryć niepojętą tajemnicę, która wprowadziła Dżalmę w to zgubne położenie i - dodałem jeszcze - jestem tak pewny jego niewinności, że nie żądam dla niego żadnej szczególnej łaski. Zdoła on mężnie i z godnością oczekiwać w więzieniu sprawiedliwości. W tym zaś wszystkim, jak widzę, mówiłem prawdę i nie mam sobie do wyrzucenia najmniejszego kłamstwa, bo nikt na świecie, jak ja, nie jest bardziej przekonany o niewinności Dżalmy... Gubernator odpowiedział, jak się spodziewałem, że osobiście jest całkiem przekonany o niewinności Dżalmy, że każe obchodzić się z nim jak najlepiej, ale że sprawa toczyć się musi zwykłym porządkiem, gdyż tylko urzędowe śledztwo wykazać może niesprawiedliwość oskarżenia i wykryć, jakim niepojętym trafem tajemnicze znaki znalazły się na ramieniu księcia. Przemytnik Mahal, który mógłby oświecić w tej mierze sprawiedliwość, za godzinę opuści Batawię, oddalając się na statku Ruyter do Egiptu. A zatem weźmie ze sobą ten raport, gdyż Ruyter ma odpłynąć za godzinę, a ostatnia przesyłka listów do Europy odbyła się wczoraj wieczorem. Ale ja chciałem widzieć się z gubernatorem dziś rano przed zapieczętowaniem tego listu. Tak więc Dżalma zatrzymany będzie pod ścisłą strażą przez miesiąc; ponieważ minie go odpłynięcie Ruytera, nie będzie mógł w żaden sposób dostać się do Europy przed 13 lutego przyszłego roku. Widzisz... kazałeś... byłem ci posłuszny, ślepo używałem środków, jakie były w mej mocy. W tym wszystkim cel tylko miałem przed oczyma. W twym ręku byłem tym, czym powinniśmy być w ręku naszych przełożonych... narzędziem... My nigdy się nie zmieniamy. J. v. D." O dziesiątej rano przemytnik Mahal udał się z zapieczętowaną depeszą na statek Ruyter. W godzinę potem ciało Mahala, uduszonego na sposób sprzysiężonych, znaleziono ukryte w sitowiu, w odludnym miejscu, którędy szedł do łodzi, mającej płynąć w stronę statku Ruyter. Gdy po odpłynięciu statku znaleziono trupa przemytnika, daremnie Jozue kazał szukać przy nim obszernego pisma, z którym go wysłał. Metysa o imieniu Faryngea - dusiciela szukano po całej wyspie, ale bezskutecznie. Nigdy już potem nie widziano na Jawie strasznego przywódcy dusicieli. KONIEC ROZDZIAŁU 152 Część czwarta ZAMEK CARDOVILLE ROZDZIAŁ I SZKATUŁKA Już trzy miesiące upłynęły, odkąd Dżalma został uwięziony w Batawii, oskarżony o przynależność do zbrodniczej sekty dusicieli. Scena, która teraz następuje, dzieje się we Francji, pod koniec stycznia 1832 r. w zamku Cardoville, dawnej feudalnej siedzibie, leżącej na skalistych wybrzeżach morskich Pikardii, niedaleko miasta Saint-Valery, w nadmorskiej okolicy, gdzie niemal co roku rozbić się musi kilka okrętów, czego przyczyną są wiatry północno-zachodnie, skutkiem których żegluga na kanale jest tak niebezpieczna. Jest godzina siódma rano, nie można jeszcze rozeznać dnia z okien obszernnej komnaty na dole zamku. W pokoju tym przy świetle lampy kobieta koło pięćdziesięciu lat, o uczciwym wyrazie twarzy, szczerej prostoty obejściu, ubrana jak bogate dzierżawczynie pikardyjskie, wstała wcześnie do szycia. Obok niej mąż, prawie w tym samym wieku, siedział przy wielkim stole, segregując próbki pszenicy i owsa. Mądre, otwarte oblicze tego człowieka wskazuje, że ze zdrowym rozsądkiem łączy pewną żartobliwość; ubrany jest w kurtkę z zielonego sukna, a buty myśliwskie z wysokimi cholewami okrywają aż poza kolana spodnie z czarnego aksamitu. Straszna burza, szalejąca na dworze, podkreśla jeszcze przytulność tego spokojnego zacisza. Żywym płomieniem palą się drwa na kominku z białego marmuru, a mocny blask światła odbija się od starannie wywoskowanej posadzki. Uroku temu pomieszczeniu dodają obicia i firanki z dawnego kretonu perskiego, z czerwonymi, w chińskim guście malowidłami na białym tle, a nad drzwiami figurki pasterskie w stylu Wateau, ścienny zegar z sewrskiej porcelany zielono fornirowane meble z pachnącego drzewa. Burza nie ustawała, wiatr huczał w kominie lub wstrząsał oknami. Mężczyzną, zajętym rozdzielaniem próbek zbóż, był pan Dupont, zarządca dóbr i zamku Cardoville. - O, Matko Boska! Mężu - odezwała się kobieta - jakiż to szkaradny czas! Ten Rodin, którego przyjazd dziś rano oznajmił nam intendent księzny Saint-Dizier, w bardzo zły czas wybrał się w drogę. - Prawda, że rzadko zdarzyło mi się słyszeć o takiej burzy... a jeżeli pan Rodin nigdy nie widział rozszalałego morza, będzie mógł uraczyć się tym widokiem. - Ale po cóż przyjeżdża tu pan Rodin? - Niestety, nie wiem, intendent księżny pisze do mnie, abym okazywał największe uszanowanie dla pana Rodina, żebym mu był posłuszny jak swemu panu. Niech sobie tu gospodarzy, moją rzeczą będzie wykonywać jego rozkazy, gdyż przybywa od księżny Saint- Dizier. - Prawdę mówiąc, tylko od samej panny Adrianny przybyć tu powinien, bo od czasu śmierci jej ojca, księcia Cardoville, majątek do niej właściwie należy. - Tak, ale księżna jest jej ciotką, intendent trudni się interesami panny Adrianny, czy więc przybędzie kto ze strony jej, czy księżny, to wszystko jedno. - Może pan Rodin przyjeżdża, aby obejrzeć dobra i może je kupi... Przecież ta otyła pani, która przyjechała przed tygodniem, widocznie miała chrapkę na zamek. Mówiła, że nie przepuści takiej okazji. Na te słowa żony rządca zaczął śmiać się z przekąsem. - Z czego się tak śmiejesz, Dupont? - zapytała żona, dobre stworzenie, ale nie odznaczająca się ani sprytem, ani przenikliwością. - Śmieję się - odpowiedział Dupont - bo mam w pamięci postać i zachowanie tej baby; kto ma taką minę, temu wcale nie przystoi nazywać się panią Sainte-Colombe. Gruba jak fasa, a głos chrapliwy, jakby jakiego pijaka, siwe wąsy, jak u starego grenadiera i może nie spodziewała się, że usłyszałem, jak powiedziała do lokaja: ruszaj, bałwanie. I nazywa się Sainte- Colombe. - Dupont, dziwny z ciebie człowiek, nikt przecież nie obiera sobie nazwiska. A przy tym to nie jej wina, że ma brodę. - Tak, ale jest temu winna, że się nazywa Sainte-Colombe. Może myślisz, że to jej własne nazwisko... O! Moja Kasiu, ty jesteś parafianką... nigdzie nie byłaś i wierzysz wszystkiemu, co ci powiedzą... - Mój mężu, nigdy nie możesz wstrzymać języka od uszczypliwych żartów, dama ta jest bardzo szanowaną osobą... Gdy przyjechała, pierwszym jej zapytaniem było, gdzie jest kaplica. Mówiła nawet, że każe ją przyozdobić... A kiedy jej powiedziałam, że w tych dobrach nie ma kościoła, zdawała się być bardzo niezadowolona. - Tak to zwykle bywa, pierwszą rzeczą u tych, co się dochrapią majątku, jest udawanie możnych i wielkich dam. - Pani Sainte-Colombe nie potrzebuje udawać wielkiej damy, gdyż jest nią rzeczywiście. - Ona? Wielka dama? - A tak. Wystarczyło spojrzeć, jak wytwornie była ubrana w pąsowej sukni, w fioletowych rękawiczkach, a potem, gdy zdjęła kapelusz, miała loki, łańcuch wysadzony diamentami, kolczyki z dużych jak palec diamentów, brylantowe pierścionki na wszystkich palcach. - Tak, tak, ślicznie znasz się na tym... - E! To jeszcze nie wszystko!... - No... no... I co jeszcze? - O samych tylko mówiła książętach, hrabiach, o bardzo bogatych panach, którzy u niej bywają i którzy są jej przyjaciółmi, a potem pytała mnie o oficynę, którą zobaczyła w ogrodzie, a której, na pół spalanej przez wojska nieprzyjacielskie, nieboszczyk pan nie kazał odbudować. - Cóż to są za ruiny? - zapytała. - To zgliszcza z czasów przejścia wojsk sprzymierzonych - odpowiedziałam. - Ach! Moja droga... - zawołała - sprzymierzeńcy... to oni i Lu- dwik XVIII na nogi mnie postawili. - Wtedy, mój kochany Dupont, pomyślałam sobie: Ach!... To niezawodnie musi być dawna emigrantka. - Pani Sainte-Colombe... - zawołał rządca, śmiejąc się na głos - Oj, kobieto! Kobieto! - Oj! Ty, żeś pobył trzy lata w Paryżu, to już uważasz się za jasnowidza... - Kasiu, przestańmy mówić o tym, jeszcze powiedziałbym jakieś głupstwo, a są rzeczy, o których dusza tak dobra jak twoja nigdy wiedzieć nie powinna. - Nie wiem, co przez to rozumiesz... ale daj spokój, nie bądź tak uszczypliwy, bo wreszcie, jeżeli pani Sainte-Colombe kupi te dobra... byłbyś wtedy kontent, żeby cię zatrzymała przy twych obowiązkach rządcy... nieprawdaż? - To prawda... bo wiadomo, Kasiu, żeśmy się postarzeli i już dwadzieścia lat tu jesteśmy, a zanadto jesteśmy uczciwi, żebyśmy pomyśleli o skubaniu czegoś na stare lata, a przyznam, że w naszym wieku przykro byłoby szukać sobie innego sposobu utrzymania... Ach! Najbardziej żal mi, że panna Adrianna sama dla siebie tych dóbr nie trzyma... zdaje się, że to ona chciała je sprzedać... a księżna miała inne zamiary. - Och! Mężu... Czy byłoby to możliwe? - Co? - Żeby panna Adrianna, taka młoda, sama zarządzać miała swym majątkiem... - Nic dziwnego, panna nie ma ani ojca, ani matki, jest panią swego majątku, zwłaszcza że ma dobrą główkę, przypominasz sobie, jak przed dziesięciu laty przywiózł ją tu w lecie pan hrabia. Co to było za dziecko... jaka psotnica, a przy tym jakie oczy! Prawda, jakie były figlarne? - Bez wątpienia, panna Adrianna już wówczas była nad wiek rozwinięta. - Jeżeli została taką, jak się zapowiadała, swawolna, z milutką buzią, musi być teraz bardzo ładna, pomimo cokolwiek czerwonych włosów, bo, niech to będzie między nami... gdyby była sobie po prostu mieszczką, zamiast być panną wysokiego urodzenia, każdy powiedziałby, że jest ruda. - Otóż masz, znów złośliwość! - Wobec panny Adrianny? Uchowaj Boże!... Ona wyglądała, na równie dobrą jak ładną. Ja nie ze złej woli mówię, że jest ruda... Przeciwnie, gdyż przypominam sobie, że jej włoski były tak delikatne, złociste, tak dobrze pasowały do jej twarzyczki białej jak śnieg i do jej czarnych oczu, iż trudno wyobrazić sobie coś piękniejszego: i jestem pewny, że teraz ten kolor włosów, jaki szpeciłby inną, czyni twarz panny Adrianny jeszcze bardziej zachwycającą, powtarzam ci, że to coś nadzwyczajnego. - Oj! Tak, trzeba przyznać, jaki z niej zuch!... Ciągle biegała po ogrodzie, nieustannie sprzeciwiała się guwernantce, wspinała się na drzewa... i coraz to nowe figle!... - Tak, przyznaję, panna Adrianna to był diabełek w ludzkiej postaci, ale jaki dowcip, jaka swawola, a nade wszystko, jakie dobre serce, nieprawdaż? - Tak, bardzo dobra. - Przypominasz sobie, gdy poszła z guwernantką na przechadzkę: nieraz wracała bez szala, gdyż podarowała go wiejskim dzieciom... - Alboż to raz zdarzyło się, że nowiuteńką suknię darowała babie, a sama tylko w spódniczce wracała do zamku... i z gołymi rękami: śliczne to było dziecko! - Serce przedziwne, ale głowa... co za głowa! - Tak, bardzo zła głowa, ja zawsze powtarzałem, że to się źle skończy i okazuje się, że ona w Paryżu wyprawia różne rzeczy... i to jakie rzeczy... - No! Cóż takiego?... - Ach! Mój kochany, nie śmiem... - Ależ mów... - Oto - rzekła kobieta z zakłopotaniem, co dowodziło, jak była przejęta zgrozą - panna Adrianna mieszka w jakiejś bałwochwalczej świątyni w końcu ogrodu obok pałacu swej ciot- ki, a usługują jej zamaskowane kobiety, które ją ubierają jak boginię, ona zaś bije je, bo nigdy nie jest trzeźwa... Nie mówię już o tym, że po całych nocach trąbi w szczerozłotą myśliwską trąbę, co, jak możesz sobie wyobrazić, doprowadza jej ciotkę do rozpaczy... Tu rządca parsknął śmiechem. - Ale któż ci naopowiadał takich rzeczy o pannie Adriannie? - Wiem od żony Ireneusza, która jeździła do Paryża po mamkę dla dziecka, była w pałacu księżny Saint-Dizier, aby spotkać się z panią Grivois, swoją chrzestną matką... jak ci wiadomo, pierwszą garderobianą księżny... Ta pani Grivois jej to wszystko powiedziała, a ona musi dobrze wiedzieć o wszystkim, gdyż mieszka w tym samym domu. - Tak, tak, dobra sztuka ta Grivois. Była to niegdyś największa rozpustnica, a teraz czyni tak samo jak jej pani... świętoszka... dewotka, bo jaka pani, taka i sługa... księżna sama, teraz tak przykładna i skrupulatna, niegdyś wcale inaczej dokazywała... Przypomnij sobie! Piętnaście lat temu... owego pięknego pułkownika od huzarów, margrabiego d'Aigrigny, co stał na kwaterze w Abbeville, a który tu zawsze przyjeżdżał... No, pamiętasz, emigrant, co służył dawniej gdzieś w obcych krajach, a potem - Burbonowie dali mu pułk. - Tak, pamiętam, ale zmiłuj się, przestań być złośliwy. - Ja nic złośliwego nie mówię. Pułkownik rozgościł się w zamku i mówiono, że łączą go bliskie stosunki z księżną, dzisiejszą dewotką... - Tak, co prawda, to prawda, dobre to były czasy, biesiady, bale i widowiska niemal co wieczór w zamku... - Pewnego razu... Dupont nie dokończył tego, co chciał powiedzieć. Tłusta służąca, w ubraniu i czepku, jakie noszą w Pikardii, weszła ze słowami: - Panie... jakiś pan ma interes do pana, przyjechał z Saint-Valery koszykiem pocztowym... mówi, że się nazywa Rodin. - Rodin?... - rzekł rządca, wstając. - A proś co prędzej. Po chwili Rodin wszedł do pokoju rządcy. Zawsze skromnie ubrany, wszedł, kłaniając się nisko. Żona na skinienie męża wyszła. Trupia twarz Rodina, prawie niedostrzegalne usta, malutkie jak u gadziny, na pół zakryte wielkimi powiekami oczy, brudna odzież, tworzyły niezbyt ujmującą całość, jednakże ten człowiek, gdy było potrzeba, umiał przybrać taką dobrotliwość, taką serdeczność, iż jego mowa stawała się tak ujmująca, że nieprzyjemne wrażenie, a nawet odraza powoli znikały i prawie zawsze kończył tym, iż swoją ofiarę usidlił, wplątał w kręte zwoje swej elokwencji, równie zręcznej jak przewrotnej. Poczciwy rządca patrzył na niego ze zdziwieniem; mając na myśli naglące polecenia intendenta księżny Saint-Dizier, sądził, iż ujrzy zupełnie inną osobę; ledwie też mogąc ukryć zdziwienie, rzekł: - Wszak mam zaszczyt mówić z panem Rodin? - Tak jest, panie... tu jest list od intendenta księżny Saint-Dizier. - Zechciej pan, zanim przeczytam list, podejść do kominka. Powietrze jest niemiłe i chłodne - rzekł rządca uprzejmie - czy pozwoli pan czymś sobie służyć? - Serdecznie panu dziękuję, za godzinę odjeżdżam. - Dobrze - rzekł rządca, przeczytawszy list. - Pan intendent ponawia polecenie, aby być posłusznym pańskim rozkazom. - Chodzi o małe rzeczy, nie będę pana długo trudził... - Panie... to dla mnie zaszczyt... - Wyobrażam sobie, jak liczne i nieustanne muszą być pańskie zajęcia! Wystarczy wejść tylko do tego zamku, a od razu uderza wzorowy porządek i czystość, dowodzi to pańskiej wielkiej troskliwości o wszystko. - Naprawdę pochlebia mi pan. - Pochlebiać panu... tego właśnie nigdy nie umiałem... stary, prosty człowiek jak ja, nigdy o tym nie myśli... ale wróćmy do interesu... Jest tu pokój zwany zielonym? - Jest, panie, to pokój, w którym niegdyś zwykł był pracować nieboszczyk hrabia Cardoville. - Bądź pan łaskaw pokazać mi go... - Na nieszczęście, właśnie temu pańskiemu żądaniu zadośćuczynić nie jestem w stanie... Po śmierci pana hrabiego schowano wiele papierów w szafach tego pokoju i zabrano klucze do Paryża... - Masz je pan... oto klucze - rzekł Rodin, pokazując rządcy jeden duży, drugi mały klucz związane razem. - A... to co innego... przybywasz pan po papiery? - Tak... po pewne papiery... tudzież po małą mahoniową szkatułkę, ze srebrnym znaczkiem... Znasz ją pan? - Tak... widywałem ją często na stole, przy którym nieboszczyk zwykle pracował... jest ona w wielkiej szafie, od której klucz pan trzyma... - Zechce więc pan zaprowadzić mnie do owego pokoju, stosownie do upoważnienia księżnej pani. - Dobrze, panie... A księżna zdrowa? - W najlepszym zdrowiu. - Łaskawy panie.. mówmy o czym innym - rzekł Rodin, westchnąwszy głęboko. - Ach, panie!... Czyżby jakie nieszczęście spotkać miało pannę Adriannę? - Jak pan to rozumie? - Czy zachorowała? - Nie... nie... na nieszczęście jest równie zdrowa, jak piękna... - Na nieszczęście? - powtórzył zdziwiony rządca. - Tak, zaiste! Bo gdy piękność, młodość i zdrowie połączą się z burzliwym, przewrotnym umysłem... z charakterem, który pewnie nie ma podobnego sobie na ziemi... lepiej byłoby nie mieć tych niebezpiecznych darów... które bywają często przyczyną zguby... Ale, proszę pana, mówmy o czym innym... Temat ten jest dla mnie przykry... - rzekł Rodin wzruszonym głosem i końcem małego palca lewej ręki sięgnął do prawego oka, jak gdyby chciał otrzeć łzę. Rządca nie widział łzy, ale widział poruszenie i zdziwiła go zmiana głosu Rodina. Odezwał się więc wzruszony: - Daruj mi pan moją nieuwagę... nie wiedziałem... - To ja pana proszę o przebaczenie mi mimowolnego rozczulenia... Łzy rzadko zdarzają się starym... lecz gdybyś widział tak jak ja, rozpacz nieoszacowanej księżny... która w tym tylko jest winna, że zbyt dobra... zbyt słaba dla swej bratanicy... i tym sposobem rozzuchwaliła ją, raz jeszcze proszę... mówmy o czym innym. Po chwili milczenia rzekł: - Tak więc, jednej części mego posłania już dopełniłem, pozostaje jeszcze druga... Nim przystąpimy do niej, winienem przypomnieć jedną rzecz, która już może wyszła panu z pamięci... mianowicie, że piętnaście lat temu pan margrabia d'Aigrigny, naówczas pułkownik huzarów w Abbeville... bawił tu przez jakiś czas. - Ach! Panie, jaki to piękny oficer! Niedawno mówiłem o nim z żoną. Była to radość zamku, a jak dobrze grał komedię, nade wszystko hultajów, np. w "Dwóch Edmundach" umierać było można ze śmiechu, występował w roli pijanego żołnierza... a jaki piękny głos... śpiewał tu Jakonda, jakby nie zaśpiewano nawet w Paryżu. Rodin, wysłuchawszy uprzejmie rządcy, rzekł: - Pewno wiadomo panu, że po okropnym pojedynku, który miał z zaciekłym bonapartystą, generałem Simonem, margrabia d'Aigrigny, którego ja w tej chwili mam zaszczyt być poufnym sekretarzem, opuścił świat i wstąpił do stanu duchownego... - Ach! Czy to być może... ów piękny pułkownik? - Ów piękny pułkownik, waleczny, szlachetny, bogaty, o którego się wszyscy ubiegali, fetowali, opuścił tyle korzyści dla ubogiej, czarnej sukni i pomimo swego nazwiska, pozycji, związków, swojej reputacji wielkiego kaznodziei, jest dziś tym, czym był przed czternastu laty... prostym księdzem, zamiast być arcybiskupem lub kardynałem jak wielu innych, którzy nie posiadali ani jego zasługi, ani jego cnót... Rodin mówił tak przekonywująco, zdarzenia i okoliczności, które przytaczał, zdawały się być tak prawdziwe, iż Dupont nie mógł się wstrzymać od zawołania: - A to wybornie... panie! To wybornie... - Wybornie... nie, zaiste! - rzekł Rodin z trudną do naśladowania naiwnością - to rzecz bardzo prosta... takie serce, jakie ma d'Aigrigny... Lecz prócz innych przymiotów ten ma szczególniejszy, że nigdy nie zapomina o ludziach poczciwych, zacnych i sumiennych... Otóż krótko mówiąc, zacny panie Dupont, przypomniał sobie i o panu. - Jak to! Margrabia raczył... - Przed trzema dniami odebrałem od niego list, w którym pisał o panu. - Jest więc w Paryżu? - Oczekujemy go lada chwila, blisko trzy miesiące temu pojechał do Włoch... W tej podróży doszła go nader smutna wiadomość o śmierci matki, która bawiła w dobrach księżny Saint-Dizier. - Ach! Mój Boże!... Nie wiedziałem o tym. - Tak, było to dla niego wielkie zmartwienie, ale trzeba umieć zdać się na wolę opatrzności. - A w jakich to okolicznościach pan margrabia zaszczycił mnie swoją pamięcią? - Zaraz panu powiem... przede wszystkim trzeba panu wiedzieć, że ten zamek jest sprzedany... kontrakt podpisany został w przeddzień mego odjazdu z Paryża... - Ach! Panie! Zaczynam być niespokojny. - Dlaczego? - Obawiam się, czy nowy dziedzic zechce mnie zatrzymać jako rządcę. - Zważ pan tylko, jakie to szczęśliwe zdarzenie! Właśnie o tej posadzie chcę z panem mówić. - Czy to możliwe? - Zapewne, wiedząc, jak margrabia zajmuje się panem, pragnąłbym, mocno pragnąłbym, abyś pan mógł utrzymać tę posadę, będę się starać wszelkimi siłami przysłużyć się panu, jeżeli... - Ach, panie! - zawołał Dupont, przerywając Rodinowi - jakże mu jestem wdzięczny! Niebo tu pana zesłało... - I pan też... pochlebiasz mi nawzajem, przede wszystkim powinienem wyznać, że muszę postawić pewien warunek... - Ach, mniejsza o to... mów pan, mów... - Osoba, mająca mieszkać w tym zamku, jest podeszłą damą, pod każdym względem godną szacunku: szanowana to osoba nazywa się pani de Sainte-Colombe... - Jak to - rzekł rządca - więc to pani de Sainte-Colombe kupiła zamek? - To pan ją zna? - Tak, była tu przed tygodniem, aby obejrzeć te dobra... Moja żona mówi, że to wielka dama... ale, mówiąc między nami... z pewnych słów, jakie z jej ust usłyszałem... - Panie Dupont, jak widzę, jesteś przenikliwy... Bardzo wiele jeszcze brakuje pani de Saint- Colombe, żeby była wielką damą... zdaje mi się, że ona była kiedyś modniarką, pod galeriami w Palais-Royal. Widzi pan, że otwarcie z nim mówię. - A chlubiła się, że w jej domu bywali panowie francuscy i zagraniczni. - Być może przychodzili zamawiać kapelusze dla swych żon, tak więc, zebrawszy wielki kapitał... i spędziwszy życie za młodu i w dojrzałym wieku... bez wielkiej troski o zbawienie swej duszy, obecnie jest na wybornej, pełnej zasługi drodze... To, to właśnie, jak panu mówiłem, czyni ją godną szacunku ze wszech miar, bo nic szacowniejszego nad szczery i wytrwały żal za grzechy... Lecz żeby mogła osiągnąć zbawienie, potrzeba nam pana, panie Dupont. - Mnie... a cóż ja mogę? - Twoja pomoc może być bardzo skuteczną, a to z następującej przyczyny: W tej wsi nie ma kościoła, a leży ona w środku między dwiema parafiami. Pani de Sainte- Colombe, chcąc dokonać wyboru między dwoma księżmi, który z nich odprawiałby dla niej mszę w kaplicy, zechce pewno zasięgnąć pańskiej rady, jako dawno tu zamieszkałego. - Och! W takim, razie rada będzie krótka... proboszcz w Danicourt jest najlepszym człowiekiem... - Otóż właśnie nie trzeba go jej polecać. - A to dlaczego? - Przeciwnie, trzeba zalecać jej proboszcza z Boiville, aby skłonić tę damę, żeby go wybrała. - A dlaczego raczej jego niż tamtego? - Dlaczego? Zaraz powiem, jeżeli panu i jego małżonce uda się nakłonić panią de Sainte- Colombe do wyboru, którego ja sobie życzę, możesz być pewnym utrzymania się tu jako rządca. Na to daję słowo honoru, a co obiecuję, tego święcie dotrzymam. - Nie wątpię, że ma pan taką władzę - rzekł Dupont, przekonany tonem i powagą Rodina - lecz chciałbym wiedzieć... - Jeszcze jedno - rzekł Rodin, przerywając mu - powinienem działać otwarcie i powiedzieć panu, dlaczego nalegam na wybór, o którym mówiłem i chcę, żeby go pan popierał. Mocno by mnie martwiło, gdybyś pan upatrywał w tym cień intrygi. Idzie tu po prostu o dobry uczynek. Proboszcz w Boiville, dla którego żądam pańskiego poparcia, jest człowiekiem, którym ksiądz d'Aigrigny szczególniej się zajmuje. Choć ubogi, utrzymuje przy sobie starą matkę. Gdyby zajmował się zbawieniem pani de Sainte-Colombe, pracowałby koło niej skuteczniej niż którykolwiek inny, gdyż jest pełen skruchy i cierpliwości, a potem, rzecz oczywista, że przez tę godną damę miałby niejakie korzyści, na których zyskałaby jego stara matka... Oto całe wyjaśnienie. Gdy się dowiedziałem, że dama ta ma zamiar kupić dobra, przyległe do parafii naszego protegowanego, napisałem o tym do pana margrabiego, on przypomniał sobie o panu i napisał do mnie; aby prosić pana, żebyś mu wyświadczył tę małą przysługę, która, jak pan widzi, nie będzie bezinteresowna. Raz jeszcze powiem panu i dowiodę, że mam władzę utrzymania go na rządcostwie. I... jeszcze słówko... albo raczej jeszcze jeden warunek. Będzie on równie ważny jak pierwszy... Ażeby zapewnić moją, a nade wszystko pańską odpowiedzialność, gdybyś się zgodził na postawione warunki, żądam, abyś dwa razy na tydzień opisywał mi z najdrobniejszymi szczegółami wszystko, co spostrzeżesz w charakterze, postępkach i stosunkach pani de Sainte-Colombe. Rozumiesz, że muszę orientować się w jej postępowaniu, zwłaszcza gdy okazałyby się w czymś niewłaściwe. - Ależ panie! To szpiegostwo - krzyknął rządca. - Mój panie Dupont... Czyż można tak znieważać jedną z najświętszych skłonności ludzkich... zaufanie... gdyż ja żądam od pana... tylko, abyś mi pisał w zaufaniu o wszystkim, co się tu będzie dziać, i to w najdrobniejszych szczegółach... Pod tymi warunkami pozostaniesz rządcą... inaczej... z żalem zmuszony będę postarać się o kogoś innego dla pani de Sainte- Colombe. - Panie... proszę cię - rzekł poruszony Dupont - bądź wspaniałomyślny... Ja i żona z tej tylko posady mamy całe utrzymanie, a za starzy jesteśmy do szukania innego sposobu zarobkowania. Nie skazuj nas na nędzę i poniewierkę po czterdziestu latach uczciwej pracy! - Kochany panie Dupoot, jesteś dziecinny, namyśl się... za tydzień dasz mi odpowiedź... - Miej litość, panie!... Rozmowę przerwał huk, którego echa powtórzyły nadbrzeżne skały. - Co to jest?... spytał Rodin. Za chwilę ponowny huk z jeszcze większą mocą rozdarł powietrze, - Armata... - zawołał Dupont, zrywając się. - To wystrzał działowy, jakiś okręt wzywa pomocy albo przywołuje sternika. - Mężu! - rzekła żona rządcy, wbiegając nagle do pokoju. - Z tarasu widać na morzu statek i okręt żaglowy, który postradał już wszystkie maszty... wiatr pędzi go do brzegu, okręt trzymasztowy daje ognia na ratunek... zgubiony!... - Ach! To okropne... tylko patrzeć, jak się rozbiją! - zawołał rządca, biorąc kapelusz z zamiarem wyjścia. - Więc nie ma ratunku dla tych okrętów?... - zapytał Rodin. - Ratunku... jeżeli wiatr je zapędzi na rafy... żadna siła nie zdoła ich uratować, od czasu zrównania dnia z nocą już dwa okręty rozbiły się na tych brzegach. - Rozbiły się?... I ludzie z całym mieniem zginęli? Ach! To Okropne - rzekł Rodin. - Przy takiej burzy, na nieszczęście, jest mała nadzieja ocalenia tych ludzi, ale cóż robić - rzekł rządca, zwracając się do żony - pobiegnę na brzeg z folwarcznymi ludźmi, będziemy próbowali, może się da uratować tych nieszczęśników; każ napalić w kilku pokojach, przygotuj bieliznę, odzież, lekarstwa... Nie mam nadziei, żeby się dało kogoś uratować... lecz trzeba próbować... Pójdzie pan ze mną, panie Rodin? - Poczytywałbym sobie za obowiązek, gdybym tylko mógł przydać się panu na co, lecz mój wiek... moja słabość, czynią mnie do tej posługi niezdatnym - rzekł Rodin. - Pańska żona zechce mi pokazać zielony pokój, zabiorę stamtąd rzeczy, po które przyjechałem i odjadę do Paryża, gdyż bardzo się śpieszę... - Dobrze, żona zaprowadzi pana, a ty każ dzwonić - rzekł do sługi. - Niech wszyscy ludzie idą za mną nad morze, niech wezmą linki i drągi. - Dobrze, mężu, ale nie narażaj się. - Pocałuj, aby mi się szczęściło - rzekł rządca, potem wyszedł spiesznie, wołając: - Prędko... prędko, bo może już ani deski z okrętu nie zastaniemy. - Moja pani! Racz mnie zaprowadzić do zielonego pokoju - rzekł Rodin, obojętny wobec tragicznego zdarzenia. - Proszę iść za mną odrzekła Katarzyna, ocierając oczy, gdyż bała się o los męża. ROZDZIAŁ II BURZA Morze było bardzo wzburzone... Ciemnozielone, pokryte białą pianą bałwany toczą się na przemian to w górę, to w dół, przy czerwono-jaskrawym blasku światła na horyzoncie. W dali, w połowie pochyłości skalistego przylądka, daleko wysuniętego w morze, wznosi się zamek Cardoville, jego okna czerwienią się od odbijającego się od nich płomienistego słonecznego światła, jego mury z czerwonej cegły i wysoki szczyt kryty dachówką nurzają się w obciążonym mgłami powietrzu. Wielki okręt bez masztów, płynący tylko przy słabej pomocy kawałków żagli, przywiązanych do pni masztowych, pędzi ku. brzegom. Już to toczy się po grzbiecie ogromnych bałwanów, już wpada w ich przepaść. Błyska się... potem zahuczy grom, ledwo słyszalny pośród strasznego szumu burzy... To wystrzał armatni, ostatni znak oczekujących ratunku. W tej chwili parowiec, okryty obłokiem czarnego dymu, przybywa od wschodu i natęża wszelkie siły, by utrzymać się z dala od brzegu. Bezmasztowy okręt lada chwila przemknie przed statkiem parowym, lecąc na skały, popychany wiatrem i wzburzonym morzem. Nagle gwałtowna fala uderza w bok parowca, ogromny bałwan morski ze strasznym impetem wpada na pokład; w jednej sekundzie komin został obalony, bęben pogruchotany, jedno koło machiny połamane... Druga potężna fala uderza w poprzek statku i pędzi ku brzegom... w tym samym kierunku co trzymasztowy zrujnowany okręt. Lecz ten, mimo że bardziej oddalony od raf, nadstawiając wiatrom i morzu obszerniejszą powierzchnię aniżeli statek parowy, dopędza go i tak się do niego zbliża, iż grozi niebezpieczeństwo ich zetknięcia... a to oznaczałoby niezawodne rozbicie. Okręt trzymasztowy był to okręt angielski o nazwie "Black-Eayle". Wracał z Ameryki, wiózł podróżnych, którzy, przybywszy z Indii i Jawy na statku parowym Ruyter, wysiedli z niego dla przebycia międzymorza Suez. "Black-Eayle", wypłynąwszy z cieśniny gibraltarskiej, zawinął do Wysp Azanskiclh, skąd teraz płynął, zdążając do Portsmouth, gdzie złapał go północno-zachodni wiatr. Statek parowy o nazwie "Wilhelm Tell", płynął z Elby i pozostawiając na boku Hamburg, zmierzał do Hawru. Obydwa okręty, pędzone burzą, popychane przybierającym morzem, z niesłychaną szybkością kierowały się na rafy. Pokłady obydwu przedstawiały bolesny widok, śmierć podróżnych zdawała się niechybną, gdyż morze z okropnym łoskotem rozbijało się o nagie, strome skały brzegów. Kapitan trzymasztowego okrętu "Black-Eayle", stojąc w tyle i trzymając się szczątków masztu, w tej okropnej sytuacji z zimną krwią wydawał rozkazy. Bałwany poobrywały szalupy, nie było więc żadnego środka ratunku. Jedyną szansą ocalenia, gdyby się okręt od razu nie rozbił, uderzając o skały, było podanie końca liny z okrętu na brzeg. Pokład był pokryty pasażerami, których trwoga połączona z krzykiem, powiększała jeszcze powszechne zamieszanie. Jedni, osłupiali, uchwyciwszy się drabin masztowych, oczekiwali śmierci w odrętwieniu, inni załamywali ręce z rozpaczy lub tarzając się po pokładzie, przeraźliwie wołali ratunku. Tu modliły się klęczące kobiety, inne zakrywały sobie oczy rękami, aby nie widzieć zbliżającej się okropnej śmierci; młoda matka, blada jak trup, przyciskając do łona małe dziecię, biegała od jednego do drugiego marynarza, wzywając ratunku, ofiarując worek pełen złota i klejnotów temu, kto ocali jej syna. Młodzieniec koło osiemnastu czy dwudziestu lat, czarnowłosy, śniadej cery, rzadkiej piękności przypatrywał się tej, przerażającej scenie z owym smętnym spokojem, zwykłym u tych, którzy często walczyli z wielkimi niebezpieczeństwami; owinąwszy się w płaszcz, oparłszy się plecami o burtę, stal spokojnie. Wtem matka, która na próżno z dzieckiem w jednym ręku, a z workiem złota w drugim, żebrała litości u wszystkich majtków, spostrzegła młodzieńca, rzuca się mu do nóg, podaje mu dziecko błagając w okropnej rozpaczy. Młodzieniec wziął dziecko na ręce, smutno kiwnął głową, pokazując matce rozhukane fale... gestem jakby wskazującym, iż obiecywał jej, że je ocali... Nieco dalej inny podróżny, niewiele starszy i równie urodziwy, o anielskiej wprost twarzy okolonej długimi, jasnymi lokami, zwracał uwagę niezwykłym zachowaniem. Zatrzymywał się przy rozpaczających, dodawał otuchy przerażonym ludziom, modlił się głośno, dla każdego znalazł słowa. nadziei, starając się odsuwać myśl o śmiertelnym niebezpieczeństwie. W jego pięknej twarzy odczytać można było jakąś świętość religijne oderwanie się od wszelkiej ziemskiej myśli, co chwila podnosił wielkie, niebieskie i spokojem jaśniejące oczy, jakby chcąc podziękować Bogu, że go poddał tak strasznej próbie, w której człowiek pełen odwagi może się poświęcić dla siwych braci i jeżeli nie ocalić ich, to przynajmniej umrzeć z nimi, pokazując im niebo... Wydawało się, że ten człowiek w czarnej sutannie był aniołem, zesłanym przez stwórcę, aby osłodzić nieodzowne ciosy przeznaczenia... Nie opodal tego młodzieńca widać było człowieka podobnego do złego ducha. Siedząc na odłamku przedniego masztu, trzymając się szczątków wiązań lin, człowiek ten z pogardą spoglądał na otaczających go nieszczęśników. Złowroga, dzika radość malowała się na jego brudnożółtym czole koloru właściwego ludziom urodzonym z białego i Kreolki; ubrany tylko w bieliznę, na szyi miał uwiązaną na sznurku blaszaną puszkę, zawierającą chyba jakieś ważne papiery. Im bardziej wzmagało się niebezpieczeństwo, im bardziej trzymasztowy okręt zagrożony był uderzeniem o rafę lub spotkaniem z parowym statkiem, do którego szybko się zbliżał, tym większą radość okazywał ów złowrogi podróżny. Zdawało się, że przez. dziką niecierpliwość chce przyśpieszyć dzieło zniszczenia. Widząc, jak chciwie nasyca się wszelkimi udręczeniami, trwogą i rozpaczą, które zewsząd go otaczały, można by sądzić, że jest to posłaniec jednego z owych bóstw żądnych krwi, patronujących zbrodni i morderstwu. Wkrótce "Black-Eayle", pędzony wiatrem i ogromnymi falami, tak zbliżył się do "Wilhelma Tella", iż z okrętu rozpoznać było można podróżnych, zebranych na pokładzie parowego statku, prawie tak samo już obezwładnionego. Niewielu już było na nim podróżnych. Fale zmiatały bez oporu wszystkich i wszystko, co było na pokładzie, pochłaniając coraz to nowe ofiary. Pomiędzy podróżnymi, którzy dotąd uniknąwszy nieszczęścia, zagrożeni byli strzaskaniem o skały lub zgnieceniem między dwoma zderzającymi się statkami, co wydawało się już niechybne, jedna grupa szczególnie była godna politowania. W kącie statku okazałej postaci starzec, łysy, z siwymi wąsami, przewiązał się końcem linki i tak przymocowany do bocznej ściany okrętu, obejmując obu rękami dwie koło piętnastu lat mogące mieć dziewczynki, przyciskał je do swych piersi, na wpół okrytych futrem reniferowym... Duży, płowy pies, zupełnie przemokły, wył przeraźliwie przy ich nogach. Dziewczynki tuliły się w objęciu starca i trzymały nawzajem, lecz zamiast oglądać się z przestrachem wokół siebie, zwracały oczy ku niebu, jak gdyby pełne ufności i nadziei, iż zostaną ocalone jakąś nadnaturalną pomocą. Okropny krzyk trwogi podróżnych obu statków rozległ się nagle głośniej nad łoskot burzy. W chwili, gdy nurzając się głęboko między dwoma bałwanami, statek parowy ustawił się bokiem do przodu okrętu, ten, wysoko wyniesiony bałwanem jakby na górę wodną, wydawał się jakby zawieszony nad "Wilhelmem Tellem". Zdarzają się straszne, wspaniałe widowiska... trudne do opisania. Lecz podczas takich katastrof, szybkich jak myśl, chwytamy częstokroć obrazy tak żywe, że zdaje się nam, iż spostrzegliśmy je przy świetle błyskawicy. Otóż, gdy "Black-Eayle", uniesiony bałwanami, miał wpaść na "Wilhelma Tella", młodzieniec o anielskiej urodzie stał na przedzie trzymasztowego okrętu, gotów rzucić się w wodę dla ocalenia jakiejś ofiary... Nagle, z wysokiego bałwana, na którym wznosił się okręt, spostrzegł młode panienki wyciągające do niego ręce, błagające ratunku... Zdawało się, iż go poznały, wpatrując się w niego z pewnym uniesieniem i religijnym uwielbieniem. Na chwilę, mimo łoskotu burzy, mimo zbliżającego się rozbicia, oczy tych trojga spotkały się... Na twarzy młodzieńca zarysowało się nagle głębokie współczucie, gdy młode dziewczęta, złożywszy ręce, błagały go jakby spodziewanego zbawcę... Starzec, obalony upadkiem ściany, leżał na pokładzie. Nagle wszystko znikło. Straszna masa wody gwałtownie rzuciła "Black-Eayle" na "Wilhelma Tella". Z okropnym trzaskiem tych dwóch mas drzewa i żelaza, które krusząc się nawzajem, poczęły tonąć, rozległ się przeraźliwy krzyk... Jeden krzyk stu istot ludzkich, ginących razem w morskich przepaściach. A potem już nic nie było widać. W kilka minut, pomiędzy bałwanami lub na ich wierzchołkach, spostrzec było można szczątki dwóch okrętów... i tu, i ówdzie odrętwiałe ręce, posiniałe, przepełnione rozpaczą twarze kilkorga nieszczęśliwych, usiłujących dostać się na pobrzeżne rafy, choćby miały ich zgruchotać fale uderzające z wściekłością o skały. ROZDZIAŁ III ROZBITKOWIE Kiedy rządca pośpieszył nad morze, aby ratować rozbitków, Rodin, zaprowadzony przez Katarzynę do zielonego pokoju, zabrał stamtąd rzeczy, które miał zawieźć do Paryża. Obojętny wobec akcji ratunkowej, którą zajęci byli mieszkańcy zamku, wrócił do pokoju rządcy. Nikogo tu nie zastał. Pod pachą miał szkatłukę ze srebrnym zameczkiem pokrytym rdzą czasu. Jego surdut zapięty do połowy pozwalał dostrzec część dużego safianowego pugilaresu w bocznej kieszeni. Gdyby zimna twarz sekretarza d'Agrigny'ego mogła w inny sposób aniżeli ironicznym uśmiechem wyrazić radość, rysy jej byłyby pełne zachwytu od natłoku radosnych myśli. Postawiwszy szkatułkę na stole, rzekł do siebie z wielkim zadowoleniem: - Wszystko idzie dobrze, roztropność radzi pozostawić tutaj te papiery aż do pewnej chwili, bo zawsze trzeba się mieć na baczności z diabelską przenikliwością Adrianny Cardoville. Szczęście... zbliża się chwila, kiedy nie będziemy już potrzebowali obawiać się. Los będzie dla niej okrutny, tak być musi. Takie niepokorne, nieugięte dusze już same przez się są naszymi nieprzyjaciółmi... A cóż dopiero, gdy zechcą być dla nas niebezpieczne i szkodliwe?... Co do Sainte-Colombe, mamy po swojej stronie rządcę: jestem pewny, że nie będzie się wahał w wyborze między tym, co w swojej głupocie nazywa sumieniem a obawą przed utraceniem miejsca; ręczę, że lepiej nam będzie służył niż kto inny, od dwudziestu już lat mieszka tu, nie wzbudzi najmniejszej nieufności w tej głupiej de Sainte-Colombe... A gdy się dostanie w ręce naszego protegowanego z Roiville, wtedy już jestem pewny; postępowanie tych lekkich kobiet z góry da się określić: za młodu służą diabłu, a na starość okropnie się go boją, a trzeba, żeby się go bała aż do zapisania nam zamku Cardoville... Wszystko więc idzie dobrze... Co do sprawy medalionów, nadchodzi 13 lutego, a nie ma żadnej wiadomości od Jozuego... Pewno książę Dżalma wciąż siedzi w więzieniu u Anglików, w przeciwnym razie byłbym odebrał wiadomości z Batawii; córki generała Simona pozostaną jeszcze w Lipsku najmniej z miesiąc... Stosunki zewnętrzne w najlepszym są stanie. Co do stosunków wewnętrznych... Rozmyślania Rodzina przerwała nagle wchodząca pani Dupont, która gorliwie zajmowała się przygotowaniami do ratunku. - Teraz - rzekła do służącego - zapal ogień w przyległym pokoju, postaw tam ciepłe wino, pan Dupont wróci lada chwila. - I co? Kochana pani - rzekł Rodiin - czy jest nadzieja ocalenia kogo z tych nieszczęśników? - Ach! Panie!... Bóg to wie, mój mąż od dwóch godzin już tam jest... Jestem bardzo niespokojna, on bywa tak odważny, tak nieroztropny... - Odważny... aż do nieroztropności... - pomyślał Rodin z niechęcią. - Tego nie lubię... - Ja tymczasem - mówiła Katarzyna - przygotowałam tu ciepłą bieliznę... Daj Bóg, żeby się na co przydała. - Moja pani... Nie trzeba nigdy tracić nadziei. Bardzo żałuję, że mój wiek i słabość nie pozwoliły mi udać się z twoim zacnym mężem... Żałuję także, że nie mogę czekać, żeby się dowiedzieć o skutkach jego usiłowań i powinszować mu, gdy będzie szczęśliwy... bo, na nieszczęście, muszę spieszyć się z odjazdem... Będę pani bardzo wdzięczny, gdy każesz zaprząc do powozu. - Dobrze, panie!... Idę natychmiast. - Jeszcze jedno... droga pani Dupont. Jesteś pani rozsądną kobietą i możesz mi udzielić rady... Dałem mężowi możność pozostania rządcą tych dóbr, jeżeli zechce... - Gdyby było można?... Jakże bylibyśmy wdzięczni! Bez tego miejsca... w naszym wieku, nie wiem, co byśmy poczęli. - Do tej obietnicy dołączyłem tylko dwa warunki... fraszka... bagatela... on je pani przedstawi... - Ach! Panie! Jesteś naszym zbawcą... - Dziękuję pani... Ale pod dwoma małymi warunkami... - Panie! Choćby ich było sto, przyjmujemy je... Bo bylibyśmy zgubieni, gdybyśmy nie mieli tego miejsca... bez ratunku... - Polegam na pani... w interesie męża... staraj się nakłonić go... - Proszę pani... proszę pani, otóż i pan idzie... - zawołała służąca, wbiegając do pokoju. - Dużo z nim ludzi? - Nie, pan idzie sam... - Sam... jak to, sam? - Tak, pani. W kilka chwil później Dupont wszedł do sali, z jego ubrania lała się strumieniami woda, buty miał zawalane błotem. - A! Przecież wracasz, mój mężu! Byłam o ciebie taka niespokojna - zawołała żona, całując go z czułością. - Dotąd... troje ocalonych. - Bogu dzięki... Mój kochany panie Dupont - rzekł Rodin - przynajmniej pańskie usiłowania nie były daremne. - Troje... tylko troje, mój Boże! - rzekła Katarzyna. - Mówię tylko o tych, których widziałem... blisko małej przystani Goeland. Spodziewać się należy, że w innych miejscach wybrzeża znajdzie się więcej uratowanych. - Masz rację... bo przecież brzegi nie wszędzie są równie dostępne. - A gdzie są ci rozbitkowie, panie Dupont? -zapytał Rodin, który wstrzymał się jeszcze z odjazdem. - Wychodzą na brzeg... a nasi ludzie prowadzą ich. Ponieważ idą powoli, pobiegłem naprzód, żeby dać znać żonie i poczynić przygotowania, najpierw trzeba jak najprędzej przysposobić odzież dla kobiet... - Czy jest i kobieta między wyratowanymi? - Są dwie młode dziewczyny... koło piętnastu lub szesnastu lat... jeszcze dzieci... a takie piękne!... - Biedne dzieci!... - rzekł Rodin z udanym współczuciem. - Ten, któremu zawdzięczają życie, jest razem z nimi... No, powiedzieć o nim można, że to bohater!... - Bohater... - O! Tak. Wystaw sobie... - Zaraz mi o nim opowiesz... weźże przynajmniej szlafrok, boś cały mokry... napij się ciepłego wina... - Dobrze... dobrze, Kasiu, istotnie zimno mi... Ale mówiłem ci, że ten, co wyratował dwie panienki, to prawdziwy bohater... Jaką okazał odwagę, to przechodzi wszelkie wyobrażenie. Wyszedłszy stąd z ludźmi, biegliśmy małą ścieżką po skałach i wreszcie przybywamy na brzeg... do małej przystani Goeland, która na szczycie jest nieco zasłonięta pięciu czy sześciu ogromnymi głazami, dosyć wysuniętymi w morze. Cóż spostrzegamy w głębi? Dwie omdlałe młode dziewczyny siedziały oparte o skałę, jakby tam posadzono je po wyratowaniu z morza. - Biedne dzieci... aż serce rozdziera - rzekł Rodin, udając, że ociera łzę w oku. - Najbardziej zaś uderzyło mnie, że były do siebie niezwykle podobne - rzekł rządca - tak, iż trzeba się dobrze przyjrzeć, aby odróżnić jedną od drugiej... obie w żałobie... biedne dzieci... - Pewnie bliźniaczki - wtrąciła pani Dupont. - Jedna z nich - mówił dalej rządca - trzymała w rękach .mały brązowy medal, zawieszony na szyi na łańcuszku. Rodin trzymał się zwykle pochyło, ale na ostatnie słowa rządcy wyprostował się nagle. Zdjął go przestrach i zdziwienie, uratowane dziewczęta miały po piętnaście lat, nosiły żałobę i aż do złudzenia były do siebie podobne, jedna miała na szyi brązowy medal, teraz nie wątpił, że to córki generała Simona. Ale w jaki sposób znalazły się między rozbitkami? Jak się wydostały z więzienia w Lipsku? Dlaczego nie został o tym zawiadomiony? Czy uciekły, czy zostały zwolnione? Takie myśli nasuwały się kolejno Rodinowi, w każdym razie osnowa, nad którą tak pilnie pracował, została zerwana. - Kiedy ci mówię o zbawcy tych dziewczyn - rzekł rządca do żony, nie spostrzegając poruszenia Rodina - może myślisz, że ujrzysz jakiego Herkulesa? O! Wcale nie... To prawie dziecko... taki młody! Ma piękną twarz i długie jasne włosy. Zostawiłem mu swój płaszcz, gdyż był tylko w koszuli i w krótkich czarnych spodniach i czarnych wełnianych pończochach... prawda, że to dziwne. - Rzeczywiście, marynarze tak się nie ubierają. - Zresztą, chociaż okręt, na którym się znajdował, był angielski, zdaje mi się jednak, że to Francuz, gdyż mówi naszym językiem tak dobrze, jak my... A nie mogłem się wstrzymać od łez, gdy dziewczynki odzyskały przytomność... Ujrzawszy go, do nóg mu się rzuciły, spoglądały na niego z wyrazem religijnego uniesienia i tak mu dziękowały, jak gdyby modliły się do Boga... Potem rozglądały się naokoło, jakby szukały kogoś, coś mówiły do siebie i zaczęły płakać, rzucając się sobie w objęcia. - Co za nieszczęście, mój Boże! Iluż to zginąć musiało! - Morze wyrzuciło już pięć trupów, gdyśmy opuszczali brzeg... mnóstwo szczątków okrętu, skrzynie... Dałem znać straży nadmorskiej... będą tam czuwać przez cały dzień, a jeżeli, jak się spodziewam, wyratują się jeszcze inni rozbitkowie, nie omieszkają sprowadzić ich tu... Ale posłuchaj... zdaje mi się, że słyszę jakiś głos... Tak, to rozbitkowie... Rządca z żoną skoczyli do drzwi salonu, prowadzących do długiej galerii, gdy tymczasem Rodin, konwulsyjnie gryząc paznokcie, czekał w gniewnym niepokoju na przybycie rozbitków. Wkrótce z głębi zbliżały się z wolna trzy osoby, które prowadził wieśniak. Były to owe uratowane dziewczyny i młody mężczyzna, któremu zawdzięczały życie. Szedł z dużą trudnością. Był bardzo piękny, jasne jak len, długie włosy spadały na kołnierz obszernego płaszcza, którym go okryto. Miał bladą, miłą twarz, tak zachwycającą, iż mogła być dziełem Rafaela. Tylko ten boski artysta zdolny byłby odtworzyć melancholijny wdzięk tego czarownego oblicza, czystość jego anielskich, jasnobłękitnych oczu... jakby u wstępującego w niebo męczennika. Tak, męczennika, gdyż krwawa obwódka już otaczała tę zachwycającą głowę. Rzecz przykra dla patrzącego... nad jasnymi brwiami wąska blizna od rany, przed kilkoma miesiącami odniesionej, otaczała jego piękne czoło jakby purpurową przepaską; rzecz jeszcze smutniejsza, iż ręce miał okrutnie przebite ukrzyżowaniem, takie same rany widać było na nogach... szedł z trudnością, bo rany te otworzyły się na ostrych skałach, po których biegł, niosąc ratunek. Młodzieńcem tym był Gabriel, ksiądz, należący do misji zagranicznej, przybrany syn żony Dagoberta. Córki generała Simona, skoro odzyskały przytomność po rozbiciu i mogły już same iść po skałach, nie chciały pozwolić, aby kto inny wspierał chwiejny chód tego, który dopiero co zbawił je od niechybnej śmierci. Z czarnych sukni Róży i Blanki strumieniem lała się woda, na ich pobladłych twarzach malowało się wielkie strapienie, łzy spływały po policzkach. Smętnie spuściwszy oczy, drżąc ze strachu i zimna, biedne sieroty myślały z rozpaczą, że już nie ujrzą Dagoberta, swego przewodnika i przyjaciela, bowiem na próżno Gabriel podawał mu ręce, chcąc mu pomóc w wejściu na skałę! Na nieszczęście obydwu zabrakło sił i fale porwały i uniosły żołnierza. Widok Gabriela był nowym przedmiotem zdziwienia dla Rodina, który odszedł na stronę, aby lepiej się wszystkiemu przyglądać, tym razem jednak zdziwienie było dlań miłe... Doznał tyle radości, widząc misjonarza ocalonego od śmierci, iż przykre wrażenie, wywołane widokiem córek generała Simiona, nieco się zatarło (przypomnijmy, że dla zamiarów Rodina było konieczne, aby Gabriel znajdował się w Paryżu 13 lutego). Rządca i jego żona, rozrzewnieni widokiem sierot, podeszli do nich skwapliwie. - Proszę pana!... Proszę pana!... Dobra nowina - zawołał służący, wbiegając do pokoju. - Jeszcze dwie osoby wyratowano!... - Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! - zawołał misjonarz. - Gdzie one są? - zapytał rządca, biegnąc do drzwi. - Jeden z nich może chodzić... idzie tu za mną z Justynem, który go prowadzi, drugi został zraniony na skale, niosą go tutaj... - Pobiegnę, aby go umieścić w dolnej sali - rzekł rządca, wychodząc - ty zaś, żono, zajmij się młodymi panienkami... A ten uratowany, co może chodzić, gdzie jest?... - O, tam - rzekł wieśniak, wskazując na kogoś, idącego dosyć szybkim krokiem z głębi galerii. - Gdy się dowiedział, że panienki są tutaj... choć już stary i raniony w głowę... tak się spieszył, iż ledwie go wyprzedziłem... Zaledwie wieśniak wymówił te słowa, Róża i Blanka, zerwawszy się, pobiegły do drzwi... Przybiegły do nich jednocześnie z Dagobertem. Żołnierz nie mógł wymówić słowa, upadł u progu na kolana i wyciągnął ręce do córek generała Simona. A równocześnie Ponury przyskoczył do nich i począł im lizać ręce. Dagobert tak był wzruszony, że ujrzawszy sieroty, w tył się bezsilnie pochylił i byłby upadł, gdyby go nie przytrzymali wieśniacy. Róża i Blanka, choć bardzo osłabione, poszły za omdlałym Dagobertem, którego przeniesiono do przyległego pokoju. Na widok żołnierza twarz Rodina zmarszczyła się, bo sądził, że przewodnik córek generała Simona nie żyje. Misjonarz, znużony trudami, usiadł na krześle i nie spostrzegł jeszcze Rodina. Nowa osoba, mężczyzna o śniadej cerze, wszedł do pokoju. Przybysz, któremu dano bluzę i spodnie wieśniacze, zbliżył się do misjonarza i rzekł doń po francusku, ale z obcym akcentem... - Księcia Dżalmę dopiero co przyniesiono... Gdy odzyskał przytomność, najpierw zapytał o pana. - Co ten człowiek mówi? - zawołał Rodin piorunującym głosem, gdyż na imię: Dżalma, jednym skokiem przybiegł do Gabriela. - Pan Rodin! - zawołał misjonarz, cofając się zdziwiony. - Pan Rodin! - zawołał drugi uratowany i od tej chwili ani na chwilę nie spuszczał wzroku z korespondenta Jozuego. - Pan jesteś tu?... - rzekł Gabriel, przystępując do Rodina z pewnym szacunkiem. - Co ci powiedział ten człowiek? - spytał Rodin zmieszanym głosem. - Czy nie wymienił imienia księcia Dżalmy?... - Tak... książę Dżalma był jednym z pasażerów angielskiego okrętu, który się rozbił... Okręt ten zawinął do Wysp Azorskich, na których się znajdowałem, ponieważ okręt, wiozący mnie z Charlestown, zmuszony był zatrzymać się na tej wyspie z powodu znacznego uszkodzenia; wsiadłem więc na "Black-Eayle", na którym znajdował się książę Dżalma. Płynęliśmy do Portsmouth, a stamtąd miałem wrócić do Francji. Rodin nie przerywał Gabrielowi, ten nowy wstrząs sparaliżował jego myśli. W końcu, jak człowiek, zdobywający się na ostatni wysiłek, rzekł do Gabriela: - A wiesz, kim jest ten książę Dżalma? - Młodzieniec równie prawy jak waleczny, syn pewnego króla hinduskiego, któremu Anglicy zabrali królestwo... Potem, zwracając się do swego towarzysza niedoli, rzekł z przejęciem: - Jak się ma książę... Czy jego rany są niebezpieczne?... - O! Nie są śmiertelne - odpowiedział zapytany. - Bogu dzięki! - odrzekł misjonarz, zwracając się do Rodina - widzi pan, jeszcze jeden ocalał. - Tym lepiej - odpowiedział Rodin poważnym tonem. - Pójdę do niego - rzekł Gabriel i spytał z uległością: - Czy ma pan dla mnie jakieś polecenia? - Tak. Czy będziesz mógł jechać... za dwie, trzy godziny, pomimo zmęczenia? - Jeżeli trzeba... pojadę. - Tak, trzeba... pojedziesz ze mną. Gabriel skłonił się Rodinowi, który rzucił się zniecierpliwiony na krzesło, a tymczasem misjonarz wyszedł z wieśniakiem. Człowiek o żółtej cerze pozostał w pokoju. Rodin go nie spostrzegł. Człowiekiem tym był Faryngea, Metys, jeden z hersztów dusicieli, ten sam, co umknął przed ścigającymi go żołnierzami w zwaliskach Tchandi. Zabiwszy przemytnika Mahala, zabrał mu papiery, pisane przez Jozuego van Dael do Rodina i list, dzięki któremu przemytnik miał być przyjęty jako podróżny na statek Ruyter. Dzięki temu listowi sam został przyjęty na okręt pod nazwiskiem Mahala. Faryngea, uciekłszy z szopy pod ruinami Tchandi, gdzie go Dżalma nie widział, uważany był przez niego za ziomka i traktowany życzliwie, gdyż młody książę nie wiedział, iż ten człowiek należy do sekty sprzysiężonych. Rodin, z osłupiałym, błędnym wzrokiem, z twarzą posiniałą w niemej wściekłości, gryzł paznokcie i nie spostrzegł w kącie Metysa, który milczkiem zbliżył się do niego, położył mu poufale rękę na ramieniu i rzekł: - Pan się nazywa Rodin? - Co to? - zapytał, drgnąwszy i nagle podniósł głowę. - Nazywa się pan Rodin? - powtórzył Faryngea. - Tak... czego chcesz? - Mieszka pan przy ulicy Ursynów w Paryżu?... - Tak... ale czego chcesz? - Nic... teraz, bracie... później wiele. I Faryngea, oddalając się powoli, pozostawił Rodina w strachu, bo choć nigdy się nie bał, teraz przeląkł się dzikiego wzroku i ponurej twarzy dusiciela. ROZDZIAŁ IV ODJAZD DO PARYŻA Cisza panowała w zamku Cardoville, burza z wolna milkła, słychać było tylko szum bałwanów, odbijających się od skał. Dagobert i sieroty zostali umieszczeni w ciepłych, wygodnych pokojach na pierwszym piętrze zamku. Dżalmę, jako bardzo rannego, pozostawiono w dolnej sali, ażeby mu nie sprawiać bólu wnoszeniem na górę. W chwili rozbicia statku nieszczęsna matka, zalana łzami, oddała mu w ręce dziecko. Nadaremnie usiłował je ratować, a poświęcenie to utrudniało mu własne ocalenie i młody Hindus został wyrzucony na skały mocno potłuczony. Faryngea, zdoławszy przekonać go o swym przywiązaniu, pozostał przy nim i czuwał. Gabriel, pocieszywszy Dżalmę, wrócił do przeznaczonego dla siebie pokoju, wierny obietnicy danej Rodinowi, przygotowywał się do podróży za parę godzin i nie chciał kłaść się spać; wysuszywszy suknie, zasnął w wielkim krześle przed kominkiem, na którym żywo palił się ogień. Pokój ten przylegał do pokoju, który zajmowały sieroty. Ponury, doznając również gościnności w zamku, spod drzwi Róży i Blanki poszedł grzać się u kominka w pokoju misjonarza, gdzie położył się swobodnie na posadzce obok śpiącego Gabriela. Biedne psisko po tak długiej podróży, tylu trudach i przypadkach na lądzie i morzu, także spokojnie drzemało. Po kilku chwilach otworzyły się drzwi i nieśmiało weszły dwie dziewczynki, przebudziły się już i odpoczęły. Ubrawszy się, wyszły, chcąc się dowiedzieć, co porabia Dagobert. Wysoki fotel staroświeckiego kształtu, w którym spał Gabriel, zupełnie go zakrywał, lecz sieroty zobaczywszy Ponurego, spokojnie śpiącego przy fotelu, sądziły, że to drzemie Dagobert i zbliżyły się na palcach. Zdziwiły się, ujrzawszy Gabriela. Stanęły, nie śmiąc ani cofnąć się, ani postąpić naprzód, ażeby go nie obudzić. Długie, jasne włosy misjonarza opadały aż na ramiona, blada cera odbijała od ciemnopurpurowego adamaszku fotela. Piękna twarz Gabriela wyrażała smętną melancholię, może był pod wrażeniem jakiegoś przykrego snu, a może ukrywał bolesne uczucia, które objawiały się mimo jego woli, w rysach jego twarzy pozostawała owa anielska słodycz, która nadawała mu wdzięk nie do opisania... nic bowiem nie może być bardziej wzruszającego niż cierpiąca dobroć. Dziewczęta spuściły oczy, zarumieniły się mimowolnie i spojrzały na siebie z niepokojem, pokazując sobie wzrokiem śpiącego misjonarza. - Siostro, on śpi - odezwała się cicho Róża. - Tym lepiej - odpowiedziała równie cicho Blanka - będziemy mogły przypatrzeć mu się. - Patrz tylko... jaka miła jest jego twarz... - Zdaje mi się, że to jego widziałyśmy we śnie... - Gdy mówił, że będzie się nami opiekował. - I teraz jeszcze nie zapomniał o nas. - Dobrze przynajmniej, że go widzimy... - Jak w więzieniu w Lipsku... owej czarnej nocy. - I tym razem znowu nas wyratował. - Gdyby nie on... dziś rano byśmy zginęły... - Ale, siostro, zdaje mi się, że w naszych snach twarz jego jakby jaśniała światłem? - Tak... ledwie mogłyśmy patrzeć na niego. - I nie był wtenczas tak smutny. - Ale, bo widzisz, wtedy przychodził z nieba, a teraz jest na ziemi. - A czy miał wtedy na czole tę ciemnoróżową pręgę? - Och! Nie, byłybyśmy ją spostrzegły. - A widzisz te blizny na rękach? - A! Więc jeśli został raniony... to nie jest aniołem? - Dlaczego tak myślisz, siostro? A może poniósł te rany, chcąc ochronić od nieszczęścia lub ratując osoby, które podobnie jak my były w niebezpieczeństwie? - Masz słuszność, gdyby się nie narażał na niebezpieczeństwo, ratując osoby, którymi się opiekuje, nie byłby tak piękny. - Jaka szkoda, że ma zamknięte oczy... - Jego spojrzenie jest tak dobre, tak tkliwe! - Dlaczego nic nam nie powiedział o naszej matce? - Nie byłyśmy same... nie chciał... - A teraz jesteśmy z nim same. - A gdybyśmy poprosiły go, żeby nam powiedział... I siostry spojrzały na siebie naiwnie, jak gdyby zapytując się nawzajem, twarze ich pokrył lekki rumieniec, a dziewicze serca zaczęły bić mocniej pod czarnymi sukienkami. - O mój Boże! Siostro, jak nam serca biją - rzekła Blanka - a jak nam miło! Zdawałoby się, że nas spotka jakieś wielkie szczęście. I siostry zbliżyły się na palcach do krzesła, uklękły, jedna z prawej, druga z lewej strony młodego księdza. Był to wdzięczny widok. Podniosły oczy na Gabriela i rzekły cicho: - Powiedz nam coś o naszej matce... Misjonarz poruszył się lekko, otworzył oczy i nie pojmując jeszcze dobrze co widzi, doznał przez chwilę zachwytu na widok tych wdzięcznych postaci, które zwracały się do niego z gorącą prośbą. - Kto mnie woła?... - rzekł, obudziwszy się i podnosząc głowę. - To my! Blanka i Róża! Teraz Gabriel poznał młode dziewczyny, które uratował. - Moje siostry, wstańcie - rzekł - klęczy się tylko przed Bogiem... Usłuchały i stanęły przy nim, trzymając się za ręce. - Więc wiecie, jak mam na imię?... - spytał z uśmiechem. - O! Nie zapomniałyśmy. - A kto wam powiedział? - Ty... - Ja? - Kiedy przyszedłeś do nas od naszej mamy... - I powiedziałeś nam, że cię do nas posyła i że zawsze będziesz się nami opiekować... - Ja, moje siostry... - rzekł misjonarz, nie pojmując, o czym mówiły. - Mylicie się... Dziś pierwszy raz widzę was... - A kiedy się nam śniło? - Tak, tak, przypomnij sobie! Widziałeś nas w naszych snach. - W Niemczech, trzy miesiące temu, po raz pierwszy... Spójrz na nas! Gabriel nie mógł się wstrzymać od uśmiechu wobec naiwnej prostoty Róży i Blanki, które prosiły, ażeby sobie przypomniał sen, które one miały, potem, coraz bardziej zdziwiony, spytał: - W waszych snach? - Ależ tak, kiedyś udzielał nam tak dobrych rad... - Potem, kiedyśmy miały zmartwienie... w więzieniu... twoje słowa, które zapamiętałyśmy, pocieszały nas i dodawały odwagi. - A czy nie ty wyprowadziłeś nas z więzienia w Lipsku, podczas owej czarnej nocy... kiedyśmy cię nie mogły widzieć. - Ja... - Któż by inny, jeśli nie ty, przybył na pomoc nam i naszemu przyjacielowi? - Mówiłyśmy mu, że ty go kochasz, bo i on nas kocha. - Dlatego dziś, podczas burzy, prawie nie bałyśmy się, bo spodziewałyśmy się ciebie. - Dziś rano, tak, moje siostry. Bóg mi użyczył łaski, posyłając mnie wam na ratunek. Płynąłem z Ameryki, ale nigdy nie byłem w Lipsku... Nie ja więc oswobodziłem was z więzienia... Powiedzcie mi, siostry - dodał z uśmiechem - za kogo mnie uważacie? - Za anioła, któregośmy już widziały we śnie i którego nasza matka zesłała z nieba, aby nas strzegł. - Moje kochane, jestem tylko zwykłym księdzem... Los zdarzył, że może jestem podobny do anioła, któregoście widziały we śnie i którego inaczej widzieć nie mogłybyście... gdyż nie ma aniołów, które moglibyśmy widzieć... - Nie ma widzialnych aniołów? - rzekły dziewczynki, smętnie spoglądając na siebie. - Nie, kochane siostry - rzekł Gabriel, biorąc ręce dwóch sióstr - sny... jak wszystko pochodzą od Boga... a ponieważ wspomnienie matki łączyło się z tym snem... tym droższy powinien on być dla was. W tej chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Dagobert. Aż dotąd sieroty, zajęte naiwną myślą, że opiekuje się nimi anioł, nie pomyślały, iż żona Dagoberta przybrała opuszczone dziecię, któremu na imię było Gabriel i które zostało misjonarzem. Chociaż żołnierz upierał się, że jego rana była tylko "białą raną" (jak mówił generał Simon), jednakże miejscowy chirurg opatrzył go starannie, czarna przepaska do połowy zakrywała mu czoło... Wchodząc do pokoju, mocno się obruszył, widząc, jak nieznajomy poufale trzyma ręce Róży i Blanki. Łatwo można wyobrazić sobie jego zdziwienie, kiedy dowiedział się, że misjonarz uratował dziewczęta i jego również usiłował ratować. Z rana, w czasie burzy, miotany falami, daremnie usiłując chwycić się brzegu i wyjść na skałę, żołnierz zaledwie dojrzał Gabriela w chwili, gdy ten, uratowawszy od śmierci sieroty, chciał także, ale za późno i jemu udzielić pomocy. Gdy później Dagobert znalazł sieroty w zamku, upadł, jak powiedzieliśmy, zemdlony, z utrudzenia i ze wzruszenia, tudzież z rany; wtedy też nie spostrzegł misjonarza. Stary weteran zaczął marszczyć siwe brwi pod czarną przepaską widząc, jak nieznajomy poufale rozmawia z Różą i Blanką, ale one wnet podbiegły ku niemu, rzuciły mu się na szyję i zaczęły okrywać dziecięcymi pieszczotami. Jego gniew wkrótce ustał, lecz wciąż jeszcze ponuro rzucał oczyma na misjonarza, który wstał, tak że mógł dobrze mu się przyjrzeć. - A twoja rana? - spytała Róża z przejęciem - powiedz, nie jest chyba niebezpieczna? - Czy boli cię jeszcze? - dodała Blanka. - Nie, moje dzieci... to chirurg zawiązał mi ten bandaż, ja, choć miewałem głowę pokiereszowaną szablą, przecież nigdy się tak nie pieściłem, uważać mnie jeszcze będą za starego pieszczocha, a to tylko biała rana, a mam ochotę... Sięgnął ręką do bandaża. - Ależ daj pokój, nie ruszaj tego! - rzekła Róża, przytrzymując rękę Dagoberta. - Czy ci nie wstyd... w tym wieku być tak niecierpliwym? - dodała Blanka. - Dobrze, dobrze! Nie łajcie mnie już, zrobię, co chcecie... zostawię ten bandaż. Potem, odprowadziwszy siostry do kąta salonu, rzekł po cichu, spoglądając z ukosa na księdza: - Co to za jeden... co was trzymał za ręce, kiedym nadszedł... wygląda na księdza... Ale widzicie, moje dzieci, trzeba się strzec... gdyż... - On?! - zawołały obie, zwracając się ku Gabrielowi - ależ gdyby nie on... już byśmy cię nie mogły ani widzieć, ani ściskać... - Jak to? - zawołał żołnierz, nagle prostując się i patrząc na misjonarza. - To nasz anioł stróż - rzekła Blanka. - Gdyby nie on - rzekła Róża - zginęłybyśmy. - On... to on... który... Dagobert nie mógł mówić więcej. Z sercem przepełnionym wdzięcznością, ze łzami w oczach, podbiegł do misjonarza i wyciągając do niego ręce, z niewymowną radością zawołał: - Panie, tobie winienem życie tych dwojga dzieci... Wiem, tak jestem ci zobowiązany. Nie potrafię tego wyrazić, ale wdzięczność moja nie ma granic. Lecz nagle, przypomniawszy sobie coś, zawołał: - Ale pozwól... Czy, kiedym ja usiłował wygramolić się na skalę... czy to nie ty... wyciągnąłeś do mnie ręce... tak... twoje jasne włosy... twoja młodzieńcza twarz... tak, na pewno... to ty... teraz poznaję cię. - Na nieszczęście nie starczyło mi siły i z rozpaczy widziałem, jak spadłeś w wodę. - Naprawdę nie wiem, jak mam ci dziękować... prócz tego, co już powiedziałem - rzekł Dagobert ze wzruszającą prostotą. - Zachowując od śmierci te dzieci, więcej mi wyświadczyłeś, aniżeli byś mnie samemu ocalił życie... Ale co za odwaga!... Jakie serce - a taki młody!... Delikatny jak panienka - nie mógł się nadziwić starzec. - Jak to! - zawołała Blanka - nasz Gabriel i tobie pospieszył na ratunek? - Gabriel! - rzekł Dagobert, przerywając Blance i zwracając się do księdza: - Nazywasz się Gabriel? - Tak, panie... - Gabriel! - powtarzał raz po raz żołnierz. - I jesteś księdzem? - dodał. - Księdzem misji zagranicznej. - A kto cię wychował? - spytał coraz bardziej zdziwiony żołnierz. - Zacna, dobra kobieta, którą szanuję jak najlepszą matkę... gdyż ulitowała się nade mną... opuszczonym dzieckiem i obchodziła się ze mną jak z własnym synem... Franciszka Baudouin... prawda?... - rzekł żołnierz, głęboko wzruszony. - Tak, panie - odpowiedział Gabriel, również wzruszony. - Lecz skąd wiesz o tym? - Żona żołnierza? - spytał Dagobert. - Tak, uczciwego żołnierza, który, z poświęceniem dla swego generała, pędzi teraz życie... daleko od żony... od syna... od mego drogiego brata... bo chlubię się tym, że go tak mogę nazywać! - Mego Agrykolę... moją żonę... kiedy ich opuściłeś?... - Jak to... więc to pan... byłbyś ojcem Agrykoli... A! Nie wiedziałem, jakie winienem dzięki Bogu! - rzekł Gabriel, składając ręce. - A moja żona... a syn - rzekł Dagobert drżącym głosem - jakże się miewają? Czy masz o nich wiadomości? - Te, jakie przed trzema miesiącami odebrałem, były jak najpomyślniejsze... - Nie, to za wiele radości - zawołał Dagobert... I więcej już nic nie potrafił powiedzieć, rozczulenie odebrało mu mowę, upadł na krzesło. Róża i Blanka nagle przypomniały sobie list, dotyczący znalezionego dziecka imieniem Gabriel, które żona Dagoberta wzięła do siebie i krzyknęły w uniesieniu: - Nasz Gabriel jest twoim Gabrielem... to ten sam... jakie szczęście - zawołała Róża. - Tak, moje dzieci, on jest zarówno wasz jak i mój! Potem, zwracając się do Gabriela, dodał ze wzruszeniem: - Daj rękę... daj rękę, moje nieustraszone dziecko... na poczciwość, mówię ci ty... bo mój Agrykola jest twoim bratem... - Ach! Panie... tyle dobroci!... - Tak, tak... i ty będziesz mi jeszcze dziękował... po tylu dobrodziejstwach, jakie nam wyświadczyłeś? - A moja przybrana matka, czy wie o waszym przyjeździe? - rzekł Gabriel, aby uniknąć pochwał żołnierza. - Pisałem do niej pięć miesięcy temu... ale donosiłem, że przybędę sam... dlaczego... później ci opowiem. Czy nadal mieszka przy ulicy Brise-Miche? Tam urodził się mój Agrykola. - Tak, zawsze tam mieszka. - W takim razie odebrała mój list, chciałem pisać do niej z więzienia z Lipska, ale nie mogłem... - Z więzienia... byłeś pan w więzieniu? - Tak, przybywam z Niemiec, Elbą i przez Hamburg i pozostałbym jeszcze dotąd w Lipsku, gdyby mi na pomoc nie przyszedł do więzienia diabeł... ale to dobry diabeł... - Co chcesz przez to powiedzieć?... - Ja sam sobie nie umiem wytłumaczyć... Te panienki - z uśmiechem wskazał Różę i Blankę - mówiły, że to lepiej ode mnie rozumieją, bo zawsze mi powtarzają: Anioł przybył nam na ratunek... - Tak, Dagobercie, to był anioł.... Mówiłyśmy ci, że on nas uratuje, a ty nie wierzyłeś. - Gabrielu... czekam na ciebie... - odezwał się. głos, na który misjonarz zadrżał. Dagobert i sieroty obejrzały się... Ponury zawył. Był to Rodin; stał w drzwiach, prowadzących na korytarz. Twarz jego była spokojna, obojętna, rzucił szybko przenikliwym okiem na żołnierza i sieroty. - Czego ten chce od ciebie? - szeptem zapytał żołnierz. - Jadę z nim - odpowiedział z żalem Gabriel. Potem, zwracając się do Rodina, dodał: - Przepraszam, zaraz będę gotów. - Jak to! Wyjeżdżasz? - zawołał Dagobert ze zdziwieniem - teraz, kiedyśmy się z sobą tylko co spotkali... O! Nie... ja ciebie nie puszczę... tyle ci mam do powiedzenia... to do ciebie mam tyle pytań. Pojedziemy razem... będzie nam raźniej! - To niemożliwe... On jest moim zwierzchnikiem... muszę mu być posłusznym. - Zwierzchnikiem?... A czemu on ubrany nie po waszemu? - Nie jest obowiązany nosić duchownego ubioru. - No, kiedy nie jest w mundurze... a przecież do aresztu was nie wsadzają... to powiedz mu... - Proszę wierzyć, że gdybym mógł zostać, nie myślałbym o odjeździe. - Nie darmo jego twarz od razu mi się nie podobała - wyrzekł przez zęby Dagobert. Kiedy chcesz, to powiem mu, że bardzo zobowiązałby nas, gdyby zechciał odejść... - Daj pokój, proszę cię, nic nie mów, bo wszystko byłoby daremne - rzekł Gabriel. - Znam moje obowiązki... wola mego przełożonego jest moją wolą. Gdy przybędę do Paryża, odwiedzę cię jak również moją przybraną matkę i mego brata Agrykolę. - Ha! I ja byłem żołnierzem i wiem, co to subordynacja - odparł Dagobert - w nieszczęściu trzeba być cierpliwym. A więc pojutrze zobaczymy się... przy ulicy Brise-Miche, ja stanę w Paryżu jutro wieczorem, jak mnie zapewniają, a wyjeżdżamy natychmiast. Ale powiedz mi, więc to i u was, jak widzę, panuje karność? - Tak... wielka i surowa - odpowiedział Gabriel, tłumiąc westchnienie. - Ha! To... bądź zdrów... wkrótce zobaczymy się. Dzień prędko minie. - Bądź zdrów... - odpowiedział stłumionym głosem misjonarz. - Bądź zdrów, Gabrielu... - dodały sieroty ze łzami w oczach. - Bądźcie zdrowe, moje siostry... - rzekł. I wyszedł z Rodinem. W parę godzim później Dagobert i sieroty również opuścili zamek, udając się w podróż do Paryża. Dżalma pozostał w zamku, gdyż ciężko ranny, nie mógł jechać dalej... Metys Faryngea pozostał przy młodym księciu, nie chcąc opuścić swego współziomka. KONIEC ROZDZIAŁU 186 Część piąta PARYŻ ROZDZIAŁ I ŻONA DAGOBERTA Trudno znaleźć coś bardziej odrażającego i ponurego nad widok ulicy Brise-Miche. Uliczka, nie szersza nad osiem stóp, ciągnie się między dwoma ogromnymi, popękanymi murami, których niezwykła wysokość pozbawia ją światła i czystego powietrza; zaledwie podczas najdłuższych dni w roku słońce rzuca tam cokolwiek promieni, dlatego w czasie wilgotnej pory zimowej zimna i przejmująca mgła zaciemnia ten zaułek. Była blisko ósma godzina wieczorem; przy bladym świetle latarń, których czerwone światło ledwie przedzierało się przez mgłę, dwaj mężczyźni, zatrzymawszy się w kącie jednego z wysokich murów, prowadzili taką rozmowę: - Zgoda - mówił jeden z nich - ty pozostaniesz na ulicy dopóty, aż zobaczysz ich wchodzących pod nr 5. - Dobrze... - A gdy zobaczysz ich, dla lepszego upewnienia się wejdziesz do Franciszki Baudonin... - Niby dla zapytania o siostrę Bachantki... - Bardzo dobrze... i postaraj się dokładnie dowiedzieć jej adresu od garbatej, bo to ważne, kobiety tego pokroju zmieniają mieszkanie jak ptaki a już zgubiono jej ślad. - Bądź spokojny... Postaram się dowiedzieć od garbatej, gdzie mieszka jej siostra. - A żebyś nabrał większej śmiałości, będę na ciebie czekał w szynku, naprzeciw klasztoru i gdy wrócisz, wypijemy po szklance ciepłego wina. - Tego się nie odmawia, zwłaszcza że dziś wieczorem diabelnie zimno. Rozeszli się. Jeden udał się na Plac Klasztorny, drugi na koniec ulicy i znalazłszy dom nr 5, zaczął się przed nim przechadzać. Z odrażającą powierzchownością domu licowało jego wnętrze, smutne, opustoszałe i nader brudne. Woda, ściekająca po murach, spływała na ciemne, zabłocone schody, na drugim piętrze leżało na zakręcie, przy wąskich schodach kilka garści słomy do wycierania nóg, lecz słoma ta już w gnój się zamieniła i powiększyła jeszcze obrzydliwą woń miejsca, gdzie brakło świeżego powietrza, a panowała wilgoć i zgnilizna, gdyż kilka otworów w klatce schodowej przepuszczało niewiele światła. W tej najludniejszej dzielnicy Paryża owe domy brudne, zimne, niezdrowe zamieszkane są przeważnie przez robotników. Takim też było mieszkanie, o którym mowa. Farbiarz zajmował dół; niezdrowe wyziewy z jego warsztatu potęgowały jeszcze szpetność tej rudery. Drobne warsztaty kilku rzemieślników pracujących w domu, zajmowały wyższe piętra, w izdebce na czwartym piętrze mieszkała Franciszka Baudoin, żona Dagoberta. Jedna świeca oświetlała to ubogie mieszkanie, składające się z izdebki i alkierza. Agrykola zajmował małą stancyjkę pod dachem. Stary papier siwego koloru, tu i ówdzie rozdarty na rozpadlinach muru, okrywał tę jego część, przy której stało łóżko; małe firanki, zawieszone na żelaznym pręcie, zasłaniały okno, posadzka nie malowana, ale umyta, zatrzymała ceglasty kolor, w jednym końcu izby stał piec żelazny, okrągły a na nim kociołek, w którym gotowano jedzenie; na komodzie, żółto pomalowanej, zwracał uwagę domek w miniaturze, arcydzieło cierpliwości i zręczności Agrykoli. Krucyfiks gipsowy, zawieszony na ścianie i otoczony kilku gałązkami poświęconego bukszpanu, kilka obrazków świętych, niezgrabnie malowanych, świadczyły o pobożności gospodyni; wielka orzechowa szafa, skrzywiona, poczerniała od starości, stała między oknami; stare krzesło z poręczami, obite zielonym aksamitem (pierwszy podarek Agrykoli dla matki), parę stołków, wyściełanych słomą i stół, na którym widać było kilka worków płóciennych, to było umeblowanie tego mieszkania; w alkierzu stały naczynia i narzędzia kuchenne i gospodarskie. Łóżko zasłane było dwoma materacami, białym prześcieradłem i ciepłą kołdrą, w wielkiej szafie znajdowała się bielizna; wreszcie żona Dagoberta sama zajmowała taką izbę, w jakiej liczne rodziny rzemieślników mieszczą się i razem śpią, szczęśliwe, gdy mają kołdrę lub prześcieradło, nie zastawione w lombardzie. Franciszka Baudoin, siedząc przy małym żelaznym piecu, który w tej zimnej, wilgotnej porze dawał mało ciepła, zajmowała się przyrządzaniem wieczerzy dla syna. Żona Dagoberta miała około pięćdziesięciu lat, ubrana była w kaftanik z niebieskiego perkalu w białe cętki, w bawełnianą spódnicę i biały czepek na głowie, związany pod brodą. Twarz jej, blada i wychudła, odznaczała się regularnymi rysami, wyrażała rezygnację i wielką dobroć. W rzeczy samej trudno było znaleźć lepszą i energiczniejszą kobietę. Bez niczyjej pomocy, dzięki własnej pracy wychowała nie tylko syna Agrykolę, ale nadto Gabriela, biedne dziecko, opuszczone, które przybrała za swoje. Po dwunastu wszakże latach ciężkiej pracy, nadwerężyła sobie zdrowie, wyczerpała siły, ale dzieciom jej niczego nie brakło, odebrały wychowanie, jakie tylko dać mogą dzieciom ludzie prości, Agrykola został przyjęty na naukę do fabryki Franciszka Hardy, a Gabriel wstąpił do seminarium, za usilnym wstawieniem się Rodina, który od 1820 r. nawiązał ścisłe stosunki ze spowiednikiem Franciszki Baudoin, kobiety nadzwyczaj pobożnej. Od dawna już osłabione zdrowie Franciszki, a nade wszystko wzrok, zmuszały ją do częstego odpoczynku, ledwie dwie do trzech godzin dziennie mogła pracować. Po pewnym czasie Franciszka wstała, sprzątnęła z połowy stołu worki z grubego płótna i z macierzyńską starannością nakryła stół dla syna. Otworzyła szafę, wzięła z niej mały skórzany woreczek, którym był stary srebrny kubek i lekko już wytarte srebrne nakrycie stołowe. Wytarła wszystko starannie i położyła przy talerzu syna to srebro, ślubny podarek Dagoberta. Był to u Franciszki najdroższy sprzęt, już to dla wielkiej, jej przekonaniu wartości, już to jako szacowna dla niej pamiątka, nieraz go oblała gorzkimi łzami, gdyż w ostatniej potrzebie, z powodu choroby lub z braku sposobności do zarobku, zmuszona była zanosić ten klejnot do lombardu. Potem wzięła z górnej półki w szafie karafkę z wodą i winem, postawiła je przy nakryciu i wróciła dla doglądania przygotowanej wieczerzy. Choć Agrykola nie bardzo jeszcze spóźniał się z powrotem, jednak na twarzy Franciszki malował się już niepokój, a po jej zaczerwienionych oczach widać było, że często płakała. Biedna kobieta, po dręczącej i długiej niepewności, nabyła przekonanie, że jej wzrok, od dawna osłabiony, wkrótce nie dozwoli jej pracować, nawet przez trzy godziny dziennie. Była wyborną szwaczką, ale w miarę, jak jej wzrok słabł, trudniła się coraz grubszym szyciem, a stąd zarobek jej zmniejszał się: w końcu musiała szyć worki z grubego płótna; za uszycie takiego worka płacono jej po pięć groszy, a nadto obowiązana była szyć własnymi nićmi. Była to przykra praca, którą mogła zarobić ledwie piętnaście groszy dziennie. Szczęściem miała w synu prawdziwą podporę. Wyborny rzemieślnik, korzystając z odpowiedniej zapłaty za robotę i dodatkowego wynagrodzenia, zapewnionego mu przez pana Hardy, zarobić mógł dziennie pięć do sześciu franków, to jest dwa razy tyle, ile zarabiali rzemieślnicy w innych zakładach przemysłowych. ROZDZIAŁ II SIOSTRA BACHANTKI Ktoś cicho zapukał do drzwi. Franciszka odpowiedziała: - Proszę wejść. Drzwi się otworzyły. Osoba, która weszła do izby, była dziewczyną koło osiemnastu lat, niskiego wzrostu i strasznie upośledzona przez naturę, nie była w zasadzie garbata, ale kibić jej była dziwnie pochyła, plecy wypukłe, pierś wklęśnięta, a głowa cofnięta między ramiona; twarz dosyć kształtna, chuda, blada i dziobata, wyrażała łagodność i smutek; w błękitnych oczach przebijał rozsądek i dobroć. Dziwacznym zrządzeniem natury, najpiękniejsza kobieta w świecie chlubić by się mogła takimi długimi, ślicznymi, ciemnymi włosami, zwiniętymi w wielki warkocz na głowie. W ręku trzymała starą kobiałkę. Choć biednie ubrana, jednak czystością ubioru pokrywała ubóstwo; choć było zimno, miała na sobie perkalikową sukienkę trudnego do określenia koloru, gdyż od częstego prania wyblakł zupełnie. Na smutnej twarzy dziewczyny widać było przyzwyczajenie do niedostatku, zmartwień i poniżenia; od samego urodzenia była przedmiotem pośmiewiska, nazywano ją Garbuską, a przezwisko to przylgnęło do niej na tyle, że nazywali ją tak nie tylko złośliwcy, ale i ludzie życzliwi dla niej jak Franciszka i Agrykola. Garbuska, bo i my tak ją będziemy nazywać, urodziła się w tym samym domu, w którym żona Dagoberta mieszkała już od dwudziestu lat; dziewczyna wychowała się prawie razem z Agrykolą i Gabrielem. Garbuska miała bardzo piękną siostrę, której matka, wdowa po upadłym kupcu, okazywała ślepe i nierozsądne przywiązanie, gdy jednocześnie córkę upośledzoną przez naturę traktowała z wyraźną niechęcią i wzgardą. Biedaczka przychodziła zwykle z płaczem do Franciszki, która ją pocieszała, zachęcała do cierpliwości i dla rozrywki uczyła ją szycia i czytania. Za przykładem matki, Agrykola i Gabriel, zamiast naśladować inne dzieci, skore do dokuczania Garbusce, kochali ją, wspierali i bronili. Miała piętnaście lat, a jej siostra Cefiza siedemnaście, gdy umarła ich matka, zostawiając obie w największej nędzy. Cefiza, sprytna, pojętna i zręczna, lecz z charakteru zupełnie niepodobna do siostry, była jedną z tych istot żywych, niespokojnych, w których nadto jest życia, które potrzebują otwartego powietrza, ruchu, rozrywek; w gruncie rzeczy była może niezła, lecz nierozsądnie zepsuta przez matkę. Z początku Cefiza słuchała mądrych rad Franciszki, nauczyła się szyć i pracowała jak siostra, przez rok, lecz później, nie potrafiąc dłużej znosić niedostatku, któremu wobec małych zarobków nie mogła zaradzić, zwłaszcza gdy głód i zimno dały się jej we znaki, młoda, piękna, otoczona zewsząd pokusami, dała im się wreszcie uwieść. Usłuchała najpierw namów dependenta od adwokata, który ją później porzucił, potem przywiązała się do subiekta kupieckiego, którego, nauczona przykładem poprzednika, ona znów porzuciła, potem serce swe oddawała kolejno coraz to innym mężczyznom. Tak przebierając, w dwa lata stała się bożyszczem studentów, dependentów i kupczyków, zyskała taką wziętość na balach rogatkowych swoją śmiałością, oryginalnym dowcipem, niepohamowaną żądzą uciech, ą nade wszystko burzliwą wesołością, iż otrzymała przezwisko Bachantki, na które zasługiwała pod każdym względem. Biedna Garbuska rzadko już odtąd słyszała o siostrze, lecz żałowała jej zawsze i sama nie przestawała usilnie pracować. Szyła grube koszule dla prostych ludzi i dla wojaka, zarabiając po trzy franki od tuzina a pracując po dwanaście do czternastu godzin dziennie ledwie zdołała uszyć cztermaście do szesnastu koszul na tydzień. Żyła tylko chlebem i jarzynami, dla oszczędzenia węgla, przyrządzała sobie najwyżej dwa lub trzy razy na tydzień zupę z jarzyn na ciepło, w inne zaś dni jadła ją na zimno. Mimo takiej oszczędności, na jedzenie, świece, nici, igły, wydawała trzy franki tygodniowo. Dzięki rzadko zdarzającemu się szczęściu, położenie tej dziewczyny było wyjątkowe. Agrykola, aby nie obrażać jej wielkiej wrażliwości, porozumiał się z odźwiernym, a ten wynajmował dziewczynie za dwanaście franków rocznie mały alkierzyk pod dachem, gdzie ledwie pomieścić się mogło łóżko, stołek i stół. Agrykola za lokal ten płacił osiemnaście franków dla uzupełnienia trzydziestu franków rzeczywistej ceny komornego, pozostało więc dziewczynie około jednego franka miesięcznie na odzież i inne potrzeby. Garbuska zatem była nierównie szczęśliwsza od wielu innych robotnic. Są szwaczki, które nie mają ani mieszkania, ani rodziny, kupują sobie kawałek chleba i trochę kartofli lub jarzyn i za zapłatą dwóch lub trzech centymów za noc, śpią w jednym łóżku po dwie w izbie, gdzie stoi zwykle po pięć lub sześć łóżek, z których kilka częstokroć zajmują mężczyźni. Tak więc nieszczęśliwa dziewczyna, uczciwa i skromna, musi sypiać w jednej izbie z mężczyznami. Inaczej niepodobna... na własny lokal trzeba najmniej trzydziestu lub czterdziestu franków. A jak zebrać, jak oszczędzić tę kwotę przy czterech lub nawet pięciu frankach tygodniowego zarobku? Przy takim wspólnym mieszkaniu powoli zaciera się uczucie wrodzonego wstydu, które jedynie może je bronić od rozpusty. Dalsze następstwa łatwo odgadnąć. A gdy zabraknie roboty dzień, dwa, trzy? A gdy przypadnie choroba? Choroba, którą sprowadza niedostatek pożywienia lub niezdrowe mieszkanie... Co wtedy? Strach pomyśleć! Biedna Garbuska pomimo dobrodziejstw, które, o czym nie wiedziała, winna była wspaniałomyślności Agrykoli, żyła jednak bardzo biednie, zdrowie jej, słabe z natury, bardzo już nadwątliło się takim niedostatkiem. Skutkiem wszakże wielkiej delikatności, choć nie wiedziała, że Agrykola wspomaga ją, utrzymywała, że zarabia więcej, ażeby uniknąć pomocy, która byłaby dla niej dwakroć przykrzejszą. Rzecz bardzo rzadka, w ciele tak niekształtnym kryła się zacna, szlachetna dusza i umysł wzniosły, nawet poetyczny, dodajmy, iż te zalety zawdzięczała Agrykoli Baudoin, z którym się wychowała, i w którym poetyczny instynkt objawiał się sam przez się. Dziewczyna była pierwszą powiernicą prób poetyckich młodego kowala, a gdy się jej zwierzał, jaką mu sprawiały uciechę, jaką były dla niego rozrywką po ciężkiej całodziennej pracy, biedna wyrobnica, obdarzona również podobnymi zdolnościami czuła, że tego rodzaju rozrywka byłaby i dla niej ulgą w jej poniżeniu i samotności. Pewnego dnia ku wielkiemu zdziwieniu Agrykoli, który jej przeczytał wiersze, poczciwa Garbuska zarumieniła się, wyrzekła coś niezrozumiałego - i nawzajem zwierzyła mu się ze swoją poezją. Zapewne brakowało tym wierszom rytmu i harmonii, ale były one nacechowane prostotą, tkliwe jak żal bez goryczy, powierzony sercu przyjaciela. Od tego dnia naradzała się wspólnie z Agrykolą i zachęcali się nawzajem, lecz prócz niego, nikt nie wiedział o poetyckich próbach Garbuski, która zresztą uchodziła powszechnie za głupią. Widać było, że dusza tej nieszczęśliwej była wzniosła i piękna, gdyż w jej nieznanych nikomu pieśniach nie było nigdy gniewu lub nienawiści przeciw nieszczęsnemu losowi, brzmiał tylko żal smętny, żal bez nadziei, ale spokojny, cierpliwy, wyraz anielskiej miłości dla wszystkich biednych, skazanych jak ona na dźwiganie podwójnego brzemienia brzydoty i nędzy. A nawet często objawiał się w tych wierszach naiwny i szczery podziw dla piękności i zawsze bez zawiści, bez goryczy, Garbuska podziwiała piękno, jak się podziwia słońce... Niestety!... O wielu wierszach Garbuski Agrykola nie wiedział i nie miał się nigdy dowiedzieć. Młody kowal, nie będąc pięknym, miał jednak męską twarz, był zarówno dobry jak dzielny, posiadał szlachetne serce, niepospolity umysł, łagodną i szczerą wesołość. Młoda dziewczyna, razem z nimi wychowana, kochała go, jak kochać może nieszczęśliwa istota, upośledzona od natury, która z obawy przed pośmiewiskiem, zmuszona była taić miłość w głębi swego serca... Zniewolona do tej powściągliwości, do ukrywania, Garbuska nie unikała takiej miłości. Po co? Któż by się o niej mógł kiedy dowiedzieć? Siostrzane przywiązanie do Agrykoli dostatecznie tłumaczyło jej zajmowanie się nim, on zaś nawet nie domyślał się namiętnej miłości Garbuski. Taką była młoda, ubogo ubrana dziewczyna, która weszła do izdebki, gdzie Franciszka przygotowywała wieczerzę dla syna. - To ty, moja biedna - rzekła - nie widziałam cię rano, byłaś może chora?... Chodźże do mnie, niech cię ucałuję. Dziewczyna pocałowała matkę Agrykoli i odpowiedziała: - Miałam pilną robotę, proszę pani i nie chciałam stracić ani chwili czasu, dopiero ją skończyłam. Pójdę teraz po węgiel, czy nie potrzebuje pani czego? - Nie, moje dziecko... dziękuję ci... ale jestem bardzo niespokojna... Już wpół do dziesiątej... Agrykola jeszcze nie wrócił. Po czym dodała z westchnieniem: - On się zamęczy tą pracą dla mnie! Ach! Jestem nieszczęśliwa, Garbusko... zupełnie straciłam wzrok... ledwie kwadrans mogę patrzeć... a potem już nie widzę nic, nawet tych worków nie mogę szyć... Być ciężarem synowi... to mnie okropnie martwi... - Ależ, pani Franciszko, gdyby to Agrykola słyszał... - Wiem, drogie dziecko, on myśli tylko o mnie... i to jeszcze bardziej mnie martwi... zwłaszcza gdy pomyślę, że aby mnie nie opuścić, wyrzeka się przyjemności, które mają wszyscy jego towarzysze u pana Hardy. Zamiast mieszkać tu, w tej brudnej izbie, mógłby mieć jak inni, małym kosztem piękną stancję, widną, dobrze opalaną w zimie, z czystym powietrzem w lecie, z widokiem na ogród, on, co tak lubi drzewa; nie mówię już o tym, że ma tak daleko do warsztatu, który jest za Paryżem, a to dla niego wielkie utrudzemie tak daleko chodzić... - Lecz zapomina o tych trudach, gdy pocałuje matkę, a przy tym tak przywiązany jest do tego domu, gdzie się urodził. Zresztą pan Hardy oświadczył pani, że ją pomieści w Pelssy, w domu rzemieślniczym razem z Agrykolą. - Tak, moje dziecko, lecz musiałabym opuścić moją parafię... a tego bym nie mogła. - A! Już idzie... słyszę go - rzekła Garbuska zarumieniona. Istotnie męski, wesoły śpiew dał się słyszeć na schodach. - Oby mnie nie zobaczył płaczącej - rzekła matka, ocierając pełne łez oczy - on po pracy ma tę jedyną spokojną godzinę... nie trzeba mu jej marnować. ROZDZIAŁ III AGRYKOLA BAUDOIN Poeta-kowal był młodzieńcem koło dwudziestu czterech lat. Zwinny, silny, miał ciemne oczy i włosy, orli nos, oblicze śmiałe, wyraziste, otwarte. Podobny był do swego ojca, tym bardziej, że według ówczesnej mody, nosił duże czarne wąsy, brodę ostro przystrzyżoną, tak że ledwie zakrywała mu podbródek. Nosił spodnie z oliwkowego pół-aksamitu, błękitną bluzę, zasmoloną dymem kowalskim, chustkę zawiązaną od niechcenia na szyi, sukienną czapkę, z małym daszkiem na głowie. W ręku trzymał wspaniały kwiat ciemnopurpurowy, ze srebrnobiałą szypułką. - Dobry wieczór, matko... - rzekł, wchodząc i zbliżając się, żeby ją ucałować, potem przyjacielsko skinąwszy głową młodej dziewczynie, dodał: - Dobry wieczór, Garbusko. - Zdaje mi się, że bardzo się spóźniłeś, synu - odezwała się Franciszka, podając mu wieczerzę - zaczynałam już być niespokojna... - O mnie, matko, byłaś niespokojna... czy o moją wieczerzę... - wesoło odrzekł Agrykola - że też mama zawsze niespokojna, jak tylko zrobi dla mnie wieczerzę i boi się, żeby jedzenie, stojąc dłużej, nie stało się mniej smaczne... Mówiąc to, chciał jeszcze raz pocałować matkę. - No dosyć już... jeszcze mi rynkę wywrócisz... - O! Tego nie zrobię, taki zapach... Pozwól, mamo, zobaczyć, co tam jest. - Zaczekaj, później zobaczysz... - Założyłbym się, że to kartofle ze słoniną, które tak lubię. - A sobota? Zapomniałeś, czy co? - odrzekła Franciszka tonem łagodnej nagany. - A, prawda! Ale i ja przypomniałem sobie - dodał - i oto mój tygodniowy zarobek. - Dziękuję ci, moje dziecko, włóż go do szafy. - Dobrze, mamo. - Ach, co ja widzę! - rzekła nagle młoda wyrobnica w chwili, kiedy Agrykola niósł pieniądze do szafy. - Jakiż to piękny kwiat masz w ręce, Agrykolo, nigdy podobnego nie widziałam i to jeszcze zimą... Widzicie, pani Franciszko? - Chodź, mamo - odezwał się Agrykola. - Zobacz, powąchaj, jaki zapach... bo pachnie jak wanilia z kwiatem pomarańczowym. - O! Rzeczywiście, jak pachnie i jaki piękny - rzekła Franciszka, składając ręce z podziwu. - Skąd go wziąłeś? - Wziąłem, matko? - odrzekł Agrykola ze śmiechem. - Alboż to można znaleźć coś podobnego, idąc od rogatki Maine na ulicę Brise-Miche? - No, to któż ci go dał? - spytała Garbuska, równie ciekawa jak Franciszka. - Acha! Wiem, że jesteście ciekawe dowiedzieć się... no, więc powiem... a zarazem dowiecie się, dlaczego wracam tak późno... bo jeszcze inna rzecz mnie zatrzymała. O! To prawdziwy wieczór przygód... Wracałem spiesznym krokiem i byłem już na początku ulicy Babilońskiej, aż wtem słyszę szczekanie małego pieska, patrzę... a tu śliczna, jak tylko można sobie wyobrazić, suczka, wielkości pięści, czarna, uszki i sierść długa aż do ziemi. - Pewnie się zabłąkała - wtrąciła Franciszka. - Nie inaczej. Biorę więc psinę, a ta zaczyna mnie lizać po ręku; na szyi miała czerwoną wstążkę, związaną w dużą kokardę, patrzę pod wstążkę, aż tu mała obróżka z łańcuszków złotych czy pozłacanych, z małą blaszką... dobywam zapałkę, zapalam i wyczytałem: Lutyna - należy do panny Adrianny Cardoville, przy ulicy Babilońskiej nr 7. - A właśnie znajdowałeś się na tej ulicy - zauważyła Garbuska. - Słusznie, biorę więc pieska pod pachę, szukam, gdzie by to mogło być, idę obok muru ogrodowego - długi bez końca - i wreszcie przychodzę do bramy małego pawilonu, który zapewne należy do wielkiego pałacu na drugim końcu parku, bo ogród podobny był do parku... Patrzę w górę, spostrzegam nr 7, dzwonię, po chwili otwierają mi... Odtąd już z pewnością... Nie zechcecie uwierzyć. - A dlaczegóż by? - Bo będzie się wam zdawało, że opowiadam historię o czarach... Tak, dotąd... jeszcze stoi mi przed oczyma wszystko, com widział... a zdaje się, że coś podobnego mogłem widzieć tylko we śnie. - Słuchamy więc, co to było - podchwyciła matka, tak ciekawiona, iż nie spostrzegła, że wieczerza syna zaczynała się przypalać. - Najpierw - mówił dalej kowal, śmiejąc się z wielkiej ciekawości, jaką obudził - otwiera mi młoda panna, tak piękna, tak ładnie ubrana, iż rzekłby kto, że to śliczny portret z dawnych czasów! Jeszcze nie wymówiłem słowa, a ona już zawołała: "Ach, panie! To Lutyna, znalazłeś ją, pan, jakże panna Adrianna ucieszy się! Chodźże pan, natychmiast chodź pan, żałowałaby, gdyby nie mogła sama panu podziękować". I nie dając mi czasu na odpowiedź, dała mi znak, abym szedł za nią... Ach, matko, byłoby trudno opowiedzieć ci dokładnie wszystko, com widział; przechodzę przez mały, na wpół oświetlony salon, jaki tam był zapach! Młoda panna szła prędko, otwierają się drzwi... Ach! Tu znów co innego!... Wtedy uderzył mnie taki blask, iż tylko przypominam sobie migotanie złota, światła, kryształów i kwiatów, a pośród tego blasku młoda panna, tak piękna; ach, taka piękna, jak tylko można sobie wyobrazić: miała włosy rude albo raczej świecące jak złoto... Było to przecudne, jak żyję, nie widziałem podobnych włosów!... A przy tym czarne oczy, usta różowe, śnieżna białość, to wszystko, co pamiętam... bo powtarzam jeszcze, byłem tak osłupiały, tak uderzony blaskiem, iż widziałem wszystko jak przez mgłę... - Proszę pani - odezwała się młoda dziewczyna - a ja nigdy bym nie uwierzył, że to pokojówka, tak wytwornie była ubrana. - Jest Lutyna, ten pan ją znalazł i przyprowadził. - Ach! Panie - odezwała się do mnie ta pani ze złotymi włosami - jakże mam panu dziękować?... Jestem niezmiernie przywiązana do Lutyny... Potem, sądząc pewno po moim stroju, że może powinna inaczej podziękować, wzięła mały jedwabny woreczek, leżący przy niej i powiedziała: - Muszę przyznać, że zadałeś pan sobie wiele fatygi, przynosząc mi Lutynę, straciłeś może czas dla siebie drogi... pozwól więc - i podała mi woreczek. - Ach! Agrykolo - rzekła Garbuska - jak się nie wstydziła! Jak można kogoś tak krzywdzić! - Czekaj dalej a zmienisz zdanie. Widząc pewnie po mojej, minie, że ofiarowanie woreczka z pieniędzmi obraziło mnie, wzięła z przepysznego porcelanowego wazonu śliczny kwiat i zwracając się do mnie z wdziękiem i uprzejmą dobrocią, z której domyślać się było można, iż żałowała, że mnie obraziła, rzekła: - Przynajmniej zechciej pan przyjąć ten kwiat... - Słusznie, Agrykolo - odrzekła Garbuska melancholijnym głosem - trudno lepiej naprawić błąd, mimowolnie popełniony. - Ta panna - wtrąciła Franciszka, ocierając oczy - odgadła mego Agrykolę. - Nieprawdaż, kochana matko? Lecz w chwili, kiedy brałem kwiat, nie śmiać podnieść oczu, bo chociaż nie jestem bojaźliwy, panna ta, obok dobroci, miała w sobie coś takiego, co we mnie wzbudzało uszanowanie, drzwi się otworzyły i inna, także piękna, młoda panna, brunetka, dziwnie a wytwornie ubrana, odezwała się do rudowłosej: - Proszę pani, on tam jest... Ta natychmiast wstała i rzekła do mnie: - Przepraszam pana, nie zapomnę nigdy, żem mu winna przyjemną chwilę... Chciej pan w każdej sytuacji pamiętać o moim adresie i moim imieniu, jestem Adrianna Cardoville. Potem wyszła. Nie potrafiłem znaleźć słowa, żeby jej odpowiedzieć, młoda panna odprowadziła mnie i ślicznie mi się ukłoniła w bramie. Wyszedłem na ulicę Babilońską tak olśniony, tak, mówię wam, zdziwiony, jakbym wyszedł z zaczarowanego pałacu... - Ach! To tak jak w czarodziejskich powieściach, prawda, Garbusko? - O tak, pani Franciszko - odrzekła zamyślona dziewczyna z roztargnieniem, czego Agrykola nie spostrzegł. - Najbardziej zaś wzruszyło mnie to - dodał - iż ta panna, choć bardzo uradowana odzyskaniem swego pieska, wcale z tego powodu nie zapomniała o mnie, nie zajmowała się nim w mojej obecności, dowodzi to, że ma dobre serce i jest delikatna, prawda, Garbusko? W końcu, uważam ją za tak dobrą i szlachetną, iż w żadej okoliczności nie wahałbym się udać do niej... - Tak... słusznie - odpowiedziała Garbuska, coraz bardziej roztargniona. Biedna dziewczyna mocno się zmartwiła... nie czuła żadnej zawiści, żadnej zazdrości wobec nieznanej młodej panny, która swoją pięknością, bogactwem, delikatnym obejściem, należała do sfery wysokiej i świetnej. Lecz jednocześnie czuła biedaczka bardziej niż kiedykolwiek ciężar swej szpetoty i nędzy. A jednak tak pokorna i spokojna była jej rezygnacja, że chyba tylko obrażać ją mogło w Adriannie Cardoville, że ofiarowała Agrykoli pieniądze, lecz uprzejmy sposób naprawienia tego uchybienia głęboko wzruszył Garbuskę. Bądź co bądź serce jej się ściskało. Nie mogła powściągnąć łez, patrząc na przepyszny, pachnący kwiat, który dany miłą ręką tak cenny musiał być dla Agrykoli. - Teraz, kochana matko - odezwał się z uśmiechem kowal, nie spostrzegając przykrego wzruszenia Garbuski - skorom powiedział jedną historię... powiem i drugą, która także była przyczyną mego opóźnienia... Wchodząc do domu, spotkałem na dole farbiarza, z rękoma ufarbowanymi na zielono. Zatrzymawszy mnie, rzekł z przestraszoną miną, że widział dość porządnie ubranego człowieka, włóczącego się koło domu, jak gdyby coś podsłuchiwał i śledził... - A co ci to szkodzi, ojcze Loriot? - spytałem. - Czy się boisz, aby ci nie wykradł sekretu przyrządzania tak pięknego zielonego koloru, z którego zrobiłeś sobie takie wykwintne rękawiczki aż po łokcie? - Ale czego ten człowiek tu chce, Agrykolo? - zapytała Franciszka. - Na honor, nie wiem, matko, i wcale mnie to nie obchodzi. Powiedziałem ojcu Loriot, zapamiętałemu gadule, aby wrócił do swego sklepu, gdyż, czy kto będzie go podsłuchiwał, czy nie, tyle jemu, co mnie z tego przyjdzie. Mówiąc to, wstał, aby schować swój własny woreczek z pieniędzmi w środkowej szufladce szafy. W chwili, kiedy Franciszka stawiała jedzenie na stole, Garbuska ocknąwszy się z zamyślenia, nalała na miskę wody i podała kowalowi, mówiąc nieśmiałym głosem: - Agrykolo, umyj ręce. - Dziękuję, Garbusko... jesteś bardzo uprzejma. I głosem, pełnym prostoty, dodał: - Oto mój piękny kwiat za twoją przysługę... - Oddajesz mi go!... - zawołała wyrobnica zmienionym głosem, a żywy rumieniec okrył jej bladą twarz. - Oddajesz mi ten wspaniały kwiat... który ci dała ta piękna i bogata panna?... I zdziwiona raz jeszcze powtórzyła: - Oddajesz mi ten kwiat?! - A cóż chcesz, abym z nim zrobił... żebym go do piersi sobie przypiął lub w ramkę oprawił, co? - podchwycił Agrykola ze śmiechem. - Prawda, że bardzo mnie wzruszył sposób, w jaki mi ta panna podziękowała. Cieszę się, że znalazłem jej ulubioną suczkę, ale jestem również szczęśliwy, że mogę ci dać ten kwiat, kiedy ci się podoba... Widzisz, że dobry był dzisiejszy dzień. I mówiąc to, kiedy Garbuska brała kwiat, drżąc z radości i zdziwienia, kowal mył ręce, zabrudzone w kuźni. Potem, widząc wodę czarną jak atrament, pokazał ją Garbusce, mówiąc: - Będziemy mieli tani atrament do naszych bazgranin. Wczoraj skończyłem wiersze, z których nie bardzo jestem kontent, przeczytam ci je. Wytarł ręce o bluzę, a Garbuska, postawiwszy kubek na komodę, włożyła w niego kwiat. - Nie możesz to mówić, żebym ci dała ręcznik? - odezwała się matka, wzruszając ramionami - a nie obcierać ręce o bluzę! - Napaliła się ona cały dzień... nic nie szkodzi, że się teraz trochę ochłodzi. Ale, kochana matko, wiesz, że nie chcę ci być nieposłusznym i jeżeli chcesz się przekonać... Za całą odpowiedź matka objęła głowę syna, popatrzyła na niego przez chwilę z uczuciem macierzyńskiej dumy i serdecznie pocałowała go w czoło. - Siadaj... Nastoisz się cały dzień w kuźni... Masz twoje krzesełko. - O! Jak widzę, cały wieczór będziemy się spierali, ty weź je, matko, dobrze mi, będzie i na stołku... - Wcale nie, trzeba żebyś wypoczął po ciężkiej pracy. - Ach! Co tu korowodów, moja kochana Garbusko... - rzekł wesoło Agrykola, siadając. Franciszka Baudoin, stojąc przy stole, kroiła dla niego cihleb, z drugiej strony stołu Garbuska, wziąwszy butelkę, nalała mu do srebrnego kubka. W posługach tych dwóch kobiet widać było coś tkliwego dla tego, którego obydwie czule kochały. - Nie chcesz jeść ze mną - odezwał się Agrykola do Garbuski. - Dziękuję - odrzekła szwaczka, spuszczając oczy - dopiero co jadłam. - Ja też mówiłem tylko dla formy, gdyż wiem, że za nic w świecie nie jadłabyś ze mną... Zupełnie tak jak moja matka, która lubi tylko sama jeść... a żałując sobie, krzywdzi się, a ja na to nie mogę patrzeć... - Ależ nie, moje dziecko, mało jadam, bo to zdrowiej... i również dla zdrowia jadam wcześniej... A cóż, czy ci smakuje? - Wyborne... To sztokfisz... Z rzepą... A ja przepadam za sztokfiszem, urodziłem się doprawdy na rybaka z Nowej Ziemi i tylko przez omyłkę zostałem kowalem. W rzeczywistości po ciężkiej pracy wcale nie uważał za stosowny posiłek z tego mdłego przysmaku, który trochę przypalił się podczas jego opowiadania o piesku, lecz dla zadowolenia matki bynajmniej nie dał poznać, że mu ryba nie smakuje. Poczciwa kobieta dodała więc z ukontentowaniem: - Zaraz widać, jak ci ta potrawa smakuje... zrobię ci ją jeszcze w przyszły piątek i sobotę. - Bardzo dziękuję mamie... tylko proszę, aby jej przez dwa dni z rzędu nie robiła, gdyż mogłaby mi się sprzykrzyć. - A! Prawdę mówisz. A teraz pomyślimy, co będziemy robili jutro, w niedzielę. - Będziemy się bawili, od kilku dni uważam, że ty, kochana matko martwisz się czymś... a ja nie znam powodu... Zdaje mi się, że matka chyba nie jest ze mnie zadowolona. - Co! Z ciebie?... Moje dziecko... ty jesteś wzorem... - Dobrze! Dobrze!... Skoro tak, musisz dowieść, żeś ze mnie kontenta, zabawimy się razem trochę, a może także i pani raczy nam towarzyszyć jak ostatnim razem - rzekł Agrykola, kłaniając się Garbusce. Ta zarumieniła się i spuściła oczy, twarz jej przybrała wyraz smutku i nic nie odpowiedziała. - Moje dziecko, wiesz, że przez cały dzień modlę się - odpowiedziała matka. - Wybornie, to przynajmniej w wieczór?... Nie będę namawiał matkę, żeby szła do teatru, ale powiadają, że jakieś tam przedziwne sztuki pokazują. - Dziękuję ci, mój kochany, zawsze to pewien rodzaj widowiska. - Nie, matko, przesadza ten, kto to mówi. - Moje dziecko, alboż ja przeszkadzam robić innym, co im się podoba? - To prawda... przebacz mi, a więc, jeżeli będzie pogoda, pójdziemy przejść się na bulwary z Garbuską, wszak to już blisko trzy miesiące, jak z nami nie chodziła... a bez nas... nigdzie nie wychodzi. - Nie, przejdź się sam, użyj przynajmniej niedzieli. - No, Garbusko, pomóż mi namówić matkę. - Wiesz, Agrykolo - odrzekła Garbuska, rumieniąc się i spuszczając oczy - wiesz, że już nie powinnam wychodzić... z tobą i z twoją matką... - A dlaczegóż to? Czy mógłbym spytać o przyczynę? - podchwycił wesoło Agrykola. Dziewczyna smętnie uśmiechnęła się i odpowiedziała: - Dlatego, że nie chcę narażać cię na przykrości z mego powodu... - O!... Daruj... Daruj - rzekł kowal, z szczerym żalem i uderzył się w czoło. Odmowa Garbuski miała następujący powód: Czasami, bardzo rzadko, biedna dziewczyna wychodziła na spacer z Agrykola i jego matką; dla szwaczki była to rzadka uroczystość, musiała nie spać wiele nocy, pościć wiele dni, aby sobie sprawić jaki taki czepeczek, jakąś chusteczkę, aby nie zrobić wstydu Agrykoli i jego matce. Przechadzki, odbywane z tym, którego potajemnie ubóstwiała, były dla niej jedyną radością. Podczas ostatniego spaceru jakiś mężczyzna, rubaszny prostak, tak ją potrącił łokciem, iż nie mogła powstrzymać okrzyku bólu... Na krzyk ten grubianin odpowiedział: - Dobrze ci tak, Garbusie! Agrykola, jak ojciec, obdarzony był ową cierpliwą dobrocią, jaką siła i śmiałość nadają ludziom uczciwym i szlachetnego serca, ale był gwałtowny, gdy chodziło o ukaranie nikczemnej zniewagi. Oburzony złośliwością i grubiaństwem przechodnia puścił rękę matki, a zwróciwszy się do napastnika, takiego jak on wieku, wzrostu i siły, wymierzył mu dwa potężne policzki. Tamten chciał mu oddać, lecz Agrykola raz jeszcze uderzył go w twarz - ku wielkiemu zadowoleniu licznych świadków. Przeciwnik uciekł wykrzyczany i wygwizdany. O tym zdarzeniu wspomniała Garbuska, mówiąc, że nie chce wychodzić z Agrykola, aby go nie narazić na nieprzyjemności. Łatwo pojąć, jak przykro było kowalowi, że mimo woli przypomniał to zajście... Niestety! Boleśniejszym jeszcze było ono dla Garbuski, bo dziewczyna namiętnie go kochała... a dzięki swej ułomności stała się powodem awantury. Mimo wielkiej siły i odwagi Agrykola był tkliwy jak dziecko; gdy pomyślał, jak to wspomnienie przykre być musiało dla dziewczyny, łzy stanęły mu w oczach i podając jej rękę rzekł: - Daruj mi moje głupstwo, pocałuj mnie, jeżeli się nie gniewasz... I dwa razy ucałował blade, wychudłe policzki Garbuski. Na te serdeczne przeprosiny, usta młodej dziewczyny zbielały a serce zaczęło bić tak mocno, iż musiała oprzeć się o róg stołu, aby nie upaść. - Więc przebaczasz mi, prawda?... - zapytał. - Tak, tak - odrzekła, usiłując przezwyciężyć wzruszenie - ale przebacz mi także moją słabość... gdyż na wspomnienie owego wypadku słabo mi się zrobiło... tak się o ciebie zlękłam... bo gdyby się tłum był za nim ujął... - Ach! Dla Boga!... - dodała Franciszka - i ja nigdy w życiu tak się nie przestraszyłam. - O! Jeżeli o to... moja matko - odezwał się Agrykola, chcąc zmienić przedmiot rozmowy, niemiły dla niego i dla szwaczki - ty, matko, będąc żoną żołnierza... grenadiera napoleońskiego... wcale nie jesteś mężna... O! Mój dobry ojciec! Myśleć nie śmiem, że on wkrótce przybędzie, tracę głowę, skoro o tym sobie przypomnę. - Wkrótce przybędzie?... Bóg wie ... Już od czterech miesięcy nie odebraliśmy listu. - Ale w ostatnim, który komuś podyktował, gdyż, jak nam mówił z właściwą mu żołnierską otwartością, czyta dosyć dobrze, ale kiedy idzie o pisanie, to rzecz wcale inna; w tym liście pisał, abyśmy byli spokojni, że przybędzie do Paryża przy końcu stycznia, a na trzy lub cztery dni wprzód da nam wiadomość. - To prawda, a tymczasem już luty i nic jeszcze nie słychać. - Tym prędzej spodziewać się go możemy, a nawet nie zdziwiłbym się, gdyby w tym samym czasie przybył także Gabriel... Tak mi każe sądzić jego ostatni list z Ameryki. Co by to było za szczęście... matko, gdyby się cała rodzina zebrała! - Bóg by to dał, moje dziecko!... Byłby to bardzo szczęśliwy dzień... I wierz mi, matko, że ten dzień rychło nastąpi, a gdy przybędzie ojciec... nie chcę innych nowin... bo ta będzie najlepsza. - Czy ty pamiętasz ojca, Agrykolo? - spytała Garbuska. - Prawdę mówiąc, najlepiej pamiętam jego wielką kudłatą czapkę i wąsy, których się okropnie bałem. Podobała mi się tylko czerwona wstążka na białych wyłogach munduru i błyszcząca rękojeść szabli, prawda, matko?... Ale cóż ci to?... Płaczesz, matko? - A! Biedny Baudoin... ile musiał wycierpieć od czasu, jak się z nami rozstał... w jego wieku, przeszło sześćdziesiąt lat... Ach! Moje dziecko... serce mi pęka, kiedy o tym myślę. W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. - Proszę wejść - rzekł Agrykola. Lecz osoba, która zapukała, uchyliła tylko drzwi i widać było Jej zielono ufarbowaną rękę, dającą jakieś znaki kowalowi. - Widzicie, to ojciec Loriot... wzór farbiarzy przeszłych, teraźniejszych i przyszłych - rzekł z humorem Agrykola - proszę, proszę bez ceremonii, ojcze Loriot... - Niepodobna, mój przyjacielu, od stóp do głowy zafarbowany jestem... zafarbowałbym na zielono pani Franciszce całą podłogę. - Tym lepiej, będzie wyglądała jak murawa, a ja bardzo lubię wieś. - Bez żartów, Agrykolo, mam ci coś powiedzieć i to prędko. - Może o człowieku, który podgląda?... Daj mu spokój, cóż to nas może obchodzić? - Nie, zdaje mi się, że odszedł, a przynajmniej mgła jest tak gęsta, iż nic nie widać... ale nie o tym chcę mówić... chodź więc prędko... bo... bo o ważną rzecz idzie - dodał farbiarz z tajemniczą miną - jest tu interes, który dotyczy ciebie... - Co, mnie? - spytał Agrykola, wstając zdziwiony - cóż to może być? - A idź, zobacz, moje dziecko - wtrąciła Franciszka. - Dobrze, pójdę, ale ani się domyślam, o co idzie. I kowal wyszedł, zostawiwszy matkę z Garbuską. ROZDZIAŁ IV POWRÓT Nie upłynęło pięć minut, a Agrykola wrócił. Na jego bladej twarzy znać było pomieszanie, w oczach miał łzy, ręce mu drżały, ale zarazem twarz jego tchnęła jakimś szczęściem i nadzwyczajnym wzruszeniem. Stał przez chwilę w drzwiach, jak gdyby wzruszenie nie pozwalało mu zbliżyć się do matki. Franciszka miała już talk osłabiony wzrok, iż- nie od razu zauważyła zmianę na twarzy syna. - I cóż tam, moje dziecko?... O co chodziło farbiarzowi? - zapytała. Lecz zanim kowal zdążył odpowiedzieć, Garbuska zawołała: - Ach! Mój Boże... Agrykolo... co się stało? Dlaczegoś taki blady? - Matko! - rzekł młody rzemieślnik zmienionym głosem, zbliżając się do Franciszki i nie odpowiadając Garbusce - kochana matko, możesz się spodziewać czegoś, co cię mocno zdziwi... Ale przyrzeknij, mi, że będziesz spokojna. - Cóż to jest? Jak ty drżysz!... Spójrz na mnie!... Garbuska ma rację - bardzo zbladłeś... - Kochana matko... - Agrykola ukląkł przed Franciszką i ujął ją za ręce - trzeba... Nie wiesz... Ale... Nie mógł dokończyć, płacz tłumił mu głos. - Ty płaczesz, moje dziecko... Przebóg! Co się stało?... Przerażasz mnie!... - Przerażam... nie... przeciwnie - odparł Agrykola, ocierając oczy - ucieszysz się, bardzo się ucieszysz... Ale raz jeszcze proszę, abyś zachowała się spokojnie, gdyż zbyt wielka radość może ci zaszkodzić, tak samo jak zbyt wielkie zmartwienie... - Jak to? - Powiedziałem ci, że przybędzie... tak... mówiłem to... Wstała z krzesła. Lecz jej zdziwienie, jej wzruszenie było tak mocne, iż chwyciła się ręką za serce, aby przytłumić jego gwałtowne bicie, potem poczuła osłabienie. Syn przytrzymał ją i pomógł usiąść. Garbuska stała do tego czasu z boku, nie mieszając się do rozmowy, lecz teraz zbliżyła się nieśmiało, sądząc, że może być użyteczna, gdyż twarz Franciszki mieniła się coraz bardziej. - Matko! Nie trać przytomności, uspokój się - mówił kowal - wszystko skończyło się dobrze, teraz już tylko cieszyć się będziemy szczęściem oglądania ojca. - Mego biednego Baudoina... po osiemnastoletniej rozłące...Nie!... Nie mogę uwierzyć - rzekła Franciszka, łzami się zalewając. - Czy to prawda, ach, mój Boże! Czy to tylko prawda? - To jest taką prawdą... iż gdybyś mi, matko, przyrzekła, że nie będziesz nazbyt wzruszona... powiedziałbym ci, kiedy go zobaczysz. - Ach! Wkrótce... nieprawda? - Tak... niedługo. - Może jutro... może jeszcze dziś. - Dziś?... - A więc tak, matko... wreszcie muszę ci powiedzieć: ojciec przybywa... już przybył... - Jest.. jest... I Franciszka nie mogła mówić dalej. - Ojciec w tej chwili właśnie jest na dole; zanim wszedł poprosił farbiarza, aby mnie uprzedził, abym cię przygotował do spotkania... bo obawiał się, żeby nagła radość nie zaszkodziła ci... - O! Mój Boże... - A teraz - zawołał kowal z wybuchem radości - tak, on jest tam... czeka... Ach, matko... już od dziesięciu minut ledwie mogę wytrzymać, serce mi o mało nie wyskoczy. I podskoczywszy, otworzył drzwi. W progu ukazał się Dagobert, trzymając za ręce Różę i Blankę. Zamiast rzucić siłę w objęcia męża, Franciszka, padłszy na kolana, modliła się. Wznosząc się duchem do Boga, dziękowała mu, że wysłuchał jej modłów i wynagrodził jej ofiary. Przez chwilę wszyscy milczeli i stali nieruchomi. Agrykola, powodowany uczuciem szacunku i delikatności, które jednak ledwie mogły powściągnąć uniesienie radości i czułości, nie śmiał rzucić się na szyję ojcu, czekał niecierpliwie, aż matka skończy modlitwę. Żołnierz doświadczał podobnego jak i syn uczucia, obydwaj się rozumieli, pierwsze ich spojrzenia na siebie wyrażały tkliwość i uwielbienie dla tej dobrej kobiety. Róża i Blanka, zdumione i wzruszone, patrzyły z zainteresowaniem na klęczącą kobietę, gdy tymczasem Garbuska po cichu zalewała się łzami radości na myśl o szczęściu Agrykoli i schroniła się w najciemniejszy kąt izby, uważając, że jest obcą, a zatem niepotrzebną pośród tego rodzinnego spotkania. Franciszka wstała i podeszła do męża, który wziął, ją w ramiona. Nastąpiła chwila uroczystego milczenia. Dagobert i Franciszka słowa do siebie nie wymówili, słychać było tylko westchnienia przerywane łkaniem i tchnieniem radości. A gdy oboje podnieśli głowy, twarze ich były spokojne, pogodne, bo zupełne zadowolenie uczuć prostych i czystych nigdy nie zostawia po sobie gorączkowego, gwałtownego wzburzenia. - Moje dzieci - rzekł żołnierz wzruszonym głosem, pokazując sierotom Franciszkę, która, uspokoiwszy się po pierwszym uniesieniu, patrzyła na nie z ciekawością - to moja dobra, zacna żona... będzie ona dla córek generała Simona tym, czym ja byłem dla nich... - Pani też obchodzić się będzie z nami jak ze swymi dziećmi - rzekła Róża, zbliżając się z siostrą do Franciszki. - Córki generała Simona... - zawołała zdziwiona żona Dagoberta. - Tak, kochana Franciszko, to one... i przyprowadzam je z daleka... Nie bez trudu, opowiem ci potem wszystko. - Biedne panienki... powiedziałby kto, że to dwa podobne do siebie aniołki - rzekła Franciszka, przypatrując się sierotom. - Teraz... My dwaj... - rzekł Dagobert, zwracając się do syna. - Nareszcie! - zawołał Agrykola. Niepodobna opisać wybuchu radości Dagoberta i jego syna, szczęścia, z jakim żołnierz przypatrywał się Agrykoli, opierał swe ręce na szerokich ramionach młodego kowala, aby lepiej napatrzyć się jego męskiej, otwartej twarzy, wysmukłej, silnej budowie ciała, potem znowu go przycisnął do piersi, mówiąc: - Ach! Co za piękny chłopiec... a jak dobrze zbudowany, jak dobrze wygląda... Tęgi zuch!... Garbuska, ciągle stojąc w kącie izby, cieszyła się ze szczęścia Agrykoli, ale obawiała się, aby jej obecność, dotąd nie postrzeżona, nie była uważana za natrętną. Chciałaby oddalić się dyskretnie, ale nie mogła. Dagobert i Agrykola zasłaniali sobą drzwi, pozostała więc, nie mogąc oderwać oczu od ślicznych twarzyczek Róży i Blanki. Nic w świecie piękniejszego nie widziała a nadzwyczajne podobieństwo obu dziewcząt powiększało jeszcze jej podziw, skoro wreszcie ich skromne ubiory zdawały się znamionować ich ubóstwo, mimo woli poczuła dla nich jeszcze większą sympatię. -Kochane dzieci! Zimno im, drobne rączki zgrabiały, a jak na nieszczęście, ogień w piecu wygasł - mówiła Franciszka. I usiłowała w swoich dłoniach rozgrzać ręce sierot, kiedy tymczasem Dagobert i syn rozpływali się w uczuciach tak dawno tłumionego przywiązania. Skoro tylko Franciszka powiedziała, że ogień zgasł w piecu, Garbuska, chcąc się przysłużyć i pokazać, że nie daremna jest tu jej obecność, pobiegła do alkierza, gdzie leżał węgiel i drzewo, przyniosła kilka kawałków, uklękła przy piecyku i znalazłszy kilka żarzących się węgielków w popiele, roznieciła ogień, który niebawem z hukiem się rozpalił, potem, nalawszy wody do imbryczka, postawiła go na piecu, przewidując, że będzie potrzebny jakiś ciepły napój dla panienek. Zajmowała się tym talk zręcznie i cicho, a przy tym, co zrozumiałe, tak mało zważano na nią podczas tych uniesień rodzinnej radości, iż Franciszka, zajęta Różą i Blanką, wtedy dopiero obejrzała się na płonący w piecu ogień, gdy czuć się dało od niego ciepło i woda zaczęła się z szumem gotować. Nie zdziwiło to żony Dagobera, tym bardziej, że zastanawiała się, w jaki sposób pomieścić dziewczynki, o których przybyciu nie mogła przecież wiedzieć. Wtem niespodziane kilkakrotne, przytłumione szczekanie psa dało się słyszeć za drzwiami. - A! To mój stary Ponury - rzekł Dagobert, otwierając drzwi psu - on także chce wejść, alby poznać rodzinę. Ponury wbiegł wesoło, w minutę był już, jak mówią, jak we własnym domu. Obtarłszy długi pysk najpierw o ręce Dagoberta, podszedł z kolei do Róży i Blanki, do Franciszki i Agrykoli, potem, widząc, że mniej nań zważano, podbiegł do Garbuski, która chowała się w najciemniejszym kącie izby, wtedy, idąc za przysłowiem: "Przyjaciele naszych przyjaciół - są naszymi przyjaciółmi" zaczął lizać ręce młodej wyrobnicy, o której wszyscy zapomnieli. I dziwić się nie można, że pieszczoty te do łez wzruszyły Garbuskę; kilkakrotnie pogłaskała Ponurego, potem, sądząc, że już do niczego nie jest przydatna, wzięła piękny kwiat, podarowany jej przez Agrykolę, otworzyła drzwi i wyszła tak nieznacznie, iż nikt nie spostrzegł jej wyjścia. - Biedna Franciszko - rzekł żołnierz, wskazując wzrokiem na Różę i Blankę - nie spodziewałaś się tak pięknych gości? - Mój przyjacielu, mnie tylko to martwi - odpowiedziała Franciszka - że panny, córki generała Simona, nie mają okazalszego mieszkania niż nasze... bo oprócz tej izdebki i poddasza Agrykoli... - Nie ma nic więcej? - Są tu wprawdzie i piękniejsze pokoje, ale... - Bądź spokojna - przerwał Dagobert - te biedne dzieci przywykły już przestawać na tym, co jest. Jutro z rana pójdziemy z Agrykolą do ojca generała w fabryce pana Hardy i pomówimy o interesach. - Jutro, ojcze - odparł Agrykola - jutro nie zastaniesz w fabryce ani pana Hardy, ani ojca marszałka Simona... - Co ty mówisz? - dziwił się Dagobert - Marszałka? - A tak, od roku 1830 przyjaciele generała Simona postarali się, aby przyznano mu tytuł, który cesarz nadał.mu po bitwie pod Ligny. - Czy tak? - zawołał Dagobert ze wzruszeniem - O! Nie powinno mnie to; dziwić... w końcu postąpiono bardzo sprawiedliwie... A zwracając się do dziewcząt, rzekł: - Słyszycie, moje dzieci... przybywacie do Paryża jako córki księcia i marszałka... prawda, że tego by o was nie pomyślano, widząc was w tej prostej izbie, moje księżniczki... ale cierpliwości, wszystkiemu da się zaradzić. Ojciec Simona musiał być bardzo kontent, dowiedziawszy się, że syn jego odzyskał swój tytuł... co, Agrykolo?... - Powiedział, że oddałby wszystkie stopnie i tytuły, byleby mógł oglądać syna... Zresztą, marszałek jest spodziewany lada chwila, gdyż ostatnie listy z Indii zapowiadają jego powrót. Na te słowa Róża i Blanka spojrzały na siebie i łzy stanęły im w oczach. - Bogu dzięki! Ja i dzieci liczymy na ten powrót... ale dlaczego nie zastaniemy jutro w. fabryce ani pana Hardy, ani o jest Simona? - Przed dziesięcioma dniami wyjechali, aby obejrzeć i zbadać angielski zakład fabryczny, założony w jednym z południowych departamentów, ale lada dzień wrócą. - Do kata... to mi nie na rękę... Sądziłem, że będę mógł pomówić z ojcem Simonem o ważnych interesach, zresztą trzeba się dowiedzieć, gdzie do niego pisać. Jutro więc, mój synu, dasz mu znać, że przybyły jego wnuczki... Tymczasem, moje dzieci - dodał, zwracając się do Róży i Blanki - moja żona da wam pościel i bądź co bądź, nie gorzej wam tu będzie niż w podroży. - Wiesz, że nam zawsze będzie dobrze przy tobie i przy pani - odrzekła Róża. - A przy tym, myślimy tylko o szczęściu, że nareszcie jesteśmy w Paryżu... tu bowiem spotkamy wkrótce naszego ojca - dodała Blanka. - A przy takiej nadziei łatwo być cierpliwym, wiem o tym dobrze - rzekł Dagobert - ale to wszystko jedno, wobec tego, coście słyszały o Paryżu, musicie być wielce zdziwione, moje dzieci. Nie znalazłyście przecież jeszcze tego złotego miasta, o jakim się wam marzyło, ale trochę cierpliwości... a zobaczycie, że Paryż nie jest tak brzydki, jak się wydaje... - A przy tym - rzekł wesoło Agrykola - jestem pewny, że dla pań, dopiero z przybyciem marszałka Simona Paryż stanie się prawdziwym złotym miastem. - Masz słuszność, panie Agrykolo - odrzekła Róża z uśmiechem - odgadłeś nas. - Jak to! Pani zna moje imię? - O! Panie Agrykolo, często mówiłyśmy o panu z pańskim ojcem, a ostatnio i z Gabrielem - dodała Blanka. - Z Gabrielem! - zawołali jednocześnie Agrykola z matką, oboje wielce zdziwieni. - Ach! Tak - powiedział Dagobert, wskazując sieroty - wystarczy nam na dwa tygodnie opowiadania o nim, a między innymi, jak spotkaliśmy się... O! Wart on być moim synem jak Agrykola... i obaj godni są, by się kochali jak bracia... A ty, żono, jesteś bardzo dobra - dodał z uczuciem - i bardzo pięknie uczyniłaś, że chociaż tak uboga, przybrałaś biedne dziecko za swoje, wychowałaś je wraz z swoim własnym... To piękny uczynek! - Nie mówmy o tym, mój drogi, bo to rzecz oczywista. - Masz słuszność, ale ja ci to później wynagrodzę, zapisz to w swym rachunku... Tymczasem, ujrzysz go pewnie jutro z rana... - Kochany brat!... I on także przybywa - zawołał kowal - niechże teraz kto powie, że nie ma pewnych dni szczęśliwych!... A jakże się z nim spotkaliście ojcze? - Co za wy?... Mój chłopcze, czy dlatego, że układasz śpiewki, nie chcesz do ojca mówić ty? - Ojcze... - Musisz mi mówić: ty... Co do Gabriela, powiem ci, gdzie i jak spotkałem się z nimi, bo mylisz się, jeżeli myślisz, że będziesz mógł spać; odstąpisz mi połowę swej izby i będziemy gadali... Ponury zostanie za drzwiami tej izby, od dawna już przywykł znajdować się zawsze blisko dziewczynek. - Ach! Drogi mężu, a ja o niczym nie pomyślałam... ale widzisz... w takiej chwili... Może ty i panienki zjedlibyście wieczerzę... Agrykola przyniósłby co z traktierni. - Cóż wy na to, moje dzieci? - Nie, dziękujemy, nie chce nam się jeść, jesteśmy szczęśliwe... - Jednak napijcie się ciepłej wody z winem i cukrem, abyście się rozgrzały, moje kochane - rzekła Franciszka - bo, jak na nieszczęście, w tej chwili nie ma nic lepszego. - Tak, dobrze mówisz, Franciszko, biedne dzieciska utrudziły się, położysz je spać... Tymczasem ja pójdę z chłopcem do jego izdebki, a jutro raniuteńko, zanim Róża i Blanka obudzą się, przyjdę do ciebie i pomówimy z sobą, aby Agrykola mógł się trochę wyspać. Wtem zapukano do drzwi. - To pewno Garbuska przychodzi zapytać, czy jej nie potrzebujemy - odezwał się Agrykola. - Ale zdaje mi się, że ona tu była, gdyście się zjawili - odpowiedziała Franciszka. - Słusznie mówisz, matko, biedne dziewczynisko, nikt nie widział, gdy wyszła, żeby się nie naprzykrzać... ona jest taka delikatna... Ale to nie ona tak mocno puka. - A zobacz, Agrykolo, kto tam jest - rzekła Franciszka. Zanim kowal zdążył dojść do drzwi, już się same otworzyły i wszedł porządnie ubrany, poważny mężczyzna, obejrzał się wkoło i na chwilę zatrzymał wzrok na Róży i Blance. - Pozwól pan sobie powiedzieć - rzekł Agrykola - że zapukawszy... mogłeś zaczekać, żeby ci odpowiedziano: proszę!.. Czego pan sobie życzy? - Przepraszam pana - odrzekł uprzejmie ów jegomość, mówiąc wolno, może dlatego, aby zyskać na czasie - stokrotnie pana przepraszam... żałuję mojej pomyłki... zawstydza mnie to, że... - Mniejsza o to - rzekł kowal niecierpliwie - czego pan chce? - Czy nie tu... mieszka panna Saliveau, wyrobnica, garbata? - Nie, panie, to na górze - odrzekł Agrykola. - Och! Serdecznie przepraszam za moją pomyłkę, przepraszam... Myślałem, że wchodzę do tej młodej szwaczki, której mam powierzyć robotę od pewnej osoby... - Ależ, panie, jest bardzo późno - rzekł zdziwiony Agrykola - my znamy tę młodą osobę, przyjdź pan jutro, dziś się z nią nie zobaczysz, bo już śpi... - A to raz jeszcze proszę mi wybaczyć... - Dobrze już, dobrze - odpowiedział Agrykola, postępując ku drzwiom... - Proszę panią i panienki, jak i pana... aby byli pewni, że... - Jeżeli pan tak będziesz przeciągał - rzekł Agrykola - wypadnie także, abyś prosił o przebaczenie za to długie usprawiedliwianie się i to się nigdy nie skończy. Na te słowa Agrykoli, które pobudziły do śmiechu Różę i Blankę, Dagobert pogłaskał z .dumą i zadowoleniem swoje wąsy. - Mój chłopiec jest dowcipny - rzekł po cichu do żony - ciebie to nie dziwi, ty już się z tym oswoiłaś. Tymczasem ów grzeczniś wyszedł, rzuciwszy przeciągłe spojrzenie na dwie siostry, Agrykolę i Dagoberta. W kilka chwil później Franciszka, położywszy dla siebie materac na podłodze i przykrywszy pościel czystym prześcieradłem dla sierot, układała je do snu z prawdziwie macierzyńską troskliwością, Dagobert zaś i Agrykola poszli na górę. W chwili, kiedy kowal ze świecą w ręku, paowadząc ojca, przechodził przez izdebkę Garbuski, ta, na wpół ukryta w cieniu, rzekła doń prędko i cicho: - Agrykolo, grozi ci nieszczęście... muszę z tobą pomówić. Słowa te wyrzekła tak cicho, iż Dagobert ich nie słyszał, ale ponieważ Agrykola drgnąwszy, nagle się zatrzymał, żołnierz zapytał: - Cóż to, synu... co się stało? - Nic, ojcze - odrzekł kowal. - Sądziłem, że niedobrze ojcu świecę. - Bądź spokojny... tego wieczora mam oczy i nogi jak w piętnastym roku życia. I nie spostrzegając zaniepokojenia syna, wszedł z nim do małej izdebki pod dachem, gdzie mieli obaj nocować. Ugrzeczniony mężczyzna, który przyszedł zapytać o Garbuskę, po wyjściu z mieszkania żony Dagoberta udał się na koniec ulicy Drise-Miche. Tu zbliżył się do dorożki, stojącej na małym placu przed klasztorem Sainit-Miche. W dorożce siedział Rodin, owinięty płaszczem. - I cóż? - zapytał. - Dwie młode panny i mężczyzna z siwymi wąsami weszli do Franciszki Baudoin - odpowiedział zapytany - bo nim zapukałem do drzwi, mogłem podsłuchiwać przez kilka minut... młode panny nocować będą u Franciszki Baudoin. Starzec spać będzie w izdebce z kowalem. - Bardzo dobrze - rzekł Rodin. - Nie śmiałem nalegać na to - odpowiedział ugrzeczniony jegomość - aby koniecznie widzieć się tego wieczora z garbatą szwaczką, ale jutro pójdę dowiedzieć się, gdzie mieszka Bachantka i o skutku listu, który musiała już odebrać z poczty, w sprawie młodego kowala... - Nie zapomnij, a teraz pójdziesz do spowiednika Franciszki Baudoin, chociaż już późno, i powiesz, że czekam na niego przy ulicy Ursynów, niech się tam zaraz uda, nie tracąc ani minuty; jeżelibym nie wrócił jeszcze, niech zaczeka... powiedz mu, że idzie o bardzo ważne sprawy. - Wszystko wykonam - odrzekł Ugrzeczniony jegomość, nisko kłaniając się Rodinowi. Dorożka potoczyła się szybko. ROZDZIAŁ V AGRYKOLA I GARBUSKA W godzinę po tych wydarzeniach głęboka cisza zapanowała w domu przy ulicy Brise- Miche. Migające przez szyby szklanych drzwi światełko świadczyło, że Garbuska nie spała jeszcze, gdyż do tego posępnego kącika tymi tylko drzwiami dostać się mogło dzienne światło, a drzwi otwierały się na wąskie, ciemne przejście pod dachem. Stare łóżko, nędzny stół, kuferek i stołek tak zapełniały to mieszkanie, iż dwie osoby nie miały gdzie usiąść, jeżeli jedna z nich nie usiadła na łóżku. Piękny kwiat, który Garbuska dostała od Agrykoli, stał w szklance na stole, założonym bielizną i napełniał przyjemną wonią tę nędzną izdebkę, której posiwiałe od wilgoci ściany słabo oświetlała cieniutka świeczka. Garbuska siedziała w ubraniu na łóżku. Na jej twarzy widać było niepokój; oparłszy się ręką na poduszce, nachyliła głowę ku drzwiom, nasłuchując z niecierpliwością i spodziewając się lada chwila usłyszeć Agrykolę. Serce dziewczyny biło gwałtownie, jej twarz, zawsze blada, zarumieniła się, tak bardzo była przejęta. Czasami spoglądała z przestrachem na list, który trzymała w ręku. List ten odebrał z poczty i położył na stole odźwierny farbiarz, kiedy Garbuska znajdowała się u Franciszki. Po niedługim czasie usłyszała, jak po cichu otworzyły się drzwi. - Nareszcie... - zawołała. Istotnie, wszedł Agrykola. - Czekałem, aż ojciec uśnie - rzekł cicho kowal, na którego twarzy widać było więcej ciekawości niż obawy. Co się stało, moja droga? Dlaczego twoja twarz jest tak zmieniona?.... Płaczesz? Cóż to za niebezpieczeństwo, o którym chcesz mi powiedzieć? - Zobacz... czytaj - odparła drżącym głosem Garbuska, podając otwarty list. Agrykola zbliżył się do świecy i czytał: "Osoba, nie mogąca dać się poznać, której jednak wiadomo, jak obchodzi cię Agrykola Baudoin, uprzedza, że ten poczciwy młodzieniec zostanie jutro aresztowany..." - Ja?... - zawołał Agrykola, patrząc zdumiony na dziewczynę. - Cóż to ma znaczyć? - Czytaj dalej - rzekła dziewczyna, składając ręce. Agrykola czytał, nie wierząc swym oczom: "Jego śpiewka o dobrych robotnikach została zaskarżona, znaleziono kilka jej egzemplarzy, między papierami tajnego stowarzyszenia, którego przywódcy zostali już uwięzieni, wskutek spisku przy ulicy des Prouvaires..." - Niestety - rzekła dziewczyna, zalana łzami - teraz rozumiem wszystko. Ów człowiek, co to wieczorem podsłuchiwał, jak mówił farbiarz... zapewne śledził ciebie. - Ależ to oskarżenie jest niedorzeczne!... - zawołał Agrykola. - Nie martw się, Garbusko. Ja się nie wdaję w politykę... w mojej śpiewce nie ma nic nagannego. Czy ja temu winien, że ją znaleziono między papierami jakiegoś tajemnego stowarzyszenia... I z pogardą rzucił list na stół. -Czytaj dalej... proszę cię- odrzekła Garbuska - czytaj... - Jeżeli koniecznie chcesz... I Agrykola czytał: "Rozkaz zatrzymania Agrykoli Baudoina został wydany, ani wątpić, że prędzej czy później uznany zostanie za niewinnego... lecz dobrze zrobi, gdy ukryje się przed śledztwem... aby uniknąć tymczasowego aresztu na dwa lub trzy miesiące, co byłoby strasznym ciosem dla jego matki, której jest jedyną podporą. Szczery przyjaciel, który zmuszony jest pozostać nieznanym". Po chwili milczenia kowal wzruszył ramionami, twarz jego wypogodziła się i rzekł, śmiejąc się: - Uspokój się, mój Garbusku, nie udadzą się ze mną takie żarciki, znam się na tych figlach... Pomylili się w miesiącu... Zdawało im się, że dziś Prima Aprilis. - Agrykolo... na miłość boską - odezwała się Garbuska błagalnym głosem - nie bierz tego tak lekko... Wierz mym przeczuciom... Słuchaj tej przestrogi... - Powtarzam ci jeszcze... moja droga, wszak już od przeszło dwóch miesięcy moja śpiewka o robotnikach została wydrukowana, a nie jest bynajmniej treści politycznej, zresztą nie czekano by dotąd z zakazaniem jej... - Ale uważaj, zmieniły się okoliczności, ledwo dwa dni temu odkryty został spisek tu, niedaleko, przy ulicy Prouvaires... A jeżeli twoje wiersze, może dotąd nieznane, znaleziono u osób aresztowanych za ten spisek... to wystarczy. - Czyliż więc sprawiedliwość jest ślepa... bo każdy przecież spostrzeże, iż w tym nie ma nic karygodnego. - Agrykolo! - rzekła z rozpaczą dziewczyna, widząc, że kowal nadal żartuje - przypomnij sobie Remigiusza twego kolegę z pracy. - Remigiusza? - Tak, jego list... choć mało znaczący, znaleziony został u osoby aresztowanej zeszłego roku... i on siedział miesiąc w areszcie. - Prawda, Garbusko, wkrótce jednak uznano go za niewinnego i wypuszczono. - Tak, ale miesiąc wysiedział, czego właśnie radzę unikać ci i słusznie... Agrykolo, zastanów się dobrze... Miesiąc w areszcie... A twoja matka... Słowa Garbuski wywarły silne wrażenie na Agrykoli, wziął list i powtórnie przeczytał go z uwagą. - A ten człowiek, co to cały wieczór skradał się koło domu? - podchwyciła dziewczyna. - Zawsze do niego wracam... To nie na próżno... Ach, mój Boże!... Jakiż by to był cios dla twego ojca, dla matki, która już teraz nic zarobić nie może!... Czyż nie ty jeden tylko jesteś teraz jej podporą? Zastanów się, gdyby nie ty i twoja praca, co by się z nimi stało? - W rzeczy samej... byłoby to okropne - rzekł Agrykola, rzucając list na stół - w tym, co mówisz o Remigiuszu, masz słuszność... On był równie niewinny jak ja, pomyłka w sądzie... bez wątpienia pomyłka mimowolna, niemniej jednak była dla niego dotkliwą... Ale jeszcze raz mówię, nie aresztują nikogo bez przesłuchania go. - Nie - rzekła Garbuska - u nas we Francji najpierw aresztują, a potem dopiero badają, po miesiącu lub dwóch uwalniają... i jeżeli ów nieszczęśliwy ma żonę, dzieci, które żyją jedynie z jego pracy... cóż się z nimi dzieje, gdy jedyna ich podpora siedzi w więzieniu?... cierpią głód, zimno i płaczą... Na te słowa Agrykola zadrżał. - Miesiąc bez pracy - powtórzył ze smutną, zamyśloną miną. - A matka... a ojciec... a dwie panienki, które także należą do naszego domu, dopóki marszałek Simon lub jego ojciec nie przybędą do Paryża... Ach, masz rację, ta myśl przeraża mnie... - Agrykolo - zawołała nagle Garbuska - gdybyś się udał do pana Hardy, on jest taki dobry, gdyby za ciebie zaręczył, pewno by ciebie nie prześladowano? - Na nieszczęście, nie ma go teraz w domu, podróżuje z ojcem marszałka Simona. Po chwili milczenia dodał, usiłując przezwyciężyć obawę: - Ale nie, nie mogę wierzyć temu listowi... niech będzie co chce, wolę czekać skutku... Przynajmniej odniosę tę korzyść, że wykażę swoją niewinność zaraz przy pierwszym przesłuchaniu... bo zresztą, czy będę w więzieniu, czy zmuszony ukrywać się, w każdym przypadku moja rodzina pozbawiona zostanie mego zarobku... - Ach! To prawda - rzekła dziewczyna -- cóż więc czynić, mój Boże!... Co robić?... - Ale ojciec! - pomyślał Agrykola. - Jeżeli to nieszczęście ma nastąpić jutro... Jakież będzie przebudzenie dla niego... Dla niego, co tak spokojnie zasnął. I zakrył twarz rękoma. Na nieszczęście, obawy Garbuski nie były przesadzone, gdyż w owej epoce 1832 r., przed i po spisku przy ulicy Prouvaires, często aresztowano robotników. Wtem Garbuska przerwała milczenie, żywy rumieniec wystąpił na jej twarzy, na której malował się żal i nadzieja. - Agrykolo, jesteś ocalony!... - zawołała. - Co mówisz? - Ta pani, tak piękna, tak dobra, co dała ci ten kwiat... ta pani musi mieć dobre serce... udaj się do niej... Na te słowa, które szwaczka wymawiała, jakby zadając sobie gwałt, łzy potoczyły się po jej twarzy. Pierwszy raz w życiu doświadczyła uczucia zazdrości... każda kobieta byłaby szczęśliwa, gdyby sama mogła przyjść z pomocą temu, którego ubóstwia, ale ona, biedna, nic więcej nie mogła. - Tak sądzisz? - spytał Agrykola - a cóż by tu poradzić mogła ta panna? - Czyż nie powiedziała ci: Pamiętaj moje imię i w każdej okoliczności udaj się do mnie? - Tak... - Ta panna musi znać najznakomitsze osoby, które mogłyby udzielić ci opieki, obronić... Idź do niej jutro rano, wyznaj jej szczerze, co cię spotyka... Proś o pomoc. - Ależ co ona ma zrobić? - Słuchaj, przypominam sobie, jak niegdyś opowiadał nam ojciec, że obronił kogoś od więzienia, składając zań kaucję... Łatwo ci będzie przekonać tę panią o twojej niewinności... Niech ci wyświadczy to dobrodziejstwo, składając za ciebie kaucję, a wtedy, zdaje mi się, nie będziesz już miał czego się lękać... - Ale, moja kochana... Prosić kogoś o taką łaskę, kogoś, kogo się nie zna, to przykre... - Wierz mi, Agrykolo - rzekła smutnie Garbuska - nie doradzałabym ci nic takiego, co by mogło poniżyć cię w czyichkolwiek oczach... A nade wszystko... Słyszysz... Nade wszystko w oczach tej osoby. Nie idzie o to, abyś miał żądać od niej pieniędzy dla siebie, ale żeby dała kaucję, która by ci pozwoliła nie przestawać pracować i utrzymywać rodzinę... Wierz mi, taka prośba nie jest z twej strony nieszlachetną... Serce tej pani musi być wspaniałomyślne... Ona ciebie zrozumie, ta kaucja dla niej będzie niczym... A dla ciebie wszystkim. Od niej zależeć będzie utrzymanie życia twej rodziny... - Słusznie, Garbusko - odrzekł udręczony kowal - może lepiej będzie spróbować... Jeżeli ta panna zgodzi się dać za mnie kaucję i jeżeli mnie to uchroni od więzienia... Będę przygotowany na wszelki wypadek... - Ale, nie, nie - dodał, wstając - nie, nigdy nie ośmielę się udać do niej. Jakim prawem mógłbym tak postąpić?... Czymże jest mała, wyświadczona przeze mnie przysługa... w porównaniu z tym, czego bym miał żądać od niej. - Sądzisz więc, Agrykolo, że szlachetna dusza mierzy dobrodziejstwa, jakie ma wyświadczyć, mierzy tymi, których doznała?... Ufaj mi; w tym, co dotyczy serca, choć jestem biedna, z nikim równać się nie mogę, a jednak jestem pewna... Tak, jestem pewna... Że ta pani, pod każdym względem wyższa ode mnie, poczuje to, co ja czuję w tej chwili... Tak samo jak ja, zrozumie twoje okrutne położenie i uczyni z radością, z wdzięcznością to, co bym ja uczyniła... Gdybym cokolwiek mogła uczynić. Garbuska, niechcący, wymówiła ostatnie słowa z takim wyrazem żalu; w tym porównaniu, jakie biedna, ułomna dziewczyna uczyniła, w porównaniu siebie z Adrianną Cardoville, promieniejącą bogactwem, młodością i pięknością, było coś tak wzruszającego, iż Agrykola podał rękę Garbusce i rzekł z przejęciem: - O! Jakaś ty dobra... Ile w tobie szlachetności, rozsądku i delikatności... - Na nieszczęście... Nie mogę nic więcej uczynić... Tylko radzić. - A ja pójdę za twoją radą, moja Garbusko, są to rady najwznioślejszej duszy, jaką mi się zdarzyło poznać... A przy tym, ośmieliłaś mnie przeświadczeniem, że serce panny Cardoville... Może być równe twojemu... Na to szczere, naiwne porównanie, Garbuska prawie zapomniała o wszystkim, co wycierpiała, wzruszona słodyczą tych słów. Jeżeli bowiem niektóre istoty, skazane na cierpienie, mają troski nieznane ludziom światowym, mają też swoje skromne pociechy i radości. Najmniejsze przyjazne słówko, które ich we własnych oczach podnosi, bywa dla tych biednych istot, przywykłych do pogardy, do zwątpienia w siebie samych, niewymownie błogie. - Więc zgoda, pójdziesz jutro rano do tej pani... Prawda?... - zawołała. - Ze świtem pilnować będę przed bramą na ulicy, aby zobaczyć, czy ci nie grozi jakieś niebezpieczeństwo, abym mogła cię przestrzec... - Jakaś ty dobra i zacna - rzekł Agrykola coraz bardziej wzruszony. - Musisz wyjść z domu, zanim się twój ojciec przebudzi... Dzielnica, gdzie mieszka ta pani, jest tak odludna... Iż, kiedy tam pójdziesz, to będzie prawie to samo, jakbyś się ukrył... - Zdaje mi się, że słyszę głos ojca - rzekł nagle Agrykola. Istotnie, izdebka Garbuski była tak blisko izdebki kowala, iż oboje, przysłuchując się, usłyszeli Dagolberta wołającego: - Agrykolo!... Czy śpisz, chłopcze?... Ja już się przespałem... i język mnie świerzbi... - Idź prędko, Agrykolo - rzekła Garbuska - twoja nieobecność mogłaby go zaniepokoić... W każdym razie nie wychodź jutro rano, dopóki ci nie powiem... czy widziałam coś takiego, co by cię mogło zaniepokoić. - Agrykolo... jesteś? - zawołał Dagobert głośniej. - Jestem, ojcze - rzekł kowal, wychodząc z izdebki Garbuski - poszedłem przymknąć okno w dymniku, którym wiatr kołatał... Obawiałem się, żeby cię stukanie nie obudziło. - Dziękuję ci, moje dziecko, ale nie to mnie przebudziło - rzekł wesoło Dagobert - tylko niepohamowana chęć pogadania z tobą... Ach, moje dziecko, trudno staremu ojcu oprzeć się gorączce uciechy rozmowy z synem, którego przez osiemnaście lat nie widział... - Może chcesz, ojcze, światła? - Nie, nie, to zbytek, mówmy po ciemku... Drzwi izdebki Agrykoli zamknęły się i Garbuska nic już nie słyszała... Biedna, rzuciła się na łóżko tak jak była, w ubraniu, aby czuwać całą noc nad Agrykolą. Jednak pomimo żywego niepokoju o jutro, oddawała się czasem melancholijnym marzeniom, porównywała rozmowę, jaką miała dopiero co z tym, którego skrycie kochała, z rozmową, jaką by z nim prowadziła, gdyby się jej dostała w udziale piękność, gdyby była tak kochaną jak ona kochała, miłością czystą, pełną poświęcenia. Lecz myśląc, że nigdy nie pozna zachwycających słodyczy podzielanego uczucia, szukała pociechy w nadziei, że jest dla Agrykoli użyteczną. Skoro zaświtało, wstała po cichu i zeszła po schodach jak najostrożniej, aby zobaczyć, czy nie ma jakiegoś niebezpieczeństwa. ROZDZIAŁ VI PRZEBUDZENIE W nocy powietrze było wilgotne, mgliste, rano wypogodziło się i mocno oziębiło. Przez małe okienko, które oświetlało izbę, gdzie spał Agrykola z ojcem, widać było błękitne niebo. Izba młodego kowala wyglądała również ubogo jak izdebka Garbuski; jedyną ozdobą był przybity na ścianie portret Berangera, nieśmiertelnego poety, którego prosty lud we Francji kochał i szanował... Za to, że ten rzadki geniusz sam lubił lud, oświecał go i opiewał jego sławę. Ledwo dnieć zaczynało, a Dagobert i Agrykola już wstali. Ostatni panował nad sobą i ukrywał niepokój, choć rozważywszy to, co mówiła Garbuska, przyznawał jej słuszność. Ostatnie zaburzenia na ulicy Prouvaires spowodowały aresztowania wielu osób, a znalezienie znacznej ilości egzemplarzy jego śpiewki o dobrych robotnikach u jednego z przywódców spisku, mogło, w rzeczy samej, skompromitować młodego kowala. Jak powiedzieliśmy, ojciec nie wiedział o jego zmartwieniu. Usiadłszy na łóżku przy Agrykoli, żołnierz, który wstawszy o świcie, ogolił się i ubrał z wojskową punktualnością, ujął syna za ręce i wpatrywał się w niego, nie mogąc się nacieszyć jego widokiem. - Będziesz się śmiać ze mnie, moje dziecko - mówił - ale niecierpliwie oczekiwałem dnia, ażeby ci się przypatrzyć... Żeby cię móc widzieć tak jak teraz... Bardzo dobrze... Nic nie straciłem z nadziei... Cieszy mnie też inne głupstwo, mianowicie, że nosisz wąsy. Jaki byłby z ciebie piękny grenadier!... Czy nie miałeś chęci zostać żołnierzem? - A matka? - To prawda, a zresztą zdaje mi się, że minęły już czasy szabli. - Tak, czasy heroizmu i sławy - odrzekł Agrykola, potem dodał: - Czy wiesz, jak dobrze być twoim synem?... - Czy dobrze... o tym nie wiem... ale cię kocham niezmiernie... A to dopiero początek... Jestem jak ów zgłodniały, który kilka dni nic nie jadł... Taki człowiek z wolna przychodzi do siebie... I zaczyna smakować... A ty możesz się spodziewać, że w tobie będzie można zasmakować... Co dzień, rano i wieczór, aż wydaje się to nieprawdziwe. Te słowa Dagoberta wzbudziły przykre uczucia w Agrykoli, zdawało mu się, że spostrzega w nich przepowiednię rozłąki, jaka mu grozi. - No i cóż, jesteś szczęśliwy? Pan Hardy jest dobry dla ciebie? - On? - odrzekł kowal. - On jest najlepszy, najsprawiedliwszy i najwspanialszy na świecie, gdybyś wiedział, jakich cudów dokonał w swojej fabryce, w porównaniu z innymi to raj. - Doprawdy? - Zobaczysz... jakie zadowolenie, jaka życzliwość maluje się na twarzach wszystkich robotników, których zatrudnia, z jakim zapałem pracują dla niego! - No, proszę! To jakiś czarownik ten twój pan Hardy? - I jaki jeszcze czarownik, ojcze... On umie uczynić pracę miłą... Prócz tego zapłata jest słuszna, odstępuje nam część swoich zysków, stosownie do zdolności każdego i pracy; nie koniec na tym, kazał jeszcze wystawić wielkie i piękne budynki, w których wszyscy robotnicy mogą mieć tańsze niż gdzie indziej mieszkanie, jasne i zdrowe... Wspólny stół... Ale sam zobaczysz! - Słusznie powiedziano, że Paryż jest krajem cudów. Wreszcie przybyłem tu... I nie opuszczę już ani ciebie, ani twej matki. - Nie, nie rozstaniemy się nigdy - rzekł Agrykola, tłumiąc westchnienie - ja z matką będziemy się starali, abyś zapomniał o wszystkim, coś wycierpiał. - Wycierpiał? Kto wycierpiał?... Przypatrz no mi się dobrze, czy zobaczysz we mnie jakieś cierpienie? Od chwili, kiedym tu stanął, czuję się młodszy o wiele lat. Ej! Jak to ludzie będą nas oglądać... Założyłbym się, że widząc twoje czarne wąsy a moje siwe, zaraz powiedzą: to pewno ojciec z synem. Ułóżmy sobie, co dziś mamy robić; ty napiszesz do ojca marszałka Simona, zawiadamiając go, że przybyły wnuczki i że byłoby dobrze, gdyby przyśpieszył powrót do Paryża, gdyż idzie o bardzo ważny dla nich interes... Kiedy ty będziesz pisał, ja tymczasem pójdę powiedzieć dzień dobry matce i sierotom, zjemy coś na śniadanie, matka pójdzie sobie na mszę, a my razem się przejdziemy. - Kochany ojcze - odrzekł zakłopotany Agrykola - tego rana nie będę mógł ci towarzyszyć. - Jak to, nie będziesz mógł? Wszak to dziś niedziela?... - Prawda, ojcze - rzekł Agrykola, wahając się - ale ja przyrzekłem przyjść rano do warsztatu, aby dokończyć bardzo pilną robotę... Gdybym nie stanął, nabawiłbym kłopotu pana Hardy. Potem będę wolny. - To co innego - odrzekł żołnierz, westchnąwszy z żalem - myślałem, że w twoim towarzystwie pokażę się pierwszy raz Paryżowi... Dziś rano... Ha! Odłożymy to na później, bo robota to rzecz święta, ponieważ z niej ma utrzymanie twoja matka, niech i tak będzie, przykre to... Ale, nie, mówię niesłusznie... Patrz, jak to prędko przywyknąć można do szczęścia... A ja gderam jak prawdziwy gderacz, i to gdy idzie o parę godzin opóźnienia przechadzki, ja, co przez osiemnaście lat zaledwie miałem nadzieję oglądać cię... I to nadzieję niezupełnie pewną... I na pocieszenie uściskał serdecznie syna. Dla kowala jednak nie po myśli były te pieszczoty, lękał się bowiem, aby lada chwila nie ziściły się obawy Garbuski. - Teraz, kiedy mam czas - rzekł z uśmiechem Dagobert - pomówmy o interesach. Nie wiesz, gdzie mógłbym znaleźć adresy wszystkich notariuszy w Paryżu? - Nie wiem... Ale nic łatwiejszego. - Bo widzisz, z polecenia ich matki, przesłałem bardzo ważne papiery sierot do tutejszego notariusza. Ponieważ miałem zgłosić się do niego po przyjeździe do Paryża... Zapisałem sobie jego nazwisko i adres w puligaresie, ale ukradziono mi go w drodze... a że zapomniałem nazwiska, zdaje mi się, więc, że gdybym je zobaczył na liście notariuszy, pewno bym je sobie przypomniał... Agrykola zadrżał, gdyż zapukano lekko do drzwi. Mimowolnie przyszedł mu na myśl wydany rozkaz aresztowania. Ojciec, obejrzawszy się na usłyszany odgłos, nie spostrzegł zaniepokojenia syna i rzekł: - Proszę wejść. Drzwi otworzyły się i ukazał się w nich Gabriel. Poznać przybranego brata i rzucić się w jego objęcia, było dla Agrykoli dziełem jednej chwili. - Mój brat! - Agrykola! - Gabriel! - Po tak długiej nieobecności znowu się oglądamy!... To były słowa kowala i misjonarza, witających się we wzajemnym. uścisku. Dagobert, wzruszony i ucieszony tymi braterskimi uniesieniami, ledwie wstrzymał łzy. W istocie było coś tkliwego w uczuciach tych dwóch młodzieńców, tak podobnych do siebie sercem, a tak się różniących powierzchownością, gdyż przy mężnej postawie Agrykoli jeszcze delikatniejszą wydawała się anielska fizjonomia Gabriela. - Ojciec uprzedził mnie o twym przybyciu - rzekł wreszcie kowal. - Spodziewałem się co chwila, że zobaczę się z tobą...A jednak moja radość jest stokroć jeszcze większa aniżeli myślałem. - A moja kochana matka? - spytał Gabriel, serdecznie ściskając rękę Dagoberta - czy zastałeś ją zdrową? - Tak, moje dziecko, a jej zdrowie bardziej się jeszcze pokrzepi, kiedyśmy wszyscy się zgromadzili... nic zdrowszego nad radość... Potem, zwrócił się do Agrykoli, który, zapominając o obawach, wpatrywał się w misjonarza z wyrazem niewymownego przywiązania: - Patrz, twarz jak u młodej dziewczyny, a Gabriel jest odważny jak lew... Gdyż powiedziałem ci, z jakim poświęceniem ratował córki marszałka Simona a jeszcze i mnie chciał ratować... - Ale, Gabrielu, cóż to masz na czole? -zawołał nagle kowal, który przypatrywał się uważnie bratu. Gabriel, położywszy kapelusz, stanął właśnie przy oknie, z którego żywe światło oświetlało jego bladą, miłą twarz, teraz wyraźnie widzieć było można koliste znamię, ciągnące się nad brwiami, od jednej skroni do drugiej. Przy tylu rozmaitych wzruszeniach, pośród tak prędko następujących po sobie przypadkach po rozbiciu okrętu, Dagobert, podczas krótkiej rozmowy z Gabrielem w zaniku Cardoville, nie spostrzegł tego znamienia, które przerzynało czoło młodego misjonarza, ale teraz, podobnie jak Agrykola spytał zdziwiony: - W rzeczy samej... Co to za znamię masz na czole?... - I na rękach... Popatrz, ojcze - zawołał kowal, chwytając rękę Gabriela, którą ten podniósł, chcąc ich uspokoić. - Gabrielu... Kochane dziecko, wytłumacz nam to... Kto cię tak zranił? - pytał Dagobert. I wziąwszy rękę misjonarza, obejrzał ranę, jakby znawca chirurg, dodając: - W Hiszpanii, jeden z moich towarzyszy przywiązany był do krzyża na rozstajnych drogach, gdzie go tak zostawiono, żeby umarł z głodu i pragnienia... miał podobne znaki na rękach... - Ojciec ma rację... Widać, żeś miał ręce przebite... - wtrącił Agrykola, boleśnie wzruszony. - Proszę was, nie zważajcie na to - odrzekł Gabriel. - Udałem się z misją do dzikich ludów w Góry Skaliste, oni minie ukrzyżowali. Już zaczynali zdejmować mi skórę z czaszki, gdy... Opatrzność wybawiła mnie z ich rąk. - Biedne dziecko, byłeś więc bezbronny? Nie miałeś dostatecznej eskorty? - rzekł Dagobert. - Nie wolno nam nosić żadnej broni - odpowiedział Gabriel z łagodnym uśmiechem - i eskorty nigdy nie mamy. - A twoi towarzysze, co byli z tobą, czemuż cię nie bronili? - zawołał popędliwie Agrykola. - Byłem sam jeden... - Sam jeden?... - Tak, sam z przewodnikiem. - Jak to! Poszedłeś sam do tego barbarzyńskiego ludu? - powtórzył Dagobert, nie mogąc dać wiary temu, co słyszał. - To zadziwiające! - rzekł Agrykola. - Wiary nie narzuca się przemocą - odpowiedział Gabriel z prostotą - tylko przekonanie może rozszerzyć miłość chrześcijańską między tymi dzikimi ludźmi. - A gdy nie można ich przekonać? - spytał Agrykola. - Ha! Mój bracie... To się umiera za wiarę... Litując się nad tymi, którzy ją odrzucają... Po tej odpowiedzi, wyrzeczonej z rozrzewniającą prostotą, nastąpiło na chwilę głębokie milczenie. Dagobert zanadto znał się na odwadze, żeby nie umiał ocenić tego bohaterstwa, zarazem spokojnego i pełnego poświęcenia i równie jak syn, patrzył na Gabriela z podziwem i szacunkiem. Gabriel słuchał bez okazywania udanej skromności, jakby zgoła był obcy uczuciom, jakie wzbudzał i dlatego, zwracając się do Dagoberta, zapytał: - Co o tym sądzisz, ojcze? - Co ja myślę - zawołał żołnierz - myślę, że po trzydziestu latach wojny... sądziłem, że jestem tak odważny jak nikt... A tu znajduję teraz nauczyciela... A tym nauczycielem jesteś ty... - Ja... Co przez to rozumiesz... Cóżem takiego uczynił? - Na Boga! Czy wiesz, że to są blizny męstwa - tu weteran chwycił w uniesieniu ręce Gabriela - że te blizny są tak chwalebne... Chwalebniejsze od naszych... Choć my jesteśmy wojakami z profesji... - Tak... Ojciec mówi słusznie - zawołał Agrykola i dodał z uniesieniem: - Otóż to księża... Jakże ich szanuję, pokora chrześcijańska, miłość, odwaga!... - Nie wychwalaj mnie tak... Proszę cię - rzekł zakłopotany Gabriel. - Ciebie wychwalać? - odrzekł Dagobert. - Słuchajcie no... Kiedy szedłem w ogień, czy szedłem sam? Czy nie widział mnie mój kapitan? Czy nie było tam mych kolegów... Czy w braku odwagi nie miałem miłości własnej, która dodawała bodźca, pomijając okrzyk wojenny, zapach prochu, odgłos trąb, huk armat, zapał mego konia, który diabelnie pode mną wy- skakiwał, a wreszcie czułem wtedy cesarza, czułem, że mnie pochwalą za ranę, dadzą krzyżyk... Dzięki temu wszystkiemu uchodziłem za zucha... Za tęgiego zucha... A czy nie sto razy większy zuch z ciebie, moje dziecko, bo ty poszedłeś sam jeden, bezbronny, aby stawić czoło nieprzyjaciołom sto razy sroższym od tych, z którymi my spotykaliśmy się, szwadronami, z szablami i pistoletami w ręku, w towarzystwie granatów i kartaczy? - Kochany ojcze - zawołał kowal - to wspaniałe, że mu tak oddajesz sprawiedliwość!... - Ach! Mój bracie... Swą dobrocią dla mnie wywyższa on to, co samo przez się jest naturalne. - Naturalne... Dla takich jak ty śmiałków, tak - rzekł stary żołnierz - ale takich śmiałków jest mało... - Och! Tak, bardzo mało, bo takie męstwo jest najcenniejsze - wtrącił Agrykola. - O! Tak. Ty wiesz, że spotkać cię może śmierć prawie pewna i idziesz między dzikich sam, z krucyfiksem w ręku, aby opowiadać o chrześcijańskiej miłości bliźniego; oni chwytają ciebie, męczą, a ty oczekujesz śmierci bez skargi, bez gniewu ani zemsty... Z wyrazem przebaczenia na ustach... Z uśmiechem... I to pośród lasów, sam jeden, bez żadnej nadziei ocalenia i jeszcze ukrywasz rany pod tą czarną suknią... Zaiste, słusznie mówi ojciec, że ty jesteś najmężniejszy... - A co więcej - dodał Dagobert - on za to nie spodziewa się nagrody, bo, jak wiesz, mój synu, ran jego nigdy nie okryje szata biskupia. - Nie jestem tak bezinteresowny, jak się wydaje - odezwał się Gabriel - jeżeli będę godzien, czeka mnie wielka nagroda na tamtym świecie. - A, to co innego... Ale krzyżyk tak samo dobrze wyglądałby na twojej sutannie jak na moim mundurze. - U was nie nagradzają prostych księży - rzekł kowal - nie dla nich są biskupstwa, a jednak, kochany ojcze, gdybyś wiedział, ile jest cnoty i męstwa nieznanego w tej klasie, którą u nas, we Francji nazywają niższym duchowieństwem... między owymi skromnymi sługami ołtarza po parafiach! Prawda, Gabrielu?... Nie zaprzeczasz, a na pewno jesteś tego samego zdania, mój bracie, gdyż, jak mawiałeś, całym twoim życzeniem było mieć probostwo na wsi, tam bowiem można zdziałać wiele dobrego... - Moje życzenie jest zawsze jednakie - rzekł smutnie Gabriel - lecz na nieszczęście... Potem, jak gdyby chciał oddalić od siebie niemiłe myśli i skierować rozmowę na inny temat, zwrócił się do Dagoberta: - Wierz mi, bądź dla siebie sprawiedliwszy, nie pomniejszaj swej odwagi zbytnim podkreślaniem mojej... Twoja odwaga jest wielka, gdyż po bitwie okropny musi być dla dobrego serca widok poległych ludzi... - Ach, i teraz mrowie przechodzi po mnie, skoro o tym wspomnę - rzekł Dagobert. - Ale powiedz, w jaki sposób uratowałeś się od śmierci? Na to pytanie Gabriel zadrżał, aż żołnierz odezwał się: - Jeśli nie wolno ci lub jeżeli nie możesz odpowiedzieć na moje pytanie... Wystaw sobie, że nic nie mówiłem. - Nie ma nic do ukrywania ani przed tobą, ani przed bratem... - odrzekł misjonarz zmienionym głosem. - Tylko trudno by mi było wytłumaczyć należycie to, czego sam dobrze nie pojmuję... - Jak to? - podchwycił zdziwiony Agrykola. - Bez wątpienia - odparł Gabriel - musiało to być złudzenie... W ostatniej chwili, gdym oczekiwał śmierci... Mój osłabiony umysł mylił się pozorami... Jak mogła owa kobieta... - O jakiej kobiecie mówisz? - przerwał kowal ze zdziwieniem. - Kobieta cię ocaliła? - dodał Dagobert, również bardzo zdziwiony. - Tak - odpowiedział Gabriel, zamyślony - kobieta młoda i piękna... - A kim ona była?.... - Nie wiem... Kiedym ją zapytał... - odpowiedziała: Jestem siostrą cierpiących. - A skąd przyszła, dokąd szła? - pytał Dagobert, którego to szczególnie zainteresowało. - Idę tam, gdzie cierpią - odpowiedziała - tam, gdzie śnieg leży wiecznie. Agrykola nie mógł pojąć, jak to się stało i zapytał: - Jakim więc sposobem ta kobieta przyszła ci z pomocą? - Agrykolo - odezwał się łagodny głos za drzwiami - chcę z tobą pomówić i to w tej chwili... Kowal poznał głos Garbuski i pobiegł otworzyć... Dziewczyna, zamiast wejść, cofnęła się o krok w ciemny korytarz i rzekła niespokojnym głosem: - Od godziny już rozwidniło się, a ty jeszcze nie poszedłeś... Co za nieroztropność! Pilnowałam na dole... Na ulicy... Nic dotąd nie widziałam, ale mogą nadejść lada chwila... Zaklinam cię... Idź co prędzej do panny Cardoville... Nie ma chwili do stracenia. - Gdyby nie zjawił się Gabriel, już bym wyszedł, ale czy mogłem odmówić sobie przyjemności pomówienia z nim przez. chwilę? - Gabriel tu jest? - spytała Garbuska z miłym zdziwieniem, gdyż, jak już wspomnieliśmy, wychowała się razem z nim i Agrykolą. - Tak - odpowiedział - od pół godziny. - Jakże będę szczęśliwa, kiedy i ja go zobaczę! - odrzekła Garbuska. - Przyszedł pewnie wtedy, kiedy zeszłam do twej matki, aby zapytać, czy nie będę potrzebna tym dwom panienkom... Ale one tak się utrudziły, że jeszcze śpią... Franciszka prosiła, abym ci oddała ten list do twego ojca... Dopiero go odebrała. - Dziękuję ci. - Teraz, kiedy się już widziałeś z Gabrielem... Nie zatrzymuj się... Pomyśl... Jakie to byłoby zmartwienie dla ojca... Gdyby w jego obecności przyszli cię aresztować... Ach! Niech Bóg. broni! - Masz rację... muszę się pośpieszyć... przy nim i przy Gabrielu prawie o wszystkim zapomniałem... - Idź prędko, a może za parę godzin, jeśli panna Cardoville wyświadczy ci tę przysługę, wrócisz, już zupełnie spokojny... - Dobrze... tytko jeszcze kilka minut i biegnę. - Ja idę dalej czatować przy drzwiach, gdybym co spostrzegła... Pośpieszę, aby cię ostrzec, ale nie zatrzymuj się długo. - Bądź spokojna... Garbuska zbiegła na dół, Agrykola zaś wrócił do izby. - Ojcze - rzekł do Dagoberta - oto list; matka prosi, abyś go przeczytał, dopiero co go odebrała. - Dobrze! Przeczytaj go za mnie, synu. Agrykola zaczął czytać: "Pani! Dowiaduję się, że generał Simon powierzył jej mężowi wielkiej wagi interes. Chciej więc pani, skoro jej mąż przybędzie do Paryża, prosić go, aby się udał do mego biura w Chartres, bez najmniejszej zwłoki, obowiązany jestem doręczyć jemu samemu, a nie komukolwiek innemu, papiery niezbędnie potrzebne do interesów generała Simona. Durand, notariusz w Chartres". Dagobert patrzył na syna ze zdziwieniem i rzekł: - Kto by to zawiadomił tego pana o moim przybyciu do Paryża? - Może to jest ów notariusz, którego adres zgubiłeś i, któremu posłałeś papiery - zauważył Agrykola. - Ale on nie nazywa się Durand i dobrze pamiętam, że to był notariusz w Paryżu, a nie w Chartres... Ale - dodał po namyśle - jeżeli ma ważne papiery, które mnie tylko samemu oddać powinien... - Zdaje mi się, że wypada ci, ojcze, udać się tam jak najprędzej - wtrącił Agrykola, prawie kontent z okoliczności, która oddala ojca niemal na dwa dni, gdy w tym czasie jego los rozstrzygnie w ten lub inny sposób. - Dobrze radzisz - odparł Dagobert. - Czy to sprzeciwia się twoim planom? - zapytał Gabriel. - Tak, trochę, gdyż myślałem, że z wami spędzę dzień... Ale obowiązek przede wszystkim. Przejechałem całą Europę... Nie będę więc bał się podróżować z Paryża do Chartres, gdy tego wymaga ważny interes. Za dwa dni wrócę. Ale to trochę dziwne. Niech mnie kaci porwą, jeśli się spodziewałem, że będę musiał opuścić was i udać się do Chartres! Szczęściem, że zostawiam Różę i Blankę przy mej zacnej żonie, a Gabriel, ich anioł, jak one go nazywają, będzie im także towarzyszył. - Niestety, będzie to niemożliwe - odparł smutnie misjonarz. Przyszedłem, aby zobaczyć się z wami i pożegnać. - Jak to pożegnać się?... - zawołali jednocześnie Dagobert i Agrykola. - No, tak. - Czy znowu idziesz na jakąś misję? - zapytał Dagobert. - Nic wam nie mogę powiedzieć - odparł Gabriel, tłumiąc westchnienie - lecz od tej chwili, aż do pewnego czasu... Nie mogę, nie powinienem tutaj przychodzić. - Cóż to, moje dziecko - rzekł żołnierz, nieco zdziwiony - uważam, że w twoim postępowaniu jest coś zakrawającego na przymus... Znam się na ludziach... Ten, którego nazywasz swoim przełożonym i którego widziałem w zamku Cardoville... Brzydko wygląda i przyznam, nie bardzo jestem kontent z tego, że cię widzę pod takim kapitanem. - W zamku Cardoville! - zawołał kowal, zdziwiony tym podobieństwem nazwy. - Czy to w zamku Cardoville przyjęto was po rozbiciu statku? - Tak, synu, czemu to cię dziwi? - Nic, ojcze, a czy pan tego zamku mieszka w nim? - Nie, bo kiedy o niego pytałem, chcąc podziękować za gościnność, jaką nam okazano, rządca powiedział, że osoba, do której należy zamek, mieszka w Paryżu. - Jakie dziwne podobieństwo - pomyślał Agrykola - czyżby ta panna była właścicielką zamku, co nosi jej imię?... Potem, przypomniawszy sobie przyrzeczenie dane Garbusce, rzekł: - Daruj, ojcze, już późno... a ja miałem być w fabryce o ósmej... - Dobrze, moje dziecko... Dajmy więc pokój wszystkiemu... Póki nie wrócę z Chartres... Ucałuj mnie jeszcze raz i biegnij... Od chwili, gdy Dagobert wspomniał Gabrielowi o przymusie, misjonarz zamyślił się... W chwili, gdy Agrykola zbliżył się, aby uścisnąć mu dłoń, Gabriel rzekł poważnym i stanowczym tonem, który zdziwił ojca i brata: - Kochany bracie... Pozwól powiedzieć sobie jeszcze kilka słów... Właśnie przyszedłem ci oświadczyć, że za kilka dni... Będę potrzebował ciebie i ciebie także, ojcze... - Jak to! O co chodzi? - zawołał kowal. - Tak - odpowiedział Gabriel - będę potrzebował rady i pomocy... Dwóch ludzi zacnych, odważnych... Mogę na was obydwu liczyć, prawda? W każdej chwili... Którego bądź dnia... Przyjedziecie na moje wezwanie? Dagobert z synem spojrzeli po sobie w milczeniu, zdziwieni tonem głosu Gabriela... Agrykola poczuł, jak mu się serce ściska... A gdyby został uwięziony, wtedy, gdy brat zażąda jego pomocy? Co tu począć? - O każdej godzinie, w nocy czy w dzień, moje dziecko, możesz polegać na nas - rzekł Dagobert równie zdziwiony jak przejęty słowami misjonarza - masz ojca i brata... Licz na nas... - Dziękuję, dziękuję - odparł Gabriel. - Uszczęśliwiacie mnie... - Wiesz co? - zawołał żołnierz. - Gdyby nie twoja suknia, sądziłbym, że idzie o pojedynek... O pojedynek na śmierć... Tak uroczyście do nas przemówiłeś! - O pojedynek?... - odparł misjonarz z drżeniem. -Tak... Może będzie szło o pojedynek, szczególny... Straszny, do którego potrzeba dwóch świadków, takich jak wy... Ojcze i bracie... W kilka chwil później Agrykola, coraz bardziej niespokojny, wyszedł śpiesznie do panny Cardoville. KONIEC ROZDZIAŁU 232 Część szósta UNIESZKODLIWIENIE ADRIANNY ROZDZIAŁ I PAWILON Pałac Saint-Dizier był największym i najwspanialszym domem na ulicy Babilońskiej w Paryżu. Nie było nic okazalszego i zarazem posępniejszego od widoku tej starej siedziby; ogromne okna o małych szybkach, pomalowane popielato, posępniejszymi jeszcze czyniło kamienne, poczerniałe podmurowanie. Pałac ten podobny był do innych w okolicy, pobudowanych w połowie zeszłego wieku. Był to wielki korpus z trójkątnym frontonem, o jednym piętrze, a do wysoko podniesionego parteru wchodziło się z obszernego ganku. Jedna fasada wychodziła na obszerny dziedziniec, osłonięty po obu stronach arkadami, które łączyły się z innymi budynkami; druga zakończona była przy ogrodzie, prawdziwym parku, zajmującym przestrzeń kilkunastu morgów; dwa skrzydła, przytykające do korpusu, tworzyły dwie boczne galerie. Jak przy wszystkich prawie pałacach w tej dzielnicy, tak i przy tym, na końcu ogrodu był mały pałacyk, czyli niewielki domek. Był to pawilon w kształcie rotundy, w stylu epoki pani Pompadour, z mnóstwem ozdób na zewnętrznych ścianach. Pawilon ten, zamieszkały przez Adriannę Cardoville, składał się z parteru, do którego wchodziło się z przedsionka po kilku schodach; mała sień prowadziła do okrągłego salonu, oświetlonego z góry, z salonem stykały się cztery pokoje i kilka izb w antresolach dla służących. Podobne budowle przy wielkich posesjach w naszych czasach nie bywają zamieszkałe albo też przerabia się je na oranżerie, lecz pawilon pałacu Saint-Dizier został odrestaurowany, jego białe mury świeciły się jak marmur kararyjski, a odświeżona, powabna budowla szczególnie odbijała od ponurych gmachów, które widać było na drugim końcu obszernej, zielonej równiny, której tu i ówdzie rozrzucone zostały wielkie klomby zielonych drzew. Nazajutrz po przybyciu Dagoberta z córkami generała Simona rozegrała się tu następująca scena: Na pobliskim kościele wybiła ósma rano, pogodne zimowe słońce wschodziło na lazurowym niebie zza wielkich, ogołoconych drzew, które w lecie tworzyły zieloną kopułę nad pawilonem. Drzwi w przedsionku otworzyły się a promienie słońca oświetliły dwie ładne istoty, z których jedna zwłaszcza odznaczała się niezwykłą pięknością. Inaczej mówiąc, była to młoda dziewczyna i śliczna suczka z wyżełków angielskich, z gatunku, który Anglicy nazywają king's charles. Obie pokazały się pod perystylem rotundy. Dziewczynie było na imię Żorżetta, suczkę nazywano Lutyną. Zorżetta miała 18 lat, żadna z jej rówieśnic nie miała zgrabniejszej figury, figlarniejszego uśmiechu, bielszych ząbków, bardziej rumianych lic, powabniejszej kibici, wdzięczniejszych ruchów. Choć było jeszcze dość wcześnie, Żorżetta była już starannie ubrana. Mały czepeczek z koronek, przystrojony różową wstążką, loki ślicznych, konopiastych włosów, takie było przybranie jej świeżej, nadobnej twarzy; suknia z popielatej lewantyny, chusteczka liliowa, spięta na przodzie dużą kokardą z różowego aksamitu, osłaniała pięknie zaokrągloną pierś, fartuszek z holenderskiego płótna, biały jak śnieg, garnirowany u dołu trzema szerokimi zakładkami, a nad nimi pasek przepasywał jej kibić okrągłą i giętką jak trzcina... rękawki krótkie, gładkie, obszyte wąską koronką, pozwalały widzieć jej pulchne, białe ręce, które długie rękawiczki, zachodzące aż po łokcie, chroniły od zimna. Gdy uniosła suknię, aby swobodniej wejść na schody perystylu, obojętnym oczom Lutyny pokazały się kształtne nóżki w białych jedwabnych pończochach z czarnego tureckiego atłasu. Kiedy taka blondynka jak Zorżetta jest przy tym dowcipna, gdy iskra życia błyszczy w jej wesołym niebieskim oku, gdy żywy rumieniec okrywa jej lica, bywa jeszcze powabniejsza, jeszcze bardziej zachwycająca. Ta przemiła, rześka subretka, która wczoraj wprowadziła Agrykolę do pawilonu, była pierwszą pokojówką panny Adrianny Cardoville, bratanicy księżny Saint-Dizier. Lutyna, szczęśliwie odnaleziona przez kowala, która zaczęła szczekać radośnie i tarzać się po murawie, była niewiele większa od pięści; jej futerko, czarne jak heban, połyskiwało pod szeroką z czerwonego aksamitu przepaską, łapki osłaniał długi, płomienistego koloru włos, w jej wielkich oczach błyszczała pojętność, a kędzierzawe uszka dotykały ziemi. Zorżetta była tak żywa, tak swawolna jak Lutyna, za którą biegała i z którą figlowała, bo już to goniła ją, już uciekała przed nią po zielonej murawie. Nagle na widok zbliżającej się osoby, stanęły obie. Malutka king's charles, wierna swemu imieniu, trzymała się krzepko na silnych nóżkach i śmiało czekała na nieprzyjaciela, pokazując dwa rzędy ostrych ząbków, białych jak kość słoniowa. "Nieprzyjacielem" była kobieta w podeszłym wieku, za którą biegł opasły jasnokawowego koloru mops, ogon miał zakrzywiony w obrączkę, tułów okrąglutki, połyskującą sierść, szyjkę nieco wykrzywioną; szedł z powagą, stawiając nogi szeroko. Jego czarny pysk, zmarszczony, podwinięty od dołu z powodu zbyt wystających zębów, miał ponury i mściwy wyraz. Nieprzyjemne to zwierzę zwało się Monsieur. Właścicielka mopsa, jejmość lat około pięćdziesięciu, średniego wzrostu, otyła, miała na sobie ubiór o tyle posępny i surowy, o ile Żorżetka wykwitny i wesoły. Składał się z sukni brunatnego koloru, z czarnej mantyli jedwabnej i takiegoż kapelusza, twarz tej kobiety za młodu musiała być miła, a rumiane policzki, wydatne brwi, czarne oczy, jeszcze bardzo żywe, kontrastowały z surową fizjonomią, jaką usiłowała sobie nadać. Jejmość ta, chodząca wolno, ostrożnie, była to pani Augustyna Grivois, pierwsza pokojówka księżny Saint-Dizier. Nie tylko wiek, fizjonomia, ubiór tych dwóch kobiet przedstawiały uderzającą sprzeczność, ale tę samą różnicę można było odnieść do towarzyszących im zwierząt. Gdy pani Grivois spostrzegła małą king's charles, na twarzy jej ukazały się zdziwienie i niechęć, co nie uszło uwagi młodej dziewczyny. Lutyna, która nie cofnęła się ani na krok, zobaczywszy Monsieura, patrzyła nań śmiało, pogardliwym okiem, a nawet postąpiła ku niemu z miną tak wyraźnie zaczepną, iż mops, trzy razy od niej większy, wydał trwożliwy pisk i szukał schronienia za panią Grivois. Ta odezwała się ze złością do Żorżetty: - Zdaje mi się, moja panno, że mogłabyś zaniechać drażnienia swego psa i szczucia nim mojego. - Ach! To pewnie dla ochrony swego szkaradnego psiska wypędziłaś pani Lutynę na ulicę ogrodowymi drzwiami. Lecz szczęściem uczciwy chłopiec znalazł Lutynę i odniósł ją mej pani. Ale, czemuż przypisać mam szczęście, że panią oglądam tak wcześnie? - Księżna poleciła mi - odpowiedziała panna Grivois, nie mogąc ukryć złośliwego śmiechu - odwiedzić pannę Adriannę... Idzie o ważną rzecz, którą jej samej mam przekazać. Na te słowa Żorżetta zarumieniła się i nie mogła się wstrzymać od okazania pewnego niepokoju, czego przecież nie spostrzegła pani Grivois, zajęta swym mopsem, do którego Lutyna zbliżyła się znów z groźną miną. Żorżetta tymczasem, uspokoiwszy się po chwilowym zaaferowaniu, odpowiedziała pewnym tonem: - Moja pani położyła się wczoraj spać bardzo późno i zakazała mi wchodzić do siebie przed południem. - Być może... Ale tu idzie o spełnienie rozkazów księżny, jej ciotki... Będziesz więc panna tak grzeczna, że obudzisz swoją panią... Niezwłocznie. - Mojej pani nikt nie ma nic do rozkazania... Ona jest w swym własnym domu, a ja nie obudzę jej aż o dwunastej... Tak mi poleciła. - Ha! Jeżeli tak, to sama pójdę. - Floryna i Hebe nie otworzą pani... Ja mam klucz od salonu... A tylko przez salon można wejść do panny Adrianny. - Jak to!... Śmiesz odmówić spełnienia rozkazów księżny? - Tak, śmiem nie chcieć budzić pani przed czasem, jaki wyznaczyła. - Oto skutki ślepej dobroci księżny dla swej siostrzenicy - mówiła jejmość wstrząśnięta. - Panna Adrianna już nie zważa na rozkazy swej ciotki i otacza się młodymi, co to od rana stroją się jak... - Jak pani możesz obmawiać, ty, co niegdyś byłaś najzalotniejszą ze wszystkich kobiet u księżny... Mówiono o tym w pałacu od pokolenia do pokolenia, aż do naszych czasów. - Jak to, od pokolenia do pokolenia?... Cóż ja sto lat już mam, czy co?... To impertynencja! - Ja mówię o pokoleniach pokojówek... Gdyż prócz pani, mało która wytrzyma dwa, trzy lata u księżny. Zanadto ona cnotliwa... Dla tych dziewcząt... - Panno! Proszę nie mówić tak o mej pani... Której imię na klęczkach wymawiać należałoby... - A jednak... Gdyby chciano źle mówić... - Panna śmiesz!... - A wczoraj wieczór... O wpół do dwunastej... - Wczoraj wieczór?... - Dorożka zatrzymała się o kilka kroków od pałacu... Jakaś tajemnicza osoba, okryta płaszczem, wysiadła z niej, zapukała ostrożnie nie do drzwi, ale w okno odźwiernego... A o pierwszej dorożka jeszcze stała na ulicy... Ciągle czekając na tajemniczą osobę w płaszczu... Która przez cały ten czas wymawiała pewno, jak dopiero powiedziałaś pani, imię księżny... na klęczkach... Czy to, że pani Grivois nie była powiadomiona o odwiedzinach, które Rodin złożył wczoraj księżnej Saint-Dizier, skoro się dowiedział o przybyciu do Paryża córek generała Simona, czy też pani Grivois udawała, że nie wie o tych odwiedzinach, dość, że odpowiedziała, z pogardą wzruszając ramionami: - Nie rozumiem, o czym panna mówisz i nie po to przyszłam tu, aby słuchać takich niedorzecznych baśni; raz jeszcze pytam, czy zaprowadzisz mnie do panny Adrianny, czy nie? - Powtarzam, że moja pani śpi i zabroniła mi przychodzić do siebie przed dwunastą. Rozmowa ta toczyła się w pewnej odległości od pawilonu, którego przedsionek widać było w końcu dość długiej alei... Nagle pani Grivois zawołała z przestrachem, wskazując ręką w tę stronę. - Co to? Czy podobna... Co ja widzę? - Cóż takiego, cóżeś pani zobaczyła? - zapytała Żorżetta, odwracając się. - Kogo widziałam?... - powtórzyła zdumiona pani Grivois. - Nie domyślam się. - Pannę Adriannę!... - A gdzie? - Szła prędko po schodach... Poznałam ją po chodzie, po jej kapeluszu i po płaszczyku... Powracać do domu o ósmej godzinie rano! - zawołała pani Grivois - ależ to nie do wiary! - Pannę Adriannę?... Widziałaś pani?... - odparła Żorżetta i głośno roześmiała się. - Acha!... Rozumiem... Chcesz się pani mścić za moją historię o wczorajszej dorożce... To bardzo sprytne! - Powtarzam ci, że w tej chwili widziałam... - Cóż znowu! Pani Grivois, jeśli na serio tak uważasz, chyba ci się przewróciło w głowie... - Mnie w głowie się przewróciło... Dlatego, że mam dobre oczy? Furtka, którą się wychodzi na ulicę, jest na wprost alei blisko pawilonu, tymi to pewnie drzwiami wróciła panna Adrianna... Ach, mój Boże! Cóż się dzieje... Cóż powie księżna? Oj! Przeczucia nie myliły jej. Do czego to doprowadziła słabość dla dziwactw siostrzenicy, to szkaradne... Tak szkaradne, iż choć własnymi oczyma widziałam, jednak jeszcze nie mogę uwierzyć... - Ponieważ pani tak mówi, zmuszona jestem zaprowadzić cię do panny Adrianny, abyś się przekonała na własne oczy, że ci się przywidziało. - Mądra jesteś, moja kochana, ale nie mędrsza ode mnie... Chcesz, abym teraz poszła... Wierzę... W tej chwili jesteś pewna, że zastanę pannę Adriannę w domu... - Ależ, pani Grivois, zapewniam cię... - To ci tylko powiem, że ani ty, ani Floryna, ani Hebe dwudziestu czterech godzin tu nie zabawicie, księżna położy koniec takiemu zgorszeniu, idę natychmiast powiedzieć jej, co się tu dzieje. Wychodzi w nocy! Zgrozo!... Powracać o ósmej rano... To niesłychana rzecz... Gdybym na własne oczy nie widziała, nigdy bym nie uwierzyła. Zresztą, musiało to nastąpić i nikogo nie zdziwi. Nie... Pewno nie... I wszyscy, którym opowiem to szkaradzieństwo, odpowiedzą z pewnością: To nic dziwnego. Jakie to zmartwienie dla mej biednej pani, jaki to dla niej cios okropny! I pani Grivois spiesznie wróciła do pałacu, a za nią mops, który, wydawał się zagniewany równie jak ona. Żorżetta pobiegła także do pawilonu, aby uprzedzić Adriannę Cardoville, że pani Grivois widziała ją, ukradkiem wracającą małymi drzwiczkami. ROZDZIAŁ II BUDUAR ADRIANNY Upłynęła blisko godzina, odkąd pani Grivois widziała, czy raczej zdawało się jej, że widziała pannę Adriannę Cardoville wracającą do pawilonu. Istotnie, pewne dziwactwa w jej zachowaniu wynikały z oryginalnego charakteru Adrianny Cardoville. Ta oryginalność polegała na zbytniej samodzielności, połączonej z wrodzoną odrazą do wszystkiego, co szpetne; dodać należy do tego nieprzezwyciężone upodobanie w otaczaniu się wszystkim, co piękne, powabne. I nie tylko upodobaniom oczu lubiła dogadzać młoda dziewczyna; harmonijne głosy śpiewu, melodia instrumentów, rytm poezji sprawiały jej najwyższą rozkosz, gdy przeciwnie, ostry głos, niezgodne dźwięki wywierały na niej przykre wrażenie, jakie czuła mimowolnie na widok brzydkiego przedmiotu. Lubiąc namiętnie kwiaty, przyjemne zapachy, znajdowała w otaczaniu się nimi wielką przyjemność. Co jeszcze było w niej osobliwe?... Adrianna była wielką koneserką i lepiej niż kto inny znała się na smaku wytwornych owoców, umiała ocenić delikatnego bażanta lub wykwintny gatunek wina. Jednakże używała tego wszystkiego z umiarkowaniem, uważała za swą powinność doskonalenia zmysłów, którymi ją stwórca obdarzył; według niej, byłoby oburzającą niewdzięcznością tłumić te boskie dary zbytkami lub poniżać je niegodnym wyborem, od którego chroniła ją nadzwyczajna delikatność gustu. Dla niej pojęcie piękna i brzydoty znaczyło to samo, co pojęcie dobra i zła. Jej umiłowanie wdzięku, wytworności, fizycznej piękności, przywiodło ją do poszanowania moralnej piękności, bo jak wyraz nikczemnej namiętności szpeci najpiękniejsze twarze, tak szlachetne uczucia bywają ozdobą nawet najszpetniejszego oblicza. Adrianna była uosobieniem zmysłowości... Nie owej zmysłowości pospolitej, bezrozumnej, zepsutej potrzebą rozkoszy brutalnych, bez wyboru, ale zmysłowości wytwornej, która tym bywa dla zmysłów, czym inteligencja dla duszy. Niezależność charakteru młodej dziewczyny była nadzwyczajna. Nade wszystko oburzała ją owa społeczna i obyczajowa zależność kobiety, śmiało postanowiła się od niej bronić. W Adriannie nie było przy tym nic męskiego, była to kobieta w całym tego słowa znaczeniu, kobieta ze swoimi wdziękami, ze swoimi dziwactwami, z zachwycającą kobiecą urodą, kobieta ze swoją bojażliwością jak również z zuchwałością, kobieta pełna nienawiści dla grubiańskiej przewagi mężczyzny, ale i pełna skłonności do ślepego poświęcenia dla tego, który by w jej mniemaniu stał się tego godnym. Kobietą była także przez swój dowcip, choć nieco swobodny, kobietą przez słuszną wzgardę dla mężczyzn, czy to zbyt dumnych, czy upojonych pochlebstwami, których czasami spotykała w salonie ciotki, księżny Saint-Dizier, gdy mieszkała z nią razem. Podawszy te niezbędne objaśnienia, udamy się z czytelnikiem w odwiedziny do Adrianny Cardoville, wychodzącej z kaplicy. Trzeba by posiąść świetny koloryt szkoły weneckiej, aby oddać zachwycającą scenę, która jakby się działa w XVI wieku, w jakimś pałacu florenckim, a nie w Paryżu, w głębi przedmieścia Św. Germana, w lutym 1832 r. Światło padało do półkolistego pokoju podwójnym oknem, tworzącym oranżerię z roślin. Mury pawilonu, zbudowane z ciosanych, dużych kamieni, tworzyły głęboką framugę okna, zamkniętego z zewnątrz wielką taflą szklaną, a wewnątrz drugą tejże wielkości; w przestrzeni między tymi taflami umieszczono skrzynię, napełnioną ziemią, w której pnące rośliny, wznosząc się splotami, tworzyły wokoło matowej tafli girlandę z liści i kwiatów. Adamaszkowe obicie, karmazynowego koloru, z nieco jaśniejszymi arabeskami, okrywało ściany, takim też kobiercem pokryta była posadzka. Na ciemnym tle lepiej odbijały wszelkie odcienie. Przed oknem, zwróconym na południe, stała toaleta Adrianny, prawdziwie mistrzowskie dzieło sztuki złotniczej. Na obszernej półce z lazurowego kamienia stały różnorodne słoiki srebrne i pozłacane z cudnie emaliowanymi nakrywkami, flaszeczki kryształowe i inne przybory toaletowe z perłowej masy, z szyldkretu, z kości słoniowej, wysadzane złotymi ozdobami, dwie wielkie figury srebrne, wykończone w stylu starożytnym, unosiły owalne, obracające się zwierciadło, a jego ramy, rzadkiej roboty, otaczała girlanda ze świeżych, co dzień zmienianych kwiatów. Dwa ogromne wazony japońskie, błękitne, pozłacane, stały na kobiercu po obu stronach toalety i napełnione rozkwitającymi kameliami, tworzyły jakby krzewy, ubarwione najżywszymi kolorami. W głębi, naprzeciw okna, widać było czarującą, otoczoną także kwiatami, grupę Dafnisa i Chloe z białego marmuru, najczyściejszy ideał powściągliwego wdzięku młodzieńczego i piękna. Wielka srebrna szkatuła, zdobna złotymi figurami i drogimi kamieniami różnych barw, oparta na czterech nóżkach z pozłacanego brązu, zawierała różne drobiazgi toaletowe, dwa zwierciadła, ozdobione żyrandolami, kilka wybornych kopii Rafaela i Tycjana, malowanych przez Adriannę, wyobrażających portrety mężczyzn lub kobiet cudnej piękności, kilka konsol ze wschodniego jaspisu, a na nich złote i srebrne kubki, napełnione perfumami, miękka sofa, kilka krzeseł, okrągły stolik drewniany, złocony, dopełniały wystroju tego pokoju. Adrianna, dopiero co wyszedłszy z kąpieli, siedziała przed toaletą w otoczeniu trzech kobiet. Skutkiem dziwactwa albo raczej jej upodobania do piękna i harmonii, Adrianna chciała, aby usługujące jej dziewczyny były bardzo piękne i wytwornie, ładnie ubrane. Widzieliśmy już Żorżettę, interesującą blondynkę, w zalotnym ubiorze subretki, jej dwie towarzyszki bynajmniej nie ustępowały jej urodą i wdziękiem. Jedna imieniem Floryna, wysokiego wzrostu i zgrabna, kostiumem przypominająca Dianę, była brunetką, jej gęste włosy, splecione w warkocze, przypięte były długą złotą szpilką. Miała obnażone ręce, ubrana była w piękną suknię jasnozielonego koloru, szeroką, lecz z obcisłym stanikiem, wyciętym kwadratowo aż do koszulki z białego batystu, drobniutko układanej, zapiętej na pięć złotych guzików. Twarz trzeciej pokojówki Adrianny była tak świeża, tak miła i urodziwa, iż pani nadała jej imię Hebe; bladoróżowa suknia greckiego kroju okrywała śliczne piersi i ładne ręce obnażone aż do ramion. Fizjonomie tych dziewcząt były wesołe, swobodne, nie widać było w ich twarzach wyrazu tłumionej niechęci, zawistnego nadskakiwania, obrażającej poufałości lub płaskiej uniżoności. Gdy na wyścigi i z największą troskliwością usługiwały swej pani, widać było w tym przywiązanie, szacunek i wdzięk, zdawało się, że znajdują przyjemność w nadawaniu uroku swej pani. Można by sądzić, że upiększać i stroić ją było dla nich zadaniem sztuki, pełnej powabu i że zajmowały się tym z radością i dumą. Słońce silnie oświetlało toaletę, stojącą przed oknem; Adrianna siedziała na krześle o niskiej poręczy, miała na sobie długi jedwabny szlafrok bladoniebieskiego koloru, przewiązany w pasie tak cienkim, jak u dwunastoletniego dziecka. Szyja jej wysmukła jak u łabędzia, ręce i ramiona również obnażone; była dziwnie piękna, tylko najpiękniejsza kość słoniowa dałaby wyobrażenie o czystej białości i atłasowej gładkości jej skóry. Jak perły kryształowe po białym marmurze, po ramionach toczyło się kilka kropel wody, powstałych po niedawnej kąpieli. Nadzwyczajną piękność Adrianny podkreślały jeszcze ciemnopurpurowe usta, przeźroczyste, małe uszy i paznokcie, całe zresztą ciało tchnęło zdrowiem, życiem i młodością. Oczy Adrianny, wielkie i czarne jak aksamit, już to skrzyły się wesołością, już otwierały się omdlałe, jakby za zasłoną, między dwiema frędzlami długich rzęs, równie czarnych jak piękne, łukiem zakreślone brwi... Dziwnym a pięknym zrządzeniem natury Adrianna miała brwi i rzęsy czarne obok rudych włosów; małe czoło, jak u greckich posągów, uzupełniało owalną twarz, delikatnie wygięty nos był nieco orli, czysta emalia zębów błyszczała jak śnieg, a rumiane usta jakby wzywały do słodkich całusów i wesołych uśmiechów. Adrianna, jak powiedzieliśmy, należała do rudowłosych, lecz z tego rodzaju, jak widzi się na przecudnych portretach Tycjana lub Leonarda da Vinci... Roztopione złoto nie migocze tak świetnym połyskiem jak jej naturalne, lekko kędzierzawe włosy, miękkie jak jedwab, a długie, tak długie... Iż sięgały ziemi, gdy stała i jak Wenus mogła się nimi osłonić. W tej chwili wyglądały szczególnie pięknie. Żorżetta, stojąc za swoją panią, z trudnością mogła zebrać tę pyszną kosę, której blask podkreślało jeszcze światło słońca... Gdy pokojówka zapuściła grzebień w falujące złociste zwoje tej ogromnej jedwabistej kosy, zdawało się, że tysiące iskier z nich wytryskało, nie mniej żywy blask odbijało słoneczne światło od licznych pukli, które spadały po policzkach Adrianny i dotykały śnieżnych piersi. Kiedy Żorżetta czesała piękne włosy swej pani, Hebe, dotykając jednym kolanem ziemi, a na drugim trzymając opartą nóżkę panny Cardoville, kładła jej mały trzewiczek z czarnego atłasu i sznurowała wąskie wstążki na ażurowej, jedwabnej pończoszce, Floryna podawała w złocistym słoiku pachnący krem, którym Adrianna lekko potarła śnieżne ręce o wysmukłych paluszkach, których końce były jakby zafarbowane karminem... Wreszcie nie zapominajmy o Lutynie; ta, leżąc na kolanach swej pani, otwierała oczy jakby się przypatrywała toalecie Adrianny z pilną uwagą. Dźwięczny głos dzwonka dał się słyszeć z zewnątrz. Floryna, na dany przez panią znak, wyszła i prędko, wróciła, niosąc na małej złocistej tacce list. Podczas gdy pokojowe kończyły jej poranną toaletę, Adrianna wzięła list od rządcy dóbr Cardoville, czytając: "Pani! Znając jej dobre serce i wspaniałomyślność, ośmielam udać się do pani z całą ufnością. Przez dwadzieścia lat służyłem śp. jej ojcu, gorliwie i uczciwie, sądzę, że tak rzec mogę... Zamek został sprzedany, a ja i moja żona mamy być odprawieni i pozbawieni wszelkich środków do życia. Niestety! W naszym wieku, Pani, jakie to bolesne". - Biedni ludzie - rzekła Adrianna, przerywając czytanie - w istocie ojciec chwalił zawsze ich poświęcenie i uczciwość. Czytała dalej: "Wprawdzie byłby dla nas sposób utrzymania się na swym miejscu... ale chodziłoby o to, abyśmy dopuścili się podłości, ale niech będzie, jak chce, ani ja, ani moja żona nie chcemy zarabiać na chleb w ten sposób". - Dobrze! Wybornie... zawsze tacy sami - rzekła Adrianna - godność wśród ubóstwa... to zapach kwiecia wśród łąk. "Pani! Aby wytłumaczyć niegodziwość, jakiej od nas wymagano, winienem najpierw powiedzieć, że dwa dni temu przybył tu z Paryża pan Rodin." - A! Rodin - panna Cardoville znowu przerwała czytanie - sekretarz księdza d'Aigrigny... Nie dziwię się teraz, jeżeli idzie o jakieś wiarołomstwo lub intrygę. Zobaczymy... "Pan Rodin przybył z Paryża, aby oznajmić, że dobra są sprzedane, że jednak mógłby zatrzymać nas na miejscu, gdybyśmy mu pomogli dać nowej dziedziczce za spowiednika księdza, który nie posiada tu dobrej opinii i jeżeli dla dopięcia tego zgodzimy się na spotwarzenie innego księdza, człowieka zacnego, poważnego, bardzo lubianego w całej okolicy. Nie dość na tym: zażądał ode mnie, abym sekretnie pisywał do niego o wszystkim, co tu się będzie działo. Wyznać muszę pani, że te propozycje ukrywał pod dość niewinnymi pozo- rami, ale mimo dość zręcznej formy, istota rzeczy była taka, jak miałem zaszczyt pani przedstawić." - Przekupstwo... potwarz i denuncjacje! - pomyślała Adrianna z oburzeniem. - Wspomnieć nie mogę o tych ludziach, aby mimo woli nie budziło się we mnie wyobrażenie ciemności, trucizny i obmierzłych czarnych gadzin... Wolę myśleć o spokojnych i łagodnych osobach Duponta i jego żony. Czytała dalej: "Łatwo domyślisz się, pani, żeśmy się na to nie mogli zgodzić, opuścimy Cardoville, gdzie przebywamy już od lat dwudziestu, ale opuścimy to miejsce jako uczciwi ludzie... A teraz, łaskawa pani, gdybyś u kogoś spośród swoich dostojnych przyjaciół mogła wynaleźć dla nas miejsce, gdybyś nas poleciła, może z jej łaski nie pozostalibyśmy na starość bez kawałka chleba". - Zapewne... nie na próżno udali się do mnie... Wyrwać tych ludzi ze szpon Rodina jest moim obowiązkiem, choć może to okazać się niebezpieczne, ale nie boję się ludzi jego pokroju. I czytała dalej: "Rozpisawszy się o sobie, pozwól pani, że błagać będę o opiekę i dla innych, bo źle byłoby myśleć tylko o sobie. Przed trzema dniami u naszych brzegów rozbiły się dwa okręty, tylko kilku podróżnych zdołaliśmy uratować i przyprowadzić tu, gdzie daliśmy im przytułek, na jaki nas było stać. Kilku z tych uratowanych odjechało już do Paryża, ale jeden jeszcze pozostał. Rany nie pozwalają mu opuścić zamku i zatrzymamy go jeszcze przez kilka dni... Jest to młody książę hinduski, lat koło dwudziestu, równie dobry jak piękny... bardzo piękny, pomimo że jego cera jest śniada, jak u wszystkich ludzi wschodu". - Książę hinduski! Młody, dobry i piękny! - zawołała wesoło Adrianna - to wyborne, a nade wszystko niezwykłe, ten książę-rozbitek posiada już moją sympatię... Ale cóż ja mogę uczynić dla tego Adonisa znad brzegów Gangesu, który się rozbił na brzegach Pikardii? Służące Adrianny patrzyły na nią, niezbyt zresztą zdziwione, gdyż przywykły już do jej osobliwego charakteru. Żorżetta i Hebe zaczęły się ostrożnie uśmiechać, Floryna dołączyła do nich, ale nieco później, jak gdyby chciała najpierw wysłuchać i zatrzymać w pamięci wszystkie słowa swej pani, mocno zajętej treścią listu. Adrianna czytała dalej: "Jeden z ziomków księcia, który został przy nim, powiedział mi, że książę podczas rozbicia statku utracił wszystko, co miał... i że nie ma sposobu dostać się do Paryża, gdzie jego obecność jest niezbędna dla ważnego i nie cierpiącego zwłoki interesu. Dodał przy tym, że młody książę wielkich już doznał nieszczęść i że jego ojciec, król pewnego państewka w Indiach, został niedawno zabity i wydziedziczony przez Anglików". - To osobliwe - zastanowiła się Adrianna - te okoliczności przypominają mi, że mój ojciec często opowiadał o jednej z naszych krewnych, która wyszła za mąż za jakiegoś króla hinduskiego, do którego najął się w służbę generał Simon, ten, którego niedawno mianowano marszałkiem... - Potem dodała z uśmiechem: - Ach! Jakby to było zabawne... a tylko mnie zdarzają się podobne historie... Ale jak się nazywa ten książę... zobaczymy... "Bez wątpienia raczysz, pani, przebaczyć naszemu uprzykrzaniu się, ale sądziliśmy, że uważałabyś nas, i słusznie, za egoistów, gdybyśmy mówili tylko o swych własnych dolegliwościach, kiedy dzieli je z nami zacny i godny politowania książę... Na koniec raczysz mi pani wierzyć... stary jestem, mam wiele doświadczenia, dosyć mi spojrzeć na szlachetną twarz tego Hindusa, a przysiągłbym, że godzien jest pani względów, o które proszę; wystarczyłoby przysłać mu cokolwiek pieniędzy, aby mógł sprawić sobie europejski ubiór, gdyż wszystkie poprzednie postradał podczas rozbicia statku". - O nieba! Ubiór europejski... - zawołała z humorem Adrianna. - Biedny książę! Niech go Bóg od niego zachowa i ja także!... Już dosyć sprzyja mu los, kiedy z głębi Indii posyła go do mnie, aby nigdy nie nosił tego obmierzłego ubioru europejskiego, tych szkaradnych sukien, strasznych kapeluszy, które czynią mężczyzn tak śmiesznych, iż prawdziwie nic w nich nie można dostrzec powabnego... Tak więc przybywa do mnie młody, piękny książę z obcych, wschodnich krajów, gdzie mężczyźni ubierają się w jedwabie, muśliny i kaszmiry, nie zaniedbam skorzystać z tej rzadkiej sposobności i szczerze się nim zajmę. A więc niech mówi, co chce, Dupont - ale precz z sukniami europejskimi dla Hindusów... Ale jakże się nazywa ten książę? Co za osobliwe byłoby zdarzenie, gdyby to był mój kuzyn znad Gangesu! Gdy byłam mała, tyle mówiono dobrego o ojcu jego królewskiej mości, iż byłabym bardzo ciekawa oglądać jego syna i przyjąć go jak najlepiej... Ale zobaczmy, jak on się nazywa... I dalej czytała: "Gdybyś oprócz małej sumki raczyła pani ułatwić mu jak również jego rodakowi dostanie się do Paryża, byłoby to wielkim dobrodziejstwem dla biednego księcia, i tak już nieszczęśliwego. Na koniec, aż nadto jest mi znaną delikatność pani, abym się nie domyślał, że może zechcesz pani przesłać księciu tę pomoc bez wyjawienia swego nazwiska, w takim razie rozkazuj mi, pani i rachuj na moją roztropność, jeżeliby zaś przeciwnie, postanowiła pani przesłać mu pomoc bezpośrednio, to jego nazwisko, takie, jakie mi podał jego towarzysz: Książę Dżalma, syn Kadżi-Singa, króla Mundy". - Dżalma - ożywiła się Adrianina, przypominając sobie - Kadżi-Singa... tak... to ten sam... właśnie to samo nazwisko ojciec tak często powtarzał... mówiąc że trudno znaleźć na świecie kogoś bardziej rycerskiego, bardziej bohaterskiego nad tego króla indyjskiego, naszego powinowatego... od którego pewnie i syn nie odrodził się. Tak, Dżalma... Kadżi-Sing, tak, to on, - mówiła, uśmiechając się, - tak, Dżalma jest moim kuzynem. Odważny i dobry, młody i piękny... A nade wszystko nigdy nie nosił szkaradnych sukni europejskich... i nie ma teraz znikąd pomocy! To przedziwne... To za wiele szczęścia naraz... Prędko... Prędko... Zaimprowizujemy ładną bajkę, której bohaterem będzie waleczny książę... Biedny ptaszek złocistolazurowy, zabłąkany w nasze smutne kraje! Niechże przynajmniej znajdzie tu coś takiego, co by mu przypominało jego słońce i kraj rodzinny. Potem, zwróciwszy się do jednej z pokojówek, rzekła: - Żorżetto, weź papier i pisz, moje dziecko. Dziewczyna podbiegła do złocistego stolika, gdzie były przybory do pisania i usiadła, mówiąc: - Czekam na rozkazy, pani... Adrianna, której śliczna twarz jaśniała radością, podyktowała następujący bilet do starego malarza, który przez długi czas uczył ją rysunków i sztuki malarskiej: "Kochany Tycjanie, dobry Weronezie, godny Rafaelu... Uczynisz mi wielką przysługę, i pewną jestem, że mi ją wyświadczysz z ową miłą grzecznością, jakiej od ciebie zawsze doznawałam... Natychmiast pójdziesz porozumieć się z artystą, który rysował moje ostatnie ubiory z XV wieku. Tym razem idzie o ubiór indyjski dla młodego Hindusa. Według tego, jak sobie wyobrażam, możesz wziąć miarę z Antynousa albo raczej z Bachusa Indyjskiego, co będzie właściwiej. Postaraj się, aby te suknie były zarazem jak najbogatsze i najwykwtntniejsze, wybierzesz co najpiękniejsze materiały, uważaj szczególnie, aby jak najbardziej podobne były do tkanin indyjskich, na przepaski i na zawoje dodasz sześć szalów kaszmirskich, między którymi mają być dwa białe, dwa czerwone i dwa pomarańczowe, nic lepiej nad te kolory nie pasuje do śniadej twarzy. Potem (a daję ci najwyżej dwa lub trzy dni czasu) udasz się moim powozem do zamku Cardoville, który dobrze znasz; rządca, dzielny Dupont, dawny pański przyjaciel, zaprowadzi cię do młodego indyjskiego księcia nazwiskiem Dżalma, powiesz temu dostojnemu panu, że przybywasz od nieznamego przyjaciela, który po bratersku przesyła mu, co trzeba, aby uniknął szkaradnej europejskiej mody. Dodasz, że przyjaciel ten oczekuje go niecierpliwie i zaklina, ażeby jak najśpieszniej przybył do Paryża. Jeżeli mój protegowany powie, że jest słaby, odpowiesz, że w moim powozie doskonale można spać, każesz mu urządzić w nim posłanie, a będzie mu bardzo wygodnie. Ma się rozumieć, iż usprawiedliwisz uprzejmie nieznanego przyjaciela, że nie posyła mu ani bogatego palankinu, ani słonia, bo niestety, tylko w teatrze są tu palankiny, a słonie tylko w menażerii; przez co zapewne nader dzikimi wydamy się temu księciu... Skoro go nakłonisz do wyjazdu, puścisz się szybko w drogę i przyprowadzisz tu, do mego pawilonu, przy ulicy Babilońskiej (przynajmniej ta nazwa spodoba się człowiekowi ze wschodu), przyprowadzisz tu tego księcia, szczęśliwca, który się urodził w kraju kwiatów, diamentów i słońca. Nade wszystko będziesz łaskaw, drogi przyjacielu, nie dziwić się temu nowemu kaprysowi, a szczególniej nie czynić z tego powodu żadnych nadzwyczajnych, niedorzecznych wniosków. Udaję się w tej okoliczności do pana, którego szczerze poważam, iż to powinno przekonać cię, że w tym moim postępku nie ma nawet cienia płochości". Dyktując ostatnie wyrazy, utrzymała ton pełen godności. Wkrótce jednak wróciła znów do zwykłej sobie wesołości. "Bądź zdrów, mój stary przyjacielu, zbyt lekkomyślnie pozwalam sobie na żarty w chwili batalii, tak, gdyż za godzinę wydam batalię mej ciotce i niecierpliwie oczekuję chwili rozpoczęcia boju z tą straszną księżną. Bądź zdrów, tysiąc serdecznych pozdrowień twej zacnej żonie. Kiedy o niej wspominam, to dlatego, aby cię upewnić o uczciwych powodach tego wezwania do mnie pięknego księcia; wypada skończyć na tym, od czegom powinna była zacząć, że jest piękny... Jeszcze raz, bądź zdrów..." Potem, zwracając się do Żorżetty: - Cóż, napisałaś? - Tak, pani... - A! Dodaj jeszcze post scriptum: "Posyłam ci asygnatę na okaziciela, do mego bankiera, na te wszystkie wydatki, nie szczędząc niczego... wiesz, że jestem dość wielkim panem... (muszę użyć tego męskiego określenia), gdyż wy przywłaszczacie sobie wyłącznie miano szlachetnej szczodrobliwości". - Teraz, Żorżetto - rzekła Adrianna - przynieść mi arkusz papieru i ten list do podpisania. Wzięła pióro, które podała jej Zorżetta, podpisała list napisała przekaz tej treści: "Proszę wypłacić panu Norval, za jego kwitem, sumę, jakiej zażąda, na wydatki dla mnie. Adrianna Cardoville". Podczas gdy Żorżetta pisała, Floryna i Hebe zajmowały się dalej toaletą swej pani, która zdjęła szlafroczek i ubrała się. Z ciągłej, choć skrywanej uwagi, z jaką Floryna słuchała Adrianny, dyktującej list, łatwo domyśleć się, iż chciała zachować w pamięci każde słowo panny Cardoville. - Moja kochana - odezwała się Adrianna do Hebe - pójdziesz natychmiast na pocztę posłać ten list do pana Norvala. Ten sam co przedtem srebrny głos dzwonka dał się słyszeć z zewnątrz. Hebe podeszła do drzwi, aby otworzyć, wtedy Floryna zwróciła się do Adrianny: - Czy pozwoli pani, abym ja ten list zaniosła do wielkiego pałacu? - Dobrze! Hebe, zobacz, kto dzwoni, a ty Żorżetto, zapieczętuj list... Po chwili Hebe wróciła. - Proszę pani - rzekła - rzemieślnik, co znalazł wczoraj Lutynę, prosi o posłuchanie... Jest blady i bardzo smutnie wygląda... - Czyżby już mnie potrzebował?... Byłoby to bardzo szczęśliwe - odrzekła Adrianna. - Proś tego poczciwego człowieka do salonu... A ty, Floryno... Wyślij list natychmiast... Floryna wyszła. Panna Cardoville z Lutyną weszła do saloniku, gdzie czekał na nią Agrykola. ROZDZIAŁ III ROZMOWA Adrianna Cardoville, wchodząc do salonu, gdzie czekał na nią Agrykola, ubrana była z wielką prostotą, ale wykwintnie; flanelowa niebieska suknia z obcisłym stanikiem, wyszywana na przodzie czarnym jedwabiem uwydatniała jej kibić i ślicznie zaokrągloną pierś, kołnierzyk batystowy, gładki, zaokrąglony, na szerokiej w kraty wstążeczce, związanej w kokardę, zastępował chusteczkę, śliczne złocisto-żółte włosy otaczały twarz, spuszczając się lokami prawie do piersi. Agrykola, chcąc odwrócić uwagę ojca, żeby uwierzył, że idzie do fabryki, ubrał się w codzienne ubranie, włożył tylko nową bluzę, a kołnierz od koszuli z grubego płótna, ale czysto wyprany, wywinął na czarną chustkę, spod obszernych szaraczkowych spodni wyglądały czysto wyszuwaksowane buty, w ręku trzymał sukienną nowiuteńką furażerkę. W tym stroju, podkreślającym jego silną budowę, wyglądał okazale i czuł się swobodnie. Czekając na pannę Cardoviille, przypatrywał się machinalnie pięknemu srebrnemu wazonowi z przecudną rzeźbą; mała blaszka z tegoż metalu, zawieszona na podstawie, miała napis: Wykonany przez Jana Marię, rzeźbiarza - 1831 r. Adrianna tak lekko stąpała po kobiercu salonu, iż Agrykola nie spostrzegł, kiedy weszła; drgnął lekko i żywo obrócił się, gdy usłyszał dźwięczny głos: - Piękny wazon, prawda? - Bardzo piękny - odpowiedział Agrykola, nieco speszony. - Widzisz pan, że lubię oddawać sprawiedliwość - dodała panna Cardoville, wskazując palcem małą srebrną blaszkę - malarz podpisuje swój obraz... Pisarz książkę, jestem więc za tym, żeby rzemieślnik podpisywał swoją robotę. - Jak to, pani, to imię rzemieślnika? - Tak, to imię ubogiego rzeźbiarza, który wykonał rzadkie, mistrzowskiej roboty dzieło dla bogatego złotnika. Gdy ten sprzedał mi ten wazon, zdumiał się moim dziwactwem, kiedy na zapytanie, usłyszawszy nazwisko twórcy tego dzieła zażądałam, żeby nie jego, ale nazwisko robotnika było wypisane na podstawie. Gdy nie ma on bogactwa, niech przynajmniej ma sławę, czyż nie mam racji? Niepodobna było Adriannie zręczniej rozpocząć rozmowy, dlatego kowal, przychodząc powoli do siebie, odpowiedział: - Sam będąc rzemieślnikiem, podwójnie oceniam taki dowód sprawiedliwości. - Ponieważ jest pan rzemieślnikiem, rada jestem z tego zdarzenia. I uprzejmym skinieniem ręki wskazała mu krzesło, obite złotem wyszywaną materią, a sama usiadła na kanapce. Widząc, że Agrykola zawahał się i zakłopotany spuścił oczy, rzekła wesoło, chcąc go ośmielić i wskazała mu Lutynę: - To zwierzątko, do którego jestem mocno przywiązana, będzie dla mnie na zawsze żywą pamiątką pańskiej dobroci, dlatego i pańskie odwiedziny poczytuję za szczęśliwą wróżbę, nie wiem, jakie dobre przeczucie mówi mi, iż może będę mogła być panu w czymś użyteczna. - Pani - odezwał się ośmielony Agrykola - nazywam się Baudoin, jestem kowalem u pana Hardy, w Plessy pod Paryżem, wczoraj ofiarowałaś mi pani sakiewkę... Nie chciałem przyjąć... Dziś przychodzę, aby prosić panią może o dziesięć, dwadzieścia razy większą sumę... Mówię to od razu... Bo to właśnie najwięcej mnie kosztuje... Te słowa piekły mi usta, teraz będę czuł się swobodniejszy... - Szanuję pańskie skrupuły - odpowiedziała Adrianna - ale, gdybyś mnie znał, zwróciłbyś się do mnie bez obawy... Ile panu potrzeba? - Nie wiem, pani. - Jak to?... Nie wiesz, jakiej sumy potrzebujesz? - Tak, pani i przychodzę prosić cię... Nie tylko o potrzebną mi sumę... Ale nadto o wiadomość, jaka suma będzie mi potrzebna. - Proszę pana - rzekła z uśmiechem Adrianna - wytłumacz się jaśniej... Pomimo najlepszych chęci nie zgaduję, o co chodzi. - Powiem to pani w kilku słowach: Mam starą matkę, która zniszczyła sobie zdrowie pracą dla wychowania mnie i biednego, opuszczanego dziecka, które przyjęła za swoje, teraz jest moim obowiązkiem utrzymywać ją, co też robię z radością. Ale nie mam nic, prócz zdrowych rąk i chęci do pracy. Gdybym przestał pracować, moja matka pozostałaby bez środków do życia. - Teraz, panie, twojej matce na niczym nie będzie zbywało, gdyż ja się nią zajmę... - Pani się nią zajmiesz? - Tak, oczywiście. - Czy znasz ją pani? - Tak, teraz... - Ach! Pani - rzekł Agrykola, wzruszony, a po chwili milczenia dodał: - rozumiem panią... Tak... Szlachetne masz serce, Garbuska miała rację. - Garbuska? - powtórzyła Adrianna, spoglądając ciekawie na Agrykolę, gdyż nie rozumiała, o kogo chodzi. Kowal, który się nie wstydził swoich przyjaciół, odpowiedział śmiało: - Wytłumaczę to pani. Garbuska to uboga wyrobnica, bardzo pracowita, z którą się wychowałem, jest ułomna i dlatego nazywają ją Garbuską. Widzisz więc, pani, że pod pewnym względem stoi tak nisko, jak pani wysoko. Lecz co do serca... Co do delikatności... Ach! Pani... Jestem pewien, że jesteś jej warta... Od razu przyszło jej to na myśl, kiedy jej powiedziałem, jakim sposobem dałaś mi pani wczoraj ów piękny kwiat... - Zapewniam pana - przerwała Adrianna, szczerze wzruszona - że to porównanie pochlebia mi i przynosi większy zaszczyt aniżeli wszystko, co byś mi zdołał powiedzieć... Serce dobre i delikatne, pomimo okrutnego losu, jest skarbem nadzwyczaj rzadkim. Tak łatwo być dobrym, kiedy się jest młodym i pięknym... Być delikatnym i wspaniałym, kiedy się jest bogatym! Przyjmuję więc pańskie porównanie... Ale pod warunkiem, że dasz mi sposobność zasłużyć na nie. Proszę więc, mów dalej. Mimo otwartości panny Cardoville, odgadnąć w niej było można tyle naturalnej godności, jaka zawsze cechuje niezależny charakter, wzniosły umysł i szlachetne uczucia, iż Agrykola, zapominając o idealnej piękności swej opiekunki, prędko poczuł dla niej głęboki szacunek, który był dziwnie sprzeczny z wiekiem młodej dziewczyny. - Pani! Gdybym miał tylko matkę, mówię szczerze, nie bardzo bym się troszczył o czas strawiony bez roboty, biedni ludzie wspierają się nawzajem, moją matkę szanują w domu, uczciwi sąsiedzi pośpieszyliby jej na pomoc, ale i oni są ubodzy, i oni ponieśliby dla siebie uszczerbek, a ich małe przysługi byłyby dla niej bardziej przykre od nędzy, a wreszcie nie na samą tylko matkę muszę pracować, ale także na ojca; nie widzieliśmy go przez osiemnaście lat, dopiero co przybył... Przebywał cały ten czas na wschodzie poświęcając się dla swego niegdyś generała, a dziś marszałka Simona. - Marszałka Simona! - rzekła ze zdziwieniem Adrianna. - Czy znasz go pani? - Nie znam osobiście, ale on poślubił osobę z naszej rodziny. - Jakie to szczęście!... - zawołał kowal - a więc dwie młode panienki, które mój ojciec przyprowadził ze wschodu to krewne pani... - Marszałek ma dwie córki? - zapytała Adrianna, coraz bardziej zdziwiona i przejęta. - Ach! Pani... Dwa aniołki... A tak piękne, tak łagodne, bliźnięta podobne do siebie jak dwie krople wody... Ich matka zmarła w obcych stronach, majątek jej córek przepadł, przybyły więc tu z moim ojcem, odbywszy uciążliwą podróż, lecz mój ojciec usiłował swoją troskliwością... Nie dać im odczuć ubóstwa... Zacny ojciec!... Nie uwierzyłabyś pani, że przy odwadze lwa, jest dobry... Jak matka... - A gdzież są, panie, te dzieci? - zapytała Adrianna. - U nas, pani... I to właśnie uczyniło tak trudnym moje położenie, to właśnie ośmieliło mnie, abym udał się do pani, nie dlatego, iżbym moją pracą nie mógł zarobić tyle, ile trzeba dla naszego małego, tak nagle powiększonego domu... Lecz jeżeli mnie zaaresztują... - Pana mają aresztować... Za co? - Otóż, pani... Racz przeczytać to ostrzeżenie, które przysłano na ręce Garbuski... Tej biednej dziewczyny, o której wspomniałem... A która jest dla mnie siostrą. I podał pannie Cardoville bezimienny list, pisany do Garbuski. Przeczytawszy go, Adrianna ze zdziwieniem spytała kowala: - Jak to, pan jest poetą? - Nie mam, pani, ani pretensji do tego, ani ambicji... Tylko gdy wracam do domu po pracy... A częstokroć nawet, kując żelazo, dla rozrywki lub wypoczynku, bawię się układaniem... Już to jakiej ody, już to śpiewki... - A ten śpiew robotników, o którym mowa w tym liście, istotnie jest niebezpieczny? - Nie, bynajmniej, jestem zupełnie kontent ze swojego losu... W zakładzie pana Hardy dobrze nam się powodzi i ja w pierwszych wierszach wyraziłem tylko życzenie, aby i inni używali podobnych korzyści, lecz wiadomo może pani, że w tych czasach spisków i zaburzeń w Paryżu łatwo można być obwinionym i uwięzionym... Niech padnie na mnie to nieszczęście... Cóż się stanie z moją matką... Ojcem i z dwiema sierotami, które powinniśmy uważać za należące do naszej rodziny, aż do powrotu marszałka Simona. Dlatego, chcąc uniknąć tego nieszczęścia, przyszedłem panią prosić, abyś raczyła dać za mnie kaucję, takim sposobem nie wzięto by mnie do więzienia, a moja praca wystarczyłaby na utrzymanie całej rodziny. - Bogu dzięki! - rzekła radośnie Adrianna. - To się da zrobić, odtąd, mości poeto, czerpać będziesz swoje natchnienie w szczęściu, a nie w zmartwieniu... Zaraz się da za pana kaucję. - Ach, pani!... Ocalasz nas... - Przy tym nasz domowy lekarz pozostaje w ścisłych stosunkach wprawdzie tylko z byłym ministrem, który ma jednak wielkie znaczenie, doktor posiada wielki wpływ na niego, gdyż zalecał mu, aby ze względu na zdrowie, porzucił urząd, właśnie w tych czasach, kiedy zabrano mu tekę. Bądź więc zupełnie spokojny, gdyby kaucja nie wystarczyła, pomyślimy o innych środkach. - Pani - rzekł Agrykola, głęboko wzruszony - tobie winien będę spokój, a może i życie mej matki, wierz mi, pani, ze nie pozostanę niewdzięczny. - To mała rzecz... Teraz pomówmy o czym innym; wypada, aby ci, co mają nadto, przychodzili z pomocą tym, co mają za mało... Córki marszałka Simona należą do mojej rodziny, będą więc tu mieszkały ze mną, dziś wieczorem udam się do pańskiej matki, z podziękowaniem za okazaną mym młodym krewnym gościnność i zabiorę je z sobą. Wtem, uchyliwszy drzwi, prowadzące do salonu z przyległego pokoju, weszła z pośpiechem i przestraszaną miną Żorżetta. - Ach, pani! - zawołała. - Coś dziwnego dzieje się na ulicy... - Cóż takiego?... Mów prędzej. - Odprowadziłam szwaczkę do furtki i zdawało mi się, żem widziała ludzi, którym nie najlepiej patrzyło z oczu, spoglądali uważnie na mury i na okna pawilonu, jakby kogoś śledzili. - Pani - rzekł zmieszany Agrykola - nie omyliłem się, to pewnie mnie szukają. - Co pan mówi? - Zdawało mi się, że ktoś za mną idzie od ulicy Saint-Mery... Nie ma wątpliwości, widziano, jak tu wchodziłem i chcą mnie aresztować... Teraz, pani, gdy raczyłaś obiecać opiekę mej matce... Kiedy już nie mam potrzeby troszczyć się o córki marszałka Simona, teraz, żeby pani nie narazić na najmniejszą nieprzyjemność, biegnę, aby sam się oddać w ich ręce. - Nie rób tego - rzekła żywo Adrianna - bez potrzeby narażać swoją wolność? Zresztą Zorżetta może się mylić... Ale w każdym razie, proszę cię, zaczekaj... Wiesz, że u nas w Paryżu, gdy kogoś wsadzą do więzienia, nieprędko wypuszczą, a dopóki nie jesteś aresztowany, łatwiej przyjdzie zakończyć tę sprawę. - Proszę pani - rzekła Hebe, także wchodząc niespokojna - jakiś mężczyzna pukał do furtki i pytał, czy nie wszedł tu młody rzemieślnik w niebieskiej bluzie. Dodał, że osoba, której szuka, nazywa się Agrykola Baudoin... Że coś ważnego chce mu powiedzieć. - To moje nazwisko - rzekł Agrykola - to podstęp, aby mnie stąd wywołać... - Zapewne - przyznała Adrianna - trzeba więc wyprowadzić w pole tego jegomościa... Cóżeś odpowiedziała? - spytała, zwracając się do Hebe. - Odpowiedziałam, proszę pani, że nie widziałyśmy żadnego mężczyzny w niebieskiej bluzie. - Wybornie... A on co na to? - Odszedł. - Żeby wrócić za chwilę - zauważył Agrykola. - Bardzo możliwe - podchwyciła Adrianna. - Dlatego musisz pozostać tu... Na nieszczęście muszę w tej chwili iść do księżny Saint-Dizier, mojej ciotki, aby spotkać się z nią w ważnym interesie, który już nie może cierpieć zwłoki, a który z tego, co mi powiedziałeś o przybyciu córek marszałka Simona, staje się jeszcze pilniejszym... Zostań więc tutaj, gdyż po wyjściu cię aresztują. - Daruje pani, ale nie mogę przyjąć tej wspaniałomyślnej rady. - Dlaczego? - Usiłowano wywabić mnie na zewnątrz, aby nie wchodzić urzędowo do pani mieszkania, lecz za chwilę, jeśli nie wyjdę, wrócą tu, a ja nigdy nie narażę pani na taką nieprzyjemność. Już jestem spokojny o matkę, cóż mi zaszkodzi uwięzienie? - A zmartwienie, jakiego dozna pańska matka?... A jej niepokój... Czy to nic? A pański ojciec, a biedna wyrobnica, która pana kocha jak brata, a której ja jestem równa sercem, jak sam mówiłeś? Wierz mi, oszczędź tego zmartwienia swej rodzinie... Pozostań tu, zanim nadejdzie wieczór, jestem pewna, że czy to za kaucją lub innym sposobem, uwolnię pana od tego niepokoju... - Ależ pani! - Choćbym przyjął jej ofiarę... To przecież mnie tu znajdą. - Wcale nie... Jest w tym pawilonie kryjówka, tak misternie wymyślona, że nie wiedząc o niej, niepodobna ją znaleźć. Zorżetta zaprowadzi pana do niej, będzie tam panu wygodnie, będziesz mógł nawet pisać wiersze dla mnie, jeśli ci przyjdzie ochota... - Ach! Pani, na tyle dobroci... Czym zasłużyłem? - Czy tak? Otóż wyobraź sobie, że jego charakter, jego położenie nie zasługują na żadne względy, przypuść pan dalej, że nie zaciągnęłam wobec pańskiego ojca świętego długu za tkliwe starania, jakie okazywał córkom marszałka Simona, moim krewnym... Ale pomyśl przynajmniej o Lutynie - rzekła, śmiejąc się - o Lutynie, którą tu widzisz... A którąś mi przyprowadził... Mówię szczerze, jeśli się śmieję - mówiła ta ekscentryczna istota - to dlatego, że nie ma tu dla pana żadnego niebezpieczeństwa i że jestem uszczęśliwiona. Zostaw mi więc swój adres, udaj się z Zorżettą i napisz mi ładne wiersze, jeżeli się nie znudzisz w tym więzieniu, do którego uciekasz przed prawdziwym. Kiedy Żorżetta prowadziła kowala do kryjówki, Adrianna udała się przez park do wielkiego pałacu, zamieszkałego przez księżnę Saint-Dizier. W kwadrans po tym Floryna weszła potajemnie do pokoju pani Grivois, pierwszej pokojówki księżny Saint-Dizier. - No i co? - spytała pani Grivois. - Oto wiadomości, jakie zebrałam dziś rano - rzekła Floryna, podając papier ochmistrzyni - szczęściem mam dobrą pamięć... - O której godzinie wróciła dziś do domu? - zapytała żywo ochmistrzyni. - Kto taki? - Panna Adrianna. - Ależ pani, ona nigdzie nie wychodziła, wprowadziłyśmy ją do kąpieli o dziewiątej godzinie. - A wróciła przed dziewiątą, spędziwszy noc poza domem! Floryna patrzyła na panią Grivois ze zdziwieniem. - Nie rozumiem pani... - Jak to, czy panienka nie wróciła dziś rano o ósmej małą furtką ogrodową?... Czy śmiesz kłamać? - Słaba byłam wczoraj i dopiero o dziewiątej zeszłam, aby Żorżecie i Hebe pomóc wprowadzić panienkę do kąpieli... Nie wiem, co przedtem zaszło, przysięgam pani... - To co innego... Dowiesz się o tym od swoich towarzyszek, one ci ufają i wszystko powiedzą. - Tak, pani, wszystko powiedzą. - Cóż robiła od rana, odkąd ją widziałaś? - Dyktowała list Żorżecie, do pana Norval, prosiłam, żeby mnie kazała go odnieść na pocztę, abym miała sposobność wyjść i zanotować sobie, com słyszała. - Dobrze... A list? - Hieronim dopiero co poszedł, dałam mu go, aby zaniósł na pocztę. - Niezręczna! - zawołała pani Grivois - nie mogłaś przynieść go tu? - Ale, ponieważ panienka swoim zwyczajem dyktowała go na głos, wiem, co zawierał i zapisałam wszystko. - To nie wystarczy... Należało wstrzymać jego wysłanie... Księżna będzie się gniewała. - Sądziłam, że zrobiłam dobrze. - Tak, wiem, że ci nie zbywa na dobrych chęciach, już od sześciu miesięcy jesteśmy z ciebie zadowoleni... Ale tym razem popełniłaś wielką nieroztropność... - Przebacz mi, pani... I to, co robię, z przykrością mi przychodzi. I dziewczyna stłumiła westchnienie. Pani Grivois patrzyła na nią, nie spuszczając z oka i rzekła tonem pogróżki: - Moja droga, jeśli masz skrupuły, to przestań... Uwalniamy cię... Idź sobie. - Wiesz pani, że nie jestem wolna - rzekła zarumieniona Floryna, a łzy stanęły jej w oczach i dodała: - Zależę od pana Rodina, który mnie tu umieścił... - Czegóż więc wzdychasz? - Tak, niechcący, mam wyrzuty... Panienka jest tak dobra...Tak ufna... - Pewnie, że ona jest doskonała, ale ty nie po to tu jesteś, abyś mi prawiła o jej dobroci... Co było dalej? - Robotnik, który wczoraj odniósł Lutynę, przyszedł niedawno i prosił o rozmowę z panią. - I ten mężczyzna... Jest jeszcze u niej? - Nie wiem... Wchodził, kiedy ja wychodziłam z listem... - Dowiesz się, po co przychodził i upatrzysz sposobność, abyś dziś jeszcze mogła donieść mi o tym. - Dobrze, proszę pani... - Czy panienka była przejęta, niespokojna i przestraszona tym, że ma się dziś widzieć z księżną?... Ona się wcale nie kryje z tym, co myśli, przeto można wiedzieć o wszystkim. - Przeciwnie, panienka była wesoła jak zwykle, nawet żartowała z tego. - A! Żartowała... - powtórzyła ochmistrzyni i mruczała coś pod nosem, tak iż Floryna nie mogła dosłyszeć: - Będzie się ona śmiała! Pomimo jej śmiałości i diabelskiego charakteru... Błagałaby o przebaczenie... Gdyby wiedziała, co ją dziś czeka. Potem odezwała się do Floryny: - Wracaj do pawilonu i odrzuć, radzę ci, te niedorzeczne skrupuły, które ci mogą bardzo zaszkodzić, pamiętaj o tym! - Nie mogę, pani, zapomnieć o tym, że sama od siebie nie zależę... - Bardzo dobrze, przyjdź więc znowu. Floryna wróciła do pawilonu, zaś pani Grivois pobiegła natychmiast do księżny Saint-Dizier. ROZDZIAŁ IV JEZUITKA Kiedy opisane sceny działy się w pawilonie zajmowanym przez pannę Cardoville, inne wypadki zaszły w wielkim pałacu, gdzie mieszkała księżna Saint-Dizier. Wytworność i bogactwo pawilonu dziwnie odbijało od ponurego wnętrza pałacu, którego pierwsze piętro zajmowała księżna, parter ze względu na rozkład przydatny mógł być tylko do wydawania w nim wielkich balów, lecz księżna Saint-Dizier zrzekła się od dawna światowych zabaw. Czarny ubiór służących, już niemłodych, głęboka, prawie klasztorna cisza panująca w mieszkaniu, gdzie rozmawiano tylko półgłosem, regularny tryb życia w całym domu, nadawały wszystkiemu, co otaczało księżnę, piętno ponurego smutku. Pewien światowy człowiek, co z wielkim męstwem łączył w sobie rzadką niezależność charakteru, mówiąc o księżnie Saint-Dizier, tak się wyraził: "Aby nie mieć w księżnie Saint-Dizier nieprzyjaciółki, ja, co nie lubię ani poniżać się, ani tchórzyć, pierwszy raz w życiu dopuściłem się podłości". I mówiąc to nie żartował. Lecz pani Saint-Dizier nie od razu nabyła takiego usposobienia. Wypada nam tu przebiec różne zmiany w życiu tej kobiety, niebezpiecznej i nieubłaganej. Pani Saint-Dizier, osoba niegdyś bardzo piękna, podczas ostatnich lat cesarstwa i pierwszych restauracji była jedną z najmodniejszych dam w Paryżu, umysł jej był niespokojny, awanturniczy, lubiący przewodzić, miała zimne serce i żywą wyobraźnię, odznaczała się nadzwyczajną zalotnością i zamiłowaniem do intryg, które tak lubiła jak mężczyźni karty... Dlatego, że dostarczają silnych wrażeń. Na nieszczęście mąż jej, książę Saint-Dizier (starszy brat hrabiego Rennepont, księcia Cardoville, ojca Adrianny) tak był zaślepiony lub niedbały, iż przez całe życie nie rzekł ani słowa, z którego można by sądzić, że widział lub domyślał się awanturnictwa swej małżonki. Nie doświadczając więc przeszkód w stosunkach, zresztą tak łatwych za cesarstwa, księżna nie tylko nie porzuciła zalotności, ale - owszem - sądziła, że osoba jej stanie się jeszcze bardziej interesującą, gdy przedsięweźmie jakąś intrygę polityczną. Marzyła, że uda jej się wskrzesić Frondę i wdała się w tajną korespondencję z mającymi wpływ zagranicznymi osobami, znanymi z nienawiści do Napoleona i Francji; od tego czasu zaczynają się jej listowne kontakty z margrabią d'Aigrigny, podówczas pułkownikiem w cudzoziemskim wojsku. Jednak pewnego dnia wykryto wszystkie te intrygi, wielu przyjaciół pani Saint- Dizier zostało zesłanych do Vincennes, a jej, ku powszechnemu zdziwieniu, kazano tylko nie oddalać się z własnych dóbr pod Dunkierką. Po powrocie Burbonów "prześladowania", które pani Saint-Dizier wycierpiała za "dobrą sprawę", zostały jej policzone jako zasługa i nawet zdobyła wtedy znaczny wływ, mimo lekkości swoich obyczajów. Margrabia d'Aigrigny, przyjąwszy służbę we Francji osiadł w niej na stałe, umiał być miły, towarzyski i rychło stał się bardzo modny, korespondował z księżną, gdy jej nie znał; nic dziwnego więc, że teraz stosunki ich stały się jeszcze bliższe. Niezmierna miłość własna, duma, skłonność do nienawiści i żądza panowania, wzajemna sympatia dusz występnych, uczyniły z księżny i margrabiego raczej dwoje wspólników aniżeli kochanków. Ten związek, oparty na samolubnych, złych popędach, na strasznej współpracy, jaką dwa tak niebezpieczne charaktery mogły podjąć wspólnie przeciw światu, w którym ich intryganctwo i złośliwości wytworzyły im wielu nieprzyjaciół, związek ten trwał aż do chwili, kiedy po pojedynku z generałem Simonem margrabia wstąpił do nowicjatu, tak iż nikt nie mógł domyśleć się przyczyny tej dziwnej decyzji. Księżna zaś, przekonana, że dla niej jeszcze nie wybiła godzina pokuty, nie przestawała uganiać się za urokami świata, z całym zapałem gorączkowej zawiści, przewidując już zbliżające się ostatnie dni swej młodości. Z tego, co następuje, czytelnik osądzi charakter tej kobiety: Będąc jeszcze ładną, chciała zakończyć swoje światowe życie świetnym, ostatnim triumfem, tak jak aktorka, która w całym blasku piękności i talentu opuszcza teatr. Chcąc zadośćuczynić swej próżności, księżna zręcznie wybierała ofiary; sprytem, haniebnymi intrygami sprzątnęła kochanka zachwycającej osiemnastoletniej pannie. Popisawszy się przed wszystkimi świetnym triumfem, księżna Saint-Dizier opuściła świat. Po wielu długich rozmowach z księdzem margrabią d'Aigrigny, podówczas sławnym kaznodzieją, nagle wyjechała z Paryża i przepędziła dwa lata w swych dobrach pod Dunkierką, dokąd zabrała z sobą tylko panią Grivois. Gdy wróciła, nie można było poznać tej kobiety, niegdyś płochej, zalotnej, uganiającej się za światowymi uciechami. Zaszła w niej całkowita, niemal przerażająca zmiana. Pałac Saint- Dizier, dawniej otwarty dla zabaw, balów, uciech, stał się cichy, ponury, zamiast gości, nazywanych eleganckim światem, księżna przyjmowała tylko kobiety głośne z pobożności, mężczyzn znanych z surowości zasad religijnych i monarchicznych, otaczała się przedstawicielami wyższego duchowieństwa, wzięła pod swą opiekę zakład naukowy, utrzymywany przez zakonnice, urządziła u siebie kaplicę i osadziła przy niej kapelana, przyjęła spowiednika, ale ten nie miał na nią wielkiego wpływu; sumieniem jej kierował po dawnemu margrabia d'Aigrigny, ma się rozumieć, że dawno już ustały ich miłosne stosunki. To nagłe, zupełne, a nade wszystko głośne nawrócenie zdziwiło wielu i wzbudziło głębokie uszanowanie dla księżny, choć niektórzy, przenikliwsi uśmiechali się. Jedno spomiędzy tysiąca zdarzeń pozwoli poznać, jak strasznej władzy nabyła księżna od czasu przyłączenia się do jezuitów. Zdarzenie to wykaże także skryty, mściwy charakter tej kobiety, której niechęć szczególnie zwracała się ku Adriannie Cardoville. Pomiędzy osobami, które uśmiechały się, kiedy mówiono o nagłym nawróceniu pani Saint- Dizier, znajdowali się młodzi kochankowie, których niegdyś rozłączyła przed opuszczeniem na zawsze widowni świata; po przemijającej, chwilowej burzy połączyli się znowu w miłości, kochając się jeszcze bardziej i ograniczając swoją zemstę na dowcipnych żartach z nawrócenia kobiety, która im wyrządziła tyle złego... Po jakimś czasie straszna burza zebrała się nad dwojgiem kochanków. Mąż, ślepy do tego czasu... Nagle oświecony bezimiennymi doniesieniami, wybuchł strasznym gniewem, młoda a nieszczęśliwa żona postradała dobre imię, wkrótce też zmarła. Co do kochanka, zjawiły się z różnych stron wieści, wieści niedokładne, złośliwe, wyssane z nieprzychylnego źródła, lecz zręcznie rozszerzane; dało to taki skutek, iż najlepsi przyjaciele powoli zaczynali odsuwać się od niego, nie wiedząc, że ulegają powolnemu, ale ustawicznemu wpływowi złośliwych plotek. Jego znajomi szeptali: - Wiadomo ci pewno, że... - Nie... - Bardzo brzydko o nim mówią! - Czyżby? A co się stało? - Nie wiem, mówią rozmaicie... rzeczy nie bardzo pochlebne dla jego reputacji. - Ha!... Źle... Ja też zauważyłem, że był tak ozięble przyjęty. - Będę go odtąd unikał. - I ja tak samo. Taki jest świat, że nie trzeba wiele dla znienawidzenia człowieka, któremu już samo powodzenie dosyć narobiło zazdrosnych nieprzyjaciół. Taki właśnie los przypadł i temu, o którym mówimy. Nieszczęśliwy, widząc, że go wszyscy opuszczają i czując, że mu się ziemia spod nóg usuwa, nie wiedział, gdzie ma szukać owego niewidzialnego nieprzyjaciela, którego ciosów bezustannie doświadczał, nigdy bowiem nie podejrzewał o to księżny. Chcąc jednak koniecznie poznać przyczynę okazywanej mu wzgardy, udał się do jednego z dawnych przyjaciół, ten odpowiedział mu również z pogardą; wtedy, urażony do żywego, zażądał zadośćuczynienia... Na co przeciwnik odparł: - Postaraj się o dwóch sekundantów, a stanę do pojedynku. Nieszczęśliwy nie mógł znaleźć ani jednego... W końcu przez wszystkich opuszczony, nie mogąc pojąć przyczyny, ubolewając nad losem tej, która z jego winy zginęła, wpadł w rozpacz, dostał pomieszania zmysłów... I odebrał sobie życie... W dniu jego śmierci pani Saint-Dizier powiedziała, że po haniebnym życiu spodziewać się było można takiego końca, że ten, co tak długo czynił sobie igraszkę z praw boskich i ludzkich, musiał zakończyć życie ostatnią zbrodnią... Samobójstwem!... Przyjaciele zaś pani Saint- Dizier powtarzali te straszne słowa z miną skruchy, pokory i przekonania o ich słuszności. Księżna umiała jednak nie tylko karać, ale i nagradzać. Zauważono wkrótce, że wszyscy, należący do towarzystwa pani Saint-Dizier, nadzwyczaj szybko dochodzili do znaczenia. Młodzieńcy cnotliwi dostawali za żony bogate panny z instytutu Sacre Coeur, który właśnie otwarto. Biedne dziewczęta za późno poznawały, jakimi ich obdarzono mężami, gorzkimi łzami przypłacały często zwodniczą łaskę przypuszczenia ich do towarzystwa owych obłudnych, fałszywych ludzi, między którymi czuły się obce, bez opieki. W salonach pani Saint-Dizier rozdawano rangi, stamtąd wychodzili prefekci, dowódcy pułków, poborcy generalni, deputowani, akademicy, biskupi, parowie, od których wymagano przede wszystkim, aby poufnie porozumiewali się z księdzem d'Aigrigny co do różnych przedmiotów, podług jego wyboru, co dla nich zresztą było przyjemną rozrywką, gdyż ksiądz margrabia był człowiekiem najuprzejmniejszym, najdowcipniejszym i najwyrozumialszym. Lecz biada tym, których zasady lub interes przeciwne były interesom pani Saint- Dizier lub jej przyjaciół. Prędzej czy później, pośrednio lub bezpośrednio spotykało ich nieszczęście, prawie zawsze niepowetowane, jedni odbierali srogi cios w serce, inni tracili kredyt, sławę lub posadę; wszyscy ulegali działaniu trucizny gwałtownej, tajemniczej, która niszczyła reputację, majątki, znaczenie, aż do chwili, kiedy z powszechną zgrozą i zadziwieniem, wszystko runęło. Za panowania Ludwika XVIII i Karola X księżna posiadała straszny, ogromny wpływ. Po rewolucji lipcowej zbliżyła się ku nowemu rządowi, chociaż pokrewieństwem należała do towarzystwa legitymistów i zostawała z nimi w bliskich stosunkach, wszelako i tutaj nie postradała swojej potęgi. Ponieważ książę Saint-Dizier umarł już kilka lat temu bezdzietnie, jego osobisty majątek, bardzo wielki, spadł na jego młodszego brata, ojca Adrianny Cardoville. Kiedy ten przed półtora roku zmarł, Adrianna pozostała jedyną reprezentantką tej gałęzi rodziny Rennepont. Księżna Saint-Dizier oczekiwała siostrzenicy w obszernym salonie, wybitym ciemnozielonym adamaszkiem. Kilka świętych obrazów, wielki ze słoniowej kości krucyfiks na czarnym aksamicie nadawały temu salonowi wygląd ponury i surowy. Pani Saint-Dizier, siedząc przy wielkim biurku, kończyła pieczętowanie kilku listów, gdyż prowadziła bardzo rozległą korespondencję. Mając lat około czterdziestu pięciu, była jeszcze piękna, z latami kibić jej nabrała tuszy, ale to nie szpeciło jej bynajmniej. Na pierwszy rzut oka każdego uderzało jej ułożenie znamionujące zarazem godność i prostotę, na próżno szukałbyś w tej fizjonomii, pełnej skruchy, śladów minionego życia; widząc ją tak poważną, skromną, nikt by nie uwierzył, że była to bohaterka tylu intryg, tylu awantur miłosnych. Przy każdym nieco za lekkim słówku na jej twarzy malowało się natychmiast bolesne, niewinne zdziwienie, potem obrażona wstydliwość i wzgardliwe politowanie. Zresztą w razie potrzeby uśmiech księżny bywał jeszcze pełen wdzięku, a nawet zwodniczej szczerości, jej wielkie błękitne oko umiało jeszcze być czułe i pieszczotliwe, lecz niechby ktoś się poważył podrażnić jej dumę, sprzeciwić się jej woli lub szkodzić jej interesom, i byle tylko mogła bez skompromitowania wybuchnąć gniewem, wtedy twarz jej, zwykle pogodna i stateczna, ujawniała zimną, nieprzebłaganą mściwość. W takiej chwili pani Grivois weszła do gabinetu księżny, trzymając w ręku raport, który jej doręczyła Floryna, raport o poranku Adrianny Cardoville. Pani Grivois od dwudziestu lat była w służbie u księżny Saint-Dizier, wiedziała wszystko, co zaufana pokojowa może i powinna wiedzieć o swej pani, gdy ta była jeszcze młoda i zalotna. Czy księżna z dobrej woli zachowała przy sobie tego świadka wszystkich błędów swej młodości? O tym nie wiedziano. To pewne, że pani Grivois miała u księżny Saint- Dizier wielkie przywileje i że raczej była uważana za jej towarzyszkę niż .pokojówkę. - Oto notatki Floryny, proszę pani - rzekła, oddając księżnej papier. - Przejrzę je - odpowiedziała księżna - lecz moja siostrzenica ma tu przyjść. Podczas konferencji, na której ma być obecna, zaprowadzisz do jej pawilonu osobę, która niebawem tu przyjdzie i która zapyta o ciebie. - Dobrze, proszę pani. - Ten jegomość spisze dokładny inwentarz wszystkiego, co się znajduje w pawilonie. Dopilnujesz, aby nic nie opuszczono, to rzecz bardzo ważna. - Tak, pani... lecz jeśli Żorżetta lub Hebe zechcą opierać się? - Bądź spokojna, mężczyzna, który ma spisać inwentarz, ma taką powagę, iż dziewczęta nie ośmielą się sprzeciwić. Staraj się zwracać jego uwagę na wszystko, co może potwierdzić pogłoski, które ostatnio rozpuściłaś... - Niech księżna pani będzie spokojna, te pogłoski mają teraz moc prawdy... - Wkrótce ta Adrianna, tak zuchwała i dumna, będzie zmuszona prosić o przebaczenie... Stary lokaj otworzył podwoje i oznajmił: - Ksiądz d'Aigrigny! - Jeżeli przyjdzie panna Cardoville - rzekła księżna do pani Grivois - poproś, aby chwilkę zaczekała. - Dobrze, pani - odpowiedziała ochmistrzyni, wychodząc z lokajem. Księżna Saint-Dizier i ksiądz d'Aigrigny zostali sami. ROZDZIAŁ V SPISEK Łatwo odgadnąć, że ksiądz margrabia d'Aigrigny był tą osobą, którą już widzieliśmy przy ulicy Ursynów, był to ów przystojny mężczyzna, który przed trzema miesiącami odjechał do Rzymu. Margrabia, w grubej żałobie, ubrany był ze zwykłą sobie starannością. Nie nosił sutanny, czarny, dość obcisły surdut i zesznurowana w pasie kamizelka dodawały proporcjonalności jego figurze, czarne kaszmirowe spodnie spadały na lakierowane buty. W jego ubraniu nie widać było nic takiego, po czym można było poznać księdza, wyjąwszy chyba tylko brak wąsów i faworytów, co wydawało się dość osobliwe przy tak okazałej, męskiej twarzy. Broda, świeżo ogolona, wspierała się na szerokiej czarnej chustce, modnie zawiązanej, co razem przypominało, że ten sławny kaznodzieja, najczynniejszy wtedy i najwięcej w zgromadzeniu mający do powiedzenia, będąc dawniej w wojskach cudzoziemskich, odbył kampanię przeciwko Francji, a potem, za Burbonów, dowodził francuskim pułkiem huzarów. Margrabia, wróciwszy dopiero rano, nie widział księżny od czasu śmierci swej matki, margrabiny d'Aigrigny, zmarłej pod Dunkierką w dobrach księżny. Na próżno na śmiertelnym łożu wzywała syna; wobec rozkazu przysłanego z Rzymu, margrabia d'Aigrigny musiał poświęcić synowską miłość dla powinności, nie bez pewnego wprawdzie wahania, które spostrzegł i zaraz o nim doniósł Rodin. Po odejściu pani Grivois i lokaja margrabia zbliżył się do księżny, podał jej rękę i rzekł wzruszony: - Herminio... nie zataiłaś czegoś przede mną w swych listach? W ostatnich chwilach swego życia, przed skonaniem, moja matka nie przeklinała?.... - Nie, nie, Fryderyku, bądź spokojny... Pragnęła widzieć cię... Lecz wkrótce straciła przytomność... I w obłędzie... Jeszcze ciebie... Wzywała. - Tak - odrzekł pan d'Aigrigny ze smutkiem - łudziła się może, że moja obecność mogłaby przywrócić jej życie... - Proszę cię... Zapomnij o tym, porzuć te przykre myśli... Co się stało, nie odstanie, zapomnij... - Ostatni raz jeszcze powtórz mi... Czy doprawdy matka nie dręczyła się bardzo moją nieobecnością?... Czy nie domyślała się, że ważniejsze obowiązki wzywają mnie gdzie indziej? - Nie, nie, zapewniam cię... Zanim straciła przytomność, wiedziała, że nie miałeś czasu, aby przybyć do niej... Wszystkie smutne szczegóły, tyczące tego zdarzenia, opisałam ci z największą dokładnością i zgodnie z prawdą. Wierz mi i nie dręcz się na próżno... - Tak, tak... Moje sumienie powinno być spokojne... Byłem posłuszny obowiązkowi, poświęcając dlań matkę, a jednak, mimo woli, nigdy nie mogłem oderwać się zupełnie od rzeczy światowych, wbrew zasadom zakonu. - Bez wątpienia, Fryderyku, trudno wyrzec się ich tak zupełnie, ale za to ile wpływu... Ile władzy!... - Prawda - odparł margrabia po chwili milczenia - czegóż to się nie poświęciło, byle panować w ukryciu nad mocarzami, którzy panują jawnie? Ta podróż, którą odbyłem do Rzymu... Dała mi nowe wyobrażenie o naszej potężnej władzy. - Och! Tak, to wielka władza, bardzo wielka - rzekła księżna - i tym straszniejsza i pewniejsza, że ją wykonujemy po cichu nad umysłami i nad sumieniami. - Posłuchaj, Herminio - rzekł margrabia - miałem pod swymi rozkazami wyborny pułk i często doznawałem głębokiej, męskiej rozkoszy, że nim dowodzę... Na mój głos jeźdźcy ruszali, brzmiały trąby; oficerowie, lśniący złotymi haftami, biegli galopem, aby powtórzyć moje rozkazy, wszyscy ci waleczni, ogniści, bliznami bitew okryci żołnierze, słuchali mego skinienia; czułem dumę i siłę, trzymając, że tak powiem, w swym ręku wszystkie te męstwa, którymi kierowałem. A przecież dziś czuję, że jestem tysiąc razy ważniejszy, mam więcej mocy na czele tych niemych hufców, co to myślą, chcą, idą machinalnie i posłuszne mej woli! - Tak, dobrze mówisz, Fryderyku! - odpowiedziała księżna - kiedy się o tym pomyśli, z jaką pogardą spogląda się na przeszłość! Ja podobnie jak ty, często porównuję ją z teraźniejszością i jakże cieszę się wtedy, że usłuchałam twoich rad. Bo w rzeczy samej, bez ciebie jak biedną i śmieszną grałabym rolę... Rolę, jaką gra zawsze kobieta będąca u schyłku życia, która kiedyś była piękna i uwielbiana... Cóż bym teraz robiła? Na próżno usiłowałabym zatrzymać koło siebie tych samolubnych, niewdzięcznych ludzi, tych grubiańskich mężczyzn, którzy dopóty tylko zajmują się kobietami, dopóki mogą służyć ich namiętnościom lub pochlebiać ich próżności, albo też pozostałoby mi jedynie... Dla innych... Wydawać bale, przyjmować obojętne tłumy i nastręczać sposobności spotykania się młodym, zakochanym parom, które co wieczór ścigają się z salonu do salonu, po to tylko przebywają u ciebie, aby się widzieć, aby być razem, prawdziwie głupia to uciecha przyjmować tę dopiero co rozwijającą się młodzież, która otaczający ją zbytek i blask uważa za należne ramki dla jej uciech i bezwstydnych miłostek. W słowach księżny tyle było cierpkości, a jej fizjonomia wyrażała tak nienawistną zazdrość, iż mimo woli wyraźnie przebijał żal w tych uwagach. - Nie, nie - mówiła dalej - tobie winnam, Fryderyku, że po ostatnim świetnym triumfie uczyniłam na zawsze rozbrat z tym światem, który wkrótce byłby mnie opuścił, mnie, co tak długo byłam jego bożyszczem i królową, zmieniłam królestwo; zamiast ludzi płochych, nad którymi panowałam, ujrzałam się otoczona przez ludzi znakomitych, poważnych, potężnych, pomiędzy którymi było wielu takich, co rządzili państwem, tyle dla nich się poświęcałam, ile oni poświęcali się dla mnie. Wtedy dopiero doznałam takiego szczęścia, o jakim przedtem ledwie mi się marzyło... Miałam wielki wpływ na najwyższe w świecie sprawy, zostałam dopuszczona do największych tajemnic, mogłam śmiało rzucać gromy na każdego, co by ze mnie szydził lub nienawidził mnie, mogłam wynosić tych, co mi służyli, szanowali i słuchali. - A przecież są głupcy, którzy sądzą, że nas już nie ma, dlatego że walczyć teraz musimy przeciwko przemijającym złym chwilom - rzekł z pogardą margrabia - jak gdybyśmy nie byli przygotowani do walki... Jak gdyby walka nie dodawała nam nowych sił... Bez wątpienia, czasy są złe... Ale nastaną lepsze... I wiesz, że prawie niezawodnie, za kilka dni, 13 lutego, będziemy mieli do naszego rozporządzenia na chwilę zachwiany wpływ... - O! Bez wątpienia! Sprawa medalionów jest bardzo ważna! - Dlatego tak się śpieszyłem z powrotem, abym mógł być świadkiem wydarzenia, które jest dla nas tak niezmiernie ważne. - Dowiedziałeś się... O zdarzeniu, które raz jeszcze o mało co nie obaliło tylu i tak pracowicie ułożonych planów? - Tak, zaraz po moim powrocie widziałem się z Rodinem... - Powiedział ci... - O niepojętym przybyciu Hindusa i córek generała Simona do zamku Cardoville po dwukrotnym rozbiciu przez burzę, która wyrzuciła ich na brzegi... Pikardii. A sądzono, że dziew- częta są w Lipsku... Hindus na Jawie... Środki ostrożności były tak dobrze przedsięwzięte... Prawdziwie - dodał ze złością margrabia - powiedziałby kto, że jakaś niewidzialna moc opiekuje się tą rodziną! - Szczęściem Rodin jest człowiekiem obrotnym i przedsiębiorczym - rzekła księżna - przybył do mnie wczoraj wieczorem... Długo rozmawialiśmy. - I wyborny jest skutek tej rozmowy. Żołnierz będzie oddalony na dwa dni... Spowiednik jego żony został uprzedzony, reszta pójdzie sama przez się... Jutro nie będziemy już mieli potrzeby obawiać się dziewcząt... Pozostaje Hindus... Przebywa w Cardoville, dość ciężko ranny: będziemy więc mieli jeszcze czas do działania... - Ale to jeszcze nie wszystko - rzekła księżna - pozostają jeszcze, nie licząc mej siostrzenicy, dwie osoby, które dla dobra naszej sprawy nie powinny znajdować się w Paryżu 13 lutego... - Tak, Hardy... Ale jego najlepszy, najwierniejszy przyjaciel zdradza go i za jego sprawą wyciągnięto pana Hardy do południowych departamentów, skąd niepodobna mu będzie wrócić przed upływem miesiąca. Co zaś do tego nędznego włóczęgi-rzemieślnika, nazwanego Leżynago... - A! - zawołała księżna, udając obrażoną skromność. - Tego człowieka nie ma potrzeby bać się... A po nich wszystkich Gabriel, nasza największa i pewna nadzieja, pozostanie pod bacznym okiem, aż do wielkiego dnia... Wszystko więc zdaje się obiecywać nam pewny sukces... I bardziej niż kiedykolwiek... Trzeba starać się, aby go osiągnąć wszelkimi środkami. Idzie tu nam o życie lub śmierć... Wracając z podróży zatrzymałem się w Torly... I widziałem z księciem Orbano, jego wpływ na umysł jego pana jest wszechwładny... Nieograniczony... Pertraktować więc można tylko z samym księciem... - Czy rzeczywiście? - Orbano wyrobił sobie wpływ prawie nieograniczony i wiem, że może nam zapewnić pobyt prawny pod wysoką opieką w krajach swego władcy, z wyłącznym przywilejem wychowywania młodzieży... Przy takich dobrodziejstwach w tym kraju, wystarczy dwóch, trzech lat, aby się tam tak zakorzenić, iż książę Orbano musiałby z kolei prosić nas o protekcję, dziś jednak może uczynić wszystko, ale stawia nieodzowny warunek za swe usługi. - Jakiż to warunek? - Aby mu wyliczyć pięć milionów i zapewnić sto tysięcy franków rocznej pensji. - To za wiele! - To za mało, gdy się zważy, że skoro tylko staniemy w tym kraju, prędko odzyskamy tę sumę, która zresztą wynosi ledwie ósmą część tego, co może nam przynieść pomyślnie zakończona sprawa medalionów. - Tak... Blisko czterdzieści milionów... Zauważyła księżna zamyślona. - A przy tym, żądane przez Orbano pięć milionów będzie... Tylko zaliczką... Która wróci do nas w dobrowolnych ofiarach, wskutek wpływu, jaki da nam wychowanie dzieci, przez nie bowiem pozyskamy sobie rodziców. - Mniejsza o to, Fryderyku - rzekła księżna - zbliża się, jak mówisz, błogi dzień 13 lutego... Przy pomocy blisko czterdziestu milionów, które możemy posiąść, można będzie z pewnością przedsięwziąć wielkie dzieła... W czasach, kiedy się wszystko sprzedaje i kupuje. - A potem - mówił zamyślony d'Aigrigny - prześladowanie nas we Francji ma nadzwyczaj szkodliwy wpływ i na inne państwa... W Austrii i w Holandii ledwie się trzymamy... Pomoc i środki zakonu coraz bardziej zmniejszają się. Jest to chwila przesilenia, ale może się przedłużyć. Dlatego... Za sprawą medalionów będziemy nie tylko mogli stawić czoło wszelkim przeciwnościom, ale nadto umocnić się potężnie, a przy pomocy usług księcia Orbano z tego niezdobytego centrum szerzyć się będziemy bez końca... Ach! 13 lutego! - dodał po chwili milczenia, kiwając głową - 13 lutego może być dla naszej potęgi momentem takiego przełomu jak konsylium, które dało choremu nowe życie. - Dlatego też nie trzeba szczędzić niczego - rzekła księżna - byle się tylko udało... Z sześciu osób, których obawiać się wypadało, już pięć nie może albo nie będzie mogło ci szkodzić... Pozostaje więc moja siostrzenica... I wiesz, że czekałam tylko na twoje przybycie, aby chwycić się ostatecznego środka... Już wydałam rozporządzenia i nawet dziś, z rana... Zaczniemy działać. - Czy twoje podejrzenia po ostatnim liście powiększyły się jeszcze? - Tak... Jestem pewna, że ona wie lepiej niż to okazuje i w takim razie jest dla nas bardziej niebezpieczna. - Takie było zawsze i moje zdanie... Dlatego radziłem już przed sześcioma miesiącami, abyś użyła takich środków, jakich użyłaś, aby podsunąć jej myśl zamieszkania oddzielnie, z pełną swobodą, której skutki czynią dziś łatwym to, co inaczej byłoby niemożliwe. - Na koniec - rzekła księżna z wyrazem szatańskiej, nienawistnej radości - złamiemy ten nieugięty charakter, pomszczę się wreszcie za tyle zuchwałych docinków, które musiałam strawić, byle nie obudzić jej podejrzliwości, ja... Ja, com przez nią tyle wycierpiała... Bo Adrianna jakby uwzięła się, niebaczna, by ściągać na siebie mój gniew. - Kto ciebie obraża... Mnie obraża... Wiesz o tym, moja nienawiść jest twoją nienawiścią... - I nawet ty... Ileż to razy byłeś celem jej dotkliwej ironii!... - Moje domysły rzadko mnie myliły... Jestem pewien, że ta dziewczyna może być dla nas niebezpieczna... Bardzo niebezpieczna - rzekł margrabia z naciskiem. - Dlatego trzeba tak z nią postąpić, abyśmy już nie musieli się jej obawiać - odpowiedziała pani Saint-Dizier. - Czy widziałaś się z doktorem Baleinier i panem Trippeaud? - zapytał margrabia. - Będą tu wkrótce... Uprzedziłam ich o wszystkim. - Jak są do niej usposobieni? - Doskonale... Adrianna bynajmniej nie wystrzega się doktora, który umiał zapewnić sobie jej zaufanie... Zresztą okoliczność, której wytłumaczyć nie potrafię, przybywa nam z pomocą. - O czym mówisz? - Dziś rano Grivois, zgodnie z moim poleceniem, poszła przypomnieć Adriannie, że czekam na nią w południe. Zbliżając się do pawilonu, spostrzegła czy też zdawało jej się, że widziała Adriannę, wracającą małą furtką ogrodową. - Co mówisz?... Czy jest na to pewny dowód? - zawołał margrabia. - Dotąd nie ma innego dowodu, tylko dobrowolne zeznanie Grivois, ale ja o tym myślę - rzekła księżna, biorąc papier, leżący obok niej - oto raport, który mi składa co dzień jedna z pokojówek Adrianny. - Czy ta, którą Rodin umieścił przy twojej siostrzenicy? - Ta sama, a ponieważ dziewczyna jest zupełnie zależna od Rodina, służy nam dotąd doskonale. Może w tym raporcie znajdziemy potwierdzenie tego, co Grivois, jak utrzymuje, widziała. Ledwie księżna rzuciła okiem na pismo, gdy naraz, niemal z przestrachem zawołała: - Co ja widzę?... A to szatan z tej Adrianny! - Co się stało? - Rządca zamku Cardoville, pisząc do niej i prosząc o protekcję, doniósł o pobycie młodego księcia indyjskiego w zamku. Ona wie, że to jej krewny... Napisała więc do swego dawnego nauczyciela, malarza, profesora Norvala, aby udał się powozem i sprowadził Dżalmę... Tego... Którego właśnie wszelkimi sposobami należy trzymać z dala od Paryża. Margrabia zbladł i rzekł: - Jeżeli nie zachodzi tu jakieś nowe dziwactwo twej siostrzenicy... Chęć sprowadzenia tu księcia, krewnego... Dowodzi, że wie o nim coś więcej aniżeli mogłaś się domyśleć... Nie ma wątpliwości, ona wie już o sprawie medalionów. Trzeba się mieć na baczności, bo może zniweczyć wszystko. - A więc - rzekła stanowczym głosem księżna - nie można już się wahać... Trzeba posunąć rzeczy dalej aniżeli sądzimy... I niech się wszystko dzisiaj skończy... - To prawie niemożliwe. - Wszystko jest możliwe, doktor i pan Trippeaud są nam przychylni - rzekła księżna z ożywieniem. - Chociaż tak jak ty jestem pewny doktora i pana Trippeaud - rzekł margrabia, zastanawiając się - ale mogą się przestraszyć... Gdy im się powie, aby natychmiast przystąpili do działania, więc wypada się wstrzymać aż do rozmowy, jaką przeprowadzimy z twoją siostrzenicą... Mimo jej przezorności, łatwo będzie wybrać sposób, jak mamy dalej postąpić... A jeżeli nasze domysły sprawdzą się... Jeżeli ona wie o wszystkim, wtedy żadnego względu, a nade wszystko najmniejszego opóźnienia... Nie trzeba się ociągać. - Czy miałeś sposobność uprzedzić osobę, o którą chodzi? - spytała księżna po krótkim milczeniu. - Ma tu przybyć... Koło południa... Niezawodnie... - Zdaje mi się, że miejsce to byłoby dogodne do celu, jaki zamierzamy... Ten pokój tylko firanki przedzielają od małego salonu, tam będzie dla niego dogodne miejsce. - Wybornie. - To człowiek pewny? - Bardzo pewny... Przecież już wiele razy używaliśmy go w podobnych okolicznościach, jest dobry do tajemnicy. W tej chwili zapukano do drzwi. - Proszę - rzekła księżna. - Pan doktor Baleinier kazał się zapytać, czy księżna pani może go przyjąć - rzekł lokaj. - Proś. - Jest także jakiś pan, któremu ksiądz jegomość naznaczył tu spotkanie koło południa. - To ten, o którym mówiliśmy - rzekł margrabia - wypadałoby wprowadzić go pierwszego. - Każ wejść najpierw temu panu - rzekła księżna - potem, kiedy zadzwonię, poprosisz doktora, gdyby zaś nadszedł baron Trippeaud, wprowadź go, potem wpuścisz tu tylko pannę Adriannę. Lokaj odszedł. ROZDZIAŁ VI WROGOWIE ADRIANNY Lokaj księżny wrócił z niskim człowiekiem, bladym, ubranym na czarno, w okularach; pod pachą trzymał długi futerał z czarnego safianu. Księżna odezwała się do przybysza: - Ksiądz margrabia uprzedził pana o czynności, do jakiej zostałeś wezwany? - Tak, pani - odrzekł piskliwym głosem, nisko się kłaniając. - Czy wygodnie będzie panu w tym pokoju? - spytała księżna, prowadząc go do pokoju obok gabinetu... - Bardzo dobrze, księżno - odpowiedział przybysz, znowu nisko się kłaniając. - Skoro tak, proszę tu poczekać, dam panu znać, kiedy będzie trzeba. - Będę czekać na rozkazy księżny. - A nade wszystko przypomnij pan sobie, co ci zaleciłem - dodał margrabia, odwiązując firanki, które miały go zasłonić. - Ksiądz jegomość może być spokojny... I stanął zupełnie zakryty firanką. Księżna zadzwoniła, po chwili drzwi się otworzyły i oznajmiono doktora Baleinier, osobę w tym opowiadaniu bardzo ważną. Doktor Baleinier miał koło pięćdziesięciu lat; był średniego wzrostu, o twarzy pełnej i rumianej; siwe włosy, dosyć długie, rozdzielone przedziałkiem, gładko spadały na skronie. Nosił ubiór, modny w czasach jego młodości: krótkie jedwabne, czarne spodnie, może dlatego, że miał kształtne łydki, podwiązki spięte złotymi sprzączkami, buty lakierowane, miał na sobie czarną kamizelkę, czarną chustkę na szyi i tegoż koloru frak; ten poważny ubiór odznaczał się wyszukaną wytwornością. Doktor Baleinier, człowiek światowy, lubiący rozkosze, wesoły. giętki i zręczny, umiejący się podobać, był jednym z najdawniejszych klientów tajnej kongregacji, do której należała księżna Saint-Dizier. Dzięki jej potężnej opiece, o której nikt nie wiedział, doktor, długo nieznany, pomimo rzeczywistej wiedzy i niezaprzeczalnych zdolności, otrzymał dwie synekury doktorskie, bardzo intratne i powoli zyskał liczną klientelę. Nie upłynął rok, a za rekomendacją księżny, osoby z wyższych sfer ubiegały się o doktora Baleinier. Staje się zrozumiałe, jak ważne było dla jezuitów mieć pomiędzy swymi zwolennikami jednego z najbardziej wziętych lekarzy w Paryżu. Lekarz, który umie pozyskać zaufanie pacjentów, dopuszczony jest do najgłębszych tajemnic rodzinnych, dla innych niedostępnych, wiele wie, zgaduje, może więc bardzo dużo. Lekarz ciała, podobnie jak lekarz duszy, ma potężny wpływ na chorych i umierających. A kiedy obaj wspierać się będą we wspólnym interesie, korzystając ze słabości lub strachu umierającego, mogą wymóc na nim co zechcą, nie dla siebie, tego prawa zabraniają, lecz dla osób trzecich, podstawionych. Doktor był więc jednym z najużyteczniejszych świeckich członków paryskiej kongregacji jezuitów. Wszedłszy do salonu, pocałował rękę księżny z pewną zalotnością. - Mój kochany Baleinier, jesteś zawsze punktualny. - Zawsze szczęśliwy, zawsze gotów na rozkazy księżny. Potem, zwracając się do margrabiego, którego serdecznie uścisnął, dodał: - Przecież znowu oglądamy pana w naszym gronie... Wiedz pan, że trzy miesiące to zbyt długi czas dla jego przyjaciół... - Czas jest równie długi dla tych, co wyjeżdżają jak i dla tych, co pozostają, kochany doktorze... Ale oto nastał dzień wielkiej wagi... Ma przybyć panna Cardoville... - Ja nie jestem zupełnie spokojna - wtrąciła księżna - a może ona się czegoś domyśla... - Niepodobna - rzekł doktor - jesteśmy z sobą w największej przyjaźni... Wiadomo pani, że panna Adrianna zawsze miała do mnie pełne zaufanie. Wczoraj jeszcze śmialiśmy się razem do rozpuku... A gdy, według zwyczaju, czyniłem uwagi nad jej niezwykłym sposobem życia... I nad osobliwą egzaltacją, jaką u niej czasem spostrzegałem... - Pan Baleinier nie zaniedbuje nigdy nastawać na te, na pozór mało znaczące, okoliczności... - A to w istocie, rzecz bardzo ważna - odrzekł d'Aigrigny. - Panna Adrianna - mówił dalej doktor - odpowiedziała na moje uwagi, śmiejąc się ze mnie, jak tylko można najuprzejmiej, a wyznać trzeba, że obdarzona jest dowcipem i rozsądkiem niepospolitym. - Doktorze!... Doktorze!... - zawołała księżna. - Przynajmniej nie okazuj słabości! Zamiast odpowiedzieć, Baleinier dobył złotej tabakierki z kieszonki w kamizelce, otworzył ją i wziął trochę tabaki, którą podniósł do nosa, powoli zażył, patrząc na księżnę z miną tak znaczącą, iż ją zupełnie uspokoił. - Słabości!... Ja, pani? - rzekł wreszcie, strzepując tabakę pulchną ręką. - Czyż nie ofiarowałem się pani dobrowolnie, aby ją wybawić z kłopotu? - I tylko ty jeden mogłeś wyświadczyć nam tę ważną przysługę - rzekł margrabia d'Aigrigny. - Widzisz więc, pani - rzekł doktor - że nie jestem człowiekiem słabym, gdyż doskonale pojąłem zakres mego działania... Chodzi tu, jak mi mówiono, o interes tak ważny... - W rzeczy samej, bardzo ważny - potwierdził margrabia. - Więc nie powinienem się wahać - odrzekł Baleinier - i państwo nie macie potrzeby obawiać się!... Pozwólcie, abym jako człowiek z gustem i człowiek dobrego towarzystwa, oddał sprawiedliwość i hołd miłemu dowcipowi i rozsądkowi panny Adrianny, a kiedy przyjdzie chwila działania, zobaczycie moje czyny. - Może... Chwila ta nadejdzie prędzej, niż myśleliśmy - wtrąciła księżna, zamieniając spojrzenie z margrabią d'Aigrigny. - Jestem i zawsze będę gotów... - odpowiedział doktor - o ile mnie to dotyczy, to ręczę. Chciałbym o wszystko być równie spokojnym. - Czemu pańska lecznica nie jest zawsze tak modna... Jak być powinna? - zapytała księżna z uśmiechem. - Przeciwnie... Mógłbym nawet użalać się na zbyt dużą liczbę pensjonariuszek... Nie o to idzie, lecz oczekując na pannę Adriannę, powiedzieć mogę parę słów w przedmiocie pośrednio panią dotyczącym, gdyż chodzi o osobę, która kupiła dobra Cardoville, niejaką panią Sainte- Colombe, która ofiarowała mi urząd swego lekarza domowego, co zawdzięczam zabiegom Rodina. - Istotnie - wtrącił margrabia - Rodin pisał o tym do mnie... Nie wchodząc w szczegóły. - Ta rzecz tak się przedstawia - mówił dalej doktor - Pani Sainte-Colombe, o której z początku mniemano, że łatwo da sobą kierować, okazała się bardzo uparta w kwestii nawrócenia... Już dwóch spowiedników ją opuściło. Rodin, zrozpaczony, wysłał do niej Filipona. Jest on zręczny, energiczny, nade wszystko cierpliwy... Właśnie takiego człowieka było trzeba. Gdy pani Sainte-Colombe została moją pacjentką, Filipon prosił mnie o pomoc, której naturalnie nie odmówiłem, umówiliśmy się, jak należy postępować. Nie powinienem dać poznać, że go znam... On miał mi donosić o zamiarach swej penitentki... Abym mógł, przy pomocy najnieszkodliwszych środków, gdyż stan pacjentki nie był wcale niebezpieczny - utrzymywać ją, według jej przekonania, w stanie zdrowia lub choroby, stosownie do tego, o ile spowiednik byłby z niej zadowolony lub nie... Abym mógł jej powiedzieć: Powiedz, pani, czy jesteś na dobrej drodze? Łaska działa na twoje zdrowie i zaraz ci lepiej... Jeżeli, przeciwnie, wrócisz na złą drogę, zaraz ci jest gorzej, odbierasz karę. - Bez wątpienia - rzekł pan d'Aigrigny z zimną krwią - przykro być zmuszonym do użycia takich środków, ale cóż robić? Czasem wymaga tego dobro sprawy. - Zresztą - kontynuował doktor - księżna pani miała sposobność zauważyć w klasztorze Panny Marii, że wielu rzeczy próbowałem skutecznie, dla spokoju i zbawienia duszy niektórych swoich pacjentek i używałem tego, raz jeszcze powtarzam, zupełnie nieszkodliwego sposobu. Trochę lepiej, trochę gorzej, nic stąd złego nie może wyniknąć... A tymczasem działa to bardzo skutecznie na duszę... Tak się również okazało wobec pani Sainte-Colombe. Była na tak dobrej drodze do ukorzenia moralnego i fizycznego, iż Rodin osądził, że może zobowiązać Filipona, aby doradził swej penitentce zamieszkanie na wsi... Z obawy recydywy w Paryżu. Rada ta, połączona z żądzą grania roli damy parafialnej, przywiodła ją do kupienia dóbr Cardoville, zresztą bardzo korzystnie; ale cóż, Filipon powiedział mi wczoraj, że pani Sainte- Colombe o mało nie uległa niebezpiecznej recydywie... Ma się rozumieć moralnej, bo co do fizycznego stanu zdrowia, jest ono tak dobre, że aż rozpacz bierze. Powodem tej recydywy miała być jej rozmowa z niejakim Jakubem Dumoulin, którego podobno pan margrabia zna, a który, nie wiadomo jakim sposobem, wcisnął się w jej łaski. - Jakub Dumoulin - rzekł margrabia z odrazą - należy do ludzi, z których można korzystać, ale którymi niepodobna nie pogardzać. Jest to pisarz, pełen zawiści i złości, dość grubiański i uszczypliwy... Płacimy mu dosyć drogo, aby odcinał się naszym wrogom, choć przykro jest patrzeć na takiego obrońcę zasad, które my szanujemy... Nędznik ten żyje jak Cygan, nigdy nie wychodzi z szynku i prawie zawsze jest pijany... Lecz przyznać trzeba, jest rozumny i biegły w naukach, co go częstokroć czyni bardzo użytecznym. - Otóż, choć pani Sainte-Colombe ma lat blisko sześćdziesiąt, zdaje się, że Dumoulin ma zamiar ożenić się z nią, aby posiąść jej majątek... Sądzę, że dobrze pani uczynisz, gdy przestrzeżesz Rodina, aby starał się zniweczyć skryte zabiegi tego szaleńca. Racz mi wybaczyć, księżno, że się tak rozwodzę nad tą nędzotą... Ale, wracając do klasztoru Panny Marii, o którym miałem zaszczyt wspomnieć - dodał doktor - czy dawno pani tam była? Księżna spojrzała na margrabiego bystrym okiem i odpowiedziała: - Tak... Jakiś tydzień temu... - Dostrzegła tam pani zapewne wiele zmian; mur, który przedzielał go od mego pensjonatu, został zburzony, bo wybuduję nowy korpus i kaplicę... Gdyż dawna była za szczupła. Zresztą winienem powiedzieć na pochwałę panny Adrianny - dodał z osobliwym uśmiechem - obiecała mi do tej kaplicy kopię obrazu Rafaela. - Doprawdy... To bardzo miłe - rzekła księżna - ale zaraz będzie południe, a pana Trippeaud nie widać. - Jest on opiekunem panny Cardoville i rządzi jej majątkiem jako dawny pełnomocnik interesów hrabiego - rzekł margrabia widocznie niespokojny - a jego obecność niezbędnie jest nam potrzebna, byłoby dobrze, gdyby przybył tu przed panną Adrianną. - Szkoda, że jego portret nie może go zastąpić - rzekł doktor, uśmiechając się złośliwie i dobywając z kieszeni małą broszurkę. - Cóż to jest, doktorze? - zapytała księżna. - To bezimienny paszkwil, jakie od czasu do czasu wychodzą... Tytuł jego: Bicz, a portret barona Trippeaud jest tak podobny jak dwie krople wody. Ten szkic ma tytuł: Wzór ostrowidza. "Pan baron Trippeaud: Człowiek ten nikczemnie upokarza się przed ludźmi z wyższym stanowiskiem i grubiańsko nadyma się przed tymi, którzy od niego zależą; człowiek ten jest żywym i obmierzłym wcieleniem łapigrosza, cynicznego spekulanta, bez serca, bez sumienia, który uśmierciłby własną matkę, gdyby śmierć jej miała wpływ na kurs pieniędzy. Tacy to ludzie mają wszystkie przebrzydłe wady dorobkiewiczów, tych, których nagle podniósł ślepy los lub szczęśliwy zarzut sieci w kałuży lichwiarstwa. Tacy to ludzie, wydobywszy się z błota, pogardzają ludem, gdyż on przypomina im ich początek, którego się wstydzą; nielitościwi dla nędzy klas niższych, przypisują ją lenistwu, rozpuście, gdyż ta potwarz usprawiedliwia choć trochę ich ohydny egoizm. A to jeszcze nie wszystko. Z wysokości swej szkatuły i ze stanowiska swego prawa wybierania deputowanych i zostania deputowanym, baron Trippeaud, jak tylu innych podobnych, naigrawa się z tych, którzy nie posiadają tego prawa: - Z oficera, który, wysłużywszy lat czterdzieści, żyje ze szczupłej emerytury. - Z urzędnika sądowego, który strawił wiek na uczciwym pełnieniu swych obowiązków, a który przy schyłku życia nie ma z czego żyć. - Z uczonego, który przyniósł krajowi zaszczyt i przyczynił się doskonałymi pracami do jego świetności lub z profesora, który zapoznał całe pokolenia ze swą wiedzą. - Ze skromnego i cnotliwego kapłana wiejskiego, najczystszego przedstawiciela ewangelicznej pokory i miłosierdzia itd.,itd. Jakże więc baron nie miałby gardzić poczciwymi głupcami, którzy, poświęciwszy całe życie dla dobra powszechnego, nie korzystają z praw, jakich on używa, dlatego, że on zarobił milion, spekulując na papierach publicznych, co prawo surowo potępia? Przystąpmy do biografii znakomitego pana barona: Andrzej Trippeaud, syn masztalerza w oberży"... W tej chwili otworzyły się drzwi i lokaj oznajmił: - Pan baron Trippeaud. Doktor Baleinier schował broszurkę do kieszeni, powitał serdecznie finansistę, a nawet powstał, aby uścisnąć mu rękę. Baron wszedł, witając obecnych już od samych drzwi. - Mam zaszczyt przybyć na rozkazy i księżna pani niech raczy być pewna, że w każdym razie może liczyć na mnie... - W rzeczy samej, liczę na pana, panie baronie, a nade wszystko w obecnej sytuacji. - Czy zamiary księżny są zawsze jednakowe wobec panny Cardoville?... - Zawsze i w tym celu właśnie się spotykamy. - Księżna może być pewna mojej pomocy, jak przyrzekłem. Sądzę również, że wreszcie użyć trzeba jak największej surowości i że nawet, gdyby było trzeba... - Takie jest właśnie nasze zdanie - pośpieszył dodać margrabia, wskazując księżnie spojrzeniem miejsce, gdzie ukryty był człowiek w okularach - wszyscy na jedno się zgadzamy, lecz wypada nam porozumieć się, tak żebyśmy nie pozostawili żadnej wątpliwości w sprawie panny Cardoville, bo jej interes jedynie mamy na celu, starajmy się wszelkimi sposobami obudzić w niej zupełną szczerość, aby powiedziała wszystko, co myśli. - Panna Cardoville - zaanonsował lokaj. - Prosić - odrzekła księżna - a teraz nie ma mnie w domu dla nikogo, rozumiesz... Dla nikogo... - Potem, podnosząc firanki, za którymi był ukryty ów człowiek, dała mu ostatni znak porozumienia. Rzecz dziwna, przez chwilę, poprzedzającą wejście Adrianny, uczestnicy tej sceny okazywali niepokój, jak gdyby bali się jej obecności. W minutę później Adrianna Cardoville weszła do salonu swej ciotki. ROZDZIAŁ VII UTARCZKI Wchodząc do księżny, Adrianna nie okazywała hardości, lecz swobodną naturalność. Spostrzegła księdza d'Aigrigny, okazała zdziwienie, uprzejmym skinieniem głowy powitała doktora i przeszedłszy przed baronem Trippeaud nie patrząc na niego, przywitała księżnę ukłonem, wykwintnym i pełnym powagi. Chociaż ruchy i ułożenie panny Cardoville były doskonałe, a nade wszystko odznaczały się wdziękiem prawdziwie dziewczęcym, jednak znać w nich było coś niezależnego i wyniosłego, jej ruchy były otwarte i swobodne jak jej charakter, czuć w nich było życie i młodość. Rzecz dziwna, pan d'Aigrigny, jakkolwiek był człowiekiem światowym, umiejącym panować nad sobą, zachować powagę i nakazać dla siebie szacunek, jednak w obecności panny Cardoville mimowolnie tracił odwagę i opanowywało go jakby jakieś odrętwienie... Zakło- potany, nie wiedział, co ma począć wobec młodej dziewczyny, odznaczającej się zarówno śmiałością jak dowcipem i dotkliwą ironią... Od dawna już i wbrew zwyczajowi, nie chciał próbować na Adriannie owego uroku wymowy, której zwykle zawdzięczał ten powab, jakiemu prawie nie można się było oprzeć, mówił z nią sucho, nie wykraczał poza sferę zimnej wyniosłości i surowości, która zupełnie paraliżowała jego ujmujące przymioty. Pozostali też czuli się jakby nieco speszeni. Pani Saint-Dizier siedziała w wielkim krześle przed kominkiem. Margrabia d'Aigrigny stał obok niej. Doktor Baleinier, siedząc przy biurku, zaczął przerzucać kartki z biografią barona Trippeaud. A baron przypatrywał się z wielką uwagą biblijnemu obrazowi na ścianie. - Wezwałaś mnie, ciotko, dla pomówienia o ważnym interesie - zagadnęła Adrianna, przerywając kłopotliwe milczenie. - Tak, moja panno, chodzi o bardzo ważną rozmowę. - Jestem na rozkazy ciotki... Wszyscy usiedli wokół stołu gabinetowego. - A w czym nasza rozmowa obchodzić ma tych panów? - zapytała panna Cardoville. - Ci panowie to dawni przyjaciele naszego domu, obchodzi ich wszystko, co ciebie dotyczy, powinnaś słuchać ich rad i przyjąć je z uszanowaniem... - Moja ciotko, nie wątpię o szczególnej przyjaźni tych panów dla naszego domu, lecz zanim przyjmę ich za świadków czy powierników naszej rozmowy, chciałabym wiedzieć, o czym mamy mówić... - Niech i tak będzie - odrzekła księżna Saint-Dizier oschłym tonem - od dawna już przywykłam do kaprysów twego niesfornego umysłu, sądzę więc, że będąc śmiałą, jak sama przyznajesz, nie powinnaś się obawiać wypowiedzenia wobec tak szanownych osób tego, co powiedziałabyś mi sam na sam... - A więc mam być formalnie przesłuchana, a w jakim przedmiocie? - Nie jest to żadne śledztwo, ale ponieważ mam prawo do czuwania nad tobą... Chcę położyć kres temu, co już zbyt długo trwa, chcę wobec przyjaciół naszego domu przedstawić ci moje stanowcze postanowienie co do twojej przyszłości... A najpierw, miałaś dotąd bardzo mylne i niezupełne wyobrażenie o mojej władzy nad tobą. - Moja ciotko, zapewniam cię, że nie miałam żadnego, ani dostatecznego, ani błędnego wyobrażenia, bo nigdy o tym nie myślałam. - To moja wina, powinnam była, zamiast pobłażać twoim kaprysom, dać ci mocniej poznać moją władzę, lecz nadeszła chwila, w której masz się dostosować; rady i uwagi mych przyjaciół oświeciły mnie, spostrzegłam swój błąd... Twój charakter jest niepokorny, zbyt śmiały, czas, żeby się zmienił, rozumiesz mnie? I zmienić się musisz dobrowolnie lub dzięki przemocy, zapewniam cię. Na te słowa, wymówione ostro, wobec obcych osób, Adrianna dumnie podniosła głowę, jednakże hamując się, rzekła z uśmiechem: - Moja ciotko, mówisz, że się odmienię, nic dziwnego; mało to bywa odmian, niekiedy nadzwyczaj dziwnych... Księżna przygryzła usta. - Szczera odmiana w postępowaniu... Nigdy nie jest dziwna - odrzekł zimno ksiądz d'Aigrigny - przeciwnie, chwalebna i daje zbawienny przykład. - Zbawienny? - podchwyciła Adrianna - nie zawsze... Jeżeli, na przykład, ktoś zamienia swoje wady... Na występki... - Co chcesz przez to powiedzieć?... - zapytała księżna. - Ja, moja ciotko, mówię o sobie, zarzucasz mi, że nie jestem uległa, zbyt śmiała... Wiem przynajmniej, czym jestem... A kto wie, czym bym się stała, gdyby mi przyszło do głowy zmienić się! Chciałabym, moja ciotko, znać powód i cel tego zebrania. - Dowiesz się, moja panno, wytłumaczę ci jasno i krótko, poznasz plan postępowania, jakiego masz się odtąd trzymać, a gdybyś nie chciała z należnym uszanowaniem być posłuszną moim rozkazom, będę wiedziała, co mi pozostaje czynić... - Ależ to prawdziwe wypowiedzenie wojny, to zabawne... - Nie chodzi tu o wypowiedzenie wojny - odparł surowo pan d'Aigrigny, urażony szyderczym tonem panny Cardoville. - A! Mości księżę - podchwyciła Adrianna - pan byłeś niegdyś pułkownikiem, jesteś więc bardzo surowy wobec żartów... Pan, co tyle winien jesteś wojnie... Pan, co z łaski wojny dowodziłeś pułkiem francuskim, walcząc wprzód przeciw Francji... Ma się rozumieć, aby poznać słabą stronę i jej nieprzyjaciół. Na te słowa, które przywiodły mu na myśl przykre wspomnienia, margrabia zbladł, miał już odpowiedzieć, gdy księżna zawołała: - Zapominasz się, moja panno, takiej nieprzyzwoitości nie można znieść spokojnie. - Tak, wyznaję mój błąd, nie powinnam była mówić, że to zabawne, to raczej ciekawe... - może nawet bardzo śmiałe, a śmiałość podoba mi się... Ponieważ jednak mam być posłuszna, pod karą - potem przerywając i zwracając się do ciotki dodała - pod jaką karą, ciociu? - Dowiesz się... Adrianna uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała. Kilka chwil milczenia i kilkakrotna wymiana spojrzeń księżny z pozostałymi gośćmi wskazywały, że, po tych wstępnych utarczkach nastąpić miała poważniejsza batalia. ROZDZIAŁ VII BUNT - Moja panno - odezwała się księżna zimnym, surowym tonem, - Pół roku temu, kiedy się kończyła żałoba po twoim ojcu, miałaś wtedy osiemnaście lat... Zażądałaś ode mnie, abym ci pozwoliła rozporządzać swym majątkiem i żebym cię usamowolniła... Byłam na tyle słaba, że na to pozwoliłam... Od tego czasu zaczęły się bezustanne, zbytkowne wydatki. Zamiast poprzestać na jednej lub dwóch pokojówkach, wybranych z ludu, zachciało ci się dobierać kobiety, z klasy średniej i stroić je równie dziwacznie jak kosztownie... Twoje płoche fantazje, nierozsądne dziwactwa były bez granic, bez hamulca, nawet w jednym pokoju pawilonu urządziłaś jakąś pogańską świątynię i widać tam marmurową grupę, wyobrażającą młodzieńca i dziewicę... Są to wprawdzie dzieła sztuki, ale dzieła najnieprzyzwoitsze, jak tylko wyobrazić sobie można. Przepędzałaś całe dnie, zamknięta u siebie, nie chcąc nikogo przyjąć. Chciałaś zawsze wychodzić sama, nie zdając nikomu sprawy ze swych postępków, działałaś przeciw mej woli, aby usuwać się spod mej władzy... Nieprawdaż?... - Tak, to obraz przeszłości... Choć trochę skrzywiony - rzekła z uśmiechem Adrianna - ale poznać go można. - A więc - wtrącił d'Aigrigny - przyznajesz pani, że wszystkie czyny, które wymieniła księżna, są prawdziwe? - Tak, nie ma wątpliwości i zwyczajem moim jest żyć tak otwarcie, iż to pytanie jest niepotrzebne. - A więc sprawa skończona - rzekł d'Aigrigny, zwracając się do doktora i do barona. - Nie ulega wątpliwości, własne zeznanie ważniejsze jest nad wszelkie dowody - odparł baron stanowczym tonem. - Ależ, moja ciotko, czy mogłabym dowiedzieć się, do czego zmierza ten długi wstęp? - Ten długi wstęp, moja panno - rzekła księżna z powagą - posłużyć ma wyjaśnieniu przeszłości i uzasadnieniu przyszłości. - Czy będziesz lubiła, czy będziesz szanowała moje rozkazy, o to mniejsza - ciągnęła księżna ostrym tonem - wszelako winnaś od dziś, od tej chwili, ulegać ślepo mej woli, słowem, nic nie uczynić bez mego pozwolenia, tak chcę i tak będzie... Adrianna najpierw wlepiła oczy w ciotkę, potem zaczęła się śmiać. Margrabia i baron z gniewem wzruszyli ramionami. Doktor wzniósł oczy w niebo i załamał ręce z politowaniem. - Panno Cardoville, takie śmiechy nie bardzo przystoją - rzekł pan d'Aigrigny - słowa jej ciotki są poważne, nader poważne i należałoby przyjąć je inaczej. - Przebóg, mości księże - odrzekła Adrianna - a któż temu winien, że muszę śmiać się. Jak mam zachować zimną krew, kiedy słyszę, jak ciotka mówi o ślepym poddaniu się jej rozkazom?... Czy motyl, przywykły bujać po otwartym powietrzu... Igrać pod gołym niebem, zdolny jest żyć w jamie kreta?... Na tę odpowiedź margrabia spojrzał wymownie na innych członków owej rady familijnej. - A więc, moja panno - rzekła księżna, udając, że podziela zdanie innych osób - to twoja odpowiedź? - Ależ tak, bez wątpienia - odrzekła Adrianna, zdziwiona, że obecni udawali, jakoby nie rozumieli porównania. - To nieszczęście, że Adrianna nie pojmuje wielkiej doniosłości tej narady - wtrąciła księżna ostrym tonem. - Może zrozumie wreszcie, gdy jej oznajmię moje rozkazy... - Jakież to rozkazy? - Od jutra - rzekła księżna - odprawisz swoje pokojówki... Opuścisz pawilon, w którym mieszkasz... Zajmiesz tu dwa pokoje, do których wchodzić będzie można tylko przez mój pokój... Nie wyjdziesz nigdzie sama, a z powodu twej rozrzutności, znowu ustanowiona będzie nad tobą opieka... Ja sama zajmę się wszelkimi twymi wydatkami, wreszcie aż do czasu dojścia do pełnoletności, nie dostaniesz do rąk żadnych pieniędzy, którymi mogłabyś rozporządzać... Taka jest moja wola... Baron i margrabia przytaknęli słowom księżny, Adrianna przybrała ironiczną minę, jednak nie bez pewnego oburzenia. Wstała nagle, oczy jej zabłysły, podniosła dumnie głowę i po chwili milczenia odezwała się do ciotki: - Mówiłaś pani o przeszłości i ja też nieco o niej powiem, bo mnie do tego prowokujesz. Opuściłam twoje mieszkanie, gdyż niepodobna mi było żyć dłużej w tej obłudzie... - Panno Adrianno - wtrącił margrabia d'Aigrigny - zastanów się, co mówisz. - Ponieważ mi pan przerywa, powiem więc parę słów i do pana - rzekła żywo Adrianna, patrząc na margrabiego. - Jakież to widziałam przykłady u mej ciotki? - Najlepsze, moja panno. - Najlepsze?... Czy dlatego, że pan, połączywszy się z ciotką, nie wiem, dla jakich celów, oszukujecie swoją obłudą ludzi i chcielibyście oszukać Boga? - Zapominasz się, moja panno - odrzekła księżna, blednąc z wściekłości. - O! Pani... Nie zapominam, owszem, pamiętam... Jak wszyscy... Nie miałam krewnej, przy której mogłabym znaleźć przytułek... Chciałam żyć sama... Chciałam używać mych dochodów, bo lepiej, żebym ja sama ich używała, aniżeli pan Trippeaud. - Moja panno! - krzyknął baron. - Nie pojmuję, jak możesz pozwalać sobie... - Dosyć, mój panie! - rzekła Adrianna, rzuciwszy mu spojrzenie pełne pogardy - o panu mówię... Ale nie do pana... I ciągnęła dalej: - Chciałam więc rozporządzać dochodami według mojego gustu, upiększałam mieszkanie, które sobie obrałam. Zamiast brzydkich sług, niezdarnych, wolałam wybrać sobie dziewczęta młode, dobrze wychowane; nie służą, ale świadczą mi usługi... Zamiast widzieć je źle lub byle jak ubrane, dałam im suknie stosowne do ich urody, bo lubię wszystko, co jest młode i piękne. Wychodzę sama, bo mi się podoba iść, dokąd mnie prowadzi fantazja. Czczę Boga we wszystkim, co jest piękne, dobre, szlachetne. Odrywając się myślą od wszystkiego, co mi teraźniejszość czyni tak nienawistną i przykrą, uciekałam myślą w przyszłość. Wtedy stawały mi przed oczami wspaniałe widziadła, tak urocze, iż czułam się zachwycona trudnym do opisania, szczytnym uniesieniem... Że już nie należę do ziemi... - A to dlatego - mówiła dalej z coraz większym uniesieniem - że wtedy oddychałam czystym, zdrowym, niezawisłym powietrzem... Tak jest, widziałam, że moje siostry już nie jęczały pod jarzmem samolubnego panowania, upokarzającego, grubiańskiego... Ach, siostry... Moje siostry... Czuję - są to nie tylko pocieszające marzenia, ale tak błogie, chociaż niespełnione nadzieje! Mimowolnie zatopiona w myślach, Adrianna na chwilę umilkła, aby łatwiej wrócić do przedmiotu i nie spostrzegła, że aktorzy tej sceny spoglądali na siebie z dziwną radością. - Ależ... To, co mówi... Jest wyborne... - szepnął doktor do ucha księżny - gdyby chciała mówić zgodnie z naszym życzeniem, nie mówiłaby inaczej... - Trzeba było doprowadzić ją naszym postępowaniem do takiego stanu, w jakim życzymy sobie ją widzieć - dodał pan d'Aigrigny. Rzec można, że gniew Adrianny rozpraszał się przy zetknięciu ze szlachetnymi, wzniosłymi uczuciami. Wreszcie, zwracając się do ciotki, dodała: - Objawiłaś mi swoją wolę, chciej teraz usłyszeć moją: najdalej za tydzień opuszczę pawilon, w którym mieszkam, przeniosę się do domu, który urządzić kazałam według mego gustu i będę w nim żyła, jak mi się podoba. Nie mam ani ojca, ani matki, nie jestem obowiązana przed nikim zdawać sprawy ze swych czynów. - Doprawdy, moja panno - odrzekła księżna, wzruszając ramionami - mówisz od rzeczy... Zapominasz o tym, że społeczeństwo ma prawa moralne, których nie wolno przekraczać, a których my przestrzegać jesteśmy obowiązani i bądź pewna, że nie zaniedbamy dopełnić tego obowiązku. - A więc ty, ciotko, pan d'Aigrigny i pan Trippeaud, jesteście przedstawicielami moralności społecznej... To bardzo dowcipne... Czy nie dlatego, że pan Trippeaud uważa mój majątek za swój własny?... - Ależ, moja panno!... - zawołał baron. - Zaraz, pani - rzekła Adrianna do ciotki, nie odpowiadając baronowi - ponieważ zdarza się sposobność, żądać będę wyjaśnień co do części mego majątku, którą, jak mi się zdaje, ukrywano dotąd przede mną... Na te słowa margrabia i księżna struchleli. Oboje spojrzeli na siebie niespokojnie. Adrianna nie spostrzegła tego i mówiła dalej: - Lecz żeby raz położyć kres wymaganiom pani, oto moje ostatnie słowo: Będę żyła, jak mi się spodoba... Gdybym była mężczyzną, nie narzucano by mi, w moim wieku, tak przykrej, poniżającej opieki za to, iż żyję uczciwie, niezależnie, szlachetnie, w oczach wszystkich. - To nierozsądne, to niedorzeczne! - zawołała księżna. - Oznacza to posuwać zepsucie, zapomnienie wszelkiego wstydu aż do ostatecznych granic, chcąc żyć w takich warunkach. - To niezależne życie - wtrącił oschle margrabia - jakie zamierzasz prowadzić, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, miałoby na przyszłość najzgubniejsze skutki, gdy krewni zechcą cię wydać za mąż. - Oszczędzę tej troski moim krewnym, jeśli zechcę pójść za mąż... Sama się wydam... - co nie jest nierozsądnym, jak mniemam... Obawiacie się, aby mój niezależny sposób bycia nie odstręczał konkurentów. Ja zaś pragnę nade wszystko przestraszyć ich, dać im najgorsze o sobie wyobrażenie, a nie ma lepszego sposobu, jak pokazać, że się żyje tak jak oni żyją... Dlatego też liczę na moje dziwactwa, na moją płochość, na moje ukochane wady, że dzięki nim uchronię się od wszelkich nudnych natarczywości. - W tym względzie, Adrianno, będziesz zupełnie zadowolona - odezwała się księżna Saint- Dizier - jeśli prawda... Iż wróciłaś dzisiaj do domu o ósmej rano, jak mi powiedziano... Lecz nie śmiem wierzyć takiej szkaradzie... - Zbyteczna powściągliwość, księżno, gdyż to prawda... - A więc... Przyznajesz się!... - zawołała pani Saint-Dizier. - Przyznaję się do wszystkiego. Wróciłam dziś rano o godzinie ósmej. - Słyszycie, panowie! - zawołała księżna. - A więc... To prawda - dodała - O! Moja panno, przyzwyczaiłaś mnie już do tego, że się niczemu nie dziwię... Ale wątpiłam jeszcze w taki postępek... Trzeba było twej zuchwałej odpowiedzi, aby mnie zupełnie przekonać... - Kłamać, według mego przekonania, było zawsze większym bezwstydem niż wyznać prawdę. - A skądże to panna wracałaś i po co chodziłaś?.... - Pani - zawołała Adrianna, przerywając ciotce - ja nigdy nie kłamię... ale nigdy nie mówię tego, czego mówić nie chcę, zresztą uważam za podłość usprawiedliwiać się z tak oburzającego zarzutu. Nie mówmy więc o tym... Twoje w twej mierze nalegania byłyby daremne, skończmy krótko. Pani chcesz mi narzucić okrutną i poniżającą opiekę, ja chcę opuścić pawilon, w którym mieszkam i żyć, gdzie mi się podoba, według mej fantazji... Kto z nas ustąpi, pani czy ja?... Zobaczymy, teraz mówmy o czym innym... Ten pałac jest mój... Jest mi obojętne, czy pani w nim mieszka, gdyż opuszczam go, ale parter nie jest zajęty... Zawiera on, prócz sali do przyjmowania gości, dwa apartamenty, rozporządziłam nimi na jakiś czas. - Doprawdy? - rzekła księżna, spoglądając na margrabiego z wielkim zdziwieniem i dodała ironicznie: - A komu przeznaczyłaś to mieszkanie? - Trzem osobom z mej rodziny. - Co to znaczy? - rzekła pani Saint-Dizier, coraz bardziej zdziwiona. - To znaczy, że chcę tu ofiarować gościnę młodemu księciu indyjskiemu, mojemu krewnemu po matce, przybędzie za dwa lub trzy dni, i chcę, aby zastał mieszkanie gotowe na jego przyjęcie. - Wybornie! - zawołała księżna. - Nie mogę wzbronić ci najniedorzeczniejszych fantazji... Po takim wstępie domyślać się można z pewnością, że nie zatrzymasz się na tak pięknej drodze. Czy to już wszystko? - Jeszcze nie, dziś właśnie z rana dowiedziałam się, że dwie moje krewne, również po matce... Dwie piętnastoletnie panienki, sieroty, córki marszałka Simona przybyły wczoraj z dalekiej podróży i znajdują się u żony poczciwego żołnierza, który z dalekiego wschodu przyprowadził je do Francji. Na te słowa Adrianny margrabia i księżna zadrżeli i spojrzeli na siebie z przestrachem, gdyż nie spodziewali się, aby panna Cardoville tak prędko dowiedziała się o przybyciu córek marszałka Simona; ta wiadomość była dla nich szokująca. - Dziwicie się zapewne, że tak dobrze jestem poinformowana - rzekła Adrianna - tymczasem spodziewam się, że niebawem jeszcze bardziej was zadziwię... Lecz co do córek marszałka Simona, pojmujesz pani, niepodobna mi pozostawiać je u biednych ludzi, u których chwilowo znalazły schronienie, udam się więc po nie, aby je umieścić w tym drugim apartamencie na dole... Wraz z żoną żołnierza, która będzie dla nich najwłaściwszą opiekunką. Na te słowa margrabia i baron spojrzeli po sobie, a ten ostatni zawołał: - Nie ma wątpliwości... W głowie jej się pomieszało! Adrianna dodała, jakby nie zwracając uwagi na szorstkie odezwanie się barona: - Marszałek Simon niezawodnie lada chwila przybędzie do Paryża! Rozumiesz, pani, jak mi będzie przyjemnie, gdy będę mogła przedstawić mu jego córki i pokazać, że były podejmowane jak się należy. Zaraz jutro sprowadzę modniarki i szwaczki, aby im niczego nie brakowało... - Teraz, spodziewam się, że to już wszystko? - rzekła księżna sarkastycznym tonem, tłumiąc gniew, gdy tymczasem margrabia, na pozór spokojny i obojętny, zaledwie mógł ukryć dręczące go myśli. Księżna ciągnęła dalej, patrząc szyderczo na Adriannę: - Lecz pomyśl jeszcze... Może znajdziesz jeszcze kogoś z krewnych, dla powiększenia tej ciekawej kolonii rodzinnej?... Prawdziwa królowa nie postąpiłaby wspanialej od ciebie! - W rzeczy samej, chcę dla mej rodziny przygotować królewskie przyjęcie... Takie, jakie należy się królewskiemu synowi, córkom księcia i marszałka Francji... Czy nie jest miło ze zbytkiem gościnności połączyć inne zbytki! - Zaiste, szlachetna to zasada - rzekła księżna, coraz bardziej niespokojna - szkoda tylko, że dla wykonania jej nie masz kopalni Potozy. - Właśnie w porę mowa o kopalni... Chciałam pomówić z panią o pewnej kopalni, jak słychać, nadzwyczaj bogatej, nie mogłam znaleźć lepszej sposobności. Jakkolwiek znaczny jest mój majątek, byłby on szczupły w porównaniu z tym mieniem, które ma się dostać naszej rodzinie... A gdy to nastąpi, wybaczysz mi, pani, moją królewską hojność. Margrabia d'Aigrigny czuł się jak na torturach. Sprawa medalionów była tak ważna, że ukrywał ją nawet przed doktorem Baleinier, chociaż żądał jego pomocy, również baron Trippeaud nie był o niej zawiadomiony, gdyż księżna sądziła, że według jej życzenia, zniszczone zostały przez Rodina w papierach ojca Adrianny wszelkie ślady, które mogłyby wskazać jej drogę do tego odkrycia. Dlatego nie tylko ze strachem usłyszał margrabia, że Adrianna de Cardoville wie o tej tajemnicy, ale nadto obawiał się, aby jej nie rozgłosiła. Księżna podzielała obawy margrabiego, zawołała więc, przerywając siostrzenicy: - Są interesy rodzinne, które należy zachować w tajemnicy i dlatego, nie wiedząc dokładnie, ku czemu zmierzasz, proszę cię, abyś zaniechała tego przedmiotu rozmowy... - Jak to, pani... Alboż nie jesteśmy tu w gronie rodzinnym... Inaczej nie powiedziałybyśmy sobie tylu uprzejmości. - Mniejsza o to... O sprawach pieniężnych nie wypada mówić, gdy się nie ma w rękach dowodów. - A o czym mówimy już od godziny, jeśli nie o interesach? Nie pojmuję waszego zdziwienia... Waszego zakłopotania... - Nie jestem ani zdziwiona, ani zakłopotana... Lecz od dwóch godzin zmuszasz mnie do słuchania rzeczy tak nowych, tak szalonych, że doprawdy jest się czemu dziwić. - Przepraszam, pani, że powiem, iż jesteś w wielkim kłopocie - rzekła Adrianna, patrząc ciotce w oczy - również pan d'Aigrigny... Co, połączone z pewnymi podejrzeniami, których nie miałam czasu sprawdzić i wyświetlić... - Adrianno, rozkazuję ci, abyś zamilkła! - krzyknęła księżna, niezdolna zapanować nad sobą. - A! Pani - odparła Adrianna -. jak na osobę, która zwykle tak doskonale umie panować nad sobą, wielce się kompromitujesz. Na pomoc księżnej i margrabiemu przybyło nieoczekiwane zdarzenie. Wszedł lokaj a jego przerażona mina zwiastowała coś niezwykłego. - Co ci jest, Dubois, co się stało? - zapytała żywo księżna. - Przepraszam jaśnie panią, że pomimo wyraźnego zakazu śmiem przerywać, lecz przybył komisarz i chce koniecznie i bezzwłocznie widzieć się z księżną panią, przy tym cały pałac otoczyło wojsko i policja. Chociaż wiadomość ta zaniepokoiła ją cokolwiek, księżna, chcąc jednak skorzystać z tego zdarzenia dla porozumienia się natychmiast z margrabią co do poczynionych przez Adriannę tylu i tak ważnych zeznań, rzekła wstając: - Księże d'Aigrigny, bądź łaskaw mi towarzyszyć, gdyż nie bardzo wiem, co może znaczyć obecność komisarza w moim domu. ROZDZIAŁ IX ZDRADA Wyszedłszy z margrabią księżna Saint-Dizier zatrzymała się w pokoju przyległym do gabinetu. - Gdzie jest komisarz? - zapytała lokaja, który oznajmił jego przybycie. - W błękitnym pokoju. - Proś go, aby był łaskaw chwilkę zaczekać na mnie. Skoro lokaj odszedł, księżna przystąpiła do margrabiego, którego twarz, zwykle spokojna i dumna, w tej chwili była posępna i blada. - Jak widzisz - zawołała szybko. - Adrianna wie o wszystkim. Cóż teraz robić?... Co począć? - Nie wiem - odrzekł zamyślony d'Aigrigny - ta wiadomość jest dla nas okropnym ciosem. - Czy rzeczywiście wszystko stracone? - Byłby jeszcze jeden środek ocalenia, a tym środkiem., jest doktor. - Ale czyż to tak zaraz?... Jeszcze dzisiaj? - Za dwie godziny będzie za późno, ta przeklęta dziewczyna zdołałaby do tego czasu zobaczyć się i porozumieć z córkami generała Simona. - Przebóg!... Fryderyku... To niemożliwe... Baleinier nie będzie mógł nigdy... Potrzeba czasu, aby przygotować do tego... - Nic nie szkodzi - odrzekł margrabia - na wszelki wypadek warto, aby doktor spróbował. - Ale pod jakim pozorem? - Postaram się wynaleźć jakiś... - Przypuściwszy, Fryderyku, że ci się uda wynaleźć jakiś powód, jeśli wypada działać jeszcze, dzisiaj, tam nie będzie do tego nic przygotowane. - Bądź spokojna, tam na wszelki wypadek wszystko jest w pogotowiu. - Ale jak uprzedzić o tym doktora? - zapytała księżna. - Wywołać go... Mogłoby to obudzić podejrzenia i domysły twej siostrzenicy, czego przede wszystkim należy unikać. - Bez wątpienia, całe szczęście, że ona nic nie podejrzewa. - Jest sposób - zawołał żywo pan d'Aigrigny - napiszę do doktora kilka słów, lokaj mu je zaniesie, jak gdyby list pochodził od kogo innego, od pacjenta, wzywającego spiesznej pomocy. - Wyborna myśl... Dobrze mówisz... Tam, na biurku, jest wszystko, czego potrzeba... Spiesz się... Spiesz. Lecz czy uda się doktorowi? - Prawdę mówiąc, nie można mieć pewności - odrzekł margrabia, siadając do biurka. - Dzięki tej rozmowie, która zresztą wypadła nad nasze spodziewanie, a którą ukryty za firanką stenograf spisał dosłownie, dzięki gwałtownym scenom, które niechybnie jutro musiałyby nastąpić, doktor, postępując ostrożnie, mógłby działać na pewno... Lecz żądać tego jeszcze dzisiaj... Natychmiast... Wiesz, Herminio, byłoby szaleństwem myśleć o tym. I margrabia rzucił pióro, które trzymał w ręku, a potem dodał z gniewem: - W chwili, kiedy się już wszystko miało udać, widzieć wszystkie nasze nadzieje zniszczone... A skutki!... Skutki będą okropne... Twoja siostrzenica... Wiele nam zaszkodzi... Za wiele! - Fryderyku! - zawołała pani Saint-Dizier, współczując udrękom pana d'Aigrigny i chwytając go śpiesznie za rękę - zaklinam cię, nie rozpaczaj jeszcze... Umysł doktora jest tak płodny, a on tak nam oddany ... Spróbujmy jednak... - Masz słuszność, przynajmniej należy spróbować - odrzekł margrabia, nieco spokojniejszy, pomyślawszy, że jeżeli Adrianna jeszcze dziś pójdzie do córek generała Simona, to i tak... Może już ich nie zastanie. - Nie należy się łudzić przesadną nadzieją, niepodobna spodziewać się, aby zlecenie Rodina tak szybko zostało wykonane... Gdyby tak było, już byśmy o tym zostali powiadomieni. - To prawda... Więc pisz do doktora... Bądź dobrej myśli, Fryderyku, w jakikolwiek bądź sposób, poradzimy sobie z tą piekielną dziewczyną... A potem dodała z wściekłością: - Oj, Adrianno, Adrianno... Zapłacisz ty drogo za twe zuchwałe pomysły i nasz niepokój. ROZDZIAŁ X ZASADZKA Po wyjściu ciotki i margrabiego panna Cardoville, usłyszawszy o przybyciu komisarza, poczuła pewien niepokój, gdyż nie wątpiła, że komisarz przybywa, jak się tego obawiał Agrykola, aby zażądać upoważnienia do poszukiwań wewnątrz pałacu, wobec podejrzeń, że ukrywa się tam kowal. Choć miejsce, w którym Agrykola był ukryty, uważała za dobre schronienie, jednak całkiem spokojna nie była, a przewidując niebezpieczne skutki, sądziła, iż nadarza się dobra sposobność, aby polecić swego protegowanego doktorowi, który pozostawał w bliskich stosunkach z jednym z bardzo wpływowych ministrów. Zbliżyła się więc do doktora, rozmawiającego półgłosem z baronem i rzekła przymilnie: - Kochany panie Baleinier... Chciałabym pomówić z panem... - Jestem na pani rozkazy - odrzekł doktor. - Drogi doktorze, jesteś moim przyjacielem i byłeś przyjacielem mojego ojca... A nawet w tej chwili, mimo przykrego położenia, okazałeś się moim jedynym stronnikiem. - Racz pani nie wspominać o tym - rzekł doktor, udając obrażoną skromność. - Uchowaj Boże! Mogłabyś mnie pani nabawić kłopotu... - Bądź pan spokojny - odrzekła, uśmiechając się - ja pana nie narażę, ale pozwól mi tylko przypomnieć, że nieraz ofiarowywałeś mi swoją pomoc, gdybym jej od ciebie zażądała... - Chciej pani spróbować... A przekonasz się, czy umiem dotrzymać słowa. - Dobrze więc! Daj mi pan dowód natychmiast - rzekła żywo. - Bardzo dobrze, tak to lubię... Cóż mogę uczynić dla pani? - Czy jeszcze jesteś pan w przyjaźni z ministrem? - Bez wątpienia... A nawet leczę go na zapalenie gardła... - Mam więc nadzieję - przerwała Adrianna - że uzyska pan u niego łaskę, ważną dla mnie. - Dla pani?... A jakiż możesz mieć do niego interes? Wszedł lokaj księżny i wręczył doktorowi list, mówiąc: - Przyniósł to jakiś posłaniec, powiedział, że list jest bardzo pilny... - Co to znaczy być znakomitym doktorem - odezwała się z uśmiechem Adrianna - nie dają panu chwili spokoju. - Nie wspominaj pani o tym - odrzekł doktor, nie mogąc ukryć zdziwienia, gdy poznał pismo margrabiego - do stu katów z tymi chorymi... Doprawdy, myślą sobie, że jesteśmy z żelaza i że mamy nadmiar zdrowia, którego im brakuje... List margrabiego był krótki, doktor przeczytał go jednym spojrzeniem; a mimo zwykłej roztropności wzruszył ramionami i żywo zawołał: - Dziś jeszcze... Ależ to niepodobna... Ten człowiek zwariował! - Idzie zapewne o biednego chorego, który pokłada w panu całą swoją ufność... Który cię wzywa... Nie możesz zawieść jego zaufania, doktorze. Był to szczególny zbieg okoliczności, a zarazem nadzwyczajna sprzeczność między treścią listu, napisanego przez najzaciętszego wroga Adrianny a słowami jej współczucia; sprzeczność ta nie uszła uwadze doktora i sprawiła na nim pewne wrażenie. Spojrzał na pannę Cardoville z miną prawie zakłopotaną i rzekł: - W rzeczy samej... Idzie o pacjenta, który bardzo na mnie liczy... Bodaj czy nie za bardzo... Gdyż żąda ode mnie rzeczy niemożliwych... Ale dlaczego ujmuje się pani za nieznajomym? - Jeżeli jest biedny... To go znam... Mój protegowany, dla którego proszę pana o opiekę ministra, jest mi prawie także nieznany... A teraz zajmuje mnie mocno, bo muszę wyznać, jest on synem owego żołnierza, który przyprowadził tu córki marszałka Simona. - Jak to?... - Pani protegowany jest... - Rzemieślnikiem... Podporą rodziny... Lecz muszę opowiedzieć panu wszystko po kolei... Zwierzeniom Adrianny przeszkodziła pani Saint-Dizier, która poprzedzając margrabiego, gwałtownie otworzyła drzwi gabinetu. Margrabia d'Aigrigny, wchodząc za nią, spojrzał na doktora pytającym, niespokojnym wzrokiem. Doktor odpowiedział odmownym potrząśnięciem głowy. Margrabia przygryzł wargi z wściekłością, ostatnią nadzieję pokładał w doktorze, musiał więc uważać swe projekty za pogrzebane, mimo nowego ciosu, jaki księżna miała wymierzyć Adriannie. - Panowie - rzekła księżna szybko, przerywanym głosem, gdyż zadyszała się ze złośliwej radości - panowie, raczcie usiąść... Gdyż mam zakomunikować panom nowe i bardzo ciekawe rzeczy o tej... pannie. I spojrzeniem wskazała Adriannę. - A, moje dziecię, cóż to takiego? Co znowu wymyślono na ciebie? - zawołał doktor, zanim odszedł od okna, przy którym stał z Adrianną - w każdym razie zawsze polegaj na mnie. Na gwałtowną zaczepkę ciotki panna Cardoville podniosła głowę. Rumieniec wystąpił jej na czole, zagrożona nowymi napaściami straciła cierpliwość, zbliżyła się do stołu, przy którym siedziała księżna i spokojnie rzekła do doktora Baleinier: - Będę czekać na pańskie przybycie u siebie, doktorze, wiesz, o czym chcę z tobą pomówić jak najśpieszniej. Mówiąc to, zbliżyła się do kanapki, na której leżał jej kapelusz. Księżna zerwała się nagle i rzekła: - Cóż to ma znaczyć, Adrianno? - Odchodzę... Oznajmiła mi pani swoją wolę, ja powiedziałam, co zamierzam czynić, a więc poprzestańmy na tym, a swoje interesy powierzę komu innemu. Księżna Saint-Dizier, widząc, że jej zdobycz może się wymknąć, podbiegła do siostrzenicy i z pogwałceniem wszelkiej przyzwoitości, chwyciła ją konwulsyjnie za rękę, mówiąc: - Zostań!!! - Pani! - odparła Adrianna, zdziwiona. - Co czynisz? Co to ma znaczyć? - Chcesz się wymknąć... Boisz się!... - zawołała księżna sarkastycznie. Na wyraz "boisz się" Adrianna de Cardoville rzuciłaby się w ogień. Dumnym ruchem wyrwała się z rąk ciotki, rzuciła na krzesło kapelusz, który już miała w ręku i wracając do stołu rzekła: - Mimo wstrętu do tego, co się tu dzieje, zostaję... Nie chcę, aby mnie posądzono o tchórzostwo, mów pani... Słucham. Wtedy księżna zaczęła kropla po kropli sączyć truciznę, którą była przepełniona, aby jak najdłużej przeciągnąć męczarnie ofiary, pewna już, że się jej nie wymknie. - Panowie - wyrzekła przytłumionym głosem - powiem wam, co się stało... Gdy dano mi znać, że komisarz chce się widzieć ze mną, udałam się do niego. Grzecznie się usprawiedliwiał, że mnie niepokoi, lecz musi spełnić swą powinność... Podejrzanego mężczyznę, którego kazano aresztować, widziano dziś z rana wchodzącego do pawilonu... Na te słowa Adrianna poruszyła się, gdyż nie było wątpliwości, że chodzi o Agrykolę. Wnet jednak odzyskała przytomność, przekonana, że miejsce, w którym się ukrył Agrykola, jest bezpieczne. - Komisarz - mówiła dalej księżna - żądał ode mnie pozwolenia na poszukiwanie tego mężczyzny w pałacu i pawilonie... Miał do tego prawo. Prosiłam go, aby zaczął od pawilonu i towarzyszyłam mu... Pomimo niepojętych dziwactw i ekscentrycznego postępowania tej panny, ani mi przez głowę nie przeszło, aby chciała się mieszać do spraw politycznych... Tymczasem myliłam się... - Co pani przez to rozumie? - zapytała Adrianna. - Zaraz się dowiesz - odparła księżna triumfująco. - Przyszła i na ciebie kolej... Na ciebie, któraś przed chwilą była tak szydercza i dumna... Idę więc z komisarzem policji... Wchodzimy do pawilonu... Możecie sobie panowie wystawić jego zdziwienie, gdyśmy zastali tam trójkę dziewcząt, ubranych jak komediantki... Komisarz - mówiła dalej - zaczął od badania dziewcząt, pytał je, czy nie wiedzą, gdzie się ukrył młody rzemieślnik, którego widziano, jak wchodził do pawilonu, zajmowanego przez moją siostrzenicę... Odpowiedziały bezczelnie, że o niczym nie wiedzą... - Dzielne dziewczęta! - pomyślała Adrianna - kowal ocalony, a protekcja doktora Baleinier dokona reszty... - Na szczęście była ze mną jedna z moich pokojówek, Grivois; ta poczciwa kobiecina, przypomniawszy sobie, że widziała pannę Adriannę wracającą do domu rano, o ósmej godzinie, rzekła naiwnie do urzędnika, iż człowiek, którego szukają, wyszedł przez małą furtkę ogrodową, którą panienka zostawiła otwartą... Wracając do domu. - Ten postępek mej siostrzenicy, który tak zgorszył komisarza, jest niczym w porównaniu z tym, co jeszcze mam do powiedzenia - prawiła dalej księżna - przebiegliśmy więc cały pawilon, nic nie znalazłszy. Już mieliśmy wyjść z sypialnego pokoju tej panny - rzuciła pogardliwym wzrokiem na Adriannę - gdyż ten pokój przeglądaliśmy na ostatku, gdy Grivois szepnęła mi, że złocone listwy fałszywych drzwi niezupełnie przystają... Zwracamy na to uwagę komisarza, jego policjanci węszą, próbują... aż tu otwierają się drzwi... i wtedy... zgadnijcie, co znajdują?... Nie... Nie... Rzecz tak szkaradną, tak oburzającą... Iż nie śmiałabym nigdy... - A więc ja panią wyręczę i oszczędzę jej wstydliwości - przerwała szyderczo Adrianna, domyślając się z ciężkim sercem, że wyśledzono kryjówkę Agrykoli - lecz to, co powiem, nie oznacza bynajmniej chęci usprawiedliwiania się z mej strony... - A jednak rzecz byłaby tego warta - wtrąciła księżna z pogardliwym uśmiechem - mężczyzna, któregoś ukryła w swej sypialni... - Mężczyzna ukryty w jej sypialni! - zawołał margrabia, podnosząc głowę z oburzeniem, które ledwie pokrywało piekielną radość. - Ale ten mężczyzna - z obłudną miną wtrącił doktor - to pewnie był złodziej? To się tłumaczy samo przez się, wszelkie inne podejrzenie... Nie ma podstaw. - Mylisz się pan - zaprzeczyła księżna - ambicja tej panny nie sięga tak wysoko, ona stara się dowieść, że błąd może być nie tylko występny, ale i nikczemny... Tym się tłumaczy jej sympatia, jaką okazuje dla gminu... Sympatii tej dowodzi czynem, gdyż mężczyzna, ukryty w jej pokoju, miał na sobie bluzę. - Ten młody mężczyzna jest kowalem, sam to wyznał - objaśniła księżna - ale oddać mu trzeba sprawiedliwość, że jest bardzo przystojnym chłopcem, i pewno ta panna, powodowana namiętnością do wszystkiego, co jest piękne... - Dosyć tego, pani, dosyć!... - przerwała Adrianna, która, nie chcąc się usprawiedliwiać, słuchała ciotki z coraz bardziej wzrastającym oburzeniem - miałam zamiar odeprzeć wyjaśnieniem te nikczemne potwarze... lecz nie dopuszczę się tej słabości... O jedno tylko zapytam panią... Czy ten człowiek został aresztowany? - Tak, został aresztowany i odprowadzony do więzienia... To rozdziera ci serce, prawda? Twoja czułość dla tego zajmującego kowala musi być bardzo wielka, skoro cię pozbawia ironicznego zuchwalstwa? - Nie mylisz się, pani, bo cóż mogę zrobić innego, jak drwić z tego, co jest haniebne i niedorzeczne - odparła Adrianna, a łzy stanęły jej w oczach na myśl o wielkim niepokoju w domu uwięzionego Agrykoli. Włożywszy kapelusz na głowę i zawiązawszy wstążki, zwróciła się do doktora: - Panie Baleinier, przed chwilą obiecywałeś mi protekcję u ministra... - Tak, pani... I z przyjemnością będę u niego pośrednikiem dla pani. - Bądź tak dobry i zawieź mnie do ministra... Gdy zostanę mu przedstawiona, nie odmówi mi łaski, a raczej sprawiedliwości, o którą go zamierzam prosić. - Jak to! - krzyknęła księżna - poważasz się, moja panno, bez mego pozwolenia, i to po tym, co zaszło?... Ależ to niesłychana zuchwałość! - Można nad tym ubolewać - dodał baron Trippeaud - ale teraz można się spodziewać wszystkiego. W chwili, gdy Adrianna pytała doktora, czy ma swój powóz, d'Aigrigny zadrżał... Promień niespodziewanej radości zabłysnął mu w oczach i ledwo powściągnąć mógł wzruszenie, gdy szybko i nieznacznie rzuciwszy okiem na doktora, poznał z poruszeń jego powiek i skinienia głowy, że rozumie go i zgadza się z nim. Dlatego, gdy księżna odezwała się z gniewem do siostrzenicy: - Zakazuję ci oddalać się stąd! Margrabia zwrócił się do księżny ze szczególną intonacją głosu: - A ja sądzę, że można powierzyć pannę Adriannę opiece pana doktora. D'Aigrigny wymówił te słowa w sposób znaczący, co księżna zrozumiała, spojrzała kolejno na doktora i na margrabiego i twarz jej wypogodziła się. Jednakże nie chcąc pokazać, że łatwo zezwala, na uwagę margrabiego odpowiedziała: - Chociaż pan doktor, jak widzę, okazuje dużą pobłażliwość dla mej siostrzenicy, jednakże nie uważam za niestosowne powierzyć ją jego opiece... Ale pod warunkiem, że nie będzie to precedensem na przyszłość, gdyż odtąd Adrianna nie będzie miała innej woli prócz mojej. - Nie sądzę, abym był zbyt pobłażliwy dla panny Adrianny - odparł doktor, udając, że czuje się nieco urażony słowami księżny - jestem tylko sprawiedliwy... Jestem gotów przedstawić ją ministrowi, jeśli sobie tego życzy. Nie wiem, czego pragnie, lecz nie przypuszczam, aby była zdolna nadużyć mego zaufania i wymagać poparcia w nieprzyzwoitym żądaniu. Adrianna, wzruszona tymi słowami, wyciągnęła rękę do doktora i rzekła: - Bądź spokojny, zacny przyjacielu... Działamy oboje w słusznej sprawie. Księżna postąpiła ku siostrzenicy i rzekła dobitnie, wymawiając każde słowo z przyciskiem: - Jeszcze mam ci coś powiedzieć... Będzie to ostatnie słowo wobec tych panów... Powiedz mi, czy mimo ciążących na tobie zarzutów, ciągle trwasz w zamiarze nieszanowania mej władzy? - Tak, pani. - Czy to już twoje ostatnie słowo? - Tak jest, ostatnie... - Zastanów się... Bo to bardzo ważne... Strzeż się! - Powiedziałam pani moje postanowienie, a to, co powiedziałam... Wykonam. - Panowie... słyszycie - rzekła księżna - robiłam, co tylko można, aby doprowadzić do zgody, lecz usiłowania moje okazały się daremne, Adrianna sama sobie więc przypisze skutki, które będą musiały nastąpić. - Nie dbam o to - odrzekła Adrianna - czyń pani, co ci się spodoba. A potem, zwracając się do doktora, dodała z żywością: - Chodźmy... Chodźmy, drogi doktorze, gdyż umieram z niecierpliwości, prędko... Każda stracona minuta wyciśnie gorzkie łzy całej rodzinie. I śpiesznie wyszła z salonu z doktorem. Lokaj księżny przywołał powóz doktora i pomógł Adriannie wsiąść; nie dostrzegła, że doktor coś szepnął lokajowi. Gdy doktor zajął przy niej miejsce, lokaj przymknął drzwiczki, a potem rzekł głośno do stangreta: - Do pałacu ministra, małą furtką. Konie szybko ruszyły z miejsca. ROZDZIAŁ XI FAŁSZYWY PRZYJACIEL Była już noc, ponura i ciemna. Niebo pogodne, czyste aż do zachodu słońca, coraz bardziej okrywało się chmurami, wiatr dął gwałtownie i wznosił tumany śnieżnej zawiei. Latarnie rzucały słabe światło do powozu, w którym siedział doktor z Adrianną de Cardoville. Powóz toczył się już od kilku minut. Adrianna po cichu ocierając łzy, ku wielkiemu zdziwieniu doktora nie przemówiła jeszcze słowa. - Cóż to, panno Adrianno? - odezwał się Baleinier, zdziwiony na widok rozrzewnienia dziewczyny - cóż to?... Niedawno tak odważna, teraz płacze pani? - Tak - odpowiedziała Adrianna - płaczę przed panem... Przed przyjacielem... Lecz przed moją ciotką... O! Nigdy. - Jednak... Podczas tej długiej rozmowy... Ironia pani... - Ach! Mój Boże.. Sądzi pan, że chętnie występuję w tej wojnie na słowa?... Niczego mniej nie lubię nad takie utarczki, uszczypliwe szyderstwa, do czego zmusza mnie potrzeba bronienia się przed tą kobietą i jej przyjaciółmi... Mówi pan o mojej śmiałości... Zapewniam cię jednak, że nie chodziło mi o to, aby się okazać złośliwą... Ale raczej przytłumić, pokryć to, co cierpiałam, gdy się ze mną obchodzono tak po grubiańsku... Wobec ludzi, którymi się brzydzę, którymi pogardzam... Ja, co im nigdy nic złego nie zrobiłam, ja, co pragnę żyć sama, niezależna i mieć wokół siebie ludzi szczęśliwych. - Droga panno Adrianno - rzekł doktor wzruszony - uspokój się. Wszystko to już przeszło... Masz przecież i we mnie prawdziwego przyjaciela... I wymawiając te słowa, zarumienił się, mimo całego swego sprytu. - Wiem o tym, jesteś moim przyjacielem - odpowiedziała Adrianna - nie zapomnę nigdy, że ujmując się za mną, naraziłeś się dziś na zemstę mej ciotki, a wiadomo, jakie ona posiada wpływy... - Co do tego - mówił doktor, udając obojętność - my, lekarze niczego się nie lękamy, trudno nam zaszkodzić. - O! Kochany panie Baleinier, pamiętaj, że pani Samt-Dizier i jej przyjaciele nie przebaczają - tu Adrianna wzdrygnęła się. - Potrzeba było mojej nieprzezwyciężonej odrazy, mego wrodzonego wstrętu do wszystkiego, co podłe, wiarołomne i złośliwe, aby przywieść mnie do otwartego z nią rozbratu. Lecz choćby szło... Mam ci szczerze wyznać?... O życie, nie bałabym się... A jednak - dodała z wdzięcznym uśmiechem, który dodawał jej tyle powabu - bardzo lubię życie i jeżeli mam sobie coś do wyrzucenia... To chyba, że lubię je zbyt doskonałe... Zbyt piękne... Lecz, jak panu wiadomo, lubię moje wady... - Mnie się zdaje, że księżna chciała tylko panią nastraszyć... I spodziewa się działać drogą przekonania... Wiesz, że namiętnie lubi nawracać ludzi na prawą drogę - mówił złośliwie doktor, chcąc uspokoić Adriannę - ale nie myślmy już o tym... Powinna pani pamiętać, aby jej oczy jaśniały blaskiem, abyś oczarowała ministra, do którego jedziemy... - Masz słuszność, doktorze... Należałoby zawsze unikać zmartwienia, gdyż największym jego złem jest to, że się zapomina o cudzych zmartwieniach... Ale widzi pan, ja ci ufam, korzystam z pańskiej dobroci a jeszcze nie powiedziałam, w czym jest mi potrzebna pańska pomoc... - Mam dość czasu, gdyż minister mieszka daleko. - Powiem krótko, o co chodzi - rzekła Adrianna - mówiłam już panu, dlaczego zajmuję się tym rzemieślnikiem... Dziś rano przyszedł do mnie i wyznał, że ma być oddany pod sąd za pieśni, które napisał (jest bowiem poetą), że zagrożony jest aresztowaniem, choć jest niewinny, ale gdyby go uwięziono, jego rodzina, którą utrzymuje, nie miałaby z czego żyć, przyszedł więc do mnie z prośbą, abym za niego dała kaucję, by mu pozwolono dalej pracować. Przyrzekłam mu, licząc na pańskie stosunki z ministrem, ponieważ go ścigano, postanowiłam ukryć go u siebie, a wiadomo panu, jakie znaczenie ciotka przypisała memu postępkowi... A teraz, powiedz pan, czy uzyskamy u ministra to, o co zamierzam prosić - uwolnienie tego człowieka za kaucją? - Nie sądzę, aby wzbraniał się przed tym, zwłaszcza, gdy mu pani przedstawi rzecz z właściwą ci wymową. - Drogi doktorze, czy wiesz, dlaczego chwyciłam się tego, może niezwykłego pomysłu i prosiłam cię, abyś przedstawił mnie ministrowi? - Żeby... Polecić swego protegowanego. - Tak jest... A także, żeby przeciąć bieg potwarzom, których księżna nie zaniecha rozsiewać... A które, jak panu wiadomo, kazała już zapisać do protokołu komisarzowi policji... Wolę więc udać się osobiście do człowieka, mającego wielkie wpływy. Wyznam mu wszystko szczerze, a on mi uwierzy, bo prawda ma swój właściwy oddźwięk, na którym nie można się zawieść. - Wszystko to, droga pani, mądrze obmyśliłaś... Za jednym zamachem załatwisz dwie ważne sprawy: uniemożliwisz potwarze i uzyskasz wolność dla biednego młodzieńca. - To właśnie wraca mi dobre samopoczucie, ta nadzieja... - W życiu - odrzekł filozoficznie doktor - wszystko zależy od punktu widzenia rzeczy. Adrianna tak była nieświadoma spraw, dotyczących rządu i władzy, tak ślepą pokładała ufność w doktorze, iż ani na chwilę nie wątpiła w to, o czym mówił. Dlatego też rzekła z radością: - Co za szczęście!... Więc będę mogła potem pojechać do córek marszałka Simona i pocieszyć biedną matkę młodzieńca, która może zadręcza się, nie mogąc się doczekać jego powrotu. - Tak, będzie pani miała tę satysfakcję - odrzekł Baleinier z uśmiechem - bo będziemy prosić i działać tak, żeby biedna matka dowiedziała się od pani, że jej syn jest zwolniony, zanim jeszcze dowie się o jego aresztowaniu. - Ileż w tym dobroci i uczynności z pańskiej strony. Gdybym nie była zmuszona tak ważnymi pobudkami, wstydziłabym się zabierać panu tyle drogiego czasu, ale znam pańskie serce... - Całym moim życzeniem jest udowodnić pani moją życzliwość dla niej - mówił doktor, zażywając tabaki. Zarazem jednak rzucił niespokojne spojrzenie, gdyż powóz przejeżdżał właśnie przez plac Odeonu i pomimo zamieci widać było oświetlony fronton teatru. Adrianna, która spojrzała w tę samą stronę, mogła się zdziwić, że ją wiozą tą drogą. Aby odwrócić jej uwagę, doktor zawołał nagle: - O mało nie zapomniałem!... Gdzie ja mam głowę?... - Cóż to... O co chodzi? - spytała Adrianna. - Przypomniałem sobie o ważnej rzeczy, potrzebnej, aby nasza prośba zakończyła się powodzeniem. - Cóż to takiego?... - spytała niespokojnie Adrianna. - Wszyscy ludzie mają swoje słabości, a minister ma ich więcej niż inni; mój przyjaciel, człowiek zresztą bardzo rozsądny, niezmiernie lubi swój tytuł i przyjąłby panią dosyć oschle... Gdybyś go nie powitała tytułem: panie ministrze. - Mniejsza o to, doktorze, jeśli trzeba, tytułować go będę Ekscelencją - rzekła Adrianna z uśmiechem. - O ile wiem, tak się zwraca do ministrów. - Nie, teraz zaniechano już tego tytułu, ale tym lepiej, tym przyjemniej mu będzie, jeśli tak będzie go pani tytułować. - Bądź pan spokojny, będę się starała pochlebić próżności pańskiego przyjaciela. - Polecam go pani, a protegowany pani dostanie się w dobre ręce - mówił doktor, widząc z zadowoleniem, że powóz przejeżdżał przez ciemne ulice, prowadzące z placu Odeon w okolice Panteonu - teraz rad jestem z tej drobnej słabości mego przyjaciela, gdyż może nam pomóc. - Zresztą ten mały podstęp jest niewinny - dodała panna Cardoville - i wyznam panu, że nie mam co do tego skrupułów. Potem, nachyliwszy się do okna, mówiła dalej: - Mój Boże, jakże te ulice są czarne i smutne... Co za wiatr, jaki śnieg... W jakiej jesteśmy okolicy? - Jak to, nie poznajesz swej ulubionej okolicy, przedmieścia Św. Germana? - Myślałam, żeśmy je już dawno minęli. - I ja tak sądziłem - odparł doktor - jednak jesteśmy jeszcze na tym przedmieściu. Biedny stangret, oślepiony śniegiem, który go siecze po twarzy, musiał zabłądzić, ale już wjeżdżamy na właściwą drogę. Tak... Teraz poznaję, jesteśmy właśnie na ulicy Św. Wilhelma, mówiąc nawiasem nie bardzo wesołej, zresztą za dziesięć minut staniemy przed gmachem ministra, przed poufnym wejściem, dokąd przyjaciele, tacy jak ja, mają przywilej wstępu. Panna de Cardoville tak mało znała niektóre dzielnice Paryża i zwyczaje ministerialne, iż bynajmniej nie wątpiła w to, co jej prawił Baleinier, w którym zresztą pokładała pełne zaufanie. Od wyjazdu z pałacu Saint-Dizier, doktor miał na ustach pytanie, które jednak wahał się zadać, obawiając się, aby ciekawość nie skompromitowała go w oczach panny de Cardoville. Gdy mówiła o ważnych interesach finansowych, które przed nią ukrywano, doktor, zręczny obserwator, zauważył od razu zakłopotanie i niepokój pani Saint-Dizier i margrabiego d'Aigrigny Nie wątpił, że spisek, wymierzony przeciwko Adriannie, któremu ulegał przez posłuszeństwo, dotyczy owych interesów i dlatego pałał żądzą poznania ich, gdyż jak każdy członek tajnego stowarzyszenia, czuł rozwijające się w nim wady, nieoddzielne od każdego wspólnictwa, to jest zawiść, podejrzliwość i ciekawość. Łatwo pojąć, że doktor Baleinier, choć gotów służyć zamiarom margrabiego d'Aigrigny, ciekawy był jednak dowiedzieć się, co przed nim ukrywano, przezwyciężywszy więc wahanie i znajdując dogodną, a nade wszystko naglącą sposobność, rzekł: - Chciałbym, chociaż może to będzie niedelikatne z mej strony, zadać pani pewne pytanie. Jednak, jeśli uzna je pani za niedelikatne... Nie odpowiadaj na nie. - Mów pan... Bardzo proszę... - Niedawno... Na kilka minut przedtem, gdy dano znać księżnie o przybyciu komisarza, mówiła pani o wielkiej wagi interesach, które ukrywano przed tobą. - Tak, w istocie... - Słowa pani wywarły na księżnie wielkie wrażenie... - Wrażenie tak wielkie, iż moje niepewne domysły zamieniły się w przekonanie. - Nie mam potrzeby mówić pani, droga przyjaciółko, że jeśli wspominam o tej okoliczności, to jedynie dlatego, aby ofiarować pani moje usługi, jeśli osądzisz, że się mogą przydać; w przeciwnym razie, gdybyś pani z jakiegoś powodu nie chciała zwierzyć się przede mną... To nie krępuj się moim pytaniem. Adrianna zamyśliła się i po chwili odpowiedziała: - Są rzeczy, o których ja sama nie wiem... Inne zaś mogę panu wyjaśnić... Wreszcie są i takie, o których muszę milczeć... Pan jest dla mnie tak dobry, iż czuję się szczęśliwa, że mogę mu okazać nowy dowód zaufania. - A więc nie chcę wiedzieć - rzekł doktor tonem szczerości - gdyż wyglądałbym na przyjmującego wynagrodzenie... Gdy uważam się za stokrotnie nagrodzonego przyjemnością służenia pani... - Posłuchaj pan - mówiła Adrianna, chcąc okazać, że nie zważa na skrupuły doktora - mam ważny powód, aby sądzić, że wkrótce ogromny spadek ma być podzielony między członków mojej rodziny... A ja nie znam ich wszystkich... Gdyż po odwołaniu edyktu nantejskiego nasi przodkowie rozproszyli się po obcych krajach i ulegli różnym losom, tak że jedni ich potomkowie należą do klas najwyższych, inni zaś do najniższych. - Doprawdy? - zawołał doktor z wielką ciekawością. - Gdzież jest ta spuścizna? Po kim. ten spadek? W czyim jest ręku?... - Tego nie wiem. - A jak dowieść swoich praw do tego spadku? - Wkrótce dowiem się o tym. - A skąd pani wie o nim? - Tego nie mogę powiedzieć - odpowiedziała Adrianna z melancholią, która wydała się dziwna przy jej zwykłym ożywieniu. - To tajemnica... Niepojęta tajemnica... I w chwilach egzaltacji, w jakich mnie pan czasami zastawał... Myślałam o osobliwych, nadzwyczajnych okolicznościach, mających związek z tą tajemnicą... Tak jest... A wtedy budziły się we mnie wielkie i wzniosłe myśli. Panna de Cardoville zamilkła, zatopiona w myślach. Baleinier nie chciał jej przerywać. Adrianna, zadumana, nie zwracała uwagi na to, gdzie się znajduje; doktor zaś był zadowolony z tego, co usłyszał, że zwykłą przebiegłością domyślił się, że margrabiemu d'Aigrigny chodzi o spadek, postanowił więc użyć tę informację za materiał do tajemnego raportu. Istniały dwie możliwości: albo margrabia działał podług zleceń, otrzymanych od zakonu, albo też z osobistych pobudek; w pierwszym przypadku tajemny raport doktora przekonywałby tylko o jego troskliwości o dobro stowarzyszenia, w drugim zawiadomiłby kogo należy o nieznanych okolicznościach. Mimo zdradzieckiej przebiegłości i bezczelności, mimo zaślepienia oszukanej, doktor nie był jeszcze pewien skutków swego planu, zbliżała się krytyczna chwila, a najmniejsze podejrzenie, wzbudzone niezręcznie w Adriannie, mogło obalić jego plan. Adrianna, znużona doznanymi wzruszeniami, drżała co chwila, bo zimno było coraz bardziej przejmujące, a zapomniała wziąć jakieś okrycie. Od pewnego czasu powóz toczył się obok długiego i wysokiego muru, który bielał wśród śniegu podczas ciemnej nocy. Naokoło była ponura, głucha cisza. Powóz zatrzymał się. Lokaj pobiegł do bramy, aby zapukać w szczególny sposób: najpierw uderzył prędko dwa razy, raz po raz, a po małej przerwie trzeci raz. Adrianna nie zauważyła tego wcale, bo uderzenie nie było głośne, a zresztą doktor zaraz zaczął mówić, aby zagłuszyć te znaki porozumiewawcze. - Nareszcie przyjechaliśmy - zawołał wesoło - staraj się pani być jak najpowabniejszą, taka jaką bywasz zawsze, kiedy jesteś w dobrym humorze. - Bądź pan spokojny, starać się będę wszelkimi siłami - rzekła Adrianna z uśmiechem, po czym dodała, drżąc z zimna - O! Jak zimno!... Przyznam się panu, że skoro tylko odwiedzę moje biedne sieroty, co żywo śpieszyć będę do mego saloniku, który jest taki ciepły i jasny, aż miło, bo nie cierpię zimna i ciemności. - Naturalnie - odparł doktor przymilnie - najpiękniejsze kwiaty rozkwitają tylko w cieple i słońcu. Podczas gdy oboje zajęci byli rozmową, ciężka wjazdowa brama zaskrzypiała w zawiasach i powóz wjechał na dziedziniec. Doktor wyszedł pierwszy, aby podać Adriannie rękę. ROZDZIAŁ XII GABINET MINISTRA Powóz zatrzymał się przed małym gankiem, który prowadził po kilku stopniach do sieni oświetlonej lampą. Adrianna, wchodząc na śliskie schody, wsparła się na ramieniu doktora. - Ach! Jak pani drży - odezwał się Baleinier. - Tak - rzekła - okropnie mi zimno. W pośpiechu wyszłam bez szala... Ale jakże ten dom smutnie wygląda! - dodała. - Jest to, jak go nazywają, mały pałacyk ministerialny, prywatne mieszkanie, gdzie minister kryje się przed zgiełkiem światowym i natręctwem petentów - rzekł, uśmiechając się Baleinier. - Racz pani wejść. I otworzył drzwi do obszernej, pustej sieni. - Prawdę mówiąc - dodał, ukrywając pod powierzchowną wesołością pewien niepokój - nasi ministrowie... Niezbyt okazale mieszkają, w przedpokoju ani jednego lokaja. Ale na szczęście - mówił dalej, otwierając drzwi do pokoju przyległego do sieni - znam tu wszystkie zakamarki. Panna de Cardoville została wprowadzona do salonu, wyklejonego zielonym obiciem i skromnie umeblowanego mahoniowymi stołami i krzesełkami, pokrytymi żółtym aksamitem. Widząc to mieszkanie, zbyt skromne jak dla ministra, choć nie miała żadnego podejrzenia, nie mogła przecież powściągnąć zdziwienia i zatrzymała się chwilę w progu. Baleinier, prowadzący ją pod ramię, odgadł przyczynę jej zdziwienia i rzekł z uśmiechem: - Mieszkanie to wydaje się pani zbyt ubogie jak na ministra, prawda? Ale gdyby pani wiedziała, co to jest oszczędność konstytucyjna! Wreszcie zobaczy pani, ze i sam minister nie wygląda na znamienitego człowieka... Ale racz pani zaczekać chwilkę... Pójdę go uprzedzić. Zaraz wrócę. I usuwając ramię spod ręki Adrianny, otworzył małe boczne drzwi i znikł. Panna de Cardoville została sama. Chociaż nie mogła wytłumaczyć sobie przykrego wrażenia, wzdrygnęła się jednak na widok dużego, zimnego pokoju z oknami bez firanek, potem, powoli spostrzegając w jego umeblowaniu wiele osobliwości, które zrazu nie wpadły jej w oko, poczuła niepokój... Zbliżywszy się do kominka, na którym ogień wygasł, spostrzegła ze zdziwieniem żelazną kratę, otaczającą komin, szczypce oraz łopatkę, przykute na łańcuszkach. Zdziwiona tą osobliwością, chciała przysunąć do siebie krzesło stojące przy ścianie. Krzesła nie można było ruszyć. Wtedy spostrzegła, że poręcz tego jak i innych krzeseł przymocowana była żelaznymi hakami do ściany. Nie mogła wstrzymać się od śmiechu i pomyślała: - Czyż obawiają się, aby minister nie zabrał z sobą mebli,. gdy się będzie wyprowadzał? Zażartowała trochę z przymusu, aby móc nieco rozerwać się w przykrym położeniu, które tym bardziej pogarszało się, że w domu panowało ponure, smutne milczenie, nic tu nie znamionowało ruchu, czynności, które zwykle panują pośrodku mnóstwa interesów. Niekiedy słyszała tylko gwałtowny świst wiatru na dworze. Upłynął kwadrans, a doktor Baleinier nie wracał. Zniecierpliwiona, niespokojna chciała kogoś zawołać, aby zapytać o pana Baleinier i o ministra, obejrzała się wkoło, czy nie ma sznurka od dzwonka, lecz nie znalazła go, dostrzegła tylko, że to, co w półmroku uważała dotąd za zwierciadło, był to wielki arkusz wypolerowanej blachy. Zbliżywszy się, chciała wziąć lichtarz, lecz i on był przytwierdzony do marmuru nad kominkiem. Przy pewnym stanie umysłu okoliczności mało znaczące stają się częstokroć przerażające, lichtarz, którego nie mogła ruszyć z miejsca, meble, przykute do ścian, blacha zamiast zwierciadła, głucha cisza oraz dłuższa nieobecność doktora, takie sprawiły na Adriannie wrażenie, iż zaczęła drżeć cała. Choć usiłowała uspokoić się, powodowana jednak przestrachem, odważyła się na krok, którego nigdy by przedtem nie zrobiła; podchodząc do małych bocznych drzwi, nadstawiła ucho. Wstrzymała oddech, słuchała... i... nic nie słyszała. Nagle nad jej głową rozległ się głuchy i ciężki odgłos, jakby spadającego człowieka, zdawało się jej nawet, że słyszała przytłumiony jęk. Podniósłszy oczy do góry, spostrzegła odpadający tynk, który pewno oderwał się od wstrząśniętego mocno sufitu. Nie mogąc już dłużej oprzeć się strachowi, pobiegła do drzwi, którymi weszła z doktorem, aby kogoś przywołać. Jakież było jej przerażenie, gdy zastała drzwi zamknięte. A przecież od przyjścia nie słyszała najmniejszego szelestu klucza w zamku, który zresztą był na zewnątrz. Coraz bardziej przerażana, pobiegła do małych bocznych drzwi, za którymi znikł doktor. I te były również zamknięte... Jednakże, chcąc jeszcze walczyć z przestrachem, który coraz bardziej ją opanowywał, przywołała na pomoc męstwo swego charakteru i usiłowała się uspokoić. - Przywidziało mi się - pomyślała - słyszałam tylko upadek, a co do jęku, może mi się tylko przesłyszało... Ale co znaczą te pozamykane drzwi?... Może nikt nie wie, że tu jestem, sądzą może, że nikogo nie ma w tym pokoju? I Adrianna oglądała się wkoło, ciągle niespokojna, po czym, zdobywając się na odwagę, rzekła sama do siebie: - Precz ze słabością, nie łudzić się, ale przeciwnie, starać się trzeba poznać rzeczywistość. To pewne, że nie jestem u ministra... Wszystko mnie o tym przekonuje... Baleinier zwiódł mnie... Ale pytanie, w jakim celu? Po co mnie tu sprowadził?... Gdzie się znajduję?... Ostatnie pytania wydawały się Adriannie niemożliwe do rozwiązania, wiedziała tylko, że jest ofiarą zdrady doktora. - Ach, ta słabość i strach doprowadzają częstokroć do niesprawiedliwych przywidzeń, przecież niepodobna przypuścić tak piekielną zdradę. Małą, delikatną rączką kilka razy zapukała do drzwi. Po głuchym odgłosie można było poznać, że drzwi są bardzo grube. Nikt się nie odezwał. Pobiegła do drugich drzwi. Zapukała, ale i tu ta sama cisza, nikt się nie odezwał... Tylko szumiał wiatr na dworze. - Nie jestem wprawdzie tchórzem - pomyślała, drżąc cała - nie wiem jeszcze, czy tu tak zimno... Ale nie mogę wstrzymać się od dreszczy i zdaje mi się, że każdy, podobnie jak ja, poczułby tu... Zgrozę... Przerażenie. Wtem z góry doleciały krzyki, a raczej dzikie, straszne wycia i wkrótce potem słyszeć się dało głuche tupanie, jakiś straszny tętent, pod którym uginał się sufit, jakby kilka osób toczyło z sobą walkę. Przerażona krzyknęła z całej siły, zbladła jak płótno, przez chwilę nie mogła ruszyć się z miejsca, potem rzuciła się do okna i szybko je otworzyła. Gwałtowna zawierucha śnieżna zasypała jej oczy, zaczęła dąć do pokoju i swym powiewem rozwiała płomień lampy a potem zgasiła go zupełnie. Równolegle i niedaleko od tego, w którym się znajdowała, wznosił się inny, wysoki budynek. Pośród ponurej ciemności widać było obszerne, jaskrawo oświetlone okno... Przez nie zasłonięte firankami szyby Adrianna spostrzegła ludzką postać, białą, wynędzniałą, wyschłą, za którą wlokło się jakieś prześcieradło; postać ta bezustannie przechadzała się przed oknem. Wlepiwszy wzrok w to błyszczące w ciemności okno, Adrianna stała jak osłupiała, jakby zaczarowana tym osobliwym widokiem. Kiedy wreszcie przerażenie jej doszło do najwyższego stopnia, krzyknęła z całych sił: - Ratunku! I trzymała się kraty, przy której stała, nie śmiać i nie mogąc poruszyć się. Po kilku chwilach, gdy wciąż wołała ratunku, do pokoju weszły dwie baby, tak cicho, że ich nie spostrzegła. Kobiety te, w wieku od czterdziestu do pięćdziesięciu lat, czerstwe, silne, odziane były jak wiejskie dziewki, ale brudno i niedbale,. na wierzchu odzieży miały wielkie niebieskie fartuchy, które sięgały aż do stóp. Jedna, trzymająca w ręku lampę, miała szeroką, czerwoną twarz, duży pokryty krostami nos, małe, bure oczy i włosy koloru pakuł, rozczochrane, pokryte brudnym czepkiem. Druga była chuda, koścista, miała na głowie żałobny czepek, spod którego ledwie widać było długą, trupią twarz, pokrytą dziobatą cerą koloru pergaminu, szczególny wyraz nadawały twarzy duże czarne brwi i siwawy gęsty meszek, pokrywający górną wargę. Trzymała w ręku jakąś odzież z szarego płótna, osobliwego kroju. Obie weszły po cichu małymi drzwiczkami w chwili, kiedy Adrianna, trzymając się kraty, wzywała ratunku. Skinieniem pokazały sobie młodą dziewczynę i kiedy jedna stawiała lampę na kominie, druga zbliżywszy się do okna, oparła kościstą rękę na ramieniu panny de Cardoville. Adrianna, nagle się obracając, znów krzyknęła ze strachu na widok tej przerażającej postaci. Gdy pierwsze wrażenie minęło, prawie się uspokoiła; jakkolwiek odrażająca była ta kobieta, przynajmniej można było do niej przemówić, zawołała więc zmieszanym głosem: - Gdzie jest pan Baleinier? Kobiety spojrzały na siebie i nie odpowiedziały. - Pytam panią - powtórzyła Adrianna - gdzie jest doktor Baleinier, który mnie tu przywiózł... Chcę się z nim natychmiast widzieć. - Odjechał - odpowiedziała tłusta kobieta. - Odjechał?... - zawołała Adrianna. - Odjechał beze mnie... Co to znaczy? Potem, zastanowiwszy się nieco, dodała: - Sprowadźcie mi powóz. Kobiety znowu spojrzały po sobie i wzruszyły ramionami. - Proszę cię, pani - rzekła Adrianna powściągliwym głosem - poszukaj mi powozu, skoro pan Baleinier odjechał beze mnie, nie mam co tu dłużej robić. - Dobrze, dobrze - odpowiedziała otyła kobieta, którą nazywano Tomaszowa, nie okazując nawet, że słyszy, co Adrianna mówi do niej - późno już... Czas iść spać. - Czas spać! - krzyknęła z przestrachem panna de Cardoville. - Przebóg! Tu można oszaleć! Potem, zwracając się do kobiet, zapytała: - Co to za dom?... - Gdzie ja jestem?... Powiedzcie mi. - Jesteś w domu - mówiła Tomaszowa, chrapliwym głosem - gdzie nie wolno krzyczeć przez okno... - I nie wolno także gasić lamp... Bo inaczej - dodała druga kobieta o imieniu Gerwaza - pogniewamy się z sobą... Adrianna nie mogła słowa wymówić, drżąc ze strachu, ze zdziwieniem spoglądała kolejno na te okropne baby, starając się odgadnąć, co to wszystko znaczy. Nagle zdało się jej, że zgadła, zawołała więc: - Widzę, że zaszła pomyłka... nie mogę jej sobie wytłumaczyć... Ale koniec końców to pomyłka... Bierzecie mnie za kogo innego... Czy wiecie, kto ja jestem? Nazywam się Adrianna de Cardoville!... Słyszycie?... Adrianna de Cardoville!... Widzicie więc, że mi wolno wyjść stąd, nikt nie ma prawa zatrzymywać mnie tu przemocą... A więc, proszę was... Abyście natychmiast poszły poszukać mi powozu... Jeśli go nie ma tu, w pobliżu, dajcie mi kogoś, kto poszedłby ze mną i odprowadził mnie na ulicę Babilońską do pałacu Saint-Dizier. Hojnie wynagrodzę tego człowieka i was także... - Oj, tak, tak, kiedy to skończymy? - rzekła Tomaszowa - Na co to się przyda gadać nam takie rzeczy? - Strzeżcie się - mówiła dalej Adrianna, chwytając się wszelkich środków - gdybyście poważyły się zatrzymać mnie tu przemocą... Byłoby bardzo źle... Nie wiecie, co czekałoby was za to. - Czy pójdziesz spać, czy nie? - odezwała się Gerwaza brutalnie i z niecierpliwością. - Słuchaj pani - rzekła prędko Adrianna - pozwól mi wyjść, a ja wam obydwu dam po dwa tysiące franków... Czy to nie dosyć?... Dam wam po dziesięć... Po dwadzieścia... Ile zechcecie, jestem bogata... Niech tylko wyjdę.. nie chcę tu pozostać... Boję się... - wołała nieszczęśliwa, głosem rozdzierającym serce. - Dwadzieścia tysięcy franków!... Słyszysz, Tomaszowo?... Nastaw kieszeń. - Daj jej pokój, Gerwazo, to zwykła śpiewka ich wszystkich... - A! Ponieważ przekonywania, prośby i groźby są daremne - rzekła Adrianna, zdobywając się na wielką energię w swym rozpaczliwym położeniu - oświadczam wam, że pójdę... natychmiast i zobaczymy, kto zechce użyć siły przeciwko mnie!... I śmiało ruszyła ku drzwiom. Lecz w tejże chwili przeraźliwy, chrapliwy krzyk, jaki poprzedził łoskot i szamotanie, który tak przestraszył Adriannę, rozległ się znowu. - A, co to za krzyk? - rzekła, zatrzymując się i zbliżając do dwóch kobiet. - Słyszycie ten krzyk?... Tam, tam... Widzicie?... Co to jest?... - Co ma być - odparła Tomaszowa - są to osoby, co tak jak ty nie były posłuszne i nie chcą siedzieć spokojnie... - Co mówisz? - zawołała panna de Cardoville z uczuciem zgrozy... - Na litość boską, co to za dom?... Co im taśm robią? - Robią im to, co i tobie zrobią, jeśli będziesz uparta i nie zechcesz pójść spać - odpowiedziała Gerwaza. - Kładą na nie to - dodała Tomaszowa, pokazując trzymany pod pachą przedmiot - tak, kładą na nie kaftan. - Ach! - krzyknęła Adrianna, z przerażenia zakrywając twarz rękami. Okropna myśl zabłysła w jej głowie. Zrozumiała wszystko. Po dotkliwych przejściach, ten ostatni cios dobił ją, zaczęła mdleć, ręce jej opadły, twarz okropnie zbladła, ciało wstrząsnął dreszcz i ledwie zdołała wymówić słabnącym głosem, padając na kolana i wskazując przygasłym okiem straszny kaftan: - Ależ, nie... Przez litość... Przebaczcie... Zrobię, co zechcecie... Potem już sił jej zabrakło, zaczynała upadać i... Gdyby kobiety nie podbiegły i nie podtrzymały ją, upadłaby na posadzkę. - Zemdlała, to nie szkodzi... Z tego nie umrze - rzekła Tomaszowa - zanieśmy ją na łóżko... Rozbierzmy ją... A jak się prześpi, to jak ręką odjął. - Ty ją zanieś - rzekła Gerwaza - ja wezmę lampę. I Tomaszowa, potężna baba, wzięła pannę de Cardoville jak rozespane dziecko i poniosła, idąc za towarzyszką. Stancyjka, do której weszły, była czysta, ale zupełnie pusta, zielonkawy papier pokrywał ściany, w kącie stało małe, żelazne łóżeczko, piecyk w kominku otoczony był kratą, która wzbraniała do niego dostępu, stolik przytwierdzony był do ściany, wreszcie komoda mahoniowa i krzesełko, słomą wyplatane, przytwierdzone do posadzki - takie to było smutne umeblowanie; dodać jeszcze należy, iż okno bez firanek było zakratowane, dla ochrony szyb od rozbicia. Kiedy jedna z dozorczyń podtrzymywała pannę de Cardoville, druga tymczasem rozpięła i zdjęła jej suknię, dziewczyna bezsilnie schyliła głowę na piersi. Przy rozsznurowaniu atłasowego gorsetu, który więził świeże, różowe jak alabaster ciało, gdy wstrętna baba dotknęła chropowatą ręką obnażonych ramion, Adrianna, niezupełnie przyszedłszy do przytomności, drgnęła mimo woli pod tym szorstkim, brutalnym dotknięciem. - Ho, ho! Jakie ma małe nogi! - mówiła baba, która, przyklęknąwszy, zdejmowała Adriannie trzewiki - obie razem zmieściłyby się w mojej dłoni. - A włosy? Jakie długie! - rzekła Tomaszowa. - A jakie miękkie!... Mogłaby, chodząc, nogą je nadepnąć... szkoda je będzie ucinać, gdy wypadnie przykładać lód na głowę. Czy to skutkiem instynktownego wstrętu, udzielającego się podświadomie podczas omdlenia, czy to skutkiem zimnej nocy... Wkrótce Adrianna znowu zadrżała i powoli wróciła do przytomności. Niepodobna opisać jej przerażenia, gniewu, obrażonej wstydliwości, gdy odgarnąwszy obu rękami włosy, które zakrywały jej twarz i łzami zalane oczy, odzyskawszy zupełnie przytomność, ujrzała się na wpół obnażoną, w obecności dwóch strasznych megier. Uczuciem wstydu i trwogą przejęta, krzyknęła, potem, chcąc uniknąć wzroku tych kobiet, ruchem szybkim jak myśl, przewróciła lampę, stojącą na półce, która upadając, stłukła się i zgasła. Wtedy, nieszczęśliwa, okrywszy się kołdrą, zaczęła głośno płakać... Ten raptowny ruch tudzież płacz z przeraźliwym krzykiem dozorczynie przypisały napadowi szału. - Ha! Już zaczynasz gasić i tłuc lampy... Już zaczynasz dokazywać - rzekła rozgniewana Tomaszowa, idąc po omacku w ciemności - dobrze... Ostrzegałam cię... Dostaniesz jeszcze tej nocy kaftan, jak tamta wariatka na górze. - Tak, tak - odezwała się druga - trzymaj się, Tomaszowo, a ja pójdę po światło... Przecież we dwie damy jej radę. - Tylko wracaj prędko... Bo, pomimo jej słodziuchnej minki, zdaje się, że to gwałtowna furiatka... I zapewne trzeba będzie pilnować jej całą noc. Adrianna de Cardoville spędziła okropną noc w towarzystwie dwóch megier. Jakież było jej zdziwienie, gdy nazajutrz rano ujrzała wchodzącego do pokoju doktora Baleinier, jak zawsze uśmiechniętego, pełnego ojcowskiej troskliwości. - I cóż tam, moja droga? - odezwał się czułym głosem. - Jak przepędziliśmy noc? ROZDZIAŁ XIII ODWIEDZINY DOKTORA Dozorczynie panny de Cardoville na jej prośbę, nade wszystko na jej przyrzeczenie, że będzie posłuszna, zostawiły na niej kaftan tylko przez noc, za dnia wstała i ubrała się sama, bez pomocy. Na widok doktora Baleinier, który skinieniem kazał oddalić się kobietom, panna de Cardoville osłupiała. Przypomniała sobie bezczelność tego człowieka... I on śmiał się pokazać! Lecz gdy doktor słodkim głosem i tonem wielkiej życzliwości powtórzył: - I cóż, moja droga... Jak przepędziliśmy noc?... Adrianna podniosła ręce do rozpalonego czoła, jak gdyby sama siebie chciała zapytać, czy to dzieje się we śnie, czy na jawie. Potem, spoglądając na doktora, otworzyła usta... Ale tak jej drżały, iż nie mogła wymówić słowa. Oburzenie, wzgarda, a nade wszystko bolesne uczucie, jakie w szlachetnych sercach budzi wspomnienie zdradzonego zaufania, tak zmieszały Adriannę, iż nie mogąc wyrzec słowa, czuła jakiś ciężar i nie potrafiła przerwać milczenia. - No! No!... Widzę, o co chodzi - rzekł doktor, smętnie kiwając głową - gniewasz się na mnie... Prawda? Nie dziwi mnie to, moja droga, tego się spodziewałem. Adrianna zerwała się, jej blade lica zaogniły się, wielkie czarne oczy zabłysły, podniosła piękne czoło, wargi uniosły się pogardliwym uśmiechem, potem milcząc, przeszła przed doktorem Baleinier i szybko puściła się ku drzwiom. Drzwi były zamknięte. Adrianna zwróciła się ku doktorowi, wskazała mu drzwi rozkazującym gestem i rzekła: - Otwórz pan! - Powoli, moja kochana panno! - odpowiedział. - Uspokój się... Pomówmy po przyjacielsku... Bo, pani wiesz... Jestem jej przyjacielem. - A więc... - rzekła Adrianna drżącym od gniewu głosem - nie wyjdę stąd jeszcze dziś? - Niestety! Nie... W takim stanie... Gdybyś pani wiedziała, jak jej twarz jest rozogniona... I puls pani pewno uderza z osiemdziesiąt razy na minutę... Zaklinam cię, moja droga, nie pogarszaj swego stanu tym nieszczęsnym wzburzeniem... Spojrzawszy bystro na doktora, wróciła powolnym krokiem i usiadła na krawędzi łóżka. - Moje dziecko, chcę, abyś mi kiedyś była tak samo wdzięczna, jak dziś jesteś oburzona... Przewidziałem to... Lecz, jakkolwiek przykre są niektóre obowiązki, spełniać je trzeba - rzeki Baleinier tonem tak przekonującym, iż Adrianna nie mogła powstrzymać zdziwienia... Potem smutnie uśmiechnęła się i rzekła: - Talk!... Istotnie... Wszystko to dla mojego dobra... - Niewątpliwie, moja droga, czyż miałem kiedy na celu co innego niż być użytecznym? - Mój panie! Nie wiem, czy twoja bezczelność nie jest jeszcze haniebniejsza niż twa podła zdrada!... - Zdrada? - odparł doktor tonem politowania, wzruszając ramionami - zdrada?... Ależ zastanów się, moje dziecko... Czy sądzisz, że gdybym nie działał uczciwie, w twoim interesie, przyszedłbym dziś z rana, aby narażać się na twój gniew, którego powinienem był się spodziewać? Jestem naczelnym lekarzem tego domu, który należy do mnie... Adrianna spokojnie słuchała doktora, a potem spojrzała nań i rzekła: - Mój panie! Co panu płacą za to... Żebyś uważał mnie za obłąkaną? - Panno Adrianno... - zawołał doktor Baleinier, udając obrażonego. - Jestem bogata... Wie pan o tym! - rzekła tonem najwyższej pogardy. - Dam dwa razy więcej niż to, co panu dają... No... Panie Baleinier, w imię... Przyjaźni, jak mówisz... Pozwól mi przynajmniej skorzystać z tego pierwszeństwa. - Dozorczynie pani doniosły mi, że taką samą propozycję i im uczyniłaś - odrzekł Baleinier, z właściwą sobie zimną krwią. - Wybacz pan... Ofiarowałam im tyle, ile ofiarować można prostym, ubogim kobietom. Lecz pan... Człowiek światowy, posiadający wiele wiedzy... To co innego: wszystko to znacznie więcej kosztuje, są zdrady za różne ceny... A więc, nie chciej mi odmawiać z powodu... Niskiej ceny, ofiarowanej tamtym... Powiedz, ile pan żądasz? - Dozorczynie doniosły mi także, że im groziłaś - rzekł Baleinier ozięble - czy i mnie również zechcesz grozić?... Moje dziecko, wierz mi, wyczerpmy od razu środki przekupstwa i pogróżek... A pomówmy rozsądnie. - Sądzi pan, że moje groźby będą płonne? - zawołała panna de Cardoville, puszczając cugle dotąd powstrzymywanemu oburzeniu. - Sądzisz, że gdy wyjdę stąd, bo ten gwałt przecież skończy się prędzej czy później... Że przemilczę o twej zbrodniczej zdradzie!... O niegodziwej spółce z panią Saint-Dizier!... Sądzisz, że przemilczę, jak okrutnie obchodzono się ze mną? Jakkolwiek jestem nieświadoma, wiem jednak, że są prawa i domagać się będę pełnego zadośćuczynienia dla siebie, a przykładnej i surowej kary dla pana i pańskich wspólników... Bo teraz między nami... Wieczna nienawiść... Wojna na śmierć... A ja na poparcie jej użyję wszystkich sił, rozumu i... - Pozwól, Adrianno, że ci przerwę - rzekł doktor, wciąż spokojny i łagodny - nic nie byłoby dla twego wyleczenia szkodliwsze jak niedorzeczne nadzieje, utrzymywałyby cię ciągle w stanie nieszczęsnej egzaltacji, trzeba ci więc bez ogródek i dokładnie wyjaśnić całe położenie: l) niepodobna, abyś stąd wyszła, 2) nie możesz mieć żadnych kontaktów na zewnątrz, 3) do tego domu wchodzą tylko tacy ludzie, których jestem zupełnie pewny, 4) od twych pogróżek i zemsty zasłonięty jestem całkowicie dlatego, że wszystkie okoliczności i wszystkie prawa są za mną. - Wszelkie prawa!... Aby mnie więzić tutaj... - Nie przystąpiono by do tego bez mnóstwa powodów... - Proszę... więc są powody? - Na nieszczęście jest ich bardzo wiele. - Czy zechce mi je pan wyjawić? - Niestety! Aż nadto są ważne i jeżelibyś udała się kiedyś do sądu, bylibyśmy zmuszeni wymienić: bardziej niż dziwaczny sposób pani życia, jej manię fantastycznego ubierania pokojówek, wygórowaną hojność, historię z księciem indyjskim, któremu ofiarowałaś królewskie przyjęcie, awanturę z rzemieślnikiem, ukrytym w sypialnym pokoju... Wreszcie protokół z odbytego z tobą wczoraj badania, które zostało wiernie spisane przez stenografa. - Jak to... Wczoraj? - zawołała Adrianna z oburzeniem. - A tak!... Aby być przygotowanym na wszelki wypadek, gdybyś pogardziła naszą troskliwością o twoje dobro, kazaliśmy stenografowi, ukrytemu w alkowie za firanką, spisać wszystkie twoje odpowiedzi... I niewątpliwie, z czasem, kiedy będziesz spokojniejsza i odczytasz uważnie ten protokół... Nie będziesz się dziwiła środkom, jakich musiano się chwycić... Środkom niemiłym, ale niezbędnym. - Mów pan, mów dalej - odrzekła z pogardą panna de Cardoville. - Widzisz więc pani, że odpowiedzialność tych, którzy cię kochają i dobrze ci życzą, jest zabezpieczona, musieli starać się, aby wyleczyć to nadwerężenie umysłu, które wprawdzie teraz objawia się tylko w nieszczęsnej manii, a które jednak zgubiłoby cię w przyszłości, gdyby się mocniej rozwinęło... Jednakże, moim zdaniem, jest nadzieja wyleczenia cię za pomocą kuracji, fizycznej i moralnej... Pierwszym warunkiem zaś jest, aby cię usunąć od dziwacznego towarzystwa, które talk szkodliwie podnieca twoją wyobraźnię, gdy zaś pobędziesz tu jakiś czas w odosobnieniu, w zaciszu, mam nadzieję, że moje usilne i - zapewnić cię mogę, ojcowskie starania, powoli, powoli, zupełnie cię uleczą... - A więc, panie doktorze - rzekła Adrianna z gorzkim uśmiechem - umiłowanie niezależności, wspaniałomyślność, upodobanie w tym, co piękne, a odraza do tego, co bezecne, nikczemne, to są choroby, z których masz mnie pan wyleczyć? Wątpię, czy będę uleczona, gdyż od dawna moja ciotka próbowała tej kuracji. - Może się nam uda, spróbujemy przynajmniej. Widzisz więc, pani, że dla mnóstwa ważnych pobudek mieliśmy zupełne prawo, a raczej obowiązek wykonania postanowienia, jakie zapadło na radzie familijnej; widzisz również, że jestem zabezpieczony od jej pogróżek i o tym właśnie chciałem panią przekonać. Człowiek w moim wieku, na takim stanowisku, nigdy, a zwłaszcza w takich okolicznościach, nie działa lekkomyślnie, pojmujesz więc pani teraz, co powiedziałem, słowem, nie spodziewaj się, że wyjdziesz stąd przed zupełnym wyleczeniem i bądź przekonana, że jestem i zawsze będę bezpieczny wobec jej pogróżek... Ponieważ działałem dla pani dobra... Skoro więc to nie ulega wątpliwości... Pomówmy teraz o pani obecnym położeniu. - Przyznaję... Że jeżeli jestem wariatką, mówi pan bardzo rozsądnie. - Pani wariatką!... Dzięki Bogu, moja droga, jeszcze do tego nie doszło... I mam nadzieję, że przy moich staraniach nigdy do tego nie dojdzie... Właśnie, żeby cię od takiego stanu uchronić, należy wcześnie przedsięwziąć środki zaradcze... A wierz mi, że nie ma czasu do stracenia... Patrzysz na mnie ze zdziwieniem... Zastanów się tylko... Jakiż miałbym interes wmawiania w panią?... Czy sądzisz, że dogadzam pani ciotce? Przypuśćmy, że ona cię nienawidzi... Lecz w jakim celu bym to robił? W tej chwili nie myślę o niej ani lepiej, ani gorzej niż wczoraj. Alboż ja do pani inaczej i co innego mówię teraz, aniżeli dawniej? Czyż nie mówiłem pani jeszcze wczoraj o niebezpiecznych skutkach jej egzaltacji, o jej dziwacznych maniach?... Użyłem podstępu dla sprowadzenia pani tutaj... To prawda! Skorzystałem ze sposobności, jaką mi sama nastręczyłaś... To również prawda... Bo pewno byś nie przyszła tu dobrowolnie; prędzej czy później... Wypadałoby uciec się do podstępu, dla sprowadzenia cię tutaj... I wyznaję... Pomyślałem sobie; jej dobro przede wszystkim... Co będzie, to będzie, a ty czyń, coś powinien... Słysząc tego człowieka, przemawiającego w sposób, na pozór tak naturalny i szczery, słysząc go tak przekonanym, Adrianna poczuła większą niż dotąd obawę. Haniebna zdrada, przybrana w takie formy, przerażała ją sto razy więcej aniżeli jawna nienawiść księżny Saint- Dizier... Wreszcie ta bezczelna obłuda wydawała się jej tak szkaradna, iż prawie nie mogła w nią uwierzyć. Tak mało znała sztukę maskowania uczuć, iż doktor, biegły i głęboki fizjonomista, od razu spostrzegł wrażenie, jakie sprawiły na, niej jego słowa. - Dobrze - pomyślał - to wielki krok naprzód... Po wzgardzie i gniewie nastąpił strach... Wątpliwość już niedaleko... Nie odejdę stąd, aż powie: Wracaj prędko, mój kochany panie Baleinier. Mówił więc dalej głosem smutnym, wzruszonym, jakby pochodzącym z głębi serca: - Widzę... Że jeszcze mi nie ufasz... Że sądzisz ciągle, iż-wszystko, co mówię, jest kłamstwem, oszustwem, obłudą, prawda?... Ciebie miałbym nienawidzić... Ja... Ja... A za cóż?... Przez. Boga żywego! Cóżeś mi zawiniła? Albo jaki mógłbym mieć interes w tym, aby cię nienawidzić?... Pani, która chorujesz, iż tak powiem, na zbytek pięknych przymiotów... Zważ, kochane dziecko... To źle... Bardzo źle i widzę, że niezależny umysł okazać może tyle samo niesprawiedliwości i nietolerancji jak najbardziej-ograniczony. To mnie nie obraża... Nie... To mnie martwi... I tu otarł ręką wilgotne oczy. Niepodobna opisać akcentu głosu, spojrzenia, fizjonomii doktora, gdy to mówił. Słowem, czuł całą ohydę swego wiarołomstwa, ale wiedział również, że Adrianna nie jest zdolna uwierzyć w istnienie takiego potwora, zdarzają się bowiem tak obmierzłe postępki, iż dusze prawe przypuścić ich nawet nie mogą. Adrianna znajdowała się teraz w tak okrutnym położeniu, iż-niepodobna przypuścić, aby doktor nie czuł litości dla tej nieszczęsnej dziewczyny. Zaciągnięty od dawna obowiązek okazywania jej przywiązania, pokładana w nim zawsze jej ufność, stały się dla niego miłymi nałogami... Lecz przywiązanie i przyzwyczajenie musiały ustąpić przed nieubłaganą koniecznością. Z takich względów margrabia d'Aigrigny, chociaż ubóstwiał swą matkę, chociaż konająca wzywała go do siebie... Musiał jechać do Rzymu. Po takim przykładzie, jakże doktor Baleinier nie miał poświęcić Adrianny? W chwili, kiedy kończył swą żarliwą przemowę do Adrianny, deseczka w drzwiach odsunęła się powoli i dwoje oczu patrzyło' z uwagą, co się dzieje w pokoju. Baleinier nie spostrzegł tego. Adrianna nie mogła oderwać wzroku od doktora, który jakby ją oczarował; milcząca, udręczona, przejęta jakąś trwogą, nie mogąc przeniknąć ciemnych głębi duszy tego człowieka, wzruszona mimowolnie szczerością na wpół zmyśloną, na wpół prawdziwą czułego, ubolewającego głosu... zaczęła powątpiewać. Pierwszy raz przyszło jej na myśl, że Baleinier może dopuścił się strasznej pomyłki... w dobrej wierze. - Nie, nie... Nie chcę... Nie mogę panu wierzyć... Zbyt wiele masz wiedzy, zbyt wiele doświadczenia, abyś mógł popełnić taki błąd... - Błąd... - rzekł Baleinier poważnym, smutnym tonem - błąd... Pozwól mi pani mówić, w imię tej wiedzy, tego doświadczenia, posłuchaj mnie przez chwilę, a potem... Odwoływać się będę... Do ciebie samej... - Do mnie samej? - odpowiedziała zdumiona - chcesz mnie przekonać, że... - potem przerywając, dodała z konwulsyjnym uśmiechem: - brak jeszcze pańskiemu triumfowi, abyś mnie mógł zniewolić do wyznania, że jestem w obłędzie... Że to jest odpowiednie dla mnie miejsce... Że winna ci jestem... - Wdzięczność... Tak, winnaś mi ją, pani, jak to już powiedziałem... Posłuchaj mnie tylko, moje słowa będą okrutne, bo są rany, które tylko żelazem i ogniem można zagoić. Zaklinam cię, moje kochane dziecko... Zastanów się... A przelękniesz się... Przypomnij sobie owe chwile wybujałej egzaltacji, w których, jak mówiłaś, zdawało ci się, że nie jesteś już z tego świata... A więc, czemu przypisać twój sposób życia, tak osobliwy, tak nieodgadniony? Czy zdołasz kiedyś przekonać siebie samą, że jest rozsądny? O! Moje dziecię, strzeż się!... Dotąd jeszcze same piękne, miłe dziwactwa... Poetyczne osobliwości... Miłe, nic nie znaczące przywidzenia... Ale śliska to droga, na której zatrzymać się trudno... Dotąd jeszcze poniekąd zdrowa... Ale choroba gwałtownie i szybko rozwija się... Mogą nastąpić nie wybryki, dziwactwa, ale szaleństwa, śmieszne, brudne, obmierzłe. - O! Boję się - zawołała nieszczęśliwa dziewczyna, przykładając drżącą rękę do rozpalonego czoła. - Wtedy to - mówił dalej Baleinier - wtedy gasną ostatnie promyki rozumu, wtedy... Szaleństwo... Trzeba nareszcie wymówić to straszne słowo... Szaleństwo bierze górę i wybucha we wściekłych, dzikich uniesieniach... Jak u kobiety... Tam na górze - pomyślała Adrianna i mimo woli podniosła wzrok ku sufitowi. - Już to - mówił dalej doktor, sam przerażony skutkiem. swoich słów, lecz ulegając nieubłaganej potrzebie - już to szał bywa głupi, bydlęcy, ulegająca mu nieszczęsna istota, prócz postaci nic już nie ma w sobie ludzkiego... Pozostaje jej tylko zwierzęcy instynkt, jak bydlę... Je chciwie, a potem jak bydlę ciągle chodzi wzdłuż i wszerz po zagrodzie, w której trzeba ją zamykać... Na tym tylko polega jej życie... Całe... - Jak u tej kobiety... I Adrianna z coraz bardziej obłąkanym wzrokiem wskazała, okno w przyległym budynku. - O! Tak!... Tak!... - zawołał Baleinier - tak samo jak pani, te nieszczęśliwe kobiety były także młode, piękne, dowcipne, lecz również jak pani, miały w sobie, niestety, ten nieszczęsny zaród pomieszania, który, nie będąc wcześnie zniszczony, wzmagał się... Wzmagał... I na zawsze przytłumił ich rozum. - O! Zmiłuj się pan - zawołała panna de Cardoville, tracąc głowę z przestrachu - ulituj się... Nie mów mi o tym... Raz. jeszcze mówię ci... Lękam się... Proszę cię, wyprowadź mnie stąd... Mówię panu, wyprowadź mnie stąd! - krzyknęła przeraźliwym. głosem. - Bo, jak mówiłeś... Ja tu dostanę obłędu. Potem, dręcząc się strasznymi myślami, mówiła dalej: - Nie, och! Nie! Nie spodziewaj się! Ja nie zwariuję, ja mam zupełnie zdrowy rozum, czyż jestem tak ograniczona, abym miała wierzyć temu, o czym mówisz?... Prawda, że nie tak żyję jak inne, inaczej myślę jak inni, oburzają mnie rzeczy, które innym są obojętne, ale czego to dowodzi?... Że nie jestem podobna do innych, niczego więcej... Czy mam złe serce? Czy jestem zazdrosna, samolubna? Dziwne bywają moje wyobrażenia, zgadzam się; ależ, panie Baleinier, dobrze wiesz, że cel ich jest szlachetny, wzniosły! Głos Adrianny stał się wzruszający, błagalny, obfite łzy płynęły z oczu, ale mówiła dalej: - W całym moim życiu nie dopuściłam się złego czynu, jeśli zbłądziłam, to w dobrej wierze, chciałabym widzieć wkoło siebie wszystkich szczęśliwymi, ale przecież nie jestem wariatką... A wreszcie samej można wyczuć, czy się jest wariatką czy nie, a ja tego bynajmniej nie czuję... Jeszcze coś... Czy wiesz... Mówisz mi tak straszne rzeczy o tych tam kobietach... Musisz przecież lepiej niż ja znać się na tym... Lecz w takim razie - dodała tonem przerażającej rozpaczy - dlaczego czekałeś tak długo?... Nie mogłeś zlitować się nade mną wcześniej? A co najstraszniejsze, ja nie wiem, czy mam panu wierzyć... Bo to może zasadzka... Ale nie... Nie... Płaczesz, a więc to miałaby być prawda, a więc... Ponieważ płaczesz... - dodała, patrząc na doktora, który mimo bezczelności i nieczułości nie mógł się wstrzymać od łez. - Płaczesz nade mną... A więc to prawda?... Ale, przebóg, wypada więc coś przedsięwziąć, prawda? O! Zrobię wszystko, co zechcesz... Tak, wszystko... Bylebym nie była taka jak te kobiety... Jak owe kobiety z zeszłej nocy... A gdyby było za późno?... Och, nie... Nie jest jeszcze późno... Prawda, drogi panie Baleinier?... Po tych krótkich, przerywanych łkaniem słowach, nastąpiło milczenie. Adrianna zakryła twarz rękami, potem podniosła głowę, na twarzy jej widać było nieco więcej spokoju, choć przebiegał jeszcze po niej konwulsyjny dreszcz. - Panie Baleinier - rzekła z tkliwą godnością - nie wiem, co panu przed chwilą powiedziałam, zdaje mi się, że strach ogarnął mnie, jestem w twojej mocy, wiem o tym, nic mnie wyrwać nie zdoła.... Ale czy jesteś moim nieprzebłaganym wrogiem?... Czy, przeciwnie, moim przyjacielem? Tego nie wiem... Pomimo mojej odwagi, przyznaję sama, że jestem zwyciężona. Cokolwiek bądź będą żądać ode mnie... rozumie pan? Cokolwiek bądź... z góry zgadzam się na wszystko... Daję na to słowo, a moje słowo jest pewne, pan o tym wie... Nie będziesz więc miał żadnego powodu trzymać mnie nadal tutaj... Jeżeli, przeciwnie, jesteś szczerze przekonany, że mój rozum zagrożony jest niebezpieczeństwem, a wyznaję panu, żeś obudził we mnie niewyraźną wprawdzie, ale przerażającą wątpliwość... Powiedz mi, a uwierzę ci... Jestem sama, na twej łasce, nie mam przyjaciół, nie mam się kogo poradzić... A więc, ślepo polegam na tobie... Czy błagam o litość mego zbawcę, czy kata?... Tego nie wiem... Ale mówię mu, masz moją przyszłość... Moje życie... Bierz... Już nie mam siły bronić się przed tobą. Te słowa rezygnacji, rozdzierającej serce, zadały ostatni cios wahaniom doktora. Niezmiernie wzruszony tą sceną, nie myśląc o skutkach tego, co zamierzał uczynić, chciał przynajmniej uspokoić nieszczęśliwą Adriannę co do strasznej a bezzasadnej obawy, którą w niej zdołał wzbudzić. Obudził się w nim szczery żal i życzliwość dla tej dziewczyny. W chwili, gdy zbliżał się do Adrianny, piskliwy, ostry głos dał się słyszeć za drzwiami: - Panie Baleinier!... - Rodin... - mruknął przestraszony doktor - on mnie podsłuchiwał! - Kto pana woła? - spytała Adrianna. - Osoba, której wyznaczyłem tu spotkanie, dziś rano... Aby pójść razem do klasztoru Panny Marii, który jest niedaleko - odrzekł zmartwiony doktor. - A teraz co mi pan odpowiesz? - zapytała Adrianna, dręczona niepewnością. Po chwili milczenia, podczas którego doktor spoglądał ku drzwiom, rzekł wzruszony: - Jestem... Zawsze byłem... Twoim przyjacielem... Niezdolnym oszukać cię... Adrianna zbladła jak śmierć. Potem wyciągnęła rękę do doktora, mówiąc głosem, któremu starała się nadać jak najwięcej mocy: - Dziękuję... Będę spokojna... A czy długo to potrwa? - Może miesiąc... Samotność... Zastanowienie, stosowna dieta, moje usilne starania; uspokój się, pani, wszystko będzie ci dozwolone, co nie jest szkodliwe w twoim położeniu, będziesz otoczona wszelkimi należnymi ci względami... Jeśli ten pokój nie podoba ci się, możesz otrzymać inny... - Nie... Nie, ten czy inny... Wszystko jedno - odpowiedziała Adrianna, przejęta ponurą udręką. - Może pan mnie tylko pociesza? - rzekła Adrianna z bolesnym uśmiechem, a potem dodała: - A więc niedługo, drogi panie Baleinier! Cała moja nadzieja teraz tylko w panu. I schyliła głowę na piersi, ręce opadły jej na kolana, pozostała siedząc na krawędzi łóżka, blada, nieruchoma, udręczona... - Wariatka... - wyrzekła, gdy doktor się oddalił - może i wariatka... KONIEC ROZDZIAŁU 322 Część siódma PORWANIE SIEROT ROZDZIAŁ I STRASZNE PRZECZUCIE Kiedy rozgrywały się powyżej opisane sceny, prawie w tym samym czasie przy ulicy Brise- Miche, u Franciszki Baudoin zaszły inne wypadki. Godzina siódma rano wybiła na wieży kościoła Saint-Merry. Dzień był pochmurny, szron osiadł na oknach w smutnej izdebce żony Dagoberta. Nie wiedząc jeszcze o aresztowaniu syna, Franciszka oczekiwała go wczoraj do późnej nocy z wielkim niepokojem, wreszcie, znużona, koło godziny trzeciej położyła się na materacu obok Róży i Blanki. Z nadejściem dnia wstała i poszła do izdebki Agrykoli, sądząc, że wrócił. Róża i Blanka również wstały i ubrały się. Były same w smutnej, zimnej izdebce. Niewiele śpiąc w nocy, spostrzegły, jak niespokojna była żona Dagoberta. Widziały ją to chodzącą i coś do siebie mówiącą, to przysłuchującą się najmniejszemu szelestowi na schodach, to klęczącą przed krucyfiksem stojącym w rogu izby. - Siostro - rzekła Róża do Blanki, gdy Franciszka wyszła z izby - żona Dagoberta jest bardzo niespokojna: Czy widziałaś tej nocy... Jej zmartwienie? Jak ona płakała, jak się modliła!... - Mnie tak samo jak ciebie poruszyło jej zmartwienie i rada bym wiedzieć, czym się tak martwi... - Boję się odgadnąć, może to my jesteśmy przyczyną jej niepokoju? - Z jakiego powodu, siostro? - Posłuchaj, moja droga, wczoraj Franciszka chciała pracować nad tymi workami z grubego płótna... Które leżą tu na stole... - Tak... I w pół godziny potem rzekła ze smutkiem, że nie może szyć... Bo nie widzi dobrze... Bo już straciła wzrok. - A więc nie może już zarobić na utrzymanie. - Nie o to idzie, jej syn... Agrykola utrzymuje ją... On jest taki dobry, taki szczery, szczęśliwy, że może się poświęcać dla matki... O! Tak, on jest godnym bratem naszego Gabriela... Dagobert wyznał nam, że gdy tu przybył, pozostało mu tylko kilka franków. - To prawda... - A on, również jak jego żona, nie jest w stanie zarobić na utrzymanie, biedny stary żołnierz, cóż by on robił? - Agrykola musi więc także pracować na utrzymanie ojca... Gdyż Gabriel, będąc ubogim księdzem i sam nic nie mając, nie może pomagać tym, którzy go wychowali... Widzisz więc, że Agrykola sam jeden musi zarabiać na utrzymanie całej rodziny. - Bez wątpienia... Idzie tu o jego matkę... O jego ojca... I to jego obowiązek, chętnie go też wypełnia... - Tak, siostro... Lecz wobec nas nie ma żadnych obowiązków... - O czym ty mówisz. Blanko? - Musi także pracować na nas, bo my nic nie mamy na tym świecie. - To mi nie przyszło na myśl, a tak jest w istocie. - Bo widzisz, moja droga, chociaż nasz ojciec jest księciem i marszałkiem Francji, jak mówi Dagobert... Chociaż spodziewamy się wiele, dzięki tym medalionom, dopóki ojciec tu nie przybędzie, pozostaniemy biednymi sierotami, będziemy ciężarem dla tej biednej rodziny, której winnyśmy tyle, a której zresztą jest przykro... Że... - Dlaczego przerywasz... Co chciałaś powiedzieć? - To, co ci powiem, kogo innego pobudziłoby do śmiechu, ale ty to pojmiesz: wczoraj żona Dagoberta, widząc, jak biedny Ponury jadł, rzekła smutnie: Ależ on żre za jedną osobę... Sposób, w jaki to wymówiła, pobudził mnie prawie do płaczu, możesz sobie wyobrazić, jak oni są biedni... A teraz i nas jeszcze muszą żywić. - Rozumiem cię, siostro - rzekła Róża po chwili milczenia. - A więc, nie możemy być nikomu ciężarem... Jesteśmy młode, nie zbywa nam na chęciach... Zanim nasze położenie poprawi się, uważajmy się za córki rzemieślnika... A zresztą, czy nasz dziadek sam nie był rzemieślnikiem? Poszukajmy więc roboty i zapracujmy same na życie... - Dobrze mówisz, siostrzyczko! - rzekła Blanka. Tak, wczoraj, słysząc żonę Dagoberta tak smutnie narzekającą na utratę wzroku... Spojrzałam na twoje wielkie oczy, wspomniałam o moich i pomyślałam: Zdaje mi się, że jeżeli żona Dagoberta traci wzrok... To panny Róża i Blanka Simon doskonale widzą... Jedno za drugie - dodała z uśmiechem. - Zresztą panny Simon nie są tak niezręczne - dorzuciła Róża - żeby nie potrafiły szyć worków z grubego płótna, które podrapie im co najwyżej ręce. - Jak zwykle, myślałyśmy o tym samym. - Tak, ale mnie jeszcze coś dręczy... - Co takiego? - Dagobert i jego żona powiedzą nam, nie jesteście do tego stworzone, wstydźcie się... Córki marszałka Francji, a potem, a potem... - Cała rzecz, że gdy Dagobertowi przyjdzie coś do głowy... Nic z nim nie można poradzić. - Mam pewną myśl - zawołała Róża - wyborną myśl. Znasz tę biedną szwaczkę, którą nazywają Garbuską, tak uczynną i dobrą... Trzeba zapytać ją, jak znajduje dla siebie robotę. - A więc postanowione, siostrzyczko! Skoro tylko będziemy same z Garbuską, zwierzymy się jej i poprosimy o radę. Jestem pewna, że gdy ojciec wróci, pochwali nas za to, żeśmy chciały sobie radzić, jak gdybyśmy były same na świecie... Na te słowa siostry Róża drgnęła... Jakiś smutek, prawie trwoga odbiła się na jej twarzy i zawołała: - O, moja siostro, jaka okropna myśl... - Co ci jest?... Przerażasz mnie... - Bije mi serce, można by pomyśleć, że spotkać ma nas jakieś nieszczęście. - To prawda, biedne serce, strasznie bije... - Gdyby tutaj los... Nieszczęście... Odłączyło nas od Dagoberta, gdybyśmy pozostały same... Opuszczone, bez pomocy, w tym wielkim mieście? - Ach, siostro... Nie mów o tym!... To okropna myśl!... Mój Boże!... Co począć w takim razie? Piękne ich twarzyczki, dotąd ożywione szlachetną nadzieją, pobladły i zasępiły się. Po długim milczeniu Róża podniosła głowę: - Słuchaj... Blanko... Nie myślmy o takich rzeczach... Czy nie jesteśmy u Dagoberta... Pośród uczciwych i dobrych ludzi?... - Niepodobna, alby nas spotkało nieszczęście... Prawda, siostro? - Niepodobna... - odparła Róża - a czy w dniu poprzedzającym nasz przyjazd do owego miasteczka w Niemczech, gdzie zginął biedny Jowialny, gdyby nam kto powiedział, że będziemy uwięzione... Czy nie powiedziałybyśmy, jak dzisiaj... To niepodobna. Alboż nie ma Dagoberta, który nas obroni?... A przecież, przypomnij sobie... W dwa dni później byłyśmy w więzieniu w Lipsku... - O! Nie wspominaj o tym. Siostry przytuliły się do siebie, oglądając się wkoło z mimowolnym przestrachem. Córki marszałka Simona były jeszcze pogrążone w smutku, gdy żona Dagoberta wróciła z izby syna, nadzwyczaj strapiona. ROZDZIAŁ II LIST Wyraz twarzy Franciszki był tak zmieniony, że Róża spojrzawszy na nią, zawołała: - Na miłość boską, co pani jest? - Niestety! Moje kochane panienki, już dłużej taić przed wami nie będę. Od wczoraj ledwo żyję... Czekałam na syna z wieczerzą, jak zwykle... Czekałam na niego... Bo od dziesięciu lat nie poszedł na górę spać, nie pożegnawszy się ze mną... Część nocy przepędziłam przy drzwiach, w nadziei, że może usłyszę jego kroki... O trzeciej rano rzuciłam się na materac... - I co? - Nie przyszedł!... - odrzekła biedna matka. Róża i Blanka spojrzały na siebie z niepokojem. Gdyby Agrykola nie wrócił, jak mogłaby żyć ta biedna rodzina? Czy nie stałyby się podwójnym ciężarem? - Może jednak - odezwała się Róża - Agrykola miał jakieś pilne zajęcie? - O! Nie, nie, on by wrócił, choćby najpóźniej, bo wie, ile by mnie nabawił niepokoju... Niestety!... Jakieś nieszczęście musiało go spotkać... A jeszcze muszę się kłopotać o tę biedną dziewczynę, co mieszka tu na górze. - A to dlaczego? - Wracając z pokoju syna, wstąpiłam do niej, chcąc jej powiedzieć o moim zmartwieniu, gdyż ona jest dla mnie jak córka... Nie zastałam jej... Jej łóżko nawet nie było posłane... Dokąd poszła tak rano, ona, co prawie nie wychodzi... Róża i Blanka spojrzały na siebie z nowym niepokojem. Szczęściem, po dwukrotnym pukaniu do drzwi, usłyszały głos Garbuski: - Pani Franciszko, można wejść? Róża i Blanka skoczyły ku drzwiom i wprowadziły młodą szwaczkę. Od wczorajszego dnia prószył bezustannie wilgotny śnieg, perkalowa sukienka wyrobnicy i narzutka na głowę, wszystko było przemoczone, jej ręce posiniały od zimna. - Przebóg! Co się z tobą dzieje? - zawołała Franciszka. - Przynoszę pani wiadomość o Agrykoli... Nie widziałam go... Ale wiem, gdzie jest - a spostrzegłszy, że Franciszka zbladła, dodała z pośpiechem: Uspokój się, pani... Jest zdrów i nic mu nie będzie. Franciszka zaczęła się modlić a siostry zbliżyły się do Garbuski, mówiąc: - Jak ty zmokłaś!... Musi ci być zimno... Obyś się tylko nie rozchorowała. Garbuska, wrażliwsza niż ktokolwiek inny na najmniejszy dowód życzliwości, odpowiedziała: - Dziękuję paniom, jestem tak wzruszona, iż wcale nie czuję zimna. - A mój syn? - dopytywała się Franciszka, wstając od modlitwy. - Dlaczego nie wrócił na noc do domu?... - Pani Franciszko, Agrykola jest zdrów, ale jeszcze przez jakiś czas... Proszę się nie obawiać. - Ach! Mój Boże!... Co się stało?... - Niestety!... Jest aresztowany. - Aresztowany? - krzyknęła Róża i Blanka przerażone. - Niech się stanie wola twoja, Panie! - rzekła Franciszka pobożnie. - Ale za co go aresztowano? Musiała chyba zajść jakaś pomyłka. - Przedwczoraj - mówiła Garbuska - odebrałam anonimowy list, w którym zawiadomiono mnie, że Agrykola może być lada chwila aresztowany za utwór pod tytułem: Śpiewki robotników. Umówiliśmy się oboje, że pójdzie do tej pani, tak dobrej, bogatej, przy ulicy Babilońskiej, która ofiarowała mu swą pomoc. Agrykola miał ją prosić, aby dała za niego kaucję i tym sposobem uchroniła go od więzienia. Wczoraj rano poszedł do tej pani... - Wiedziałaś o tym... Po co było taić przede mną? - Aby nie martwić cię niepotrzebnie, pani Franciszko. Czas upływał, a Agrykola nie wracał... Całą noc czekałam na niego. Dziś rano, jeszcze o świcie, wybiegłam z domu. Ponieważ pamiętałam, jaki jest adres tej pani, więc udałam się do niej... - O! Dobrze, dobrze - przerwała zmartwiona Franciszka. Garbuska smutnie pokiwała głową: - Gdy przyszłam na ulicę Babilońską, było jeszcze ciemno, zaczekałam więc, aż się rozwidni. - Biedne dziecko... Biec na taki czas tak daleko... Jesteś dla mnie dobra jak rodzona córka. - Alboż Agrykola nie jest dla mnie bratem? - rzekła Garbuska, nieco się rumieniąc. - Gdy się rozwidniło, odważyłam się zadzwonić do bramy pawilonu. Śliczna panienka, blada i smutna, otworzyła mi... Spytałam, czy wczoraj nie przychodził do jej pani młody robotnik? Niestety! Tak... Odpowiedziała ta panna - pani miała się zająć tym, o co ją prosił, ale dowiedziawszy się, że go poszukiwano, kazała mu się ukryć u nas, na nieszczęście znaleziono go i wczoraj koło godziny czwartej, aresztowano i odprowadzono do więzienia... - A ta panna?... - zawołała żona Dagoberta. - Jej protekcja może uratować nas od nieszczęścia. - Niestety! - rzekła Garbuska z bólem. - Trzeba się wyrzec i tej nadziei. - Dlaczego? - Ta pani, jak mi objaśniła pokojówka, została wczoraj odwiedziona do szpitala... Zwariowała... - Zwariowała?... O! Mój Boże! Mój Boże! I nieszczęśliwa kobieta zakryła twarz rękami. Po bolesnym okrzyku Franciszki nastąpiło głębokie milczenie. W istocie położenie było okropne. Zmartwienie żony Dagoberta rosło, im bardziej zastanawiała się nad sytuacją. Razem z córkami marszałka Simona, cztery osoby znalazły się bez środków do życia, przyznać jej jednak należy, że martwiła się mniej własnym położeniem niż stanem syna. W tej chwili zapukano do drzwi. - Kto tam? - spytała Franciszka. - To ja, pani Franciszko, Loriot. - Proszę wejść. Farbiarz a zarazem odźwierny, pokazał się w drzwiach. - Pani Franciszko - rzekł - przyszedł list od księdza Dubois, bardzo pilny! - List od mego spowiednika? - zdziwiła się Franciszka. Farbiarz wyszedł. - Bądź tak dobra i przeczytaj mi - rzekła Franciszka do Garbuski. Garbuska czytała: "Moja droga pani Baudoin. Pragnąłbym pomówić z panią. Czy nie zechciałabyś zajść do mnie dziś z rana?" - Bóg miłosierny wysłuchał mej modlitwy - powiedziała Franciszka - jeszcze dziś będę mogła poradzić się godnego człowieka, w sprawie wielkiego niebezpieczeństwa, na jakie mimo waszej woli jesteście wystawione... Biedne sieroty, choć nie z własnej winy... Róża i Blanka spojrzały na siebie, nie wiedząc, co odpowiedzieć, żona Dagoberta zaś rzekła do szwaczki: - Moje dziecko, zrób mi jeszcze jedną przysługę. - Co każesz, pani Franciszko. - Mój mąż zabrał z sobą na drogę do Chartres całotygodniowy zarobek Agrykoli. Jestem pewna, że biedny chłopiec nie ma przy sobie ani szeląga... Weźmiesz srebrny sztuciec, cztery ostatnie prześcieradła i chustkę jedwabną, którą mi Agrykola dał na imieniny i zaniesiesz to wszystko do lombardu... Postaram się dowiedzieć, w którym więzieniu jest mój syn... I poślę mu połowę kwoty, jaką przyniesiesz... A reszta... Posłuży nam... Zanim mąż wróci... Lecz nawet jak wróci... Co my poczniemy?... Jaki to cios dla nas wszystkich... A z tym ciosem... Nędza... Boże, Panie mój! - zawołała boleśnie. - Ulituj się nad nimi i ukarz tylko mnie jedną. - Pani Franciszko, nie smuć się tak bardzo - rzekła Garbuska - Agrykola nie jest winien, więc niepodobna, aby go tam długo trzymali. - Chodź!... Uściskaj mnie - zawołała rozrzewniona Franciszka - rodzone dziecko nie mogłoby być lepsze od ciebie. Po czym śpiesznie odeszła. Róża i Blanka zostały z Garbuską. ROZDZIAŁ III SPOWIEDNIK FRANCISZKI BAUDOIN W kościele Saint-Merry odbywał się ubogi pogrzeb. Przy skromnej trumnie sosnowej stał starzec z dzieckiem, oboje zalani łzami, w trumnie spoczywała córka starca, a matka dziecka. Wreszcie wyniesiono trumnę. Ksiądz Dubois, wysoki mężczyzna, z siwą głową, wyszedł z kościoła. Obok niego szedł przygarbiony człeczyna, w wyszarzałej odzieży. - Ona ma być u was? - zapytał. - Tak sądzę - odpowiedział Dubois. - A więc za dwie lub trzy godziny będę czekać na dziewczęta w klasztorze Panny Marii. - Postaram się, przynajmniej dla zbawienia ich dusz - odparł ksiądz. Tym starym, przygarbionym człowiekiem był Rodin, który stąd udał się do szpitala, aby przekonać się, czy doktor Baleinier wiernie i dokładnie wykonał jego polecenia. Kiedy ksiądz wszedł do domu, już czekała nań Franciszka. Dubois od dwudziestu lat był jej spowiednikiem i miał na nią nieograniczony wpływ. - Ojcze wielebny, jestem bardzo rada, że mogę pomówić z wami i poradzić się. Mój mąż przyprowadził z dalekich krajów dwie sieroty... Córki marszałka Simona... Wczoraj rano powiedziałam im, aby się pomodliły... Co myślisz, ojcze wielebny? Nie umieją żadnej modlitwy... Nie wiem nawet, czy są ochrzczone! - A więc to poganki? - zawołał Dubois. - To mnie okrutnie trapi, bo mój mąż i ja, zastępując rodziców tym sierotom, jesteśmy odpowiedzialni za ich grzechy. - Na pewno... Zastępujecie tych, którzy czuwać powinni nad ich duszami, pasterz odpowiada za swoje owieczki. - A więc, gdyby one dopuściły się śmiertelnego grzechu i dla nas nie byłoby zbawienia? - No tak, bo zastępujecie im ojca i matkę. - Niestety!... Każdy dzień, każda godzina, które te dzieci spędzają w pogaństwie, przyśpiesza ich potępienie wieczne, ojcze? - Bez wątpienia, niestety. - O!... Mój Boże, mój Boże!... rozpaczała Franciszka. - Nie trzeba tak się dręczyć - rzekł Dubois - Bóg jest miłosierny. Biedne dzieci w tobie i w twym mężu znajdują dobre, uczciwe przykłady. - Ach! Ojcze wielebny, to właśnie najwięcej mnie trapi... Łaska Boża nie dotknęła jeszcze ani mego męża, ani syna... - A więc, ani twój mąż, ani syn... Nie chodzą do spowiedzi? To poważna sprawa... Te nieszczęśliwe dzieci mieć będą teraz przed oczyma tak zgubne przykłady... Strzeż się... - Na litość boską! Ojcze... Udziel mi rady... - Trzeba, abyś się porozumiała ze swym mężem i umieściła te biedne dzieci w klasztorze... Gdzie je nauczą religii. - Za ubodzy jesteśmy, żebyśmy mogli za nie płacić i na nieszczęście, mój syn został uwięziony za pieśń, którą ułożył... - Otóż to, do czego prowadzi bezbożność - rzekł surowo Dubois - patrz na Gabriela... On usłuchał moich rad... I teraz... Jest wzorem wszelkich cnót chrześcijańskich. - Agrykola ma również wiele zalet, jest bardzo dobrym synem. - Bezbożnik! - rzekł Dubois jeszcze surowszym głosem - Czy może być w nim cokolwiek dobrego?... Szatan zamieszkuje w duszy bezbożnika! - Ach! Biedny chłopiec! - Franciszka rozpłakała się - Ja modlę się co dzień, aby mądrość boska go oświeciła... - Mówiłem ci zawsze - odparł ksiądz - byłaś dla niego zbyt pobłażliwa, teraz Bóg cię za to karze, trzeba ci było odejść od bezbożnego syna; kiedy masz członek dotknięty gangreną, mówi Pismo Święte, odetnij go... - Niestety! Ojcze... Wiesz, że tylko w tym jednym razie nie usłuchałam twych rad... Nie mogłam się nigdy odważyć na porzucenie syna... - Dlatego też... Niepewne jest twoje zbawienie, ale Bóg jest miłosierny, tylko nie wpadaj w ten grzech po raz drugi. Opatrzność powierzyła ci dwie nieszczęśliwe dziewczyny, abyś je naprowadziła na właściwą drogę... Te biedne dusze nie mają żadnej wiedzy ani o tym, co jest dobre, ani co złe. Ich dusza jest otchłanią zgorszenia i nieczystości... I nie dziw, bo wychował je bezbożny ojciec i matka, która nie myślała o Bogu. - Co do tego, mój ojcze - rzekła Franciszka naiwnie - bądź spokojny, one są niewinne jak aniołki, a mój mąż, który był ciągle z nimi, od ich urodzenia, powiada, że nie ma na świecie lepszych serc. - Twój mąż przez całe życie był obciążony grzechem śmiertelnym, nie ma on prawa do sądzenia o tym... - Tak, ojcze, a wczoraj musiał udać się do Chartres, jak mówił, w pilnym interesie, ale w jakim, nie mówił. - A więc - odezwał się Dubois po chwili milczenia - twego męża nie ma w Paryżu? - Nie, ojcze, wróci zapewne dziś wieczorem lub jutro z rana... - Słuchaj - rzekł ksiądz po pewnym namyśle - każda minuta stracona dla nawrócenia tych nieszczęśliwych dziewcząt na drogę prawdy jest nowym krokiem ku ich zgubie... Co chwila dotknąć je może ręka Boska, bo on sam tylko wie o godzinie naszej śmierci, a gdyby umarły w stanie duszy, w jakim się dziś znajdują, byłyby skazane na wieczne męki... Od dziś więc trzeba otworzyć im oczy na światło boskie... I umieścić je w klasztorze u zakonnic... - Ach! Mój ojcze... Jakież to byłoby szczęście, gdyby to dobrodziejstwo spełniło się dla nich! - To nie jest niemożliwe... Znam przełożoną pewnego klasztoru, gdzie panienki pobierają wyborne wychowanie... Opłata za nie zostałaby zniżona ze względu na ich ubóstwo, ale przecież wypadałoby jeszcze oporządzić je... - Niestety! Ojcze... My nic nie mamy. - Biorąc trochę z nadsyłanych mi pieniędzy na jałmużny i przy pomocy szczodrobliwych osób, mógłbym uzupełnić potrzebną sumkę... Na chrześcijańskie wychowanie tych dziewcząt... Jednak muszę postawić pewne warunki na to, co ci przyrzekam. - Och, ojcze, twoje rozkazy są dla mnie prawem. - Najpierw dziś rano jeszcze moja gospodyni zaprowadzi je do klasztoru... Przyprowadzisz je tu natychmiast... - W nieobecności męża?... Nie mogę się na to odważyć... Muszę się go poradzić... - Nie tylko nie trzeba radzić się go, ale należy to zrobić w jego nieobecności... Najpierw dlatego, że w zatwardziałej bezbożności zechciałby pewno sprzeciwić się temu, a potem wydaje się konieczne, aby nawet nie wiedział o miejscu, w którym będą się znajdować. - Ależ, ojcze, wszak mojemu mężowi powierzono te dzieci. Dubois nie dał dokończyć Franciszce i rzekł surowym tonem: - Czy one, mieszkając u ciebie, pozostaną w stanie złego? I czy jesteś odpowiedzialna za to? - Tak, ojcze i strach pomyśleć o tym. - Czy nie dla zbawienia ich dusz radzę ci umieścić je w klasztorze? - Tak, ojcze, jestem o tym przekonana. - A więc dobrze, wybieraj teraz... - Upraszam cię, ojcze, pozwól jeszcze zadać sobie jedno pytanie: Czy mam prawo rozporządzić nimi bez wiedzy mego męża? - Prawo! Idzie tu o święty obowiązek. Wszak byłoby twoim obowiązkiem ratować te nieszczęsne pośród ognia, pomimo zakazu twego męża lub w jego nieobecności. A nie idzie tu o samo ciało... Lecz o wyratowanie z wiekuistego ognia ich dusz. Niepokój biednej Franciszki wzmagał się coraz bardziej: - Daruj mi, ojcze, że się naprzykrzam, ale czy mogę tak postąpić, zaprzysiągłszy mężowi posłuszeństwo? - Posłuszeństwo w dobrym... Tak... W złym zaś nigdy! - Ależ, ojcze, gdy mąż wróci i spyta, gdzie są dzieci?... Mam przed nim kłamać? - Milczenie nie jest kłamstwem, powiesz mu, że nie możesz odpowiedzieć na jego pytanie. - Mój mąż jest najlepszym z ludzi, ale taka odpowiedź doprowadzi go do ostateczności... - Choćby jego gniew był sto razy straszniejszy, nie powinnaś na to zważać, a cieszyć się, że go znosisz dla dobrej sprawy - dowodził Dubois. - Daruj, ojcze... Daruj - rzekła Franciszka z bólem. - Pozwól mi jeszcze zadać ci jedno pytanie, tylko jedno!... Gdy przybędzie marszałek Simon i będzie się upominał o swoje córki, co mu wtedy odpowiemy? - Gdy marszałek Simon przybędzie do Paryża, jeśli otrzyma na to zgodę... Zamiast znaleźć je biednymi pogankami, na wpół dzikimi, zastanie dwie dziewice-pobożne, skromne, dobrze wychowane, które miłe Bogu, będą mogły wzywać jego miłosierdzia dla swego ojca, który też bardzo go potrzebuje, gdyż jest to wielki grzesznik... Ksiądz Dubois był człowiekiem cnotliwym i uczciwym. Jako ślepe narzędzie Rodina nie wiedział, w jakim celu kazano mu tak działać, ale mocno wierzył, że ocala dwie dusze od wiecznej zguby. Zakon, do którego należał Rodin, zawsze miał w liczbie swych wspólników ludzi uczciwych, szlachetnych, którzy często bezwiednie służyli za narzędzie do nikczemnych intryg. Franciszka od dawna już przywykła ulegać we wszystkim woli spowiednika, nie potrafiła mu się oprzeć i tym razem. Pomyślawszy więc chwilę, rzekła: - Niech się dzieje wola Boga. Mój ojcze, uczynię tak, jak mi każesz. - I pan cię nagrodzi za to. - Kiedy mam przyprowadzić sieroty? - Za godzinę, ja tymczasem napiszę list do przełożonej klasztoru i zostawię u mojej gospodyni. Ona sama zawiezie dziewczęta do klasztoru. ROZDZIAŁ IV MONSIEUR I PONURY Franciszka Baudoin wstąpiła do kościoła, pomodliła się i podążyła do domu. Skoro przybyła na ulicę Brise-Miche, dopędził ją odźwierny kościelny i prosił, aby natychmiast wróciła do księdza Dubois, bo chce jej powiedzieć jeszcze coś bardzo ważnego. W chwili, kiedy Franciszka wracała, przed drzwiami domu, w którym mieszkała, zatrzymał się powóz. Woźnica, zsiadłszy z kozła, otworzył drzwiczki. - Przyjacielu - rzekła do niego dosyć otyła, czarno ubrana kobieta, siedząca w powozie, trzymająca na kolanach tłustego mopsa - zapytaj, czy tu mieszka Franciszka Baudoin... - Dobrze, pani - odpowiedział woźnica. Każdy pewnie już poznał panią Grivois, pierwszą pokojówkę księżny Saint-Dizier, z jej mopsem Monsieurem. Farbiarz, któregośmy już widzieli pełniącego obowiązki stróża, zapytany o mieszkanie Franciszki, wyszedł z farbiarni i zbliżył się do powozu, aby odpowiedzieć pani Grivois, że Franciszka Baudoin mieszka w tym domu, ale wyszła i jeszcze nie wróciła. Ojciec Loriot miał wtedy ręce a po części i twarz pomalowane ślicznym kolorem złocistożółtym. Widok człowieka takiego koloru podrażnił mopsa i w chwili, gdy farbiarz wyciągnął rękę do krawędzi drzwiczek, mops zaczął ujadać i ugryzł go w palec. - Ach! Wielki Boże! - zawołała zmartwiona pani Grivois. - Byle tylko nie było jakiej trucizny w farbie, którą pan masz na ręku... Mój piesek jest taki delikatny... Ojciec Loriot rzekł: - Gdybyś pani nie była kobietą, co mi nakazuje pobłażanie dla jej mopsa, miałbym ochotę .porwać go za ogon i w mgnieniu oka ufarbować na żółto. - Mego psa ufarbować na żółto!... - krzyknęła pana Grivois, wysiadając z powozu z mopsem na ręku i mierząc ojca Loriot zagniewanym wzrokiem. - Ależ, powiedziałem pani, że pani Franciszka jeszcze nie wróciła - rzekł farbiarz. - Zaczekam na nią - odparła oschle pani Grivois. - Na którym piętrze mieszka? - Na czwartym - odparł Loriot i wrócił do farbiarni. Wracając, mówił do siebie z uśmiechem: - Spodziewam się, że duży pies Dagoberta porządnie wygarbuje skórę temu przeklętemu mopsowi! Pani Grivois z trudem wdrapywała się po krętych schodach, rozglądając się dokoła z odrazą. Nareszcie dostała się na czwarte piętro i zatrzymała przez chwilę przed drzwiami ubogiej izdebki, w której znajdowały się obie sieroty i Garbuska. Powodem przybycia pani Grivois do Franciszki Baudoin było nowe postanowienie d'Aigrigny i księżny Saint-Dizier: osądzili za rozsądniejsze posłać po dziewczęta powiernicę, której w zupełności ufali i uprzedzić o tym księdza Dubois, który ze swej strony przygotuje do tego Franciszkę. Faworyta księżny Saint-Dizier, zapukawszy do drzwi, zapytała o Franciszkę Baudoin. - Nie ma jej w domu - odpowiedziała nieśmiało Garbuska, zdziwiona tymi odwiedzinami. - A więc zaczekam na nią - oznajmiła pani Grivois, ciekawie przypatrując się dwom sierotom, które nie odzywały się i nieśmiało pospuszczały oczy. Pani Grivois usiadła, nie bez pewnej odrazy, na starym krześle, mopsa posadziła na podłodze. Ale natychmiast dało się słyszeć warczenie zza krzesła. - Cóż to! Czy tu jest jakiś pies?... - porwała na ręce swego faworyta. Ponury wylazł powoli zza krzesła. Na widok dwóch rzędów strasznych zębów, które podobało się Ponuremu pokazać przy ziewaniu, mops z początku zadrżał ze strachu, lecz czując się bezpieczny na kolanach swej pani, począł wkrótce zuchwale pomrukiwać. Ponury nie raczył jednak zwrócić na to uwagi i poszedł położyć się u stóp sierot, jak gdyby instynktownie przeczuwał, że grozi im niebezpieczeństwo. - Proszę wypędzić stąd tego psa - rzekła pani Grivois rozkazującym tonem. - Ponury nie jest zły, kiedy się go nie drażni - odrzekła z uśmiechem Róża. - Pomimo to - obstawała pani Grivois - może być wypadek. Nie lubię patrzeć na to psisko z łbem ogromnym jak u wilka... A jakie ma straszne kły, aż mnie dreszcz przechodzi.... Mówię wam, wypędźcie go... Nagle w drzwiach pojawiła się nowa osoba. Był to posłaniec z listem w ręku. - Do kogo? - zapytała Garbuska. - Przynoszę pilny list od męża obywatelki. - List od Dagoberta! - zawołały Róża i Blanka z radością. - Nie wiem, czy ten obywatel nazywa się Dagobert - ale jest to stary żołnierz z krzyżem na piersiach i z siwymi wąsami, jest parę kroków stąd, w biurze powozów, kursujących na trakcie do Chartres. - To on!... - zawołała Blanka. W panią Grivois jakby piorun uderzył, wiedziała, że oddalono Dagoberta, aby ksiądz Dubois bez przeszkody mógł oddziaływać na Franciszkę. Jego niespodziewany powrót niweczył tak pracowicie ukartowaną intrygę i to w chwili, kiedy już tak blisko była celu. - Ach! Mój Boże! - zawołała Róża, przeczytawszy list. - Co się stało? - zapytała strwożona Blanka. - Wczoraj, w połowie drogi do Chartres, Dagobert spostrzegł, że zgubił sakiewkę z pieniędzmi. Nie mogąc dalej jechać, wrócił pocztą, na kredyt i prosi, aby mu żona przysłała pieniądze do biura dyliżansów, gdzie oczekuje. - Tak, to prawda - wtrącił posłaniec - żołnierz powiedział: śpiesz się, bo jestem tu w zastawie. - A tu ani grosza!... - utyskiwała Blanka. Wiadomość ta wzbudziła w pani Grivois otuchę, która wnet ją jednak zawiodła, gdyż Garbuska, wskazując na tylko co ułożoną paczkę, rzekła: - Uspokójcie się, panie... O dwa kroki stąd jest lombard, dostanę pieniędzy, zaniosę je do biura i pan Dagobert będzie tu za pół godziny! - Patrz - rzekła Blanka - tu na liście jest adres. Garbuska, wziąwszy list, zwróciła się do posłańca ze słowami: - Proszę powiedzieć panu Dagobertowi, że zaraz przyjdę do biura. - Przeklęty Garbus - pomyślała pani Grivois - gdyby nie ona, nieprędko by tu wrócił ten żołnierz... Podczas gdy Garbuska krzątała się, by przygotować się do wyjścia, pani Grivois głęboko się zamyśliła. Potem nagle zerwała się. - Ponieważ pani Baudoin nie wraca, załatwię pewien interes tu niedaleko i zaraz wrócę. Wyszła jeszcze przed Garbuską. ROZDZIAŁ V PODSTĘP Upominając sieroty, aby spokojnie czekały, Garbuska wyszła, lecz nie tak szybko jak chciała, gdyż wstąpiła najpierw do swej izdebki i dołożyła do zawiniątka i tak już dość sporego, swoją jedyną kołdrę wełnianą, która ją jako tako chroniła od zimna. Żywy wzór cnót chrześcijańskich, myślała tylko o innych, zapominając o sobie. Już od doby nie jadła, nie spała, nacierpiała się zimna podczas ubiegłej nocy, a jednak nie zabrakło jej sił, taką to moc posiada wielkie serce. Doszła do rogu ulicy Saint-Merry. Od czasu odkrytego spisku przy ulicy Prouvanes, rozstawiono w tej części miasta więcej posterunków policyjnych. Młoda szwaczka, choć schylona pod ciężarem sporego zawiniątka, biegła szybko jak tylko mogła. W chwili, kiedy przechodziła obok miejskiego sierżanta, dwie sztuki pięciofrankowe upadły za nią, podrzucone przez otyłą, czarno ubraną kobietę, idącą za nią. Kobieta ta zwróciła uwagę sierżanta na zgubione pieniądze i wskazała na Garbuskę, po czym szybko znikła. Sierżant usłyszawszy, co mu zakomunikowała pani Grivois, gdyż ona to była, podniósł pieniądze, a podążając za Garbuską, zawołał: - Hej, tam! Stój!... Trzymajcie ją!... Trzymajcie!... Nie wiedząc, że wołanie sierżanta jej dotyczyło, Garbuska. przyspieszyła kroku, aby jak najprędzej dostać się do lombardu. Wtem usłyszała kilka osób goniących za nią i w tej chwili, ciężka ręka oparła się na jej ramieniu. Równie zdziwiona jak przestraszona, odwróciła się. I już otaczała ją zgraja, składająca się głównie z owej szkaradnej tłuszczy próżniaków, którzy bezustannie szlifują paryskie bruki. - Ha! Ptaszku!... Nie słyszysz, choć na ciebie wołają... Milczkiem chciałaś się wymknąć - rzekł policjant i chwycił Garbuskę tak gwałtownie za ramię, iż jej zawiniątko upadło mu pod nogi. Biedna dziewczyna, widząc się otoczona zuchwałą, grubiańską i złośliwą zgrają próżniaków, którzy patrzyli na nią jak na raroga, gotowi do szyderstw i obelg, struchlała i zbladła jak trup. Powierzchowność zawsze silnie działa na ludzi, a nędza jest zawsze podejrzana: - Zaczekaj no, kochanko!... - mówił policjant drwiącym głosem - musisz bardzo się śpieszyć, kiedy, gubiąc pieniądze, nie raczysz schylić się po nie... - Pewno je miała w swym garbie - odezwał się ochrypły głos przekupnia zapałek. - Ależ panie... To nie moje pieniądze. - Kłamiesz - odparł sierżant, zbliżając się - jakaś porządna pani widziała, jak ci wypadły z kieszeni. - Zapewniam pana, że nie... - odrzekła Garbuska, drżąc ze strachu. - Sierżancie - odezwał się chrapliwy głos przekupnia zapałek - sierżancie! Nie wierz jej... Pomacaj jeno garb, jestem pewien, że tam schowała buty, płaszcze, parasole. Nowe śmiechy, nowe szyderstwa i krzyki. - Pozwólcie zobaczyć, to gratis. - Nie pchaj się, wszak i ja zapłaciłem za miejsce... - Postawcie ją na czymś wyższym... Niech i my widzimy. - Rozerwiemy ją na kawałki, przynajmniej nikt nie będzie pokrzywdzony. Wystawmy sobie biedną dziewczynę, której umysł był tak wrażliwy, serce tak dobre, charakter tak wstydliwy... Słuchać musiała tych grubiaństw, tego wycia... Sama jedna pośród tej zgrai... Otoczona wraz z sierżantem i agentem policyjnym. Agent, chwyciwszy węzeł, który podniosła i trzymała drżącymi rękami, rzekł surowo: - Co tu masz? Biedna, zalękniona, nie mogła słowa wydusić. - Acha! Nie umiesz odpowiadać. Mówiąc to, policjant rozwiązał węzeł. - Patrzajcie no! Prześcieradła... Kołdra... Sztuciec... Kubek srebrny... Chustka... Jak się to zaopatrzyła! Wyglądasz jak gałganiarka, a masz srebro... - Te rzeczy nie twoje? - zapytał sierżant. - Nie, panie... - odpowiedziała Garbuska - .ale ja... - A, garbaty hultaju! Kradniesz więcej, aniżeliś sama warta. - Kradniesz!? - powtórzyła Garbuska, załamując ręce. - Dawajcie tu straż! - krzyczało naraz kilka głosów. - Otóż i wojsko idzie! Ktoś z przechodniów dał znać oficerowi warty o tym zbiegowisku. - Otóż i warta! Chodź... Chodź do komisarza - rzekł agent policyjny, chwytając Garbuskę za ramię. - Panie! - zawołała biedna dziewczyna, głosem przerywanym łkaniem. - Pozwól sobie powiedzieć... - Wytłumaczysz się na odwachu... Dalej, w drogę. - Ależ, panie... Ja nie ukradłam... - wołała Garbuska błagalnym głosem - zlituj się nade mną. W tej chwili kapral z żołnierzami, przedarłszy się przez tłum, zbliżył się do sierżanta policji. - Kapralu - rzekł sierżant - zaprowadź tę dziewczynę na odwach... - Ależ, panowie... Zlitujcie się - błagała Garbuska, zanosząc się od płaczu i załamując ręce - ja nie ukradłam, przez Boga żywego! Ja nie ukradłam... Słaba, skołatana, przerażona dziewczyna została zabrana przez żołnierzy. Pod mglistym, ponurym niebem, na błotnej, czarnymi domami obstawionej ulicy, brudna, obdarta, rojąca się jak mrowisko tłuszcza przedstawiała widok odrażający: dzieci w łachmanach, pijane kobiety, wstrętnej i podejrzanej postaci mężczyźni, wszystko to tłoczyło się, pchało, przewracało z wrzaskiem, biegając za na wpół żywą ofiarą... Ofiarą okrutnej pomyłki. Po haniebnym oskarżeniu, którego ofiarą stała się nieszczęsna Garbuska, pani Grivois wróciła spiesznie na ulicę Brise-Miche. Wdrapała się jak mogła najprędzej na czwarte piętro... Otworzyła drzwi do mieszkania Franciszki... I co ujrzała? Dagoberta z żoną i sierotami. ROZDZIAŁ VI KLASZTOR Wyjaśnijmy pojawienie się Dagoberta. Na twarzy jego malowało się tyle uczciwości, że dyrektor biura dyliżansów chętnie poprzestał na jego zapewnieniu, że uiści należność. Po powrocie posłańca, gdy dowiedział się, że pieniądze niebawem nadejdą, Dagobert, nie mając wątpliwości, że dotrzyma słowa, podziękował dyrektorowi i pośpieszył do domu. Łatwo więc można sobie wystawić zdziwienie pani Grivois, gdy wszedłszy do izby, ujrzała Dagoberta. Nie mniejsze było zakłopotanie Franciszki, gdy spostrzegła panią Grivois. Łatwo domyśliła się, że przybyła jest tą, która miała odstawić dziewczęta do klasztoru. Gdy weszła powiernica księżny Saint-Dizier, Dagobert wstał i wzrokiem zdawał się pytać żonę, co znaczy ta wizyta. Była to chwila krytyczna, lecz pierwsza pokojówka księżny Saint-Dizier nie darmo wychowała się w szkole swej pani, w jednej chwili przybrała rolę, a obracając na swą korzyść pośpiech, z jakim po nikczemnej denuncjacji Garbuski, wgramoliła się na czwarte piętro, odezwała się: - W tej chwili byłam świadkiem przykrego wypadku... - Na Boga! Co się stało? - zapytała Franciszka drżącym głosem, bojąc się ciągle jakiejś nieroztropności ze strony pani Grivois. - Byłam tu niedawno, chcąc pomówić z panią w ważnej sprawie... Kiedy na panią czekałam, ułomna dziewczyna zabrała różne przedmioty w zawiniątko... Widząc, że pani nie wraca, postanowiłam zajść tu w sąsiedztwie na moment... Ale, gdy przybyłam na ulicę Saint-Merry... Ach! Pani!... Spostrzegłszy zbiegowisko... Wypytuję i... Powiadają mi, że policjant aresztował dziewczynę jako złodziejkę. - Wielki Boże! - zawołała Franciszka. - Co to było za zawiniątko? - zapytał Dagobert. - Nie mając w domu ani szeląga... Prosiłam biedną Garbuskę, aby zaniosła do lombardu różne przedmioty. - A na nią padło podejrzenie, że je ukradła! - zawołał Dagobert - Ona... Najuczciwsza dziewczyna w świecie, to okropne!... - Ona nie zniesie tego wstydu - podchwyciła Franciszka. - Co za nieszczęście!... - utyskiwała Blanka, patrząc płaczliwie na siostrę. - Nie mogąc jej w niczym pomóc - mówiła dalej pani Grivois - pośpieszyłam tu, aby zawiadomić państwa o tym przykrym wypadku, który da się chyba naprawić... Na te słowa Dagobert schwycił czapkę, a zwracając się do pani Grivois, rzekł porywczym tonem: - Czy wiesz pani, gdzie jest ta dziewczyna? - Nie wiem, panie, ale jeżeli pan zechce zaraz się pofatygować... będziesz mógł dowiedzieć się... - Co mi tam pani prawisz o fatydze?... Biedna dziewczyna, przytrzymana jako złodziejka... Pójdę do komisarza policji naszego cyrkułu, muszę ją znaleźć. Wyszedł spiesznie. Franciszka, uspokojona o los Garbuski, dziękowała Bogu, że oddalił jej męża, którego obecność w tej chwili nabawiła ją strasznego kłopotu. Pani Grivois zostawiła mopsa w dorożce i sama przyszła na górę, bo każda chwila była dla niej droga. Rzucając badawczy wzrok na Franciszkę, gdy jej podawała list od księdza Dubois, rzekła kładąc nacisk na każde słowo: - Z listu tego wyczytasz pani, jaki jest cel mych odwiedzin. Róża i Blanka spojrzały zdziwione. Franciszka wzięła list z drżeniem, w swej szczerości nie wiedziała, jak powiedzieć dziewczętom, aby się udały z tą panią. Pani Grivois odgadła jej kłopot, a zwracając się do sierot, rzekła: - Kochane panienki! Jakże się ucieszy wasza krewna, gdy was zobaczy! - Nasza krewna? - odezwała się Blanka, coraz bardziej zdziwiona. - Ależ tak, dowiedziała się o waszym przybyciu, że jednak po długiej chorobie jeszcze nie wychodzi i sama tu przybyć nie może, zobowiązała mnie, abym się tu udała i panienki zaprowadziła do niej... Nie będzie mogła dziś jeszcze zatrzymać panienek u siebie, za godzinę tu wrócicie, lecz jutro lub pojutrze przybędzie tu, aby porozumieć się z panią Franciszką i jej mężem co do zatrzymania panienek u siebie... Gdyż przykro by jej było, gdybyście miały być ciężarem dla osób, które okazały wam tyle życzliwości. Ostatnie wyrazy pani Grivois sprawiły pożądane wrażenie na dziewczętach, usunęły ich obawę, aby nie być ciężarem dla rodziny Dagoberta. Pani Grivois mówiła tylko o godzinnej wizycie. Nie miały więc żadnych podejrzeń i Róża zwróciła się do Franciszki: - Wszak możemy odwiedzić naszą krewną, nie czekając powrotu Dagoberta? - Myślę, że tak - odrzekła Franciszka. - A więc pożegnajcie się panienki z panią Baudoin i chodźmy - dodała pani Grivois niespokojnie, obawiała się bowiem, aby lada chwila nie wrócił Dagobert. Róża i Blanka ucałowały Franciszkę, która, ściskając te miłe i dobre dziewczęta, zdradziecko wydawane, ledwie mogła powstrzymać łzy, choć wewnętrznie była głęboko przekonana, że czyni to dla ich dobra. Siostry wyszły za panią Grivois, nie wiedząc o tym, że Ponury poszedł za nimi, gdyż podczas nieobecności Dagoberta to zmyślne zwierzę nigdy ich nie opuszczało. Po chwili pani Grivois z sierotami stanęły przy dorożce. - O! Pani, bez urazy - rzekł woźnica, otwierając drzwiczki - ten pani mops wcale nie jest łaskawy; odkąd go pani wsadziła do powozu, wyje jak opętany, a taki zły, iż zdaje się, że wszystkich chciałby pożreć. Istotnie, mops, nie cierpiący samotności, cały czas skowyczał, jakby go kto ze skóry obdzierał. - Cicho, Monsieur, już jestem - rzekła pani Grivois. Róża i Blanka wsiadły do powozu. Pani Grivois cichym głosem wskazała stangretowi drogę do klasztoru Panny Marii. Wtem mops zaczął wściekle ujadać. Przyczyna tego gniewu była bardzo prosta: Ponury, dotąd nie spostrzeżony, jednym susem wskoczył do dorożki. Mops, rozjątrzony tą śmiałością, uniesiony gniewem, skoczył na pysk Ponurego i tak go ugryzł, iż ten, rozwścieczony, złapał go za kark i udusił jednym ściśnieniem potężnej paszczy... Zanim przestraszone dziewczęta zdołały parę razy zawołać: Ponury!... już było po wszystkim. - Ach, mój Boże! - rzekła pani Grivois. - Znowu to potworne psisko.. On mi skaleczy mego mopsa... Wypędźcie go, panie... nie można go brać ze sobą... Nie wiedziała jeszcze, jakiej zbrodni dopuścił się Ponury, bo Monsieur leżał już martwy pod ławką w dorożce. Dziewczęta zawołały rozkazująco: - Ponury, idź precz! Idź precz!... Wierne zwierzę wahało się, czy usłuchać. Smutny i błagający spojrzał na sieroty łagodnym wzrokiem, jak gdyby im przyganiał, że go wypędzają, jego, jedynego teraz ich obrońcę. Lecz po nowym surowym rozkazie Blanki, wyskoczył powoli z dorożki. Woźnica wgramolił się na kozioł, ruszył żywo z miejsca, kiedy tymczasem pani Grivois dla ostrożności zapuściła firanki w powozie. Tak się zabezpieczywszy, mogła zająć się swym mopsem, którego kochała czułą miłością, jaką ludzie złej natury okazują częstokroć zwierzętom, odmawiając jej człowiekowi. Była namiętnie przywiązana do złośliwego psa, może właśnie dla podobieństwa charakterów, przywiązanie to trwało już od sześciu lat. Dorożka toczyła się szybko, gdy pani Grivois zawołała mopsa. Monsieur miał istotny powód, aby się nie odezwać. - Nuże, złośniku... - rzekła łagodnie. - Nie moja w tym wina, że ten wielki pies wpakował się do dorożki, chodź tu zaraz, pocałuj swoją panią. Odpowiedziało jej uporczywe milczenie mopsa. Pani Grivois, bardziej zdziwiona niż zaniepokojona, schyliła się, chcąc go wyjąć spod ławki, lecz jakież było jej przerażenie, gdy położywszy go na kolanach, spostrzegła, że się nie rusza! - Apopleksja!... - krzyknęła. - Biedny zanadto się objadł... Tego się właśnie obawiałam. Wtem z rozpaczą spostrzegła pięć czy sześć głębokich ran po silnych kłach i to już wskazało jej niewątpliwą przyczynę tragicznej śmierci mopsa. Zaczęła rzewnie płakać. Łzy złych ludzi są złowrogie... I pani Grivois, uległszy na chwilę rozczuleniu, zapałała gniewem i głęboką nienawiścią do biednych sierot, mimowolnej przyczyny śmierci jej pieska; nienawiść ta żywo odmalowała się na jej twarzy. - A, to wasz pies zadusił go... - Wybacz, pani... Nie nasza w tym wina - odparła Róża. - Pani piesek najpierw ugryzł Ponurego - dodała nieśmiało Blanka. Pani Grivois, widząc przerażenie malujące się na twarzach sierot, powściągnęła złość. Pojęła, jak niebezpieczne skutki mógł pociągnąć za sobą jej przedwczesny gniew; rękami zasłoniwszy twarz, głęboko westchnęła i niby zaczęła płakać. - Biedna pani!... Płacze - z cicha rzekła Róża. - Tak, niestety! - odpowiedziała Blanka. - My także płakaliśmy, gdy zginął stary Jowialny... Pani Grivois podniosła głowę: - Darujcie mi, panie... Nie mogłam wstrzymać się od gniewu, a raczej od gwałtownego żalu w pierwszym uniesieniu... Tak byłam przywiązana do biednej psiny... - Ubolewam nad pani stratą - odrzekła Róża. - Dopiero co mówiłam do siostry - dodała Blanka - że i my miałyśmy starego konia, który nas przydżwigał z Polski i którego również opłakiwałyśmy. - Zresztą, moje panny, nie myślmy już o tym... Sama jestem winna... Nie powinnam była brać go ze sobą... Dlatego odwołuję się do waszej, panie, tkliwości, abyście przebaczyły mi moje uniesienie. - My, pani, już zapomniałyśmy o tym... Tylko przykro nam, że widzimy panią tak zmartwioną... - To minie, kochane panienki... A widok radości, jakiej dozna wasza krewna, gdy was zobaczy, pomoże mi w uspokojeniu się. Jesteście tak miłe!... A przy tym tak do siebie podobne. - To naturalne - rzekła Róża - od urodzenia nigdyśmy się nie rozstawały, ani w dzień, ani w nocy... Jak więc nasze charaktery nie mają być .do siebie podobne? - Czy to może być... Nie rozstawałyście się ani na chwilę? - Nigdy, pani. I siostry ścisnęły się za ręce. - A więc, mój Boże! Jakże byłybyście nieszczęśliwe, gdyby wam przyszło rozłączyć się! - O! Pani, to niemożliwe - rzekła z uśmiechem Blanka. - Jak to?... Niemożliwe? - Któż byłby tak okrutny, żeby nas rozdzielić? - Bez wątpienia, kochane panienki, musiałby to być bardzo zły człowiek. - Ach, pani - rzekła Blanka z uśmiechem - nawet bardzo złośliwi ludzie... Nie mogliby rozłączyć nas. Trzy miesiące temu byłyśmy aresztowane. Nadzorca więzienny wydawał się człowiekiem bardzo nieczułym, rzekł jednak, że chyba pragnąłby ich śmierci ten, co by je rozłączył... Zostałyśmy więc razem i byłyśmy tak szczęśliwe, jak można być w więzieniu. Dorożka zatrzymała się. - Acha! Już jesteśmy - odezwała się pani Grivois. Brama otworzyła się i dorożka wtoczyła się na dziedziniec. Pani Grivois podniosła firanki, widać było obszerny dziedziniec ogrodzony wysokim murem. Dalej widniał front wysokiego budynku z ciosanego kamienia. Blanka odezwała się do pani Grivois: - Co za piękny dom! - To jeszcze nic w porównaniu z tym, co panienki wewnątrz zobaczycie - odpowiedziała pani Grivois. Woźnica otworzył drzwiczki. Jakiż gniew ogarnął panią Grivois i jak się dziewczęta zdziwiły, gdy ujrzały Ponurego. - Jak to! - zawołała pani Grivois. - To szkaradne psisko przybiegło aż tu za nami! - Przeciwnie, to dzielny pies - odpowiedział woźnica - ani na krok nie pozostał w tyle za końmi... Pani uduszonego Monsieura, podrażniona niewczesnymi pochwałami dla swego wroga, podeszła do przedsionka i zadzwoniła. Wyszła kobieta w zakonnej sukni i ukłoniła się nisko. - Przywiozłam dwie panienki, ksiądz d'Aigrigny i księżna polecili, aby je zamknąć w oddzielnych celach... Surowych... Rozumiesz mnie, siostro, w surowych celach, o chlebie i wodzie, jako zatwardziałe grzeszniczki - rzekła cicho pani Grivois. - Zamelduję o tym wielebnej matce i tak się zrobi - rzekła, kłaniając się, furtianka. - Proszę ze mną, panienki - zawołała pani Grivois do dziewcząt, które ukradkiem pieściły się z Ponurym - zaprowadzą was do waszej krewnej, a ja wrócę po was za pół godziny. A zwracając się do dorożkarza, dodała: - Woźnico, zatrzymaj tego psa. Furtianka, w połowie ukryta, stała za drzwiami. Dlatego dziewczęta dopiero wtedy dostrzegły, że ich przewodniczka ma na sobie suknię zakonną, gdy przeprowadziła je przez próg, którego drzwi zaraz się za nimi zamknęły. Ponury podbiegł do drzwi. Pani Grivois rzekła do odźwiernego przy zewnętrznej bramie: - Dam ci dziesięć franków, jeżeli zaraz zabijesz tego psa... - Diabła tam, pani, zabić takiego ogromnego psa to nie tak łatwo. - Dam ci dwadzieścia franków... - Trzeba by fuzji, a ja mam tylko drąg... - To wystarczy. Mikołaj poszedł po swoją żelazną pałkę. - O, gdybym ja miała tyle siły!... - pomyślała pani Grivois. Odźwierny wrócił ze swym orężem i zdradziecko podchodził do Ponurego, trzymając pałkę schowaną za siebie. Ponury, zgadując jego złośliwe zamiary, jednym skokiem uniknął i stanął w przyzwoitej odległości. - Zwąchał, szelma - rzekł odźwierny - nie dowierza. - Niezdara z ciebie - rzekła zaperzona pani Grivois - przynajmniej wypędź go stąd... Ponury, ścigany, opuścił dziedziniec, lecz tam, na neutralnym gruncie, mimo groźby stróża, oddalił się od bramy tyle tylko, ile trzeba było dla schronienia się przed jego pałką. Z właściwą swej rasie zmyślnością oczekiwał na dwie sieroty. Tak więc Róża i Blanka zostały zamknięte w klasztorze, który przytykał do lecznicy, gdzie zamknięto Adriannę de Cardoville. ROZDZIAŁ VII WPŁYW SPOWIEDNIKA Ledwie sieroty opuściły Franciszkę Baudoin, ta uklęknąwszy, zaczęła się gorąco modlić. Długo wstrzymywane łzy obficie popłynęły jej z oczu. Po chwili wszedł Dagobert. Twarz żołnierza była surowa i smutna. - Biedne dziewczynisko... Widziałem ją, ale w jakim stanie!... Aż serce się krajało, upomniałem się o nią, prosiłem, ale powiedziano mi: Najpierw musi być u komisarza... Potem spoglądając zdziwiony po izbie: - A to co... Gdzie są dzieci?... Franciszkę przebiegł zimny dreszcz. - Jakżeś ty zbladła! Co ci jest... Czyś słaba? I ujął czule Franciszkę za rękę. Wzruszona, pocałowała go w rękę. Żołnierz, coraz niespokojniejszy, czując łzy, padające na rękę, zawołał: - Płaczesz... Nie odpowiadasz... Powiedz mi przecież... Czego się martwisz, moja żono. Uspokój się, znasz mnie, przy moim surowym głosie, w gruncie rzeczy jestem dobrym człowiekiem. Zapewne dziewczynki prosiły cię, abyś im pozwoliła przejść się trochę z Ponurym?... - Nie... Kochany... Ja... - Jak to nie?... Gdzież się więc podziały i kiedy wrócą? - Nie wiem... - rzekła stłumionym głosem. - Nie wiem! Co to znaczy? - krzyknął Dagobert ze zniecierpliwieniem. - Mów wreszcie! Postanowiła znieść cały ciężar gniewu męża jak pokorna ofiara, ale wierna obietnicy, którą przed Bogiem zaprzysięgła swemu spowiednikowi. - Zrób ze mną, co chcesz... A nie pytaj, co się stało z dziećmi... Bo nie mogę ci powiedzieć. Gdyby piorun padł pod nogi żołnierza, nie wywarłoby to na nim większego wstrząsu. Skoczył gwałtownie, chwycił żonę za ramiona i podniósłszy jak piórko, postawił przed sobą: - Gdzie są dzieci? - Daruj!... - wyszeptała omdlałym głosem. - Gdzie dzieci?! - powtórzył Dagobert, wstrząsając silnymi rękoma jej wątłe ciało. - Zabij mnie... Lub przebacz... Rób, co chcesz... Ja nie mogę ci powiedzieć - odparła nieszczęśliwa. - Nieszczęsna!... - zawołał żołnierz. Podniósł żonę, jakby chciał ją rzucić i zdruzgotać o podłogę... Lecz po tym napadzie szału puścił... Osłabiona padła na kolana, słabe ruchy ust wskazywały, że się modli... Dagobert jakby postradał zmysły, nie mógł zebrać myśli. Jego żona, ów anioł dobroci, wiedząc, czym są dla niego córki marszałka, powiedziała: - Nie pytaj o ich los, nie mogę powiedzieć. Odzyskawszy nieco spokoju, wziął krzesło, podał drugie żonie, mówiąc: - Usiądź. Posłusznie usiadła. - Słuchaj mnie, żono. Pojmujesz dobrze... Że tak się rzeczy nie mogą skończyć... Wiesz... Że cię bić nie będę... Ale wreszcie... Ja muszę wiedzieć, gdzie są dzieci... Ich matka powierzyła mi je... Nie po te je aż z tak daleka przyprowadziłem... Abyś mi dziś powiedziała: "Nie pytaj... Nie mogę ci powiedzieć, com z nimi zrobiła!..." Pomyśl, że marszałek Simon przybywa w tej chwili i mówi do mnie: "Dagobercie, gdzie są moje dzieci?!" Co mu odpowiem?... Słucham... Jestem spokojny... - Oskarż mnie przed nim... Ja wszystko zniosę... Powiem wszystko. - Na nieszczęście nie będę mogła powiedzieć więcej... Ani jemu... Ani tobie... Nie... Choćbym miała umrzeć, nie. Dagobert podskoczył na krześle. Franciszka, zalana łzami, wlepiła oczy w krucyfiks. Dagobert spytał: - Czy je kto uprowadził? - Na rany Chrystusa!... Mężu, po co mnie pytasz?... Kiedy ja nic powiedzieć nie mogę. - Czy wrócą tu? - Nie wiem. Dagobert zerwał się; już, już zbraknąć mu miało cierpliwości. Przeszedł się po izbie i znowu usiadł. - Posłuchaj mnie uważnie. Jeżeli te dzieci nie zostaną mi zwrócone w wigilię 13 lutego, a widzisz, że czas nagli... Uczynisz ze mnie wobec córek marszałka Simona człowieka, co je okradł, złupił, rozumiesz to, okradł - rzekł żołnierz zmienionym głosem, potem z wyrazem udręczenia, które rozdzierało serce Franciszki, dodał: - A przecież ja zrobiłem wszystko, co tylko zrobić może człowiek uczciwy... Ty pewno nie wiesz, co ja w drodze wycierpiałem... Ile zniosłem trosk, trudów, aby dopełnić przyjętego obowiązku... I gdy sądziłem, że w nagrodę za to wszystko będę mógł powiedzieć ich ojcu: Marszałku, masz swoje dzieci... Zamilkł i gorzko zapłakał. Na widok łez, spływających wolno na siwe wąsy Dagoberta, Franciszka rzekła tkliwym głosem: - Czyż można cię obwiniać o okradzenie dzieci? - Więc dowiedz się - odrzekł Dagobert - że tu idzie o majątek dla nich, bardzo wielki... I że jeżeli nie stawią się 13 lutego tu... W Paryżu, przy ul. Św. Franciszka... Wszystko przepadnie... I to z mojej winy... Bo ja odpowiadam za to, co ty zrobiłaś! - Na 13 lutego... Przy ulicy Św. Franciszka - rzekła patrząc na męża ze zdziwieniem - to tak jak Gabriel... - Co mówisz... Gabriel? - Kiedym go znalazła... Biedny sierota... Miał na szyi medalion... Brązowy... - Medalion brązowy - zawołał zdumiony żołnierz - z napisem: Bądźcie w Paryżu 13 lutego 1832, na ulicy Św. Franciszka? - Tak właśnie... Skąd wiesz o tym? - Gabriel także! - mówił sam do siebie żołnierz, potem dodał: - A czy Gabriel wie, że miał przy sobie ten medalion? - Mówiłam mu o tym, miał w kieszeni, gdy go wzięłam do siebie, pugilares, pełen papierów, zapisanych obcym językiem, oddałam go księdzu Dubois, mojemu spowiednikowi, do przejrzenia. Powiedział mi potem, że te papiery są małej wagi. Później, po niejakim czasie, gdy pewien miłosierny jegomość nazwiskiem Rodin podjął się wychowania Gabriela i umieścił go w seminarium, ksiądz Dubois oddał mu te papiery i medalion, potem nic już o nich nie słyszałam. Gdy Franciszka wspomniała o swym spowiedniku, błysk jakiś ogarnął umysł żołnierza, chociaż daleki był odgadnięcia intryg, knowanych od dawna w stosunku do Gabriela i sierot. Po namyśle rzekł surowo do żony, wpatrując się w jej oczy: - Ty działasz nie według własnej woli? - Co przez to rozumiesz? - Powiadam ci, że to sprawka twojego księdza! - odparł Dagobert. - Dowiem się, gdzie on mieszka... I niech we mnie piorun trzaśnie!... Potrafię po swojemu zmusić go do gadania! - Boże! - zawołała Franciszka. - Księdza?... - Ksiądz, który mi cały dom przewraca!... Knują tu jakieś bezeceństwa, do których ciebie wciągnięto, choć nic nie wiesz o tym, nieszczęsna... - Mój mężu - rzekła Franciszka łagodnym głosem - ksiądz Dubois jest czcigodnym starcem. - To mnie nic nie obchodzi!... - Boże!... Dokąd ty idziesz?... - Idę do twego parafialnego kościoła... Spytam, gdzie mieszka ksiądza Dubois... - Mężu... Błagam cię! Dagobert wyrwał się jej i już miał wyjść, gdy wtem otworzyły się drzwi. Wszedł komisarz policji, a za nim Garbuska i agent policyjny, niosąc zawiniątko zabrane młodej szwaczce. - Komisarz! - zawołał Dagobert. - Ha! Tym lepiej, nie mogłeś pan przyjść w lepszą porę. ROZDZIAŁ VIII ZEZNANIE - Franciszka Baudoin? - zapytał komisarz. - Jestem... Panie - rzekła Franciszka. A zwracając się do Garbuski, bladej i drżącej, wyciągnęła do niej rękę: - Ach! Biedne dziecko!... Przebacz... Przebacz... To za nas tyle wycierpiałaś... - Mój panie - komisarz zwrócił się do agenta policyjnego - popełniłeś błąd nie do darowania. Zdam o tym raport do władzy wyższej... Idź precz! A zwracając się do Garbuski: - Ubolewam nad tym, coś ucierpiała bez żadnej winy... Chciał wyjść, lecz Dagobert odezwał się: - Panie komisarzu, racz mnie wysłuchać... Chcę złożyć zeznanie... - Słucham pana. - Przybyłem tu przed dwoma dniami i przyprowadziłem z obcych krajów dwie młode panienki, które mi powierzyła ich matka... Żona marszałka Simona. - Marszałka, księcia de Ligny? - rzekł zdziwiony komisarz. - Tak... Wczoraj... Zostawiłem je tu... Otóż wypadła mi pilna potrzeba wyjazdu w nagłym interesie... Dziś rano, podczas mej nieobecności, panienki zniknęły... I jestem prawie pewien, kto jest tego sprawcą... - Panie - rzekł komisarz - pańskie zeznanie jest bardzo ważne... Porwanie niepełnoletnich... To sprawa kryminalna. Chciej się pan zastanowić, zanim wniesiesz skargę... Przyjąwszy skargę, zmuszony będę przedstawić tę sprawę do rozpoznania sądowi. - Tego właśnie pragnę... - Rozumiem, ale powtarzam... gdybyś pomylił się, wynikłyby dla pana bardzo złe skutki... - Słyszysz, mężu? - odezwała się Franciszka. - Błagam cię... Więcej ani słowa... Lecz żołnierz, przekonany, że jedynie obcy wpływ na Franciszkę mógł ją zmusić do milczenia, rzekł: - Oskarżam spowiednika mojej żony, że jest sprawcą lub wspólnikiem porwania córek marszałka Simona. Komisarz, słuchając Dagoberta z dużym zdziwieniem, rzekł surowo: - Być może niesprawiedliwie obwiniasz człowieka nacechowanego świątobliwością... W pańskim wieku... Lekkomyślność byłaby nie do darowania... - Na Boga! - odparł niecierpliwie Dagobert - w moim wieku ma się rozsądek; rzecz się przedstawia tak: Moja żona jest najlepszą istotą... Ale od dwudziestu lat patrzy na wszystko tylko oczami księdza. Ubóstwia syna, mnie także kocha, ale nad nas... Przedkłada spowiednika... - Panie, te szczegóły o domowym pożyciu... - Są niezbędne... Przekona się pan... Wracam - nie ma panienek, pytam żonę, gdzie są?... Ona pada na kolana, szlocha i mówi: Zrób ze mną, co chcesz... a nie pytaj mnie. Nic nie mogę powiedzieć... Otóż ja tak myślę: moja żona nie ma w tym żadnego interesu, aby te dzieci zniknęły, ona jest ślepo posłuszna księdzu... Komisarz przystąpił do Franciszki: - Pani... Słyszałaś zeznanie swego męża? - Tak, panie. - Cóż powiesz na usprawiedliwienie? - Ale panie, co pan robi? - zawołał Dagobert. - Ja nie żonę obwiniam... Ja obwiniam księdza Dubois. - Panie... Zwróciłeś się do mnie z zeznaniem, muszę więc użyć wszelkich środków prawnych dla wykrycia prawdy... Powtarzam - dodał komisarz, zwracając się do Franciszki - co pani powie na usprawiedliwienie? - Niestety, nic, panie. - I co? - zawołał Dagobert. - Czy nie miałem racji? Skoro kobieta taka jak ona, zawsze rozsądna, pełna poświęcenia i przywiązania, skoro ona tak mówi... Powtarzam jeszcze raz, że to sprawka księdza. Komisarz, nie mogąc powściągnąć pewnego wzruszenia, znów zwrócił się do Franciszki: - Cała ta sprawa jest na tyle ważna, iż będę zmuszony natychmiast zawiadomić o tym prokuratora królewskiego. Przyznaje pani, że dwie panienki były ci powierzone, a nie chcesz wyjawić, gdzie są... Jeżeli nie zechcesz dać wyjaśnienia... Z wielkim żalem, zmuszony będę aresztować panią... - Mnie?... - zawołała przerażona Franciszka. - Ją? - krzyknął Dagobert. - Nigdy... Raz jeszcze powtarzam, że nie ją oskarżam, lecz księdza Dubois... Moją żonę, aresztować? I podbiegł do niej, jak gdyby chciał ją zasłonić. - Za późno, mój panie - rzekł stanowczo komisarz. - A ja oświadczam panu, że moja żona stąd nie wyjdzie! - zawołał porywczo Dagobert: - Panie Baudoin - z zimną krwią odparł komisarz - pojmuję pański żal, ale dla dobra sprawy, usilnie pana proszę... Nie opieraj się temu, do czego za dziesięć minut byłbyś siłą zmuszony. - Mężu, daj spokój! Nie troszcz się o mnie - rzekła udręczona kobieta z rezygnacją. - Pan Bóg chce mnie doświadczyć, jestem niegodną jego sługą... - Panie komisarzu - próbował perswadować Dagobert - widzi pan, że moja żona nie jest przytomna... - Nie ma żadnej poszlaki przeciw osobie, którą pan oskarża i którą nawet sam jej status chroni. Pozwól mi zabrać żonę... Przykro mi - dodał z wyrazem współczucia - że muszę dopełnić tego obowiązku... W chwili, gdy zatrzymanie pańskiego syna... - Co pan mówi?... Mego syna?... - Jak to!... Nie wiedział pan?... - Mój syn!... Agrykola aresztowany? - Aresztowany w sprawie politycznej... zresztą to sprawa małej wagi - uspokajał komisarz. - A! Tego za wiele... Wszystko się naraz zwala na mnie!... - biadał żołnierz, padając na krzesło. I zakrył twarz rękami... Odmówiwszy świadczenia przeciw żonie, Dagobert nie chciał iść do prokuratora, siedział przy stole, wsparłszy głowę na dłoniach. Znękany tylu wstrząsami, zawołał: - Wczoraj... Miałem przy sobie żonę... Syna... Dwie ukochane sieroty... A teraz... Sam jeden... Sam jeden zostałem! Głos łagodny i smutny odezwał się za nim lękliwie: - Panie Dagobercie... Ja tu jestem... Jeśli pozwolisz, ja będę ci służyć... Zostanę z tobą. Był to głos Garbuski. KONIEC ROZDZIAŁU 355 CZĘŚĆ ÓSMA UWIĘZIENIE JAKUBA RENNEPONTA ROZDZIAŁ I ZAPUSTY Nazajutrz po doprowadzeniu Franciszki do sędziego śledczego, na placu Chatelet, naprzeciw domu, którego dół i piętro zajmowała oberża pod znakiem: Cielę ssące, odbywała się wesoła zabawa. Skończył się tłusty czwartek. Znaczna liczba masek, dziwacznie poubieranych, rozchodziła się z zabaw w okolicach ratusza i hałaśliwie przeciągała przez plac, lecz widząc inną gromadę masek, zdążającą bulwarem, zatrzymała się, aby stoczyć rubaszną, słowną walkę na dowcipy. Tłum niebawem został pomnożony przez ludzi, którzy z powodu swego zawodu już od świtu muszą krążyć po Paryżu. Wszystko to zatrzymało się na rogu placu, tak iż ułomna dziewczyna, przechodząca tamtędy, została od razu otoczona. Garbuska, wstawszy bardzo wcześnie, biegła do szwaczki po kilka sztuk bielizny do szycia. Można sobie wyobrazić przestrach biednej dziewczyny, gdy została wmieszana w ową hałaśliwą tłuszczę, nie mogła się wyrwać, niesiona tym potokiem tłumu aż przed dom oberżysty. Ostatnia grupa masek wyglądała pokaźniej, składała się ze studentów, studentek, kupczyków, panien sklepowych, gryzetek itp. wesołej młodzieży. Gromada ta oczekiwała na przybycie szczególnie pożądanej osoby. Następująca rozmowa między pierrotami, Turkami i sułtankami lub innymi parami da wyobrażenie o ważności oczekiwanej osoby. Kolacja zamówiona na siódmą rano, powozy już powinny nadejść. - Tak... Ale Bachantka zechce odprowadzić ostatni kulig z Prado. - Gdybym wiedział... Zostałbym dla mojej ubóstwianej piękności. - Gobinet, oczy ci wydrapię. - Celestyno!... Dajże pokój... Nie szczyp mnie w mój atlas. - To po co tę Bachantkę nazywasz swoją ubóstwianą pięknością... Czymże ja będę dla ciebie? - Ty jesteś moją ubóstwianą, ale nie moją pięknością... - A to miłe!... Idź sobie, nicponiu! - Gobinet mówi prawdę, wygląda pysznie. - Nigdy nie widziałem jej weselszą. - A co za strój... Klękajcie, narody! - Czarujący!| - Tylko ona umie podobny wymyśleć. - A jak tańczy! - To... To prawda!... Nie ma na świecie podobnej bajaderki! - Gobinet, oddaj zaraz mój szal... Już mi go zniszczyłeś, opasując się jak swoim. - No, no, Celestyno, nie gniewaj się... Jestem przebrany, widzisz, za Turka. - No i za co tu się gniewać?... - odezwał się ktoś. - Bachantka zachwyca nie tylko twego Gobineta, ale nawet królewskich gwardzistów i miejskich sierżantów. - Tej nocy, gdy tańczyła sławne pas "Burzliwego tulipana", jakiś wstydliwy sierżant aż się zaczerwienił. - Bo też to był kantredans! Leżynago i Bachantka z jednej strony, naprzeciw Róża- Pompon i Nini-Moulin! - Jak to... On? - Czy to ten literat, co pisze jezuickie broszury? - Tak, tak, on u nas zwykle bierze papier. Zły z niego płatnik, ale jaki figlarz!... - Przed jezuitami udaje bigota, a sam ich obsmarowuje. - W tym jest mistrzem. Z nimi pokorny jak trusia, a z nami wyskakuje jak diabeł. - Niczego też i jego dama, ta Róża-Pompon. - Ale Bachantka do nich, to jak niebo do ziemi. - Dziś sierżant miejski przystąpił do niej i rzekł: "Hola! Hola! Moja piękna... Tańczysz zakazany taniec". A ona na to "Tańcz i ty"! Sierżant roześmiał się i dał jej spokój. - Już trzy miesiące nie rozłącza się z Leżynago. - Nic dziwnego, bo to tęgi chłopak, dziwne, skąd bierze tyle pieniędzy... Zapłacił za trzy powozy czterokonne i za kolację na dwadzieścia osób. - Jadą!... Jadą!... - krzyknęła nagle tłuszcza. Garbuska słyszała całą tę przykrą dla niej rozmowę, gdyż mówiono o jej siostrze, której od dawna nie widziała; nie przychodziła ona do Garbuski, gdyż nadaremnie ofiarowywała jej pomoc, której uczciwa dziewczyna nie chciała przyjąć. - Powozy!... Powozy!... - wołano znowu. Garbuska mimowolnie została zagarnięta w pierwsze szeregi tłumu, żądnego widowiska. Mężczyzna na koniu, przebrany za pocztyliona, w błękitnej, srebrem wyszywanej kurtce, poprzedzał pierwszy powóz; trzaskał biczem i krzyczał: - Z drogi przed królową bachantek i jej dworem! W odkrytym omnibusie, zaprzężonym w cztery konie, wznosiła się istna piramida mężczyzn i kobiet w najdziwaczniejszych ubiorach, niesłychana mieszanina jaskrawych kolorów, kwiatów, wstążek, świecidełek. Lecz ciekawe oczy zwracały się do następnego powozu, w którym siedziała główna bohaterka kawalkady, witana okrzykami: - Niech żyje królowa bachantek! W powozie tym siedziała czwórka wykonawców sławnego "Burzliwego tulipana": Nini- Moulin, Róża-Pompon, Leżynago i Bachantka. Dumoulin, ów pisarz jezuicki, co usiłował wyrwać panią Sainte-Colombe z chciwych rąk swego patrona Rodina, przezwany Nini-Moulin, był przedziwnym wzorem do karykatur Gawarniego. W wieku około trzydziestu pięciu lat, miał zsunięty na tył głowy rzymski hełm ze srebrnego papieru z kitą czarnych piór na boku. Pod tym hełmem uwydatniała się najpocieszniejsza twarz, potężny nos, którego pierwotny kształt zasłaniały czerwono-fioletowe brylanty, grubo wygięte wargi nadawały mu komiczny wygląd. Patrząc na tego człowieczka z dużym brzuchem, można było dziwić się, że sto razy już nie utopił się w winie jadu, którym przepojone były wszystkie jego paszkwile przeciw wrogom jezuitów i że talent jego wytrwał wśród pijackich powodzi. Krzyczał jak opętany: Niech żyje królowa bachantek! - i trajkotał ogromną grzechotką trzymaną w ręku. Leżynago powiewał jedwabną chorągiewką, na której był napis: Miłość i wesołość dla królowej bachantek! Leżynago miał koło dwudziestu pięciu lat. Twarz, jego, wycieńczona bezsennością i zbytkami, wyrażała mieszaninę niedbalstwa, śmiałości i humoru, namiętność jeszcze nie wycisnęła na niej swego piętna. Przebrany był za tragarza w czarną, aksamitną kurtkę ze srebrnymi guzikami, w szkarłatną kamizelkę, w pantalony w szerokie błękitne pasy, przepasane kaszmirowym szalem. W głębi powozu stały Róża-Pompon i Bachantka. Róża-Pompon, siedemnastoletnia ex-frędzlarka, wyglądała bardzo zalotnie; upudrowana peruka, na niej na bakier pomarańczowa czapeczka obszyta srebrnymi galonami, obcisły kaftanik z zielonego aksamitu, wszystko to bardzo pasowało do jej zgrabnej sylwetki. Bachantka wspierała się jedną ręką na ramieniu Róży-Pompon, od której była o głowę wyższa. Siostra Garbuski, w istocie przewodniczyła temu szałowi, który z jej obecności czerpał natchnienie, jej urok miał wpływ na wszystko, co ją otaczało. Była to piękna dziewczyna lat około dwudziestu, lekka, zgrabna, oczy jej pałały nieustannie namiętnością uciech. Pomimo kilku dni spędzonych na zabawach, cera jej była tak świeża, jakby dopiero wstała po dobrze przespanej nocy. Miała na sobie dziwaczny strój, podobny do ubioru tancerki na linie. Składał się ze stanika z wełnianej materii, przetykanej złotem, pęki czerwonych wstążek zwieszały się na obnażonych ramionach, spódniczka z czerwonego aksamitu, obszyta złotymi blaszkami, pokrywała ledwie do połowy kształtne nóżki, ubrane w jedwabne safianowe ciżemki na złotych koreczkach. Żadna hiszpańska tancerka nie miała zgrabniejszej figury niż ta osobliwa dziewczyna, która wdzięcznym poruszeniem głowy, ramion i małej nóżki zdawała się zgadzać z taktem niewidzialnej orkiestry. Złocista korona, godło jej powagi, obwieszona dzwoneczkami, wieńczyła czoło, włosy zebrane w dwa duże sploty, związanej były w tyle głowy, w ręku trzymała ogromny bukiet, którym pozdrawiała tłum, zanosząc się od śmiechu. Szalony obraz, uzupełniony trzecim powozem, zatłoczonym dziwacznymi maskami, fantastycznymi! Pośród radosnej zgrai jedna tylko osoba ze smutkiem przypatrywała się tej scenie - była to Garbuska. Pierwszy raz ujrzała siostrę w całej okazałości jej osobliwego triumfu. A jednak oczy biednej szwaczki zaćmiły się łzami, chociaż królowa bachantek jaśniała radością, choć zdawało się, że cieszy się tym blaskiem wątpliwego zbytku, szwaczka jednak szczerze jej współczuła... Ona... Prawie gałganami okryta, biegnąca o świcie szukać roboty... Zapatrzyła się na siostrę, którą kochała tym serdeczniej, że uważała za godną politowania... Nagle wesołe oczy, którymi Bachantka wodziła po tłumie, napotkały wzrok Garbuski. - Moja siostra!... - zawołała Cefiza. (Takie było imię królowej bachantek). - Moja siostra... Jednym skokiem wydostała się z powozu, podbiegła do Garbuski i serdecznie ją uściskała. Otaczające Garbuskę zdziwione maski rozstąpiły się, a Garbuska, ucieszona uściskami siostry, nie myślała o jaskrawej między nimi sprzeczności, która mogła wzbudzić śmiech w tłumie. Cefizie pierwszej przyszło to na myśl. Odezwała się: - Różo-Pompon, rzuć mi moją salopę... A ty, Nini-Moulin, otwórz drzwiczki. Zanim zdumiona Garbuska zdołała się opamiętać, okryła siostrę salopą. - Chodź... Chodź... - Ja?... zawołała przestraszona Garbuska. - Muszę koniecznie pomówić z tobą... Nie upieraj się... Chodź... Odurzona Garbuska dała się uprowadzić siostrze, a ta szybko wepchnęła ją do powozu. Okrycie królowej bachantek pokryło ułomność i nędzną odzież Garbuski. Powozy ruszyły dalej i zatrzymały się przed bramą oberży na placu Chatelet. ROZDZIAŁ II PRZECIWIEŃSTWA W kilka chwil później obie siostry znajdowały się w oddzielnym gabinecie. - Niechże cię jeszcze raz uściskam - rzekła Cefiza do szwaczki - teraz wreszcie jesteśmy same... Z Garbuski spadła salopa. Na widok nędznej odzieży, której się przypatrzeć prawie nie miała czasu na placu Chatelet, Cefiza załamała ręce, zbliżywszy się do siostry, wzięła w swoje pulchne rączki wychudłe, zziębnięte ręce Garbuski, przyglądała się biednemu stworzeniu, wynędzniałemu z niedostatku, z niedospania. - Ach! Moja siostro! W jakimże stanie muszę cię oglądać! I królowa bachantek rzuciła się na szyję Garbuski, a pośród łkań mówiła: - Daruj mi... Daruj... - Kochana Cefizo! - rzekła wzruszona szwaczka. - Żądasz ode mnie przebaczenia?... Za co? - Za co? - odparła Cefiza, podnosząc twarz zalaną łzami i zarumienioną ze wstydu - nie jest to dla mnie hańbą być ubraną w te świecidełka, kiedy ty może umierasz z nędzy? - Uspokój się, trochę nie dospałam tej nocy... I dlatego jestem blada. Garbuska musiała pocieszać królową bachantek! Z przyległej sali słychać było okrzyki: - Niech żyje królowa bachantek! Garbuska zmieszała się, widząc płaczącą siostrę. - Cefizo - odezwała się - błagam cię... Nie martw się... Zmuszasz mnie, abym żałowała radości z tego spotkania... A ja czuję się tak szczęśliwa... - Ty może mną pogardzasz?... - Tobą gardzić?... Mój Boże... Dlaczego?... - Dlatego, że prowadzę takie życie... Garbuska chciała pocieszyć siostrę i podnieść ją nieco w jej własnych oczach. - Znosząc nędzę przez rok tak mężnie, Cefizo, dokazałaś więcej niż ja, gdybym ją całe życie znosiła. - Ach, nie mów o tym... - Mówmy otwarcie. - Jakie może mieć pokusy takie jak ja stworzenie? Jakie mogą być moje potrzeby, niedołężnej istoty?... Najmniejsza drobnostka mi wystarczy. - A i tego mało... - To prawda... Lecz są niedostatki, które ja, ułomna i słabowita, mogę łatwiej znieść niż ty... Ty... Taka silna i żywa... Ciebie głód rozjątrza... Czy przypominasz sobie?... Ile to razy... widziałam cię nieszczęśliwą, kiedy w naszym smutnym poddaszu nie mogłyśmy zarobić nawet czterech franków na tydzień... A duma nie pozwalała udać się o pomoc do sąsiadów. - Ty przynajmniej zachowałaś tę dumę. - I ty także... Czy i ty nie cierpiałaś, ile tylko człowiek może wycierpieć?... Ale i siły mają swój kres... - Ale ty... Ty znosiłaś i dotąd znosisz okropny niedostatek. - Czy możesz mnie porównywać do siebie? - Garbuska zaprowadziła siostrę przed zwierciadło. - Przyjrzyj się... Czy dziewczyna tak piękna, z usposobieniem tak wesołym, mogła przeżyć młodość, zamknięta w zimnym, ciemnym poddaszu, przykuta do stołka, okryta łachmanami, w bezustannej pracy, bez nadziei?... Piękność potrzebuje stroju, młodość - ruchu, zabaw i wesołości. Gdybyś mogła zarobić na strój, jakiego wymaga twoja piękna postać, pewnie niewiele zostałoby ci do życzenia, uległaś więc potrzebie. - To prawda - odpowiedziała Bachantka - gdybym tylko mogła zarobić na dzień choć pół franka... Z początku... Przyznam ci się, siostro, przykro mi było żyć cudzym kosztem... - Byłaś zmuszona, Cefizo... Nie wybierałaś swego przeznaczenia, uległaś mu... Jak ja uległam mojemu... - Biedna siostro, będąc tak nieszczęśliwą, jeszcze mnie uspokajasz... - Droga Cefizo, Bóg jest sprawiedliwy. Odmówił mi wielu darów, ale dał i mnie pociechy. - Ty masz pociechy? - Tak... Bez nich... Życie byłoby dla mnie ciężarem... - Rozumiem cię, znajdujesz jeszcze sposób poświęcania się dla innych i to ci osładza troski. - Przynajmniej staram się robić, co mogę, a kiedy mi się uda, jestem szczęśliwa i dumna, jak mrówka, której uda się przynieść duże źdźbło do mrowiska... Ale nie mówmy już o mnie... - Przeciwnie... mówmy jeszcze i gdybyś się nie obraziła - dodała z uśmiechem Bachantka - zrobię ci jeszcze raz propozycję... Jakub, jak sądzę, ma jeszcze pieniądze... Wydajemy je na głupstwa... Pozwól, abym ci pomogła... Nieustanną pracą niszczysz zdrowie. - Dziękuję ci... Znam twoje dobre serce, ale niczego nie potrzebuję... - Odmawiasz mi - odpowiedziała zasmucona Bachantka. - Pojmuję twoje skrupuły... Lecz przyjmij chociaż przysługę od Jakuba... On był wyrobnikiem, podobnie jak my... Przyjmij... Bo będę myśleć, że mną pogardzasz... A ja sądziłabym, że ty mną gardzisz, gdybyś nalegała, Cefizo - rzekła Garbuska tonem stanowczym i łagodnym. Łzy potoczyły się z oczu Bachantki. Garbuska wzięła ją za rękę: - Zastanów się tylko... A przyznasz mi słuszność... - Masz rację - rzekła po chwili Bachantka - moje położenie jest tak upokarzające, iż nawet dobrodziejstwo nosi na sobie skazę. - Cefizo... Nie chciałam cię obrazić... - Och! - rzekła Bachantka. - Jakkolwiek jestem trzpiotem, miewam chwile zastanowienia... Na szczęście, rzadkie. - O czym wtedy myślisz? - Myślę, że życie, jakie prowadzę, nie jest powodem do chwały i postanawiam wtedy prosić Jakuba o małą sumkę, żebym na rok miała utrzymanie, postanawiam udać się do ciebie i przyzwyczaić się znowuż do pracy. - Dobra myśl... Czemu jej nie spełnisz? - Bo braknie mi odwagi. - Ale z czego wy żyjecie? - Wydaliśmy z Jakubem koło dziesięciu tysięcy franków przez cztery miesiące, sprzedałam za paręset franków nieco swoich rzeczy... Zaczęłam grać na loterii, szczęśliwie wygrałam cztery tysiące franków. - No, a gdy wydacie te pieniądze, co wtedy będzie? - Wtedy... Fajerka z węglami zakończy wszystko. - Wielki Boże!... O czym ty mówisz?... - No, uspokój się... Nie jest jeszcze z nami tak źle... Pewien spekulant odkupił od Jakuba prawa do jakiegoś tam spadku... Za te pieniądze bawimy się... Póki starczy. - Ale... Co potem będzie? - Potem... Na co ta myśl! Mnie się zawsze zdaje, że jutro chyba nastąpi za sto lat... Gdyby myśleć o tym, że przyjdzie umrzeć... Nie warto by żyć... Rozmowę sióstr znowu przerwały krzyki, słychać było przeraźliwą grzechotkę, którą hałasował Nini-Moulin. Aż okna zatrzęsły się od wrzasku: - Królowa bachantek, królowa bachantek!... Garbuska struchlała. - To mój dwór niecierpliwi się - rzekła, śmiejąc się Cefiza. - Mój Boże! - Żeby tylko nie przyszli po ciebie... - Nie, nie, bądź spokojna... - A jeżeli... Słyszysz stąpania?... Zrób coś, abym sama mogła stąd odejść... Cefiza podbiegła do drzwi w chwili, gdy się otwierały. Zobaczyła na korytarzu delegację, na czele której szli Nini-Moulin, Róża-Pompon i Leżynago. - Królowo bachantek! W szklance wody się utopię! - wrzeszczał Nini-Moulin. - Królowo bachantek! Z rozpaczy wyjdę, za mąż za Nini-Moulin - wołała Róża- Pompon. - Jej dwór powstanie i porwie ją! - wołał inny głos. - Tak, porwijmy ją!... - krzyczano zewsząd. - Za dziesięć minut będę z wami, a wtedy... Hulaj dusza!... - Niech żyje królowa bachantek! - ryczał Dumoulin, machając grzechotką i oddalając się z inymi. Leżynago sam wszedł do stancji. - Jakubie, to moja siostra - przedstawiła Garbuskę Cefiza. - Miło mi panią poznać - rzekł Jakub - tym przyjemniej, że dowiem się od pani o Agrykoli... Od czasu, jak gram rolę milionera, nie widzieliśmy się... Ale zawsze lubię tego poczciwego towarzysza... Jakże się ma? - Niestety... Został aresztowany. - Uwięziony? - zawołała Cefiza. - Uwięziony - powtórzył Leżynago - za co? - Za jakieś polityczne wykroczenie. Spodziewano się uwolnić go za kaucją, 500 franków, ale, na nieszczęście, nie udało się, osoba, na którą liczył... Cefiza nie dała skończyć Garbusce: - Jakubie... Słyszysz... Za pięćset franków. - Słyszę, rozumiem, nie potrzebujesz mi dawać znaków... Biedny chłopiec, sam utrzymuje matkę. - Położenie ich jest tym gorsze, że jego ojciec wrócił bez środków do życia, a jego matkę... - Słuchaj - przerwał Leżynago, nie dając dokończyć Garbusce i wręczając jej woreczek - weź to... Tu już wszystko z góry zapłacono, a to mi pozostało, jest tu około trzydziestu luidorów, lepiej nie mogę użyć tych pieniędzy, jak oddając je koledze w nieszczęściu. Oddaj je ojcu Agrykoli, on zrobi, co trzeba i Agrykola jutro będzie w swej kuźni... Wolę raczej, żeby on tam był aniżeli ja. - Niech cię uściskam - wykrzyknęła Cefiza. - W to mi graj - odrzekł, oddając jej całusa. Garbuska zawahała się chwilę, pomyślawszy jednak, że suma ta może wrócić nadzieje rodzinie Agrykoli, przyjęła sakiewkę ze łzami w oczach. -- Przyjmuję, panie Jakubie... Jesteś wspaniałomyślny i dobry... Dziękuję... Bardzo dziękuję... - Nie ma za co, droga pani. Tymczasem wrzaski nie ustawały. - Cefizo... Jeśli tam nie pójdziesz, wszystko potłuką. A teraz nie miałbym czym płacić za szkody! A zwracając się do Garbuski, dodał z uśmiechem: - Przepraszamy! Widzisz sama, że i królowa nie jest panią swej woli... Cefiza, wzruszona, wyciągnęła rękę do Garbuski. Ta rzuciła się w jej objęcia. - Kiedy cię znowu zobaczę? - spytała. - Niedługo... Choć nie ma dla mnie nic przykrzejszego jak widzieć cię w nędzy. - Przyjdziesz... Przyrzekasz? - Ja za nią przyrzekam - rzekł Jakub - przyjdziemy odwiedzić i panią, i Agrykolę. - Do widzenia... Wracaj, Cefizo, na zabawę. Garbuska wymknęła się ukradkiem, śpiesząc zanieść dobrą nowinę Dagobertowi; zamierzała po drodze zajść na ulicę Babilońską, gdzie mieszkała Adrianna de Cardoville. W chwili, kiedy wychodziła z oberży, trzech mężczyzn jakby się naradzało, spoglądając na dom oberżysty. Czwarty, zszedłszy ze schodów, pośpieszył do nich. - I co? - zapytali oczekujący. - Jest tam! - odparł przybyły. - Jesteś pewny? - Alboż to jest dwóch Leżynago na świecie? - Widziałem go, bogato przebrany... Zabawią tu ze trzy godziny. - A więc... Zaczekasz tam na nas... Uważaj, żeby nie poznano, że... Ja pójdę do naczelnika i interes się załatwi. To mówiąc, jeden z mężczyzn skręcił w ulicę, wychodzącą na plac i znikł. W tej samej chwili do sali biesiadnej wchodziła królowa bachantek, a za nią Leżynago; powitano ich wesołym wrzaskiem. - Teraz - zawołała Cefiza z gorączkowym uniesieniem jakby chciała coś zagłuszyć - teraz, moi przyjaciele, burza, nawałnica, grzmoty, krzyki i wesołość. A podając swój kieliszek do napełnienia Nini-Moulin, dodała: - Do kielichów! - Wiwat, królowa bachantek! - krzyknęli wszyscy. ROZDZIAŁ III ŚNIADANIE Bachantka przewodniczyła uczcie, czyli śniadaniu słusznie zwanemu reveille- matin, które Jakub wyprawiał dla towarzyszy zabawy. Młodzi ludzie już nie pamiętali o trudach balu, rozpoczętego o jedenastej wieczorem a skończonego o szóstej rano, wszystkie pary śmiały się, jadły, piły z zapałem, mówiono mało, słychać było tylko szczęk kieliszków i talerzy. Bachantka nie tyle co przedtem wesoła, za to bardziej niż zwykle ożywiona, starała się rozerwać, zapomnieć o smutnych wrażeniach rozmowy z siostrą. Jakub spoglądał na nią co chwila z namiętnym uwielbieniem. Ale nie znali jeszcze całej mocy miłości, bo jej dotąd żadne nieszczęście nie mąciło. Przyjaciel Róży-Pompon, młody student, wyjechał do rodziny, aby dostać pieniądze; Róża- Pompon, nie chcąc być sama, obrała sobie za kawalera Nini-Moulin, na którego żadne podejrzenie paść nie mogło, tak bardzo był brzydki. Nini-Moulin, zdjąwszy hełm, odsłonił łysą głowę, okoloną wieńcem czarnych, kędzierzawych włosów. Wino wprawiło go w dobry humor, twarz zarumieniła się, na czole wystąpiła czerwona pręga. Róża-Pompon znała przyczynę tego zjawiska i zawołała ze śmiechem: - Nini-Moulin, strzeż się, potok wina wzbiera! - Utonie, jak mu się podniesie do głowy - dodała Bachantka. - Królowo bachantek! Nie przeszkadzaj mi, bo zajęty jestem ważnymi myślami... - odpowiedział Dumoulin. - On myśli... - drażniła go z żartobliwą ironią Róża-Pompon. - Nini-Moulin myśli... Nie przeszkadzajcie mu... - O czymże on myśli? - ktoś zapytał. - O moim małżeństwie... - odrzekł Dumoulin poważnie. Na te słowa zerwały się krzyki i śmiechy. - Słyszycie! Słyszycie! Nini-Moulin żeni się! Nini-Moulin krzyczał i śmiał się głośniej niż inni. - Tak, panie i panowie, żenię się - oświadczył. - Za zdrowie mojej narzeczonej! - Za zdrowie przyszłej pani Nini-Mouline! - krzyknęli wszyscy, spełniając kielichy. - Ale kto jest tą szczęśliwą wybranką? - zapytała Bachantka. - Jest to dostojna pani, wdowa, Honorata Modesta Messalina Aniela de la Sainte- Colombe... - Brawo!... Brawo!... - Ma sześćdziesiąt lat i przeszło tysiąc liwrów dochodu, nie ma jeszcze siwych włosów na wąsach ani zmarszczek na twarzy, jej tusza jest tak okazała, iż ubranie jej mogłoby posłużyć za namiot dla całego szanownego towarzystwa. Spodziewam się, że przedstawię ją państwu w przyszłe zapusty w kostiumie pasterki, która zjadła swoją trzodę. Teraz omal się nie biję o nią z jezuitami; oni ciągną ją do siebie, a ja do siebie. Nie ma się czego bać, nie rozerwiemy jej, jest silna, ale spodziewam się, że wojna wkrótce zakończy się moim zwycięstwem. Dopomóżcie mi wykształcić ją... - Nauczymy ją tańczyć kankana! - Zaimponuje sierżantom miejskim starością! Nagle Bachantka wstała. Jej twarz miała wyraz gorzkiej, sardonicznej radości. - Mówią, że do Paryża zbliża się cholera... - zawołała. - Piję za zdrowie cholery! I wypiła. Mimo powszechnej wesołości, słowa te sprawiły przykre wrażenie. - Ach, Cefizo - odezwał się Jakub tonem nagany. - Za zdrowie cholery! - powtórzyła z uporem Bachantka - Niech oszczędza tych, którzy mają ochotę żyć... ecz niech zmiecie tych, którzy nie chcą się rozłączyć... Jakub i Cefiza szybko spojrzeli na siebie, nie dostrzegli tego ich towarzysze. Bachantka umilkła zamyślona. - To co innego!... - ozwała się Róża-Pompon. - Za zdrowie cholery!... Aby sami dobrzy ludzie pozostali na ziemi... Chcąc rozwiać smutny nastrój, Dumoulin zawołał: - Precz z umarłymi i cholerą, niech żyją żywi!... Wznoszę toast za zdrowie naszego kochanego Amfitriona, na nieszczęście nie znam jego prawdziwego nazwiska, bo dopiero tej nocy miałem zaszczyt go poznać, więc za zdrowie... Leżynago. Imię to bynajmniej nie razi, bo nasz przodek Adam nigdy nie kładł się inaczej. - Dziękuję - rzekł wesoło Jakub - gdybym zapomniał twego imienia, nazwałbym cię: "Kto chce pić" i pewien jestem, że odpowiedziałbyś: Jestem! - Jestem... Na usługi - odrzekł Dumoulin, salutując po wojskowemu i nadstawiając spory kielich. - Kto razem pił - odparł Leżynago - znać się winien gruntownie... Nazywam się Jakub Rennepont. - Rennepont! - zdziwił się Dumoulin. Choć był pijany, nazwisko to zrobiło na nim wrażenie. - Nazywasz się Rennepont? - Tak, czemu to cię tak dziwi? - Istotnie, starożytny ród o tym nazwisku... Hrabiów Rennepontów. - Doprawdy? - zapytał Leżynago z uśmiechem. - Hrabiowie Rennepont, którzy są także książętami de Cardoville - dodał Dumoulin. - Cóż znowu, mój drogi, przypuszczam, że pochodzę z tej familii?... Ja, ubogi wyrobnik... - Ty... Wyrobnik!... Ależ to zakrawa na historię z "Tysiąca i jednej nocy"!... - zawołał Dumoulin, coraz bardziej zdziwiony - opłacasz nam ucztę Baltazara z towarzyszeniem czterokonnych powozów, a jesteś tylko wyrobnikiem? - Nie wierzysz?... I myślisz może, że jestem fabrykantem fałszywych banknotów lub fałszywej monety? - mówił, śmiejąc się, Jakub. - O! Koleżko... Takie przypuszczenie... - odparł Dumoulin z wyrzutem. - Wybacza się temu, co tak występuje jak ja... Ale uspokoję cię... Tracę schedę. -Pewno przejadasz i przepijasz stryjaszka? - Jestem poczciwy... Nie wiem... - Jak to?... Nie wiesz, co przejadasz?... - Wiem tylko, że mój ojciec był gałganiarzem... - O! Do diabła - zawołał Dumoulm, nie mogąc ukryć zdziwienia, choć nie był wybredny w wyborze towarzyszy butelki, lecz ochłonąwszy, dodał: wszak są i godni gałganiarze... - Dalibóg, to prawda, mój ojciec był godnym człowiekiem. Mówił po grecku i po łacinie jak prawdziwy uczony, w matematyce nie miał równego sobie... Bardzo wiele podróżował... - W takim razie - rzekł Dumoulin, trzeźwiejąc - mógłbyś pochodzić z rodu hrabiów Rennepont. - Widocznie - wtrąciła Róża-Pompon, śmiejąc się - twój ojciec zbierał gałgany jako amator. - Nie, nie, w ten sposób zarabiał na życie - opowiadał Jakub - choć za młodu miał się dobrze... Gdy zbiedniał, udał się do bogatego krewnego, który mu powiedział: Niech Bóg opatrzy! Chciał użyć korzystnie swej greki, łaciny i matematyki. Nie udało się. Paryż roił się wtedy od uczonych. Cóż było począć, żeby nie umrzeć z głodu?... Końcem haczyka zaczął szukać kawałka chleba i... znalazł go, gdyż ja go jadłem przez dwa lata, gdy przyjechałem ze wsi, po śmierci ciotki, u której bawiłem. - Szanowny twój ojciec był filozofem - zauważył na wpół serio Dumoulin - lecz jeżeli nie znalazł w śmietniku dziedzictwa... Nie rozumiem, skąd spodziewasz się?... - Czekaj do końca... Mając dwanaście lat, dostałem się na naukę do fabrykanta, pana Trippeaud... Niech diabli porwą jego duszę! W dwa lata potem mój ojciec umarł nagle, zostawiając mi w spuściźnie ruchomości na poddaszu, siennik, stołek i stół, a w starym pudełku od wody kolońskiej jakieś papiery, jak się zdaje, pisane po angielsku, przy tym medalion, który razem z łańcuszkiem, może wart był franka... Nie wspominał mi nigdy o tych papierach, nie wiedząc, na co by się mogły przydać. Zamiast spalić, pozostawiłem je na dnie starego kuferka i dobrze zrobiłem. Za te papiery dano mi teraz dziesięć tysięcy franków. -- Dziesięć tysięcy franków! - zdziwił się Dumoulin. - Ale jak dowiedziano się, że masz te papiery? - Jeden z tych ludzi, co poszukują dawnych wierzytelności, przyszedł do Cefizy i prosił, aby ze mną o tym pomówiła; przejrzawszy papiery, powiedział, że interes jest wątpliwy, a jednak da mi dziesięć tysięcy franków... Toż to skarb!... Oburącz chwyciłem się tego... - Winieneś był pomyśleć, że to papiery wielkiej wartości. - Wątpię... Gdyż mój ojciec skorzystałby z nich, a nie myślał o zbieraniu gałganów... Zresztą, dziesięć tysięcy franków, które z nieba spadają... To się zawsze bierze... Tylko kazał mi podpisać weksel... - I podpisałeś? - A czemu nie?... To tylko formalność - mówił agent. - Prawdę mówił, gdyż jak odszedł przed dwoma tygodniami, tak nic już o nim nie słyszałem... Zostało mi jeszcze u niego tysiąc franków, bom go sobie obrał za kasjera... U mnie kasy me ma, a kieszeń dziurawa. Otóż od tego czasu hulam od rama do nocy, kontent, żem się wyrwał ze szponów przeklętego Trippeaud! Gdy mówił te słowa, twarz jego zachmurzyła się. Cefiza patrzyła nań niespokojnie, wiedziała bowiem, jak oburzało go to nazwisko. - Pan Trippeaud - mówił dalej Leżynago - to człowiek, który dobrych zrobił złymi, a złych jeszcze gorszymi. Mówią: Jaki majster, taki czeladnik... Och! Gdy wspomnę... I gwałtownie uderzył pięścią w stół. - Jakubie! Mów o czym innym - uspokajała go Bachantka - Różo-Pompon, postaraj się go rozerwać... - Nie mam ochoty śmiać się - odpowiedział Jakub - gdy wspomnę o tym człowieku... Nigdy inaczej nie mówił o nas, tylko: łajdaki, bydlęta, robotniki!... A dzieci w jego fabryce... Biedne stworzenia... Pracowały jak dorośli ludzie... Niewielka szkoda - mówił - poumierają, można wziąć drugie... To nie konie, kupować ich nie trzeba. - Nie ma wątpliwości, że nie lubisz swego dawnego pryncypała - rzekł Dumoulin. - Nie... Nie lubię pana Trippeaud - odpowiedział Leżynago - nienawidzę go, a wiesz za co? On jest w części przyczyną, żem się stał birbantem. Będąc uczniem u niego, byłem tak chętny do roboty, że rozbierałem się, aby lepiej pracować, właśnie dlatego przezwano mnie Leżynago. I cóż! Nie usłyszałem nigdy słowa zachęty, przychodziłem pierwszy do warsztatu, ostatni wychodziłem... Pewnego razu zraniłem się przy maszynie... Zanoszą mnie do szpitala... Wyszedłem stamtąd bardzo osłabiony, biorę się do roboty... Nie leniłem się... inni, którzy znali pryncypała, mówili o mnie: "Co za głupiec z niego, że się tak wysila!... Rób tyle tylko, ile koniecznie trzeba". Jednak nie ustawałem. Pewnego dnia poczciwy starzec, którego zwano ojcem Arsenem, został wypędzony, gdyż był coraz słabszy. Był to dla niego cios śmiertelny, miał chorą żonę, nie mógł gdzie indziej znaleźć miejsca... Płakał z rozpaczy. Przechodził Trippeaud... Ojciec Arsen błagał go, aby go zatrzymał na połowie zapłaty. - Acha!... Tak!... - odpowiedział Trippeaud - Myślisz, że moja fabryka jest domem inwalidów?!... A obróciwszy się, rzekł: Zrobić z nim obrachunek i niech idzie precz! Arsen poszedł precz... A wieczorem on i jego stara żona szczelnie zamknęli izdebkę, zapalili węgle na fajerce i odeszli na tamten świat. Byłem wtedy małym chłopcem, wypadek ten wywarł na mnie okropne wrażenie. Kiedy Jakub zajęty był przykrymi wspomnieniami, inni w milczeniu porozumieli się, a na znak dany przez Bachantkę, która wskoczyła na stół, wywracając nogami butelki, wszyscy powstali i krzyknęli: - ,,Burzliwy tulipan"!... Żądamy "Burzliwego tulipana"! Jakub wzdrygnął się, spojrzawszy na biesiadników. Potarł ręką czoło, jakby dla odpędzenia niedorzecznych myśli i zawołał: - Dobrze mówicie... Naprzód... Niech żyje wesołość! Odstawiono stół. Zastępując orkiestrę, zaintonowano chórem piosenkę, aby wściekłego kadryla zatańczyć mogli Leżynago z Bachantką i Nini-Moulin z Różą-Pompon. Dumoulin, powierzając grzechotkę jednemu ze współbiesiadników, nadział swój ogromny hełm z piórami. Róża-Pompon, w czapeczce na bakier, stanęła w parze z Nini-Moulin. Dano im rzęsiste oklaski, chociaż to dopiero był słaby, początek "Burzliwego tulipana". Nagle drzwi się otworzyły, wpadł zafrasowany garson, a dostrzegłszy Leżynago, podbiegł do niego i coś szeptał mu do ucha. - Ja? - zawołał Jakub, śmiejąc się głośno. -Co za farsa! Garson znowu coś szeptał, na twarzy Leżynago nagle objawił się niepokój i rzekł: - Dobrze... zaraz pójdę. I postąpił ku drzwiom. - Co się stało, Jakubie? - spytała Bachantka. - Zaraz wrócę... Niech mnie tu kto zastąpi, tańczcie dalej - rzekł Leżynago. I śpiesznie wyszedł. - Pewnie coś zapomniano umieścić w rachunku - rzekł Dumoulin - zaraz wróci. _Pewno nic innego - dodała Cefiza. - A teraz, kawaler naprzód! - i sama zaczęła tańczyć. Nini-Moulin chwycił Różę-Pompon prawą ręką, Bachantkę lewą, tańcząc z obydwiema. Ale kiedy drzwi się otworzyły, wszedł znowu garson, sam - podszedł wystraszony do Cefizy i szepnął jej coś do ucha. Bachantka zbladła, krzyknęła przeraźliwie, skoczyła ku drzwiom i wybiegła bez słowa, zostawiając biesiadników,w osłupieniu. ROZDZIAŁ IV POŻEGNANIE Bachantka zbiegła ze schodów. Przed bramą stała dorożka. Zobaczyła w niej Leżynago i owych mężczyzn, którzy przed dwiema godzinami stali na placu przed oberżą. Widząc Cefizę, mężczyzna wysiadł i spojrzawszy na zegarek, rzekł do Jakuba: - Daję ci kwadrans czasu, przyjacielu, więcej nic dla ciebie nie mogę zrobić... Potem... Ruszamy... Na próżno próbowałbyś uciekać. Cefiza jednym skokiem znalazła się w dorożce. - Co to znaczy?... Czego chcą od ciebie? - Aresztują mnie za długi... - odrzekł Jakub ponuro. - Za ów weksel, który mi agent kazał podpisać, mówiąc, że to są tylko formalności... Rozbójnik! - Ależ, na Boga! Ty masz u niego pieniądze, biegnijmy błagać go, aby cię zostawił na wolności, on pierwszy zaproponował, że ci pożyczy pieniędzy. Ulituje się. - Ulituje się... Agent... Lichwiarz... Nie marz o tym. - Lecz w takim razie co... Co robić? - lamentowała Cefiza - Nie ma żadnej nadziei? Ale przecież należy coś robić... On ci obiecał... - Jego obietnice! Widzisz, jak ich dotrzymuje - odparł Jakub z goryczą. - Podpisałem, nie wiedząc nawet, co podpisuję, termin minął, ma prawo... - Ale nie mogą cię długo trzymać w więzieniu! - Pięć lat... Jeśli nie zapłacę... A ponieważ; nie będę mógł zapłacić nigdy, więc sprawa jest jasna... - Co za nieszczęście! - desperowała Cefiza. - I nic nie można poradzić?... - Słuchaj, Cefizo - rzekł Jakub wzruszonym głosem - od chwili, jak tu siedzę, myślę o jednym, co się z tobą stanie?... - Nie troszcz się o mnie. - Nie troszczyć się o ciebie!... Cóż poczniesz beze mnie? Rzeczy nasze nie warte są nawet dwustu franków. Marnowaliśmy pieniądze, nie zapłaciliśmy komornego. Winni jesteśmy za trzy kwartały... Zostawiam cię bez grosza... Ja przynajmniej w więzieniu dostanę jeść... Ale ty... Z czego będziesz żyła? - Sprzedam moje ubranie, rzeczy, połowę pieniędzy tobie prześlę, resztę zatrzymam, to wystarczy na jakiś czas. - A potem?... Co potem? - Potem?... Sama nie wiem, zobaczę... - Cefizo! Teraz dopiero poznaję, jak cię kocham. Czy wiesz, co nas zgubiło?... Oto zawsze mówiliśmy: jutro jeszcze daleko, a teraz widzisz, że jutro nie za górami. Niezdolna do pracy, co poczniesz? Zapomnisz o mnie i... Ze łzami, rzucając mu się na szyję, zawołała: - Ja? Miałabym cię zapomnieć... Nigdy! - Ale z czego będziesz żyć?... Moja Cefizo! - Pomyślę... Będę się starała, pójdę do siostry, i z nią będę mieszkała... Będę pracować... Nie wyjdę nigdzie, chyba tylko odwiedzić ciebie. Za kilka dni agent, zastanowiwszy się, zażąda, aby cię wypuszczono, ja tymczasem przywyknę znowu do pracy... Zobaczysz!... Ty także weźmiesz się do roboty, będziemy żyli, ubogo wprawdzie, ale spokojnie... Jeżeli mnie kochasz, nie troszcz się, powtarzam ci, wolałabym sto razy umrzeć aniżeli zapomnieć o tobie. - Uściskaj mnie - rzekł Jakub ze łzami w oczach. - Wierzę ci... Wierzę... Przywracasz mi otuchę... I na teraz, i na później... Jeden ze świadków komornika, zapukawszy do drzwi dorożki, rzekł do Jakuba: - Spiesz się, panie. - A więc, moja kochana... Nie wrócisz na górę? - Och! Nie, nie! - odrzekła Cefiza. - Czuję odrazę do zabawy. - Słusznie... Skończyłabyś tak, jak wiele nieszczęśliwych istot... - Rozumiem cię -Cefiza zarumieniła się-ale wolałabym sto razy umrzeć,niż dalej żyć w ten sposób. - I miałabyś słuszność... Bo w takim razie - pomógłbym ci... Umrzeć. - Otrzyj teraz oczy - dodał na pożegnanie. W kilka minut później dorożka potoczyła się w kierunku mieszkania Jakuba, w którym miał zmienić ubranie przed udaniem się do więzienia. KONIEC ROZDZIAŁU 374 CZĘŚĆ DZIEWIĄTA DAREMNE WYSIŁKI ROZDZIAŁ I FLORYNA W chwili, kiedy Leżynago i Bachantka tak smutnie kończyli najweselszy okres swego życia, Garbuska stanęła przed drzwiami pawilonu przy ulicy Babilońskiej, do niedawno zamieszkałego przez Adriannę de Cardoville. Zanim sięgnęła ręką do dzwonka, otarła łzy; przed chwilą spotkało ją nowe zmartwienie. Wyszedłszy z restauracji, wstąpiła do kobiety, która zawsze dawała jej robotę, ale ta odmówiła, utrzymując, że tę samą robotę zrobią jej kobiety w więzieniu o trzecią część taniej. Można sobie wyobrazić rozpacz nieszczęśliwej szwaczki, z braku roboty trzeba chyba żebrać lub umrzeć z głodu. Garbuska zadzwoniła nieśmiało do furtki; wkrótce wyszła Floryna, aby jej otworzyć. Pokojówka nie była już teraz tak gustownie ubrana jak za czasów Adrianny, przeciwnie, w ubiorze jej widać było przesadną prostotę, ale mimo to blada twarz dziewczyny wyglądała wcale powabnie. Powiedzieliśmy już, że wpadłszy w zależność od Rodina i margrabiego d'Aigrigny, Floryna służyła im jako donosicielka, szpiegując Adriannę, mimo zaufania i dobroci, którymi ta ją obdarzała. Floryna w gruncie rzeczy nie była zła, dlatego odczuwała wyrzuty sumienia, gdy przypominała sobie hańbiące rzemiosło, do którego została zmuszona. Na widok Garbuski cofnęła się o krok, tak bardzo przeraziła ją zmieniona fizjonomia biednej szwaczki. Ze współczuciem ujęła jej rękę. - Wejdź, panienko, wejdź... Odpocznij chwilę. Wprowadziła Garbuskę do przedsionka z kominkiem i posadziła na krześle przy ogniu. - Może panienka zechce się czymś posilić?... - Bardzo pani dziękuję - odpowiedziała Garbuska ze wzruszeniem - wystarczy mi tylko odpocząć, gdyż przychodzę z daleka... - Odpoczywaj tak długo jak zechcesz... Jestem sama w tym pawilonie od chwili wyjazdu mojej pani. - Tu Floryna zarumieniła się i westchnęła - Mój Boże! Jak panienka zamoczyła nogi... Oprzyj je tu, na taborecie. Ośmielona szwaczka poczuła zaufanie do Floryny. - Jaka pani jest łaskawa! - Zapewniam cię, że moja życzliwość dla ciebie chętnie wyjdzie poza wskazanie ci miejsca przy kominku. - Ach! Pani, jak miło ogrzać się przy takim ogniu! - dziękowała Garbuska. Potem dodała: - A teraz muszę powiedzieć, co mnie tu sprowadza... Wczoraj raczyła mi pani wyjaśnić, że młody czeladnik kowalski, Agrykola Baudoin, został zatrzymany w tym pawilonie... - Niestety! - Agrykola... Którego jestem przybraną siostrą - mówiła Garbuska, czerwieniąc się - napisał do mnie z więzienia, przekazując, aby jego ojciec zgłosił się do panny Cardoville z wiadomością, że on, Agrykola, musi jej lub zaufanej osobie przekazać niezwykle ważne informacje. Z obawy przed przeczytaniem przez kogoś niepożądanego, nie może o tym napisać w liście. - Jak to?... Agrykola ma dla panny Adrianny cenne informacje? - Tak, gdyż nie wie jeszcze o strasznym nieszczęściu, jakie spotkało pannę de Cardoville. - To prawda... napad szału nastąpił tak raptownie - rzekła Floryna, spuszczając oczy - iż nikt go nie mógł przewidzieć. - Dziś rano - mówiła dalej Garbuska - gdy stosownie do polecenia Agrykoli, poszłam do jego ojca, ten już wyszedł z domu... Ale list wydał mi się tak pilny i jak się zdaje - ważny dla panny de Cardoville, która okazała mu tyle dobroci... Iż uważałam za swój obowiązek przyjść tu jak najszybciej. - Masz szlachetne serce, panienko - rzekła wzruszona Floryna. - Chciałam spytać, czy nie ma kogoś z jej rodziny, z kim osobiście mogłabym pomówić albo też przez panią zawiadomić, że Agrykola pragnie przekazać bardzo ważne wiadomości? - To dziwne - odezwała się Floryna - I panienka nie wie, co to była za wiadomość?... - Nie wiem. - Ach! Floryna zastanowiła się. - Teraz sobie przypominam; pan Agrykola, zanim został aresztowany w kryjówce, gdzie go pani kazała ukryć, powiedział mi po cichu: "Powiedz swej pani, że jej dobroć zostanie wynagrodzona i że mój pobyt tutaj nie będzie bezużyteczny". Ta kryjówka już od dawna nie była przez nikogo zamieszkała, może Agrykola znalazł w niej coś takiego, co mogło zainteresować pannę de Cardoville. Jak wszyscy, którzy nie są do gruntu zepsuci i w których instynkt dobroci budzi się czasami, Floryna czuła pewną pociechę w dobrym uczynku, kiedy spełnić go mogła bezkarnie, bez narażenia się na gniew tych, od których była zależna. Wydawało się, że teraz ma okazję wyświadczenia swej pani przysługę. - Słuchaj, panienko... Udzielę ci rady, jak mi się zdaje, korzystnej dla mojej pani, ale ta rada mogłaby być zgubna dla mnie, gdyby się o niej dowiedziano. - Jak mam to rozumieć?... - zapytała zdziwiona Garbuska. - W interesie mej pani... Pan Agrykola nikomu nie powinien powierzać owych ważnych wiadomości, tylko jej osobiście. - Ale ponieważ nie może widzieć się z panną Adrianną, dlaczego nie udać się do kogoś z jej rodziny? - Właśnie przed osobami z jej rodziny powinien ukrywać wszelkie dotyczące jej wieści... Moja pani może odzyskać zdrowie... Gdyby jednak, na nieszczęście, nie została uleczona, to powiedz swemu bratu, że lepiej zrobi, jeżeli tę wiadomość zatrzyma dla siebie na zawsze, niż gdyby miał ją wyjawić wrogom panny Adrianny. - Rozumiem - rzekła zmartwiona Garbuska - Rodzina panny de Cardoville nie lubi jej i może nawet ją prześladuje? - Nic ci więcej nie mogę powiedzieć; co do mnie, zaklinam cię, abyś przyrzekła wymóc na panu Agrykoli, aby nikomu w świecie nie mówił o próbie skontaktowania się ze mną ani o radzie, jaką ci dałam... Mój spokój zależy także od twojej ostrożności i dyskrecji. - Bądź pani spokojna! - Dziękuję... Bardzo ci dziękuję. - Dziękuje mi pani... Za co? -Tak... Winnam ci chwilę szczęścia... Czystego szczęścia... - Pani jest nieszczęśliwa? - Dziwisz się?... A jednak wierz mi, że jakiekolwiek jest twoje położenie, chętnie zamieniłabym się z tobą. - Och! Pani - odparła Garbuska - jesteś tak dobra, że nie życzyłabym ci tego, szczególnie dzisiaj... - Jeśli jesteś bez pracy... Może będę mogła wystarać ci się o robotę... - Sama prosić o to nie ośmieliłabym się, ale dobroć pani tak mnie ośmiela, że szczerze wyznam, iż właśnie dziś rano straciłam pracę, która dawała mi cztery franki na tydzień... - Cztery franki na tydzień! - powtórzyła Floryna, głęboko poruszona taką nędzą. - Otóż polecę cię takim osobom, co zapewnią ci najmniej dwa franki na dzień... - Ja mogłabym zarobić dwa franki dziennie?... Czy to możliwe? - Tak, bez wątpienia... tylko trzeba by codziennie chodzić do pracy. - A więc muszę się wyrzec tej nadziei - stwierdziła ze smutkiem Garbuska - nie dlatego, abym nie chciała chodzić codziennie, ale od szwaczki wymagają, aby była ubrana przyzwoicie... A ja muszę pani wyznać, nie mogę być lepiej ubrana niż jestem. - To wcale nie będzie przeszkodą... - rzekła Floryna - dadzą ci możliwość ubrania się lepiej. Garbuska patrzyła na Florynę z coraz większą ciekawością. - Rozumiem, że moja propozycja tak dalece przewyższająca twój zarobek zaskoczyła cię, powinnam ci jednak wyjaśnić, że jest to zakład dobroczynny, którego celem jest zapewniać pracę lub służbę kobietom, które na to zasługują i potrzebują jej. Zakład ten znajduje się przy klasztorze Panny Marii. - Teraz pojmuję wysoką zapłatę za pracę, tylko że nie mam możliwości być polecona osobom, zarządzającym zakładem, aby się chciały mną opiekować. - Jesteś biedna, pracowita i uczciwa, to ci starczy za protekcję... Zresztą... Spróbuj, co na tym stracisz? - Przyjmuję pani propozycję i serdecznie za nią dziękuję, ale kto mnie tam przedstawi? - Ja... jeśli chcesz, jutro. Zajadę po ciebie dorożką... Gdzie mieszkasz? - Przy ulicy Brise-Miche, nr 3... Kiedy pani jesteś tak łaskawą, poprosisz tylko farbiarza, aby mnie powiadomił... Aby powiadomił Garbuskę. - Garbuskę? - powtórzyła Floryna ze zdziwieniem. - Tak - odpowiedziała, uśmiechając się smutnie - jest to przezwisko, którym mnie wszyscy nazywają. Nazywam się Magdalena Saliveau, ale powtarzam: pytaj pani o Garbuskę, bo tylko pod tym nazwiskiem mnie znają. - A więc jutro w południe będę na ulicy Brise-Miche. - Ach! Droga pani, w jaki sposób będę mogła ci się odwdzięczyć? - Nie mówmy o tym. Co do Agrykoli, nie odpowiadaj mu, zaczekaj, aż wyjdzie z więzienia, a wtedy powiesz mu, powtarzam, że jego zwierzenia powinny zostać w sekrecie do czasu, gdy będzie je mógł bezpośrednio zakomunikować mej biednej pani... - A gdzie ona jest teraz? - Nie wiem... Nie wiem, dokąd ją wywieziono. A więc do jutra, oczekuj mnie, panienko. - Do jutra! - odparła Garbuska. Czytelnik zapewne pamięta, że w klasztorze Panny Marii, gdzie Floryna miała zaprowadzić Garbuskę, znajdowały się córki marszałka Simona, w sąsiedztwie zaś mieścił się zakład leczniczy doktora Baleinier, w którym przebywała Adrianna de Cardoville. ROZDZIAŁ II MATKA AGRYPINA Klasztor Panny Marii, w którym zamknięto córki marszałka Simona, był to stary, wielki pałac, którego obszerny ogród wychodził na Bulwar Szpitalny; miejsce to w owej epoce zaliczało się do najodludniejszych przedmieść Paryża. Sceny, które zamierzamy przedstawić, rozgrywały się 12 lutego, to jest w wigilię dnia, w którym członkowie rodziny Rennepont, ostatni potomkowie po siostrze Żyda- Tułacza, mieli się zebrać przy ulicy Św. Franciszka. Klasztor Panny Marii utrzymywany był w największym porządku. Rada nadzorcza, składająca się z bardzo wpływowych osób duchownych, na których czele stał ksiądz d'Aigrigny i z kobiet, którym przewodniczyła księżna Saint-Dizier, gromadziła się często, aby obmyślać środki dla rozszerzenia i utrwalenia potężnego wpływu tego tajemniczego zakładu. Zakład ten utworzony i prowadzony był według bardzo zręcznie i głęboko przemyślanych zasad i posiadał już znaczne nieruchomości i inne dobra. Klasztor służył tylko za pretekst, lecz dzięki licznym związkom z prowincjami, ściągano tutaj, za pośrednictwem najgorliwszych członków partii jezuickiej, wiele sierot z bogatych rodów, które miały pobierać w klasztorze wychowanie gruntowne, surowe, religijne, nierównie lepsze, jak głosili zwolennicy jezuitów, od wychowania, jakie znalazłyby na modnych pensjach, zarażonych współczesnym zepsuciem. Wdowom lub starym pannom, ale także bogatym, klasztor dawał schronienie od pokus światowych; w tym spokojnym ustroniu mogły żyć osoby wolne od zgiełku miasta, używać bogobojnej ciszy, dla zapewnienia sobie zbawienia, otaczano je tu największą i najuprzejmiejszą troskliwością. Ale na tym nie koniec; przełożona matka Agrypina podejmowała się także dostarczać pobożnym, co pragnęli uchronić swe domy od światowego zepsucia, bądź to panienki do towarzystwa osób samotnych lub w podeszłym wieku, bądź to służących do gospodarstwa, wreszcie szwaczek i to takich, za których moralność zakład ręczył. Zdawałoby się, że nie może być nic godniejszego pochwały nad podobny zakład, lecz pod tymi moralnymi i pobożnymi pozorami ukrywała się szeroka i szkodliwa osnowa wszelkiego rodzaju intryg. Przełożona klasztoru była to kobieta wysoka, około czterdziestu lat. Ubrana była w grubą suknię z długim różańcem u pasa; biały czepek zawiązany pod brodą i czarny welon osłaniały chudą, wybladłą twarz, czoło koloru pożółkłej kości słoniowej poorane było mnóstwem zmarszczek, nos jej był trochę zakrzywiony jak u drapieżnego ptaka, w czarnych oczach widać było bystrą przenikliwość. Sprawiała wrażenie osoby mądrej, chłodnej, opanowanej. W kierowaniu interesami zgromadzenia matka Agrypina nie ustąpiłaby najprzebieglejszemu prawnikowi. Gdy kobiety znają się na tak zwanym duchu interesów i gdy przy tym posiadają tę właściwą im delikatną przenikliwość, niezmordowaną wytrwałość, a nade wszystko szybką orientację, wtedy dochodzą do nadzwyczajnych sukcesów. Dla matki Agrypiny, kobiety z głową i niezmordowanej, skomplikowana rachunkowość zgromadzenia była igraszką, nikt nie umiał lepiej od niej kupować majątków za bezcen, pod- nosić ich wartość i korzystniej następnie sprzedać, nie były jej obce kursy każdego rodzaju rent, weksli, bieżąca wartość akcji i rozmaitych przedsiębiorstw, znała się na tym doskonale, nigdy nie pomyliła się w zleceniach giełdowych, gdy chodziło o ulokowanie funduszy, oddawanych przez dobrodusznych ludzi na rzecz zakładu. Zaprowadziła w domu porządek, karność i oszczędność, gdyż głównym jej celem było wzbogacić nie siebie, lecz klasztor, którym rządziła. Matka Agrypina siedziała przed wielkim biurkiem, stojącym na środku pokoju, umeblowanego z prostotą, ale z wszelkimi wygodami; na marmurowym kominku palił się ogień, posadzka zaś zasłana była miękkim kobiercem. Przełożona, której co dzień oddawano wszystkie listy, pisane do sióstr zakonnych lub do pensjonarek klasztornych - listy do sióstr otwierała zgodnie z prawem, listy zaś do pensjonarek zręcznie rozpieczętowywała, według prawa, które sama ustanowiła, dla dobra duchowego wychowanek; również te wysyłane z klasztoru, przed oddaniem na pocztę, przechodziły przez jej ręce. Ślady tej pobożnej i niewinnej ciekawości łatwo niknęły, gdyż dobra matka miała bogaty arsenał wszelkiego kształtu delikatnych instrumentów, na koniec w arsenale matki Agrypiny była nader dowcipnej roboty fajerka, nad której wilgotną parą trzymano listy, skromnie i pokornie pieczętowane opłatkiem, a gdy ten odmiękł, list otwierał się bez najmniejszego uszkodzenia papieru. Przełożona sporządzała z każdego listu mniej lub bardziej obszerny wyciąg. Te ciekawe badania przerwano jej dwoma zapukaniami do drzwi, starannie zamkniętych na zasuwkę. Matka Agrypina spuściła natychmiast blat biurka na cały ten arsenał, wstała i z powagą poszła otworzyć drzwi. Siostra nowicjuszka dała jej znać, że w sali czeka księżna Saint-Dizier i że Floryna, a z nią młoda, ułomna, biednie odziana dziewczyna, które przybyły nieco później, czekają w małym korytarzu. - Wprowadź najpierw księżnę. Księżna była ubrana bez zalotnych pretensji, ale wytwornie i gustownie; ramiona i szyję okrywał wielki, błękitny szal z kaszmiru. - Jakiż szczęśliwy traf obdarza mnie zaszczytem twych odwiedzin, moja kochana córko - uprzejmie odezwała się przełożona. - Bardzo ważny interes, kochana matko, bo bardzo się śpieszę, czekają na mnie u Jego Wysokiej Przewielebności i ledwie kilka minut mogę tu pozostać, idzie jeszcze o te dwie sieroty. - One ciągle są rozdzielone według twego życzenia, ale to rozłączenie tak im zaszkodziło... Iż byłam zmuszona zawiadomić o tym doktora Baleinier... Orzekł, że mają gorączkę, połączoną z wielkim osłabieniem i rzecz szczególna, oznaki choroby u obydwu sióstr są zupełnie takie same... Badałam znowu biedaczki... Zdziwiłam się... Przelękłam... One nie mają najmniejszego wyobrażenia o religii. - Dlatego też należało jak najprędzej oddać je tu... Lecz powód mych odwiedzin, kochana matko, jest inny: dowiedziano się o nagłym, niespodziewanym powrocie żołnierza, który przyprowadził dziewczęta tu, do Francji. To człowiek śmiały i przedsiębiorczy. A więc od dzisiejszego dnia, kochana matko, trzeba podwoić środki, aby nikt nie mógł tu się dostać nocą... Ta część miasta jest tak odludna!... - Bądź spokojna, córko... Jesteśmy dostatecznie strzeżone, nasz odźwierny i nasi ogrodnicy, dobrze uzbrojeni, co noc patrolują od strony bulwaru, mury są wysokie i najeżone ostrymi żelaznymi kolcami... Ale dziękuję ci, moja córko, żeś mnie przestrzegła, podwoimy ostrożność. - Szczególnie trzeba podwoić ją tej nocy, moja matko! - Tej więc nocy - oświadczyła matka Agrypina - podwoi się ostrożność... A ponieważ mam przyjemność widzieć cię, córko, skorzystam z tego i powiem ci o zamęściu, które właśnie teraz planujemy. - Dobrze, matko, pomówmy o tym, bo to rzecz dużej wagi; młody baron de Brisville jest człowiekiem pełnym pobożności w obecnych bezbożnych czasach, chętnie słuchają go w izbie, może więc wyświadczyć nam wielkie usługi, zawsze z zapałem mówi o sprawach wiary i nie oszczędza swych przeciwników, co szczęściem, w obecnych okolicznościach nie jest niebezpieczne; jest nam zupełnie oddany, my więc nawzajem winniśmy jego małżeństwo koniecznie doprowadzić do skutku, wiesz zresztą, matko, że przyrzekł zapisać sto tysięcy franków instytutowi Marii, zaraz w dniu, w którym posiądzie majątek panny Baudricourt. - Nie wątpiłam nigdy o zacnych chęciach pana Brisville względem zakładu, który zasługuje na poparcie wszystkich pobożnych ludzi - odpowiedziała skromnie przełożona - ale nie spodziewałam się napotkać tylu przeszkód ze strony panny. - Jak to? - Ta dziewczyna, o której dotąd sądziłam, że jest uosobieniem uległości i bezwolności, że jest głupkowatą gąską... Zamiast, jak się spodziewałam, ucieszyć się z zaproponowanego jej małżeństwa... Żąda, aby zostawić jej czas do namysłu. - Litować się trzeba! - Nie sprzeciwia się jawnie, ale też nie zgadza się, daremnie mówię jej, że nie mając ani rodziców, ani przyjaciół, oddana zupełnie pod moją opiekę, powinna widzieć moimi oczyma, słyszeć moimi uszami i że kiedy jej mówię, iż to małżeństwo jest ze wszech miar odpowiednie dla niej, powinna zgodzić się na nie, bez najmniejszego namysłu. - Bez wątpienia... - Ona na to, że chciałaby najpierw widzieć pana Brisville i poznać jego charakter. - To niepotrzebne... Skoro ręczysz za jego moralność i uważasz to małżeństwo za stosowne. - Zresztą dziś rano uświadomiłam pannie Baudricourt, że dotąd używałam wobec niej łagodnych perswazji i starałam się przekonać ją, że gdyby się opierała, byłabym zmuszona dla jej własnego dobra... Użyć surowszych środków dla przełamania jej oporu, odłączyć ją od towarzyszek, zamknąć w celi, trzymać w ukryciu... Aby wreszcie namyśliła się być szczęśliwą... Zaślubić zacnego mężczyznę. - I co? Te groźby podziałały na nią? - Spodziewam się, że odniosą skutek... Na prowincji utrzymywała listowny związek z dawną przyjaciółką z pensji... Przerwałam tę korespondencję, teraz jest więc wyłącznie pod moim wpływem... - Pewna też jestem, że pan de Brisville nie poprzestanie na pierwszym przyrzeczeniu i ręczę, że jeżeli zaślubi pannę Baudricourt... - Wiesz, córko - przerwała przełożona - że gdyby tak na mnie trafiło, odmówiłabym, lecz ofiara dla naszego zakładu jest czynem miłym Bogu, nie mogę więc przeszkadzać panu de Brisville powiększać liczby jego dobrych uczynków, a poza tym bardzo by się to przydało. - O cóż idzie, matko? - Inne zgromadzenie konkuruje z nami w nabyciu pewnej nieruchomości, która dla nas byłaby wielce przydatna... Są wprawdzie ludzie nienasyceni, a wreszcie otwarcie powiedziałam o tym przełożonej. - Istotnie, mówiła mi o tym, lecz zwaliła winę na ekonoma - odpowiedziała księżna. - Acha!... Widziałaś się z nią, moja córko? - spytała przełożona z pewnym zdziwieniem. - Spotkałam się z nią u Jego Przewielebności - odpowiedziała księżna z pewnym wahaniem, czego matka Agrypina zdawała się nie dostrzegać. - Naprawdę nie wiem - rzekła - dlaczego nasz zakład wzbudza tyle zazdrości u tamtych sióstr, rozsiewają o nas tyle niedorzecznych bredni, widać boli je nasze powodzenie. - Nie to, matko - uspokajała księżna - spodziewać się można, że zapis pana de Brisville pozwoli wam uprzedzić tamten klasztor w kupieniu nieruchomości, małżeństwo to więc byłoby podwójnie korzystne, gdyż oddałoby wielki majątek w ręce przychylnego nam człowieka, który użyłby go należycie... Suma około stu tysięcy franków rocznego dochodu, w trójnasób polepszyłaby położenie naszego obrońcy. Będziemy wreszcie mieli organ naszej sprawy i nie będziemy już zmuszeni powierzać naszej obrony takim ludziom jak ten Dumoulin. - Niemniej w jego pismach jest wiele zapału i nauki. Widać, że to człowiek cnotliwy, którego oburza bezbożność naszych czasów. - Niestety! Moja matko, gdybyś wiedziała, jaki to jest człowiek... Ale nie chcę obrażać twych uszu... Tyle ci tylko powiem, że tacy obrońcy zaszkodzić mogą najświętszej sprawie. Bądź zdrowa, droga matko, do widzenia... A nade wszystko podwój ostrożność tej nocy... - Bądź spokojna, moja córko... Ach!... Zapomniałam... Floryna prosiła mnie, żebyś ją przyjęła do posługi. - Kochana matko, skoro ty o to prosisz, wezmę ją do siebie... A zresztą będzie mi potrzebna. - Stokrotnie dziękuję ci, córko, za twoją dobroć, spodziewam się, że wkrótce się zobaczymy... Pojutrze będziemy mieli naradę u Jego Przewielebności, nie zapomnij o tym... - Nie, matko, będę niezawodnie... Ale pamiętaj podwoić ostrożność tej nocy, aby nie dopuścić do jakiegoś zgorszenia ze strony tego przeklętego żołnierza... Z uszanowaniem pocałowawszy przełożoną w rękę, księżna oddaliła się. W kilka minut później bocznymi drzwiami weszła do przełożonej Floryna, zbliżając się z bojaźliwą nieśmiałością. - Nie spotkałaś księżny Saint-Dizier? - spytała matka Agrypina. - Nie, matko wielebna, czekałam na korytarzu, którego okna wychodzą na ogród. - Księżna bierze cię do posług, od dzisiejszego dnia - oświadczyła przełożona. Floryna, okazując zdziwienie, odezwała się po chwili: - Mnie?... Wielebna matko... Wszak... - Prosiłam ją o to w twoim imieniu... Zgadzasz się? - odpowiedziała przełożona rozkazującym tonem. - Ale... Wielebna matko... Ja prosiłam, aby nie... - Mówię ci, że się zgadzasz! - powtórzyła przełożona tak wymownie, że Floryna spuściła oczy i odpowiedziała cichym głosem: - Przystaję... Nie śmiem opierać się twojej woli, matko. - Ten rozkaz daję ci w imieniu pana Rodina... - Tak się spodziewałam... Wielebna matko - smutnie odpowiedziała Floryna - a pod jakimi warunkami... Wejdę w służbę... Do księżny? - Pod tymi, co u .jej bratanicy. Floryna wzdrygnęła się i zapytała: - A więc będę musiała składać tajemne raporty o księżnej? - Będziesz uważała, będziesz pamiętała i zdasz potem rachunek... - Dobrze, wielebna matko... - Szczególnie będziesz dawać baczenie na odwiedziny przełożonej Sacre-Coeur, będziesz je sobie notowała i starała się podsłuchiwać, o czym rozmawiają... - Będę posłuszna, wielebna matko. - Postarasz się także dowiedzieć, dlaczego zostały tu przyprowadzone dwie sieroty, dziewczęta, z zaleceniem jak największej wobec nich surowości. - Dobrze, matko wielebna. - A poza tym nie zaniedbasz uważać i zapamiętać wszystko, co uznasz za godne uwagi. - Dobrze, wielebna matko. -- Zresztą, jeżeli będziesz postępować jak należy, zwolnię cię od księżny i umieszczę jako szafarkę u młodej mężatki, będzie to dla ciebie wyborne miejsce i służba na długo... Tak więc wchodzisz na służbę do księżny Saint-Dizier na skutek swej własnej prośby. - Rozumiem, wielebna matko... Będę o tym pamiętała. - Cóż to za ułomna dziewczyna, którą z sobą przyprowadziłaś? - Jest to biedna dziewczyna bez środków do życia, bardzo roztropna, jest to szwaczka, zabrakło jej roboty i przywiedziona została do ostateczności. Dowiedziałam się o niej dziś rano, kiedy poszłam po nią. Przełożona wykazała pewne zainteresowanie i po chwili namysłu rzekła: - I wydaje się roztropna? - Bardzo. - I bez środków do życia? - Żadnych. - Mniejsza o to - pomyślała przełożona - jeśli jest roztropna, to wystarczy. I odezwała się głośno: - Czy jest zręczna w pracy? - Tak mówią, matko wielebna. Przełożona wstała, podeszła do biurka, wzięła jakiś spis, szukała w nim jakiś czas, potem, kładąc go z powrotem, rzekła: - Zawołaj tę dziewczynę... Potem pójdziesz do garderoby i tam będziesz czekać na mnie. - Ułomna... Roztropna... Zręczna robotnica - rozważała przełożona... - można spróbować. - Po chwili Floryna wprowadziła Garbuskę i przedstawiwszy ją przełożonej, oddaliła się. Młoda szwaczka była mocno zmieszana, gdyż nie mogła uwierzyć temu, co dostrzegła podczas nieobecności Floryny. Nie bez obawy pozostała sam na sam z przełożoną klasztoru Panny Marii. ROZDZIAŁ III POKUSA Przyczyna zmieszania Garbuski była następująca: Floryna, odchodząc do przełożonej, zostawiła ją na wąskim korytarzu, służącym za przedpokój do sali na pierwszym piętrze, przy oknach stały ławki. Zostawszy sama, Garbuska zbliżyła się do okna, wychodzącego na ogród klasztorny, ogrodzony z tej strony na wpół zwalonym murem. Na parterze tego domu, w oknie za kratami, Garbuska spostrzegła młodą dziewczynę, która, patrząc na budynek klasztorny, kiwała ręką jakby kogoś wołała do siebie. Garbuska nie mogła rozpoznać, komu dawane były te znaki, podziwiała tylko rzadką urodę tej dziewczyny. Wyglądało zresztą na to, że ktoś odpowiadał na te znaki. Blady promień słońca oświetlił w tej chwili włosy dziewczyny, której biała twarz jakby przyklejona do okna, zdawała się niejako błyszczeć połyskiem złocisto-żółtych włosów. Na widok tej zachwycającej twarzy Garbuska zmieszała się mimowolnie, natychmiast przyszła jej na myśl panna de Cardoville i zdawało się jej, a nie myliła się, że widzi opiekunkę Agrykoli. Widząc tam, w tym nieszczęsnym domu obłąkanych, tę młodą damę, przypominając sobie dobroć, z jaką przed kilkoma dniami przyjmowała w swym pałacyku Agrykolę, Garbuska poczuła wzruszenie. Sądziła, że Adrianna cierpi na pomieszanie zmysłów, przypatrując się jednak uważnie, stwierdziła, że rozum i wdzięk nie przestały ożywiać jej pięknej twarzy. Nagle panna de Cardoville dała wymowny znak: przyłożyła palec do ust, przesłała dwa całusy w stronę, gdzie patrzyła i prędko znikła. Garbuska żałowała, że nie może dostać się do niej. Zajęta tymi myślami spostrzegła Florynę, która zaprowadziła ją do przełożonej. Matka Agrypina bystrym okiem zmierzyła fizjonomię szwaczki, a widząc ją przestraszoną, skromną i łagodną, osądziła, że może zawierzyć temu, co o niej opowiadała Floryna. - Moja córko - odezwała się. -Prawda to... Że nie masz pracy? - Niestety, tak, pani. - Nazywaj mnie matką... Moja córko, milsze to imię... I taki jest zwyczaj tego domu... Nie mam chyba potrzeby pytać o twoje zasady? - Zawsze uczciwie utrzymywałam się z pracy... Moja matko - odparła Garbuska z godną i skromną prostotą. - Wierzę ci, moja córko i mam słuszne powody wierzyć ci... Winnaś dziękować Bogu, że cię zachował od pokus, ale powiedz mi, czy jesteś biegła w swoim zawodzie? - Robię jak mogę najlepiej, wszyscy zawsze byli zadowoleni z mojej roboty... Zresztą, jeżeli wielebna matka zechce przyjąć mnie do pracy, będzie mogła przekonać się. - Wystarczy mi twoje zapewnienie, córko... Wolisz chodzić codziennie do roboty... - prawda? - Panna Floryna uprzedziła mnie, że nie mogę spodziewać się, abym dostała robotę do domu. - Przynajmniej w tej chwili, moja córko, jeżeli później coś się trafi, będę o tym pamiętać. Teraz zaś posłuchaj, co mogę dla ciebie uczynić. Pewna starsza, bardzo szanowana dama prosiła mnie o szwaczkę, mogącą przychodzić codziennie; spodobasz się, skoro cię przedstawię, zakład weźmie na siebie obowiązek ubrania cię jak należy, po trosze będzie się to odtrącać z twego zarobku, gdyż u nas będziesz opłacana... Zapłata będzie wynosić dwa franki dziennie... Jak ci się zdaje, starczy? - Ach! Matko wielebna... To dużo więcej aniżeli mogłam się spodziewać. - Przede wszystkim powinnam ci powiedzieć, u kogo zakład zamierza cię umieścić. Jest to pewna wdowa, pani Bremont, osoba wielkiej pobożności... W jej domu, spodziewam się, znajdziesz same dobre przykłady... Gdyby zaś było inaczej, zaraz powiadomisz mnie o tym. - Jak to... Wielebna matko? - Słuchaj mnie uważnie, moja córko - ciągnęła przełożona coraz życzliwszym tonem - Instytut założony przy naszym klasztorze ma cel święty, dwojaki... Wszak rozumiesz, że jeżeli naszym obowiązkiem jest dawać pracodawcom pewność co do moralności osób, które umieszczamy w ich domach, powinniśmy także upewnić te osoby o moralności państwa, u których je umieszczamy. - Nic sprawiedliwszego i przezorniejszego, wielebna matko... - Prawda, moje dziecko?... Bo równie jak sługa złych obyczajów może wnieść zgorszenie do zacnego domu... Tak samo pan lub pani złych obyczajów mogą wywierać gorszący wpływ na osoby usługujące im. Dawanie więc wzajemnej rękojmi ma na celu nasz zakład. - Ach, pani - odezwała się naiwnie Garbuska - ci, którzy powzięli taką myśl, zasługują na błogosławieństwo... - I nie brak im tego błogosławieństwa, moja córko, bo instytucja nasza dotrzymuje swych obietnic. I tak np. poczciwa szwaczka jak ty, moje dziecko... Umieszczona bywa u osób nienagannych według nas, gdyby jednak dostrzegła, czy to u swych państwa, czy też nawet w ludziach, bywających w domu, jakieś uchybienie przeciwko dobrym obyczajom, natychmiast przychodzi i opowiada nam szczegółowo o wszystkim, co może jej się nie podobać. Nic roztropniejszego... Prawda? - Tak, matko - odpowiedziała nieśmiało Garbuska, gdyż dziwić ją zaczynały te wszystkie ostrożności. - Wtedy - mówiła dalej przełożona - jeśli uznamy tego potrzebę, zobowiązujemy naszą protegowaną, aby dawała większe baczenie, aby się przekonała, czy jej obawy były słuszne... Komunikuje nam dalsze spostrzeżenia, a jeśli te potwierdzą obawy, odbieramy natychmiast naszą protegowaną z tak nieprzyzwoitego domu... Ale większość z nich, jakkolwiek dobre i cnotliwe, nie ma dostatecznego pojęcia, co może być szkodliwe dla ich duszy; wolimy zatem, aby co tydzień poufnie się nam zwierzały, czy to ustnie czy na piśmie, tak jak córka zwierza się swej matce, ze wszystkiego, co się dzieje w ciągu tygodnia w domu, gdzie zostały umieszczone, wtedy decydujemy, czy mają tam nadal pozostać, czy też należy odwołać je. Już blisko sto osób, panien do towarzystwa, szwaczek, garderobianych, sług itd. umieściliśmy na takiej zasadzie w różnych domach i ciągle przekonujemy się, że to bardzo pożyteczne, dla zachowania dobrych obyczajów... Rozumiesz mnie, moje dziecko... Prawda? - Tak... tak... Wielebna matko - potakiwała Garbuska coraz bardziej zakłopotana - rozumiem. - Moja córko - oświadczyła wreszcie matka Agrypina, uznając milczenie Garbuski za przyzwolenie. - Na przykład pani de Bremont, do której cię posyłam, prowadzi dom nabożny. Mówią tylko, czemu nie wierzę, że jej córka, pani Noisy, zamieszkała od niedawna przy matce, jest niezupełnie przykładnych obyczajów, że nie dość ściśle wypełnia obowiązki chrześcijańskie i że podczas nieobecności swego męża, który jest w Ameryce, przyjmuje odwiedziny, na nieszczęście zbyt częste, niejakiego pana Hardy, bogatego fabrykanta. Na wspomnienie imienia opiekuna i pryncypała Agrykoli Garbuska nie mogła powstrzymać się od okazania zdziwienia, a twarz jej pokryła się rumieńcem. Przełożona uznała ten rumieniec za dowód wstydliwości młodej szwaczki i mówiła dalej: - Osądziłam za rzecz potrzebną powiedzieć ci o tym, córko, abyś wiedziała, czego się strzec i na co dawać baczenie... Bo skoro zostaniesz przyjęta pod opiekę zakładu, będę obowiązana starać się o twoje szczęście, a ponadto, gdyby twoje skrupuły zmusiły cię do opuszczenia domu pani de Bremont, ponieważ wtedy pozbawiona byłabyś przez jakiś czas roboty, wówczas zakład nasz, jeśli byłby zadowolony z twej gorliwości, dawać ci będzie po franku dziennie, dopóki cię znowu nie umieści w jakim zacnym domu... Biedna Garbuska znajdowała się w kłopotliwym położeniu, nie wierzyła swoim uszom, nie wiedziała, co ma myśleć. To rumieniła się, to bladła. Matka Agrypina była zbyt przenikliwa, aby nie odgadnąć, co się działo w duszy Garbuski, rzekła więc: - Zresztą możesz obejść się bez naszego nadzoru i bez naszych rad zdolna będziesz sama ocenić wszystko, co mogłoby szkodzić twemu dobru. Przeto niczego od ciebie nie żądam i proszę tylko, abyś nie zapomniała, że zawsze w razie potrzeby gotowa jestem udzielić ci rad macierzyńskich. - Ach, matko... Jakże jesteś dla mnie łaskawa, nie wiem sama, jak mam dziękować - wyjąkała biedna Garbuska, nie wiedząc, że w tym ukrywa się wybieg i sądząc, że już teraz w uczciwy sposób pozyska przyzwoite utrzymanie. - Jeszcze jedno pytanie, córko, ile razy na miesiąc spowiadasz się? - Niestety, matko - odpowiedziała Garbuska - nie spowiadałam się ani razu, od czasu mej pierwszej komunii, to jest od ośmiu lat. Zaledwie bowiem, pracując co dzień od rana do nocy mogę zarobić na wyżywienie, kiedy więc... - Ach! Przebóg! - zawołała przełożona, przerywając Garbusce i składając ręce z oznakami bolesnego zdziwienia - Czyżby to było prawdą... Nie chodzisz więc do kościoła... Córko; cóż mam począć... Staramy się umieszczać nasze protegowane tylko w domach pobożnych, od nas więc także żądają tylko pobożnych osób, jest to nieodzowny warunek. A więc mocno żałuję, że nie mogę ci pomóc... Chociaż, gdybyś porzuciła tę wielką obojętność dla chrześcijańskich obowiązków... Jeślibyś poprawiła się... Wtedy zobaczymy... - Matko - odezwała się Garbuska, przejęta żalem, gdyż musiała wyrzec się swej błogiej nadziei - przepraszam matkę, że jej bezużytecznie tyle czasu zabrałam. - To ja, moja córko, żałuję mocno, że nie mogę cię przyjąć pod opiekę naszego zakładu... Ale nie tracę nadziei... Jestem pewna, że i pod tym względem staniesz się z czasem godna opieki pobożnych osób... Bądź zdrowa, córko... Idź z Bogiem, oby Bóg miał cię w swej świętej opiece. To mówiąc, wstała i przeprowadziła Garbuskę aż do drzwi. - Idź korytarzem, moja córko, zapukaj do drzwi po prawej stronie, tam jest gardebroba; zastaniesz tam Florynę, która cię wyprowadzi.... Skoro Garbuska wyszła od przełożonej, z oczu popłynęły jej łzy, dotąd wstrzymywane; nie śmiać się pokazać tak zapłakana Florynie stanęła na chwilę przy oknie na korytarzu. Niechcący spojrzała w okno domu położonego naprzeciw, gdzie zdawało się jej, że widziała Adriannę de Cardoville, gdy wtem ta wybiegła i zbliżyła się do parkanu, dzielącego dwa ogrody. W tej samej chwili z wielkim zdziwieniem ujrzała jedną z dwóch sióstr, Różę Simon, wybladłą, osłabioną, podchodzącą do parkanu, który ją oddzielał od panny de Cardoville. Sierota oglądała się wkoło, jak gdyby bała się, aby jej kto nie zobaczył. ROZDZIAŁ IV GARBUSKA I PANNA DE CARDOVILLE Nachyliwszy się do okna, Garbuska śledziła z przejęciem ruchy panny de Cardoville i Róży Simon, których w tym miejscu nie spodziewała się zobaczyć. Sierota, zbliżywszy się do parkanu, dzielącego klasztor od domu doktora Baleinier, powiedziała coś do Adrianny, na której twarzy pojawiło się zdziwienie, oburzenie i litość. W tej chwili wbiegła do ogrodu zakonnica, rozglądając się na wszystkie strony jakby kogoś szukała, spostrzegła Różę, która przelękła przycisnęła się do parkanu, chwyciła ją za rękę, zgromiła i uprowadziła z sobą. Biedna sierota zdołała tylko jeszcze dwa lub trzy razy obejrzeć się na Adriannę, która mówiąc jeszcze coś do niej, pośpiesznie odeszła. Korytarz, gdzie znajdowała się Garbuska, znajdował się na pierwszym piętrze klasztoru, sprytna szwaczka powzięła myśl, by zejść na dół, dostać się do ogrodu i pomówić z żółtowłosą, piękną dziewczyną. Dzień się kończył i niedługo miało zajść słońce, Garbuska śpieszyła się z wykonaniem swego zamiaru. Idąc po cichu i przysłuchując się co chwila, stanęła na końcu korytarza, trzy stopnie schodów prowadziły do przedsionka garderoby, potem, wąsko i się zakręcając, wiodły na dół. Usłyszawszy jakiś głos, zbiegła prędko i znalazła się na długim korytarzu, pośrodku którego były szklane drzwi prowadzące do części ogrodu, przeznaczonej wyłącznie dla przełożonej. Długą aleję zasłaniał z jednej strony wysoki bukszpanowy szpaler, tak że Garbuska nie mogła być zauważona. O kilka kroków przed sobą spostrzegła pannę de Cardoville, siedzącą na ławce, z głową wspartą na dłoni. Owej strasznej nocy, w której Adrianna została uprowadzona do domu obłąkanych, jej charakter, z powodu nie spodziewanych zdarzeń, gwałtownego wzruszenia, przestrachu i rozpaczy zachwiał się na chwilę; wreszcie doktor, z szatańską chytrością korzystając z przerażenia i osłabienia młodej dziewczyny, dokazał tego, iż na pewien czas sama o sobie zaczęła powątpiewać. Lecz cisza, jaka nastąpiła po przykrych i gwałtownych przeżyciach, rozwaga i zastanowienie wywiodły ją szybko z obaw, które doktor na chwilę zdołał w niej wzbudzić. Nie wierzyła nawet w błąd uczonego doktora, wreszcie, niestety, za późno, poznała w nim ślepe narzędzie pani Saint-Dizier. Od tego czasu zamknęła się w sobie, uzbroiła w ciche uczucie godności, najmniejszy żal, najmniejszy zarzut nie wyszedł z jej ust... Postanowiła czekać cierpliwie... Jednakże, chociaż pozwolono jej przechadzać się i robić, co jej się podoba, prócz wychodzenia poza obręb zakładu, położenie Adrianny było nieznośne, szczególnie dla niej, tak namiętnie lubiącej otaczać się wszystkim, co piękne. Czuła jednak, że takie położenie nie może trwać długo. Mniemanie takie, słuszne czy nie, było dostateczne do dodania jej siły i odwagi. Mimo to nie mogła dociec przyczyny gwałtu dokonanego na niej, za dobrze znała panią Saint-Dizier, aby przypuszczać, że działa bez pewnego celu i że chce tylko chwilowo ją udręczyć... I nie myliła się, Margrabia d'Aigrigny i księżna byli przekonani, że Adrianna wie więcej niż wiedziała w istocie, że zależało jej na tym, aby 13 lutego znaleźć się przy ulicy Świętego Franciszka i dochodzić swoich praw. Jakakolwiek była przyczyna tego okrutnego postępku wobec niej, w każdym razie nie mogła jej nie oburzać. Zdawałoby się, że postępek taki wywoła śmiertelną nienawiść i nieprzebłaganą zemstę, tymczasem Adrianna obiecywała sobie nie zemstę, ale świetne zadośćuczynienie. Postanowiła ścigać, gnębić bez wytchnienia, bez litości, ową chytrość, owe okrucieństwo, nie przez zemstę za doznane krzywdy, lecz aby uchronić inne ofiary od podobnych cierpień. Adrianna, zapewne jeszcze pod wpływem przykrego spotkania z Różą Simon, siedziała wsparta o poręcz ławki. Kapelusz położyła przy sobie, a z powodu pochylenia głowy bujne loki prawie całkiem zasłoniły jej bladą twarz. Piękna, jasnozielona suknia podkreślała jej zgrabną kibić. Na widok tej dziewczyny, której strój i postawę Garbuska niemal nabożnie podziwiała, zapominając o okrywających ją łachmanach i własnej szpetnej ułomności, biedna dziewczyna trafnie osądziła, że niepodobna, aby wariatka potrafiła się ubrać tak gustownie, myślała jednak, iż może nieszczęsna miewa tylko chwile przytomności. Chcąc się przekonać o tożsamości Adrianny, odezwała się bojaźliwym, cichym głosem: - Panno de Cardoville! - Kto mnie woła? - zapytała żywo Adrianna. Biedne, ułomne, nędznie odziane, niespodzianie zjawiające się stworzenie musiało w pannie de Cardoville, tak bardzo lubiącej wdzięk i piękno, wzbudzić pewien przestrach i może nawet odrazę. Garbuska, nie dostrzegając, jakie sprawiła wrażenie, niewzruszona, z wlepionymi oczyma, złożywszy ręce z pewnym podziwem przypatrywała się niezwykłej piękności Adrianny, którą widziała tylko przez kraty w oknie. Wszystko, co powiedział Agrykola o jej urodzie, wydawało się nie dorównywać rzeczywistości. Szczególnym trafem zbliżyły się do siebie dwie istoty, przedstawiające krańcowe sprzeczności: jedna była uosobieniem piękna i bogactwa, druga zaś szpetności i ubóstwa. - Czego chcesz? - zawołała panna de Cardoville, wstając z pewną niechęcią, co nie uszło uwagi szwaczki. - Wybacz pani, że ośmielam się zbliżyć do ciebie, lecz czas mój jest drogi, a przychodzę... od Agrykoli... Przestrach Adrianny jakby znikł po usłyszeniu imienia Agrykoli. Zbliżyła się do parkanu i przyglądała z zajęciem Garbusce. - Przychodzisz od Agrykoli Baudoin? - rzekła - A kto ty jesteś? - Jego przybrana siostra... Szwaczka, zamieszkała tam, gdzie i on mieszka. - To ty namówiłaś Agrykolę, aby udał się do mnie po kaucję, prawda? - Jak to... Pani sobie to przypomina?... - Nigdy nie zapominam tego, co jest piękne. Ale jak dostałaś się do tego klasztoru? - Powiedziano mi, że może dostanę tu pracę. Na nieszczęście, przełożona odmówiła mi. - A jak mnie poznałaś? - Po niezwykłej piękności, o której mówił Agrykola... - A któż ci poddał myśl przyjść tu, aby mówić ze mną? - Nadzieja wyświadczenia pani przysługi. Pani raczyła okazać tyle dobroci Agrykoli, iż ośmielam się podzielać jego wdzięczność dla pani... Adrianna odparła z wdziękiem: - Odbieram więc podwójną nagrodę... Choć dotąd tylko dobrą chęcią mogłam okazać pomoc panu Baudoin. Podczas tej rozmowy Adrianna i Garbuska spoglądały na siebie z coraz większym zainteresowaniem. Garbuska nie pojmowała, aby obłąkana mogła tak mądrze mówić, potem sama sobie dziwiła się, że tak swobodnie i przytomnie odpowiada pannie de Cardoville. Panna de Cardoville z kolei była głęboko poruszona i zarazem zdziwiona, słysząc tę dziewczynę z gminu, ubraną jak żebraczka, a tak dobrze się wyrażającą. Im dłużej przypatrywała się Garbusce, tym bardziej doznane na jej widok nieprzyjemne wrażenie ustępowało miejsca wprost przeciwnemu. W wyrazie jej twarzy pojętnej i roztropnej, a przy tym łagodnej, dostrzegła tkliwy i smutny wdzięk, skromną godność, przy których można było zapomnieć o jej brzydocie. Będąc obdarzona bystrym umysłem, szlachetną duszą i czułym sercem, Adrianna umiała ocenić piękność moralną, jaką czasami dostrzec można w niepozornej, cierpiącej twarzy. Po chwili milczenia, podczas którego piękna arystokratka i biedna szwaczka przypatrywały się sobie wzajemnie, Adrianna odezwała się: - Zdaje mi się, że łatwo odgadnąć przyczynę naszego obopólnego zdziwienia: ty uważasz zapewne, że jak na wariatkę, mówię dość rozsądnie, ja zaś uważam, że twój delikatny sposób obejścia i wysławiania tak są sprzeczne z twoim, jak się zdaje, smutnym położeniem... - Ach! Pani - przerwała Garbuska z uczuciem takiego uszczęśliwienia, iż łzy radości stanęły jej w oczach, a więc zgadłam?... A więc jest nieprawdą, co mówiono?... Ależ... jakim sposobem doszło do tego, że jest pani w tym domu?... - Och! Moja panienko - rzekła Adrianna -A jakim sposobem stać się mogło, że ty, przy tylu zaletach serca i duszy, jesteś tak biedna?... Lecz uspokój się, moja droga, nie pozostanę tu na zawsze... Mówię ci, że obie odzyskamy należne nam miejsca. A potem mówiła dalej: - Ale zanim pomówimy o mnie, pomówmy najpierw o innych; Agrykola zapewne jest jeszcze w więzieniu? - W tej chwili, pani, pewno jest już wolny, dzięki wspaniałomyślności jednego z jego kolegów. Wczoraj właśnie jego ojciec chodził, by złożyć za niego kaucję i przyrzeczone mu, że syn ma być dziś zwolniony... Ale jeszcze w więzieniu pisał do mnie, że ma przekazać pani bardzo ważną wiadomość. - Ma coś do przekazania... Mnie? - powtórzyła zdziwiona panna de Cardoville. - Próżno myślę, co by to mogło być, póki jednak jestem zamknięta w tym domu, nie mam kontaktu ze światem i Agrykola ani myśleć może, aby mógł spotkać się ze mną, musi więc zaczekać, aż stąd wyjdę; ale to nie wszystko, trzeba wydostać z klasztoru dwoje biednych dzieci, bardziej jeszcze niż ja godnych litości... Córki marszałka Simona trzymane są tu wbrew ich woli. - Czy pani je zna? - Mówiąc o ich przybyciu do Paryża, Agrykola powiedział, że mają po piętnaście lat i że są do siebie ogromnie podobne... I właśnie wczoraj, podczas przechadzki, spostrzegłam dwie biedne, zapłakane istoty, zbliżające się co chwila do okien cel, w których były osobno zamknięte, jedna na dole, druga na pierwszym piętrze. Jakieś dziwne przeczucie mówiło mi, że są to pewnie dwie nieszczęśliwe sieroty, o których mówił Agrykola, a które od owej chwili mocno mnie zajęły, bo są to moje krewne. - One są pani krewnymi? - Tak... Dlatego, nie mogąc więcej uczynić, usiłowałam przynajmniej dać im poznać na migi, jak mnie obchodzi ich los... Ich łzy i cierpienia przekonały mnie, że biedne sieroty tak samo są więzione w klasztorze jak ja w tym domu. - Ach, pani... Rozumiem teraz, że pewnie stałaś się ofiarą jakiejś intrygi!... - Jakikolwiek jest mój los, bardziej na współczucie zasługuje los tych dzieci, zwłaszcza ich rozłąka, którą tak ciężko znoszą; domyślam się, że podobnie jak ja są ofiarami piekielnej intrygi... Ale przy twojej pomocy można będzie je uwolnić... Nie dano mi ani pióra, ani atramentu, nie mogłam więc pisać... Teraz chciej mnie uważnie wysłuchać, a będziemy mogły położyć kres tej niegodziwości. - O! Mów pani, słucham... - Czy żołnierz, który przyprowadził sieroty do Francji, ojciec Agrykoli, jest teraz w Paryżu? - Tak, pani, jest w domu... Ach! Gdybyś pani widziała jego rozpacz, jego oburzenie, gdy po powrocie do domu nie zastał dzieci, które powierzyła mu ich matka!... - Konieczne jest przede wszystkim, aby się wystrzegał wszelkiej gwałtowności, inaczej wszystko byłoby stracone... Weź ten pierścień - Adrianna zdjęła pierścionek z palca - i oddaj mu go. Niech się uda natychmiast... Ale czy jesteś pewna, że zapamiętasz nazwisko i adres? - Zapamiętam... zapamiętam na pewno... Bądź pani spokojna, Agrykola raz mi tylko powiedział pani nazwisko... a nie zapomniałam go, serce także ma pamięć... - Pamiętaj więc nazwisko hrabiego Montbron... - Hrabiego Montbron... nie zapomnę. - Jest to mój stary przyjaciel, mieszka na placu Vendome, pod numerem siódmym... - Na placu Vendome, numer siódmy... Będę pamiętała. - Niech ojciec Agrykoli uda się do niego zaraz dziś, jeśliby go nie zastał, niech zaczeka. Wtedy niech powie, że przychodzi ode mnie, a na dowód niech mu odda ten pierścień. Gdy się z nim zobaczy, niech mu opowie o porwaniu dwóch dziewcząt i gdzie się znajdują, niech powie, że i ja, pod pozorem obłąkania, zostałam uwięziona w domu doktora Baleinier... Prawda ma swój głos, który pan Montbron zrozumie... Jest to człowiek mający wiele doświadczenia i rozsądku i posiada znaczne wpływy. Spiesz się więc, moja droga... - Chciałabym cię ucałować jak siostrę... Lecz gdy jesteśmy przedzielone, podaj mi przynajmniej rękę, niech ją uściskam... - rzekła panna de Cardoville, mając łzy w oczach, potem między żerdzie parkanu wyciągnęła rękę do Garbuski. - Odwaga... Pamięć... I ufność!... Wszystko to stało się tak szybko, iż biedna Garbuska kroku jeszcze postąpić nie zdążyła, łzy, ale tym razem łzy radosnego wzruszenia, puściły się po jej bladych licach. Dzięki słowom panny Adrianny de Cardoville poczuła na chwilę swoją wartość... Wyszedłszy z ogrodu nie spostrzeżona, wróciła na pierwsze piętro i zapukała z wolna do drzwi garderoby. Otworzyła je zakonnica. - Siostro, czy nie ma tu panny Floryny, która mnie przyprowadziła? - zapytała. - Nie mogła doczekać się; zapewne, panienko, byłaś u naszej wielebnej przełożonej? - Tak, siostro - odpowiedziała Garbuska, spuszczając oczy - bądź łaskawa powiedzieć, którędy mogę wyjść. Garbuska szła za zakonnicą, bojąc się spotkania przełożonej, która nie zaniedbałaby pewnie zapytać ją o przyczynę tak długiego pobytu w klasztorze. Wreszcie wyszła za furtkę klasztorną. Przebiegła obszerny dziedziniec a zbliżając się do budki odźwiernego, usłyszała wymówione ostrym tonem słowa: - Podobno, Hieronimie, wypadnie tej nocy podwoić baczność. Co do mnie, dołożę jeszcze dwie kule do fuzji, przełożona rozkazała, aby nie raz jak zwykle, ale dwa razy odbyć patrol tej nocy. - Ja, Mikołaju, nie potrzebuję fuzji - odezwał się drugi głos - mam chwacką kosę, osadzoną na porządnym kiju... Jest to broń ogrodnicza, a jednak nie najgorsza. Niespodzianie strapiona tymi słowami, przypadkiem usłyszanymi, Garbuska zbliżyła się do budki i zażądała, aby jej otworzono. - A skąd to panna idziesz? - zapytał odźwierny, trzymając w ręku fuzję, którą właśnie nabijał i podejrzliwym okiem przyglądając się dziewczynie. - Byłam u matki przełożonej - odpowiedziała z pewnym lękiem. - Czy to tylko prawda? - odparł grubiańsko odźwierny - jakoś nie bardzo dobrze patrzy ci z oczu... Wreszcie, mniejsza o to... Idź, tylko prędko. Furtka uchyliła się i Garbuska wyszła. Ledwie zrobiła parę kroków, aż oto spostrzegła biegnącego ku niej Ponurego, a nieco dalej śpieszącego za nim Dagoberta. - Hej! Hej!... Garbusko! - odezwał się głos z przeciwnej strony. Dziewczyna obejrzała się i zobaczyła zbliżającego się Agrykolę. ROZDZIAŁ V SPOTKANIE Na widok Dagoberta i Agrykoli Garbuska zdumiała się i stanęła. Żołnierz jeszcze nie dostrzegł Garbuski, biegł śpiesznie za Ponurym, który, choć miał wychudłe, zapadłe boki, sierść najeżoną, uwalany był błotem, wydawał się nie posiadać z radości i co chwila zwracał zmyślny łeb ku swojemu panu, do którego przybiegł, połasiwszy się Garbusce. - Tak, tak, rozumiem cię, mój biedny staruchu - ty jesteś wierniejszy ode mnie... Ty ich nie odstąpiłeś ani na chwilę, poszedłeś za dziećmi... Czekałeś dzień i noc, nic nie jedząc... Przy drzwiach domu, do którego je wprowadzono i wreszcie, nie mogąc się doczekać... Przybiegłeś po mnie do domu... O! Kiedy ja nie wiedziałem, co począć w rozpaczy, jak obłąkany... Ty tymczasem robiłeś to, co ja powinienem był robić... Ty wyszukałeś miejsce ich pobytu... I czegóż to dowodzi? Że zwierzęta są lepsze od ludzi!... Nareszcie... Muszę je widzieć... Kiedy pomyślę, że to jutro 13 i że gdyby nie ty, mój stary Ponury, wszystko byłoby stracone... Aż mrowie po mnie przechodzi... Ach! Tylko czy prędko dojdziemy?... Jakaż to bezludna okolica! A noc tuż, tuż. Dagobert, przemawiając do Ponurego, szedł szybko, nie spuszczając z oka wiernego psiska, które sunęło przed nim. Widząc nagle, jak poczciwe zwierzę opuściło go z radosnym podskokiem, podniósł oczy i spostrzegł, jak o kilka kroków Ponury witał Garbuskę i Agrykolę, którzy tylko co spotkali się nie opodal klasztornej bramy. - Garbuska! - zawołali ojciec i syn. - Bądź dobrej myśli, panie Dagobercie - rzekła z trudną do opisania radością - znalazłam Różę i Blankę. Dobra nowina, Agrykolo... Panna de Cardoville nie jest obłąkana... Widziałam się z nią. - Nie jest obłąkana!... Jakie to szczęście! - zawołał kowal. - Dzieci!!! - wykrzyknął Dagobert, chwytając w swoje drżące z radości dłonie ręce Garbuski. - Widziałaś je? - Tak, dopiero co widziałam... Bardzo smutne... Ale nie mogłam mówić z nimi. - Ach! - rzekł Dagobert, ledwie chwytając oddech po usłyszeniu tej nowiny i przykładając ręce do piersi. - Nigdy nie myślałem, ażeby moje stare serce tak jeszcze mogło bić! A przecież... Dzięki Ponuremu, byłem prawie pewny, że tak się stanie, jak się rzeczywiście stało... - Widzisz ojcze, mamy pomyślny dzień - mówił Agrykola, z wdzięcznością spoglądając na szwaczkę. - Chodź, niech cię ucałuję, droga córko - dodał Dagobert, ściskając Garbuskę. - Chodźmy jak najszybciej po dzieci! - Ach! Droga Garbusko - rzekł wzruszony kowal - wracasz spokój, a może i życie ojcu... A panna de Cardoville... Jak się dowiedziałaś o niej? - Ponury stanął i szczeka - rzekł Dagobert, niecierpliwiąc się. Rzeczywiście pies, równie niecierpliwy jak jego pan, pobiegł przed bramę klasztorną i zaczął szczekać. Żołnierz zrozumiał zamiar psa i rzekł do Garbuski, dając jej znaczące skinienie: - Na pewno dzieci tam są? - Tak, panie Dagobercie. - Byłem tego pewny... Oj, tak, zwierzęta są lepsze od ludzi, z wyjątkiem ciebie, moja kochana, gdyż lepsza jesteś od ludzi i zwierząt... Przecież nareszcie... Biedne dzieciska!... Nie zginęły, przecież je zobaczę i... Odzyskam. Mówiąc to, zaczął biec w stronę psa. - Agrykolo - zawołała Garbuska - wstrzymaj ojca, żeby nie pukał do bramy... wszystko by popsuł. Kowal dopędził ojca, kiedy żołnierz wyciągnął rękę, chcąc zapukać do bramy. - Ojcze, nie pukaj - zawołał kowal. - Co ty mi znowu mówisz? - Garbuska powiedziała, że gdybyś zapukał... Wszystko stracone. -Jak to? - Ona ci wytłumaczy. Garbuska, mniej szybka niż Agrykola, zbliżywszy się jak mogła najprędzej, rzekła do żołnierza: - Nie stójmy tu przed bramą, mogliby otworzyć i zobaczyć nas, to obudziłoby podejrzenie. - Podejrzenie?... - rzekł zdziwiony weteran. - Zaklinam cię, panie, na wszystko... Nie stój tu! - prosiła Garbuska. Kowal dodał: - Kochany ojcze... Jeżeli Garbuska tak mówi... Musi mieć powód. Posłuchajmy jej... - Niech mnie kaci porwą, jeśli rozumiem choć słowo z tego, co mówicie! Dzieci są w tym domu, znajdę je i wyprowadzę, to się skończy w dziesięć minut. - O! Nie wierz temu...Panie Dagobercie - odparła Garbuska. - To sprawa nie tak prosta, jak sobie wyobrażasz. Ale chodźmy stąd... Słyszycie?... Na podwórzu rozmawiają. - Chodź... Chodź... Ojcze... nalegał Agrykola, prawie przemocą odciągając Dagoberta. Była godzina piąta wieczorem, dął silny wiatr, gęste, sine chmury przesuwały się po niebie. Bulwar Szpitalny, ciągnący się w tym miejscu wzdłuż klasztornego ogrodu, był prawie bezludny. Tam więc nasza trójka mogła się naradzić bez przeszkody. Żołnierz nie ukrywał niecierpliwości, ledwie też skręcił za róg ulicy, odezwał się do szwaczki: - Słucham cię, jakbym był w ukropie. - Panie Dagobercie, dom, w którym zamknięto córki marszałka Simona, jest klasztorem. - Klasztor! - wykrzyknął żołnierz. - Tegom się powinien był spodziewać. Potem dodał: - No!... Cóż dalej?... Pójdę po nie do klasztoru. - Ależ, panie Dagobercie, zamknięto je tam wbrew ich i twojej woli, więc ci ich nie wydadzą. - Jak to? Nie wydadzą mi ich? Zobaczymy... I postąpił krok w stronę klasztoru. - Ojcze - wstrzymał go Agrykola. - Niczego nie chcę słuchać... Jak to! Biedne dzieci są tu zamknięte... O parę kroków ode mnie... I miałbym nie uwolnić ich natychmiast... Na Boga żywego! Puśćcie minie! - Panie Dagobercie, błagam, posłuchaj mnie - prosiła Garbuska, ująwszy żołnierza za rękę - jest inny sposób uwolnienia tych biedaczek. - Ha! Jeśli jest inny sposób... Tym lepiej. - Oto pierścień, który panna de Cardoville... - Któż to jest ta panna de Cardoville? - Kochany ojcze, jest to ta sama młoda, zacna panna, która chciała złożyć za mnie kaucję... - Dobrze, dobrze - przerwał Dagobert. - No, i cóż dalej z tym pierścieniem, Garbusko? - Weźmiesz go, panie Dagobercie i pójdziesz natychmiast do hrabiego Montbron, na placu Vendome, pod numer siódmy. On jest przyjacielem panny de Cardoville, a ten pierścień posłuży ci za dowód, że przychodzisz od niej. Powiesz mu, że zamknęli ją w szpitalu wariatów, przytykającym do klasztoru i że w tym klasztorze zamknięto również córki marszałka Simona. - Dobrze... A co potem...?... - Wtedy hrabia Montbron postara się o uwolnienie panny de Cardoville i córek marszałka i to najdalej jutro lub pojutrze... - Jutro lub pojutrze! - krzyknął Dagobert - Ależ one muszą być wolne dziś, natychmiast!... Pojutrze... Byłoby już po czasie... Dziękuję ci, Garbusko, zatrzymaj sobie ten pierścień... Wolę sam zająć się moją sprawą... - Ależ, ojcze... Co chcesz zrobić - perswadował Agrykola - to klasztor... Zastanów się! Pamiętać trzeba, że Dagobert był starym żołnierzem napoleońskim, całe życie przepędził na wyprawach wojennych. - Rekrut jestem, czy co?... Ja znam na palcach żeńskie klasztory. Powiem ci, co będzie i jak będzie... Pukam, otwiera furtianka i pyta, czego chcę, ja nie odpowiadam, ona chce mnie zatrzymać, bez skutku. Skoro wejdę do klasztoru, krzyczę z całych sił o moje dzieci... - Ależ, panie Dagobercie, zakonnice... - usiłuje zreflektować go Garbuska. - Zakonnice gonią za mną i krzyczą jak sroki spłoszone z gniazd, znam to wszystko. Raz w Sevilli poszedłem po Andaluzjankę, którą Beginki gwałtem trzymały zamkniętą w klasztorze... Ale co tam, nie będę zważał na ich krzyki, będę biegał po korytarzach, wołając Róży i Blanki... Usłyszą mnie i odezwą się. Jeśli będą zamknięte, chwytam, co mi się nadarzy i wybijam drzwi. - Ależ, panie Dagobercie, zakonnice, zakonnice!... - Zakonnice nie przeszkodzą mi wybić drzwi, zabrać dzieci i odejść; jeśli zamknięto zewnętrzną bramę, i tę wyważę... Tak więc - dodał żołnierz, wyrywając się z rąk Garbuski - zaczekajcie tu na mnie, za dziesięć minut wrócę... Tymczasem ty, synu, poszukaj dorożki. Agrykola, bardziej rozważny, niż ojciec, a nade wszystko lepiej obeznany z kodeksem karnym, przeląkł się skutków, jakie mogłyby wyniknąć z postępku weterana. Dlatego, zastępując mu drogę, zawołał: - Ojcze, błagam cię, jeszcze słowo, posłuchaj... - Przez Boga żywego! Co znów takiego, mów prędko. - Jeśli chcesz się dostać do klasztoru przemocą, wszystko zniszczysz. - Dlaczego? - Po pierwsze, panie Dagobercie - wyjaśniła Garbuska - w klasztorze są mężczyźni... Kiedy wychodziłam, widziałam, jak odźwierny nabijał fuzję, ogrodnik mówił coś o kosie i o patrolu... - Śmieję się z fuzji odźwiernego i z kosy ogrodnika. - Możliwe, ale błagam cię na wszystko, posłuchaj nas jeszcze chwilę... Ty pukasz, prawda?... Brama się otwiera, odźwierny pyta, czego chcesz... - Mówię, że mam interes do przełożonej... I ruszam do klasztoru... - Ależ, na Boga, panie Dagobercie - wmieszała się Garbuska - kiedy przejdziesz podwórze, znajdziesz drugie drzwi, zamknięte na zasuwę, tam wychodzi zakonnica, patrzy, kto dzwoni i spyta, po co przychodzisz? - Powiem, że chcę się widzieć z przełożoną... - A wtedy, ponieważ nie znają cię w klasztorze, pójdą zawiadomić przełożoną. - Dobrze... I co potem? - Ona wyjdzie... - Co dalej? - Zapyta, czego chcesz? - Czego ja chcę?... Dziwni jesteście... Moich dzieci... - Jeszcze chwilę cierpliwości, drogi ojcze... Nie ma wątpliwości, że po tylu przedsięwziętych ostrożnościach, kiedy dziewczęta trzymają tam przemocą, na pewno nie wydadzą ci ich, choćbyś nie wiem jak się o nie upominał. - Nie wątpię... Jestem tego pewien. - A więc, przełożona odpowie, że nie rozumie, czego chcesz i że panien Simon nie ma w klasztorze. - A ja jej powiem, że są, świadkiem Garbuska, świadkiem Ponury. - Przełożona odpowie, że cię nie zna, że nie ma potrzeby ci się tłumaczyć i zamknie drzwi. - Wtedy wyłamię drzwi... Widzisz więc, że zawsze jest sposób... Puść mnie... Mówię ci, puść mnie. - A co się stanie z twoimi dziećmi, panie Dagobercie? - dodała Garbuska. Stary żołnierz miał dość rozsądku, aby ocenić trafność spostrzeżeń Garbuski i Agrykoli, ale wiedział także, że należy użyć wszelkich środków, aby uwolnić dziewczęta przed jutrem. Ciężkie to było dla niego zadanie, tak ciężkie, iż przyłożywszy ręce do gorącego czoła, rzucił się na kamienną ławkę. Agrykola i Garbuska, wzruszeni do żywego jego niemą rozpaczą, spojrzeli na siebie ze smutkiem. - Ale wspomnij, ojcze, co powiedziała Garbuska, gdy pójdziesz z pierścieniem panny de Cardoville do tego hrabiego, który, jak słyszałeś, ma wielkie wpływy, córki marszałka Simona mogą być jutro wolne... Przypuśćmy nawet, że dopiero pojutrze... - Czy chcecie, żebym zwariował - krzyknął Dagobert, podnosząc się z ławki i spoglądając na syna i Garbuskę tak dzikim wzrokiem, z taką rozpaczą, iż oboje odskoczyli z przestrachem. Po czym, przychodząc do siebie, po długim milczeniu, żołnierz dodał: - Niesłusznie się unoszę, nie możemy się zrozumieć... Słuszne jest, co mówicie... Ale i ja mam rację... Posłuchajcie mnie... Ty Agrykolo, jesteś dobrym chłopcem, z ciebie, Garbusko, wspaniała dziewczyna... Mogę więc mówić z wami otwarcie... Przyprowadziłem tu dzieci z dalekiej krainy, wiecie po co? Aby jutro znalazły się przy ulicy Św. Franciszka... Jeżeli tam nie staną, zdradzę przysięgę, jaką złożyłem ich umierającej matce... - Przy ulicy Św. Franciszka nr 3 - zawołał Agrykola, przerywając ojcu. - Tak... Skąd wiesz o tym numerze? - zapytał zdziwiony Dagobert. - Przecież ta data i numer znajdują się na brązowym medalu! - Tak... - przyznał Dagobert, coraz bardziej zdziwiony - kto ci o tym powiedział? - Chwilkę... Ojcze... - odparł Agrykola. - Pozwól mi tylko zastanowić się. Zdaje mi się, że zgadnę... Tak... I ty, Garbusko, powiedziałaś mi, że panna de Cardoville nie jest obłąkana... - Nie... Trzymają ją mimo jej woli... I nie pozwalają z nikim kontaktować się... Powiedziała mi nadto, iż sądzi, że podobnie jak córki marszałka, jest ofiarą obmierzłej intrygi. - Nie ma wątpliwości - powiedział kowal. - Teraz wszystko rozumiem... Dla panny de Cardoville podobnie jak dla córek marszałka Simona jest bardzo ważne, aby się jutro znalazły przy ulicy Sw. Franciszka... A one może nawet nie wiedzą o tym. - Nie rozumiem... - Słuchaj dalej, Garbusko. Czy panna de Cardoville powiedziała ci, że jej bardzo zależy na tym, aby jutro być wolną? - Nie... Gdyż, dając mi pierścień do hrabiego Montbron, powiedziała: z jego łaski ja i córki marszałka będziemy wolne w najbliższych dniach. - A ty co miałeś powiedzieć? - odezwał się zniecierpliwiony żołnierz do syna. - Zaraz - odparł kowal - gdy przyszedłeś po mnie do więzienia, powiedziałem ci, że muszę dopełnić świętego obowiązku i że przyjdę do ciebie do domu. - Tak... Ja zaś poszedłem spróbować nowych środków, o których zaraz ci powiem. - Pobiegłem więc natychmiast do pawilonu przy ulicy Babilońskiej, nie wiedząc o tym, że panna de Cardoville dostała pomieszania zmysłów, przynajmniej tak mi powiedziano... Możecie sobie wystawić, jak mnie to zmartwiło... Pytam, gdzie jest, odpowiadają mi, że tego nie wiedzą, pytam więc dalej, czy mogę mówić z kimkolwiek z jej krewnych?... Ponieważ miałem na sobie roboczą bluzę, odpowiadają mi, że nie ma nikogo z jej krewnych, co mnie jeszcze bardziej zmartwiło, jednak przyszło mi na myśl... Pomyślałem sobie tak: ponieważ dostała pomieszania, jej doktor powinien coś wiedzieć. Pytam więc służącego, jak się nazywa doktor, który leczył pannę de Cardoville. Dał mi adres: doktor Baleinier, ulica Taranne nr 12. Biegnę do niego, nie zastaję, mówią, że koło piątej będzie w swoim szpitalu, dom ten sąsiaduje z klasztorem, więc tym sposobem zeszliśmy się. - Ale co wiesz o medalu? - pytał niecierpliwie Dagobert. - Słuchaj, ojcze: poszedłem do niej z prośbą o kaucję, policja udała się tam za mną. Panna de Cardoville, aby zapobiec aresztowaniu, kazała zaprowadzić mnie do kryjówki w pawilonie; jest to pokoik, do którego światło dochodzi kanałem w rodzaju komina, rozglądałem się, gdzie jestem, mury pokryte boazerią, wejście do kryjówki zamykają drzwiczki, obracające się na dwóch zawiasach; przyglądałem się wszystkiemu ciekawie, badając kółka i sprężynki, zrozumiałem cały mechanizm, z wyjątkiem jednego mosiężnego kółeczka, daremnie pociągałem je do siebie, nie działało to na sprężyny; wtedy przyszło mi do głowy, że należy je nacisnąć. Ledwie to zrobiłem, usłyszałem lekkie szczęknienie i zobaczyłem opadającą klapę w kształcie szufladki, po otwarciu wypadł z niej mały medal brązowy z łańcuszkiem. - Na którym zobaczyłeś adres... Ulicy Św. Franciszka - zawołał Dagobert. - Tak, a razem z medalem wypadła duża, zapieczętowana koperta. Podniósłszy ją, przeczytałem: Panna de Cardoville. Ma te papiery poznać w chwili, gdy je do rąk dostanie. Pod tymi słowami mieściły się litery B i C, a pod kreską data: W Paryżu 12 listopada 1830 roku, na pieczątce też litery a nad nimi hrabiowska korona. Pieczęć była nie naruszona. Nie ma więc wąt- pliwości, że panna de Cardoville nic nie wie o tych papierach, koperta leży nie naruszona już blisko dwa lata. - To jasne - zakonkludował Dagobert - a cóżeś z tym wszystkim zrobił? - Włożyłem wszystko z powrotem do skrytki i zamknąłem ją, tymczasem w kilka chwil później odkryto moją kryjówkę, potem panny de Cardoville już nie widziałem, zdążyłem tylko jednej z jej pokojówek szepnąć parę słów o moim odkryciu... - Ale ten medal - mówił Dagobert - jest podobny do medalionu córek marszałka Simona, jakim sposobem? - Nic naturalniejszego, panna de Cardoville wspomniała mi, że jest ich krewną. - A więc teraz - rzekł Dagobert, spoglądając niespokojnie na syna - pojmujesz, dlaczego chcę mieć dzieci jeszcze dziś? Jak mi objaśniła ich umierająca matka, jeden dzień zwłoki może wszystko zgubić! Nie mogę poprzestać na owym: może jutro... Przychodzę z tymi dziećmi z daleka, aby je jutro zaprowadzić na ulicę Św. Franciszka... Ja te dzieci dziś muszę mieć, choćby ani przyszło spalić klasztor! - Ale powtarzam ci jeszcze raz, to gwałt... - A hrabia Montbron, do którego panna de Cardoville kazała się udać - dodała Garbuska - przyśpieszy kroki sprawiedliwości i dzieci dziś jeszcze będą wolne. - Ojcze... Idź do hrabiego, ja biegnę do komisarza powiedzieć mu, że teraz już wiadomo, gdzie przetrzymują dziewczęta. Dagobert zamyślił się a potem rzekł: - Niech i tak będzie. Posłucham waszej rady... Ty, synu, śpiesz do komisarza, ty, Garbusko, wracaj do domu i czekaj na nas, ja idę do hrabiego... Daj mi pierścień... A adres? - Plac Vendome 7. Idź tam... Prawo zawsze broni uczciwych ludzi... - Tym lepiej - odparł żołnierz - bo inaczej uczciwi ludzie byliby zmuszeni bronić się sami... Tak więc, moje dzieci, wkrótce spotkamy się przy ulicy Brise-Miche. Gdy się rozchodzili, było już zupełnie ciemno. ROZDZIAŁ VI SCHADZKA Jest ósma godzina wieczorem, deszcz siecze w okna izdebki Franciszki Baudoin a gwałtowny wicher miota drzwiami i nie domkniętym oknem. Zabłocona podłoga i pokryte kurzem ubogie sprzęty niedawno jeszcze odznaczały się nienaganną czystością. Od czasu aresztowania Franciszki łóżko nie było posłane... Przy bladym blasku świecy, stojącej na małym, zimnym piecyku żelaznym, bo zapas węgla dawno już się wyczerpał, widać Garbuskę, drzemiącą w fotelu, ze zwieszoną głową. Po całodziennym trudzie, po tylu zmartwieniach, biedna istota nie miała kawałka chleba w ustach i ani centyma, za który mogłaby kupić jedzenie. Czekając na Dagoberta i Agrykolę, zdrzemnęła się, lecz nie był to sen pokrzepiający. Niespokojna, co chwila otwierała oczy i rozglądała się wkoło. Nareszcie słychać ciężkie stąpanie w sieni. Wszedł Dagobert a z nim Ponury. Zerwała się co żywo. - I cóż, panie Dagobercie, dobre nowiny? Czy... Nie śmiała mówić dalej, tak ją przeraził smutny wyraz twarzy żołnierza. Rzucił się na krzesło i zasłonił twarz rękami. Półgłosem mówił do siebie: - Trzeba koniecznie... Trzeba koniecznie... Rozejrzał się po izbie jakby czegoś szukając, a dostrzegłszy żelazny pręt służący za pogrzebacz, podniósł go, zważył w ręku i z zadowoleniem położył na komodzie. Garbuska obserwowała wszystkie jego ruchy; zlękła się, gdy zobaczyła, jak żołnierz, rozłożywszy na stole swoją walizkę, wyjął z niej parę kieszonkowych pistoletów. - Na Boga!... Panie Dagobercie... Co pan chce zrobić? Żołnierz spojrzał na dziewczynę jak gdyby dopiero ją spostrzegł. - Dobry wieczór, która godzina? - Ósma... Dopiero co wybiła na kościele Saint-Merry. - Ósma... Dopiero ósma!... I kładąc pistolety przy żelaznym pręcie, znowu się zamyślił. - Panie Dagobercie - odezwała się nieśmiało Garbuska - nie udało się panu nic załatwić? - Nie... - odpowiedział żołnierz. Nie śmiąć pytać dalej, Garbuska usunęła się w kąt i tam siadła w milczeniu. Ponury podszedł do niej i oparł łeb na jej kolanach, i jak ona śledził ruchy swego pana. Dagobert tymczasem, namyśliwszy się, zbliżył się do łóżka, zdjął z niego prześcieradło i mierzył wzrokiem jego długość i szerokość, wreszcie zawołał krótko: - Nożyczki! Garbuska podała mu nożyczki. - Teraz przytrzymaj, moje dziecko, za drugi koniec prześcieradła i mocno je naciągnij... Dagobert rozciął prześcieradło na cztery części, potem mocno je skręcił i w ten sposób powstały jakby cztery powrozy. Związał je mocno. - Teraz potrzeba mi jeszcze haka... I znowu zaczął przeglądać kąty izdebki. Garbuska, coraz bardziej przestraszona zamiarami żołnierza, odezwała się nieśmiało: - Ale, panie Dagobercie, Agrykola jeszcze nie wrócił... Z dobrymi wiadomościami... - Tak - odparł z goryczą - z wiadomościami tak dobrymi jak moje... Potrzebny mi koniecznie jakiś mocny hak. Zobaczył worek z grubego płótna, rozłożył i rzekł do Garbuski: - Moje dziecko, włóż tu żelazny pręt i powróz, tak będzie wygodniej nieść... - A więc, niestety! Panie Dagobercie, straciłeś wszelką nadzieję? - Przeciwnie... Mam pewną nadzieję... Ale w sobie samym. - Zaczekaj przynajmniej na powrót Agrykoli. - Zaczekam... Jeśli zjawi się przed dziesiątą... - O, Boże! Więc zdecydował się pan stanowczo? - Nieodwołalnie... A jednak, gdybym był zabobonny i wierzył w złe wróżby... - Czasami, panie Dagobercie, wróżby nie zawodzą - stwierdziła Garbuska, dodając: - A co takiego pan widział?... - Mogę ci opowiedzieć, dziecko... Czy to nie wpół teraz wybiło? - Tak, wpół do dziewiątej. - Jeszcze półtorej godziny - rzekł żołnierz cicho - Wiesz, co widziałem? Przechodząc jakąś tam ulicą, niechcący skierowałem wzrok na ogromny czerwony afisz, na którym widać było czarnego rysia, pożerającego białego konia... Na ten widok krew we mnie zawrzała, bo właśnie czarny ryś pożarł mi białego konia, który wraz z Ponurym był moim towarzyszem... nazywał się Jowialny... Na to imię Ponury, leżący u stóp Garbuski, podniósł łeb i spojrzał bystro na swego pana. - Widzisz... i zwierzęta mają pamięć - rzekł żołnierz z westchnieniem. A zwracając się do Ponurego dodał: - To ty przypominasz sobie Jowialnego? Ponury parę razy zaszczekał jakby chciał potwierdzić, że pamięta swego towarzysza podróży. - Wyobrażam sobie, jak ten widok musiał być przykry dla pana. - To jeszcze nic... Podchodzę bliżej i czytam, że Morok, przybyły z Niemiec, pokazywać będzie w menażerii oswojone przez siebie drapieżne zwierzęta, między innymi pysznego lwa, wspaniałego tygrysa i czarnego rysia z Jawy, zwanego Śmiercią. - Straszna nazwa - stwierdziła Garbuska. - A jeszcze cię bardziej przerazi, moje dziecko, to, że właśnie ten ryś przed czterema miesiącami zadusił mi konia, niedaleko Lipska. - To straszne, co pan mówi - rzekła Garbuska, wzdrygnąwszy się. - Na tym nie koniec. Przez tego Moroka ja i moje dziewczynki zostaliśmy aresztowani w Lipsku. - I ten niegodziwiec jest w Paryżu... trzeba się mieć na baczności, to zła wróżba... - Tak... dla tego łotra... jeśli go tylko spotkam - mówił sam do siebie Dagobert - bo od dawna mamy ze sobą na pieńku... - Ktoś biegnie po schodach - odezwała się szwaczka, nadstawiając ucha - to kroki Agrykoli... Rzeczywiście był to Agrykola. Garbuska, ledwie rzuciła nań badawczym wzrokiem, przekonała się, niestety, że nadzieje, które pokładała w jego powrocie, również zawiodły... - No i co? - zapytał Dagobert. - Ach, ojcze, oszaleć można!... Jakby się wszystko sprzysięgło - rzekł wzburzony kowal - A ty widziałeś się z hrabią Montbron? - Hrabia przed trzema dniami wyjechał do Lotaryngii. Takie są moje dobre nowiny - odparł żołnierz z gorzką ironią - a jakie są twoje?... - Komisarz powiedział: Więc te dziewczęta umieszczone są w poważnym miejscu... W klasztorze... Nie ma pilnej potrzeby, aby je stamtąd zabrać... Zresztą nie mogę wziąć na siebie odpowiedzialności za najście klasztoru. Jutro złożę raport, gdzie należy. - Tłumaczyłem mu: Jeżeli te dziewczęta nie znajdą się jutra przy ulicy Św. Franciszka, poniosą niepowetowaną stratę. - Bardzo żałuję - odpowiedział komisarz - ale wymiar sprawiedliwości odbywać się musi według formalności, od których nie wolno zbaczać. - Czy mówiłeś mu także o pannie de Cardoville? - Tak, ale tak samo mi odpowiedział: Skargi swojej nie popierasz pan żadnym dowodem, nie mogę czynić gwałtu wobec zakładu doktora, niemniej przekażę raport. - Kiedy niedawno chciałem działać - przypomniał żołnierz - czy nie przewidywałem tego wszystkiego? A więc nie można marzyć o tym, aby na drodze prawa dziś, nawet jutro z rana, Róża i Blanka zostały mi zwrócone? - Nie, ojcze, ta sprawa nie może być wcześniej rozstrzygnięta niż za dwa, trzy dni. Jednak - ciągnął dalej - nie poprzestałem na tym. Pełen rozpaczy, nie mogąc uwierzyć, aby sprawiedliwość była głucha wobec oczywistego przestępstwa... Pobiegłem do pałacu sprawiedliwości... W nadziei, że może tam znajdę sędziego lub jakiegoś urzędnika... Powiedziano mi, że kancelarię prokuratora zamyka się o piątej po południu, a otwiera o dziesiątej rano. Chciałem spróbować jeszcze jednego, poszedłem na odwach, gdzie wojsko trzyma wartę pod dowództwem oficera... Panie poruczniku - prosiłem - wyświadcz mi tę łaskę, daj mi podoficera i dwóch żołnierzy, abym w ten sposób uzyskał prawny wstęp do klasztoru. Zażądamy widzenia z córkami marszałka Simona, pozostawimy im do wyboru: albo zostać w klasztorze, albo wrócić do mego ojca, który je przyprowadził do Paryża... A przekonamy się, czy są tam dobrowolnie trzymane... - Młodzieńcze - odpowiedział - to, czego żądasz, jest nierealne, nie mogę podjąć takiego kroku na własną odpowiedzialność. Dostałbym dymisję... Więc co mam począć?... Na Boga, można oszaleć z rozpaczy... - Doprawdy, nie wiem - rzekł ze współczuciem porucznik. - Najpewniejszy środek to zaczekać... Wtedy, ojcze, sądząc, że zrobiłem wszystko, wróciłem do domu... W nadziei, że może ty miałeś więcej szczęścia, niestety, ty również nic nie wskórałeś. Po tym sprawozdaniu Agrykoli, które zniszczyło ostatnie nadzieje całej udręczonej trójki, zapadło głuche milczenie. Rozpacz zwiększyło jeszcze nowe zdarzenie. ROZDZIAŁ VII WYZNANIE Drzwi mieszkania otworzyły się i na progu ukazała się Franciszka Baudoin, blada, ledwie trzymając się na nogach. Postąpiwszy kilka kroków, padła na kolana, złożyła ręce jak do modlitwy i odezwała się słabym głosem: - Mój mężu... Przebacz mi!... Na te słowa Agrykola i Garbuska obejrzeli się, Dagobert podniósł głowę. - Matko!... Ty, na kolanach - odezwał się Agrykola, schyliwszy się z czułością do Franciszki - Wstań! - Nie, dziecko - odparła Franciszka - nie podniosę się, dopóki ojciec... Nie przebaczy mi... - Przebaczyć... Biedna żono - rzekł żołnierz wzruszony, podnosząc strapioną. - Alboż ja cię obwiniałem... Więc zwolniono cię?... Wczoraj nie mogłem się dowiedzieć, gdzie cię osadzono... Usiądź, moja droga! - Matko... Jakaś ty blada... Jak zziębnięta... - Agrykola uklęknął przed matką. - Drżysz cała... - a zwracając się do Garbuski, dodał: - Moja kochana, rozpal prędko w piecyku. - Myślałam o tym, lecz nie ma już ani węgla, ani drzewa. - A więc, bądź tak dobra, zejdź i pożycz od ojca Loriot... Jest tak dobry, że nie odmówi... Ledwie to wymówił, a Garbuski już nie było. Kowal wstał, wziął kołdrę z łóżka i otulił nią nogi matce. Dagobert, niemniej troskliwy od syna, wziął z łóżka poduszkę i rzekł: - Pozwól, że ci ją podsunę pod plecy. - Jak niezasłużenie mnie rozpuszczacie! - rzekła Franciszka, usiłując się uśmiechnąć - szczególnie ty, mężu... Jaki ty jesteś dobry... Po takim moim postępku, jaki wyrozumiały! Ujęła dłoń Dagoberta, przycisnęła do ust, a skrapiając ją łzami, rzekła: - Będąc w więzieniu, bardzo żałowałam... A potem jeszcze bardziej, gdy zobaczyłam się z Gabrielem. - A Gabriel? Jakże się ma mój poczciwy braciszek? - Od czasu, jak przyjechał - mówiła Franciszka, otarłszy łzy - trzymany jest na pokucie... Jego przełożeni surowo zakazali mu wychodzić z domu... Szczęściem, że mu pozwolili przyjąć moje odwiedziny... Bo jego rady otworzyły mi oczy, on dopiero oświecił mnie, jak dalece zawiniłam wobec ciebie, kochany mężu. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Dagobert. - Ale winieneś być przekonany, że choć naraziłam cię na straszne zmartwienie, jednak nie w złych zamiarach... Widząc twą rozpacz, bolałam z tobą, lecz nie śmiałam wyznać prawdy, aby nie złamać przysięgi... Chciałam jej dochować, sądząc, że czynię dobrze... Jednak coś mi szeptało w środku, że nie miałam prawa cię narażać na taki cios. Uklękłam więc w więzieniu i mimo naigrawań innych kobiet, błagałam stwórcę, aby mnie oświecił... Kiedy modliłam się tak gorąco, Bóg wysłuchał mojej prośby i natchnął mnie myślą, abym udała się do naszego Gabriela... Boże, będę ci posłuszna - mówiłam w duchu - Gabriel jest jakby moim dzieckiem, jest księdzem, cierpiał za wiarę- Skoro wyjdę z więzienia, pójdę do niego poradzić się. - Ach! Biedna kobieto! - odezwał się Dagobert z goryczą - Gdybyś ty miała innego spowiednika... - Myślałam już o tym, nim Gabriel wyjechał w podróż - odparła naiwnie - Ale obawiałam narazić się księdzu Dubois, a przy tym bałam się, aby Gabriel nie był zanadto pobłażliwy dla moich grzechów. - Twoich grzechów?... Droga matko! - zawołał kowal. - No i co ci powiedział Gabriel? - spytał Dagobert. - Niestety! Czemu nie mówiłam z nim wcześniej? To, co mu powiedziałam o księdzu Dubois, obudziło w nim pewne podejrzenia; pytał mnie o wiele szczegółów... Otworzyłam mu moje serce, on mi także otworzył swoje i dowiedzieliśmy się o wielu nieszczęsnych rzeczach, dotyczących osób, które dotąd darzyliśmy takim zaufaniem... A które przecież oszukiwały nas cały czas. - W jaki sposób? - Jemu mówiono w sekrecie o rzeczach, niby pochodzących ode mnie, a mnie, również w zaufaniu o rzeczach, które niby miały pochodzić od niego. Otóż... Wyznał mi, iż początkowo nie czuł powołania do stanu duchownego. Zapewniono go jednak, że nie czułabym się pewna zbawienia, gdyby nie wstąpił do jezuitów, że jednak nie śmiałabym żądać od niego takiej ofiary, pomimo że wzięłam go z ulicy jako sierotę... A wtedy... Biedne, kochane dziecko, sądząc, że musi dogodzić moim najgorętszym życzeniom, poświęcił się dla mnie. Wstąpił do seminarium. - Ależ to podstęp! - krzyknął kowal - To budzi zgrozę! - Tymczasem - mówiła dalej Franciszka - mnie zupełnie inaczej to przedstawiono. Powiedziano mi, że Gabriel chciałby zostać księdzem, ale nie śmie o tym mówić, aby nie wzbudzić we mnie zazdrości ze względu na Agrykolę, który gotując się na rzemieślnika, nie miał na widoku takich korzyści, jakie Gabrielowi mógł zapewnić stan duchowny... Dlatego, kiedy prosił mnie o pozwolenie wstąpienia do seminarium (a uczynił to z niechęcią, sądząc jedynie, że mnie tym uszczęśliwi), ja, zamiast go odwodzić od tego, upewniałam go, że nic lepszego nie mógłby uczynić i że mnie to bardzo cieszy... - Co za haniebne intrygi! - krzyknął oburzony kowal - Niegodziwym sposobem skorzystano z waszego wzajemnego przywiązania. - Jednak - opowiadała dalej Franciszka - ponieważ Gabriel jest człowiekiem wyjątkowej dobroci, powoli obudziło się w nim powołanie... Czemu się zresztą nie można dziwić; pocieszać cierpiących, poświęcać się dla nieszczęśliwych, on jakby się do tego urodził... Nie wspomniałby o tym nigdy, gdyby nie dzisiejsza rozmowa... Gdy się jednak o tym wszystkim dowiedział, bardzo się oburzył, szczególnie na pana Rodina, i na inną jeszcze osobę... Mówił mi, że już miał do nich uraz, ale to odkrycie dopełniło miary. Dagobert zerwał się z krzesła i potarł ręką czoło jakby chciał sobie coś ważnego przypomnieć. Od kilku już minut słuchał ze zdziwieniem i prawie z lękiem o tych piekielnych intrygach. Franciszka mówiła dalej: - Na koniec... Kiedy wyznałam Gabrielowi, że za radą księdza Dubois wydałam obcej osobie dzieci, które powierzono memu mężowi... Córki marszałka Simona... Zganił to, powiedział, że powinnam była najpierw poradzić się męża, który sam tylko odpowiedzialny jest przed Bogiem i ludźmi za to, co mu zostało powierzone... Mocno ganił postępek księdza Dubois, pocieszał mnie ze swą anielską dobrocią, zobowiązując, abym po powrocie do domu wszystko ci wyznała... Chciał przyjść tu ze mną, ale przełożeni surowo zakazali mu wychodzić z seminarium i dlatego... Dagobert przerwał żonie: - Jedno słowo, Franciszko... Pośród tylu zmartwień, tylu szatańskich spisków, człowiek traci głowę... W dniu, w którym znikły dzieci, wspominałaś, że, gdyś Gabriela zabrała z ulicy, miał na szyi medal brązowy, a w kieszeni pugilares pełen papierów, zapisanych obcym językiem. - Tak, mężu. - Te papiery i medal oddałaś spowiednikowi? - Tak. - A Gabriel nigdy potem ci nie wspominał o tych papierach i medalu? - Nie, nigdy. Agrykola zawołał: - A więc Gabriel ma taki sam powód, jak córki marszałka Simona i panna de Cardoville, aby znaleźć się na ulicy Św. Franciszka. - Zapewne - wtrącił Dagobert - i teraz przypominam sobie, co powiedział, że za kilka dni będzie potrzebował naszej pomocy. - Prawda, ojcze. - I zatrzymują go jak więźnia w seminarium! Powiedział matce, że przełożony obszedł się z nim niedobrze! - Że nie mówiłby inaczej, gdyby szło o śmiertelny pojedynek - przerwał Agrykola. - A przecież on jest odważny tak jak ty, musi więc istnieć wielkie niebezpieczeństwo, skoro tak się boi przełożonych. - Rozumiem już wszystko... - odezwał się żołnierz. - Gabriel jest tak samo jak Róża i Blanka, jak panna de Cardoville... Jak twoja matka, a może nawet i my, ofiarą intryg jezuitów... Kiedy teraz poznałem ich niegodziwe metody, ich straszną chytrość i zawziętość, widzę - dodał - że trzeba być bardzo mocnym, aby stanąć z nimi do walki... - Masz rację, ojcze... Jezuici, przy całej swej obłudzie i złośliwości, mogą uczynić tyle złego, ile dobry wśród nich, tacy jak Gabriel, czynią dobrego... Nie można ich nie doceniać. - Tak, to prawda... I to mnie przeraża, bo moje biedne dzieci są w ich rękach. Czyż można je opuścić? O, nie, nie... Precz ze słabością... A jednak... Od chwili, jak twoja matka odkryła nam ich szatańskie zmowy, nie wiem... Ale ogarnia mnie strach... Okropne wydaje mi się to wszystko, co dzieje się wokół nas. Porwanie tych dzieci jest fragmentem rozgałęzionego spisku, który nas otacza i zagraża... Zdaje mi się, że ja i ci, których kocham, chodzimy w ciemnościach... Pośród węży... Pośród nieprzyjaciół i zasadzek... Których ani widzieć, ani zwalczyć nie można... Nie jestem tchórzem... Ale powiem otwarcie... Ja się boję jezuitów. Agrykola zadrżał, gdyż podzielał to wrażenie. Ludzie otwartego charakteru, dzielni, śmiali, przywykli walczyć i działać jawnie, tylko tego się obawiają, żeby ich nie usidlili, nie uderzyli znienacka niewidzialni nieprzyjaciele. Milczenie przerwał powrót Garbuski. Zapukała lekko, zatrzymując się za drzwiami z ojcem Loriot. - Pani Franciszko, można wejść? - zapytała - Ojciec Loriot niesie drzewo. - Prosimy... Prosimy! - odparł Agrykola, gdy tymczasem ojciec ocierał zimny pot z czoła. Drzwi otworzyły się i wszedł poczciwy farbiarz, którego ręce tym razem ubarwione były na amarantowo. - Dobry wieczór państwu - rzekł - Dziękuję pani, Franciszko, żeś sobie o mnie przypomniała, że mój sklep jest na twoje usługi... Sąsiedzi wzajemnie powinni się wspierać, pani byłaś zawsze tak dobra dla mej nieboszczki żony!... Złożywszy drzewo w kącie farbiarz zapytał: - Czy nie potrzeba państwu jeszcze czegoś? - Dziękujemy ci, zacny ojcze Loriot. - Dobranoc państwu. A zwracając się do Garbuski, dodał: - Nie zapomnij, moje dziecko, o liście do pana Dagoberta... Nie śmiałem go dotknąć, aby nie zostawić .na nim śladu swoich palców... Dobranoc państwu. I ojciec Loriot wysunął się z izby. - Oto list, panie Dagobercie - rzekła Garbuska. I zajęła się rozniecaniem ognia, gdy tymczasem Agrykola przysunął bliżej pieca krzesło z matką. - Zobacz chłopcze, co tu piszą - rzekł Dagobert - Mam głowę tak skołotaną, że ledwie widzę światło. Agrykola wziął list i czytał: Na morzu, 25 grudnia 1831 r. "Korzystam ze spotkania i krótkiego zetknięcia ze statkiem, płynącym prosto do Europy. Piszę do ciebie, mój stary towarzyszu, te kilka słów naprędce i spodziewam się, że cię dojdą przez Havr prędzej aniżeli mój list, pisany z Indii... Powinieneś już być w Paryżu z moimi... Nie mogę skończyć, bo łódź odpływa... Jeszcze tylko słowo: przybywam do Francji... Nie zapomnij o 13 lutego... Zależy od tego przyszły los mojej żony i syna... Lub córki... Bądź zdrów, przyjacielu, wdzięczny na wieki. Simon". - Agrykolo!... Co z twoim ojcem?... Prędko... - krzyknęła Garbuska. Słuchając pierwszych słów listu Dagobert zbladł jak trup... Jakby go z nóg ścięły. Syn skoczył do ojca i przytrzymał go w ramionach. Wkrótce napad słabości minął, Dagobert wstał, oczy jego zaiskrzyły się, surowa twarz przybrała wyraz niezachwianego postanowienia. Krzyknął: - Nie, nie, zdrajcą nigdy nie będę! Już nie boję się jezuitów i jeszcze tej nocy Róża i Blanka Simon będą wolne. ROZDZIAŁ VIII PRAWO KARNE - Która godzina, Agrykolo? - zapytał Dagobert. - Dopiero wybiła dziewiąta. - Musisz mi natychmiast zrobić mocny hak żelazny... Tak mocny, żeby wytrzymał ciężar ciała, a tak rozwarty, żeby go można było założyć na daszek na murze. Mówiąc to, wziął stojące przy piecu grube szczypce, podał je synowi i dodał: - Pośpiesz się, chłopcze, rozdmuchaj ogień i kuj żywo... Na te słowa Franciszka i Agrykola spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, kowal osłupiał. - Ojcze... Hak... A to do czego? - Żeby go uwiązać do powrozu, który tu mam. - Ależ, do czego ten powróz, ten hak? - Do dostania się na mury klasztoru, jeśli nie można będzie wejść bramą, - Ależ, ojcze... To niemożliwe, ani marzyć o tym. - O co chodzi, moje dziecko - zapytała niespokojnie Franciszka - Dokąd ojciec chce iść? - Chce tej nocy dostać się do klasztoru, w którym zamknięte są córki marszałka Simona i chce je stamtąd wydostać. - Wielki Boże!... Mężu... To świętokradztwo! Żołnierz odpowiedział surowo, niemal uroczyście: - Słuchaj, moja żono, i ty, synu, w moim wieku, kiedy się ktoś na coś odważa, pewno już wie, dlaczego to czyni. Robię, com powinien, zaniechajcie więc próżnej gadaniny. Tego wieczora chcę być panem swej woli. - Ojcze!... - rzekł Agrykola. - Nie chcę obalać twego postanowienia, chcę tylko dowieść, że nie wiesz, na co się narażasz... - Wiem dobrze o wszystkim - odparł żołnierz. - Krok, na który się ośmielam, jest wielkiej wagi. - Zastanów się, na jakie wystawiasz się niebezpieczeństwo! - No, mówmy o niebezpieczeństwie, mówmy o fuzji odźwiernego i o kosie ogrodnika - rzekł Dagobert, wzruszając ramionami. - No! I co dalej? Przypuśćmy, że położę głowę w tym klasztorze? Alboż ty nie pozostaniesz dla matki? Dwadzieścia lat obywaliście się beze mnie... Poniesiecie niewielką stratę... - Ach! Boże! I to ja, ja jestem przyczyną tych wszystkich nieszczęść! - zawołała Franciszka. - Pani Franciszko, uspokój się - szepnęła Garbuska - Agrykola nie pozwoli ojcu narażać się na takie niebezpieczeństwo. Kowal rzekł wzruszony: - Zanadto znam cię, ojcze, żebym cię miał wstrzymywać obawą przed śmiercią. - A o jakim niebezpieczeństwie chcesz mówić? - Przestraszysz się go... Choć jesteś odważny... - Agrykolo - rzekł ostro Dagobert - obrażasz mnie... - Jest podłą rzeczą chcieć odwieść człowieka postrachem od spełnienia powinności... - Przebacz mi, ojcze... Ale choćbym miał ściągnąć na siebie twą nienawiść, dowiedz się, na co się narażasz, wchodząc przez mur do klasztoru, i to jeszcze w nocy... - Dość już, ani słowa więcej!... - krzyknął żołnierz z gniewem. - Uprzedzam cię, że za to grożą prawie niezawodnie galery - rzekł kowal, blednąc z przejęcia. - Nędzniku! - wrzasnął Dagobert - Czy nie lepiej było ukryć to... Aniżeli wystawiać mnie na to, abym się okazał zdrajcą i tchórzem! - Potem, chwyciwszy się oburącz za głowę, powtórzył: - Galery!... I spuścił głowę, zdruzgotany tym piorunującym słowem. - Tak, tak, zakradać się do cudzego domu w nocy, przez mur, gwałtem... Za to czekają galery! - powtórzył Agrykola. - Jeżeli zostaniesz schwytany na gorącym uczynku, a można postawić dziewięć przeciw jednemu, że tak się stanie. Klasztor jest mocno strzeżony, gdybyś poważył się uprowadzić dziewczęta w ciągu dnia, zostałbyś aresztowany, lecz przynajmniej krok ten miałby cechę odwagi, za którą może sąd by cię uniewinnił... Lecz napadać w nocy, dostawać się gwałtem przez mury... Za to czekają galery... Zatem... Ojcze, namyśl się... Co zrobisz, ja pójdę z tobą... Nie pozwolę ci iść samemu... Powiedz tylko słowo... A ukuję ci hak... Ruszymy za godzinę. Głębokie milczenie przerywały ciche tkania Franciszki, która z rozpaczą powtarzała: - To ja, ja... Jestem winna wszystkiemu. Daremnie Garbuska usiłowała ją uspokoić. Dagobert pogrążył się w myślach. Przerażające słowa syna uświadomiły mu niebezpieczeństwo i jego następstwa, pozostawało mu albo zdradzić zaufanie marszałka i złamać przysięgę, złożoną umierającej matce sierot, albo też narazić siebie, a zwłaszcza syna, na straszną hańbę... Syna! I to jeszcze bez całkowitej pewności, czy zdoła uwolnić sieroty. Wtem Franciszka, jakby natchniona, zawołała: - Mój Boże! Może znajdzie się sposób wydostania tych dzieci bez gwałtu. - Jakiż to sposób, matko? - Przecież to ksiądz Dubois kazał je tam zaprowadzić, a mój spowiednik działał z namowy pana Rodina. - A jeśli nawet, na próżno udalibyśmy się do pana Rodina, nic byśmy nie wskórali. - U niego nie, ale może u tego księdza, który jest przełożonym Gabriela i który zawsze się nim opiekował. - Co to za ksiądz? - Ksiądz d'Aigrigny. - D'Aigrigny! - zawołał Dagobert ze wstrętem. - Więc do tych matactw należy człowiek, który był kiedyś wojskowym, nim został księdzem? - Tak, ojcze, margrabia d'Aigrigny... Dawniej, jeszcze za czasów Napoleona, służył w jakimś obcym wojsku... A w roku 1815 Burbonowie dali mu pułk francuski... - To on! - rzekł Dagobert przytłumionym głosem. - Wszędzie on! Jak zły duch... Kiedy idzie o matkę, o ojca lub dzieci. - O czym mówisz, ojcze? - Margrabia d'Aigrigny! - mówił dalej Dagobert. - Wiecie wy, co to za człowiek? Nim został księdzem, dręczył swą miłością matkę Róży i Blanki, walczył przeciwko swemu krajowi i dwa razy potykał się z generałem Simonem. Tak, kiedy generał, okryty ranami, był w niewoli w Lipsku, on tymczasem pod Waterloo, w obcym wojsku, walczył przeciwko nam. Za Burbonów, ten renegat, okryty zaszczytami, spotkał się znowuż z napoleońskim generałem, który był wówczas w nieszczęściu. Wtedy to doszło między nimi do pojedynku... Margrabia został ranny, ale generał Simon, skazany na śmierć, musiał uciekać z Francji... Powiadacie, że ten renegat jest księdzem... A więc jestem zupełnie pewny, że to on kazał porwać Różę i Blankę z nienawiści do ich rodziców... I ten niegodziwiec trzyma je w swej mocy!... A więc nie tylko muszę bronić majątku tych dzieci... Ale i ich życia!... Słyszycie? Ich życia... Bo on je zechce zabić! - Uważasz go za zdolnego do... - Człowiek, który zdradził swój kraj, a potem został jezuitą... Zdolny jest do wszystkiego, może w tej chwili pastwią się nad tymi dziećmi... Bo rozłączyć je to już to samo, co zacząć je zabijać!... Córki marszałka Simona są w mocy margrabiego d'Aigrigny i jego bandy... A ja będę się wahał ocalić je... Z obawy przed galerami!... Cóż znaczą, zwłaszcza dla mnie, galery? Jeśli moja ostatnia próba nie uda się, myślicie, że będę żył? Kładź w ogień żelazo, chłopcze... Prędko, czas nagli... - Ale, syn... Pójdzie z tobą - zawołała Franciszka głosem macierzyńskiej rozpaczy i rzuciła się do nóg Dagoberta. - Jeśli zostaniesz zatrzymany... To i on także... - No, to co?... Mam dwa pistolety, wystarczą dla nas obu. - A ja... - zawołała matka. - Masz rację... Pójdę sam. - Nie pójdziesz sam... Ojcze... - Ale twoja matka!... Agrykolo... Nie pójdziesz ze mną... Zakazuję ci! - rzekł żołnierz, przyciskając syna do piersi. - Ja... Pokazawszy ci niebezpieczeństwo... Mam się cofnąć?... Pójdę z tobą, ojcze, jest to moim prawem, moją powinnością, wreszcie taka jest moja wola! - O! Mój Boże! Zlituj się nad nami! - modliła się biedna matka na klęczkach. - Nie płacz, matko, bo mi serce rozdzierasz - prosił Agrykola. - Gdy będziemy działać roztropnie, możemy dopiąć swego, prawie na nic się nie narażając, prawda, ojcze?... - rzekł kowal, mrugnąwszy na żołnierza. - Uwolnimy córki marszałka i pannę de Cardoville... Garbusko, podaj mi kleszcze i młotek z dolnej szuflady. - Oto twoje narzędzia - rzekła Garbuska zmienionym głosem, drżącą ręką podając kowalowi kleszcze i młotek. Dagobert ujął Franciszkę za rękę: - Znasz swego syna: przeszkodzić mu teraz, aby udał się ze mną, nie sposób... Ale, bądź spokojna... Dokażemy swego... Jestem pewien... Jeżeli zaś nie uda się, gdybyśmy zostali zatrzymani... Precz z samobójstwem, ojciec i syn pójdą spokojnie do więzienia jak uczciwi ludzie. Gdy nadejdzie dzień sądu... Wyznamy wszystko... Powiemy, że doprowadzeni do ostateczności... Zmuszeni byliśmy chwycić się ostatecznego środka... Dalej, chłopcze, kuj żwawo! - dodał, zwracając się do syna - Kuj... Kuj... Nie bój się, sędziowie są uczciwymi ludźmi i uwolnią uczciwych ludzi. - Tak, tak, ojcze, mądrze mówisz, sędziowie ocenią różnice między złoczyńcami a starym żołnierzem i jego synem, którzy z narażeniem swej wolności chcieli oswobodzić biedne ofiary. - A jeżeli tego nie uwzględnią - dodał Dagobert - ani twój syn, ani mąż nie będą zhańbieni w oczach uczciwych ludzi... Jeżeli poślą nas na galery... Jeżeli tyle okażemy mocy, iż zachowamy życie, to dobrze! Stary i młody zbrodniarz z chlubą będą dźwigać kajdany... Nie my będziemy zhańbieni, ale podły renegat... Nikczemny jezuita, który wstyd przynosi swemu powołaniu... Dalej, dalej, kuj żelazo, mój synu! - Teraz parę słów do ciebie, Garbusko, czas zbliża się. Będąc w ogrodzie, czy zwróciłaś uwagę, jak wysokie są piętra klasztoru? - Nie bardzo wysokie, panie Dagobercie, szczególnie od strony domu obłąkanych, w którym zamknięta jest panna de Cardoville. - Jakim sposobem udało ci się zbliżyć i mówić z tą panną? - Była za parkanem, dzielącym ogrody. - Doskonale... - rzekł Agrykola, nie przestając kuć - będziemy mogli dostać się z jednego ogrodu do drugiego, może zresztą łatwiej będzie dostać się przez dom obłąkanych... Ale nie wiesz, gdzie jest pokój panny de Cardoville? - Zaraz... - odrzekła Garbuska, przypominając sobie - ona. mieszka w kwadratowym pawilonie, a nad jej oknem jest daszek, pomalowany w białe i niebieskie pasy. - Bardzo dobrze... Zapamiętam to. - A mniej więcej, gdzie są cele moich biednych dzieci? - zapytał Dagobert. Po chwili namysłu Garbuska stwierdziła: - Cele te znajdują się naprzeciw okna panny de Cardoville, gdyż już od dwóch dni dawała im znaki, a teraz przypominam sobie, iż wspomniała, że te cele są jedna nad drugą, na dole i na. piętrze. - A czy okna są zakratowane? - zapytał kowal. - Mniejsza o to, dziękujemy ci, moje dziecko, po tym wyjaśnieniu możemy ruszać - rzekł Dagobert. - Co do reszty,. mam swój plan. - Garbusko, podaj wody - rzekł kowal - aby ostudzić żelazo. - A zwracając się do ojca, zapytał: - Dobry będzie ten hak? - Doskonały, chłopcze. Franciszka Baudoin gorąco modliła się na klęczkach; błagała Boga o miłosierdzie dla męża i syna, prosiła, aby tylko na nią samą zesłał karę, gdyż to ona była przyczyną rozpaczliwego kroku Dagoberta i Agrykoli. Ojciec z synem w milczeniu kończyli przygotowania, bladzi i w uroczystym nastroju, pojmowali niebezpieczeństwo wyprawy. Na wieży kościoła Saint-Merry wybiła godzina dziesiąta. Bicie zegara z powodu silnego wiatru i deszczu, który nie przestawał padać, słychać było bardzo słabo. - Dziesiąta! - zawołał Dagobert - Nie mamy już minuty czasu do stracenia; Agrykolo, bierz worek. - Zaraz, ojcze. Kowal podszedł do szwaczki, która ledwie trzymała się na nogach i rzucił jej po cichu: - Jeżeli nie wrócimy do jutra rana... Polecam ci moją matkę... Pójdziesz do pana Hardy, może już wrócił z podróży. Pocałuj mnie, siostro i bądź dobrej myśli... I serdecznie uściskał Garbuskę, która o mało nie zemdlała, - Chodź, Ponury... Dalej w drogę - rzekł Dagobert - będziesz nam służył za pikietę. Potem, podchodząc do żony, która przyciskała do piersi głowę syna, rzekł spokojnym tonem: - No, kochana żono, dopilnuj, aby ogień nie wygasł... Za dwie lub trzy godziny przyprowadzimy ci moje sieroty i piękną pannę... Ucałuj mnie... Na szczęście. Rzuciła się mężowi na szyję. Niema rozpacz, objawiająca się tylko łkaniem, rozdzierała jej serce. Dagobert zmuszony był wyrwać się z jej objęć i rzekł zmienionym głosem: - Chodźmy już, chodźmy, ona mi serce rozdziera... Czuwaj nad nią, Garbusko. I wsunąwszy pistolet do kieszeni surduta, ruszył ku drzwiom, a za nim Ponury. - Synu!... Niech cię raz jeszcze uściskam... Może ostatni! - zawołała biedna matka. Kowal o mało nie rozpłakał się. - Bądź zdrowa! Wkrótce się zobaczymy. Żywo pośpieszył za ojcem. Franciszka padła na krzesło, podtrzymywana przez Garbuskę. Dagobert z Agrykolą, dręczeni niepokojem, wyszli bulwarami szpitalnymi, a za nimi Ponury. ROZDZIAŁ IX WTARGNIĘCIE DO KLASZTORU Zegar w pobliżu wydzwonił wpół do dwunastej, kiedy Dagobert z Agrykolą stanęli na bulwarze. Wiatr dął gwałtownie, deszcz rzęsisty nie przestawał padać, mimo przeciągających chmur noc była stosunkowo jasna, gdyż była pełnia. Przy świetle tym można było ujrzeć ciemne drzewa i mury,okalające klasztorny ogród. Z dala nad błotnistym bulwarem wiatr powiewał latarnią, której czerwonawe światło przedzierało się przez mgłę. Niekiedy, w oddali, słychać było turkot karety. Po wyjściu z domu Dagobert z synem prawie nie rozmawiali. Szli zamyśleni. Agrykola niósł na plecach worek, w którym był powróz, hak i kawał żelaza, Dagobert wspierał się na ramieniu syna. Stary żołnierz odezwał się wreszcie: - Dopiero wpół do dwunastej, trzeba zaczekać do północy. Usiądziemy na tej ławie i naradzimy się. Zatrzymali się. - Agrykolo... Kochany... Jeszcze czas... Proszę cię... Puść mnie samego... Im bardziej zbliża się ta chwila, tym bardziej lękam się, że wplączesz się w tę niebezpieczną sprawę. - A ja, ojcze... Im bliżej czynu, tym bardziej jestem, przekonany, że ci się na coś przydam... Uważasz za swą powinność spłacić ten honorowy dług, połowę tej spłaty biorę na siebie. Nie mówmy już o tym... Lepiej naradźmy się, jak działać. - Ha! Widzę, że muszę cię wziąć z sobą. - Trzeba tak zrobić, ojcze, żeby uwolnić dziewczęta i nie wpaść w biedę. Zauważyłem, że tam, w rogu, przy ogrodzie, jest szopa... Przez tę szopę dostaniemy się do środka. Ale, zapomniałem; gdy dostaniemy się do szopy, czy weźmiemy Ponurego? - Naturalnie. Jeśli tam jest jakiś pies, on się z nim rozprawi, uprzedzi nas także o zbliżaniu się nocnych stróżów. A poza tym... On jest tak zmyślny i tak przywiązany do Róży i Blanki, że może nam ułatwi ich odszukanie. W tej chwili dał się słyszeć uroczysty dźwięk, zegar wybijał północ. Zadrżeli obaj, w milczeniu uścisnęli sobie ręce. Serca ich odpowiedziały biciem dźwiękom zegara, rozlegającym się wśród ponurego milczenia nocy. Dagobert odezwał się: - Północ... Uściskaj mnie i... Naprzód! Chwila była uroczysta, decydująca. - Teraz, ojcze, należy działać z taką przezornością i odwagą jak złodzieje. Z łatwością znaleźli szopę, wydawała się całkiem zrujnowana. - W porządku - rzekł kowal do ojca. Krzepki młodzieniec oparł się plecami o szopę i mocno odsadził się nogami; lecz w tej chwili Ponury zawarczał. Dagobert schwycił syna za rękę: - Cyt!... Nie ruszaj się. Ponury kogoś czuje w ogrodzie... Przez chwilę stali w milczeniu, nie ruszając się. Pies, posłuszny panu, przestał warczeć, ale jego niepokój i niecierpliwość stawały się coraz wyrażniejsze. Nic jednak nie było słychać. - Pies pewnie pomylił się, ojcze. - O, nie... nie ruszaj się. Ponury mocno wciągnął powietrze. - Idą! - szepnął Dagobert. - Uciekajmy więc. - Nie... Poczekajmy... Będzie czas. Słychać było ciężkie stąpanie i niewyraźną rozmowę. - To pewno stróże, o których wspominała Garbuska. - Tym lepiej... Teraz nieprędko tutaj wrócą... Stąpanie coraz bardziej oddalało się, nareszcie zupełnie ucichło. - No, teraz synu, nie traćmy czasu... Muszą już być daleko... Trzeba co prędzej wyjąć deski. Agrykola z całej siły oparł się o szopę, która mimo starości, mocno się trzymała. - Do licha! - rzekł. - Musi tu być żelazny rygiel! Inaczej te stare deski nie wytrzymałyby. Daj mi, ojcze, powróz i hak, wlezę na mur i otworzę drzwi od środka. Dagobert oparł się o mur i skrzyżował ręce, syn wdrapał mu się na szerokie plecy, a czepiając się powrozu i korzystając z nierówności muru, dostał się na jego szczyt. Wierzchołek muru był posypany tłuczonym szkłem. Pokaleczył sobie kolana i ręce, lecz, aby nie przestraszyć ojca, stłumił krzyk bólu, przełożył hak i spuścił się po powrozie do ogrodu. Szopa była blisko, zamek był tak lichy, że Agrykola złamał go od razu, drzwi otworzyły się i Dagobert wszedł do ogrodu, a z nim Ponury. - No, dzięki tobie, chłopcze, najważniejsza rzecz zrobiona. Teraz panna de Cardoville i moje sieroty mają przynajmniej którędy wyjść. Idzie teraz o to, jak je odnaleźć. Ponury pójdzie naprzód. No, marsz stary, tylko nie szczekaj. Ponury wysunął się do przodu i węsząc, przysłuchiwał się. Doszli do małego placyku, otoczonego wysokimi drzewami. Agrykola rzekł: - Chodźmy dalej, wzdłuż muru. - Dobrze, lecz pójdziemy nie po ścieżce, ale po trawie, żeby nie było słychać kroków. Jakiś czas szli długą, krętą aleją, niekiedy zatrzymywali się przysłuchując lub przypatrywali dziwnym kształtom, jakie przybierały drzewa przy słabym świetle księżyca. W pół do pierwszej wybiło, gdy zbliżali się do żelaznej kraty, opasującej oddzielny ogród przełożonej. - Ten tam pawilon - szeptał Agrykola - powinien być tym, w którym mieszka panna de Cardoville. - A naprzeciwko gmach - dodał ojciec - w którym trzymają biedne sieroty, ale stąd go nie widać... Drogie dzieci są tak blisko od nas i pewnie martwią się i płaczą - szeptał stary żołnierz. - Byle by tylko ta żelazna krata nie była zamknięta. Krata nie była zamknięta na klucz, Dagobert chciał ją otworzyć. - Uważaj, ojcze, żeby nie skrzypiała. - To jak otwierać, powoli czy prędko? - Puść mnie, ja otworzę. I otworzył drzwi kraty tak zręcznie, że ledwie skrzypnęły. Zatrzymali się przez chwilę i niespokojnie nadsłuchiwali. Wszędzie panowała cisza. Zdecydowali się wejść do ogrodu przełożonej. Tu Ponury wesoło podniósł oczy, z zadowoleniem machał ogonem, wreszcie popędził wprost ku drewnianym sztachetom, gdzie rano Róża rozmawiała z panną de Cardoville. Zatrzymał się, potem zaczął wąchać, szukając zgubionego śladu. Dagobert z Agrykolą z uwagą śledzili jego ruchy. - Pewno Róża tu była, kiedy Garbuska ją widziała - domyślił się Dagobert. - Ponury wpadł na jej trop. Po krótkiej chwili pies obejrzał się na Dagoberta i co tchu poleciał ku drzwiom gmachu, leżącego naprzeciwko pawilonu Adrianny. - Teraz już nie ma wątpliwości, sieroty muszą tu być - szeptał Dagobert. - Sprawdźmy, czy są kraty w oknach. Podszedł do Ponurego. - No i co, stary - pytał Dagobert - czy są tu twoje panie? Ponury odpowiedział radosnym skomleniem i cichym szczeknięciem. Dagobert chwycił go oburącz za pysk. - Zgubi nas! - zawołał Agrykola. W tej chwili żelazne kraty, przez które weszli i które Agryteola zostawił otwarte, zatrzasnęły się z łoskotem. - Zamknięto nas! - zawołał kowal. - Siedzimy w pułapce!... Z przerażeniem spojrzeli na siebie, wreszcie Agrykola rzekł: - Może same się zamknęły albo wiatr... Pójdę zobaczyć i jeśli można, znowu je otworzę. - Spiesz się!... Ja tymczasem obejrzę okna. Agrykola szybkim krokiem podszedł do kraty, Dagobert zaś, skradając się wzdłuż muru, zbliżył się ku dolnym oknom. Było ich cztery, przy czym dwa nie okratowane. Spojrzał w górę, pierwsze piętro było niewysokie a okna bez krat. Ta więc z sióstr, którą umieszczono na piętrze, mogłaby przywiązać prześcieradło do okna i spuścić się po nim na dół, ale tu zachodziła nowa trudność: są cztery okna; w które więc zapukać? Agrykola szybko wrócił. - To pewno wiatr zatrzasnął drzwi - wyjaśnił. - Otworzyłem je i założyłem kamieniem... - Lecz jak tu poznać ich okna? - pytał niespokojny żołnierz. - Zawołać na chybił trafił?... Jeśli nie trafimy we właściwe okna, zrobi się hałas. - Boże mój, Boże! - utyskiwał kowal. - A czas ucieka - przerwał Dagobert - trzeba ryzykować... Zawołam głośno Różę albo Blankę, zrozpaczone dziewczęta pewno nie śpią... Usłyszawszy mój głos, zerwą się... Ta, która mieszka na piętrze, spuści się po prześcieradle i za pięć minut tu będzie... A ta, która mieszka na dole, jeśli w jej oknie nie ma kraty, zaraz będzie z nami... A jeśli jest krata, wyłamiemy ją... - Ależ, ojcze, głośno wołać?! Jak usłyszą, wszystko przepadnie! - Zanim sprowadzą stróżów i pootwierają kilkoro drzwi... Dzieci wydostaną się. - Mam, ojcze, sposób!... - zawołał nagle Agrykola - i to pewny... Garbuska mówiła, że panna Adrianna rozmawiała z Różą i Blanką na migi... Musi więc wiedzieć, w których oknach mieszkają. - Mądrze mówisz... Trzeba najpierw iść do niej... Parkan był niedaleko, Agrykola wyjął trzy deski i zrobił przejście. - Zostań tu, ojcze i pilnuj - rzekł, przełażąc do ogrodu doktora Baleinier. Okno, o którym mówiła Garbuska, łatwo było poznać. Szerokie i wysokie, miało nad sobą mały daszek. Okno było zakratowane. Zbliżywszy się do okna, widział, że w pokoju było ciemno, lecz w tylnej ścianie, przez drzwi, na wpół otwarte, widać było światło. Domyślając się, że panna de Cardoville jeszcze nie śpi, lekko zapukał. W kilka sekund drzwi drugiego pokoju otworzyły się. Panna de Cardoville wyszła z pokoju... Świeca, którą trzymała w ręku, oświetlała jej piękną twarz, malowały się na niej zdziwienie i niepokój... Postawiła lichtarz na stole i zbliżywszy się do okna, przysłuchiwała się... Nagle zadrżała. Dostrzegła, że ktoś patrzy w okno. - To ja, Agrykola Baudoin. Adrianna usłyszała głos i poznała go. Zrozumiawszy, podeszła do okna i ostrożnie je otworzyła. - Panno de Cardoville! Hrabiego Montbron nie ma w Paryżu, przyszliśmy z ojcem oswobodzić panią. - O! Jakże ci jestem wdzięczna, panie Baudoin, lecz najpierw pomyślcie o pannach Simon. - Przychodzę zapytać, gdzie są ich okna? - Jedno na dole, ostatnie od ogrodu, drugie wprost nad nim na piętrze. - Teraz je ocalimy - rzekł kowal. - Zaczekaj pan... Do pierwszego piętra wysoko... Przy budującej się kaplicy są długie deski do rusztowania, to ci się przyda. - Posłużą mi zamiast drabiny... - Myślcie tylko o tych biednych sierotach... Byle je tylko uwolnić jeszcze tej nocy, o mnie mniejsza, czy dzień lub dwa tu jeszcze zostanę... - Nie, pani - przerwał kowal - niezmiernie zależy nam, abyś i pani wyszła stąd jeszcze tej nocy... Idzie o ważną sprawę. - O czym pan mówi? - Nie pora teraz to tłumaczyć, zaklinam panią, abyś pośpieszyła za mną... Mogę wyrwać dwa pręty z tej kraty... - To niepotrzebne. Łatwiej będzie złamać zamek i będę mogła swobodnie wyjść, gdyż mieszkam sama. - Za dziesięć minut będziemy na bulwarze. Tylko prędko ubierz się, pani i weź szal, gdyż noc bardzo chłodna... - Panie Agrykolo, wiem, na co się naraziłeś dla mnie... Lecz nie wracaj po mnie przed uwolnieniem córek marszałka. - Dzięki otrzymanym od pani wskazówkom nie będzie to zbyt trudne. Posłuszny wskazówkom panny de Cardoville Agrykola pobiegł do budującej się kaplicy, chwycił długą żerdź i pośpieszył z nią do ojca. Ledwie minął parkan, biegnąc w stronę kaplicy, Adriannie wydało się, że widzi czyjąś postać wychodzącą z gęstwiny ogrodu klasztornego, szybko przebiegającą aleję i znikającą za wysokim szpalerem bukszpanowym. Przestraszona na próżno cichym głosem wołała Agrykolę, chcąc go przestrzec. Już jej nie mógł słyszeć, już dobiegł do ojca, który, gorejąc z niecierpliwości, biegał, podsłuchując, od jednego do drugiego okna, dręczony coraz większą niecierpliwością. - Wszystko pójdzie dobrze - rzekł Agrykola po cichu - to okna sierot. - Nareszcie! - zawołał żołnierz i pobiegł obejrzeć wskazane okna. Po czym dodał zadowolony: - I nie ma w nich krat. - Najpierw trzeba przekonać się, czy jest w celi - mówił kowal - postawię żerdź przy murze, wejdę po niej na piętro. - Dobrze, synu, skoro się tam dostaniesz, zapukaj w szybę i wołaj Róży i Blanki, jak ci odpowiedzą, zleziesz na dół, a wtedy biedne dziecko spuści się, one są zręczne i śmiałe. Podczas gdy Agrykola ustawiał żerdź i zamierzał wchodzić, Dagobert zapukał w dolne okna, wołając po cichu: - To ja... Dagobert. Róża Simon rzeczywiście zajmowała tę celę. Biedna dziewczyna, zrozpaczona, że ją rozłączono z siostrą, dręczona gorączką nie spała i zalewała się łzami. Zrazu, usłyszawszy pukanie, zlękła się, gdy jednak usłyszała głos żołnierza, głos tak jej znany i miły, podniosła się. Siedząc jeszcze na łóżku, przyłożyła rękę do czoła, jakby chcąc się upewnić, czy to nie sen, potem szybko skoczyła do okna... Lecz w tej chwili... Zanim jeszcze zdążyła otworzyć okno, rozległy się dwa wystrzały, a po nich krzyki: - Złodzieje!... Złodzieje!... Na pomoc!... Ratunku... Róża, zdrętwiała ze strachu, patrząc oknem, widziała niewyraźnie, przy świetle księżyca, jak kilku ludzi walczyło z sobą zawzięcie... Krzyki o ratunek stawały się coraz głośniejsze. Jednak całą tę wrzawę i krzyki zagłuszało zapamiętałe ujadanie Ponurego. KONIEC ROZDZIAŁU 431 Część dziesiąta OSTATNIA NARADA ROZDZIAŁ I WIGILIA WIELKIEGO DNIA Mniej więcej dwie godziny przed opisanymi tu wypadkami Rodin i ksiądz d'Aigrigny znajdowali się w gabinecie przy ulicy Ursynów, gdzieśmy już ich poprzednio widzieli. Rodin, ubrany jak zwykle brudno, niechlujnie, siedział skromnie przy biurku i pisał, jako uniżony sekretarz, chociaż jego obowiązki były daleko ważniejsze, był socjuszem, a w istocie miał obowiązek nie odstępować swego przełożonego ani na chwilę, pilnie uważać, śledzić najdrobniejsze jego działania i o wszystkim donosić do Rzymu. Mimo pozornej obojętności okazywał widoczny niepokój, odpowiadał krócej niż zwykle na rozkazy i zapytania księdza d'Aigrigny, który zjawił się zaledwie przed chwilą. - Cóż zaszło nowego podczas mej nieobecności? - zapytał margrabia. - Czy zawsze nadchodziły pomyślne wieści? - Bardzo pomyślne. - Zatem słucham. - Zanim zdam z nich sprawę Waszej Wielebności - rzekł Rodin - winienem uprzedzić, że Morok jest tutaj już od dwóch dni. - Morok? - zdziwił się d'Aigrigny. - Sądziłem, że opuściwszy Niemcy i Szwajcarię, otrzymał z Freburga rozkaz udania się na południe. Teraz właśnie w Linie i Awininie mógłby być bardzo użytecznym pośrednikiem... Gdyż protestanci burzą się, zachodzi obawa wystąpienia przeciw katolikom. - Nie wiem, czy Morok nie miał jakiś szczególnych powodów do zmiany kierunku podróży. Powiedział, że chce tu dawać przedstawienia. - Jakie przedstawienia? - Podczas przejazdu przez Lugdun, agent dramatyczny zobowiązał go, aby za bardzo korzystnym wynagrodzeniem dawał ze swą menażerią przedstawienia w teatrze Porte-Saint- Martin. - Niech i tak będzie - rzekł d'Aigrigny, wzruszając ramionami - lecz rozpowszechnianiem broszur, sprzedażą różańców i obrazków, jak też przez wpływ, jaki pewno wywierałby na mniej oświecony lud południowego departamentu i Bretanii, mógłby oddać daleko większe usługi niż swymi występami w Paryżu. - Jest tu, na dole, wraz z jakimś olbrzymem, który mu zawsze towarzyszy. Jako dawny sługa Waszej Wielebności, Morok spodziewa się, że dostąpi zaszczytu ucałowania jeszcze dziś ręki Waszej Wielebności. - Niech o tym nie marzy. Wiesz przecież, ile nam jeszcze pozostało pracy na dzisiejszy wieczór. Czy ktoś poszedł na ulicę Św. Franciszka? - Wysłałem... Stary Żyd już został powiadomiony przez notariusza. Jutro, o szóstej rano, murarze wybiją zamurowaną bramę i tak dom, po stu pięćdziesięciu latach, zostanie otwarty. D'Aigrigny zamyślił się, po czym zwrócił do Rodina: - Dziś, przed tak ważnym dniem, trzeba o wszystkim pamiętać i niczego nie zaniedbać. Odczytaj mi kopię owej noty, dotyczącej pana Rennepont'a, wciągniętej do archiwum zgromadzenia przed 150-ciu laty. Sekretarz wyjął notę z szafy i czytał: "Dziś, dnia 19 lutego 1682 roku. Przewielebny ojciec Aleksander Bourdon nadesłał zawiadomienie z tymi słowy: Niezmiernie ważne na przyszłość. Niedawno powzięto wiadomość, z zeznań umierającego, o rzeczy zachowanej w wielkiej tajemnicy. Pan Mariusz Rennepont, jeden z najczynniejszych i najniebezpieczniejszych przywódców wyznania reformowanego, jeden z najzawziętszych wrogów naszego świętego zgromadzenia, wrócił był, jak się zdawało, na łono świętej matki naszego kościoła, a to jedynie w tym celu, aby uchronić swój majątek przed konfiskatą za karygodne, niereligijne postępowanie. Gdy jednak wiele osób z naszego towarzystwa dostarczyło dowodów, że nawrócenie się Mariusza Renneponta jest pozorne tylko, ogłoszono go za odczepieńca, z rozkazu króla Ludwika XIV skonfiskowano mienie, on zaś sam skazany został na dożywotnie galery. Dla uniknięcia tej kary dopuścił się samobójstwa, za taką haniebną zbrodnię ciało jego włóczono po ulicy, a w końcu oddano psom na pożarcie. Po tej wstępnej wiadomości, przystępujemy do rzeczy tajnej, niezmiernie ważnej w przyszłości dla naszego towarzystwa. Jego Królewska Mość Ludwik XIV, w swej ojcowskiej i katolickiej miłości dla kościoła, a szczególnie dla naszego towarzystwa, w nagrodę za to, żeśmy się przyczynili do wykrycia, iż Rennepont był haniebnym i świętokradczym heretykiem i odczepieńcem, darował nam jego skonfiskowane dobra. Dowiedzieliśmy się, że przy tej konfiskacie, a zatem, a zatem z uszczerbkiem naszego towarzystwa, zatajono dom w Paryżu, przy ulicy Św. Franciszka Nr 3 i sumę pięćdziesięciu tysięcy talarów w złocie. Dom sprzedany został przed konfiskatą, podstępnym sposobem, pewnemu przyjacielowi panu Rennepont'a, na nieszczęście dobremu katolikowi, którego przeto nie można ścigać z przyzwoitą surowością. Dom ten, wskutek nagannego porozumienia się tegoż przyjaciela z wydziedziczonym, którego to przyjaciela jednak do odpowiedzialności pociągnąć nie można, został zamurowany i ma być otworzony nie prędzej jak za sto pięćdziesiąt lat, a to stosownie do ostatniej woli pana Rennepont'a. Co się tyczy owych pięćdziesięciu tysięcy talarów, powierzone one zostały osobie, na nieszczęście dotąd nieznanej, na procent składany, z tym, aby po upływie stu pięćdziesięciu lat rozdzielone były pomiędzy wówczas żyjących potomków pana Rennepont'a. Suma ta, w ten sposób pomnażana, stanie się z czasem olbrzymią i wyniesie, mniej więcej, od czterdziestu do pięćdziesięciu milionów liwrów tulońskich. Z niewiadomych dotąd powodów, objaśnionych w testamencie, pan Rennepont zataił przed swą rodziną, którą ustawy przeciw heretykom wypędziły z Francji i rozproszyły po Europie, zataił, mówię, istnienie wspomnianej sumy, wezwał tylko krewnych, aby z pokolenia na pokolenie zalecali następcom, iżby pozostali przy życiu potomkowie, po stu pięćdziesięciu latach zebrali się w Paryżu, przy ulicy Św. Franciszka Nr 3, dnia 13-go lutego 1832 r. Aby zlecenie owo nie zostało zapomniane, zobowiązał niewiadomego człowieka, którego jednak rysopis nam dostarczono, ażeby sporządził z brązu medale, na których to zlecenie i ta data były oznaczone, i ażeby rozesłał je po jednym egzemplarzu członkom jego rodu. Był to środek tym potrzebniejszy, że z innych, również niewiadomych pobudek, które zapewne będą wyjaśnione w testamencie, spadkobiercy obowiązani będą stawić się owego dnia, przed południem, osobiście a nie przez zastępców, gdyż w ostatnim razie utraciliby prawo do spadku. Człowiek nieznany, który udał się dla rozdania tych medalionów członkom rodziny Rennepont'a, jest mężczyzną około trzydziestu sześciu lat, miny wyniosłej, wysokiego wzrostu, każe nazywać się Józefem. Pada mocne podejrzenie, że ten podróżny jest czynnym i niebezpiecznym emisariuszem owych zbrodniczych, nienawistnych Bogu republikanów i reformatorów siedmiu zjednoczonych prowincji! Z powyższego wynika, że suma, powierzona przez owego odczepieńca niewiadowym rękom, sposobem ukradkowym, wymknęła się spod zapewnionej nam przez króla konfiskaty, ogromny to więc uszczerbek, szkaradny podstęp, który koniecznie wypada nam powetować, jeśli nie teraz, to przynajmniej w przyszłości. Ponieważ nasze towarzystwo trwać będzie aż do skończenia wieków, łatwo więc będzie, dzięki związkom naszym na całej kuli ziemskiej, za pomocą misji i innych instytucji, śledzić odtąd rozgałęzienia tej rodziny Rennepont'ów, od pokolenia do pokolenia, nigdy ich z oka nie spuszczając, aby za sto pięćdziesiąt lat, w chwili podziału tego ogromnego majątku, towarzystwo nasze wejść znowuż mogło w jego posiadanie, od którego tak zdradziecko zostało odsunięte. Wrócić zaś powinno jakim bądź sposobem, choćby nawet podstępem lub gwałtem, gdyż nasze towarzystwo nie jest obowiązane postępować inaczej przeciwko przyszłym przywłaszczycielom naszych dóbr, tak złośliwie, łotrowsko zdefraudowanych przez tego niegodziwego odczepieńca. Bo wszystkim i każdemu wiadomo, że dozwolone jest prawnie bronić, zachowywać i odzyskiwać swoją własność wszelkimi sposobami. Ta więc rodzina Rennepont'ów, aż do chwili zupełnej restytucji wydartego naszemu towarzystwu majątku, uważana ma być za potępioną i odrzuconą, jako przeklęte pokolenie Kaina odczepieńca, dobrze więc będzie nie tylko dawać na nią ustawiczne baczenie, ale nadto, w miarę możności, prześladować ją. Dlatego trzeba koniecznie, poczynając od dnia dzisiejszego aż do wyżej oznaczonego terminu, prowadzić rokrocznie śledztwo, co do stanu członków tej rodziny". Rodin przestał czytać i rzekł: - Następują z kolei coroczne sprawozdania o stanie tej rodziny od 1682 roku, aż do ostatnich dni. Sądzę, iż zbyteczną rzeczą byłoby czytać Waszej Wielebności te sprawozdania. - Nie trzeba - odpowiedział d'Aigrigny - ta nota dokładnie wszystko przedstawia. - Następnie dodał z triumfem: - Jakże wielką jest potęga stowarzyszenia, opartego na podaniu i wieczności!... Dzięki tej nocie, zachowanej przez półtora wieku w naszym archiwum, rodzina ta była śledzona z pokolenia na pokolenie. Nareszcie jutro odzyskamy tę wierzytelność, początkowo niewielką, ale w ciągu stu pięćdziesięciu lat urosła do ogromnego majątku. W tym wszystkim jeszcze jedna okoliczność bardzo mnie interesuje. - Jakaż to? - zapytał Rodin. - Myślę o informacjach, które daremnie usiłowano wydobyć od starego Żyda, stróża domu przy ulicy Św. Franciszka... Czy próbowano jeszcze raz, jak poleciłem? - Próbowano... - No i co? - Tym razem, tak jak poprzednio, niepodobna było dowiedzieć się czegokolwiek od tego skrytego Żyda, zresztą on już prawie zupełnie zdziecinniał, a jego żona też nie więcej warta od niego. - Kiedy pomyślę - mówił d'Aigrigny - że od półtora wieku dom przy ulicy Św. Franciszka był zamurowany i zamknięty, że jego pilnowanie z pokolenia na pokolenie pozostawało przy tej samej rodzinie Samuela, nie mogę uwierzyć, iż oni nie wiedzą, kto był i jest depozytariuszem sum, które stanowią teraz ogromny kapitał. - Wiedziałeś, Wasza Wielebność - odparł Rodin - z noty, załączonej do naszych akt o tej sprawie, że w różnych epokach usiłowano zdobyć od nich wiadomości w tym przedmiocie, którego nota ojca Bourdon nie wyjaśniła. Pomimo tych usiłowań ta rasa stróżów - Żydów zawsze była niemą, z czego należy wnosić, że rzeczywiście o niczym nie wiedzieli. - Otóż to właśnie uważam za rzecz nieprawdopodobną... Bo przecież... Pradziad tych wszystkich Samuelów, przed stu pięćdziesięciu laty, był obecny przy zamykaniu domu... Był on, jak mówią akta, powiernikiem czy też służącym pana Rennepont'a. Niepodobna, żeby nie wiedział o wielu rzeczach, o których podanie na pewno przechowało się - dowodził d'Aigrigny. - Jeśli mi wolno wtrącić uwagę... - rzekł pokornie Rodin. - Mów... Proszę... - Parę lat temu powzięto wiadomość, że kapitał istnieje i że doszedł do ogromnej sumy... - Tak jest - odpowiedział d'Aigrigny. - Osoba, która powiedziała o tym swemu spowiednikowi, ze wszech miar zasługuje na wiarę... Niedawno jeszcze ponowiła to zeznanie... Lecz mimo nalegań w tej mierze przewodnika jej sumienia, nie chciała wyjawić, w czyim są ręku, zapewniając jednocześnie, że nie można było złożyć ich w pewniejsze ręce. Jednak, kto wie, czy obecny posiadacz tej ogromnej sumy stawi się jutro, mimo że tak wychwalają jego prawość? Co do mnie, im bardziej zbliża się ta decydująca chwila, tym bardziej jestem niespokojny... Bo też idzie tu o rzecz tak wielkiej wagi, że gdyby się udała, skutki jej byłyby nieobliczalne!... Zresztą, przynajmniej... Zrobiło się wszystko, co tylko można było zrobić. Socjusz nic nie odpowiedział. D'Aigrigny spojrzał nań ze zdziwieniem i dodał: - Czy nie podzielasz mego zdania?... Można było uczynić coś więcej?... Rodin skłonił się nisko, lecz nie rzekł ani słowa. - Jeżeli sądzisz, że pominięto jakąś ostrożność - zawołał d'Aigrigny - mów!... Jest jeszcze czas... Co można jeszcze zrobić? Wszak wszyscy potomkowie zostali usunięci, skoro więc Gabriel stawi się jutro przy ulicy Św. Franciszka, będzie jedynym przedstawicielem rodziny Rennepont'ów, a zatem jedynym spadkobiercą tego ogromnego majątku. A stosownie do jego pisemnego zrzeczenia się według naszych ustaw, nie on, ale nasz zakon stanie się jego posiadaczem. Można było działać lepiej? - Nie śmiem wyrazić w tej mierze żadnego zdania - rzekł pokornie Rodin - dobry lub zły skutek okaże, czy użyte środki były dobre czy złe. D'Aigrigny wzruszył ramionami i żałował, że pytał o radę tej maszyny do pisania, która służyła mu za sekretarza i która, według niego, miała tylko trzy zalety: pamięć, ostrożność i akuratność. ROZDZIAŁ II DUSICIEL Po krótkim milczeniu d'Aigrigny mówił dalej: - Przeczytaj mi ostatnie raporty o każdym z tego rodu. Rodin czytał, co następuje: "Jakub Rennepont, zwany Leżynago, widziany był w więzieniu za długi, gdzie go osadzono, dziś o godzinie ósmej wieczorem". - Z jego strony nie musimy obawiać się niczego... Jeden wiec zostaje na boku... Czytaj dalej. ,,Przełożona klasztoru Panny Marii, na żądanie księży Saint-Dizier, zamknęła jeszcze ściślej Różę i Blankę Simon. Zbrojna straż czuwać będzie przez noc wokół klasztoru". - I z tej strony nie ma obawy - dodał d'Aigrigny. - Czytaj! "Doktor Baleinier, również na żądanie księżny Saint-Dizier, nie przestaje mieć pod ścisłą strażą panne de Cardoville, trzy kwadranse na dziewiątą brama do jej pawilonu została zaparta i zamknięta na klucz". - Bardzo dobrze, znów o jeden kłopot mniej. Co do pana Hardy - mówił dalej Rodin - odebraliśmy dziś rano z Tuluzy bilet od pana Bressac, jego przyjaciela, któremu tak szczęśliwie udało się wyświadczyć nam przysługę, oddalając stąd tego fabrykanta na kilka dni. Przy bilecie jest list pana Hardy, pisany do zaufanej osoby; pan Bressac uznał za wskazane nie dopuścić, aby ten list doszedł do adresata i nam go przesłał jako dowód jego zabiegów, które tak mu się udały, a za które, jak się spodziewa, okażemy mu wdzięczność, gdyż, jak mówi, aby nam skutecznie służyć - w sposób najniegodziwszy zdradza swego serdecznego przyjaciela, odgrywając haniebną komedię. Pan Bressac nie wątpi, że po usługach, jakie nam oddał, zwrócimy mu listy, uzależniające go od nas, gdyż mogłyby zgubić zamężną kobietę, którą namiętnie kocha. Mówi, że należałoby się ulitować nad jego okropnym położeniem. - Te lamenty, że przeszkadzamy jego występnym związkom miłosnym, wcale nie zasługują na politowanie - odrzekł ze wzgardą d'Aigrigny. - Zresztą, pomyśli się o tym... Pan Bressac może być jeszcze użyteczny. Ale zobaczmy list pana Hardy, tego republikanina i bezbożnika, godnego potomka przeklętego rodu, którego bardziej wypadało usunąć aniżeli pozostałych. - Oto list pana Hardy - rzekł Rodin - jutro prześle się go osobie, do której jest pisany. I czytał, co następuje: Tuluza, dnia 10 lutego. "Znalazłem przecież chwilę czasu dla napisania do ciebie, kochany przyjacielu i wyjaśnienia ci przyczyny tak nagłego odjazdu, który, jeśli cię nie zaniepokoił, to przynajmniej musiał wprawić w zadziwienie; piszę również do ciebie z prośbą o wyświadczenie mi przysługi, krótko mówiąc, sprawa jest taka: Mówiłem ci nieraz o Feliksie Bressac, towarzyszu moich lat dziecięcych, ale młodszym ode mnie, zawsze kochaliśmy się i daliśmy sobie nawzajem wiele dowodów szczerego przywiązania. Jest on dla mnie jak brat. Przed kilkoma dniami napisał do mnie z Tuluzy następujący list: «Jeżeli mnie kochasz, przybywaj, jesteś potrzebny... Przyjeżdżaj natychmiast... Pociecha, udzielona przez ciebie, może wzbudzić we mnie chęć do życia... Jeślibyś przybył za późno... przebacz mi i wspomnij czasem o tym, który do zgonu nie przestanie być twym najwierniejszym przyjacielem». Możesz sobie wyobrazić mój żal i przerażenie, zażądałem natychmiast koni. Zarządzający moją fabryką starzec, którego poważam i szanuję, ojciec generała Simona, dowiedziawszy się, że wyjeżdżam na południe, prosił, abym ;go zabrał z sobą, miałem zostawić go na kilka dni w departamencie Creuse, gdzie chciał zwiedzić niedawno otwarte zakłady. Tym chętniej zgodziłem się na jego podróż, że przynajmniej miałem przed kim użalić się ze smutkiem, jakiego nabawił mnie list mego przyjaciela. Po przyjeździe do Tuluzy powiadają mi: Bressac wyjechał wczoraj w największej rozpaczy, zabrawszy z sobą pistolety. Z początku trudno mi było dowiedzieć się, dokąd pojechał. Dopiero po dwóch dniach i to z wielką trudnością, zdołałem uzyskać słabe wskazówki, wreszcie odnalazłem go w nędznej mieścinie. Nigdy nie widziałem podobnej rozpaczy, żadnych gwałtownych objawów, ale jakieś nieszczęśliwe osłabienie i uporczywe milczenie, z początku prawie odpychał mnie od siebie, w kwadrans może, gdy jego straszna rozpacz nieco uśmierzyła się, rzucił mi się z płaczem w objęcia... Miał przy sobie nabitą broń... Gdybym o jeden dzień się spóźnił, może... Byłoby już po nim. Nie mogę ci wyjawić przyczyny tej rozpaczy, jest to tajemnica nie moja... Ale nie dziwiłem się jej... Co mogę powiedzieć?... On potrzebuje radykalnego leczenia. Na teraz, trzeba zagoić to biedne, okrutnie zranione serce... Namówiłem go na kilkudniową wycieczkę, ruch, rozrywka, wiele w tej mierze mogą dopomóc. Jadę z nim do Nizzy, jutro wyjeżdżamy. Jeśli się zgodzi, przedłużymy wycieczkę, gdyż moje interesy w Paryżu nie wymagają powrotu wcześniej niż pod koniec marca. Co się tyczy przysługi, o której wspomniałem, wyświadczysz mi ją pod pewnymi warunkami... Rzecz tak się przedstawia: Podług papierów rodzinnych mej matki, zdaje się, że zależałoby mi na tym, abym znajdował się w Paryżu 13 lutego, przy ulicy Św. Franciszka Nr 3. Dowiadywałem się, o co chodzi, ale niczego dowiedzieć się nie mogłem, chyba tylko, że dom ten od stu pięćdziesięciu lat był zamknięty przez śmieszną dziwaczność jednego z przodków mej matki i że ma być otwarty 13 bieżącego miesiąca, w obecności współspadkobierców, którzy, choćbym ich miał, nie są mi znani. Nie mogąc sam być obecny, napisałem do ojca generała Simona, zarządzającego moją fabryką i posiadającego moje pełne zaufanie, którego zostawiłem, jak już nadmieniłem, w departamencie Creuse, aby się udał do Paryża i był obecny przy otwarciu tego domu, nie jako mój pełnomocnik, bo to na nic by się nie przydało, tylko po prostu przez ciekawość i żeby doniósł mi do Nizzy o wszystkim, co by się okazało z tego romantycznego testamentu mego pradziada. A ponieważ, być może, stary Simon przybędzie za późno i nie będzie mógł wypełnić mego zlecenia, przeto wielce zobowiążesz mnie, jeśli dowiesz się u mnie, w Plessis, czy wrócił, a w przeciwnym razie, zastąpisz go na ulicy Św. Franciszka. Jak sądzę, niewiele poświęcam dla przyjaźni Bressaca, nie będąc osobiście w Paryżu w wskazanym dniu, lecz choćby ta ofiara była jak największa, żałować jej nie będę, moje starania i moja przyjaźń potrzebne są dla tego, który dla mnie jest bratem. Tak więc, proszę cię, bądź obecny przy otwarciu tego domu i chciej napisać do mnie, do Nizzy, na poste restante, o ciekawych szczegółach, jakich będziesz świadkiem. Hardy". - Chociaż obecność starego Simona nie byłaby dla nas szkodliwa, jednak byłoby lepiej, gdyby nie znalazł się jutro przy otwarciu tego domu - rzekł d'Aigrigny. - Ale mniejsza o to, pan Hardy jest daleko stąd, idzie jeszcze tylko o młodego Hindusa. Co do niego - mówił dalej, zamyślony - postąpiono mądrze, pozwalając jechać Norvalowi z podarkami i listem od panny de Cardoville do tego księcia. Lekarz, towarzyszący panu Norval, wybrany przez doktora Baleiniera, nie wzbudzi przecież najmniejszego podejrzenia... - Żadnego - odpowiedział Rodin. - Tak więc co do indyjskiego księcia też nie ma się czego obawiać - stwierdził z zadowoleniem d'Aigrigny. - Co do Gabriela - objaśniał dalej Rodin - pisał znowu dziś rano, prosząc, aby mu było wolno pomówić z Waszą Wielebnością i tego domaga się usilnie już od trzech dni. Wielce go trapi surowa kara, którą mu wyznaczono, aby przez pięć dni nie ważył się wyjść z domu. - Jutro... Prowadząc go na ulicę Św. Franciszka, wysłucham go... Będzie jeszcze czas... A więc - mówił d'Aigrigny z triumfem - wszyscy potomkowie, których obecność mogłaby zniweczyć nasze plany, w żaden sposób nie będą mogli znajdować się jutro przed południem przy ulicy Sw. Franciszka, gdy tymczasem Gabriel będzie tam obecny i tylko on sam. Tak więc nareszcie osiągniemy nasz cel. Lekkie pukanie do drzwi przerwało księdzu d'Aigrigny. - Proszę wejść! - zawołał. Wszedł stary lokaj i oznajmił: - Na dole jest jakiś człowiek i w bardzo pilnym interesie chce się zaraz widzieć z panem Rodinem. - Jak się nazywa? - zapytał ksiądz. - Nie powiedział swego nazwiska, lecz oświadczył, ze przybywa od pana van Daela... Kupca batawskiego. D'Aigrigny i Rodin spojrzeli na siebie zdziwieni. - Zobacz, co to za człowiek - rzekł d'Aigrigny do Rodina, nie ukrywając niepokoju - i przyjdziesz mi powiedzieć. A zwracając się do służącego, dodał: - Wprowadź go tu. Zamienił z Rodinem znak porozumienia i wyszedł bocznymi drzwiami. W minutę potem Faryngea, były przywódca sekty dusicieli, stanął przed Rodinem, który od razu poznał w nim człowieka, spotkanego w zamku Cardoville. Rodin struchlał, ale nie chciał okazać, że go sobie przypomina. Pochylony nad biurkiem, udając, że nie widzi Faryngei, napisał naprędce kilka słów na leżącym przed nim arkuszu papieru. - Czy mam zaczekać? - zapytał służący, zdziwiony milczeniem sekretarza. Rodin złożył zapisany papier i oddając go służącemu, rzekł: - Oddaj to pod podany adres... Odpowiedź przyniesiesz mi natychmiast. Lokaj ukłonił się i wyszedł. Rodin, nie wstając z krzesła, wlepił oczy w Faryngeę i rzekł przymilnie: - Z kim mam zaszczyt mówić? ROZDZIAŁ III DWAJ BRACIA DOBREGO UCZYNKU Faryngea, urodzony w Indiach, wiele podróżował i miał stosunki z wieloma europejskimi domami handlowymi w różnych częściach Azji, mówił dobrze po angielsku i francusku, przenikliwy, przezorny, roztropny, doskonale się ucywilizował. Zamiast odpowiedzieć na pytanie Rodina, wpatrywał się weń przenikliwym okiem. Rodin, zniecierpliwiony tym milczeniem i przeczuwając, że przybycie Faryngei ma jakiś związek z Dżalmą, powtórzył tonem udanej obojętności: - Z kim mam zaszczyt? - Nie poznaje mnie pan? - Nie przypominam sobie, abym miał szczęście widzieć pana - odpowiedział chłodno Rodin. - A ja pana poznaję, widziałem pana w zamku Cardoville w dniu rozbicia parowego statku i trzymasztowego okrętu. - W zamku Cardoville?... Być może... Rzeczywiście, byłem tam podczas tego wypadku. - W owym dniu zawołałem pana po nazwisku. Pan zapytał mnie, czego żądam... Ja zaś odpowiedziałem: Teraz niczego nie żądam... Bracie... Później wiele żądać będę... Nadszedł czas... Przychodzę żądać od pana wiele... - Drogi panie, pragnąłbym wiedzieć wprzód, z kim mam przyjemność?... Wszedł pan tu pod pozorem posłannictwa od pana Jozue van Daela, czcigodnego negocjanta w Batawii, i... - Zna pan pismo pana Jozue? - Znam je bardzo dobrze. - Przypatrz się pan... Faryngea wyjął z kieszeni długą depeszę, zabraną Mahalowi, jawajskiemu przemytnikowi, którego zadusił pod Batawią i podsunął ją pod oczy Rodina. - Istotnie jest to pismo pana van Daela - odezwał się Rodin i sięgnął ręką po list, który jednak Faryngea szybko i zręcznie cofnął. - Mój panie, masz dziwny sposób wypełniania danych ci zleceń - rzekł Rodin. - Ponieważ list ten jest adresowany do mnie, i ponieważ powierzył ci go pan Jozue... - Ten list bynajmniej nie był mi powierzony przez pana Jozue. - Jakim więc sposobem dostał się do twoich rąk? - Pewien jawajski przemytnik zdradził mnie, pan Jozue wyrobił temu człowiekowi przejazd do Amsterdamu i dał mu ten list. Ja zadusiłem zdrajcę, zabrałem mu list, popłynąłem tym samym statkiem... i stanąłem tutaj. Dusiciel mówił chełpliwym tonem, jego dziki, nieustraszony wzrok nie zmieszał się pod przenikliwym wzrokiem Rodina. Faryngea sądził, że zadziwi lub przestraszy Rodina tymi zbójeckimi przechwałkami, lecz mocno się zdziwił, kiedy Rodin, jak zawsze obojętny, zimny, odezwał się ze spokojem: - Acha!... Czy tak bezkarnie duszą ludzi w Indiach? - I gdzie indziej podobnie... - odparł Faryngea z szyderczym uśmiechem. - Nie chce mi się wierzyć... Ale wydajesz się dziwnie szczerym człowiekiem... Jak się nazywasz? - Faryngea. - A więc, panie Faryngea, co zamierzasz zrobić?... Zabrałeś przez haniebną zdradę list... Wahasz się mi go oddać... Co to znaczy? - To, że go czytałem... I że może mi się przydać. - Jak to! Czytałeś go? - zawołał zmieszany na chwilę Rodin. - I cóż użytecznego dla siebie wyczytałeś w liście pana van Daela? - Wyczytałem, mój bracie... Że jesteś, podobnie jak ja, synem Dobrego Dzieła. - O jakim to dobrym dziele mówisz? Faryngea odpowiedział tonem szyderczej ironii. - van Dael pisze do ciebie: ,,Posłuszeństwo i odwaga, sekret i cierpliwość, dostęp i śmiałość, zgoda i wzajemne poświęcenie między nami, oto nasze przymioty i nasze cnoty; naszą ojczyzną jest cały świat, naszą rodziną nasi bracia, a królową Rzym". - Być może, ale co z tego wynika? - Że nasze dzieło podobnie jak wasze, mój bracie, ma świat za ojczyznę, podobnie jak wy, za rodzinę uważamy naszych braci, a za królową Bohwanię. - Nie znam tej świętej - rzekł Rodin uniżenie. - Jest to nasz Rzym - objaśnił dusiciel i mówił dalej: - Jozue pisze do ciebie o członkach waszego dobrego dzieła, którzy rozproszeni po całej kuli ziemskiej, pracują dla chwały Rzymu, waszej królowej. Nasi bracia także pracują w różnych krajach dla chwały Bohwanii. - A kim oni są, panie Faryngea? - Ludzie śmiali, odważni, cierpliwi, podstępni, zdradliwi, którzy dla powodzenia dobrego dzieła, poświęcają swój kraj, swego ojca, matkę, siostrę i brata i którzy uważają za wrogów wszystkich. nie należących do ich towarzystwa! - Zdaje się, że musi być wiele dobrego w duchu wyłącznie religijnym waszego dzieła... Tylko trzeba by poznać jego cel i środki. - Podobnie jak wy, bracie... My robimy trupy. - Trupy? - zawołał Rodin. - van Dael pisze w swym liście - odrzekł Faryngea - że wasi zwierzchnicy robią z was trupy. My także robimy z ludzi trupy. Śmierć ludzka jest miła Bohwanii. - Ależ, panie, pan Jozue mówi zapewne o duszy... O wolnej woli, którą nasze prawa powinny zatrzeć. - To prawda. Wy, podobnie jak my, jesteście łowcami ludzi. - My zabijamy nie ciało, ale wolne myśli. - A czymże są ciała pozbawione duszy, woli, myśli, jeżeli nie trupami?... Daj więc pokój, bracie, umierający od naszego stryczka są nie bardziej zimni jak umarli przez wasze prawa. Spróbuj tylko dotknąć ich, mój bracie... Rzym i Bohwania to są rodzeni brat i siostra. Im bardziej zaniepokojony stawał się Rodin, tym mocniej usiłował okazać się spokojnym. Rzekł więc: - To porównanie Rzymu do Bohwanii jest bardzo oryginalne... - Ale cóż z tego wnosisz, mój panie? - Mój bracie, chcę ci pokazać, co mogę, aby cię przekonać, że lepiej jest mieć mnie za przyjaciela aniżeli za wroga. - Należysz do zbójeckiej sekty indyjskiej. Na twoje alegorie zrobię ci skromną uwagę, że tu się nikogo nie dusi. Gdyby napadła cię chęć przemienić kogoś w trupa dla miłości Bohwanii, zdejmę ci głowę z karku przez miłość dla innego bóstwa, zwanego sprawiedliwością. - A co by mi zrobiono, gdybym spróbował kogoś otruć? - Panie Faryngeo, nie mam czasu wykładać ci prawa karnego. Ostatnie słowo: chcesz czy nie oddać listy pana Jozuego? - Listy, dotyczące księcia Dżalmy? Bystro wpatrywał się w Rodina. - Nie znam treści listów, które pan zatrzymujesz. Proszę ostatni raz, abyś oddał te listy... Albo żebyś się stąd oddalił. - Za chwilę będziesz prosił, abym został. - Wątpię. - Kilka słów dokaże tego cudu... Mój bracie, jeśli wspomniałem ci o otruciu, to dlatego, że wysłałeś doktora... Do zamku Cardoville dla otrucia... Księcia Dżalmy. Rodin struchlał. Zapanował jednak nad zmieszaniem. - Nie rozumiem... - Wiem z listów Jozuego, że bardzo wam zależy, aby książę Dżalma nie znalazł się tu... Jutro, wiem, coście zrobili. Rozumie mnie pan? - Nie mam dla pana żadnej odpowiedzi. Dwa lekkie pukania do drzwi przerwały rozmowę. - Proszę wejść! - zawołał Rodin. List doręczono według adresu - rzekł stary sługa, kłaniając się nisko - oto odpowiedź. Rodin wziął podany sobie papier i przed rozpieczętowaniem go rzekł uprzejmie do Faryngei: - Raczy pan pozwolić? - Proszę nie zwracać na mnie uwagi - odrzekł mieszaniec. Rodin przeczytał list, napisał na nim kilka słów i oddając służącemu, rzekł: - Odeślesz to tej samej osobie. Służący nisko się skłonił i wyszedł. - Mogę mówić dalej? - zapytał Faryngea. - Bardzo proszę. - Przedwczoraj, gdy książę, mimo że jest ranny, wybierał się w podróż do Paryża, zajechał piękny powóz z pysznymi poduszkami od nieznanej osoby. W powozie było dwóch mężczyzn, jeden przysłany przez nieznanego przyjaciela, drugim był doktor, przysłany przez ciebie, aby miał staranie o Dżalmę i towarzyszył mu do Paryża. - Mów pan dalej. - Dżalma wyjechał wczoraj... Doktor oświadczył, że rana księcia pogorszyłaby się niebezpiecznie, gdyby odbywał podróż nie położywszy się w powozie. W ten sposób pozbył się towarzystwa przysłanego przez nieznaną osobę jegomościa, który pojechał osobno. Doktor chciał mnie także oddalić, ale Dżalma tak się uparł, iż jechaliśmy razem, doktor, książę, i ja. Wczoraj wieczorem przebyliśmy połowę drogi, doktor radził, aby przenocować w oberży, mówiąc, że będziemy mieli dosyć czasu, aby stanąć dziś wieczór w Paryżu, a to wskutek oświadczenia księcia, że 12 lutego wieczorem musi tu być. Doktor nalegał, aby samemu jechać z księciem. Z listu Jozuego wiedziałem, że wam niezmiernie zależy na tym, aby Dżalma nie znalazł się w Paryżu 13 lutego, powziąłem więc podejrzenie. Po przyjeździe do oberży, kiedy doktor był przy Dżalmie, poszedłem do jego pokoju i przejrzałem pudełko z licznymi flaszeczkami, w jednej z nich było opium... Domyśliłem się... - Czego się pan domyślił? - Zaraz wyjaśnię... Doktor, oddalając się od chorego, rzekł mu: Pańska rana jest w dobrym stanie, ale trudy podróży mogłyby spowodować zaognienie, dobrze więc będzie jutro, podczas dnia, zażyć lekarstwo łagodzące, którego przyrządzeniem zajmę się dzisiaj, aby było w pogotowiu. Rachuba doktora była prosta: nazajutrz, czyli dziś, książę wypiłby opium, o czwartej lub piątej po południu... Wkrótce potem zasnąłby głęboko. Doktor, niespokojny, kazałby się zatrzymać... I oświadczyłby, że byłoby niebezpiecznie jechać dalej... Spędziłby noc w oberży, przy księciu, którego sen miał trwać akurat do tej godziny, jaka wam była potrzebna. Taki był wasz zamiar, postanowiłem z niego skorzystać. - Wszystko, co pan opowiada, jest historią o żelaznym wilku. - Zawsze nie dość jasno się tłumaczę... Ale powiedz mi, czy znasz arrainę. - Nie. - Tym gorzej, jest to wyborny produkt wyspy Jawy, tak płodnej w różne trucizny. My, synowie Bohwanii, brzydzimy się rozlewem krwi, lecz chcąc dogodniej zarzucić stryczek na szyję naszych ofiar, czekamy, aż zasną... Kiedy sen ich jest nie dość mocny, powiększamy go według woli, jesteśmy biegli w naszej sztuce, wąż nie jest od nas roztropniejszy ani śmielszy... Dżalma doświadczył tego na sobie... Arraina jest to miałki proszek, dając go odrobinę powąchać śpiącemu albo dodając do tytoniu temu, co pali fajkę, jesteśmy w stanie wprawić nasze ofiary w taki sen, iż nic ich z niego wyrwać nie zdoła. Gdyby zachodziła obawa zadać go na raz za dużo, dajemy wąchać po trosze, kilka razy i tym sposobem przedłużamy sen według upodobania, tak długo, jak człowiek bez pokarmu może wytrzymać... Trzydzieści do czterdziestu godzin... Opium jest niedołężnym środkiem w porównaniu z tym narkotykiem. Przywiozłem go z sobą z Jawy... Jedynie dla ciekawości... Ale nie zapomniałem i o antidotum. - A więc jest i antidotum? - spytał Rodin niechcący. - Podobnie jak ludzie przeciwni takim, jakimi my, synowie Bohwanii, jesteśmy... Jawajczycy nazywają sok tego korzenia tuboe, on tak rozprasza sen, odrętwienie jak słońce rozprasza chmury... Wczoraj więc, będąc pewny zamiaru twego posłańca, zaczekałem, aż doktor uśnie... Zakradłem się, czołgając, do jego stancji... I dałem mu powąchać proszku arrainy taką dozę... Iż dotąd jeszcze śpi. - Nieszczęsny! - krzyknął Rodin przerażony tym opowiadaniem, gdyż Faryngea niszczył wszystkie jego plany. - Ależ mogłeś go otruć! - Mój bracie... Tak samo, jak on mógł otruć księcia Dżalmę. Dziś rano wyjechaliśmy, zostawiając twego doktora pogrążonego we śnie. Byłem w powozie sam z Dżalmą. On palił fajkę jak prawdziwy Hindus, odrobina proszku, dodana do tytoniu, sprowadziła zaraz lekki sen. Druga porcja dana do powąchania głęboko go uśpiła, teraz leży w oberży, do której zajechaliśmy. Ode mnie zależy, czy pozostawić Dżalmę we śnie, który przeciągnie się aż do jutra, do wieczora... Czy też natychmiast obudzić go. Zależeć to będzie od tego, czy mnie zadowolisz, czy nie. Faryngea wydobył z kieszeni medalion Dżalmy: - Widzisz, że mówię prawdę... Podczas snu zdjąłem z niego ten medal, jedyny znak, po którym trafiłby do miejsca, gdzie powinien być jutro... Kończę więc na tym, od czego zacząłem, mówiąc ci: ,,Bracie, przychodzę żądać od ciebie bardzo dużo!" Od kilku minut Rodin, swoim zwyczajem, kiedy go palił wściekły, niemy gniew, gryzł do krwi paznokcie. U budki odźwiernego ozwał się po trzykroć dzwonek. Rodin zdawał się nie zwracać na to uwagi, a przecież jego małe, jaszczurcze oczy zaiskrzyły się nagle. Faryngea, założywszy ręce na krzyż, z triumfującą, pogardliwą miną, śmiało patrzył mu w oczy. Rodin spuścił je, umilkł, wziął od niechcenia pióro i gryzł przez chwilę. Nagle rzucił je i rzekł pogardliwym tonem: - Cóż to, panie Faryngea, chcesz szydzić z ludzi? Zdumiony Metys cofnął się o krok. - Co to ma znaczyć, mój panie? - zaatakował Rodin. - Przychodzisz do uczciwego domu, z przechwałkami, żeś skradł cudzą korespondencję, zadusił tego, otruł tamtego!... To już trzeba być szalonym. Tylko najbezczelniejszy złoczyńca mógłby się chełpić tak okropnymi zbrodniami... Chętnie uwierzyłbym, że takie zbrodnie istnieją tylko w twojej wyobraźni... - Strzeż się, bracie... - Ocho! Chyba tylko człowiek z antypodów mógłby mniemać o Francuzach, że tak łatwo dadzą się wywieść w pole. Jak sam mówiłeś, masz roztropność węża i odwagę lwa. Czy jesteś lwem, nie wiem, ale co do roztropności węża... Tej ci muszę zaprzeczyć. Jak to? Masz przy sobie list od pana Jozue, list, który może mi szkodzić, książę Dżalma pogrążony jest w odrętwieniu, z którego ty sam tylko możesz go wyprowadzić! Mówisz, że możesz zadać straszny cios moim interesom. A nie pomyślałeś, że chodzi mi tylko o zyskanie dwudziestu czterech godzin czasu? Przybywasz do Paryża z głębi Azji. Jesteś cudzoziemcem, nikomu nieznanym, a nie zastanawiasz się, że tutaj jesteś w mojej mocy, że ta ulica jest odludna, dom odosobniony, że mogę natychmiast mieć trzech, czterech ludzi, którzy mogliby w mgnieniu oka związać cię, mimo że jesteś dusicielem?... Wystarczyłoby mi pociągnąć za dzwonek - dodał, rzeczywiście biorąc do ręki sznurek od dzwonka. - Ale nie bój się - ciągnął dalej z szatańskim uśmiechem. - Nie uprzedzałbym cię, gdybym naprawdę zamierzał to zrobić... Teraz więc, odpowiedz... Gdybyś został związany i na dwadzieścia cztery godziny ukryty, jak mógłbyś mi zaszkodzić? Czy trudno byłoby mi wtedy odebrać ci papiery Jozuego i medalion Dżalmy? - Widzisz więc, że próżne są twoje pogróżki... A więc... Odejdź stąd i pamiętaj, że mnie niełatwo oszukasz. Słowa te wprawiły Faryngeę w osłupienie, wszystko, co usłyszał, było możliwe, a na dodatek Rodin kazał mu wyjść, jemu, Faryngei, który uważał się za tak groźnego. Kiedy zastanowił się, wydało mu się, że Rodin, mimo pokazanych dowodów, nie wierzył, aby Dżalma był w jego mocy. Odezwał się po chwili: - Jeszcze słowo... Może sądzisz, że kłamię?... - Jestem tego pewien. Zostaw mnie samego. Jeszcze minutę... Jak widzę, człowiek z ciebie, przed którym nic nie da się ukryć. Czego mogę się spodziewać od Dżalmy... Chyba jałmużny i wzgardy. Potrzeba mi złota, dużo złota... Ty jeden możesz mi je dać, płacąc za zdradę. Nie chcesz mnie wysłuchać, bo myślisz, że kłamię... Wziąłem adres oberży, w której stanęliśmy, proszę. Poślij kogo, aby przekonać się, czy mówię prawdę, a wtedy uwierzysz, ale cena mej zdrady będzie wielka... - Weź ten adres... I przekonaj się, że nie kłamię - mówił dalej, podając go Rodinowi. - Hę... Cóż to jest? - odparł Rodin, ukradkiem spojrzawszy na adres, który natychmiast zapamiętał. - Przeczytaj ten adres... - Doprawdy, mój panie - odparł Rodin, odpychając ręką adres - twoja bezczelność zadziwia mnie. Powtarzam, że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego... Nie znam żadnego księcia Dżalmy i znać go nie chcę... Mówisz, że możesz mi szkodzić, zrób to, ale, na miłość boską, idź już stąd. Mówiąc to, gwałtownie zadzwonił. Faryngea poruszył się, jakby chciał przygotować się do obrony- Stary, dobroduszny sługa wszedł natychmiast. - Lapiere... Poświeć temu panu - rzekł Rodin. - A więc, panie - rzekł Faryngea - odrzucasz moją ofertę? Strzeż się... Jutro będzie za późno. - Uniżony sługa pański. I Rodin skłonił się grzecznie. Dusiciel wyszedł. Drzwi zamknęły się za nim. Natychmiast w drzwiach od bocznego pokoju pokazał się ksiądz d'Aigrigny. Twarz miał bardzo bladą. - Cóżeś zrobił? - zawołał do Rodina. - Słyszałem wszystko... Nędznik ten, na nieszczęście, mówił prawdę... Dżalma jest w jego mocy, teraz pójdzie do niego. - Może nie dojdzie - odpowiedział Rodin. - A to jakim sposobem? - Daruj mi, Wasza Wielebność... Poznałem natychmiast tego zbrodniarza, dlatego, nim przystąpiłem do rozmowy z nim, napisałem kilka słów do Moroka, który z Goliatem czeka w dolnej sali, później, gdy przyniesiono mi odpowiedź Moroka, dałem mu nową instrukcję. - I po co, kiedy ten człowiek wyszedł z domu? - Wasza Wielebność! Nie prędzej wyszedł, aż podał mi adres kwatery, gdzie mieszka Hindus. Wprawdzie i bez tego wpadłby w ręce Moroka i Goliata, ale bylibyśmy w kłopocie, gdyż nie wiedzielibyśmy, gdzie zamieszkał Dżalma. - Znowu gwałt! - rzekł ksiądz d'Aigrigny z niechęcią. - Prawda, że to przykre... Bardzo przykre... Lecz należało trzymać się dotąd przyjętego systemu. - Czy przez tę uwagę chcesz mi przyganić? - O tym nie śmiałbym pomyśleć - odparł Rodin, kłaniając się niemal do ziemi. - Chodzi tylko o to, aby zatrzymać tego człowieka na dwadzieścia cztery godziny. - A potem?... A jego skargi?... - Taki bandyta nie ośmieli się skarżyć, zresztą wyszedł stąd dobrowolnie i swobodnie... Morok z Goliatem, pochwyciwszy go, zawiążą mu oczy. Dom ten ma wyjście na ulicę Starą- Urszulańską. O tej godzinie, podczas takiej zawieruchy, nikt nie przechodzi tędy. Przeprowadzenie przez to odludzie zupełnie go obłąka, zaprowadzą go do piwnicy budującego się domu, a jutro, w nocy, wypuszczą go z taką samą ostrożnością... Co do Hindusa, wiemy teraz, gdzie mieszka... Wystarczy tylko posłać do niego osobę, zasługującą na zaufanie, a jeżeli przebudzi się ze snu.. W łatwy sposób uda się zatrzymać go jutro przez cały dzień z dala od ulicy Św. Franciszka. Sługa z dobroduszną miną wszedł znowu do gabinetu, w ręku trzymał zamszowy trzos, a oddając go Rodinowi, rzekł: - To przyniósł pan Morok. Służący oddalił się. Rodin otworzył worek i rzekł: - Oto medalion i list Jozuego... Morok spisał się znakomicie. - A więc uniknęliśmy jeszcze jednego niebezpieczeństwa - rzekł margrabia - choć przykra to rzecz chwytać się takich środków. - Czyja w tym wina, jeśli nie tego łotra, który zmusza nas do tego?... Idę natychmiast wysłać kogoś do hotelu Dżalmy. - A ja jutro z rana udzielę posłuchania Gabrielowi, o co upomina się już od trzech dni. - Już go o tym zawiadomiłem. - Wreszcie - mówił z zadowoleniem d'Aigrigny - po tylu staraniach, tylu przeprawach, już tylko kilka godzin dzieli nas od chwili, tak dawno oczekiwanej i tak upragnionej... KONIEC ROZDZIAŁU 452 CZĘŚĆ JEDENASTA TRZYNASTEGO LUTEGO ROZDZIAŁ I DOM PRZY ULICY ŚW. FRANCISZKA Przy wejściu na ulicę Św. Gerwazego znajdował się niezmiernie wysoki mur z czarnej cegły, pokryty pleśnią czasu; mur ten, ciągnący się niemal przez całą długość ulicy, służył za podporę tarasu, ocienionego stuletnimi drzewami. Przez gęstwę drzew widać było kamienny fronton, wysoki dach i wielkie ceglane kominy starego domu, do którego wchodziło się od strony ulicy Św. Franciszka nr 3, niedaleko ulicy Św. Gerwazego. Nie było nic posępniejszego nad wygląd tego domu, z drugiej strony także wznosił się wysoki mur, w nim trzy małe okienka, okute kratami. Wrota bramy z grubego dębowego drzewa, okute żelaznymi sztabami, najeżone ćwiekami, których koloru próżno chciałby się kto dopatrzeć pod warstwą nagromadzonego przez czas kurzu, zawieszone były w głębokim łukowatym zagłębieniu, podobnym do głębokiej arkady, gdyż mury były niezmiernie grube, w połowie tych wrót była mała furtka, która służyła za wejście Żydowi Samuelowi, dozorcy tej ponurej siedziby. Przestąpiwszy próg, wchodziło się pod sklepienie frontowego budynku. W tym budynku urządzone było mieszkanie dla Samuela. Okna wychodziły na obszerne podwórze, przegrodzone sztachetami, za którymi widać było ogród. W środku ogrodu wznosił się duży dom piętrowy z ciosanego kamienia, tak dziwacznie podniesiony, iż trzeba było przejść gankiem schody o dwudziestu stopniach, by dostać się do drzwi zamurowanych od stu pięćdziesięciu lat. Okiennice zastępowały szerokie i grube blachy ołowiane, szczelnie zalutowane i osadzone w żelaznych ramach, wmurowanych w kamień. Przy tym, aby nie dopuścić powietrza i światła, dach był pokryty grubą blachą ołowianą jak górne otwory kominów, które również zamurowano. W ten sam sposób zamknięto mały, czworoboczny taras na szczycie domu, okrywając jego szklane ściany oponą ołowianą, przymocowaną do dachu. W wyniku jakiejś dziwnej fantazji, w każdej z czterech blach ołowianych, okrywających ściany tarasu, zwrócone na cztery strony świata, zrobiono po siedem małych, okrągłych otworów, rozmieszczonych w kształcie krzyża. Przy takiej ochronie, przy trwałej budowie tego domu, wymagał on tylko małych reperacji z zewnątrz, pokoje zaś, przy zamkniętym dostępie powietrza, miały pozostać przez półtora wieku w takim stanie, w jakim znajdowały się w chwili zamknięcia. Widok rozwalonych murów, spróchniałych i połamanych okiennic, na pół zapadłego dachu, okien zarosłych mchem i chwastem, był nieco mniej smutny niż wygląd tego kamiennego domu, naszpikowanego żelazem, zalanego ołowiem i jak grób zachowanego. Ogród, całkiem zaniedbany, do którego, aby dokonać okresowego przeglądu, tylko raz na tydzień wchodził stróż Samuel, przedstawiał, zwłaszcza w lecie, dziwną mieszaninę dzikich roślin i krzaków. Drzewa, pozostawione same sobie, rozrosły się na wszystkie strony, tu i ówdzie bujne winorośle, powstałe z odrostów, czołgając się od ziemi aż do pni drzew, wspinały się na nie, okrążały je a sięgnąwszy najwyższych gałęzi, rozrastały się tam w niepodobne do rozwikłania sieci. Przebyć ten nietknięty gąszcz można było tylko idąc ścieżką, którą wydeptał stróż. Ciągnęła się wzdłuż muru, a po ścieżce odbywały nocną straż dwa lub trzy duże psy rasy pirenejskiej, które w tym domu utrzymywano od półtora wieku. Tak wyglądało mieszkanie, przeznaczone na spotkanie potomków rodziny Rennepont'ów. Wkrótce miała minąć noc, dzieląca 12 od 13 lutego. Po burzy nastąpiła cisza, deszcz ustał, niebo było pogodne, gwiaździste, księżyc rzucał łagodne światło na to ponure i opuszczone domostwo, w którego progach od tylu lat nie postała noga ludzka. Jasne światło w oknach mieszkania wskazywało, że Żyd Samuel nie spał jeszcze. Wyobraźmy sobie obszerną izbę, pokrytą boazerią, której brunatny kolor sczerniał od starości, duże głownie dopalają się w kominku, na kamiennym gzymsie widać żelazny lichtarz z cienką świecą, przy nim szczypce, para pistoletów i myśliwski kordelas z XVII wieku, w kącie staroświecki karabin. Cztery drewniane stołki, dębowa szafa i stół na kręconej nodze były jednymi sprzętami. Na boazerii porozwieszano klucze, do ich pierścieni przyczepiono różne etykiety. Wpuszczona w mur sekretna skrzynia żelazna zwracała uwagę dziwnym mechanizmem florentyńskiego zamku z XVI wieku. Duża szkatułka z cedru, wyjęta z tej skrzyni i postawiona na stołku, zawierała mnóstwo papierów. Stary stróż Samuel, przy świetle miedzianej lampy zajęty był spisywaniem rejestru, który mu żona Jezabel dyktowała z czytanej notatki. Samuel miał koło osiemdziesięciu dwóch lat, las siwych włosów pokrywał mu głowę, był niski, chudy i żylasty; rześkie ruchy dowodziły, że zachował jeszcze sporo energii, chociaż wobec obcych udawał, że już prawie zdziecinniał. Postać starca okrywał stary szlafrok barankowy. W rysach Samuela widać było czysty typ jego rasy, cerę miał brunatno-żółtawą, nos orli, brodę spiczastą, kości policzkowe rzucały ostry cień na zapadłe i pomarszczone lica. W jego fizjonomii widniały dowcip i przenikliwość. Wysokie czoło oznaczało szczerość i siłę charakteru, czarne, błyszczące oczy rzucały spojrzenie przenikliwe, lecz miłe. Jego żona Jezabel, młodsza o piętnaście lat, ubrana była na czarno, gładki czepek holenderski osłaniał jej bladą, surową twarz rzadkiej niegdyś piękności, kilka zmarszczek na czole świadczyło, że trapił ją smutek. W tej nawet chwili na twarzy Jezabel widać było wielkie zmartwienie; ściskała konwulsyjnie duży splot czarnych jak heban włosów. Nosiła go na szyi wraz z doczepionym złotym medalionem. Samuel odczytał głośno to, co napisał: - 5.000 obligacji pożyczki austriackiej po 1.000 złotych, a data 19 października 1826 roku. Czy tak, Jezabel? Czy porównałaś z kartką? Żydówka nic nie odpowiedziała. Samuel spojrzał na nią tkliwie: - Co ci jest?... Ach, mój Boże! - Co?... 19 października... 1826... - rzekła wolno, mając wzrok ciągle zwrócony na jeden przedmiot i jeszcze mocniej ściskając splot czarnych włosów. - Jest to nieszczęsna data... Samuelu, bardzo nieszczęsna... W tym dniu odebraliśmy ostatni list od... Dalej nie mogła mówić. - Ach!... Rozumiem cię - odparł starzec - ojciec może w roztargnieniu zapomnieć, kiedy ma na głowie ważne sprawy, ale serce matki zawsze pamięta. Odkładając pióro, wsparł smutnie czoło rękami. Jezabel, jak gdyby z upodobania w bolesnym wspomnieniu, mówiła dalej: - Tak... 19 października 1826 to ostatni dzień, w którym nasz syn, Abel, napisał do nas z Niemiec, donosząc, że według twego polecenia postąpił z sumą, którą stąd zabrał... I że miał udać się do Polski. Biedak nie dojechał... W drodze zabito go... Jeden z naszych braci znalazł go w lesie ciężko rannego, umierającego, zawiózł do wioski i tam pogrzebał... Oto wszystko, co po nim zostało - dodała, całując splot włosów i medalion. - Niestety - rzekł Samuel, ocierając łzy - przynajmniej Bóg zabrał nam syna wtedy, gdy już skończyć się ma obowiązek, który nasz ród od półtora wieku wiernie wypełnia... Alboż ta szkatułka nie zawiera królewskiej fortuny? Alboż ten dom zamurowany przed stu pięćdziesięciu laty, nie będzie dziś rano otwarty dla potomków dobroczyńcy mego dziada?... Mówiąc to, Samuel smutnie spojrzał na dom, który widniał za oknem. Księżyc zaszedł, teraz również i kominy odbijały się czarno na ciemnym błękicie. Nagle zbladł: - Jezabel!... Siedem punktów świetlnych, podobnie jak przed trzydziestu laty... Patrz... Patrz!... Rzeczywiście, siedem otworów rozłożonych w kształcie krzyża zabłysło światłem, jak gdyby ktoś wszedł do środka ze świecą. ROZDZIAŁ II MA I WINIEN Samuel i Jezabel wpatrywali się jak wryci w siedem świecących punktów. Bladoróżowe światło oznajmiało wschodzącą jutrzenkę. Samuel pierwszy przerwał milczenie: - W tym, co tu widzimy, nie ma nic złego dla nas. Czy mój ojciec nie opowiadał, że i on, i mój dziad widzieli kilka razy podobne światełka? - Tak, Samuelu, ale tak jak my teraz, tak i oni nie mogli sobie wytłumaczyć, co te światełka znaczą. - Jakąś nieznaną nam drogą dostają się tam jakieś osoby dla spełnienia tajemniczych powinności. Mój ojciec ostrzegał mnie, abym nie trwożył się tymi osobliwymi widziadłami... Które po trzydziestu latach znowu się ukazały... - A przecież mnie to przeraża, jak coś nadprzyrodzonego. - Minęły czasy cudów - ileż to dawnych domów w tej okolicy ma podziemne przejście do dalekich katakumb i do Sekwany... Bez wątpienia i ten dom musi mieć podobne połączenia. - Ale skąd ten taras jest tak oświetlony? - Według opisu przy planie tej budowli, taras stanowi szczyt tak zwanej "sali żałobnej". Z powodu pozamykanych i zabitych okien, jest tam zupełnie ciemno, trzeba więc mieć z sobą światło, chcąc się dostać do tej sali, w której znajdować się mają nadzwyczajne rzeczy. Jezabel, podobnie jak mąż, ciekawie przypatrywała się owym siedmiu świetlanym punktom. - Dzisiejszy dzień jest tak ważny dla rodziny Rennepont'ów, iż zjawisko to nie powinno nas dziwić. A jeśli pomyśleć - mówił Samuel - że światło to od półtora wieku pokazywało się kilka razy, należy przypuszczać, że jest jeszcze inna rodzina, która, podobnie jak nasza, z pokolenia na pokolenie dopełnia święcie przyjętego na siebie obowiązku. Przed ósmą trzeba uporządkować szkatułkowe sprawy i poklasyfikować ogromne sumy, aby mogły być oddane tym, którym prawnie się należą. A czyż Bóg nie był dla nas łaskaw, chociaż dotknięci jesteśmy ciężkim ciosem przez śmierć naszego syna? Czyż nie z jego łaski trzy pokolenia mojego rodu mogły zacząć, prowadzić i dokończyć to wielkie dzieło? - Tak, Samuelu - odrzekła czule Jezabel - gdy wybije dwunasta, uwolnisz się od ciężkiej odpowiedzialności. - To prawda - odpowiedział starzec - wolałbym widzieć już te ogromne skarby w rękach osób, do których należą aniżeli być ich depozytariuszem... Wziął pióro i zaczął z wielką uwagą sprawdzać swoje rachunki. Przypomnijmy pokrótce prostą, choć na pozór bardzo romantyczną historię owych 50.000 talarów, które dzięki pomnażaniu się i roztropnemu zarządzaniu, zamieniły się w ciągu półtora wieku w sumę daleko większą od czterdziestu milionów, jak ją szacował ksiądz d'Aigrigny. Historia tego majątku łączy się ściśle z historią rodziny Samuela. Około 1670 roku Mariusz Rennepont, na kilka lat przed śmiercią, podczas swej podróży do Portugalii, miał sposobność ocalić życie nieszczęsnemu Żydowi, skazanemu przez inkwizycję na spalenie. Żydem tym był Izaak Samuel, dziad opiekuna domu przy ulicy Św. Franciszka. Pan Rennepont, przekonawszy się, że Izaak jest człowiekiem uczciwym i roztropnym, zaproponował mu, aby udał się z nim do Francji i objął zarząd jego dóbr. Izaak, wdzięczny panu Rennepont, przysiągł sobie, że poświęci się całkiem na usługi tego, który, ocaliwszy mu życie, zaufał jego uczciwości, uczciwości Żyda, należącego do rasy tak powszechnie wówczas znienawidzonej, pogardzanej i prześladowanej. Pan Rennepont nie zawiódł się. Jego majątek pod zarządem Samuela znajdował się w kwitnącym stanie. Nadeszła chwila prześladowania i upadku pana Rennepont'a, dobra jego zostały skonfiskowane i oddane jezuitom, jego oskarżycielom. Na kilka dni przed śmiercią, do kryjówki, w której schronił się przed ścigającymi, wezwał Izaaka Samuela i powierzył mu 150.000 franków w złocie, resztkę znacznego majątku. Wierny sługa miał operować tą sumą, pomnażać procentami, starać się o pewną lokatę i obowiązek ten przekazać synowi, w braku syna wybrać uczciwego krewnego i zobowiązać go do spełnienia tego obowiązku, z którym związane było odpowiednie wynagrodzenie, zarząd miał przechodzić z pokolenia na pokolenie przez półtora wieku. Nadto Rennepont zobowiązał Izaaka, aby przyjął na siebie dozór domu przy ulicy Św. Franciszka, gdzie będzie miał bezpłatne mieszkanie, i żeby obowiązek ten przekazał następcom. W kilka lat po śmierci pana Rennepont'a Izaakowi urodził się syn. Ten syn, Lewi Samuel, urodzony 1689 roku, nie doczekawszy się dzieci z pierwszej żony, ożenił się powtórnie, mając lat blisko sześćdziesiąt. W roku 1750 urodził mu się syn, Dawid Samuel, stróż domu przy ulicy Św. Franciszka, który w 1832 roku miał lat osiemdziesiąt dwa i zdawał się zapowiadać równie długie życie jak jego ojciec, który umarł mając lat dziewięćdziesiąt trzy. Dodajmy wreszcie, że Abel Samuel, tak opłakiwany przez matkę, urodził się w roku 1790 i zginął w drodze do Polski, mając lat dwadzieścia sześć. Dziedziczna długowieczność tych trzech członków rodu Samuela, która połączyła niejako wiek XVII z wiekiem XIX, uprościła spełnienie ostatniej woli pana Rennepont'a, który wyraźnie oświadczył dziadowi Samuela, że życzeniem jego jest, aby pozostawiona suma powiększyła się przez kapitalizację procentów po pięć od sta, a majątek doszedł do jego potomków bez plamy nieczystej spekulacji. Współwyznawcy Samuela, Żydzi, pierwotni wynalazcy weksli, które w średnich wiekach służyły im do tajnego przenoszenia znacznych sum z jednego końca świata na drugi, do ukrywania majątków, do chronienia przed drapieżnością nieprzyjaciół, wiele dopomagali do umów i działań handlowych rodziny Samuela, która prawie aż do roku 1820 umieszczała znaczne sumy, z czasem niezmiernie pomnożone, w bankach i kantorach najbogatszych Żydów w Europie. Ten pewny i potajemny sposób działania pozwolił obecnemu stróżowi z ulicy Św. Franciszka, bez niczyjej wiedzy, jedynie pod nazwą depozytu lub za pomocą weksli, wypożyczać ogromne sumy, gdyż głównie pod jego zarządem kapitalizowana suma doszła do ogromnych rozmiarów. Pieniądze ani jednego dnia nie leżały bez procentu. Jednak trzeba było wielkich zdolności finansowych, aby osiągnąć cel; gdy przyszło już do obracania pięćdziesięcioma milionami, tę zdolność Samuel, zaprawiony w szkole ojca, rozwinął do wysokiego stopnia. Nic szlachetniejszego, godniejszego szacunku nad postępowanie członków tej rodziny, którzy przez tyle lat pracowali, równie bezinteresownie jak roztropnie nad powolnym pomnażaniem fortuny, w której nie spodziewali się mieć udziału. Nic wreszcie zaszczytniejszego tak dla dotkniętego banicją, który powierzył sumę, jak i dla Żyda, który ją przyjął, bez żadnej innej rękojmi, prócz wzajemnej ufności i szacunku, gdy chodziło o skutek, który miał się okazać dopiero za sto pięćdziesiąt lat. Przeczytawszy z największą uwagą bilans i sprawdziwszy go z papierami wartościowymi, złożonymi w szkatułce z drzewa cedrowego, Samuel rzekł: - Wszystko w porządku. Jest więc w kasie do rozporządzenia spadkobierców rodziny Rennepont'a suma dwustu dwunastu milionów stu siedemdziesięciu pięciu tysięcy franków. - To nie do wiary! - zawołała Jezabel. - Wiedziałem, że w twoich rękach są ogromne skarby, ale nigdy bym nie uwierzyła, że 150.000 f r. złożonych przed stu pięćdziesięciu laty, były jedynym zaczątkiem tego olbrzymiego majątku. - A przecież tak jest, Jezabel... Nie ma wątpliwości, że mój dziad, ojciec i ja zawsze równie wiernie jak dbale zarządzaliśmy tym funduszem, lecz ani moi przodkowie, ani ja, nigdy nie dopuściliśmy się pożyczki lichwiarskiej... To zastrzegło wyraźne polecenie pana Rennepont` a... Gdybyśmy nie byli tak sumienni, suma dwustu milionów byłaby może dużo większa. - Ach, mój Boże! Czy to możliwe? - Nic prostszego, Jezabel... Wiadomą jest rzeczą, że kapitał z procentem składanym po pięć od sta, podwaja się w ciągu czternastu lat, zwróć teraz uwagę, że w stu pięćdziesięciu latach mieści się dziesięć razy po czternaście lat... W dwanaście lat po śmierci mojego ojca, to jest w roku 1794, kapitał ten przedstawiał 38.400.000 franków, w 1808 roku dochodził do 76.800.000 franków, w 1822 roku do 153.600.000 franków, a dziś, doliczywszy do tej sumy procenty składane za ostatnie dziewięć lat, powinna by ona wynosić około 225 milionów. Lecz straty, których rachunek jest ściśle prowadzony, zmniejszyły ją do 212.175.000 franków. Już całkiem się rozwidniło, wybiła siódma. Samuel, wstawiając z powrotem cedrową szkatułkę w żelazną skrzynię, ukrytą za dębową szafą, rzekł: - Tak... Ciekaw jestem, komu się to wszystko dostanie. Dwa czy trzy silne uderzenia w bramę rozległy się na dziedzińcu. Psy odpowiedziały na nie głośnym szczekaniem. Samuel rzekł do żony: - To są pewno murarze z dependentem. Zszedł szybko po schodach i zbliżył się do bramy, przez okienko zobaczył trzech rzemieślników w murarskich fartuchach i młodzieńca w czarnym stroju. - Czego chcecie, panowie? - zapytał, zanim otworzył. - Przychodzę od pana Dumesneil, notariusza, aby być obecny przy otwarciu zamurowanych drzwi; oto list od mego przełożonego do Samuela, dozorcy. - To ja jestem - rzekł Żyd - zechciej pan wrzucić ten list do skrzynki. Dependent zastosował się do polecenia, ale wzruszył ramionami; śmieszna wydała mu się podejrzliwość starca. Stróż otworzył skrzynkę, wyjął list, starannie porównał jego podpis z podpisem na innym liście notariusza, potem poszedł uwiązać swe brytany, wreszcie otworzył bramę. - Cóż, u kata! - zawołała dependent. - Gdyby mi przyszło wejść do obronnego zamku, nie spotkałbym tylu ceregieli. Żyd skłonił się, ale odpowiadając. - Czy jesteś głuchy, przyjacielu? - Nie, panie - odparł Samuel, łagodnie się uśmiechając. - A oto zamurowane drzwi, które należy otworzyć, trzeba także odpieczętować i otworzyć ramy drugiego okna po prawej stronie. - A czemu nie otworzyć wszystkich okien? - Bo takie odebrałem rozkazy jako stróż tego domu. Kiedy murarze zabierali się do roboty, przed bramą stanął powóz. Samuel znów poszedł otworzyć. KONIEC ROZDZIAŁU Koniec tomu pierwszego 461 EUGENIUSZ SUE Żyd wieczny tułacz Tom II Część pierwsza TRZYNASTY LUTEGO ROZDZIAŁ I DZIEDZIC Gdy Samuel otworzył bramę, stanęli przed nim Gabriel i Rodin. Ten ostatni zapytał: - Czy pan jest stróżem tego domu? - Tak, panie - odparł Samuel. - Ksiądz Gabriel de Rennepont, którego pan widzi - rzekł Rodin, wskazując swego towarzysza - jest jednym z potomków Mariusza de Rennepont. - A, tym lepiej, panie - odrzekł Żyd mimowolnie, uderzony anielską fizjonomią Gabriela. Patrzył na księdza z pełnym uszanowaniem, wkrótce jednak, spostrzegłszy, że krępowało to Gabriela, odezwał się: - Notariusz przyjdzie dopiero o dziesiątej. Gabriel spojrzał ze zdziwieniem i zapytał: - Jaki notariusz? - Wszystko wyjaśni panu ksiądz d'Aigrigny - dodał szybko Rodin; a zwracając się do Żyda, zapytał: Czy nie moglibyśmy gdzieś zaczekać? Za chwilę Gabriel i Rodin wprowadzeni zostali przez Samuela do pokoju, który zajmował na dole. Zostali sami. Zamiast zwykłej łagodności, która nadawała twarzy młodego misjonarza niewymowny wdzięk, widniał na niej wyraz smutku i surowości. Od kilku już dni Rodin nie widział Gabriela, więc mocno uderzyła go zmiana w jego fizjonomii. Gabriel, jak zwykłe ubrany był w długą czarną sutannę, przy której jeszcze mocniej odbijała przeźroczysta bladość jego twarzy. Po wyjściu Żyda odezwał się do Rodina: - Czy wreszcie powie mi pan, dlaczego od kilku dni nie wolno mi było widzieć się z wielebnym księdzem d'Aigrigny?". Jakiż ja mogę mieć w tym interes, aby przebywać w tym domu? - Niepodobna, abyś tego nie wiedział - mówił Rodin, pilnie badając Gabriela. - Bo po cóż przychodziła wczoraj twoja przybrana matka?... Czyż nie mówiła ci o pewnych papierach rodzinnych? - Nie - odrzekł Gabriel. - A więc... twierdzisz, że nie po to przychodziła do ciebie wczoraj Franciszka Baudoin? - uporczywie powtarzał Rodin. - Panie - odparł młody ksiądz, tłumiąc w sobie niecierpliwość. - Zapewniam pana, że mówię prawdę. - Wierzę - rzekł Rodin. - Myśl taką nastręczyło mi tylko szukanie przyczyny, jaka skoniła cię do przekroczenia rozkazu wielebnego księdza d'Aigrigny, zabraniającego ci wszelkiej styczności z obcymi osobami... Pozwoliłeś sobie wbrew naszym regułom zamknąć drzwi, które powinny być zawsze otwarte lub przymknięte, aby nie było przeszkody do wzajemnego kontrolowania. - Drzwi zamknąłem dlatego, że chodziło o spowiedź. - A cóż ją tak nagliło do spowiedzi? - O tym dowie się pan, jak będę zdawał sprawę księdzu d'Aigrigny, jeżeli pozwoli ci być obecnym. Słowa te wyrzekł tak dobitnie, że nastąpiło po nich dość długie milczenie. Tak więc Gabriel nie wiedział o rodzinnych związkach łączących go z córkami marszałka Simona, z panną de Cardoville, z panem Hardy, z księciem Dżalmą i Leżynago; gdyby mu powiedziano, że jest spadkobiercą Mariusza Renneponta, sądziłby, że jest jedynym potomkiem tej rodziny. Samuel wprowadził do pokoju księdza d'Aigrigny; Gabriel odwrócił się, Rodin zaś szepnął księdzu d'Aigrigny: - On o niczym nie wie. Mimo pozornej obojętności twarz pana d'Aigrigny była blada, przebijał się w niej niepokój. Gdy Gabriel odwrócił się, odezwał się do niego przyjaźnie: - Kochany synu, wiele mnie to kosztowało, żem ci do tej chwili odmawiał posłuchania; jednak zapewnić cię mogę, że postąpiłem tak jedynie dla twego dobra. - Powinienem wierzyć waszej wielebności - odparł misjonarz, kłaniając się. Ksiądz d'Aigrigny, w którego ręce złożył przysięgę, łączącą go na zawsze z zakonem jezuitów, wywierał nań wpływ despotyczny i budził w nim lęk. Po powrocie z Ameryki Gabriel dopiero pierwszy raz widział się z księdzem d'Aigrigny. - Pragniesz, kochany synu, pomówić ze mną w ważnej sprawie? - Tak, wielebny ojcze. - I ja także chcę powiadomić cię o sprawie wielkiej wagi; posłuchaj więc najpierw mnie... Blisko dwanaście lat temu - mówił czule - spowiednik twej przybranej matki zwrócił się do mnie, za pośrednictwem pana Rodina, polecając cię mej uwadze. Twój łagodny, skromny charakter i wczesny rozwój umysłu zasługiwały na troskliwe zajęcie się tobą; za moim staraniem zostałeś przyjęty bezpłatnie do jednej z naszych szkół; w ten sposób ulżyło się zacnej kobiecie, która przyjęła cię pod swą opiekę, a dziecko, rokujące tak dobre nadzieje, otrzymało wszelkie dobrodziejstwa pobożnego wychowania... Czy nieprawda, synu? - Prawda, wielebny ojcze - odpowiedział Gabriel, spuściwszy oczy. - W miarę, jak dorastałeś, rozwijały się w tobie wyborne i rzadkie cnoty; byłeś przykładny; w naukach także robiłeś szybkie postępy. Byłem pewny, że będziesz zawsze wiernym synem kościoła. Nie pomyliłem się. Dowiedziawszy się, że twoja przybrana matka gorąco pragnie cię widzieć w stanie duchownym, szlachetnie odpowiedziałeś życzeniom zacnej niewiasty, której byłeś tyle winien. Stwórca, sprawiedliwy w rozdawaniu swych nagród, zaliczył cię w poczet wojujących członków naszego świętego kościoła. Ksiądz d'Aigrigny mówił dalej: - Drogi synu, wypadało mi skreślić ten krótki obraz przeszłości, aby przejść do tego, co powiem za chwilę, gdyż idzie tu... o silniejsze zaciśnięcie więzów, które cię łączą z nami. - A więc... wielebny ojcze... - zawołał Gabriel, przerywając księdzu d'Aigrigny - nie mogę... nie powinienem cię już słuchać. I młody ksiądz zbladł, a po zmienionych rysach jego twarzy widać było, że toczyła się w nim gwałtowna walka. - Prawdziwie, synu, mocno mnie zadziwiasz. Mój Boże!... Co się stało!? - Wielebny ojcze, nie mam już prawa do twego zaufania, bo niedługo przedzieli nas od siebie przepaść. Trudno byłoby określić spojrzenia, jakie d'Aigrigny i Rodin rzucili wzajemnie na siebie; Rodin wlepiwszy jaszczurcze oczki w Gabriela, zaczął gryźć paznokcie; d'Aigrigny zbladł; na czoło wystąpił mu zimny pot. Myśl ta wprawiła go w przerażenie. Odpowiedział jednak łagodnie: - Mój synu, trudno mi uwierzyć, aby ciebie i mnie przedzielać miała kiedyś przepaść... - W rzeczy samej, minęło blisko dwanaście lat, wielebny ojcze - rzekł Gabriel poważnie - odkąd za twoim staraniem poszedłem do szkoły jezuitów... Poszedłem z ufnością. Ale jak pobudzano ten szlachetny instynkt dzieciństwa?... Pierwszego dnia rzekł do mnie przełożony, wskazując mi dwoje dzieci nieco starszych ode mnie: "Oto są towarzysze przeznaczeni dla ciebie; zawsze będziecie razem wychodzili; reguła zakonna nie dozwala rozmowy między dwoma; reguła także wymaga, abyś pilnie słuchał, co mówić będą twoi towarzysze, a następnie mógł mi wszystko powtórzyć, bo te kochane dzieci, mimo woli, mogą mieć złe myśli; a jeżeli będziesz kochał swych towarzyszy, ostrzeżesz mnie o ich złych zamiarach; lepiej zapobiec złemu aniżeli je potem karać". - Mój synu, takie są w istocie - rzekł d'Aigrigny - reguły naszych szkół. - Wiem o tym - z żalem odpowiedział Gabriel - tak więc w trzy dni potem, ja, biedne, uległe i łatwowierne dziecko, śledziłem moich towarzyszy, podsłuchując, zatrzymując w pamięci ich rozmowy i donosząc o wszystkim przełożonemu, który mi winszował gorliwości... Była to niegodziwość, jaką mi nakazywano... a na dodatek, Bóg mi świadkiem, sądziłem, że dopełniam pobożnego uczynku... Kiedym pewnego dnia zawinił przekroczeniem reguł domu, przełożony rzekł: "Moje dziecię, zasłużyłeś na surową karę; ale będzie ci ona darowana, jeśli zdołasz odkryć jakieś przewinienie w którymś z twoich towarzyszy; kiedy schwytasz ich na nim i ściągniesz na nich zbawienną karę, odniesiesz dwojaką korzyść: bo wyświadczysz im wielką przysługę, a po wtóre, sam unikniesz kary, która ci za twoje starania o dobro bliźniego zostanie odpuszczona". - Mój synu - odparł d'Aigrigny - to wszystko jest zgodne z zasadami przyjętymi w naszych szkołach, gdzie wszyscy nawzajem kontrolują się, bez uszczerbku dla przyjaźni i wzajemnej miłości, dla większej chwały Boga. - Wiem o tym; tak jednak w imię wszystkiego, co jest najświętsze, zachęcano mnie do złego! - Synu, takie odezwanie się do mnie... jest wielce nieprzyzwoite. Przykro mi, gdy jestem zmuszony przypomnieć ci, mój synu, że nam jesteś winien swoje wychowanie. - Takie też były jego owoce, ojcze - odrzekł Gabriel. - Stałem się donosicielem, aby uniknąć kary... A taka była moja wiara, pokora i ufność, iż przyzwyczaiłem się z całą naiwnością i z największą gorliwością do pełnienia tej podwójnie haniebnej roli. Pewnego razu, dręczony skrupułami, zadałem sobie pytanie: Czy pobożny cel, jaki wyznaczono tym donosom, był dostateczny do uniewinnienia mnie? Z moją wątpliwością zwierzyłem się przełożonemu; odpowiedział, że nie powinienem rozstrząsać, tylko po prostu słuchać i że na niego samego tylko spada odpowiedzialność za moje uczynki. - Mów dalej, mój synu - rzekł ksiądz d'Aigrigny. - Niestety! Miałem słuszne powody, nie chcąc pozwolić ci udać się do Ameryki. - Widać, że Opatrzność chciała, abym w tym kraju, dziewiczym i szczęśliwym, oświecony osobliwszym trafem o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, przejrzał nareszcie! - zawołał misjonarz. - Tak jest, w Ameryce, pośród niezmiernych pustyń, które przebiegłem... na widok takiej wspaniałości i wielkości natury złożyłem przysięgę... Zaraz, wielebny ojcze, wytłumaczę się; ale wierz mi, dzień ów, w którym potępić musiałem to, co tak długo błogosławiłem i czciłem, był dla mnie straszny... - Znam twoje dobre serce, mój synu; mam nadzieję, że utwierdzimy twoją wiarę, zachwianą nieszczęściem i rozproszymy chmury, które zaćmiły twój wzrok. Kiedy tak mówił, Rodin dobył z kieszeni pugilares i coś w nim napisał. Gabriel był coraz bardziej wzruszony. Potrzeba mu było wielkiej odwagi, żeby to powiedzieć. Zmienionym głosem mówił dalej: - Zalecano mi ciągle unikać wzroku tego, kto do mnie mówi, aby tym lepiej ukryć wrażenie, które wywrzeć mógł swymi słowami, abym ukrywał wszelkie uczucia, abym na wszystko uważał i wszystko wokół podsłuchiwał. Tak doszedłem do lat piętnastu. Ponury, milczący i trwożliwy, w głębi tego smutnego i zimnego domu, poznałem, że coraz bardziej zamykano mnie przed miłym i wolnym światem; cały czas zajmowały mi zawiłe, bez żadnego pożytku nauki i mnóstwo drobiazgowych ćwiczeń i formuł. Zamiast owych boskich słów Zbawiciela: Kochajcie się nawzajem... wpajano: Nie ufajcie jedni drugim... Mówiono nam kiedy o rodzinnym kraju? O obowiązkach obywatela? Nie... bo na te słowa zaczyna bić serce, a właśnie u nas nie wolno było bić sercu... Przyszło do tego, że nic już nie czułem; od sześciu miesięcy nie widziałem ani przybranej matki, ani brata; wreszcie przyszli do kolegium... Kilka lat wcześniej byłbym ich przyjął z radością i rozrzewnieniem. Tym razem moje oczy pozostały suche, a serce zimne; matka i brat wyszli zapłakani; przecież jednak ten widok żalu uderzył mnie... zawstydziłem się wtedy swej nieczułości, która opanowała mnie od chwili, jak zamieszkałem w tym grobie, który nazywa się szkołą jezuicką. Przerażony, chciałem z niego wyjść, dopóki jeszcze starczyło siły... Wtedy, mówiłem ci, wielebny ojcze, o wyborze stanu... gdyż w owych krótkich chwilach przebudzenia, zdawało mi się, że słyszę w dali brzmiące życie, czynne, niezależne, życie dzielone z przyjaciółmi, z rodziną... Wtedy to, wielebny ojcze, powiedziałeś, że moja matka miała tylko jeden cel, jedno życzenie... - Widzieć cię w stanie duchownym, mój synu - dokończył ksiądz d'Aigrigny. - Dosyć, ojcze - przerwał Gabriel z oburzeniem - przykro mi słuchać cię podającego fałsz za prawdę: Franciszka Baudoin nigdy nie miała takiej myśli... Wczoraj powiedziała mi wszystko. I ja, i ona zostaliśmy oszukani. Ksiądz d'Aigrigny odparł surowo: - Słowom twej przybranej matki wierzysz więcej niż mnie?... Co sądzisz o... Wielebny ojciec nie dokończył. Wszedł bowiem Samuel i rzekł: - Jakiś mężczyzna w starszym wieku chce mówić z panem Rodinem. - To ja - odrzekł zdziwiony Rodin. Nim wyszedł, podał księdzu d'Aigrigny kartkę zapisaną ołówkiem. Ksiądz d'Aigrigny i Gabriel pozostali sami. ROZDZIAŁ II ROZBRAT Ksiądz d'Aigrigny wziął machinalnie bilet Rodina i trzymał go w ręku, nie pomyślawszy o przeczytaniu; wielebny ojciec z trwogą czekał końca rozmowy. Według ustawy zakonu jezuitów, Gabriel nie mógł niczego posiadać na swoją wyłączną własność, a poza tym ksiądz d'Aigrigny uzyskał od niego na rzecz zgromadzenia wyraźne zrzeczenie się wszelkiego majątku; lecz wyglądało na to, iż wyraźnie chce zerwać związki, łączące go z zakonem; w takim razie nie miał obowiązku dotrzymać przyrzeczenia. Nadzieje księdza d'Aigrigny o zagarnięciu przez zakon olbrzymiego mienia rodziny Rennepont'ów zostałyby na zawsze zniweczone. W niemym przestrachu czekał zakończenia tej groźnej dla niego rozmowy. Misjonarz zaś mówił dalej: - Gdy wstąpiłem do jezuickiego seminarium, mego postanowienia nie dyktowało religijne powołanie... skłoniła mnie do tego chęć wywdzięczenia się przybranej matce. Jednak prawdziwy duch religii Chrystusa jest tak ożywczy, iż nabrałem chęci i gorliwości, gdy pomyślałem, że będę wypełniał boską naukę Zbawiciela. Tej wzniosłej i świętej nauce nikt się nie oprze, kiedy się jej nauczy ze łzami w oczach i sercem pełnym tkliwej miłości bliźniego! - Mój synu, taki jest właśnie duch chrystianizmu: i uczyć się trzeba, i zgłębiać słowa Pisma Świętego - odparł ksiądz d'Aigrigny. - Dla tej nauki szczególnie przeznaczone są nasze seminaria. Wykład słowa jest dziełem rozbioru, karności i uległości, a nie dziełem serca i uczucia... dlatego, synu, porządek, uległość, dyscyplina są pierwszymi zasadami naszego towarzystwa. - Niestety! Mój ojcze, nie było to życie, ale raczej śmierć, którą tak regulowano; pośród tego niszczenia wszelkich szlachetnych zasad, poświęciłem się nauce scholastycznej, nauce ciemnej, która zawsze budzi pragnienie niebezpieczeństw, walk, wojen, a nigdy myśli o pokoju, spokojności i szczęściu. - Schlostyka, synu - odpowiedział surowo ksiądz d'Aigrigny - jest zarazem puklerzem i mieczem: puklerzem dla osłony i ochrony katolickiego dogmatu, mieczem zaś dla zwalczania herezji. - Przy tym jednak, ojcze, Chrystus i jego apostołowie nie znali tej ciemnej nauki, a na ich proste, wzruszające słowa, ludzie odradzali się i zyskiwali zbawienie... Czy ewangelia, ta boska ustawa, nie wystarcza do nauczania ludzi, by kochali się wzajemnie? Lecz niestety! Zamiast przemawiać do nas jej językiem, mówiono nam tylko o wojnach religijnych, obliczając potoki krwi, którą trzeba było przelać, aby przypodobać się Bogu i utopić herezję. Ta straszna nauka uczyniła jeszcze smętniejszym nasze życie; nasze związki z towarzyszami przybierały charakter goryczy, zawiści i podejrzliwości. Nałóg donoszenia rodził skrytą nienawiść, głęboką urazę. Nie byłem ani lepszy, ani gorszy od innych; wszyscy ugięci pod żelaznym jarzmem biernej uległości, odwykli od wszelkiej rozwagi, od własnej woli, pokorni, drżący przed swymi przełożonymi, wszyscy byliśmy jednakowo usposobieni, bezwładni, milczący... Wreszcie przyjąłem święcenia; przyjąłem je za twoją radą... Jak to się stało? Nie wiem... bo od dawna już nie miałem własnej woli. Musiałem się poddać i odbyć wszelkie próby... Kilka miesięcy w milczeniu spędziłem w mojej celi, odbywając specjalne, machinalne ćwiczenia, jakie mi naznaczono. Prócz waszej wielebności, nikt się do mnie przez ten czas nie zbliżył; żaden głos ludzki, prócz waszego, nie obił się o moje uszy... czasem w nocy czułem przestrach... umysł mój, osłabiony postami, surowością, samotnością, trapiły dziwne, straszne widziadła; innym znów razem przeciwnie: wpadałem w jakąś niemoc, w jakąś nieczułą obojętność, sądząc, że wykonać moje śluby znaczyło to samo, co pozbyć się na zawsze ciężaru woli i myśli... - Przypomnij sobie, synu - odparł wielebny ojciec - przypomnij sobie, że w wigilię dnia wyznaczonego ci do złożenia tych ślubów, ofiarowałem ci wolność, zgodnie z ustawą naszego towarzystwa, abyś zrzekł się przynależności do naszego zgromadzenia, zostawiając ci wybór, bo my przyjmujemy tylko dobrowolne powołanie. - Prawda, mój ojcze - odpowiedział misjonarz ze smutkiem. - Kiedym wycieńczony, słaby na duchu przez trzymiesięczną samotność i próby, był bezwładny... otworzyłeś wtedy drzwi mej celi... mówiąc: "Jeżeli chcesz, wstań... wolno ci..." Niestety, brakło mi sił; jedynym życzeniem mej bezwładnej i od dawna już sparaliżowanej duszy był spoczynek w grobie... Złożyłem więc nieodzowne śluby i upadłem na twoje ręce jak trup. - I aż dotąd, mój synu, nie upadłeś nigdy pod tym posłuszeństwem trupa... Po chwili milczenia Gabriel mówił dalej: - Zawsze, ojcze, ukrywałeś przede mną prawdziwy cel zakonu, do którego wstępowałem... Zupełnego wyrzeczenia się własnej woli, którą, zdałem na mych przełożonych, żądano ode mnie w imię chwały Boga... mówiłeś mi, że miałem być użyty do dzieła świętego, wielkiego, pięknego... Uwierzyłem ci, ojcze... Czekałem... Nieszczęsny przypadek zmienił moje przeznaczenie... Bolesna choroba, pochodząca z... - Synu! Nie ma potrzeby przytaczać tych okoliczności. - Przebacz mi, ojcze, muszę ci wszystko przypomnieć, mam prawo żądać, abyś mnie wysłuchał... - Mów więc - rzekł ksiądz d'Aigrigny, marszcząc brwi i nie mogąc ukryć obaw wobec tego, co miał powiedzieć młody ksiądz, którego blade dotąd lica pokryły się żywym rumieńcem. - Na pół roku przed moim odjazdem do Ameryki - mówił dalej Gabriel, opuszczając oczy - powiedziałeś mi, że przeznaczasz mnie na spowiednika... i... żeby mnie przygotować do tej świętej posługi, dałeś mi książkę, zawierającą pytania, jakie kapłan może stawiać młodym chłopcom... panienkom... mężatkom...gdy staną przed trybunałem pokuty... O, mój Boże! - doda} drżąc - nigdy nie zapomnę tej strasznej chwili... było to wieczorem... Pełen uszanowania, ufności i wiary... otworzyłem ową książkę. Z początku nie rozumiałem... Potem nareszcie... zrozumiałem... Wtedy przejęła mnie zgroza, osłupiałem; miałem ledwo tyle siły, aby zamknąć tę obmierzłą księgę... wyrzucałem sobie, żem niechcący rzucił okiem na te karty hańby... które, pewno przez pomyłkę, dałeś mi w ręce. - Kochany synu - odpowiedział wielebny ojciec poważnie - starałem się uspokoić twoje skrupuły. Ksiądz obowiązany słuchać wszystkiego pod pieczęcią spowiedzi, powinien wszystko poznać, o wszystkim wiedzieć i móc wszystko ocenić... tak więc nasze zgromadzenie zobowiązywało młodych księży, przeznaczonych na spowiedników, czytać tę książkę jako dzieło klasyczne. - Uwierzyłem ci, ojcze; nałóg bezwładnego posłuszeństwa opanował mnie. Mimo wstrętu, który sobie wyrzucałem jako wielkie przestępstwo, mając na myśli twoje słowa, zabrałem książkę do stancji i czytałem... O! Mój ojcze... jakież przerażające odkrycie wszystkiego, co tylko może być najwystępniejszego... Ach! Jaka noc! Jaka noc! Straszne obrazy przedstawiały się mej dotąd czystej wyobraźni... Świadkiem mi jest Bóg! Zdawało mi się, że czuję wyraźnie, jak rozum mi się mąci. Tak... Zmącił się zupełnie... gdyż wkrótce chciałem unikać tej piekielnej księgi i nie wiem, co za zgubny pociąg, jaka pożerająca ciekawość zatrzymywała mnie i przykuwała do kart zgrozy... Zdawało mi się, że umrę ze wstydu i hańby!... Straszna gorączka pozbawiła mnie do reszty zmysłów. - Mówisz o tej książce z przyganą - rzekł surowo ksiądz d'Aigrigny - gdyż byłeś ofiarą zbyt silnej wyobraźni: jej to winieneś przypisać owe nieszczęsne wrażenia, jakich doznałeś, czytając wyborną książkę, której nic nie można zarzucić. - A więc, ojcze - odpowiedział Gabriel z głębokim żalem - nie mam prawa żalić się, że moja, aż do tego czasu niewinna, czysta myśl, zbrukana została sprośnościami. Po tej strasznej nocy ciężko zachorowałem; mówiono mi, że obawiano się, abym nie dostał pomieszania zmysłów. Gdy wróciłem do zdrowia... przeszłość wydała mi się jak jakie przykre marzenie... Wtedy powiedziałeś mi, wielebny ojcze, że nie byłem dość dojrzały do pełnienia pewnych obowiązków... Wtedy to prosiłem cię usilnie, abym mógł udać się jako misjonarz do Ameryki... Długo nie chciałeś przychylić się do mej prośby, wreszcie pozwoliłeś... Odjechałem... Ujrzałem się między oceanem a niebem! Wydało mi się, żem wyszedł jak więzień z ciemnej jaskini; pierwszy raz, po tylu latach, poczułem wolne bicie serca w swych piersiach! Pierwszy raz poczułem, że jestem panem swej myśli i ośmieliłem się zastanowić nad swoim dotychczasowym życiem... Wtedy to pojawiły się dziwne wątpliwości. Pytałem sam siebie, jakim prawem, w jakim celu tak długo we mnie tłumiono, niweczono używanie własnej woli, własnego rozumu, kiedy sam Bóg obdarzył mnie tą wolą, tym rozumem; lecz pomyślałem sobie... że może cele tego wielkiego dzieła, do którego się miałem przyczynić, zostaną mi kiedyś odkryte i nagrodzą mnie za moje posłuszeństwo i wyparcie się samego siebie... W tej chwili wszedł Rodin. Ksiądz d'Aigrigny zapytał go znaczącym spojrzeniem; Rodin zbliżył się i rzekł mu po cichu, tak iż Gabriel nie słyszał: - Nic ważnego; doniesiono mi tylko, że ojciec marszałka Simona przybył do fabryki pana Hardy'ego. Rodin zajął poprzednie stanowisko przy kominku. - Mów dalej, mój synu... chciałbym wiedzieć, na czym zamierzasz skończyć? - rzekł d'Aigrigny. - Powiem ci to niebawem, ojcze... Przybyłem do Charlestown... Przełożony naszego zakonu w tym mieście, któremu objawiłem moje powątpiewania o towarzystwie, oświadczył gotowość oświecenia mnie; z przerażającą otwartością odkrył mi cel, do którego uporczywie dążyli zwierzchnicy, od początku zawiązania zakonu... Przeląkłem się... Czytałem kazuistów... Och! Wtedy to, mój ojcze, było to nowe, straszne dla mnie odkrycie, gdy na każdej karcie tych ksiąg, pisanych przez jezuitów, czytałem usprawiedliwienie kradzieży, potwarzy, gwałtu, cudzołóstwa, krzywoprzysięstwa itp. Kiedym wspomniał, że ja, kapłan Boga miłosierdzia, sprawiedliwości, przebaczenia i miłości, należałem do towarzystwa, którego przełożeni wyznawali takie zasady i chełpili się nimi, przysiągłem Bogu, że zerwę na zawsze łączące mnie z nim związki!... Na te słowa ksiądz d'Aigrigny i Rodin spojrzeli na siebie przerażeni; uznali, że wszystko stracone, że zdobycz wymyka się im z rąk. Gabriel, głęboko wzruszony wspomnieniami, nie dostrzegł ich pomieszania i mówił dalej: - Pomimo postanowienia opuszczenia zakonu, bolesne było dla mnie dokonane odkrycie... Tak dalece cierpiałem... iż myśląc o niebezpieczeństwach mojej misji, spodziewałem się z tajoną radością, że może przy tej okoliczności Bóg mnie powoła do siebie... lecz przeciwnie, czuwał nade mną troskliwie... Zadrżał na wspomnienie tajemniczej niewiasty, która mu ocaliła życie. - Po skończeniu misji wróciłem tu, ojcze, postanowiwszy prosić cię, abyś mnie uwolnił od złożonych ślubów... Kilka razy, ale daremnie, żądałem spotkania z tobą... Wczoraj opatrzność zrządziła, że mogłem rozmówić się z przybraną matką; od niej dowiedziałem się, jakiego to użyto podstępu, aby nakłonić mnie do wstąpienia do zakonu. Pojmujesz, wielebny ojcze, że gdybym mógł jeszcze wahać się w swym postanowieniu, to to, o czym się wczoraj dowiedzia- łem, uczyniłoby postanowienie nieuniknionym... Lecz wyznać ci muszę, ojcze, że nie obwiniam całego zgromadzenia, gdyż zapewne należy do niego wiele osób, podobnie jak ja prostych, łatwowiernych i ufających... żałuję ich i będę prosić Boga, aby ich oświecił, tak jak mnie oświecił... - A więc, mój synu - rzekł pobladły ksiądz d'Aigrigny - żądasz zerwania związków, które cię łączą z naszym zgromadzeniem? - Tak, ojcze, złożyłem przysięgę w twoje ręce i proszę cię, abyś ją rozwiązał... abyś mnie uwolnił od ślubów. - A wiesz, synu, że zgromadzenie może cię uwolnić... lecz ty sam nie możesz się uwolnić od niego? - Mój postępek dowodzi, mój ojcze... jaką przywiązuję wagę do przysięgi, kiedy cię proszę, abyś mnie od niej uwolnił... Gdybyś mi jednak tego odmówił, przestanę uważać się za zobowiązanego tak w oczach boskich, jak i w oczach ludzi. - To bardzo szczere... - rzekł ksiądz d'Aigrigny a głos zamierał mu na ustach, tak wielkie było jego przerażenie. Wtem Rodin, jakby pod wpływem niespodzianej myśli, dostrzegł, że wielebny ojciec trzymał jeszcze w ręku jego bilet, nie przeczytany. Przystąpił więc do księdza i zapytał go po cichu: - Wielebny ojcze... czyś nie czytał jeszcze mego biletu?... - Nie pomyślałem o nim. - Przeczytaj go więc... Zaledwie ksiądz d'Aigrigny rzucił okiem na bilet, gdy promień nadziei zabłysnął na jego twarzy; ścisnął z wdzięcznością rękę Rodinowi i rzekł po cichu: - Masz słuszność... Gabriel jest nasz... ROZDZIAŁ III WDZIĘCZNOŚĆ Ksiądz d'Aigrigny głęboko się namyślił, zanim odezwał się do Gabriela; jego twarz z wolna się wypogodziła. Zdawał się rozważać skutki mowy, którą miał rozwinąć z wybornego i efektownego tematu, który Rodin, widząc grożące niebezpieczeństwo, wskazał mu naprędce w kilku wierszach nakreślonych ołówkiem.. Rodin wrócił na swoje stanowisko przy kominku. Jego trupia twarz przybrała zwykły spokój; wielkie powieki, podniesione na chwilę w gniewie i niecierpliwości, znowu opadły i zakryły do połowy małe, mętne oczy. Ksiądz d'Aigrigny mimo wytwornych i płynnych słówek, mimo ułudy układnego obejścia, sympatycznej twarzy i całej powierzchowności wyrafinowanego światowca, gasł częstokroć w porównaniu z niezachwianą stałością i szatańską przebiegłością Rodina, który przecież rzadko kiedy wychodził poza obręb swej skromnej roli sekretarza i niemego słuchacza. Jego wielebność, zręcznie ułożywszy plan ataku, przerwał wreszcie milczenie, westchnął głęboko, umiał swej fizjonomii przed chwilą surowej i zagniewanej, nadać wyraz ujmującej dobroci i uprzejmie zwrócił się do Gabriela: - Przebacz mi, synu, że tak długo milczałem... ale twoje nagłe postanowienie tak mnie zmieszało, obudziło we mnie tyle przykrych myśli... iż musiałem się przez chwilę zastanowić, aby dociec przyczyny twego postępku... i zdaje mi się, że ją znalazłem... Czy więc, mój synu, dobrze się namyśliłeś... dobrze wszystko rozważyłeś? - Tak, ojcze. - A jakież są twoje dalsze zamiary, mój synu? - O! Mój Boże, zdaje mi się, że przy Twojej pomocy mógłbym w wiejskiej parafii wyświadczyć przysługę ludności. A więc, przykro byłoby mi, ojcze, gdybym widział, że mi odmawiasz tego, co... - O! Bądź spokojny, mój synu - przerwał ksiądz d'Aigrigny - nie mam bynajmniej zamiaru opierać się dłużej twemu życzeniu odejścia od nas... - A więc, ojcze... uwalniasz mnie od ślubów? - Do tego nie mam władzy, kochany synu; napiszę jednak bezzwłocznie do Rzymu, do naszego generała, prosząc o upoważnienie. - Dziękuję ci, wielebny ojcze... - Wkrótce więc, drogi synu, będziesz uwolniony od związków, które są ci za ciężkie, a ludzie, których się wyrzekasz z taką goryczą, nie przestaną modlić się za ciebie... aby cię Bóg zachował od wszelkiego obłąkania... Sądzisz, mój synu, że się od nas odłączysz, a my nie sądzimy, abyśmy mogli odłączyć się od ciebie... nie tak łatwo zrywa się u nas ojcowskie przywiązanie. Przez wiele lat dawaliśmy ci, jako swemu ukochanemu dziecku, chleb duszy i ciała; dziś podobało ci się wyrzec nas, porzucić... nie tylko na to zezwalam... ale gdym doszedł prawdziwego powodu twego rozbratu z nami, czuję się w obowiązku uwolnić cię od przysięgi. - O jakim powodzie myślisz, wielebny ojcze? - Niestety! Kochany synu, pojmuję twoją obawę... Wiesz, że dziś grożą nam niebezpieczeństwa... - Niebezpieczeństwa? - Niepodobna, żebyś nie wiedział, że od pewnego czasu prześladują nas, gnębią... Dlatego to, kochany synu, pojmuję i oceniam, jak należy, pobudki, które przywodzą cię do rozstania się z nami. - Mój ojcze! - zawołał Gabriel z gniewem i żalem. - Tak o mnie nie myślisz... i myśleć nie możesz. Ksiądz d'Aigrigny, bez względu na protest młodego misjonarza, kreślił dalej obraz urojonych niebezpieczeństw grożących zakonowi, których nie tylko nie było, lecz przeciwnie, zakon odzyskiwał powoli, skrycie swój dawny wpływ. - Och! Gdyby nasze zgromadzenie, tak jak dawniej - prawił - doznawało jeszcze poszanowania i względów, jakie mu winni dobrzy katolicy, pomimo tylu bezecnych potwarzy, ścigających nas! Lecz dziś, kiedy jesteśmy słabi, uciskani, zagrożeni ze wszystkich stron, naszym obowiązkiem jest nie zmuszać cię do dzielenia z nami niebezpieczeństw... Gabriel został rozbrojony; nie było na świecie szlachetniejszego, uczciwego serca. - Wielebny ojcze - rzekł wzruszony i ze łzami w oczach - twoje słowa są okrutne... i niesprawiedliwe... bo wiesz, że nie jestem podły. - Nie... - wtrącił krótko Rodin; a zwracając się do księdza d'Aigrigny i wskazując na Gabriela pogardliwym wzrokiem, dodał: - Syn waszej wielebności jest... roztropny. Na te słowa Gabriel wzdrygnął się; lekki rumieniec wystąpił na jego blade lica; jego wielkie, błękitne oczy zaiskrzyły się szlachetnym gniewem; potem, wierny zasadom chrześcijańskiej pokory, poskromił to chwilowe uniesienie, schylił głowę i będąc zbyt wzruszony, aby móc odpowiedzieć, milczał, otarłszy tylko nieznacznie łzę. Jeszcze inna pobudka zmusza nas, abyśmy się nie wahali uwolnić cię od twych ślubów, mój synu... - jest to kwestia dość drażliwa... Dowiedziałeś się zapewne wczoraj od swej przybranej matki, że powołany będziesz do odziedziczenia spadku... którego wartość jest jeszcze niewiadoma. Gabriel podniósł żywo głowę i odparł: - Nie rozumiem cię, ojcze. - A przecież to bardzo proste... - Łamiesz swoją przysięgę dlatego, że my jesteśmy prześladowani i że chcesz odzyskać swój dar - dodał Rodin piskliwym głosem, jak gdyby chcąc krótko i po grubiańsku przedstawić stosunek Gabriela do zakonu. Na to haniebne oskarżenie Gabriel podniósł ręce do góry, wołając żałosnym głosem: - O! Mój Boże!... - Mój Boże! Ksiądz d'Aigrigny, zamieniwszy spojrzenie z Rodinem, zwrócił się do niego, niby karcąc go za jego obraźliwą otwartość: - Sądzę, że za daleko się posuwasz... - Wielebny ojcze - odezwał się Gabriel, blady, wzruszony, drżąc i hamując swe słuszne oburzenie - dziękuję ci, żeś przynajmniej zawiesił swój sąd... Nie, nie jestem podły, gdyż Bóg mi świadkiem, że nie wiedziałem, aby waszemu zgromadzeniu zagrażało jakieś niebezpieczeństwo; nie jestem ani podstępny, ani chciwy, gdyż Bogiem się świadczę, że dopiero w tej chwili się dowiaduję, iż być może, powołany zostanę do odziedziczenia spadku i że... - Jedno słowo tylko, drogi synu - przerwał ksiądz d'Aigrigny - o tej okoliczności dowiedziałem się niedawno, przypadkiem... A to z powodu papierów, które twoja przybrana matka oddała spowiednikowi i które nam zostały złożone przy twoim wstąpieniu do naszej szkoły. Jeszcze wczoraj wieczorem uważaliśmy cię za swego; nasza ustawa wymaga, aby żaden z nas nie posiadał nic na swoją wyłączną własność... A więc już nie ty, lecz zgromadzenie, w mojej osobie, wystąpiło jako spadkobierca, za ciebie i w twoim imieniu, opatrzone twymi dowodami, które mam tu przy sobie. Lecz teraz, mój synu, ponieważ opuszczasz nas... do ciebie należy stanąć; my przybyliśmy tu jedynie jako pełnomocnicy ubogich, którym ty dawniej rozdawałeś pobożnie mienie, kiedykolwiek mogące przypaść na ciebie. Teraz, przeciwnie, nadzieja pozyskania majątku zmienia twoje zamiary; odbierz więc swoją darowiznę, Gabriel z niecierpliwością słuchał swego przełożonego; wreszcie zawołał: - I ty, wielebny ojcze, sądzisz, że jestem zdolny cofnąć dotację, dobrowolnie zapisaną zgromadzeniu w dowód wdzięczności za udzielone mi wychowanie?... - Spodziewałem się tego, mój synu. Potem skinął na Rodina. - Pozwól pan - rzekł zimno Rodin - prawo nie uznaje naszego istnienia, nie zna także darów uczynionych zgromadzeniu... Mógłbyś więc odebrać jutro to, co dałbyś dzisiaj. - A moja przysięga, panie! - zawołał misjonarz. - Pańska przysięga? Wszak przysiągłeś wieczne posłuszeństwo zgromadzeniu i że go nigdy nie opuścisz; a dziś, jaką ma wagę ta pańska przysięga? Gabriel zakłopotał się na chwilę, lecz nie odpowiedziawszy, z godnością zbliżył się do stołu, siadł i napisał: "W obliczu Boga, który mnie słyszy; przed tobą, Wielebny ojcze i przed panem Rodinem, świadkami mej przysięgi, ponawiam teraz dobrowolnie, bez przymusu, darowiznę całą i zupełną którą uczyniłem dla towarzystwa jezuitów, w osobie księdza d'Aigrigny, wszelkich dóbr, jakie by kiedykolwiek do mnie należały i bez względu na ich wartość. Przysięgam, pod karą hańby, że obietnicy tej dotrzymam święcie, jako uiszczenie się z długu wdzięczności i pobożnej powinności. Ponieważ celem tej donacji jest wynagrodzenie otrzymanych dobrodziejstw tudzież przyjście z pomocą ubogim, przeto rozporządzenie to w żadnym wypadku zmienione być nie może. Wiedząc, iż prawnie mógłbym kiedyś żądać unieważnienia aktu, który teraz czynię z własnej, dobrej woli, oświadczam, że gdybym myślał kiedy, z jakichbądź powodów, o unieważnieniu go, zasłużyłbym na wzgardę u wszystkich uczciwych ludzi. Dla lepszej wiary napisałem to i podpisałem 13 lutego 1832 roku w Paryżu, w chwili otwarcia testamentu jednego z mych przodków ojczystych. Gabriel de Rennepont." Oddał następnie ten akt Rodinowi, nie mówiąc ani słowa. Socjusz uważnie przeczytał dokument, po czym zwracając się do Gabriela, odezwał się ze zwykłą sobie oziębłością: - To tylko przysięga napisana... Nic więcej. Gabriel osłupiał na bezczelność Rodina. - Panie! - przerwał, ledwie wstrzymując gniew. - A więc dobrze - dodał zimno Rodin - ponieważ masz pan niezmienne postanowienie uczynić tę donację ważną... to jakie mógłbyś mieć zastrzeżenia, aby otrzymała rękojmię prawną? - Ależ, panie, nie mam żadnego zastrzeżenia - odparł z goryczą Gabriel - lecz gdy moje słowo, napisane i zaprzysiężone, nie jest dla pana dostateczne... - Mój kochany synu - przerwał uprzejmie wielebny ojciec - wierz mi, że gdyby tu szło o donację na moją korzyść, ja przyjmując ją, znajdowałbym w twym słowie całkowitą rękojmię... Lecz tu zachodzą inne okoliczności... Bóg może cię powołać do siebie... dziś lub jutro... A kto zaręczy, że twoi spadkobiercy zechcą wypełnić twoją obietnicę? - Słusznie mówisz, wielebny ojcze. W tej chwili Samuel otworzył drzwi i rzekł: - Panowie, przybył notariusz: Czy mogę go tu wprowadzić? - Notariusz przybywa w samą porę - odezwał się Rodin. - Jeżeli więc trwasz w swych zamiarach, możesz swą donację zeznać przed tym urzędnikiem. - Panie, cokolwiek by zaszło, uważać się będę niezmiennie za związanego tą napisaną przysięgą, którą proszę cię zachować, mój ojcze - rzekł Gabriel, oddając księdzu d'Aigrigny swą deklarację - zupełnie tak samo, jak aktem notarialnym, który mam podpisać - dodał, zwracając się do Rodina. - To wystarcza, synu... Otóż i pan notariusz - odezwał się ksiądz d'Aigrigny. Podczas ich rozmowy z notariuszem poprowadzimy czytelnika do wnętrza zamurowanego domu. ROZDZIAŁ IV CZERWONA SALA Murarze, ukończywszy swoją robotę i chcąc być obecni przy otwarciu drzwi, oczekiwali wraz z dozorującym ich dependentem na przybycie Samuela, który nadchodził od strony ogrodu z pękiem kluczy w ręku. - Teraz, moi przyjaciele - rzekł starzec, zbliżywszy się do schodków ganku - kiedyście ukończyli waszą robotę, udacie się do pana notariusza po zapłatę, a następnie wypuszczę was za bramę. - A zmiłujże się, szanowny panie - odezwał się dependent - zważ przecie, że ja i ci ludzie znajdujemy się w najciekawszej chwili i radzibyśmy widzieć wnętrze tego osobliwego domu, a ty miałbyś serce odprawić nas z kwitkiem?... To niepodobna... - Przykro mi bardzo, ale tak musi być, gdyż najpierw ja powinienem, i to sam, wejść do tego domu, zanim wprowadzę doń spadkobierców dla odczytania testamentu. Widząc nieugiętość stróża, murarze z żalem zdecydowali się zejść ze schodów; dependent nie chciał tak łatwo dać za wygraną. Zamiarowi temu przeszkodził notariusz, który z dziedzińca odezwał się donośnym i naglącym głosem: - Panie Piston... Zbiegnij prędko do najbliższego magazynu i przynieś trzy lub cztery arkusze stemplowanego papieru, dla spisania aktu... Bież co żywo, bo akt musi być spisany natychmiast, jeszcze przed otwarciem testamentu; czas nagli! Tymczasem Samuel, idąc po schodach, dostał się do drzwi, które dopiero odmurowano. Starzec z głębokim wzruszeniem, po odszukaniu w pęku potrzebnego klucza, włożył go w zamek, przekręcił, a otworzywszy, pchnął drzwi, które zaskrzypiały na odwiecznych zawiasach. Natychmiast uderzyło go w twarz wilgotne, zimne powietrze, jak z piwnicy, która bardzo dawno nie była otwierana. Odgłos jego ciężkich kroków rozlegał się pod wysoką kopułą sieni; wnuk Izaaka Samuela zadumał się, pomyślawszy, że pewnie kroki jego dziada były ostatnimi, które rozległy się w tym domu, gdy go zamykał przed stu pięćdziesięciu laty, wierny bowiem przyjaciel Rennepont'a, który mu pozornie sprzedał swój dom i następnie przekazał go dziadowi Samuela, umożliwił tym sposobem przechowanie tej nieruchomości dla dzisiejszych jego spadkobierców. Do tych myśli dołączyło się jeszcze wspomnienie światła, widzianego dziś z rana w otworach ścian, okrywających taras; pomimo więc siły charakteru, starzec zadrżał, biorąc z kolei drugi klucz z napisem: "Do czerwonej sali" i otwierając nim podwoje, prowadzące do niej. Jedyne w całym domu otwarte okno oświecało ten obszerny pokój, wybity ciemnopurpurowym adamaszkiem, którego kolor nie uległ zmianie; gruby kobierzec turecki pokrywał posadzkę; pozłacane krzesła, w stylu z czasów Ludwika XIV, rozstawione były wzdłuż ścian;, drugie drzwi, prowadzące do następnego pokoju, znajdowały się na wprost drzwi wejściowych, ich boazerie jak i gzymsy okalające sufit, były białe ze złoconymi listwami. Bogate kandelabry i ścienny zegar, w tym samym stylu co i meble, przeglądały się w wielkim weneckim zwierciadle. Na środku salonu stał wielki stół, nakryty aksamitnym, karmazynowym kobiercem. Zbliżywszy się do stołu, Samuel zobaczył arkusz białego pergaminu z następującym napisem: "W tej sali ma być otwarty mój testament; inne pokoje pozostaną zamknięte aż do przeczytania mej ostatniej woli." "M. de Re." Głęboka cisza panowała w salonie. Nagle rzecz, na pozór najnaturalniejsza, a przecież niesłychana, najdziwniejsza, jaką tylko sobie można wystawić, wyrwała Samuela z zadumy. Usłyszał czysty, srebrny dźwięk głosu zegara w przyległym pokoju, bijącego dziesiątą godzinę. I rzeczywiście była właśnie dziesiąta rano. Samuel był zbyt rozsądnym i praktycznym człowiekiem, aby miał uwierzyć w perpetuum mobile, to jest w zegar chodzący od półtora wieku. Dlatego zastanowił się, równie zdziwiony jak przerażony, jakim sposobem ten zegar nie stanął od tylu lat, a najbardziej zdziwiło go to, że z taką dokładnością wskazał właściwą godzinę. Długo zastanawiając się nad tym nadzwyczajnym zjawiskiem i łącząc je z uprzednim ukazaniem się świateł w otworach tarasu, wnioskował, że musi być jakiś tajemny związek między tymi dwoma zjawiskami. Chociaż starzec nie mógł dociec ich prawdziwej przyczyny, usiłował przynajmniej tłumaczyć je po swojemu, domysłami o podziemnych korytarzach, które, jak niosło podanie, miały się rozciągać od tego domu do różnych odległych miejsc; w ten sposób nieznane osoby mogły dostawać się tą drogą po kilka razy w ciągu każdego wieku. Żywy promień światła słonecznego, przedarłszy się przez chmury, oświetlał dwa, zawieszone po obu stronach kominka, wielkie portrety, których starzec dotąd nie spostrzegł, a które, odmalowane w naturalnej, od stóp do głów, postawie, wyobrażały jeden kobietę, a drugi mężczyznę. Po skromnym, ale zarazem silnym kolorycie tych malowideł, po śmiałym pędzlu łatwo było poznać, że to są mistrzowskie dzieła. Kobieta zdawała się być w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat; okazały czarny włos wieńczył białe, szlachetne, wysokie czoło; ubiór jej głowy, zamiast przypominać modę, której wzór dała pani de Sevigne dla wieku Ludwika XIV, przeciwnie, przywodzi na pamięć owe słynne ubiory głów na portretach Veronese'a; rodzaj tuniki, czyli sukni z czarnej, połyskliwej materii, zachodził aż na ramiona i po zgrabnej, wyniosłej kibici spadał aż na stopy, przykryte fałdami tej powłóczystej odzieży. W postawie tej kobiety widać było szlachetność, a zarazem wielką prostotę. Rozkład obrazu, tudzież ciepły i żywy koloryt pierwszych płaszczyzn, które bez żadnego pośredniego przejścia odbijały od odległego tła, wszystko to pozwalało odgadnąć, że kobieta znajdowała się na wzgórzu, z którego mogła widzieć cały horyzont. W wyrazie jej twarzy przebijało głębokie zamyślenie i troska. Szczególnie w jej wzroku, na wpół wzniesionym ku niebu, można było odczytać błagalną boleść. Po lewej stronie kominka wisiał drugi, równie śmiałego pędzla obraz. Przedstawiał mężczyznę wysokiego wzrostu, w wieku trzydziestu do trzydziestu pięciu lat. Pod obszernym, ciemnego koloru, kształtnie zarzuconym płaszczem, widać było kaftan zapięty pod szyję, na który wywinięty był biały kołnierz. Piękna, charakterystyczna głowa przedstawiała w swych rysach ród dzielny, a mimo że te rysy były surowe, jednak przebijały się przez nie cierpienia, rezygnacja i nade wszystko niewymowna dobroć; czarne brwi dziwnym zrządzeniem natury rozciągały się od jednej do drugiej skroni jednym nieprzerwanym łukiem. Tło obrazu przedstawiało zachmurzone niebo; lecz za paroma skałami widać było morze, którego widnokrąg jakby się łączył z ciemnymi chmurami. - Co za szlachetne i piękne twarze! - rzekł do siebie staruszek. - Lecz czyje są te portrety?... Do rodziny Rennepont'ów nie należą, gdyż jak mówił ojciec, tamte mają być zgromadzone w sali żałobnej... Po chwili rzekł zadumany: - Trzeba pomyśleć o przygotowaniu wszystkiego do tego uroczystego zebrania... bo dziesiąta godzina już wybiła... To mówiąc, poustawiał złocone krzesła wokół stołu, a następnie rzekł zamyślony: - Godzina zbliża się, a jednak nie ma jeszcze dotąd żadnego innego z potomków dobroczyńcy mego dziada, prócz tego młodego księdza... Czyżby więc tylko on jeden miał być przedstawicielem rodziny Rennepont'ów?... A ponieważ jest księdzem... czyżby rodzina ta na nim miała wygasnąć?... Obrócił dwa razy klucz w zamku i otworzył podwoje. Ze smutkiem ujrzał na ganku tylko Gabriela, mającego obok siebie z lewej strony Rodina, a po prawej księdza d'Aigrigny. Notariusz i Jezabel, która ich przyprowadziła, stali za trzema pierwszymi. Samuel, westchnąwszy głęboko, rzekł do przybyłych: - Panowie... Wszystko przygotowane... Możecie wejść... ROZDZIAŁ V TESTAMENT Gdy Gabriel, Rodin i ksiądz d'Aigrigny weszli do czerwonego salonu, zdawało się, że każdemu z nich towarzyszyły inne odczucia. Gabriel, blady i smutny, był bardzo nieszczęśliwy; rad by jak najprędzej wyjść z tego domu, i zdawało mu się, że zrzucił z siebie jakieś ciężkie brzemię, od chwili, gdy uroczystym aktem dokonanym przed notariuszem, zrzekł się wszelkich praw do spadku na rzecz księdza d'Aigrigny. Był to niewątpliwie człowiek, obdarzony niezwykłą mocą charakteru, skoro ten kwiat skrupulatnej uczciwości nie zwiądł pod zaraźliwym wpływem jego wychowania; lecz szczęściem dla niego, że jak zimno zachowuje niekiedy ciała od zepsucia, tak lodowata atmosfera, w której upłynęła część jego dzieciństwa i młodości, wprawiła go tylko w odrętwienie, ale nie zniszczyła szlahetnych przymiotów, które niebawem odświeżyło i przywróciło do życia wolne powietrze. Samuel był wielce strapiony... Nikt inny jako dziedzic, prócz Gabriela, nie pokazał się... Nie ma wątpliwości, że starzec powziął wielką sympatię dla tego młodzieńca; ale ten młodzieniec był księdzem; z nim więc zgasłoby imię rodziny Rennepont'ów; a wówczas ogromny, tak pracowicie nagromadzony majątek, pewnie nie zostałby użyty tak, jak pragnął tego testator. Uczestnicy tej sceny stali wokół wielkiego stołu. W chwili, kiedy na wezwanie notariusza mieli usiąść, Samuel, pokazując na zawierającą rejestr czarną teczkę, rzekł: - Ten rejestr polecono mi tu złożyć; jest zamknięty. - W rzeczy samej, tak nakazuje postąpić aneks do testamentu, który tu mamy - rzekł pan Dumesneil - a który został złożony w roku 1682 u Tomasza Le Semelier, radcy królewskiego, notariusza przy trybunale paryskim, zamieszkałego na Placu Królewskim Nr 13. Pan Dumesneil wyjął z czerwonej safianowej teki wielką pergaminową kopertę, pożółkłą z czasem, do której jedwabną nicią przyczepiona była także pergaminowa kartka. - Raczcie zająć miejsca, panowie - rzekł notariusz - przeczytam wam załączoną tu notę, która wskazuje, aby przed otwarciem testamentu dopełnić formalności. Notariusz, Rodin, ksiądz d'Aigrigny i Gabriel zasiedli za stołem. Ten ostatni, siadłszy tyłem do kominka, nie mógł widzieć umieszczonych nad nim portretów. Pan Dumesneil począł czytać: "Dnia 13 lutego 1832 roku mój testament zaniesiony będzie na ulicę Świętego Franciszka Nr 3. Punkt o godzinie dziesiątej z rana, drzwi do czerwonego salonu, leżącego na parterze, będą otworzone dla mych spadkobierców. Skoro się zbiorą, przeczytany zostanie mój testament, a gdy wybije dwunasta, testament zostanie zamknięty na korzyść tych, którzy, według mego zlecenia, jak się spodziewam, dochowanego w mej familii przez podanie, poczynając od dnia dzisiejszego, w ciągu stu pięćdziesięciu lat, stawią się osobiście dnia 13 lutego przy ulicy Świętego Franciszka". Notariusz zatrzymał się chwilę, a następnie stwierdził uroczyście: - Ponieważ ksiądz Gabriel Franciszek Maria de Rennepont legalnie udowodnił swoje pochodzenie i pokrewieństwo z testatorem i aż do tej chwili sam jeden z rodziny Rennepont'ów stawił się w tym miejscu osobiście, przeto otwieram testament w jego obecności. To mówiąc, wydobył z koperty testament. Ksiądz d'Aigrigny nachylił się i oparł rękę o stół, wstrzymując oddech z niecierpliwości. Gabriel gotów był słuchać raczej przez ciekawość, nie powodując się osobistym interesem. Rodin usiadł w pewnej odległości od stołu. Cała uwaga socjusza dzieliła się między najmniejszym szelestem, jaki dobiegał z zewnątrz domu, a powolnym posuwaniem się wskazówek zegara, którego bieg jego małe oczka zdawały się pragnąć przyśpieszyć, niecierpliwie bowiem oczekiwał godziny dwunastej. Notariusz, rozłożywszy pergaminową kartę, pośród ogólnej ciekawości, czytał, co następuje: Wieś Villetaneuse, dnia 13 lutego 1682 r. "Śmierć dobrowolna ocalić mnie ma od hańby galerów, na które skazali mnie nieprzyjaciele mojej rodziny, jako odszczepieńca. A wreszcie... nieznośnym jest życie od czasu, jak syn mój padł ofiarą tajemniczej zbrodni. Umarł, mając lat dziewiętnaście... biedny Henryk... nieznani są jego zabójcy... nie... niezupełnie nieznani... jeżeli uwierzyć memu przeczuciu... Chcąc zachować dla tego dziecka majątek, udałem, że się wyrzekam protestantyzmu... Dopóki żyło to kochane dziecko, dopełniałem na pozór ściśle katolickich obrządków... Oburzało mnie wprawdzie to oszukaństwo, ale chodziło o syna... Przymus ten stał się dla mnie nieznośnym... od czasu, jak mi zgładzono syna... śledzono wszystkie me kroki; zostałem oskarżony i osądzony, jako odszczepieniec... mój majątek skonfiskowano, a ja skazany zostałem na galery. O! W jakże okrutnych żyjemy czasach! Nędza i niewola! Krwawy despotyzm i religijna nietolerancja... Ach! Miło mi jest rozstać się z takim życiem... Tak, trzeba pomyśleć o krewnych, którzy żyją, albo raczej o tych, którzy żyć będą... w lepszych może czasach... Suma pięćdziesiąt tysięcy talarów wynosząca - depozyt powierzony przyjacielowi - pozostała mi z tylu moich dóbr... Nie mam już syna... ale mam wielu krewnych, wygnanych, rozproszonych po Europie. Suma ta, pięćdziesiąt tysięcy talarów, podzielona między wszystkich krewnych, byłaby dla nich bardzo małym zasiłkiem. Inaczej więc nią rozporządziłem. A w tym trzymałem się rady mądrego człowieka... którego szanuję głęboko. Dwa razy w życiu widziałem tego człowieka i to w nader okropnych okolicznościach... dwa razy winien mu byłem moje ocalenie... raz ocalenie ciała, drugi ocalenie mej duszy. Rzecz niepojęta!... Kiedy się przekonał o moim postanowieniu odebrania sobie życia, mimowolnie wyrwało się z jego ust słowo, które kazało uwierzyć mi, że zazdrościł mi mego losu... śmierci... Czyliż więc sam skazany jest, aby żył wiecznie?... Tak... pewno się sam na to skazał, aby mógł być użytecznym dla ludzkości... a przecież ciąży mu życie; słyszałem bowiem, jak pewnego dnia w rozpaczy mówił: "Ach! Życie... życie... Któż mnie od niego uwolni!" Oddalił się; jego ostatnie słowa sprawiły, że spokojnie wyobrażam sobie śmierć... Jemu winienem, że moja śmierć nie będzie daremna. Jemu należy się wdzięczność, że niniejsze słowa, napisane przez człowieka, który za kilka godzin przestanie żyć, wydadzą może coś wielkiego za półtora wieku. Tak, coś wielkiego, szlachetnego!... Jeżeli potomkowie ściśle wypełnią moją wolę. Zeby zrozumieli i ocenili moje ostatnie życzenia, trzeba, żeby poznali prześladowców mej rodziny, żeby mogli pomścić swych przodków, ale pomścić szlachetnym sposobem. Mój dziad był katolikiem; idąc nie tyle za religijną gorliwością jak za przewrotnymi radami, połączył się, chociaż świecki. z towarzystwem, którego potęga była zawsze równie straszna jak tajemnicza: z towarzystwem jezuitów". Przy tych słowach testamentu, ksiądz d'Aigrigny, Rodin i Gabriel, spojrzeli na siebie mimowolnie. Nie zauważywszy tego, notariusz czytał dalej: "Po kilku latach, w których nie przestawał dawać dowodów całkowitego oddania dla tego towarzystwa, okropne odkrycia nagle oświeciły go o ukrytym celu, jaki miało to towarzystwo, i o środkach, jakimi do niego dążyło. Było to roku 1610, na miesiąc przed zabiciem Henryka IV-go. Mój dziad, przerażony tajemnicą, jakiej powiernikiem stał się mimowolnie, porzucił wyznanie rzymskie i został protestantem. Niezaprzeczone dowody, świadczące o wspólnictwie dwóch członków tego towarzystwa z Ravaillacem, wspólnictwie równie dowiedzionym w czasie zbrodni Jana Chatel, królobójcy, znajdowały się wówczas w ręku mego dziada. Taka była pierwsza przyczyna zajadłej nienawiści jezuitów przeciwko naszej rodzinie. Mój ojciec także był wystawiony na skryte prześladowania; jego upadek, a może i śmierć, byłyby ich skutkami, gdyby nie pośrednictwo anielskiej kobiety, dla której zachował cześć niemal religijną. Portret tej kobiety, którą widziałem przed kilku laty, równie jak portret mężczyzny, dla którego mam cześć najwyższą, odmalowane zostały przeze mnie na pamiątkę i umieszczone są w czerwonym salonie przy ulicy Świętego Franciszka". Od pewnego czasu Gabriel coraz uważniej słuchał testamentu; myślał, że dziwnym zbiegłem, jeden z jego przodków, przed dwoma wiekami, zerwał stosunki z jezuitami, tak jak on to zrobił przed dwiema godzinami... i że od tego rozbratu, sięgającego dwóch wieków... zaczynał się także pewien rodzaj nienawiści, z jaką towarzystwo jezuitów ścigało jego rodzinę. Również wydało mu się rzeczą dziwną, że to dziedzictwo, przekazane mu przed stu pięćdziesięciu laty przez jednego z jego przodków, który padł ofiarą jezuitów, wracało znowu do tego towarzystwa, skutkiem jego dobrowolnego zrzeczenia się. Gdy notariusz przeczytał wzmiankę o dwóch portretach, Gabriel, który siedział odwrócony tyłem do obrazów, obrócił się, chcąc im się przypatrzeć... Zaledwie ujrzał portret kobiety, krzyknął nagle ze zdziwieniem i niemal przerażeniem. Notariusz przerwał czytanie i zmieszany spojrzał na Gabriela. ROZDZIAŁ VI DRAMATY Gabriel, drżąc, patrzył na portret kobiety z coraz większym zdumieniem. Po chwili rzekł cicho, jakby sam do siebie: - Mój Boże! Czy to możliwe, żeby los zdarzył takie podobieństwo!... Te oczy... tak śmiałe i smutne zarazem... to jej oczy... a to czoło... ta bladość... tak, to jej rysy; to rysy jej twarzy!... - Cóż ci jest, kochany synu - zapytał troskliwie ksiądz d'Aigrigny, równie zdziwiony jak Samuel i notariusz. - Osiem miesięcy temu - odpowiedział misjonarz - byłem w mocy dzikich Indian... między skalistymi górami... Przywiązano mnie do krzyża, zabierano się już do zdejmowania mi skóry z czaszki... byłbym zginął... gdy opatrzność boska zesłała mi niespodziany ratunek... Tak, właśnie ta kobieta ocaliła mi życie. - Ta kobieta!... - powtórzyli razem ze zdziwieniem Samuel. ksiądz d'Aigrigny i notariusz. - Tak, ta sama kobieta - odparł Gabriel - ta kobieta... albo raczej tak do tej podobna, iż gdyby ten obraz nie znajdował się tu od przeszło stu pięćdziesięciu lat, sądziłbym, że to jej portret... gdyż nie mogę sobie wytłumaczyć ani przypuścić, żeby tak uderzające podobieństwo mogło być przypadkowe... Po tych słowach Gabriel rzucił się zamyślony na krzesło, pośród głębokiego milczenia, które przerwał wkrótce ksiądz d'Aigrigny, mówiąc: - To przypadkowe podobieństwo i nic więcej... kochany synu. Rodin, kręcąc się z niecierpliwością jak w ukropie, zwrócił się do notariusza: - Zdaje mi się, panie notariuszu, że cały ten romansik nie ma nic wspólnego z testamentem?... - Słusznie pan mówi - odpowiedział notariusz. Po czym rozpoczął dalsze czytanie testamentu: "Takich prześladowań ze strony jezuitów była przedmiotem moja rodzina. Towarzystwo to posiada teraz, skutkiem konfiskaty, zabrane mi dobra. Ja umrę... Oby jego nienawiść zagasła z moją śmiercią i oby wolną była od jego pocisków moja rodzina... której los w tej uroczystej chwili jest moją jedyną, ostatnią myślą. Dziś rano wezwałem tu człowieka od dawna doświadczonej poczciwości, Izaaka Samuela. Izaak Samuel, a po nim jego następcy, którym przekaże ten obowiązek wdzięczności, będą mieli staranie około korzystnego użycia i pomnażania tej sumy doliczaniem procentu aż do upływu stu pięćdziesięciu lat, licząc od dnia dzisiejszego. Suma ta, pomnażana tym sposobem, stać się może w przeciągu owego czasu ogromną. Oby potomkowie moi chcieli zrozumieć i usłuchać mych życzeń co do podziału i użycia tej sumy. W ciągu stu pięćdziesięciu lat, na nieszczęście, zdarza się tyle zmian, tak się przeistaczają losy następujących po sobie pokoleń rodu, iż prawie z pewnością powiedzieć można, że po upływie półtora wieku potomkowie moi należeć będą do różnych klas społeczeństwa i stanowić najrozmaitsze ogniwa społeczne. Znajdą się może między nimi ludzie obdarzeni wielkimi umysłowymi zdolnościami lub wielką odwagą albo też nader cnotliwi; może tam będą uczeni, imiona sławne w wojnie lub sztukach; może też będą między nimi skromni rzemieślnicy, mieszczanie, a niestety, może także wielcy winowajcy! Cokolwiek się zdarzy, najgorętszym, najmilszym moim życzeniem jest, aby wszyscy moi potomkowie zbliżyli się z sobą, żeby utworzyli znowu jedną rodzinę, żeby między sobą wykonywali słowa Zbawiciela, który rzekł: Kochajcie się nawzajem. To zjednoczenie się dałoby zbawienny przykład... bo zdaje mi się, że ze zgody i połączenia się z sobą ludzi wyniknąć powinno przyszłe szczęście ludzkości. Zgromadzenie, prześladujące mój ród, najmocniejszym jest dowodem potęgi stowarzyszenia, nawet w złym celu". Gabriel i d'Aigrigny rzucili na siebie pełne wymowy spojrzenia. Notariusz czytał dalej: Jeżeli bezecne zgromadzenie, ugruntowane na poniżeniu człowieka, na bojaźni, na despotyzmie, obciążone przekleństwem ludów przeżyło wieki i częstokroć rządziło światem przez podstęp i strach... czego by nie zdołało zdziałać towarzystwo, postępujące w duchu ewangelicznej, braterskiej miłości, które miałoby na celu uratowanie człowieka od poniżenia i zepsucia, przyczynienie się do szczęścia tych, co na ziemi znali tylko same cierpienia, niedostatek i pracę - które by zamierzyło oświecić skazanych przez ciemnotę, ułatwić swobodne i rozumne rozwijanie się wszelkich uczuć, którymi Bóg w swojej nieskończonej mądrości i niewyczerpanej dobroci obdarował człowieka; które by dążyło do pielęgnowania wszystkiego, co od Boga pochodzi... miłości równie jak macierzyńskiego uczucia, siły równie jak rozumu, piękności równie jak geniuszu; budząc w ludziach prawdziwą wiarę i głęboką wdzięczność dla Stwórcy; dając im pojęcie o wspaniałości natury i czyniąc ich godnymi uczestnikami jej skarbów?... Och! Jeżeli niebo pozwoli, ażeby po upływie półtora wieku potomkowie mej rodziny, wierni ostatniej woli życzliwego ludzkości serca, połączyli się tym sposobem w świętą społeczność! Ileż by można było dać wspaniałych, wzniosłych przykładów światu. Jakież boskie posłannictwo! Na koniec, jak silny mogłaby nadać dla dobra ludzkości popęd rodzina tak zjednoczona, mogąca rozporządzać tak potężnymi środkami działania. I wtedy takie zjednoczenie byłoby zdolne zwalczyć zgubne towarzystwo, którego jestem ofiarą, a które może po upływie półtora wieku nic jeszcze nie straci ze swej strasznej władzy. A wtedy, po tym dziele ciemnoty, ucisku i złości, które ciążą nad światem, moi potomkowie będą mogli okazać dzieło światła, dobra i szczęścia. Duch dobrego i duch złego stanęłyby naprzeciw siebie. Rozpoczęłaby się walka, a Bóg wspierałby sprawiedliwych... Zeby zaś niezmierne środki pieniężne, które nadałyby tyle władzy mej rodzinie, nie wyczerpały się, ale odradzały się z czasem, moi spadkobiercy, słuchając mej woli, powinni użyć na fundusz dwa razy taką sumę, jakiej ja dla zapewnienia im mienia użyłem... Wreszcie w dużym biurku hebanowym, w żałobnej sali, znajdą się niektóre praktyczne myśli dotyczące takiego stowarzyszenia. Taka jest moja ostatnia wola... Jeżeli wymagam, aby moi potomkowie stawili się osobiście przy ulicy Świętego Franciszka w dniu otwarcia testamentu, to dlatego, aby zebrani w tym dniu uroczystym zobaczyli i poznali się. Posyłając przed kilku dniami członkom mojej rodziny, których wygnanie rozproszyło po całej Europie, medaliony z datą zwołania mych spadkobierców za półtora wieku, musiałem zachować w tajemnicy prawdziwą tego przyczynę, oznajmiłem więc tylko... że moje potomstwo znajdzie w tym ważny interes, aby się w oznaczonym dniu i miejscu zebrało. Takie postępowanie uznałem za potrzebne dlatego, że znam przebiegłość i zawziętość zgromadzenia, którego jestem ofiarą; gdyby mogło dowiedzieć się, że w tej epoce moi potomkowie będą mieli do podzielenia między siebie ogromne sumy, wtedy wielkie oszustwa, a może wielkie niebezpieczeństwa groziłyby mej rodzinie, gdyż zgromadzenie jezuitów przekazywałoby sobie z pokolenia w pokolenie zgubne rozporządzenia. Oby przezorność moja odniosła pożądany skutek! Oby moje życzenia, wyryte na medalionie, od pokolenia do pokolenia wiernie były przechowywane! Po przeczytaniu mego testamentu osoba, w której ręku będzie znajdować się nagromadzony kapitał, zawiadomi o jego wartości, aby, gdy wybije dwunasta, kapitał ten był wydany i podzielony między spadkobierców, którzy się wtedy znajdą. Wtedy pokoje domu zostaną im otwarte. Zobaczą tam rzeczy. mogące ich zająć, rzeczy godne ich politowania, szacunku... wszystko to w żałobnej sali. Życzeniem moim jest, aby ten dom nie został sprzedany, żeby jego umeblowanie pozostało bez zmiany i żeby służył za miejsce zbierania się dla mych potomków, jeżeli, jak się spodziewam usłuchają mej ostatniej prośby. Jeżeli, przeciwnie, rozdzielą się, jeżeli zamiast połączyć się przyczynić wspólnie do najszlachetniejszego przedsięwzięcia, jakim kiedykolwiek wiek jaki mógłby się odznaczyć, pójdą za samolubnymi namiętnościami; jeżeli bezowocną indywidualność przedkładać będą nad płodne zjednoczenie; jeżeli w tym ogromnym majątku upatrywać będą tylko możności płochego marnotrawstwa lub brudnego sknerstwa, przeklęci niech będą przez tych wszystkich, którzy mogliby ich kochać i szanować za ich dobrodziejstwa... niech wtedy dom ten będzie zburzony, niech wszystkie papiery, których wykaz zostawi Izaak Samuel, równie jak dwa portrety, znajdujące się w czerwonej sali, będą spalone przez stróża mego domu. Skończyłem... W tym wszystkim poszedłem za radą człowieka, którego poważam głęboko. Wkrótce ten przyjaciel, który nie wie o moim zamiarze zakończenia życia, przyjdzie tu z notariuszem; w ich ręce, po dopełnieniu prawnych formalności, złożę niniejszy testament zapieczętowany. Taka jest moja ostatnia wola. Spełnienie jej oddaję pod opiekę opatrzności. Testament ten tajny, napisany własnoręcznie z dobrej woli, chcę, aby był skrupulatnie wykonany tak co do ducha, jako też i co do litery. Działo się dnia 13 lutego 1682 roku, o pierwszej godzinie po południu. Mariusz de Rennepont." W miarę jak notariusz czytał testament, Gabriel doznawał na przemian różnych uczuć. Jego wzniosła dusza, łatwo pojąwszy, jak rozległa, jak szczęśliwa mogłaby być idea wspaniałego zjednoczenia się rodziny, tak usilnie zalecanego przez Mariusza Rennepont'a... uczuła głęboki żal, że wskutek jego dobrowolnego zrzeczenia się i ponieważ nie stawił się żaden inny spadkobierca, idei tej nie będzie można dopełnić i że olbrzymi majątek, daleko większy nad najśmielsze przypuszczenia, miał wpaść w ręce niegodnego zgromadzenia, które używać go może jako strasznego narzędzia wszelkiego zła Myśli te bezustannie zajmowały jego umysł. Widok portretu tajemniczej kobiety; nieszczęsne, smutne okoliczności, o których dowiedział się z testamentu; wzniosłość szlachetnych i słusznych idei w testamencie pana de Rennepont'a; tyle nadzwyczajnych wydarzeń - wprawiły Gabriela w niejakie osłupienie, w którym był jeszcze pogrążony, kiedy Samuel, oddając notariuszowi klucz od teczki zawierającej rejestr, rzekł: - W tym rejestrze znajdzie pan rzeczywisty stan sum, będących w moim depozycie, a to wskutek kapitalizacji na procent składanych 150.000 franków powierzonych memu dziadowi przez pana Mariusza de Rennepont. - Pańskiemu dziadowi... - zawołał d'Aigrigny, niezmiernie zdziwiony. - Więc to pańska rodzina ciągle zarządzała tą sumą? - Tak, panie, a moja żona za chwilę przyniesie szkatułkę, w której są wszystkie papiery wartościowe. W kasie mam w papierach, mających kurs w kraju, sumę dwustu dwunastu milionów... sto siedemdziesiąt... - Co pan mówi? - przerwał zdumiony margrabia. - No, no, to sumka! - dodał Rodin drżącym głosem, uniósłszy się może pierwszy raz w życiu... - Powiadam panu - odrzekł starzec - że mam w kasie papierów bankowych, kredytowych i gotówki na dwieście dwanaście milionów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków, jak o tym przekona się pan notariusz. A otóż i moja żona, która je tu niesie. W tej chwili weszła Jezabel, trzymając w ręku szkatułkę z cedrowego drzewa, w której zamknięte były owe sumy; postawiła ją na stole i spojrzawszy na Samuela, wyszła. Gdy Samuel ogłosił niezmierną wartość majątku, jego słowa przyjęte zostały przez obecnych zdumionym milczeniem. Gabriel, słysząc notariusza, czytającego ustęp testamentu, w którym była mowa o królewskiej fortunie i nie znając cudów kapitalizacji, obliczał tę kwotę na trzy lub cztery miliony. Dlatego słysząc o ogromie wymienionej sumy, osłupiał. I pomimo swoje przedziwnej bezinteresowności i prawości, doznał pewnego omamienia, szału, pomyślawszy, że ten ogromny majątek mógł by jego własnością... że on sam mógł być jego dziedzicem. Notariusz, prawie tak samo zdumiony jak on, przejrzał rachunki; ledwie mógł uwierzyć swoim oczom. Zyd stał milczący, zamyślony i wielce zmartwiony, że nikt więcej ze spadkobierców nie stawił się. Pośród głębokiego milczenia, zegar w przyległym pokoju zaczął powoli bić dwunastą... Samuel zadrżał... potem głęboko westchnął. Za kilka sekund upływał czas określony testamentem. - Już dwunasta! - zawołał Rodin i prawie bezwiednie wyciągnął ręce do szkatułki, chcąc ją zabrać w posiadanie. - Nareszcie! - zawołał d'Aigrigny z uniesieniem radości i triumfu, trudnych do opisania, potem dodał, rzucając się w objęcia Gabriela i ściskając go w uniesieniu: - Ach! Kochany synu, iluż to ubogich błogosławić cię będzie!... - Podziękujmy najpierw opatrzności - zawołał Rodin, padając na kolana - podziękujmy opatrzności i módlmy się, aby pozwoliła użyć nam tych skarbów dla większej chwały imienia Pana Boga. D'Aigrigny, jeszcze raz uściskawszy Gabriela, wziął go za rękę i rzekł: - Rodin ma rację... Uklęknijmy, drogi synu i złóżmy dzięki opatrzności. Po czym ukląkł i pociągnął za sobą Gabriela, który osłupiały, straciwszy głowę po wypadkach tak nagle po sobie następujących, ukląkł machinalnie, prawie nie wiedząc, co robi. Wybiła godzina dwunasta. Wszyscy powstali... Wówczas notariusz rzekł: - Ponieważ nikt więcej ze spadkobierców pana Mariusza de Rennepont nie stawił się przed południem, przeto, spełniając wolę testatora, ogłaszam w imieniu prawa i sprawiedliwości pana Franciszka Marię Gabriela de Rennepont, tu obecnego, jedynym, wyłącznym dziedzicem i posiadaczem majątku ruchomego, nieruchomego i wszelkiego rodzaju wartości, pochodzących ze spadu testatora, którego to majątku urodzony ksiądz Gabriel de Rennepont, rozmyślnie i dobrowolnie zrzekł się mocą aktu notarialnego na rzecz księdza Fryderyka Emanuela de Bordeville, margrabiego d'Aigrigny, który tymże aktem zapis przyjął i tym sposobem jest prawnym posiadaczem tegoż majątku, w miejsce pomienionego Gabriela de Rennepont, mocą donacji między żyjącym, spisanej dziś rano przeze mnie i podpisanej przez księży Gabriela de Rennepont i Fryderyka d'Aigrigny. W tej chwili usłyszano dochodzący z ogrodu hałas, Jezabel wbiegła z pośpiechem i zmienionym głosem rzekła do męża: - Samuelu... Jakiś żołnierz... chce... W drzwiach ukazał się Dagobert. Był bardzo blady; wydawał się na pół omdlały, lewą rękę trzymał na chustce i wspierał się na ramieniu Agrykoli. Na widok Dagoberta obwisłe, sine powieki Rodina nabrzękły, jak gdyby nagle cała krew rzuciła mu się do głowy. Po czym rzucił się na szkatułkę z uczuciem chciwości tak zapamiętałej, iż zdawało się, że gotów był, przykrywając ją swym ciałem, bronić choćby z narażeniem życia. ROZDZIAŁ VII DAROWIZNA Ksiądz d'Aigrigny nie poznał Dagoberta; lecz domyślił się wszystkiego, gdy usłyszał radosny okrzyk Gabriela: - I ty... mój bracie?... I ty... ojcze?... Jesteście?... Ach! Bóg, was tu zsyła... Ścisnąwszy rękę Gabriela, Dagobert zbliżył się do księdza d'Aigrigny. Widząc groźną postawę żołnierza, d'Aigrigny mając za sobą prawo po wybiciu godziny dwunastej, cofnął się o krok i rozkazującym tonem odezwał się: - Mój panie, kim jesteś i czego chcesz? Zamiast odpowiedzi, żołnierz postąpił parę kroków naprzód potem, stanąwszy tuż przed księdzem d'Aigrigny, zaczął przypatrywać mu się z taką mieszaniną ciekawości, odrazy i zuchwalstwa, iż ex-pułkownik huzarów zmieszał się na chwilę i spuścił oczy przed rozognionym, wzrokiem weterana. Przezwyciężywszy zmieszanie, w jakie wprawił go nieubłagany wzrok żołnierza, d'Aigrigny podniósł głowę i powtórzył: - Mój panie, pytam, kto jesteś i czego chcesz? - Więc mnie nie poznajesz? - Nie, nie poznaję... - Acha, rozumiem! Spuściłeś teraz oczy, boć pamiętasz, jak pod Lipskiem, gdzie walczyłeś przeciw Francuzom, generał Simon, okryty ranami, odpowiedział ci, gdy miałeś czelność żądać od niego szpady: "Nie oddam mej szpady zdrajcy" i zaczołgawszy się do generała nieprzyjacielskiego,jemu ją oddał... Obok generała Simona był także ranny żołnierz... Tym żołnierzem byłem ja... - Ależ, mój panie... czego chcesz? - Chcę cię zdemaskować, ciebie, tu przed wszystkimi, który jesteś tak podły i obmierzły, jak ten tu Gabriel jest zacnym księdzem i przez wszystkich uwielbianym. - Mój panie!... - zawołał margrabia, siniejąc z oburzenia. - Powtarzam ci, żeś podły. Aby zagarnąć dziedzictwo córkom marszałka Simona, pannie de Cardoville i Gabrielowi, użyłeś najhaniebniejszych środków. - Co mówisz? - zawołał Gabriel. - Córki marszałka Simona?... - Są twoimi krewnymi, moje dziecko, równie jak zacna panna de Cardoville... dobrodziejka Agrykoli... Ten ksiądz - i wskazał na d'Aigrigny'ego - jedną kazał zamknąć, jako wariatkę, w szpitalu... - a sieroty zabrać do klasztoru... Ciebie, drogie dziecko, nie spodziewałem się tu zastać, sądziłem, że nie dopuszczą cię, tak jak innych, do znalezienia się tu dziś rano; ale, dzięki Bogu, że tu jesteś... i ja zdążyłem na czas; nie mogłem przybyć wcześniej z powodu rany. Straciłem tyle krwi, że mdlałem całe rano. To nic... upadłem i skaleczyłem się... Mniejsza o to... Przecież wykryją się niegodziwości... Niepodobna opisać ciekawości, niepokoju, zdziwienia lub obawy różnych aktorów tej sceny, gdy usłyszeli groźne słowa Dagoberta. Lecz najbardziej ze wszystkich strapiony był Gabriel. Na jego twarzy widać było głębokie poruszenie, nogi drżały pod nim. Wiadomość, przekazana przez Dagoberta, uderzyła weń jak piorun; wreszcie zawołał przejmującym głosem: - I to ja... Mój Boże!... To ja jestem przyczyną skrzywdzenia tej rodziny!... - Ty, bracie? - spytał zdziwiony Agrykola. - Dwunasta wybiła - mówił Gabriel. - Ja tylko jeden z całej rodziny byłem na miejscu; pojmujesz teraz?... Czas oznaczony upłynął... Inni spadkobiercy utracili swe prawa... na moją korzyść!... - Na twoją korzyść - wykrzyknął Dagobert, ledwo posiadając się z radości. - Kochane dziecko... a więc wszystko uratowane! Podzielisz się z nimi... Ja znam twoje serce... - Ale ja zrzekłem się całego tego majątku nieodwołalnie - odpowiedział zrozpaczony misjonarz. - Zrzekłeś się... tego majątku? - zawołał osłupiały Dagobert. - A na czyją korzyść?... Na czyją? - Na korzyść jego - odpowiedział Gabriel, wskazując księdza d'Aigrigny. - Jak to?... Na jego korzyść? Na korzyść tego renegata!... Zdrajcy!... Co był wiecznym wrogiem całej twojej rodziny! - Ależ, bracie - zawołał Agrykola. - Znałeś przecież swoje prawa do tego dziedzictwa... - Nie - odpowiedział z bólem młody ksiądz - nie... usłyszałem o nich dopiero dziś rano od księdza d'Aigrigny... Powiedział, że dowiedział się o moich prawach niedawno z rodzinnych papierów, znalezionych przy mnie i oddanych przez twoją matkę jej spowiednikowi. Kowal jakby odkrywał nową dla siebie wiadomość i zawołał - Teraz wszystko rozumiem... Jezuici wyczytali z tych papierów, że możesz być kiedyś bogatym... Zwabili cię do tej szkoły, gdzie nigdy nie mogliśmy się z tobą widzieć... a później niegodziwymi kłamstwami zmusili cię do wstąpienia do ich zakonu, aż w końcu doprowadzili do zrobienia tego zapisu... Ach! Ojciec miał słuszność... takie intrygi są haniebne, podłe!... Podczas tej sceny d'Aigrigny i jego socjusz, z początku przestraszeni i zachwiani w swej bezczelności, powoli zaczęli odzyskiwać zimną krew. Rodin, ciągle oparty łokciami na szkatułce, szepnął coś księdzu d'Aigrigny, ten więc, na czynione mu zarzuty, pokornie spuścił oczy i rzekł: - Powinniśmy przebaczyć urazy... aby Bóg i nam odpuścił nasze winy. Słowa Agrykoli nagle oświeciły Gabriela. Pierwszy raz w swym życiu mógł ogarnąć jednym rzutem oka wszystkie intrygi, których padł ofiarą; oburzenie i rozpacz przemogły lęk; z zaiskrzonymi oczyma i pałającymi policzkami zwrócił się do księdza d'Aigrigny: - Tak więc, kiedyś mnie umieszczał w swej szkole, nie zrobiłeś tego przez litość ani życzliwość, lecz jedynie w nadziei, że kiedyś uda ci się nakłonić mnie do zrzeczenia się tej sukcesji na korzyść twego zgromadzenia... Trzeba było zrobić mnie mimowolnym narzędziem niegodziwego oszustwa! Gdyby szło tylko o mnie... nie upominałbym się o nic; jestem kapłanem religii, która ukochała, uświęciła ubóstwo; zapis uczyniony przeze mnie, do was już należy... nic z niego nie żądam dla siebie i żądać nie będę... Lecz idzie tu o majątek, należący do biednych sierot, sprowadzonych z dalekiej północy przez mego przybranego ojca; nie chcę, żebyście je mieli wydziedziczyć!... Idzie tu także o dobrodziejkę mego przybranego brata... Idzie o ostatnią wolę umierającego, który przez swoją miłość do ludzkości, przekazał swym potomkom wielkie, święte dzieło miłości, zgody i wzajemnego uszczęśliwiania się. Nie... nie... i oświadczam ci, że ta misja musi być spełniona, choćby mi przyszło odwołać moje słowo. Ksiądz d'Aigrigny i Rodin spojrzeli na siebie i lekko wzruszyli ramionami. Po czym wielebny ojciec, mając oczy ciągle spuszczone, odezwał się ze spokojem: - W przedmiocie spadku po panu Rennepont zachodzi kilka okoliczności na pozór bardzo zawiłych; w istocie jednak nie ma nic prostszego. Mości księże Gabrielu de Rennepont... proszę cię, zaprzecz moim słowom lub je sprostuj, jeślibym w czymkolwiek uchybił najściślejszej prawdzie... Jegomość ksiądz Gabriel de Rennepont, zawdzięczając starania, które niegdyś dla jego wychowania podejmowało zgromadzenie, do którego mam zaszczyt należeć, uczynił mi, jako przedstawicielowi tegoż zgromadzenia, dobrowolnie, zapis majątku, jaki kiedyś mógłby spaść na niego, a o którego wartości ani on, ani ja, nic nie wiedzieliśmy... - Tak - odparł młody ksiądz - zapis ten uczyniłem dobrowolnie. - Dziś rano, wskutek poufnej rozmowy, ksiądz Gabriel objawił mi znowu dobrowolne życzenie dotrzymania tego zapisu... nie powiem, dla mnie... gdyż ziemskie dobra mało mnie obchodzą.. ale na pobożne, święte, miłosierne uczynki, których nasze zgromadzenie miało być wiernym szafarzem... Odwołuję się do prawości księdza Gabriela i błagam go, aby oświadczył, czy zobowiązał się lub nie, nie tylko najsolenniejszą przysięgą, ale nawet najprawniejszym aktem, sporządzonym przed notariuszem panem Dumesneil, aktem, który jest w moim posiadaniu. - To prawda - odpowiedział Gabriel. - Akt został spisany przeze mnie - dodał notariusz. - Ale Gabriel odstąpił tylko to, co do niego należało! - zawołał Dagobert. - Nie mógł przypuszczać, abyś chciał go użyć za narzędzie dla ograbienia innych! D'Aigrigny mówił dalej: - A więc, mocą podwójnego aktu, to jest przysięgi i zapisu notarialnego, ksiądz Gabriel potwierdził poprzednio uczynioną darowiznę; a nadto jeszcze - rzekł z naciskiem - gdy z wielkim jego, równie jak naszym zdziwieniem, została poznana ogromna wartość spuścizny, ksiądz Gabriel, podobnie jak ja, ukląkł dla podziękowania stwórcy, że natchnął go świętą myślą ofiarowania tego majątku na większą chwałę Pana Boga. - To też prawda - odpowiedział Gabriel. - W takich okolicznościach - mówił dalej d'Aigrigny - wybiła godzina oznaczona na zamknięcie postępowania spadkowego. Lecz gdy to się dzieje, ten pan - mówiąc wskazał na Dagoberta - w obłąkaniu, które szczerze mu przebaczamy i którego pewno będzie żałować, przybiega, grozi i obwinia mnie, jakobym ja kogoś gdzieś zamknął, jakichś krewnych, których nie znam, a to, żeby przeszkodzić im do przybycia tu... w oznaczonym czasie... - Tak, obwiniam cię o tę niegodziwość - przerwał mu żołnierz, rozjątrzony taką bezczelnością. - Ależ, zaklinam pana, abyś mi pozwolił skończyć... Potem mi odpowiesz - rzekł pokornie d'Aigrigny. Mówił dalej słodkim głosem: - Bez wątpienia, jeśli oprócz księdza Gabriela są jeszcze inni spadkobiercy, szkoda dla nich, że się nie mogli stawić w oznaczonym czasie. Ale, mój Boże! Gdybym zamiast bronić sprawy nieszczęśliwych i będących w potrzebie, bronił tylko własnego interesu, byłbym daleki od użycia na własną korzyść tego dobrodziejstwa losu; lecz, jako mandatariusz wielkiej rodziny ubogich, obowiązany jestem obstawać przy swoich wyłącznych prawach do tego dziedzictwa i nie wątpię, że pan notariusz, uznając słuszność mego żądania, odda mi w posiadanie te sumy, które prawnie do mnie należą. - Moim zadaniem jest - odparł notariusz - wykonać wiernie wolę testatora. Akt darowizny jest sporządzony prawnie; nie mogę więc odmówić wydania, w imieniu notariusza, sum stanowiących spuściznę... - Ależ, panie - zawołał Dagobert, zwracając się do notariusza - tak nie może być... Nie możesz pozwolić na skrzywdzenie biednych sierot... Mówię to w imieniu ich matki i ojca. Przysięgam na honor żołnierza, że nadużyto zaufania i słabości mojej żony dla uprowadzenia córek marszałka Simona do klasztoru, żeby nie dopuścić ich tutaj dziś rano. Jest to taka prawda, iż zaniosłem skargę do policji. - No i co panu odpowiedziano? - zapytał notariusz. - Że moje zeznanie nie było wystarczające. - Tak, panie - dodał Agrykola. - Tak samo postąpiono z panną de Cardoville, którą jako obłąkaną trzymają w lecznicy. Takie same uczyniłem za nią kroki, jak mój ojciec za córkami marszałka Simona. - I co pan zyskał? - zapytał znowu notariusz. - Na nieszczęście - odparł Agrykola - powiedziano mi, że na moje zeznanie nie można nic przedsięwziąć... choć miano się tym zająć. W tej chwili Jezabel, usłyszawszy, że ktoś zadzwonił do bramy; wyszła z sali. Notariusz zwrócił się do Agrykoli i jego ojca: - Nie mam bynajmniej zamiaru, moi panowie, powątpiewać o waszej prawości, lecz sami zeznajecie, że władza sądowa nie uznała za słuszne działać na podstawie waszych gołosłownych zeznań; postępując sumiennie, pytam was, czy mogę w tak ważnej okoliczności brać na siebie odpowiedzialność, jakiej ta władza nie śmiała podjąć się? Jeżeli osoby, za którymi obstajecie, uważają się za pokrzywdzone, sprawa ta może stać się później przedmiotem dochodzenia prawnego przeciwko dziedziczącemu księdzu Gabrielowi... Tymczasem zaś moją powinnością jest wprowadzić go natychmiast w posiadanie sum... Stałbym się winny, gdybym postąpił inaczej. Uwagi notariusza wydawały się być tak ściśle zgodne z prawem, iż Samuel, Dagobert i Agrykola struchleli. Co do Gabriela, po chwilowym zastanowieniu, jakby doprowadzony rozpaczą do ostatecznego kroku, rzekł do notariusza: - Ponieważ dotychczasowe wyjaśnienia nie są dość silne dla obrony sprawiedliwości, zmuszony będę chwycić się ostatecznego środka; zanim do niego przystąpię, raz jeszcze pytam księdza d'Aigrigny, czy zechce poprzestać tylko na przypadającej na mnie części spadku, z warunkiem, aby reszta pozostała w pewnym ręku dopóty, aż spadkobiercy, w których imieniu zachodzą reklamacje, będą mieli możność udowodnić swoje prawa do niego. - Na tę propozycję odpowiem, co już powiedziałem - odrzekł d'Aigrigny. - Nie idzie tu o mnie, lecz o wielką sprawę ludzkości; zmuszony więc jestem odrzucić cząstkową ofiarę księdza Gabriela i przypomnieć mu jego przyrzeczenie i uroczyste zobowiązanie. - Tak więc odrzucasz pan taką ugodę? - zapytał Gabriel. - Tak mi nakazuje obowiązek wobec ludzkości. - A więc - odparł Gabriel wzruszonym głosem - ponieważ mnie do tego zmuszasz, odwołuję moje słowo; kiedym ci zapisywał, zapisałem jedynie część przypadającą na mnie, a bynajmniej nie miałem na myśli części należących do innych spadkobierców. - Strzeż się, synu - zagroził d'Aigrigny - chciej pamiętać o tym, że mam w ręku przysięgę, napisaną przez ciebie.... formalną przysięgę... - Wiem! Mniejsza o to, niech i tak będzie - mówił misjonarz z głębokim przekonaniem. - Wystawię się na wszelkie skutki mego wiarołomstwa, ogłoście je wszędzie; stanę się przedmiotem pogardy i odrazy wszystkich... lecz Bóg mnie sądzić będzie... Młody ksiądz otarł łzy. - O! Uspokój się! - zawołał Dagobert. - Wszyscy uczciwi ludzie będą po twojej stronie. - Panie notariuszu - odezwał się piskliwym głosem Rodin. - Panie notariuszu... dajże pan do zrozumienia księdzu Gabrielowi, że może popełnić krzywoprzysięstwo, ile razy zechce, ale że nie tak łatwo jest przekroczyć przepisy kodeksu cywilnego, jak złamać obietnicę prostą i jedynie... świętą!... Chciejże pan przekonać księdza Gabriela, że darowizna między żyjącymi, taka, jaką uczynił na rzecz księdza d'Aigrigny, w trzech tylko przypadkach może być odwołana, nieprawda? - Tak, panie, tylko w trzech razach - odpowiedział notariusz. - Najpierw, z przyczyny narodzenia się potomstwa - wyszczególniał Rodin - a w obecnym razie wstydziłbym się przypuszczać takiego powodu nieważności. Drugą przyczyną unieważnienia byłaby niewdzięczność obdarowanego... Lecz ksiądz Gabriel może być pewny naszej prawdziwej i wiecznej wdzięczności. Trzecim wreszcie powodem unieważnienia byłoby niewykonanie życzeń darującego co do użycia darowizny. Lecz jakkolwiek ksiądz Gabriel powziął nagle o nas złe wyobrażenie, użyczy nam przynajmniej jakiegoś czasu, w którym moglibyśmy go przekonać, że jego dary, tak jak sobie życzy, użyte będą na dzieła, mające na celu największą chwałę Pana Boga. - Teraz, panie notariuszu - odezwał się d'Aigrigny - pańskim obowiązkiem jest orzec, czy ksiądz Gabriel może lub nie odwołać zapis, który uczynił na moją rzecz. W chwili, kiedy notariusz miał odpowiedzieć, weszła Jezabel, a z nią dwie nowe osoby. ROZDZIAŁ VIII DUCH OPIEKUŃCZY Pierwszą z dwóch osób, których przybycie przerwało odpowiedź notariusza, był Faryngea. Na widok tego człowieka, na widok jego złowrogiej twarzy Samuel zapytał: - Kim pan jest? Rzuciwszy przenikliwy wzrok na Rodina, który zadrżał nieznacznie, Faryngea odpowiedział: - Książę Dżalma przybył niedawno z Indii w celu pojawienia się dziś w tym miejscu, jak to zalecał napis na medalu, który nosił na szyi... - I on także! - zawołał Gabriel, który, jak wiadomo, był towarzyszem podróży morskiej Hindusa, zaczynając od Wysp Azorskich. - On również jest spadkobiercą?... Rzeczywiście... podczas podróży mówił, że jego matka pochodziła z Francji... Ach! Jaki to szlachetny młodzieniec; gdzie on jest? Dusiciel rzucił okiem na Rodina i odparł cedząc słowa: - Wczoraj wieczorem opuściłem księcia... Zwierzył mi się, że jakkolwiek wiele mu na tym zależy, aby się tu stawić, mogłoby jednak wypaść, że poświęci ten interes dla innych okoliczności... Przepędziłem noc w tym samym co i on hotelu... Dziś rano, gdym się doń udał, powiedziano mi, że już wyszedł... Moja życzliwość dla niego sprowadziła mnie tutaj w nadziei, że moje informacje o tym księciu będą może użyteczne. Nie wspominając o pułapce, w jaką wpadł wczoraj, chciał usłużyć socjuszowi, spodziewając się, że za tę przysługę zostanie przez niego odpowiednio wynagrodzony. Zbyteczne chyba będzie objaśniać czytelnikowi, że Faryngea kłamał bezczelnie. Dziś rano, wydostawszy się z więzienia cudem przebiegłości i zręczności, pobiegł do hotelu, w którym zostawił Dżalmę; tam dowiedział się, że jakiś mężczyzna i kobieta w sędziwym wieku, mieniący się krewnymi młodego księcia, chcieli się z nim zobaczyć i że przerażeni stanem jego dziwnej senności, kazali go przenieść do swego powozu i zabrali do siebie, aby udzielić mu potrzebnej pomocy. - Szkoda - rzekł notariusz - że i ten spadkobierca nie stawił się; ale niestety, on także utracił już prawo do ogromnego spadku, o jaki tu chodzi. W tej chwili weszła druga osoba. Był to ojciec marszałka Simona, starzec wysokiego wzrostu, jeszcze rześki i zdrowy; jego głowę okrywały białe włosy, krótko ostrzyżone; w twarzy wyczytać można było rozum, dowcip, łagodność i dzielność. Agrykola wyszedł mu naprzeciw. - I pan tu przyszedł, panie Simon? - zawołał. - Tak, chłopcze - odrzekł starzec, serdecznie ściskając rękę Agrykoli. - W tej chwili wróciłem z podróży. Pan Hardy miał się tu sam znajdować, jak się domyślam, w sprawie spadku; ale ponieważ nie ma go jeszcze w Paryżu i może nieprędko się zjawi, polecił mi, abym... - I on także... spadkobiercą?... Pan Franciszek Hardy?... - zawołał zdziwiony Agrykola. - Ale jakiś ty blady i zmartwiony!... Moje dziecko... Co się tu dzieje?... - pytał starzec. - O co idzie?... O pańskie wnuczki, które wyzuto z ich majątku! - zawołał zrozpaczony Dagobert. - Przyprowadziłem je z dalekiej Polski po to, aby z założonymi rękami być świadkiem potwornej niegodziwości. - Pan?... - rzekł fabrykant. - Jeśli się nie mylę, pan jesteś... - Dagobert... - Więc to pan?... Co tak szlachetnie poświęciłeś się dla mego syna? - zawołał starzec, serdecznie ściskając ręce weteranowi. - Lecz mówił pan o córce mego syna, o pannie Simon?... - O córkach, panie - odrzekł Dagobert. - Te biedne dziewczęta są bliźniętami. - Gdzie one są? - zapytał starzec. - W klasztorze. - W klasztorze!?... - Tak, panie, przez podstęp tego tu człowieka, który pozbawił je dziedzictwa. - A kto to jest? - Margrabia d'Aigrigny. - Najzaciętszy wróg mego syna! - zawołał starzec, patrząc z oburzeniem na margrabiego. - Ale to nie wszystko - dodał Agrykola. - Pan Hardy, mój pryncypał, na nieszczęście także utracił prawa do tego spadku. - Co ty mówisz? - zawołał zdziwiony starzec. - Ależ pan Hardy nie wiedział, że tu szło o tak ważną dla niego sprawę... Odjechał spiesznie do swego przyjaciela, który go zawezwał. Za każdą nową wiadomością rozpacz Samuela rosła; lecz nie mógł nic poradzić. Ksiądz d'Aigrigny, mimo pozornego spokoju, oczekując niecierpliwie końca tej sceny, która go okrutnie dręczyła, zwrócił się do notariusza przejmującym głosem: - Panie notariuszu, wypadałoby już zakończyć tę sprawę... Po co przypisywać haniebnym zabiegom niestawienie się spadkobierców, w których imieniu ten żołnierz i jego syn zanoszą skargi z taką dla nas obrazą? Dlaczego by ich nieobecność miała być dziwniejsza niż nieobecność młodego Hindusa i nieobecność pana Hardy, który, jak właśnie wyjaśnił jego powiernik, nie wiedział, że wzywały go tu ważne sprawy? Czy nie byłoby właściwiej przypuszczać, że córki marszałka Simona i panna de Cardoville nie mogły stawić się tutaj z przyczyn naturalnych?... Raz jeszcze powtarzam, że należy już kończyć; sądzę, że pan notariusz będzie tego co i ja zdania... Jestem, mimo niewczesnej opozycji, jedynym, wyłącznym posiadaczem tego majątku i wobec wszystkich tu obecnych raz jeszcze zobowiązuję się użyć go dla większej chwały Pana Boga... Chciej więc, panie notariuszu, wyrzec stanowcze słowo i zakończyć już tę przykrą dla wszystkich scenę. - Panie - odpowiedział notariusz uroczystym tonem - w imię sprawiedliwości i prawa, jako bezstronny wykonawca ostatniej woli Mariusza de Rennepont, oświadczam, że wobec zapisu, uczynionego przez księdza Gabriela de Rennepont, jesteś pan, mości książę d'Aigrigny, jedynym, wyłącznym dziedzicem tych dóbr, których posiadaczem ogłaszam pana od tej chwili, abyś mógł użyć ich według życzeń testatora i donatariusza. Samuel zbladł; ścisnął konwulsyjnie rękę Jezabel, która się do niego zbliżyła i rzęsiste łzy potoczyły się po twarzach dwojga starców. Dagobert i Agrykola pogrążeni byli w głębokim smutku; przekonywali się, że wypada zrzec się wszelkiej nadziei. Najwięcej cierpiał Gabriel; trapiony zgryzotą, wyrzucał sobie, że stał się narzędziem obmierzłego ogołocenia wszystkich. Dlatego, gdy notariusz, przekonawszy się o wielkości sum zawartych w cedrowej szkatułce, rzekł do księdza d'Aigrigny: - Teraz możesz pan ją zabrać Gabriel zawołał z głęboką rozpaczą: - Niestety! Można by mniemać, że w tych okolicznościach nieubłagane przeznaczenie ciąży nad tymi wszystkimi, którzy godni są miłości i szacunku... O! Mój Boże! Twoja najwyższa sprawiedliwość i dobroć nie może pozwolić na triumf takiej niegodziwości! Wydało się nagle, że niebo wysłuchało tej prośby. Ledwie skończył mówić, stała się nadzwyczajna rzecz. W chwili, kiedy ksiądz d'Aigrigny i socjusz uważali się już za posiadaczy skarbu, drzwi pokoju, w którym słyszano tajemnicze bicie zegara, otworzyły się nagle. Na progu ukazała się kobieta... Na jej widok Gabriel wydał okrzyk zdziwienia i stanął jak rażony piorunem. Samuel i Jezabel padli na kolana, złożywszy ręce jak do dziękczynnej modlitwy. Oboje wydawali się być ożywieni jakąś nadzieją. Reszta stała w osłupieniu. Rodin... Nawet on... cofnął się i drżącymi rękami postawił szkatułkę na stole. Nastąpiło głębokie milczenie. We wszystkich piersiach wstrzymał się oddech, serca zaczęły bić mocniej. Wszystkich ogarnęło zdziwienie, z którym łączyła się jakaś trwoga, bowiem kobieta wydawała się żywym wzorem portretu znajdującego się w tym salonie od stu pięćdziesięciu lat. Miała na sobie taki sam ubiór, długą, powłóczystą suknię, na jej twarzy malował się ten sam smutek i rezygnacja. Weszła powoli, jakby nie dostrzegając wrażenia, jakie wywarło jej pojawienie się. Podeszła do jednego z dwóch biurek, stojących przy drzwiach, dotknęła sprężyny ukrytej w rzeźbie złoconych brązów i tym sposobem otworzyła górną szufladę; wyjęła z niej zapieczętowaną pergaminową kopertę, po czym zbliżyła się do stołu i położyła ją przed notariuszem. Popatrzywszy przez chwilę ze smutkiem i ujmującą dobrocią na Gabriela, który wydawał się jakby oczarowany jej obecnością, skierowała swe kroki ku drzwiom, prowadzącym do sieni. Jej oddalenie się jakby zdjęło urok, któremu ulegli obecni. Gabriel pierwszy przerwał milczenie, szepcząc zmienionym głosem: - To ona!... Znowu ona... Tu... w tym domu? - Któż to taki... mój bracie? - zapytał Agrykola, zaniepokojony bladością i jakby obłąkaną twarzą misjonarza. - Patrz!... - odparł misjonarz! - Już ponad sto pięćdziesiąt lat obrazy te wiszą w tej sali. I wskazał dwa portrety, naprzeciw których właśnie się znajdowali. Agrykola, Dagobert i Faryngea zwrócili oczy na dwa portrety zawieszone po obu stronach kominka. Dał się słyszeć trzykrotny okrzyk. - To ona... to ta sama kobieta! - zawołał zdumiony kowal. - I jej portret znajduje się tu od stu pięćdziesięciu lat?!... - Co ja widzę?... Przyjaciel i wysłaniec marszałka Simona! - zawołał Dagobert, przypatrując się portretowi mężczyzny. - Tak, to niewątpliwie twarz tej osoby, która była u nas w Polsce zeszłego roku... - Moje oczy nie mylą mnie... nie, nie... To ten sam mężczyzna z czarną kreską na czole, któregośmy zadusili i zagrzebali na brzegach Gangesu - szeptał Faryngea, drżąc z przestrachu. - Ten sam, o którym mówił jeden z synów Bohwanii w zwaliskach Tchandi... zabity, a potem widziany przy bramie miasta Bombaj... A przecież malowidło to znajduje się tutaj już od stu pięćdziesięciu lat. Co za niepojęte podobieństwo! - myślał d'Aigrigny, a potem, jakby uderzony nagłą myślą, zapytał Gabriela: - Czy to nie ta sama kobieta, co ocaliła ci życie w Ameryce? - Tak, ta sama... - odrzekł z drżeniem Gabriel, dodając: - Ależ wtedy powiedziała mi, że idzie na daleką północ. - A skąd ona się wzięła w tym domu? - zapytał d'Aigrigny, zwracając się do Samuela. - Czy weszła przed nami, czy też razem z nami?... - Wszedłem tu sam, gdy pierwszy raz, po półtora wieku, drzwi zostały otwarte - odpowiedział z powagą starzec. - Ale powtarzam raz jeszcze, powinieneś wytłumaczyć obecność tej kobiety w tym domu - nastawał d'Aigrigny, sam nie wiedząc, dlaczego jest niespokojny. - Kim ona jest i jak się tu dostała? - Wiem tylko, jak zapewniał mnie ojciec, że istnieją jakieś podziemne przejścia między tym domem a innymi w mieście. Rodin, tak jak wszyscy, zdziwił się nagłym, niespodziewanym zjawieniem się tajemniczej kobiety; lecz gdy zobaczył, że położyła przed notariuszem opieczętowany pakiet, zamiast myśleć o dziwnym zjawisku, zajęty był gwałtowną żądzą opuszczenia jak najśpieszniej tego domu i uniesienia z sobą skarbów, które na zawsze miały pozostać własnością jezuitów; dręczył go jednak jakiś niepokój na widok koperty zapieczętowanej czarnym lakiem, którą dziwna opiekunka Gabriela położyła przed notariuszem, a którą ten machinalnie wziął do rąk. Osądził więc, że jest to najdogodniejsza chwila, aby wśród ogólnego osłupienia i wciąż jeszcze trwającej ciszy, wymknąć się ze szkatułką; mrugnął więc na swego zwierzchnika i wziąwszy szkatułkę pod pachę, puścił się ku drzwiom. - Za pozwoleniem!... Jeszcze chwilkę - zawołał Samuel, zastępując mu drogę. - Proszę pana notariusza przejrzeć kopertę tylko co mu podaną... A potem pan wyjdzie. - Ależ, panie - odparł Rodin, usiłując utorować sobie drogę - kwestia już została ostatecznie rozstrzygnięta na korzyść księdza d'Aigrigny... Pozwól więc... - Powtarzam panu - rzekł starzec donośnym głosem - że ta szkatułka nie wyjdzie stąd, nim pan notariusz nie sprawdzi, koperty, którą przed nim położono. Rodin zmuszony był wrócić na swoje miejsce. Notariusz, na wezwanie Samuela, uważnie obejrzał kopertę. - O nieba!... zawołał nagle - Co ja widzę... Ha! Tym lepiej!... - O! Czytaj pan... czytaj... - zawołał Samuel, składając ręce - Moje przeczucia pewno mnie nie mylą. - Ależ, panie! - spytał d'Aigrigny notariusza, zaczynając podzielać niepokój Rodina - co to za papier? - Kodycyl. - rzekł notariusz - kodycyl, który rozstrzygniecie całej sprawy odkłada na później. - Jak to - zawołał oburzony d'Aigrigny, zbliżając się do notariusza. - Wszystko się odkłada?... A to jakim prawem? - To nie może być! - dodał Rodin. - Protestujemy! - Gabrielu... ojcze... słuchajcie - zawołał Agrykola - Jeszcze nie wszystko stracone... Jest jeszcze nadzieja... Gabrielu... słyszysz?... Jest jeszcze nadzieja! - Panowie - odezwał się notariusz - uważam za swój obowiązek przeczytać wam napis na kopercie... Zmienia on, a raczej odracza wszystkie rozporządzenia testamentu. - Gabrielu! - krzyknął Agrykola, rzucając się księdzu na szyję. - Wszystko odroczone, jeszcze nic nie stracone!... - Słuchajcie panowie - odezwał się znowu notariusz i czytał, co następuje: "Kodycyl niniejszy, z przyczyn wewnątrz w kopercie wyłuszczonych, w niczym nie zmieniając rozporządzenia testamentu z dnia dzisiejszego, wykonanie go odracza do dnia 1 czerwca 1832 roku... Dom ma być znowu zamknięty, a sumy pozostaną nadal w ręku depozytariusza, do rozdziału w dniu 1 czerwca, komu z prawa przypadnie. Villestaneuse, dnia 13 lutego 1682 roku, o godzinie jedenastej wieczorem. Mariusz de Rennepont". - To fałszywy kodycyl! - wykrzyknął d'Aigrigny, siniejąc ze złości. - Nie, panie - odparł surowo notariusz - porównałem obydwa podpisy i przekonałem się, że są identyczne... Zresztą... co mówiłem dziś rano względem nieobecnych spadkobierców, stosować się może do panów... Będziecie mogli wnieść skargę przeciwko autentyczności tego kodycylu; wszystko jednak musi pozostać w zawieszeniu i jako niedoszłe... gdyż czas zamknięcia spadku odroczony jest do trzech i pół miesięcy... Kiedy wymawiał ostatnie słowa, paznokcie Rodina już broczyły krwią; jego sine usta pierwszy raz zaczerwieniły się. - Och! Boże! Wysłuchałeś mnie... Ulitowałeś się nade mną - zawołał Gabriel, ukląkł i swą anielską twarz zwróciwszy ku niemu, gorąco dziękował Bogu. - Twoja najwyższa sprawiedliwość nie mogła pozwolić na triumf takiej niegodziwości. - Wszystko cofnięte, ojcze - wołał Agrykola. - Czas do stawienia się oznaczony jest za przeszło kwartał od dzisiejszego dnia... A teraz, kiedy już ci panowie zostali zdemaskowani - tu wskazał na socjusza i jego zwierzchnika - nie ma się czego obawiać z ich strony; będziemy ostrożniejsi, a sieroty, panna de Cardoville, mój zacny pryncypał, pan Hardy i młody Hindus odziedziczą swój majątek. Na próżno usiłowalibyśmy opisać radość Gabriela i Agrykoli, Dagoberta i starego Simona oraz Samuela i Jezabel. Tylko Faryngea stał ponury i milczący przed portretem mężczyzny z czarną kreską na czole. Trudno także wyrazić wściekłość księdza d'Aigrigny i jego sekretarza na widok Samuela, zabierającego znowu do siebie cedrową szkatułkę. Obaj opuszczali dom przy ulicy Świętego Franciszka, wściekając się ze złości. D'Aigrigny, wsiadłszy do swego powozu, zawołał do służącego: - Do pałacu Saint-Dizier. Potem strapiony, straciwszy głowę, rzucił się na poduszki, zasłonił twarz rękami i westchnął głęboko. Rodin usiadł przy nim... i z gniewem i pogardą patrzył na tak słabego, upadającego człowieka. - Nikczemny!... - pomyślał w duchu. - Już stracił nadzieję... ROZDZIAŁ IX PIERWSI SĄ OSTATNIMI, A OSTATNI PIERWSZYMI Powóz księdza d'Aigrigny przybył wkrótce do pałacu Saint-Dizier. Przez całą drogę Rodin milczał i tylko przysłuchiwał się uważnie księdzu d'Aigrigny, który w długich monologach ciskał złorzeczenia na nieszczęsny cios przeznaczenia, co w jednej chwili niszczy najpiękniejsze nadzieje. W chwili przybycia pojazdu można było widzieć oczekującą za firanką w oknie księżnę Saint-Dizier; usłyszawszy turkot powozu, zbiegła po schodach, śpiesząc naprzeciwko księdza d'Aigrigny, który zgnębiony powoli wstępował na ganek. Na widok smutnej twarzy wielebnego ojca księżna zatrzymała się nagle i zbladła... domyśliła się, że wszystko stracone... Wzajemne spojrzenia na siebie tej wielkiej damy i jej dawnego kochanka nie pozostawiły już wątpliwości co do skutku, którego się obawiała. Rodin postępował skromnie za księdzem d'Aigrigny. Księżna, zamknąwszy drzwi i zwróciwszy się do księdza d'Aigrigny, zawołała z przestrachem: - Co się stało?... Zamiast odpowiedzi, d'Aigrigny z oczyma zaiskrzonymi z gniewu spojrzał księżnie w oczy. - Próżne nasze starania! - zawołał, zgrzytnąwszy zębami. - Żal się Boże! A szło nie o czterdzieści, ale o dwieście dwanaście milionów... - Dwieście dwanaście milionów! - powtórzyła zdumiona księżna, cofając się o krok. - To niepodobna... Ależ to niesłychany majątek... I wy wyrzekliście się już... i nie dobijacie się o niego wszelkimi sposobami... do ostatniej chwili?... - Przeciwnie, zrobiłem wszystko, co tylko było można! Pomimo zdrady Gabriela, który porzuca zgromadzenie. - Niewdzięcznik! - zawołała naiwnie księżna. - Tak - z żalem odpowiedział ksiądz d'Aigrigny - posiadłość ta stała się dla nas snem, gdyż odkryto kodycyl, który odracza jeszcze o ponad trzy miesiące wszystkie rozporządzenia testamentu; ale teraz wszystko się obudziło, rzuci się cała banda spadkobierców... Dowiedzieli się już o ogromnej sumie... Wszystko stracone. - A któż dał znać o tym kodycylu? - Kobieta. - Co za kobieta? - Nie wiem, jakaś włóczęga!... - Skąd wiedziała o istnieniu kodycylu? - Wszystko to, jak mi się zdaje, umówione było z niegodziwym Żydem, stróżem tego domu. - A czy nie można zaskarżyć ważności tego kodycylu? - Zaskarżyć, prawować się... w tych czasach?... Wystawić się, nie będąc pewnym skutku, na tysiączne krzyki? I tak już przykro, że się to wszystko rozgłosi... Ach! To okropne... I w chwili, gdy się miało osiągnąć cel... po tylu zabiegach i troskach!... Sprawa popierana tak wytrwale od półtora wieku! Potem, tupnąwszy z gniewu, mówił dalej: Powiadam ci, że na wspomnienie o tym, człowiek mało nie oszaleje! - A więc już żadnej nadziei? - Jedynie ta, żeby Gabriel nie odwołał swej darowizny w tym, co jego dotyczy. I to byłoby już wiele... gdyż część tylko na niego przypadająca, wynosiłaby koło trzydziestu milionów. - To ogromna suma... - mówiła księżna. - A więc czegóż rozpaczacie? - Bo nie ulega wątpliwości, że Gabriel wytoczy proces przeciw darowiźnie; jakkolwiek jest ona prawnie sporządzona, znajdą się sposoby do jej obalenia, teraz, kiedy już nas poznał, kiedy nas poznał... Sądzę nawet, że roztropność nakazuje pisać do Rzymu, prosząc o pozwolenie opuszczenia Paryża na jakiś czas. Obmierzło mi już to miasto. - Ocho! Tak, tak, i ja tak uważam... Już nie musi być nadziei... kiedy ty, mój przyjacielu... gotów jesteś prawie uciekać... Przez cały czas tej rozmowy Rodin stał pokornie przy drzwiach, trzymając w ręku swój stary kapelusz. Dwa lub trzy razy, w czasie niektórych zdań, wygłaszanych przez d'Aigrigny'ego i księżnę, trupia, zachmurzona gniewem twarz socjusza, lekko się zarumieniła; jego wielkie, obwisłe powieki zaczerwieniły się, jak gdyby krew rzuciła mu się do głowy wskutek gwałtownej wewnętrznej walki... po czym ponura fizjonomia znowu zbladła i zsiniała. - Muszę natychmiast pisać do Rzymu o tym niepowodzeniu... które obala niezmierne nadzieje - rzekł ksiądz d'Aigrigny. I siadając w fotelu, wskazał Rodinowi na stół i rzekł rozdrażnionym, porywczym tonem: - Pisz!... Socjusz, milczący, nieruchomy, czekał, co podyktuje mu przełożony. - Pozwolisz, księżno? - spytał d'Aigrigny, zwracając się do przyjaciółki i przytłumionym głosem dyktował, co następuje: "Wszystkie nasze nadzieje, które już były prawie pewne, nagle zostały zniweczone. Sprawa Rennepont'ów , pomimo wszelkich starań, pomimo użytej dotąd zręczności, nie powiodła się, upadła bez ratunku. W takim stanie, w jakim obecnie znajdują się rzeczy, jest to coś gorszego niż niepomyślność... jest to wynik najzgubniejszy dla towarzystwa, którego zresztą prawa do tych dóbr, jako ukrytych podstępem przed konfiskatą na naszą korzyść, są niezaprzeczalne... Przynajmniej przekonany jestem, żem robił wszystko, aż do ostatniej chwili, dla ochrony i zapewnienia naszych praw. Ale powtarzam, należy uważać tę sprawę za zupełnie i na zawsze straconą i trzeba o niej zapomnieć". Socjusz, zamiast dalej pisać, co mu dyktowano, zerwał się nagle i rzucił pióro na stół, co usłyszawszy ksiądz, obrócił się ku niemu, spojrzał groźnie i mocno zdziwiony zapytał: - Hej!... Cóż to znaczy? - To znaczy, że trzeba już skończyć! - rzekł socjusz sam do siebie. - Ten człowiek zwariował! - Cóż to znaczy?... Opuszczasz swoje miejsce... Nie piszesz? - pytał zdumiony d'Aigrigny. Potem zwracając się do księżny, dodał: - Jak widzę... on stracił głowę... - Siadaj na swoim miejscu i pisz - zwrócił się do Rodina tonem pogardliwego politowania. Socjusz, obojętny na ten rozkaz, wyprostował się, założył ręce na krzyż na swym zatłuszczonym surducie i śmiało spojrzał na księdza d'Aigrigny. Nie rzekł słowa, ale jego szpetna, zaczerwieniona twarz objawiła nagle wybitne poczucie wyższości. Ksiądz d'Aigrigny, znając dobrze zwyczaje swego zgromadzenia, zrozumiał, że nie bez przyczyny, a raczej nie bez pewnego prawa, jego najpokorniejszy, najuniżeńszy sekretarz, tak nagle przybrał ton wyraźnej wyższości... Za późno... zbyt późno domyślił się, że ten podwładny mógł być jednocześnie szpiegiem i pewnym rodzajem doświadczonego pomocnika, który, stosownie do ustaw zgromadzenia, miał prawo i obowiązek, w pewnych wypadkach usunąć i zastąpić niezdolnego członka, przy którym był umieszczony. Ksiądz d'Aigrigny nie mylił się; począwszy od generała, aż do prowincjałów, aż do rektorów kolegiów, wszyscy członkowie przełożeni zgromadzenia mają, każdy przy sobie, częstokroć przyczajonych, nie wiedząc o nich, w obowiązkach na pozór najniższych, ludzi bardzo zdolnych i gotowych do zastąpienia ich w stosownej chwili, a którzy w tym celu kontaktują się wprost z Rzymem. Zwykle wyniosłe, dumne obejście margrabiego zmieniło się nagle; rzekł z pewną nieśmiałością, pełną uszanowania: - Zapewne masz prawo rozkazywania mi... mnie... co dotąd byłem twym przełożonym? Rodin, zamiast odpowiedzi, dobył z zatłuszczonego, starego pugilaresu papier, złożony w czworo, z pieczęciami po obu stronach, na którym napisanych było kilka wierszy po łacinie. Ksiądz d'Aigrigny, przeczytawszy owe pismo, zbliżył je z uszanowaniem do ust, a potem oddał Rodinowi z głębokim ukłonem. Gdy następnie podniósł głowę, na twarz jego wystąpił rumieniec gniewu i wstydu; mimo iż przywykł do bezwarunkowego posłuszeństwa i poszanowania woli zgromadzenia, z twarzy jego można było wyczytać gwałtowne oburzenie, że go tak nagle strącono... A doznać tak poniżającej klęski wobec kobiety, było dla niego rzeczą podwójnie okrutną, gdyż, choć wstąpił do zakonu, nie przestał być człowiekiem światowym. Przy tym księżna patrzyła na Rodina z pewną ciekawością i zajęciem. Ciekawym i zajmującym okazał się dla niej ten człowiek, nieledwie w łachmanach, lichy, szpetny, niedawno jeszcze najuniżeńszy podwładny, a teraz górujący całą przewagą zdolności umysłowych, które mu pewno przyznano, górujący nad księdzem d'Aigrigny, wielkim panem z urodzenia, wytwornego obejścia i niedawno mającym tyle znaczenia w zgromadzeniu. Od tej chwili Rodin, jako ważna osoba, stracił zupełnie księdza d'Aigrigny w oczach księżny. D'Aigrigny odezwał się z szacunkiem do Rodina: - Czy będziesz łaskaw powiedzieć mi, w czym błądziłem?... - Zaraz - odpowiedział Rodin ostrym, piskliwym głosem. - Długo, bardzo długo... wstrzymywałem się, chociaż widziałem tyle błędów w całej tej sprawie!... Cały szereg niedołężnych pomysłów i niezręcznych sposobów w kierowaniu nią i całym postępowaniu ! - Panie, jesteś zanadto surowy - odparł urażony d'Aigrigny. - Jestem sprawiedliwy... Alboż to trzeba cudów zręczności, żeby zamknąć kogoś na dwa spusty w izbie?... Ha?... A czy ty co innego zrobiłeś?... A córki generała Simona? Uwięzione w Lipsku... w Paryżu zamknięte w klasztorze; a Adrianna de Cardoville? - w szpitalu; Leżynago w więzieniu... Dżalma odurzony narkotykiem... Jeden tylko środek mądry, tysiąc razy pewniejszy, bo działał moralnie, nie materialnie, był to środek, użyty do oddalenia pana Hardy z Paryża... Co zaś tyczy innych sposobów... cóż mam o nich powiedzieć? Złe, głupie, szkodliwe lub niebezpieczne, wszystkie bez wyjątku... Dlaczego?... Bo były gwałtowne, a zwykle na gwałt odpowiada się gwałtem; wtedy już nie jest to walka ludzi przenikliwych, zręcznych, wytrawnych, widzących pośród ciemności, w której chodzą i działają... ale raczej walka gminu na pięści. Jak to? Chociaż działamy ciągle, nieustannie, jednak przede wszystkim powinniśmy starać się tak ukrywać, iżby nas nie spostrzeżono; a ty... jakżeś postępował? Nie umiałeś wymyślić nic lepszego, tylko zwracać na nas uwagę swymi dzikimi, niedorzecznymi środkami... Wzywałeś do pomocy gwardię miejską, komisarzy policji, odźwiernych... Aż litość bierze, gdy się o tym wspomni!... Chyba tylko pomyślne zakończenie sprawy mogłoby zjednać ci przebaczenie niedołężności! Ale nie osiągnąłeś sukcesu... - Panie! - rzekł d'Aigrigny, dotknięty do żywego - Jesteś zbyt surowy... w swym sądzie... i mimo należnego ci ode mnie uszanowania, zmuszony jestem powiedzieć ci, że do takiego obchodzenia się nie jestem przyzwyczajony... - W istocie! Wiele jest jeszcze rzeczy, do których nie jesteś przyzwyczajony - przerwał ostrym tonem Rodin - ale się do nich przyzwyczaisz... Byłeś zanadto zarozumiały; jest jeszcze w tobie zaród dawnej żołnierki i światowego trzpiotostwa, które zawsze jeszcze fermentuje i odbiera twemu rozumowi potrzebną zimną krew, przenikliwość i jasność. W obozie i wyprawach biłeś się, bankietowałeś, uganiałeś się za rozkoszami, za kobietami... Wszystko to cię zużyło. Nie możesz być już teraz zdatnym na nic lepszego, jak tylko na subalterna: już jesteś osądzony. Zawsze brakować ci będzie owej dzielności, bystrości umysłu, co to umie panować nad ludźmi i sytuacjami. Taką dzielność, taką bystrość umysłu, jeśli kto, to ja ją mam... A wiesz, dlaczego? Oto dlatego, że oddany wyłącznie usługom naszego zgromadzenia, byłem i jestem zawsze brzydki, brudny i nigdy nie znałem kobiet... tak, tak, nigdy nie znałem kobiet... w tym jest cała moja męskość... Wymawiając te słowa z chełpliwym cynizmem, Rodin był przerażający. Za tę jednak zuchwałą, bezczelną śmiałość wydawał się w oczach księżny Saint-Dizier prawie piękny. D'Aigrigny, widząc, jak to szatańskie stworzenie niemiłosiernie panuje nad nim, chciał jeszcze doświadczyć ostatnich sił oburzenia i zawołał: - E, panie, ta chełpliwość nie dowodzi jeszcze ani wartości,. ani mocy... zobaczymy cię w czynach... - Ja mówię - odrzekł wolno Rodin - że podejmuję się pokierować pomyślnie sprawą o dziedzictwo Rennepont'ów , którą. ksiądz d'Aigrigny uważa za straconą. - Pan!? - zawołał d'Aigrigny. - Pan? - Ja... - Ależ odkryto już nasze intrygi. - Tym lepiej, będziemy musieli wymyślić zręczniejsze. - Ależ nikt nam już nie zaufa. - Tym lepiej... trudne skutki są najpewniejsze. - Jak to? Czy spodziewasz się, że Gabriel nie odwoła swej darowizny... w której, zresztą, może jest pełno nieprawości? - Zagarnę do kufrów zgromadzenia dwieście dwanaście milionów, których chciano nas pozbawić. Czy mówię jasno? - To jasne, ale to niemożliwe. - A ja mówię, że zupełnie możliwe... Więc nie pojmujesz, ciasna głowo - zawołał Rodin, uniósłszy się tak dalece, że jego trupia twarz zarumieniła się nieco - nie pojmujesz jeszcze, że teraz nie można się wahać... Albo dwieście dwanaście milionów będzie nasze, a wtedy przywrócimy nasz wpływ we Francji, gdyż mając takie sumy, można kupić wszystko na świecie, można rozniecić wojnę domową, można obalić jeden porządek rzeczy, a przywrócić drugi... - To oczywiste - przytakiwała księżna, składając ręce z podziwem. - Przeciwnie - mówił dalej Rodin - jeżeliby te dwieście dwanaście milionów miało pozostać w rękach rodziny Rennepont'ów byłoby to naszą zgubą; powstałoby wtedy plemię naszych zajadłych, nieprzebłaganych wrogów... Czy nie słyszałeś owych przeklętych życzeń Rennepont'a? Pomyśl tylko o ogromnych siłach, jakie by się wtedy zgromadziły koło tych milionerów: stanąłby tam marszałek Simon, działający w imieniu swoich córek; jest to człowiek z ludu, wyniesiony do godności księcia, wcielony bonapartysta, wyobraża jeszcze w oczach ludu tradycję honoru i narodowej sławy. Byłby tam ów Franciszek Hardy, liberalny, niezawisły, oświecony fabrykant, lubiący postęp i dobry byt robotników! Potem zaliczałby się tam Gabriel, dobry kapłan, godny wykładowca Ewangelii... i to nie w imię burzliwej i rewolucyjnej polityki, lecz w imię religii miłosierdzia, miłości i pokoju... Dalej następuje Adrianna de Cardovule, wzór wytworności, wdzięku, piękna. Tam wreszcie należy książę Dżalma, rycerski młodzieniec, nieubłagany w zemście, niezachwiany w przywiązaniu, straszne narzędzie dla każdego, kto go potrafi użyć... Masz wreszcie w tej przeklętej familii nawet nędznego Leżynago, który, podźwignięty, odrodzony przez styczność z tymi szlachetnymi, może wziąć wielki udział we wpływie tego zjednoczenia. Wszyscy ci ludzie, rozjątrzeni na nas, pójdą za przeklętymi radami heretyka Rennepont'a. Czy nie rozumiesz, że gdy zjednoczą swoje siły, wszystkie środki działania wokół tego ogromnego majątku, wydadzą zaciętą walkę nam i naszym zasadom, będą najszkodliwszymi wrogami, jakich nam się mieć zdarzyło? Nigdy jeszcze zgromadzenie nie było tak strasznie zagrożone; jest to kwestia walki o śmierć lub życie; teraz już nie idzie o to, aby się bronić, ale o to, aby uderzyć i walczyć, aż do wytępienia tego przeklętego rodu Rennepont'ów , aż posiądziemy wszystkie jego miliony. - Przyznaję - odezwał się d'Aigrigny - że nie myślałem o wszystkich zgubnych skutkach tego stowarzyszenia, zalecanego przez Rennepont'a... Niebezpieczeństwo jest wielkie i bardzo groźne; ale aby go uniknąć... co trzeba zrobić? - Jak to? Masz do czynienia z ludźmi ciemnymi, odważnymi i egzaltowanymi jak Dżalma, zmysłowymi i dziwacznymi jak Adrianna de Cardoville, naiwnymi i niewinnymi jak Róża i Blanka Simon, otwartymi i prawymi jak Franciszek Hardy, czystymi i świątobliwymi jak Gabriel, grubiańskimi i prostymi jak Leżynago, i pytasz: Co robić? - Prawdziwie, nie rozumiem cię - odparł d'Aigrigny. - Wierzę! - rzekł z pogardą Rodin. - Używałeś środków ordynarnych, materialnych, zamiast działać na namiętności szlachetne, wzniosłe, różnymi podejściami, ułudami, zamachami! Jeszcze nie rozumiesz? - Tu Rodin wzruszył ramionami. - Zastanów się, czy ktoś umiera z rozpaczy? - O, tak! - Czy wdzięczność uszczęśliwionej miłości może się posunąć aż do ostatnich granic najbardziej szalonej wspaniałomyślności? - Tak jest. - Czy nie zdarzają się tak okropnie zawiedzione nadzieje, iż samobójstwo jest jedynym lekarstwem przeciw strasznej rzeczywistości? - Bez wątpienia. - Czy zbytnia zmysłowość może zaprowadzić do grobu? - I to się zdarza. - Czy zdarzają się w życiu tak straszne okoliczności, iż najbardziej twarde charaktery, najbezbożniejsi ludzie... złamani nieszczęściami, udręczeni cierpieniami, rzucają się ślepo na łono religii i porzucają największe dobra tego świata, aby mogli oddać się całkowcie pokucie, modlitwie i rozmyślaniu? - I tak bywa. - Czy nie zdarzają się wreszcie tysiączne okoliczności, w których reakcja namiętności sprowadza nadzwyczajne zmiany, tragiczne rozwiązanie biegu rzeczy, tak w życiu mężczyzny, jak i kobiety? - I to może się zdarzyć. - Więc dlaczego pytasz, co robić?... A cóż byś powiedział, gdyby np. najniebezpieczniejsi członkowie rodziny Rennepont'ów... nim upłyną trzy miesiące, przyszli na klęczkach prosić o łaskę przyjęcia ich do tego zgromadzenia, do którego mają odrazę i od którego dziś odłączył się Gabriel? - To niemożliwe! - odparł d'Aigrigny. - Niemożliwe?... A czymże ty byłeś, mój panie, przed piętnastoma laty? - zapytał Rodin. - Światowcem, rozpustnikiem... a jednak przyszedłeś do nas i twoje dobra stały się naszymi... Jak to! My upokarzaliśmy książąt, królów, papieży, my wciągnęliśmy, przygasiliśmy w naszej jedności wzniosłe dusze, które będąc poza naszym obrębem, zanadto świeciły; panowaliśmy niemal nad dwoma światami; przetrwaliśmy czerstwi, bogaci i straszni aż do dziś dnia pośród wszelkich nienawiści, wszelkich proskrypcji, a nie mielibyśmy zwalczyć familii, która nam zagraża, a której dobra, zabrane naszemu zgromadzeniu, tak bardzo są nam potrzebne?... Jak to? Nie będziemy na tyle zręczni, aby osiągnąć ten cel bez użycia niezręcznych środków, gwałtów, bez dopuszczenia się jawnych zbrodni? Więc nie znasz potężnych środków wzajemnego niszczenia, jakie wywołać może gra namiętności ludzkich, wyrachowania, drażnionych, podniecanych uczuć... a nade wszystko gdy, dzięki potężnej pomocy - dodał z szatańskim uśmiechem - te namiętności mogą podwoić zapał i gwałtowność!... - O jakiej pomocy mówisz? - zapytał d'Aigrigny, który, podobnie jak księżna Saint- Dizier, pod wpływem tych słów, uległ pewnemu zaskoczeniu i obawom. - Tak, tak - mówił dalej Rodin, nie odpowiadając wprost na pytanie - gdyż ta potężna pomoc może sprowadzić straszne, przerażające zmiany, uczynić małymi i lękliwymi najbardziej nieugiętych, łatwowiernymi najbezbożniejszych... dzikimi, drapieżnymi najłagodniejszych... Jeśli nadejdzie - mówił dalej, jakby sam do siebie - młodzi, najsilniejsi... znajdą się w każdej chwili w niebezpieczeństwie, w jakim znajduje się umierający w chwili konania... Ta wreszcie pomoc... może zdziesiątkować ludność, okryć całunem, który za sobą wlecze, całą tę przeklętą rodzinę, będzie jednak musiała oszczędzać owe niezmierne, wielkie ciało, którego nigdy nie osłabią zmarłe członki... bo duch jego... duch zgromadzenia jezuitów jest wieczny... - Ależ, na koniec, co to za pomoc? - Otóż tą pomocą - mówił dalej Rodin - tą pomocą, która postępuje, zbliża się... wolnym krokiem, a której smutne przeczucia, wszędzie rozsiewane, oznajmią straszne przyjście... - Jest to?... - Cholera! Na to słowo, wymówione przez Rodina urwanym, skrzypiącym głosem, księżna i d'Aigrigny zbledli i obojga przeszedł dreszcz. Wzrok Rodina był ponury i zimny jak wzrok trupa. Nastąpiła chwila ciszy. Rodin przerwał ją pierwszy. Nadal zimny, nieczuły, rozkazującym skinieniem pokazał księdzu stół, przy którym przed chwilą sam siedział jako skromny i pokorny sekretarz i rzekł krótko: - Pisz! D'Aigrigny wzdrygnął się na ten niespodziany rozkaz, przypomniawszy jednak sobie, że z przełożonego stał się podwładnym, wstał, skłonił się przed Rodinem, a usiadłszy przy biurku z piórem w ręku, rzekł: - Jestem gotów... Rodin dyktował, a d'Aigrigny pisał: "Przez nieudolność księdza d'Aigrigny, sprawa o dziedzictwo Rennepont'ów poniosła dziś wielką szkodę. Spadek ten wynosi dwieście dwanaście milionów. Jednak, pomimo tego niepowodzenia, sądzimy, że zdołamy pozbawić rodzinę Rennepont'ów możliwości szkodzenia naszemu zgromadzeniu i dokażemy tego, że te dwieście dwanaście milionów, jako prawnie naszemu zgromadzeniu należne, zostaną nam przywrócone. Oczekujemy tylko formalnego upoważnienia w tej mierze". W kwadrans po tym Rodin, wyszedłszy z pałacu Saint-Dizier, muskał łokciem swój stary kapelusz i zdjął go z głowy, kłaniając się nisko odźwiernemu. KONIEC ROZDZIAŁU 519 Część druga ROZDZIAŁ I FAŁSZYWY PRZYJACIEL NIEZNAJOMY Nazajutrz, po dniu, w którym Rodin tak nielitościwie zepchnął księdza d'Aigrigny z piedestału, rozegrała się następująca scena: Ulica Clovis jest najodludniejsza w okolicy Montagne-Sainte Geneviere. Dom nr 4 przy tej ulicy składał się z głównego korpusu; ciemny korytarz prowadził na posępne podwórko, w którego głębi wznosił się opustoszały, stary budynek. Na froncie znajdował się, na pół wsunięty w ziemię, sklepik z węglem, wiązkami drzewa, jarzynami, mlekiem itp. artykułami. Zegar wydzwonił akurat godzinę dziewiątą. Niemłoda przekupka, nazywana matką Arseni, stojąc na schodach, prowadzących do sklepiku, rozkładała swój towar. Sklepik ten, znajdujący się tuż przy sieni, służył zarazem za stróżówkę dla odźwiernego, gdyż przekupka jednocześnie pełniła i te obowiązki. Wkrótce potem zgrabna i wesoła panienka wychodząc z domu wstąpiła do matki Arseni. Panienką tą była Róża Pompon, zaufana przyjaciółka Bachantki, chwilowo wolna, a której, bachicznym wprawdzie, lecz szanownym fatygantem był, jak wiadomo, Nini Moulin, czyli Jakub Dumoulin, zawołany tancerz i jadowity paszkwilant, któremu wywijanie "burzliwego tulipana" nie przeszkadzało później ciskać piorunami jezuitów. Róża Pompon, jak można było wnosić z jej niedbałej, porannej toalety, dopiero co opuściła łóżko. Od stóp do głowy tak obwinęła się salopą ze szkockiej kraty, nieco wypłowiałą, iż widać było, że pod nią nie było sukni. Łatwo też można było poznać, że pod salopą trzyma coś w ręku. - Dzień dobry, panno Różo! - odezwała się matka Arseni - cóż to dziś tak wcześnie wstałaś? Pewno nie tańczyłaś wczoraj? - Nie wspominaj mi o tym, matko Arseni! Do tańców wcale nie mam ochoty; biedna Cefiza (Bachantka, siostra Garbuski) płakała całą noc, nie może się uspokoić, że jej kochanek siedzi w więzieniu. - Właśnie - rzekła przekupka - muszę z panią pomówić o Cefizie. Czy nie sądzisz, że pan Filemon, jak wróci, może mnie wyłajać? - Panią wyłajać?... A to za co? - Za to, że panny zajmujecie jego mieszkanie... - Cóż to znowu, matko Arseni? Alboż Filemon nie powiedział, że podczas jego nieobecności mogę być panią jego domu, jak byłam jego panią? - Nie dotyczy to pani, ale twej przyjaciółki Cefizy, którą sprowadziłaś do mieszkania pana Filemona. - Matko Arseni, gdzież by się ona podziała beze mnie? Od chwili, jak jej kochanek został aresztowany, nie mogła wrócić do swojego mieszkania, gdyż nie zapłacili komornego. - Ha! Jeśli zapewniasz, że pan Filemon nie będzie się gniewał... niech i tak będzie. - Gniewał, a za cóż by się miał gniewać? Ze mu się niszczy jego gospodarstwo? Śliczne to gospodarstwo! Wczoraj stłukłam ostatnią filiżankę... i ot, z czym musiałam przyjść po mleko! I śmiejąc się do rozpuku, wysunęła białą rączkę spod salopy i pokazała matce Arseni kieliszek od szampańskiego wina, kolosalnej wielkości, w którym zmieścić by się mogła cała butelka. - To kieliszek paradny Filemona, którym go obdarzono za jego bohaterskie czyny - rzekła z powagą. - Wstyd mi jakoś nalewać w niego mleko, bo to będzie dziwnie wyglądało - zastanawiała się matka Arseni. - A cóż dopiero mnie... A nuż spotkam kogo na schodach... trzymając ten kielich... To by mnie tak speszyło, że gotowa byłabym stłuc ostatni sprzęt gospodarski Filemona. - Nie ma obawy spotkania kogoś; jeden lokator już wyszedł, a drugi wstaje późno. - Ale, ale, kiedy mowa o lokatorach - rzekła Róża Pompon - czy nie ma do najęcia stancji w podwórzu na drugim piętrze? Myślę o Cefizie, jak wróci Filemon. - Jest tam gabinecik... nad mieszkaniem tego tajemniczego staruszka... pana Charlemagne - odparła matka Arseni. - Ale, ale, czy nic więcej nie dowiedziałaś się pani o tym panu Charlemagne? - spytała ciekawie Róża. - Nic a nic... Dziś rano przyszedł równo ze świtem, zapukał w okiennicę i zapytał: "Czy nie odebrała pani wczoraj listu do mnie?" "Nie, panie"... - odpowiedziałam. "Kiedy tak, to przyjdę dowiedzieć się później; przepraszam panią!" - rzekł uprzejmie i odszedł. - Więc on tu nigdy nie nocuje? - Nigdy. Zapewne musi mieć drugie mieszkanie, gdyż tu przychodzi tylko co czwarty lub piąty dzień na kilka godzin. - I zawsze przychodzi sam? - Zawsze sam. - Czy czasem nie przyjmuje ładnych kobietek?... - Pan Charlemagne miałby przyjmować u siebie kobiety! Co za myśl... - odparła matka Arseni. - Ten kochany staruszek... Gdybyś go widziała w jego zatłuszczonym kapeluszu, wyszarzałym surducie, z połatanym parasolem i takim wyrazem twarzy... On wygląda raczej na świętego aniżeli... - Ale przecież, matko Arseni, co on tu może sam jeden robić przez kilka godzin? - A właśnie, o to ja się pytam sama siebie, co on tu może robić?... Całe umeblowanie jego mieszkania składa się z łóżka na pasach, stołu, żelaznego pieca, stołka i starego kuferka. - Ha! To taki sam lokator jak Filemon - zauważyła Róża. - A przy tym tak się boi, żeby się kto do niego nie dobrał, jakby wszyscy byli złodziejami, a jego meble szczerozłote: na swój koszt kazał założyć bezpieczny zamek; nigdy nie zostawia u mnie klucza, woli raczej sam sobie napalić w piecu niż pozwolić komu wejść do siebie. - A przy tym podobno brzydki? - Trudno sobie wyobrazić, co to za stworzenie: oczka malutkie, jak u jaszczurki, osadzone w twarzy trupiej bladości i z takimiż ustami. Jest nadzwyczaj ugrzeczniony: tak nisko się kłania, że aż niemiło z nim się spotykać. - Mniejsza o to! Zresztą... jeżeli Cefiza najmie nad nim tę stancyjkę po powrocie Filemona, będziemy miały rozrywkę, bo koniecznie musimy dowiedzieć się o nim czegoś więcej... A ile chcą za najem tej stancyjki? - Och! Gospodarz wynajłąby ją za pięćdziesiąt franków rocznie, bo nie można postawić w niej pieca, a światło dochodzi tylko z dachu przez okienko małego dymnika. - Biedna Cefiza! - rzekła Róża, kiwając głową - ona, co się tak bawiła, co tyle wydawała pieniędzy z Jakubem Rennepont, teraz będzie musiała, biedaczka, mieszkać w takim mieszkaniu i utrzymywać się z pracy rąk!... - Oj! To prawda, że jest wielka różnica między tą stancyjką a czterokonnym powozem... - Biedna Bachantka... biedna hałaśnica!... Jeżeli teraz narobi hałasu, to chyba tylko płaczem... - Oj młodzi... młodzi!... - pokiwała głową przekupka. - Posłuchaj, matko Arseni, wszak kiedyś także byłaś młoda, nieprawda? - Na poczciwość, powiadam, że prawie zawsze byłam taka, jaka jestem dziś. - A kochankowie, matko Arseni? - Kochankowie? Akurat mogłam myśleć o kochankach! Po pierwsze byłam brzydka, a po wtóre dobrze strzeżona. - Więc to matka tak cię pilnowała? - Nie to... lecz ja zawsze byłam w zaprzęgu... - Jak to w zaprzęgu? - Tak, tak, moja panienko! Zaprzęgano mnie i mego brata do beczki woziwody na 8 do 10 godzin dziennie. A w zimie podczas mrozów... wtedy było najgorzej... Musieliśmy się oboje podkuwać jak konie podczas gołoledzi. - I to dziewczyny używać do takiej pracy!... A teraz to nawet psy zabraniają zaprzęgać!... - Oj! To prawda! - rzekła matka Arseni. - Zwierzęta są czasami szczęśliwsze od ludzi! Oj! Ciężka, bardzo ciężka to była praca... Przez nią nabawiłam się choroby płuc. Muszę ci jednak wyznać, że gdybym miała okazję i gdybym była piękniejsza, byłabym może taka sama jak wiele innych dziewcząt, co to zaczynają od śmiechu, a kończą na... - Płaczu... Ale, jakby nie było, kochana matko Arseni, trzeba się bawić, dopóki się jest młodą i przystojną... Nie zawsze będzie się miało siedemnaście lat... Oj! Moja matko, gdybym chciała, mogłabym podać przerażający przykład! Ale czy nie dość, że się przecierpiało zmartwienie? - Jak to? Jesteś jeszcze taka młoda, taka wesoła, a już miałabyś zmartwienie? - Ach! Matko Arseni, gdy miałam piętnaście lat, zdawało mi się, że we łzach się rozpłynę... i dopiero mając szesnaście, trochę się pocieszyłam... - Uwiedziono cię, prawda? - Och! Jeszcze gorzej... Krótka jest moja historia... Moi rodzice są wieśniakami z okolic miasta Saint-Yalery, ale tak ubodzy, iż z pięciorga rodzeństwa zmuszeni byli oddać mnie, ośmioletnią dziewczynkę, do ciotki, która tu, w Paryżu, służyła za gospodynię. Biedna kobieta przyjęła mnie z litości. Kiedy miałam jedenaście lat, oddała mnie do fabryki na przedmieściu Św. Antoniego. Tam małe dziewczynki i chłopcy pracują razem z dorosłymi kobietami i mężczyznami... Pomiędzy nimi znajdą się zawsze nicponie. Jaki to przykład dla dzieci? Cóż stąd wynika?... Oto wzrastają, przywykając do słuchania i oglądania co dzień rzeczy, do których już potem nie czują żadnego wstrętu. Co do mnie, gdy miałam piętnaście lat, byłam pociągająca... Pewnego dnia, zmuszona upominać się u oficjalisty o swoją należność, poszłam do jego gabinetu. Powiedział mi, że spełni moje żądanie i że nawet będzie się mną opiekować, jeśli będę go słuchać; chciał mnie pocałować... Nie pozwoliłam... Wtedy powiedział: "Nie chcesz, no to nie będziesz miała roboty w fabryce: odprawię cię". - A! Co za niegodziwiec! - Wróciłam do domu zalana łzami. Nieszczęścia zawsze chodzą w parze! Ciotka zachorowała, nie było grosza w domu, cóż mogłam począć? Chcąc nie chcąc wróciłam do fabryki, aby prosić owego oficjalistę o przyjęcie mnie z powrotem. Bieda mi dokuczała; nie miałam roboty; ciotka była chora; oficjalista obiecywał, że się ze mną ożeni... Postąpiłam tak jak wiele innych... - A kiedy później zażądałaś, aby się z tobą ożenił? - Ma się rozumieć, wyśmiał mnie. Zalewałam się łzami... Zachorowałam... a potem... pocieszyłam się... Zdarzył mi się Filemon. Na nim mszczę się za innych... Jestem jego tyranem - dodała Róża pół żartem i widać było, jak rozpraszały się chmury, które zasępiły jej piękną twarz. - To przykra prawda! - rzekła matka Arseni. - Zwodzą młodą, biedną dziewczynę... a kto ją obroni?... - Otóż macie go!... Nini Moulin! - zawołała Róża Pompon, przerywając przekupce i patrząc na drugą stronę ulicy. - Jak to się wcześnie zerwał!... W rzeczy samej Jakub Dumoulin zbliżał się w kapeluszu na bakier, z zaczerwienionym nosem, z roziskrzonymi oczyma; w jednej ręce trzymał grubą laskę, drugą miał zapuszczoną w boczną kieszeń paltota. W chwili, gdy zbliżał się do sklepiku, spostrzegł Różę. - Co widzę! Moja pupilka już wstała!?... To doskonale!... Bo ja przychodzę właśnie, aby ją pobłogosławić przy wschodzie jutrzenki ! I z otwartymi rękami ruszył na spotkanie Róży Pompon, która cofnęła się o krok. - Co to?... Niewdzięczne dziecko... - zawołał żartobliwie. - Odrzucasz moje ranne ojcowskie uściśnienie?! - Ojcowskie uściśnienia przyjmuję tylko od Filemona... Dostałam wczoraj list od niego, a przy nim baryłeczkę winogron, dwie gęsi, gąsiorek ratafii domowej roboty i węgorza. Zresztą mój "małżonek" przybywa z sumą 700 franków, których zażądał od swej szanownej rodziny pod pozorem, że będzie się uczył grać na basetli, na trąbce chromatycznej i na waltorni, żeby mógł robić efekt w porządnych towarzystwach i tym sposobem dobić się kariery dobrym ożenkiem... Chwacki chłopak... prawda?... Nini-Moulin uderzył dłonią w kieszeń kamizelki, która odezwała się metalicznym brzękiem. - Przychodzę zaproponować ci, abyś mi dziś uprzyjemniła życie, a nawet jutro i pojutrze, jeśli się to spodoba twemu sercu. - Jeśli idzie o przyzwoitą, ojcowską zabawę, serce moje nie będzie od tego, pod warunkiem, że i biedna Cefiza zabawi się z nami. - Niech będzie i Cefiza. - Cóż to... Odziedziczyłeś spadek? - Coś jeszcze lepszego, moja ty najpiękniejsza ze wszystkich róż. Różo Pompon... Zostałem naczelnym redaktorem jezuickiego dziennika... A ponieważ muszę teraz zachowywać wielką powagę i ubrać się porządnie, zażądałem z góry miesięcznej pensji i po trzy dni urlopu na miesiąc. - To dopiero będzie ładny dziennik, którego redaktor tańczy w kawiarniach zakazane tańce! - Będzie on zabawny, tylko nie dla każdego! Wszyscy bogaci świętoszkowie i bigoci będą opłacać jego koszta... Nie będą szczędzili pieniędzy, byle tylko dziennik kąsał, drapał, dopiekał, kruszył, tępił. Róża roześmiała się serdecznie. - A jaki tytuł będzie miał ten twój dziennik? - zapytała. - Miłość Bliźniego, czyli Pogromca Niedowiarków. - Zechcesz więc pewnie poskromić także panią Sainte-Colombe... bo ona zdaje się być także niedowiarkiem i nie wierzy ci. A co z twoim małżeństwem? - I owszem, mój dziennik i w tym mi pomoże. Wystaw sobie tylko, główny redaktor... to nie żarty. Bogaci będą mnie protegowali, wspierali, utrzymywali. Nabędę szacunek u pani Sainte-Colombe... ożenię się, a wtedy życie... Jakie życie! W tej chwili wszedł do sklepiku listonosz i oddał przekupce list, mówiąc: - Dla pana Charlemagne... porto opłacone... nic się nie należy. - Popatrz! - rzekła Róża Pompon. - To dla tego tajemniczego staruszka, co ma tak osobliwy chód... Czy z daleka ten list? - Zdaje mi się, że to, musi być z Włoch, z Rzymu - rzekł Nini-Moulin, spojrzawszy na kopertę, którą przekupka trzymała w ręku. - Ale, ale! - dodał - O jakim to staruszku mówisz? - Wyobraź sobie... - objaśniła Róża - ma dwie stancje w podwórzu; nigdy w nich nie nocuje, zamyka się w nich i siedzi po kilka godzin, nikogo nie przyjmując... - Pewnie to jakiś spiskowiec albo fabrykant fałszywych pieniędzy... - domyślał się żartobliwie Nini-Moulin. .- Biedne człowieczysko! - rzekła matka Arseni. - A gdzież by tam były te pieniądze?... Zawsze płaci mi trzy grosze za kawałek chleba i drugie trzy na czarną rzodkiew. Ale cicho, kiedy o wilku mowa, bo wilk tuż. - Gdzież ten wilk? - Widzisz pan tam... tego małego człeczynę... co idzie wzdłuż muru; głowę przechylił na bok i pod pachą trzyma parasol. - Rodin! - zawołał Moulin i nagle cofnął się, aby nie być widzianym. - Jak pani mówi, że się nazywa ten jegomość? - Pan Charlemagne. - Co on tu robi pod przybranym nazwiskiem - zastanawiał się Nini-Moulin. - Więc go znasz? - zapytała Róża z ciekawością. - Cóżeś tak zamilkł? - I ten jegomość ma tu wynajęte mieszkanie? I przychodzi tu po kryjomu?... - Tak! - rzekła Róża. - Okna jego widać z gołębnika Filemona. - Prędko, przejdźmy prędko przez sień, żeby mnie tu nie spotkał - rzekł Dumoulin. I spiesznie przebiegł ze sklepiku do sieni, a z sieni na schody, prowadzące do mieszkania Róży Pompon. - Dzień dobry panu, panie Charlemagne! - matka Arseni witała uprzejmie Rodina. - Cóż to za święto dzisiaj, że mam przyjemność widzieć pana po raz drugi?... - Zbyt jesteś pani dla mnie łaskawa - odparł Rodin, kłaniając się nisko i wszedł do sklepiku przekupki. ROZDZIAŁ II KRYJÓWKA Twarz Rodina, gdy wszedł do matki Arseni, tchnęła dobrocią i prostotą serca; oparłszy rękę na trzonku parasola, rzekł: - Kochana pani, mieszkam na wsi, więc tylko niekiedy mogę zajrzeć do tego mieszkania dla załatwienia drobnych interesów. - A właśnie przyszedł tu list dla pana, któregoś się dziś rano spodziewał; koperta spora i przychodzi z bardzo daleka. - Dziękuję pani! - rzekł Rodin, odbierając list z pozorną obojętnością i wkładając go do bocznej kieszeni surduta, który następnie starannie zapiął. - Czy wstąpi pan do mieszkania? - Właśnie tam idę, droga pani. - A więc muszę się zająć dostarczeniem panu żywności! Wzięła stary koszyk, włożyła weń trzy czy cztery wiązki drzewa, kilka kawałków węgla i przykryła to kapuścianym liściem; zszedłszy potem na dół do sklepiku, wyjęła z kosza duży bochenek chleba, ukrajała sporą kromkę i wybrała pyszną czarną rzodkiew, przekroiła i położyła starannie przy chlebie na liściu. Wyjąwszy z piecyka kilka żarzących się węgli, włożyła je w mały drewniany sandałek, napełniony popiołem i umieściła go również w koszyku. Wszedłszy potem na schody, rzekła do Rodina: - Oto pański koszyk. - Uprzejmie dziękuję kochanej pani! - odparł Rodin, a wsunąwszy rękę w kieszeń surduta, wydobył z niej piętnaście groszy, które wyliczył na dłoni przekupki. Wsunąwszy parasol pod lewą pachę, w prawą rękę wziął koszyk, przeszedł małe podwórko i wszedł uradowany na drugie piętro; wyjął klucz z kieszeni i otworzył drzwi, które zaraz zamknął za sobą. W pierwszym pokoju jego mieszkania nie było żadnych sprzętów; co do drugiego, trudno sobie wyobrazić nędzniejszy kąt. Obicie podarte, poobdrapywane, zasmolone; łóżko na pasach z płótna, na wierzchu stary materac i takaż wełniana kołdra, taboret, stoczony przez robaki, stół połatany, stary piecyk żelazny, a pod łóżkiem stary kuferek zamknięty na kłódkę - oto umeblowanie tego smutnego ustronia. Małe okienko, z zabrudzonymi odwiecznym kurzem szybkami, słabo oświetlało tę stancję, do której powietrza i światła prawie nie dopuszczały wysokie sąsiednie mury; dwie stare, zatabaczone chustki, spięte szpilkami, służyły za zasłonę; zniszczona, jak klawisze wyginająca się pod stopami starca posadzka, uzupełniała to nędzne schronienie, aż nadto świadczące o niewrażliwości jego lokatora na wygody życia. Zamknąwszy za sobą drzwi, Rodin rzucił parasol i kapelusz na łóżko, postawił koszyk na podłodze, wyjął chleb i czarną rzodkiew. Ukląkłszy przed piecem, ułożył w nim paliwo i rozniecił ogień. Gdy węgle i drewienka dobrze się rozpaliły, rozciągnął na szpagacie dwie chustki, służące mu za firanki w oknie; sądząc, że już należycie zabezpieczył się przed ciekawym okiem ludzkim, wydobył z surduta list. Wyciągnął zarazem z kieszeni kilka różnorodnych papierów; jeden z nich, zasmolony, porozdzierany, ułożony w pakiecik, upadł na stół i otworzył się; zawierał on srebrny krzyż Legii Honorowej, zaśniedziały ze starości; czerwona wstążeczka od krzyża niemal całkiem straciła pierwotny kolor. Na widok tego krzyża, który natychmiast znów schował do kieszeni, wraz z medalionem, zabranym przez Faryngeę księciu Dżalmie, wzruszył ramionami i uśmiechnął się; potem wyjął srebrny zegarek i położył obok listu z Rzymu. Oglądał ten list ze szczególną mieszaniną obawy i ciekawości. Już zabierał się do rozpieczętowania koperty... lecz nagle rzucił ją znowu na stół, jak gdyby chciał przedłużyć jeszcze o kilka minut udrękę niepewności, jak zapalony gracz, który zwleka z obejrzeniem kart, drżąc jednocześnie z ciekawości i obawy... Spojrzawszy na zegarek, postanowił nie odpieczętować listu, dopóki wskazówka nie stanie na godzinie wpół do dziesiątej: brakowało jeszcze siedmiu minut. Powodowany zabobonnym dziwactwem, pomyślał: Mam wielką ochotę otworzyć ten list, jeśli jednak wstrzymam się aż do wpół do dziesiątej, zawarte w nim wiadomości będą pomyślne. Przeszedł się po stancji, wreszcie zatrzymał się przed dwoma starymi, pożółkłymi miedziorytami zawieszonymi na zardzewiałych kółkach, w na wpół spróchniałych ramach. Jednym z tych artystycznych przedmiotów, jedynym ozdobnym sprzętem, którym Rodin przyozdobił swe mieszkanie, był niezgrabnie narysowany obrazek, pomalowany na czerwono, żółto, niebiesko i zielono, jakie zwykle sprzedają na jarmarkach; włoski podpis dowodził, że rysunek pochodził z Rzymu. Wyobrażona była na nim kobieta, okryta łachmanami, z sakwami na plecach, trzymająca na kolanach dziecko; była to odrażająca wróżka, trzymająca rączkę małego dziecka, z której zdawała się czytać jego przyszłość, gdyż od ust jej ciągnął się dużymi głoskami napis: Sara Papa (będzie papieżem). Drugi przedmiot sztuki zdawał się budzić w Rodinie ambitne myśli; była to wyborna, czarna rycina, której wykończenie, rysunek śmiały zarazem i poprawny, stanowił osobliwą sprzeczność z niezdarnym kolorytem pierwszego rysunku. Ta rzadka rycina, za którą Rodin dał sześć luidorów (niesłychany zbytek), przedstawiała chłopca, okrytego gałganami. Brzydotę jego twarzy nagradzało wydatne znamię rozumu; siedział na kamieniu, wspierając łokciami brodę, a wokół niego pasło się stado świń. Myśląca postawa tego młodzieńca, odzianego jak żebrak, przebiegłość malująca się na jego twarzy, zdawały się zapowiadać nieugiętą przedsiębiorczość, połączoną z wyższymi zdolnościami i zręcznością. Godła władzy papieskiej otaczały medalion, na którym widać było głowę starca; wydatne rysy tej twarzy, mimo podeszłego wieku, przypominały aż do złudzenia obraz młodego pastuszka. Portret ten nosił napis: Młodość Syxtusa V; obrazek zaś - Przepowiednia. Rodin, przypatrując się tym obrazom, jak gdyby szukał w nich natchnienia i chciał wyczytać swoje przyszłe nadzieje, stał jakby przykuty do muru. W takiej postawie stał niewzruszony przez kilka minut. * * * Powiedzieliśmy już, że Rodin rzadko odwiedzał to mieszkanie. Według ustaw swego zakonu mieszkał dotąd razem z księdzem d'Aigrigny, nad którym powierzono mu nadzór; żaden bowiem członek zgromadzenia, a zwłaszcza członkowie niższego stopnia, na jakim Rodin pozostawał do tej chwili, nie mógł zamykać się w swoim mieszkaniu, nawet nie wolno mu było mieć sprzętu zamykanego na klucz; takim sposobem nic im nie przeszkadzało szpiegować się wzajemnie i bezustannie. Rodin najął to mieszkanie z powodów osobistych, bez wiedzy swego zgromadzenia. Z tej kryjówki korespondował wprost z członkami najwyższego kolegium rzymskiego. Gdy pisał do Rzymu, że ksiądz d'Aigrigny, odebrawszy rozkaz wyjazdu z Francji bez widzenia swej konającej matki, wahał się, czy ma wyjechać (czytelnik przypomina sobie), dodał w post scriptum: "Proszę oświadczyć księciu kardynałowi, że może polegać na mnie, ale też nawzajem wypada, aby mnie czynnie wspierał". Ten poufały sposób kontaktowania się z najpotężniejszym dygnitarzem zakonu dowodził, że mimo swej pozornie niskiej pozycji, Rodin uważany był za ważną osobistość przez wielu kardynałów, którzy pisywali do niego do Paryża pod zmyślonym nazwiskiem, cyframi, ostrożnie podpisując swe listy. Po chwilowej zadumie i przypatrywaniu się portretowi Syxtusa V, wolnym krokiem wrócił do stołu z owym listem. A ponieważ brakowało jeszcze paru minut, żeby wskazówki zegarka wskazały wpół do dziesiątej, aby nie tracić czasu, wziął się do spożycia swego skromnego śniadania. Gdy nadeszła oznaczona godzina, drżącą ręką odpieczętował list. W kopercie znalazł dwa listy. Przeczytał jeden i jak można było wnosić, treść jego nie odpowiedziała oczekiwaniom Rodina; ruszył ramionami, uderzył niecierpliwie trzonkiem noża w stół, z pogardą odsunął list i zaczął czytać drugi, trzymając w jednej ręce chleb, a drugą maczając rzodkiew w soli, rozsypanej na stole. Im dalej czytał, tym większe zdziwienie malowało się na jego twarzy. Zerwawszy się z taboretu, pobiegł do okna, jak gdyby przed powtórnym przeczytaniem chciał się przekonać, czy się nie pomylił. Z nadmiaru niespodziewanej radości stał jakiś czas osłupiały. Dzięki cudom przebiegłości, obrotności i obłudy,. dzięki mieszaninie podziwu, bojaźni i ufności, które jego geniusz umiał wzbudzić w wielu osobach, mających wielki wpływ, na koniec dzięki obietnicom przekupstwa, Rodin dowiedział się z urzędu papieskiego, że według wszelkiego prawdopodobieństwa będzie mógł starać się o władzę, która częstokroć wzbudzała obawę, nienawiść lub zazdrość wielu panujących, a którą czasem piastowali wielcy, zacni ludzie, czasem też ludzie występni lub pochodzący z najniższych warstw. Lecz, żeby pewniej stanąć u celu swych marzeń, musiał koniecznie dopiąć swego, czego zobowiązał się dokonać bez użycia gwałtu, tylko za pomocą zręcznie kierowanych popędów namiętności, czyli: Zapewnić zgromadzeniu jezuitów posiadanie majątku rodziny Rennepont'ów . Posiadanie, które miało dla niego podwójną, a niezmierną wagę: bowiem Rodin, snując swoje plany, zamyślał ze swego zgromadzenia (którego przełożony był mu zupełnie oddany) zrobić sobie główny szczebel do wyniesienia się i otrzymać silne poparcie. Gdy ocknął się z pierwszego wrażenia, zerwał się nagle, wziął do ręki list, który sprawił mu taką radość i poszedł pochwalić się nim przed obrazem młodego pastuszka, późniejszego papieża; potem, dumnie, triumfalnie potrząsając głową, wytrzeszczywszy na portret swój jaszczurczy wzrok i przyłożywszy brudne palce do godeł papieskich, dodał: - A co... bratku?... I ja także... może... Tak wygórowana i po części już usprawiedliwiona wypadkami ambicja, zamknięta w tak lichym, nędznym stworzeniu, przedstawiała niesłychanie wielką, a nade wszystko przerażającą sprzeczność. Ksiądz d'Aigrigny, człowiek, choć nie nadzwyczajny, lecz przynajmniej mający niepospolite zdolności, dumny, z urodzenia już należący do najlepszego towarzystwa, nigdy nie ośmielił się nawet pomyśleć o tym, do czego dobijał się Rodin; jedynym marzeniem księdza d'Aigrigny, które i tak jednak uważał za nierealne, było pozyskanie godności generała zgromadzenia, ogarniającego cały świat. Łatwo zaś wytłumaczyć różnicę szczytnych ambicji tych dwóch ludzi. Gdy mężczyzna wysokich zdolności umysłowych, zdrowej natury, uporczywie zachowuje się w granicach czystości i skromności, jak to właśnie czynił Rodin; gdy wyrzeknie się dobrowolnie wszelkiego dogadzania sercu lub zmysłom, wówczas człowiek taki ma zwykle jakąś potworną żądzę, piekielne bożyszcze, które domaga się od niego, za obiecaną straszną potęgę, aby zniweczył wszelkie uczucia serca, aby zatarł nawet instynkt, którym stwórca, w swej niedocieczonej mądrości, w swej niewyczerpanej dobroci tak hojnie obdarzył stworzenie. Zajęty otrzymanymi wieściami, Rodin nie spostrzegł, że firanki w oknie trzeciego piętra budynku przyległego do tego, w którym się znajdował, lekko rozsunęły się i pokazała się za nimi figlarna twarzyczka Róży Pompon oraz Nini Moulin. Dowodziło to, że Rodin, mimo zasłony z dwóch zatabaczonych chusteczek, nie zabezpieczył się dostatecznie przed ciekawym wzrokiem dwojga koryfeuszów "burzliwego tulipana". ROZDZIAŁ III NIESPODZIEWANE ODWIEDZINY Jakkolwiek Rodin mocno się ucieszył z wiadomości zawartych w liście z Rzymu, nie chciał jednak okazać tego w swej odpowiedzi. Skończywszy skromne śniadanie, napisał następującą notę: "To, o czym mi donoszą, bynajmniej mnie nie dziwi. Wahanie się i trwożliwość zawsze wywołują takie skutki. Dobrze. W Romanii tępią patriotów. I to dobrze. Nasze oddziały przestały tępić liberałów. To mi się nie podoba. Należy działać ciągle i bez wytchnienia..." W chwili, kiedy kończył pisać ostatnie wyrazy, uwagę jego przerwał nagle świeży, dźwięczny głos Róży Pompon, która, znając na pamięć Berangera, w którym wyrażała się prawdziwie chrześcijańska tolerancja i życzliwość. Łagodność tych myśli tak była sprzeczna z zimnym, okrucieństwem objawionym w słowach napisanych przez Rodina, iż ten podskoczył i przygryzł wargi ze złości. Nie śmiąc wyjrzeć oknem, aby przekonać się, co to za natrętna śpiewaczka, wzruszył ramionami, wziął znowu pióro i pisał dalej: "Ot, co trzeba zrobić; Należałoby podburzyć wszystkich niechętnych, rozdrażnić filozofów, rozdmuchać liberalizm - podburzyć przeciwko Rzymowi wszystko, co lubi krzyczeć. W tym celu trzeba by ogłosić światu, że nikczemnie i głupio jest pozwalać narodom korzystać ze swobody wyznania. Skoro ogłoszone zostaną te hasła, wybuchnie burza. Powszechne powstanie przeciwko Rzymowi - rozdwojenie w Rzymie - Święte Kolegium rozdzieli się na trzy partie: jedna chwali, druga gani, trzecia drży - wszystko to dobrze, ba! bardzo dobrze. - Człowiek słaby zlęknie się, będzie abdykował, a wtedy - rozumiesz? Zamiast powierzyć generałowi dowództwo naszego zakonu, najlepszej podpory papieskiego tronu, ja sam dowodzić nim będę. - Wtedy już będę spokojny o to wojsko. - Przykłady: Janczarowie i gwardie pretoriańskie zawsze były niebezpieczne dla władzy. - Dlaczego? - Bo byli obrońcami władzy, a od niej niezależni... dlatego byli straszni. Klemens XIV? - Pognębić, zhańbić, osłabić nasze zgromadzenie: błąd niedorzeczny. - Bronić go, uniewinnić, ogłosić się jego generałem - oto co mu wypadało uczynić. Wtedy zgromadzenie, zależne od jego władzy, pozwoliłoby na wszystko; - wtedy my bylibyśmy ulegli papieżowi... i nie miałby powodu lękać się... naszych usług! Klemens XIV umarł na kolki: nauka dla innych. - Ze mną tego nie będzie". Znowu dał się słyszeć dźwięczny głos panny Róży, która śpiewała inną piosenkę Berangera. Nie znając jej, Rodin podniósł się z taboretu, wyciągnął szyję, wytrzeszczył oczy i słuchał, jak Róża Pompon, przelatując jak pszczółka, z kwiatka na kwiatek, zaczęła śpiewać inną zwrotkę, aż wreszcie umilkła. Rodin usiadł i pisał dalej: "Nigdy nie wierzyłem mocniej, jak w tej chwili, że wszystko się uda. Wczoraj przyszła mi nowa myśl. Należy działać zgodnie, wspólnymi siłami. - Ufundowałem im dziennik ultrakatolicki: Miłość Bliźniego. Z jego fanatycznej zajadłości będą sądzić, że jest organem Rzymu. - Starać się będę, aby utwierdzić w tym mniemaniu. Nienawiść wybuchnie z nową siłą. Jest to po mojej myśli. Wznowię kwestię o wolności nauczania, tutejsi liberałowie będą mnie wspierać. - Głupcy, przypuszczają nas do prawa powszechnego, kiedy tymczasem nasze przywileje, nasze swo- body, nasz wpływ, nasze posłuszeństwo dla Rzymu czyni nas niepodległymi ogólnemu prawu. - Głupcy, głupcy! Sądzą, że jesteśmy rozbrojeni, kiedy sami nie mają oręża przeciwko nam. Drażliwa kwestia; nowe krzyki; nowy niesmak dla słabego człowieka. - Kropla do kropli utworzą potok. To dobrze. Krótko mówiąc: - koniec, abdykacja. Środki: Tortury moralne. - Spadek Rennepont'ów opłaci elekcję. - Chcesz - wierz, chcesz - nie wierz". Przestał nagle pisać, sądząc, że słyszy pukanie do drzwi; nadstawił więc ucha; wszystko ucichło, uznał, że mu się tylko zdawało i pisał dalej: "Sprawę Rennepont'ów biorę na siebie - przedmiot, od którego zależą wszystkie doczesne kombinacje; trzeba je znowu rozpocząć: jako pośrednie dzieło postawić grę interesów - sprężynę namiętności, zamiast głupich, gwałtownych środków, jakich używał ksiądz d'Aigrigny; - takim sposobem omal wszystkiego nie zepsuł. - Ale on ma znajomość wyższego świata. W swojej sferze będzie pożyteczny. Wiadomości fałszywe. - Przeszło 200 milionów; być może będzie pewne, co było wątpliwe, niezmierne jest pole do działania. - Interes Rennepont'ów jest teraz podwójnie moim! - Żądałem władzy nieograniczonej; czas nagli, działam tak, jakbym ją miał w ręku. Działajcie i wy! - Jest to rzecz bardzo ważna. Jutro znowu napiszę. Przesyłam tę notę jak zwykle, przez małego kupca". W chwili, kiedy Rodin wkładał list w podwójną kopertę i pieczętował, znowu zdało mu się, że słyszy pukanie do drzwi. Zerwał się; pierwszy raz - prawie od roku, jak zajął to mieszkanie - pukano do jego drzwi. Schowawszy spiesznie do kieszeni surduta napisany list, pobiegł do starego kuferka pod łóżkiem, utworzył go, wyjął plik papierów, zawiniętych w podartą chustkę, włożył do niej dwa ostatnio otrzymane listy i starannie zamknął kuferek na kłódkę. Pukanie nie ustawało. Rodin wziął w rękę koszyk przekupki, wsunął pod pachę parasol i zaniepokojony poszedł sprawdzić, co to za gość natrętny. Otworzył drzwi i zobaczył Różę Pompon, natrętną śpiewaczkę, która uprzejmie powitawszy go, zapytała: - Czy pan Rodin? ROZDZIAŁ IV PRZYJACIELSKA PRZYSŁUGA Mimo że Rodin tak niespodziewanie został zaskoczony, nie rozgniewał się jednak ani nie zmieszał. - O kogo pytasz, panienko? - O pana Rodina - śmiało odpowiedziała Róża, wytrzeszczając niebieskie oczy. - To nie tu - odparł i postąpił ku schodom. - Nie znam. Trzeba pytać wyżej lub niżej. - A to mi grzecznie!... Takie żarty w pańskim wieku! - rzekła Róża, wzruszając ramionami. - Jak gdyby nikt nie wiedział, że to pan się nazywa Rodin. - Charlemagne - odrzekł były socjusz, kłaniając się. - Charlemagne, do pani usług. - Nie jesteś pan do nich zdolny - odpowiedziała filuternie Róża. - Więc mamy coś do ukrywania?... Kiedy zmieniamy nazwisko... - Moja panienko - rzeki Rodin po ojcowsku, uśmiechając się - trafiłaś jak kulą w płot... Pozwól mi odejść, gdyż mi się śpieszy... - Panie Rodin! - rzekła Róża uroczyście. - Mam panu bardzo ważne rzeczy do powiedzenia, chcę zasięgnąć pańskiej rady w sprawie... serca... - Więc nie masz się komu naprzykrzać, kiedy aż tu przychodzisz? - Wszak ja tu mieszkam, panie Rodin! - Nie wiedziałem o tak pięknym sąsiedztwie. - Od sześciu miesięcy, panie Rodin. - Więc to pani tak pięknie śpiewała? - Ja, panie. - Sprawiłaś mi wielką przyjemność. - Zbytek grzeczności. - I mieszka pani przy rodzinie? - Zdaje mi się, panie Rodin... - odrzekła Róża ze skromną minką - mieszkam z dziaduniem Filemonem i babusią Bachantką. Rodin, nieco zaniepokojny, usłyszawszy imię Bachantki, poczuł się wynagrodzony za nieprzyjemne spotkanie z Różą Pompon i odkrycie jego prawdziwego nazwiska; w istocie bardzo zależało mu, aby dowiedzieć się o miejscu zamieszkania Cefizy, siostry Garbuski, bo tę ostatnią zaczęto uważać za niebezpieczną od czasu, kiedy brała udział w zamiarze ułatwienia ucieczki pannie de Cardoville. Ruchem rąk okazawszy zarówno zdziwienie jak ciekawość, zapytał: - Moja złota panienko, proszę cię, nie żartuj, powiedz prawdę... Czyżby to miała być, przypadkiem, młoda osoba, siostra ułomnej dziewczyny?... - Tak, panie, królowa Bachantek brzmi jej przezwisko; prawdziwe jej nazwisko to Cefiza Soliveau; to moja przyjaciółka. - I pani ją lubi? - Kocham jak siostrę... Biedna dziewczyna! Robię dla niej co mogę, ale to niewiele... Lecz, jak to, szanowny panie? W pańskim wieku znasz Bachantkę?... - Moja pani, nie mam ochoty do żartów - przerwał jej Rodin ze smutkiem, tak że Róża prawie wyrzucając sobie swoją frywolność zapytała: - Ale przecież, skąd pan zna Cefizę? - Niestety! Moja panienko, nie znam jej... Ale znam dobrego chłapaka, który się w niej szalenie kocha! - Jakuba Rennepont?...- Przezwanego Leżynago... W tej chwili siedzi w więzieniu za długi... - odparł Rodin z westchnieniem. - Widziałem go wczoraj. - Jakże się ma? - zapytała Róża Pompon z wielkim przejęciem. - Kiedy tak, chodźmy natychmiast powiedzieć Cefizie o jej lubym... - Moja panienko, chciałbym dać jej same dobre wieści o tym chłopaku, którego sam kocham, mimo jego wad. A któż jest od nich wolny... któż nie błądzi? Powiem więcej - dodał - lubię go za jego głupstwa: bo niech ludzie mówią, co chcą, tacy, co to wspaniałomyślnie rozrzucają pieniądze dla innych, zawsze mają dobre serce. - Jak widzę, jest pan dobrym człowiekiem. Ale dlaczego nie chce pan odwiedzić Cefizy i powiedzieć jej cośkolwiek o Jakubie?... - Po co mówić jej to, co ona i tak wie? Chciałbym wydźwignąć tego chłopca z jego nieszczęśliwego położenia... - Ach, panie, zrób to, a ja i Cefiza ucałujemy cię serdecznie. - Szkoda byłoby waszego trudu, moja panienko. Ja nie potrzebuję nagrody, gdy mogę komu coś dobrego zrobić. - A więc ma pan nadzieję, że będziesz mógł wydostać Jakuba z więzienia? Rodin kiwnął głową. - Spodziewałem się... Lecz teraz... wszystko się zmieniło... - A to dlaczego? - zapytała zdziwiona dziewczyna. - Ten pusty żart, na jaki sobie pozwalasz, nazywając mnie panem Rodinem, musi ci się wydawać bardzo zabawny; rozumiem, że pani jesteś tylko czyimś echem... Ktoś powiedział pani: Idź, powiedz panu Charlemagne, że się nazywa Rodin... Będzie to zabawne... I osoba, która wymyśliła taki niedorzeczny żart, nie wiedziała zapewne o tym, że tym sposobem zaszkodziła Jakubowi Rennepont... - Ach, Boże!... Ale przecież, jaki związek może mieć ten żart z przysługą, którą chciałeś wyświadczyć Jakubowi? - Nie wolno mi tego powiedzieć... Pozwól mi już odejść. - Panie... - rzekła zakłopotana dziewczyna - gdybym panu powiedziała nazwisko osoby, która mnie namówiła, aby nazwać pana Rodinem... - Nie staram się odgadywać niczyich sekretów... miła panienko... Mimo, że Jakub Rennepont bardzo mnie interesuje, nie chciałbym, przyznasz to pani, robić sobie nieprzyjaciół, ja, biedny człowiek... Boże, uchowaj... Róża Pompon zupełnie nie rozumiała powodów jego obaw. - Posłuchaj mnie pan, to dla mnie za mądre; wiem tylko to, że bardzo by mnie zmartwiło, gdybym niewczesnym żartem miała zaszkodzić biednemu chłopcu; otwarcie więc powiem panu... - Otwartość wyświetla czasami najzawilsze rzeczy. - A jeśli będzie źle - myślała głośno Róża - tym gorzej dla Nini-Moulin, sam sobie winien. Po co każe mi robić głupstwa, które mogą szkodzić kochankowi Cefizy? Otóż, panie: Nini-Moulin, wielki figlarz, spostrzegł pana przed chwilą na ulicy; dozorczyni powiedziała, że pan się nazywa Charlemagne. On zaś powiedział do mnie: Nieprawda, on się nazywa Rodin; trzeba mu spłatać figla: idź do jego mieszkania, zapukaj i nazwij go. panem Rodinem. Zobaczysz, jak go to zdziwi. Po usłyszeniu imienia Nini-Moulina, Rodin nie potrafił ukryć: zdziwienia. Nie miał powodu obawiać się tego paszkwilanta, któremu dopiero co kazał powierzyć redakcję dziennika Miłość Bliźniego; lecz Nini-Moulin, jako wielki gaduła, mógł go nabawić kłopotów. - Tak więc, miła panienko, to pan Desmoulins namówił panią do tego niedorzecznego żartu. - Nie Desmoulins... ale Dumoulin - odparła Róża. - On pisze artykuły do dzienników jezuickich i broni bigotów za pieniądze, które mu płacą, gdy rzeczywistymi jego patronami są muzyka i butelka, jak to zresztą sam mówi. - To będzie ten sam... pan Dumoulin... Och!... Teraz mnie pani zupełnie uspokoiłaś: Już mnie nie obchodzi jego żart, to dobry człowiek ten pan Dumoulin, może trochę nadmiernie hołdujący rozkoszom. - A więc postara się pan pomóc biednemu Jakubowi? - Mam nadzieję... Może mi się uda.. - Ale nie muszę mówić Nini-Moulinowi, iż pan wie, że to on namówił mnie, abym nazwała pana Rodinem... nieprawda, panie? - A czemuż by nie? - Ależ, panie, Nini-Moulin jak najmocniej zalecił mi, abym panu nie wymieniała jego nazwiska... - Moja panno, to dotyczy ciebie, a nie mnie... Postąpisz, jak będziesz uważała za stosowne. - A Cefizie mogę powiedzieć o pańskich zamiarach względem Jakuba? - Szczerość, droga pani, zawsze szczerość... - Biedna Cefiza, jakże się ucieszy! - Nie trzeba, aby sobie czyniła zbyt wiele nadziei; powiadam tylko, że postaram się... Zdaje mi się, że od chwili uwięzienia Jakuba ona znajduje się w przykrym położeniu... - Niestety, panie, w bardzo przykrym. - Kiedy tak, postaram się dla niej o małe wsparcie, które pani przyjaciółka dziś jeszcze otrzyma, aby mogła żyć uczciwie... - Ach, dobry panie... Można powiedzieć, że jesteś jej aniołem opiekuńczym... Nie wiem, czy się pan nazywa Rodin czy Charlemagne, ale wiem, iż jesteś najzacniejszym człowiekiem... - Dajmy temu pokój, nie przesadzajmy! - przerwał skromnie Rodin - powiedz po prostu: dobry, uczciwy staruszek... i nic więcej. Wierz mi, pani, że całym szczęściem starych jest - patrzeć na radość młodych... Słowa te wymówił tonem takiej dobroci, iż dziewczynie łzy stanęły w oczach. - Zechciej mnie posłuchać, dobry panie. Cefiza i ja jesteśmy biedne dziewczęta; są cnotliwsze od nas, to prawda! Ale śmiem twierdzić, że mamy dobre serca; dlatego, jeśliby pan - co nie daj, Boże! - Kiedyś zachorował, zawołaj nas; nie ma sióstr miłosierdzia, które by lepiej od nas usłużyły... nie mówiąc o Filemonie, którego doprowadzę do tego, że dałby się na sztuki porąbać dla pana: ręczę za to honorem; Cefiza, tak jak ja za Filemona, zaręczy za Jakuba, że wszystko gotów będzie poświęcić dla pana. - Widzisz więc, kochana panienko, że dobrze powiedziałem: trzpiotowata główka, lecz dobre serce... Bądź zdrowa, do widzenia. - Daj mi pan ten koszyk, żeby łatwiej było panu zejść - rzekła dziewczyna, biorąc koszyk, mimo że Rodin się wzbraniał; po czym dodała: - Podaj mi pan rękę; schody są ciemne... mógłby pan upaść. - Przyjmuję pani pomoc, bo jakoś nie czuję się zbyt rześki. I oparłszy się na ramieniu Róży Pompon, Rodin zszedł po schodach na podwórko. - Spójrz pan tam wysoko, na trzecim piętrze, na tę wielką twarz, wlepioną w szybę! - rzekła z cicha Róża Pompon, zatrzymując się na środku podwórka. - To Nini-Moulin... Czy pan go poznaje?... - Ten sam - rzekł Rodin, podniósłszy głowę i uprzejmie witając ręką Jakuba Dumoulin, który, zdumiony, szybko odsunął się od okna. - Biedny chłopiec!... Jestem pewny, że się mnie boi... z powodu niedorzecznego żartu - rzekł Rodin z uśmiechem - a niepotrzebnie... I wymówiwszy wyraz niepotrzebnie, przygryzł złośliwie usta. - Ha! Teraz, kochane dziecko - rzekł, gdy weszli na korytarz - obejdę się już bez twojej pomocy. Wracaj szybko do swej przyjaciółki. Róża pobiegła na schody. Rodin wyszedł z korytarza. - Oto koszyk, droga pani - rzekł, stanąwszy na progu sklepiku matki Arseni. - Najuprzejmiej dziękuję za jej dobroć. - Nie ma za co, zacny panie. Czy prędko znów pana zobaczę? - Spodziewam się... Ale czy nie mogłaby mi pani wskazać najbliższego kantoru pocztowego? - Pójdzie pan ulicą w lewo, w trzecim domu, w handlu korzennym. - Bardzo dziękuję. - Założyłabym się, że to słodki bilecik do jakiej przyjaciółki. - Ech! Co też pani przychodzi do głowy! - odrzekł Rodin z uśmiechem. - Uniżony z całego serca sługa pani... I poszedł ulicą. ROZDZIAŁ V PRZESTROGA Adrianna de Cardoville jeszcze ściślej została zamknięta w domu doktora Baleinier, od czasu, jak Agrykola z Dagobertem nachodząc w nocy ten dom i klasztor chcieli ją uwolnić; wówczas żołnierz, dość ciężko ranny, tylko dzięki poświęceniu syna i odwadze Ponurego zdołał wydostać się małą furtką ogrodową i uciec przyległymi bulwarami. Była godzina czwarta po południu. Adrianna od dwóch dni była przeniesiona do izby na drugim piętrze. Od czasu widzenia się z Garbuską dziewczyna spodziewała się z dnia na dzień, że dzięki staraniom swych przyjaciół zostanie uwolniona; lecz była bardzo niespokojna i martwiła się o Agrykolę i Dagoberta, nie wiedząc, jak zakończyła się ich wyprawa. Te nowe zdarzenia jeszcze bardziej jątrzyły gniew panny de Cardoville na księżnę Saint- Dizier, księdza d'Aigrigny i ich wspólników. Lekka bladość na pięknej twarzy panny de Cardoville, jej żywe, a teraz nieco zmęczone oczy, świadczyły o nowych zmartwieniach; siedząc przed małym stolikiem i oparłszy czoło na dłoni, czytała książkę. Nagle drzwi się otworzyły i wszedł doktor Baleinier. Doktor, jezuita, uległe i zawsze gotowe na wszystko narzędzie zgromadzenia, posiadał tylko połowę tajemnic księdza d'Aigrigny i księżny Saint-Dizier. Nie znał celu zatrzymania panny de Cardoville; wczoraj odebrał rozkaz od księdza d'Aigrigny (już wtedy podległego Rodinowi), aby jeszcze ściślej strzegł panny de Cardoville, aby podwoił surowość wobec niej. Na jego widok panna de Cardoville nie mogła ukryć odrazy i pogardy. Doktor, przeciwnie, zawsze uśmiechnięty, słodziutki, spokojnie przystąpił do Adrianny, zatrzymał się przed nią o kilka kroków, potem, jak gdyby zadowolony z poczynionych spostrzeżeń, odezwał się: - Przecież nieszczęsne zdarzenia przedostatniej nocy wywarły mniej szkodliwy wpływ aniżeli się obawiałem. Jak widzę, masz się pani lepiej, cera prawie normalna... oczy jeszcze cokolwiek za żywe, ale już nie widać w nich niezwykłego blasku. Już byłaś pani na tak dobrej drodze!... Gdy nieszczęsne wypadki przeszłej nocy wprawiły panią w tym zgubniejszą egzaltację, że się ich nie spodziewałaś. Lecz dzięki naszym staraniom, pani wyzdrowienie nie opóźni się zbytnio. Panna de Cardoville nie mogła powstrzymać się od pogardliwej odpowiedzi: - Jakże bezczelna jest ta pańska poczciwość! Jak podła gorliwość w zarabianiu pieniędzy!... Zawsze szalbierstwo, kłamstwo w pańskich ustach! Rzeczywiście, jeśli ta haniebna komedia trudzi pana do tego stopnia, w jakim mnie napełnia obrzydzeniem, przyznać trzeba, że nie dosyć jesteś za nią wynagrodzony. - Niestety! - odparł doktor z politowaniem - zawsze ta sama nieszczęsna wyobraźnia, to samo uprzedzenie, że nie potrzebujesz naszej pomocy!... Ze ja gram komedię... Lecz prócz tej małej oznaki opornej chorobliwości, stan pani umysłu znacznie się polepszył; szybko zbliżasz się do zupełnego wyzdrowienia. Później pani dobre serce odda mi sprawiedliwość. - Mam nadzieję, mój panie; tak, zbliża się chwila, w której zostaniesz osądzony, jak na to zasługujesz - rzekła Adrianna. - Zawsze to samo marzenie - odparł doktor z pewnym politowaniem. Ale przecież bądź pani rozsądna... Pozbądź się tak dziecinnych myśli... - Wyrzec się żądania zadośćuczynienia dla siebie, a kary dla ciebie, mój panie... Och! Nigdy... przenigdy! - Pomówmy serio: Czy pani rzeczywiście ma zamiar udać się do sądu? - zapytał doktor z powagą. - Bez wątpienia... Pan wie, że jak coś postanowię, to się nie cofam. - A więc proszę panią, zaklinam, abyś zaniechała tego zamiaru! - rzekł doktor tonem urazy. - A proszę panią o to dla jej własnego dobra... - Zdaje mi się, że zanadto pan miesza swój interes z moim... - Jak to! - zawołał doktor z udaną niecierpliwością. - Jak to?... Miałabyś tyle okrucieństwa, aby pogrążyć w rozpaczy dwie osoby pełne dobroci i szlachetności?... - Tylko dwie?... Żart byłby pełniejszy, gdybyś policzył trzy: siebie, moją stryjenkę i księdza d'Aigrigny... - Co za przypuszczenie?... Nie idzie tu wcale o mnie ani o księżnę Saint-Dizier i księdza d'Aigrigny. - O kogóż więc chodzi, mój panie? - Idzie tu o tych dwóch biedaków, którzy, bez wątpienia wysłani przez ludzi, których pani nazywasz swymi przyjaciółmi, zakradli się przedwczorajszej nocy do przyległego klasztoru, z klasztoru zaś dostali się do mego ogrodu. Jeden z nich został ranny, ale niezbyt groźnie, tak przynajmniej wygląda, gdyż zbiegł przed ścigającymi go ludźmi. - Chwała ci, Panie Boże! - Nic chwalebniejszego niż radość, jaką pani okazuje; lecz dlaczego chcesz popełnić tak dziwną sprzeczność i narazić ich na ściganie sprawiedliwości?... - O czym pan mówi? - Bo jeśli zostaną zatrzymani, ponieważ stali się winnymi przejścia w nocy przez mur i gwałtownego włamania, czekać ich będą galery. - O, nieba!... I to z mego powodu! - A co gorsza, zostaliby wskazani przez panią. - Dlaczego przeze mnie? - Tak, niezawodnie, jeśli wytrwasz w zamiarze mszczenia się na swej stryjence i księdzu d'Aigrigny. - Tłumacz się jaśniej! - Co też za dziecko z pani - zawołał jezuita pewnym tonem. - Czy sądzi pani, że kiedy sprawiedliwość zajmie się jakąś sprawą, można będzie wstrzymać jej bieg, gdzie i jak się podoba? Po wyjściu stąd wniesiesz skargę do sądu na mnie i na swoją rodzinę, prawda?... Dobrze!... I co stąd wyniknie? Ten nocny napad, który dla uniknięcia zgorszenia przełożona klasztoru miała pokryć milczeniem, ten napad, mówię, którego ja także nie chciałem rozgłaszać, rozgłosić się musi; a ponieważ idzie tu o wielkie przestępstwo, o hańbiącą karę, sprawiedliwość będzie ścigać nieszczęśliwych; prędzej czy później zostaną wykryci i aresztowani. - Ależ to byłoby okrutne!... To niemożliwe... - Przeciwnie, całkiem możliwe - odrzekł Baleinier - i kiedy przełożona i ja staramy się przytłumić wieści o tej sprawie... pani... dla której ci nieszczęśnicy narazili się na niebezpieczeństwo galer, chce ich wydać w ręce sprawiedliwości. W istocie Rodin, którego instrukcji, nic o tym nie wiedząc, trzymał się doktor, był zanadto przebiegły, aby pozostawić Adriannie wybór, mówiąc: Jeśli odezwiesz się w sądach z jakąś skargą, my wniesiemy oskarżenie na Dagoberta i jego syna. To samo można było osiągnąć, wpajając pannie de Cardoville przekonanie, iż wytoczenie sprawy będzie niebezpieczne przede wszystkim dla jej wybawców i w ten sposób odwieść ją od zamiaru wniesienia skargi. A jednak myśląc o tym, co wycierpiała w tym domu, policzywszy słuszne urazy, okrutne wydało się Adriannie wyrzec się przykrej rozkoszy wykrycia i pomieszania tylu niegodziwych intryg. - Wreszcie, panie Baleinier - rzekła Adrianna, nie mogąc ukryć niepokoju - przypuśćmy, że dla jakichś powodów skłonię się do zaniechania wszelkich skarg, że zechcę zapomnieć o wyrządzonych mi krzywdach, kiedy jednak stąd wyjdę? - Nic o tym nie wiem, gdyż nie mogę wiedzieć, kiedy będzie pani zupełnie wyleczona - odparł łagodnie doktor. - Obecnie jest pani na najlepszej drodze... ale... - Ciągle ta sama bezczelna, głupia komedia - przerwała z gniewem Adrianna. - Proszę chociaż powiedzieć, jak długo jeszcze mam być trzymana w tym obmierzłym domu?... Bo przecież... spodziewam się, że kiedyś stąd wyjdę? - O, tak i ja mam taką nadzieję! - odrzekł jezuita - ale kiedy, tego nie wiem. Zresztą muszę panią otwarcie przestrzec, że przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności, aby zapobiec takim napaściom jak tamtej nocy... Wszystko to dla pani dobra, aby ta nieszczęsna główka znowu nie wpadła w jakiś szał. - A więc - spytała zaniepokojona Adrianna - w porównaniu z tym, co mnie czeka, minione dni były jakby swobodne? - Chodzi tu przede wszystkim o pani dobro. Panna de Cardoville widząc, jak bezsilne są jej gniew i rozpacz, boleśnie westchnęła i zakryła twarz rękami. W tej chwili rozległy się szybkie kroki w korytarzu; zapukawszy do drzwi, weszła dozorczyni. - Panie doktorze! - rzekła z pewnym zaniepokojeniem. - Przyszli jacyś panowie i pragną natychmiast widzieć się z panem doktorem i z tą panią. Adrianna uniosła głowę; oczy jej były zapłakane. - Jak nazywają się ci panowie? - zapytał zdziwiony Baleinier. - Jeden z nich powiedział - wyjaśniała dozorczyni: - Idź i powiedz doktorowi, że jestem urzędnikiem i że przychodzę dopełnić polecenia sądu w sprawie panny de Cardoville. - Urzędnik? - zawołał doktor, czerwieniąc się i nie mogąc ukryć niepokoju. - Dzięki ci, Boże! - zawołała Adrianna, zrywając się z miejsca, a na jej twarzy, mimo łez, zajaśniały radość i nadzieja. - Widocznie moi przyjaciele nareszcie zostali zawiadomieni... Nadeszła godzina sprawiedliwości! Doktor Baleinier, po pewnym namyśle, zwrócił się do dozorczyni: - Poproś tych panów. Potem z widocznym niepokojem, podchodząc do Adrianny, rzekł z cicha ostrym, niemal groźnym tonem, zupełnie odmiennym od tego, jakim zwykle przemawiał: - Strzeż się, pani!... Cieszyć się przedwcześnie!... - Już teraz nie boję się ciebie! - odpowiedziała Adrianna niemal wesoło. - Pan de Montbron, wróciwszy do Paryża, dowiedział się o wszystkim i zapewne to on zjawia się obecnie z urzędnikiem, aby mnie stąd uwolnić. Potem dodała uszczypliwym tonem: - Żal mi cię, panie, i twoich wspólników również. - Słuchaj, pani! - zawołał Baleinier, coraz bardziej niespokojny. - Powtarzam, strzeż się!... Los, honor tego żołnierza i jego syna zależą od ciebie... Zastanów się dobrze... Chodzi o galery. Powtarzam raz jeszcze, że jeśli poważysz się wnieść skargę, będzie po nich. Adrianna zawahała się: - Ależ, panie, jeśli urzędnik będzie mnie pytał, sądzisz, że będę kłamać? - Odpowiesz mu, co jest prawdą... Powiesz, że przed kilkoma dniami byłaś w takiej egzaltacji, iż osądzono za rzecz słuszną, dla twego własnego dobra, przyprowadzić cię tu, mimo twej woli, ale że dziś stan twój tak dalece polepszył się, iż sama przyznajesz, że środek, który zastosowano wobec ciebie, okazał się wskazany dla twego własnego dobra. Zresztą tak było i jest rzeczywiście. - O! Nigdy! - zawołała panna de Cardoville z oburzeniem. - Nigdy nie popełnię tak haniebnego kłamstwa. - Otóż i urzędnik - zawołał Baleinier, usłyszawszy kroki za drzwiami. - Powtarzam, strzeż się! Drzwi uchyliły się i ku wielkiemu zdziwieniu doktora wszedł Rodin, a z nim mężczyzna w czarnym ubiorze, poważnej fizjonomii i postawy. Można sobie wyobrazić podwójne zdumienie doktora, gdy ujrzał urzędnika, którego niespodziewane przybycie i groźna postawa już go mocno zaniepokoiły, tym bardziej, gdy go ujrzał w towarzystwie Rodina, najpokorniejszego, najniższego sekretarza księdza d'Aigrigny. Rodin, jak zwykle, niechlujnie ubrany, zaraz od drzwi, gestem pełnym szacunku a przy tym wyrażającym współczucie, wskazał urzędnikowi pannę de Cardoville. Potem cofnął się kilka kroków, gdy tymczasem urzędnik, nie ukrywając podziwu na widok rzadkiej piękności dziewczyny, przypatrywał jej się ciekawie. Doktor Baleinier, zdziwiony do najwyższego stopnia i zmieszany, sądząc, że go Rodin zrozumie, mrugnął na niego, chcąc poznać powód niespodziewanego zjawienia się urzędnika. Drugą przyczyną zmieszania doktora było to, że Rodin zachowywał się, jakby go nie znał i nie rozumiał jego znaków i tylko spoglądał na niego z udanym zdziwieniem. Na koniec, kiedy zniecierpliwiony doktor podwajał swoje znaki, Rodin postąpił kilka kroków naprzód i zapytał: - Czego pan chce, panie doktorze? Na te słowa, które do reszty otumaniły doktora i które przerwały panujące od kilku chwil milczenie, urzędnik odwrócił się. Rodin nie tracąc ani na chwilę zimnej krwi, dodał: - Od czasu naszego przybycia pan doktor daje mi jakieś znaki... Sądzę, że musi mieć coś bardzo ważnego do przekazania. Ja zaś, nie mając nic do ukrycia, proszę, aby się głośno wytłumaczył i powiedział otwarcie, o co mu chodzi. Tą odprawą, udzieloną w sposób napastliwy, a przy tym z zimnym spojrzeniem, Rodin wprawił doktora w taki kłopot, iż niesłychanie zdumiony, osłupiały, stał przez chwilę, nie mogąc słowa wykrztusić. Urzędnik musiał być także zdziwiony, gdyż spojrzał surowo na doktora. Panna de Cardoville, spodziewając się, że ujrzy hrabiego Montbron, również mocno zdziwiła się, gdy ujrzała kogo innego. ROZDZIAŁ VI OSKARŻYCIEL Doktor Baleinier, zmieszany początkowo niespodziewanym zjawieniem się urzędnika i niepojętym zachowaniem Rodina, odzyskał wkrótce zimną krew i zwracając się do swego współbrata rzekł: - Chciałem wyrazić panu moje zdziwienie z wizyty, o której nie byłem uprzedzony. - To pani wytłumaczę powód mego milczenia, prosząc, abyś mi to wybaczyła - odezwał się urzędnik, skłoniwszy się Adriannie. - Złożono mi w sprawie pani ważne zeznanie... i wszystko zdaje się wskazywać o jego słuszności. - Czy mogę wiedzieć - wtrącił doktor - z kim mam zaszczyt? - Jestem sędzią śledczym, panie doktorze. Nazywam się Garnande. - Racz pan uczynić mi zaszczyt udzielenia bliższych wyjaśnień - rzekł doktor. - Ciąży na panu zarzut dopuszczenia się czynu... bardzo zdrożnego, jeżeli mam panu oszczędzić przykrej nazwy... - odrzekł sędzia. - Co do rodzaju tego czynu wolę mniemać, że mógł pan raczej pomylić się w diagnozie. - Gdy zechce pan mnie wysłuchać - odparł jezuita - nietrudno mi będzie dowieść, że na moim naukowym sumieniu jak również na sumieniu człowieka nie ciąży żaden zarzut. - Proszę mi powiedzieć - Garnande zwrócił się do Adrianny - czy prawdą jest, że pani została podstępnie sprowadzona do tego domu? Nie uczucie pospolitej zemsty, ale słuszne oburzenie na haniebną obłudę powodowało Adrianną. - Pozwól pan nawzajem postawić sobie pytanie. Czy odpowiedź, jaką mam panu dać, będzie uważana za formalne oskarżenie? - Przede wszystkim przychodzę tu, aby wykryć prawdę... żadne więc względy nie powinny wstrzymać panią od jej wyjawienia. - Niech i tak będzie! Lecz czy potem wolno mi będzie zaprzestać dochodzenia wskutek zeznań, jakie złożę przed panem? - Nie ma wątpliwości, że wolno pani będzie zaniechać wszelkiego dochodzenia, ale sąd ujmie się za panią w imię sprawiedliwości, jeśli ta w osobie pani została obrażona. - Czy nie pozwolono by mi przebaczyć moim prześladowcom?... - Pani za swoją osobę będzie mogła przebaczyć, ale mam zaszczyt powtórzyć pani, że sprawiedliwość nie może okazać takiej pobłażliwości... Sposób pani tłumaczenia się, objawienie szlachetnych uczuć, godność w zachowaniu - wszystko to utwierdza mnie w przekonaniu, że powiedziano mi prawdę. - Panie sędzio! - odezwał się doktor Baleinier, odzyskując zimną krew. - Czy raczy pan przynajmniej zakomunikować mi zeznanie, jakie panu złożono? - Zapewniono mnie - odparł surowym tonem urzędnik - że panna de Cardoville została tu przyprowadzona podstępnie. - Nie mogę zaprzeczyć - odparł jezuita po krótkim namyśle - że panna de Cardoville przywieziona została podstępem. - A więc pan przyznaje? - Tak, przyznaję, że musiałem się chwycić środka, którego na nieszczęście zwykło się używać, kiedy osoba, potrzebująca naszej pomocy, nie uznaje swego nieszczęśliwego stanu... - Ależ, panie! - odparł sędzia. - Zapewniono mnie, że panna de Cardoville nigdy nie znajdowała się w stanie wymagającym pańskiej opieki. - To przedmiot medycyny sądowej. - Przedmiot ten istotnie będzie sumiennie badany i rozbierany. - A mogę pana zapytać, w jakim celu - dodał doktor ironicznym tonem i lekko wzruszając ramionami - w jakim interesie miałbym popełnić taką niegodziwość? - Miał pan tak postąpić w zmowie z rodziną panny de Cardoville, a to z powodu zakusów na jej majątek. - A któż to, panie sędzio, śmiał wnieść tak potworne doniesienie? - zawołał Baleinier, zapalając się gniewem. - Kto był tak zuchwały, iż poważył się oskarżyć człowieka godnego szacunku, jakoby miał być wspólnikiem tak haniebnej zbrodni? - To... ja... - rzekł z zimną krwią Rodin. - Pan... pan?... - zawołał doktor. I cofnąwszy się parę kroków, stanął jak rażony piorunem. - To ja pana oskarżam - powtórzył Rodin krótko i dobitnie. - Tak jest, ten pan - objaśniał urzędnik, cofając się o krok, by Adrianna mogła zobaczyć swego obrońcę. Zwróciła na niego spojrzenie, w którym malowały się zarazem ciekawość, zainteresowanie, zdziwienie i wdzięczność. Trupia twarz Rodina, jego odrażająca szpetność, brudna odzież, przed kilkoma dniami wzbudziłyby może wstęt w Adriannie; lecz obecnie, przypomniawszy sobie, że i Garbuska, uboga, szpetna, prawie gałganami tylko okryta, obdarzona była najszlachetniejszym sercem, panna de Cardoville nie myślała o tym, że jest brudny i brzydki, a widziała tylko, że jest stary, że wygląda ubogo i że przybywa jej na ratunek. Co do doktora Baleinier, ten mimo swej przebiegłości, mimo bezczelnej obłudy, mimo przytomności umysłu, nie mógł ukryć pomieszania, jakiego nabawiło go wyznanie Rodina. Rodin, najniższy sługa i powiernik księdza d'Aigrigny, oskarżył wspólników i sprowadził urzędnika sądowego dla uwolnienia Adrianny... Rozjątrzony postępkiem, który uważał za obmierzłą zdradę, Baleinier zawołał ponownie: - I to pan... pan jest na tyle bezczelny, iż mnie oskarżasz... Pan... który... przed kilku jeszcze dniami... Potem, zastanowiwszy się, że oskarżać Rodina o współudział w występku było tym samym, co oskarżać siebie, udał, że poskramia swe uniesienie, i dalej mówił z żalem: - Ach, panie, panie... jesteś ostatnim z ludzi, o którym mógłbym pomyśleć, że będziesz zdolny do tak haniebnej denuncjacji... To niegodziwe!... - A któż bardziej ode mnie mógł donieść o tej niegodziwości? - odparł Rodin ostrym tonem. - Jakiż był mój, uczciwego człowieka, obowiązek? Oto ostrzec pana... sędziego... - Tym więc sposobem, panie sędzio - rzekł Baleinier - nie tylko oskarża mnie ten jegomość, ale nadto śmie jeszcze oskarżać... Oskarżam księdza d'Aigrigny! - podchwycił Rodin, głośno i dobitnie, nie dając doktorowi skończyć. - Oskarżam pana, mości doktorze, że w haniebnym, podłym zamiarze uprowadziliście tutaj pannę de Cardoville i córki marszałka Simona do przyległego klasztoru... Czy to jasne? Oskarżenie Rodina, dotyczące dwóch sierot, było nowym, strasznym ciosem dla doktora Baleinier. Miał już aż nadto oczywisty dowód, że zdrajca przeszedł do nieprzyjacielskiego obozu. Chcąc jak najprędzej zakończyć tę przykrą scenę, zwrócił się do sędziego, usiłując pomimo gwałtownego uniesienia zachować powściągliwość. - Panie sędzio, mógłbym poprzestać na pogardzie dla takiego oskarżenia i pozostawić je bez odpowiedzi, dopóki proces sądowy nie nadałby mu jakiegoś znaczenia... Lecz mając czyste sumienie, odwołuję się do samej panny de Cardoville... - I cóż to znaczy, mój panie? - odezwał się żywo Rodin, przerywając zuchwale doktorowi. - Dajmy na to, że zacna pani, powodowana szlachetnym uczuciem, potwierdzi to, co pan mówi, cóż to będzie za dowód dla pana?... Żaden. - Ależ, panie - usiłował wtrącić doktor. - Ależ, panie! - przerwał mu Rodin, nie dając dojść do słowa. - Oczywista, że w przewidywaniu tego, co się dzieje w tej chwili, aby zapewnić sobie wymówkę, udałeś, że jesteś przekonany o swym obmierzłym kłamstwie, nawet w oczach tej biednej ofiary, aby później zasłonić się swym mniemanym przeświadczeniem!... - Więc to tak, mój panie!? - zapytał doktor, zapalając się gniewem. - Tak, tak, mój panie! - odparł Rodin jeszcze głośniej. - Powiedz pan tak lub nie, że zachowujesz sobie wykręt zrzucenia tego haniebnego uprowadzenia na naukową pomyłkę? Rzecz bowiem dowiedziona, że rozum panny de Cardoville nigdy, ani na chwilę, nie był obłąkany... - A ja, mój panie, mówię przeciwnie: że był obłąkany. - Wstydziłbyś się, mój panie... wstydziłbyś się, powtarzam ci... gdyż jest szkaradną rzeczą tak utrzymywać w obecności pani i nikczemną, jeślibyś mówił prawdę, i równie nikczemną, jeśli kłamiesz - odparł oburzony Rodin. - A cóż to za niepojęta zaciekłość! - zawołał z rozjątrzeniem doktor. - Panie! - wtrącił surowo pan de Garnande. - Z tego wszystkiego okazuje się, nawet według pańskiego własnego wyznania, że stan zdrowia panny Cardoville jest o tyle uspokajający, iż jeszcze dziś może wrócić do domu. - Nie widzę przynajmniej ważnej ku temu przeszkody, panie sędzio! - rzekł doktor. - Nie mam więc potrzeby użycia swej władzy dla otwarcia drzwi tego domu pannie de Cardoville? - zapytał sędzia. - Panna de Cardoville jest wolna... - odparł Baleinier - zupełnie wolna. - Co zaś tyczy kwestii, czy pan wprowadził tu pannę de Cardoville pod pozorem, że cierpi na pomieszanie zmysłów... tym już zajmie się sprawiedliwość. - Oto jestem spokojny! - odrzekł Baleinier. - Szczerze panu tego życzę - zapewniał pan de Garnande. - Jakkolwiek zarzuty przeciw panu są poważne, bylibyśmy radzi, zwłaszcza gdy idzie o osobę na pańskim stanowisku, aby okazały się bezzasadne... - Potem, zwracając się do Adrianny, dodał: - A teraz pozwól, pani, zadać sobie jeszcze jedno pytanie: Ten pan (tu wskazał na Rodina), który tak szczerze, tak bezinteresownie zajął się pani obroną, dał mi do zrozumienia, jakoby pani życzyła sobie zająć się czasowo, do przyjazdu ich ojca, córkami marszałka Simona?... Natychmiast pójdę upomnieć się o nie w sąsiednim klasztorze, gdyż one także, jak słyszę, zostały tam podstępnie zamknięte. - Istotnie, odrzekła Adrianna - jak tylko dowiedziałam się o przybyciu do Paryża córek marszałka Simona, chciałam, aby zamieszkały w moim domu. Panny Simon są moimi krewnymi. - Sądzę, że dla ich dobra nie ma lepszego rozwiązania - dodał pan de Garnande. Potem, zwracając się do doktora Baleinier, zapytał: - Czy pozwoli pan, abym tu przyprowadził panny Simon? Idę po nie do klasztoru, a tymczasem panna de Cardoville przygotuje się do opuszczenia tego domu. - Proszę!... Mój powóz będzie do jej dyspozycji. - Po tych przykrych dniach pozostaje mi przynajmniej - rzekła Adrianna z godnością - miła pamiątka pańskiej życzliwości dla mnie i mam nadzieję, panie sędzio, że pozwolisz mi podziękować ci we własnym domu... A przy tym - dodała z uśmiechem - będę się starała dowieść panu, że moje tak zwane wyzdrowienie jest zupełnie rzeczywiste. Sędzia skłonił się Adriannie ze światową wytwomością i należnym szacunkiem. Rozmawiając tak przez chwilę, odwróceni byli tyłem do doktora Baleiniera i Rodina. Ten ostatni, korzystając z tej sytuacji, szybko wsunął doktorowi w rękę karteczkę. Baleinier sporzał zdziwiony na Rodina. Wszystko to odbyło się tak szybko, że gdy pan de Garnande odwrócił się, Rodin, oddalony o kilka kroków, patrzył na pannę de Cardoville z uszanowaniem i życzliwością. - Pozwól, panie sędzio, towarzyszyć sobie - odezwał się doktor i wyszli obaj z pokoju. Rodin pozostał sam na sam z panną de Cardoville. Odprowadziwszy pana de Garnande do ostatniej bramy swego domu, Baleinier przeczytał bilet, który mu podał Rodin; treść jego była następująca: "Sędzia pójdzie do klasztoru ulicą: biegnij tam przez ogród i powiedz przełożonej, aby spełniła dane jej w sprawie sierot rozkazy, bo od tego bardzo wiele zależy. Znak uczyniony przez Rodina i treść kartki przekonały doktora, że sekretarz wielebnego księdza d'Aigrigny'ego nie był zdrajcą, ale działał z pewnością dla dobra kongregacji. ROZDZIAŁ VII SEKRETARZ OSOBISTY O. D'AIGRIGNY'EGO Zaledwie sędzia i doktor wyszli, panna de Cardoville, patrząc na Rodina z uszanowaniem i wdzięcznością, zawołała: - Więc to z pana łaski jestem wolna... tak... wolna... Och! Nigdy dotąd nie czułam, ile jest uroku w tym słowie! - Zaledwie od kilku dni znajduję się w tym okropnym domu... - mówiła dalej - ale dostatecznie poznałam, co znaczy zamknięcie, tak że złożyłam ślub co roku uwolnić kilku nieszczęśliwych, uwięzionych za długi. Składam więc panu podwójne dzięki, gdyż ocaleniem mnie umożliwił mi pan podjęcie zbożnego dzieła. Czuję się tak szczęśliwa i zawdzięczam to panu. Również Rodin, tak przed chwilą twardy i ostry wobec doktora, zdawał się rozpływać w łagodnych, tkliwych uczuciach. Jak gdyby jednak chciał wydrzeć się tym wrażeniom, rzekł: - Ale dajmy spokój temu rozczuleniu. Czas jest zbyt drogi... nie dopełniłem jeszcze swego posłannictwa... nie, nie dosyć jeszcze zrobiłem... Droga pani, później będziemy mówić o wdzięczności... Czy pani wie, co tu się dzieje? Adrianna spojrzała ze zdziwieniem i rzekła: - Nie wiem, co pan ma na myśli? - Czy znane są pani rzeczywiste powody, dla jakich zostałaś tu zamknięta?... Odpowiedziała z żalem: - Jestem przekonana, że pobudką dla księżny Saint-Dizier do takiego postępku wobec mnie jest nienawiść, jaką odczuwa dla mnie. - Tak... nienawiść, lecz przede wszystkim chęć pozbawienia pani ogromnego majątku... - Mnie... a to w jaki sposób? - Więc pani nie wie, ile zależało od tego, abyś 13 lutego znajdowała się przy ulicy Świętego Franciszka dla odziedziczenia spadku? - O tak, pojmuję teraz! - zawołała Adrianna. - Do nieprzejednanej nienawiści stryjenki dołączyła się, jak widzę, chciwość... Córki marszałka Simona, tak samo jak ja, zostały zamknięte... - A jednak - zawołał Rodin - nie tylko pani i panny Simon byłyście ofiarami spisku... - Kto jeszcze, prócz nas? Pewien młody Hindus... - Książę Dżalma? - zawołała Adrianna. O mało nie został otruty... z tego samego powodu... - Wielki Boże! - zawołała dziewczyna, składając ręce z przerażeniem. - To okropność!... On... on... ten młody książę, który, jak mówią, ma być taki szlachetny. Ależ ja posłałam do zamku Cardoville... - Człowieka, któremu pani zaufała, który miał sprowadzić księcia do Paryża; wiem o tym, moja droga: lecz ten człowiek został podstępnie oddalony, a młody książę dostał się w ręce nieprzyjaciół. - Ależ koniecznie trzeba go odnaleźć - rzekła wzruszona Adrianna. - Nie można niczego zaniedbać w tym względzie, usilnie pana o to proszę; to mój krewny... a jest sam jeden... bez opieki, bez pomocy. - Zapewne - odpowiedział Rodin z politowaniem - biedny książę... taki młody, prawie dziecko... osiemnaście lub dziewiętnaście lat... sam jeden porzucony w Paryżu, w tym odmęcie!... - Przede wszystkim trzeba go odnaleźć, a potem już zasłonimy go od wszelkich niebezpieczeństw. Książę jest moim krewnym, winnam więc okazać mu grzeczność... przeznaczyłam dla niego pawilon, który zajmowałam u stryjenki. - A pani?... - Jeszcze dziś zamierzam osiedlić się w mieszkaniu, które już wcześniej kazałam sobie przygotować, decydując się rozstać z księżną Saint-Dizier i żyć sama według swoich upodobań. Tak więc, drogi panie, ponieważ pańskim posłannictwem jest być aniołem opiekuńczym naszego rodu, bądź zatem równie życzliwy dla księcia Dżalmy, sprowadź go do pawilonu, który ofiaruje mu nieznany przyjaciel, niech się o nic nie troszczy. - Tak, będzie żył po książęcemu, dzięki pani hojności... Nigdzie też nie znalazłby dla siebie lepszego przytułku... Wystarczy tylko spojrzeć, jak sam widziałem, na jego piękną, melancholijną postać, żeby... - A gdzie go pan widział? - W dawnej pani własności, w zamku Cardoville, w pobliżu którego zagnała go burza... a dokąd udałem się, aby... I po krótkim wahaniu, jakby go szczerość zanadto uniosła, dodał: - Ach, mój Boże! Dokąd udałem się dla spełnienia złego czynu... czynu haniebnego, niegodziwego... kiedy już mam wyznać całą prawdę. - Pan?... Złego czynu?... W zamku Cardoville? - zawołała zdziwiona Adrianna. - Tak, niestety, droga pani! - odparł z pokorą Rodin. - Miałem polecenie od księdza d'Aigrigny, by doprowadzić rządcę, dawnego pani rządcę do tego, żeby albo się oddalił, albo podjął się niegodziwości... tj. czegoś podobnego do szpiegostwa i potwarzy; lecz ten uczciwy, zacny człowiek odmówił... - Kim więc pan jest? - spytała Adrianna coraz bardziej zdziwiona. - Jestem... Rodin... były sekretarz księdza d'Aigrigny'ego, człowiek, jak pani widzi, niewielkiego znaczenia. Trudno byłoby naśladować bardziej niewinny ton głosu niż ten, jakim jezuita wymówił te słowa, skłoniwszy się nisko. Na to wyznanie Adrianna cofnęła się. Poczuła jakąś nieufność, gdy dowiedziała się, że jej wybawca jest tym samym człowiekiem, który odgrywał tak niegodziwą rolę. Z pewną ostrożnością prowadziła już dalszą rozmowę, którą rozpoczęła z taką otwartością. Rodin spostrzegł, jakie wrażenie zrobiło na pannie de Cardoville jego wyznanie; był na to przygotowany, bynajmniej więc się nie zmieszał, gdy Adrianna, patrząc mu śmiało w oczy, odezwała się: - Ach, to pan jesteś Rodin... - sekretarz księdza d'Aigrigny? - Racz pani mówić ex-sekretarz - odpowiedział jezuita - gdyż możesz być pewna, że u księdza d'Aigrigny noga moja więcej nie postanie... Zrobiłem sobie z niego nieprzejednanego wroga i zostałem na bruku... Te słowa, wypowiedziane po prostu i z pewną godnością, wzbudziły litość Adrianny. Pomyślała: Cokolwiek by było, staruszek mówi prawdę. Tak wyjawiona niechęć do księdza d'Aigrigny musiała również i w nim budzić nieprzebłaganą nienawiść; wreszcie Rodin wcale na nią nie zważał, kiedy uczynił to wyznanie. Mimo tych myśli rzekła ozięble: - Skoro pan wiedział o haniebnych propozycjach, jakie miałeś przedstawić rządcy dóbr Cardoville, dlaczego podjąłeś się tak szkaradnego posłannictwa? - Dlaczego?... Dlaczego? - odparł Rodin z pewną niecierpliwością. - Bo wtedy jeszcze nie mogłem oprzeć się urokowi księdza d'Aigrigny, człowiekowi, któremu równie zręcznego nie zdarzyło mi się nigdy spotkać. I muszę wyznać, że cel, jaki zdawał się nadawać swym zamia rom, był piękny i wielki; lecz przedwczoraj... okropnie się zawiodłem... zostałem jakby pora żony gromem. Zresztą nie mówmy już o tej nieszczęsnej podróży do zamku Cardoville. Chociaż byłem tylko ślepym narzędziem, tak się jednak tego wstydzę, jakbym działał z własnego natchnienia... Rodin wyznał swój błąd tak szczerze, tłumaczył go tak naturalnie, i tak szczerze go żałował, że Adrianna, której podejrzenia stawały się bezpodstawne, czuła, że jej nieufność coraz bardziej maleje. - Tak jak pani, jak panny Simon, książę nie stanie się ofiarą tego obmierzłego spisku, który, na nieszczęście zagrażał jeszcze innym osobom. - Komu jeszcze groził? - Panu Hardy'emu, człowiekowi ze wszech miar uczciwemu, również pani krewnemu, który, mając także prawo do spadku, haniebnym podstępem został oddalony z Paryża... Na koniec uwziął się jeszcze na jednego, ostatniego dziedzica, biednego rzemieślnika, który wpadłszy w zręcznie zastawione sidła, został wtrącony za długi do więzienia. - Ależ, panie! - zawołała nagle Adrianna. - Na czyją korzyść uknuto ten potworny spisek, który po prostu przeraża mnie? - Na korzyść księdza d'Aigrigny! - odpowiedział Rodin. - Panie! - rzekła Adrianna, otrząsnąwszy się całkiem z podejrzeń. - Chcę z panem mówić otwarcie. Jakim sposobem mogłam zasłużyć sobie lub wzbudzić w panu życzliwość, jaką mi okazujesz i którą rozciągasz na pozostałych członków mej rodziny? - Więc dobrze, jeśli chce pani koniecznie wiedzieć!... Zająłem się panią, poświęciłem się dla niej, bo masz szlachetne serce, wzniosły umysł, niezależny charakter... - Miło to słyszeć... - W taki oto sposób mógłbym tłumaczyć moją życzliwość dla pani. Poza tym jednak, przyznam się, to nie byłoby wystarczające; byłaby pani po prostu panną de Cardoville, bardzo bogatą, szlachetnie urodzoną i bardzo piękną, młodą osobą, której nieszczęście, bez wątpienia, bardzo mnie przejęło; ale pomyślałem sobie: ta biedna istota zasługuje na litość, to prawda, lecz ja, ubogi człowiek, cóż mogę poradzić?... Jedynym dla mnie sposobem do życia jest sekretarzowanie przy księdzu d'Aigrigny, a przecież wypadałoby najpierw uderzyć w niego! On jest możny, a ja jestem niczym; walczyć z nim, znaczyłoby to samo, co dobrowolnie zgubić się, bez nadziei ocalenia tej nieszczęśliwej. Kiedy tymczasem, przeciwnie, wiedząc o tym, kim pani jest... zbuntowałem się w swoim umiłowaniu prawdy. Nie, nie, powiedziałem sobie, tysiąc razy: nie! Tak wzniosły umysł i tak wielkie serce nie będą ofiarą szkaradnego spisku. Trudno opisać, z jaką przebiegłością, z jaką energią i uczuciem Rodin wymawiał te słowa. Sprzeczność rozrzewnia nas, pobudza do litości. Takiego właśnie odczucia doznała panna de Cardoville, patrząc na Rodina, bo o ile okazał się ostrym, przykrym i zuchwałym wobec doktora Baleinier, o tyle był skromnym, prostym i czułym dla niej. - Daruj pan moją natrętną ciekawość... ale chciałabym wiedzieć... - Jakim sposobem objawiłaś mi się, pani, ze strony moralnej, prawda?... Och! Droga pani, nic prostszego... W kilku słowach wyjaśnię to pani. Ksiądz d'Aigrigny uważał mnie tylko za maszynę do pisania, za tępe i nie widzące dalej narzędzie... - Sądziłam, że ksiądz d'Aigrigny jest przezorniejszy. - I ma pani rację. Jest to człowiek niesłychanie przenikliwy... Ale ja go zwodziłem... udając mniej niż prostotę... - Tak, pojmuję ten rodzaj dumy - odpowiedziała panna de Cardoville, coraz bardziej dziwiąc się oryginalnemu tokowi myśli Rodina. - Ale wróćmy do tematu, bardziej panią obchodzącego. W wigilię 13 lutego ksiądz d'Aigrigny dał mi papier zapisany stenograficznie i rzekł: Przepisz ten protokół, przy czym dodasz, że pismo to służy na poparcie decyzji rady familijnej, która stanowi, stosownie do opinii doktora Baleinier, że stan umysłowy panny de Cardoville jest tak zatrważający, iż wymaga jej zamknięcia w lecznicy. - Tak - objaśniła smutnie Adrianna - była to długa rozmowa z księżną Saint- Dizier, moją stryjenką, a tę rozmowę spisywano bez mojej wiedzy. - Sam na sam z ową notą, zacząłem ją przepisywać... Ledwie przepisałem dziesięć wierszy, zdumiałem się... Nie wiedziałem, czy śnię, czy jestem na jawie... Jak to! Obłąkana?... Ależ wariatami są chyba ci, co śmią utrzymywać taką niedorzeczność... Coraz bardziej zaciekawiony, czytam dalej... wreszcie kończę... Och! Wtedy to, cóż mam pani powiedzieć?... Trudno wyrazić to, co czułem... Było to rozczulenie, radość, zapał!... - Panie!... - zawołała Adrianna z niedowierzaniem. - Tak, droga pani, zapał!... Niech ten wyraz nie obraża pani skromności; dowiedz się, że owe myśli - tak nowe, tak śmiałe, które wyjawiłaś wobec swojej stryjenki, podziela z panią prawie w równym stopniu, choć nie wiesz o tym, osoba, dla której poczujesz może kiedyś prawdziwy szacunek. - O kim pan mówi? - spytała Adrianna z coraz większym zainteresowaniem. Po chwili pozornego wahania Rodin mówił dalej: - Nie... nie... nie ma potrzeby teraz pani o tym mówić... Mogę tylko dodać, że skończywszy czytanie, pobiegłem do księdza d'Aigrigny, chcąc go przekonać o błędzie popełnionym wobec pani... Niepodobna było widzieć się z nim... lecz wczoraj rano przekazałem mu swoje myśli; jedną tylko rzeczą zdawał się być zdziwiony, to jest spostrzegł, że i ja umiem myśleć... Pogardliwym milczeniem przyjął moje uwagi... Sądziłem, że może jego samego oszukano, że mi się uda przekonać go; nalegałem uporczywie, ale daremnie; kazał mi iść z sobą do domu, w którym miał być otwarty testament pani pradziada. Byłem tak zaślepiony wyglądem księdza d'Aigrigny, iż dla otwarcia mi oczu trzeba było przybycia żołnierza, następnie jego syna, a potem ojca marszałka Simona... Ich oburzenie odkryło mi rozległość uknutego nadzwyczaj śmiało i zręcznie spisku. Okazać zaraz na posiedzeniu całą zgrozę, jaką we mnie te odkrycia wzbudziły, byłoby tym samym, co całą rzecz zgubić... nie popełniłem takiego błędu. Podczas nieobecności księdza d'Aigrigny łatwo mi było przejrzeć całą korespondencję, dotyczącą tego dziedzictwa: w ten sposób zdołałem zrozumieć całą tę sprawę. O! Droga pani, zdumiałem się, struchlałem wobec dokonanych odkryć, o których, gdyby nie te zdarzenia, nikt by nie wiedział. - Jakież to odkrycia pan poczynił? - Straszne bywają tajemnice dla tego, kto je posiada. Dlatego, droga pani, nie nalegaj, abym ci wszystko tłumaczył; zorganizowany spisek, niegodne sprzysiężenie przeciwko pani i twoim krewnym objawiły mi się w całej swej zuchwałości. Opuściłem dom księdza d'Aigrigny... Przy tym wszystkim, ponieważ nieuczciwie byłoby z mej strony napadać bez uprzedzenia, po oddaleniu się zawiadomiłem księdza d'Aigrigny, że posiadając dostateczne dowody, zamierzam oskarżyć go przed sądem jawnie i prawnie, niech więc broni się, jeśli może... Pogróżkę moją wykonałem najdokładniej, a reszta jest pani znana... W tej chwili otworzyły się drzwi, do pokoju weszła jedna z dozorczyń i rzekła do Rodina: - Posłaniec, którego pan wysłał na ulicę Brise-Miche, wrócił... - Czy oddał mój list? - Właśnie przychodzę z tym... List został odniesiony zaraz na górę. - Bardzo dobrze... Możesz odejść. Dozorczyni wyszła. ROZDZIAŁ VIII SYMPATIA Gdyby panna de Cardoville miała jeszcze jakieś wątpliwości co do szczerości Rodina, usunęło je następujące, proste i nie podlegające żadnemu zarzutowi, rozumowanie. Jak bowiem można myśleć o porozumieniu między księdzem d'Aigrigny i jego sekretarzem wobec faktu, że ten ostatni, odkrywszy wszystkie intrygi swego zwierzchnika, oskarża go i oddaje w ręce sprawiedliwości?... Wreszcie, jak mówił sam Rodin, kto mając choć trochę uczciwości, nie zająłby się losem Adrianny? Dziwne uczucia... mieszanina ciekawości, zdziwienia i życzliwości łączyły się z wdzięcznością dla Rodina; przy tym jednak, poznawszy w skromnym, ubogim ciele wyższe zdolności, Adrianna poczuła nagle pewne podejrzenia. - Panie! - odezwała się do jezuity. - Ludziom, których szanuję, przedstawiam zawsze wszelkie wątpliwości, jakie budzą we mnie, aby wytłumaczyli to, w czym mogę się mylić. Rodin spojrzał ze zdziwieniem na Adriannę. - Chciałabym wiedzieć: Dlaczego, mimo wielkich zdolności, mimo rzeczywistej wartości, zajmował pan przy księdzu d'Aigrigny tak niskie stanowisko. - Och! To prawda! - odpowiedział Rodin z uśmiechem. - Niestety! Przyznaję, że mam wielką wadę, która od czterdziestu lat niweczy wszystkie widoki na lepszy los. - Jaka to wada? - Ponieważ koniecznie chce pani wszystko znać, dowiedz się więc, że tą wadą jest... lenistwo... tak, lenistwo... wstręt do wszelkiej umysłowej czynności, do wszelkich własnych pomysłów. Z pobieranym od księdza d'Aigrigny tysiącem dwustu frankami rocznej pensji byłem najszczęśliwszym człowiekiem; wierzyłem w szlachetność jego charakteru i w pełni podporządkowałem się jego woli. Po wypełnieniu swoich obowiązków wracałem do ubogiej izdebki, rozpalałem ogień na kominku, posilałem się jarzynami; potem, wziąwszy do ręki książkę, pozwalałem bujać myślom, które, cały dzień trzymane na uwięzi, tworzyły przeróżne teorie, najpocieszniejsze utopie. Wtedy, uniesiony w zuchwałych marzeniach, wyobrażałem sobie, że panuję nad moim panem i nad wszelkimi geniuszami świata. Taka gorączka trwała zwykle parę godzin, potem spałem jak zabity; co rano szedłem raźnie do pracy, pewien, że jutro będę miał chleb, nie troszcząc się o przyszłość, przestając na małym, wyglądałem niecierpliwie rozkoszy wieczornej samotności, myśląc: Piszę jak bezrozumna, niema maszyna, Hę! Hę! Hę!... Ale... gdybym chciał... - No, a teraz, kiedy jest pan bez pracy, jak będziesz żyć? - zapytała Adrianna, coraz bardziej zainteresowana tym osobliwym człowiekiem i chcąc przekonać się o jego bezinteresowności. - O! Mam cokolwiek w woreczku! Wystarczy mi to na okres, dopóki nie rozwikłam ciemnego wątku księdza d'Aigrigny. Muszę to... zrobić koniecznie, za tak niegodziwe oszukanie mnie i spodziewam się, że trzy, cztery dni na to wystarczą. Potem, nie wątpię, że znajdę sobie skromną posadkę na prowincji, u jakiegoś prywatnego poborcy. Niedawno nawet pewien życzliwy przyjaciel robił mi podobną propozycję; nie chciałem jednak opuszczać księdza d'Aigrigny, mimo że oferta zawierała znaczne korzyści... Wystaw sobie pani: osiemset franków!... Osiemset franków, stół i wszelkie wygody... Ale ponieważ jestem trochę odludek, wolałem mieszkać na ustroniu... gdy jednak dają mi aż tyle, będę musiał zgodzić się na tę małą niedogodność. Trudno wyrazić, z jaką bezczelnością Rodin uzewnętrzniał swoje zamiary przed panią de Cardoville, w której znikło ostatnie podejrzenie. - Jak to, panie? - rzekła z pewnym zaciekawieniem. - Zamierzasz opuścić Paryż? - Tak sądzę, droga pani... - mówił tajemniczym tonem - a to z wielu powodów... lecz najdroższą byłoby dla mnie rzeczą - dodał poważnym tonem, spoglądając z rozczuleniem na Adriannę - gdybym przynajmniej uniósł z sobą przekonanie, iż pani czuje życzliwość dla mnie za to, że odgadłem w pani zdolności i przymioty, które w naszych czasach niełatwo znaleźć w młodej osobie z takich sfer towarzystkich i w takim wieku jak pani... - Czy być może?... Pan mnie coraz bardziej zadziwia... - Nie pojmuję, dlaczego?... Wszak tylko szczerze spowiadam się przed panią z moich wrażeń; teraz, na przykład, doskonale pojmuję pani namiętne upodobanie do wszystkiego, co piękne, pogardę dla wielu zwyczajów, którym musi podlegać kobieta; tak jest, teraz jeszcze lepiej pojmuję szlachetną dumę, z jaką spoglądasz na ten tłum mężczyzn, próżnych, zarozumiałych, śmiesznych, dla których kobieta jest stworzeniem uzależnionym, podległym prawom, które oni stworzyli na swój obraz, a który wcale nie jest piękny. Według nich kobieta, stworzenie niższego rzędu, któremu ledwie raczono przyznać duszę, czyż nie powinna się uważać za szczęśliwą, gdy zostanie najniższą sługą tych małych baszów, starych w trzydziestym roku, zadyszanych, odrętwiałych, którzy znudziwszy się wszelkiego rodzaju zbytkami, chcąc nareszcie odpocząć, myślą, jak mówią, o zakończeniu i dlatego poślubiają biedną dziewczynę, która przeciwnie, dopiero chciałaby zacząć żyć. Panna de Cardoville uśmiechnęłaby się zapewne na cięte uwagi Rodina, gdyby nie zdziwiły jej jego poglądy, tak zgodne z jej wyobrażeniami. Zamiast przerwać Rodinowi, słuchała go z uwagą i coraz większą ciekawością. On zaś będąc pewny skutku, jaki zamierzał osiągnąć, mówił dalej, udając zagniewanego: - A pani stryjenka i ksiądz d'Aigrigny uważają cię za obłąkaną za to, że się zbuntowałaś przeciw przyszłemu jarzmu tych tyranów! Za to, że pragnęłaś być niezależna, ze wszystkimi szlachetnymi przymiotami i cnotami wolności. - Ależ, panie! - zawołała Adrianna, coraz bardziej zdziwiona. - Skąd znasz tak dobrze moje myśli? - Najpierw, znam panią doskonale z owej rozmowy z księżną Saint-Dizier; a potem, jeśliby tak chciał los, abyśmy oboje dążyli do jednego celu, choć różnymi drogami? - Nie rozumiem pana... O jakim celu pan mówi? - O celu, do którego wszystkie wzniosłe, wspaniałe, niepodległe umysły dążą bezustannie... jedne, działając podobnie jak pani, przez skłonność, przez instynkt, nie zdając sobie może sprawy z wysokiego posłannictwa, do którego są powołane. Tak na przykład, kiedy ma pani upodobanie w najwyszukańszych rozkoszach, gdy otaczasz się tym, co podoba się twoim zmysłom... czy sądzisz, że ulegasz tylko samym wrażeniom piękna?... Samej tylko potrzebie wyszukanych rozkoszy? Nie, nie, po tysiąc razy nie... bo wtedy byłabyś tylko stworzeniem niedoskonałym, egoistycznym, zimnym samolubem, wyrafinowanego gustu... i niczym więcej... a więc rozumiemy się: czujesz ich cenę lub brak żywiej niż kto inny, prawda? - Tak, w istocie - odpowiedziała Adrianna z żywym zainteresowaniem. - A więc do pani wdzięczności i życzliwości mają prawo wszyscy ci, którzy dostarczają pani tych przyjemności. - To uczucie wdzięczności jest we mnie tak silne - odparła Adrianna, ucieszona, że została tak dobrze zrozumiana - iż pewnego razu kazałam wyryć imię robotnika na pięknej robocie złotniczej w tym miejscu, gdzie zwykle mieści się imię sprzedawcy; był to biedny, nieznany artysta, który tym sposobem uzyskał należne mu miejsce. - Widzi pani, że się nie myliłem; upodobanie w posiadaniu takich przedmiotów pobudza panią do wdzięczności dla tych, którzy ich pani dostarczają. Nieznośny byłby dla pani widok nędzy, gdybyś nie mogła wspierać tych, którzy cierpią niedostatek. - Ach, mój Boże! - zawołała Adrianna coraz bardziej ulegając urokowi Rodina. - Im dłużej pana słucham, tym mocniej przekonuję się, że pan tysiąc razy lepiej ode mnie broni wy- obrażeń, które tak ostro ganili we mnie księżna Saint-Dizier i ksiądz d'Aigrigny. Och! Mów pan... nie potrafię wyrazić, z jakim upodobaniem... z jaką dumą pana słucham. - I pani się dziwi, że nie zrozumieli cię ani księżna Saint-Dizier, ani ksiądz d'Aigrigny! A cóż pani miała wspólnego z tymi hipokrytami, zazdrośnikami, obłudnikami, jak teraz ich oceniam? Czy chcesz mieć dowód ich nienawistnego zaślepienia?... Oto między tak przez nich nazwanymi pani szaleństwami, które według pani zdania było najgorsze, najwystępniejsze? Oto postanowienie samodzielnego życia, według własnego upodobania, rozporządzania dowolnie swoją teraźniejszością i przyszłością; uważali to za rzecz bezecną i niemoralną. A przecież, czy takie postanowienie dyktowała pani niedorzeczna miłość swobody?... Nie! Czy przesadny wstręt do wszelkiego przymusu, wszelkiego jarzma?... Nie! Czy osobliwa żądza wyróżnienia się?... Nie! Bo w takich razach ostro zganiłbym panią. - W samej rzeczy, mogę cię zapewnić, panie, iż kierowały mną inne pobudki - rzekła Adrianna, zadowolona z szacunku, jaki jej charakter budził w Rodinie. - Och, jestem pewny, że pani pobudki były i musiały być dobre - odrzekł jezuita. Dlaczegóż to decyduje się pani na krok, wywołujący tak surową ocenę? Czy dla pogardy przyjętych zwyczajów? Nie! Szanowałaś je dopóty, dopóki nienawiść księżny Saint-Dizier nie zmusiła pani usunąć się spod jej nieznośnej opieki. Czyżbyś wreszcie chciała nadużyć swobody? Nie, raz jeszcze mówię: nie; kto zamierza cokolwiek złego, ten szuka ukrycia, odosobnienia, a tu przeciwnie, oczy wszystkich zwrócone były na panią. Dlaczego więc podjęłaś to śmiałe postanowienie, które pewnie jest trudne dla młodej osoby? Czy chcesz, pani, abym ci to powiedział?... Dobrze! Chce pani pokazać swym przykładem, że każda kobieta, mająca czyste serce, prawy umysł, stały charakter, niezawisłą duszę, nie potrzebuje dozoru i może być pozostawiona samej sobie... może dorównać mężczyźnie rozumem, mądrością, a przewyższyć go delikatnością i szacunkiem dla samej siebie... Otóż taki jest pani zamiar. Jest on szlachetny, wielki... Oczy panny de Cardoville jaśniały dumnym blaskiem, policzki jej lekko się zarumieniły, podniosła piękną głowę z dumnym zadowoleniem; na koniec, zupełnie owładnięta wpływem tego człowieka-szatana, zawołała: - Ależ, panie, kto ty jesteś, że tak poznałeś moje najskrytsze myśli, że czytasz w mej duszy wyraźniej aniżeli ja sama potrafiłabym w niej czytać; kim jesteś, panie? - Kim jestem? - odpowiedział Rodin z poczciwym uśmiechem. - Powiedziałem już pani: jestem ubogi staruszek, który od czterdziestu lat służąc dzień w dzień za maszynę do pisania cudzych myśli, powraca co wieczór do swego ustronia, gdzie dopiero pozwala sobie obrabiać własne myśli; poczciwy człowiek, który ze swego poddasza towarzyszy, a nawet nieco należy do ruchu szlachetnych, wzniosłych umysłów, które dążą do udoskonalenia stosunków społecznych... Dlatego, droga pani, powiedziałem ci niedawno, że zmierzamy do jednego celu... pani, nie zastanawiając się nad tym i będąc tylko posłuszną swemu rzadkiemu, natchnionemu instynktowi. Dlatego, wierz mi pani, żyj! Żyj zawsze piękna, zawsze niezależna, zawsze szczęśliwa!... Taka jest twoja misja; nie przestawaj otaczać się arcydziełami sztuki, udoskonalonej zmysłowości, oczyszczaj gust wyborem rozkoszy, wznoś się rozumem, wdziękiem nad ten niedołężny, szpetny tłum mężczyzn; widząc panią samą, wolną, otoczą cię rojem, uważać cię będą za łatwą zdobycz, przeznaczoną na ofiarę ich chciwości, ich egoizmu, głupoty... Żartuj sobie, śmiej się z tych nikczemnych roszczeń; bądź królową tego świata i okaż się godną poszanowania jak królowa... Kochaj... używaj... to jest twoja rola. Będzie ci się zdawało, że żyjesz dla samej rozkoszy... a będziesz żyła dla najszlachetniejszego celu, do jakiego dążyć może tylko wielka, piękna dusza... Może... za kilka lat zobaczymy się jeszcze; pani coraz piękniejsza i bardziej uwielbiana... ja zaś coraz starszy, nieznany; lecz mniejsza o to... wewnętrzny głos powie ci wtedy, mówi już teraz, jestem tego pewien, że między nami dwojgiem jest ukryty związek, tajemna wspólnota, której nic nie zniszczy! Wymawiając ostatnie słowa tak wzruszonym głosem, iż Adrianna zadrżała, Rodin zbliżył się do niej nieznacznie, jego blada twarz nieco się zarumieniła, a odrażająca szpetota prawie znikła przy iskrzącym się blasku małych, jaszczurczych oczu, które uporczywie wlepił w Adriannę; ona słuchała, mając usta na wpół otwarte, przytłumiony oddech, również nie mogąc oderwać oczu od wzroku jezuity. On już nie mówił, a ona jeszcze słuchała. Trudno określić wrażenie, jakiego ta młoda, piękna dziewczyna doznała na widok węża. Porównanie pospolite, ale w tym przypadku bardzo trafne. Taktyka Rodina była zręczna i pewna. Gdyby Rodin zaatakował miłość własną Adrianny, podstęp nie udałby mu się, gdyż nie była próżna, ale on uderzył we wszystko, co było egzaltowanego w sercu tej młodej kobiety; to, co zdawał się zachęcać, podziwiać w niej, było rzeczywiście godne zachęcenia i pochwały. Jakże więc nie miała dać się uwieść słowom, pod którymi kryły się tak szatańskie zamiary? Zdziwiona niezwykłą przenikliwością jezuity, Adrianna odezwała się z właściwą sobie otwartością: - Człowiek tak zdolny i tak dobry, jak pan nie powinien być igraszką losu ani zależeć od okoliczności; kilka pańskich słów otwiera mi nowe horyzonty... Widzę, że w wielu sytuacjach pańskie rady mogą być mi użyteczne na przyszłość; na koniec, ponieważ poświęciłeś się i dla innych osób z mojej rodziny, ponieważ dałeś mi tyle dowodów życzliwości, zapomnieć o tym wszystkim, byłoby niewdzięcznością z mej strony... Zajęcie, wprawdzie skromne, ale pewne, stracił pan z mego powodu... pozwól więc, abym... - Ani słowa więcej, kochana pani! - przerwał Rodin. - Ależ panie, przeciwnie, to ja byłabym panu zobowiązana, gdybyś przyjął to, co pragnęłam panu ofiarować. - Och! - odparł Rodin z uśmiechem - nie wątpię; nie mniej, powtarzam raz jeszcze, nic od pani nie mogę przyjąć... Kiedyś może... dowie się pani, dlaczego. - Kiedyś? - Więcej powiedzieć nie mogę. - A wtedy, panie, nie wolno mi już będzie być ci wdzięczną? - Nie... nie - rzekł Rodin z udanym oburzeniem. - Och! Wierz mi, pani... przyjdzie uroczysta chwila, w której będziesz mogła okazać mi swą wdzięczność w sposób godny i ciebie, i mnie. Rozmowę tę przerwała dozorczyni, która rzekła do Adrianny: - Na dole czeka jakaś dziewczyna, garbata, która chce się widzieć z panią... - Niech wejdzie! - rzekła Adrianna, która poznała z opisu Garbuskę. - Pan doktor kazał, aby jego powóz był gotów na pani rozkazy; czy kazać zaprzęgać? - Dobrze... za kwadrans - odrzekła Adrianna. A zwracając się do Rodina, dodała: - Spodziewam się, że niedługo sędzia przyprowadzi panny Simon. - Tak, zapewne - odparł Rodin. A potem zapytał obojętnym głosem: - Kim jest ta garbata dziewczyna? - To przybrana siostra robotnika, który naraził się na wszystko, chcąc mnie stąd wyprowadzić - rzekła Adrianna ze wzruszeniem. - Ta biedna szwaczka jest stworzeniem rzadkiej dobroci; nigdy wznioślejsze myśli ani szlachetniejsze serce nie ukrywały się pod mniej powabną powierzchownością... Nie, nie tylko ta dziewczyna dowodzi, jak dalece szlachetność duszy przewyższa pozorne zalety, zależne od ślepego trafu lub dostatku. W chwili, kiedy wymawiała ostatnie słowa, do pokoju weszła Garbuska. ROZDZIAŁ IX PODEJRZENIA Adrianna pośpieszyła na spotkanie Garbuski, a chwytając ją za ręce, rzekła wzruszona: - Chodź... chodź... Drogie dziecko... Nie ma już krat, które by nas rozdzielały! Garbuska, znalazłszy się w objęciach panny de Cardoville, gdy na swoich bladych licach poczuła pocałunek świeżych, koralowych ust Adrianny, zalała się łzami, nie mogąc słowa wymówić. Rodin, cofnąwszy się w kąt, przypatrywał się tej scenie z tajemniczym niezadowoleniem. Pomyślał, że nigdy nie trzeba lekceważyć czy to nieprzyjaciela, czy też przyjaciela, jaki by nie był mały. Jego zaś nieprzyjacielem był każdy, poświęcający się dla panny Cardoville; poza tym Rodin, przy całej sile charakteru, podlegał pewnym zabobonnym słabostkom; czuł więc niepokój i bał się wrażenia, jakie zrobiła na nim Garbuska; przyrzekł sobie zapamiętać to wrażenie. * * * Gdy Garbuska zalewała się łzami wdzięczności, Adrianna, wziąwszy haftowaną chustkę, otarła twarz biednej szwaczki. Ten postępek panny de Cardoville oszczędził Garbusce niemałego kłopotu. Może się ktoś pogardliwie uśmiechnie na te dziecinne szczegóły, lecz biedna Garbuska, nie śmiejąc sięgnąć do kieszeni po chuścinę-gałganek, musiałaby długo pozostać z zapłakanymi oczami, gdyby nie otarła ich panna de Cardoville. - Pani jest taka dobra... - Spójrz pan na nią... - odezwała się Adrianna do Rodina. To skarb odkryty przeze mnie... - dodała z dumą. - Przypatrz się jej! Kochaj ją tak, jak ja ją kocham i szanuj, jak ja ją szanuję. Jest to serce... jakiego szukamy. I jakie, dzięki Bogu, znajdujemy, kochana pani - odparł Rodin, schylając się przed Garbuską. Ta powoli podniosła oczy na jezuitę. Na widok jego trupiej twarzy, uśmiechającej się z przymileniem, dziewczyna zadrżała; rzecz dziwna! Nigdy tego człowieka nie widziała, a jednak od pierwszej chwili poczuła wstręt i obawę, tak samo jak on, gdy ją zobaczył. Zwykle nieśmiała i wstydliwa, nie mogła oderwać wzroku od Rodina; serce jej zaczęło mocniej bić, jak gdyby zagrażało jej jakieś niebezpieczeństwo; a ponieważ ta szlachetna istota zwykła obawiać się przede wszystkim o tych, których kochała, machinalnie zbliżyła się do Adrianny, jakby chciała ją sobą zasłonić. On zaś, wprawny fizjonomista, niby nie dostrzegł, jakie wrażenie zrobił na szwaczce i tym większą poczuł do niej odrazę. Zamiast spuścić oczy przed jej natrętnym wzrokiem, począł nawzajem tak pilnie jej się przypatrywać, że aż zwróciło to uwagę panny de Cardoville. - Przebacz mi, dobra panienko - zwrócił się Rodin do Garbuski, udając, że coś sobie przypomina - ale zdaje mi się... że się mylę... Czy nie chodziłaś przed kilkoma dniami do klasztoru Panny Marii... tu, w sąsiedztwie? - Tak, panie... - O! Słusznie powiedziała pani - odrzekł Rodin, wskazując na Garbuskę - że to złote serce, takie, jakich właśnie szukamy. Gdyby pani wiedziała, z jaką godnością, jak śmiało ta panienka, nie mając pracy - a dla niej nie mieć pracy, znaczy to samo, co cierpieć niedostatek - odrzuciła hańbiące propozycje, jakie jej czyniła przełożona klasztoru, mianowicie szpiegowania rodziny, u której zamierzała ją umieścić... - Panie... - przerwała Garbuska z zakłopotaniem. - Ho! Ho! Moja panienko, nie tak łatwo dam się odstraszyć od wypowiedzenia tego, co czuję... wszystko jedno, czy to ma być pochwała, czy nagana... Zapytaj o to tę zacną panią - mówił jezuita, wskazując wzrokiem Adriannę. - Otóż powiem ci bez ogródek, że mam równie dobre wyobrażenie o tobie jak o pannie de Cardoville. - Wierz mi, drogie dziecko - dodała nieco, zakłopotana Adrianna - że są pochwały, które czynią zaszczyt... które stają się nagrodą... a takimi właśnie są pochwały pana Rodina... Jestem tego pewna... Powtarzam ci, jestem pewna! - Zresztą, nie tylko mnie należy się zaszczyt takiego sądu... - Jak to, panie? - Czy nie jesteś przybraną siostrą Agrykoli Baudoina, uczciwego, energicznego rzemieślnika, popularnego poety? - Słusznie pan mówi! - przyznała Adrianna. - Mówił mi o niej z takim zapałem, z takim przywiązaniem, iż od razu powzięłam szacunek dla osoby, która potrafi wzbudzić takie przywiązanie. Te słowa Adrianny tak zmieszały Garbuskę, iż jej blada twarz okryła się żywym rumieńcem. Wiadomo, że dziewczyna kochała Agrykolę, a kochała równie namiętnie jak skrycie. Stąd ten niezwykły rumieniec na twarzy, stąd tak widoczne zakłopotanie, które nawet zdziwiło Adriannę. Przenikliwy umysł, jakim był obdarzony Rodin, spostrzegłszy najmniejszy skutek, zaraz dochodził jego przyczyny. Sądząc przez porównanie, jezuita widział z jednej strony ułomną, upośledzoną dziewczynę, ale bardzo roztropną i zdolną do namiętnego poświęcenia; z drugiej zaś strony przypomniał mu się przystojny rzemieślnik, śmiały, mądry i otwarty. Pomyślał: - Z powodu braterskiej miłości nikt się tak nie rumieni. Wpadłszy na ślad tego odkrycia, chciał dalej posunąć swoje badania. Spostrzegłszy, że zmieszanie Garbuski zdziwiło Adriannę, zwrócił się do niej, mrugnięciem zwracając jej uwagę na biedną dziewczynę: - Czy widzi pani, jak to dziewczę się rumieni, kiedy mowa jest o przywiązaniu do niej dzielnego rzemieślnika? Garbuska spuściła oczy, nie wiedząc, co począć ze wstydu. Dopiero co czerwona jak róża, zbladła jak ściana i zaczęła cała drżeć. - Nie ma się pani czemu dziwić! - odezwał się znowu Rodin z najniewinniejszą miną. - To zupełnie naturalne; to dziecko przywiązane jest do brata jak dobra, życzliwa siostra. Tak go kocha, tak się z nim jednoczy, iż kiedy go ktoś chwali, zdaje jej się, że tym samym i ją chwali... - A ponieważ jest równie skromna jak dobra - dodała Adrianna, biorąc Garbuskę za rękę - najmniejsza pochwała, czy to dla jej przybranego brata, czy też dla niej, miesza ją do tego stopnia jak w obecnej chwili... Garbuska była pewna... i trzeba jej było tej pewności, aby nie umrzeć ze wstydu, że słowa Rodina były szczere i że nie domyśla się jej miłości dla Agrykoli. - Daruj mi, pani! - odezwała się do Adrianny. - Tak mało jestem przyzwyczajona do łaskawego obchodzenia się ze mną, iż. nie zasługuję na dobroć pani. - Moja dobroć?... Biedna dziewczyno! - zawołała panna de Cardoville. - Nic jeszcze dla ciebie dobrego nie zrobiłam. Lecz dzięki Bogu! Od dzisiaj, jeżeli ci się to podoba, nie rozstaniemy się już. Jeśli zgodzisz się, potrafię pogodzić moją, może nieco samolubną, chęć zatrzymania cię przy sobie, z niezależnością twego charakteru, z twoim umiłowaniem pracy, nawyknięciem do cichego, skromnego życia; spodziewam się, że uda mi się skłonić cię do pozostania przy mnie. - Ach! Cóż ja takiego uczyniłam, aby zasłużyć na taką wdzięczność? - zapytała naiwnie Garbuska. - Dosyć już... dosyć tego... - przerwała Adrianna - już tak sobie ułożyłam, że będziesz moją przyjaciółką... i będę się starać przekonać cię, że tak będzie... ale teraz chciałabym wreszcie dowiedzieć się, co cię tu sprowadza. - Dziś rano pan Dagobert otrzymał list, w którym zapraszano go, aby tu przyszedł, i zapewniano, że usłyszy pomyślną wiadomość o tym, co go najwięcej zajmuje. Adrianna spojrzała pytająco na Rodina, który skinął głową. i rzekł: - Tak, droga pani, to ja napisałem ten list... ale bez podpisu i bez bliższych wyjaśnień; dlaczego, dowie się pani. - A więc, moja droga, dlaczego przyszłaś sama? - spytała Adrianna. - Niestety, droga pani, byłam tak wzruszona twoim łaskawym przyjęciem, że nie zdążyłam wypowiedzieć swoich obaw... - Jakich obaw? - zapytał Rodin. - Widząc, że pani tu jest, sądziłem, że to pani napisała ten list do pana Dagoberta; powiedziałam mu o tym i uwierzył. Kiedy przyszedł, był tak niecierpliwy, iż zaraz w drzwiach zapytał, czy tu znajdują się sieroty, i opisał, jak wyglądają. Odpowiedziano mu, że tu ich nie ma. Wtedy, nie zważając na moją usilną prośbę, pobiegł do klasztoru. - Co za nierozwaga! - zawołała Adrianna. - Po tym wszystkim, co zaszło tamtej nocy... - dodał Rodin, wzruszając ramionami. - Na próżno tłumaczyłam - mówiła Garbuska - że w liście nie ma mowy o tym, że zostaną mu wydane sieroty... ale prawdopodobnie otrzyma tylko o nich jakąś wiadomość; nie chciał słuchać, tylko powiedział: Jeśli niczego się nie dowiem... przyjdę za tobą... ale one jeszcze przedwczoraj były w klasztorze; teraz już wszystko się wykryło i nie mogą mi już odmówić ich wydania. - Z takim człowiekiem - rzekł Rodin, uśmiechając się - nie ma co mówić po ludzku... - Przez Boga żywego! Byle go tylko nie poznano! - zawołała przestraszona Adrianna, przypomniawszy sobie pogróżki doktora Baleinier. - Nie przypuszczam, żeby to się stało... - mówił Rodin - nie wpuszczą go do klasztoru, pewno i na tym rzecz się skończy; zresztą sędzia wkrótce tu przybędzie z tymi pannami... Nie mam już potrzeby pozostawać tu dłużej... wzywają mnie inne obowiązki. Muszę odnaleźć miejsce pobytu księcia Dżalmy; racz więc pani powiedzieć, gdzie i kiedy będę mógł się widzieć z panią. - Znajdzie mnie pan w domu, w moim nowym domu, do którego się udam wprost stąd, przy ulicy Anjou, w dawnym pałacu Beaulieu... Ale... zdaje mi się - rzekła Adrianna po pewnym namyśle - że z wielu względów nie będzie ani przyzwoite, ani roztropne umieszczać księcia Dżalmę w pawilonie, który zajmowałam w pałacu Saint-Dizier... Widziałam niedawno śliczny, umeblowany domek; w ciągu dwudziestu czterech godzin uzupełnią i urządzą w nim wcale piękne mieszkanie... Tak, tak będzie lepiej! - dodała po chwili. - W ten sposób będę mogła pewniej zachować incognito. Jak to? - zawołał Rodin, którego plany niweczyło to nowe postanowienie panny de Cardoville - chce pani, aby o niczym nie wiedział?... - Chcę, aby książę Dżalma nie wiedział, kto jest nieznajomym przyjacielem, który mu przychodzi z pomocą; w ogóle życzeniem moim jest, aby nie słyszał mego nazwiska, aby nawet nie wiedział, że istnieję... Przynajmniej na razie... Później... może za miesiąc... zobaczę; okoliczności wskażą, jak mi wypadnie postąpić. - Ale - zakwestionował Rodin, ukrywając niepokój. - Czy nie będzie pani miała zbyt wiele trudności w zachowaniu tego incognito? - Gdyby książę zamieszkał w pawilonie, sąsiedztwo stryjenki mogłoby mu wkrótce wyjaśnić rzeczywisty stan rzeczy; właśnie unikając tego, muszę zmienić swój pierwotny zamiar... Książę zamieszka dość daleko... przy ulicy Białej. Któż mógłby mu powiedzieć to, o czym nie powinien wiedzieć? Tylko jeden z moich starych przyjaciół, pan Nerwal, pan i ta panienka - tu wskazała wzrokiem Garbuskę - na których dyskrecji mogę polegać, będziecie wiedzieli o mojej tajemnicy... więc będzie dobrze zachowana!... Zresztą, jutro pomówimy o tym obszerniej; najpierw, oby się panu udało odnaleźć księcia! Rodin, choć bardzo niezadowolony z nagłego postanowienia Adrianny, ukrył jednak swoje rozczarowanie i rzekł: - Będę się starał życzenia pani ściśle wypełnić i jutro, jeśli pani pozwoli, przyniosę, jak sądzę, pomyślne wiadomości... - Więc do jutra... będę pana oczekiwać z niecierpliwością - rzekła Adrianna, serdecznie ściskając rękę jezuicie. - Musisz dla mnie być łaskaw, gdyż przewiduję, że przyjdzie mi jeszcze o wiele rad, o wiele przysług pana prosić... choć już tyle panu jestem winna... - Nigdy, droga pani, nigdy mi za wiele nie będziesz winna - odparł Rodin, kłaniając się nisko i odchodząc do drzwi. W chwili, kiedy miał już wychodzić, spotkał Dagoberta. - Ha! Tuś mi... Przecież mam choć jednego!... - zawołał żołnierz, silnie chwytając go za kark. ROZDZIAŁ X UNIEWINNIENIE Widząc, jak Dagobert gwałtownie chwycił Rodina za kołnierz, Adrianna krzyknęła przerażona i podbiegła do żołnierza. - Na miłość boską! Panie... co robisz? - Co robię? - ostro odpowiedział żołnierz, nie puszczając Rodina. - Korzystam ze sposobności; dusić będę tego nikczemnika z bandy renegata, dopóki mi nie powie, gdzie są moje dzieci... - Zadusi mnie pan... - krzyczał jezuita, usiłując się wymknąć żołnierzowi. - Gdzie są sieroty, kiedy ich tu nie ma? - krzyczał Dagobert piorunującym głosem. - I kiedy zamknięto przede mną drzwi klasztoru, nie chcąc mi nawet odpowiedzieć? - Gwałtu... gwałtu!... - krzyczał Rodin okropnym głosem. - Ależ to straszne! - zawołała Adrianna. I złożywszy błagalnie ręce, rzekła do Dagoberta: - Zmiłuj się, panie!... Posłuchaj mnie... posłuchaj jego... - Panie Dagobercie! - dodała Garbuska, chwytając żołnierza za ramię swymi słabymi rączkami i wskazując Adriannę. - To panna de Cardoville... W jej obecności taki gwałt... A poza tym pan się myli... tak, mylisz się, panie Dagobercie. Usłyszawszy nazwisko panny de Cardoville, żołnierz nagle odwrócił się i puścił Rodina. - Daruj, pani - rzekł, podchodząc do Adrianny, bladej i przestraszonej - nie wiedziałem, kto pani jesteś... lecz pierwsze oburzenie mimo woli uniosło mnie... - Lecz, przebóg! Co pan masz przeciwko temu panu? - spytała Adrianna. Gdybyś chciał mnie wysłuchać, dowiedziałbyś się... - Przebacz pani, że przerywam - rzekł żołnierz powściągliwym głosem, a zwracając się do Rodina, który już się nieco uspokoił, dodał: - Podziękuj pani i precz!... Jeśli tu dłużej zostaniesz, nie ręczę za siebie... - Pozwól pan powiedzieć tylko słówko, drogi panie! - prosił Rodin. - Ja... - Powtarzam, że nie ręczę za siebie, jeśli tu zostaniesz dłużej - zawołał Dagobert z wściekłością. - Ależ na miłość boską! Powiedz przynajmniej, co cię tak uniosło... - odezwała się Adrianna - a przede wszystkim uspokój się i zechciej nas wysłuchać... - Ja mam się uspokoić? - zawołał Dagobert z rozpaczą - wszak ja o jednej rzeczy tylko myślę... o przyjeździe marszałka Simona; on będzie tu dzisiaj, najdalej jutro... - Czy to możliwe? - przerwała Adrianna. Twarz Rodina zdradzała również zdziwienie. - Wczoraj wieczorem odebrałem list od marszałka... wysiadł na ląd w Hawrze; od trzech dni już chodzę, staram się, robię, co mogę, w nadziei, że nareszcie sieroty zostaną mi wydane, gdyż intrygi tych łotrów nie udały się - wskazał na Rodina nowym gestem oburzenia. - Lecz wszystko na próżno... Oni znowu knują jakiś haniebny spisek. Tego się spodziewałem. - Ależ panie - usiłował wtrącić Rodin - pozwól, abym ci... - Precz! - krzyknął Dagobert, którego rozdrażnienie rosło na myśl, że lada chwila może zjawić się w Paryżu marszałek Simon - Odejdź!... Mówię ci, bo... gdyby nie pani... przynajmniej zemściłbym się na jednym. Rodin mrugnął na Adriannę, wskazując Dagoberta gestem życzliwego politowania i rzekł: - A więc odchodzę, a czynię to tym chętniej, że właśnie miałem wyjść. Potem zbliżywszy się do panny de Cardoville, szepnął: - Biedny żołnierz! Żal wprawia w obłęd, nie byłby w stanie wysłuchać mnie ani zrozumieć. Racz wytłumaczyć mu, pani, wszystko, a przekona się, w jakim jest błędzie! - dodał. Ale tymczasem - sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małą paczkę - oddaj mu to... to jest moja zemsta... spodziewam się, że będzie dlań miła. Po jego wyjściu Adrianna zbliżyła się do żołnierza i odezwała się łagodnym głosem, z wyrazem tkliwego współczucia: - Tak nagłe, niespodziewane przyjście pana nie pozwoliło mi zapytać o najważniejszą rzecz... Jak pańska rana? - Dziękuję pani! - odparł żołnierz, budząc się z zamyślenia. - Dziękuję pani! Mała to rzecz i nie mam czasu myśleć o niej... Przykro mi, że tak grubiańsko zachowałem się w pani obecności, że wypędziłem tego łotra... ale bo to przewyższa siły człowieka; na widok tych ludzi... krew się we mnie burzy. - A ponadto, wierz mi pan, zbyt porywczo osądziłeś tego człowieka. - Zbyt porywczo... wszak znam go nie od dzisiaj... On był razem z tym renegatem, księdzem d'Aigrigny. - To prawda... ale to nie przeszkadza mu być uczciwym, dobrym człowiekiem... - Jemu!? - zawołał Dagobert z powątpiewaniem. - Tak, jemu... W tej chwili zajmuje się tylko jedną rzeczą... odzyskaniem pańskich dzieci. - Kto?... On? - zawołał zdziwiony żołnierz, nie bardzo mogąc uwierzyć temu, co słyszy - On miałby mi wrócić moje dzieci!? - Tak... może nawet prędzej niż sam się spodziewasz. - On panią zwodzi! - zawołał nagle Dagobert. - Mylisz się pani, jeżeli wierzysz temu staremu oszustowi. - Nie, nie! - zaprzeczyła Adrianna, uśmiechając się i potrząsając głową. - Mam dowody jego szczerości... a przede wszystkim to dzięki niemu wychodzę z tego domu. - Czy to możliwe? - zawołał żołnierz, nieco zmieszany. - Tak, to prawda, a nadto jest tu coś jeszcze, co może pana pogodzić z nim - mówiła Adrianna, oddając Dagobertowi mały pakiecik, który wręczył jej Rodin. - Nie chcąc pana dłużej drażnić swoją obecnością, powiedział mi: Oddaj to pani temu uczciwemu żołnierzowi! Będzie to moja zemsta. Dagobert patrzył ciekawie w oczy panny Cardoville, otwierając jakby od niechcenia mały pakiecik. Gdy rozwinął go i ujrzał swój poczerniały srebrny krzyż i wypłowiałą wstążeczkę, które skradzione zostały mu w oberży "Pod białym sokołem", serce zaczęło mu mocniej bić ze wzruszenia i zawołał drżącym głosem: - Mój krzyż!... Mój krzyż!... To mój krzyż!! I w uniesieniu radości przyciskał srebrną gwiazdkę do siwych wąsów. Po chwili dodał: - Po przysłudze wyświadczonej marszałkowi Simonowi, mojej żonie lub synowi... nie można było sprawić mi większej radości... I pani ręczy za tego człowieka! A ja go skrzywdziłem... sponiewierałem... słusznie należy mu się zadośćuczynienie... będzie je miał. O tak! Będzie je miał. I stary żołnierz skoczył ku drzwiom, przebiegł dwa pokoje, wypadł na schody i dogonił Rodina na ostatnim stopniu. - Panie! - zawołał wzruszony. - Proszę, aby pan się zaraz wrócił. Zbłądziłem, zawiniłem, a kiedy zawinię, staram się natychmiast swój błąd naprawić. Skrzywdziłem pana, obraziłem wobec świadków... Przeproszę pana wobec tych samych świadków... - Ale, mój panie... i bez tego chcę panu to zapomnieć... śpieszę się... muszę już iść... - Co mnie obchodzi, że się pan śpieszysz?... Chodź pan, chodź koniecznie, bo, jeżeli nie... - odrzekł żołnierz wzruszonym głosem, ściskając rękę jezuicie - bo jeśli nie pójdziesz, szczęście, jakieś mi sprawił, oddając krzyż, będzie niepełne. - Ha! Jeśli tak panu na tym zależy, to wróćmy się... - Otóż go mamy... otóż go mamy! - zawołał Dagobert, wchodząc. - Ledwie zdołałem go dogonić, już na samym dole. - Teraz panie, dodał poważnie - oświadczam uroczyście przy paniach, żem grubo zbłądził, żem cię niesłusznie obraził: przepraszam cię więc najpokorniej i z radością wyznaję, żem wiele ci winien... Och, tak, bardzo wiele... a kiedym winien... to płacę! I jeszcze raz wyciągnął swą poczciwą rękę do Rodina, który uścisnął ją uprzejmie, mówiąc: - Ależ, mój Boże! O co tu idzie? Cóż to za wielka przysługa, o której mówisz? - A to! - odparł Dagobert, pokazując swój krzyż Rodinowi. - Więc pan nie wie, czym jest dla mnie też krzyż?! - I owszem, domyślając się, że przywiązujesz doń wielką wagę, uznałem, że będę miał wielką przyjemność, gdy ci go oddam. Dlatego przyniosłem go... Lecz niech to zostanie między nami, zaraz na wstępie przywitałeś mnie tak... tak obcesowo... iż nie miałem nawet czasu... - Panie - przerwał zawstydzony Dagobert - zapewniam cię, że diabelnie tego żałuję. - Wierzę, przyjacielu... nie mówmy już o tym... Więc tak bardzo ceniłeś ten krzyż? - Czy go ceniłem! - zawołał Dagobert i znów pocałował krzyż. - Wszak to dla mnie najdroższa rzecz... Ten, od którego go dostałem, mój dobroczyńca... ach, mój Boże! Wszak to on sam go dotykał... - Jak to... - rzekł Rodin, udając, że patrzy na krzyż z zajęciem i uszanowaniem. - Jak to! Napoleon... wielki Napoleon własną ręką dotykał tego zaszczytnego znaku? - Tak, panie, swoją ręką! To on umieścił go na zbroczonej krwią piersi jako lekarstwo na moją ranę... Dlatego zdaje mi się, iż gdyby mi przyszło umierać z głodu, wybierając między chlebem a tym krzyżem nie wahałbym się... aby, nawet umierając, mieć go na sercu... Ale dosyć już... Mówmy o innych rzeczach... A to głupi, stary żołnierz! - dodał Dagobert, przecierając ręką oczy; potem, jak gdyby wyrzucał sobie, że się wstydzi wzruszenia, już nie ukrywał łez i mówił dalej z ożywieniem: - Oj, tak, płaczę z radości, żem odzyskał krzyż... mój krzyż... który dał mi cesarz... - Niech więc Bóg będzie wielbiony za to, że moja uboga ręka zwróciła ci ten skarb - rzekł Rodin z rozrzewnieniem i dodał: - Na poczciwość! Dzień ten będzie pomyślny dla wszystkich; właśnie napisałem to dziś w liście do pana... - W tym liście bez podpisu? - zapytał coraz bardziej zdziwiony żołnierz. - Więc to pan go przysłał? - Ja... tylko obawiając się nowej zasadzki ze strony księdza d'Aigrigny, nie mogłem, jak pojmujesz, tłumaczyć się jaśniej. - No, tak... moje biedne sieroty... będą mi zwrócone? Rodin kiwnął potakująco głową. Po czym dodał: - Jeżeli listu nie podpisałem, to tak nakazywała postąpić mi roztropność, gdyż obawiałem się, aby moje nazwisko nie wzbudziło w panu podejrzeń; jeżeli wreszcie prosiłem pana, abyś przyszedł tu, a nie do klasztoru, to z obawy, aby cię nie poznał odźwierny lub ogrodnik, gdyż wówczas pańska wyprawa minionej nocy mogłaby pociągnąć fatalne skutki. - Lecz doktor Baleinier o wszystkim wie! - wtrąciła zaniepokojona Adrianna - a nawet groził, że doniesie o wszystkim, że oskarży pana Dagoberta i jego syna, jeślibym poważyła się skarżyć go. Może pani być zupełnie spokojna: nie on pani, ale pani jemu będzie teraz dyktować warunki - odpowiedział Rodin. - Polegaj pani na mnie; co zaś tyczy pana Dagoberta,... wszystkie jego zmartwienia, wszystkie udręki już się skończyły. - Tak - odezwała się Adrianna, zwracając się do żołnierza - sędzia, człowiek zacny i ludzki, udał się do klasztoru po córki marszałka Simona, zapewne przyprowadzi je tu lada chwila; lecz sądzi, że byłoby przyzwoiciej, aby zamieszkały u mnie... Jednak na to potrzebna jest pańska zgoda... gdyż zostały powierzone panu. - Jeśli chce pani zastąpić im matkę - rzekł Dagobert - wypada mi tylko serdecznie podziękować za tę łaskę dla mnie i dla biednych sierot... Tylko, nauczony przykrym doświadczeniem, będę prosić panią, ażebym mógł nie odchodzić od drzwi ich pokoju, tak we dnie jak w nocy. Jeżeli wyjdą gdzieś z panią, pozwolisz, abym szedł o kilka kroków za nimi, nigdy ich nie spuszczając z oka, tak właśnie, jak to zrobił Ponury, który okazał się lepszym ode mnie stróżem... Skoro przyjedzie marszałek... a to nastąpi lada dzień, wtedy stróż się usunie... - Tak! - przytaknął Rodin - dałby Bóg, żeby zjawił się jak najprędziej, gdyż wypadnie mu pociągnąć księdza d'Aigrigny do ciężkiej odpowiedzialności za prześladowanie jego córek, mimo że marszałek jeszcze nie wie o wszystkim... - I nie żałujesz pan tego renegata? - zapytał Dagobert. - Nie żałuję podłych ani zdrajców - odpowiedział Rodin. - Niech tylko pan marszałek raczy mnie wysłuchać, niech mu wszystko opowiem, a wtedy oceni postępowanie księdza d'Aigrigny. Dowie się, że jego najlepsi przyjaciele, jak również i on sam, są przedmiotem nienawiści tego niebezpiecznego człowieka. - Jak to? - zapytał Dagobert. - Ależ pan sam - odparł Rodin - możesz posłużyć za dowód tego, o czym mówię. - Ja!? - Czy sądzi pan, że to przez, zwykły przypadek zaszły sceny w oberży "Pod białym sokołem", niedaleko Lipska? - Skąd pan wie o tym? - Gdzie przyjął pan wyzwanie Moroka - opowiadał dalej Rodin, nie zważając na pytanie żołnierza - i wpadł w zasadzkę... gdzie odrzuciłeś potem wyzwanie i wtedy przytrzymano pana jako nie mającego urzędowych papierów, których w rzeczy samej nie miałeś, potem uwięziono pana jako włóczęgę, z tymi biednymi sierotami... Czy wie pan, co miały na celu wszystkie te gwałty?... Oto, aby ci przeszkodzić w przybyciu tutaj na dzień 13 lutego. - Im dłużej pana słucham - odezwała się Adrianna - tym bardziej przeraża mnie zuchwałość księdza d'Aigrigny i rozległe środki, jakimi rozporządza... Gdyby pańskie słowa nie zasługiwały na zupełną wiarę... - Nie uwierzyłaby pani temu? - przerwał Dagobert - podobnie jak ja nie mogę umierzyć, aby ten renegat, jakkolwiek nikczemny, miał związki z właścicielem menażerii w głębi Saksonii! A przy tym, skąd on mógł wiedzieć, że będę z dziećmi przejeżdżać przez Lipsk? To niepodobna. - Istotnie - dodała Adrianna - obawiam się, czy odraza, jaką masz do księdza d'Aigrigny, jakkolwiek słuszna, nie unosi pana za daleko i czy z tego powodu nie przypisuje mu pan za wielkiej władzy i szeroko rozgałęzionych stosunków? Po tych uwagach nastąpiło krótkie milczenie, podczas którego Rodin z politowaniem spoglądał to na Adriannę, to na Dagoberta, wreszcie zapytał: - A jak inaczej ksiądz d'Aigrigny otrzymałby pański krzyż, gdyby nie stosunki z Morokiem? - Rzeczywiście, dobrze, że mi pan to przypomina! - odrzekł Dagobert. - Bo z wielkiej radości nie zastanowiłem się nad tym, jakim sposobem mój krzyż dostał się do pańskich rąk? - Właśnie drogą stosunków, jakie ksiądz d'Aigrigny miał w Lipsku. - Ale jak mój krzyż dostał się do pana w Paryżu? - Powiedz no pan: byłeś aresztowany w Lipsku dlatego, że nie miałeś papierów, prawda? - Tak... a nigdy nie mogłem pojąć, jakim sposobem moje papiery i krzyż mogły zniknąć z tornistra... Sądziłem, że zgubiłem je przypadkiem. Rodin wzruszył ramionami i rzekł: - Zostały panu skradzione w oberży Pod białym sokołem przez Goliata, jednego z zaufanych sług Moroka, a ten przesłał je księdzu d'Aigrigny na dowód, że wykonał otrzymane zlecenie; niedawno dowiedziałem się o tych wszystkich szatańskich intrygach; krzyż i papiery znajdowały się w archiwum księdza d'Aigrigny; spodziewając się, że zobaczę pana dziś rano i wiedząc, jak żołnierz ceni swój krzyż, nie zawahałem się i schowałem go do kieszeni. Niech mówi, co kto chce, pomyślałem sobie, będzie to po prostu zwrócenie rzeczy jej właścicielowi, a moja delikatność może przesądza pojęcie tego nadużycia zaufania. - Nic lepszego nie mógł pan zrobić! - zawołała Adrianna - i ja również z życzliwości dla pana Dagoberta, jestem bardzo panu wdzięczna. A po chwili namysłu dodała jakby z pewną obawą: - Ale jak potężna musi być władza księdza d'Aigrigny... kiedy nawet w obcych krajach ma tak rozległe, tak straszne stosunki! - Cicho! - odparł Rodin półgłosem, oglądając się na wszystkie strony z przestraszoną miną - Cicho... na Boga, proszę was, moi państwo, nie pytajcie mnie o to! ROZDZIAŁ XI WYJAŚNIENIE Panna de Cardoville, mocno zdziwiona przestrachem Rodina, gdy zapytała go o wytłumaczenie potężnej władzy księdza d'Aigrigny, zawołała: - A cóż jest tak nadzwyczajnego w pytaniu, które zadałam panu? - Raz jeszcze panią proszę, nie pytaj mnie o to; mury tego domu mają uszy, jak to się mówi. Adrianna i Dagobert patrzyli na siebie z coraz większym zdziwieniem. Co do Garbuski, ta, przez nieokreślony bliżej instynkt, nadal czuła nieprzezwyciężoną niechęć do Rodina. Czasem patrzyła nań ukradkiem, usiłując przeniknąć maskę człowieka, który ją przerażał. - Nie, nie, droga pani! - powtórzył Rodin z westchnieniem, widząc, że jego milczenie dziwiło Adriannę. - Nie pytaj mnie o możliwości księdza d'Aigrigny. - Ale proszę wyjaśnić mi - upierała się Adrianna - dlaczego tak się wahasz z odpowiedzią?... Czego się boisz? - Ach! Droga pani! - westchnął Rodin - Ci ludzie są tak potężni!... Ich zemsta potrafi być straszna! - Ależ, panie, czy nie lepiej znać niebezpieczeństwo, które nam zagraża? - Kiedy się wie o manewrach przeciwnika, przynajmniej można się bronić - dodał Dagobert. - Lepszy otwarty atak niż zasadzka! - Zresztą wierz mi - dodała Adrianna - że pańskie tajemnicze słowa przejmują mnie jakimś niepokojem... - A więc, jeśli o to chodzi... - odrzekł jezuita, udając, że niechętnie ulega naciskowi - ponieważ gardzisz przestrogą... wytłumaczę się jaśniej. Ale pamiętaj - dodał z powagą - iż twoje nalegania zmuszają mnie do odkrycia tego, o czym może lepiej byłoby nie wiedzieć. - Mów, bardzo cię proszę - nalegała Adrianna. Rodin, dając znak, aby zbliżyli się, mówił po cichu, z tajemniczą miną: - Nie słyszeliście nigdy, moi państwo, o potężnym stowarzyszeniu, które rozciąga swoje sieci po całej kuli ziemskiej, które ma swych członków, swych agentów, fanatyków we wszystkich warstwach społecznych... które miało i jeszcze ma silny wpływ na wysokich urzędników, nawet na osoby panujące... Towarzystwo to jest wszechwładne, bo jednym słowem spycha te osoby w nicość, z której ono tylko mogłoby je wydźwignąć. - Przebóg! - zawołała Adrianna. - Cóż to za straszne towarzystwo? Nigdy dotąd o nim nie słyszałam. - Wierzę pani, a mimo to pani nieświadomość bardzo mnie dziwi. - Dlaczego dziwi? - Gdyż byłaś ciągle przy swej stryjence i często widywałaś księdza d'Aigrigny. - Mieszkałam u księżny Saint-Dizier, ale nie z nią, gdyż z wielu powodów czułam wstręt do niej. - Tak, to prawda, moja uwaga jest bezzasadna; tam, bardziej niż gdzie indziej, zwłaszcza przed panią, wystrzegano się z mówieniem o tym towarzystwie... a jednak jemu to właśnie księżna Saint-Dizier zawdzięcza, że miała takie znaczenie i tak wielki wpływ za czasów restauracji... Za sprawą tego towarzystwa ksiądz d'Aigrigny jest człowiekiem tak niebezpiecznym; za pośrednictwem jego członków mógł śledzić, ścigać, dosięgać różnych członków pani rodziny, jednych na północy, drugich w Indiach, innych w górach Ameryki, gdyż, jak już pani powiedziałem, przedwczoraj przypadkiem tylko, przeglądając jego papiery, wpadłem na ślad, a potem przekonałem się, że jest on członkiem tego towarzystwa, a nawet jednym z najczynniejszych i najzdolniejszych jego zwierzchników. - A więc dobrze... Jest to... - i Rodin zaciął się. - Ależ, panie, co to za towarzystwo? - zawołała Adrianna - Jest to... jest to... - powtórzyła Adrianna, równie ciekawa jak pozostali. Rodin obejrzał się wkoło, dał znak, aby jeszcze bliżej podeszli i rzekł po cichu, wolno wymawiając słowa: - Jest to... zgromadzenie jezuitów. - I zadrżał. - Jezuici! - zawołała panna de Cardoville, nie mogąc powstrzymać się od głośnego śmiechu, zwłaszcza że po tajemniczych słowach Rodina spodziewała się, że dowie się o czymś dużo straszniejszym. - Jezuici! - śmiała się dalej. - Ależ oni istnieją tylko w książkach! Są to postaci historyczne, na pewno bardzo niebezpieczne; ale dlaczego robić jezuitów z księżny Saint-Dizier i księdza d'Aigrigny? Czy nie wystarczy, że i bez tego budzą mój wstręt i pogardę? Rodin, wysłuchawszy ze spokojem panny de Cardoville, odparł uroczystym tonem: - Pani zaślepienie przeraża mnie; przeszłość powinna była uczynić panią przezorniejszą i ostrożniejszą na przyszłość, bo bardziej niż kto inny doświadczyła pani zgubnego wpływu tego zgromadzenia, którego istnienie uważasz za mrzonkę. - Ja? - zapytała Adrianna z uśmiechem, choć zarazem nieco zdziwiona. - Tak... pani. - I w jakich okolicznościach? - I pani mnie jeszcze o to pyta?... Przecież była pani tu zamknięta, jako obłąkana! Czy nie wystarczy uświadomić pani, iż zarządzający tym domem jest jednym z najgorliwszych świeckich członków tego zgromadzenia, ślepym narzędziem księdza d'Aigrigny. - Więc to tak! - zawołała Adrianna, tym razem już nie śmiejąc się - doktor Baleinier... - Był posłuszny księdzu d'Aigrigny, najgroźniejszemu zwierzchnikowi tego zgromadzenia... Swoich zdolności używa on dla złych celów; lecz trzeba mu przyznać, że jest niezwykle zdolny... Dlatego właśnie, gdy pani stąd wyjdzie, tak ty, jak i wszyscy członkowie pani rodziny, szczególnie na niego powinniście zwrócić całą uwagę, zachować największą ostrożność; bo, proszę mi wierzyć, ja go znam, on jeszcze nie uważa swoje sprawy za straconą... musicie się przygotować na nowe ataki, innego pewnie rodzaju, ale może jeszcze bardziej niebezpieczne... - Dobrze, przyjacielu, że nas ostrzegłeś! - odezwał się Dagobert. - I spodziewam się, że zostaniesz po naszej stronie. - Niewiele mogę, ale to, co mogę, poświęcam na usługi zacnych ludzi - rzekł skromnie Rodin. - Teraz - rzekła zamyślona Adrianna, w pełni ufając przekonującym słowom Rodina - rozumiem przemożny wpływ mojej stryjenki. - O ilu rzeczach pani jeszcze nie wie! - odparł Rodin. - Gdybyś wiedziała, jak ci ludzie osaczają cię, bez twej wiedzy, wiernymi im agentami. W razie potrzeby, żaden twój krok nie ujdzie ich wiedzy. Potem zaczynają działać z wolna, przezornie, ostrożnie, w ukryciu; oszukują cię, podchodzą, zacząwszy od pochlebstwa aż do postrachu, wszelkimi sposobami, jakich tylko mogą użyć... Rodin mówił tak przekonująco, że Adrianna struchlała; potem jednak, wyrzucając sobie ten przestrach, powiedziała: - Mimo wszystko jednak nie... nie! Nigdy nie uwierzę w ich piekielną potęgę; raz jeszcze powtarzam, że władza tych dumnych księży dawno minęła... Dzięki Bogu! Oni zniknęli już na zawsze. - Tak, to prawda, zniknęli... Ale oni umieją rozproszyć się i zniknąć, gdy wymagają tego okoliczności; ale właśnie wtedy bywają najgroźniejsi, bo każdy sądzi, że nie ma już z ich strony niebezpieczeństwa, a oni tymczasem nie przestają czuwać, knują spiski, stawiają sidła w ciemnościach. Ach! Droga pani, gdybyś znała ich szatańską przebiegłość!... Mam pani powiedzieć, że do tego stopnia potrafią posunąć swoją piekielną chytrość, iż często najbardziej obmierzły podstęp umieją ubarwić, pokryć najniewinniejszą, najszczerszą powierzchownością. Tu celowo wzrok Rodina zatrzymał się na Garbusce; widząc jednak, że Adrianna nie dostrzegła tej aluzji, jezuita mówił dalej: - Słowem, jeżeli obrali cię za cel swej napaści, jeżeli zależy im na tym, aby cię usidlić, uwikłać... Och! Od tej chwili nie ufaj nikomu, nie dowierzaj najserdeczniejszemu przywiązaniu, najczulszym dowodom życzliwości, bo te potrafią przekabacić twych najwierniejszych przyjaciół, i tym niebezpieczniejsze uczynić z nich narzędzie, im mocniej im zaufałaś. - Ach! To niemożliwe! - zawołała oburzona Adrianna. - Przesadza pan... Nie, nie, piekło samo nie wymyśliłoby nic okropniejszego... - Niestety!... Droga pani... Jeden z twoich krewnych... pan Hardy, człowiek znany z prawości, pełen szlachetności, w ten właśnie sposób stał się ofiarą haniebnej zdrady... A na koniec, czy wie pani, czego dowiedzieliśmy się z testamentu twego pradziada? Tego, że umarł jako ofiara nienawiści tych strasznych ludzi i że jeszcze teraz, po upływie stu pięćdziesięciu lat, jego potomków ściga zawziętość tego, nigdy nie pokonanego zgromadzenia. - Ach! Panie... To przejmuje zgrozą! - zawołała Adrianna. - Czy nie ma jednak broni przeciwko takiej napaści?... - Roztropność, kochana pani, baczna ostrożność, niedowierzanie, a przy tym pilne obserwowanie wszystkich otaczających cię osób. Dlatego, pani i ty, zacny żołnierzu, zaklinam was na wszystko, co jest wam drogie, nie wierzcie im... nie ufajcie lada komu, pamiętajcie, że o mało nie padliście ofiarą tych niegodziwców; zawsze będziecie w nich mieli nieprzejednanych wrogów... I ty także, dobra panienko - zwrócił się do Garbuski - słuchaj mojej rady, strzeż się ich... zasypiaj tylko na jedno oko, jak mówi przysłowie. - Ja? - spytała Garbuska - A cóż ja zrobiłam?... Czego mam się obawiać? - Co zrobiłaś?... Czy nie jesteś przywiązana do tej pani, twojej opiekunki?... Czy nie usiłowałaś jej pomóc? O! Kochana panno de Cardoville, nie myśl, że przesadzam, kiedy to mówię. Miej się zawsze na baczności, a nade wszystko, w każdym podejrzanym przypadku przychodź do mnie po radę. Z własnego doświadczenia dosyć poznałem ich sposób postępowania, toteż zawsze potrafię wskazać ci zasadzkę, podstęp, odkryć ewentualne niebezpieczeństwo i bronić w potrzebie. Zgodnie z taktyką synów Lojoli, którzy albo zapierają się swego istnienia, aby w ten sposób ujść oka swych przeciwników, albo przeciwnie, głoszą zuchwale potęgę swego wiecznie żyjącego stowarzyszenia, aby zastraszyć lękliwych - Rodin śmiał się głośno w oczy owemu rządcy dóbr Cardoville, gdy ten mówił o istnieniu jezuitów; gdy teraz z kolei, opisując ich sposoby działania, usiłował i po części udało mu się zasiać w umyśle panny de Cardoville zaród niepokoju, który powoli, w miarę rozmyślania nad tym, co powiedział, miał się zamienić w strach, a wszystko posłużyć miało jego zgubnym, powziętym w stosunku do niej zamiarom. Co się tyczy Garbuski, ta ciągle bała się Rodina; jednocześnie jednak, prawie mimowolnie była mu wdzięczna za rady, jakich udzielił pannie de Cardoville. Znowu spojrzała nań ukradkiem, ale tym razem w jej oku malowała się już wdzięczność, połączona z pewnym podziwem. Domyślając się tego wrażenia, chcąc je jeszcze umocnić, a przy tym usiłując zatrzeć początkowe uprzedzenie Garbuski, a poza tym chcąc uprzedzić odkrycie, które prędzej czy później miało nastąpić, jezuita udał, że zapomniał o czymś ważnym i uderzywszy się w czoło, zawołał: - O czym to ja myślałem? A zwracając się do Garbuski, zapytał: - Nie wiesz, dziecko, gdzie obecnie jest twoja siostra? Zarumieniona Garbuska odrzekła: - Już od kilku dni nie widziałam siostry. - A więc, moje dziecko, powiem ci, że jest ona teraz w tragicznym położeniu. Przyrzekłem jej przyjaciółce postarać się dla niej o wsparcie; udałem się do pewnej hojnej osoby i oto, co mi dla niej ofiarowała. Wydobył z kieszeni zapieczętowaną rolkę, którą podał Garbusce, równie zdziwionej jak zawstydzonej. - Masz więc biedną siostrę... a ja o tym nie wiedziałam! - odezwała się żywo Adrianna. - To źle, moja kochana, to bardzo źle! - Nie wiń jej, pani!... - rzekł Rodin. - Po pierwsze, nie wiedziała o tym, że jej siostra znajduje się w przykrej sytuacji, a po drugie, nie mogła żądać od pani, abyś się tym zajmowała, A gdy panna Cardoville spojrzała zdziwiona na Rodina, on, zwróciwszy się do Garbuski, rzekł: - Prawda, droga panienko? - Tak, panie! - odpowiedziała zawstydzona Garbuska; potem ze wzruszeniem dodała: - Ale gdzie pan widział moją siostrę? Gdzie ona jest?... I dlaczego mówi pan, że jest w przykrym położeniu? - Za długo byłoby opowiadać o tym, moje dziecko... Idź raczej szybko na ulicę Klodoweusza, do domu straganiarki, powiedz, że chcesz widzieć się z siostrą i że przychodzisz od pana Charlemagne lub Rodina, wszystko jedno, gdyż znają mnie tam pod moim chrzestnym imieniem, jak i rodzinnym nazwiskiem, a dowiesz się reszty... Powiedz tylko swej siostrze, że jeżeli będzie się przyzwoicie prowadzić, jeżeli wytrwa w swym dobrym postanowieniu - będę pamiętać o niej i zajmę się nią. Garbuska, coraz bardziej zdziwiona, chciała odpowiedzieć, gdy wtem otworzyły się drzwi i wszedł pan de Garnande. Sędzia wyglądał poważnie i był zmartwiony. - A gdzie córki marszałka Simona? - zapytała panna de Cardoville. - Na nieszczęście... nie przyprowadzam ich pani - odpowiedział sędzia. - A gdzie one są?... Co z nimi zrobiono? Przedwczoraj jeszcze były w klasztorze! - pytał Dagobert, zaniepokojony takim zawodem jego nadziei. Ledwie wymówił te słowa, kiedy korzystając z poruszenia, które zgromadziło wokół sędziego wszystkich obecnych, Rodin wymknął się za drzwi tak, iż nikt tego nie zauważył. Podczas gdy żołnierz, pogrążony w rozpaczy, patrzył na pana de Garnande, niecierpliwie oczekując odpowiedzi, Adrianna zapytała: - Ależ, na Boga! Co powiedziała panu przełożona, gdy zapytałeś o panny Simon? - Przełożona odmówiła mi wszelkich wyjaśnień. "Nie mam panu nic do powiedzenia... Powiadasz, że jesteś upoważniony do prowadzenia śledztwa, więc dobrze, prowadź je..." - Nie otrzymawszy żadnego wyjaśnienia - dodał - sprawdziłem wszystkie zakątki klasztoru, kazałem otworzyć wszystkie cele... ale, na nieszczęście, nigdzie nie znalazłem śladu tych dziewcząt... - Pewno wysłano je gdzieś, w inne miejsce... - rozważał Dagobert. - A może są chore... O, mój Boże! Zamęczą je, zamorzą!... - wołał zrozpaczony. - Mój Boże, co robić? Ach, panie, zmiłuj się, poradź nam - rzekła Adrianna odwracając się do Rodina. Lecz spostrzegłszy, że go nie ma, zdziwiona zapytała Garbuskę: - A gdzież pan Rodin? - Nie wiem, pani - odpowiedziała szwaczka, rozglądając się wkoło - chyba gdzieś wyszedł. - Dziwne... - odrzekła Adrianna - zniknął tak nagle, bez słowa!... - Nie mówiłem, że to zdrajca! - zawołał Dagobert, tupiąc nogą ze złości - Oni się wszyscy znają. - Nie, nie - odpowiedziała - nie dopuszczaj pan takich myśli. - Przyznam się, że polegałem na nim - rzekł pan de Garnande - i wróciłem tu, aby zawiadomić panią o niepowodzeniu moich poszukiwań, a również prosić tego zacnego człowieka, który nie wahał się odkryć tak haniebnych intryg, aby pomógł nam swoją radą. Dziwna rzecz! Dagobert już od kilku chwil, głęboko zamyślony, nie zwracał uwagi na słowa sędziego; a nawet nie zauważył, kiedy ten wyszedł. Pan de Garnade, żegnając się z Adrianną, przyrzekł, że niczego nie zaniedba, aby odnaleźć zaginione sieroty. Zaniepokojona jego milczeniem, pragnąc nadto jak najprędzej opuścić ten dom w towarzystwie żołnierza, Adrianna dała znak Garbusce i zbliżyła się do Dagoberta, gdy wtem usłyszano z zewnątrz szybkie, energiczne kroki i dźwięczny męski głos, wołający niecierpliwie: - Gdzie on jest?... Gdzie jest? Na ten głos Dagobert, jakby obudzony ze snu zerwał się i skoczył ku drzwiom. W otwartych drzwiach, na progu, ukazał się marszałek Simon. ROZDZIAŁ XII PIOTR SIMON Marszałek Piotr Simon, książę de Ligny, był mężczyzną wysokiego wzrostu. Ubrany był w skromny granatowy surdut, zapięty pod szyję. Trudno spotkać fizjonomię bardziej uczciwą, postawę bardziej rycerską; miał szerokie czoło, orli nos, wydatną brodę, cerę ogorzałą od indyjskiego słońca. Krótko obcięte włosy zaczynały siwieć nad skroniami; lecz brwi jak i gęsty, opadający wąs, były czarne; żwawy, śmiały chód, pewne ruchy, świadczyły o jego wojskowym zapale; odważny i wykształcony, otwarty i szlachetny, chlubił się swoim niskim pochodzeniem, tak jak inni pysznią się swoim znaczeniem i pozycją. Gdy wszedł do pokoju, w jego twarzy widać było głęboką troskę, na widok Dagoberta promień radości błysnął mu w oczach; rzucił się do żołnierza i zawołał: - Przyjacielu!... Stary przyjacielu! Dagobert odpowiedział milczącym rozrzewnieniem na to czułe powitanie, potem marszałek, wydostawszy się z jego objęć, rzekł drżącym z rozczulenia głosem: - A więc stanąłeś tu wcześniej, przed 13-ym lutego. - Tak, generale... Lecz wszystko zostało odłożone na cztery miesiące... - A moja żona?... A syn czy córka?... Na to pytanie Dagobert struchlał, spuścił oczy i milczał. - Czy ich tu nie ma? - spytał marszałek Simon, bardziej zdziwiony niż zaniepokojony. - Powiedziano mi u ciebie, że nie ma tam ani mojej żony, ani dziecka, ale że cię tutaj znajdę... przybiegłem... Więc i tu ich nie ma? - Generale... - odezwał się blady jak chusta Dagobert. - Generale... Wycierając krople zimnego potu z czoła, nie mógł wymówić ani słowa; zdawało się, jakby głos zamarł mu w piersiach. - Ty mnie... przerażasz! - zawołał marszałek, blednąc tak samo jak żołnierz, którego chwycił za rękę. W tej chwili odezwała się Adrianna: - Panie marszałku... jestem Adrianna de Cardoville... krewna pańskich córek. Marszałek obrócił się żywo, równie zdziwiony niezwykłą pięknością dziewczyny, jak i słowami, które wypowiedziała. - Pani... krewna... moich córek? Ostatnie słowo wymówił z przyciskiem, patrząc w osłupieniu na Dagoberta. - Tak, panie marszałku... twoich córek! - dodała Adrianna - A miłość tych dwojga miłych bliźniąt... - Siostry, bliźnięta! - krzyknął marszałek, przerywając pannie de Cardoville z oznakami żywej radości. - Dwie córki zamiast jednej!... Ach! Jakże szczęśliwa musi być ich matka... Potem dodał, zwracając się do Adrianny: - Przebacz, pani moją niegrzeczność, że tak źle odwdzięczam się za wiadomość, lecz wyobraź sobie, już od siedemnastu lat nie widziałem mojej żony... Przyjeżdżam... i... zamiast dwóch drogich mi istot... zastaję trzy... Pozwól mi, pani, wyrazić całą wdzięczność, jaką ci jestem winien. Zlituj się nade mną... nad moją niecierpliwością... Racz je przygotować do spotkania ze mną jak najprędzej... Dagobert, coraz bardziej poruszony, unikał wzroku marszałka i drżał jak liść. Adrianna spuściła oczy. Zdziwiony tym milczeniem, marszałek spoglądał to na Adriannę, to na żołnierza, wreszcie zawołał z niepokojem: - Dagobercie... ty coś ukrywasz przede mną!... - Generale... - bąknął żołnierz - zapewniam cię... zapewniam... - Pani! - zawołał Simon. - Przez litość, zaklinam cię, wyznaj mi otwarcie... Co się stało? Moje córki... moja żona... są chore? Czy poważnie?... Och!... Powiedz mi!... Powiedz. - Pańskie córki, panie marszałku - rzekła Adrianna - były trochę słabe po podróży, ale niebezpieczeństwa już nie ma. - A więc moja żona, a więc to jej grozi niebezpieczeństwo?.., - Nie trać pan odwagi. Niestety! Wypada panu szukać pociechy w przywiązaniu dwóch pozostałych aniołków. - Generale - dodał Dagobert mężnym głosem - przybyłem tu z Polski... sam... z dwiema córkami generała. - A ich matka?... Ich matka? - pytał marszałek przejmującym głosem. - Nazajutrz po jej śmierci puściłem się w drogę z dwiema sierotami - odpowiedział żołnierz. - Umarła!... - zawołał marszałek, przejęty boleścią. - Umarła!... Odpowiedzią było ponure milczenie. Uderzony tym niespodzianym ciosem, marszałek zachwiał się, oparł o poręcz krzesła i padłszy na siedzenie, zasłonił oczy rękami. Przez kilka chwil słychać było tłumione łkanie, gdyż marszałek Simon kochał żonę do szaleństwa. Żona i dziecko... to były warunki niezbędne do szczęścia, którego się spodziewał; choćby żona przeżyła córki, to przecież nie byłaby mu ich zastąpiła, tak samo jak one nie mogły zastąpić utraconej żony. Adrianna i Dagobert uszanowali żal tego nieszczęśliwego człowieka. Wreszcie marszałek podniósł głowę; twarz jego była blada jak marmur; otarł łzy, wstał i zwrócił się do Adrianny: - Wybacz mi, pani... Nie mogłem przezwyciężyć pierwszego wrażenia... Pozwól mi oddalić się... Wypadnie mi wypytać o wiele bolesnych szczegółów przyjaciela, który do ostatniej chwili nie opuszczał mojej żony... Bądź pani łaskawa zaprowadzić mnie do moich dzieci... do biednych sierot!... - Panie marszałku - odpowiedziała panna de Cardoville - w tej właśnie chwili oczekiwaliśmy twoich dzieci... ale, na nieszczęście, zawiedliśmy się w nadziejach.. Marszałek spojrzał na Adriannę, nie odpowiedziawszy, jakby nie dosłyszał lub nie zrozumiał, co powiedziała. - Ale uspokój się pan - dodała dziewczyna - nie trzeba jeszcze rozpaczać. - Rozpaczać!?... - odrzekł bezmyślnie marszałek, spoglądając na przemian na żołnierza i na Adriannę. - Rozpaczać? Dlaczego?... Na Boga! - W tej chwili pańskich dzieci nie ma - usiłowała tłumaczyć Adrianna. - Pańska obecność jednak... obecność ojca... ułatwi ich odnalezienie... - Odnalezienie?... - zawołał marszałek. - A więc moich córek tu nie ma? - Nie, panie! - oświadczyła wreszcie Adrianna. - Wydarto je temu zacnemu człowiekowi, który sprowadził je z daleka i zaprowadzono do klasztoru. - Nieszczęsny! - zawołał marszałek, postępując groźnie, z zapalczywością ku Dagobertowi. - Ty mi odpowiesz za wszystko!... - Ach, panie! Nie obwiniaj go! - zawołała panna de Cardoville. - On nie jest winien... - Generale! - dodał cicho Dagobert - Zasługuję na twój gniew... To moja wina. - Ależ to niegodziwość!... - zawołał marszałek, wskazując na Dagoberta gestem rozpaczliwego gniewu. - Komu więc ufać... kiedy on mnie zawiódł?... - Ach! Panie marszałku! - przerwała mu Adrianna - Nie miej do niego żalu, nie wierz mu; on naraził swoje życie, honor, chcąc wydostać z klasztoru twoje dzieci... - Ale ten klasztor! - wykrzyknął marszałek z gniewem. - Gdzie jest ten klasztor?... Ci ludzie chyba nie wiedzą, co to jest ojciec, kiedy odważyli się zabrać mu dzieci? W chwili, kiedy wymawiał te słowa, w drzwiach ukazał się Rodin, trzymając za ręce Różę i Blankę. Słysząc okrzyk marszałka, zdziwił się niezmiernie; promień szatańskiej radości roz- promienił jego złowrogą twarz, bowiem nie spodziewał się, że spotka marszałka Simona w tak odpowiedniej chwili. Panna de Cardoville pierwsza spostrzegła Rodina. Biegnąc w jego stronę, zawołała- Ach, nie myliłam się... nasz duch opiekuńczy... zawsze... zawsze... - Moje kochane dzieci - rzekł po cichu Rodin do dziewcząt, pokazując im marszałka Simona - oto wasz ojciec. - Panie - dodała Adrianna, przedstawiając marszałkowi Różę i Blankę - oto twoje dzieci. Dziewczęta rzuciły się ojcu w objęcia; nastąpiło głębokie milczenie, przerywane jedynie łkaniami, pocałunkami i okrzykami radości. - Zbliż się pan przynajmniej i bądź uczestnikiem radości, którą sprawiłeś! - mówiła, ocierając oczy, panna de Cardoville do Rodina, opartego o futrynę drzwi i zdającego się przypatrywać tej scenie z wielkim wzruszeniem. Dagobert, na widok Rodina, prowadzącego dzieci, w pierwszej chwili, osłupiały ze zdziwienia, nie mógł się ruszyć, lecz słysząc słowa Adrianny, na pół przytomny ze szczęścia, rzucił się na kolana przed jezuitą i złożywszy ręce jak do modlitwy, zawołał przerywanym głosem: - Przyprowadzając dzieci, ocaliłeś mnie... - Niech cię Bóg błogosławi za wszystkie dobro, jakie czynisz! - zawołała Garbuska, idąc za ogólnym nastrojem. - Moi przyjaciele - odezwał się Rodin, udając że tyle wzruszenia przechodzi jego siły - zanadto... prawdziwie, to za wiele... Przeproście za mnie marszałka... i powiedzcie, że wystarczy, gdy go widzę szczęśliwym. - Proszę pana... racz się zbliżyć... - rzekła do jezuity Adrianna - niech przynajmniej marszałek pozna cię, niech cię zobaczy. - Och! Zostań!... Zostań, panie, który nas wszystkich uszczęśliwiłeś - dodał Dagobert, chcąc także zatrzymać Rodina. - Panie!... Duch opiekuńczy nie troszczy się już osiągniętym dobrem, ale tym, które jeszcze należy zrobić... - rzekł Rodin z udaną dobrocią, zwracając się do Adrianny. - Do widzenia, przyjaciele, do widzenia. Skłonił się grzecznie Adriannie, Garbusce i Dagobertowi, a wysuwając się powoli za drzwi, wskazał im uradowanym wzrokiem marszałka, który oblewając łzami i całując córki, trzymał je przy piersi i nie wiedział, co się wokół niego dzieje. W godzinę później panna de Cardoville z Garbuską, marszałkiem z córkami i Dagobert wychodzili z domu doktora Baleiniera. ROZDZIAŁ XIII HINDUSKI KSIĄŻĘ W PARYŻU Minęły trzy dni, jak panna de Cardoville wyszła z domu doktora Baleiniera. W małym domku przy ulicy Białej, do którego Dżalma został zaprowadzony w imieniu nieznanego protektora, rozegrały się następuje sceny: Wyobraźmy sobie ładny salon, wybity materią indyjską, w purpurowe desenie, na popielato- perłowym tle, obciągane z rzadka złotą nitką; sufit niknął pod takimiż draperiami, podwiązanymi jedwabnym sznurem, u którego końców, spadających nierówno, zawieszono w kształcie żołędzia małe lampki, złote, misternej i filigranowej roboty. Te lampki dziwnym zwyczajem, dość często zdarzającym się w barbarzyńskich krajach, służyły także do palenia w nich wonnych kadzideł; lekkie obłoczki białawej pary unosiły się z nich bezustannie i szerzyły wkoło balsamiczny zapach. Światło dochodziło do salonu (była wtedy godzina druga po południu) przez małą cieplarnię, którą widać było przez białą szybę, stanowiącą zarazem drzwi. Opuszczona chińska stora mogła to szkło zakryć lub efektownie odsłonić. Światło, nieco przytłumione zasłoną z zielonych liści, przez które dostawało się do salonu, było nader miłe dla oka i robiło tym przyjemniejsze wrażenie, że mieszało się z lazurowym blaskiem lamp kadzielnych i czerwonych płomieni ognia, palącego się w wysokim porfirowym kominku. W tym to salonie, wypełnionym milą wonią kadzideł, pomieszaną z zapachem perskiego tytoniu, znajdował się mężczyzna o długich czarnych włosach, ubrany w długą, ciemnozieloną suknię, przepasaną pstrokatym, różnobarwnym pasem. Klęcząc na wspaniałym tureckim kobiercu, zapalał złotą fajkę, a długi, cienki cybuch, ciągnący się kilku zwojami na kobiercu jak szkarłatny wąż, upstrzony srebrnymi łuskami, kończył się w dłoni mężczyzny, wygodnie rozciągniętego na sofie. Łatwo domyśleć się, że był nim Dżalma. Oparty łokciem na poduszce, prawą dłonią podpierał głowę, a ponieważ szeroki rękaw opadł mu aż za łokieć, przeto na delikatnej jak u kobiety ręce widać było tajemniczy napis, którym go niegdyś wytatuował dusiciel. Syn Kadżi-Singa trzymał w lewej ręce bursztyn. Biała suknia z pięknego kaszmiru, której szlak w różnobarwne palmy sięgał kolan, przewiązana była nad biodrami pomarańczowym szalem. Twarz Dżalmy, łagodna i męska, wyrażała ową melancholijną ciszę, do jakiej przywykli ludzie skłonni do odrętwiałego zamyślenia, obok gwałtownej energii w działaniu. Żywe oczy księcia, podobne do czarnych diamentów oprawnych w błękitną perłową masę, błąkały się leniwie po kwiatach na suficie. - Czy nałożyć fajkę? - zapytał klęczący człowiek, obracając się do Dżalmy i pokazując wydatne, złowrogie rysy twarzy Faryngei. Książę nie odpowiedział, może ze zwykłej na wschodzie pogardy dla niższych ras, nie chciał mówić do Metysa, czy też, zatopiony w myślach, nie słyszał go. Dlaczego Faryngea, ten fanatyczny sekciarz Bohwanii, bóstwa zbrodni, przyjął upokarzającą go służbę? Skąd to przyszło temu człowiekowi niepospolitych zdolności, który siłą przekonywania pozyskał tyle zwolenników "dobremu dziełu" ? Czemu zgodził się na przyjęcie tak niskiego stanowiska? Dalszy bieg wydarzeń odpowie na te pytania. Na razie tyle tylko można powiedzieć, że po dłuższej rozmowie z Rodinem dusiciel wyszedł od niego ze spuszczonym wzrokiem i pokorną miną. Po długim milczeniu Dżalma, wodząc oczami za wznoszącymi się kłębami dymu, nie patrząc na Faryngeę, odezwał się z ów przenośny, a zarazem zwięzły sposób, jakim wschodnie ludy zwykły tłumaczyć swoje myśli: - Mija godzina... a starzec o dobrym sercu nie przychodzi.!. ale przyjdzie... jego słowo jest słowem. - Jego słowo jest u niego słowem, panie - powtórzył Faryngea. - Kiedy przed trzema dniami odwiedził pana w domu, gdzie niegodziwi ludzie dla swych występnych zamiarów zdradliwie zaprowadzili pana, uśpionego, podobnie jak i mnie uśpili... powiedział wtedy: - "Nieznany przyjaciel, który posłał po Waszą Książęcą Mość do zamku Cardoville, przysyła mnie teraz do Waszej Książęcej Mości; proszę zaufać mi i udać się ze mną; zostało dla niego przygotowane mieszkanie, godne Waszej Książęcej Mości". Dodał jeszcze: - "Pozwoli Wasza Książęca Mość prosić cię również, abyś nie wychodził z domu, dopóki nie wrócę; wymaga tego interes Waszej Książęcej Mości; za trzy dni zobaczysz mnie znowu, wtedy wolno ci będzie wyjść dokąd i kiedy się podoba..." Czekam na niego z niecierpliwością - rzekł Dżalma - gdyż przykrzy mi się ta samotność... Po chwilowym milczeniu syn Kadżi-Singa odezwał się nagle do Faryngei tonem niecierpliwego sułtana: - Powiedz no mi coś! - O czym mam mówić? - O czym chcesz! - rzekł Dżalma z pogardliwą obojętnością, wlepiwszy ociężałe oczy w sufit. - Jedna myśl nie odstępuje mnie!... Chcę się rozerwać... Faryngea spojrzał przenikliwym okiem na oblicze młodego księcia: - Pan myśli o paryskich kobietach... - Milcz, nędzniku... - rzekł Dżalma. - Dlaczego unikać tych myśli, panie? Książę ma dziewiętnaście lat, cały swój młodzieńczy wiek przepędził na wojnie lub w więzieniu - i jeszcze nie kochał... Dżalma zareagował wyniośle i surowo: - Nie chcę tutaj, wśród cywilizowanych ludzi, uchodzić za barbarzyńcę, jak zwykli nas nazywać... Dlatego chlubię się tym, że jestem czysty... - Nie rozumiem, o czym książę mówi. - Kochałbym może kobietę tak czystą jak moja matka, gdy ją zaślubił mój ojciec - rzekł Dżalma. - A kto wymaga od kobiety czystości, winien być równie czysty jak ona. Na tę niezwykłą uwagę Faryngea nie mógł się powstrzymać od złośliwego uśmiechu. - Czego się śmiejesz, niewolniku? - rzekł wyniośle książę. - U ludzi cywilizowanych... jak książę mówi, mężczyzna, który ożeniłby się w stanie zupełnej niewinności... byłby wyśmiany i wstydziłby się. - Kłamiesz, niewolniku! Byłby wyśmiany tylko wtedy, gdyby zaślubił dziewicę nie tak czystą jak on. - Widziałem paryskie kobiety na Isle-de-France w Pondicheri, panie, potem dowiedziałem się wielu rzeczy podczas podróży. - A więc cywilizowani mężczyźni wymagają od kobiet niewinności, której sami nie mają? - Wymagają jej tym bardziej, im mniej sami mogą się nią chlubić. - A kobietę, która zawiedzie... czy ją zabijają? - pytał Dżalma, wpatrując się dzikim, zapalczywym okiem w Faryngeę. - Zabijają ją, jeżeli pochwycą na uczynku, mości książę, tak samo jak u nas. - O, despoci, jak my... To wszystko jest smutne, jeżeli mówisz prawdę - odparł Dżalma, zamyślony. Potem dodał z pewnym uniesieniem: - To co mówisz, martwi mnie... gdyż dwie krople rosy łączą się razem w kielichu kwiatu... bo dwa serca jednoczą się w dziewiczej czystej miłości... promienie ogniste łączą się w pło mień niewygasły... w gorące i wieczne rozkosze dwojga kochanków, którzy stali się małżonkami... I wpadł w głęboką zadumę. - A gdybyś ty - wtrącił Faryngea - dumny i smutny jak ptak królewski, sułtan naszych lasów, upodobał sobie, panie, urozmaicone rozkosze, zamiast samotnych rozpamiętywań. Wierz mi, książę, co jesteś tak ognistym, wspaniałym synem naszego kraju, staniesz się miłością, chlubą, bożyszczem tutejszych kobiet... i te kobiety, najponętniejsze w świecie... tylko na ciebie jednego zwrócą oczy, będą za tobą spoglądać i wzdychać. Dżalma słuchał Faryngei w milczeniu, lecz chciwie. Wyraz twarzy młodego Hindusa zmienił się; nie był to już ów melancholijny młodzieniec, rumieniący się na wspomnienie dozwolonych rozkoszy prawego i uczciwego związku. Nie, nie, podszepty Faryngei obudziły w nim ukryty zapał; rozogniona twarz Dżalmy, jego oczy, na przemian roziskrzone, to omdlałe, przyśpieszony oddech, oznajmiły wrzące namiętności, tym silniejsze, że były dotąd powściągane. Dlatego, zerwawszy się z sofy, giętki, silny i lekki jak młody tygrys, chwycił Faryngeę za gardło i zawołał: - Twoje słowa są trucizną... - Książę - rzekł Faryngea, nie stawiając oporu - książę, niewolnik pański jest jego niewolnikiem... Ta uległość rozbroiła księcia. - Moje życie należy do pana - powtarzał Metys. - To ja do ciebie należę, niewolniku! - zawołał Dżalma, odpychając go. - W tej chwili byłem uczepiony u twoich ust, pożerając te zgubne kłamstwa. - Kłamstwa, panie?... Pokaż się tylko, książę, tym kobietom! Ich oczy potwierdzą moje słowa. - Czy te kobiety kochałyby mnie... mnie, który żyłem dotąd na wojnie i w lasach? Ależ ja jestem dzikim barbarzyńcą!... - Dlatego właśnie zobaczysz je pan u swych stóp; będą się zarazem ciebie bały i wzdychały za tobą, myśląc o tych wszystkich gwałtownościach, o tych uniesieniach nienawiści, namiętności i miłości, jakim mężczyzna pańskiej krwi, pańskiej młodości i pańskiego zapału musi podlegać. Dziś łagodny i tkliwy, jutro szalony i namiętny... takim będziesz, książę, takim trzeba być, żeby im się podobać, zniewolić je. - A więc dobrze! - zawołał Dżalma z roziskrzonym wzrokiem, biegając po salonie, a raczej skacząc jak dziki zwierz. - Myśląc o tym, drżę z radości, szczęścia i obaw... Niewolniku, prawdę mówisz! Ta miłość to będzie coś upajającego, strasznego... Ale ta kobieta... ta kobieta... przed którą będę truchlał i która będzie truchleć, ujrzawszy mnie... gdzie ona jest? - zawołał w większym jeszcze szale... - Znajdę ją! - Kobieta, to wiele, panie - odparł Faryngea z sardoniczną oziębłością. - Kto szuka jednej kobiety, rzadko kiedy znajdzie ją w tym kraju; kto zaś szuka kobiet, ten będzie wiedział, którą z nich wybrać. * * * W chwili, kiedy Metys wydawał tak niepochlebną dla kobiet paryskich opinię, przed małą furtką ogrodu wokół domu, wychodzącą na odludną uliczkę, ukazał się odkryty powóz, nadzwyczaj wytworny, błękitno-lazurowy, z białym spodem i błękitnymi obwódkami. W powozie siedziały dwie kobiety: panna de Cardoville i Floryna. ROZDZIAŁ XIV PRZEBUDZENIE Aby wytłumaczyć przyjazd panny de Cardoville, trzeba wrócić do wcześniejszych wydarzeń. Opuszczając dom doktora Baleinier, panna Cardoville udała się do swego pałacu przy ulicy Anjou. Podczas ostatnich miesięcy swego pobytu u ciotki, kazała potajemnie odrestaurować i umeblować to piękne mieszkanie, którego przepych i wytworność powiększyła wszelkiego rodzaju osobliwościami pawilonu pałacu Saint-Dizier. Uważając, że do zajęcia się podrzędnymi sprawami domu, do jego dozoru i utrzymania, trzeba jej będzie wiernych ludzi, napisała do rządcy dóbr Cardoville i jego żony, aby natychmiast przybyli do Paryża; tak więc pan Dupont miał pełnić obowiązki intendenta, a pani Dupont szafarki, gospodyni. Dawny przyjaciel ojca panny de Cardoville, hrabia Montbron, starzec nader rozumny, niegdyś bardzo wzięty mężczyzna, a przy tym wielki znawca elegancji, doradził Adriannie, aby występowała jak księżna, aby przyjęła koniuszego, polecając jej na to stanowisko człowieka bardzo dobrze wychowanego, w wieku więcej niż dojrzałym, człowieka, który, będąc wielkim miłośnikiem koni, zrujnowawszy się w Anglii, w Newmarket, w Derby i u Tatersalla, sławnego handlarza koni, zmuszony był, jak się to często zdarza dżentelmenom, zostać stangretem dyliżansu. Takim był pan de Bonneville, protegowany hrabiego Montbrona. Panna Cardoville przyjęła znowu dawne pokojowe: Hebe, Żorżetę i Florynę. Ostatnia początkowo miała objąć służbę przy księżnie Saint-Dizier jako dozorczyni, z polecenia przełożonej klasztoru Panny Marii; lecz wskutek nowego kierunku, jaki Rodin nadał sprawie Rennepont'ów , postanowiono, aby Floryna, jeśli okoliczności pozwoliłyby, weszła na powrót do służby u panny Cardoville. Co do Garbuski, dogadzając życzeniu panny Cardoville, uważając, że nie jest już potrzebna żonie Dagoberta, o której jeszcze będziemy mówić, zgodziła się na pozostanie w pałacu przy Adriannie, która przez rzadką przenikliwość serca, czym się szczególnie odznaczała, powierzyła młodej wyrobnicy, która jednocześnie służyła jej za sekretarza, sprawy wsparcia i jałmużny. Rzeczywiście, Garbuska bardziej niż ktokolwiek mogła przyjąć ofiarowane przez Adriannę posłannictwo; jej okrutne doświadczenie, dotkliwa bieda, anielska dobroć, rzadka uczynność, znajomość tajników nieszczęścia i doskonała znajomość ludzi ubogich, dawały rękojmię przezorności i taktu; zacna istota mogła doskonale wspierać szlachetne zamiary panny de Cardoville. * * * Wróćmy jednak do wydarzeń, które poprzedziły przybycie panny de Cardoville do domu przy ulicy Białej. Jest dziesiąta rano. Szczelnie zamknięte okiennice w sypialni Adrianny nie przepuszczały nawet promyka światła do pokoju, oświetlonego tylko kulistą lampą ze wschodniego alabastru, zawieszoną u sufitu na trzech srebrnych łańcuszkach. Pokój ten, zbiegający się w kopułę, miał kształt namiotu o ośmiu ściętych ścianach. Dwoje drzwi z kości słoniowej, nabijanej perłową masą, prowadziło - jedne do sali kąpielowej, drugie do buduaru. Panna de Cardoville, dopiero przebudziwszy się, spoczywała na łożu pośród powodzi muślinu, koronek, batystu i jedwabiu. Pogrążona w porannym odrętwieniu, którego ciepła niemoc sprzyja marzeniom, oparła się na poduszce, mając głowę nieco pochyloną, co jeszcze lepiej uwydatniało idealny kontur jej szyi i obnażonych ramion. Któż potrafiłby odmalować niewysłowiony urok przebudzenia Adrianny... ocknięcia się tak pięknej, czystej duszy, w równie pięknym i czystym ciele! Ufna w szlachetność swego charakteru, dumna z przykładu, jaki miała dać innym kobietom, wiedząc, że oczy będą zwrócone na nią przez zazdrość, czuła się w pełni wolna i szczęśliwa, nie bojąc się ani siebie, ani swej przyszłości. Bieg okoliczności czy też wybryk skłonił wkrótce Adriannę do zajęcia się Dżalmą. Uszczęśliwiona dopełnieniem wobec niego, potomka królewskiego rodu, obowiązków należnej gościnności, wcale nie miała. zamiaru czynić z młodego księcia bohatera swej przyszłości. Myślała początkowo i słusznie, że to na wpół dzikie, prawie jeszcze dziecko, z burzliwymi namiętnościami, które choć z czasem dałyby się poskromić, jeszcze przecież nie były poskromione, przeniesione nagle w środowisko wyrafinowanej cywilizacji, wystawione być musi nieuchronnie na przykre doświadczenia i gwałtowne wstrząsy. Zaś panna de Cardoville, nie mając w charakterze nic męskiego, żadnej skłonności do panowania, nie chciała zajmować się cywilizowaniem młodego dzikusa. Nie chcąc go zostawić bezbronnego wobec niebezpieczeństw paryskiego życia, prosiła hrabiego Montbrona, aby wprowadził księcia Dżalmę do najlepszych towarzystw w Paryżu i aby wspierał go swoim doświadczeniem. - Co do mnie, drogi hrabio - zwróciła się do pana Montbron moje postanowienie jest niezmienne; sam mi pan powiedział, jakie wrażenie sprawi pojawienie się księcia Dżalmy, dziewiętnastoletniego Hindusa zachwycającej urody, wyniosłego i dzikiego jak lew; to jest coś nowego, nadzwyczajnego, jak powiedziałeś, hrabio; dlatego cywilizowana społeczność ścigać go będzie z natarczywością, której się obawiam; otwarcie zaś przyznam, iż nie wypada mi okazać, że chcę rywalizować w gorliwości z tylu pięknymi damami, które pewnie zechcą się wystawić na szpony tego młodego tygrysa. A gdy pan Montbron zapytał, czy wygnanie indyjskiego tygrysa będzie długo trwało, odpowiedziała: - Przyjmując u siebie prawie wszystkie osoby z towarzystw, do których pan go wprowadzi, będę miała sposobność bawić się różnymi zdaniami, jakie o nim usłyszę. Jeżeli znajdą się osoby, które powiedzą o nim wiele dobrego, znajdą się i takie, które będą mówić źle... tak się spodziewam. Słowem, opinia, jaką sobie w ten sposób wytworzę, skróci lub przedłuży, jak pan to nazywa, wygnanie mego królewskiego kuzyna. * * * Tego ranka Adrianna, zajęta myślami o swojej przyszłości, porzuciła je wreszcie, usiadła na łóżku i zadzwoniła na służące. Na pierwszy głos dzwonka otworzyło się dwoje drzwi ze słoniowej kości. Na progu ukazała się Żorżeta, a razem z nią wpadła, głośno szczekając, Lutyna. Hebe wyszła z pokoju kąpielowego, w głębi którego, na kobiercu z zielonego kurdybanu, ze złotymi kwiatami, widać było obszerną kryształową wannę w kształcie podłużnej muszli. Widząc Hebe niosącą w delikatnych rękach ubiór kąpielowy, Adrianna spytała: - A gdzież jest Floryna? - Już dwie godziny, jak wyszła; zawołano ją, jak mówiła, w pilnej sprawie. * * * Od przebudzenia minęły dwie godziny; Adrianna, kazawszy ubrać się, jak zwykle, z całą elegencją, dała pannom znak, aby się oddaliły i zawołały Garbuskę, której zawsze okazywała pewien szacunek i dlatego przyjmowała ją osobno. Dziewczyna przybiegła szybko, blada, poruszona i rzekła drżącym głosem: - Ach, pani!... Słuszne były moje przeczucia. Zdradzają panią... - O jakich przeczuciach mówisz, moja droga? - spytała zdziwiona Adrianna. - I któż to mnie zdradza? - Pan Rodin - odpowiedziała Garbuska. ROZDZIAŁ XV PODEJRZENIE Słysząc to niespodziewane oskarżenie, panna de Cardoville popatrzyła na Garbuskę z nowym zdziwieniem. Nim opowiemy tę scenę, nadmienimy krótko, że Garbuska porzuciwszy swoją ubogą odzież z woli Adrianny ubrała się na czarno, w sposób równie prosty jak gustowny. Ten smutny kolor zdawał się symbolizować, że Garbuska zrzekła się wszelkiej próżności ludzkiej, że serce jej przybrało żałobę, a jej obowiązki wymagały poświęcenia się dla wszelkiego rodzaju nieszczęśliwych. Zmieszanie na twarzy Garbuski wyrażało wielką obawę. Panna Cardoville, bardzo zdziwiona, zawołała: - O czym ty mówisz? - Pan Rodin panią zdradza. - Och!... To niemożliwe! - Nie wiem, pani, ale takie było moje pierwsze wrażenie,. a moja obawa była tak silna, iż mimo względów, jakie pan Rodin okazał mojej siostrze, nigdy mu nie ufałam. - To dziwne; ale skąd twoje podejrzenia zmieniły się dziś w przekonanie? - Wczoraj poszłam do siostry, by zanieść jej pieniądze, które dał mi dla niej pan Rodin od jakiejś miłosiernej osoby... Nie zastawszy Cefizy u przyjaciółki, która ją przyjęła do siebie, prosiłam dozorczynię, żeby przekazała siostrze, iż przyjdę do niej dziś rano... Co rzeczywiście uczyniłam. Lecz daruj mi, pani, że muszę wyznać tu niektóre szczegóły. - Mów, mów, moja droga. - Dziewczyna, która przyjęła do siebie moją siostrę - rzekła zakłopotana Garbuska, spuściwszy oczy i zarumieniwszy się - prowadzi nie bardzo... przyzwoite życie. Pewien jegomość, z którym miała zażyłość, niejaki pan Dumolin, powiedział jej prawdziwe nazwisko pana Rodina, który, mając w tym domu najęty pokój, kazał się tam nazywać panem Charlemagne. - Właśnie mówił o tym u doktora Baleiniera. - A więc wczoraj pan Rodin przyjmował u siebie księdza d'Aigrigny. - Księdza d'Aigrigny? - zawołała panna Cardoville. - Otóż, czego się dowiedziałam: ksiądz d'Aigrigny przyszedł rano odwiedzić pana Rodina; nie zastawszy go, zostawił u stróżki swoje nazwisko napisane na kawałku papieru, z tymi słowami: "Powrócę za dwie godziny". Dziewczyna, o której mówiłam, widziała i czytała ten napis. - Nie... nie... - rzekła Adrianna z niepokojem w głosie - to niepodobna, to jakaś pomyłka. - Chcąc się dowiedzieć coś bliżej - ciągnęła Garbuska - pytałam dozorczynię, czy pan Rodin i ksiądz d'Aigrigny gniewali się; o ile mogła zauważyć, gdy ich widziała razem wychodzących z domu; powiedziała, że nie, ksiądz d'Aigrigny mówił tylko do pana Rodina, rozstając się z nim przy bramie: "Jutro... napiszę do pana... Zgoda, pamiętaj pan..." - O, mój Boże! Czyżby to był tylko sen? - rzekła Adrianna, przykładając ręce do czoła. - Nie mogę wątpić w to, co mówisz, ale droga przyjaciółko, może obawiamy się niepotrzebnie, nie bądźmy zbyt skwapliwe w sądach... Starajmy się obie przekonać rozumowaniem: powtórzmy jeszcze okoliczności. Pan Rodin otworzył mi drzwi domu doktora Baleiniera, w mojej obecności wytoczył skargę na księdza d'Aigrigny... Wszystko to miało miejsce, prawda? - Tak, bez wątpienia. - Zastanówmy się teraz, czy może być jakaś możliwość zdrady. Schodzić się z księdzem d'Aigrigny, aby mnie zdradzić? Lecz zdradzić mnie? Gdzie? W czym? - Ale w takim razie, jak tłumaczyć schadzkę dwóch ludzi, którzy mają tyle powodów do wzajemnej urazy i nienawiści... A zresztą, czy się za tym wszystkim nie kryje jaki szkodliwy zamiar? A potem, racz mi pani wierzyć, że nie tylko ja tak myślę... - Jak to? - Dziś rano, po powrocie do domu, byłam tak zmartwiona, iż panna Floryna spytała mnie, co się stało; wiem, jak jest do pani przywiązana. - Trudno być bardziej życzliwą; niedawno, droga przyjaciółko, sama mi powiedziałaś, jak ważną wyświadczyła ci przysługę podczas mego pobytu w domu doktora. - Tak więc, proszę pani, wróciwszy do domu, uważałam, że trzeba przestrzec panią jak najprędzej i opowiedziałam wszystko pannie Florynie. Ona, podobnie jak ja, a może jeszcze bardziej przeraziła się wiadomością o spotkaniu pana Rodina z księdzem d'Aigrigny. Zastanowiwszy się nieco, rzekła: "Sądzę, że nie ma potrzeby budzić pani; w ciągu paru godzin może się jeszcze dowiem czegoś więcej." Potem kazała zawołać dorożkę i pojechała. - Floryna jest zacną dziewczyną - rzekła z uśmiechem panna de Cardoville - lecz myślę, że jej gorliwość i dobre serce zawiodły ją, równie jak ciebie. Ksiądz d'Aigrigny mocno się teraz lęka pana Rodina, szukał go więc w jego ustroniu, chcąc go przeprosić. - Może tak być - rzekła Garbuska po krótkim zastanowieniu. - Ale mimo wszystko jednak nie wierz im, pani, zwodzą panią, tak, czuję, że cię zwodzą!... Choć wszystko zdaje się być przeciw temu, co mówię... Ale wierz mi, pani, że moje przeczucia są zbyt mocne, aby miały być błędne... A wreszcie, czy pani nie odgaduje najskrytszych skłonności mego serca, żebym ja nawzajem nie miała odgadnąć grożących ci niebezpieczeństw? - O czym ty mówisz, kochana przyjaciółko? Co ja odgadłam? - odrzekła panna Cardoville, mimowolnie wzruszona i zdziwiona przekonywującym i strwożonym tonem Garbuski, która ciągnęła dalej: - Co pani odgadła? Kto doradził pani, kiedy chciałaś mnie posadzić u swojego stołu jako przyjaciółkę, mnie, ubogą wyrobnicę, w której chciałaś uszanować pracę, cierpliwość i poczciwość? Że będę szczęśliwa, jeżeli znajdzie się dla mnie małe, skromne mieszkanie w tym wspaniałym pałacu, którego blask mnie razi? Kto pani poradził, kiedy raczyłaś wybrać aż nadto piękne mieszkanie dla mnie? Kto pani powiedział, że nie zazdroszcząc wytworności ślicznym dziewczętom, które cię otaczają, a które kocham choćby dlatego, że panią kochają, że porównując się mimowolnie, będę się wstydzić samej siebie? Któż pani podszepnął, że byłaś tak łaskawa oddalać je zawsze od siebie, ile razy mnie wzywałaś? Któż wreszcie zawiadomił panią o przykrych i drażliwych okolicznościach mego wyjątkowego położenia? Kto pani to wszystko powiedział? Bóg pewno, który w nieograniczonej wielkości opatruje świat i wszelkie stworzenia, który pamięta o najdrobniejszym, czołgającym się w trawie robaczku. I nie chce pani, aby wdzięczne serce, które tak dobrze rozumiesz, wzniosło się do odgadnięcia wzajemnie tego, co by ci mogło szkodzić? Nie, nie, pani, jedni mają instynkt zachowania siebie samych, drudzy, daleko szczęśliwsi, obdarzeni są instynktem zachowania tych, których kochają... Taki instynkt Bóg mnie dał... Zdradzają panią, powtarzam... zdradzają panią! W tej chwili zapukano do drzwi salonu i weszła Floryna. Widząc zmieszanie w twarzy swej pokojówki, panna Cardoville żywo odezwała się: - Floryno!... Co powiesz nowego? Skąd wracasz? - Z pałacu Saint-Dizier, proszę pani. - A po co tam jeździłaś? - zapytała panna de Cardoville. - Dziś rano, panna (tu Floryna wskazała na Garbuskę) zwierzyła mi swoje podejrzenia, które ja podzielam z nią. Odwiedziny księdza d'Aigrigny u pana Rodina uważałam za rzecz groźną. Pomyślałam sobie, że jeżeli w tych dniach pan Rodin pójdzie do pałacu Saint-Dizier, będzie to znaczyło, że jest zdrajcą. - Słusznie! - rzekła Adrianna, coraz niespokojniejsza. No i co? - Ponieważ pani kazała mi przypilnować, gdy będą przenosili rzeczy z pawilonu, których zostało tam jeszcze sporo, dla otwarcia pokojów musiałam udać się do pani Grivois; miałam zatem powód, by wrócić do pałacu. - Potem... Floryno... co potem? - Starałam się naprowadzić panią Grivois na rozmowę o panu Rodinie; ale daremnie. - Nie ufają pannie - rzekła Garbuska. - Tego się można było spodziewać. - Pytałam się, czy w tych dniach był w pałacu pan Rodin - opowiadała Floryna - odpowiedziała mi, aby zbyć. Wtedy, nie mając nadziei dowiedzenia się czegoś, wyszłam od pani Grivois i żeby mój pobyt tam nie wzbudził podejrzenia, poszłam do pawilonu; wtem, wychodząc z alei, co widzę? Kilka kroków ode mnie idzie ku furtce ogrodowej... pan Rodin, który pewno sądził, że wyjdzie tamtędy nie zauważony. - Słyszysz, pani! - zawołała Garbuska, składając ręce z błagalną miną. - Przekonaj się pani!... - On?... U księżny Saint-Dizier? - zawołała panna Cardoville, której wzrok, zwykle łagodny, zabłysnął gwałtownym oburzeniem. - Na jego widok zatrzymałam się - rzekła Floryna - i cofnąwszy się, dostałam się do pawilonu, a nie będąc widziana, weszłam prędko do sionki od ulicy. Stamtąd okna wychodzą ku furtce ogrodowej, otwieram je, zostawiając zamknięte okiennice i widzę dorożkę czekającą na pana Rodina, który w kilka minut później wsiadł do niej, mówiąc do stangreta: "Na ulicę Białą 39". - Do księcia!... - zawołała panna Cardoville. - Tak, pani - rzekła Floryna. - Rzeczywiście Rodin miał go dziś odwiedzić - przypomniała sobie Adrianna. - Nie ma wątpliwości, jeżeli panią zdradza, zdradza także i księcia... który znacznie łatwiej niż pani stanie się jego ofiarą. - Niegodziwość!... Niegodziwość!. Niegodziwość! - zawołała panna Cardoville. - Gdyby to istotnie była zdrada!... Ach!... Wtedy już nie można by nikomu ufać, nawet sobie samej. - Och, pani, to okropne! - rzekła struchlała Garbuska. - Ależ w takim razie, po co było mnie ratować, mnie i moich krewnych, po co oskarżać księdza d'Aigrigny? - zastanawiała się panna Cardoville. - Prawdziwie, w głowę zajść trzeba. To otchłań! Och!... Ta wątpliwość jest okropna... - Gdy wracałam - rzekła Floryna - przyszedł mi na myśl sposób, dzięki któremu mogłaby pani przekonać się o wszystkim... ale nie byłoby ani chwili do stracenia... - Co chcesz powiedzieć? - rzekła Adrianna, patrząc z ciekawością na Florynę. - Pan Rodin będzie wkrótce sam na sam z księciem - rzekła Floryna. - Nie ma wątpliwości - odpowiedziała panna Cardoville. - Książę zawsze przebywa w małym salonie, od którego oszklone drzwi prowadzą do oranżerii. W tym salonie będzie przyjmować pana Rodina. - I co dalej? - spytała Adrianna. - Z tej oranżerii, którą urządziłam według pani rozkazów, tylko jedne małe drzwiczki prowadzą na przyległą uliczkę. Rośliny są tak rozmieszczone, iż zdaje się, że nawet wtedy, kiedy story zasłaniające okna nie są spuszczone, jeszcze można by, nie będąc widzianym, tak się zbliżyć, że byłoby słychać rozmowę, prowadzoną w salonie. Ostatnio zawsze wchodziłam do oranżerii tymi drzwiami. Ogrodnik miał jeden klucz... a ja drugi... - Szpiegować?... - rzekła panna de Cardoville z oburzeniem, przerywając Florynie. - Nie zastanawiasz się nad tym, co mówisz... - Przepraszam panią - rzekła dziewczyna, zawstydzona i zmieszana. - Pani miała pewne podejrzenia, byłby to, według mnie, jedyny sposób, aby je potwierdzić lub usunąć. . - Poniżyć się... aż do podsłuchiwania czyjejś rozmowy? Nigdy - przerwała Adrianna. Przezwyciężając sama siebie, Garbuska, usiłując powściągnąć napływające łzy, odezwała się: - Mimo wszystko jednak, ponieważ chodzi tu może o pani ocalenie, gdyż, jeżeli to jest zdrada... skutki jej mogą być straszne... ja tam pójdę... jeżeli pani pozwoli... dla... - Tak - odpowiedziała Adrianna przerywając jej - jeżeli mają zamiar prowadzić ze mną wojnę... trzeba się do niej przygotować... i wreszcie byłoby to słabością, niedołężnością, nie mieć się na baczności. Floryno: salopę, kapelusz i pojazd... pojedziesz ze mną... W pół godziny później powóz Adrianny zatrzymał się, jak widzieliśmy, przy wejściu do ogrodu, otaczającego dom młodego księcia. Floryna weszła sama do oranżerii i niebawem powróciwszy, rzekła do swej pani: - Stora spuszczona; pan Rodin dopiero co wszedł do salonu... Tak więc panna Cardoville, choć nie widziana, była obecna przy następującej scenie, jaka rozegrała się między Rodinem a księciem Dżalmą. ROZDZIAŁ XVI LIST Na kilka minut przed ukryciem się panny Cardoville w oranżerii, Rodin został wprowadzony przez Faryngeę do księcia Dżalmy, który, cały jeszcze opanowany namiętnym uniesieniem, jakie wzbudziły w nim podżegania przewrotnego sługi, zdawał się nie spostrzegać przybycia jezuity. Ten zdziwiony silnym wzburzeniem, malującym się na twarzy Dżalmy i jego nieco obłąkanym wzrokiem, skinął pytająco na Faryngeę, który także ukradkiem odpowiedział, przyłożywszy wskazujący palec na serce i czoło, a następnie wskazał na żarzące się węgle w kominku; ta pantomima znaczyła, że głowa i serce Dżalmy były namiętnie rozognione. Rodin zrozumiał tę mowę, gdyż nieznaczny uśmiech zabłysnął na jego ustach, potem rzekł głośno do Faryngei: - Moim życzeniem jest zostać sam na sam z księciem... spuść storę i pilnuj, aby nam nikt nie przeszkadzał... Metys skłonił się nisko i zbliżywszy się do szklanych drzwi, dotknął sprężyny, a te usuwały się w głąb muru w miarę, jak opadała stora, po czym skłoniwszy się znowu, wyszedł z salonu. W kilka minut po jego wyjściu panna Cardoville i Floryna weszły do oranżerii, oddzielonej od salonu tylko storą z białej jedwabnej materii, na której wyszyte były wielkie barwne ptaki. Stuknięcie drzwiami, które Faryngea zamknął za sobą, zdawało się wracać Dżalmie przytomność; chociaż jego twarz była jeszcze rozpalona, odzyskał jednak zwykły spokój i łagodność. - Wybacz, ojcze... I zwyczajem młodych barbarzyńców, pełnych uszanowania dla starszych, Hindus wziął rękę Rodina i chciał przyłożyć ją do ust, jezuita nie przyjął jednak tego hołdu i cofnął się o krok. - Po co, książę, robisz tyle ceremonii, aż mnie to krępuje - rzekł. - Jesteś w swoim domu, prawie jak w głębi Indii; szczerze pragniemy, abyś, książę, tak się tutaj czuł. - Wiele rzeczy przypomina mi mój kraj - odparł Dżalma łagodnie i z powagą. - Wasza dobroć przypomina mi ojca i tego, który mi go zastępował - dodał, mając na myśli marszałka Simona, o którego przybyciu na razie jeszcze, z pewnych powodów, nic mu nie wspomniano. Po chwilowym milczeniu, rzekł swobodnym tonem: - Jesteś tu, jestem szczęśliwy, ojcze. - Pojmuję radość księcia, gdyż uwolniłem go z więzienia... otworzyłem mu klatkę... Prosiłem księcia, aby się dobrowolnie poddał temu krótkotrwałemu zamknięciu, jedynie dla własnego dobra. - Czy już jutro będę mógł wyjść? - Nawet dziś, drogi książę. Młodzieniec zamyślił się, po czym rzekł: - Chodź, ojcze... - Dokąd, książę?... - spytał zdziwiony jezuita. - Podziękować moim przyjaciołom... Czekałem trzy dni... to długo. - Pozwól, książę... mam wiele do pomówienia z tobą w tej sprawie, racz usiąść. Dżalma usiadł na krześle, Rodin rzekł: - Prawda... masz, książę, przyjaciół... czyli raczej masz przyjaciela; przyjaciele są rzadkością. - A ty, kochany ojcze? - Słusznie mówisz, książę... Masz więc dwóch przyjaciół, kochany książę: mnie, którego znasz... i drugiego, którego nie znasz... i który życzy sobie pozostać w ukryciu. - Dlaczego? - Dlaczego?... - rzekł Rodin trochę zakłopotany - bo szczęście, jakiego doznaje, dając ci dowody swej przyjaźni i spokój, przy takim sposobie postępowania... są dla niego nagrodą tej tajemnicy. Twarz Dżalmy przybrała wyraz smutnej godności, podniósł dumnie czoło i rzekł poważnym, surowym głosem: - Ponieważ ten przyjaciel ukrywa się, widać zatem, że powinienem się go wstydzić... Tylko od takich ludzi przyjmuję gościnność, takich, których jestem godny lub którzy godni są mnie... Opuszczam ten dom. Mówiąc to wstał, ale Rodin zawołał: - Ależ posłuchaj mnie, książę... pozwól sobie powiedzieć, że jesteś niezmiernie drażliwy... Chociaż staraliśmy się przywieść księciu na pamięć jego piękny kraj, jesteśmy jednak w środku Europy, w środku Francji, w Paryżu. - Masz rację, ojcze, nie jestem we własnym kraju... tu są odmienne zwyczaje, będę o tym pamiętał. Rodin zdziwił się, widząc go przez chwilę zamyślonego. Dżalma mówił dalej, tonem spokojnym, ale wyrażającym mocne postanowienie: - Usłuchałem cię; zastanowiłem się, ojcze, - Więc co, książę? - W każdym kraju na świecie, pod żadnym pozorem, uczciwy człowiek, jeżeli jest przyjacielem innego człowieka, nie powinien się z tym ukrywać. - A jeżeli jest dla niego niebezpieczne ujawniać się z tą przyjaźnią... - rzekł Rodin, niespokojny wobec takiego toku rozmowy. - A gdyby tak księciu groziło niebezpieczeństwo, w razie ujawnienia tej przyjaźni? - Nie przyjmę nic od przyjaciela, który sądzi, że jestem zdolny zaprzeć się go... - Ależ, na Boga! A gdyby chodziło o kobietę! - zawołał Rodin, podniecony do ostateczności, bojąc się, aby Dżalma nie opuścił domu i aby tym nie zniweczył jego planów. Na ostatnie słowa Hindus zatrzymał się nagle. - Kobieta? - zapytał drżącym głosem, z uszanowaniem, składając ręce. I na jego twarzy odmalował się niewymowny, głęboki zachwyt. - Kobieta?... - pytał dalej - Paryżanka?... - Tak, drogi książę, kiedy zmuszasz mnie do szczerości, muszę wyznać, że jest to kobieta... zacna, godna matrona... pełna cnót, której podeszły wiek zasługuje ze strony księcia na najwyższy szacunek. Po namiętnym uczuciu, jakie na moment zabłysło na twarzy księcia, pojawił się wyraz tkliwego uszanowania; spojrzał z rozrzewnieniem na Rodina i rzekł wzruszony: - A więc ta kobieta jest dla mnie matką? Trudno opisać, z jakim melancholijnym wdziękiem wymówił słowo "matka". - Teraz, książę, pozwól sobie powiedzieć, jakie są życzenia twej szacownej przyjaciółki... Ten dom pozostanie zawsze do twojej dyspozycji, jeżeli ci się podoba; francuska służba, powóz i konie będą na twoje rozkazy; potrzeby twojego domu będą zaspakajane. Przy tym, ponieważ królewski syn powinien żyć po królewsku, zostawiłem w przyległym pokoju szkatułkę, zawierającą sto pięćdziesiąt luidorów: otrzymasz co miesiąc taką sumę; jeżeli ci nie wystarczy na tak zwane u nas, drobne wydatki, powiesz mi, a dostaniesz więcej. Dżalma obruszył się, a Rodin dodał żywo: - Pragnę cię jednocześnie uspokoić, książę, że twoja delikatność może być w tej mierze zupełnie spokojna. Najpierw... od matki... wszystko się przyjmuje... potem, ponieważ w ciągu trzech miesięcy odziedziczysz ogromny spadek, będziesz mógł, jeżeliby ci ciążyło to dobro- dziejstwo, zwrócić tę pożyczkę: nie żałuj więc niczego, użyj wszystkiego, co ci się spodoba... pragnieniem twojej przyjaciółki jest, abyś pokazał się w wielkim świecie paryskim tak jak wypada się pokazać synowi króla. Tak więc, powtarzam raz jeszcze, nie krępuj się niepotrzebną delikatnością... jeżeli ta suma nie wystarczy... - Będę żądać więcej... moja matka ma słuszność, królewicz powinien żyć po królewsku - odpowiedział Dżalma z naiwną prostotą, nie okazując najmniejszego zdziwienia, że go tak hojnie wyposażono i tego właśnie należało się po nim spodziewać. - A więc rzecz skończona, kochany książę! - rzekł jezuita. - Teraz, kiedy trzeba, byś zobaczył świat, żebyś wszedł do niego najlepszymi drzwiami, jak się zwykło u nas mówić... jeden z przyjaciół twej opiekunki, hrabia Montbron, starzec należący do towarzyskiej elity, przedstawi cię w najznakomitszych paryskich domach... - Dlaczego ty mnie nie przedstawisz, ojcze? - Niestety! Drogi książę, przypatrz mi się, czy byłaby to dla mnie rola... A poza tym pan Montbron potrafi lepiej ode mnie znaleźć się w wielkim święcie, w którym ma... uchronić cię od sideł, jakie chciano by zastawić na ciebie. Bo masz wrogów, nikczemnych wrogów, którzy nadużywają twego zaufania, którzy naigrawają się z ciebie. A skoro, na nieszczęście, ich potęga dorównuje ich nienawiści, byłoby może dla ciebie roztropniejszą rzeczą unikać ich... chronić się... Na wspomnienie wrogów, na myśl o unikaniu ich Dżalma wzdrygnął się cały, twarz jego zsiniała; oczy zaiskrzyły się tłumionym ogniem; nigdy pogarda, nienawiść, pragnienie zemsty, nie wystąpiły wyraźniej na twarzy ludzkiej... Rodin zawołał: - Kochany książę!... Co ci jest? Przerażasz mnie. Dżalma nie odpowiedział; pochylony na krześle, ściskał ręce ze złości, zdawał się trzymać poręczy krzesła, aby nie poniósł go napad wzburzonego gniewu... Przypadek zdarzył, że w tej chwili cybuch fajki potoczył mu się pod nogi. Dżalma był tak silny, iż szybkim ruchem nogi skruszył bursztyn, mimo jego twardości. - Ależ, na Boga! Książę, co ci jest? - zawołał Rodin. - Tak zetrę moich nieprzyjaciół! - zawołał Dżalma, rzuciwszy na Rodina groźnym, roziskrzonym okiem. Potem, jakby te słowa doprowadziły jego zapalczywość do najwyższego stopnia, zerwał się z krzesła i jak szalony biegał po sali, jakby szukał oręża. Była to bezsilna wściekłość dzikiego, miotającego się w klatce zwierzęcia, gdy łaknie krwi. Młody Hindus był bardzo piękny i bardzo dziki; widać było po nim, że posiada wrodzony instynkt, ognisty, ślepy, nieustraszony, w owej chwili doprowadzony do najwyższego stopnia na wspomnienie ludzkiej podłości. Ukrywając złośliwą radość, Rodin podziwiał popędliwość młodego Hindusa, który w stosownej okoliczności unieść się mógł strasznym wybuchem. Nagle, ku zdziwieniu jezuity, burza ucichła.. Dżalma zbladł, twarz jego przybrała ponury wyraz; potem, z zimnym spokojem, straszniejszym niż zapalczywość, jaką pałał niedawno, rzekł: - Mój ojcze, zaprowadzisz mnie dziś do moich wrogów. - A w jakim celu, drogi książę?... Co zamierzasz zrobić? - Pozabijać tych nikczemników! - Zabić ich! Nawet nie myśl o tym. Ależ, jeszcze raz powtarzam, pamiętaj o tym, książę, że nie jesteś nad brzegami Gangesu, gdzie nieprzyjaciół zabija się tak samo jak tygrysa na polowaniu. - Wytępić szkodników jest powinnością. - A więc... książę... zemsta? - Ja się nie mszczę nad wężem - rzekł wyniośle Dżalma - ja go niszczę. - Ależ, książę, tu nie ma zwyczaju pozbywać się w taki sposób nieprzyjaciół... Sąd zajmuje się twoją sprawą, rozbiera ją, sądzi i jeżeli trzeba, karze. - W mojej sprawie ja sam jestem sędzią i katem. - Proszę cię, książę, zechciej mnie wysłuchać. Mógłbym ci powiedzieć: znam tych nieprzyjaciół, lecz z obawy, żebyś się nie dopuścił jakiej lekkomyślności, zataję przed tobą ich nazwiska. Lecz zapewniam cię, że jeżeli osoba, która kocha cię jak syna, uzna za słuszne i pożyteczne, abym wyjawił ci te nazwiska... poznasz je, ale nie prędzej, aż ona zdecyduje. Dżalma patrzył ponuro na Rodina. W tej chwili wszedł Faryngea i zwrócił się do Rodina: - Jakiś człowiek przyniósł list do pana. Powiedziano mu, że pan tu jest. Czy mam przyjąć list?... Mówi, że jest od księdza d'Aigrigny. - Oczywiście! - rzekł Rodin, po czym dodał: - Jeżeli książę pozwoli? Dżalma skinął głową. - Daruj, książę, spodziewałem się dziś rano ważnego listu; kiedym się go nie mógł doczekać, nie chcąc opóźnić swojej wizyty u księcia, zaleciłem w domu, aby mi tu przysłano ten list. Faryngea wrócił po chwili z listem, który oddał Rodinowi, po czym wyszedł. ROZDZIAŁ XVII ADRIANNA I DŻALMA Rodin wziął list księdza d'Aigrigny w jedną rękę, a drugą zdawał się czegoś szukać w kieszeniach surduta, potem w spodniach; wreszcie, nigdzie nie znalazłszy, położył list na kolanach swych wytartych pantalonów, patrząc nań z żalem i niepokojem. - Niestety! Książę! - rzekł - zdarzyła mi się rzecz najbagatelniejsza w świecie, a jednak sprawia mi wiele kłopotu... zapomniałem albo zgubiłem okulary, a przy tym półmroku, a nade wszystko z powodu nieszczęsnego wzroku, który straciłem: przez zbytnią pracę i z wiekiem, nie będę mógł przeczytać tego listu, a jest bardzo ważny, gdyż oczekują ode mnie natychmiastowej odpowiedzi... - Mój ojcze - rzekł uprzejmie Dżalma - pozwolisz, abym cię wyręczył? Treść postaram się od razu zapomnieć. - Czy naprawdę byłbyś łaskaw, książę, uczynić mi tę przysługę? Nie ośmieliłbym się prosić o nią. Mówiąc to podał list Dżalmie, który czytał głośno: "Dzisiejszy ranny pobyt pana w pałacu Saint-Dizier, według tego, co mi doniesiono, jest nowym najściem z jego strony. Oto ostatnia propozycja, jaką panu oznajmiono; będzie ona równie daremna, jak mój postępek, którego użyłem wczoraj bezskutecznie, udając się na ulicę Klodoweusza. Po tym długim i przykrym tłumaczeniu się, powiedziałem panu, że do niego napiszę; dotrzymuję obietnicy, oto moje ultimatum. Ale najpierw ostrzeżenie: Strzeż się pan... Jeżeli chcesz uporczywie stawać do nierównej walki, wystawisz się nawet na nienawiść tych, których podejmujesz się bronić. Jest tysiąc sposobów zgubienia cię w ich; oczach, kiedy się ich zawiadomi o twych zamiarach. Łatwo będzie ich przekonać, że sam należałeś do spisku, który chcesz teraz wykrywać, a to nie przez wspaniałomyślność, ale przez chciwość". Chociaż Dżalma był delikatny i dobrze rozumiał, że wypytywanie byłoby wielkim nietaktem, nie mógł jednak opanować ciekawości; czytając ten ustęp, spojrzał na jezuitę. - A kim są ci ludzie, których pan broni? - Których ja bronię?... - rzekł Rodin, udając, że się waha. - Kim są moi protegowani?... He... He!... Powiem ci, książę... Są to... są to biedacy bez żadnego ratunku, ludzie małego znaczenia, ale ludzie poczciwi, mający za sobą słuszność... w procesie, który muszą prowadzić, grozi im zguba ze strony ludzi możnych... bardzo możnych... Szczęście, że ja dobrze znam tych drugich, mogę więc zdemaskować ich... I cóż chcesz, książę? Ja, biedny człowiek, naturalnie biorę stronę biednych ludzi... Ale, czytaj dalej, proszę cię... Dżalma czytał: "Jeżeli więc nie przestaniesz występować przeciwko nam jako nieprzyjaciel, wielce się narazisz, a nic nie zyskasz, trzymając stronę ludzi, których nazywasz swymi przyjaciółmi. W tym wszystkim, jeszcze raz powtarzam, musi ukrywać się chciwość. Jeżeli więc tak jest, to... można ci ofiarować hojne wynagrodzenie... Jeszcze tego wieczora, najdalej o dwunastej w nocy, opuścisz Paryż i zobowiążesz się, że wrócisz nie wcześniej jak za sześć miesięcy." Dżalma nie mógł ukryć zdziwienia i spojrzał na Rodina. - To proste! - odpowiedział ten. - Proces moich protegowanych odbędzie się przed tym terminem, więc oddalając mnie, chcą mi przeszkodzić w opiece nad nimi; rozumiesz, książę - rzekł Rodin, niby z wielkim oburzeniem. - Bądź łaskaw czytać dalej i darować mi, że ci przerywam, ale taka bezczelność oburza mnie... Dżalma czytał dalej: "Abyśmy byli pewni, że opuszczasz Paryż na sześć miesięcy, udasz się do jednego z naszych przyjaciół w Niemczech, przyjmiesz u niego wspaniałą gościnę, ale będziesz musiał pozostać u niego aż do upływu rzeczonego czasu". - Tak... dobrowolne więzienie - rzekł Rodin. "Pod tymi warunkami będziesz pobierał pensję, wynoszącą 1.000 franków na miesiąc, poczynając od dnia twego wyjazdu z Paryża, 10.000 franków na rękę, a 20.000 fr. po upływie sześciu miesięcy. Wszystko będziesz miał dostatecznie poręczone. Wreszcie po sześciu miesiącach, będziesz miał zapewnione miejsce równie zaszczytne jak niezależne". Gdy Dżalma przestał czytać, mimowolnie przejęty gniewem, Rodin poprosił: - Czytaj dalej, książę, trzeba przeczytać do końca; dowiesz się stąd, co się u nas dzieje, mimo naszej cywilizacji. Dżalma podjął czytanie: "Dostatecznie znany ci jest tok sprawy i wiesz, kim jesteśmy, ile możemy; pojmujesz, że oddalając się, chcemy się tylko pozbyć mniej groźnego, ale uprzykrzonego nieprzyjaciela; nie zaślepiaj się pierwszymi krokami, które ci się jako tako udały. Skutki twego doniesienia będą znikome, gdyż jest ono potwarzą; sędzia, który poważył się przyjąć je, będzie gorzko żałować swej haniebnej stronniczości. Z niniejszego listu możesz zrobić użytek, jaki ci się podoba. Wiemy, do kogo piszemy, co piszemy i jak piszemy. Odbierzesz ten list o godzinie trzeciej. Jeżeli o czwartej nie otrzymamy od ciebie wyraźnego przyzwolenia, z podpisem własnoręcznym tu, na dole tego listu... rozpocznie się na nowo wojna... nie jutro, ale jeszcze dziś wieczorem". Dżalma skończył i spojrzał na Rodina, który odezwał się: - Pozwól książę, zawołać Faryngeę. I mówiąc to zadzwonił. Metys wszedł. Rodin wziął list z rąk Dżalmy, rozdarł go na dwoje, zgniótł w ręku, tak iż zrobiła się z niego gałka i podając go Metysowi, rzekł: - Oddasz to posłańcowi, który czeka i powiesz mu, że taka jest moja odpowiedź na ten list; dodasz jeszcze: na ten niegodziwy, zuchwały list. - Rozumiem... dobrze rozumiem - odpowiedział Metys i wyszedł. - Może to niebezpieczna wojna dla ciebie, mój ojcze - rzekł przyjacielskim tonem młody Hindus. - Tak, książę, niebezpieczna, może nawet... Ale ja nie postępuję tak jak ty... książę... nie chcę zabijać moich nieprzyjaciół dlatego, że są podli i złośliwi... pokonuję ich... pod tarczą prawa. Naśladuj więc mnie... Potem, widząc rumieniec i oburzenie na twarzy Dżalmy, dodał: - Mylę się... nie będę ci już dawał rady... Zgódź się tylko ze mną, że tę kwestię oddasz pod osąd twojej godnej opiekunki. Jutro będę się z nią widział; jeżeli uzna za wskazane, wyjawię ci nazwiska twoich wrogów. Jeżeli nie... to nie. - A ta kobieta... ta druga matka... - rzekł Dżalma - czy jest tak szlachetna, iż będę mógł spuścić się na jej sąd? - Ona? - zawołał Rodin, składając ręce i mówiąc z uniesieniem. - Ona... wszak to najszlachetniejsza, najwspanialsza na ziemi istota... ona... twoja opiekunka, a choćbyś był jej prawdziwym synem, nie okazywałaby ci bardziej macierzyńskiej miłości i mimo to, gdyby chodziło o wybór między poniżeniem a śmiercią, powiedziałaby ci pewnie: "Umieraj! Gotowa jestem umrzeć z tobą". - O! Szlachetna kobieta!... Taką właśnie była moja matka! - zawołał z uniesieniem Dżalma. - Ona!... - znowu zawołał Rodin z zapałem i zbliżywszy się do okna, zakrytego storą, na które rzucił z ukosa niespokojnym wzrokiem. - Twoja opiekunka... Wyobraź sobie uosobioną odwagę, prostotę charakteru, prawość. O! Nade wszystko prawość!... Jest to szczerość, otwartość szlachetnego mężczyzny, obdarzonego wielkim charakterem, połączona ze wzniosłą godnością kobiety, która w całym swym życiu nie tylko nigdy nie skłamała... ale która umarłaby raczej, aniżeli dopuściłaby się najmniejszej obłudy, najmniejszej nieuczciwości lub wybiegu, często właściwych kobietom. Trudno opisać zdziwienie, jakie objawiło się na twarzy Dżalmy gdy usłyszał taki opis kobiety z ust Rodina; zaiskrzyły mu się oczy, twarz okryła się rumieńcem, serce zabiło z uniesienia... - Dobre, szlachetne serce! - dodał Rodin, znowu podchodząc do okna zasłoniętego storą. - Posłuchaj tylko, książę, przed kilku dniami... ta szlachetna kobieta powiedziała mi cenne słowa, których nie zapomnę: Panie, kiedy mam podejrzenie na kogo, a kogo szanuję lub kocham... Nie dokończył... Tak gwałtownie z zewnątrz potrząśnięto storą, iż pękła sprężyna. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Dżalma ujrzał pannę Cardoville. Wydała się ona Dżalmie tak zachwycająca, iż zdawało mu się, że chyba śni. Złożywszy ręce, z szeroko otwartymi oczyma, lekko pochylony naprzód, jakby przyklęknął do modlitwy, stał osłupiały i zdumiony. Panna Cardoville, wzruszona, choć nieco zmieszana, stała na progu drzwi, prowadzących do oranżerii. Wszystko to stało się tak nieoczekiwanie i szybko, że Rodin, udając zdziwienie, zawołał: - Pani tu jest? - Tak, panie... - rzekła zmieszana Adrianna - przychodzę, aby dokończyć zdanie, które zacząłeś. Powiedziałam panu, że gdy mi padnie na myśl podejrzenie, oznajmiam je głośno osobie, która je spowodowała. A więc przyznaję się, że o mało nie zbłądziłam: przyszłam tu pana śledzić... Pierwszy raz w życiu poniżyłam się do podstępu... słabość ta godna jest kary, poddaję się jej, daję panu zadośćuczynienie: jeżeli zażądasz, przeproszę cię... Następnie - zwracając się do Dżalmy, dodała: - Teraz, książę, trudno dalej utrzymywać tajemnicę... Jestem twoją krewną, jestem Adrianna de Cardoville i spodziewam się, że przyjmiesz gościnność od siostry, jak przyjmowałeś od matki. Dżalma nie odpowiedział. Zapatrzony z zachwytem na niespodziewane zjawisko, pochłaniał z pożerającą chciwością rzadką urodę młodej dziewczyny. Istotnie, nigdy dwie piękniejsze istoty nie stanęły naprzeciw siebie. Adrianna i Dżalma stanowili ideał piękności kobiety i mężczyzny. Zdawało się, że jest coś nierzeczywistego w zbliżeniu tych dwóch istot, tak młodych, tak świeżych... tak namiętnych i tak wyniosłych, które, rzecz dziwna, zanim jeszcze spotkały się, już poznały się na swojej moralnej wartości. Spojrzawszy na księcia i chcąc go skłonić do odpowiedzi, Adrianna spotkała jego bystry, ognisty wzrok i spuściła oczy z pewnym przestrachem, smutkiem i dumą; winszowała sobie, że instynktownie odgadła potrzebę trzymania Dżalmy w oddaleniu od siebie, lękała się bowiem zapalczywej, gwałtownej natury księcia. Chcąc zakończyć przykrą sytuację, panna de Cardoville zwróciła się do Rodina: - Bądź tak dobry, panie... pomów z księciem... powtórz mu moją propozycję... Ja tu dłużej nie mogę zostać. Z tymi słowami cofnęła się ku Florynie. Przy pierwszym kroku Adrianny, Dżalma skoczył ku niej jak tygrys, któremu chcą wydrzeć łup. Dziewczyna, przestraszona dzikim wyrazem twarzy Hindusa, cofnęła się z krzykiem. Na ten krzyk Dżalma przyszedł do siebie i przypomniał sobie wszystko, co zaszło; wte- dy, blednąc z żalu i wstydu, zmieszany, padł Adriannie do nóg i wyciągnąwszy do niej błagalnie ręce, rzekł łagodnie, z uszanowaniem i lękiem, prosząc: - O, zostań... zostań... nie opuszczaj mnie! Już od tak dawna czekam na ciebie... Na tę szczerą, pokorną prośbę sprzeczną z dopiero co okazaną dzikością, Adrianna odpowiedziała, dając jednocześnie znak Florynie, aby się przygotowała do odejścia: - Książę... nie mogę tu dłużej zostać... - Lecz... wróci pani? - rzekł Dżalma, niemal z błaganiem. - Ujrzę cię znowu?... - Och! Nie, nigdy!... - odpowiedziała panna de Cardoville przytłumionym głosem; potem, korzystając z gwałtownego wzruszenia, w jakie wprawiła Dżalmę jej odpowiedź, zniknęła w oranżerii za klombem roślin. W chwili, kiedy Floryna, idąc za panią, przechodziła koło Rodina, ten szepnął jej z pośpiechem: - Jutro trzeba skończyć z Garbuską. Floryna struchlała i nie odpowiedziawszy, skryła się za Adrianną w gęstwinie roślin. Dżalma opuścił ręce na kolana i obrócił ku Rodinowi stroskaną twarz. - Wiedziałem, że panna Cardoville jest zachwycająca i że w tym, co książę wieku łatwo można się zakochać - mówił Rodin - i dlatego chciałem uchronić księcia od tego nieszczęsnego spotkania, gdyż twoja piękna bohaterka zapamiętale kocha pewnego młodzieńca, zamieszkałego tu, w Paryżu... Usłyszawszy te słowa, Dżalma przyłożył obie ręce do serca, jakby został w nie ugodzony i krzyknął boleśnie; po czym chwycił się z rozpaczą za głowę i jak bez czucia padł na sofę. Rodin patrzył nań zimno, a następnie, odchodząc i głaszcząc łokciem zatłuszczony kapelusz, rzekł do siebie: - Połknął haczyk! ROZDZIAŁ XVIII RADY Zegar wybił dziewiątą wieczór. Owego dnia, w którym panna de Cardoville pierwszy raz widziała się z Dżalma, Floryna, blada i niespokojna, weszła do sypialnego pokoju, umeblowanego skromnie, ale przyzwoicie i wygodnie. Pokój ten należał do mieszkania, zajmowanego przez Garbuskę, a mieścił się na dole. Prowadziły do niego dwa wejścia: jedno z ogrodu, drugie z dziedzińca; tędy przychodziły do Garbuski osoby szukające wsparcia. Rzuciwszy okiem po pokoju, pokojówka zbliżyła się do mahoniowego biurka, na którym stała piękna biblioteczka; klucz był w zamku każdej szuflady: Floryna zrewidowała wszystkie trzy. Znajdowały się w nich różne prośby o wsparcie z wypisanymi gdzieniegdzie uwagami Garbuski. Przy łóżku były małe drzwi, prowadzące do pokoju garderobianego; Floryna weszła tam i przeszukała wielką szafę. Znalazła tu starannie złożone stare, liche gałganki, w które ubrana była Garbuska, gdy przyszła do tego domu. Mimowolne wzruszenie odbiło się na twarzy dziewczyny; pamiętając jednak, że chodzi tu o posłuszeństwo rozkazom Rodina, zawiązała na powrót zawiniątko, zamknęła szafę i wyszła z garberoby do sypialnego pokoju. Znowu patrząc na biurko, wpadła nagle na nową myśl. Nie poprzestając teraz na przejrzeniu półek, wyjęła jedną szufladę, spodziewając się, że może znajdzie to, czego szukała; ale nic nie znalazła. Kolejna próba lepiej jej się powiodła. Znalazła jakiś rękopis, otworzyła go i szybko przewracała karty. Przejrzawszy je okazała zadowolenie - i już chciała schować pismo do kieszeni, lecz pomyślawszy chwilkę, położyła z powrotem i wyszła z mieszkania niepostrzeżenie, wiedząc, że Garbuska zabawi u panny Cardoville dłuższy czas. Nazajutrz Garbuska siedziała wygodnie przy ogniu płonącym na kominku w jej pokoju. Oparłszy ręce na poręczach krzesła, tonęła w rozkosznych uczuciach szczęścia, którego nigdy jeszcze tak zupełnie nie doznała do chwili znalezienia się w tym pałacu. Dla niej, przywykłej do dokuczliwego niedostatku, musiało być wielkim szczęściem, że mieszkała w tak wygodnym, cichym ustroniu; wygody te zawdzięczała swej odwadze i energii, jakie okazała pośród tylu przykrych prób, zakończonych szczęśliwie. Do pokoju weszła kobieta w średnim wieku, o łagodnej twarzy, z woli Adrianny przeznaczona na usługi Garbuski i rzekła: - Przyszedł jakiś młody mężczyzna i chce się widzieć z panią w bardzo pilnej sprawie... Nazywa się Agrykola Baudoin. Na te słowa Garbuska nieco zarumieniła się, wstała i pobiegła do drzwi, prowadzących do salonu, gdzie czekał Agrykola. - Dzień dobry, Garbusko - rzekł kowal, czule całując dziewczynę, której lica rozpaliły się pod braterskimi pocałunkami. - Ach! Dla Boga! - zawołała nagle, wpatrując się w Agrykolę - co znaczy ta czarna przepaska na twoim czole?... Jesteś ranny? - To nic - odparł kowal - nie zważaj na to... powiem ci zaraz... co mnie spotkało... A tymczasem chcę cię prosić o radę w bardzo ważnej sprawie. - Chodź więc do mego pokoju, będziemy sami - rzekła Garbuska, idąc przed Agrykola. - A to mi się podoba, kochana Garbusko... takie mieszkanie dawno ci się należało; poznaję w tym pannę Cardoville... Jakie serce... jaka dusza... Ty nie wiesz... ona napisała do mnie... dziękując za to, co dla niej zrobiłem... Przysłała mi złotą szpilkę, którą musiałem przyjąć, gdyż - jak pisała - nie ma innej wartości nad to, że nosiła ją jej matka. Gdybyś wiedziała, jak mnie wzruszył ten subtelny upominek. - Nic nie powinno cię dziwić, co ma związek z tą szlachetną osobą. Ale twoja rana... - Zaraz, moja kochana... tyle rzeczy mam ci do powiedzenia!... Zacznijmy od najpilniejszej, chodzi mi o twoją radę w ważnej dla mnie sytuacji. - No, więc mów prędko. - Od czasu, jak moja matka wyjechała z Gabrielem na prowincję, na probostwo, które dostał, i od czasu, jak ojciec mieszka z marszałkiem Simonem i jego córkami, jak ci wiadomo, mieszkałem w fabryce pana Hardy we wspólnym domu z kolegami. Lecz dziś rano... Ach! Muszę ci powiedzieć, że pan Hardy, po powrocie z długiej podróży, którą odbył niedawno, znów wyjechał za interesami. Dziś rano, w czasie śniadania, zostałem jeszcze przy robocie po ostatnim dzwonku; wychodząc z fabryki i idąc do jadalni, spostrzegam na dziedzińcu jakąś kobietę, która wysiadła z fiakra i idzie ku mnie spiesznym krokiem. Widzę, że jest blondynką; miła, piękna na twarzy i wytwornie ubrana jak znakomita dama. Ale zdziwiony jej bladością i niespokojną miną, pytam, czego sobie życzy? "Panie - odparła drżącym głosem, z pewnym przymusem i nieśmiałością - czy jest pan robotnikiem w tej fabryce?" Tak, pani. "Czy pan Hardy nie jest w jakimś niebezpieczeństwie?" - zawołała. Pan Hardy? Przecież on nie wrócił jeszcze do fabryki. "Jak to? - spytała - pan Hardy nie wrócił wczoraj wieczorem? Nie miał wypadku przy maszynie, gdy zwiedzał warsztaty?..." - Mówię pani; gdyby pan Hardy znajdował się w niebezpieczeństwie, nie byłbym tak spokojny, rozmawiając o nim z panią. - "Ach! Bogu dzięki!" - zawołała młoda dama. Potem jeszcze dziękowała mi, tak szczęśliwa, tak ucieszona, iż mnie samego wzruszyła. Lecz nagle, jak gdyby zawstydziła się swego postępku, spuściła woal i spiesznie oddaliła się. Wyszedłszy z podwórza, wsiadła do fiakra, który ją przywiózł. Pomyślałem sobie: ta dama interesuje się panem Hardym i przestraszyła się jakąś fałszywą pogłoską. - Pewnie go kocha - rzekła Garbuska - i z niepokoju może dopuściła się nieroztropnego kroku, przychodząc pytać o niego. - Chyba masz rację. Patrzę za nią ciekawie, jak siada do fiakra, gdyż jej wzruszenie zastanowiło mnie... Fiakier odjeżdża... ale co widzę niedługo potem? Kabriolet uliczny, którego dama nie mogła spostrzec, gdyż stał ukryty za murem. W chwili, gdy zawracał, wyraźnie widziałem mężczyznę, siedzącego obok stangreta i dającego mu znak, aby ruszył w tę samą stronę, w którą pojechał fiakier. - A więc tę damę śledzono. - Tak, bez wątpienia; dlatego puszczam się w pogoń za fiakrem; dopędzam go i przez spuszczone story mówię młodej damie, biegnąc obok jej drzwiczek: "Miej się pani na baczności, kabriolet cię ściga". - Dobrze!... Agrykolo... A co odpowiedziała? - Słyszałem, jak zawołała z przerażeniem: "O Boże!" I fiakier pojechał dalej. Wkrótce przejechał koło mnie kabriolet; widziałem mężczyznę siedzącego obok stangreta, wysokiego, grubego, który, widząc mnie biegnącego za fiakrem, może się czegoś domyślił, gdyż patrzył na mnie niespokojnie. - A pan Hardy kiedy wróci? - zapytała Garbuska. - Jutro lub pojutrze; teraz, Garbusko, poradź mi... Ta młoda dama kocha pana Hardy'ego, to pewne. Musi to być chyba mężatka, gdyż była bardzo zakłopotana, gdy ze mną mówiła, a mówiła z wielką nieśmiałością i przestraszona krzyknęła przeraźliwie, gdy powiedziałem, że jest śledzona... Co mam robić? Przypuśćmy, że pan Hardy jutro wróci, mam mu powiedzieć, co zaszło? - Zaczekaj!... - zawołała nagle Garbuska, przerywając Agrykoli - i zdając się coś sobie przypomnieć. - Gdy poszłam do klasztoru Panny Marii prosić przełożoną o pracę... propono- wała mi, abym podjęła się chodzić do pewnego domu, w którym miałam... dawać baczność... czyli mówiąc po prostu... szpiegować... - Nędznica! - A wiesz - rzekła Garbuska - wiesz, do kogo poleciła mi wejść, aby pełnić tę haniebną posługę? Do pani de... Fremont czy Bremont, dobrze już nie pamiętam... kobiety bardzo pobożnej, którą miałam szpiegować; która, jak mówiła przełożona, często odbierała wizyty od pewnego fabrykanta. - Co ty mówisz? - zawołał Agrykola - Czyżby tym fabrykantem był... - Pan Hardy... miałam powody, aby nie zapomnieć tego nazwiska, które przełożona wymówiła... Od tego dnia zaszło tyle wydarzeń, iż zapomniałam już o tej historii. A więc tak... jest duże prawdopodobieństwo, że ta młoda dama jest tą samą, o której mówiono mi w klasztorze. - A jakiż interes mogła mieć w tym szpiegowaniu przełożona klasztoru?... - zapytał kowal. - Nie wiem... ale, jak widzisz, interes ten jest aktualny do dziś, kiedy tę młodą damę szpieguje ktoś dalej... A może w tej chwili jest oczerniona... zniesławiona... Ach! To straszne! - Ale... wytłumacz się jaśniej, Agrykolo - rzekła Garbuska - w jaki sposób zostałeś raniony?... Proszę, powiedz mi. - Właśnie chcę mówić o tym. Bo im więcej o tym myślę, tym bardziej sprawa owej damy zdaje się wiązać z innymi zdarzeniami. - Co ty mówisz? - Wystaw sobie, od kilku dni zaszły dziwne rzeczy w pobliżu fabryki... najpierw, ponieważ mamy wielki post, pewien ksiądz z Paryża, przystojny mężczyzna, jak mówią, przybył z kazaniami do miasteczka Villiers, odległego o ćwierć mili od naszej fabryki... Ksiądz ten wygadywał różne rzeczy na pana Hardy'ego. - Jak to? - Pan Hardy ułożył i kazał wydrukować w formie regulaminu wszystkie przepisy, dotyczące naszej pracy i podziału zarobków; do tego regulaminu zostały dodane różne maksymy zaczerpnięte z pism różnych chrześcijańskich wyznań... Ponieważ wybrał je nie z samych pism katolickich, ksiądz zaopiniował, że pan Hardy jest bezbożnikiem, nadto określił naszą fabrykę jako ognisko zguby i zepsucia, mówił nawet, że sąsiedztwo takiej zgrai bezbożników, jak nas nazwał, ściągnąć może gniew boski na cały kraj... że mówiono wiele o zbliżającej się cholerze i że być może, iż z naszej przyczyny cała okolica zostanie dotknięta tą klęską. - Ależ mówić takie rzeczy ciemnym ludziom - zawołała Garbuska - znaczy to samo, co pobudzać ich do rozruchów. - Okoliczni mieszkańcy, podżegani pewnie jeszcze przez nasłanych burzycieli, już zaczynają krzywo patrzeć na nas. Ich działania już zaczynają wydawać owoce; między nami a mieszkańcami okolicy były już scysje. W jednej z tych potyczek dostałem kamieniem w głowę... - A czy to niegroźne, czy rana nie jest niebezpieczna? - spytała niespokojnie Garbuska. - Nie ma żadnego niebezpieczeństwa... ale nieprzyjaciele pana Hardy'ego nie poprzestali na samych kazaniach; chwycili się jeszcze innych, bardziej groźnych sposobów. - Czego jeszcze? - Niech sobie inni robią, co chcą, nas to nie obchodzi. Chcemy spokojnie żyć, a ojciec marszałka Simona, równie odważny jak jego syn, popiera nasze postępowanie. Cóż z tego, kiedy od kilku dni znajdujemy wszędzie, wkoło fabryki, w ogrodzie, na dziedzińcach, drukowane ulotki, w których mówią o nas: - "Jesteście podli, samolubni; że los dał wam dobrego pana, to już jesteście obojętni na nieszczęście swych współbraci; dobrybyt czyni was nieczułymi..." - Ach, Agrykolo, co za zawzięta złośliwość!... - O tak... i, na nieszczęście, takie wichrzenia już wywarły wpływ na wielu z naszych najmłodszych towarzyszy... już zaczęły się pojawiać niesnaski, rozłamy wśród robotników... Jeżeli ci powiem, że jestem niemal pewny, iż te ulotki, przerzucane przez mury fabryki, rozniesione zostały przez wysłańców księdza kaznodziei... czy nie uważasz, że wszystko to razem z tym, co spotkało dziś ową młodą damę, dowodzi, że pan Hardy od pewnego czasu ma wrogów? - Podobnie jak ty, uważam to za przerażające - rzekła Garbuska. - Jest to na tyle ważne, iż tylko sam pan Hardy będzie mógł przedsięwziąć potrzebne środki... Moim zdaniem, twoim obowiązkiem jest przestrzec pana Hardy'ego... niech lepiej uprzedzi większe zło... - Słusznie mówisz, Garbusko... pójdę za twoją radą; pan Hardy dowie się o wszystkim. Teraz zmieńmy temat... pomówmy wreszcie o mnie..., tak, o mnie... chodzi bowiem o coś, od czego może zależeć moje szczęście - dodał uroczystym tonem, który zdziwił Garbuskę. - Wiesz - mówił dalej Agrykola - że od dzieciństwa nic przed tobą nie ukrywałem... że wszystko ci mówiłem... - Wiem - rzekła Garbuska, wyciągając rękę do kowala, który ją serdecznie uścisnął i mówił dalej: - Kiedy mówię, że nic nie ukrywałem przed tobą, mylę się... zawsze ukrywałem przed tobą swoje miłostki... a to dlatego, że, choć wszystko można powiedzieć siostrze... jednak są rzeczy, o których nie wypada mówić uczciwej dziewczynie. Lecz przez to że wstrzymywałem się mówić ci kiedykolwiek o moich miłostkach, myślałem sobie: jeżeliby mi się zdarzyło coś naprawdę... gdyby pojawiła się miłość, prowadząca do małżeństwa!... Och! Wtedy moja Garbuska pierwsza wiedziałaby o tym. - Och! Jaki jesteś dobry, Agrykolo... - A więc... to coś, nastąpiło teraz... zakochałem się i myślę się żenić. Garbusce zdawało się, że krew się w niej zatrzymała i ścięła jak lód; przez kilka chwil... myślała, że umrze... serce jej przestało bić, czuła, że się topi i niknie... Potem znalazła w sobie niesłychaną siłę; uniosła głowę, spojrzała Agrykoli spokojnie w oczy i prawie pogodnie odezwała się: - Ach! Więc kochasz kogoś... naprawdę... - To znaczy, Garbusko, od czterech dni... nie żyję... żyję tylko tą miłością... - Dopiero od czterech dni... od czterech dni... zakochałeś się?... - Nie więcej; ale tu czas się nie liczy. - A twoja wybranka... jest piękna? - Brunetka... o kibici nimfy, biała jak lilia... oczy niebieskie... wielkie, a tak miłe... tak dobre jak twoje... - Pochlebiasz mi, Agrykolo. - Nie, nie... ja pochlebiam Anieli... bo takie ma imię... - Prześliczne!... - A więc, wyobraź sobie, że to imię zdaje się być obrazem nie tylko jej postaci, ale jej serca... słowem... jest to serce, przynajmniej mnie się tak zdaje, równe twojemu. - Ona ma moje oczy... moje serce... - rzekła Garbuska, uśmiechając się - to dziwne, jak jesteśmy do siebie podobne. Agrykola nie spostrzegł rozpaczliwej ironii w słowach Garbuski i mówił dalej, z równą szczerością: - Czy sądzisz, Garbusko, że uwiódłbym się miłością naprawdę, gdybym w ukochanej osobie, w jej charakterze, sercu i duszy nie upatrywał zalet, które szanuję w tobie?... - Dosyć, dosyć, mój bracie... - rzekła Garbuska, uśmiechając się; tak nieszczęśliwa miała tyle mocy, iż mogła się uśmiechnąć - jak widzę, braciszku, jesteś rzeczywiście zakochany. A gdzie poznałeś tę młodą osobę? - Jest to, powiem ci otwarcie, siostra jednego z moich kolegów; jej matka jest dozorczynią fabrycznej szatni; potrzebowała nowej pomocnicy, a ponieważ pierwszeństwo otrzymania pracy w fabryce mają krewni... przeto pani Bertin, bo tak się nazywa, sprowadziła z Lilie swoją córkę, gdzie mieszkała przy ciotce i pięć dni temu przyszła do fabryki... Kocham ją zapamiętale... i postanowiłem ożenić się z nią... jeżeli takie będzie twoje zdanie... dziwi cię to... ale wszystko zależy od ciebie... nie będę prosił o pozwolenie ojca i matki, aż ty orzekniesz. - Nie rozumiem. - Wiesz, jakie zawsze miałem do ciebie zaufanie. Poprosisz pannę de Cardoville, żeby ci pozwoliła wyjść na kilka godzin; zaprowadzę cię do fabryki. Mówiłem już o tobie pani Bertin i jej córce, jako o swej kochanej siostrze... i według wrażenia, jakie sprawi na tobie widok Anieli, oświadczę się lub nie... Może uważać to będziesz za dzieciństwo z mej strony, ale tak właśnie postąpię... - Nie żartuj, braciszku... - rzekła Garbuska - Przecież to ważna rzecz!... Idzie tu o twoje szczęście na całe życie... W tej chwili zapukano do drzwi. - Proszę - rzekła Garbuska. Weszła Floryna. Garbuska wstała i zwracając się do kowala, rzekła: - Chcesz zaczekać chwilę, Agrykolo? Zapytam pannę Cardoville, kiedy będę mogła wyjść i wrócę powiadomić cię. - To mówiąc, wyszła, zostawiając Agrykolę z Floryną. - Pragnąłbym podziękować pannie Cardoville - rzekł Agrykola - ale obawiam się, żebym się nie naprzykrzał. - Pani jest trochę słaba - rzekła Floryna - i nikogo dziś nie przyjmowała; lecz jestem pewna, że skoro poczuje się lepiej, z przyjemnością będzie pana widzieć u siebie. Garbuska wróciła i rzekła do Agrykoli: - Jeżeli chcesz, przyjdź po mnie jutro o trzeciej; pójdziemy do fabryki, a wieczorem odprowadzisz mnie. * * * Wieczorem, gdy w pałacu wszystko ucichło, Garbuska zamknęła drzwi sypialni na klucz, po czym rzuciła się na kolana przed krzesłem i zaczęła rzewnie płakać. Biedna dziewczyna długo płakała. Wreszcie otarła oczy, podeszła do biurka, otworzyła szufladę, wyjęła schowany w skrytce dziennik, który poprzedniego dnia przejrzała Floryna i pisała do późnej nocy... ROZDZIAŁ XIX DZIENNIK GARBUSKI Piątek, 3 marca 1832 r. Dzisiejszej nocy nie zakłócił mi żaden przykry sen; wstałam rano, nie przeczuwając nic smutnego. Byłam spokojna, szczęśliwa, gdy przyszedł Agrykola. Nie wydawał się wzruszony; był, jak zwykle, prosty, skromny i grzeczny. Mówił mi najpierw o wypadku dotyczącym pana Hardy'ego, a potem, bez wstępnych słów, rzekł: - "Od czterech dni jestem zakochany... Moje uczucie jest tak poważne i szczere, iż myślę żenić się... Przyszedłem poradzić się ciebie". Ach! Mój Boże... mój Boże... zachodzę w głowę... * * * Czuję, że jestem spokojniejsza... Nic, to nic, uspokój się, biedne serce... Uspokój się; jeżeli znowu będzie mnie dręczyć smutek, powiem sobie: Czymże jest obecne zmartwienie w porównaniu z tym, jakiego doznałam? Agrykola życzył sobie, abym poszła jutro zobaczyć dziewczynę, w której zakochał się tak zapamiętale i którą poślubi, jeżeli mu tak doradzi domyślność mego serca... To małżeństwo... ta myśl jest dla mnie najsroższa ze wszystkich, jakie mnie mogły dręczyć... Dziwna rzecz! Nigdy mi się nie wydawał piękniejszy niż dziś rano... Jakie w jego męskiej twarzy malowało się wzruszenie gdy mówił o niepokoju owej młodej damy... Serce biło we mnie gwałtownie, gdy go słuchałam, kiedy mówił o nieszczęściu kobiety, narażającej się na zgubę dla mężczyzny, którego kocha... ręce mi się paliły... jakaś niemoc mnie opanowała... zdawało się, że umieram... Rzecz godna śmiechu! Czyż ja mam prawo się rozczulać? * * * Tak... co się stało dziś, stać się mogło i później - prędzej czy później... wszystko jedno. Tak, i to jest pocieszające... dla tych, co lubią życie... myśl, że śmierć nie jest... straszna, że i tak prędzej czy później musi nastąpić. Wstrzymywało mnie zawsze od samobójstwa uczucie obowiązku... Nie trzeba myśleć tylko o sobie. Tak więc... dziś... miałam chęć skończyć z sobą... Ani Agrykola, ani jego matka... nie potrzebują już mojej pomocy... Tak... ale ci nieszczęśliwi, których mi powierzyła panna Cardoville?... Ależ nawet moja dobrodziejka, choć mnie łajała za moje uporczywe podejrzenia względem tego człowieka... Teraz bardziej jednak niż kiedykolwiek... przeczuwam grożące jej niebezpieczeństwo... bardziej niż kiedykolwiek wierzę, że moja obecność przy niej może być jej potrzebna... Trzeba więc żyć... Żyć, aby pójść jutro zobaczyć tę dziewczynę... którą kocha Agrykola. Ach, mój Boże!... Dlaczego ja zawsze doznaję tylko bólu, a nigdy nienawiści?... Musi być gorzka rozkosz w tej nienawiści!... Tylu ludzi nienawidzi!... Może i ja będę nienawidziła... tę dziewczynę... Anielę... jak on ją nazywa... mówiąc naiwnie: "Prześliczne imię... Aniela... prawda, Garbusko?" Ja nienawidzę tę dziewczynę?... A za co? Czy ona ukradła mi urodę, która uwodzi Agrykolę? Mogę mieć jej za złe, że jest piękna? Boję się tylko, abym się nie rozpłakała na widok tej dziewczyny, aby mi nie zabrakło sil do przezwyciężenia wzruszenia. Bo wtedy, o Boże! Mój płacz zdradziłby mnie przed Agrykolą! Jemu... odkryć nierozsądną miłość, jaką we mnie wzbudził... O! Nigdy... Dzień, w którym by się dowiedział, byłby ostatnim dniem mego życia... Wtedy byłoby dla mnie coś wyższego nad powinność, dla uniknięcia wstydu, który by mnie piekł zawsze jak rozpalone żelazo... Nie, nie, będę spokojna... A wreszcie, czyż nie wytrzymałam mężnie wobec niedawnej strasznej próby? Będę spokojna... Nie zdradzę swoich uczuć... Gdy wspomnę moje poświęcenie dla niego, ileż to razy, w największej skrytości serca, stawiałam sobie pytanie, czy przyszło mu kiedy na myśl kochać mnie inaczej niż kocha się siostrę, czy pomyślał kiedy, jak przywiązaną miałby ze mnie żonę? Ale cóż?... Mnie być jego żoną? Przebóg!... To marzenie równie niedorzeczne jak trudne do opisania. Te myśli o miłości małżeńskiej i macierzyństwie są dla mnie wzbronione pod karą wystawienia się na pośmiewisko równie wielkie, jak gdybym ubrała się w piękne suknie lub włożyła strój, którego nie pozwalają mi nosić szpetność i ułomność? A zresztą, chociażby Agrykola chciał, bym została jego żoną... czy mogłabym być tak samolubna, żebym na to pozwoliła..." * * * Na tym kończył się dziennik. Widać było z licznych śladów, że często musiała płakać... Garbuska znalazła jednak dość sil, aby spełnić prośbę Agrykoli. Nazajutrz udała się z nim do fabryki pana Hardy'ego. Floryna, dowiedziawszy się o wyjściu Garbuski, ale zatrzymana przez część dnia na usługach przy pannie Cardoville, będąc pewna, że jej nikt nie spostrzeże, po nadejściu zmierzchu weszła do pokoju wyrobnicy... Wiedząc już, gdzie znajdzie rękopis, podeszła do biurka, otworzyła skrytkę, potem, wyjąwszy z kieszeni zapieczętowany list, włożyła go w miejsce, z którego zabrała rękopis. Dobrze czuła nikczemność swego postępku, lecz strach przed Rodinem przewyższał odzywające się w niej skrupuły. Schowawszy zeszyt pod fartuch, wyszła ukradkiem z pokoju Garbuski. ROZDZIAŁ XX PAMIĘTNIK Wróciwszy do pokoju, w parę godzin po schowaniu skradzionego rękopisu Garbuski, powodowana ciekawością, postanowiła go przejrzeć. "Dziś były moje imieniny. Aż do wieczora miałam próżną nadzieję. Wczoraj zaszłam do pani Baudoin, aby opatrzyć jej rany na nodze. Gdy weszłam, zastałam Agrykolę. Pewno mówił o mnie z matką, bo gdy mnie ujrzeli, umilkli natychmiast i tylko z uśmiechem spojrzeli na siebie, a potem spostrzegłam na komodzie piękne tekturowe pudełko, a na jego nakrywce ładną poduszeczkę... Poczułam, jak ze wzruszenia wystąpił mi na twarz rumieniec... Myślałam, że to podarunek przeznaczony dla mnie, ale udałam, jakbym nic nie wiedziała. Lecz próżne były moje nadzieje. Minął dzień... Nadszedł ten wieczór... Nic... Piękne pudełko nie było przeznaczone dla mnie. Na jego nakrywce była poduszeczka... Więc było przeznaczone dla kobiety... Komuż więc podarował je Agrykola?... W tej chwili jestem cierpiąca. Moje marzenie, że Agrykola będzie winszował mi imienin, jest bardzo dziecinne, wyznaję to ze wstydem... ale byłoby mi dowiodło, iż nie zapomniał, że mam jeszcze inne imię prócz Garbuski. Dlatego mocno ucieszyłabym się, gdyby Agrykola, w dniu moich imienin, nazwał mnie choć raz właściwym imieniem... Magdalena." * * * Coraz bardziej wzruszona Floryna, przewróciła kilka kartek i czytała dalej: Wzbronione są nam materialne rozkosze z powodu naszego ubóstwa. Czy więc ludzkie jest wzbraniać nam rozkoszy duchowych? Czy Agrykola jest mniej dobrym rzemieślnikiem dlatego, że poświęca dni świąteczne na pisanie owych śpiewek popularnych, którymi rozrywają się przy pracy robotnicy? Czy byłoby lepiej, gdyby spędzał ten czas na hulankach w szynkowni? Ach! Mylą się ci, którzy wzbraniać chcą nam tych niewinnych rozrywek, dlatego, że jak mówią, w miarę, jak oświeci się i wykształci nasz. rozum, nie będziemy tak cierpliwie znosili niedostatku i biedy, i że przez to staniemy się niebezpieczni. Ale nie, przeciwnie, między ludźmi ustają zwady, nienawiść, w miarę, jak ich rozum rozwija się, skłonniejsi są wtedy do zgody i wzajemnej miłości; wtedy to poznajemy, że bogaci i dostojni ludzie miewają częstokroć przykre dolegliwości i uczymy się wzajemnego pobłażania i litowania nad sobą. * * * Poszłam odnieść pilną robotę; przechodziłam przez plac du Tempie; o kilka kroków przede mną dziecko, mające najwyżej dwanaście lat, z gołą głową i boso, mimo zimna, w gałganki tylko ubrane, prowadziło wielkiego, bez zaprzęgu, ale z uprzężą na szyi, konia od wozu... Koń co chwila stawał uporczywie, nie chcąc iść... dziecko, nie mając bata do popędzania, nadaremnie ciągnęło za uzdę... koń nie chciał ruszyć... Wtem biedny malec krzyknął: "O! Mój Boże! Co ja teraz zrobię"... i rzeczywiście płakał... oglądając się naokoło, czy mu nie pomoże ktoś z przechodzących. - "Mój pan zbije mnie! - wołał biedny chłopczyna - Już o dwie godziny spóźniłem się, bo koń nie chce iść, i ot, porwał postronki... Mój pan mnie zbije i wypędzi. Co ja zrobię... O! Mój Boże!... Nie mam ani ojca, ani matki"... Na te słowa, wymówione z płaczem, poczciwa przekupka z Tempie, znajdująca się między ciekawskimi, zawołała miłosiernie: "Ani ojca, ani matki!... Nie martw się, dziecko, znajdzie się ratunek w Tempie! A jeśli moje kumy są takie, jak ja - nie odejdziesz z gołą głową i boso na takie zimno". Przechodnie zajęli się chłopcem; naprawiono uprząż, potem jedna przekupka dała czapkę, druga parę pończoch, inna trzewiki, tamta spencerek, ta spodenki i w kwadrans chłopiec był ciepło ubrany, uprząż naprawiona. Ta scena miłosierdzia ludu uradowała mnie; patrzyłam, dopóki okiem mogłam sięgnąć, za malutkim chłopczyną, który teraz ledwo mógł zdążyć za koniem, gdy ten poczuł bicz nad sobą. Tak! Ludzie są z natury dobrzy! * * * Szczęśliwy był dla mnie dzisiejszy dzień; spodziewam się, dostanę pracę, a szczęście to będę winna młodej osobie, pełnej dobroci; jutro ma mnie zaprowadzić do klasztoru Panny Marii, gdzie, jak twierdzi, znajdą dla mnie zatrudnienie..." Floryna, głęboko wzruszona czytaniem dziennika, zadrżała, gdy doszła do miejsca, w którym Garbuska mówiła o niej i czytała dalej: "Nigdy nie zapomnę, z jaką delikatną uprzejmością przyjęło mnie to dziewczę, mnie, tak ubogą, tak nieszczęśliwą. To mnie zresztą nie dziwi: ona była przy pannie de Cardoville. Powinna być godną zbliżenia się do dobrodziejki Agrykoli. Wspomnienie jej imienia zawsze będzie dla mnie drogie, ale bo też jest piękne jak jej twarz, jej imię... Floryna... Ja niczym nie jestem, nic nie mam, lecz jeżeliby gorące życzenia przejętego wdzięcznością serca mogły być wysłuchane, Floryna byłaby szczęśliwą, bardzo szczęśliwą." Te kilka wierszy, tak naiwnie, tak szczerze wyrażających wdzięczność Garbuski, zadały ostatni cios wahaniom Floryny; nie mogła się już dłużej opierać szlachetnym pobudkom, jakie nagle poczuła. Podekscytowana wszystkim, co było pełne szlachetności w piśmie, które przeczytała, idąc za dobrym popędem, który budził się w niej czasami, Floryna wyszła z pokoju, wziąwszy z sobą rękopis, gotowa, gdyby Garbuska jeszcze nie wróciła, położyć go na powrót w miejscu, skąd go wzięła i zdecydowana powiedzieć Rodinowi, że daremnie szukała dziennika Garbuski. ROZDZIAŁ XXI ODKRYCIE Po długiej rozmowie z Anielą, ujęta, podobnie jak Agrykola, wdziękiem, rozsądkiem i dobrocią tej dziewczyny, Garbuska miała tyle siły, iż doradziła kowalowi, aby ożenił się z Anielą. Następna więc scena działa się w chwili, gdy Floryna kończąc przegląd dziennika młodej wyrobnicy, już zdecydowała się na odniesienie go w miejsce, skąd wzięła. Była godzina dziesiąta wieczorem. Garbuska, wróciwszy do pałacu panny Cardoville, dopiero co weszła do swego pokoju i utrudzona tylu bolesnymi przeżyciami, usiadła na krześle. Rozmyślała smutnie, lecz spokojnie. Wreszcie wstała i wolno podeszła do biurka. - Jedyną dla mnie pociechą - rzekła - że ta młoda dziewczyna będzie zdolna zapewnić szczęście Agrykoli... Powiedziałam mu to z całą szczerością... Kiedyś... kiedyś, odczytując te kartki, znajdę w nich może nagrodę obecnych cierpień. Otworzyła skrytkę. Nie znalazłszy w niej rękopisu, zawołała niespokojnie: - Co się stało? Lecz jakże się przeraziła, gdy w miejscu dziennika zobaczyła list, adresowany do niej. Biedna dziewczyna zbladła jak trup; nogi pod nią zadrżały; o mało nie zemdlała; ale przerażenie dodało jej siły - rozpieczętowała złowrogi list. Wypadł z niego banknot 500-frankowy, a treść listu była następująca: "Mościa Panno! W czytaniu jej pamiętników, zawierających historię jej miłości do Agrykoli, jest coś tak wspaniałego, iż nie można sobie odmówić przyjemności odkrycia mu tej wielkiej namiętności, na którą pewnie okaże się wrażliwy. Korzystać też będziemy ze sposobności przysłużenia się wielu osobom przyjemną rozrywką, jaką znajdą w czytaniu dziennika Panny. Jeżeli nie wystarczą odpisy i wyjątki, każemy wydrukować go; że dziennik Panny zrobi furorę... za to ręczymy. Ponieważ prawdopodobnie jesteś Panna gotowa uniknąć swego triumfu i ponieważ miałaś na sobie same tylko gałganki, gdy cię przyjęto z litości do tego domu, w którym chcesz grać rolę damy, co nie przystoi ci z wielu względów, załączamy ci przy niniejszym liście 500 franków. Prawdziwy Garbusek". Grubiańsko-szyderczy ton tego listu, napisanego - jak można było sądzić - przez jakiegoś lokaja, zawistnego z powodu przybycia do domu nieszczęsnej dziewczyny, pomyślany został z szatańską zręcznością i niezawodnie miał pociągnąć za sobą spodziewany skutek. - Ach! Mój Boże!... Były to jedyne słowa, które zdołała wymówić biedna dziewczyna. Cios był tak straszny, iż biedna Garbuska nie mogła mu się oprzeć. Zdawało jej się tylko (jak się tego spodziewano), że ta niegodziwość musi być dziełem jakichś podrzędnych sług, zazdrosnych o sympatię, jaką okazywała jej panna Cardoville. Tak sobie pomyślała Garbuska w strasznej rozpaczy. Te karty, tak boleśnie poufne, iż nie ośmieliłaby się powierzyć ich najczulszej i najprzywiązańszej matce, gdyż, pisane krwią jej ran, aż nadto wiernie malowały i odsłaniały najtajniejsze rany jej zbolałego serca... te karty miały służyć... już może w tej chwili służyły... za igraszkę sługom tego pałacu. * * * Dołączone do listu pieniądze i szyderczy sposób, w jaki były ofiarowane, mocniej jeszcze utwierdzały ją w tym domyśle. Chciano, aby strach przed nędzą nie przeszkadzał jej w odejściu stąd. Powzięła decyzję ze zwykłym sobie spokojem i niezachwianą wolą. Wstała; w jej żywych, jakby obłąkanych oczach, nie pokazała się ani jedna łza; dosyć bowiem napłakała się od wczoraj. Drżącą ręką napisała na kartce, którą położyła przy banknocie 500- frankowym, następujące słowa: "Niech Bóg błogosławi pannę Cardoville za wyświadczone mi dobrodziejstwa; przepraszam Ją, że opuszczam dom, w którym dłużej nie mogę pozostać." Potem rzuciła w ogień ów hańbiący list, który zdawał się palić jej ręce... Postanowiwszy opuścić ten dom, już postąpiła ku drzwiom; przechodząc przed kominkiem, niechcący zobaczyła się w zwierciadle, bladą jak śmierć i czarno ubraną... pomyślała, że nosi ubiór nie należący do niej... i przypomniała sobie ustęp listu, w którym wyrzucano jej, że same tylko głagany miała na sobie, gdy przybyła do tego domu. - Słusznie mówi - rzekła z gorzkim uśmiechem - nazwaliby mnie złodziejką... I wziąwszy świecę poszła do garderoby, tam włożyła na siebie swoją ubogą odzież, którą chciała zachować jako pamiątkę poprzedniej niedoli. W tej chwili rzęsiste łzy puściły się jej z oczu... Padła na kolana na środku pokoju i zwracając się myślą do panny Cardoville, zawołała głosem, przerywanym konwulsyjnym płaczem: - Zegnam... żegnam na zawsze!... Ciebie, pani, któraś mnie nazywała swoją przyjaciółką... swoją siostrą... Nagle, przestraszona, wstała; usłyszała ciche stąpanie na korytarzu. Była to Floryna, która, na nieszczęście, za późno odnosiła rękopis. Przerażona tym odgłosem, Garbuska opuściła pokój, wbiegła do przedpokoju, przebyła dziedziniec i zapukała w okienko odźwiernego. Drzwi otworzyły się i po chwili zamknęły za nią. Tak opuściła pałac panny Cardoville. * * * I oto Adrianna straciła wiernego sobie, czujnego stróża. Rodin pozbył się przenikliwej antagonistki, której zawsze i słusznie się obawiał. * * * Powiedzieliśmy, że Floryna, za późno przejęta sprawiedliwym żalem, weszła do pokoju Garbuski w chwili, kiedy ta, przerażona, opuszczała pałac. Spostrzegłszy światło w garderobie, pobiegła tam i spostrzegła na krzesełku czarną suknię, którą dopiero co Garbuska zdjęła z siebie, a parę kroków dalej otwartą, próżną walizkę, w której chowała starą odzież. Uznając, że już na nic się nie przyda spóźniony żal, westchnąwszy, postanowiła doręczyć Rodinowi rękopis; potem, zniewolona swym nieszczęsnym położeniem, starała się pocieszyć mniejszym złem; pomyślała, że przynajmniej jej zdrada będzie dla niej mniej niebezpieczna, kiedy już Garbuska opuściła ten dom. Następnego dnia Adrianna odebrała od Rodina bilet, odpowiadający na list, w którym donosiła mu o niepojętym i nagłym zniknięciu Garbuski. "Kochana Pani! Zmuszony udać się dziś rano do fabryki zacnego pana Hardy, dokąd powołuje mnie ważny interes, nie mogę mieć pożądanej sposobności złożenia pani mego uszanowania. Pytasz mnie pani, co myślę o zniknięciu biednej dziewczyny. Prawdziwie nic w tej mierze powiedzieć nie umiem... Przyszłość wyjaśni może wszystko na jej korzyść... jak się spodziewam... Tylko racz sobie pani przypomnieć, co jej powiedziałem u doktora Baleiniera odnośnie pewnego towarzystwa i tajemnych emisariuszy, którymi tak zręcznie umie otaczać osoby i szpiegować je za ich pośrednictwem. Nie miała nic... a znaleziono 500 franków w jej biurku. Nie wyprowadzam stąd żadnych wniosków, kochana pani... Mam zawsze wstręt do obwiniania bez podstaw... lecz zastanów się pani, dobrze i miej się na baczności... Uniknęłaś może wielkiego niebezpieczeństwa. Nie dowierzaj nikomu; taką radę daje pani jej najuniżeńszy i najwierniejszy sługa - Rodin." ROZDZIAŁ XXII SCHADZKA WILKÓW Była niedziela rano. Dwaj mężczyźni rozmawiali z sobą, siedząc w karczmie w wiosce Yilliers, położonej niedaleko fabryki pana Hardy'ego. Wieś ta zamieszkana była w większości przez robotników, wydobywających i obrabiających kamienie w przyległych kopalniach. Nic przykrzejszego i mniej zyskownego nad pracę tych wyrobników. Nieszczęście i ciemnota bywają zawsze przyczyną wielkiego zła, zazdroszczono bowiem szczęścia robotnikom pana Hardy, ale jeszcze nie było powodu nienawidzić ich, jak to miało miejsce obecnie. Od czasu, jak skryci wrogowie fabrykanta, związani z panem Trippeaud, jego konkurentem, zaczęli mieć w tym własny interes, aby ten spokojny stan rzeczy zmienił się... dokazali tego swymi zabiegami. Korzystając z coraz większego strachu przed zbliżającą się cholerą, rzucano posiew w słabe i łatwowierne umysły, wskazując fabrykę pana Hardy'ego jako ognisko zepsucia, mogące sprowadzić pomstę niebios na całą okolicę. Już i tak rozjątrzonych zawiścią mężczyzn podburzały jeszcze bezustannie ich żony, które, obałamucone kazaniami księdza, przeklinały to gniazdo bezbożników, mogące ściągnąć klęskę na cały kraj. Wielu robotników pana Hardy'ego, nim jeszcze przyszli do jego fabryki, było członkami towarzystwa rzemieślniczego, nazwanego Żarłokami; kiedy tymczasem wielu innych robotników, kamieniarzy i kopaczy, należało do towarzystwa Wilków; od dawnych zaś czasów istniała rywalizacja i zawiść między Wilkami i Żarłokami, sprowadzając częste między nimi walki. Od tygodnia już Wilcy, podburzani różnymi podszeptami, pałali chęcią znalezienia okazji i pozoru do spotkania się z Żarłokami; ale ci, nie chodząc do karczmy i prawie nigdy nie oddalając się poza obręb fabryki, przez cały tydzień, aż do owego czasu, nie nastręczali im tej pożądanej sposobności; tak więc Wilcy zmuszeni byli cierpliwie czekać niedzieli. Takie więc było wzburzenie mieszkańców wsi Yilliers wtedy, kiedy wspomniani dwaj mężczyźni siedzieli w karczmie. Mężczyźni ci zażądali osobnej stancji, gdzie mogliby pomówić sam na sam. Jeden z nich był jeszcze młody i dosyć porządnie ubrany, choć rozchełstana koszula poplamiona winem, zaczerwienione oczy, dowodziły, że poprzednią noc spędził na hulance. Młodzieniec, patrząc surowo na towarzysza, spytał: - Po coście wydostali mnie z więzienia? Co chcecie ze mnie zrobić? - Wesołego towarzysza, który rozrzuca pieniądze, nic nie robiąc, smacznie zajada, bawi się z młodymi dziewczętami i wyśpiewuje wesołe piosenki... Czy to złe zajęcie? Nic nie mówiąc przez chwilę, zapytał znowu: - Dlaczego to wczoraj, kiedy wychodziłem z więzienia, postawiliście mi za warunek mojej wolności, abym napisał do mej kochanki, że już nigdy nie chcę jej widzieć? Dlaczego żądaliście, abym wam oddał ten list? - Wspomnienie!... Więc jeszcze o niej myślisz? - Zawsze... - Niepotrzebnie... twoja kochanka jest w tej chwili daleko od Paryża... widziałem, jak siadała do dyliżansu, nim jeszcze wydostałem cię z więzienia. - No, a po diabła przywlokłeś mnie tutaj? - Chcę, abyś porozmawiał z robotnikami pana Hardy, którzy niedługo tutaj przyjdą... i namówił ich do zrobienia czegoś... - Do czego? - zapytał młodzieniec. Przy tej rozmowie obaj mężczyźni opróżniali raz po raz kielichy, toteż młodszemu myśli już się plątały. Starszy, odporny na działanie alkoholu, mówił spokojnie: - Do opuszczenia tej fabryki, gdzie niewieścieją, nie myśląc o swych współbraciach. - Ale jak opuszczą fabrykę, z czego będą żyli? - Pomyślą o tym inni... w swoim czasie. A więc pomożesz mi? - Pomogę wam... tym bardziej, że zaczynam już... ledwo trzymać się na nogach... Mnie tylko Cefiza utrzymywała na świecie; czuję, że jestem już na złej drodze... a wy mnie jeszcze popychacie... Idź na złamanie karku!... Tak czy owak zginąć, wszystko jedno... Do ciebie!... - Pijmy na uciechę następnej nocy... bo przeszłej tylko piliśmy jak fryce. - Ale powiedzcie no, kim wy właściwie jesteście? Patrzyłem na was; ani przez chwilę nie widziałem was zarumienionego lub śmiejącego się... aniście się wzruszyli... siedzieliście jak kamień. - Nie mam już piętnastu lat; czego innego potrzeba do rozśmieszania mnie... lecz następnej nocy będę się śmiać. - Nie wiem, czy to gorzałka... ale niech mnie kaci kołyszą, jeżeli ty mnie nie przestraszysz, gdy mówisz, że będziesz śmiać się tej nocy! Zapukano do drzwi. Wszedł gospodarz. - Przyszedł jakiś młodzian, nazywa się Olivier, pyta o pana Moroka. - To ja jestem, niech przyjdzie. Karczmarz wyszedł. - To jeden z naszych, ale sam? - rzekł Morok, w którego surowej twarzy malował się zawód. - Sam... to mnie dziwi... spodziewałem się ich wielu... Znasz go? - Oliviera?... Tak, znam... blondyn, zdaje się... - Zobaczymy... właśnie idzie. - I ty tutaj, Leżynago? - zawołał przybyły, ujrzawszy współbiesiadnika Moroka. - Tak, ten sam. Wieki już, jak cię nie widziałem, Olivierze. - Rzecz prosta, kolego... nie w jednym i tym samym miejscu pracujemy. - Ale jesteś sam? - zapytał Morok. I pokazując na Leżynago, rzekł: - Przy nim można mówić... on jest z naszych. Ale dlaczego sam tylko przyszedłeś? - Przychodzę sam, ale w imieniu kolegów. - Aha... - odetchnął Morok - zgadzają się? - Nie chcą!... I ja także. - Jak to nie chcą?... A więc braknie im odwagi, jak babom? - zawołał Morok. - Posłuchajcie mnie... - rzekł chłodno Olivier. - Odebraliśmy wasze listy, widzieliśmy wasze pieniądze, przekonaliśmy się, że ma to związek z jakimiś tajemnymi zamiarami... Lecz dziś rano ojciec Simon zawołał nas do siebie; wyłożyliśmy mu nasze pretensje; przekonał nas... będziemy czekali... - Cicho! - zawołał Leżynago, przysłuchując się i chwiejąc na nogach: - Zdaje mi się, że słychać jakieś krzyki... Istotnie, najpierw słychać było niewyraźne, potem coraz głośniejsze krzyki, które wkrótce zamieniły się w okropną wrzawę. - Co to jest? - rzekł Olivier. - Teraz - odrzekł Morok, uśmiechając się złośliwie - przypominam sobie, że gospodarz powiedział, że we wsi panuje wielkie wzburzenie przeciwko fabryce. - Więc ta schadzka była pułapką, zastawioną dla nastawienia jednych przeciwko drugim, robotnikom pana Hardy?! - zawołał Olivier. - Toście myśleli, że my staniemy razem z ludźmi, których podburzają przeciwko fabryce i że... Nie dokończył. W tej chwili otwarły się drzwi i karczmarz, blady i drżący, wpadł do stancji. - Panowie!... Czy jest między wami ktoś z fabryki pana Hardy'ego? - Ja - odezwał się Olivier. - A więc zginąłeś!... Wilki nacierają tłumem, krzyczą, że tu są Żarłoki z fabryki pana Hardy i chcą się z nimi rozprawić... Jeżeli Żarłoki nie odstąpią fabryki i nie połączą się z nimi. - Teraz jasne, że to była zasadzka!... - zawołał Olivier, patrząc groźnie na Moroka i Leżynago. - Chciano nas skrzywdzić, gdyby przyszli moi towarzysze! - Chodź! - zawołał karczmarz. I nie dając Olivierowi czasu na odpowiedź, chwycił go za barki i otworzywszy okno wychodzące na daszek, rzekł: - Zmykaj, póki czas... Krzyki, gwizdania, wycie stawały się coraz głośniejsze: - Wojna Żarłokom! - Uciekaj, Olivierze! - zawołał Leżynago, niemal wytrzeźwiały wobec zagrażającego niebezpieczeństwa. Ledwie wymówił te słowa, gdy drzwi do sąsiedniej izby otworzyły się ze strasznym łoskotem. - No i są! - zawołał karczmarz, załamując ręce ze strachu. Potem skoczywszy do Oliviera, wypchnął go oknem, bo stojąc jedną nogą w futrynie, robotnik jeszcze się wahał. Kamieniarz, herkulesowego wzrostu i siły, z głową przewiązaną czerwoną chustką, okryty kozią skórą, wywijał żelaznymi kleszczami i zdawał się dowodzić całą zgrają; z zaczerwienionymi oczami i groźną, dziką postawą ruszył ku stancji, udając, że chce odepchnąć Moroka i wołając piorunującym głosem: - Gdzież tu są Żarłoki?... Wilki chcą ich zjeść. Karczmarz otworzył co żywo drzwi do stancji, mówiąc: - Nie ma nikogo, przyjaciele... nikogo nie ma... zobaczcie sami. - Prawda! - rzekł zdziwiony kamieniarz, rozejrzawszy się po stancji - No, to gdzie są? Powiedziano nam, że jest tu ich z piętnastu. Albo musieliby pójść z nami do fabryki, albo byłaby bitwa, a Wilcy kąsaliby mocno! - Byle tylko Wilcy nie zlękli się Żarłoków! - dodał Morok. - Ponieważ posądzasz nas o strach... to pójdziesz z nami i zobaczysz, jak się spotkamy! - zawołał straszny kamieniarz, postępując ku Morokowi. I mnóstwo głosów odezwało się za nim: - Wilcy mieliby się przestraszyć Żarłoków? - To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. - Bitwa!... Bitwa!... I koniec z nimi! - Dosyć już tego!... Dlaczego tyle biedy dla nas, a tyle szczęścia dla nich? - Bitwa!... Bitwa!... - krzyczano chórem. - A więc do fabryki, moje Wilki!... - krzyczał Morok głosem prowokatora - Do fabryki! - Tak jest, do fabryki! Do fabryki! - powtórzyła zapalczywa tłuszcza, gdyż powoli wszyscy, którzy mogli wleźć na schody, wtłoczyli się do izby. Na te okrzyki, całkiem już odzyskawszy przytomność, Leżynago rzekł po cichu do Moroka: - A, to ja widzę, wy chcecie morderstw? Nie chcę brać w tym udziału... - Będziemy mieli czas zapobiec temu w fabryce. Opuścimy ich w drodze - odrzekł Morok. Potem zawołał głośno do gospodarza, przestraszonego tym zbiegowiskiem: - Gorzałki! Trzeba wypić za zdrowie walecznych Wilków! Ja funduję! Niebawem zgraja, dostatecznie już upojona, pobiegła hurmem w stronę fabryki pana Hardy'ego. Na jej czele szedł olbrzymi kamieniarz, wywijając ogromnymi kleszczami; za nim pomieszani, w nieładzie, jedni uzbrojeni w kije; drudzy w kamienie, postępowali tłumem robotnicy. Morok i Leżynago zniknęli w chwili, gdy tłuszcza wychodziła z podwórza, kierując się ku fabryce. ROZDZIAŁ XXIII WSPÓLNY DOM Agrykola, nie wiedząc o zniknięciu Garbuski, pogrążył się w marzeniach na wspomnienie swej Anieli i kończył właśnie toaletę, wybierając się do narzeczonej. Raz jeszcze z zadowoleniem przejrzawszy się w lustrze, uczesawszy suty wąs i bródkę, udał się korytarzem do budynku pralni, w którym mieszkała Aniela; korytarz był szeroki, oświetlony a jego posadzka z sosnowych desek była bardzo czysta. Zbiegłszy ze schodów, przeszedł przez podwórze, przez obsadzony drzewami trawnik, w środku którego tryskała fontanna i dostał się do drugiego pawilonu. Przebiegłszy obszerną salę do szycia o kilku oknach wychodzących na ogród, zapukał do drzwi mieszkania Anieli. Ponieważ mieszkanie było oddalone od kuchni, która, urządzona na wielką skalę, mieściła się w innej części budynku, można je było utrzymać w największym porządku. Aniela była ładną dziewczyną, lat najwyżej siedemnastu, świeżą i zwracającą uwagę tak ubiorem jak i prostotą zachowania. Gdy ujrzała Agrykolę, zarumieniła się lekko. - Pani - rzekł kowal - przychodzę spełnić obietnicę, jeżeli pani mama pozwoli. - Dobrze, panie Agrykolo, pozwalam - uprzejmie odpowiedziała matka dziewczyny. - Aniela nie chciała zwiedzić wspólnego domu ani z ojcem, ani z bratem, aby mieć przyjemność obejrzeć go z panem dziś, przy niedzieli... już od godziny wygląda pana niecierpliwie! - Racz mi, pani, wybaczyć - rzekł Agrykola - że myśląc o przyjemności spotkania... zapomniałem o godzinie... Więcej nie mam do powiedzenia na moje usprawiedliwienie. - Ależ, mamo... - dziewczyna zwróciła się do matki z niejakim żalem i cała w pąsach - po co mama mówi takie rzeczy? - No, no, może to nieprawda? Wszak ja ci nie przyganiam, i owszem, idź dziecko! Pan Agrykola wytłumaczy ci wszystko lepiej niż ktokolwiek inny; zobaczysz, ile to robotnicy w fabryce pana Hardy zawdzięczają mu. - Panie Agrykolo - rzekła Aniela, zawiązując wstążki swego czepeczka - jaka szkoda, że nie będzie z nami pańska przybrana siostrzyczka! - Garbuska? Szkoda, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Pocałowawszy matkę, Aniela podała rękę Agrykoli i wyszli oboje. - Ach! Panie Agrykolo - rzekła - jak się bardzo zdziwiłam, gdy pierwszy raz weszłam do tego pięknego domu, ja, co się przyzwyczaiłam patrzeć na nędzę wyrobników w naszej prowincji... Doprawdy, jest to rozkoszne mieszkanie: zdaje mi się, że to marzenie i kiedy pytam mamę, aby mi to wszystko wytłumaczyła, odpowiada mi tylko: pan Agrykola zrobi to najlepiej. - A wie pani, dlaczego jestem szczęśliwy, że mogę dopełnić tego obowiązku? - spytał poważnie i zarazem czule Agrykola. - Dlatego, że jest to bardzo dogodna dla mnie chwila. - Pokażę pani ten dom, wyjaśnię wszystkie korzyści naszego stowarzyszenia, będę miał sposobność powiedzenia: tu robotnik, spokojny o teraźniejszość, spokojny o przyszłość, nie jest zmuszony jak tylu jego biednych współbraci, zrzec się potrzeb własnego serca... a to... z obawy, aby ze swoją nędzą nie połączył drugiej nędzy. - Panie... Agrykolo - odparta Aniela, rumieniąc się jeszcze bardziej - gdybyśmy zaczęli nasz spacer... - Zaraz, pani - odpowiedział uradowany jej zmieszaniem - Zbliżamy się do sypialni dziewcząt; wejdźmy tam. - Ach! Jaki tu porządek! - zawołała Aniela. - A jaka czystość! Kto dba o to wszystko i utrzymuje w takim ładzie? - Same dziewczęta, nie ma tu służby; trudno uwierzyć, jakie istnieje między nimi współzawodnictwo; jedna przed drugą ubiegają się, która najporządniej pościele swoje łóżko. - Ach! Panie Agrykolo! - rzekła nieśmiało Aniela. - Kiedy te piękne, zdrowe i ciepłe sypialnie porówna się z owymi nędznymi, zimnymi i ponurymi kątami, w których dzieci, pomieszane co do płci, śpią na lada jakim posłaniu, drżą z zimna, jak się to widzi prawie u wszystkich w naszym kraju robotników! - A w Paryżu, pani... może jest jeszcze gorzej. - Jakże pan Hardy musi być dobry i miłosierny, a nade wszystko bogaty, że wydaje tyle pieniędzy na dobre uczynki! - Zdziwi się pani - rzekł, uśmiechając się, Agrykola - gdy powiem, a może zdziwisz się tak dalece, że nie zechcesz mi uwierzyć. - A dlaczegóż to, panie Agrykolo? - Nie ma pewnie na świecie lepszego i wspanialszego człowieka nad pana Hardy; on czyni dobro, nie myśląc o własnej korzyści; a jednak ręczę pani, że choćby był najsamolubniejszym, najinteresownie j szyna człowiekiem... to jeszcze zyskałby wielką korzyść z opieki, jaką nas otacza. I otwierając drzwi, wprowadził Anielę do dużej sali, zastawionej półkami, na których porozkładane były zimowe owoce, a gromadka siedmio-ośmioletnich, schludnie i ciepło ubranych dzieci, przebierała zepsute owoce. - Widzisz, pani - rzekł Agrykola - gdzie tylko można, staramy się z korzyścią używać dzieci; takie zajęcia są dla nich zabawą. - To prawda, jak to wszystko jest mądrze urządzone! - A gdybyś pani widziała tych malców w kuchni, jak tam się krzątają! Pod kierunkiem jednej lub dwóch kobiet robią tyle, ile by osiem lub dziesięć musiało robić. - Im bardziej się zastanawiam, tym mocniej przekonuję się, jak tu wszystko jest mądrze pomyślane, dla dobra wszystkich - rzekła Aniela ze zdziwieniem. - A niełatwo było osiągnąć to wszystko, trzeba było przełamać przesądy, nawyki. Ale właśnie znajdujemy się przed wspólną kuchnią - dodał z uśmiechem - Przypatrz się, pani, czy nie jest piękna? - Dzień dobry, pani Bartrand! - zwrócił się do poważnej matrony, która przypatrywała się powolnym obrotom pieczeni wołowych i cielęcych na rożnach - Nie zamierzam przestąpić za próg chcę tylko pokazać kuchnię tej pani, która dopiero od paru dni u nas pracuje. - Proszę, proszę się przyjrzeć. I wskazała trzonkiem od warząchwi na grupę kuchcików obojga płci, siedzących koło stołu i pilnie zajętych pracą, obieraniem kartofli, przebieraniem zieleniny itp. Znowu nie mogę nadziwić się - rzekła Aniela, idąc obok Agrykoli - gdy skąpe i niezdrowe pożywienie robotników w naszych stronach porównam z tutejszą strawą. - I wcale nie kosztuje nas to dziennie więcej niż pięćdziesiąt centymów na osobę, a mamy lepszy stół niż moglibyśmy mieć za dwa franki w Paryżu. Ale otóż i jadalnia, której pani nie zna, gdyż twoja rodzina, jak wiele innych, wolała kazać przynosić sobie jedzenie do mieszkania... Popatrz, co za piękna sala,. a jaka wesoła! Wystawiona na ogród na wprost fontanny. - Ale to jeszcze nie wszystko, sala ta jeszcze bardziej się pani spodoba, kiedy dowie się pani, że co czwartek i co niedziela zamienia się ona w salę zabaw, a we wtorek i sobotę w salę koncertową ! - Jak to wszystko mądrze pomyślane! A ten budynek po drugiej stronie, do czego służy? - Tam jest pralnia z bieżącą wodą. - Wyjaśnij mi jednak, panie Agrykolo, w czym tkwi sedno tych wszystkich wspaniałości? - spytała Aniela. Ciekawość jej nie została jednak zaspokojona; znajdowali się właśnie naprzeciw sztachet, dzielących ogród od strony wielkiej alei, prowadzącej z warsztatów do wspólnego domu. Sil- ny powiew przyniósł z daleka wojenną wrzawę i odgłos wojskowej muzyki; potem słychać było tętent galopujących koni, coraz bliżej i wkrótce zjawił się generał na karym, pięknym koniu, okrytym karmazynowym czaprakiem; podobnie jak za cerastwa, miał na nogach wysokie, palone buty z ostrogami; jego granatowy mundur błyszczał złotymi haftami, miał na sobie wielką wstęgę Legii Honorowej, na prawym ramieniu cztery gwiazdki, na głowie kapelusz obszyty szerokim galonem z białymi piórami, oznaką marszałków Francji. W chwili, kiedy marszałek Simon, bowiem to on był, znalazł się przy młodej parze, zatrzymał nagle konia, zsiadł z niego i rzucił cugle masztalerzowi, który mu towarzyszył konno. - Gdzie mam czekać na księcia? - zapytał masztalerz, stając na baczność. - Na końcu alei - odpowiedział marszałek. I zdjąwszy kapelusz pośpieszył naprzeciw osoby, której Aniela i Agrykola nie dostrzegli wcześniej. Był to starzec dziarskiej jeszcze postawy, miał na sobie schludną bluzkę, sukienną furażerkę na głowie, pokrytej białym włosem. - Dzień dobry, ojcze! - rzekł z uszanowaniem marszałek, całując z uczuciem starego rzemieślnika. - Byłem w pobliżu... i skorzystałem ze sposobności, aby odwiedzić ojca. Widząc, że ten ważny generał, którego nazywano księciem, ma ojca rzemieślnika, Aniela była tak zdumiona, iż spojrzawszy osłupiała na Agrykolę, zapytała: - Jak to!... Ten stary robotnik?... - Jest ojcem marszałka, księcia de Ligny... przyjaciela... tak, mogę tak powiedzieć - dodał Agrykola - przyjaciela mego ojca, który służył i wojował pod jego komendą przez dwadzieścia lat. - Być na tak wysokim stanowisku i okazywać tyle uszanowania dla ojca rzemieślnika - dziwiła się Aniela. - Marszałek musi mieć szlachetne serce, ale dlaczego pozwala swemu ojcu być rzemieślnikiem? - Bo ojciec Simon nie opuściłby swego stanu i fabryki za nic w świecie; urodził się rzemieślnikiem, chce umrzeć rzemieślnikiem, choć ma syna księcia, marszałka Francji. A odpowiadając na jej wcześniejsze pytanie, wyjaśnił: - A więc proszę mnie posłuchać: pan Hardy jak prawdziwy czarodziej, utworzył te wszystkie dziwy, które pani widzi, dla naszej korzyści, ale jednocześnie dla swojej. - Nie bardzo rozumiem - przerwała Aniela. - Wyobraź sobie, pani, gdyby pan Hardy był tylko zimnym spekulantem, powiedziałby sobie tak: Moi robotnicy, mieszkając daleko od fabryki, będą tracić czas na dojście do pracy, mniej się wyśpią, jeżeli będą musieli wcześnie wstawać; zabierać im tak potrzebny sen? Zła to rachuba; stracą na siłach i ucierpi na tym praca. Potem niepogody będą utrudniać im dalekie chodzenie; robotnik przyjdzie do fabryki drżący z zimna, zmęczony jeszcze przed zaczęciem roboty, a wtedy... jaka będzie jej wartość? Dlatego, panno Anielo, spekulant powie: - Jeżeli umieszczę swoich robotników blisko mojej fabryki, zaradzę w ten sposób wszystkim niedogodnościom. Należycie postawiony budynek, dla pomieszczenia tych ludzi, kosztować mnie będzie najwyżej 500.000 franków. W ten sposób mój kapitał przyniesie rocznie najmniej 5 procent i ten dochód będzie pewny, gdyż oparty na płacy za robotę. - Wreszcie, panie Agrykolo, zaczynam rozumieć, jak można robić wiele dobrego nawet z własną korzyścią. - A ja, pani, jestem pewien, że interesy prowadzone uczciwie i sprawiedliwie, z czasem prawie zawsze stają się dobre. Ale wróćmy do naszego fabrykanta. Tak więc pomyśli sobie: moi robotnicy mieszkając blisko fabryki, przychodzić będą do niej wypoczęci, raźni, a ich mieszkania będą zdrowe, wesołe i ciepłe, Gdyby tych dwustu sześćdziesięciu robotników, zamiast prowadzić oddzielne, biedne kuchnie, założyło jedną wspólną dla wszystkich, dobrze urządzoną kuchnię, ile by stąd wynikło korzyści dla mnie i dla nich!... Przy tak urządzonym, oszczędnym gospodarstwie, robotnicy mieliby za czterdzieści, najwyżej za pięćdziesiąt centimów dziennie, zdrowy, smaczny i dostatni wikt. - O! Teraz już wszystko pojęłam. - Wydawałoby się, że nic prostszego... to wspaniałe, piękne, a jednak nikt o tym nie pomyśli... A co powiesz, panno Anielo, kiedy dowiodę, że nasz fabrykant ma jeszcze większe korzyści z tego, że nie tylko płaci robotnikom uzgodnioną płacę za robotę, ale jeszcze odstępuje im część czystych dochodów. Tak rozmawiając zbliżyli się do bramy prowadzącej do ogrodu wspólnego domu. Skromnie, ale porządnie ubrana, starsza kobieta, podchodząc do Agrykoli, rzekła: - Czy pan Hardy już wrócił? - Nie jeszcze, ale oczekują go lada chwila. - Może dziś jeszcze wróci? - Dziś albo jutro. - A nie wie pan, o której godzinie może być? - Nie, ale może dozorca będzie mógł powiedzieć coś na ten temat. - Dziękuję panu. - Nie ma za co. - Panie Agrykolo - rzekła Aniela, gdy kobieta oddaliła się - czy uważałeś, jaka ta jejmość była blada i wzruszona? - Zauważyłem to samo, a nawet wydawało mi się, że miała Izy w oczach. - Wyglądała, jakby płakała. Biedna kobieta! Może przychodziła prosić pana Hardy'ego o wsparcie? Ale cóż to? Zdajesz się być tak zamyślony? - Daruj mi, panno Anielo - odparł Agrykola - ale widok tej kobiety przypomniał mi okoliczność, o której, niestety, nie mogę pani powiedzieć, bo to jest sekret dotyczący nie mnie, a kogoś innego. - Och! Bądź pan spokojny! - odpowiedziała dziewczyna z uśmiechem. - Nie jestem ciekawa; a to, co mi pan powiedział, jest tak zajmujące, że nie żądam zdradzania cudzych tajemnic. - A więc powiem jeszcze kilka słów. Widzisz, panno Anielo, jakim to sposobem fabrykant urządziłby swoje warsztaty, tak żeby się wstydzili i zazdrościli mu konkurenci! Gdyby teraz była mowa nie o zimnym spekulancie, ale gdyby to był człowiek łączący z umiejętnością dobrego rachowania szlachetne uczucie, zacne serce, wspaniały umysł, który by swoją troskliwość rozciągał nie tylko na materialne korzyści, ale i na moralną poprawę bytu robotników, gdyby szukał sposobów rozwinięcia ich pojęć, uszlachetnienia ich charakterów i gdyby będąc pewny władzy, jaką dawałyby mu jego dobrodziejstwa, wtedy, panno Anielo, taki człowiek... to... Ale domyśl się, sama zgaduj... aby mógł się zjawić między nami nie inaczej, jak wśród błogosławieństw... Otóż taki jest właśnie pan Hardy! - Ach! Panie Agrykolo! - rzekła wzruszona Aniela. - Rzeczywiście zasługuje na najwyższą wdzięczność. - Zwróć tylko uwagę, panno Anielo... czy ta szlachetna twarz nie jest obrazem jego zacnej duszy! W tej chwili na dziedziniec wjeżdżał właśnie powóz pocztowy, w którym znajdował się pan Hardy z panem Blessac, niegodnym przyjacielem, który go tak haniebnie zdradzał. Wkrótce potem z daleka, od strony Paryża dał się widzieć skromny, mały fiakier, zdążający także w stronę fabryki. W fiakrze siedział Rodin. ROZDZIAŁ XXIV OSKARŻENIE Pan Hardy, wysiadłszy z powozu ze swym przyjacielem, wszedł do gabinetu, który zajmował przy przędzalni. Blessac, jego przyjaciel, długo zasługiwał na jego braterskie przywiązanie; ale widzieliśmy już, jakim to szatańskim sposobem d'Aigrigny i Rodin potrafili go przerobić na narzędzie swych piekielnych intryg. Dwaj przyjaciele, doznawszy w drodze przejmującego zimna północnego wiatru, grzali się przy ogniu, rozpalonym w gabinecie. - Ach! Drogi Marceli, wcale nie żartem zaczynam się starzeć - odezwał się pan Hardy z uśmiechem - coraz bardziej staję się domatorem... - A kiedy pomyślę - odparł Blessac, nie mogąc wstrzymać się od lekkiego zmieszania - kiedy pomyślę, przyjacielu, że to dla mnie odbyłeś tak długą podróż!... - I cóż stąd, Marceli... Czy dla odmiany nie towarzyszyłeś mi w wycieczce, która bez ciebie byłaby nudna? - Drogi przyjacielu, nie można tego porównywać! Zaciągnąłem wobec ciebie dług, z którego się nigdy nie zdołam wypłacić. - Cóż znowu, Marceli... czy między nami jest jakaś różnica; co twoje, to i moje. - Szlachetne serce... szlachetne serce! - Powiedz raczej, szczęśliwe serce... Och, tak, bardzo szczęśliwe, dzięki przywiązaniu tych, którzy mnie otaczają... - A któż inny, zaiste, godzien byłby większego szczęścia... jeśli nie ty, przyjacielu, z twoim silnym charakterem, tak skory do pomocy, którego widziałem tak dzielnie walczącego, aby odnieść zwycięstwo w szlachetnym, sprawiedliwym przedsięwzięciu? - Tak, lecz im dalej się posuwam, tym bardziej rzeczy niegodne, haniebne, budzą we mnie odrazę i czuję, że tracę siły do walki z nimi. - Gdyby zaszła potrzeba, znalazłbyś dość siły i odwagi. - Kochany Marceli - odpowiedział pan Hardy - mówiłem ci często: moją odwagą była matka. Szczęściem, Bóg tak chciał, abym po jej stracie mógł poświęcić życie dla przyjaźni, bez której rej, wyznam szczerze, byłbym słaby i bezbronny, gdyż nie uwierzyłbyś, jaką moc, jaką podporę odnajduję w naszej przyjaźni. - Nie mówmy o mnie - odparł Blessac, starając się ukryć zmieszanie. - Mówmy o innej przyjaźni, której wspomnienie jest niemal tak miłe jak wspomnienie matki. - Rozumiem cię, drogi Marceli! - odpowiedział pan Hardy. - Nic ukryć nie mogłem przed tobą, gdyż w trudnej sytuacji uciekłem się do ciebie po radę. Masz rację, przyjacielu. Istotnie, zdaje mi się, że z każdym dniem rośnie moja miłość do tej kobiety, jedynej, którą naprawdę kochałem, jedynej, którą kochać będę zawsze... - A między panią de Noisy a tobą zachodzi tak dziwne podobieństwo... choćby jej przywiązanie do matki! - Słusznie! To jej wyrzeczenie się samej siebie było dla mnie przedmiotem podziwu i udręki... Ile razy mówiła: "Wszystko poświęciłam dla ciebie, ale i ciebie poświęciłabym dla matki". - Dzięki Bogu! Nie będziesz miał nigdy potrzeby widzieć panią Noisy wystawioną na taką próbę... Powiedziałeś mi, że jej matka dawno już porzuciła myśl o powrocie do Ameryki, gdzie pan Noisy, nie troszczący się o żonę, zdaje się, postanowił osiąść na stałe. Dzięki przywiązaniu tej dzielnej kobiety, która wychowała Małgorzatę, twoją miłość pokrywa największa tajemnica... Kto mógłby ją ujawnić? - Och! Nie, nie!... - zawołał pan Hardy. - Jestem prawie; pewny, że mogę być o to spokojny... W tej chwili wszedł służący i rzekł: - Przyszedł jakiś starszy pan i pragnie widzieć się z panem w pilnej sprawie. - Już!... - rzekł pan Hardy z pewną niecierpliwością. Pozwolisz, przyjacielu? Służący wyszedł i niebawem wprowadził Rodina, którego Blessac nie znał, gdyż zwykle umawiał się z nim pośrednik. - Pan Hardy? - rzekł Rodin, kłaniając się nisko i kolejno pytając okiem obydwóch. - To ja - odezwał się fabrykant. - Mam panu przekazać ważną wiadomość - rzekł Rodin. - Może pan mówić... Ten pan jest moim przyjacielem rzekł fabrykant, wskazując na Blessaca. - Ale chciałbym porozmawiać z panem sam na sam - odparł Rodin. - A więc - odrzekł nieco zdziwiony pan Hardy - może pan mówić... między mną a tym panem nie ma tajemnic. Po chwili milczenia Rodin odezwał się: - Przychodzę, aby odkryć panu niegodziwą zdradę, której był pan ofiarą. - Zdaje mi się, że pan się myli. - Mam dowody na to, co mówię. - Dowody? - Dowody na piśmie... zdrady, którą odkryłem... mam je z wszelką pewnością; krótko mówiąc, człowiek, którego uważał pan za swego przyjaciela... niecnie pana oszukiwał. - A kto to jest? - Marceli Blessac - rzekł Rodin. Blessac struchlał, zbladł i osłupiał. Hardy, podchodząc do Rodina, któremu ciągle się przypatrywał, rzekł z pogardą: - Ach!... Pan obwinia pana Blessac? - Obwiniam go - odpowiedział dobitnie Rodin. - Czy pan go zna? - Nigdy go nie widziałem... - A co ma pan mu do zarzucenia?... Jak śmie go pan oskarżać? - W moich oczach zdrady pewnego rodzaju są równie występne jak zbrodnia... I dlatego przychodzę, aby stanąć między zabójcą i ofiarą... - Zabójcą? Ofiarą? - powtórzył pan Hardy z coraz większym zdziwieniem. - Pewno zna pan pismo pana Blessac - rzekł Rodin. - Oczywiście... - A więc przeczytaj to pan. Wyjął z kieszeni list, który podał panu Hardy'emu. Rzuciwszy okiem na pismo Blessaca... fabrykant cofnął się o krok... przerażony śmiertelną bladością przyjaciela, który jakby skamieniał ze wstydu i nie mógł wymówić słowa, nie był bowiem tak bezczelny, żeby nie czuć ohydy swej zdrady. - Marceli!... - zawołał przerażony pan Hardy, zmieszany tym niespodziewanym ciosem... Marceli!... Jaki jesteś blady!... Nie odpowiadasz... - Marceli?... A więc to o panu mowa! - zawołał Rodin, udając przykre zdziwienie. - Ach, gdybym wiedział... Blessac nie rzekł ani słowa. Pan Hardy, nie mogąc uwierzyć w to, co widział i słyszał, drżącą ręką otworzył list i przeczytał kilka wierszy, przerywając tu i ówdzie czytanie wykrzyknikami oddającymi przerażenie i zdziwienie. Zachwiał się na nogach. Obmierzły list wypadł mu z ręki. Lecz wkrótce, podniecony gniewem, oburzeniem, pogardą, rzucił się do pana Blessac, blady i straszny. - Nędzniku!... - krzyknął z groźnym gestem. Potem, wstrzymując się od uderzenia, rzekł ze strasznym spokojem: - Nie, splamiłbym... swojej ręki... I zwrócił się do Rodina, który skoczył, chcąc ich przegrodzić: - Nie wymierzyć szkaradny policzek... ale pańską rękę powinienem uścisnąć... Pan bowiem byłeś tak dobry, iż odkryłeś mi podłego zdrajcę. - Panie! - zawołał Blessac, kuląc się ze wstydu. - Jestem na pańskie rozkazy... i... Nie dokończył. Za drzwiami rozległ się głos, weszła jakaś kobieta, pomimo oporu służącego. - Powiadam ci - mówiła do niego - że natychmiast muszę się widzieć z twoim panem. Na widok tej kobiety pan Hardy, zapominając o swoich gościach, cofnął się, wołając: - Pani Duparo! Pani tu?... Co się stało? - Ach! Panie... nieszczęście... - Małgorzata!... - krzyknął przeraźliwie pan Hardy. - Odjechała!... Panie... - Odjechała?... - powtórzył jak rażony piorunem. - Małgorzata odjechała?! - powtórzył jeszcze raz. - Wszystko się wydało. Matka zabrała ją... trzy dni temu - rzekła kobieta słabnącym głosem. - Odjechała... Małgorzata... to nieprawda, zwodzą mnie!... - zawołał pan Hardy. I nie słuchając, strapiony, pełen obaw, wybiegł na dziedziniec, gdzie stały powozy i wsiadłszy co żywo do swojego, zaprzężonego w parę koni, zawołał na stangreta: - Do Paryża, jak najszybciej, co tchu!... * * * W chwili, gdy powóz pędem błyskawicy spieszył do Paryża, silny wiatr przyniósł daleką wrzawę i śpiewy Wilków, którzy ruszyli do fabryki... ROZDZIAŁ XXV NAPAD Gdy pan Hardy oddalił się, Rodin, nie spodziewając się tak nagłego odjazdu, poszedł powoli do fiakra; lecz gdy właśnie miał wsiadać, zatrzymał się i zdziwiony podskoczył z uciechy, spostrzegłszy marszałka Simona. - Bardzo dobrze! - pomyślał. - Coraz lepiej; byle tylko tamtemu udało się wyforować i przekonać Różę Pompon. Zajęty myślami wsiadł do dorożki. Jednocześnie coraz bardziej wzmagający się wiatr doniósł do jego uszu zbliżający się zgiełk wrzaskliwych nawoływań i śpiewu Wilków. Dorożka puściła się ku rogatkom. * * * Kilku robotników, w chwili, gdy mieli udać się do Paryża z odpowiedzią na propozycje swych towarzyszy, wpierw chciało naradzić się z ojcem marszałka Simona; dlatego nie miał on jeszcze czasu porozmawiać ze swoim synem. Teraz marszałek, uścisnąwszy ojca, odezwał się do niego tak przejętym głosem, że starzec aż się wzdrygnął. - Ojcze... jestem bardzo nieszczęśliwy. - Ty... nieszczęśliwy? - zawołał ojciec Simon, patrząc z niepokojem na syna. - Opowiem ci wszystko... - odparł marszałek zmienionym głosem - potrzebuję bowiem twojej rady. - W sprawach honoru nie potrzebujesz niczyjej rady! - Tak, ojcze, ty jeden możesz mnie wyprowadzić z niepewności, która jest dla mnie prawdziwą męczarnią. - Mów więc otwarcie... słucham. - Od kilku dni moje córki są dziwnie milczące, takie skryte, ponure!... W pierwszych chwilach naszego spotkania nie posiadały się z radości, były takie szczęśliwe... Nagle zmieniły się, są coraz smutniejsze... wczoraj zastałem je zapłakane; wzruszony, przycisnąłem je do piersi, ucałowałem i prosiłem, żeby wyznały mi przyczynę swego smutku... Nic nie mówiąc, rzuciły mi się na szyję, zaczęły mnie całować i płakać. - To osobliwe!... Ale co jest powodem tej zmiany? - Czasami obawiam się, czy nie dosyć ukrywam przed nimi żal po śmierci ich matki... i biedne martwią się może, że nie potrafią mnie uczynić szczęśliwym. A poza tym zdaje mi się, że nie tylko pojmują, ale podzielają mój żal... Jeszcze wczoraj Blanka powiedziała: "O ileż bylibyśmy szczęśliwsi, gdyby wśród nas była mama!..." - A więc dzielą z tobą żal, nie mogą ci wyrzucać... Musi być inna przyczyna ich zmartwienia. - Też tak myślę, lecz jaka to przyczyna? Na próżno usiłuję odgadnąć. Ale to nie wszysko... Czasami mam wrażenie, czy jakiś zły duch nie wmieszał się między nas... Jest to niedorzeczne, głupie, wiem, ale co począć?... Kiedy zdrowy rozum nie wystarcza, człowiek posuwa się często do nierozsądnych podejrzeń. - Któż mógłby mieszać się między ciebie i twoje córki? - Nikt... wiem o tym. - A więc, Piotrze, zaczekaj... bądź cierpliwy, obserwuj te biedne, młode serca z właściwą ci troskliwością, a jestem pewny, że odkryjesz jakąś całkiem niewinną tajemnicę. - Tak - rzekł marszałek, wpatrując się w ojca - tak, ale... chcąc dociec tej tajemnicy, wypadałoby nie opuszczać ich... - O czym mówisz? - Posłuchaj najpierw ojcze, o obowiązkach, które mnie tu zatrzymują... a potem dowiesz się o tych, które mogłyby oddalić mnie od ciebie, od córek i od jeszcze innego mojego dziecka... - Jakiego dziecka? - Syna mego dawnego przyjaciela, hinduskiego księcia. - Dżalmy? Czyżby mu coś groziło? - Ojcze... boję się o niego... - O niego? Nagle straszny krzyk dał się słyszeć z daleka; krzyk ten przyniesiony z wiatrem był tak potężny, iż marszałek przerwał i spytał ojca: - Co to znaczy? Wsłuchując się przez chwilę głosom, które dolatwały i znowu niknęły z wiatrem, starzec odpowiedział: - To jacyś podochoceni śpiewacy idą od rogatek. - O czym to mówiłeś? - rzekł stary rzemieślnik. - Że ten młody Hindus przyprawia cię o niepokój? A niby z jakiego powodu? - Powiedziałem ci, ojcze, o jego gorącej, nieszczęśliwej miłości do panny Cardoville. - I to cię przeraża? - rzekł starzec, spojrzawszy ze zdziwieniem na syna. - Dżalma ma dopiero osiemnaście lat... - Nie masz, ojcze, wyobrażenia o spustoszeniach, jakie powoduje taka namiętność w gorącym, niepohamowanym chłopcu; czasami z bezsilnego osłabienia wpada w dzikie uniesienie. Wczoraj, gdy się mnie nie spodziewał, zastałem go z zaognionymi oczyma, zmienionego na twarzy; uniesiony szałem namiętności, przeszywał puginałem poduszkę z czerwonego sukna, krzycząc: - Zabijam człowieka! - Tak nazywa swego domniemanego rywala. - Rzeczywiście straszna jest taka namiętność!... - zgodził się starzec. - Innym razem - mówił dalej marszałek - jego wściekłość burzy się przeciwko pannie Cardoville; kiedy indziej przeciw samemu sobie. Musiałem kazać uprzątnąć jego broń, gdyż przybyły z nim człowiek z Jawy, jak się wydaje, bardzo do niego przywiązany, powiedział mi, że dostrzega w nim jakiś zamiar samobójstwa. - Biedny chłopiec!.. - Otóż, drogi ojcze - rzekł marszałek Simon z żalem - właśnie w chwili, kiedy moje córki i ten przybrany syn wymagają mojej szczególnej troskliwości... zmuszony będę, może już jutro, opuścić ich.. - Opuścić?!... - Tak... dla spełnienia jeszcze świętszego obowiązku niż obowiązek wobec dzieci i przyjaciela - rzekł głosem tak poważnym i uroczystym, iż wzruszony ojciec zawołał: - Cóż to za obowiązek?! - Drogi ojcze - odparł marszałek - kto zrobił mnie tym, kim jestem? Kto mi dał książęcy tytuł, marszałkowską buławę? - Napoleon... - Tak, ojcze! Kiedy został skazany na wygnanie... chciałem podzielić z nim jego niedolę; odmówiono mi tej łaski... Pozostał jego syn; wydziedziczone dziecko zdolne jest teraz władać orężem... swego ojca... - Napoleon II - zawołał starzec, spoglądając na syna z podziwem - król rzymski!... - Król! On już nie jest królem... Napoleon?... On już nie nazywa się Napoleonem... on cierpi... jest nieszczęśliwy. - Kto ci to powiedział?... - Och! Ktoś, kto dobrze wie o wszystkim... a kto powiedział prawdę... Tak, syn cesarza walczy wszelkimi sposobami, by uchronić się od przedwczesnej śmierci; zwraca oczy na Francję... czeka... a nikt nie przychodzi... nikt... - I ty... ty?... - Tak, bo jemu złożyłem przysięgę... - To spisek przeciw obecnemu rządowi... Pod chorągwią Napoleona II, to nie żarty. - Powiedziałem ci, ojcze, że jestem bardzo nieszczęśliwy; osądź więc - zawołał marszałek. - Nie tylko sam siebie pytam, czy mam opuścić dzieci i ciebie, a rzucić się na tak śmiałe przedsięwzięcie... ale nadto pytam... czy nie jestem zobowiązany wobec obecnego rządu, który, przyznając mi tytuł i stopień, nie wyświadczył mi łaski, ale tylko wymierzył mi należną sprawiedliwość... Co począć? Opuścić wszystko co kocham albo pozostać nieczułym na cierpienia cesarskiego syna... syna cesarza, któremu wszystko zawdzięczam, któremu osobiście przysiągłem wierność i jemu, i jego dziecku? Powiedz, osądź ojcze, sam; ty sam, powtarzam... możesz mi wskazać drogę. Starzec chciał odpowiedzieć, gdy nagle ktoś otworzył drzwi, prowadzące z ogrodu i wpadł zdyszany do pokoju. Był to Olivier, młody robotnik, któremu udało się wymknąć z szynku, gdzie się zebrali Wilcy. - Panie Simon... Panie Simon... - wołał zdyszany - Idą... będą atakowali naszą fabrykę. - Któż taki?... - zawołał starzec, zrywając się. - Wilcy, z nimi trochę kamieniarzy i robotników cegielni, do których po drodze przyłączyło się mnóstwo włóczęgów. Posłuchaj tylko, a usłyszysz ich... O! Jak krzyczą: Śmierć Żarłokom! Istotnie, krzyki było słychać coraz bliżej, coraz wyraźniej. - Czyżby to był napad? - rzekł marszałek do ojca, który wydawał się coraz bardziej niespokojny. - Trzeba dobrze zatarasować wszystkie drzwi... a potem... Nie dokończył. Nagle, razem ze wzmagającym się krzykiem, grad kamieni stłukł kilka okien na pierwszym piętrze, odbił się od muru i upadł wokół marszałka i jego ojca. Nieszczęśliwym trafem starzec, ugodzony w głowę dużym kamieniem, zachwiał się... pochylił do przodu i cały skrwawiony, oparł się na ręku syna, kiedy tymczasem za murem rozlegały się groźne okrzyki: "Bitwa i śmierć Żarłokom!" ROZDZIAŁ XXVI WILKI I ŻARŁOKI Straszne było widzieć tę rozhukaną tłuszczę! Pawilon wspólnego domu, do którego dotykał mur ogrodu, obrócony był frontem do pola; z tej strony Wilki rozpoczęły atak. Rzuciwszy na początku grad kamieni, większość zaczęła natychmiast szukać wkoło siebie nowych pocisków; pozostali tymczasem trzymali kije w zębach, inni poustawiali je pod murem; tu i ówdzie widać było grupy zbierające się koło przywódców tej bandy; lepiej ubrani mieli na sobie bluzy lub spencerki i czapki na głowach, inni byli okryci łachmanami, gdyż powiedzieliśmy już, że do Wilków przyłączyła się spora liczba włóczęgów, którym źle patrzyło z oczu i z całej postaci; kilka obszarpanych kobiet, które nie odstępowały tych nędzników, szło za nimi i swymi wrzaskami i wymyślaniami jeszcze podniecało rozjątrzone umysły. Wkrótce Wilcy stanęli u potężnej, dębowej bramy. W chwili, kiedy jeden z przywódców podnosił ogromny młot, chcąc nim uderzyć na skrzydło bramy... ta nagle się otworzyła. Przez uchyloną bramę widać było zebranych robotników, których, nieszczęściem, było niewielu, ale gotowych, jak można się było domyśleć, do obrony; uzbrojeni byli naprędce w żelazne widły, kleszcze i kije, a stojący na ich czele Agrykola trzymał w ręku potężny młot kowalski. Młody rzemieślnik był bardzo blady; widać było po jego ognistych oczach, po niezachwianej gotowości na wszystko, że krew ojca wre w jego żyłach i że w podobnej sytuacji może być straszny... Mimo to jednak potrafił pohamować się i rzekł śmiało do kamieniarzy: - Czego chcecie? - Bitwy! - ryknął przywódca pewnym głosem. - Z kim? - Z Żarłokami. - Tu nie ma Żarłoków - odpowiedział Agrykola - są spokojni robotnicy... Odejdźcie... - Tak sądzisz? - zapytał drwiąco kamieniarz. - A więc dobrze! Wobec tego Wilcy zjedzą tych spokojnych robotników! - Nie zjedzą nikogo - rzekł Agrykola, patrząc w oczy kamieniarzowi, który zbliżył się z groźną miną. - Wilków zlękną się chyba tylko małe dzieci. My nie chcemy bitwy! Nie wyjdziemy stąd; lecz jeżeli, na wasze nieszczęście, poważycie się wejść tu, przekroczyć ten próg - i Agrykola, rzuciwszy na próg czapkę, stanął na niej nieustraszenie - będziecie napastować nas w naszym domu... wtedy odpowiecie za wszystko, co stąd wyniknie. - Czy to u ciebie, czy gdzie indziej, dość, że będziemy mieli bitwę: Wilki chcą zjeść Żarłoków... Oto masz za twoją zuchwałość! - zawołał kamieniarz, podnosząc młot na Agrykolę. Lecz ten, robiąc zręczny unik, uchylił się od wymierzonego ciosu i młotem uderzył kamieniarza prosto w piersi; ten na chwilę zachwiał się na nogach, ale wkrótce wracając do równowagi, rzucił się zapamiętale na Agrykolę, krzycząc: - Za mną, Wilki! ROZDZIAŁ XXVII POWRÓT Napad na Agrykolę stał się hasłem do ogólnej, strasznej i zaciętej walki; tłum napastników, biegnący za kamieniarzem, rzucił się na bramę, z zapamiętałą wściekłością. Kilku napastników, obróciwszy się we drzwiach, zatarasowało sobą wejście i tak go silnie broniło, iż robotnicy fabryczni nie mogli dostać się na schody. Tymczasem jedna z kobiet, uczestniczących w napadzie, ohydna megiera zwana Cebulą, z trzema czy czterema kamratami i tyluż nie mniej drapieżnymi obdartusami, zaczęli plądrować izby, tłukąc co napotkali po drodze. Znalazłszy przy którychś drzwiach opór, wyłamali je: Cebula wpadła do pokoju z kijem w ręku, rozczochrana, miotająca się, jak furia piekielna. Młoda, urodziwa dziewczyna (a była to Aniela), która, zdawało się, chciała bronić przystępu, załamując ręce, błagała: - Nie róbcie nam krzywdy, dajcie spokój mojej matce. - Najpierw ciebie ukatrupię, a potem twoją matkę! - krzyczała straszna baba, rzuciwszy się na dziewczynę, chcąc jej podrapać twarz drapieżnymi paznokciami. Tymczasem inni napastnicy, zbieranina włóczęgów, tłukli lustro, zegar i wszystko, co wpadło im w oczy, zabierali. Aniela krzyczała przeraźliwie, broniąc się przed Cebulę i ciągle usiłowała nie wpuścić jej do pokoju, gdzie schroniła się matka, która, wychyliwszy się za okno, wołała na ratunek Agrykolę. Młody kowal bił się ze strasznym kamieniarzem. - Puść mnie... daję ci słowo... będziemy jutro się bić... kiedy zechcesz - rzekł, słysząc wołanie. - Nie lubię odgrzewanego... ja jadam na gorąco - odparł kamieniarz i chwyciwszy potężną ręką kowala za szyję chciał oprzeć się kolanami na jego piersiach. - Ratunku!... Zabiją mi córkę! - krzyczała rozpaczliwie matka Anieli. - Puść mnie!... proszę cię, puść mnie!... - prawie błagał! Agrykola. - Jestem zbyt głodny! - odpowiedział kamieniarz. Wtem poczuł, jak go ktoś ugryzł ostrymi zębami w udo i jednocześnie dostał w głowę trzy czy cztery potężne kije. Puścił zdobycz i padł na kolano i na rękę, chcąc zakryć się drugą od ciosów, które ustały, gdy Agrykola się wydostał. - Och, ojcze... to ty mnie bronisz... Byle tylko dla Anieli nie było za późno - zawołał kowal podnosząc się. - Leć prędko, nie myśl o mnie - odpowiedział Dagobert. I Agrykola pobiegł do domu. Dagobert, a za nim Ponury, zjawili się, odprowadzając córki marszałka do dziadka. Agrykola tymczasem zdołał poroztrącać mężczyzn, broniących przystępu do schodów, wbiegł na korytarz, gdzie wychodziły drzwi do mieszkania Anieli. Wszedł właśnie w chwili, kiedy Aniela machinalnie zasłaniała twarz od paznokci Cebuli, która zamierzała pokaleczyć twarz swojej ofiary. Rzucił się na megierę i chwycił ją krzepko za rudy warkocz, odepchnął w tył, a potem, kopnąwszy silnie nogą, przewrócił ją na wznak - wszystkiego tego dokonał w mgnieniu oka. Cebula, potężnie ugodzona w głowę, więcej się nie podniosła. Kilku robotników wbiegło za Agrykola i kiedy podniósł zemdloną Anielę i zaniósł ją do przyległego pokoju, przepędzili z domu bandę. Po pierwszym zapale, część prawdziwych Wilków, jak mówił Agrykola, uczciwych zresztą robotników, którzy nieopacznie dali się wciągnąć do wyprawy, widząc, czego dopuszcza się hałastra, przeszła na stronę Żarłoków. - Nie ma tu Wilków ani Żarłoków! - mówił jeden, który obronił Oliviera od pazurów jakiegoś włóczęgi. - Są tylko uczciwi robotnicy, którzy powinni się połączyć, żeby wypędzić tę zgraję łotrów i nikczemników. Kiedy się to działo, mieszkanie ojca Simona przedstawiało smutny widok. Stary człowiek leżał rozciągnięty na łóżku, z głową przewiązaną chustką, spod której wyglądały siwe włosy, zbroczone krwią; twarz jego była blada, oddech ciężki, oczy osłupiałe. Marszałek, stojąc przy łóżku, schylony nad ojcem, z rozpaczą śledził najmniejsze oznaki życia umierającego starca, a doktor macał słabnące bicie pulsu. Doktorem tym był Baleinier. Nagle doktor dał znak. Marszałek Simon, nie spuszczając z niego oczu, zawołał: - Nadzieja! - Mości książę, puls wzmacnia się nieco... - A więc przyjdzie do siebie - rzekł marszałek. - Nie trzeba się jeszcze upewniać w nadziei, mości książę - rzekł poważnie doktor - puls się wzmaga, to skutek mocnych, przyłożonych do nóg, synopizmów, ale nie wiem jeszcze, jakie będą skutki tego przesilenia... - Ojcze! Ojcze!... Słyszysz mnie? - zawołał marszałek, widząc, jak starzec poruszył nieco głową i lekko ściągnął powieki. - Jesteś tu... Piotrze... - rzekł starzec słabym głosem - podaj mi rękę... Piotr, nie posiadając się z radości, ukląkł i zaczął całować ojca w ręce, w twarz, w głowę, wołając: - Żyje!... Bogu dzięki!... Żyje!... Wyzdrowieje!... W tej chwili uszu konającego doszły krzyki walczących. - Piotrze - rzekł starzec słabnącym głosem - pytałeś mnie... niedawno... o radę... w rzeczy bardzo ważnej... Zdaje mi się... że chęć objaśnienia cię... o twoich obowiązkach... na chwilę wróciła mi życie... Gdybym wiedział... że zostajesz... na drodze niegodnej... ciebie... mnie... Słuchaj więc, synu!... W tej ostatniej chwili... ojciec nie myli się... masz wielki obowiązek do spełnienia... jak przystoi na człowieka honoru... spełnienia mojej ostatniej woli... powinieneś... bez wahania... Głos starca słabł coraz bardziej... Jedyne słowa, które marszałek Simon mógł jeszcze zrozumieć, brzmiały: - Napoleon... Przysięga... hańba... mój synu... Potem poruszył jeszcze machinalnie ustami i na tym skończył. W chwili, kiedy skonał, zupełnie się zmierzchło i nagle rozległy się przeraźliwe krzyki: - Gore... gore... Pożar wybuchł w jednym z warsztatów. W tym samym czasie słychać było w oddali bębnienie, oznaczające, że od rogatek nadchodzi oddział wojska. * * * Już od godziny, mimo wszelkich sposobów ratunku, płonie fabryka. Noc jest widna, gwiaździsta, zimna: gwałtowny wiatr wieje od północy. Przez pola między wzgórzami tak wyniosłymi, iż nie widać pożaru, idzie mężczyzna, powoli, nierównym krokiem. Mężczyzną tym jest pan Hardy. Chciał wrócić pieszo, polem, spodziewając się tym uśmierzyć gorączkę. Nie oszukano go; uwielbiana kobieta opuściła Francję. Pan Hardy wszedł zadumany na szczyt pagórka. W tej chwili pożar, przytłumiony przez jakiś czas, znowu wybuchnął z wściekłością i szeroko oświetlił horyzont. Fabrykant patrzył z osłupieniem. Nagle wybuchnął ogromny snop iskier. Powiewy silnego, północnego wiatru, miotające płomieniami i rozdmuchujące pożar, przyniosły wkrótce do jego uszu odgłos dzwonu, wzywającego na ratunek jego gorejącej fabryki. ROZDZIAŁ XXVIII POŚREDNIK W kilka dni po pożarze fabryki, przy ulicy Klodoweusza, w domu, gdzie mieszkał do niedawna Rodin, gdzie mieszkała również Róża Pompon, rozporządzając gospodarstwem swego przyjaciela Filemona, rozegrała się następująca scena. Było południe. Róża Pompon, sama w mieszkaniu ciągle nieobecnego akademika, z apetytem zajadała śniadanie. Nie było zbyt wykwintne. Na małym stoliku stała miedniczka, w której niedawno umyła swoją świeżą twarzyczkę; teraz przygotowała sobie napój - wodę z sokiem porzeczkowym. Czubaty talerz sałaty oraz tuzin oliwek stanowiły pożywienie. Schrupawszy sałatę, Róża zabierała się już do oliwek, kiedy ostrożnie zapukano do drzwi.. - Kto tam? - zapytała. - Przyjaciel... stary przyjaciel - odpowiedział dźwięczny, radosny głos. - Więc panna się zamyka? - Aha! To ty, Nini-Moulin? - Tak jest, moja miła... Otwórz jak najprędzej... Bardzo się śpieszę. Róża otworzyła drzwi, a gdy Nini-Moulin stanął na progu, spojrzał ze zdziwieniem na wypchane kieszenie jego palta. - Aj! Aj! Jakie masz ogromne kieszenie... Co w nich jest? - Rzeczy, które mogą cię zainteresować. - Mnie? - Różo Pompon - rzekł nagle z wielką powagą Nini-Moulin - czy chcesz mieć ekwipaż? Czy chcesz, zamiast mieszkać w tej nędznej ruderze, mieć wspaniałe apartamenty? Ubierać się jak księżniczka? - Masz go... znowu głupstwa... Będziesz jadł oliwki?... Bo, jeżeli nie, zjem wszystkie... Nini-Moulin, nie odpowiedziawszy, sięgnął do kieszeni, wyjął pudełeczko, w którym była bransoletka i zaczął nią migać przed oczami dziewczyny. - Ach, jaka piękna! - zawołała, klaszcząc w ręce. - Zielony wąż trzymający się za ogon... To znak mojej miłości dla Filemona. - Nie mów mi o Filemonie... to mnie krępuje... - rzekł Nini-Moulin, zapinając bransoletkę na ręku Róży. - Ktoś polecił ci to kupić, a ty, gruby apostole, chcesz spróbować na mojej ręce, jak wygląda. - Różo Pompon, czy chcesz mieć sługi, lożę w operze i tysiąc franków miesięcznie? - Daj pokój! Po co te żarty? Moulin sięgnął znowu do kieszeni, wyjął z niej równie wspaniały łańcuch i włożył na szyję Róży. - Ach! Jaki piękny! - zawołała dziewczyna, spoglądając kolejno to na klejnoty, to na pisarza. - Różo Pompon! - rzekł Nini-Moulin uroczystym tonem. - Te drobiazgi są niczym w porównaniu z tym, co możesz mieć, jeżeli posłuchasz rad starego przyjaciela... Zanurzył rękę w przepaścistej kieszeni, wyciągnął z niej jakiś pakiet i rozwinął go ostrożnie; była to śliczna mantyla z czarnych koronek. - Wszystko to może być twoje, jeśli mnie wysłuchasz - kusił. - Jak to? - rzekła zdumiona Róża Pompon. - Mówisz poważnie? - Posłuchaj tylko... - zawołał Dumoulin komicznie powściągliwym tonem - moja kochana! Aż nadto mnie znasz, żebyś mogła przypuścić, że namawiam cię na czyn nieprzystojny... Aż nadto troszczę się o własny szacunek... z drugiej strony nie zawiódłbym Filemona, który powierzył mi straż nad twoją cnotą. - A twoje propozycje, są uczciwe? - Nie można żądać uczciwszych. - Nie będę narażona na zarzut sprzeniewierzenia się Filemonowi? - Nie. - Lub mam być komuś wierną? - Żadnego obowiązku. Róża Pompon zastanowiła się chwilę i rzekła: - Dajmy spokój tym żartom. Nie jestem tak głupia, żeby sądzić, że ktoś mnie będzie utrzymywać jak księżniczkę jedynie dla mych pięknych oczu... Do czego ja ze swej strony będę zobowiązana? - Do niczego. - Ale przecież coś będę musiała robić? - Okazywać się zawsze ładną, hożą, cackać się, bawić się, jeździć powozem na spacer. Widzisz, że to wcale nie będzie trudne... a przyłożysz się do dobrego uczynku. - Żyjąc jak księżniczka? - Tak jest... namyśl się; nie pytaj o szczegóły... nie mógłbym ich wymienić... zresztą nie będziesz do niczego, wbrew twej woli, przymuszona... spróbuj życia... jakiego ci życzę... Jeżeli ci się spodoba... wolno ci będzie używać go; jeżeli nie, wrócisz do swego dotychczasowego życia. Nini-Moulin podszedł do okna, otworzył je. - Popatrz... przed bramą. - Ładny powóz, rzeczywiście. - Ten powóz jest twój. Czeka na ciebie. - Jak to? Na mnie czeka? - zdziwiła się Róża. - Więc mam być zaraz gotowa? - Natychmiast. - Ale dokąd mam się udać? - Albo ja wiem? Stangret wie, dokąd ma jechać. - Wiesz, mój kochany, że to trochę śmieszne! - Zgadzając się, uczynisz mi wielką przysługę. - Tobie? A to z jakiego powodu? - Mniejsza o powód... Jedziemy? - No... przecież... nie zjedzą mnie tam - rzekła śmiało Róża Pompon. I zakrzątnąwszy się, wzięła różowy kapelusik i włożyła go zgrabnie na blond włosy. - Fi... z salopą - odrzekł i jeszcze raz sięgnąwszy ręką do kieszeni, jak do jakiegoś skarbca, wyciągnął z niej paradny szal kaszmirowy i zarzucił go na ramiona Róży. - Kaszmir! - zawołała dziewczyna, nie posiadając się z radości i zachwytu. I wyszła lekkim krokiem a za nią Nini-Moulin. Zieleniarka stała w swym sklepiku. - Dzień dobry, wybrała się dziś panna tak wcześnie - rzekła. - Tak, matko Arseni, proszę przyjąć mój klucz. - Dobrze. - Ach! Dla Boga!... Jak sobie pomyślę - rzekła nagle Róża, odwracając się do Nini-Moulin - gdy pomyślę o Filemonie... bo może tam długo zabawię! - Ze trzy miesiące, nie dłużej. - A więc dobrze! Wróciwszy do zieleniarki, poprosiła: - Matko Arseni, gdyby przyjechał Filemon, powiedz mu, że... wyjechałam... za interesami... żeby cierpliwie czekał na mnie... Do widzenia, matko Arseni. s- Do widzenia, panno Różo. Róża Pompon wsiadła triumfalnie do powozu. - Niech mnie kaci porwą, jeżeli wiem, czym się to skończy - myślał Jakub Dumoulin, kiedy powóz szybko oddalał się z ulicy Klodoweusza. - Naprawiłem przecież swój błąd; teraz śmieję się z reszty. ROZDZIAŁ XXIX TAJEMNICA Panna Cardoville siedziała zamyślona w gabinecie, wybitym zieloną tapetą, gdzie stała hebanowa biblioteka, wsparta na dużych kariatydach z pozłocistego brązu. Wpół leżąc, opierała się łokciem na kozetce okrytej zieloną materią. Przyjemny zapach, jakby łagodna mieszanina fiołków i jaśminu, rozchodził się z kwiatów prześlicznej kompozycji. Rzecz osobliwa, wielka liczba nowiuteńkich książek (dopiero przed dwoma lub trzema dniami kupionych), świeżo porozcinanych, leżało koło niej, jedne na kozetce, inne na małym stoliku; kilka atlasów z rycinami leżało na kosztownym sobolowym kobiercu, rozesłanym przy kanapie. A co dziwniejsze, wszystkie te różnego formatu i autorów księgi i atlasy dotyczyły jednego przedmiotu. W zachowaniu Adrianny dostrzegało się jakieś melancholijne znużenie. Było wiele powodów tego smutku, a między innymi zniknięcie Garbuski, chociaż nie dawała zupełnej wiary chytrym podszeptom Rodina. Mówiono tylko o 500-frankowym banknocie, znalezionym na jej biurku, a ta, trudna do wyjaśnienia okoliczność, nasuwała drażliwe podejrzenia w myślach Adrianny. Już zaczynała odczuwać nieufność wobec wszystkiego, co jej doradzał Rodin; miała sekret, z którym musiała się kryć... sekret, który nabawiał ją szczęścia, wstydu i udręki. Na pół leżąc na sofie, zadumana, udręczona, spoglądała na niedawno zakupione dzieła; wtem krzyknęła ze zdziwieniem, ręka, w której trzymała książkę, zadrżała jak liść i od tej chwili zaczęła czytać z natężoną uwagą, z jakąś nadzwyczajną ciekawością. Wkrótce oczy jej zaiskrzyły się, w uśmiechu przebijała niewymowna słodycz: była jednocześnie ucieszona, szczęśliwa i jakby z czegoś dumna... lecz w chwili, gdy przewróciła ostatnią kartkę, na twarzy jej pojawił się smutek i niezadowolenie. Zamyśliła się a wzrok jej zatrzymał się na przecudnej płaskorzeźbie stojącej przy oknie na hebanowym postumencie. Przepyszny ten brąz, świeżo odlany według wzoru, zaczerpniętego z antyku, przedstawiał triumf Bachusa Indyjskiego. Nigdy podobno sztuka grecka nie doszła do tak rzadkiej doskonałości. Młody wojownik, na pół odziany lwią skórą, która pozwalała podziwiać urodę jego młodzieńczych kształtów, jaśniał nadludzką pięknością. Stojąc na wozie, ciągniętym przez dwa tygrysy, w wyniosłej postawie, jedną ręką wsparty na tygrysie, drugą kierował majestatycznie swym dzikim zaprzęgiem. Dziewczyna wstała i wolno zbliżyła się do płaskorzeźby. Lekki rumieniec zaczynał występować na jej twarzy, okrył ją całą i szybko rozszerzył się na czoło i szyję. Wysunęła drżącą rękę, chcąc końcami palców dotknąć czoła brązowego indyjskiego Bachusa. Lecz wstrzymało ją jakieś powściągliwe wahanie. Wreszcie pokusa przemogła, uległa jej... alabastrowy palec, pogłaskawszy delikatnie blado-złocistą twarz młodego pół-bożka, spoczął śmielej na jego czystym, szlachetnym czole... Potem, jakkolwiek dotknięcie było lekkie, Adrianna poczuła jakby przebiegający ją prąd; przejął ją dreszcz; omdlałe i lekko wilgocią pokryte oczy wzniosły się ku niebu, a potem ociężale przymknęły... - Pierwszy raz w życiu poczułam się słaba i niedołężna... O, tak!... Niedołężna... bardzo niedołężna! - szepnęła wreszcie. * * * Do gabinetu weszła Żorżeta i zapytała: Czy zechce pani przyjąć hrabiego Montbron? - Powiedziałaś panu hrabiemu, że jestem w domu? - Tak, pani. - Więc poproś go. ROZDZIAŁ XXX WYZNANIE Chcąc ukryć przyczynę gwałtownych uczuć, jakich w tej chwili doznawała, Adrianna przyjęła pana Montbron z udaną wesołością. Popatrzywszy na nią chwilę, pan Montbron kiwnął głową i rzekł, westchnąwszy: - Moje dziecko... nie cieszy mnie to... - Cóż to?... Jakiś ciężar na sercu... czy żałoba, drogi hrabio - rzekła z uśmiechem Adrianna. - Choruję na serce... a tej choroby pani mnie nabawiła... Nie szanujesz swej urody... Tak jest, zobacz tylko swoją bladą twarz! Od paru dni jesteś smutna... masz jakieś zmartwienie... - Kochany panie Montbron, jest pan tak przenikliwy, ale choć raz wolno panu pomylić się... a to właśnie zdarza się... dziś... Nie mam żadnego zmartwienia... i powiem zarozumiale, nigdy nie uważałam się za piękniejszą. - Czy chce pani dać do zrozumienia, że chlubisz się zmianą w rysach swej twarzy dlatego, że jesteś dumna z udręk swego serca? - rzekł pan Montbron, uważnie przypatrując się Adriannie. - Niech i tak będzie; słusznie więc powiedziałem: Pani ma zmartwienie... - Bądź pan spokojny, jestem najszczęśliwsza, ciągle bowiem cieszę się świadomością, że jestem wolna... zupełnie wolna... w moim wieku. - Ja jednak pragnąłbym widzieć panią tysiąc razy bardziej wolną niż jesteś teraz, radziłbym... szczerze... - Wyjść za mąż... - Tak, bez wątpienia, w ten sposób zachowałabyś pani tak drogą jej wolność... ze wszystkimi jej skutkami... tylko zamiast nazywać się panną de Cardoville... nazywałabyś się: pani de... Znaleźliśmy dla pani właściwego męża, który byłby odpowiedzialny za jej niezależność. - A kto byłby odpowiedzialny za tego męża? Może ja? rzekła Adrianna z niejakim oburzeniem. - Nie, nie, kochany hrabio; za dobre i za złe, ja sama zawsze odpowiem za moje postępki; do mojego imienia przywiązana będzie zawsze, dobra czy zła, ale przynajmniej taka opinia, jaką sama sobie stworzę. A ponieważ i ręczyć, i odpowiadać można tylko za siebie samą... zachowam więc własne imię. - Pani jedyna masz takie wyobrażenie. - A to dlaczego? - rzekła ze śmiechem Adrianna. - Zdaje mi się... że nieprzyjemnie jest widzieć młodą dziewczynę, że tak powiem, niknącą w jakimś brzydkim i samolubnym mężczyźnie. Och! Przyznaj hrabio... że jest to szkaradna metampsychoza... małżeńska - dodała, śmiejąc się coraz głośniej. Sztuczna, gorączkowa wesołość Adrianny była tak dziwnie sprzeczna z jej bladymi, zmienionymi licami; tak łatwo spostrzec było można, że wymuszonym śmiechem usiłowała przytłumić głębokie zmartwienie, iż zaniepokoiło to pana Montbron. - Otóż masz, kochana trzpiotko... nowe głupstwo... Przypuśćmy, że mam dwadzieścia lat i że chciałabyś zrobić mi zaszczyt oddaniem swej ręki... Wtedy, przypuszczam, że nazwano by cię panią Montbron? - Może... - Jak to może? Nie nosiłabyś mego nazwiska, choćbyś mnie poślubiła? - Mój kochany hrabio - rzekła Adrianna uśmiechając się - dajmy spokój przypuszczeniu, które pozostawiłoby mi tylko... żal. Wtedy pan Montbron poruszył się i spojrzał na nią z wyrazem głębokiego zdziwienia. Prowadząc od kilku chwil rozmowę z Adrianną, hrabia wziął machinalnie dwie czy trzy książki porozrzucane na kozetce i równie machinalnie zajrzał do ich tytułów. Pierwszy brzmiał: Historia nowoczesna. Drugi: Podróż po Indiach. Trzeci: Listy o Indiach. Zdziwiony i coraz bardziej wiedziony ciekawością, oglądał dalej i znalazł kolejny tytuł: Przechadzki po Indiach. Piątą książką były: Wspomnienie z Industanu, szóstą: Uwagi podróżnego nad Indiami wschodnimi. Tu nie potrafił już ukryć zdziwienia, z wielu różnych powodów. Adrianna, z natury dość śmiała, przezwyciężywszy się, spytała: - A więc... drogi hrabio... czemu się pan tak dziwi? Zamiast odpowiedzieć, hrabia nie mógł się powstrzymać od słów: - Nie... nie... to niepodobna... a przecież... - Niegrzecznie byłoby może z mej strony... wysłuchiwać tego monologu - rzekła Adrianna. - Daruj mi, kochana pani... lecz szukam przyczyny tej nagłej namiętności... - Geograficznej? - przerwała panna Cardoville - Może taka skłonność wydawać się będzie za poważna w moim wieku... ale przecież trzeba się czymś zająć w wolnych chwilach... a wreszcie, mając kuzyna rodem z Indii, i to jeszcze księcia, chciałam poznać ten wspaniały kraj... Ostatnie słowa wymówiła z pewną goryczą, która uderzyła pana Montbron; dlatego, przypatrując się ciekawie Adriannie, rzekł: - Zdaje mi się, że mówi pani o księciu... z niejaką przykrością. - Nie... mówię o nim zupełnie obojętnie. - Zasługiwałby jednak na cieplejsze uczucie. Widziałem go dwa dni temu... jego widok napełnił mnie litością. - Ach!... Panie Montbron, to są żarty!... Żąda pan, abym się zajmowała udrękami rozkochanego księcia?... - Ach! Co się właściwie dzieje!... Teraz już nie będę miał żadnego względu... - zawołał hrabia. - Jak widzę, nie ma już żadnej nadziei dla biednego księcia... Pani się w kimś kocha. A gdy Adrianna oburzyła się, dodał: - Och! Nie zapieraj się, pani... twoja bladość... twój smutek od kilku dni... nieubłagana obojętność dla księcia, wszystko mnie przekonuje... że jest pani zakochana... Jeżeli zgaduję, jeżeli mówię, że pani kogoś kocha... jeżeli ośmielam się nawet wyrzucać jej miłość... czynię to jedynie dlatego, że chodzi, być może, o życie biednego księcia! - Byłoby to dziwne - rzekła Adrianna chłodno i z gorzką ironią - aby moja miłość... przypuszczając nawet, że w moim sercu jest jakaś miłość... miała wywierać tak nadzwyczajny wpływ... Cóż go to może obchodzić?... - Co go obchodzi?... Wybacz, pani, gdy powiem, że pozwalasz sobie okrutnie żartować... Jak to!... Błędny młodzieniec kocha panią z pierwszym zapałem młodzieńczej, ślepej miłości; już chciał zakończyć samobójstwem okropne udręki, jakich go nabawia namiętność ku pani... a pani dziwi się i nie wierzy, że jej miłość do kogoś innego... może być kwestią życia lub śmierci dla niego?... - Więc on mnie kocha! - zawołała. - Do szaleństwa... mówię pani, przekonałem się na własne oczy... - A jednak mówiono mi... że... - Kto mówił? - Rodin... że Dżalma... w dwa dni po naszym spotkaniu szalenie się zakochał. - Rodin... to pani powiedział... - zawołał pan Montbron, jakby coś sobie przypomniał. - Wszak to on właśnie powiedział Dżalmie... że pani jesteś w kim innym zakochana. - Ja?... - I to właśnie przyprawiło biednego księcia o taką rozpacz... - To również było przyczyną mojej rozpaczy! - A więc pani kocha go tak samo jak on panią! - zawołał uradowany hrabia. - Czy ja go kocham?! - rzekła panna Cardoville. Lekkie pukanie do drzwi przerwało tę rozmowę. - Proszę - rzekła Adrianna. Weszła Floryna. Przyszedł pan Rodin... Bojąc się naprzykrzać pani, nie chciał wejść; ale wróci za pół godziny... Czy przyjmie go pani? - Dobrze... - rzekł hrabia do Floryny - i choćbym był jeszcze u pani, można go wprowadzić... A zwracając się do Adrianny, zapytał: - Czy zgadza się pani? - Zgadzam się... W jej oczach błysnął gniew, gdy pomyślała o przewrotności Rodina. - Och! Stary łotr!... - rzekł pan Montbron. - Nigdy nie wierzyłem tej kreaturze! ROZDZIAŁ XXXI MIŁOŚĆ W pannie Cardoville zaszło przeobrażenie; pierwszy raz jej uroda ukazała się w całym swym blasku. Lekkie podrażnienie podstępem Rodina przemknęło jak cień na czole dziewczyny. Jakie znaczenie miały teraz dla niej te kłamstwa, zdrady? Czy nie zostały już zniweczone? Skinąwszy panu Montbron, zaprowadziła go do Indyjskiego Bachusa. - Jak on jest do niego podobny! - rzekła. - Rzeczywiście! - zawołał hrabia - to osobliwe! - Osobliwe? - odparła z dumnym uśmiechem Adrianna - osobliwe, że bohater, półbożek, ideał piękności podobny jest do Dżalmy?... - Jak go pani kocha!... - rzekł hrabia, głęboko wzruszony, widząc uszczęśliwioną Adriannę. - Wiele musiałam cierpieć... - A gdybym dziś tu nie przyszedł, co mogłoby się stać? - Nie wiem... może bym już umarła z rozpaczy... gdyż rana była trudna do wyleczenia (przyłożyła rękę do serca). Ale teraz będzie dla mnie życiem to... co by mi zadało śmierć... - To było okropne! - dodał hrabia z drżeniem. - Taka namiętność, rozbudzona w pani, w pani, która jesteś tak dumna... - Tak, dumna!... Ale daleka od pychy... Dlatego też, dowiedziawszy się o jego miłości do innej... słysząc, że wrażenie, jakiego, zdawało mi się, doznał podczas pierwszego spotkania ze mną, zatarło się... wyrzekłam się wszelkiej nadziei, nie mogąc przecież wyrzec się miłości. - Pojmuję teraz, co znaczy ta indyjska biblioteka. Zamiast odpowiedzi, rzekła, uśmiechając się z niewypowiedzianą radością: - Niepotrzebnie zapierałam się; teraz czuję się dumna. Zobacz pan... czytaj... głośno... proszę... I pokazała hrabiemu urywek, podając mu książkę. Pan Montbron zaczął czytać fragment dziennika podróży po Indiach. "...Gdy byłem w Bombaju, w 1829 roku, we wszystkich angielskich towarzystwach mówiono tylko o pewnym bohaterze, synu pewnego... Hrabia przerwał, nie mogąc przeczytać trudnego do wymówienia nazwiska ojca Dżalmy, Adrianna dodała żywo: - Synu Kadżi-Singa. - Co za pamięć! - rzekł z uśmiechem. I czytał dalej: "Młody bohater, syn Kadżi-Singa, króla Mundi. Powróciwszy z dalekiej, krwawej wyprawy w góry, przeciwko temu królowi indyjskiemu, pułkownik Drake był pełen uznania dla syna Kadżi-Singa, nazwiskiem Dżalma. Ledwo wyszedł z dziecinnego wieku, młody książę dał w tej zawziętej wojnie dowody tak nieustraszonej rycerskiej odwagi, tak szlachetnego charakteru, iż jego ojca nazwano "Ojcem Wspaniałego". Hrabia czytał dalej opisy zdarzeń, w których Dżalma złożył liczne dowody męstwa, siły, dzielności i szlachetności. - Chciałam, abyś to przeczytał - rzekła Adrianna, przerywając mu - i pojął... mój szacunek dla niego; bo jego odwagę, heroiczną dobroć poznałam podczas rozmowy, niespodziewanie usłyszanej, zanim go zobaczyłam. Od tego dnia byłam przekonana, że jest równie szlachetny jak nieustraszony, równie delikatny i czuły jak energiczny i śmiały... Dostrzegłam, jakie sprawiłam na nim wrażenie... i jakiego sama doznałam... poczułam, że moje życie związane jest z tą miłością. - A teraz, jakie są pani zamiary? - Chcę, aby Dżalma, dowiedziawszy się o moim szczęściu, czuł taką samą rozkosz, jakiej ja doznaję... - Kiedy chcesz, pani, ujrzeć Dżalmę? - Jutro. Tak, jutro. - A dzisiaj, co będzie pani robić? - Nie wiem jeszcze. Muszę przemyśleć wszystko, o czym mówiliśmy. - Może spędzimy ten dzień razem. Otóż nadarza się wspaniała okazja; teraz jest godzina druga... o wpół do czwartej przybędzie tu powozem moja siostrzenica; dzień jest bardzo piękny... mnóstwo ludzi będzie dziś w Lasku Bulońskim; użyje pani wybornej przejażdżki; otwarte, wolne powietrze, ruch, złagodzą twoją gorączkę... A wieczorem zaprowadzę panią do Indii... - Do Indii? - Do dzikiego lasu, gdzie słychać ryk lwów, rysiów i tygrysów... - Doprawdy?... To chyba żarty. - Wcale nie, przyrzekam pani, że pokażę jej w naturze owe drapieżne zwierzęta, straszliwych mieszkańców kraju naszego półbożka... mruczące tygrysy... ryczące lwy... - Ależ... - A więc muszę pani odkryć tajemnicę mojej nadprzyrodzonej władzy; po spacerze zatrzyma się pani u mojej siostrzenicy, a potem pojedziemy na ciekawe widowisko, odbywające się w Paryżu przy bramie św. Marcina... Pogromca zwierząt, bardzo osobliwy, pokazuje tam dzikie zwierzęta w lesie (jest to wprawdzie tylko złudzenie) i odbywa z nimi: z tygrysami, lwami, rysiami prawdziwe walki. Cały Paryż biegnie na te widowiska i ujrzy tam panią piękniejszą, bardziej niż kiedykolwiek zachwycającą. - Dobrze... chętnie... jestem gotowa... ma pan rację. Największą przyjemnością będzie dla mnie oglądać te dzikie zwierzęta, bo mi będą przypominać te, które mój półbożek tak bohatersko zwalczał. Zgadzam się jeszcze na pańską propozycję i dlatego, że pierwszy raz w życiu pałam chęcią okazać się jak najpiękniejszą... wszystkim i dla wszystkich... Przyjmuję... wreszcie i dlatego... że... Przerwało jej lekkie pukanie do drzwi, po czym weszła Floryna, oznajmiając przybycie Rodina. ROZDZIAŁ XXXII ZDEMASKOWANIE RODINA Rodin wszedł do gabinetu, rzuciwszy bystrym okiem na pannę Cardoville i pana Montbron, odgadł, że znajdzie się w niemiłej sytuacji. Na jego widok Adrianna prawie zdziwiła się, że nie czuła ani gniewu, ani nienawiści. Gorący płomień, jakim w tej chwili pałało jej serce, oczyścił je z wszelkiego uczucia zemsty. Przeciwnie, uśmiechnęła się jeszcze, bowiem rzuciwszy czułe i dumne spojrzenie na indyjskiego Bachusa a potem na samą siebie, zastanawiała się: czego mają się w tej chwili obawiać dwie istoty tak piękne, młode i kochające się, ze strony tego starego, brudnego nikczemnego człowieka, który chodził i działał, zawsze czołgając się jak obmierzła gadzina. Słowem, zamiast czuć gniew lub odrazę do Rodina, dziewczynę opanował szyderczy śmiech, a jej oczy, skrzące się szczęściem, zaczęły tryskać dowcipną ironią, Hrabia pierwszy rozpoczął atak; obejrzawszy się przez ramię na Rodina, rzekł: - Ach!... Ach!... Jesteś, panie poczciwcze! - Zbliż się pan... proszę - rzekła Adrianna z uszczypliwym uśmiechem. - Pan, który jesteś perłą przyjaciół, pan, wzór filozofów... Pan, nieprzejednany wróg obłudy i kłamstwa, należą się panu ode mnie tysięczne dzięki. - Kochana pani, wszystko od niej przyjmuję... nawet niezasłużone grzeczności - rzekł jezuita, usiłując się uśmiechnąć. - Ale czy mogę wiedzieć, czym miałbym sobie zasłużyć na taką wdzięczność? - Swoją przenikliwością... a jest ona bardzo rzadka - odpowiedziała Adrianna. - A ja, panie - dodał hrabia - składam hołd prawdomówności... nie mniej rzadkiej... - Miło jest czynić dobrze, nawet nie wiedząc o tym - odparł Rodin - ale mógłbym wiedzieć, za co jestem tak chwalony... - Wdzięczność każe mi powiedzieć panu - rzekła Adrianna uszczypliwie: - To pan odkrył i powiedział księciu Dżalmie, że ja namiętnie kogoś kocham... A więc... może się pan chlubić swoją przenikliwością... bo mówiłeś prawdę. - Powiedział pan również pannie de Cardoville, że książę Dżalma kocha namiętnie... kogoś - rzekł hrabia - a przeto pochlubić się pan może swoją prawdomównością. Rodin zmieszał się. - Tym kimś, którego tak, namiętnie kocham - rzekła Adrianna - jest książę... - A osobą, którą książę kocha równie namiętnie - mówił hrabia - jest pani... Jezuita powoli odzyskał zimną krew, a jego powierzchowny spokój oburzył pana Montbron, który, gdyby nie było Adrianny, inaczej pogadałby sobie z Rodinem. - Zaszła pomyłka - rzekł Rodin - we wszystkim, o czym pani raczyłaś mówić. Jak żyję, nie mówiłem o przyzwoitszej miłości nad tę, jaką przejęta jest pani dla księcia Dżalmy... - Prawda - przytaknęła Adrianna - że powodowany delikatnymi skrupułami, mówiąc mi o wielkiej miłości księcia... aż do tego stopnia byłeś taktowny, iż powiedziałeś, że... nie mnie, ale kogoś innego kocha... - I z tego samego powodu powiedział pan księciu, że panna Cardoville kocha kogoś innego... - Panie hrabio - odrzekł obojętnie Rodin - wystarczyłoby powiedzieć panu, że nie mam żadnej potrzeby mieszać się do intryg miłosnych. - A więc!... Bądź pan ostrożniejszy w swych zacnych postępkach. - Tymczasem przykro mi słuchać pańskich insynuacji. - Cóż to! Mój panie - odrzekł hrabia z pogardą. - Nie wiesz, że wolno użyć wszelkich środków dla ukarania zuchwalców i szalbierzy? Rodin odpowiedział ze spokojem: - Nie znajduję nic zaszczytnego w tym, gdy ktoś nazywa zuchwałym napastnikiem uczciwego starego człowieka, jakim się czuję. - Panie Rodin - rzekł hrabia - primo: biedny starzec, jakim pan się czuje, robi źle, zasłaniając się starością, którą hańbi i na podwójną zasługuje karę; secundo: co do wieku, nie sądzę, aby strzelcy mieli się schylać z uszanowaniem przed skórą starych wilków i przed siwymi włosami starych łotrów. - Czuję się wolny od zarzutu, iżbym miał być starym wilkiem, a tym bardziej starym łotrem... - rzekł spokojnie Rodin - pozwolisz, panie hrabio żądać, abyś mnie przestał ścigać przez strzelców i żandarmów; co do zarzutów... nigdy się nie usprawiedliwiam. - Doprawdy? - rzekł hrabia. - Nigdy! - rzekł zimno Rodin. - Moje czyny uniewinniają mnie, więc odpowiem po prostu, że widząc głębokie, gwałtowne, niemal przerażające wrażenie, jakie sprawiła pani na księciu... powinienem był mu powiedzieć, że pani kocha kogoś innego, jak również musiałem powiedzieć pani, że on kocha inną osobę... to dla waszego wspólnego dobra... Że moje przywiązanie do pani obłąkało mnie... byś może, nie jestem nieomylnym... lecz, moim dotychczasowym postępowaniem wobec pani, może zasłużyłem na prawo innego ze mną obejścia... - A cóż to? Mój panie! - zawołał urażony hrabia - swymi kłamstwami pogrążyłeś księcia w taką rozpacz, iż dwukrotnie już chciał targnąć się na swoje życie; swymi kłamstwami wprawiłeś także pannę Cardoville w taki obłęd, iż gdybym dziś nie podjął kroków zaradczych, obłęd ten trwałby dłużej i mógłby pociągnąć za sobą zgubne skutki! Adrianna przysłuchiwała się z uwagą. Nagle zerwała się i jakby sobie o czymś przypomniała. Po chwili milczenia odezwała się do Rodina, bez żółci, bez urazy, ale ze spokojną łagodnością: - Gdyby pan chciał spojrzeć na rzeczy z mego punktu widzenia, pozwól przypomnieć sobie niektóre zdarzenia: Garbuska była mi bardzo oddana, dała mi niezaprzeczone dowody przywiązania... lecz czuła nieprzezwyciężony wstręt do pana... Nagle znika nie docieczonym dotąd sposobem... i pan starał się obudzić we mnie podejrzenie wobec niej. Pan Montbron raczy mi dawać dowody ojcowskiego przywiązania; lecz muszę panu wyznać, że mało ma dla pana sympatii; starałeś się także posiać nieufność między mnie a niego... W końcu książę Dżalma ma do mnie żywą skłonność... a pan używa najszkaradniejszych podstępów dla zniszczenia w nim tego uczucia; w jakim więc celu pan tak postępuje?... Tego nie pojmuję; lecz nabieram pewności że pańskie działania nie są dla mnie przychylne... - Pani, zdaje się - rzekł Rodin surowym tonem - do swojej nieświadomości rzeczy dołącza zapomnienie moich usług. - Nie zaprzeczam, że wydobył mnie pan z domu doktora Baleiniera... lecz bądź co bądź, w kilka dni później byłby mnie tak samo uwolnił pan Montbron, którego pan tu widzi... - Oczywiście! - rzekł hrabia. - Wiem, że nie tylko mnie okazał pan swoją troskliwość.... Córki marszałka Simona zostały tu przyprowadzone dzięki pana staraniom... lecz z pewnością sądzić należy, że upomnienie się marszałka Simona, księcia de Ligny, w sprawie jego dzieci nie byłoby daremne; postarał się pan nawet o to, że staremu żołnierzowi oddany został krzyż cesarski, droższy mu nad życie; jest to rzecz bardzo wzruszająca... W końcu zdemaskował pan doktora Baleiniera i księdza d'Aigrigny... ale ja sama także byłam gotowa zdemaskować ich... Zresztą wszystko to dowodzi, że jest pan człowiekiem niezmiernie przenikliwym, zdolnym.. - Dziękuję za uznanie! - bezczelnie odpowiedział Rodin. - Tak, panie! - rzekła Adrianna - Liczne... przysługi, jakie wyświadczyłeś mnie i moim krewnym, otworzyły mi nagle oczy albo raczej - dodała poważnym tonem - wyobraź pan sobie, że Bóg, dając matce instynkt bronienia swego dziecka... dał mi, wraz z moim szczęściem, instynkt zachowania tego szczęścia i że jakieś przeczucie, wyświetlając tysiączne okoliczności, nieznane mi do tej pory, nagle ostrzegło mnie, iż zamiast przyjacielem, jesteś może najniebezpieczniejszym moim i mojej rodziny wrogiem. - A więc przechodzimy do przypuszczeń - rzekł ciągle nie zmieszany Rodin. - A od przypuszczeń, mój panie, do najpewniejszego przekonania - mówiła Adrianna z niezachwianą godnością. - Tak, teraz wierzę, że przez jakiś czas byłam pana igraszką... mówię to bez nienawiści, bez gniewu, ale z żalem; przykro widzieć tak zdolnego człowieka... poniżającego się do takich intryg, który po tylu szatańskich zabiegach, w końcu okrywa się śmiesznością... nic bowiem śmieszniejszego, jak zostać zwyciężonym przez dziewczynę, której jedynym orężem jest... jej miłość. Od dzisiejszego dnia uważam pana za nieprzebłaganego wroga; nie wiem jeszcze, jakimi chcesz zdążać drogami; nie wątpię, że godne będą przeszłości, a przecież... ja się pana nie boję. Od jutra moja rodzina zostanie o wszystkim powiadomiona i zabezpieczymy się, gdyż idzie tu o owo ogromne dziedzictwo, którego już o mało nam nie wydarto. Pan sam mi powiedział, że moi wrogowie są tak niebezpiecznie zręczni, iż bezustannie trzeba wszystko przewidywać; będę pamiętała usłyszaną od pana naukę... - Byłoby nieroztropne i dziwne, gdybym chciał być pani wrogiem - rzekł Rodin, ciągle ze spokojem. - Dam panu jeszcze radę: będzie krótka; nie próbuj walczyć ze mną, bo wyobraź sobie, że napotkałbyś coś silniejszego od siebie i swoich wspólników, to jest kobietę broniącą swego szczęścia. Piękne jej oczy iskrzyły się takim szczęściem i determinacją, iż Rodin poczuł obawę. Nie dał jednak poznać swego zmieszania. - Droga pani, według wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy się już nie zobaczymy... przypomnę tylko pani jedną rzecz, którą proszę zapamiętać: nigdy się nie usprawiedliwiam... zajmie się tym za mnie przyszłość... Jestem jej uniżonym sługą. I ukłonił się nisko. - Panu hrabiemu... moje najniższe uszanowanie - dodał, kłaniając się jeszcze niżej. Ledwie wyszedł, kiedy Adrianna, pobiegłszy do biurka, coś naprędce napisała, zapieczętowała i rzekła do pana Montbron: - Nie zobaczę księcia do jutra... tak przez zabobon jak i dlatego, że chciałabym, aby to spotkanie odbyło się uroczyście... Napiszę teraz do niego... bo z takimi, jak Rodin trzeba wszystko przewidywać. - Słusznie, moje dziecko... trzeba więc spiesznie posłać mu list. Adrianna podała mu list. - Napisałam kilka słów dla ukojenia jego cierpień... nie tyle jednak, żeby pozbawić się radości z niespodzianki, jaką mu gotuję na jutro. - We wszystkim postępuje pani roztropnie i delikatnie; biegnę do księcia, aby oddać mu pani bilet... i wrócę zabrać panią i panią Morinval na Pola Elizejskie. I hrabia wyszedł spiesznie z domu panny Cardoville, ucieszony, wesoły, jak przedtem był smutny, przygnębiony. ROZDZIAŁ XXXIII POLA ELIZEJSKIE Blisko dwie godziny upłynęły od rozmowy Rodina i panny Cardoville; mnóstwo spacerujących, wywabionych na Pola Elizejskie piękną pogodą wiosennego dnia (było to przy końcu marca) zatrzymywało się, aby podziwiać śliczny ekwipaż Adrianny. Pan Montbron nie mógł doręczyć Dżalmie listu panny Cardoville, gdyż książę z rana jeszcze, jak mówił Faryngea, wyjechał na wieś z marszałkiem Simonem, lecz miał wrócić na wieczór i wtedy list zostałby mu oddany. Spokojna o Dżalmę, Adrianna, słuchając rady pana Montbron, udała się na spacer swym powozem, aby przekonać paryski świat, że postanowiła, mimo oszczerczych, przez księżnę Saint-Dizier rozsiewanych wieści, niczego nie zmienić w swym postanowieniu: prowadzić osobny dom. Tak zwany świat nie mógł uwierzyć własnym oczom, widząc tę osiemnastoletnią dziewczynę, należącą do najwyższej arystokracji, występującą wobec wszystkich w swym własnym ekwipażu, aby pokazać, że rzeczywiście żyje zupełnie niezależna, wbrew wszelkim zwyczajom. Ten rodzaj emancypacji wydawał się czymś osobliwym, nadzwyczajnym i zdumiewano się, że całe ułożenie i zachowanie, pełne powabu, wdzięku i godności, zupełnie zbijało rozsiewane przez księżnę Saint-Dizier i jej przyjaciół potwarze co do rzekomego obłąkania jej siostrzenicy. Wielu elegantów, korzystając ze znajomości z margrabiną Morinval lub panem Montbron witało ich, przez jakiś czas towarzysząc konno, aby mieć sposobność widzieć, podziwiać a może i usłyszeć pannę Cardoville. Ona chętnie spełniała te życzenia, rozmawiając ze zwykłym sobie wdziękiem i dowcipem. Z głębi swego powozu bawiła się przypatrywaniem migającym w jej oczach tłumom różnobarwnej publiczności paryskiej; lecz pośród tej błyskotliwej mieszaniny wypatrywała łagodnych, melancholijnych rysów Dżalmy. Wtem coś spadło jej na kolana... wzdrygnęła się. Był to bukiet zwiędłych już nieco fiołków. W tejże chwili usłyszała dziecinny głos: - Na miłość boską... łaskawa pani... grosik. Adrianna obejrzała się i spostrzegła małą, bladą, zziajaną dziewczynę o łagodnej smutnej twarzy, ledwo okrytą gałgankami, która wyciągała ręce i błagała o wsparcie. Chociaż ta uderzająca sprzeczność największej nędzy z największym zbytkiem była tak pospolita, iż prawie nie wpadała w oko, Adrianna jednak wyczuła ją: - Ach! Niechże ten dzień - pomyślała - nie tylko dla mnie będzie dniem szczęścia. Wychylając się z powozu, spytała: - Masz matkę, moje dziecko? - Nie, pani; nie mam już ani matki, ani ojca... - A kto się tobą zajmuje? - Nikt... proszę pani... dają mi bukiety fiołków do sprzedania; muszę oddać za nie grosze... A jeżeli nie... biją mnie... - Biedne dziecko! - Choć grosik... pani - mówiło dziecko, biegnąc obok powozu. - Mój kochany hrabio - rzekła Adrianna, uśmiechając się do pana Montbron - nie pierwsze to pewnie będzie dla pana porwanie... Bądź tak dobry, wychyl się trochę i podaj ręce temu dziecku: podnieś ją pan szybciutko... ukryjemy ją między panią Morinval a mną... oddalimy się potem tak, iż nikt nie spostrzeże tego porwania. - Jak to? - rzekł zdziwiony hrabia - chce pani... - Wczoraj może mógłby pan uważać ten kaprys za dziwactwo, lecz dziś... dziś powinien pan domyślić się... że jest to niemal moją powinnością. - Tak, rozumiem to - rzekł hrabia, kiedy pani Morinval, nie wiedząc o miłości Adrianny do Dżalmy, patrzyła ze zdziwieniem na hrabiego i młodą dziewczynę. Hrabia, wychylając się z powozu i podając dziecku rękę, rzekł: - Podaj mi ręce, malutka. Choć mocno zdziwione, dziecko jednak mimowolnie usłuchało i wyciągnęło rączyny; wtedy hrabia podniósł je zręcznie. Dziecko, bardziej zdumione aniżeli przestraszone, nie rzekło ani słowa. Adrianna i pani Morinval zrobiły między sobą miejsce; posadzono tam dziewczynkę, która znikła natychmiast pod szalami dwóch kobiet. Wszystko odbyło się tak szybko, iż ledwie kilka osób spostrzegło to porwanie. - Teraz, kochany hrabio - rzekła uradowana Adrianna - uciekajmy co prędzej z naszą zdobyczą. Pan Montbron rzekł do dżokejów: - Do pałacu! I cztery konie ruszyły kłusem. - Zdaje mi się, że ten dzień szczęścia jest teraz uświęcony i że już można darować memu zbytkowi - rzekła Adrianna - zanim zdołam odnaleźć biedną Garbuskę, przynajmniej jej miejsce nie będzie puste. W chwili, kiedy myśl o Garbusce wpadła Adriannie do głowy w bocznej ulicy widać było zbiegowisko tłumu. - Popatrz, wujaszku - rzekła pani Morinval - jak się tam ludzie zbiegają! Może kazać stanąć i posłać tam dowiedzieć się?... - Dotrzeć można by, ale daruj, moja kochana - rzekł hrabia - wkrótce już będzie szósta; przedstawienie drapieżnych zwierząt zacznie się o ósmej; ledwie będziemy mieli czas wrócić i zjeść obiad... Będę paniom tym wdzięczniejszy, gdy nie będziecie opóźniały powrotu, że zaprowadziwszy je do bramy Św. Marcina, będę jeszcze musiał udać się na pół godziny do klubu, aby oddać głos za lordem Campbellem. - Wujaszku, więc zostaniemy same: Adrianna i ja na przedstawieniu? - Będzie wam towarzyszył twój mąż. - Jednak życzyłybyśmy sobie, żeby wujaszek na długo nas nie opuszczał. - Ba! I ja, równie jak wy, ciekawy jestem zobaczyć te straszne zwierzęta i sławnego Moroka, niezrównanego pogromcę zwierząt. W kilka minut potem powóz panny Cardoville oddalił się od Pól Elizejskich, uprowadzając małą dziewczynkę i kierując się na ulicę Anjou. W chwili, kiedy paradny ekwipaż zniknął, zbiegowisko jeszcze powiększyło się; słychać było okrzyki politowania. - Co tam się dzieje? - Mówią, że jakaś biedna... garbata dziewczyna upadła z osłabienia, z głodu. - Garbata... mała szkoda!... I tak za dużo tych garbatych... - Garbata, czy prosta... Jeżeli umiera z głodu... - wtrącił jakiś młodzian, ledwie mogąc powściągnąć oburzenie - jest to rzecz nie mniej smutna i nie ma się z czego śmiać! - Umierać z głodu, hę! - rzekł ktoś z przechodniów - Hołota tylko, co nie chce pracować, umiera z głodu... i dobrze jej tak. - A ja, mój panie, założyłbym się, że jest pewien rodzaj śmierci, na którą pan pewno nigdy nie umrzesz - zawołał oburzony młodzieniec. - Co pan chce powiedzieć?... - rzekł tamten z uniesieniem. - Chcę powiedzieć, że pan nigdy nie umrze na chorobę serca, bo go nie masz. - Mój panie! - zawołał rozgniewany przechodzień. I nagle zakręciwszy się na piętach, mrucząc pod nosem odszedł do kabrioletu z pomarańczowym pudłem, na którym był ogromny herb baronowski. Tym przechodniem był baron Trippeaud, właściciel fabryki, szachraj, lichwiarz. Biedną garbatą była Garbuska, która rzeczywiście, wycieńczona głodem, upadła w chwili, kiedy szła do panny Cardoville. Tym razem nie chodziło o nią, ale o jej siostrę Cefizę... Bachantkę, która wczoraj wróciła do Paryża, a którą Garbuska, przy pomocy Adrianny, chciała wyrwać z najokropniejszego losu. ROZDZIAŁ XXXIV PRZED WYSTĘPEM Ogromna sala teatru przy Bramie św. Marcina napełniona była po brzegi publicznością. Morok kończył właśnie ubieranie się w garderobie. Ciemny ubiór nadawał pogromcy zwierząt jakąś groźną postawę, żółtawa, gęsta broda szeroko spadała mu na piersi, a czerwoną krymkę otoczył długą sztuką białego muślinu. Bigot w Niemczech, komediant w Paryżu, Morok umiał równie dobrze jak jego protektorzy dostosować się do okoliczności. W kącie garderoby siedział, patrząc z głupkowatym podziwem na pogromcę, Jakub Rennepont, Leżynago. Od dnia, w którym pożar zniszczył fabrykę pana Hardy, Jakub ani na chwilę nie oddalił się od Moroka, spędzając noce na hulankach, które nie szkodziły żelaznemu organizmowi pogromcy zwierząt. Natomiast w twarzy Jakuba spostrzegać już było można wielką zmianę; jego wklęsłe policzki, marmurowa bladość, przyćmiony, częstokroć jakby obłąkany, to znów przytłumionym ogniem pałający wzrok, dowodziły skutków rozpusty. Napatrzywszy się przez jakiś czas na Moroka, Jakub odezwał się: - Niech będzie co chce, ale to twoje rzemiosło jest wspaniałe... (byli już po imieniu) i przyznam ci, iż możesz się poszczycić, że w tej chwili na całym świecie jest najwyżej dwóch takich ludzi jak ty... Szkoda tylko, że nie poprzestajesz na tym rzemiośle. - Co chcesz przez to powiedzieć? - A ten spisek, na koszt którego fetujesz mnie po całych dniach i nocach? - To zagrzewa;.. Żal ci, masz może krzywdę? - Nie, bynajmniej! - rzekł Jakub - A cóż bym robił? Spalony gorzałką, choćbym chciał pracować, nie miałbym sił... nie mam, jak ty, marmurowej głowy i żelaznego ciała... ale usmolić się prochem zamiast czym innym... na to byłbym gotów, do tego tylko jestem zdatny... a wreszcie... to nie pozwala mi myśleć... - O czym? - Wiesz dobrze... że gdy myślę... to tylko o jednej rzeczy... - rzekł Jakub ponuro. - O Bachantce? Jeszcze o Bachantce? - odparł Morok ze wzgardą. - Zawsze trochę; gdybym o niej nie myślał, wtedy już chyba nie żyłbym... albo byłbym już bez żadnego czucia... szatanie. - Nigdy nie byłeś zdrowszy i nigdy nie byłeś dowcipniejszy... głupcze! - odpowiedział Morok obwiązując swój zawój. Rozmowę przerwało wejście Goliata. Ogromny wzrost tego olbrzyma uwydatnił się jeszcze barczystością; potężne mięśnie, poobciągane żyłami jak postronkami, wystawały pod cielistym trykotem. - Po coś tu wpadł jak burza? - rzekł Morok. - Ocho! Jest tam inna burza w sali! Zaczynają się niecierpliwić i krzyczą jak opętani; ale żeby tylko na tym się skończyło. - No! A co jeszcze? - Śmierć nie będzie mogła wystąpić tego wieczora... Morok odwrócił się nagle niespokojny. - A to dlaczego? - zawołał. - Dopiero co oglądałem ją... leży jakby przylepiona w głębi swej klatki... uszy tak stuliła, jakby je kto poobcinał... Wiesz przecież, co to znaczy. - To wszystko? - rzekł Morok, obracając się do lustra. - I tak dosyć, bo ona jest w wściekłym napadzie! Od czasu, kiedy w Niemczech zadusiła owego białego konia, nie widziałem, żeby miała tak drapieżny wyraz, ślepia błyszczą jej jak świece. - A więc trzeba jej włożyć na kark jej piękny kołnierzyk! - Tak, obrożę ze sprężyną. - Ale to jeszcze nie wszystko... - dodał zasępiony Goliat. - No, co jeszcze?... - Ten Anglik jest tutaj! Morok zadrżał; opuścił ręce. Jakub zdziwił się jego bladością. - Anglik?... Jest?... Widziałeś go? - zawołał Morok. - Jesteś pewien? - Patrzyłem przez otwór w kurtynie i dostrzegłem go w małej loży prawie nad sceną; chce przypatrzeć się przedstawieniu z bliska; łatwo go poznać po dużym nosie i wyniosłym czole. Morok wzdrygnął się. Człowiek ten, zwykle nieczuły jak dzikie zwierzę, był coraz bardziej przerażony. Jakub zapytał: - Co to za Anglik? - Nie odstępował mnie od Strasburga, gdzie spotkał mnie pierwszy raz - odpowiedział Morok. - Odbywał podróż małymi stacjami, podobnie jak ja, własnymi końmi, zatrzymywał się wszędzie, gdzie ja się zatrzymywałem, aby być na każdym przedstawieniu. Na dwa dni przed przyjazdem do Paryża opuścił mnie... myślałem, że już się go pozbyłem! - dodał z westchnieniem. Pozbyłem... co to znaczy, dlaczego tak mówisz... - rzekł Jakub zdziwiony - o tak korzystnej okoliczności, o podobnym wielbicielu. -Tak - odparł Morok, coraz bardziej ponury i niespokojny - ten diabeł - założył się o ogromną sumę, że zostanę pożarty podczas widowiska w jego obecności... ma nadzieję, że wygra zakład... dlatego nigdy mnie nie opuszcza. Pomysł Anglika wydawał się Jakubowi tak zabawny, iż pierwszy raz od dawna śmiał się do rozpuku. - Ależ głupcze, zastanów się - zawołał Morok - to nie jest wcale zabawne! Ponieważ muszę bezustannie śledzić najmniejsze poruszenia zwierząt, gdy wspomnę, że dwoje oczu... zawsze we mnie wlepione... czeka, kiedy najmniejsze roztargnienie odda mnie na pastwę tych zwierząt... - Teraz pojmuję - rzekł Jakub i także wzdrygnął się. - To przerażające. - Jeżeli pan nie będzie zważał, że Śmierć ma uszy stulone - rzekł grubiańsko Goliat - i uprzesz się koniecznie... to mówię ci, że Anglik wygra zakład tego wieczora. - Pójdziesz mi z oczu, bydlę... nie zawracaj mi głowy głupimi przepowiedniami! - zawołał Morok; - Idź lepiej i przygotuj kołnierz dla Śmierci. - Ale - rzekł Leżynago - czemu nie ogłosisz, że ryś jest dzisiaj chory. Morok ruszył ramionami: - Czy słyszałeś kiedy, jaka jest rozkosz gracza, gdy stawia na kartę całe swoje szczęście, swoje życie? Otóż i ja w tych codziennych widowiskach mam dziwną rozkosz w gardzeniu śmiercią w obecności drżącej, przerażonej moją śmiałością publiczności... Wreszcie, nawet w strachu, jakiego nabawia mnie ten Anglik, znajduję często, mimowolnie, jakąś straszną podnietę. Wszedł reżyser. - Czy można już dzwonić, panie Morok? - zapytał. - Uwertura będzie trwać tylko dziesięć minut. - Dzwoń pan! - rzekł Morok. - Komisarz policji już dwukrotnie obejrzał podwójny łańcuch, przeznaczony dla rysia i hak z kółkiem, wśrubowany w posadzkę, na dnie jaskini; wszystko uznano za bezpieczne. - Tak... bezpieczne... ale nie dla mnie... - mruknął pod nosem pogromca zwierząt. - A więc panie Morok, można zaczynać? - Można... - odpowiedział Morok. Rozległ się potrójny głos dzwonka, rozpoczęto uwerturę. Sala przedstawiała widok nader ożywiony. Oprócz dwóch lóż przed sceną, wszystkie miejsca były zajęte. Podniesiono kurtynę. Proscenium, po lewej stronie widowni, przedzielone było na dwie loże; w jednej znajdowało się kilka osób, drugą połowę, bliższą sceny, zajmował Anglik, ów dziwak i amator zakładów, co wzbudzał tyle niepokoju w Moroku. Nad lożą Anglika na piętrze, znajdowali się państwo Morival i panna Cardoville. Ta ostatnia trzymała w ręku wielki bukiet z najpiękniejszych kwiatów indyjskich: sfetanotys, gardenia, mieszały biały matowy kolor z purpurową barwą jawajskiego hybisku i amarylli. Proscenium pierwszego piętra, po prawej stronie od widowni, naprzeciw loży Adrianny, było jeszcze puste. Nagle drzwi loży otworzyły się. - wszedł do niej mężczyzna mogący mieć koło czterdziestu lat, o czarno-miedzianej cerze, odziany po indyjsku w długą jedwabną suknię, koloru pomarańczowego, przepasany zielonym pasem, miał na głowie biały zawój; ustawiwszy dwa krzesła na przedzie loży i popatrzywszy przez chwilę to w tę, to w drugą stronę, wzdrygnął się, jego czarne oczy zaiskrzyły się i prędko wyszedł. Mężczyzną tym był Faryngea. Uwaga publiczności jeszcze wzrosła, gdy ujrzała wchodzącego do loży rzadkiej piękności młodzieńca, również odzianego po indyjsku, w długą suknię z białego kaszmiru z szerokimi rękawami, a na głowie w zawój szkarłatny w złote pasy, takiego koloru pas, za którym błyszczał wysadzony drogimi kamieniami puginał... Młodzieńcem tym był Dżalma. Za nim ukazała się jeszcze jedna osoba. Była to ładna, młoda blondynka, ubrana raczej okazale niż gustownie. Dwie wielkie kokardy wiśniowego koloru, z obu boków otaczały milutką twarzyczkę. Czytelnicy poznali zapewne Różę Pompon. Miała białe, długie rękawiczki, przesadnie obciążone bransoletkami. Zamiast naśladować poważne ruchy Dżahny, Róża Pompon raczej wbiegła niż weszła do loży, posunęła z hałasern krzesło, pokręciła się, zanim usiadła, żeby ułożyć piękną suknię, potem zalotnie podała Dżalmie bukiet róż do powąchania. Faryngea wszedł ponownie, przymknął drzwi i usiadł za księciem. Adrianna nie od razu spostrzegła księcia i jego towarzyszkę zajęta oglądaniem sceny, przedstawiającej indyjski las. ROZDZIAŁ XXXV ŚMIERĆ Widok Róży Pompon, zawsze powabnej, mimo krzyczącego ubioru, a nade wszystko mimo śmiesznego zachowania się, lekkomyślnego i dość poufałego wobec pięknego Hindusa, który jej towarzyszył, wywołał ogólne zdziwienie; bowiem w tej właśnie chwili Róża Pompon, powodując się kokieterią, znowu podsunęła Dżalmie bukiet róż do powąchania. Lecz książę, na widok pejzażu, który przypominał mu rodzinny kraj, zamiast okazać się wrażliwy na tę zaczepkę, pozostał zamyślony, utkwiwszy wzrok w scenę. Siedząca naprzeciw loży pani Morival, spostrzegła niebawem nowo przybyłe osoby, a zwłaszcza osobliwą kokieterię Róży Pompon, nachyliwszy się do panny Cardoville, rzekła z uśmiechem: - Najciekawszych rzeczy nie szukaj na scenie... spójrz tylko prosto, naprzeciwko. - Naprzeciwko? - powtórzyła od niechcenia Adrianna. I przez ciekawość rzuciła okiem we wskazaną stronę. Spojrzała... Osłupiała i zbladła... powodowana instynktem, przymrużyła na chwilę oczy, aby nie patrzeć i nie widzieć... podobnie jak odpycha się ostrze, które już zraniło i grozi nam jeszcze... - Dżalma jest tu z tą kobietą... a przecież odebrał mój list - pomyślała - mój list... z którego mógł wyczytać szczęście, jakie go czekało. Pomyślała jeszcze: - Rodin mówił prawdę. Tak więc panna Cardoville ze szczytu najwyższego szczęścia, została strącona w otchłań najstraszliwszych udręk, w przeciągu jednej sekundy... gdyż ledwie sekunda upłynęła, jak odpowiedziała: - Cóż jest tak ciekawego na wprost nas, droga Julio? - Jak to? Nie widzisz tego Hindusa, który wszedł do loży na wprost nas? - Ach! Rzeczywiście... widzę... widzę ich - odpowiedziała spokojnie Adrianna. Dżalma zajęty przypatrywaniem się dekoracji, nie zważał na zaczepki Róży Pompon i nie dostrzegł jeszcze Adrianny. - Ach! Ach! - wdzięczyła się Róża Pompon, kręcąc się na krześle i lornetując pannę Cardoville. - To mi dopiero piękność... rzadka piękność... kobieta jak anioł, z włosami rudymi, ale dziwnie pięknie rudymi, przyznać jej trzeba... Patrz, śliczny książę! Przy tych słowach uderzyła lekko w ramię Dżalmę, który na te słowa wzdrygnął się i spostrzegł pannę Cardoville. Choć go już prawie przygotowano do tego spotkania, książę jednak został tak gwałtownie odurzony, iż chciał wstać; lecz wtem poczuł wspartą na ramieniu rękę Faryngei, który siedząc za nim, szepnął cichym głosem: - Bądź cierpliwy... a ujrzysz tę kobietę u swych stóp... Widzisz, jak zbladła i znowu zaczerwieniła się... Nie bądź słaby... bo inaczej wszystko będzie stracone. - Serce mi pęka... - po cichu odpowiedział Dżalma. - Jutro będzie skakać z radości i miłości - odrzekł Metys. - Tylko pogardą podbić można dumną kobietę. Jutro... zobaczysz. drżąca i zawstydzona, stanie przed tobą i prosić cię będzie... - Jutro... nienawidzić mnie będzie... do śmierci - odpowiedział znękany książę. - Tak... jeżeli teraz ujrzy cię słabym... Już teraz nie wypada się cofać... Spójrz jej teraz śmiało w oczy, a potem weź bukiet tej dziewczyny i przyłóż go do ust... A natychmiast zobaczysz, jak ta dumna kobieta będzie się rumieniła, będzie bladła, Jak to było przed chwilą; a wtedy uwierzysz mi? Dżalma w rozpaczy zmuszony próbować wszystkich środków, idąc mimowolnie za szatańskimi radami przewrotnego Faryngei, śmiało popatrzył na pannę Cardoville. Na tak oburzające naigrawanie Adrianna nie mogła się wstrzymać od widocznego zmieszania. - Masz ją, już teraz jest twoja... - rzekł Metys - widzisz książę, jak zadrżała... z zazdrości; jest twoja; bądź tylko cierpliwy! Niebawem przedkładać cię będzie nad młodzieńca, który siedzi za nią... gdyż to jego... dotąd kochała. I jakby odgadując złość i nienawiść, jakie to odkrycie miało wzbudzić w sercu księcia, dodał żywo: - Tylko bądź spokojny... nie zważaj na nią... Bądź pewny, że teraz ten młodzieniec będzie cię musiał nienawidzić. - Co ty mu takiego opowiadasz, co go tak drażni? - Róża Pompon zwróciła się do Faryngei, udając zadąsaną; potem, odwróciwszy się do Dżalmy: - No, piękny książę, jak mówią w czarnoksięskich powieściach, oddaj mi mój bukiet. Miałeś go przy ustach, bierze mnie chętka zjeść go teraz... Wzdychając i czule spoglądając na Dżalmę, dodała cicho: - Ten potwór Nini-Moulin nie zwodził mnie... Wszystko to bardzo skromne, uczciwe... pod tym względem nie mam sobie nic do wyrzucenia. Czy trzeba jeszcze dodać, że list Adrianny nie został księciu doręczony? W tej chwili wszystkie oczy zwróciły się ku jaskini po lewej stronie sceny, poniżej loży panny Cardoville; wszyscy niecierpliwie wyglądali ukazania się aktorów... Straszny ryk rozjątrzonego zwierzęcia odezwał się z podziemia, do którego otwór ginął w połowie pod sztucznymi krzakami. Na ten ryk Anglik powstał w swej loży i zatarł ręce, a jego wielkie, zielone, wytrzeszczone oczy nie opuszczały wejścia do jaskini. Usłyszawszy ten ryk, Dżalma także zadrżał, mimo miotających nim uczuć miłości i zawiści. Widok lasu, ryk rysia, wywarły na nim głębokie wrażenie, budząc znowu pamięć rodzinnego kraju i owych srogich walk, które, równie jak wojna, mają swój straszny urok. Wkrótce ponure warczenie, jak odległy łoskot grzmotu, niemal zagłuszyło chrapliwe zgrzytanie rysia; lew i tygrys, Judasz i Kain, odpowiadały mu z głębi sceny, gdzie ustawione były ich klatki... Na ten przerażający koncert, który tyle razy obijał się o uszy Dżalmy w puszczach indyjskich, gdy stawał obozem na polowaniu lub wojnie, krew zawrzała w żyłach młodego księcia, jego oczy zaiskrzyły się. Nie było już wtedy dla niego teatru, aktorów ani Adrianny; był w lesie swego kraju... czuł przed sobą tygrysa... - Otóż go macie!... Jest! - dał się słyszeć szmer między widzami. W głębi sceny ukazał się Morok. Ciekawość opanowała widzów, wszystkie oczy zwrócone były na jaskinię. Wtem czarny ryś, odsunąwszy krzaki swymi szerokimi piersiami, nagle się pokazał; na pół otworzywszy czerwoną paszczę... przeraźliwie ryknął, pokazując dwa rzędy strasznych kłów. Miał na sobie dwa potężne żelazne łańcuchy i żelazną obrożę ze sprężyną, ale ponieważ i łańcuchy i obroża były pomalowane na czarno, nie można było ich dojrzeć. Złudzenie było zupełne... zdawało się, że ten drapieżny zwierz był całkiem swobodny w swojej jaskini. - Moje panie - rzekł nagle margrabia - popatrzcie no na tych Hindusów... w jakim są uniesieniu. Istotnie, na widok rysia, zapał Dżalmy doszedł do najwyższego stopnia... jego oczy skrzyły się, górna warga wywijała się konwulsyjnie i nadawała mu wyraz zwierzęcej dzikości. Faryngea również, oparty łokciami o brzeg loży, był gwałtownie poruszony widokiem tego przypadkowego spotkania, ale z innego powodu. - Ten czarny ryś, tak rzadki w swym gatunku - myślał - którego widzę tu w Paryżu, w teatrze, musi być tym samym, którego Malajczyk dusiciel, który wyratował Dżalmę, gdy spał, zabrał malutkiego z gniazda i sprzedał europejskiemu kapitanowi... Potęga Bohwanii jest wszędzie - dodał, zapamiętały w swym krwawym zabobonie. - Adrianno - odezwała się margrabina - Pogromca zwierząt jest teraz blisko nas... patrz, jakie przerażenie widać w jego twarzy... - Rzeczywiście - dodał margrabia - okropnie zbladł... mówią że gdyby na chwilę stracił przytomność umysłu, wystawiłby się na największe niebezpieczeństwo. - Ach! To byłoby okropne! - zawołała margrabina- Gdyby został ranny... - Albo to od każdego zranienia trzeba umierać... - odezwała się Adrianna tak obojętnym tonem, iż młoda mężatka spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Ach, moja kochana, mówisz straszne rzeczy! - Cóż chcesz? Taka atmosfera nas otacza i działa na mnie. - Patrzcie... patrzcie... pogromca wypuścił strzałę na rysia! - rzekł nagle margrabia. - Potem dopiero rozpocznie walkę. Morok założył strzałę na łuk, przykląkł za załomem skały... mierzył długo... grot świsnął i zniknął w głębi jaskini, do której schronił się ryś, pokazawszy na chwilę swój groźny łeb. Ledwie strzała zniknęła, kiedy Śmierć umyślnie podrażniona przez niewidzialnego Goliata, ryknęła rozjątrzona, jak gdyby ugodził ją wymierzony cios... Pantonima Moroka była tak wyrazista, tak naturalnie udał radość, że trafił drapieżne zwierzę, iż rzęsiste oklaski zabrzmiały w całej sali... Wtedy, daleko odrzuciwszy od siebie łuk, wydobył puginał zza pasa, wziął w zęby i zaczął czołgać się, jak gdyby chciał zajść zranione zwierzę w legowisku. Żeby złudzenie było silniejsze, ukryty Goliat znowu uderzył Śmierć żelaznym prętem, a ta, rozdrażniona, znowu odezwała się okropnym rykiem. Pantomima Moroka stawała się tym bardziej przerażająca, że czołgając się, zbliżał się do loży Anglika... Pogromca zwierząt nie mógł oderwać wzroku od wielkich, zielonych oczu tego człowieka; każdy jego ruch był skutkiem magnetycznego wrażenia, jakie w nim wywoływał wzrok Anglika. Głębokie milczenie, panujące w sali, przerwały okrzyki uniesienia, ryki rysia i odległe, straszne pomrukiwania lwa i tygrysa. Anglik, prawie wychylony poza lożę, z otwartymi ustami, wytrzeszczywszy wielkie oczy, zdawał się ledwo łapać oddech z niespokojnej ciekawości. Sytuacja stawała się dramatyczna. Nagle Morok krzyknął przeraźliwym głosem, rzucając się na Śmierć, która odpowiedziała strasznym rykiem, rzucając się na swego pana z taką zapalczywością, iż Adrianna, przerażona, sądząc, że pogromca zginął już, odskoczyła w tył, zakrywając twarz rękami... Bukiet wyślizgnął się jej z rąk, upadł na scenę i potoczył do jaskini, gdzie Morok walczył z rysiem. Szybki jak błyskawica, zwinny i rzutki jak tygrys, powodując się uniesieniem miłości i dzikim zapałem, jaki wzbudził w nim ryk rysia, Dżalma jednym skokiem znalazł się na scenie, dobył puginału i rzucił się do jaskini po bukiet Adrianny. W tej właśnie chwili ranny Morok przeraźliwym głosem wzywał ratunku... Ryś, jeszcze bardziej rozjuszony na widok Dżalmy, targnął się, aby zerwać łańcuch; gdy mu się to nie udało, wspiął się na tylne łapy, chcąc pochwycić Dżalmę, którego mógł właśnie dosięgnąć swymi ostrymi pazurami. Schylić się na kolana, utopić mu po dwakroć puginał w brzuchu było dziełem jednej chwili. W taki sposób Dżalma uchronił się od niechybnej śmierci. Ryś ryknął przeraźliwie, upadając całym ciałem na księcia... przez chwilę, gdy trwał jego okropny zgon, widać było tylko pomieszaną, konwulsyjnie drgającą masę czarnych członków i zbroczonych krwią białych sukien... wreszcie Dżalma podniósł się, zbladły, skrwawiony i ranny, a stanąwszy, wsparł nogę na zwłokach rysia... i trzymając w ręku bukiet Adrianny, rzucił na nią wzrok pełen bezgranicznej miłości. Wtedy i Adrianna poczuła opuszczające ją siły, gdyż tylko nadludzka odwaga dodała jej mocy, by zostać świadkiem tego przerażającego widowiska. KONIEC ROZDZIAŁU 696 Część trzecia CHOLERA ROZDZIAŁ I PODRÓŻNY Jest noc, księżyc świeci melancholijnie; pogodne niebo jest okryte gwiazdami; wieje ostry, zimny, suchy wiatr północny - jego wyjące gwałtownie podmuchy... zamiatają wzgórza Montmartru. Na najwyższym szczycie wzgórza stoi człowiek. Jego wielki cień odbija się na kamienistym, oświetlonym przez księżyc gruncie... Podróżny, przypatrując się niezmiernemu, rozciągającemu się pod jego stopami miastu... Paryżowi... mówi: - Nie - nie... Pan tego nie zechce. Wystarczy już dwa razy. Pięć wieków temu mściwa ręka wszechmocnego pchnęła mnie aż tu z głębi Azji... Samotny podróżnik, pozostawiłem w moim pochodzie więcej żałoby, więcej rozpaczy, trupów... aniżeli mogłyby zostawić ich niezliczone wojska wielu szerzących pożogę zdobywców... Wszedłem do tego miasta... i zostało zdziesiątkowane... Dwa wieki temu ta sama nieubłagana ręka, która mnie wodzi po całym świecie, znowu mnie tu sprowadziła i tym razem, równie jak wtedy plaga, którą wszechmocny posyła w moje ślady, spustoszyła to miasto i najpierw dotknęła mych braci, już i tak wycieńczonych pracą i nędzą. Braci... jerozolimskiego rzemieślnika, którego wyklął Pan. I oto znowu, trzeci raz od pięciu wieków, przybywam na szczyt wzgórza, panującego nad tym miastem. I może znowu prznoszę z sobą trwogę, śmierć i zniszczenie. A to miasto, zagłuszone wrzawą swych uciech, nocnych zabaw, nie wie... O! Nie wie że stoję przed jego bramą... Ale nie, moja obecność nie będzie nową klęską... Może gniew Pana już uspokaja się... O Nie! Nie!... Pan będzie miłosierny... Nie... on nie skaże na nowe męki... Niestety! W tym mieście, moi bracia... są liczniejsi i biedniejsi niż gdzie indziej... I ja miałbym... sprowadzać na nich śmierć!... Nie, Pan ulituje się, bo, niestety! Siedmiu potomków mojej siostry nareszcie zebrało się w tym mieście. I ja miałbym przynieść im śmierć? Śmierć... zamiast spiesznego ratunku, którego tak potrzebują?... Ach! Powiedz, powiedz, Panie! Czy potomkowie mej siostry unikną przeznaczenia, które od tylu wieków ciąży nad moim rodem? Czy raczysz mi przebaczyć w nich? Czyż też będziesz mnie w nich karał? O! Spraw, żeby wysłuchali ostatniej woli swego pradziada! Owe słowa Człowieka-Boga: Kochajcie się nawzajem... byłyby jedynym ich celem, jedynym środkiem... Przez litość, wysłuchaj mnie, Panie... wyrwij potomków mojej siostry z rąk ich nieprzyjaciół... zacząwszy od rzemieślnika aż do królewskiego syna... Nie pozwól zniszczyć zarodu potężnego, żyznego zjednoczenia, które, z Twej łaski, stanie się epoką w dziejach świata. A może ich walka, ich poświęcenie, ich cnota, ich cierpienie odkupią moją winę... winę człowieka, którego sama niedola uczyniła złym i niesprawiedliwym... Panie! Ponieważ twoja wszechmocna ręka przyprowadziła mnie tu... w nieznanym mi celu... racz ukoić swój gniew... niech nie będę narzędziem twej zemsty!... Dosyć już żałoby na ziemi! Już od dwóch lat stworzenia twoje padają tysiącami... po moich śladach... Przerzedzony już został ród ludzki, kir żałoby okrywa całą ziemię... Od Azji aż do lodowatych biegunów... przechodziłem... i wszędzie umierano... Czy słyszysz, Panie, tego długiego łkania, które z ziemi wznosi się do ciebie?... Miłosierdzia dla wszystkich i dla mnie... Niech na dzień, na jeden tylko dzień... wolno mi będzie zgromadzić potomków mej siostry... a będą ocaleni... Mówiąc te słowa, podróżny padł na kolana... podniósł do nieba błagalnie ręce. Nagle wiatr zaryczał z podwójną gwałtownością; jego świszczące powiewy zamieniły się w burzę. Podróżny struchlał. Przerażonym głosem... zawołał: - Panie, wicher śmierci wściekle się sroży... zdaje mi się że tuman podnosi mnie... Panie! Czy nie wysłuchasz mej prośby? Widmo... Och! Widmo... oto... oto znowu... jego oliwkowa twarz zżyma się konwulsyjnie... czerwone oczy przewracają się w swej oprawie... Precz!... Precz ode mnie!... Jego ręka!... Och! Zimna jak lód... uchwyciła moją rękę... Panie!... Zlituj się!... - Idź! - Ziemia ucieka pod moimi stopami... Otóż i brama miasta... Och! Już... Panie... jeszcze czas... Przebacz temu śpiącemu miastu. Niech się nie budzi na krzyk trwogi, rozpaczy i śmierci!... Panie, już dotykam progu bramy... Chcesz więc koniecznie... Stało się... Paryżu! Plaga już jest na twoim łonie!... Ach, przekleństwo, zawsze przekleństwo! - Idź!... Idź!... Idź!... ROZDZIAŁ II PRZYJĘCIE Nazajutrz po dniu, w którym nieszczęsny podróżny, zstąpiwszy z wzgórz Montmartre, wszedł do Paryża, w pałacu Saint-Dizier zapanował znaczny ruch. Księżna, wziąwszy do pomocy panią Grivois, w obszernym salonie wydawała ostatnie rozkazy. W jednym końcu salonu niedaleko kominka ustawiono rodzaj bufetu urządzonego naprędce; widać było na nim różne przysmaki do wytwornego przyjęcia. Rzuciwszy zadowolonym okiem na wieczerzę, księżna rzekła do pani Grivois, wskazując jej pozłacane krzesło, przeznaczone dla przewodniczącego zebrania: - Czy pod stołem położono mój szal, aby jego przewielebność mógł wygodnie otulić nogi? Zawsze skarży się na zimno... - Tak, proszę pani - rzekła pani Grivois, zajrzawszy pod stół. - Powiedz także, aby nalano wrzącą wodę do ogrzewaczki cynowej, na wypadek, gdyby jego przewielebności nie wystarczył szal do ogrzania nóg... - Dobrze, proszę pani. - Dołóż jeszcze drzewa na kominek. - Ale, proszę pani, i tak już za dużo... niech pani zobaczy! A, zresztą, jeżeli jego przewielebności jest zawsze zimno, to znów księdzu biskupowi halfageńskiemu zawsze gorąco: ciągle poci się. Księżna wzruszyła ramionami i rzekła: - Czyż jego wysokość ksiądz kardynał Malipieri nie jest starszy od biskupa Halfagena? - Rzeczywiście? - Tak, według hierarchii jego przewielebność może cierpieć gorąco, ale bynajmniej nie wypada jego wysokości cierpieć zimna... Zrób więc, co ci mówię, dołóż drzewa na kominek. Zresztą, nic prostszego; jego wysokość jest Włochem, a jego przewielebność pochodzi z północnej Belgii; rzecz naturalna, że przyzwyczajeni są do różnych temperatur. W chwili, kiedy księżna kończyła przegląd przygotowań, turkot powozów, rozlegających się na dziedzińcu, uświadomił jej, że osoby, których się spodziewała, już są; bez wątpienia musiały to być osoby dostojne, gdyż wbrew zwyczajowi, wyszła na ich spotkanie aż do drzwi pierwszego salonu. Istotnie był to kardynał Malipieri i biskup belgijski Halfagen; towarzyszył im ksiądz d'Aigrigny. Ksiądz d'Aigrigny, podchodząc do księżny, rzekł półgłosem: - Czy raczysz, pani, rozkazać, aby wprowadzono tu księdza Gabriela Rennepont, który chce przedstawić jej swoją prośbę? - Więc ten młody ksiądz jest tutaj? - zapytała zdziwiona księżna. - Od dwóch dni. Wezwaliśmy go do Paryża... Dowie się pani o wszystkim... Co do księdza Rodina, pani Grivois wprowadzi go tu małymi drzwiczkami od ukrytych schodów. - I on także przyjdzie? - Ma nam udzielić ważnych informacji. Zażądał, aby ksiądz kardynał i ksiądz biskup byli obecni przy rozmowie, gdyż w Rzymie zawiadomił ich o wszystkim ksiądz generał... Księżna zadzwoniła, wydała rozkazy i zwróciwszy się do kardynała, rzekła z troskliwą uprzejmością: - A wasza wysokość, czy nie raczy skosztować tego paszteciku z ostryg? - Jest gorący - dodała. - Znam go już, księżno - rzekł kardynał, połykając ślinkę - jest wyborny i nie będę się wzdragał. - Jakie wino będę miała zaszczyt ofiarować waszej wysokości? - pytała uprzejmie księżna. - Trochę wina Bordeaux, jeżeli raczy pani. I gdy ksiądz d'Aigrigny zabierał się do nalewania wina kardynałowi, księżna nie dopuściła go do tego drogiego zaszczytu i sama wykonała tę usługę. Ksiądz d'Aigrigny zwrócił się z powagą do kardynała: - Na szczęście, o czym zaraz powiem waszej wysokości, z powodu księdza Gabriela, gdyby pilnie nad tym nie czuwano, niższe duchowieństwo zaraziłoby się galikanizmem i gotowością do buntu przeciw temu, co oni nazywają uciskiem ze strony biskupów. - Żeby temu zapobiec - rzekł z naciskiem kardynał - trzeba, aby biskupi podwoili surowość i zawsze pamiętali, że najpierw są Rzymianami, dopiero potem Francuzami, gdyż we Francji reprezentują Ojca Świętego i Kościół Rzymski, tak jak ambasador reprezentuje za granicą swój kraj, swego władcę i interesy narodu. - Wówczas towarzystwo zajęłoby należne sobie miejsce, którego, niestety, nie zajmuje we Francji w tych czasach bezbożności i niewiary - mówił kardynał. - Szczęściem widziałem po drodze znaczną liczbę prałatów, których oziębłość karciłem i ożywiałem gorliwość... zalecając, aby śmiało, otwarcie wystąpili przeciw wolności druku i wyznania, mimo że zostały uznane przez obmierzłe ustawy rewolucyjne. - Przebóg! Więc wasza wysokość nie boi się strasznych niebezpieczeństw, na które narażeni będą nasi prałaci, gdy go usłuchają? - spytała naiwnie księżna. - A owe straszne apelacje od nadużyć; gdyby wasza wysokość mieszkał we Francji, powstałby na ustawy krajowe... A to straszna rzecz... rada stanu stwierdziłaby, że polecenie waszej wysokości jest nadużyciem... - Trzeba pozwolić pobawić się tym krzykaczom - rzekł kardynał z uśmiechem. - Zawsze jednak to my będziemy górą, wbrew ich wiedzy i woli... Gdy przejeżdżałem przez Lugdun... poczułem się głęboko wzruszony... wszak to prawdziwie rzymskie miasto bractwa, wszelkiego rodzaju klasztory... niczego tam nie brak co jeszcze lepsze, przeszło trzykroć sto tysięcy talarów co rok zapisów dla naszego zakonu... Ach, Lugdun jest godną stolicą katolickiej Francji... - Na nieszczęście - odparł ksiądz d'Aigrigny - nie wszystkie miasta Francji podobne są do Lugdun! Muszę nawet uprzedzić waszą wysokość, że dostrzec się daje bardzo gorszące zjawisko: niektórzy członkowie spośród niższego duchowieństwa przemyśliwują o odszczepieństwie, chcąc aby kościół francuski całkiem odłączył się od Rzymu, pod pozorem, że ultramontanizm zmienił pierwotną czystość nauki ewangelicznej. Pewien młody ksiądz, przedtem misjonarz, a potem proboszcz na wsi, Gabriel Rennepont, któremu nakazałem przez jego przełożonych, by się stawił w Paryżu, jest głównym orędownikiem takiej propagandy; zebrał wielu pasterzy przyległych do parafii, w której jest proboszczem i zalecając im bezwzględne posłuszeństwo biskupom, dopóki nie nastąpi jakaś zmiana w istniejącej hierarchii, zobowiązywał ich, aby używali praw obywatela francuskiego dla dopięcia prawnie tego, co oni nazywają wyzwoleniem niższego duchowieństwa. - Tak więc ten ksiądz Gabriel występuje jako reformator. Musi to być niespokojna głowa. Czy jest niebezpieczny? - Wszystko to jest tym gorsze - dodał ksiądz d'Aigrigny - że łagodność, miłosierdzie i prawdziwie chrześcijańskie poświęcenie księdza Gabriela wywołały, nie tylko w jego parafii, ale i w sąsiednich, prawdziwy zapał. Proboszczowie okolicznych parafii poszli za powszechnym popędem i trzeba wyznać, gdyby nie jego umiarkowanie, zaczęłaby się prawdziwa schizma. - Ale czego spodziewasz się, wielebny ojcze, sprowadzając go tutaj? - zapytał prałat. - Sytuacja księdza Gabriela jest powikłana, najpierw, jako spadkobierca rodziny Rennepontów... - Przecież on zrzekł się swoich praw? - zapytał kardynał. - Tak jest, wasza wysokość, a cesja jego, najpierw pełna wad co do formy, potem, za jego przyzwoleniem, trzeba to jeszcze powiedzieć, została doskonale sprostowana, gdyż przysiągł, że dla towarzystwa jezuitów ustępuje całkiem ze swojej części majątku. Niemniej jego wielebność ksiądz Rodin sądzi, że jeżeli wasza wysokość zaproponowałby księdzu Gabrielowi dostojne miejsce w Rzymie... może by udało się nakłonić go do opuszczenia Francji i obudzić w nim ambicje, które pewnie drzemią, gdyż wasza wysokość powiedział bardzo rozsądnie: każdy reformator musi być ambitnym człowiekiem. - Podtrzymuję tę myśl! - rzekł kardynał. Po krótkim milczeniu kardynał zwrócił się nagle do księdza d'Arigrigny: - Ponieważ mówimy o księdzu Rodinie... Powiedz szczerze co sądzisz o nim?... - Wasza wysokość zna jego zdolności... - rzekł ksiądz d'Aigrigny z wymuszonym spokojem. - Czy uważasz, że jest ambitny? - spytał kardynał po chwili milczenia... - Czy nie sądzisz, że ma na myśli jakieś inne cele... nie tylko cel największej chwały swego zgromadzenia?... Tak... mam słuszne powody, gdy ci to mówię... - dodał. - Ja myślę... że, jeśliby jego pozorne poświęcenie dla zgromadzenia miało jakieś skryte zamiary, należałoby wszystkimi sposobami starać się przekonać go... bo przy takich wpływach, jakie zjednał sobie w Rzymie, i to już od dawna... Ksiądz d'Aigrigny nie dokończył. W tej chwili pani Grivois, zapukawszy najpierw, uchyliła drzwi i dała znak swej pani. Księżna odpowiedziała skinieniem głowy. W sekundę potem do salonu wszedł Rodin. ROZDZIAŁ III BILANS Na widok Rodina dwaj prałaci i ksiądz d'Aigrigny powstali, tak dalece nakazywała szacunek rzeczywista wyższość tego człowieka; ich twarze, dopiero co skrzywione nieufnością i zawiścią wypogodziły się i zdawały uśmiechnąć się do wielebnego ojca; księżna wyszła mu naprzeciw. - Mówiliśmy o waszej wielebności - rzekł kardynał przymilnie. - Ach!... - odezwał się Rodin. - I co też mówiono? - Och!... Wszystko dobre, co tylko można powiedzieć o waszej wielebności... - Zapewne - rzekł Rodin - wasza wysokość może przyłożyć się naszej sprawie... i to bardzo poważnie... Powiem zaraz, w jaki sposób... Potem zwracając się do księżny: - Kazałem powiedzieć doktorowi Baleinier, aby tu przybył, bo dobrze będzie zawiadomić go o niektórych sprawach. - Zostanie przyjęty jak zwykle - rzekła księżna. Od przybycia Rodina ksiądz d'Aigrigny nie odezwał się słowem; zdawało się, że nurtowały go przykre myśli i że toczył sam z sobą gwałtowną, wewnętrzną walkę; na koniec, podniósłszy się, cedząc słówka przez zęby, zwrócił się do kardynała: - Nie występuję tu z prośbą do waszej wysokości, aby był sędzią między wielebnym księdzem Rodinem a mną; nasz generał rzekł: Ja byłem posłuszny. Ale ponieważ wasza wysokość wkrótce zobaczy się z naszym przełożonym, pragnąłbym, jeżeliby raczył uczynić mi tę łaskę, aby przekazał mu wiernie odpowiedzi księdza Rodina na niektóre z pytań, jakie mu zaraz postawię. Kardynał skinął głową. Rodin spojrzał ze zdziwieniem na księdza d'Aigrigny i rzekł oschle: - To już osądzone... Po co te pytania? - Nie dla usprawiedliwienia siebie - mówił dalej ksiądz d'Aigrigny - ale żeby należycie przedstawić stan rzeczy jego wysokości. - A, kiedy tak, proszę mówić... - ale unikać słów niepotrzebnych. - Rodin, wyjmując duży srebrny zegarek, spojrzał na godzinę i rzekł: O drugiej muszę być u Świętego Sulpicjusza. - Będę starał się przedstawić sprawę krótko - rzekł ksiądz d'Aigrigny, ledwie ukrywając urazę i zwrócił się do Rodina: Gdy wasza wielebność uznał za wskazane moje dotychczasowe działania zastąpić swoimi, ganiąc... może za surowo, sposób, w jaki ja prowadziłem interesy, przyznam, były skompromitowane. - Skompromitowane? - odparł ironicznie Rodin. - Powiedz raczej wasza wielebność... stracone... gdy kazałeś mi napisać do Rzymu, że należy zrzec się wszelkiej nadziei. - Jego wielebność ksiądz Rodin - ciągnął d'Aigrigny - zarzucał mi, że używałem tylko grubiańskich środków, gdyż jak mówił, ich gwałtowność nie zgadzała się i obrażała panujące zwyczaje... Mniejsza o to... Lecz po pierwsze... nie mogły stać się przedmiotem jakiegokolwiek dochodzenia, a wreszcie, gdyby nie zbieg nieoczekiwanych, nieszczęśliwych wypadków, skutek uświęciłby moje postępowanie. Teraz zaś... Czy mogę zapytać waszą wielebność, co sam... - Co sam osiągnąłem? - odpowiedział Rodin. - W jakim stopniu posunąłem sprawę Rennepont'ów , gdy objąłem ją po waszej wielebności, niemal straconą?... Czy to chce wiedzieć jego wielebność? - Właśnie to - rzekł oschle d'Aigrigny. - A więc powiem! - mówił dalej Rodin szyderczym tonem. - Ile wasza wielebność zrobił rzeczy wielkich, głośnych, wichrzących... tyle ja zrobiłem małych, niepozornych, skrytych! Tak; nie potrafiłbyś, wasza wielebność, zdobyć się na pomysły, jakie ja wprowadzam w czyn od sześciu tygodni. Ksiądz d'Aigrigny ma wielkie zdolności, będzie mi użyteczny, lecz nie jest tak wielki, żeby w potrzebie potrafił zrobić się małym... Pojmuje to wasza wielebność? - Niezupełnie - rzekł ksiądz d'Aigrigny, rumieniąc się. - Tym gorzej dla waszej wielebności! - rzekł Rodin. - Dowodzi to, że miałem słuszność. A więc ja miałem dosyć zdolności do wykonywania przez sześć tygodni najgłupszych czynności... tak, jak mnie wasza wielebność widzi, rozmawiałem, żartowałem z gryzetką; mówiłem o postępie ludzkości, wolności, emancypacji kobiety... z młodą, próżną dziewczyną; mówiłem o wielkim Napoleonie, a fetyszyźmie bonapartowskim ze starym, głupim żołnierzem; o sławie cesarskiej, poniżeniu Francji, o nadziei w królu rzymskim z walecznym marszałkiem francuskim, który, jeżeli ma serce pełne uwielbienia dla tego zbrodniarza, który skonał na wyspie Świętej Heleny, ma zarazem głowę tak pustą, tak wrzaskliwą jak trąba wojenna... wystarczy dmuchnąć w tę czaszkę bez mózgu kilka nut wojennych lub patriotycznych, a narobi wielkiego hałasu, wrzawy, nie wiedzieć za kogo, na co i jak. Zrobiłem jeszcze więcej... i, na honor, bardzo dobrze zrobiłem!... Mówiłem o miłostkach z młodym, dzikim tygrysem. Nie piękny to widok? Prawda? Widzieć pająka, uporczywie rozpinającego swe sieci? Rodin uśmiechnął się znacząco. Ksiądz d'Aigrigny zaczął żałować, że wdał się w tę walkę, jednak odezwał się znowu, nie mogąc powściągnąć ironii: - Nie przeczę małostkowości tych środków. Zgadzam się: są one naiwne... bardzo pospolite; ale to nie jest dowodem ich skuteczności. - Co zdziałały wszystkie te środki? - uniósł się Rodin. - Zajrzyj tylko w moją pajęczynę, a zobaczysz tam ową piękną i zuchwałą dziewicę, tak dumną niedawno ze swej piękności, rozumu, ze swej śmiałości... teraz bladą, słabą, zwyciężoną. - Ale co z tego wyniknie dla sprawy Rennepont'ów ? - spytał kardynał, zdjęty ciekawością. - Wyniknie stąd to - rzekł Rodin - że gdy najniebezpieczniejszy, jakiego moglibyśmy mieć, nieprzyjaciel, został poważnie raniony, przeto opuści plac walki; a to już, zdaje mi się, coś znaczy. - Ciekaw jestem dowiedzieć się - rzekł ksiądz d'Aigrigny - dlaczego ta burza namiętności miałaby przeszkodzić pannie Cardoville i księciu w odziedziczeniu spadku? - Czy z pogodnego, czy też zachmurzonego nieba błyska uderzający grom? - odparł z pogardą Rodin. - Bądź wasza wielebność spokojny, będę wiedział, gdzie rozstawić piorunochrony. Co się tyczy pana Hardy, człowiek ten żył dla trzech rzeczy: dla swoich robotników... dla przyjaciela... dla kochanki... odebrał więc trzy ciosy w samo serce. Ja zawsze godzę w serce: to jest prawne i pewne. - Tak więc pan Hardy, jak sobie wyobrażam, poniósł dotkliwy cios w najważniejszych dla niego sprawach - rzekł ksiądz d'Aigrigny, który usilnie szukał zarzutów przeciwko Rodinowi. - Poniósł stratę w majątku, a więc tym pilniej ubiegać się będzie o spuściznę. Ten zarzut wydawał się istotny w oczach obydwóch dostojników i księżny; wszyscy spojrzeli na Rodina z natężoną ciekawością. On zaś wziął butelkę, nalał sobie szklankę madery i wypił duszkiem. Już od kilku chwil czuł przejmujący go dreszcz, spodziewał się, że wino go pokrzepi. Otarłszy usta brudną ręką wrócił do stołu i rzekł do księdza d'Aigrigny: - Pan Hardy ma myśleć o pieniądzach? - Zapytaj raczej czy jest w stanie myśleć o czymkolwiek? On stracił chęć do wszystkiego. Obojętny na wszystkie powaby życia, pogrążony w odrętwieniu, czasami się tylko z niego budzi i zalewa łzami; wtedy ledwie odzywa się do otaczających go ludzi, którzy mają go w troskliwej opiece a oddałem go w dobre ręce. Zaczyna jednak okazywać wrażliwość na tkliwe współczucie, które bezustannie dla niego mają... Bo jest dobry... poczciwy, tak poczciwy, jak słaby, i aby to wykorzystać... myślę użyć wielebności księdza d'Aigrigny, aby skończył, co jeszcze pozostaje do zrobienia. - Mnie? - zdziwił się d'Aigrigny. - Tak, a wtedy przyznasz, wasza wielebność, że osiągnięty przeze mnie skutek... nie jest bez znaczenia... Potem, potarłszy ręką czoło, rzekł sam do siebie: - To osobliwe! Pewnie to przeklęte wino... którego się napiłem... nie jestem przywykły do picia. Głowa mnie trochę boli... ale to minie. - Istotnie... oczy waszej wielebności zaczerwieniły się - rzekła księżna. - To chyba dlatego, że za mocno wytężałem wzrok, patrząc na usnutą przez siebie pajęczynę - odparł jezuita, chytrze się uśmiechając. - Jeszcze muszę patrzeć na nią, aby pokazać księdzu d'Aigrigny, który zbyt krótko widzi... jeszcze inne muchy... np. dwie córki marszałka Simona, co dzień smutniejsze, coraz bardziej zniechęcone, czując zimną zaporę, wznoszącą się między nimi a ojcem... On zaś... od śmierci swego ojca, wystarczy tylko słyszeć go, widzieć go miotającym się między dwiema skrajnymi myślami... Wczoraj był przekonany, że nie ma prawa zrealizować wielkiego planu, pomóc synowi uzurpatora; dziś zdaje mu się, że zhańbi się, jeżeli tego nie zrobi; ten żołnierz, ten bohater napoleoński jest teraz słaby i bardziej niepewny niż dziecko. Zobaczmy... kto jeszcze pozostał z tej bezbożnej rodziny? Jakub Rennepont? Zapytajcie Moroka, do jakiego stanu doprowadziła tego nędznika rozpusta, nad jaką stoi przepaścią!... Otóż więc mój bilans... Proszę zwrócić uwagę, w jakim stanie rozprzężenia, niemocy, znajdują się wszyscy członkowie tej familii, którzy przed sześcioma tygodniami stanowili tyle żywiołów potężnych, niebezpiecznych, gdyby się razem połączyli!... W miarę jak mówił, fizjonomia i głos Rodina coraz bardziej zmieniały się: jego cera, zwykle trupia, coraz bardziej czerwieniała; na policzkach wystąpiły pręgowate plamy; oczy coraz bystrzejsze, zdały się zapadać; głos mu drżał, urywał się. Zmiana w twarzy Rodina, czego on sam zdawał się nie dostrzegać, była tak wyraźna, iż inni uczestnicy tej sceny patrzyli nań z pewnym lękiem. Nie znając przyczyny tego wrażenia, Rodin zawołał przerywanym, ciężkim głosem: - Czy na waszych twarzach wyczytuję litość nad tym bezbożnym rodem?... Jak to? Dla obrony przed tymi gadami nie mielibyśmy prawa utopić ich w tej samej truciźnie, którą dla nas sączą?... A ja wam mówię, że poświęcając tę bezbożną rodzinę, wobec wszystkich i nawet przez jej własne namiętności na cierpienia, na rozpacz, na śmierć, damy zbawienny przykład innym... Kardynał przerwał jego uniesienie: - Gdyby postępowanie waszej wielebności wobec tej rodziny wymagało usprawiedliwienia, już byś, wasza wielebność, usprawiedliwił je dostatecznie wypowiedzianymi przed chwilą słowy... powtarzam, że nie tylko według kazuistów zgromadzenia macie zupełne prawo, ale nawet nie ma tu nic nagannego wobec praw ludzkich. Zwyciężony jak pozostali szatańską pewnością Rodina i doprowadzony do rodzaju bojaźliwego podziwu, ksiądz d'Aigrigny odezwał się: - Przyznaję, że niesłusznie wątpiłem w olbrzymie zdolności waszej wielebności. Teraz widzę, że za jego sprawą można być pewnym dobrego zakończenia. - I w tym jest przesada! - rzekł Rodin z niecierpliwością. - Wszystkie te namiętności są teraz wzburzone; lecz chwila jest krytyczna... jak alchemik, schylony nad tyglem, w którym gotuje się mikstura, może uzyskać skarb lub samemu zginąć... Ja sam mogę... Nie dokończył, nagle chwycił się rękami za czoło z okrzykiem bólu. Co się dzieje? - rzekł ksiądz d'Aigrigny - Od pewnego czasu wasza wielebność blednie. - Nie wiem, co mi jest - rzekł Rodin zmienionym głosem - coraz większy ból głowy, jakiś zawrót ogłuszył mnie na chwilę. - Siadaj, wasza wielebność - rzekła księżna z niepokojeni. - Napij się czegoś - dodał biskup. - To nic - odparł Rodin, chcąc sam siebie przezwyciężyć. - Mało spałem tej nocy, przemęczenie... nic innego. Mówiłem więc, że tylko ja sam mogę kierować tą sprawą... ale nie dokonać jej... wypada mi zniknąć... kryć się... ale bezustannie czuwać w ciemności, skąd będę trzymać wszystkie nici... którym kierunek... sam tylko... nadać mogę... Znowu przerwał. Z czoła lał mu się zimny pot, czuł, jak mdlały mu nogi; pomimo uporczywej energii, rzekł: - Czuję... że jest mi niedobrze... A przecież dziś rano byłem zdrów jak nigdy... drżę mimowolnie... zimno mi... - Zbliż się, wasza wielebność, do ognia... ta nagła słabość - rzekł biskup, podając mu rękę - to przejdzie. - Ten ogień rozgrzał mnie, to minie... na poczciwość! Mam też czas cackać się... Co za pech!,.. Chorować w chwili, kiedy sprawa Rennepont'ów ... może się powieść... Wróćmy więc do rzeczy... mówiłem waszej wielebności, księże d'Aigrigny, że wiele możesz mi pomóc. Pani także, księżno, bo pani wzięłaś również udział w tej sprawie, jakby była twoją własną; i... Znowu przerwał... Tym razem krzyknął przeraźliwie, upadł na stojące obok krzesło, przechylił się konwulsyjnie w tył i chwytając rękami za piersi, zawołał: - Ach, co za ból!... Wtedy, rzecz straszna, jego trupia twarz okropnie się zmieniła... wklęsłe oczy zaszły krwią i tylko źrenice błyszczały jak ogień; drgające nerwy obciągnęły skórę na wystających kościach twarzy, która przybrała zielonkawy kolor; z półotwartych ust wydobywał się przyspieszony oddech, przerywany słowami: - Och!... Jaki potworny ból!... Pali mnie, piecze... Potem w napadzie maligny, zaczął się drapać paznokciami po gołych piersiach, gdyż rozszarpał na sobie kamizelkę i rozdarł czarną, brudną koszulę, jak gdyby ucisk odzieży sprawiał mu ból, którego skutkiem wił się jak wąż. Biskup, kardynał i ksiądz d'Aigrigny podbiegli co prędzej do Rodina i otoczyli go, chcąc mu jakoś pomóc; miotały nim okropne konwulsje. Nagle, zebrawszy siły, stanął na nogi, wyprostował się sztywno jak trup; z najeżonymi rzadkimi włosami na głowie, zielony na twarzy, wlepiwszy jaskrawe oczy w kardynała schwycił go konwulsyjnie obiema rękami i przeraźliwym, chrapliwym głosem zawołał: - Kardynale Malipieri... Ta słabość napadła mnie zbyt nagle... Nie ufają mi w Rzymie... Pochodzisz z rodu Borgiów... a twój sekretarz... był u mnie dziś rano. - Nieszczęśliwy! O czym on śmie mówić?... - zawołał kardynał, równie zdumiony jak obrażony takim posądzeniem. Usiłował wydobyć się z objęć jezuity, którego ściśnięte, zimne ręce stwardniały jak żelazo. - Otruto mnie... - mruczał Rodin. I waląc się na ziemię, upadł na ręce księdza d'Aigrigny. W tej chwili do salonu wszedł doktor Baleinier. - Ach! Doktorze! - zawołała przestraszona księżna, biegnąc mu naprzeciw - Ksiądz Rodin nagle dostał strasznych konwulsji... Chodź prędko... chodź... - Przebóg... to oznaki... - zawołał doktor, przypatrując się z przerażeniem twarzy Rodina, która z zielonawej stawała się sina. - Co to jest? - zapytali wszyscy razem. - Co jest?... - odparł doktor, odskakując do tyłu, jakby nastąpił na żmiję. - To cholera!!!... Na to straszne, magiczne słowo, ksiądz d'Aigrigny puścił Rodina, który upadł na dywan. - Już po nim! - zawołał Baleinier - Jednak pobiegnę i przyniosę co trzeba, trzeba spróbować... I pobiegł do drzwi. Księżna Saint-Dizier, ksiądz d'Aigrigny, biskup i kardynał, rzucili się przerażeni do ucieczki. Wszyscy tak się cisnęli do drzwi, iż nikt nie mógł ich otworzyć. Otworzyły się w końcu, ale z zewnątrz i ukazał się... Gabriel. - Nie wchodź... Umiera na cholerę... Uciekaj! Na te słowa, popychając do salonu biskupa, który pozostał w tyle za uciekającymi, Gabriel, wzór prawdziwego kapłana, podbiegł do Rodina. Tymczasem prałat, znalazłszy wolne przejście umknął czym prędzej. Rodin wił się w okropnych bólach; gwałtowny upadek przywrócił mu nieco przytomność, odezwał się bowiem grobowym tonem: - Opuszczają mnie... żebym umarł... jak pies... Och! Podli... Ratunku... Nikt... I przewróciwszy się konwulsyjnie na grzbiet, powtarzał jeszcze: - Nikogo... nikogo... Jego dzikie oczy, pałające ogniem, napotkały wielkie, niebieskie, anielskie oczy Gabriela, który, klęcząc przy nim, rzekł łagodnym, poważnym głosem: - Jestem, ojcze... Przychodzę ci na ratunek, jeżeli możesz być uratowany... lub modlić się za ciebie, jeżeli stwórca zechce powołać cię do siebie. - Gabriel!... - szepnął Rodin gasnącym głosem - Przebacz... daruj mi... wielkie... zło... które... ci wyrządziłem... Zlituj się... nie opuszczaj mnie!... Nie... Nie był w stanie dokończyć; zdołał jeszcze wprawdzie podnieść się i usiąść; krzyknął głośno i upadł bez zmysłów. Tego dnia w gazetach wieczornych pisano: "W Paryżu wybuchła cholera... Dziś pierwszy raz objawiła się przy ulicy Babilońskiej, w pałacu Saint-Dizier". ROZDZIAŁ IV ZARAZA Już tydzień upłynął, odkąd Rodina dotknęła cholera, która zaczęła grasować coraz szerzej. Nastały straszne dni... Paryż, niedawno tak wesoły, okrył się kirem żałoby. Jednak niebo nigdy nie było bardziej lazurowe, pogodne; słońce nigdy nie świeciło jaśniej. W każdej chwili uderzały oczy nowe, smutne zjawiska. Ulicami przeciągały wozy z symetrycznie ułożonymi trumnami: zatrzymywały się przed każdym domem; ludzie, ubrani na czarno, czekali przed drzwiami; wyciągali ręce, jednym rzucano jedną trumnę, innym dwie, często trzy lub cztery w jednym domu, tak dalece, iż z czasem zabrakło trumien, wyczerpano cały ich zapas; wielu zmarłych na ulicy nie zostało opatrzonych, a naładowany, pełny wóz, odjeżdżał dalej. Beuzstannie więc zapełniano trumny, dzień i noc zabijano je; raczej we dnie aniżeli w nocy, gdyż, skoro się zmierzchło, z braku karawanów, których nie starczało, pojawiał się smutny szereg naprędce urządzonych wozów pogrzebowych: taczki, wozy, tragi, fiakry, wszystko to służyło do przewożenia zwłok; podjeżdżały próżne, a wracały obładowane - i tak bez przerwy. W owym czasie świeciło się zwykle we wszystkich oknach. Była to pora balów; te światła były podobne do nocnych zabaw weselnych, z tą tylko różnicą, że światło jarzących świec zastępowały teraz świece pogrzebowe, a zamiast wesołych śpiewów rozlegały się smutne psalmy; na ulicach zaś, zamiast śmiesznych, maskaradowych przebierańców, kołysały się tu i ówdzie wielkie, z czerwonego jak krew szkła, latarnie, z czarnymi napisami: Ratunek dla chorych. Z wszystkich dzielnic Paryża najokropniejszy widok przedstawiało Stare Miasto, a szczególnie plac przed kościołem N. Panny prawie co dzień bywał widownią strasznych scen. Cholera nie miała jednej postaci... miała ich tysiące. W osiem dni po nagłym zapadnięciu Rodina, zaszło na placu wiele strasznych wypadków. Na czarnym murze arkady można było przeczytać świeżo przylepiony paszkwil; wypisano na nim następujące wyrazy: "Zemsta... zemsta... Ludzi chorych, ubogich, zaniesionych do szpitala, trują tam, gdyż uważają, że zbyt wiele ich się tam ciśnie; co noc napełnione trupami łodzie płyną w dół Sekwany. Zemsta i śmierć zabójcom ludu!" Dwaj mężczyźni, owinięci w płaszcze i ukryci w cieniu sklepienia, przysłuchiwali się z niespokojną ciekawością szerzącemu się coraz mocniej szemraniu ludu, tłumnie zbierającego się wokół głównego szpitala. Wkrótce doszły ich okrzyki: - Śmierć doktorom!... Zemsta!... - Paszkwile zaczynają skutkować - rzekł jeden. - Ogień doszedł do prochu... Niech tylko gmin rozhuka się... a wtedy będzie można go popchnąć, dokąd się będzie chciało. - Masz rację! Cholera to nie najgorszy sprzymierzeniec Zresztą z tej strony wszystko dobrze się zapowiada; zapewniała także, że spisek republikański ma wzburzyć całe przedmieście Św. Antoniego; to dobrze dla nas, a nasza święta sprawa odniesie zwycięstwo nad rewolucyjną bezbożnością... Ruszamy do księdza d'Aigrigny! - A gdzie go znajdziemy? - Niedaleko stąd, chodź... chodź. I dwaj mężczyźni oddalili się. Znaczne zbiegowisko tłumu, zamykające przystęp do głównego szpitala, cisnęło się do krat, otaczających tę budowlę; za kratami widać było posterunek piechoty, gdyż krzyki: śmierć doktorom! - stawały się coraz głośniejsze. Kamieniarz i Cebula, uczestnicy napadu na fabrykę pana Hardy'ego, z pokaźną liczbą swych nieodstępnych towarzyszy, także znajdowali się między motłochem. Olbrzymia postać kamieniarza górowała nad innymi; mając zakrwawione oczy, rozpalone policzki, krzyczał ze wszystkich sił: - Śmierć konowałom!... To oni trują ludzi! - Bo to łatwiej aniżeli ich żywić - podżegała Cebula. Od pewnego czasu w krętych ulicach słychać było odgłos bębnów; bębniono na alarm, gdyż groziło wybuchem zaburzenia na przedmieściu Św. Antoniego. Żołnierze, idący pod arkadę, przechodzili przed kościołem Matki Boskiej; jeden z nich, weteran z siwymi wąsami, nagle zwolnił i pozostał o krok w tyle; zdziwieni towarzysze stają i patrzą... twarz jego zzieleniała, nogi ugięły się pod nim. Szybkość ataku choroby przeraziła najodważniejszych; część tłumu, zdziwiona nagłym ustaniem bębnów, biegła ciekawa dowiedzieć się, co zaszło. Na widok umierającego żołnierza, którego dwaj towarzysze trzymali na ręku, jeden z owych dwóch mężczyzn, którzy pod arkadą przysłuchiwali się początkom rozruchów, odezwał się do żołnierzy: - Wasz kolega pewno napił się po drodze przy której fontannie? Tak - odpowiedział żołnierz - miał wielkie pragnienie, napił się trochę wody na placu Chatelet. A więc został otruty - rzekł mężczyzna. - Otruty? - odezwało się wiele głosów. - Nie ma w tym nic dziwnego - odpowiedział mężczyzna, przybierając tajemniczą minę - bo rzucają jad do fontann publicznych; dziś rano zamordowano człowieka na ulicy Bambourg: zauważono, jak wsypywał arszenik do konwi wina u pewnego winiarza. Po tych słowach zniknął w tłumie. Uwagę motłochu zwróciła nagle kolumna ludzi, zbliżająca się ku placowi przed kościołem Panny Marii. ROZDZIAŁ V MASKARADA Kolumna składała się z poczwórnego rydwanu, któremu towarzyszyli konno mężczyźni i kobiety; jeźdźcy i amazonki mieli fantastyczne, eleganckie i bogate stroje; większość należała do zamożnej klasy średniej. Rozeszła się wieść, że zbiera się maskarada dla zadrwienia z cholery i dla ożywienia ducha przerażonego ludu; natychmiast artyści, światowa młodzież, studenci, czeladź kupiecka itp. zgłosili się na to wezwanie, i mimo że dotąd jedni drugim nieznani, prędko się z sobą zbratali; wielu było takich, co dla ubarwienia uroczystości, przyprowadzili swoje kochanki; zebrana składka pokryła koszta zabawy i rano, po świetnym śniadaniu na przedmieściu Paryża wesoła kompania wyruszyła odważnie w pochód, chcąc zakończyć dzień sutym obiadem na placu przed kościołem Matki Boskiej. Mówimy: odważnie, bo istotnie trzeba było mieć twarde serce i silny charakter, aby w takim pochodzie przebyć miasto, pogrążone w trwodze i rozpaczy, wymijać co krok tragi, lektyki, karawany, wypełnione chorymi, trupami, aby wreszcie nie zważać na nich i na dodatek żartować i śmiać się z klęski, która dziesiątkowała ludność miasta. Dwaj mężczyźni, dziwacznie przebrani za żałobnych pocztylionów, przyozdobieni ogromnymi, sztucznymi nosami, mający w kapeluszach plorezy z różowej krepy, a w dziurkach od guzików wielkie różane bukiety i fontazie z czarnej krepy, powozili rydwanem. Na rydwanie ustawiono alegoryczne osoby, wyobrażające: Wina - Wesołość - Miłość - Grę. Zadaniem tych symbolicznych postaci było ożywiać pochód za pomocą żarcików, śmiechów, igraszek, przedrzeźniania, uczynić otoczenie nieczułym, a przez to nieprzystępnym dla cholery. Chciano ją tym żartobliwym sposobem pognębić, uśmierzyć nastroje. Wino miało za reprezentanta otyłego Sylena, mającego skronie uwieńczone bluszczem, rysią skórę na barkach, a w ręku wielką, pozłacaną czarę, oplecioną kwiatami. Nini-Moulin (któż byłby odpowiedniejszy do tej roli?) co chwila opróżniał czarę, po czym obracał się i wyśmiewał z poczciwej Cholery. Cholerę przedstawiał trupowaty młodzian, owinięty do połowy w prześcieradło; jego maska z zielonej tektury, z czerwonymi, zapadłymi oczami, zdawała się pociesznie przedrzeźniać śmierć; na głowie miał upudrowaną perukę. Tym wyobrażeniem cholery był Leżynago. Niedostępny towarzysz Jakuba, Morok, przebrany za króla karowego, przedstawiał Grę. Wesołość, śmiejąca się bezustannie, wywijała koło uszu Cholery pozłacanym berłem z dzwoneczkami; Wesołością była młoda, żwawa dziewczyna, która na piękne czarne włosy nałożyła czerwoną czapkę frygijską. Inna dziewczyna, panna Modesta Bornichoux, wspaniale wyobrażała Miłość; nie można było dobrać dla Miłości piękniejszej twarzy i kształtniejszego ciała. Oberża, w której miała się odbyć uczta przebierańców, znajdowała się niedaleko nieszczęsnego głównego szpitala, a dochodzące stąd krzyki umierających i pijackie śpiewy biesiadników musiały nakładać się na siebie, stanowiąc niesamowitą mieszaninę. Maski, wysiadłszy z powozu i zsiadłszy z koni, udały się na ucztę. Uczestnicy maskarady zasiedli do stołu w wielkiej sali oberży. Są hałaśliwi, weseli; w ich wesołości przecież daje się dostrzec coś niesamowitego. Większość biesiadników pozajmowała miejsca, każdy według swego gustu, przy swoich kochankach, a samotni lokowali się, gdzie było miejsce. ROZDZIAŁ VI ORYGINALNY POJEDYNEK Już dwa czy trzy razy przychodził jeden z miejscowych garsonów i mówił coś po cichu do swych kolegów, wskazując gestem sufit; lecz bynajmniej nie zważali na jego przestrogi, nie chcąc zapewne psuć humoru biesiadnikom, których zapamiętała wesołość coraz bardziej rosła. - Kto teraz będzie wątpił o naszym oryginalnym potraktowaniu tej wstrętnej cholery? Czy ośmieliła się zaatakować nasz szanowny hufiec? - rzekł okazały Kuglarz-Turek, należący do sztandarowego orszaku maskarady. - To oznacza - rzekł sławny malarz, przebrany za Rzymianina ze szkoły Dawida - że cholera jest nędznym kolorystą, bo jej paleta ma tylko jeden ton, i to zielony... Pewno uczyła się u nudnego Jakuba, króla klasycznych malarzy, którzy są klęską dla innych rodzajów... - Panowie! - zawołał nie mniej sławny rzeźbiarz - zakończmy krótko tę kwestię. Cholera jest marnym kolorystą, ale Zborny z niej rysownik... oddaje całą budowę ciała, uwydatnia muskuły i żyły, a jak obiera z ciała! Przy niej Michał-Anioł byłby ledwie uczniem. - Zresztą, panowie - rzekł Nini-Moulin z komiczną powagą - w tej klęsce zawarta jest wielka przestroga. - Przestroga? Jaka przestroga? Tak, panowie... zdaje mi się, że słyszę jakiś dziwny głos, wołający: Pijcie, wypróżniajcie swoje kieszenie, bawcie się, może już policzone są wasze godziny... nieszczęśliwi!!! Po tych słowach prawowierny Sylen skorzystał z chwili roztargnienia swej sąsiadki, panny Modesty, aby wycisnąć na jej rumianych licach Amorka głośnego całusa. Przykład okazał się zaraźliwy, szmer całusów pomieszał się ze śmiechami. - No, cholero! Piję do ciebie! - rzekł Nini-Moulin tonem drwiącego wezwania - Ty nie jesteś rozpaczą; przeciwnie, zapowiadasz nadzieję, tak, nadzieję. Iluż to mężów, ile żon liczyło tylko na jeden numer, niestety, bardzo niepewnej loterii wdowieństwa! Zjawiłaś się i oto pocieszyli się; z łaski twojej stokrotnie zwiększyła im się nadzieja swobody. - A dla spadkobierców, jaka wdzięczność! Przeziębienie...! zbytek w jedzeniu... i oto w ciągu godziny krewny staje się szanowanym nieboszczykiem. - A jak wiele przysiąg wierności i stałości spełni się przez nią! - rzekła sentymentalnie panna Modesta. - Iluż to hultajów przysięgało słabej kobiecie, że będą ją kochać do śmierci i ani się spodziewali, że tak dotrzymają słowa. - Panowie - zawołał Nini-Moulin - ponieważ może już dziś mamy wigilię końca świata, jak mówił sławny malarz, proponuje aby bawić się w koniec świata; żądam, aby damy zaczepiały nas, aby nas wyzywały, płatały nam figle, aby nam wykradały całusy, aby pozwalały sobie na wszelkie poufałości... Z powszechnym aplauzem przyjęto propozycję Nini-Moulina i znowu zaczęła się wesoła zabawa. Pośród ogólnego zgiełku znowu wszedł garson, był bardzo blady i zmieszany; podchodząc do gospodarza sali, rzekł po cichu wzruszonym głosem: - Przyszli. - Kto? - Wiesz dobrze... tam na górę... - i wskazał sufit. Wśród coraz większego hałasu ich rozmowa nie zwróciła niczyjej uwagi. Spośród wszystkich biesiadników jeden tylko nie bawił się, nie pił, a był nim Leżynago: ponury, zadumany, patrząc prosto przed siebie, nie zważając na to, co się koło niego działo, myślał o Bachantce, która bywała duszą w podobnej kompanii. Wspomnienie tej dziewczyny, którą zawsze kochał, było jedyną myślą, która w nim jeszcze czasem ożywała. W tej chwili Morok odezwał się głośno: - A cóż to, nie pijesz, Jakubie? A więc już masz dosyć wina? Chcesz wódki?... Każę podać. - Nie potrzebuję ani wina, ani wódki... - odparł Jakub opryskliwie i znowu ponuro zamyślił się. - W rzeczy samej, masz słuszność! - rzekł Morok szyderczym tonem - Dobrze robisz, że się oszczędzasz... niepotrzebnie wspominałem ci o gorzałce... w obecnym czasie... bratać się z butelką gorzałki byłoby równie niebezpieczne jak z nabitym pistoletem. Słysząc słowa Moroka, podające w wątpliwość jego pijacką odwagę, Leżynago spojrzał urażony na pogromcę zwierząt. - Garson! - zawołał z gniewem - Dwie butelki koniaku... i dwie szklanki. - Co chcesz zrobić? - spytał Morok, udając troskliwy niepokój. - Na co ci dwie butelki koniaku? - Na pojedynek... - rzekł Jakub zimnym, stanowczym tonem. - Pojedynek!? - zawołali wszyscy ze zdziwieniem. - Tak... - odparł Jakub - pojedynek... na koniak... Mówisz, że równie niebezpiecznie jest bawić się butelką wódki jak nabitym pistoletem... Weźmy po butelce: zobaczymy, kto z nas się cofnie. Tę dziwną propozycję Leżynaga jedni przyjęli okrzykami radości, drudzy z niejakim zaniepokojeniem. - Panowie - rzekł z zapałem Nini-Moulin - czy pozostaniemy obojętni na szlachetny przykład, jaki daje nam zacna Cholera (wskazał na Jakuba); on powiedział: koniak... odpowiedzmy mu: poncz!... - Tak! Tak! Poncz!... - Poncz!!! - Panie - wtrącił żarliwie garson - właśnie mamy miedziany kocioł, świeżo pobielony, jeszcze nie używany; zmieści się w nim co najmniej trzydzieści butelek. - Przynieś ten kocioł... - rozkazał Nini-Moulin. - Niech żyje kocioł! - krzyknięto chórem. - Wlej w niego dwadzieścia butelek araku, włóż sześć głów cukru, kopę cytryn, funt cynamonu i... roznieć ogień... ogień zewsząd ogień... - dodał pisarz, krzycząc jak opętany. Nagle znad sufitu rozległo się kilka głuchych uderzeń. Wszyscy zamilkli i spojrzeli w górę. KONIEC ROZDZIAŁU 719 Część czwarta CHOLERA ROZDZIAŁ I KONIAK Po paru minutach łoskot, którym tak się przerazili biesiadnicy, rozległ się znowu, ale powtarzał się mocniej i ustawiczniej. - Garson! - zawołał jeden z biesiadników - co to za łoskot tam na górze? Garson, spojrzawszy niespokojnie na swych towarzyszy, odpowiedział niewyraźnie: - Panie... jest to... jest to... - Dalibóg... pewnie ktoś złośliwy albo lokator-dziwak, wróg wesołej zabawy puka w podłogę, dając znać, abyśmy ciszej śpiewali... - rzekł Nini-Moulin. Podczas tego zamieszania Morok zapytał o coś jednego z garsonów, po czym krzyknął przeraźliwym głosem, którym zagłuszył wrzawę: - Proszę o głos. - Pozwalamy... - zawołano zewsząd. Tymczasem znowu dało się słyszeć stukanie, tym razem gwałtowniejsze. - Lokator nie jest winien - rzekł Morok z uśmiechem - niezdolny jest sprzeciwiać się czemukolwiek. - A to czego tam puka jak głuchy? - spytał Nini-Moulin, wychyliwszy szklankę. - To nie lokator stuka - rzekł szorstko Morok - to jego trumnę zabijają... Nastąpiło nagłe i ponure milczenie, - Jego trumnę. nie... pomyliłem się! - mówił dalej Morok - chciałem powiedzieć: ich trumnę... gdyż, "z pośpiechu dziecko razem z matką włożono do jednej trumny. - Kobietę... - zawołała Wesołość, odwracając się do garsona... - To kobieta umarła? - Tak, pani, dwudziestoletnia mężatka! - smutnie odpowiedział garson - Jej córeczka, którą karmiła, zmarła wkrótce po niej... a to wszystko stało się w ciągu niespełna dwóch godzin... Pan bardzo się martwił hałasem, który może przeszkadzać państwu w zabawie... Lecz nie mógł przewidzieć nieszczęścia, bo rano ta kobieta była zupełnie zdrowa; nawet śpiewała i śmiała się. Nastąpiło głębokie milczenie, tu i ówdzie słychać było westchnienia; uderzenia młotka zdawały się boleśnie odbijać we wszystkich sercach, wydawało się, że, odpychane dotąd bolesne myśli i uczucia zajmą miejsce dotychczasowej wesołości, tych żartów, raczej sztucznych aniżeli z serca płynących. Nastał krytyczny moment. Należało natychmiast coś zaradzić, podtrzymać wesołe nastroje biesiadników, które już zaczynały upadać; wiele zaróżowionych twarzy pobladło, karmazynowe uszy zbielały. - Panowie, ale otóż i poncz! - zawołał garson, otwierając drzwi. Na widok płonącego napoju, który miał orzeźwić osłabione umysły, zapamiętałe brawa zabrzmiały w sali. Dwóch kelnerów wniosło ogromny kocioł na żelaznym drągu. - Teraz - Leżynago zwrócił się do Moroka drwiącym tonem - zanim się poncz przepali... ruszajmy do naszego pojedynku; galeria osądzi. I pokazując przeciwnikowi dwie butelki, które przyniósł garson, dodał: - Wybieraj broń. - Wybieraj pierwszy - odpowiedział Morok. - A więc dobrze!... To twoja butelka i szklanka... Nini-Moulin osądzi strzały. - Szranki są otwarte! - zawołał pisarz. - Dalej więc: Cel... Pal!... - krzyczał, klaszcząc w ręce. Dwaj pijacy wypili jednym tchem po pełnej szklance wódki. Morok nawet nie skrzywił się; na jego marmurowej twarzy nie widać było żadnej zmiany; pewną ręką postawił szklankę na stole. Jakub natomiast, chcąc postawić swoją szklankę, nie mógł ukryć lekkiego, konwulsyjnego drżenia. - O! To dopiero dzielne picie! - krzyczał Nini-Moulin - Wychylić duszkiem kwaterkę wódki! To dopiero triumf!... Nikt z nas nie dokazałby tej sztuki... A zechciejcie mnie posłuchać, godni rycerze, i poprzestańcie na tym. - Komenderuj tylko: Ognia... - odparł nieustraszony Leżynago. Pił trzymając butelkę lewą ręką; nagle zamknął i ścisnął palec prawej ręki, przejęty mimowolnym skurczem; włosy przylgnęły mu do zimnego czoła i przez chwilę jego twarz objawiła dokuczliwy ból. Nie przestawał jednak pić; na chwilę tylko, nie odrywając butelki od ust, opuścił ją trochę, jakby dla nabrania tchu. Ujrzał wtedy chytre spojrzenie Moroka, który ze zwykłą obojętnością, nie przestawał pić. Sądząc, że Morok z niego szydzi, Jakub podniósł nagle butelkę i jeszcze chciwiej pociągnął kilka łyków. Lecz już opuściły go siły; ogień trawił mu płuca, ból wzmagał się... nie mógł mu się oprzeć... głowa przechyliła się w tył, szczęki zwarły konwulsyjnie, zgruchotał zębami szyjkę butelki... spazmatyczne drgania wykręciły mu członki... prawie stracił przytomność. - Nic... to... nic... Jakubie! - zawołał Morok, którego dziki wzrok zaiskrzył się szatańską radością. Postawiwszy butelkę na stole, pośpieszył na pomoc Nini-Moulinowi, który daremnie usiłował podtrzymać Jakuba. Te nagłe objawy nie miały żadnych oznak cholery, jednak wszyscy zlękli się: jedna z kobiet dostała gwałtownego ataku nerwowego, druga, przeraźliwie krzyknąwszy, zemdlała. Nini-Moulin zostawiwszy Jakuba na ręku Moroka, pobiegł do drzwi, chcąc zawołać doktora, gdy nagle drzwi się otworzyły... Pisarz cofnął się, zdziwiony niespodziewanym widokiem wchodzącej osoby. ROZDZIAŁ II WSPOMNIENIA Osobą, przed którą Nini-Moulin zatrzymał się ze zdziwieniem, była Bachantka. Zadyszana, zbladła, z potarganymi włosami, z zapadłymi policzkami, ubrana prawie w same łachmany, świetna niegdyś bohaterka tylu hucznych zabaw zmieniła się nie do poznania. Nędza, zmartwienie, zniszczyły tak piękne kiedyś lica. Wszedłszy do sali, zatrzymała się; niespokojnym wzrokiem usiłowała przejrzeć prawie ciemną salę, aby znaleźć tego, którego szukała... Nagle zadrżała i krzyknęła... Po drugiej stronie, na końcu długiego stołu, przy słabym świetle palącego się ponczu spostrzegła Jakuba, którego Morok i ktoś drugi ledwie mogli utrzymać, tak rzucał się w konwulsjach. Na ten widok Cefiza, wiedziona przywiązaniem, zrobiła to, co niegdyś tyle razy robiła w szale uciechy i wesołości. Zręczna, szybka, zamiast tracić czas na długie okrążenie, wskoczyła na stół, przebiegła lekko między butelkami i talerzami i znalazła się przy dawnym kochanku. - Jakubie! - zawołała, nie dostrzegając jeszcze pogromcy zwierząt i rzucając się na szyję kochanka. - To ja... to ja, Cefiza. Ten głos, ten krzyk przeraźliwy, serdeczny, sprawił, że Jakub ocknął się; machinalnie obrócił głowę ku Bachantce, nie mogąc otworzyć oczu i westchnął; wkrótce jego zesztywniałe ciało odzyskało giętkość, konwulsje zaczęły ustępować i po chwili ociężałe powieki podniosły się powoli; zaczął wodzić błędnymi oczami. Cefiza, klęcząc przed kochankiem, łzami oblewała mu ręce. - Nie z mojej winy cię opuściłam... Daruj mi... Przestała mówić, gdyż Jakub zaczął szeptać: - Biedna dziewczyno... i ty, jak widzę, miałaś zmartwienie... wycierpiałaś wielką nędzę... nie poznałem cię... Ja... niedawno już byłem gotów skończyć... Zawołałaś mnie... Przyszedłem do siebie na chwilę, bo... co ja czuję - przyłożył rękę do piersi - przechodzi wyobrażenie. Ale to już nieważne... teraz... Widziałem cię... spokojnie umrę. - Nie umrzesz... Jakubie... Jestem przy tobie... - Słuchaj, dziewczyno... Gdybym tu miał... widzisz... w żołądku... korzec rozżarzonych węgli, nie więcej by mnie pewno paliły Już przeszło miesiąc czuję trawiący mnie powoli ogień. Zresztą, to on... - i skinieniem głowy wskazał na Moroka - ten kochany przyjaciel... uwziął się podniecać we mnie ten ogień... Mimo wszystko... nie żałuję życia... Odwykłem od pracy, a wciągnąłem się... do rozpusty... Skończyłbym jak nędzny żebrak; wolę raczej pozwolić memu przyjacielowi bawić się rozżarzaniem ognia w piersiach... - Wariat z ciebie, niewdzięcznik! - rzekł Morok, wzruszając ramionami. - Nadstawiłeś szklankę, a ja nalałem... I dalibóg, długo jeszcze będziemy się razem bawili! Cefiza od paru chwil nie spuszczała z oczu Moroka. Zamiast wziąć rękę, którą wyciągnął Jakub, Cefiza, ciągle klęcząc, schyliła głowę, nie mając odwagi spojrzeć na kochanka. - Nie odpowiadasz - rzekł, nachylając się do dziewczyny - Nie chcesz wziąć mojej ręki... Dlaczego? Biedna dziewczyna odpowiadała tylko łkaniem; ogarnięta wstydem, klęczała w postawie tak upokorzonej, tak błagalnej, iż czołem prawie dotykała nóg kochanka. Zdumiony milczeniem i zachowaniem się Bachantki Jakub patrzył na nią z coraz większym zdziwieniem; nagle zmieniła mu się twarz, usta zaczęły drżeć i rzekł, prawie bełkocząc: - Cefizo... znam cię... jeżeli nie weźmiesz mej ręki... to dlatego... że... - Potem zabrakło mu tchu. - Po chwili milczenia dodał przytłumionym głosem: - Kiedy przed sześcioma tygodniami brano mnie do więzienia, powiedziałaś... "Jakubie, przysięgam ci na moje życie... bę- dę pracowała, będę żyła, jeżeli tak wypadnie, w największej nędzy... ale będę żyć uczciwie..." To mi właśnie przyrzekłaś... Teraz wiem, że nie skłamałaś... Cefiza odpowiedziała bolesnym szlochaniem, całując kolana Jakuba i przyciskając je do piersi. - Gdybyś wiedział... O!... Gdybyś wiedział... Posłuchaj... wszystko ci powiem... przysięgam ci, nic nie skłamię... Ten człowiek (pokazała na Moroka) nie ośmieli się zaprzeczyć... Kiedy się zjawił... powiedział mi: "Chciej pani tylko..." - Ja ci niczego nie wyrzucam, nie mam do tego prawa... pozwól mi umrzeć spokojnie... więcej nie żądam... - mówił Jakub coraz słabszym głosem, odpychając Cefizę. Potem dodał z gorzkim uśmiechem: - Przynajmniej i ja nie mam sobie nic do wyrzucenia... wiedziałem... dobrze wiedziałem... co robię... przyjmując pojedynek... na koniak... - Panowie, zmiłujcie się, przepędźcie tę kobietę - zawołał Morok - jej widok sprawia mojemu przyjacielowi zbyt przykre wzruszenia. - Uspokój się, dziewczyno! - odezwało się kilka osób, głęboko wzruszonych, starając się wyprowadzić Cefizę - Zostaw go... chodź z nami, nic mu nie będzie... - O! Panowie, panowie! - zawołała biedna dziewczyna, załamując ręce - Posłuchajcie mnie, pozwólcie sobie powiedzieć... Zrobię, co zechcecie... odejdę... lecz, na Boga, poślijcie po doktora, nie pozwólcie mu tak umierać. Jak on cierpi!... Jak straszne są jego konwulsje! - Nie znajdzie teraz doktora! - Lepiej, ot, tak zróbmy! - rzeki ktoś. - Naprzeciwko jest szpital; przenieśmy go tam; udzielą mu pomocy; części stołu posłużą za nosze, a przykryjemy go obrusem. - Tak, tak będzie najlepiej! - odezwało się kilka głosów - przenieśmy go do szpitala. Jakub, spalony wódką, udręczony widokiem Cefizy, wpadł w gwałtowne konwulsje. Było to już konanie... Trzeba go było przywiązać końcami obrusu do blatu stołu, który podjęli się nieść dwaj biesiadnicy. Przychylono się do próśb Cefizy, która błagała, jak o ostatnią łaskę, aby mogła towarzyszyć Jakubowi do szpitala. Jakuba zniesiono na dół; Morok i Nini-Moulin, torując sobie drogę pośród tłumu, aby się dostać do szpitala, poprzedzali nosze. Niebawem gwałtowny napływ nowych tłumów zmusił ich do zatrzymania. Znowu dzikie krzyki rozległy się na drugim końcu placu. - Co się znowu stało? - zapytał Nini-Moulin jakiegoś obmierzłego obdartusa, który stał przed nim - Co to za krzyki? - A! Szarpią znów truciciela, podobnie jak tamtego, którego już wrzucili do wody... - Jeżeli chcesz to zobaczyć, chodź ze mną! - dodał - ale dobrze rób kułakami... bo inaczej przyjdziemy za późno, Ledwie wymówił te słowa, kiedy przeraźliwy krzyk rozległ się w tłumie, przez który z trudnością przeciskali się niosący chorego Leżynago. Był to krzyk Cefizy. Jakub, jeden z siedmiu dziedziców spadku rodziny Rennepont'ów , skonał w jej objęciach. W tej samej chwili po przeciwnej stronie placu, usłyszano inny straszny krzyk. Był to krzyk błagalny i drżący z wielkiego przerażenia, jak ostatnia obrona człowieka, pasującego się z ciosami zabójców. Morok zadrżał. - Piekło!... - zawołał ten zręczny morderca, który za broń zabójczą obrał pijaństwo i rozpustę - Piekło!... To głos księdza d'Aigrigny! Mordują go!... ROZDZIAŁ III TRUCICIEL Powiedzieliśmy już, że po Paryżu krążyły najniedorzeczniejsze, przerażające wieści; mówiono nie tylko o zatruwaniu publicznych studzien, ale dodawano jeszcze, że schwytano złoczyńców, wsypujących arszenik do naczyń z winem, jakie zwykle stoją otwarte w winiarniach i różnyeh szynkach. Goliat wracał do Moroka, wypełniwszy zlecenie, z jakim został posłany do księdza d'Aigrigny, który oczekiwał na niego w domu na placu arcybiskupstwa. Zaszedł do winiarni przy ulicy Calandre, żeby napić się, a wypiwszy dwie szklanki wina, zapłacił za nie. Kiedy szynkarka szukała drobnych, aby wydać mu resztę, Goliat niechcący oparł ręce na otworze naczynia z winem, które stało przy nim. Olbrzymi wzrost, jego odrażająca fizjonomia, dzika twarz, ściągnęły już wcześniej uwagę szynkarki i nabawiły ją niepokoju, zwłaszcza że była uprzedzona krążącymi historiami o trucicielach; a gdy jeszcze zobaczyła, że oparł ręce na naczyniu, zawołała przerażona: - Ach! Dla Boga! Co tam wrzuciłeś do wina?! Na te słowa, bardzo głośno wymówione, dwaj mężczyźni, siedzący przy stole, zerwali się nagle, podbiegli do kontuaru i jeden z nich nieostrożnie krzyknął: - Może to truciciel. Goliat, nie wiedząc o nieszczęsnej pogłosce, rozpowszechnionej w tej okolicy, nie zrozumiał, o co chodzi. Pijacy coraz głośniej miotali nań obelgi; on zaś, ufny w swoją siłę, wzruszył ramionami i z pogardą zażądał wydania reszty, o czym przestraszona szynkarka zupełnie zapomniała... - Łotrze! - zawołał jeden z mężczyzn, tak gwałtownie i natarczywie, iż na ten krzyk zatrzymało się wielu przechodniów. - Należałoby go zatrzymać... - dodał ktoś. - Chodź wytłumaczyć się na odwach. Olbrzym, rozgniewany obelgami, nie poczuwając się do winy, rozjątrzył się do żywego tym niespodziewanym napadem; powalił przeciwnika w szynku i obłożył go pięściami. W czasie tej szamotaniny stłuczono z łoskotem kilka butelek i dwie czy trzy szyby, a szynkarka zaczęła krzyczeć, co sił: - Ratunku!... Truciciel... Morderca!... Straż!... Straż!... Goliat ufny w swe herkulesowe siły, po krótkiej walce przeciwko siedmiu czy ośmiu napastnikom, powalił dwóch najzapalczywszych i co tchu skoczył ku kościołowi N. M. Panny, przecinając plac kościelny, w poszarpanej odzieży, z gołą głową, blady, zadyszany. Lecz natychmiast gromada ludzi, spośród świadków zbiegowiska, puściła się w pogoń, krzycząc: - Łapaj... Trzymaj... Truciciel! Słysząc te wrzaski, widząc uciekającego człowieka, jakiś chłopak z rzeźni, niosący na głowie próżną nieckę, rzucił ją Goliatowi pod nogi. Ten, potknąwszy się, upadł... rzeźnik, sądząc, że dokonał heroicznego czynu, rzucił się na niego i powalił na bruk, wołając: - Ratunku! Truciciel... Ratunku! Była to dla Goliata straszna i groźna chwila... Sam jeden, w miejscu zagrodzonym ze wszystkich stron i coraz bardziej zaciskanym, widział zewsząd rozwścieczony tłum, biegnący do niego z śmiertelnymi pogróżkami. Biedny olbrzym nie upadł od razu... Przez kilka sekund zniknął prawie wśród roju zajadłych napastników; na przemian widać było potężną, rozbijającą czaszki i twarze rękę lub ogromną, pokrwawioną głowę, do której czupryny przyczepił się jeden z napastników. Po miotającym się wokół niego tłumie widać było, jak potężnie się bronił. W końcu jednak, gdy przez tłum przedostał się do niego kamieniarz, Goliat został powalony. I, jak to się często zdarza, widok krwi płynącej potokami z ran Goliata, budził entuzjazm i podwoił zapalczywość napastników. Sto rąk pastwiło się nad nieszczęsnym; deptano go nogami, szarpano twarz, wgnieciono piersi, gruchotano żebra. Z zmasakrowaną twarzą, unurzany w błocie, mając poszarpaną odzież, obnażone piersi... Goliat bąknął słowa, które wydobyły mu się z ust razem z krwią: - Zlitujcie się... Ja nie zatrułem... Zlitujcie się... Kamieniarz widząc go zbroczonego krwią, bezładnie wymachującego rękami, zawołał z urąganiem: - Ciuciu-babka! Potem gwałtownie kopnąwszy go nogą w brzuch, znowu powalił nieszczęsną ofiarę, której głowa odskoczyła od bruku... W chwili, kiedy olbrzym upadł, odezwał się jakiś głos: - A! To Goliat!... Dajcie mu spokój... on nic nie jest winien. I ksiądz d'Aigrigny (bowiem to on był), powodowany litością, chciał się przecisnąć do sponiewieranej ofiary, a gdy wreszcie dotarł, wtedy zbladły z gniewu, oburzony, zawołał: - Jesteście nikczemni mordercy! Ten człowiek jest niewinny ja go znam... odpowiecie za jego życie... Słowa te przyjęto z wielkim oburzeniem. - Znasz tego truciciela? - zawołał kamieniarz, chwytając jezuitę za kark - może i sam jesteś trucicielem? Gdy ksiądz d'Aigrigny szarpnął się i wydarł z rąk kamieniarza, z kieszeni wypadła mu spora, gruba butelka napełniona jakimś zielonym płynem. Na jej widok kilka głosów zawołało: - To trucizna... Widzicie! Ma przy sobie truciznę... - To nie trucizna! - zawołał ksiądz. - A więc... napij się tego... - krzyknął kamieniarz. - Tak... tak... niech wypije! - wrzeszczał tłum. - Nigdy! - odparł przestraszony jezuita. I odskoczył żwawo, odepchnąwszy ręką flaszkę. - Widziciel... To trucizna... Boi się napić! - krzyczano. I ściśnięty ze wszystkich stron, ksiądz d'Aigrigny potknął się o ciało Goliata. - Przyjaciele! - zawołał jezuita, który znalazł się w okropnym położeniu, choć nie był trucicielem, gdyż w butelce były sole ochronne, bardzo silne, równie niebezpieczne do picia jak trucizna. - Ludzie, mylicie się; w imię Boga zapewniam was że... się mylicie... i... - A to co?... - powtórzył nieubłagany kamieniarz - ostatni raz... namyśl się. - Wypić to... znaczyłoby umrzeć... - zawołał ksiądz d'Aigrigny. - A więc jesteś trucicielem! Hej, skończmy z nim - zawołał kamieniarz, chwytając księdza za gardło. Po tym wezwaniu utworzyły się dwie grupy: Jedna, pod wodzą Cebuli, dobijała nogami, kamieniami, drewnianymi sandałami Goliata; wkrótce jego ciało, sponiewierane, potłuczone, nurzane w błocie, było tak nie do poznania, że straciło wszelką ludzką postać. Cebula podarła swój kaftan, a skręcony z niego sznur uwiązano u nogi trupa i tak zawleczono go aż do bariery bulwaru. I tam, wśród okrzyków dzikiej radości, zbroczone krwią zwłoki wrzucono do rzeki... ROZDZIAŁ II KOŚCIÓŁ KATEDRALNY Prawie całkiem już zmierzchało, gdy pokaleczone, sponiewierane zwłoki Goliata zostały wrzucone do rzeki. Ksiądz d'Aigrigny, ciągle oblegany przez tłum, nacierający z krzykiem: Śmierć trucicielowi! cofał się krok za krokiem, zasłaniając się od wymierzanych ciosów. Cofając się powoli, tak manewrując, żeby móc się zbliżyć do muru kościelnego, zdążył w końcu wtulić się w kąt, między filary kościelne, przy małej furtce. Opór jego podwoił zapalczywość napastników; wrzaski rozległy się z nową gwałtownością. Kamieniarz znowu rzucił się na księdza d'Aigrigny, wołając: - Za mną, przyjaciele!... Za długo się opiera, trzeba z nim skończyć... Ksiądz d'Aigrigny przeczuwał już swoją zgubę!... Nagle, w chwili, kiedy kierując się instynktem zachowawczym, jeszcze ostatni raz wołał ratunku, drzwi, do których był obrócony tyłem, otworzyły się... chwyciła go czyjaś silna ręka i prędko wciągnęła do kościoła. W tym samym momencie rozpędzony kamieniarz nie zdążył zatrzymać się i wpadł prosto na osobę, która. niejako zastąpiła miejsce jezuity. Kamieniarz stanął jak wryty, potem cofnął się parę kroków, równie jak cała reszta zdumiony tym niespodzianym zjawieniem się osoby i równie jak inni, przejęty podziwem i uznaniem na widok jego odwagi. Osobą tą okazał się ksiądz Gabriel. Młody misjonarz stał w drzwiach, na progu kościoła. Jego twarz jaśniała tak niebiańską pięknością, malowało się na niej tak tkliwe politowanie, iż tłum poczuł jakieś niezwykłe wrażenie. Gabriel, złożywszy ręce, zawołał dźwięcznym głosem: - Zlitujcie się... bracia!... Bądźcie ludźmi, bądźcie sprawiedliwi. Kamieniarz, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zbliżył się do Gabriela i zawołał: - Nie ma litości dla zatruwacza!... Potrzebny jest nam... Wydać go nam!... Bo, jeżeli nie, sami go weźmiemy... - Bracia, posłuchajcie mnie... - rzekł Gabriel, wyciągając do niego ręce. - Precz! - zawołał kamieniarz. - Truciciel ukrywa się w kościele... wejdźmy do kościoła. Mówiąc to, kamieniarz, a za nim Cebula i część gotowych na wszystko zabijaków, postąpili ku Gabrielowi. Misjonarz, widząc jak zaciekłość tłumu rośnie, osądził, na co się zanosi; cofnąwszy się do kościoła, zdołał mimo natarczywości napastników, utrzymać drzwi prawie przymknięte i zabarykadować je za pomocą drewnianego drąga, którego jeden koniec oparł o kamienną posadzkę, a drugi o drzwi. Podpierając drzwi, zawołał do księdza d,Aigrigny: - Uciekaj, ojcze... uciekaj przez zakrystię, inne drzwi są pozamykane... Znękany, osłabiony, oblany zimnym potem jezuita, czując, że mu braknie sił i sądząc, że jest już w bezpiecznym miejscu, rzucił się omdlały na krzesło. Na głos Gabriela, ledwie zdołał się podnieść i chwiejnym krokiem ruszył w stronę chóru, oddzielonego kratą od reszty kościoła. - Prędko, mój ojcze!... - dodał Gabriel, trzymając wszystkimi siłami drzwi, do których szturmował gmin - śpiesz się Na Boga, śpiesz się!... Za kilka minut będzie już za późno... Po czym dodał z rozpaczą: - A tu samemu... samemu wstrzymać napaść tych rozszalałych... nie uda mi się... W tej właśnie chwili, mimo nadzwyczajnej energii, z jaką trzymał drzwi, pragnąc ocalić księdza d'Aigrigny, spostrzegł, że zaczynają ustępować. Obejrzawszy się, żeby zobaczyć, czy przynajmniej jezuita schował się za kraty, zdumiał się i przeląkł, widzą go leżącego bez ruchu kilka kroków od chóru... Gabriel, z założonymi na krzyż rękami na piersiach, stał spokojnie, nieustraszony. Wyłamawszy drzwi, napastnicy wpadli do kościoła. Już zapadł zmierzch... Kilka srebrnych lamp rzucało tu i ówdzie słabe światło, dalej zaś było zupełnie ciemno. Wpadłszy do ogromnej, posępnej, pustej katedry, najśmielsi nawet przelękli się, osłupieli. Religijne nawyki lub wspomnienia z dzieciństwa mają tak silny wpływ na niektórych, iż wielu z bandy kamieniarza, skoro znalazło się w kościele, natychmiast odkryło głowy i postępowało ostrożnie, aby nie robić hałasu. Lecz wystarczył żart kamieniarza, aby wrażenie to minęło. - Cóż to? - zawołał - Czy przyszliśmy tu śpiewać nieszpory? Na te słowa odezwały się śmiechy. W miarę, jak nikło pierwsze wrażenie, głosy stawały się śmielsze, a na twarzach malowała się coraz większa dzikość, tym groźniejsza, że każdy wstydził się chwilowego przestrachu. - Tak, tak! - odezwało się kilka głosów, drżących z gniewu - trzeba nam życia jednego lub drugiego. - Lub obydwóch... - Bo dlaczego ten przeszkadza nam rozprawić się z trucicielem? - Niech zginie! Niech zginie razem! Po tym wybuchu tłuszcza rzuciła się do kraty chóru, przy której stał Gabriel. ROZDZIAŁ V MORDERCY Kamieniarz, a za nim jego banda, zbliżając się do Gabriela,. który postąpił naprzeciw nim kilka kroków, zawołał z zaiskrzonymi złością oczami: - Gdzie jest truciciel?... Chcemy go mieć... - A któż to powiedział wam, moi bracia, że to truciciel? - spytał Gabriel przenikliwym głosem. - Truciciel!... A gdzie są dowody?... Świadkowie?... Ofiary?... - Dość tego!... - odpowiedział grubiańsko kamieniarz, przyskakując z groźną miną. - Oddaj go; musimy go mieć... bo, jak nie, ty zapłacisz za niego... - A więc macie mnie. Jestem gotów! - rzekł Gabriel, podnosząc głowę i postępując naprzód ze spokojem, pełnym poświęcenia i wzniosłości. - Ja lub on - dodał - to dla was wszystko jedno: pragniecie krwi! Weźcie moją, ja wam przebaczę; nieszczęsny szał, który opanował wasz rozum... W tej chwili tłum spostrzegł leżącego księdza. - Mamy go! śmierć trucicielowi! - zawołano. Misjonarz stracił już nadzieję na ocalenie jezuity od strasznej śmierci... Mimo wszystko zawołał: - Stójcie!... Nieszczęśni, obłąkani... I rzucił się naprzeciw tłumu, wyciągając ręce. Odpowiedziano mu wrzaskiem: - Śmierć! Śmierć! - Chcecie jego śmierci? - rzekł Gabriel, blednąc jeszcze bardziej. - Tak!... tak!... - A więc niech umrze!... zawołał misjonarz nagle natchniony nową myślą - Tak, niech umiera zaraz, w tej chwili. Przez kilka sekund nacierający zamilkli, osłupieni, ze zdziwieniem patrząc na Gabriela. - Mówicie, że ten człowiek jest winny!... - rzekł misjonarz drżącym głosem. - Osądziliście go bez dowodów, bez świadków bo po co to wszystko?... Skoro ma umierać... Zarzucacie mu, że jest trucicielem... a gdzie są jego ofiary? Gdzie one są? Nie wiecie... Po co to wszystko? On już został osądzony... Gdzie jego obrona? To święte prawo każdego obwinionego!... Nie chcecie go słuchać... po co?... Jego wyrok już został ogłoszony... Niech i tak będzie!... Sami jesteście oskarżycielami, sami sędziami i sami katami. - Nie... nie!... - krzyknęło zapamiętale kilka głosów. - Nie?... - mówił Gabriel z coraz większym zapałem - Nie? Chcecie rozlać krew, rozlejcie ją nawet w świątyni pańskiej... Bo, mówicie, to jest wasze prawo... Dopełniacie okropnej sprawiedliwości... Lecz po co aż tyle rąk, aby dobić tego i tak już konającego człowieka? Po co te krzyki? Ta zapalczywość? Te gwałty? Czy w ten sposób wykonywane są sądy ludu, sprawiedliwego, potężnego? - Tak - odpowiedział kamieniarz - to jest nasze prawo; chcemy zabić truciciela... Nędznik ten, z zakrwawionym okiem, rozpaloną twarzą, posunął się na czele gromady, gotowej na wszystko; zrobił rękami ruch, jakby chciał odepchnąć Gabriela. Lecz zamiast opierać się bandycie, misjonarz pośpieszył mu naprzeciw, wziął go za rękę i rzekł śmiało: - Chodź... I niemal ciągnął za sobą zdumionego kamieniarza, tak że jego towarzysze przerażeni zachowaniem Gabriela, nie śmieli pójść za nim... Gabriel szybko przebiegł przestrzeń, która go dzieliła od chóru, otworzył kratę i zaprowadziwszy kamieniarza, nie przestając go trzymać za rękę, do księdza d'Aigrigny, leżącego na posadzce, zawołał: - Oto i ofiara... już jest skazana na śmierć, zabij ją!... - Ja? - zawołał kamieniarz z wahaniem - Ja... sam jeden?,.. - Och - rzekł Gabriel z bólem w głosie - nie ma żadnego niebezpieczeństwa, łatwo z nim skończysz... Zobacz... jak znękany cierpieniami, ledwie oddycha... Wcale ci się nie będzie opierał. Nie obawiaj się niczego! Kamieniarz stał jak wryty, gdy tymczasem tłum, wyraźnie przejęty tym zdarzeniem, zbliżał się powoli do kraty, nie mając śmiałości jej przekroczyć. - Uderz! - rzekł Gabriel do kamieniarza, pokazując mu uroczystym gestem tłum - Oto sędziowie... a ty jesteś katem... - Nie! - zawołał kamieniarz odskakując na bok. - Ja nie jestem katem... nie! Tłum zamilkł... Przez kilka chwil ani jedno słowo, ani jeden okrzyk nie zmącił głębokiej ciszy wspaniałej katedry. Potem kilku ludzi z bandy kamieniarza zaszemrało głośno, wyrzucając mu jego tchórzostwo. - Nie śmie dobić zatruwacza - rzekł jeden. - Tchórz! - Boi się! Słysząc to szemranie, kamieniarz podszedł do kraty, otworzył ją i wskazując na zemdlonego księdza d'Aigrigny, zawołał: - Jeżeli jest ktoś śmielszy ode mnie, niech idzie dobić go... niech się podejmie być katem... zobaczymy... Na to wezwanie szemrania ucichły. Nikt pojedynczo nie śmiał posunąć się i podnieść ręki na umierającego człowieka. Nagle ksiądz d'Aigrigny głęboko, chrapliwie westchnął, podniósł nieco głowę, drgnął konwulsyjnie, potem opadł na posadzkę, jakby już skonał... Gabriel krzyknął żałośnie i upadł przy nim na kolana, mówiąc: - Ach! Mój Boże! Nie żyje... Wywarło to na tłumie silne wrażenie. Na okrzyk Gabriela ludzie, którzy niedawno tak zapamiętale domagali się śmierci tego człowieka, teraz prawie rozczulali się nad nim. - Księże proboszczu - rzekł kamieniarz, nachyliwszy się do Gabriela... - Czy doprawdy nie ma już nadziei?... Z niepokojem i w głębokim milczeniu oczekiwano odpowiedzi Garbriela... - Bogu dzięki! - zawołał nagle Gabriel - Jego serce bije... Jest nadzieja, będzie można go uratować... - Będzie można go uratować - machinalnie powtórzył kamieniarz. - Będzie można go uratować... - powtórzył tłum. - Prędko, prędko! - rzekł Gabriel, obróciwszy się do kamieniarza. - Pomóż mi, bracie; przeniesiemy go do sąsiedniego domu... tam udzielą mu pierwszej pomocy... Na widok kamieniarza, pomagającego młodemu księdzu ratować człowieka, którego niedawno chciał zamordować, tłum nagle zmienił postawę, ogarnęły go inne uczucia. Wszyscy, jeden przez drugiego, ubiegali się z ofiarowaniem swoich usług. Nieraz tak bywa; ludzie potrafią być równie skorzy do złych jak dobrych uczynków. - Księże proboszczu, może lepiej byłoby zanieść chorego w lektyce - rzekła Cebula. - A gdybym tak pobiegł sprowadzić powóz - odezwał się szkaradny ulicznik, zdejmując furażerkę. - Dobrze mówisz - rzekł kamieniarz - biegnij co żywo. - Tak... tak!... Biegnij prędko, moje dziecko - rzekł Gabriel do ulicznika. Kiedy chłopak przeciskał się przez tłum, ktoś odezwał się: - Mam przy sobie flaszeczkę z wódką, może przyda się? Oczekując na przybycie powozu, Gabriel usiadł na chwilę na krzesełku; tymczasem kilku ludzi usłużnie ofiarowało się przytrzymać głowę księdza d'Aigrigny; Gabriel dawał mu powoli wąchać spirytus z flaszki. Po pewnym czasie spirytus wywarł skutek: jezuita ocknął się, poruszył kilka razy głową i zaczął oddychać głęboko. - Nic mu nie będzie... będzie żył! - zawołał uradowany Gabriel - Będzie żył... moi bracia... - Ach, całe szczęście!... - zawołało kilka głosów. - O! Tym lepiej, moi bracia - rzekł Gabriel. - Podziękujmy Bogu, że wasz ślepy szał zamienił w uczucie litości! Bracia, padnijmy na twarz przez zbawicielem, który cierpiał za nas. To mówiąc, sam padł na kolana. Wszyscy z uszanowanie poszli za jego przykładem. W kilka minut potem Gabriel, niemal w triumfie niesiony na rękach, wsiadł do powozu, w którym już leżał ksiądz d'Aigrigny; jezuita powoli odzyskał przytomność. Powóz zatrzymał się przed bramą domu przy ulicy Vaugirard; chory miał już tyle siły, iż sam bez pomocy, wysiadł z powozu i wszedł do domu, do którego nie wszedł, ale my wprowadzimy czytelnika. ROZDZIAŁ VI PRZECHADZKA Kilka dni upłynęło od czasu, gdy d'Aigrigny został tak odważnie ocalony przez Gabriela z rąk rozhukanego gminu. Trzej księża w czarnych, długich sutannach, z białymi wywiniętymi kołnierzykami, w czworograniastych kapeluszach, przechadzali się miarowym krokiem po ogrodzie. Stosownie do przepisów zgromadzenia (byli to bowiem jezuici), które zabraniają spacerować tylko dwu osobom, trzej duchowni nie rozłączali się ani na chwilę. - Bardzo się boję - mówił jeden z nich - bardzo się boję, aby wielebny ojciec, nieustannie dręczony od czasu, jak go złożyła cholera, nie nadwerężył swego zdrowia... żeby nie spowodował recydywy, która mogłaby być niebezpieczna dla jego życia. - Dlatego też - rzekł najmłodszy z księży - przykro jest wspomnieć, że wielebny ksiądz Rodin był przedmiotem zgorszenia dlatego, że uporczywie nie chciał odbyć publicznej spowiedzi. - Jego wielebności zdawało się, że nie jest z nim tak źle, jak sądzono - odezwał się drugi ksiądz - i że dopełni swych ostatnich powinności, skoro uzna, że zbliża się jego koniec. - W rzeczy samej, od dziesięciu dni, jak go tu sprowadzono umierającego... jego życie, że tak powiem, było nieustannym konaniem; a mimo to żyje jeszcze. - Mówią - rzekł następny - że ksiądz Rodin miał odpowiedzieć jego wysokości, kardynałowi Malipieri, który przybył namówić go, aby przykładnie zakończył życie, jak przystoi na syna Lojoli, naszego świętego patrona (na te słowa wszyscy trzej skłonili się jakby wszystkimi razem poruszyła jedna sprężyna), lecz ksiądz jakoby miał odpowiedzieć: "Nie potrzebuję się publicznie spowiadać chcę żyć i będę żył". Po tej rozmowie nastąpiło milczenie. Trzej jezuici przeszli długą aleję dotykającą miejsca, obsadzonego drzewami w kształcie szachownicy. Pośrodku tego miejsca, skąd alejki rozchodziły się w różne strony, na małym placu stał okrągły kamienny stół; na stole tym klęczał mężczyzna, ubrany także jak jezuita; na plecach i na piersiach miał zawieszone dwie tablice. Na jednej tablicy widniał napis: "Nieuległy". Na drugiej: "Cielesny". Jezuita, skazany, według zwyczajów zgromadzenia, na tę niedorzeczną, żakowską karę, był mężczyzną około czterdziestu lat, herkulesowej budowy, z tęgim, grubym karkiem i chociaż trzymał oczy pokornie spuszczone, z nerwowego i częstego ściągania gęstych brwi, można było wywnioskować, że jego uczucia nie bardzo godziły się z pozorną pokorą, zwłaszcza gdy ujrzał zbliżających się księży, których bardzo wielu, to trzech, to pojedynczo, przychodziło i odchodziło alejkami rozchodzącymi się z placu, gdzie był wystawiony na pokaz. Wśród spacerujących, widać było tu i ówdzie kilka świeckich osób, a to z następującej przyczyny: jezuici mieli również w posiadaniu przyległy dom, oddzielony tylko grabowym szpalerem; wiele pobożnych osób przyjeżdżało do tego domu odprawiać rekolekcje. Pensjonariusze ci używali tu przyjemności dobrego stołu, ładnej kapliczki i nauk ojców jezuitów. Jeden z dwóch jezuitów rzekł do najmłodszego księdza o posępnej, fanatycznej twarzy: - Przedostatni pensjonariusz, którego przyprowadzono rannego do naszego domu pokuty, nadal okazuje się być równie dzikim, gdyż nie widzę go z innymi. - Nie wiecie, jak on się nazywa? - Wiem o jego pobycie od dwóch tygodni, lecz nie słyszałem, aby go nazywano inaczej niż jegomość z pawilonu. - Jeden z naszych sług, przydany mu do pomocy, powiedział, że to człowiek niezmiernie łagodny, miły i wydaje się być pogrążony w wielkim smutku; prawie nigdy nie odzywa się. Tak rozmawiając doszli do budynku, podobnego kształtem do magazynu. Znajdowała się w nim kasa handlowa, do której wnoszono dochód ze sprzedaży książek, rycin, różańców, fabrykowanych przez zgromadzenie, a rozsyłanych po całej Francji; książek, po większej części bałamutnych lub kłamliwych, w których wszystko, co się jezuitom nie podobało w historii francuskiej, zostało zmienione lub wyszydzone karczemnym, straganowym stylem. Przysłuchując się z radością brzękowi talarów, jeden z ojców rzekł z uśmiechem: - A to dziś, w dzień przynoszący najmniej dochodu, ojciec kasjer mówił mi, że dochód z pierwszego kwartału wynosił 83.000 franków. - Przynajmniej - rzekł cierpko młody ksiądz - wiele szkodliwych środków wydarto z rąk bezbożników. - Bezbożnicy daremnie będą się burzyć; ludzie pobożni są z nami! - odrzekł drugi jezuita. - Wystarczy spojrzeć, mimo popłochu z powodu cholery, jak rozkupywane są bilety naszej pobożnej loterii... - Ale wiecie, ile będzie kosztowała kadzielnica, która zostanie opłacona z dochodu loterii? - Ojciec prokurator powiedział, że rachując w to drogie kamienie, nie przyniesie 35.000 franków... nie licząc starzyzny, którą przyjęto tylko na wagę... oszacowanej, jak sądzę, na 9.000 franków. - Loteria ma przynieść 40.000 franków zysku; dobrze więc stoimy - rzekł drugi jezuita. Na nieszczęście ta interesująca rozmowa została przerwana. W kracie ogrodu otworzyły się drzwi i jeden z ojców, na widok nadchodzącej osoby, rzekł: - Ach! Jego Wysokość kardynał Malipieri idzie odwiedzić ojca Rodina. - Oby te odwiedziny - rzekł młody ksiądz z pewnym zarozumialstwem - okazały się bardziej skuteczne niż ostatnie. ROZDZIAŁ VII CHORY Kardynał Malipieri, któregośmy poznali na naradzie u księżny Saint-Dizier, a który teraz udawał się do mieszkania Rodina, ubrany był po cywilnemu, okryty obszernym atłasowym płaszczem, z którego unosił się silny zapach kamfory, gdyż duchowny zaopatrzył się we wszelkie środki przeciw zarazie. Postawa kardynała zdawała się wyrażać pewien niepokój; cera jego twarzy była żółtawa; brunatna obwódka, otaczająca jego czarne oczy, wydawała się ciemniejsza niż zwykle. Dostojnik zamierzał już wejść do pokoju, w którym leżał chory, gdy wtem przez cienką ścianę, która go przedzielała od Rodina, usłyszał jakąś rozmowę i zatrzymał się, aby posłuchać. - Otóż więc jestem opatrzony... muszę wstać - usłyszał słaby, ale rozkazujący głos. - Nawet nie myśl o tym, wielebny ojcze - odpowiedział drugi, mocniejszy głos - bo to niemożliwe. - Okaże się, czy niemożliwe - rzekł pierwszy głos. - Ależ, wielebny ojcze... zabiłbyś się... nie jesteś nawet w stanie podnieść się... znaczyłoby to wystawić się na śmiertelny nawrót choroby... ja na to nie pozwolę... Po tych słowach dał się słyszeć jakiś szmer, jakby szamotanie, połączone ze stękaniem, raczej gniewnym niż użalającym się i znowu odezwał się głos: - Nie, nie, mój ojcze, a dla większego bezpieczeństwa nie zostawię ci ubrania... Już zresztą nadchodzi godzina, w której masz zażyć lekarstwo; pójdę je przygotować. I w tej chwili otworzyły się drzwi; kardynał ujrzał wychodzącego mężczyznę koło dwudziestu pięciu lat, niosącego pod pachą stary oliwkowy surdut i czarne wytarte spodnie, które rzucił na krzesło. Był to pan Anioł-Modest Rousselet, pierwszy uczeń doktora Baleiniera; fizjonomia młodego praktykanta była skromna, powściągliwa; na widok kardynała okazał niejakie zdziwienie i dwakroć nisko mu się ukłonił, nie podnosząc oczu. - Co mówi o chorym doktor Baleinier? - Powiada, że jest w najgorszym, jak tylko można sobie wyobrazić, stanie. Wielebny ojciec Rodin jest teraz w niebezpiecznej chwili przesilenia, w której parę godzin stanowić może o życiu lub śmierci... Doktor Baleinier poszedł po przyrządy, potrzebne do operacji, nader bolesnej i po powrocie wykona ją na chorym. - A czy powiedziano o tym księdzu d'Aigrigny? - Ksiądz d'Aigrigny sam jest bardzo chory, jak wiadomo waszej wysokości... od trzech dni nie podnosi się z łóżka. - Pytałem o niego, idąc tutaj - odpowiedział prałat - i zaraz go odwiedzę. Lecz, wracając do ojca Rodina, czy powiadomiono jego spowiednika, że jest w tak niebezpiecznym stanie i ma być poddany ciężkiej operacji? - Doktor Baleinier nadmienił mu parę słów, ale ojciec Rodin krzyknął z gniewem, że mu nie dają ani chwili spokoju, że go dręczą bez ustanku, że sam więcej niż kto inny, myśli o zbawieniu duszy i że... - Och! Per bacco!... Nie idzie tu o niego! - zawołał kardynał, przerywając tym pogańskim wykrzyknikiem panu Rousselet i podnosząc głos - Nie idzie tu o niego, ale o dobro zgromadzenia. Trzeba koniecznie, aby wielebny ojciec przyjął sakramenta z najjawniejszą uroczystością i żeby nie tylko zakończył żywot przykładnie, po chrześcijańsku, ale żeby ten przykład był jak najgłośniejszy... Wypada, żeby wszyscy mieszkańcy tego domu, nawet obcy, byli we- zwani na to widowisko. Bo w tych bezbożnych czasach prawdziwie chrześcijański zgon sprawi nader zbawienne wrażenie na świadkach. A nawet byłoby dobrze na wypadek śmierci przygotować się do zabalsamowania zwłok wielebnego ojca; wtedy można by go przez kilka dni wystawić w kaplicy, według rzymskiego zwyczaju. Mój sekretarz poda rysunek katafalku; będzie to bardzo okazałe; ojciec Rodin, zgodnie ze swą pozycją zasłużył, aby jego pogrzeb odbył się z największą okazałością; trzeba będzie co najmniej sześć świec... W przyległym pokoju, gdzie leżał chory, dał się słyszeć suchy odgłos, jakby coś twardego rzucono w gniewie na posadzkę. - Pozwoli Wasza Wysokość zwrócić sobie uwagę, że tutejsze prawa sprzeciwiają się podobnym wystawom, i że... - Prawa... zawsze prawa - przerwał rozgniewany kardynał - albo to Rzym nie ma także swoich praw? Albo to ksiądz lub zakonnik nie jest poddanym Rzymu? Czy nie czas już, żeby... Lecz, nie chcąc pewnie zapuszczać się w podobną rozmowa z młodym doktorem, mówił dalej: - Później będzie czas pomyśleć o tym; lecz powiedz mi pan, czy po ostatniej mojej wizycie wielebny ojciec Rodin miał znowu napady maligny? - Tak, Wasza Wysokość, tej nocy cierpiał na nią przez ponad półtorej godziny. - Czy też pamiętałeś pan, jak mu polecono, zapisywać wszystkie słowa, które wtedy mówił? - Tak, proszę, oto są notatki, jakie mi Wasza Wysokość kazał zrobić. Pan Rousselet wyjął z szufladki papiery i podał je kardynałowi. Odebrawszy spis słów, wypowiedzianych przez Rodina w malignie, kardynał okazał wielką ciekawość, chcąc dowiedzieć się, co on zawiera. Przeczytawszy, zmiął papier w ręku i rzekł, nie ukrywając złości: - Zawsze słowa, bez związku i znaczenia... myślałby kto, że ten człowiek nawet w obłąkaniu umie panować nad sobą i jeżeli prawi głupstwa, to niewiele znaczące. - Wprowadź mnie do ojca Rodina - rzekł po chwilowym milczeniu. - Jestem gotów na rozkazy Waszej Wysokości - rzekł pan Rousselet, kłaniając się nisko. I wszedł do przyległego pokoju. Zostawszy sam, zamyślony kardynał rzekł do siebie: - Zawsze jestem tego samego przekonania... Podczas nagłego napadu cholery, jakiemu uległ... zdawało się ojcu Rodinowi, że został otruty, a więc knuł coś niebezpiecznego i dlatego tak się wszystkiego bał. Czyżby więc słuszne były nasze podejrzenia? Czyżby silnie i skrycie starał się oddziaływać, jak się tego obawiamy, na znakomite osoby w Rzymie... ale w jakim celu? Trudno tego dociec, gdyż jego wspólnicy wiernie dochowują tajemnicy... Miałem nadzieję, że może w malignie... wymknie mu się jakie słowo... a jednak nic... nic się nie odkryło, same tylko nic nie znaczące frazesy. Dalsze rozmyślania przerwał mu doktor Rousselet. - Przykro mi oznajmić Waszej Wysokości, że wielebny ojciec Rodin nie da się w żaden sposób namówić, aby przyjąć kogokolwiek; mówi, że potrzebuje teraz spokoju... Choć bardzo osłabiony, jest jednak markotny, poirytowany. Bardzo możliwe, że usłyszał Waszą Wysokość mówiącego o zabalsamowaniu go... i że... Widząc, że kardynał zmierza ku drzwiom do pokoju chorego, dodał: - Ależ, Wasza Wysokość, ojciec Rodin nikogo nie chce przyjąć... potrzebuje zupełnego spokoju przed operacją, która niebawem go czeka... może byłoby niebezpiecznie, gdyby... Nie odpowiedziawszy, kardynał wszedł do pokoju Rodina. ROZDZIAŁ VIII PODSTĘP Żeby dać lepsze wyobrażenie meczarni Rodina, zmuszonego pozostać bezczynnym z powodu choroby i żeby podkreślić ważność odwiedzin kardynała Malipieri, przypomnijmy w skrócie zuchwałe zamiary dumnego jezuity, który uważał się za następcę Sykstusa V, czekając tylko, kiedy zajmie jego pozycję. Dochrapać się przez mądre pokierowanie sprawy Rennepont'ów godności generała w zgromadzeniu, potem, w razie już prawie przewidzianej abdykacji, pozyskać sobie większość głosów w kolegium kardynałów, aby zasiąść na stolicy papieskiej, a wtedy za pomocą zmian. w ustawach zakonu jezuitów, zagarnąć pod władzę papieską to potężne zgromadzenie - takie były skryte marzenia Rodina. Co do prawdopodobieństwa ich spełnienia... uświęcały je liczne poprzednie przypadki, gdyż wielu prostych mnichów lub księży niespodziewanie wzniosło się do godności papieskiej. Pośród takich okoliczności, okoliczności tak ważnych, Rodin skazany był na męki choroby, która paraliżowała jego siły, właśnie wtedy, gdy bardziej niż kiedykolwiek należało być czynnym, czynnym wszelkimi sposobami, do jakich tylko jego umysł był zdolny. * * * Postawszy jakiś czas nie poruszony przy drzwiach, kardynał powoli zbliżył się do łóżka Rodina. Rozgniewany tym natręctwem Rodin, chcąc uniknąć rozmowy, której z wielu względów sobie nie życzył, nagle odwrócił się do ściany i udał, że śpi. Kardynał, nie zważając na to i postanowiwszy skorzystać z osłabienia Rodina, przystawił sobie krzesło i pomimo odrazy, usiadł przy łóżku chorego. - Jakże się masz, wielebny ojcze? - rzekł słodziutkim głosem, który przy włoskim akcencie wydawał się jeszcze bardziej obłudny. Rodin udał głuchego, głośno chrapał i nie odpowiadał. Kardynał, chociaż w rękawiczkach, ze wstrętem jednak ujął rękę jezuity, wstrząsnął nią i powtórzył: - Wielebny ojcze, przecież nie śpisz... posłuchaj mnie, proszę... Dręczony bólem, nękany natręctwem gościa, Rodin obrócił głowę, wlepił zapadłe oczy w kardynała i ściągniętymi od złośliwego uśmiechu ustami rzekł: - A więc Wasza Wysokość obstaje przy tym, aby mnie zabalsamować... jak niedawno usłyszałem i pragniesz widzieć mnie wystawionego w kaplicy, żeby mnie w ten sposób dręczyć w śmiertelnej chorobie i przyśpieszyć mój zgon... - Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że ze wszystkich sił życzyłem... życzę ci chrześcijańskiego przykładnego zgonu... wtedy nie mylisz się, mój ojcze! Doskonale mnie zrozumiałeś, bowiem byłoby mi miło widzieć cię, po tak godnie spędzonym życiu, przedmiotem uwielbienia wiernych. - A ja powiadam Waszej Wysokości - zawołał słabym głosem Rodin - że jest wielkim okrucieństwem odzywać się z takimi życzeniami w obecności chorego w tak ciężkim, jak mój stanie. Ten napad gniewu nadwątlił siły Rodina, opuścił głowę na poduszkę i zatabaczoną chustką otarł spieczone usta. - No, no, uspokój się, ojcze - odpowiedział kardynał ojcowskim tonem - nie miej takich zgubnych myśli; nie wątpię, że opatrzność ma względem ciebie wysokie zamiary, kiedy już cię zachowała od tak wielkiego niebezpieczeństwa... Miejmy nadzieję, że cię jeszcze wydźwignie z resztek choroby. Rodin odpowiedział chrapliwym pomrukiem, odwracając się do ściany. Nie zmieszany kardynał mówił dalej: - Opatrzność nie tylko wydźwignęła cię z niebezpieczeństwa, ale zrobiła więcej... To co ci powiem, jest niezmiernie ważne; posłuchaj tylko uważnie. Opatrzność sprawiła, abyś w napadzie obłąkania wyjawił niechcący bardzo ważne rzeczy. I z niespokojną ciekawością czekał skutków swej podstępnej zasadzki. Lecz chory, ciągle odwrócony do ściany, nawet nie okazał, że go siły opuszczają i pozostał milczący. - Pewnie zastanawiasz się nad tymi słowami, wielebny ojcze - rzekł kardynał - postępujesz słusznie, gdyż chodzi o rzecz wielkiej wagi; tak, powtarzam, opatrzność dozwoliła, abyś podczas twego obłąkania wyjawił najskrytsze myśli, które by ci bardzo mogły zaszkodzić... Powiem krótko, podczas ataku zeszłej nocy, odkryłeś tajny cel swych intryg w Rzymie wobec wielu członków świętego kolegium. Wstał, nachylił się nad chorym, śledząc, jakie wrażenie jego słowa wywrą na Rodinie. Ale on zareagował nieoczekiwanie. Jak trup, poddany działaniu stosu galwanicznego, nagle podskakuje, rzuca się i miota, tak Rodin uniósł się na łóżku, obrócił i usiadł, usłyszawszy ostatnie słowa kardynała. - Zdradził się... - szepnął po włosku kardynał. Potem znowu usiadłszy, wlepił w jezuitę oczy, iskrzące się triumfującą radością. Chociaż Rodin nie słyszał szeptu kardynała, nie widział jego uradowanej twarzy, pomimo swej słabości zrozumiał, jak nieroztropne było jego oburzenie, które znaczyło zbyt wiele... - Mój ojcze, twoje mocne wzruszenie, twój przestrach, utwierdza mnie w przekonaniu, niestety, w smutnym przekonaniu - rzekł kardynał, coraz bardziej zadowolony, że mu się podstęp udał i czując, że niebawem pozna sekret jezuity - dlatego teraz, chyba pojmujesz, jak ważne będzie dla ciebie zastanowić się nad najdrobniejszymi szczegółami twoich planów i twoich wspólników w Rzymie; tym sposobem, mój ojcze, możesz się spodziewać, że otrzymasz łaskę, zwłaszcza, jeżeli przyznasz się szczerze i jeżeli dokonasz pewnych uzupełnień, których, jak to bywa, braknie w twym wyznaniu, uczynionym w gorączce. Rodin uspokoiwszy się z pierwszego wrażenia, zrozumiał, choć trochę za późno, że było to tylko podejście i że się skompromitował, nie słowami, lecz okazanym przestrachem, na nieszczęście zdradzającym jego myśli. Otarł rozpalone czoło z zimnego potu. Doznany wstrząs zwiększał jego cierpienia i pogarszał jeszcze jego i tak już niebezpieczny stan. Znękany dolegliwościami choroby i natręctwem gościa, nie mógł już dłużej siedzieć i rzucił się na poduszkę. - Per bacco! - pomyślał kardynał, przerażony widokiem poszarzałej twarzy jezuity - żeby tylko nie skończył, nic nie powiedziawszy i nie uszedł tak zręcznie zastawionej pułapki. I nachyliwszy się do Rodina, rzekł: - Miejmy nadzieję, drogi ojcze, że to przesilenie nie okaże się szkodliwe... ale ponieważ może się zdarzyć, wypadałoby więc, a chodzi przecież o zbawienie twojej duszy, żebyś mi wszystko szczerze wyznał... choćby to wyznanie miało wyczerpać wszystkie twoje siły... życie wieczne warte jest więcej niż to znikome życie. Czyż twoje wyznania nie były dość wyraźne? Po cóż więc teraz to wahanie, żeby je uzupełnić? - Moje wyznania były... wyraźne? Wasza Wysokość zapewniasz mnie o tym? - spytał Rodin, zacinając się po każdym słowie, tak był słaby i udręczony. - A więc... po co je powtarzać? - i drwiący uśmiech osiadł na sinych ustach Rodina. - Po co? - zawołał z gniewem kardynał - Aby zasłużyć na odpuszczenie, albowiem tak jak udziela się rozgrzeszenia żałującemu pokutnikowi, tak na wyklęcie zasługuje zatwardziały grzesznik. - Ja się nie zapieram - z trudnością wymówił Rodin - ale zostawcie mnie w spokoju. - Nareszcie Bóg cię natchnął - rzekł kardynał z westchnieniem zadowolenia. I sądząc, że jest już bliski celu, rzekł: - Słuchaj tylko głosu Pana, miły bracie w Chrystusie; on będzie twoim przewodnikiem, tak więc niczemu nie zaprzeczasz? - Byłem... w gorączce... nie... mogę... więc... zaprzeczać... Nie mogę zaprzeczać głupstwom, jakie mogłem powiedzieć... podczas... obłąkania... - A jeśli te mniemane głupstwa są zgodne z faktami?... - Kardynale Malipieri... wasz podstęp... dorównuje nawet... mojemu cierpieniu - odparł Rodin gasnącym głosem. - Dowodem na to, że nie wyjawiłem swojej tajemnicy... jeżeli w ogóle jakąś posiadam... jest to, że chcielibyście... wymóc na mnie... abym ją wyjawił... I mimo udręczenia, mimo coraz większych boleści, miał jeszcze tyle siły, że się podniósł do połowy, spojrzał kardynałowi prosto w oczy i zadrwił z niego ironicznym, szatańskim uśmiechem. Nagle otworzyły się drzwi i wszedł ksiądz d'Aigrigny, z okrzykiem niewymownej radości: - Wspaniała nowina! ROZDZIAŁ IX DOBRA WIADOMOŚĆ Po zmianach na twarzy księdza d'Aigrigny, po jego bladości, słabym chodzie, znać było, że straszne zdarzenie na placu przed kościołem wywarło fatalny wpływ na jego zdrowie. Mimo to twarz jego jaśniała triumfującą radością, kiedy wchodził do pokoju Rodina, wołając: - Wspaniała nowina! Rodin drgnął na te słowa; pomimo wielkiego osłabienia podniósł głowę; jego niespokojne, przenikliwe oczy zabłysły; skinął wychudłą ręką na księdza d'Aigrigny, aby zbliżył się do łóżka i rzekł głosem tak słabym, iż ledwo było można usłysześ: - Czuję się bardzo słaby... Kardynał prawie mnie dobił... Lecz jeżeli ta wspaniała nowina dotyczy sprawy Rennepont'ów ... o której nic teraz nie wiem... zdaje mi się... żebym wyzdrowiał! - Więc niech ci będzie na zdrowie, mój ojcze - zawołał ksiądz d'Aigrigny, zapomniawszy o przestrogach doktora Baleioier, który nie pozwalał jeszcze mówić z Rodinem o ważniejszych sprawach. - Tak - powtórzył ksiądz d'Aigrigny - bądź zdrów, czytaj... i ciesz się, ojcze: zaczyna się spełniać, co zapowiadałeś. Wydobył z kieszeni papier i podał go Rodinowi, który chwycił go chciwie drżącą ręką. Zaledwie przeczytał pismo, natychmiast krzyknął przytłumionym, trudnym do opisania głosem, pełnym radości: - Jednego już nie ma... To się już zaczyna... teraz pójdzie szybko... Potem rzucił się na poduszkę, mówiąc: - O! Radość mnie dusi... Brak mi słów... - O co chodzi? - zapytał kardynał księdza d'Aigrigny. Ten odpowiedział tonem pozornie żałosnym: - Jeden ze spadkobierców rodziny Rennepont'ów , biedny wyrobnik, zniszczony zbytkami i rozwiązłością, zmarł trzy dni temu, w wyniku obmierzłej rozpusty, w której chciano zażartować z cholery, zapominając, że to bicz Boży... - Widzicie - rzekł Rodin, głosem tak słabym, że prawie nie było można go zrozumieć - kara już się zaczyna... Jeden... z Rennepont'ów zmarł... i uważajcie dobrze... ten akt zejścia... - dodał, wskazując papier, który trzymał w ręku d'Aigrigny - przyniesie kiedyś miliony zgromadzeniu jezuitów... a to... dlatego... że ja... Same wargi dokończyły zaczęte zdanie. Od kilku chwil jego głos tak się zmienił, że nie można było nic rozróżnić; w wyniku gwałtownego wzruszenia krtań tak mu się ścisnęła, iż nie mógł wydobyć słowa. Omdlały, bezsilny, upadł znowu na poduszkę; ledwo oddychając przyłożył chustkę do spieczonych warg; szczęśliwa nowina, jak sądził, nie uleczyła go; przez moment tylko zapomniał o bólach. Ksiądz d'Aigrigny podał choremu do wypicia kilka kropli, które podziałały uspokajająco. - Może chcesz, ojcze, żebym zawołał pana Rousselet? - spytał ksiądz d'Aigrigny, widząc wyraźne pogorszenie jego stanu. Rodin kiwnął odmownie głową - nie mógł wydobyć z siebie ani słowa - stracił mowę. Ksiądz d'Aigrigny otworzył drzwi do przedpokoju, w którym zastał pana Rousselet; ten oddał mu spory pakiet i rzekł: - Przepraszam wielebnego ojca, że go fatygowałem, ale powiedziano mi, żebym natychmiast oddał te papiery. D'Aigrigny wrócił do chorego i pokazując mu listy, rzekł: - Mam tu różne sprzeczne raporty, dotyczące członków rodziny Rennepont, na które, jak sądzę, należałoby zwrócić szczególną uwagę... bowiem moja słabość nie pozwoliła mi zająć się tym bliżej, gdyż dopiero dziś wstałem. Lecz nie wiem, wielebny ojcze - dodał - czy twój stan pozwoli mu posłuchać... Rodin dał tym razem znak tak pełen rozpaczy, iż d'Aigrigny uznał, że byłoby niebezpiecznie sprzeciwiać się jego życzeniu; zwrócił się więc do kardynała, niezadowolonego, że nie zdołał dociec sekretów Rodina, pokazując mu list; - Czy Wasza Wysokość pozwoli? Ten skłonił głowę i odpowiedział: - Drogi ojcze, wasze sprawy są także naszymi sprawami, powinniśmy zawsze radować się tym, co sprawia radość czcigodnemu zgromadzeniu jezuitów. Ksiądz d'Aigrigny rozpieczętował kopertę; znajdowały się w niej rozmaite pisma. Przeczytawszy pierwsze, zachmurzył się i rzekł poważnym głosem: - To nieszczęście... wielkie nieszczęście... Rodin obrócił głowę i spojrzał nań niespokojnym, pytającym wzrokiem... - Floryna zmarła na cholerę - rzekł ksiądz d'Aigrigny. - A co gorsze, dodał - że przed śmiercią nędznica wyznała pannie Cardoville, że od dawna ją szpiegowała z rozkazu waszej wielebności... Rodin niecierpliwym skinieniem dał znak księdzu d'Aigrigny, aby czytał dalej. I d'Aigrigny czytał: - "Mówią, że marszałek od kilku dni wydaje się mniej zmartwiony, mniej smutny; ostatnim razem spędził parę godzin ze swymi córkami, co już od dawna nie zdarzyło mu się. Przykra postawa jego żołnierza Dagoberta okazuje się coraz pogodniejsza... oznaki te można uważać za dowód znacznej poprawy sytuacji marszałka. Po piśmie poznaliśmy, że ostatnie anonimowe listy zostały zwrócone posłańcowi, nie będąc nawet rozpieczętowane przez marszałka; pomyślimy o sposobie przesłania ich inną drogą". Potem spojrzawszy na Rodina, dodał: - Wasza wielebność sądzi pewnie podobnie jak ja, że to doniesienie jest niezbyt zadowalające?... Rodin schylił głowę. Z jego pomarszczonej twarzy można było wyczytać, jak martwiło go, że nie mógł mówić; sięgnął ręką do szyi, patrząc z żalem na księdza d'Aigrigny: - Ach!... zawołał d'Aigrigny z gniewem, przeczytawszy kolejne pismo - Za jedną pomyślną wiadomość dzisiejszy dzień przynosi wiele niepomyślnych!... Kardynał, podzielając również niepokój Rodina, zwrócił się do księdza d'Aigrigny: - Wielebny ojcze, co takiego jest w tym piśmie? - Myśleliśmy, że nikt nie wie o pobycie w naszym domu pana Hardy'ego - rzekł d'Aigrigny - a należy się obawiać, żeby Agrykola Baudoin nie odkrył mieszkania swego pryncypała i nie podał mu listu za pośrednictwem któregoś z domowników... I tak - dodał z gniewem - przez ostatnie trzy dni, kiedy nie mogłem odwiedzić pana Hardy'ego w pawilonie, gdzie mieszka, jeden ze służących dał się przekupić... Jest między nimi jednooki, któremu nigdy nie ufałem... nędznik... Ale nie, nie chcę jeszcze wierzyć tej zdradzie. - Mój drogi ojcze - rzekł kardynał - nie trzeba tracić nadziei... dobra sprawa będzie zawsze triumfować. - Zobaczmy jeszcze to ostatnie pismo - rzekł d'Aigrigny po chwili zamyślenia. - Mam zaufanie do osoby, która mi je przysłała, tak iż nie wątpię o prawdziwości zawartych w nim szczegółów. Oby okazały się lepsze od poprzednich! ROZDZIAŁ X TAJEMNICZE PISMO Ksiądz d'Aigrigny czytał, co następuje: "Trzy dni temu ksiądz Gabriel de Rennepont, który nigdy nie był u panny Cardoville, zjawił się w jej pałacu o wpół do drugiej po południu; pozostał tam aż do godziny piątej. Prawie zaraz po odjeździe księdza, z pałacu wyszło dwóch służących; jeden udał się do marszałka Simona, drugi do Agrykoli Baudoina, czeladnika kowalskiego, a potem do księcia Dżalmy. Wczoraj, koło południa, marszałek Simon przybył z córkami do panny Cardoville; wkrótce potem pojawił się tam ksiądz Gabriel, w towarzystwie Agrykoli Baudoina. Między tymi osobami a panną Cardoville odbyła się narada; pozostali u niej aż do godziny wpół do czwartej. Marszałek przyjechał powozem, a wrócił z córkami pieszo; wszyscy troje wydawali się bardzo uradowani i widziano nawet, jak w bocznej alei Pól Elizejskich marszałek ucałował swoje córki z wielką czułością. Ksiądz Gabriel i Agrykola wyszli ostatni. Ksiądz Gabriel wrócił do domu; kowal, na którego z wielu powodów zwrócono szczególną uwagę, poszedł do pewnego handlarza win przy ulicy la Harpe. Udano się tam za nim; zażądał, aby mu dano butelkę wina i usiadł w osobnym pokoju; nie pił jednak i zdawał się być czymś żywo zajęty; domyślano się, że kogoś oczekuje. Istotnie, po pół godzinie przyszedł jakiś mężczyzna koło trzydziestu lat, jednooki brunet wysokiego wzrostu, ubrany w surdut kasztanowego koloru i czarne pantalony; przybył jak się zdaje z sąsiedztwa. Mężczyzna ten zasiadł przy stole razem z kowalem. Wszczęła się między nimi dość żywa rozmowa, ale nieszczęściem nic z niej nie można było usłyszeć. Po pół godzinie Agrykola Baudoin dał mężczyźnie pakiecik, który, jak się zdaje, zawierał złoto, gdyż jednooki okazywał wielką wdzięczność. Nazajutrz rano udano się do sklepu handlarza win, czekano tam aż do wpół do pierwszej; zjawił się kowal. Ponieważ działano ostrożnie, można było, podobnie jak wczoraj, wejść do pokoju i usiąść blisko kowala, nie budząc jego podejrzeń; niebawem przybył jednooki mężczyzna i oddał mu list, zapieczętowany czarnym lakiem. Na widok listu Agrykola Baudoin zdawał się być bardzo poruszony. Potem wyszli razem ze sklepu. Udano się w ślad za nim; jak wczoraj, jednooki mężczyzna wszedł do wiadomego domu przy ulicy Vaugirard. Agrykola szedł z nim aż do bramy, potem długo krążył wokół murów, chcąc widocznie rozpoznać miejsce; czasami coś sobie zapisywał w notesie. Potem udał się na plac Odeon, gdzie wziął dorożkę. Ruszył stąd na ulicę Anjou do panny Cardoville. Szczęśliwym trafem w chwili, gdy widziano go wchodzącego do pałacu, powóz z liberią panny Cardoville wyjeżdżał z bramy; siedział w nim jej koniuszy z bardzo licho ubranym człowiekiem, któremu źle patrzyło z oczu. Koniuszy panny Cardoville wysiadł z powozu z owym mężczyzną; weszli obaj do biura agentów policyjnych; w pół godziny koniuszy wyszedł sam i wsiadłszy do powozu, kazał się wieźć do Pałacu Sprawiedliwości. Udał się do biura królewskiego prokuratora; zabawił tam blisko pół godziny, po czym wrócił do pałacu panny Cardoville. Dowiedziano się z pewnego źródła, że tego samego dnia koło ósmej wieczorem, panowie d'Ormesson i Valbolle, znakomici adwokaci i sędzia, który odebrał wniesioną przez pannę Cardoville skargę na doktora Baleinier'a, mieli z tą panną konferencję, która przeciągnęła się do północy, a w której uczestniczyli ponadto Agrykola Baudoin i dwaj inni robotnicy z fabryki pana Hardy'ego. Dziś u marszałka Simona był książę Dżalma; zabawił u niego koło kwadransa; potem według wszelkiego prawdopodobieństwa, obaj udali się do panny Cardoville, gdyż ich powóz zatrzymał się przed bramą jej pałacu; nieprzewidziany wypadek nie pozwolił uzupełnić tej ostatniej wiadomości. W tej chwili dowiedziano się, że wydano rozkaz zatrzymania niejakiego Leonarda, dawnego totumfackiego barona Trippeaud. Podejrzewają go, że jest sprawcą pożaru w fabryce pana Hardy'ego; Agrykola Baudoin i jego dwaj towarzysze wskazali człowieka, uderzająco podobnego do Leonarda. Z tego wszystkiego wynika, że od kilku dni pałac Cardoville jest ogniskiem, gdzie schodzą się i rozchodzą najczynniejsze działania, które zdają się zawsze krążyć wokół marszałka Simona i jego córek oraz wokół pana Hardy'ego, działania, których niezmordowanymi sprawcami są panna de Cardoville, ksiądz Gabriel i Agrykola Baudoin; uważamy więc ich za najbardziej niebezpiecznych. Łatwo sobie wyobrazić, jak okropne wrażenie sprawić musiał ten donos i na księdzu d'Aigrigny, i na Rodinie... zwłaszcza na Rodinie, ciężko chorym, przykutym do łóżka i nic nie mogącym zdziałać właśnie wtedy, kiedy widział walącą się budowę swych intryg. ROZDZIAŁ XI PRZED OPERACJĄ Skutkiem niesłychanie silnej woli, jakby poruszony sprężyną, Rodin zerwał się z łóżka, unosząc z sobą prześcieradło, które wlokło się za nim jak za nieboszczykiem... W pokoju było zimno. - Nieszczęsny... Co robisz? To śmierć! - zawołał ksiądz d'Aigrigny, chcąc zmusić Rodina do położenia się w łóżku. Lecz ten, wyciągnąwszy wychudłą rękę, twardą jak żelazo, odepchnął go z niepojętą siłą. - Jest silny jakby w napadzie wielkiej choroby!... - rzekł ksiądz d'Aigrigny. Rodin podszedł wolnym krokiem do biurka, gdzie było wszystko, czego potrzebował doktor Baleinier do pisania recept i zaleceń; potem usiadłszy przy biurku, wziął papier, pióro i zaczął pisać. Jego ruchy były spokojne i pewne; przypominały automatyczne kroki, jakie spostrzegamy u lunatyków. Milczący, osłupieli, nie wiedząc, czy dzieje się to na jawie, czy im się śni. Na widok tego cudu kardynał i ksiądz d'Aigrigny z otwartymi ustami patrzyli w zdumieniu na dziwnie zimną krew Rodina. Kardynał jednak podszedł do niego i rzekł: - Ależ, ojcze... to nierozsądne... Rodin wzruszył ramionami, obejrzał się i kiwnął, aby zbliżył się do niego i przeczytał, co napisał. Kardynał przeczytał i oddał pismo księdzu d'Aigrigny. - A! Jest to pełne rozsądku i talentu - rzekł z zapałem - w ten sposób zniszczy się niebezpieczny związek między księdzem Gabrielem a panną Cardoville. - Co za myśl, Wasza Wysokość! - rzekł ksiądz d'Aigrigny - doskonała, trzeba to zrobić... może być bardzo dobrze przyjęta i... Rodin kiwnął na księdza d'Aigrigny i dał mu list z dołączeniem małej kartki, na której napisane były słowa: "Wykonać natychmiast, przed upływem godziny". Ksiądz d'Aigrigny przeczytał pismo i zawołał: - To prawda, nie pomyślałem o tym... dzięki temu korespondencja Agrykoli Baudouin z panem Hardy zamiast szkodzić, może, przeciwnie, przynieść najlepszy skutek. Nagle otworzyły się drzwi i wszedł doktor Baleinier. Na widok siedzącego przy biurku Rodina, na pół nagiego, z bosymi nogami na posadzce, doktor zawołał tonem nagany i przestrachu: - Ależ ojcze, i Wasza Wielebność... wszak to samobójstwo. Zaniepokojony do najwyższego stopnia, chciał mu zbadać puls u lewej ręki, którą Rodin mu podał, nie przestając pisać prawą. - Ależ to cud! - zawołał Baleinier, licząc uderzenia pulsu. - Od ośmiu dni i jeszcze dziś rano, puls był szybki, przerywany, a teraz wzmacnia się, zaczyna być regularniejszy... nie pojmuję tego... Co tu się stało?... Nie mogę uwierzyć... - A więc - rzekł kardynał - obejdzie się bez operacji... - To niespodziewane przesilenie jest chwilowe... a jego wpływ mógłby sprowadzić śmierć. Operacja będzie konieczna. - A czy powiedział mu pan, jak bolesna jest ta operacja?... - Mniej więcej zorientowałem go, Wasza Wysokość. I podszedł do Rodina, który nie zwracał uwagi na ich rozmowę, prowadzoną po cichu. - Wielebny ojcze - doktor odezwał się poważnym głosem - czy chcesz w ciągu tygodnia stanąć na nogach? Rodin skinął potakująco, nie przerywając pisania. - Poprawa twego stanu - ciągnął doktor - potrwa krótko, a jeżeli nie zrobimy operacji, o której już ci mówiłem, zaprawdę!... Powiadam to bez ogródek... nie ma szans na wyleczenie. Rodin skończył pisać i podał doktorowi kartkę ze słowami: "Dałbym sobie uciąć ręce i nogi... byle tylko żyć. Jestem gotów". I usiłował wstać. - Muszę uprzedzić waszą widebność, nie dlatego, żebym straszył, lecz żeby dać mu czas do nabrania odwagi - dodał doktor Baleinier - że operacja jest bardzo bolesna... Rodin wzruszył ramionami i pewną ręką napisał: "Jestem na wszystko zdecydowany". - Wielebny ojcze - rzekł doktor - należałoby jednak położyć się... Rodin napisał: "Przygotuj pan, co trzeba... ja tymczasem napiszę pilne polecenia; da mi pan znać, kiedy będzie pan gotów". Potem, zapieczętowawszy opłatkiem napisany list, skinął na księdza d'Aigrigny, aby przeczytał jego treść, a brzmiała ona: "Posłać natychmiast agentowi, który pisał anonimowe listy do marszałka Simona". Wreszcie wstał. Lecz już sprawdzały się przewidywania doktora; ledwie przez sekundę mógł ustać na nogach i znowu padł na krzesło... Wtedy spojrzał zmartwiony na doktora Baleiniera a jego oddech stawał się coraz cięższy. Doktor usiłował go pocieszyć. - Bądź spokojny, wielebny ojcze... Ale trzeba się pośpieszyć... Wesprzyj się na mnie i na księdzu d'Aigrigny. Z ich pomocą Rodin zdołał dostać się do łóżka; usiadłszy w nim, wskazał ręką, aby mu podano papier i pióro; po czym pisał dalej na kolanach. - Nie będzie krwi - rzekł doktor Baleinier - lecz będą gorsze rzeczy... Racz więc wasza wielebność - zwrócił się do księdza d'Aigrigny - przysłać mi trzech zakonników, którzy mi posłużą za pomocników; racz także wezwać pana Rousselet, aby przyszedł ze swymi przyrządami. Ksiądz wyszedł. Kardynał zbliżył się do doktora i rzekł po cichu, wskazując Rodina: - On jest w niebezpiecznym stanie? - Tak, Wasza Wysokość, ale jeśli wytrzyma operację... Ma ciężki oddech, dusi go w piersiach, ale jest szansa. W tej chwili wszedł Rousselet, trzymając pod pachą duże kwadratowe pudło; zbliżył się do stołu i na marmurowym blacie rozstawił swoje przyrządy. Niebawem weszli do pokoju trzej jezuici, którzy rano przechadzali się po ogrodzie. ROZDZIAŁ XII KAŹŃ Wielebni ojcowie - doktor Baleinier zwrócił się do przybyłych - dziękuję za waszą uprzejmość... czeka tu panów prosta przysługa, a przy pomocy Bożej, ta operacja ocali wielebnego ojca Rodina. Trzej zakonnicy wznieśli oczy ku niebu, po czym skłonili się wszyscy razem. Na twarzy Rodina nie pokazał się najmniejszy znak strachu; jego twarz była spokojna, zimna jak u trupa; tylko małe oczki jeszcze mocniej zaiskrzyły się w swych głębokich jamach; przez krótką chwilę wodził wzrokiem po obecnych; wziąwszy pióro w zęby, złożył i zapieczętował inne pismo, położył je na nocnym stoliku i wreszcie kiwnął na doktora, zdając się mówić: Jestem gotów. - Trzeba najpierw zdjąć koszulę i kaftan, mój ojcze. Czy to ze wstydu, czy z innej przyczyny, Rodin zawahał się przez chwilę... ale tylko przez chwilę... bo gdy doktor powtórzył: - Koniecznie trzeba, wielebny ojcze... Rodin rozebrał się przy pomocy doktora, który chcąc uspokoić wstydliwość pacjenta, rzekł: - Wystarczy tylko odsłonić piersi waszej wielebności, lewy i prawy bok. Po chwili przystąpił do operacji. Było to rzeczywiście dość proste. Doktor dał każdemu ze swych czterech pomocników rodzaj stalowego trójnogu, mającego koło dwóch cali średnicy i trzech wysokości. Jego środek wypełniony był mocno watą: narzędzie to należało trzymać lewą ręką za drewniany trzonek. W prawej ręce każdy trzymał blaszaną rurkę; na jednym końcu rurki przylutowane były wywinięte brzegi, żeby można było wygodnie przyłożyć usta, drugi zaś koniec rozszerzony był w kształcie trąbki, tak, że mógł posłużyć za nakrywkę. Uzbroiwszy swych pomocników, doktor kazał im podejść do Rodina, którego łóżko zostało wytoczone na środek pokoju. Dwóch stanęło z jednej, dwóch z drugiej strony. Cztery knoty zapalonej bawełny, urządzone tak, że paliły się wolno małym płomieniem, zostały przyłożone do piersi chorego. Nazywa się to pospolicie moksą. Operacja kończy się, gdy skóra powoli spali się... trwa to siedem do ośmiu minut. Mówią, że ból amputacji jest niczym w porównaniu z bólem moksy, a zwłaszcza, kiedy trzeba ją kilkakrotnie powtórzyć. Rodin z nieustraszoną odwagą przypatrywał się przygotowaniom do operacji; lecz za pierwszym przyłożeniem płomieni wyciągnął się i zwinął jak wąż; nie mógł nawet skarżyć się na ból, bo brakło mu głosu. Tymczasem po obu bokach piersi widać już było cztery szerokie, krwawe rany... tak mocno i głęboko było już przypalone ciało... Zanim miał się znowu położyć na łóżku boleści, aby powtórzono operację, dał znak, wskazując kałamarz i pióro, że chce pisać. Można mu było darować to dziwactwo. Doktor podał mu tabliczkę, Rodin oparł na niej papier i napisał, co następuje, jakby mu nagle zaświtała nowa myśl: "Lepiej nie tracić czasu... Natychmiast uprzedzić barona Trippeaud o rozkazie zatrzymania, wydanym przeciw jego totumfackiemu Leonardowi, aby go ostrzegł". Był to dziwny i straszny widok, wstrząsający i niemal fantastyczny. Trzej księża w czarnych długich sukniach, nachyleni mad ciałem, bardziej przypominającym trupa niż żyjącego człowieka, z ustami przyłożonymi do rurek przytkniętych do piersi Rodina, jakby ssali krew lub odprawiali nad nim jakieś czary. Ostra, odrażająca woń przypa- lanego ciała rozchodziła się po pokoju... każdy słyszał trzask... był to odgłos skóry pękającej od ognia. Znosząc te straszne tortury, Rodin czerpał odwagę i siłę w nadziei... i niewątpliwie w pewności, że będzie żyć... Taki był hart tego niezłomnego charakteru, taka siła umysłu, że nawet pośród niepodobnych do opisania męczarni, trzeźwość myśli nie opuszczała go ani na chwilę... Podczas rzadkich przerw Rodin myślał o sprawie Rennepont'ów , obmyślał szansę jej wygrania, układał skuteczne środki działania, czując, że nie było minuty czasu do stracenia. Pomimo bólu, leżąc na wznak, zaczął znowu pisać; wziął tabliczkę w lewą rękę, podniósł ją i pisał prawą. Na pierwszej kartce napisał kilka znaków; były to cyfry, które wymyślił dla własnego użytku i wyrażał nimi sekrety, o których nie chciał nikomu udzielić wiadomości. Mimo potwornego cierpienia przyszła mu nagle do głowy jakaś ważna myśl; musiał ją zanotować obawiając się zapomnieć podczas kolejnych tortur, które zmusiły go do przerwania pisania dwa czy trzy razy; pisał jednak dalej na drugiej kartce, po czym podał ją księdzu d'Aigrigny: "Posłać natychmiast B. do Faryngei, od którego odbierze raport o wydarzeniach ostatnich dni; Niech B. przybędzie tu niezwłocznie z tą wiadomością". Ksiądz d'Aigrigny wyszedł spiesznie, aby wykonać polecenie. Kardynał zbliżył się nieco do łóżka operowanego. Na dany przez doktora znak, czterej pomocnicy znów przyłożyli usta do rurek i szybko zaczęli rozniecać ogień. To ponowienie tortur było tak okropne, iż mimo niesłychanej władzy nad sobą Rodin zazgrzytał straszliwie zębami, rzucił się konwulsyjnie i tak mocno nadął piersi, iż skutkiem gwałtownego spazmu wydobył z nich wreszcie przeraźliwy krzyk bólu... ale ten krzyk był już wolny, dźwięczny. - Piersi są już wolne!... - zawołał triumfująco doktor Balemier. - Jest ocalony... płuca już zaczynają pracować... głos wraca... już wrócił... Dmuchajcie panowie, dmuchajcie... a ty, wielebny ojcze - uradowany zwrócił się do Rodina - jeżeli tylko możesz, krzycz... wyj... nie wstydź się... to ci ulży... Odwagi tylko i cierpliwości, teraz już ręczę za ciebie... Cudowne uleczenie... ogłoszę je, otrąbić każę!... Słysząc, że jest ocalony, Rodin, choć teraz jego cierpienia były może najdotkliwsze w ciągu całej operacji, gdyż ogień dochodził do ostatniej warstwy skóry, wypogodził swe oblicze, był prawie piękny szatańską pięknością. W cierpiącej twarzy przebijała duma dzikiego triumfu; widać było, jak ten potwór czuje się znowu silny, potężny, że myślał już o strasznych nieszczęściach, jakie sprawi jego zmartwychwstanie... I chociaż wił się jeszcze jak żmija pod piekącymi płomieniami, wymówił... pierwsze słowa: - Powiedziałem... tak... powiedziałem, że będę żył!... - I mówiłeś prawdę, mój ojcze - zawołał doktor, macając puls chorego. - Otóż już masz puls, jak należy, pewny, regularny, płuca są wolne. Skutek operacji jest pełny: będziesz zdrów... W tej chwili dopaliły się ostatnie włókna bawełny; odjęto trójnogi i na chudych piersiach Rodina odsłoniły się cztery szerokie, zaskorupiałe rany. Pod zwęgloną, kurczącą się jeszcze skórą widać było czerwone, żywe ciało... Rodin opuścił oczy na rany, przypatrywał im się w milczeniu potem uśmiechnął się szatańsko; nie zmieniając położenia, rzuciwszy tylko okiem na księdza d'Aigrigny, wskazał mu rany, rachując powoli jedną po drugiej i wskazując na nie palcem: - Księże d'Aigrigny... co za wróżba, proszę tylko spojrzeć!... Jeden Rennepont... dwóch Rennepont'ów ... trzech Rennepont'ów ... czterech... A gdzie jest piąty? Ach!... To tutaj... ta rana liczy się za dwie... to bliźniaki... I uśmiechnął się. - Tak, ród bezbożnych zostanie starty na proch, podobnie jak kawałki mego ciała zostały spalone na popiół... Ja to mówię... to nastąpi... podobnie jak powiedziałem, że będę żył... i żyję. KONIEC ROZDZIAŁU 760 Część piąta NĘDZA ROZDZIAŁ I WYSTĘPEK I CNOTA Od chwili, kiedy Rodin został przywrócony do życia, upłynęły dwa dni. Jest około trzeciej po południu; promień słonecznego światła przedzierający się otworem przez drzwi na wpół w ziemię wpuszczonego sklepiku, zajmowanego przez matkę Arseni, handlarkę węgla i warzyw, przedstawiał dziwną sprzeczność z ciemnością tej piwnicy. Promień padał prosto na makabryczny przedmiot... Pośród wiązek drewna, tuż przy stosie węgla, stało stare łóżko; pod okrywającym je prześcieradłem widać było zakrzepłego trupa. Były to zwłoki matki Arseni, zmarłej na cholerę; zakończyła życie przed dwoma dniami; ponieważ odbyło się mnóstwo pogrzebów, więc jeszcze nie przyszła kolej na pochowanie jej. Teraz ktoś usiłował wyłamać drzwi od korytarzyka, prowadzącego do sklepiku; drzwi nie opierały się; weszła jakaś młoda kobieta i przez chwilę stała nieruchomo. Po krótkim wahaniu zrobiła kilka kroków; jasny promień oświecił jej rysy; była to Bachantka. Od śmierci Jakuba twarz Cefizy zmieniła się; była bardzo blada, jej piękne, czarne włosy były w nieładzie, nogi bose, podarta spódniczyna ledwie okrywała jej nagość, a na piersiach miała tylko kawałek chustki. Podchodząc do łóżka rzuciła obojętnym, prawie okrutnym okiem na prześcieradło. Wzięła koszyk i napełniła go węglem; rozglądając się jeszcze tu i ówdzie, spostrzegła w kącie glinianą fajerkę, porwała ją z dzikim zadowoleniem. - To jeszcze nie wszystko... jeszcze za mało - mówiła, szukając czegoś niespokojnie. Wreszcie przy małym, żelaznym piecyku, zobaczyła puszkę blaszaną, w której było krzesiwo i zapałki. Wziąwszy puszkę, włożyła ją do koszyka. Przechodząc obok zwłok biednej węglarki, rzekła z wymuszonym uśmiechem: - Okradam cię... biedna Arseni... ale ta kradzież nie na długo mi posłuży. Cefiza wyszła ze sklepiku, przymknąwszy drzwi; przebiegła małe podwórko, oddzielające frontowy korpus od budynku, w którym miał swoją kryjówkę Rodin. Weszła na schody, prowadzące do mieszkania, zajmowanego niegdyś przez Rodina. Dom był tak zniszczony, że w wielu miejscach, nie tylko przez dach, ale i przez dziury w pułapie lał się deszcz. Na sienniku siedziała Garbuska, podparta łokciami na kolanach, cienkimi, zwiędłymi rękami zakrywszy twarz. Słysząc wejście Cefizy podniosła głowę; jej blada, łagodna twarz wydawała się jeszcze bardziej wynędzniała, udręczona cierpieniami i zmartwieniami, nędzą; wlepiła w siostrę oczy zapadłe od łez, z wyrazem smutnej tkliwości. - Mam już, co potrzeba... siostro - rzekła Cefiza przytłumionym głosem. - W tym koszyku znajduje się koniec naszej nędzy. Potem, pokazując rzeczy, złożone na podłodze, rzekła: - Pierwszy raz w swoim życiu... dopuściłam się... kradzieży... i to przejęło mnie wstydem... to pewne, że nie jestem stworzona ani na złodziejkę, ani na coś jeszcze gorszego. Szkoda - dodała z gorzkim uśmiechem. Po krótkim milczeniu Garbuska rzekła do siostry: - Cefizo... moja droga... chcesz więc koniecznie umrzeć? - Po co się wahać? - odpowiedziała stanowczym tonem Cefiza. - Jeśli chcesz, zastanówmy się jeszcze, rozpatrzmy ponownie moje położenie; choćbym nawet chciała zapomnieć o swej hańbie i o wzgardzie umierającego Jakuba, co mi pozostaje? Żyć... to znaczy umierać powoli, z niedostatku, znam to dobrze... wolę umrzeć od razu... Drugie wyjście jest takie, że dla utrzymania się przy życiu mogę bawić się dalej haniebnym rzemiosłem, jakiego już spróbowałam... a tego właśnie nie chcę... to jest jeszcze gorsze... Potem, nie dając sobie przerwać, dodała: - Przychodzi cholera... wszystkich zabija, a nas... zostawia. Widzisz więc, że lepiej samej o sobie pomyśleć - dodała, uśmiechając się z goryczą... - A zresztą i ty, choć mówisz inaczej, biedna siostro... ty tak samo jak ja masz chęć skończyć... Czy wolisz raczej umierać... oddzielnie?... - Egoistko! - rzekła Garbuska z uśmiechem rozdzierającym serce - Jakie miałabym powody bardziej niż ty lubić życie? Czy ktoś by mnie żałował?... - Mimo wszystko jednak do końca pełniłam to, co było moją powinnością - dodała - Agrykola już mnie nie potrzebuje... ożenił się... kocha, jest kochany... jego szczęście jest zapewnione... Pannie Cardoville też nic nie pozostaje do życzenia. Piękna, bogata, szczęśliwa, a ja zrobiłam dla niej wszystko, co istota taka jak ja mogła zrobić. Ci, co byli dla mnie dobrzy, są szczęśliwi... czemu więc nie miałabym teraz odpocząć... jestem tak skołatana... A kiedy wreszcie mogłam udać się do pałacu panny Adrianny, jej tam nie było!... Na co więc mogę liczyć?... Nie mogła dokończyć i z drżeniem zakryła rękami twarz. - A ja zaprzedałam się, jak tyle nieszczęśliwych, gdy im zabraknie pracy lub gdy zarobek nie wystarcza... a głód zacznie dokuczać zbyt gwałtownie... - odpowiedziała Cefiza - Tylko zamiast żyć, jak tyle innych, z hańby, ja z niej umieram... bo moja hańba dręczy mnie... Jakub skonał na moim ręku, gardząc mną... a wiesz przecież, jak go kochałam! - dodała z uniesieniem - Kochałam go tak, jak tylko raz w życiu można kochać!... - Niech więc spełni się nasz los!... - zamyśliła się Garbuska. - Droga siostro, nigdy mi nie powiedziałaś, dlaczego odeszłaś od panny Cardoville... - rzekła po chwili Cefiza. - Niech to będzie sekret, który poniosę z sobą do grobu, Cefizo - odpowiedziała Garbuska, spuszczając oczy. I z gorzką radością myślała o tym, że wkrótce zostanie uwolniona od tego strachu, który zatruwał ostatnie dni jej smutnego życia. - Siostro... uściskajmy się - rzekła Cefiza - i odwagi! Garbuska rzuciła się w objęcia siostry. Zapanowało długie, uroczyste milczenie, przerywały je tylko łkania obu sióstr. - O, Boże! Tak się kochać... I rozstać się... na zawsze - przerwała Cefiza - jednak to okrutne. - Rozstać się... - zawołała Garbuska i jej blada, łzami oblana twarz zajaśniała nagle nadzieją - rozstać się, siostro. O! Nie, nie! Pójdziemy tam wysoko, tam niczym są ludzie, tam panuje Bóg... Chodźmy tam, siostro, będzie nam tam lepiej... nie zwlekajmy. Mówiąc to wskazała na czerwony blask zachodzącego słońca padający na szyby. Cefiza, równie przejęta religijnym uniesieniem, schwyciła siostrę za ręce i wpatrując się w nią ze wzruszeniem zawołała: - Siostro, jaka jesteś teraz piękna! - Za późno przychodzi ta piękność - smutnie uśmiechnęła się Garbuska. - Nie, siostro, wyglądasz na tak szczęśliwą... że tracę wszelkie skrupuły, jakie dotąd miałam wobec ciebie. - A więc pospieszmy się - rzekła Garbuska, pokazując fajerkę. - Bądź spokojna... to nie potrwa długo - rzekła Cefiza. I poszła po fajerkę, nałożoną węglem, którą zostawiła w kącie izdebki, a teraz wystawiła ją na środek. Potem, uśmiechając się z gorzką ironią, dodała: - No, i co... siostro, pozatykamy drzwi i okna, żeby nie dostało się powietrze... Co to za zbytki!... Pieścimy się jak damy! - W takiej chwili możemy sobie pozwolić na wygody - rzekła Garbuska, usiłując żartować tak jak Cefiza. I obie siostry z zimną krwią zaczęły skręcać słomę w powrósła, żeby można nimi było pozatykać szpary w drzwiach i w oknie. ROZDZIAŁ II SAMOBÓJSTWO Siostry ze spokojem przygotowywały się do śmierci. Nieszczęsna chwila zbliżała się, ich zawsze spokojne twarze wydawały się ożywione wzruszeniem, które towarzyszyło planowanemu samobójstwu. - Teraz... - rzekła Garbuska - Podaj fajerkę... Uklękły przed fajerką, napełnioną węglem; ale Cefiza, biorąc siostrę pod rękę, zniewoliła ją do wstania, mówiąc: - Pozwól mnie rozniecić ogień... to należy do mnie... - Ależ, Cefizo... - Wiesz, siostro, jakiego bólu głowy nabawia cię zawsze swąd żarzących się węgli. Na tę naiwną przymówkę, choć Cefiza mówiła serio, siostry nie mogły powstrzymać smutnego uśmiechu. - Doprawdy - rzekła Cefiza. - Po co niepotrzebnie masz sobie zadawać podwójną mękę?... Potem, pokazując siostrze siennik, w którym było jeszcze trochę słomy, dodała: - Idź, połóż się, siostrzyczko... Gdy węgiel rozpali się, przyjdę i usiądę przy tobie. - Tylko pośpiesz się, Cefizo. - Za pięć minut wszystko się skończy. Zapanowało milczenie... Słychać było jedynie dmuchanie Cefizy i lekki trzask węgla, który już zaczynał wydawać mdły, duszący zapach. Cefiza, czując już lekki zawrót głowy, wstała i podeszła do siostry. - Już pali się... - Siostro - spytała Garbuska - jak się położymy? Chciałabym być tuż przy tobie... aż do końca... - Pozwól, niech ostatni raz ucałuję twoje piękne włosy - rzekła Cefiza, przytulając do ust piękny, jedwabisty warkocz, który wieńczył bladą twarz Garbuski - a potem już spokojnie umrzemy... - Jak myślisz, na którym cmentarzu nas pochowają? - spytała Garbuska. - A na co ci to pytanie? - Bo mnie najbardziej podobałby się Pere-Lachaise... byłam tam z Agrykolą i jego matką... Co za śliczny widok... wszędzie drzewa... kwiaty... marmury... Czy wiesz, że umarli... mieszkają piękniej niż żywi... i że... - Co ci jest, siostro?... - rzekła Cefiza do Garbuski, która nagle umilkła. - Czuję zawrót głowy... zaczynają mnie boleć skronie.. - odparła Garbuska. - A ty, jak się czujesz? - I mnie zaczyna trochę kręcić się w głowie; to dziwne, u mnie postępuje to wolniej niż u ciebie. Było to zrozumiałe; choć mocno osłabiona troskami i nędzą, Bachantka, będąc silniejszej budowy, naturalnie później niż słabowita, delikatna Garbuska musiała poczuć skutki zaczadzenia. Po chwili Cefiza, kładąc rękę na czole Garbuski, której głowa oparta była na jej kolanach, odezwała się: - Nie odpowiadasz, moja siostro... jesteś chora, prawda? - Nie - rzekła Garbuska słabym głosem - powieki ciążą mi jak ołów... słabnę coraz bardziej... widzę... że mówię coraz wolniej... ale nie czuję jeszcze niczego. Sądzisz, że Agrykola bardzo będzie mnie żałował... i długo będzie o mnie myślał? Szczęściem, umieram z przeko- naniem, że nigdy nie będzie mnie potrzebował; ożenił się z bardzo piękną, miłą dziewczyną; kochają się nawzajem... jestem pewna... że będą szczęśliwi. Głos jej słabnął coraz bardziej... Nagle wzdrygnęła się i szepnęła: - Siostro... uściśnij mnie mocno... Och! Boję się... widzę... wszystko... ciemnobłękitne... wszystko się ze mną kręci... Kiedy Cefiza lekko uścisnęła siostrę, chcąc wstać, ta przytrzymała ją. - Jak ty cierpisz, biedactwo... - zadrżała Cefiza. - Och! Tak... w tej chwili... mocno cierpię... Nie odchodź ode mnie... Proszę cię... zostań ze mną... - A ja... nic... jeszcze nic... - mówiła do siebie Cefiza, rzucając rozdrażnionym wzrokiem na fajerkę... - Ach... może... jednak - dodała ze złośliwą radością - zaczynam się dusić i... zdaje mi się... że moja głowa... rozłupie się... Zamilkły, zabójczy gaz wypełnił izbę i odurzył nieszczęsne. Nagle Garbuska poruszyła się konwulsyjnie, ledwie wydobywając z siebie słowa: - Agrykolo... panno de Cardoville... Och! Żegnam was... Agrykolo... żegnam... Jej łagodna twarz nie była bledsza niż zwykle, tylko przymknięte oczy już nie widziały; półuśmiech, pełen smutku i dobroci błąkał się jeszcze przez chwilę na fiołkowych ustach; wydających jeszcze słaby oddech... potem usta jej zdrętwiały. - Ale ty nie powinnaś umierać przede mną... - przeraźliwie zawołała Cefiza, okrywając pocałunkami stygnącą twarz Garbuski. - Siostro... moja kochana... Zaczekaj na mnie... zaczekaj... Garbuska nie odpowiedziała; jej głowa opadła na siennik. - Mój Boże! Przysięgam ci... to nie moja wina, że nie umieramy razem!... - zawołała z rozpaczą Cefiza, klęcząc przed posłaniem, na którym leżała wyciągnięta Garbuska. - Umarła! - mówiła przerażona - Umarła... wcześniej niż ja... Siostro - dodała obejmując szyję Garbuski - Ale i ja... idę razem z tobą... Nagle na schodach rozległy się czyjeś kroki. Cefiza miała jeszcze tyle przytomności, że usłyszała szelest i głosy. Nie przestając klęczyć nad ciałem siostry, podniosła głowę. Szelest zbliżał się coraz bardziej; niebawem ktoś zawołał, tuż za drzwiami: - Wielki Boże! Jaki swąd!... I w tej chwili drzwi zachwiały się w zawiasach, a tymczasem ktoś inny wołał: - Otwórz!... Otwórz!... - Wejdą... uratują mnie... a moja siostra umarła!... Och! Nie... nie będę tak podła, żeby ją przeżyć. Była to jej ostatnia myśl. Zebrawszy resztkę sił podbiegła do okna, otworzyła je... i w chwili, kiedy czyjaś silna ręka otwierała drzwi, nieszczęsna dziewczyna rzuciła się na podwórko z wysokości drugiego piętra. W tej chwili na progu pokazali się Adrianna i Agrykola. Nie zważając na duszący zapach, panna de Cardoville wpadła do izby i zobaczywszy fajerkę zawołała: - Biedaczka!... Zabiła się!... - Nie... Wyskoczyła oknem - zawołał Agrykola, gdyż, kiedy się drzwi łamały, widział postać ludzką ginącą za oknem. Lecz nie rozumiejąc przyczyny przerażenia Agrykoli, Adrianna która spostrzegła w ciemności Garbuskę, odpowiedziała: - Nie... jest tutaj... I wskazała na bladą twarz leżącej na sienniku Garbuski, przy której padła na kolana. Chwyciwszy za ręce biedną wyrobnicę, wyczuła, że były już zimne... Prędko przyłożywszy rękę do serca nie poczuła już jego bicia... Jednak po chwili, gdy do izdebki weszło nieco świeżego powietrza, zdawało się Adriannie, że czuje słabe uderzenia serca. Zawołała więc: - Jej serce bije, prędko, ratunku, panie Agrykolo, biegnij po pomoc, po doktora... Szczęściem... mam flakonik ze spirytusem. - Tak... tak... ratunku dla niej i dla tamtej... jeżeli jest jeszcze czas - rzekł zrozpaczony kowal i pobiegł ku schodom, zostawiając pannę Cardoville klęczącą przed posłaniem, na którym leżała już prawie martwa Garbuska. ROZDZIAŁ III WYZNANIE Żywe wzruszenie okryło rumieńcem twarz panny de Cardoville, zmizerniałą ze zmartwienia. Po chwili Garbuska odzyskała przytomność. * * * Od opisanego wcześniej zdarzenia w teatrze przy Bramie Św. Marcina, kiedy Dżalma z narażeniem życia rzucił się na czarnego rysia tuż przed oczyma panny de Cardoville, młoda arystokratka doświadczyła wielu, głęboko przejmujących trosk. Zapominając o zazdrości i upokorzeniu na widok Dżalmy, afiszującego się publicznie z godną pogardy kobietą, Adrianna, zafascynowana na chwilę bohaterskim postępkiem księcia, pomyślała: - Mimo najgorszych pozorów Dżalma kocha mnie jeszcze, kiedy odważył się narazić prawie na śmierć, żeby uratować mój bukiet. A jednak czuła zazdrość wobec rywalki, tym boleśniejszą, tym bardziej upokarzającą, że rywalka ta żadną miarą nie mogła się z nią równać. Wcześniej tego samego dnia, kiedy Adrianna, dowiedziawszy się wreszcie o miejscu zamieszkania Garbuski, postanowiła pójść do niej, Agrykola Baudoin, znajdujący się wówczas w pałacu Cardoville, aby pomówić o sprawach pana Hardy'ego, prosił ją, aby pozwoliła sobie towarzyszyć na ulicę Klodoweusza, gdzie udali się razem. Przybyli w samą porę. Dzięki przytomności Adrianny i jej zręcznemu podstępowi, wyrobnica dała się przekonać, że Cefiza została przeniesiona do najbliższego ambulansu, gdzie udzielono jej pomocy i jak się zdawało, nie tracono nadziei, że wyzdrowieje. Garbuska powoli przychodziła do siebie; nie od razu wszystko rozumiała, co do niej mówiono, dlatego i tę bajkę przyjęła bez najmniejszego podejrzenia, nie wiedząc także, że w towarzystwie panny Cardoville jest również Agrykola. - To pani Cefiza i ja zawdzięczamy życie - odezwała się, zwróciwszy się do Adrianny. - Pani, klęczącej przy tym łożu nędzy, na którym obie z siostrą chciałyśmy umrzeć... bo Cefizę... jak mnie pani zapewnia... również uratowano? - Tak, bądź spokojna, moja droga, dopiero co powiedziano mi, że odzyskała przytomność. Lecz powiedz mi - dodała panna Cardoville - nim powzięłaś ten rozpaczliwy krok, pisałaś do mnie, prawda? - Tak, pani. - Niestety! - rzekła ze smutkiem Adrianna. - Nie otrzymawszy odpowiedzi, sądziłaś pewno, że o tobie zapomniałam... że okazałam się okrutnie niewdzięczna wobec ciebie? - Sądziłam, że słusznie obraziła się pani z powodu mojego nagłego zniknięcia. - Ja... obrazić się!... Niestety! Twojego listu... po prostu nie otrzymałam... - A przecież pani wie, że pisałam? - Tak, wiem nawet i o tym, że pisałaś go u mego dozorcy; nieszczęściem, oddał on list jednej z moich służących, Florynie, mówiąc, że list był od ciebie. - Florynie? Tej pannie, niegdyś dla mnie tak dobrej? - Floryna zdradziła mnie niegodziwie; zaprzedawszy się moim wrogom, służyła im za szpiega. Ale umarła, ona także... taka młoda... taka piękna!... Mimo błędu, jej śmierć głęboko mną wstrząsnęła; bowiem z żalem wyznała swoje błędy; dzięki jej wyznaniu przekonałam się, jak słuszny był twój wstręt do tego nędznika, którego ja ciągle broniłam przed twoimi podejrzeniami. - Rodin... - rzekła Garbuska, wzdrygnąwszy się. - Tak, on - odpowiedziała Adrianna - ale nie mówmy teraz o tych ludziach... Myśl o nich zepsułaby mi radość oglądania ciebie... chwała Bogu, coraz lepiej z tobą... głos twój już jest silniejszy a lica zaczynają się rumienić. Bogu dzięki, jestem szczęśliwa, że cię znalazłam!... Tyle ci chcę powiedzieć! - A czym mogłam sobie zasłużyć na takie zaufanie? - zapytała zdziwiona Garbuska. - Delikatność twojego serca, prawość twego charakteru - odpowiedziała Adrianna, dodając z wahaniem... - Zresztą, jesteś kobietą... - i jestem pewna, że lepiej niż ktokolwiek inny pojmiesz, co cierpię i będziesz mi współczuła. - Współczuła, pani? - spytała Garbuska, której zdziwienie jeszcze wzrosło - Pani... która jesteś tak wielką damą i której wszyscy zazdroszczą... ja, tak niewiele znacząca, mam pani współczuć? - Powiedz raczej, kochana przyjaciółko - rzekła Adrianna po krótkim milczeniu - najdotkliwsze są te udręki, których nie śmiemy nikomu wyjawić z obawy, aby nie szydzono lub nie pogardzano nami... Jak bowiem można żądać, aby się nami zajmowano lub żałowano w cierpieniach, których same przed sobą nie śmiemy wyznać, gdyż same przed sobą rumienimy się za nie. - Och! Tak, pani, to straszna rzecz, takie zmartwienie, za które człowiek musi się wstydzić!... Myśl, że panna Cardoville wie o jej miłości do Agrykoli, zrazu przykra, wkrótce zamieniła się w sercu Garbuski, dzięki szlachetnemu instynktowi tej dobrej istoty, w tkliwy żal, który dowodził jej przywiązania, uwielbienia wobec Adrianny. - Może - myślała - pokonana wpływem, jaki wywiera n mnie serdeczność mojej dobrodziejki, złożę jej wyznanie, którego bym nikomu nie uczyniła, wyznanie, o którym sądziłam niedawno, że je z sobą poniosę do grobu... byłby to przynajmniej dowód mojej wdzięczności dla panny Cardoville. Nie mogę jednak tego zrobić... Zresztą, chociaż cenię sobie jej przywiązanie, ona nigdy nie zdoła pojąć całej okropności położenia takiej istoty jak ja, ukrywającej na samym dnie serca miłość tak pełną rozpaczy jak i śmieszną. Nie... nie... i mimo jej delikatności, żałując mnie mimo woli będzie razić mnie, bo tylko cierpiący sami mogą się pocieszać... Niestety! Czemu nie dała mi umrzeć? - Drogie dziecko - rzekła Adrianna ze smutkiem - jeżeli wybieram tę właśnie chwilę do przykrego dla mnie zwierzenia... robię to dlatego, że spodziewam się, iż kiedy mnie wysłuchasz, przywiążesz się tym bardziej do życia, gdy dowiesz się, jak bardzo potrzebne jest mi twoje przywiązanie... twoja pociecha... Na te słowa Garbuska usiłowała się podnieść, w końcu usiadła, podparłszy się ręką i spojrzała zdziwiona na pannę Cardoville. - Moja opiekunka - myślała - uczyniła przykre dla siebie wyznanie, prosi mnie o pocieszenie, mnie... biedną istotę... - Kocham... - mówiła Adrianna z wybuchem długo tłumionego żalu - kocham... a nie jestem kochana... Moja miłość jest godna politowania... pożera mnie... zabija... a ja nie śmiem nikomu powierzyć tej nieszczęsnej tajemnicy. - Podobnie jak ja... - powtórzyła Garbuska, wlepiwszy oczy w Adriannę. Pomyślała przy tym: - Ona... królowa... mimo swojej piękności, bogactwa i rozumu... cierpi równie jak ja... I podobnie jak ja, jest nieszczęśliwa... kocha... ale nie jest kochana... - Tak... podobnie jak ty... kocham... ale nie jestem kochana... - zawołała panna Cardoville. - Czyż więc nie miałam racji, że tylko tobie będę się mogła zwierzyć?... Bo wycierpiawszy podobne udręki, ty jedna potrafisz je zrozumieć. - Pani, wzgardzona?... Ach! Nie mogę w to uwierzyć! - zawołała Garbuska. - W to, co ty ledwie mogłaś powierzyć swemu dziennikowi, prawda? A więc dobrze, dowiedz się o wszystkim... Floryna wyznała mi przed śmiercią swoją podłość. Wykradła twoje papiery co prawda zmuszona do tego przez ludzi, którym musiała być posłuszna... ale przeczytała twój dziennik... A ponieważ nie wygasły w niej jeszcze prawdziwe uczucia, to co przeczytała a w czym malowała się twoja przedziwna rezygnacja, twoja smutna, czysta miłość, wszystko to wstrząsnęło nią tak mocno, iż jeszcze na łożu śmierci potrafiła przytoczyć mi niektóre fragmenty; tym sposobem wyjaśniła mi przyczynę twego nagłego zniknięcia; sądziła bowiem, że obawa przed rozgłoszeniem twej miłości do Agrykoli była przyczyną twego odejścia. - Pani, to mnie przeraża... - Uspokój się, dziecko; widzisz, jak broń złych ludzi zwraca się często przeciwko nim samym, gdyż, kiedy dowiedziałam się o przyczynie twojego zniknięcia, jeszcze mocniej cię pokochałam. Usiłowałam wszelkimi sposobami odnaleźć cię; w końcu, po długich poszukiwaniach, właśnie dziś rano osoba, którą zobowiązałam, aby cię odszukała, dowiedziała się, że mieszkasz tutaj. Pan Agrykola był właśnie u mnie i prosił, aby mógł udać się ze mną. - Agrykola! - zawołała Garbuska, składając ręce - przyszedł... - Tak, moja droga, uspokój się... Kiedy udzielałam ci pierwszej pomocy... on tymczasem zajął się twoją siostrą... wkrótce go zobaczysz. Mówię ci tylko, że nie powinnaś chcieć umierać, gdyż ludzie, którzy cię kochają i których ty kochasz, jeszcze cię potrzebują. - Sądziłam, że jest pani szczęśliwa. Agrykola ożenił się z dziewczyną, którą kocha i która, jak się spodziewam, uszczęśliwi go. Komu więc mogłam być potrzebna? - Przede wszystkim mnie, wiedz o tym... A potem, kto ci powiedział, że Agrykola nie będzie cię potrzebował? Kto cię zapewnił, że jego szczęście lub jego rodziny będzie trwało zawsze i nie dozna żadnych niepowodzeń? A nawet i wtedy, gdyby wszyscy, co cię kochają, mieli być ciągle szczęśliwi, czy ich szczęście byłoby pełne bez ciebie? A twoja śmierć, którą by może sobie wyrzucali, czy nie pozostawiłaby wiecznego żalu po tobie? - To prawda... - przytaknęła Garbuska. - Biedne dziecko! Jak sama mówisz, opanował cię jakiś szał. Dlatego nie śmiem ci wyrzucać, że na chwilę we mnie zwątpiłaś. Bo jak mogłabym cię ganić? Czyż sama nie miałam myśli o odebraniu sobie życia? - Czy to możliwe?... Pani? - zawołała Garbuska. - Tak... myślałam o tym... gdy przyszli mi powiedzieć, że konająca Floryna życzy sobie mówić ze mną... wysłuchałam jej; jej wyznania zmieniły moje postanowienie; ponure, nieznośne dla mnie życie, nagle się rozjaśniło. Poczucie obowiązku dodało mi nowych sił, wydobyłam się z odrętwienia; przy pomocy księdza Gabriela, nieoszacowanego księdza... prawdziwego ideału chrześcijanina... odważnie podjęłam walkę. Kiedy Adrianna kończyła opowiadanie, dały się słyszeć szybkie kroki po schodach i odezwał się młody, świeży głos: - Ach! Mój Boże! Biedna Garbuska!... Przychodzę w samą porę! Gdybym przynajmniej mogła w czymś pomóc! I za chwilę do pokoju weszła Róża-Pompon. Wkrótce też wrócił Agrykola i wskazując otwarte okno, usiłował dać Adriannie do zrozumienia, że nie należy mówić biednej wyrobnicy o nieszczęśliwej śmierci Bachantki. Panna Cardoville nie spostrzegła czy nie zrozumiała jego znaków. Omal nie wyskoczyło jej serce, gdy poznała dziewczynę, którą widziała w teatrze razem z Dżalmą, która była przyczyną strasznych udręk, jakie cierpiała od tego nieszczęsnego wieczoru. Jeżeli zdziwienie panny Cardoville było głębokie, nie mniej zdumiała się Róża-Pompon. Nie tylko poznała w Adriannie piękną dziewczynę ze złocistymi włosami, która znajdowała się naprzeciw niej w teatrze, ale miała ważne powody życzyć sobie tego tak nieoczekiwanego spotkania; niepodobna też pominąć złośliwy, triumfujący wzrok, jaki niby od niechcenia rzuciła na Adriannę. Pierwszą myślą panny Cardoville było wyjść; ale nie tylko dużo by to ją kosztowało, żeby miała porzucić Garbuskę w tej chwili i tłumaczyć się przed Agrykolą, jaki jest powód tego nagłego odejścia, lecz dodatkowo zatrzymała ją trudna do pojęcia, mimowolna ciekawość, pomimo obrażonej dumy i gniewu. Została więc. ROZDZIAŁ IV RYWALKI Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie i pomieszanie panny Cardoville, gdy Róża-Pompon wesołym i swobodnym tonem zwrócił się do niej: - Cieszę się, że panią tu zastaję; musimy porozmawiać z sobą... Chcę tylko wprzód ucałować Garbuskę, jeśli pani pozwoli. Agrykola, nie zwracając uwagi na tupet gryzetki, szepnął Adriannie: - Niestety, pani... już po niej... Cefiza wydała ostatnie tchnienie... nie odzyskawszy przytomności. - Biedna dziewczyna! - rzekła Adrianna z rozrzewnieniem, zapominając na chwilę o Róży-Pompon. - Trzeba ukryć tę wiadomość przed Garbuską, a dopiero potem, powoli, ostrożnie, zawiadomić ją - rzekł Agrykola. - Szczęście, że tamta nic o tym nie wie. Tu wskazał wzrokiem na Różę-Pompon, siedzącą w kucki przy Garbusce. - Ach! Garbusko - mówiła prędko i z uczuciem, a jej piękne oczy zaszkliły się łzami - czy to możliwe, żebyś miała popełnić takie głupstwo?... Alboż to biedni ludzie nie pomagają sobie?... Nie mogłaś przyjść do mnie?... Wiedziałaś przecież, że co moje, to i twoje... - Wiem, że jesteś litościwa - rzekła Garbuska, która wiedziała od siostry, że Róża- Pompon, jak tyle podobnych jej kobiet, miała dobre serce. A Róża-Pompon zrobiła nadętą minę i ciągnęła dalej: - Bądźcie spokojne. Niech tylko znajdę się w lepszym stanie, a zaraz poczują to moje mniej szczęśliwe przyjaciółki; bo też pięknie byłoby zachować szczęście tylko dla siebie! Pozwól więc jeszcze raz ucałować cię serdecznie... i nie martw się już... Cefiza niech też się nie martwi... rozumiesz?... Jestem teraz z wami. I serdecznie uściskała Garbuskę. A więc takie było to stworzenie, dla którego poświęcił ją Dżalma? Jeżeli pierwsze uczucia Adrianny na widok Róży-Pompon były dość przykre, zastanowienie jednak nasunęło jej pewne wątpliwości, które rychło zamieniły się w miłą nadzieję. Powątpiewanie Adrianny co do gorącej miłości księcia dla takiej Róży- Pompon przemieniło się w pewność, w zupełne niedowierzanie; obdarzona przenikliwym umysłem i zbyt wielką przezornością, zaczęła domyślać się, że te pozorne związki, tak niepojęte ze strony księcia, musiały ukrywać w sobie jakąś tajemnicę; zastanowiwszy się nad tym, poczuła odradzającą się nadzieję. W miarę, jak ta błoga myśl rosła w umyśle Adrianny, w jej sercu zaczynała budzić się jakaś tęsknota... Róża-Pompon, raz jeszcze ucałowawszy Garbuskę, wstała i zwracając się do Adrianny, którą zmierzyła zuchwale od stóp do głowy, rzekła natrętnie: - Teraz, pani, możemy porozmawiać. - Służę pani - odpowiedziała Adrianna z szlachetną prostotą. Na widok triumfującej miny Róży-Pompon, słysząc jej odezwanie się do panny Cardoville, Agrykola, powiedziawszy kilka ciepłych słów Garbusce, nadstawił ucha i na chwilę osłupiał, słysząc bezczelność gryzetki, potem podszedł do niej i rzekł po cichu: - Czyś ty zwariowała? Czy wiesz, z kim mówisz?... Adrianna obawiając się jakiejś krępującej wzmianki o Dżalmie w obecności Agrykoli, dała mu znak i odpowiedziała gryzetce: - Gotowa jestem wysłuchać panią, ale nie tutaj... Rozumie pani, dlaczego... - Słusznie... mam przy sobie klucz... jeżeli pani chce... przejdźmy do mnie... To: do mnie wymówione było chełpliwym tonem. - Chodźmy więc, kiedy chce pani zrobić mi zaszczyt przyjęcia mnie u siebie... - odparła panna de Cardoville miłym głosem, lekko się skłoniwszy, tonem tak uprzejmym, iż Róża- Pompon, mimo swojej rubaszności, nie wiedziała, jak się ma zachować. - Proszę wybaczyć, że pójdę naprzód, żeby pokazać pani drogę, bo też w tym baraku można kark skręcić - powiedziała, przyciskając łokcie do ciała i przygryzając usta, aby pokazać, że też umie pięknie mówić. I dwie rywalki wyszły z poddasza, gdzie pozostali Agrykola z Garbuską. Po paru chwilach gryzetka z panną de Cardoville znalazły się w "apartamentach" Filemona. Osobliwe to mieszkanie znajdowało się w tym samym malowniczym nieładzie, w jakim Róża-Pompon zostawiła je, gdy Nini-Moulin zabrał ją i zawiózł na miejsce tajemniczego spotkania. Róża-Pompon mimo swej śmiałości, doznała silnego, niespokojnego wrażenia od chwili, kiedy znalazła się sam na sam z panną de Cardoville; po pierwsze rzadka piękność młodej arystokratki, jej zachowanie, uprzejmy i godny zarazem sposób, jakim odpowiedziała na rubaszne wyzwanie gryzetki, zaczynały jej imponować; nadto Róża-Pompon, dobra zresztą dziewczyna, wzruszyła się bardzo, gdy usłyszała pannę de Cardoville, nazywającą Garbuskę swoją siostrą, swoją przyjaciółką. Mimo to jednak, nie chcąc okazać, że ulega z krzywdą miłości własnej, usiłowała zachować swój ton i zamknąwszy drzwi na rygiel zwróciła się do Adrianny: - Proszę usiąść. Panna de Cardoville wzięła od niechcenia krzesło, tymczasem Róża-Pompon, pragnąc okazać swą gościnność, zawołała: - Nie bierz pani tego krzesła; brakuje mu nogi. Adrianna sięgnęła po inne. - I tego niech pani nie rusza, bo poręcz się nie trzyma - znowu zawołała Róża- Pompon. Mówiła prawdę, gdyż poręcz krzesła została w ręku panny de Cardoville, która ją ostrożnie położyła na krześle, mówiąc: - Sądzę, że równie swobodnie będziemy mogły porozmawiać stojąc. - Jak się pani podoba - odpowiedziała Róża-Pompon, podpierając się pod boki, chcąc tym ukryć zmieszanie. I zaczęły rozmowę... ROZDZIAŁ V ROZMOWA Po krótkim namyśle Róża-Pompon odezwała się do Adrianny: - Powiem pani od razu, co mam na sercu: nie byłabym pewnie pani szukała; lecz kiedy ją spotkałam, rzecz naturalna, że skorzystam ze sposobności. - Ależ, pani - rzekła Adrianna łagodnie. - Czy mogłabym przynajmniej poznać temat rozmowy, którą mamy prowadzić? - Tak, moja pani - rzekła Róża-Pompon - najpierw proszę nie sądzić, że jestem biedna albo nieszczęśliwa i chcę pani urządzać sceny zazdrości, jako osoba wzgardzona... Niedoczekanie pani... Dzięki Bogu, nie mogę skarżyć się na pięknego księcia (tak go przezwałam); przeciwnie, bardzo mnie uszczęśliwił; jeżeli go opuściłam, to wbrew jego woli; tak mi się podobało. Mówiąc to, mimo udawanego spokoju, mając wielki ciężar na sercu, głośno westchnęła. - Tak, pani - ciągnęła dalej - porzuciłam go, bo mi się tak podobało, mimo że szalenie się we mnie rozkochał, tak dalece nawet, iż gdybym chciała, to by się ze mną ożenił; tak, ożeniłby się... tym gorzej, jeżeli to, co mówię, martwi panią... chociaż kiedy pierwszy raz panią zobaczyłam, chciałam jej oczy wydrapać... Ale gdy przed chwilą widziałam panią, tak dobrą dla biednej Garbuski, doznałam czegoś takiego... Na koniec, powiem jasno: nienawidzę pani i zasługuje pani na to... - dodała, tupiąc nogą. To, co Adrianna usłyszała, powinno było zadowolić ją zupełnie. Zgodnie z tym, co nazywają przyjętym zwyczajem, będąc już pewna, że serce Dżalmy nie przestawało bić dla niej, zapewne mało powinna dbać o to, czy książę, w uniesieniu gorącej młodości, uległ chwilowej, przemijającej słabości dla tej istoty. Ale Adrianna miała inne serce... Nie pojmowała rozłączenia duszy i ciała; jej młoda, czysta i namiętna miłość była niezmiernie surowa w wymaganiach, wymaganiach tak słusznych w obliczu natury, jak śmiesznych i niedorzecznych w oczach ludzi. Została więc zaspokojona tylko w połowie... chociaż ze słów Róży-Pompon i jej obrażonej miłości mogła już przekonać się, że Dżalma nigdy nie czuł do gryzetki najmniejszego przywiązania. Żale Róży-Pompon, smutne i zabawne jednocześnie, nie zgadzały się z tym, co poprzednio powiedziała o szalonej miłości Dżalmy; ale Adrianna, bynajmniej nie wytykając tych sprzeczności, rzekła łagodnie: - Mylisz się, pani, jak mi się zdaje, gdy sądzisz, że to ja jestem przyczyną jej zmartwienia; ale w każdym razie szczerze żałowałabym, gdyby ktokolwiek źle się z panią obchodził. - Mylisz się, pani, jeżeli sądzisz, że mnie ktoś bił - zawołała Róża-Pompon - Och! Jeszcze by też!... Nie, to zupełnie co innego...ale...jestem pewna, że gdyby nie pani, przyszłoby do tego, iż piękny książę pokochałby mnie trochę... bądź co bądź, warta jestem tego. A potem... między kochankiem a... kochankiem jest różnica... ja nie jestem wymagająca; ale nawet ani tego... - i Róża-Pompon przygryzła różowy paznokieć swego palca. - Ach! Kiedy Nini- Moulin przyszedł po mnie, przynosząc klejnoty i koronki, aby mnie skłonić do pójścia z nim, słusznie mówił, że na nic mnie nie naraża... - Nini-Moulin? - zapytała panna de Cardoville, coraz bardziej zaciekawiona - Kto to jest Nini-Moulin? - Taki moralny pisarz... - odpowiedziała nadąsana Róża-Pompon - wydusza pieniądze od starych bigotów; niby za pisanie o moralności... Piękna ta jego moralność!... Słowa: moralny pisarz bigotów naprowadziły Adriannę na ślad nowego spisku Rodina lub księdza d'Aigrigny, spisku, którego ona i Dżalma o mało nie padli znów ofiarą; zaczynała odgadywać prawdę i spytała: - Ależ, pani, pod jakim pozorem ten człowiek uprowadził cię stąd? - Przyszedł po mnie, mówiąc, że nie mam się czego bać,. że idzie tylko o to, abym się bawiła, abym była wesoła, miła; wtedy pomyślałam sobie: Filemon daleko, nudzę się tu sama, to będzie coś zabawnego, co na tym stracę?... Och! Nie wiedziałam, na co się narażałam - dodała z westchnieniem. - I oto Nini-Moulin wiezie mnie pięknym powozem; zatrzymujemy się na Placu Palais-Royal; ponury mężczyzna o żółtej cerze siada przy mnie na miejscu Nini- Moulina i prowadzi mnie potem do ładnego księcia. Gdy go ujrzałam... Ach! Jaki piękny, ale to taki piękny, iż nie wiedziałam, co mam powiedzieć, a przy tym miał taką miłą, dobrą twarz... Zaraz więc pomyślałam sobie: właśnie też potrafisz tu pozostać cnotliwą... Nie spodziewałam się, że tak będzie... pozostałam cnotliwą... niestety! - Jak to, żałuje pani tego, że pozostałaś cnotliwą?... - Albo ja wiem, dlaczego piękny książę trzymał mnie u siebie? Dlaczego zabierał mnie w powozie na spacery i na widowiska? Ha!... Może to należy do dobrego tonu w jego kraju, mieć zawsze przy sobie ładną dziewczynę, po to, aby nie zwracać na nią najmniejszej uwagi... - Więc dlaczego pani pozostała w tym domu? - Ach, mój Boże!... Pozostałam - rzekła Róża-Pompon, znowu tupiąc nogą ze złości - pozostałam, bo, nie wiedząc, jak to się stało, mimo woli zaczęłam kochać księcia, a co dziwniejsze, ja, co jestem wesoła jak zięba... kochałam go, bo był smutny, i naprawdę szczerze go kochałam. Wreszcie pewnego dnia, nie mogąc już wytrzymać... rzekłam sobie: niech się dzieje co chce, Filemon zapewne nie będzie mi wierny, jestem tego pewna... Potem, pomilczawszy chwilę, dodała: - Ale... nie... nie powiem pani tego... byłabyś zbyt zadowolona... Wreszcie, po dłuższej przerwie, ciągnęła dalej, patrząc na pannę de Cardoville z rozczuleniem i szacunkiem. - Dobrze, a więc... na złość, powiem pani, bo na co milczeć, powiem o wszystkim!... Zaczęłam mówić z panią, udając, że książę chce się ze mną żenić, a kończę, mimowolnie, wyznaniem, że niemal wypędził mnie od siebie. Ale doprawdy nie moja w tym wina; pomiesza mi się zawsze, kiedy chcę skłamać... Posłuchaj więc, pani, oto szczera prawda: Kiedy spotkałam panią u biednej Garbuski, z początku rozgniewałam się jak indyczka... lecz kiedy usłyszałam panią, taką piękną, tak wielką damę, jak mówiłaś do tej biednej wyrobnicy jak do swej siostry, daremnie się srożyłam, gniew mnie opuścił... Mówię to nie tylko z powodu tego tygrysa, którego zabił dla ciebie w cyrku... ale od tego czasu, gdybyś pani wiedziała, mój Boże, o wszystkich głupstwach, jakie on wyrabiał z pani bukietem; a potem, wszystkie noce przepędzał nie kładąc się, często płakał w salonie, gdzie, jak mi opowiadano, pierwszy raz panią zobaczył... wie pani.. przy oranżerii- A pani portret, który zrobił z pamięci na zwierciadle, i wiele innych rzeczy. Na koniec ja, która go kochałam i która to wszystko widziałam, z początku strasznie się złościłam, a potem było to dla mnie tak rozczulające, że nie mogłam wstrzymać się od łez... O, tak... tak... uważaj tylko pani... jak teraz, choć nic nie widzę, tylko myślę o biednym księciu. Ach, pani... masz tak łagodną minę, tak dobrą, nie czyń go więc nieszczęśliwym, kochaj go choć troszkę, tego biednego księcia... Bo cóż by to pani szkodziło, gdybyś go pokochała? Nie wiem, co Adrianna chciała odpowiedzieć na tę nieoczekiwaną prośbę Róży- Pompon, gdyż nagle odezwał się na schodach przeraźliwy, skrzeczący głos, jak należało sądzić, chcący naśladować koguta. Adrianna wzdrygnęła się ze strachu, niebawem jednak twarz Róży-Pompon, dopiero co pełna żalu, wzruszona litością, teraz zajaśniała radością i dziewczyna, poznawszy hasło, zawołała klaszcząc w ręce: - To Filemon! Ach, ten wariat, jaki on zawsze zabawny; Wiecznie go się trzymają żarty, a mnie to zawsze bawi! I otarła ostatnią łzę, śmiejąc się do rozpuku z żarcików Filemona, które wydawały jej się zawsze świeże, zabawne, chociaż wszystkie już znała. Nie chcąc przedłużać kłopotliwej i śmiesznej sytuacji, Adrianna podeszła do drzwi i otworzyła je ku zdumieniu Filemona, który ujrzawszy ją, cofnął się o parę kroków. Filemon, tęgi zuch, wysoki brunet, wracający z podróży, miał na głowie biały baskijski kaszkiet; czarna, wielka broda spadała mu falisto na jasnoniebieską kamizelkę; inne rzeczy, które rozśmieszyły Adriannę, były to: waliza, z której wyglądały nogi i głowa gęsi oraz ogromny biały królik, żywy, w klatce, którą trzymał w ręku. - Ach, biały królik, jakie ma piękne, czerwone oczy! Kiedy Róża-Pompon, klęcząc przed klatką, unosiła się nad królikiem, Filemon uderzony widokiem wspaniałej postaci panny de Cardoville, zdjąwszy kaszkiet, ukłonił się z uszanowaniem. Adrianna odkłoniwszy mu się grzecznie zeszła po schodach i znikła. Filemon, zdziwiony zarówno jej urodą jak szlachetną miną i pełną godności postawą, a nade wszystko ciekawy, skądi u licha, Róża-Pompon miała podobne znajomości, zapytał: - Kochany kotku swego Mon-mona (Filemona), kim była ta piękna dama? - To moja przyjaciółka, jeszcze z pensji... wielki satyrze rzekła niedbale Róża- Pompon, drażniąc jednocześnie królika. Potem rzuciwszy okiem na skrzynkę, którą Filemon postawił przy klatce, dodała: - Założyłabym się, że znów przywozisz mi powidła z winogron... - Mon-mon przywozi coś lepszego niż powidła swemu kochanemu kotkowi - rzekł student i wycisnął dwa głośne całusy na rumianych policzkach Róży-Pompon, która wreszcie wstała - Mon-mon przywozi swoje serce. - Znam je - rzekła gryzetka, delikatnie kładąc palec na końcu różowego noska i lekko pogroziła mu. ROZDZIAŁ VI POCIECHA Zaraz po wyjściu Adrianny Agrykola ukląkł przy posłaniu Garbuski i rzekł ze wzruszeniem: - Jesteśmy sami... mogę więc wyznać ci szczerze, co mam na sercu. Zastanów się nad tym, co zrobiłaś... to straszne... umierać z nędzy... z rozpaczy... i nie wezwać mnie, nie dać znaku życia... - Agrykolo!... Posłuchaj... - Nie... nie ma dla ciebie usprawiedliwienia... Mój Boże... po cóż nazywać się bratem i siostrą, po co dawać sobie przez piętnaście lat najszczersze dowody przywiązania, a potem, w nieszczęściu chcieć umrzeć, nie myśląc o tych, których się zostawia... i nie myśląc, że odbierać sobie życie to to samo, co powiedzieć im: jesteście niczym dla mnie? I zwróciwszy się do Garbuski, która patrzyła nań z córa większym zdziwieniem, rzekł wzruszony: - Jestem zbyt otwarty; trudno znieść takie postępowanie; robię ci wyrzuty, przyganiam... a sam nie jestem taki, jak mówię. - Nie rozumiem... - Serce mi się kraje, gdy pomyślę, ile złego ci wyrządziłem. Nie?... Przecież to prawda... gdy na przykład, powodując się nieszczęsnym przyzwyczajeniem jeszcze z czasów dzieciństwa, ja, który cię kochałem, szanowałem jak siostrę, obrażałem cię po sto razy na dzień... dając ci tak obraźliwe przezwisko... zamiast nazywać cię twoim własnym imieniem? Garbuska spojrzała na kowala z przerażeniem, bojąc się, czy nie dowiedział się o jej nieszczęsnej tajemnicy. - Albo moja matka... czy nie chodziła do ciebie radzić się w sprawie mego ożenku; mówić ci o rzadkiej urodzie mojej narzeczonej, prosić cię, abyś zobaczyła tę dziewczynę, abyś zbadała jej charakter, w nadziei, że twój instynkt ostrzegłby cię... gdybym dokonał niewłaściwego wyboru? Powiedz, czy moja matka była tak okrutna? Nie... to ja dręczyłem twoje serce. Tu znowu obudziła się obawa Garbuski; niewątpliwie Agrykola wie o jej tajemnicy. O mało nie umarła ze wstydu; jednak oddalając od siebie przeświadczenie o tym, mówiła słabym głosem: - Rzeczywiście... Agrykolo... nie twoja matka prosiła mnie o to... to ty... i... byłam ci wdzięczna za ten dowód zaufania... - Ty... byłaś mi wdzięczna... biedna dziewczyno - zawołał kowal, wyraźnie wzruszony - nie... to nieprawda; bo ja naraziłem cię bardzo... byłem bezduszny... nie zdając sobie sprawy... mój Boże! - O! Boże!... - jęknęła dziewczyna, zakrywając rękami twarz - Wiesz o wszystkim! - Tak... wiem - rzekł kowal z szacunkiem - wiem o wszystkim... i nie chcę, abyś wstydziła się uczucia, które poczytuję sobie za zaszczyt i którym szczycę się; tak, wiem, i powtarzam sobie z radością, z uczuciem dumy, że najlepsze, najszlachetniejsze serce bije dla mnie, należy do mnie... i zawsze będzie do mnie należeć. Mówił z coraz większym uniesieniem: - Bądź spokojna, moja kochana Magdaleno, bądź spokojna, będę zawsze godnym twej zaszczytnej miłości; wierz mi, że przyniesie mi ona tyle szczęścia, ile łez kosztowała ciebie... Dlaczego więc ta miłość miałaby być dla ciebie powodem stronienia ode mnie, dlaczego miałabyś się jej wstydzić i obawiać? Czymże jest taka miłość, jaką pojmuje twoje dobre serce? Czyż nie jest bezustannym wyrazem wzajemnego poświęcenia, tkliwości, głębokiego szacunku, wzajemnego zaufania Im dłużej mówił, tym większej śmiałości nabierała Garbuska... Bała się ponad wszystko wyjawienia swej tajemnicy, w tym sensie, żeby jej nie przyjęto z szyderstwem, pogardą lub upokarzającym politowaniem, a tymczasem przeciwnie, na szczerej twarzy Agrykoli malowały się radość i szczęście; Garbuska wiedziała, że on nie umie udawać, dlatego, już teraz nie wstydząc się, zawołała... również z pewnym rodzajem dumy: - Mój Boże! Każda szczera i czysta miłość ma w sobie coś pięknego, dobrego i pocieszającego, że w końcu zawsze znajduje serdeczne przyjęcie, gdy ci, którzy ją poczuli, zdołają wytrzymać pierwsze burze; będzie więc zawsze zaszczytem i dla serc, które były jej przedmiotem... Dziękuję, Agrykolo; dzięki twoim słowom, które podnoszą mnie we własnych oczach, czuję, że zamiast wstydzić się tej miłości, powinnam szczycić się nią... Moja dobrodziejka ma rację... Ty masz rację; dlaczego więc miałabym się wstydzić? Czyż moja miłość nie jest szczera i prawdziwa? Popatrz... czy moje oczy unikają twoich... przypatrz się tylko, czy kiedyś w życiu wyglądałam na szczęśliwszą... a przecież niedawno chciałam umrzeć. Od kilku już chwil ta wzruszająca scena miała świadka. Kowal i Garbuska byli tak bardzo przejęci, iż nie spostrzegli Adrianny de Cardoville, stojącej na progu izby. Adrianna również nie posiadała się z radości: Dżalma pozostał jej wierny, Dżalma kochał tylko ją. Niegodziwe pozory, których była krótkotrwałą ofiarą, były oczywiście nowym spiskiem Rodina i pozostawało tylko dociec celu tych perfidnych knowań. - Widzisz więc, moja przyjaciółko - rzekła Adrianna - jak to intrygi podłych ludzi wychodzą często na ich własną szkodę. Wreszcie więc jesteśmy znowu razem i szczęśliwsze niż kiedykolwiek, a ta świadomość dodaje nam nowych sił przeciw naszym wrogom. - Bogu dzięki... - rzekł kowal. - Pozwól, panie Agrykolo, przypomnieć sobie, że jutro masz się spotkać z panem Hardy'm. - Nie zapomniałem o tym, jak również o wspaniałej ofierze, jaką jest pani gotowa uczynić dla niego. Jego odpowiedź na mój list, którą udało mu się przesłać po kryjomu, była krótka choć pełna smutku; zgadza się na spotkanie i jestem pewny, że go skłonię... do opuszczenia miejsca jego pobytu, a może i przyprowadzę z sobą; okazywał mi zawsze wielkie zaufanie, wierzył w moją życzliwość dla niego! - Dobrze, bądź dobrej myśli, panie Agrykolo - rzekła Adrianna, zarzucając swoją salopę na ramiona Garbuski i starannie ją otulając: - Jedźmy, bo już się ściemnia. Jak tylko wrócimy do domu, dam panu list do pana Hardy'ego. Wkrótce potem młoda wyrobnica, prowadzona przez Agrykolę i Adriannę, zeszła po schodach i wsiadłszy do powozu, usilnie prosiła, aby mogła zobaczyć Cefizę; daremnie Agrykola odpowiadał, że na razie jest to niemożliwe. * * * Dowiedziawszy się od Róży-Pompon, że z ludzi, otaczających księcia Dżalmę, nie można ufać nikomu, Adrianna znalazła pewny sposób przesłania do niego listu jeszcze tego samego wieczora. KONIEC ROZDZIAŁU 783 Część szósta W PAJĘCZEJ SIECI ROZDZIAŁ I DWA POWOZY Był wieczór, tego samego dnia, w którym panna de Cardoville przeszkodziła w samobójstwie Garbuski. Wybiła jedenasta, wiatr dął gwałtownie i pędził grube chmury, które zakrywały blade światło księżyca. Zdyszane konie powoli ciągnęły dorożkę pod ostrą spadzistością ulicy Białej, niedaleko od rogatki, gdzie stał dom, zamieszkały przez księcia Dżalmę. Powóz zatrzymał się. Woźnica, klnąc pod nosem na tak długi kurs, zbliżył się do owej spadzistości, wykręcił na koźle, nachylił się do okna z przodu powozu i odezwał się nadąsany do osoby, którą wiózł: - Czy to już wreszcie będzie koniec? - Uważaj na małą furtkę z daszkiem, jak ją zobaczysz, pojedź jeszcze ze dwadzieścia kroków i potem zatrzymaj się... przy murze - odpowiedział niecierpliwie krzykliwy głos, z wyraźnym włoskim akcentem. - A to ci dopiero, ten diabeł niemiecki będzie mną kręcił, jak jakim głupcem - mruczał pod nosem woźnica. Po chwili znowu się zatrzymał. - Już minąłem numer 50, jest furtka z daszkiem - rzekł. - Czy to tutaj? - Tak, to tutaj... - odezwał się głos z powozu. - Podjedź jeszcze ze dwadzieścia kroków, potem zatrzymasz się. Idź i zapukaj trzy razy do furtki. - A gdzie to, co miało być na wódkę? - krzyknął woźnica. - Jak mnie zawieziesz na przedmieście Św. Germana, gdzie mieszkam, dostaniesz dobry napiwek. - A teraz? - Powiesz człowiekowi, który ci otworzy: Czekają na pana i przyprowadzisz go do powozu. - Chyba mi go wszyscy diabli nadali - rzekł woźnica - ten diabeł niemiecki ma jakieś szachrajstwa z masonami albo z przemytnikami, bo jesteśmy blisko rogatki... warto by go zaskarżyć za to, że mnie tu sprowadził aż z ulicy Vaugirard. Zbliżywszy się do furtki, zapukał, jak mu kazano, najpierw trzy razy, potem zaczekał i znów trzy razy. Kiedy otworzyły się drzwi, woźnica ujrzał mężczyznę średniego wzrostu, okrytego płaszczem. Mężczyzna ten wyszedł na ulicę, zamykając za sobą furtkę. - Czekają na pana - rzekł woźnica - mam zaprowadzić pana do powozu. I idąc przed nim, zaprowadził go do dorożki. Potem zaczął przechadzać się wzdłuż muru, gdzie była furtka. Po kilku minutach usłyszał w dali turkot powozu, który niebawem zatrzymał się w niedalekiej odległości po przeciwnej stronie ogrodu. - Chyba jakiś prywatny powóz - rzekł woźnica. Konie rącze i dobrane, wleciały pędem po tej przykrej pochyłości. Podszedł do powozu: zaprzęg był pyszny, z parą dorodnych, ślicznych koni; stangret trzymał prosto bicz, oparłszy go trzonkiem na kolanie i ani się ruszył. - Oj, kolego, szkaradny czas dla tak pięknych koni - rzekł dorożkarski woźnica do dumnego pańskiego stangreta, który nie pokazał nawet, że słyszy, jak mówią do niego. - On nie rozumie po francusku... to Anglik... poznałem od razu po koniach - rzekł woźnica tłumacząc sobie jego milczenie; a widząc nieco dalej lokaja olbrzymiego wzrostu, stojącego przy drzwiczkach powozu, powtórzył: - Nieprawda, kolego, jaki szkaradny czas? I ten również nie odpowiedział słowa. - A to obaj są Anglicy... - podchwycił filozoficznie woźnica i chociaż nieco zdziwiony zdarzeniem przy furtce, znowu rozpoczął przechadzkę, zbliżając się do dorożki. W tym czasie mężczyzna w płaszczu i drugi, z włoskim akcentem, nadal prowadzili rozmowę, jeden, siedząc w fiakrze, a drugi stojąc na zewnątrz, oparty ręką o drzwi. - A tak - mówił głos z powozu - to rzecz umówiona? - Tak, proszę Waszej Wysokości - odparł mężczyzna w płaszczu - ale tylko wtedy, jak orzeł stanie się wężem. - A w przeciwnym razie, jak odbierzesz drugą połowę krucyfiksu ze słoniowej kości, który ci dałem... - Proszę Waszej Wysokości, będę wiedział, co to ma znaczyć. - Staraj się nie stracić jego zaufania. - Zasłużę na nie, zachowam je, ręczę Waszej Wysokości, gdyż uwielbiam i szanuję tego człowieka, silniejszego umysłem, odwagą i wolą... od najpotężniejszych ludzi na świecie... Ukląkłem przed nim jak przed jednym z trzech bóstw, które pośredniczą między Bohwanią a jego czcicielami... Co mi będzie rozkazano... wykonam wszystko... Bohwania na mnie patrzy. - Nie wątpię w twoją godność... wiem, że jesteś żywą, rozumną zaporą między księciem i wielu występnymi interesami i dlatego tylko, że mi mówiono o twojej gorliwości, o twojej zręczności w strzeżeniu tego młodego Hindusa, a przede wszystkim, mając wzgląd na twoje ślepe posłuszeństwo, chciałem zawiadomić cię o wszystkim. Wszak jesteś fanatykiem tego, któremu służysz... i to dobrze... Rad jestem widzieć człowieka nam oddanego... Co do nagrody za twoją usłużność, wiesz... moje obietnice... - Nagroda... już ją mam, proszę Waszej Wysokości... dobro sprawy, której służę, jest rękojmią mojej gorliwości i ostrożności. Zapewniam Waszą Wysokość, że prawdziwy myśliwy woli jednego szakala niż dziesięć listów, jednego tygrysa przedkłada nad dziesięć szakali, jednego lwa nad dziesięciu tygrysów. - Rozumiem... Jesteś rozsądny. Pamiętaj zawsze o tym, co mi powiedziałeś i staraj się być coraz godniejszym zaufania tego, dla kogo pracujesz. - Czy prędko będę mógł go widzieć? - Za dwa, najdalej za trzy dni; wczoraj łaska niebios ocaliła go... - Czy Wasza Wysokość będzie się z nim widział? - Tak, przed odjazdem wstąpię pożegnać się. - A więc Wasza Wysokość raczy mu przekazać nowinę, o której nie zdążyłem zawiadomić go, bo to się stało dopiero wczoraj. Poszedłem do ogrodu umarłych... wszędzie pogrzeby, pochodnie, palące się pośród ciemnej nocy... rzucające światło na groby... Bohwania uśmiechnął się w swym hebanowym niebie. Myśląc o tym świętym bóstwie nicości, patrzyłem z radością, jak znoszono z wozu mnóstwo trumien. Ogromny dół pochłaniał je w swoją paszczę jak w piekło... Wtem spostrzegłem tuż przy mnie, w świetle pochodni, starca... płakał... Tego starca... już widziałem... to Żyd... jest stróżem owego domu... przy ulicy... Św. Franciszka... o którym Wasza Wysokość wie. Tu mężczyzna w płaszczu wzdrygnął się i zamilkł. - Tak... wiem... ale co ci... że tak się zaciąłeś? - Chyba dlatego, że w tym domu... znajduje się od stu pięćdziesięciu lat... portret mężczyzny... mężczyzny... którego napotkałem niegdyś w Indiach nad Gangesem. I mężczyzna w płaszczu znowu zadrżał i zamilkł. - W rzeczy samej, dziwny zbieg... - Tak, proszę Waszej Wysokości... dziwny zbieg okoliczności... i nic dziwnego... - Otóż, proszę Waszej Wysokości, Żyd, ciągle płacząc, rzeki do grabarza. - A co z trumną? - Dobrze mówiliście; znalazłem ją w drugim rzędzie drugiego dołu - odpowiedział grabarz - właśnie był na niej znak z siedmiu czarnych punktów. Ale jak mogliście wiedzieć i o miejscu, i znaku tej trumny? - Niestety, nie przyda ci się ta wiadomość - rzekł stary Żyd ze smutkiem. - Widzicie więc, że dobrze wiem, gdzie jest ta trumna. - W tyle, za wielkim grobem z czarnego marmuru, zakopana bardzo płytko; ale pośpieszcie się. Pośród zamieszania nikt nie spostrzeże - mówił grabarz. - Dobrzeście mi zapłacili, a zatem chciałbym, żeby się wam udało to, co chcecie zrobić. - I co ten Żyd zrobił z trumną oznaczoną siedmioma czarnymi punktami? - Proszę Waszej Wysokości, szło za nim dwóch ludzi, niosących mary, osłonione firankami; zapalił latarnie i poszedł na wskazane przez grabarza miejsce, a za nim ci ludzie... Szereg karawanów przeszkodził mi i straciłem Żyda z oczu, choć puściłem się za nim w trop między groby; nie mogłem go jednak odnaleźć... - Istotnie, to ciekawe, ale co on chciał zrobić z tą trumną?... - Mówią o nim, że używa trupy do robienia czarów... - Och! Te niedowiarki zdolne są do wszystkiego... nawet do związków z szatanem... Zresztą, zobaczymy... może to odkrycie okaże się ważne... W tej chwili na odległej wieży zegar wybił północ. - Północ!... Już północ?... - Tak, proszę Waszej Wysokości. - Muszę już wracać... Bądź zdrów... Tak więc zapewniasz mnie: gdy nastąpi sposobność, skoro odbierzesz drugą połowę krucyfiksu, którą ci dałem, dotrzymasz swej obietnicy? - Na Bohwanię, przysięgam Waszej Wysokości. - Nie zapomnij także, że dla większej pewności, osoba, która odda ci drugą połowę krucyfiksu, winna powiedzieć... Czy pamiętasz? Co powinna powiedzieć? - Proszę Waszej Wysokości, powinna powiedzieć: Od czary do ust bardzo daleko. - Bardzo dobrze... Bądź zdrów. Tajemnica i wierność! - Tajemnica i wierność, proszę Waszej Wysokości - odpowiedział mężczyzna w płaszczu. Po chwili powóz odjechał, uwożąc kardynała Malipieri. To on bowiem był towarzyszem rozmowy mężczyzny w płaszczu. Ten ostatni, a był to Faryngea, wrócił do furtki ogrodu należącego do domu, zamieszkałego przez księcia Dżalmę. W chwili, kiedy miał włożyć klucz w zamek, spostrzegł ze zdziwieniem, że drzwi się otwierają i wychodzi jakiś mężczyzna. Faryngea, skoczywszy do nieznajomego, schwycił go za kołnierz, wołając: - Kto jesteś?... Skąd idziesz? Nieznajomy bezskutecznie usiłował wyrwać się z rąk Faryngel i krzyknął na całe gardło: - Piotrze, na pomoc! Piotr, stojący w pobliżu, natychmiast przyleciał, a był ogromnego wzrostu, chwycił Metysa za kark, odrzucił go w tył o kilka kroków. - Teraz, mój panie - rzekł nieznajomy do Faryngei, poprawiając ubranie - gotów jestem odpowiedzieć na twoje pytania... chociaż obszedłeś się grubiańsko ze swym znajomym... Tak, jestem Dupont, były rządca dóbr Cardoville... wszak to ja pomogłem wyratować cię podczas rozbicia okrętu, na którym przybyłeś do Francji. - Ale, panie... co tu robiłeś? Po co tak skrycie zakradłeś się do tego domu? - spytał Faryngea tonem opryskliwym i podejrzliwym. - Zapewniam cię, mój panie, że nie ma nic skrytego w moim postępku; przybyłem tu w powozie panny de Cardoville, mojej drogiej pani i z wyraźnego jej polecenia... tak jest, przybyłem z jej listem do księcia Dżalmy, jej krewnego - odparł z godnością pan Dupont. Na te słowa Faryngea zadrżał i zamilkł ze złości, a potem rzekł: - A po co to, mój panie, po co ta wizyta o tak późnej godzinie, po co było zakradać się furtką? - Mój panie, przybyłem tak późno, bo taki był rozkaz panny de Cardoville, a wszedłem tą furtką, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa, gdybym się udał do bramy, nie mógłbym dostać się do księcia... - A któż to panu tak rozpowiedział o zwyczajach księcia? - rzekł Faryngea, nie mogąc ukryć złości. - Jeżeli zostałem dokładnie powiadomiony o zwyczajach księcia, muszę wyznać, mój panie, że braknie mi podobnych wiadomości o zwyczajach jego sługi - odpowiedział Dupont z żartobliwą miną - bo zapewniam pana, że nie spodziewałem się zastać go na tej drodze... tak jak pan nie spodziewał się pewno spotkać tu ze mną. To powiedziawszy, skłonił się dość filuternie i wsiadł do powozu, który spiesznie odjechał, zostawiwszy Faryngeę zdziwionego i niezbyt zadowolonego. ROZDZIAŁ II SPOTKANIE Nazajutrz, po wypełnionym przez pana Dupont zleceniu do księcia Dżalmy, ten przechadzał się niespokojnie po małym salonie. Salon ten, jak wiadomo, łączył się z oranżerią, gdzie Adrianna pierwszy raz ukazała się młodemu księciu. Szczęście tak szybko i tak wyraźnie działa na młody, gorący organizm; Dżalma, jeszcze wczoraj ponury, pełen rozpaczy, teraz wyglądał zupełnie inaczej... Prędko się przechadzając, nagle zatrzymał się, wydobył z zanadrza mały, starannie złożony papier i przyłożył go do ust z najwyższą radością; nie mogąc pohamować swego szczęścia, krzyknął dźwięcznym głosem i jednym skokiem stanął przed wielką szybą dzielącą salon od oranżerii. Dziwna moc wspomnienia, dziwne złudzenie umysłu, zajętego ciągle jednym i tym samym, sprawiło, iż zdawało się Dżalmie, że rzeczywiście widzi ubóstwiany obraz Adrianny za przeźroczystym szkłem. Temu zachwycającemu obrazowi Dżalma przypatrywał się w głębokim milczeniu. Młody Hindus nie był sam. Faryngea bacznym okiem śledził wszystkie ruchy księcia. Na jego twarzy widać było podejrzliwy niepokój. Nie mógł się mylić; nic innego tylko list Adrianny, oddany wczoraj wieczór przez pana Dupont, sprawił ten szał radości: pewno dowiedział się, że jest kochany. Wczoraj, rozstawszy się z panem Dupont, bardzo niespokojny, pośpieszył co żywo do księcia, chcąc być świadkiem wrażenia, jakie na Dżalmie sprawił list panny de Cardoville; ale zastał salon zamknięty. Zapukał, nikt mu nie odpowiedział. Wtedy, choć była już głęboka noc, wysłał list do Rodina i doniósł tak o odwiedzinach pana Dupont jak też o przypuszczalnym ich celu. Kilka razy, na próżno jednak, ostrożnie pukał do pokoju Dżalmy; o wpół do dwunastej książę zadzwonił i rozkazał, żeby powóz był gotowy na wpół do trzeciej. - Radość Waszej Książęcej Mości zdaje się być bardzo wielka; racz zdradzić jej przyczynę swemu najniższemu i najwierniejszemu słudze, aby i on także mógł cieszyć się - próbował nawiązać rozmowę. Książę nie odpowiedział. Po kilku chwilach milczenia zatrzymał się i spytał: - Która teraz jest godzina? - Już blisko druga, mości książę - odezwał się Faryngea. Książę podniósł oczy, zroszone łzami radości i odpowiedział wyrazem serca, przepełnionego miłością i szczęściem: - Och! Szczęście... szczęście... Jakże jest dobry, jak wielki Bóg... - Powiedziałem, Wasza Książęca Mość, że idąc za radami swego wiernego niewolnika... który radził udawać gorącą miłość dla innej kobiety, zmusiłeś pannę de Cardoville, że, chociaż tak dumna, sama jednak do niego się garnie... Czy nie przewidziałem tego? - Tak... przewidziałeś - odparł Dżalma, nie przestając patrzeć na Metysa z tą samą dobrocią. Zdziwienie Faryngei zwiększyło się; książę zwykle, choć nie obchodził się z nim surowo, jednak okazywał mu pewną, zwykłą w swym kraju, wyniosłą powagę i nigdy nie zwracał się do niego z taką łagodnością; poczuwając się do zła, jakie wyrządził księciu, nie dowierzając, jak wszyscy źli ludzie, sądził przez chwilę, że jego pan krył jakąś zasadzkę; mówił więc dalej z mniejszą już pewnością: - Wierz mi, Wasza Książęca Mość, że jeżeli tylko potrafisz korzystać z okoliczności, dzień ten pocieszy cię za wszystkie wycierpiane przykrości. Wasza Książęca Mość strasznie cierpiałeś; ale nie sam... ta dumna dziewczyna również... cierpiała... - To dziwne... - rzekł Dżalma sam do siebie, rzuciwszy na Metysa przenikliwy wzrok, ale nadal pełen dobroci. - To bardzo dziwne! - Nie, lecz powiedz, ponieważ twoje rady tak dobrze mi posłużyły... co myślisz o przyszłości?... - O przyszłości, proszę Waszej Książęcej Mości? - Tak... za godzinę będę u panny de Cardoville... - To sprawa bardzo ważna, proszę Waszej Książęcej Mości... Przyszłość zależeć będzie od tego pierwszego widzenia. - O tym właśnie myślałem... - Wierz mi, Wasza Książęca Mość... kobiety ubiegają się tylko za śmiałym mężczyzną, który oszczędza im kłopotu odmowy. - Wytłumacz się jaśniej... - To znaczy, proszę Waszej Książęcej Mości, pogardzają kochankiem słabym, mdlejącym, który pokornym głosem prosi o to, co powinien wziąć gwałtem... - Ależ ja dziś odwiedzam pannę de Cardoville pierwszy raz. - Wierz mi, Wasza Książęca Mość, jakkolwiek to wydaje się dziwne, jednak jest rozsądne... Przypomnij sobie książę przeszłość... grając rolę nieśmiałego kochanka, czy sprowadziłeś do swych stóp tę dumną dziewczynę? Nie, dokazałeś tego dopiero, udając miłość ku innej kobiecie... A więc nie trzeba być słabym... lew nie wzdycha jak jaka synogarlica. Wierz mi, Wasza Książęca Mość, bądź tylko śmiałym... tylko śmiałym... a jeszcze dziś będziesz sułtanem, uwielbianym przez tę dziewczynę, której urodę podziwia cały Paryż... Po chwili milczenia Dżalma, kiwając głową z wyrazem tkliwego politowania, rzekł łagodnie: - Dlaczego chcesz mnie zdradzać? Dlaczego tak złośliwie doradzasz mi użycie gwałtu, podejścia... wobec tego anioła czystości... wobec dziewczyny, którą szanuję jak własną matkę? Czy nie dosyć jeszcze, żeś się oddał moim wrogom, co mnie bez przerwy ścigają? Gdyby Dżalma rzucił się na Metysa z podniesionym sztyletem, nie tyle by to zdziwiło go, zmieszało, a może mniej przestraszyło, niż gdy usłyszał Dżalmę, mówiącego o jego zdradzie tonem łagodnej przygany. Faryngea cofnął się o krok, jak gdyby myślał o obronie. Młody książę mówił dalej z tą samą spokojną łagodnością: - Nie obawiaj się niczego... wczoraj zabiłbym cię... lecz dziś uszczęśliwiona miłość czyni mnie wyrozumiałym, łaskawym; lituję się nad tobą, żałuję cię, musiałeś być bardzo nieszczęśliwy... kiedy stałeś się tak złym. - Ja, Mości Książę? - rzekł Faryngea z większym jeszcze zdumieniem. - Posłuchaj mnie, nie chcę, abyś nadal był podstępnym zdrajcą: chcę uczynić cię dobrym... Ten dzień obdarza mnie boskim szczęściem, ty też będziesz błogosławić ten dzień... Co mogę dla ciebie uczynić? Czego żądasz? Złota?... Będziesz miał złoto...1 Chcesz przyjaciela, którego przyjaźń pocieszy cię i oddaliwszy z myśli wszelkie cierpienia, które cię czyniły tak złośliwym, uczyni cię dobrym?... Jestem królewskim synem, chcesz, abym ci był przyjacielem? Będę nim, pomimo zła... nie... za to zło, jakieś mi wyrządził... będę dla ciebie szczerym przyjacielem; błogo mi będzie pomyśleć: w dniu, w którym anioł powiedział mi, że mnie kocha, moje szczęście było bardzo wielkie: rano miałem nieprzebłaganego wroga; wieczorem jego nienawiść zmieniła się w przyjaźń... Tak, wierz mi, Faryngeo, to nieszczęście czyni złym; bądź odtąd szczęśliwym... W tej chwili wybiła godzina druga. Była to chwila wyjazdu na spotkanie z Adrianną. Zbliżywszy się do Faryngei, wyciągnął do niego rękę i rzekł: - Podaj mi rękę... Metys, którego czoło oblewał zimny pot, twarz zbladła, zmieszał się, potem pokonany, oczarowany, z drżeniem podał księciu rękę, który ją uścisnął i rzekł krajowym zwyczajem: - Podajesz rękę uczciwie w rękę uczciwego przyjaciela... Ta ręka będzie zawsze dla ciebie otwarta... Do widzenia, Faryngeo... Czuję się teraz godniejszy uklęknąć przed aniołem. I wyszedł, udając się do Adrianny. Pomimo swej dzikości, pomimo nieubłaganej nienawiści dla rodu ludzkiego, znękany szlachetnymi i łaskawymi słowami księcia Dżalmy, ponury sekciarz Bohwanii pomyślał ze strachem: - Dotknąłem jego ręki... jest on teraz dla mnie święty... Lecz po zastanowieniu zawołał: - Tak... ale nie jest on świętym dla tego, który, jak mi powiedziano tej nocy, ma na niego czekać przy bramie... Pobiegł do przyległego, wychodzącego na ulicę pokoju, uchylił firankę i rzekł z niepokojem: - Jego powóz odjeżdża... człowiek zbliża się... Piekło... powóz odjechał, już nic nie widzę. ROZDZIAŁ III OCZEKIWANIE Łatwiej pojąć niż odmalować uczucia, jakich na przemian doznawała panna de Cardoville w miarę, jak zbliżała się chwila rozmowy z Dżalmą. Ich zbliżenie tyle napotykało dotąd bolesnych przeszkód, Adrianna wiedziała, że ich nieprzyjaciele są tak przebiegli, jak zdradzieccy, iż powątpiewała jeszcze o swym szczęściu. Co chwila mimowolnie spoglądała na zegar; już tylko kilka minut... Nareszcie wybiła ta wytęskniona godzina. Każde uderzenie zegara długo rozlegało się w sercu Adrianny. Lecz w miarę jak różnica najpierw przedłużała się do kilku minut... do kwadransa... dwudziestu minut i więcej... Adrianna czuła coraz większy niepokój; dwa czy trzy razy, cicho, na palcach zbliżała się do drzwi salonu i nadsłuchiwała... Lecz nic nie było słychać... Nie mogąc przezwyciężyć mimowolnej obawy ani chcąc zrzec się tej ostatniej nadziei, wróciła do kominka, potem zadzwoniła. Siwy, czarno ubrany lokaj otworzył drzwi i z uszanowaniem, w milczeniu czekał na rozkazy swej pani; ta odezwała się spokojnym głosem: - Andrzeju, poproś Hebe, aby dała ci flakonik, który zostawiłam na kominku w moim pokoju i przynieś mi go. Lokaj skłonił się; Adrianna dodała z obojętną miną, wskazując na zegar: - Czy ten zegar dobrze idzie? Lokaj wyjął swój zegarek i rzekł: - Tak, proszę pani... wyregulowałem go z zegarem na Tuileriach. - To dobrze!... Dziękuję ci... - rzekła Adrianna. Służący ukłonił się znowu i wyszedł z salonu. Znów nastała cisza... Rzuciwszy zbolały wzrok na portret wiszący przed nią na ścianie, rzekła po cichu żałosnym głosem: - O! Moja matko! Ledwie wymówiła te słowa, gdy turkot powozu, wjeżdżającego na Dziedziniec pałacu, lekko zatrząsł oknami. Adrianna zadrżała, nie mogła wstrzymać okrzyku radości; serce jej wyskoczyło naprzeciw Dżalmy; bowiem tym razem wyczuła, że to on przyjechał Była zresztą tak pewna, jakby go już zobaczyła. Usiadła. Ręka jej drżała jak liść. Mocny odgłos kilkorga drzwi, które jedne po drugich otwierano przed księciem, potwierdził wkrótce jej przewidywania. Wreszcie otworzyły się złociste podwoje salonu i ukazał się książę. Lokaj postawił na stole kryształowy flakonik, po czym zamknął drzwi. Książę i panna de Cardoville zostali sami. ROZDZIAŁ IV ADRIANNA I DŻALMA Książę zbliżył się wolno do Adrianny. Pomimo gwałtownej namiętności, jego niepewny, nieśmiały krok dowodził silnego wzruszenia. Nie śmiał jeszcze spojrzeć na Adriannę; bladość okryła mu twarz a jego piękne ręce, złożone na piersiach z religijnym uszanowaniem, oznaczającym w jego kraju cześć, mocno drżały, zatrzymał się kilka kroków przed Adrianną, schyliwszy lekko głowę. Adrianna wstała i odezwała się drżącym głosem: - Książę, jestem szczęśliwa, że go tu mogę przyjąć - potem, wskazawszy portret na ścianie, dodała jakby przedstawiała księcia trzeciej osobie: - Książę... moja matka... Była to subtelna myśl Adrianny, chcącej dać poznać księciu, że przy jej rozmowie z Dżalmą obecna będzie jej matka. Było to zabezpieczenie siebie i księcia od zapędów pierwszego spotkania, tym bardziej niebezpiecznego, że oboje wiedzieli o swej gorącej i wzajemnej miłości; że oboje byli od nikogo i niczego niezależni... Książę zrozumiał dyskretną aluzję i dlatego, gdy Adrianna wskazała mu portret swej matki ruchem pełnym szczerości, wdzięku i prostoty, schylił się z uszanowaniem przed portretem i rzekł dźwięcznym, a przy tym miłym głosem, zwracając się do obrazu: - Kochać cię i uwielbiać będę jak własną matkę, matka także będzie w moich myślach obok swej córki. Siadając Adrianna rzekła do Dżalmy, wskazując mu krzesło; - Proszę usiąść... kuzynie... i pozwól mi cię tak nazywać, bo uważam za zbyt etykietalną formę książę i nawzajem proszę nazywaj mnie także kuzynką... A teraz pomówmy po przyjacielsku. - Tak, droga kuzynko - odparł Dżalma, zarumieniwszy się przy tych słowach. - Ponieważ przyjaciele winni być wobec siebie otwarci - rzekła Adrianna - najpierw więc muszę ci oświadczyć, kuzynie, że mam żal do ciebie - dodała, spojrzawszy z uśmiechem na księcia. On, zamiast usiąść, stał oparty o kominek, w postawie pełnej wdzięku i szacunku. - Tak, mój kuzynie... - mówiła dalej Adrianna - spodziewam się, że przebaczysz mi ten żal... a zatem, czekałam na ciebie... spodziewając się nieco wcześniej twego przybycia... - Moja kuzynko, zarzucisz mi może, że nie zjawiłem się trochę później. - Co chcesz przez to powiedzieć? - W chwili, kiedy wychodziłem z mieszkania, jakiś nieznany mężczyzna zbliżył się do powozu... i powiedział z taką szczerością, iż. musiałem mu uwierzyć: - Możesz ocalić życie człowiekowi, który był ojcem dla ciebie... Marszałek Simon znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie... lecz, chcąc mu pomóc, trzeba udać się ze mną natychmiast... - To była zasadzka - zawołała Adrianna - ledwie godzinę temu marszałek Simon był tutaj. - On?... - zawołał uradowany Dżalma - a więc nie doznam smutku w tym szczęśliwym dniu. - Ale, kuzynie - zapytała Adrianna - jakim sposobem nie dałeś wprowadzić się w błąd temu posłańcowi? - Na mój rozkaz wsiadł do mego powozu. Niespokojny o marszałka i w rozpaczy, że upłynie wiele czasu, który miałem spędzić z tobą, droga kuzynko, zadawałem temu człowiekowi różne pytania. I często nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Wtedy przyszło mi na myśl, że to jakaś pułapka. Przypomniawszy sobie, ile już razy i różnymi sposobami usiłowano oddalić nas od sie- bie... zmieniłem natychmiast drogę. Na tę decyzję towarzyszący mi człowiek opuścił powóz, nie ukrywając złości; pomyślawszy jednak o marszałku Simon, czułem jeszcze niepokój, który ty, kochana kuzynko, oddalasz na szczęście ode mnie. - Ci ludzie są nieubłagani - pomyślała Adrianna - ale nasze szczęście będzie silniejsze od ich nienawiści. Po krótkim milczeniu rzekła ze zwykłą szczerością: - Jak mogłeś odważyć się pokazywać publicznie z... - Z tą dziewczyną... rzekł Dżalma, przerywając jej. - Tak, mój kuzynie... - Nie znając krajowych obyczajów ani zwyczajów - odpowiedział nie zmieszany Dżalma, gdyż mówił prawdę - obłąkany rozpaczą i zdradzieckimi radami człowieka, zaprzedanego naszym wrogom, sądziłem, jak mnie zapewniał, że udając w twej obecności miłość dla innej, wzbudzę w tobie zawiść i że... - Dosyć już, kuzynie, rozumiem wszystko - przerwała Adrianna. - Jeszcze jedno słowo, choć jestem pewna szczerości twej odpowiedzi; czy nie odebrałeś listu, który napisałam do ciebie z rana tego dnia, kiedy widziałam cię w teatrze? Dżalma nie odpowiedział; twarz jego nagle się zasępiła i przybrała tak groźny wyraz, że Adrianna zlękła się. Lecz niebawem to gwałtowne oburzenie minęło; czoło Dżalmy znowu się wypogodziło. - Byłem łaskawszy niż mi się zdawało - rzekł do Adrianny, przypatrującej mu się ze zdziwieniem. - Chciałem przybyć do ciebie... godny ciebie... moja kuzynko. Przebaczyłem człowiekowi, który dla usłużenia naszym wrogom, podał mi wtedy i jeszcze potem podawał, zgubne rady... Teraz jestem pewien, że to on ukrył przede mną twój list... - Tak więc minęła już niebezpieczna przeszłość. Och! Tak! Już jest daleko za nami! - zawołała panna de Cardoville z radością. I oddalając z serca ostatnie smutne myśli dodała: - Do nas teraz należy przyszłość, cała przyszłość... przyszłość czysta, szczęśliwa, pogodna... Nic jej już nie potrafi zmącić... ROZDZIAŁ V ODWIEDZINY Pan Hardy, jak już powiedziano, mieszkał w pawilonie domu pokuty przy ulicy Vaugirard, zajmowanego przez jezuitów. Zajmował mieszkanie na dole pawilonu, wychodzącego frontem na ogród; był to przezorny wybór, wiadomo bowiem, jak przebiegle i zręcznie jezuici potrafili użyć środków, aby sprawiać mocne wrażenie na osobach, które zamierzali zniewolić. Była blisko druga godzina po południu. Chociaż przyświecało piękne, kwietniowe słońce, jednak jego promienie nie dochodziły przez wysoki mur do tej części ogrodu, ciemnej, wilgotnej, zimnej jak piwnica, do której prowadziły drzwi do pokoju, w którym przebywał pan Hardy. Na ścianie, naprzeciw łóżka, zawieszony był duży krucyfiks ze słoniowej kości, na tle z czarnego aksamitu; na kominku stał zegar w hebanowej oprawie, ze smutnymi godłami ze słoniowej kości: klepsydrą, kosą czasu, trupimi głowami itp. Na ścianach, zamiast obrazów, pozawieszane były tablice z napisami, których treść była równie niewesoła. Zobaczmy, co czytał pan Hardy za każdym razem, we dnie i w nocy, gdy błogi sen uciekł spod zaczerwienionych od łez powiek: "Prędko będzie po tobie na tym padole... obejrzyj się..." "Kiedy wstajesz rano, pomyśl, że może nie doczekasz wieczora". "Któż przypomni cię sobie po twej śmierci?" "Całe to doczesne życie pełne jest nędzy, pogardzaj sam sobą i życz sobie, aby inni tobą gardzili". Wyobraźmy sobie teraz pana Hardy'ego, zranionego, przeniesionego do tego domu, gdy serce miał udręczone tyloma tak srogimi ciosami. Przy troskliwej i nadskakującej opiece, dzięki biegłej pomocy doktora Baleiniera, prędko zagojono jego rany, jakie odniósł, rzuciwszy się na ratunek podczas pożaru fabryki. Wielebni ojcowie skorzystali z jego niemocy, aby pod chwalebnym pozorem zamknąć go w tym więzieniu i otoczyć przygnębiającą atmosferą. Wkrótce jego osłabiony umysł odnalazł słuszność w owych zgubnych dla niego maksymach. Tak więc czytał dalej: "Nie trzeba liczyć na przyjaźń żadnego stworzenia na świecie". - I w rzeczy samej został niegodziwie zdradzony. "Człowiek urodził się, aby żył w udręczeniu". - I rzeczywiście, żył w udręczeniu. "Odpoczynek można znaleźć tylko w zaparciu się własnej myśli". - I tylko uśpienie umysłu przyniosło mu ulgę w zmartwieniach. Mówić temu nieszczęśnikowi, w jego trudnym stanie, o rozrywkach, zabawach, znaczyłoby to samo, co wymóc na nim, aby się wyrzekł tego wszystkiego; tak się też stało. Ksiądz d'Aigrigny nie starał się z początku pozyskać jego zaufania, nie mówił słowa o jego zmartwieniach; lecz za każdym razem, kiedy się z nim widział, starał się okazywać mu tkliwą życzliwość. Ich rozmowy, z początku rzadkie, potem stawały się coraz częstsze, dłuższe; posiadając dar miodopłynnej wymowy, wymowy ujmującej i przekonywującej, ksiądz d'Aigrigny obierał zwykle za temat smutne maksymy, które często wpadały w oko i myśli pana Hardy'ego. Zręczny, roztropny, przezorny, wiedząc, że do tego czasu pensjonariusz pałał miłością, czcią dla wszystkiego, co sprawiedliwe i dobre, zaczął od bezustannego przypominania mu niecnych zdrad, jakich doświadczył, chcąc stłumić w nim wszelką nadzieję; zamiast wskazywać mu te zdrady jako wyjątek w życiu, zamiast starać się uspokoić, pokrzepić tę znękaną duszę; zamiast radzić, aby starał się zapomnieć o zmartwieniach, o dolegliwościach, aby szukał pociechy w pełnieniu powinności względem ludzkości, względem swych braci, których tak kochał i wspierał, ksiądz d'Aigrigny drażnił jego krwawe rany, malował mu ludzi w najgorszych kolorach, przedstawiał ich jako obłudnych niewdzięczników i tym sposobem zdołał umocnić w nim nieuleczalną rozpacz. Taki był moralny i fizyczny stan pana Hardy, gdy za pośrednictwem przekupionego sługi odebrał od Agrykoli Baudoina list, w którym ten nalegał na spotkanie. Nadszedł wreszcie dzień tego spotkania. Na dwie czy trzy godziny przed chwilą wyznaczoną na odwiedziny Agrykoli, ksiądz d'Aigrigny wszedł do pokoju pana Hardy'ego. Podchodząc do niego nadał swej twarzy wyraz jak najłagodniejszy, najżyczliwszy, wzrok jego był pełen uprzejmej dobroci i łaskawości, a głos nigdy jeszcze nie był równie ujmujący i słodki. - Czy zadowolony jesteś, mój synu, z usług otaczających cię ludzi? - Tak, ojcze. - Tak nas to cieszy, gdy widzimy, że czujesz się dobrze; w naszym ubogim domu, mój synu, iż chcielibyśmy zawsze uprzedzać twoje życzenia. - Niczego nie pragnę... mój ojcze... niczego prócz snu. Jak dobroczynny jest sen - dodał z pewnym znużeniem. - Sen... to zapomnienie. A na tym padole lepiej jest zapominać aniżeli przypominać sobie, bo ludzie są tak niewdzięczni, złośliwi, niemal każde wspomnienie jest goryczą, czyż nie tak, mój synu? - Niestety! Aż nadto prawda, mój ojcze. Nie dokończył i zakrył ręką oczy. - Niestety, mój synu - rzekł ksiądz d'Aigrigny czułym głosem. I wyborny ten komediant rzucił się na kolana przy krześle chorego. - Niestety, jakże to przyjaciel, co cię tak niegodziwie zdradził, mógł nie poznać twego dobrego serca?... Lecz tak zwykle bywa, na ziemi... a ten niegodny przyjaciel!... - Och, mój Boże!... Czy znajdę kiedyś pociechę? - zawołał nieszczęśliwy. - Ależ znajdziesz ją, mój dobry, zacny synu - zawołał ksiądz d'Aigrigny, nadal grając rolę czułego powiernika - czy możesz w to wątpić?... Och! Jak błogi będzie ten dzień, w którym ostatnie więzy, które cię jeszcze krępują na tej nieczystej ziemi, zostaną zniszczone, a ty, mój synu, staniesz się jednym z nas. Mój kochany, biedny synu, gdyby twoja pokora pozwoliła ci porównać to, czym byłeś w dniu twego przybycia do nas, z tym, czym teraz jesteś... zdumiałbyś się... Jaka różnica, mój Boże! Dawniej byłeś zawsze niespokojny, wzdychałeś z rozpaczy, a teraz spokojnie pędzisz życie... Czy tak nie jest? - Ach! - rzekł pan Hardy, chwilę się zastanawiając, gdyż pamięć jego, podobnie jak umysł, mocno już osłabła... - Ma przyjść Agrykola, zdaje się, że miło mi będzie spotkać się z nim. - Otóż więc, mój synu, twoje spotkanie z nim będzie próbą, o której mówię... Obecność tego godnego młodzieńca przypomni ci owo tak czynne, tak zajęte życie, które dawniej pędziłeś; może te wspomnienia wzbudzą w tobie żal przy tym cichym odpoczynku, jakiego teraz zażywasz; może znowu zechcesz puścić się w zawód, pełen wszelkiego rodzaju trosk, może zechcesz zawiązać nową przyjaźń, wejść w nowe związki, wrócić do zgiełku i żyć, jak żyłeś przedtem. Jeżeli żądze takie obudzą się w tobie, będzie to znak, że jeszcze nie dojrzałeś do życia na osobności... wtedy bądź im posłuszny, synu; szukaj znowu rozrywek, zabaw, uciech... - Ja, mój ojcze, wrócić do tego świata, w którym tyle ucierpiałem?... W którym pozostawiłem moje ostatnie złudzenia?... Ja... miałbym się mieszać do jego uciech, jego rozkoszy... Ach!... To okrutne szyderstwo... - To nie jest szyderstwo, mój synu... może się zdarzyć, że widok, słowa tego uczciwego młodzieńca obudzą w tobie myśli, o których teraz sądzisz, że się już na zawsze zatarły. Mój kochany synu, niepodobna znaleźć takiej jak twoja szlachetności... ale właśnie w imię szlachetności człowiek ten przyjdzie wymagać od ciebie nowych ofiar; tak... bo takie, jak twoje serce, przeszłość obowiązuje i prawie niepodobieństwem będzie ci odmówić usilnym naleganiom twoich pracowników... Będą cię namawiali, abyś niezwłocznie zajął się wzniesieniem z gruzów fabryki, abyś znowu zaczął zakładać to, co przed dwudziestu laty wznosiłeś w pełni sił, w całym zapale swej młodości; abyś rozpoczął na nowo owe handlowe stosunki, w których twoją nieposzlakowaną uczciwość tyle razy skrzywdzono, żebyś znowu przyjął na siebie wszelkiego rodzaju kajdany, które wielkiego, jak ty, przedsiębiorcę przywiązują do życia, pełnego trosk, trudów i niepokoju... i to za jakie wynagrodzenie!... - Dosyć!... Och!... Proszę... dosyć!... - zawołał pan Hardy słabym głosem. - Czuję wielki zawrót głowy wtedy, gdy słyszę cię, ojcze, mówiącego o problemach takiego życia... głowa... ledwie nie pęknie... Och!... Nie... nie... spokoju.... tak... przede wszystkim... powtarzam ci, choćby to nawet miał być spokój grobowy... - Lecz jak oprzesz się namowom tego człowieka?... Obdarowani mają wpływ na swych dobroczyńców... Nie będziesz mógł oprzeć się jego prośbom... - Bądź łaskaw, mój ojcze, kazać mu powiedzieć... że jestem chory... że nie mogę go przyjąć. - Posłuchaj tylko, mój synu, w obecnych czasach panują wielkie, nieszczęsne przesądy w stosunku do naszego zgromadzenia. Przez to samo już, że dobrowolnie pozostałeś pośród nas, będąc tu przypadkiem przyniesiony, gdy byłeś umierający... gdyby wiedziano, że nie pozwalasz mówić z sobą, chociaż przyrzekłeś, sądzono by, że to my ci przeszkadzamy; a chociaż jest to podejrzenie niedorzeczne, może jednak powstać, a my nie chcemy do niego upoważniać... Lepiej zatem byłoby przyjąć tego młodego robotnika... - Ojcze, żądasz rzeczy przechodzących moje siły... W tej właśnie chwili czuję, jak jestem słaby... już ta rozmowa odebrała mi siły. - Ależ, synu, ten człowiek przyjdzie; przypuśćmy, iż powiem mu, że nie chcesz widzieć się z nim; on mi nie uwierzy... - O! Mój ojcze, zlituj się nade mną; zapewniam cię, iż nie chcę widzieć się z kimkolwiek... jestem bardzo słaby. - A więc! Co robić?... A gdybyś tak napisał... oddałoby się mu list... wyznaczyłbyś mu czas na spotkanie... jutro na przykład. - Ani jutro, ani kiedykolwiek - zawołał nieszczęśliwy, doprowadzony do ostateczności - nie chcę nikogo widzieć... chcę być sam... zawsze sam... wszak to nikomu nie szkodzi... nie mogę mieć przynajmniej tej swobody? - Jak chcesz... Pisz albo przyjmij tego człowieka - surowo rzekł d'Aigrigny, wnosząc z wzmagającego się znużenia pana Hardy, że w tym przypadku może użyć surowości, aby później znowu wrócić do łagodności. - Napiszę... wielebny ojcze... napiszę... lecz dla miłości Boga błagam cię... nie mogę zebrać myśli... podyktuj mi... I drżącą ręką otarł łzy. Ksiądz d'Aigrigny podyktował mu następujące słowa: "Kochany Agrykolo, doszedłem do przekonania, że spotkanie nasze do niczego nie prowadzi... posłuży tylko do rozjątrzenia na wpół zapomnianych cierpień, o których przy pomocy boskiej i pociesze religijnej postaram się zupełnie zapomnieć... Cieszę się zupełnym spokojem, otoczony troskliwością zacnych osób i dzięki miłosierdziu Boga spodziewam się po chrześcijańsku spędzić resztę dni z dala od świata, którego próżność poznałem... Nie na zawsze żegnam się z tobą; lecz do zobaczenia, Agrykolo... pragnę kiedyś osobiście powiedzieć ci, jak serdecznie życzę wszelkiego dobra tobie i twoim godnym towarzyszom. Bądź pośredni- kiem między nimi a mną; kiedy będę mógł cię przyjąć, napiszę do ciebie; bądź zawsze przekonany, że cię serdecznie kocham..." - Zadowolony jesteś z listu? - zapytał ksiądz, zwracając się do pana Hardy. - Zadowolony. - Podpisz więc. - Dobrze. Nieszczęśliwy podpisał list, zupełnie wycieńczony i opuścił się na krzesło. - To jeszcze nie wszystko, mój synu - rzekł d'Aigrigny, wyjąwszy papier z kieszeni - trzeba, żebyś podpisał nowe upoważnienie na imię naszego szanownego brata, dla skończenia wiadomych interesów. - Ojcze... nie mogę przeczytać tego dzisiaj... - A jednak to konieczne, mój synu, wybacz mi moje natręctwo... ale my ubodzy, a... - Podpiszę. - Nie przeczytawszy, nie można podpisać. - Dlaczego?... Daj, daj!... rzekł pan Hardy, zniecierpliwiony upartym natręctwem jezuity. - Jeżeli koniecznie chcesz, to dobrze - rzekł duchowny, podając mu papier. Hardy podpisał i westchnął głęboko, jakby zrzucił z siebie wielki ciężar. W tej chwili zapukał służący, wszedł i zwrócił się do księdza d'Aigrigny: - Pan Agrykola Baudoin pragnie widzieć się z panem Hardy; mówi, że kazano mu przyjść dzisiaj. - Dobrze... niech zaczeka - odpowiedział d'Aigrigny ze zdziwieniem pomieszanym z gniewem i gdy służący wyszedł, starając się ukryć mocne niezadowolenie, rzekł do fabrykanta: - Poczciwy rzemieślnik, jak widać, niecierpliwie oczekuje widzenia z tobą... przyszedł bowiem o dwie godziny wcześniej niż mu wyznaczyłeś. Z tymi słowami wyszedł. Zostawszy sam, pan Hardy opuścił się z krzesła na podłogę, upadł na kolana i z płaczem zawołał: - O Boże, Boże mój... Zabierz mnie stąd, jestem zanadto nieszczęśliwy!... Potem, oparłszy głowę o poduszkę, zakrył twarz rękami i gorzko zapłakał... Nagle dał się słyszeć jakiś hałas, który stawał się coraz głośniejszy; później czyjeś szamotanie się; wkrótce drzwi otworzyły się z łoskotem i ksiądz d'Aigrigny, potknąwszy się, wpadł do pokoju. Agrykola pchnął go silną ręką. - Mój panie... jak śmiesz dopuszczać się gwałtu! - zawołał ksiądz, blednąc ze złości. - Na wszystko się odważę, abym tylko widział pana Hardy'ego odpowiedział kowal i rzucił się ku swemu dawnemu panu, który klęczał obok krzesła. ROZDZIAŁ VI AGRYKOLA BAUDOIN Ksiądz d'Aigrigny, z trudem hamując gniew, rzucał groźne spojrzenia na Agrykolę, a zarazem z niepokojem spoglądał na drzwi, jakby lękając się wejścia drugiej osoby, której obecności także się obawiał. Kowal, spojrzawszy na swego pryncypała, cofnął się z bolesnym zdziwieniem... blade, wychudłe rysy twarzy pana Hardy'ego przejęły go politowaniem, pomieszanym z gniewem. Agrykola nie wiedział jeszcze, jak zmieniła się moralna strona nieszczęśliwego pana Hardy. Ksiądz d'Aigrigny pierwszy przerwał milczenie i wymawiając z przyciskiem każde słowo, rzekł do swego lokatora: - Rozumiem, mój synu, że po stanowczym, koniecznym twoim życzeniu nieprzyjmowania tego... pana... jego widok przykre czyni na tobie wrażenie... spodziewam się więc, że przez uszanowanie... albo chociaż przez wdzięczność dla ciebie... człowiek ten (i wskazał na kowala) oddali się i położy koniec tej nieprzyzwoitej scenie, która i tak zbyt długo się przeciągnęła. Agrykola nie odpowiedział księdzu, odwrócił się do niego tyłem i zbliżywszy się do fabrykanta, na którego spoglądał przez kilka chwil z czułą tkliwością, rzekł: - Ach, mój Boże!... Jakżem szczęśliwy, że pana widzę, chociaż na twojej twarzy maluje się jeszcze głębokie cierpienie! Jak słodkie, radosne wrażenie wywiera na mnie pański widok. Wszyscy moi towarzysze drogo by zapłacili, gdyby choć jedną minutę mogli znajdować się na moim miejscu!... Gdybyś pan wiedział o wszystkim, o co prosili, abym ci powtórzył... gdyż do kochania, szanowania ciebie, wszyscy mamy... jedno serce!... Ksiądz d'Aigrigny rzucił na pana Hardy spojrzenie wyrażające: I co, nie mówiłem? Potem z niecierpliwością zbliżywszy się do Agrykoli, rzekł: - Powiedziałem już, że pana obecność tutaj jest niestosowna. - Na miłość boską, czcigodny ojcze - z pewnym ożywieniem zawołał pan Hardy - wybacz Agrykoli, uniosło go przywiązanie do mnie; ale ponieważ już jest tutaj i chce przekazać mi pewne wiadomości, dotyczące mnie, pozwól mi pomówić z nim przez kilka minut. - Pozwolić? - zawołał d'Aigrigny z udanym zdziwieniem. - Dlaczego prosisz o pozwolenie? Czy nie możesz robić, co ci się podoba? Czy nie ja radziłem, żebyś przyjął tego pana? Czy nie ty sam stanowczo odmówiłeś spotkania z nim? - Prawda... Po tych słowach, księdzu nie wypadało zostać dłużej; wstał, uścisnął rękę pana Hardy'ego i rzekł ze znaczącym skinieniem głowy: - Do zobaczenia, mój synu... Nie zapominaj o naszej rozmowie i o tym, co ci powiedziałem. - Do zobaczenia, czcigodny ojcze... bądź spokojny - odpowiedział pan Hardy. Jezuita wyszedł. Agrykola nadzwyczaj zdumiony, nie dowlekał ani słuchowi, ani wzrokowi... Czy istotnie to jego dawny Pan, który z taką uniżonością i pokorą nazywał księdza d'Aigrigny czcigodnym ojcem? Im dłużej wpatrywał się w rysy jego twarzy, tym więcej spostrzegał w nich śladów ogólnego wycieńczenia znużenia i serce ściskało mu się boleśnie... Starając ukryć smutek, rzekł: - Nareszcie, panie, będziesz nam przywrócony!... Znowu będziesz z nami i pośród nas... Ach! Twój powrót uszczęśliwi wielu... pocieszy, uspokoi... pokochalibyśmy cię bardziej niż dawniej, gdyby to było możliwe! Hardy smutno potrząsnął głową. - Powtarzam ci, przyjacielu - rzekł - już przeżyłem siebie; w krótkim czasie postarzałem się o dwadzieścia lat; nie mam już ani sił, ani woli, ani odwagi, aby wziąć się jak dawniej dój pracy; zrobiłem, co mogłem, dla dobra innych... spłaciłem swój dług... i teraz zostało mi tylko jedno życzenie... żyć w samotności... f jedna nadzieja... pociecha w religii! - Jak to - zawołał Agrykola - chce pan żyć tutaj, w tym ponurym ustroniu, bardziej niż z nami, z ludźmi, którzy cię ta kochają!... Myślisz, że tutaj, z podstępnymi jezuitami, będziesz szczęśliwszy niż w zbudowanej na nowo fabryce, która piękniej jeszcze niż dawniej zakwitnie?... Ach! To niemożliwe! - Nie ma już dla mnie szczęścia na ziemi - przerwał Harda z goryczą. Po krótkim wahaniu Agrykola rzekł głosem, drżącym ze wzruszenia: - Panie Hardy, oszukują cię... nikczemnie cię tu oszukują? - Co chcesz przez to powiedzieć, przyjacielu? - Chcę powiedzieć, że jezuici, otaczający cię, mają zgubne zamiary... Ale, mój Boże! Czy nie wiesz, panie Hardy, gdzie się znaj dujesz? - U zacnych zakonników. - U twoich najzaciętszych nieprzyjaciół! - Nieprzyjaciół? - Pan Hardy uśmiechnął się ze smutną obojętnością. - Nie mam się co lękać nieprzyjaciół... nic mi nie można odebrać, bo ja nic już nie mam! - Chcą cię pozbawić ogromnej sukcesji - zawołał kowal - taki jest ich zamiar, ułożony z piekielną chy treścią; córki marszałka Simona, panna de Cardoville, pan i Gabriel, mój przybrany brat... wszyscy członkowie twojej rodziny omal nie padli już ofiarą ich intryg; wierz mi, ci mnisi pragną tylko skorzystać z twego zaufania... - Przyjacielu, po cóż wspominać o przeszłości? - łagodnie odparł pan Hardy. - Jeżeli dobrze czyniłem, Bóg mnie nagrodzi.., Ale sam nie powinienem pysznić się... powinienem czołem w proch. uderzyć; bo szedłem nie prawdziwą drogą, jaką wskazał najwyższy... duma może popchnęła mnie w błędy... łzami, samotnością,. poniżeniem powinienem okupić swoje grzechy... Tak, w tej nadziei, że Bóg zmiłuje się nade mną... że moje cierpienia posłużą na korzyść dla tych, którzy grzeszyli jeszcze więcej ode mnie, znajduję jedyne ukojenie! Agrykola nie wiedział, co odpowiedzieć, z niemą trwogą spoglądał na pana Hardy'ego, gdy ten słabym głosem wymawiał; ostatnie słowa; nie pojmował, jakim urokiem, jakimi czarami udało się jezuitom zniszczyć, w proch zetrzeć, uczynić bezpłodną. jedną z najpiękniejszych natur, jedno z najwspanialszych serc!... Wreszcie przerwał milczenie i wyjąwszy z kieszeni list panny de Cardoville, na którym opierał swoją ostatnią nadzieję, podał go panu Hardy'emu. - Oto - rzekł - list, który jedna z pańskich krewnych" znana ci z nazwiska, poleciła mi oddać. - Na co ten list? - Błagam pana, przeczytaj go. Panna de Cardoville czeka na odpowiedź. Rzecz jest bardzo ważna. W głosie Agrykoli było tyle szczerości, jego szlachetna i otwarta twarz miała wyraz tak czułego przywiązania, że po raz. pierwszy w czasie pobytu u jezuitów pan Hardy poczuł, jak ożywcze ciepło powoli przenika do jego serca; zdawało mu się, że ożywczy promień słońca rozproszył wreszcie zimną mgłę, która tak długo go otaczała... Podał rękę Agrykoli i rzekł wzruszony: - Dziękuję... dziękuję, mój przyjacielu!... To nowy dowód twego przywiązania... Twój żal... rozrzewnia mnie... smutno mi,. ale nie ciężko, przeciwnie, czuję się nawet lepiej. - Błagam pana, przeczytaj ten list. Panna de Cardoville kazała mi, abym zaręczył na wszystko, co zawiera. Ulegając usilnym prośbom Agrykoli, pan Hardy niemal odruchowo wziął list, rozpieczętował i zaczął czytać. Powoli na jego twarzy ukazała się radość, wdzięczność i prawie uniesienie. Kilkakrotnie przerywał czytanie i zwracając się do Agrykoli, powtarzał: - To piękne!... Szlachetne!.. Skończywszy czytać, westchnął smutno i rzekł: - Jakie piękne serce! Ile dobroci, rozsądku! Jakie wzniosłe myśli! O, nigdy nie zapomnę jej wspaniałych ofiar. Daj Boże, żeby choć ona była szczęśliwa... na tym opłakanym świecie. - Powrócić do świata, w którym tyle ucierpiałem! Opuścić to spokojne, ciche ustronie! - mówił w zadumie - Nie... nie mogę... nie powinienem! - O! Ja sam nie spodziewałem się przekonać pana - zawołał kowal z wzrastającą nadzieją i przyprowadziłem potężniejszego pomocnika - aby dokończył dzieło zaczęte przez mnie, rozkaż, a przyjdzie tu. - O kim mówisz, przyjacielu? - I tę szczęśliwą myśl poddała nam panna Cardoville, dowiedziawszy się, w czyje dostałeś się ręce; znając przebiegłość i chytrość ludzi otaczających ciebie, rzekła: "Znam człowieka, którego święte powołanie powinno natchnąć pana Hardy pełnym zaufaniem. Nieprzeciętny ten człowiek jest naszym krewnym, on sam omal nie padł ofiarą naszych wrogów". - Ale kim jest ten człowiek? - zapytał Hardy. - Ksiądz Gabriel de Rennepont, mój przybrany brat - zawołał kowal z dumą - szlachetny, pobożny człowiek. Ach, panie Hardy, gdybyś go wcześniej poznał, serce twoje zamiast rozpaczy, opanowałaby nadzieja. Jego pociecha zwyciężyłaby twój ból. - Gdzie jest ten ksiądz? - zapytał pan Hardy. - Tam, w przedpokoju. Ksiądz d'Aigrigny, ujrzawszy go ze mną, wpadł w wściekłość: kazał nam pójść precz; ale mój dobry Gabriel odpowiedział, że może wypadnie mu rozmówić się z panem w bardzo ważnych sprawach i dlatego nie wyjdzie. - Przyjacielu... nie... ja nie wiem... boję się - mówił pa Hardy z wzrastającym wahaniem, ale już ożywiony, pokrzepiony przyjazną postawą kowala, który, korzystając z tej chwili, pobiegł ku drzwiom, otworzył je i zawołał: - Gabrielu, bracie... mój drogi bracie, chodź tutaj. Pan Hardy chce się z tobą widzieć! - Przyjacielu - odparł pan Hardy, jeszcze wahając się, ale jakby rad z tego, że Agrykola nie czekał jego odpowiedzi: - Przyjacielu, co robisz? - Wzywam naszego wspólnego obrońcę! - odpowiedział Agrykola, nie posiadając się z radości i przekonany o pomyślnym skutku wdania się Gabriela w tę sprawę. Wkrótce do pokoju wszedł Gabriel. ROZDZIAŁ VII PRAWDZIWY CHRZEŚCIJANIN Powiedzieliśmy już, że przy wielu pokojach, które zajmowali lokatorzy domu jezuitów, umieszczone były różne kryjówki, a to dla ułatwienia szpiegowania, którego ani na chwilę nie zaniechali ci szanowni ojcowie wobec swych pensjonariuszy: tak było i z panem Hardy; obok jego mieszkania urządzono tajemną kryjówkę, w której pomieścić się mogły dwie osoby. W kryjówce znajdowali się Rodin i ksiądz d'Aigrigny. Obaj weszli tu w połowie rozmowy Agrykoli z panem Hardym. Dzięki niezłomnej wytrwałości swego charakteru, który dał mu dość sił do wytrzymania straszliwie bolesnej kuracji doktora Baleiniera, Rodin nie lękał się już o swoje zdrowie. Ksiądz d'Aigrigny, niespokojny, zżymający się ze złości, patrząc na Rodina, rzekł po cichu: - Gdyby nie piekielny list panny de Cardoville, usiłowania kowala nic by nie wskórały. Ta przeklęta dziewczyna będzie zawsze i wszędzie przeszkodą, o którą rozbijać się będą wszystkie nasze zabiegi! Ach! Mój ojcze, rozpacz mnie ogarnia o przyszłość. - Nie ma powodu - odparł oschle Rodin - byle tylko w arcybiskupstwie nie zwlekano ze spełnieniem moich rozkazów! - A jeżeli, na nasze nieszczęście, to nastąpi? - I wtedy jeszcze poradzę wszystkiemu... lecz w takim razie koniecznie, najdalej za pół godziny, muszę mieć w ręku papiery, o których mówiłem. - Już od dwóch, trzech dni powinny być gotowe i podpisane, gdyż stosownie do danego mi polecenia, pisałem je tego samego dnia, w którym stawiano moksy wielebnemu ojcu... i... Rodin, zamiast prowadzić dalej rozmowę, wlepił oczy w ukryty w ścianie otwór i zaczął przypatrywać się pilnie, co działo się w pokoju obok, potem kiwnął ręką na księdza d'Aigrigny, aby nic nie mówił. Obaj, zaczajeni w kryjówce, wypatrzyli każde poruszenie i wysłuchali każde słówko z następującej rozmowy: - Otóż... proszę pana, mój brat - rzekł Agrykola do pana Hardy'ego, przedstawiając mu Gabriela - to najlepszy, najgodniejszy ksiądz, jakiego może pan sobie wyobrazić... Racz go wysłuchać, a odrodzisz się nadzieją, szczęściem i zostaniesz nam przywrócony. Posłuchaj go, a zobaczysz, jak on zedrze maskę zwodzicielom, którzy cię oszukują; tak, tak, zedrze im maskę, bo on także był ofiarą tych nędzników, prawda, Gabrielu? Młody misjonarz skinął głową na kowala, aby miarkował swoje uniesienie i odezwał się do pana Hardy miłym głosem: - Jeżeli w swym przykrym położeniu uzna pan za pożyteczne rady brata w Chrystusie, jestem na pańskie usługi... A zresztą, pozwól pan sobie powiedzieć, że mam dla niego wielki szacunek i jestem szczerze życzliwy. - Mnie, mości księże? - rzekł pan Hardy. - Wiem, panie - odparł Gabriel - o twojej dobroci dla mego przybranego brata; znana jest mi pańska życzliwość i nieoszacowana troskliwość o dobro jego pracowników, oni też kochają i uwielbiają pana; oby ich szczera wdzięczność, oby wewnętrzne przeświadczenie, że byłeś miły Bogu, którego nieskończona dobroć cieszy się wszystkim, co dobre, była dla pana nagrodą za wszystko, co dla nich uczyniłeś, oby stała się zachętą do dobrodziejstw, jakie im jeszcze wyświadczysz... Pan Hardy przez chwilę pogrążył się w myślach, jakie wzbudziły w nim słowa księdza Gabriela. Podczas jego milczenia Agrykola niechcący rzucił oczyma na niektóre maksymy, porozwieszane po ścianach pokoju; chwyciwszy Gabriela za rękę, zawołał, wskazując na ściany: - Mój bracie... poczytaj to... pojmiesz, co to wszystko znaczy... Jaki człowiek, mój Boże, pozostawiony sam jeden z tak smutnymi zasadami, nie wpadłby w rozpacz najstraszniejszą i może nawet nie posunął się do samobójstwa?... Ach! To okropne to niegodziwość - dodał z oburzeniem - przecież to moralne zabójstwo. - Jesteś młody, mój przyjacielu - odparł pan Hardy, smutnie potrząsając głową - byłeś zawsze szczęśliwy; lecz dla mnie, niestety... i prawdopodobnie dla wielu ludzi są aż nadto prawdziwe; na tym świecie wszystko jest nicością, niedolą, udręczeniem, bo człowiek na to się urodził, aby cierpiał!... Nieprawda, czcigodny księże? - zwrócił się do Gabriela. Ten także przypatrywał się "radom" , które wskazywał mu kowal; młody ksiądz nie mógł się wstrzymać od gorzkiego uśmiechu, pomyślawszy, jak haniebną rachubę miano na celu w wyborze podobnych zasad. Odpowiedział: - Nie, nie, panie, nie wszystko jest na tym świecie nicością, kłamstwem, niedolą, obłudą... Nie... Bóg, którego najwyższą istotą jest ojcowska dobroć, nie ma upodobania w cierpieniach swych stworzeń, które chciał mieć kochającymi się nawzajem i szczęśliwymi... - Ach! Mój bracie - dodał, wskazując na maksymy, porozwieszane na ścianach - co to za fałszywy kierunek nadano świętym słowom. Tu są myśli zemsty, wzgardy, śmierci, rozpaczy, kiedy przeciwnie, słowa Chrystusa tchnęły pokojem, przebaczeniem, miłością i nadzieją... - Och! Wierzę ci, księże... - zawołał pan Hardy w uniesieniu - wierzę i muszę wierzyć. - Och, mój bracie!... - odparł Gabriel, coraz bardziej wzruszony - Wierz mi, że Bóg zawsze jest dobry, litościwy, kochający ludzi; wierz w Boga, który ubolewa nad swymi dziećmi. Nie potrzebuje on naszego poniżenia i bezczynności!... Nie, nie tak Bóg chce!... Wstań, mój bracie... - dodał, biorąc serdecznie za rękę pana Hardy'ego, który wstał, jakby był posłuszny szlachetnemu magnetyzmowi - Wstań... bracie, wszyscy robotnicy błogosławią cię i wzywają: porzuć ten grób... chodź... chodź na otwarte powietrze... na słońce... porzuć to duszące powietrze, a idź na zdrowe, ożywiające, pełne swobody; porzuć to ponure więzienie, a chodź do domu ożywionego śpiewami robotników; chodź do tego ludu pracowitego; otoczony przez matki, dzieci, starców, witających cię z płaczem radości; gdy wrócisz, tam zmartwychwstaniesz, tam się znowu odrodzisz; wtedy poczujesz, że Bóg wybrał cię dla niesienia szczęścia bliźnim. - Gabrielu... mówisz prawdę... tobie to... Bogu... nasi robotnicy winni będą powrót swego dobroczyńcy - zawołał Agrykola, rzucając się w objęcia Gabriela i z rozczuleniem przyciskając go do serca. - Ach! Teraz się już niczego nie boję... znowu odzyskamy naszego dobroczyńcę! - Tak, masz rację; to jemu winien będę... jemu, zacnemu kapłanowi, winien będę moje zmartwychwstanie... tu bowiem byłem żywcem pogrzebany w grobie - rzekł pan Hardy stając prosto na nogach, z zarumienioną twarzą, rześkim spojrzeniem, on, co przed chwilą jeszcze był taki blady, taki złamany. - Tak więc... nareszcie mamy pana naszego dobrodzieja - zawołał kowal - teraz już w to nie wątpię. - Pomówimy o tym wszystkim z twoim godnym, szlachetnym bratem - rzekł pan Hardy. - Idź, proszę cię, podziękuj pannie de Cardoville i powiedz jej, że jeszcze tego wieczora będę miał zaszczyt odpisać jej. - Ach, panie, nie posiadam się z radości, serce mi mało nie wyskoczy - cieszył się Agrykola, chwytając się na przemian za serce, to za głowę i nie wiedząc; potem raz jeszcze uściskał Gabriela i szepnął mu do ucha: - Najdalej za godzinę... wrócę... ale już nie sam... z towarzyszami... zobaczysz... nie mów nic panu Hardy; już ja wiem, co zrobię. I odszedł, nie posiadając się z radości. Ksiądz Gabriel i pan Hardy pozostali sami. * * * Całej tej scenie przyglądali się, zaczajeni w kryjówce, Rodin Hardy i ksiądz d'Aigrigny. - Co wasza wielebność o tym myśli? - rzekł ksiądz d'Aigrigny. - Ja myślę, że zbyt spóźniają się z przysłaniem papierów z arcybiskupstwa i że ten heretyk- misjonarz może wszystko zniweczyć - odparł Rodin, gryząc do krwi paznokcie. ROZDZIAŁ VIII WYZNANIE Gdy Agrykola wyszedł, pan Hardy, podchodząc do Gabriela, rzekł: - Mości księże... - Proszę mówić, mój bracie... nadałeś mi to imię... trzymam się go - odpowiedział młody misjonarz, podając rękę panu Hardy'emu. Ten ścisnął ją serdecznie i rzekł: - Więc dobrze, mój bracie, twoje słowa dodały mi otuchy, przypomniały mi obowiązki, które w zmartwieniu zaniedbałem; oby mi teraz nie zabrakło sił w nowych przedsięwzięciach... bo, niestety, nie wiesz jeszcze o wszystkim. - Co przez to chcesz powiedzieć?... - spytał Gabriel z ciekawością. - Posłuchaj mnie, mój bracie - mówił Hardy - całą moją tkliwość, poświęcenie, wszystko, co mi w sercu pozostało, zawarłem w dwóch istotach: w przyjacielu, którego uważałem za szczerego i w delikatniejszym jeszcze przywiązaniu... przyjaciel zawiódł mnie w przykry sposób... i w kobiecie, która poświęcając dla mnie swoje obowiązki, miała tyle odwagi i za to ją tym bardziej szanuję, że naszą miłość poświęciła spokojowi swej matki i na zawsze opuściła Francję... Niestety! Obawiam się, aby to zmartwienie nie okazało się zbyt trudne do ukojenia i żeby nie pozbawiło mnie sił na drodze nowych przedsięwzięć, które zamierzam podjąć. Wyznaję moją słabość... jest wielka... i przeraża mnie tym bardziej, że nie wolno mi pozostać bezczynnym odludkiem, dopóki jeszcze zdołam zrobić cokolwiek dla ludzkości! Oświeciłeś mnie, mój bracie, na drodze moich powinności... czuję jednak, że siły mnie opuszczają, gdy chcę wyjść na ten świat, pusty i zimny dla mnie na zawsze. Potem, wstydząc się tego powrotu słabości, dodał żałosnym głosem, zasłaniając twarz rękami: - O! Wybacz... wybacz moją słabość... Ale gdybyś wiedział, co to jest biedna istota, która żyła tylko sercem, a której naraz wszystkiego zabrakło! Cóż powiesz; szuka wszędzie, wokół siebie, do czego by się mogła przywiązać, i jej wahania, jej niepewność, nawet jej bezwładność... wierz mi, są godniejsze litości niż wzgardy. W tym pokornym wyznaniu było coś tak wzruszającego, tak przemawiającego do serca, że ksiądz Gabriel rozczulił się prawie do łez. - O! Zobaczysz, przekonasz się - odparł z uniesieniem - jak słodka czeka cię radość. Modlić się za to, co się kocha... modlić się za to, co się kochało... a tak, po co dręczyć się wspomnieniami o kobiecie, którą kochałeś, której miłość była ci tak droga?... Dlaczego odpychać od siebie to wspomnienie? Ach, mój bracie, przeciwnie, daj przystęp tej myśli, żebyś ją oczyścił... spraw, aby po miłości ziemskiej nastąpiła miłość niebiańska... miłość chrześcijańska, miłość brata dla siostry... A potem, jeżeli ta kobieta była występna, jakże miło ci będzie modlić się za nią... a Bóg, wzruszony twymi modlitwami, przebaczy jej błędy. Czy nie jest to wielką pociechą?... - Ach, rozumiem cię! - zawołał pan Hardy - Modlić się... to to samo co kochać... modlić się, to przebaczać... - zamiast złorzeczyć... to mieć nadzieję, zamiast rozpaczać; wreszcie modlitwa... to łzy, spadające na serce jak dobroczynna rosa... zamiast łez, co je pieką... Tak, rozumiem cię, ty nie mówisz: cierpieć znaczy to samo, co modlić się... Masz rację, gdy mówisz: mieć nadzieję, przebaczać, to modlić się... tobie więc winienem, że wrócę teraz znowu do życia, bez żadnej obawy... Potem, ze łzami w oczach, pan Hardy wyciągnął ręce do Gabriela, wołając: - Ach! Mój bracie... Ocaliłeś mnie, tobie zawdzięczam powrót do życia. * * * Rodin i ksiądz d'Aigrigny, jak wiadomo, z ukrycia towarzyszyli tej scenie; Rodin, chciwie się przysłuchując, nie opuścił ani słowa. W chwili, kiedy Gabriel i pan Hardy rzucili się sobie w objęcia, Rodin oderwał swoje jaszczurcze oczy od otworu, przez który im się przypatrywał. W twarzy jezuity można było wyczytać wyraz szatańskiej radości i triumfu. Przeciwnie, ksiądz d'Aigrigny, którego zmieszało zakończenie tej sceny, nie pojmując uradowanej miny swego towarzysza, przypatrywał mu się z wielkim zdziwieniem. - Mam sposób! - rzekł nagle Rodin krótkim, stanowczym głosem. - Co wielebny ojciec przez to rozumie? - spytał zdumiony ksiądz d'Aigrigny. - Trzeba posłać, tylko natychmiast, po powóz i konie. - A na co powóz i konie? - zapytał d'Aigrigny. - Żeby wywieźć pana Hardy'ego. - Wywieźć? - odparł ksiądz d'Aigrigny, sądząc, że Rodinowi coś się pomieszało w głowie. - Tak - powtórzył Rodin - Wasza wielebność zawiezie go wieczorem do Saint- Herrem. - Jego?... Do tej odludnej pustyni? I księdzu d'Aigrigny zdawało się, że śni... - Tak... tak... pana Hardy'ego... teraz... kiedy dopiero co Gabriel... - Nie minie godzina, a pan Hardy będzie błagał na klęczkach, abym wywiózł go z Paryża, na koniec świata, na pustynię, gdziekolwiek... - A Gabriel?... - A list, który mi przyniesiono przed chwilą z arcybiskupstwa?... - Ale niedawno mówiłeś, Wasza wielebność, że jest już za późno, skąd teraz... - Niedawno jeszcze nie znałem sposobu... teraz mam go - rzekł krótko Rodin. Po tych słowach opuścili kryjówkę. ROZDZIAŁ IX ODWIEDZINY Zbyteczna może będzie uwaga, że Gabriel przez wrodzoną skromnność ograniczył się do użycia samych szlachetnych sposobów, aby wyrwać pana Hardy'ego z zabójczego wpływu jezuitów; wielka i piękna dusza młodego misjonarza nie chciała poniżać się do wyjawiania ich podłych intryg. Użyłby tego ostatecznego sposobu wtedy, gdyby przenikliwie, zbawienne słowa nie zdołały przełamać zaślepienia fabrykanta. - Praca, modlitwa i przebaczenie! - mówił z uniesieniem pan Hardy, ściskając Gabriela - Tymi trzema słowami przywróciłeś mi życie i nadzieję... Ledwie wymówił te słowa, gdy otworzyły się drzwi; wszedł służący i w milczeniu podał młodemu księdzu list w wielkiej kopercie i natychmiast wyszedł bez słowa. Gabriel, nieco zdziwiony, wziął list i najpierw spojrzał nań od niechcenia; potem, spostrzegłszy szczególną pieczęć, śpiesznie otworzył kopertę, wyjął z niej i przeczytał pismo złożone w kształcie urzędowej depeszy, na której widniała pieczęć z czerwonego laku. - O mój Boże!... - zawołał z przykrością. Potem zwrócił się do pana Hardy'ego, który stał zamyślony - Daruj mi pan... - Co się stało? Odebrałeś jaką nieprzyjemną nowinę?... spytał z zajęciem pan Hardy. - Tak... bardzo smutną... - rzekł ksiądz Gabriel zmartwiony. Potem dodał mówiąc do siebie: - Więc po to... wezwano mnie do Paryża... mój Boże... nie raczono nawet zapytać mnie ani pozwolono wytłumaczyć i wydano na mnie wyrok, nie dając możliwości usprawiedliwienia się. Po krótkim milczeniu westchnął, z zupełnym poddaniem się woli boskiej: - Mniejsza o to... powinienem być posłuszny... będę posłuszny... jak nakazują moje śluby. Pan Hardy, patrząc na młodego księdza z niespokojną ciekawością i zdziwieniem, rzekł z przejęciem: - Opuszczasz mnie, Gabrielu... znowu zostawiasz mnie samego? - Tak mi nakazuje konieczność. Chciałbym jednak dowiedzieć się, w jaki sposób ten list do mnie tu się dostał... Poza tym muszę być posłuszny odebranemu rozkazowi... Mój brat, Agryikola, przyjdzie tu niebawem; powie mi o twoim postanowieniu i wskaże mieszkanie, w którym znowu będę mógł widywać się z tobą, jeżeli zechcesz. Pan Hardy nie śmiał więcej nalegać, aby mu ksiądz Gabriel odkrył powód swego zmartwienia i odpowiedział: - Pytasz, kiedy się znowu zobaczymy? Już jutro, bo zaraz dziś opuszczę ten dom. - A więc do jutra, mój bracie - rzekł Gabriel, ściskając rękę pana Hardy. - Do widzenia... do jutra, mój drogi zbawco! O, nie zapomnij tylko przyjść, bo ja jeszcze bardzo będę potrzebował twej pomocy, gdy przyjdzie mi stawiać pierwsze kroki w otwartym świecie... ja, co byłem tak długo unieruchomiony w ciemnościach... - A więc do jutra - rzekł Gabriel - a tymczasem: odwaga, nadzieja i modlitwa... Może kwadrans upłynął od wyjścia Gabriela, gdy wszedł służący i oddał list. - Od kogo ten list? - żywo zapytał pan Hardy. - Od pensjonariusza tego domu, proszę pana - odpowiedział sługa, kłaniając się nisko. Był to człowiek ponurej, podejrzanej fizjonomii, włosy miał gładko, płasko przylizane, mówił po cichu i zawsze miał oczy spuszczone; czekając na odpowiedź, złożył ręce na krzyż i kręcił palcami. Pan Hardy rozpieczętował list i zaczął czytać: "Panie! Dopiero dziś, w tej chwili i to przypadkiem, dowiedziałem się, że razem z nim znajduję się w tym szacownym domu; długa choroba, którą przebyłem, zupełna samotność, w jakiej dotąd żyję, usprawiedliwia moją niewiedzę o naszym sąsiedztwie. Chociaż tylko raz w życiu spotkaliśmy się z sobą, jednak okoliczność, która niedawno pozwoliła mi widzieć pana, była dla niego tak ważna, iż nie sądzę, abyś pan o niej zapomniał. Ta właśnie okoliczność wzbudziła we mnie tak głębokie i pełne szacunku uczucie dla pana, iż nie mogę przezwyciężyć chęci przesłania mu mego uszanowania, zwłaszcza kiedy się dowiaduję, że dziś opuszcza pan ten dom, jak mi o tym doniósł Gabriel, człowiek, którego uwielbiam i jak tylko można, najbardziej szanuję. Mam nadzieję, że w chwili, kiedy opuszcza pan ten dom i wraca do świata, mogę spodziewać się, że przyjmie pan łaskawie moją prośbę, może natrętną prośbę biednego starca, skazanego na głęboką samotność, który nie może już mieć nadziei spotkania się z panem pośród odmętów świata, który na zawsze opuścił... Oczekując pańskiej odpowiedzi miło mi jest zapewnić pana o moim uczuciu wysokiego szacunku, z jakim pozostaję Jego najniższym sługą Rodin." Po przeczytaniu tego listu i złożonego pod nim podpisu; pan Hardy usiłował przypomnieć sobie nadawcę, ale nadaremnie; badał różne okoliczności swego życia, które mogłyby mieć jakiś związek z tym listem, nie mógł jednak sobie przypomnieć, żeby kiedyś miał do czynienia z osobą o takim nazwisku. Po długim zamyśleniu rzekł do służącego: - Czy to pan Rodin dał ci ten list i polecił zanieść do mnie? - Tak, panie. - A... któż to jest ten pan Rodin? - Jest to zacny staruszek, który niedawno wyszedł z ciężkiej i długiej choroby, która o mało go nie sprzątnęła. Dopiero od kilku dni zaczął przychodzić do zdrowia, ale zawsze jest taki smutny, taki słaby, iż przykro patrzeć na niego, i to wielka szkoda, bo nie ma w całym domu tak godnego, tak poczciwego człowieka... z wyjątkiem chyba pana dobrodzieja, który jest równie dobry jak pan Rodin - dodał służący kłaniając się z pochlebną miną. - Proszę przekazać panu Rodinowi, że jeżeli zechce pofatygować się do mnie, będę go oczekiwał. - Pójdę go natychmiast zawiadomić - rzekł służący i ukłoniwszy się wyszedł. Wkrótce wrócił i rzekł: - Pan Rodin jest w przedpokoju, proszę pana. - Poproś go tutaj. Rodin wszedł, ubrany w czarny sukienny szlafrok, trzymając w ręku starą jedwabną czapkę. Miało się ku wieczorowi. Pan Hardy wstał i wyszedł naprzeciw Rodinowi, którego twarzy jeszcze nie mógł rozpoznać; lecz gdy wielebny ojciec zbliżył się do okna, gdzie było więcej światła, pan Hardy, lepiej się przypatrzywszy, nie mógł wstrzymać lekkiego okrzyku zdziwienia, przypomniawszy sobie przykre, pamiętne dla niego zdarzenie. ROZDZIAŁ X MODLITWA Przypomnijmy, że Rodin pojechał do pana Hardy'ego, do fabryki, z wizytą, żeby odkryć mu niegodziwą zdradę Blessaca; był to straszny cios dla pana Hardy'ego, po którym zaledwie w kilka minut doznał drugiego, nie mniej dotkliwego, bowiem w obecności Rodina dowiedział się o niespodziewanym odejściu kobiety, którą ubóstwiał. Można zatem wyobrazić sobie, jak okrutna musiała być dla niego obecność Rodina, skoro przypominała mu tak bolesne wydarzenia. Uspokoiwszy się, rzekł do Rodina ze smutkiem: - W rzeczy samej, nie spodziewałem się spotkać pana w tym domu. - Niestety! - odparł Rodin z westchnieniem - Ja również nie spodziewałem się aby tu zakończyć moje smutne życie, gdy pojechałem, nie znając pana, w zamiarze przysłużenia się uczciwemu człowiekowi... - Istotnie, wielką mi pan wtedy wyświadczył przysługę... i może w owej tak przykrej dla mnie chwili nie dość wyraziłem swoją wdzięczność... bo w tej samej chwili, kiedy odkrył mi pan zdradę pana Blessac... - Zasmuciła pana inna bardzo dotkliwa wiadomość - przerwał Rodin - nie zapomnę nigdy owej biednej, przerażonej kobiety, która, nie zważając na moją obecność, przybyła, aby zawiadomić pana, że osoba bardzo mu bliska nagle wyjechała z Paryża. - Tak, i zapomniawszy pożegnać się z panem, spiesznie wyjechałem - dodał pan Hardy, smutnie zamyślony. - Czy wie pan - rzekł Rodin po krótkim milczeniu - że zdarzają się czasami dziwne zbiegi okoliczności? - O jakich okolicznościach pan mówi? - Wtenczas właśnie, kiedy przyszedłem aby przestrzec pana, że go zdradzono, i to tak haniebnie... ja sam także... I Rodin zaciął się, jak gdyby nie pozwalało mu mówić jakieś gwałtowne wzruszenie; na jego twarzy, malowała się tak wielka udręka, że pan Hardy rzekł z politowaniem: - Cóż to panu?... - Daruj mi pan - odparł Rodin, gorzko się uśmiechając. - Dzięki szlachetnym radom księdza Gabriela zdołałem pojąć, co to jest rezygnacja; przy tym jednak, czasami jeszcze, przy pewnych wspomnieniach, czuję dotkliwe udręki. Mówiłem więc panu - rzekł nieco pewniejszym głosem - że nazajutrz, kiedym przybył do pana, aby powiedzieć, że zwodzą pana... ja sam padłem ofiarą obrzydłego oszustwa. Przybrany syn, biedne, opuszczone dziecko, które przyjąłem za swoje... - tu znowu się zaciął, drżącą ręką przetarł oczy i rzekł: - Przebacz mi... że mówię mu o zmartwieniach, zgoła dla pana obojętnych... Przebacz pan natrętne żale biednego, znękanego starca... - Panie! Zbyt wiele sam wycierpiałem, żeby czyjeś zmartwienie mogło być mi obojętne - odpowiedział pan Hardy. - Zresztą pan nie jesteś dla mnie obcy... wyświadczyłeś mi prawdziwą przysługę... i obaj czujemy wielki szacunek dla młodego księdza... - Dla księdza Gabriela! - zawołał Rodin, przerywając mu. - Ach! Panie! To mój zbawca... mój dobroczyńca... Gdyby pan wiedział o jego poświęceniu dla mnie, o jego troskliwości podczas mojej długiej choroby, której mnie nabawiło okropne zmartwienie... gdyby pan wiedział, jak życzliwe i pocieszające dawał ani rady!... - Czy ja o tym nie wiem?... Ach, panie - zawołał pan Hardy - wiem... wiem bardzo dobrze, jak zbawienne są jego rady. - Prawda, że nauki pochodzące z jego ust pełne są łaskawości i słodyczy - mówił Rodin z uniesieniem - prawda, że są pocieszające? Uczą kochać, wzbudzają nadzieję, zamiast wpajać obawę i strach? - O! Modlitwa, modlitwa... to ksiądz Gabriel objawił mi całą jej moc i dobrodziejstwo, lecz zarazem straszne obowiązki, jakie na nas wkłada. - Rzeczywiście... obowiązki te są wielkie i święte... odparł pan Hardy z zamyśleniem. - Czy zna pan życie Rance'a? - spytał nagle Rodin. - Założyciela opactwa trapistów? - rzekł Hardy, zdziwiony pytaniem - Słyszałem kiedyś o pobudkach jego nawrócenia. - Właśnie nie miał żadnych pobudek, nie wie pan o tym? Jest to tym bardziej zadziwiający przykład potęgi modlitwy... i niemal boskiego stanu zachwytu, do jakiego można doprowadzić dusze religijne... Taka jest pouczająca, tragiczna historia pana Rance'a... Lecz daruj mi pan... boję się, abym nie nadużył jego cierpliwości i nie zabrał mu drogiego czasu... - Ależ z ciekawością wysłucham pana. - Pan Rance był człowiekiem światowym - zaczął Rodin, pilnie wpatrując się w pana Hardy'ego. - Człowiek wojskowy, młody, gorący, piękny, kochał się w pannie wysokiego urodzenia. Co stało na przeszkodzie ich połączeniu, tego nie wiem; to tylko wiadomo, że miłość ich była skryta, ale szczęśliwa; pan Rance co wieczór odwiedzał potajemnie swoją kochankę. Była to, jak mówią, owa namiętna miłość, jakiej tylko raz doświadcza się w życiu. Sama nawet tajemnica i ofiara, jaką czyniła z siebie nieszczęśliwa dziewica, zapominając o wszelkich obowiązkach i zasadach, zdawały się nadawać jeszcze większy urok tej występnej miłości. Tak więc, w cieniu tajemnicy, kochankowie spędzili dwa lata w szale serca, w upojeniu rozkoszy. Słysząc te słowa pan Hardy poczuł gorący dreszcz, pierwszy raz od dawna czoło jego okrył piekący rumieniec; mimo woli gwałtownie zabiło mu serce; przypomniał sobie, że jeszcze niedawno doznawał podobnego szału gorącej, utajonej miłości. Zaczynało się ściemniać, Rodin jednak, rzuciwszy z ukosa okiem na pana Hardy'ego, spostrzegł, jak jego słowa sprawiły na nim mocne wrażenie, więc mówił dalej: - Czasem jednak, pomny na niebezpieczeństwo, grożące jego kochance, gdyby związek ich został odkryty, Rance chciał go zerwać, lecz dziewczyna upojona miłością rzucała się na szyję kochanka, groziła mu w słowach pełnych namiętności, że wyjawi wszystko, że nie będzie na nic zważała, gdyby pomyślał o porzuceniu jej. Rance, zbyt zakochany, żeby oprzeć się natarczywym prośbom kochanki, ulegał jej i oboje, idąc za popędem rozkoszy, zapominali o całym świecie. Nadszedł nieszczęsny dzień: pan Rance, zmuszony pójść na wojnę, opuszcza ukochaną; lecz po krótkotrwałej wyprawie wraca, bardziej jeszcze niż przedtem rozkochany. Napisał do niej potajemnie, że przybędzie niemal równocześnie ze swym listem i tak się stało; było to w nocy; idzie ukrytymi schodami, prowadzącymi do kochanki, wchodzi, mając serce przepełnione radością.. Lecz... kochanka... właśnie tego dnia rano zmarła. - Ach!... - zawołał pan Hardy, z przerażenia zakrywając twarz. - Tak... umarła - ciągnął Rodin - leżała na katafalku. Dwie świece paliły się obok; Rance nie wierzy, nie chce uwierzyć, że umarła; pada na kolana przed katafalkiem; w zaślepionej miłości bierze rękoma tę piękną, tak ukochaną, ubóstwianą głowę, chce ją ucałować... Lecz głowa ta odłącza się od reszty ciała... i pozostaje mu w ręku... Tak - mówił Rodin, widząc, że Hardy zbladł, osłupiały z przestrachu - tak, umarła tak nagle, tak niespodziewanie, że nie zdążono nawet opatrzeć jej na śmierć sakramentami. Po śmierci lekarze chcąc przekonać się o nieznanej przyczynie zgonu, odbyli sekcję na jej pięknym ciele. Pan Hardy, miotany różnego rodzaju wrażeniami i myślami, już to o śmierci, już o rozkoszy, o miłości, to znowu o strachach, okropnościach, nie wiedział, co się z nim dzieje i osłupiały chwytał słowa Rodina z ciekawością, udręką i trwogą. - A Rance? - rzekł wreszcie zmienionym głosem, ocierając czoło, zroszone zimnym potem. - Rance - mówił dalej Rodin - wyrzekł się świata, zamknął się na osobności, tak iż żywy duch nie mógł się do niego dostać. Straszne były te pierwsze dni jego samotności... krzyczał w rozpaczy i szaleństwie, tak, iż z daleka można go było słyszeć... dwa razy chciał odebrać sobie życie, aby uniknąć strasznych widm... - Miał widzenia - rzekł pan Hardy, z coraz większym zaciekawieniem i przestrachem. - Tak - mówił uroczyście Rodin - i to straszne widzenia. Dziewczyna z jego powodu zmarła w grzechu śmiertelnym, pokazywała mu się wśród wiecznego ognia? Na niegdyś tak pięknej, a teraz zeszpeconej piekielnymi mękami twarzy, widział rozpaczliwy uśmiech potępieńców... Zgrzytała zębami, załamywała ręce z boleści. Płakała krwawymi łzami i zrozpaczonym głosem krzyczała na swego uwodziciela: Bądź przeklęty, ty, który mnie zgubiłeś... przeklęty... przeklęty... Wymawiając ostatnie słowa, Rodin postąpił ku panu Hardy, za każdym krokiem grożąc gestami. Pan Hardy, złożywszy ręce, wytrzeszczając oczy ze strachu, cały drżąc, zdawał się jeszcze słuchać Rodina, chociaż ten już przestał mówić... i nie myśląc o tym, powtarzał: Przeklęty!... Przeklęty!... Przeklęty!... Nagle zawołał jakby w obłąkaniu: - I ja także... będę pewno przeklęty! Ta kobieta, której dałem powód do zapomnienia o świętych obowiązkach, którą uczyniłem śmiertelnie grzeszną w oczach boskich... ta kobieta, kiedyś również pogrążona w wiecznych płomieniach, załamując ręce z rozpaczy, płacząc krwawymi łzami... z głębi piekła będzie wołać na mnie: ...Przeklęty... przeklęty... przeklęty! Kiedyś - dodał z wielkim strachem - kiedyś... a kto wie, może już teraz, może w tej chwili, przeklina mnie... gdyż podróż przez ocean... może była nieszczęśliwa! Może utonęła! Może okręt rozbił się! Któż to wie? O, mój Boże!... Może i ona już nie żyje... może umarła... a umarła w śmiertelnym grzechu... potępiona! Przebóg!... Zlitujcie się... nad nią... nieszczęśliwą... nieszczęśliwą przeze mnie... Ach, mój Boże!... Niech cały twój gniew spadnie na mnie, byleś ulitował się nad nią... to ja jestem winien... ja zgrzeszyłem... I jak obłąkany, załamując ręce, padł na kolana. - Nasz anielski ksiądz Gabriel - rzekł znowu Rodin - mówił o słodyczy modlitwy... - Tak, tak... modlitwy... - A więc, drogi panie, wysłuchaj mnie do końca a przekonasz się, że to modlitwa ocaliła pana Rance'a... i uczyniła go świętym. Owe straszne udręki, o których ci mówiłem, okropne widma... wszystko to rozproszyła, ukorzyła modlitwa, ona to zmieniła je w niebiańskie rozkosze. Rance, wycierpiawszy piekielne męki, dzięki modlitwie, jak mówił ksiądz Gabriel, doznał rajskiej pociechy... - Rajskiej pociechy? - powtórzył pan Hardy, słuchając chciwie. - Pewnego dnia, kiedy pogrążony był w największych męczarniach, pewien ksiądz... dobry ksiądz, drugi Gabriel, dostał się do pana Rance'a. O! Opatrzność!... W kilku dniach zapoznaje tego nieszczęśnika ze świętymi tajemnicami modlitwy... Zdawało się, jakby Rance został przemieniony... ustały jego udręki; modli się i im więcej się modli, tym bardziej jego żarliwość, jego nadzieja wzmagają się... czuje, że Bóg go wysłuchał. Zamiast zapomnieć o tej ukochanej kobiecie... spędza godziny na rozmyślaniu o niej, na modlitwach o jej zbawienie. Tak zamknięty w swej ciemnej celi, sam jeden, z tymi miłymi wspomnieniami, spędza dni, noce, na modleniu się za nią... w niewymownym, gorącym, że tak powiem, prawie... miłosnym zachwycie. - Nie sposób opisać niemal zmysłową energię, z jaką Rodin wymówił słowa: miłosnym zachwycie. - A co jeszcze robił... Co więcej robił w swej samotni? zawołał pan Hardy, całkiem już owładnięty przez jezuitę. - Najpierw - rzekł Rodin, wymawiając z wolna słowo po słowie - zostaje... zakonnikiem. - Zakonnikiem... powtórzył melancholijnie pan Hardy. - Tak - ciągnął dalej Rodin - zostaje zakonnikiem, potem... ponieważ i w największej samotności jego myśl doznaje często roztargnienia z powodu spraw materialnych, zmysłowych, naznacza sobie posty, umartwienia, poskramia wszystko, co w sobie spostrzega cielesnego, aby się stać czystym duchem i żeby wydobywająca się z jego piersi modlitwa była piękna, czysta jak płomień i wznosiła się do stwórcy jak miła woń kadzideł... - O! Jakie miłe... Jakie upajające marzenie! - zawołał coraz bardziej oczarowany pan Hardy - Byle tylko skutecznie modlić się za ubóstwianą kobietę... skazać siebie na męki, umartwiać ciało... - Tak... tak - przerwał Rodin - ale bądź pewny, że to nie marzenie... Tak więc, po strasznych widzeniach, gdy został zakonnikiem, nastąpiły widzenia czarowne... Ileż to razy po całych dniach postów i przepędzeniu nocy na modlitwie, na umartwieniu ciała, upadł na posadzkę swej celi!... Wtedy po zniszczeniu materii następowało natężenie ducha... Niewysłowiona rozkosz ogarniała jego zmysły... niebiańskie śpiewy dochodziły do zachwyconego ucha... światło nie z tego świata przeniknęło zamknięte powieki; potem, po cudownych dźwiękach, tajemniczej muzyki, przy jasnym świetle, przy którym światło słoneczne jest blade, widział ukazującą mu się ubóstwianą kobietę... Dzięki modlitwom kochanka, których zbawiciel wysłuchał łaskawie, już nie płakała... nie załamywała pięknych rąk w piekielnych konwulsjach. Nie, nie... zawsze piękna... o, tysiąc razy piękniejsza niż była na ziemi... piękna wieczną pięknością aniołów... uśmiechała się do swego kochanka z niewymowną tkliwością, mówiła do niego łagodnym, pełnym wdzięczności głosem: Twoje modlitwy, twoje surowe życie ocaliły mnie... I otoczona światłością, nie posiadając się z radości, nachylała się i swymi ustami pachnącymi nieśmiertelnością, dotykała warg zachwyconego zakonnika... niebawem dusze ich ulatywały w pocałunkach rozkoszy gorącej jak miłość, czystej jak łaska, niezmiernej jak wieczność... - Och!... zawołał Hardy, całkiem prawie obłąkany... - poświęciłbym całe życie na modlitwę... na posty, bylem mógł zasłużyć choć na jedną chwilę z tą, którą opłakuję... którą stale ubóstwiam.... Widząc, że pan Hardy znajduje się już w takim stanie, jak sobie życzył, wielebny ojciec zapukał dwa razy, oglądając się ku drzwiom. W tej chwili nieszczęsny kochanek, doszedłszy do najwyższego stopnia ekstazy, zawołał błagalnym, zdradzającym pomieszanie głosem: - Celi... grobu... i nieziemskiego szczęścia z nią... Otworzyły się drzwi i wszedł ksiądz d'Aigrigny, niosąc na ręku płaszcz. Za nim postępował służący z latarnią. * * * W jakieś dziesięć minut po tej scenie, kilkunastu mężczyzn, silnych, o rumianych twarzach, prowadzonych przez Agrykolę, wchodziło na ulicę Vaugirard, zmierzając wesołym krokiem ku domowi wielebnych ojców jezuitów. Była to delegacja dawnych pracowników pana Hardy'ego; szli, chcąc mu podziękować za jego wkrótce spodziewany powrót; Agrykola szedł na czele. Wtem spostrzegł z daleka pocztowy powóz, wyjeżdżający z dziedzińca domu; konie biegły galopem, poganiane przez pocztyliona. Czy to przypadkiem, czy instynktownie, im bardziej powóz zbliżał się do nadchodzących robotników, tym mocniej ściskało się serce Agrykoli... Wreszcie uczucie to stało się tak silne, iż zamieniło się w straszne przypuszczenie i w chwili, kiedy powóz, którego okna były zasłonięte, miał przejeżdżać obok, kowal, idąc za przeczuciem, zawołał, skoczywszy przed konie: - Przyjaciele! Za mną! - Pocztylion!... Dziesięć ludwików!... Szybciej!... Tratuj ich kołami, na nic nie zważaj! - zawołał z powozu d'Aigrigny. Właśnie wtedy cholera zbierała największe żniwo; pocztylion słyszał o morderstwach, o trucicielach; przerażony niespodziewanym napadem Agrykoli, z całej siły uderzył go batem w głowę i zamroczony kowal upadł na bruk; spiąwszy konia, na którym siedział, ostrogami, a trzy pozostałe żywo zaciąwszy, pocztylion ruszył galopem i wkrótce powóz zniknął z pola widzenia, a tymczasem towarzysze Agrykoli, którzy nie zrozumieli ani jego zachowania, ani co do nich mówił, przyskoczyli do niego i zaczęli go cucić. ROZDZIAŁ XI WSPOMNIENIA W kilka dni po tym nieszczęsnym wieczorze, kiedy udało się Rodinowi usunąć z Paryża pana Hardy'ego, zaszły jeszcze inne wypadki. Marszałek Simon, od przybycia do Paryża, zamieszkiwał z córkami dom przy ulicy Trzech Braci. Powróciwszy do Paryża po długim wygnaniu, pomimo szczęścia z posiadania swych córek, głęboko przeżywał śmierć ich matki, którą kochał do szaleństwa. Wkrótce też złośliwe zabiegi Rodina rzuciły ziarno niepokoju w jego duszę. Na skutek potajemnych intryg jezuity prowadzonych na dworze i w Rzymie, jeden z emisariuszy, zdolny do wzbudzenia zaufania swymi dawnymi zasługami i dokumentując słowa świadectwami i dowodami, udał się do marszałka Simona z propozycją: - Syn cesarza umiera jako ofiara chytrych planów. Ty, marszałku, jeden z najwierniejszych przyjaciół cesarza, ty jeden może zdołasz wyrwać nieszczęśliwego księcia z jego powolnego konania. Listy, które tu widzisz, dowodzą, że potajemnie będzie można skontaktować się z osobą, posiadającą największy wpływ wśród ludzi, otaczających króla rzymskiego, a ta osoba dałaby się nakłonić do ułatwienia księciu ucieczki. Możesz więc, za pomocą niespodziewanego, śmiałego kroku wydobyć księcia stąd, gdzie powoli umiera. Niepewność, co mu wypada czynić, którą jeszcze pogarszały pewne okoliczności, o których później powiemy, przykre wspomnienie tragicznej śmierci ojca, który skonał na jego ręku, równie przykre wspomnienie o żonie, zmarłej na obcej ziemi i wreszcie zmartwienie, jakie co dzień dręczyło go, gdy widział coraz większy smutek Róży i Blanki, nie mogąc dojść jego przyczyny; wszystko to stanowiło udrękę marszałka Simona; dodajmy na koniec, że mimo wrodzonej odwagi, jakiej dał tyle świetnych dowodów w dwudziestoletnich wojnach, myśl o chorobie, której ofiarą padła jego żona, mimowolnie budziła w nim trwogę; ten żelazny człowiek, który w tylu bitwach gardził śmiercią, czuł nieraz, jak chwiał się jego niezłomny charakter, na widok klęski, jaka okrywała żałobą cały Paryż. Gdy jednak panna de Cardoville zgromadziła wokół siebie członków rodziny, aby ich uzbroić przeciwko intrygom wspólnych nieprzyjaciół, serdeczność Adrianny dla Róży i Blanki zdawała się wywierać na ich troski tak zbawienny wpływ, iż marszałek, zapominając na chwilę o przykrych myślach, zaczynał się cieszyć tą szczęśliwą przemianą. ROZDZIAŁ XII GAPA Wybiła druga po południu. Drzwi domku, w którym mieszkał marszałek Simon ukryte w ścianie, wychodzące do sionki, skąd prowadziły na podwórko, otworzyły się powoli i wszedł nimi jakiś mężczyzna; niósł pełen kosz drzewa, które zaczął wolno, symetrycznie układać w skrzyni; strawiwszy tak kilka minut, przysunął się nieznacznie do drugich drzwi, znajdujących się niedaleko kominka i zdawał się nadstawiać pilnie ucha, jakby chciał usłyszeć czyjąś rozmowę w sąsiednim pomieszczeniu. Człowiek ten, używany do niższych posług, miał minę tak głupią, jak tylko można sobie wyobrazić; obowiązkiem jego było nosić drzewo, zamiatać, chodzić na targ po wiktuały itp. Dagobert, pełniący niejako obowiązki marszałka dworu, przezwał go gapą; co Dagobert powiedział żartem, to inni słudzy podchwycili na stałe i słusznie nazywali tego niedołęgę gapą, bo jego niezgrabność, rozlazłość, głupkowatość, a nawet potwornie spłaszczona twarz, rozdęty nos, wytrzeszczone oczy na nic lepszego, niż to przezwisko, nie zasługiwały. A jednak, gdy ten niedołęga, nadstawiwszy ucha, przysłuchiwał się ciekawie, czy ktoś nie rozmawia w przyległym pokoju, iskra przenikliwej pojętności ożywiała jego zazwyczaj tępawy wzrok i zdawała się ostrzegać, że nie jest on tak głupi, jak się pozornie wydawał. Tak przez jakiś czas podsłuchując, ostrożnie zapukał do drzwi. Nikt mu jednak nie odpowiedział. Wtedy zawołał skrzeczącym głosem: - Czy panienki nie potrzebują drzewa do kominka? Wziąwszy kosz, już zabierał się do wyjścia, gdy ukryte drzwi, prowadzące na boczne schodki otworzyły się ostrożnie i wszedł Dagobert. Zdziwiony obecnością Gapy, zmarszczył czoło i zawołał opryskliwie: - Co ty tu robisz? Na to nagłe pytanie, widząc jak Ponury, idąc za swym panem, najeżył sierść i zaczął warczeć, Gapa, czy to rzeczywiście przestraszony, czy też udając przerażenie, krzyknął bojaźliwie; żeby nadać więcej prawdopodobieństwa swemu przestrachowi, upuścił na posadzkę kosz, napełniony do połowy drzewem, jakby mu go przestrach i zaskoczenie wytrąciły z rąk. - Odejdziesz stąd wreszcie? - krzyknął rozgniewany żołnierz. I chwyciwszy go za ramię, popchnął w stronę drzwi, kiedy tymczasem Ponury, stuliwszy spiczaste uszy i najeżywszy sierść na karku, usiłował przyśpieszyć wyjście niedołęgi. Dagobert zamknął na rygiel i na klucz drzwi, prowadzące do pokoju panien. Następnie przysunął się do łóżka marszałka, gdzie wisiała broń, zdjął parę pistoletów, które marszałek zwykle miewał przy sobie na wojnie, a które były wprawdzie spuszczone, ale nabite, powyjmował ostrożnie pistony z zamków i nie mogąc powstrzymać głębokiego westchnienia, powiesił z powrotem na miejscu; już miał odejść, gdy przyszła mu jeszcze inna myśl, bo zdjął ze ściany indyjski kindżał z bardzo ostrym końcem, wydobył go ze złocistej pochwy i podłożywszy pod brązowe okucie nogi łóżka, złamał koniec ostrza i włożywszy do pochwy, zawiesił ponownie. Zamierzał już otworzyć drzwi, ale podszedł powoli do kominka i oparł się łokciem na marmurze, smutny i zamyślony. W postawie dawnego grenadiera widać było smutek i wielkie zmartwienie. Mówił sam do siebie: - Co to ma znaczyć?... Co by to była za przyczyna? Trudno przypuszczać żeby go tak dręczyły te listy... to dopiero byłaby nikczemność... on gardzi nimi... jednakże... ale nie... on nie jest taki. I znowu zaczął przechadzać się po pokoju. Nagle Ponury podniósł uszy obrócił głowę ku drzwiom, prowadzącym na boczne schody i zawarczał. Po chwili ktoś zapukał. - Kto tam? - zapytał Dagobert. Nie odpowiedziano, ale ponownie odezwało się pukanie. Zniecierpliwiony pobiegł prędko i otworzył, ujrzawszy znowu gapia-niedołęgę. - Czemu nie odpowiadasz, kiedy pytam, kto puka? - rzekł rozgniewany żołnierz. - Panie Dagobercie, ponieważ niedawno wypędził mnie pan, nie odzywałem się z obawy, żebym pana nie rozgniewał, gdybym powiedział, że znowu tu jestem. - O, ośle, prawdziwy ośle! - irytował się Dagobert, ściskając pięści - Po co tu przylazłeś? Czy cię kto przysłał? - Jużci tak, pański syn... jest tam na dole i chce mówić z panem, ale natychmiast. - Chodź za mną... Gapa był posłuszny; lecz nim zamknął drzwi, sięgnął do kieszeni, wydobył z niej skrycie list i rzucił go za siebie, nie oglądając się; wrócił się następnie do Dagoberta, pewnie dlatego, żeby odwrócić jego uwagę. - Pański syn jest na podwórzu panie Dagobercie. Nie chciał iść ze mną na górę. To mówiąc zamknął drzwi, sądząc, że list został na posadzce w pokoju marszałka. Lecz nie zwrócił uwagi na stojącego za nim Ponurego. Czy to przez roztropność, chcąc wyjść na końcu, czy też przez uszanowanie dla dwunożnego stworzenia, dobre psisko wyszło z pokoju ostanie, a ponieważ doskonale i wiernie aportował, widząc, ze z rąk Gapy upadł list, podjął go delikatnie w pysk i wyszedł z pokoju tuż za posługaczem. ROZDZIAŁ XIII ANONIMY Powiemy niebawem, co się stało z listem, który Ponury trzymał w pysku i dlaczego oddalił się od swego pana, gdy ten wyszedł do Agrykoli. Dagobert od kilku dni nie widział syna; najpierw więc serdecznie go uściskał, potem zaprowadził do pokoju na dole, pod gabinetem marszałka, bo tam było jego mieszkanie, składające się z dwóch pokoi. - Jak się miewa twoja żona? - spytał. - Jest zdrowa, ojcze, przesyła ukłony - odpowiedział kowal. Widząc smutek na twarzy Agrykoli, Dagobert rzekł: - Jak widzę, masz zmartwienie! Czy coś niepomyślnego spotkało cię od czasu, jak nie widzieliśmy się? - Tak, ojcze; widziałem się z nim, mój brat Gabriel także się z nim widział i mówił mu, och, mówił, jak to on mówi, głosem serca... i tak go ożywił, taką wzbudził w nim nadzieję, że pan Hardy postanowił wrócić do nas; wtedy ja, nie posiadając się z radości, biegnę z tą nowiną do kolegów, którzy na mnie czekali, chcąc się dowiedzieć wyników mego spotkania z panem Hardym; wracam z nimi, aby podziękować mu za jego pamięć. Byliśmy już może o sto kroków od jego mieszkania u jezuitów, kiedy spostrzegłem jadący naprzeciw nam powóz; nie wiem, ale jakieś przeczucie mówiło mi, że to wywożą pana Hardy'ego. - Przemocą! - rzekł oburzony Dagobert. - Nie - z żalem odpowiedział Agrykola - nie; księża jezuici są aż nadto przezorni i zręczni. Nie mogąc oprzeć się popędowi, rzuciłem się przed konie, wzywając na pomoc moich towarzyszy; lecz pocztylion, rozpędziwszy konie, uderzył mnie w głowę biczyskiem, upadłem zamroczony... Gdym przyszedł do siebie, powóz był już daleko. - I co wtedy, moje dziecko? - Pobiegłem czym prędzej do naszego anioła stróża, do panny de Cardoville; opowiedziałem jej wszystko ze szczegółami. "Trzeba natychmiast rzekła - biec w ślad za panem Hardy'm. Weźmiesz mój powóz i pocztowe konie; pan Dupont będzie ci towarzyszył". W godzinę później wpadliśmy już na drogę za panem Hardy'm, bowiem dowiedzieliśmy się od pocztyliona, po jego powrocie, że udał się w stronę Orleanu; pędzimy za nim aż do Etampes; tam powiadają nam, że udał się w bok, do domu, leżącego na osobności, w dolinie, odległej o cztery mile od pocztowego traktu; że ten dom zwany Doliną Pustelni, należy do jezuitów. Im dalej się zapuszczamy, tym dziksze okolice, aż strach zdejmuje, myślałby kto, żeśmy o sto mil od Paryża. W końcu stajemy przed starym, wielkim domem; gdzieniegdzie tylko widać w ścianach małe okienka: dom leży u stóp wysokiej góry, pokrytej samymi skałami. W życiu nie widziałem nic tak dzikiego, tak smutnego. Wysiadamy z powozu, dzwonię, po jakimś czasie otwiera drzwi ksiądz d'Aigrigny, spostrzega mnie, cofa się i znika; lecz w pięć minut potem widzę się z panem Hardym. - I co dalej? Agrykola kiwnął smutnie głową i rzekł: - Skoro ujrzałem jego twarz, przekonałem się, że próżne były wszystkie nasze zabiegi i nadzieje, wszystko się już skończyło; pan Hardy, obróciwszy się do mnie, rzekł łagodnym, ale stanowczym głosem: "Pojmuję, a nawet nie mam za złe pobudek, które tu pana sprowadzają; lecz postanowiłem już żyć w odosobnieniu; powziąłem takie postanowienie z własnej woli, rozmyślnie, albowiem myślę o zbawieniu duszy; zresztą powiedz pan swoim towarzyszom, że rozporządzenia mej dobrej woli będą takie, iż będą się cieszyć dobrą po mnie pamiątką". A gdy chciałem coś powiedzieć, pan Hardy przerwał mi: "To daremne, przyjacielu, moje posta- nowienie jest niezłomne; nie piszcie do mnie, bo wasze listy pozostałyby bez odpowiedzi..." Wtem wszedł ksiądz d'Aigrigny. "Wielebny ojcze, rzekł do niego pan Hardy, czy będziesz łaskaw odprowadzić pana Baudoin?" Dał mi ręką znak pożegnania i oddalił się. Wszystko się więc skończyło, straciliśmy go już na zawsze. - Tak - rzekł Dagobert - jezuici opętali go, jak tylu innych. - Wtedy - mówił dalej Agrykola - w rozpaczy, co miałem dalej robić?... Wróciłem tu z panem Dupontem. Oto, co jezuici zrobili z panem Hardy'm. - Och, jezuici... - rzekł Dagobert, zżymając się i nie mogąc ukryć wzburzenia - im więcej mam z nimi do czynienia... tym bardziej się ich boję... Ale nie mówmy już o tym, mam tu znów inne zmartwienia i obawy. - Przerażasz mnie, ojcze! - rzekł Agrykola. - Co tu się dzieje? - Posłuchaj tylko, gdyby nie ty.., i te biedne dziewczyny, dawno bym już w łeb sobie palnął... - Ależ... co się stało, ojcze? - Już od kilku dni nie wiem, co się dzieje z marszałkiem, ale on mnie przeraża. Jakiś zły duch uwziął się znowu, aby prześladować i dręczyć tę rodzinę. To już staje się nie do wytrzymania... Najpierw jestem pewny, że anonimowe listy, które przez jakiś czas już ustały, znowu się pojawiły. - Co to za listy? Pierwszy raz o nich słyszę. - Wiadomo ci, jak marszałek Simon nienawidził tego zaprzańca, księdza d'Aigrigny; kiedy się dowiedział, że ten zdrajca tu jest i że ściga dwie biedne sieroty, tak samo, jak prześladował ich matkę... do samej śmierci... i że został księdzem, myślałem, że marszałek wścieknie się ze złości... Chciał koniecznie osobiście poszukać tego renegata... jednak udało mi się go powstrzymać. - Powinien gardzić tym szubrawcem. - A anonimowe listy? - Jakie listy? Nie rozumiem... Co to ma znaczyć? - Dowiedz się więc o wszystkim; marszałek, który jest tak szlachetny i prawy, uspokoiwszy się z pierwszego oburzenia, sam poznał, że znieważać renegata od chwili, jak ten nikczemnik przebrał się za księdza, byłoby prawie tym samym, co znieważać kobietę lub starca; pogardzał więc nim, zapominał o nim, ale cóż, od tego czasu, prawie co dzień przychodziły z poczty jakieś listy, a w tych listach starano się wszelkimi sposobami drażnić gniew marszałka przeciwko renegatowi, przypominając wszystko zło, jakie wyrządził jemu lub innym członkom jego rodziny. Na koniec wyrzucano marszałkowi nikczemność, tchórzostwo, że się nie mści na tym wrogu, na tym prześladowcy swojej żony i dzieci, który co dzień naigrawa się z niego bezczelnie. - A te listy.?... Od kogo pochodzą?... - Nie wiem... Zdaje się jednak, że muszą pochodzić od nieprzyjaciół marszałka, a on nie ma innych nieprzyjaciół, prócz jezuitów. - Ależ, nie wydaje mi się, żeby listy, pobudzające marszałka do zemsty na księdzu d'Aigrigny, były pisane przez jezuitów, baliby się o swojego członka! - Tak też i ja myślałem... - Dziwna i niejasna sprawa! Biedny marszałek! - A jego córki! Widzi je coraz smutniejsze, zmartwione, kiedy tymczasem nie można dociec przyczyny ich przygnębienia. - Po chwili zastanowienia żołnierz mówił dalej: - Przy tym jednak tylko tobie mogę powiedzieć... niedawno poszedłem do marszałka... i wyjąłem pistony z zamków pistoletów... - Ach!... Ojcze... - zawołał Agrykola - czyżbyś obawiał się?... - Widziałem go wczoraj w takim stanie, że wszystkiego należy się spodziewać i trzeba być ostrożnym. - Cóż się więc stało? - Od jakiegoś czasu prowadzi potajemne rozmowy z pewnym jegomościem, wyglądającym na dawnego wojskowego. Wczoraj wieczorem przyszedł ten jegomość; zabawił do jedenastej; po jego wyjściu poszedłem do marszałka, chcąc się dowiedzieć, czy nie potrzebuje czego; zastałem go bardzo bladego, ale przynajmniej był spokojny; podziękował mi za troskliwość, wróciłem więc na dół do swego mieszkania. Otóż, gdy byłem u siebie, słyszę, jak marszałek przechadza się prędko po pokoju, jak gdyby był bardzo niespokojny; wkrótce zdaje mi się, że z trzaskiem przewraca meble. Przerażony biegnę; gdym się pokazał, pyta mnie, zagniewany, czego chcę i rozkazuje, abym natychmiast wyszedł. A ponieważ jest z natury dobry, bierze mnie po chwilę za rękę i rzecze: Przebacz mi, że nabawiam cię takiego niepokoju, poczciwy Dagobercie; w tej chwili właśnie niepotrzebnie uniosłem się, ale tak straciłem głowę, iż byłbym chyba wyskoczył oknem, gdyby było otwarte. Nie chciał mi jednak wyjaśnić przyczyny swego uniesienia. - Pojąć tego nie mogę! - zdumiał się Agrykola. - Marszałek... człowiek tak silnego charakteru... tak się unosić aż do zapomnienia się!... Nagle, usłyszawszy kogoś idącego szybkim krokiem przez podwórze, Dagobert obejrzał się i spostrzegł marszałka Simona, bladego, z obłąkanym wzrokiem, trzymającego w ręku list, który zdawał się czytać z ogromnym przejęciem. ROZDZIAŁ XIV ZŁOTE MIASTO Kiedy marszałek Simon chodził po podwórzu niespokojnym, prędkim krokiem, czytając anonimowy list, odebrany za pośrednictwem Ponurego, Róża i Blanka znajdowały się w pokoju, do którego, podczas ich nieobecności, wszedł na chwilę Gapa. Smutek wywiera na twarzy człowieka ten sam skutek co i lata: wyciska na niej piętno starzenia się. W ciągu kilku miesięcy Róża i Blanka dojrzały zupełnie i wyglądały jak dorosłe panny. - Droga siostro - rzekła łagodnie Blanka, po kilku chwilach ciszy, w ciągu których widzieć można było łzy, napływające jej do oczu - o czym tak myślisz? Wyglądasz na bardzo zatroskaną. - Myślę... o złotym mieście... o naszych marzeniach - odezwała się Róża cichym, smutnym głosem. Blanka zrozumiała gorycz tych słów; bez słowa rzuciła się siostrze na szyję, roniąc łzy. - Kto wie? - rzekła po chwili, ocierając łzy - Może kiedyś zawita do nas szczęście. - Niestety, skoro nie potrafimy być szczęśliwe przy naszym ojcu... czy możemy spodziewać się szczęścia kiedy indziej? - Tak... kiedy się połączymy z naszą matką - rzekła Blanka, podnosząc oczy ku niebu. - A może wtedy skończą się troski naszego kochanego ojca; może będzie weselszy. - Niestety! Mój Boże! My go tak bardzo kochamy... Lecz w jego obecności zawsze jesteśmy tak przestraszone, tak smutne, iż może zdaje mu się, że go nie kochamy... Mówiąc to i chcąc obetrzeć łzy, Róża wzięła chustkę z koszyczka z robótkami; wtem wypadł z niej papier, złożony w kształcie listu. Na ten widok siostry wzdrygnęły się, przycisnęły do siebie, a Róża szepnęła: - Znowu list!... Och... boję się... Pewnie będzie taki jak tamte... Otworzyły go jednak i przeczytały: "Nie przestawajcie czcić swego ojca, kochane dzieci, bo jest bardzo nieszczęśliwy, i to wy, niechcący, nabawiacie go wszystkich zmartwień; nie potraficie sobie wyobrazić, jak okropnym dlań ciężarem jest wasza obecność, lecz, niestety, znosi on to wszystko z obowiązku ojcowskiego; jego cierpienia są teraz okropniejsze niż kiedykolwiek; szczególnie zaś wystrzegajcie się okazywania mu tkliwego przywiązania, bo to mu więcej ciąży niż przynosi zadowolenia; każda z waszych pieszczot jest dla niego ciosem sztyletu, w was widzi przyczynę swoich udręk. Bądźcie cierpliwe i miejcie nadzieję, bo najmocniejszym moim życzeniem jest uczynić wkrótce miłość waszego ojca wolną od wszelkich zmartwień, a wtedy nastaną szczęśliwe i błogie dni!... Może już wkrótce... Spalcie ten list tak samo, jak robiłyście z poprzednimi". Przeczytawszy list, dziewczęta przez jakiś czas zatopione w smutnych myślach, milczały, potem Róża nagle wstała, podeszła do kominka i rzuciła list w ogień, mówiąc ze strachem: - Trzeba spalić ten list... bo mogłoby stąd wyniknąć jakieś nieszczęście. - Niestety! To nie nasza wina... Matka wychowała nas w surowym kraju, na dalekiej północy, jak mogła... - Czy przypominasz sobie, kiedy ojciec zaprowadził nas do naszej kuzynki, panny Adrianny, jak mówił z podziwem: "Czy uważacie, moje dzieci? Jaka panna Adrianna jest piękna, jaka mądra, jaka szlachetna, jak wspaniałe ma serce, a przy tym jaka przyjemna, miła!" - I pewnie dlatego, moja Róziu, ojciec porównując nas z kuzynką i tylu innymi ładnymi pannami, nie może się nami pochlubić... A on, który jest tak kochany i poważany, chciałby pewnie mieć nas piękne, żeby poszczycić się swymi córkami. Nagle Róża, kładąc rękę na ramieniu siostry, rzekła z niepokojem: - Posłuchaj... słuchaj... jak ktoś głośno mówi w pokoju ojca. - Nie wypada tu dłużej zostawać... chodźmy do sypialnego pokoju... - Dlaczego? - Niechcący słyszałybyśmy słowa ojca, a on pewnie nie spodziewa się, że jesteśmy tutaj. - Ach! Mój Boże!... rzekła Blanka, blednąc i mimowolnie się zatrzymując - To do Dagoberta tak głośno mówi... - Coś się stało... że tak podnosi głos na Dagoberta, który mu nigdy nie dał powodu do gniewu?... Gdy rozległ się łoskot czegoś rzuconego czy też złamanego ze złości, biedne sieroty tak się przestraszyły, iż pobladłe i drżące pobiegły do swego pokoju. ROZDZIAŁ XV RANIONY LEW A oto scena, której odgłos tak mocno przestraszył Różę i Blankę: Najpierw będąc sam w pokoju, marszałek Simon, rozjątrzony do najwyższego stopnia, zaczął w uniesieniu chodzić niespokojnie po pokoju. Jak lew zraniony, drażniony i dręczony miota się wściekle w klatce, tak właśnie marszałek Simon, ledwie chwytając oddech, biegał prędko po pokoju, zginając się, jakby go uciskał ciężar gniewu. Wreszcie stanął, podszedł do kominka i tak gwałtownie zadzwonił, że urwana taśma od dzwonka została mu w ręku. Na dzwonek przybiegł z pośpiechem służący. - Powiedziałeś Dagobertowi, że chcę z nim rozmawiać? - zawołał marszałek. - Spełniłem rozkaz Waszej Książęcej Mości, ale pan Dagobert odprowadził syna do bramy. Służący wyszedł a marszałek znów zaczął chodzić po pokoju, mnąc ze złością list, który trzymał w ręku. Ten list podał mu Ponury, który widząc go wracającego do domu, zabiegł mu drogę łasząc się. Wreszcie otworzyły się drzwi i wszedł Dagobert. - Tak dawno kazałem cię wołać, a doczekać się ciebie nie mogę - zawołał gniewnie marszałek. - Daruj mi, panie generale, ja tylko odprowadziłem syna... i... - Czytaj no, mój drogi - rzekł porywczo marszałek, nie dając mu skończyć i pokazując list. - To nowa niegodziwość... po tylu innych - rzekł obojętnie Dagobert, a przeczytawszy uważnie list, rzucił go w ogień palący się na kominku. - Ten list jest podły... ale mówi prawdę - rzekł marszałek. - A wiesz, kto mi doręczył ten list? - To twój pies był tak usłużny. - Mój pies, Ponury?... - Tak - odparł marszałek z pewnym żalem - to jakiś nowy żarcik twego pomysłu? - Panie generale, nie mam wcale ochoty do żartów - rzekł Dagobert - nie mogę pojąć, jak to się mogło stać... Ponury wprawdzie bardzo dobrze aportuje, musiał znaleźć list w domu i podał go... ale... - A kto zostawił tu ten list? A więc okazuje się, że jestem otoczony zdrajcami? Jak widzę, nie dajesz na nic baczności, ty, do którego miałem pełne zaufanie... - Panie generale... zechciej mnie wysłuchać... a dopiero wtedy... Lecz marszałek, bynajmniej nie chcąc go słuchać, ciągnął dalej: - Jak to?... Dwadzieścia pięć lat wojowałem, stawiałem czoła armiom, walczyłem zwycięsko z najgroźniejszymi wrogami, oparłem się ciosom maczug... a miałbym ulec od ciosów szpilek? Jak to? Ścigany aż wewnątrz własnego domu, napastowany, dręczony w każdej chwili jakąś nieznaną mi, zawziętą nienawiścią! Mylę się, kiedy mówię nieznaną... Jestem pewny, że sprawcą tego wszystkiego jest d'Aigrigny, renegat. Jednego tylko mam wroga na świecie... a jest nim ten człowiek... muszę wreszcie z nim skończyć... - Ależ, niech pan generał pamięta, że to ksiądz, i że... - Co z tego, że jest księdzem? Widziałem go walczącego pałaszem; już potrafię napędzić temu zdrajcy wojskowego ducha!... - Panie generale, nie mogę spokojnie znieść tego, co pan powiedział: że nie możesz na nikim polegać; może byś wreszcie uwierzył, że są tacy, którzy umieją cenić swoje poświęcenie dla pańskiego dobra i którzy rzuciliby się w ogień dla pana, a... ja właśnie należę do nich... zresztą chyba wie pan o tym. Te proste słowa wypowiedziane z głębokim wzruszeniem, nieco uspokoiły marszałka. - Masz rację, nie powinienem wątpić w ciebie; uniosłem się gniewem; ten niegodziwy list odjął mi władzę nad sobą... Przyznaję, że postąpiłem niesprawiedliwie, jestem dziwak... niewdzięcznik wobec ciebie!... Po chwili twarz marszałka znów się zasępiła. - Do tego doszło... że mną pogardzają, że mają mnie za nic. - Ależ... chciał perswadować żołnierz. - Tak jest, posłuchaj. Chciałem się o tym przekonać; dziś rano idę do generała Havrincourta; był razem ze mną pułkownikiem w gwardii cesarskiej: jest to człowiek o nieposzlakowanym charakterze. - I co się stało? - Havrincourt okazał się obojętny, nieczuły, zaczął robić ceremonie; na moje zapytanie odpowiedział ozięble: "Nie słyszałem, panie marszałku, żeby miała być puszczona jakaś potwarz wobec pana". Ja mu o serdeczności, o zaufaniu, jakie mi dawniej okazywano, kiedy teraz postępują ze mną jak z obcym. Zapytuję, skąd taka zmiana? On, wciąż chłodny, ostrożny, odpowiada: "Są to rzeczy, tak delikatne, panie marszałku, iż niepodobna mi dać panu w tej mierze wyjaśnienie". Serce mi skoczyło z oburzenia i żalu. Cóż miałem robić? Wyzwać pana Havrincourta byłoby szaleństwem; przyzwoitość nakazywała mi przerwać tę rozmowę, która aż nadto potwierdziła moje obawy. Czy znajduję chociaż jakiś odpoczynek, jakieś szczęście w swoim domu? Nie. Wracam do niego, już czekają na mnie anonimowe nikczemne listy, a nadto - dodał z bólem - zastaję własne dzieci, coraz bardziej obojętne dla mnie, oziębłe... Tak - mówił, widząc zdumienie Dagoberta - a przecież nie wiedzą, jak mi są drogie. - Panie generale!... Pańskie córki... obojętne? - rzekł osłupiały Dagobert - Pan czynisz im taki zarzut? - Ty je bronisz... słusznie, sprawiedliwie... bo też one bardziej kochają ciebie aniżeli mnie - marszałek mówił z coraz większym żalem. - Tysiąc razy zazdrościłem ci, tak, boleśnie zazdrościłem czułej ufności, jaką ci okazywały moje dzieci, kiedy tymczasem przy mnie są zawsze przestraszone, nieśmiałe. - Potem, widząc Dagoberta, biegnącego do drzwi, prowadzących do pokoju Róży i Blanki, zapytał: - Dokąd idziesz? - Idę po córki pana generała. - A to w jakim celu? - Chcę je przyprowadzić tutaj i powiedzieć im: Moje dzieci, wasz ojciec myśli, że go nie kochacie... Nic więcej im nie powiem... a wtedy sam się przekonasz, panie generale... - Zostań tu - rzekł marszałek tak stanowczym tonem, iż przywykły do posłuszeństwa żołnierz spuścił oczy i z miejsca się nie ruszył. - Co chcesz zrobić? Powiedzieć moim córkom, iż zdaje mi się, że mnie nie kochają? Wzbudzić w nich udawaną tkliwość, której te biedne dzieci nie czują... nie ich to wina... bez wątpienia ja jestem temu winien. - Ach! Dla Boga, panie generale - zawołał Dagobert - jeżeli tak traktujesz sprawę... racz zauważyć, że one są jeszcze poufalsze z Ponurym niż ze mną... Jesteś ich ojcem... a jakkolwiek dobry byłby ojciec, zawsze wzbudza dla siebie respekt. Poufałe ze mną? Przez Boga żywego! Piękna historia! Jakiegoż to żądasz od nich uszanowania dla mnie, który, wyłączając chyba siwe wąsy i ze sześć stóp wzrostu, jestem dla nich prawie jak stara niańka, która je wykołysała... A potem trzeba już powiedzieć wszystko; jeszcze przed śmiercią swego zacnego ojca, już pan generał był smutny... zamyślony... dzieci spostrzegały to... i to co pan generał uważa za oziębłość z ich strony, jestem pewny, że jest to niepokój o pana... Zdaje mi się, panie generale, że błędnie myślisz i postępujesz; użalasz się, że córki cię niezbyt kochają... - Użalam się, bo cierpię - rzekł marszałek z żałosnym uniesieniem - tylko ja sam... znam swoje cierpienia. - Tak, zaiste! Dosyć już... rzekł Dagobert, z trudem hamując wzruszenie - to też rzeczywiście, na co się przyda bronić pańskie dzieci, które o niczym innym nie myślą, tylko żeby kochać pana generała... na co więc się to przyda i co pomoże ich obrona przeciw pańskiemu nieszczęsnemu zaślepieniu? Marszałek obruszył się niecierpliwie, po czym, starając się nie tracić zimnej krwi, dodał: - Muszę przypomnieć sobie koniecznie... wszystko, co jestem ci winien... i nie zapomnę tego... choćbyś nie wiem, co robił... - A jednak nie przestajesz, panie generale, dręczyć się - zawołał Dagobert, już nie hamując się - Wiesz, panie generale, jaki będzie skutek takiego postępowania? Taki, że pan, ciągle dręcząc smutkiem swoje dzieci, przyśpieszysz ich śmierć, rozumiesz to, panie generale... a wcale nie po to przyprowadziłem je tu zdrowe z tak daleka... - Znowu zarzut?... - Tak, bo to niewdzięczność dla mnie z pańskiej strony, kiedy swym postępowaniem stajesz się sprawcą nieszczęścia własnych dzieci... - Wyjdź natychmiast, wyjdź, mówię - zawołał marszałek, nie posiadając się z gniewu i tak straszny z oburzenia i bólu, iż Dagobert, spostrzegłszy z żalem, że za daleko się posunął, rzekł: - Panie generale, zbłądziłem... Uchybiłem panu... racz mi przebaczyć... ale... - Niech będzie, przebaczam ci i proszę, zostaw mnie samego - odpowiedział marszałek, ledwie mogąc się uspokoić. - Ale proszę, błagam pana generała - pozwól mi pan... na chwilkę tylko... - Ponieważ tak się upierasz, zatem ja wyjdę, a ty zostań - rzekł marszałek, postępując w kierunku drzwi. Słowa te wymówił w taki sposób, iż Dagobert nie śmiał już więcej naprzykrzać się; zmartwiony, zwiesił głowę, patrzył jeszcze przez jakiś czas w milczeniu na marszałka z pokorną, błagalną miną; lecz gdy ojciec Róży i Blanki znowu uniósł się gwałtownie, widząc, że już nic swymi prośbami nie wskóra, oddalił się powolnym krokiem. * * * Ledwie parę minut upłynęło od wyjścia Dagoberta, kiedy marszałek, długo pogrążony w milczeniu, kilka razy zbliżył się do drzwi, prowadzących do pokoju córek, wahając się i pasując z sobą. Wreszcie sam siebie przemógłszy, otarł czoło zroszone zimnym potem, usiłował pokryć swoje wzburzenie i wszedł do pokoju, gdzie niedawno schroniły się Róża i Blanka. ROZDZIAŁ XVI PROŚBA Dagobert miał słuszność, gdy bronił swoje dzieci, jak zwykł mawiać o Róży i Blance; jednak pozorny chłód wobec ojca usprawiedliwiał jego obawy i czynione Dagobertowi wyrzuty. Jednak, mimo oziębłości córek, która go tak dręczyła, przywiązanie marszałka do nich było tak silne i głębokie, iż sama myśl o opuszczeniu czeniu ich i wynikający z niej żal, napełniały bólem jego serce, skazywały je na ciągłą walkę między ojcowską miłością, dla której nie mógł się odważyć na oddalenie od dzieci, a obowiązkiem, który uważał za święty. Odgłosy ostrej rozmowy marszałka z Dagobertem były tak wielkie, iż dochodziły przez salon, choć niezbyt wyraźnie, do uszu obu sióstr, ukrytych w sypialnym pokoju. Dlatego w momencie wejścia ojca, na ich bladych twarzach malował się niepokój. Na widok ojca wstały z uszanowaniem, lecz pozostały przytulone i całe drżące. A przecież na twarzy ojca nie widać było gniewu ani surowości; był wyraźnie zmartwiony, a wyraz jego twarzy zdawał się błagać usilnie i mówić: - Moje dzieci... jestem wielce zmartwiony, przychodzę do was, uspokójcie mnie, kochajcie... gdyż dłużej nie wytrzymam... stanie się coś złego... Wyraz twarzy marszałka był tak przekonujący i przejmujący, iż ochłonąwszy z pierwszego przestrachu, sieroty chciały rzucić mu się w objęcia, lecz przypomniawszy sobie zalecenia tajemniczego listu, mówiące, jak przykre były dla ojca oznaki ich przywiązania, wstrzymały się. Okrutnym również zrządzeniem losu marszałek także pałał chęcią otwarcia swych ramion dla uściskania dzieci. Patrzył na nie z rzewną czułością; czynił nawet ruchy, jakby chciał je przywołać do siebie. Lecz biedne dzieci, sparaliżowane przewrotnymi radami, pozostały milczące, niewzruszone. Na tę pozorną nieczułość marszałek poczuł, że braknie mu odwagi; już nie mógł dłużej wątpić; córki nie rozumiały ani jego strasznego udręczenia, ani rozpaczliwej miłości. - Zawsze ta sama obojętność - pomyślał - nie myliłem się. A jednak ukrywając swoje uczucia, zbliżył się do córek i rzekł spokojnie: - Dzień dobry, moje dzieci... - Dzień dobry, ojcze - odpowiedziała Róża, mniej strachliwa od siostry. - Nie mogłem odwiedzić was... wczoraj - rzekł marszałek nieco zmieszany - byłem zajęty, miałem ważne interesy... dotyczące służby... Wreszcie nie macie mi chyba za złe... żem o was zapomniał? A gdybym był zmuszony oddalić się na jakiś czas mówił powoli - przebaczyłybyście mi także... nie martwiłybyście się moją nieobecnością, prawda? - Bardzo by nas martwiło... gdybyś sobie dla nas, ojcze, czynić miał jakikolwiek przymus... rzekła Róża, przypomniawszy sobie listy, które mówiły, jaką to ojciec czyni z siebie ofiarę dla nich, gdyż ze względu na nie nie może nigdzie wyjechać. Po tej bojaźliwej odpowiedzi, w której marszałek spostrzegł tylko grzeczną obojętność, już nie wątpił, że córki mają dla niego niewiele przywiązania. Twarz jego przybrała wyraz tak boleśnie przejmujący, w jego wzroku malowało się takie udręczenie i rozpacz, iż Róża i Blanka, przestraszone, przejęte żalem, idąc za mimowolnym odruchem, rzuciły się ojcu na szyję i pokryły twarz pocałunkami. Marszałek Simon nie powiedział ani słowa; córki także nic nie mówiły i wreszcie wszyscy troje zrozumieli się... Próżne obawy, fałszywe powątpiewania, kłamliwe, przewrotne rady, wszystko znikło. Marszałkowi brakło słów do wyrażenia swych uczuć. Całując czoła, włosy swych córek, płacząc, wzdychając, śmiejąc się, czuł się jak nowo narodzony, nie posiadał się ze szczęścia; a potem zawołał: - Przecież was znowu znalazłem... albo raczej... nie, nie, nigdy was nie straciłem... Kochałyście mnie... Och, już teraz... od tej chwili, nie wątpię w to... - O, mój ojcze!... Więc kochasz nas tak samo, jak my ciebie kochamy? - zawołała Róża z czarującą naiwnością. - A więc będziemy mogły często, bardzo często, co dzień rzucić ci się na szyję, uściskać cię, ucałować, okazać ci naszą radość, że jesteśmy z tobą? - Pokazać ci, ojcze, skarby przywiązania i miłości, które zgromadziłyśmy dla ciebie w głębi naszych serc, niestety, bardzo smutnych, żeśmy ich dotąd nie mogły użyć? - Będziemy mogły powiedzieć ci otwarcie, na cały głos, wszystko, cośmy dotąd po cichu sobie myślały i nie mogły ci powiedzieć? - Tak, będziecie mogły... wszystko będziecie mogły - rzekł marszałek - lecz któż wam dotąd przeszkadzał... moje dzieci?... Ale nie, nie odpowiadajcie... dosyć o przeszłości.. wiem o wszystkim... rozumiem wszystko... moje zajęcia... tłumaczyłyście je po swojemu... tak was zasmucały... ja zaś, po swojemu tłumaczyłem wasz smutek... Możecie to sobie łatwo wyobrazić, gdyż... ale uważajcie tylko, bo nie mogę spamiętać wszystkiego, co do was mówię. Myślę tylko o tym, aby wam się przypatrzeć, to mi zajmuje myśli... to mi miesza wzrok... to prawdziwy szał radości! Niepodobna opisać dumy dziecięcej, jaka się malowała na twarzach obydwóch dziewcząt, kiedy ojciec trzymając swe rycerskie ręce lekko oparte na ich dziewiczych piersiach z radością liczył przyśpieszone z uciechy bicie ich serca. Wtem za otwartymi drzwiami dało się słyszeć chrapliwe westchnienie i wszyscy troje, uszczęśliwieni, obejrzeli się; niebawem ukazał się Dagobert, a przy nim nieodstępny towarzysz, Ponury. Stary żołnierz, ocierając oczy i wąsy małą chustką, stał nieruchomo, jak bożek Terminus; gdy się w końcu zbliżył, obróciwszy się do marszałka, kiwnął głową i wymówił ochrypłymi głosem, gdyż poczciwemu starcowi wzruszenie nie pozwalało mówić: - A co, panie... generale... czy... nie mówiłem?... - Daj spokój - marszałek dał znak skinieniem, które Dagobert zrozumiał. - Ty byłeś lepszym ode mnie ojcem, stary przyjacielu; chodźże prędko ucałować je. Już teraz nie jestem zazdrosny. I podał rękę żołnierzowi, który ją ścisnął serdecznie, kiedy tymczasem dziewczynki rzuciły mu się na szyję, a Ponury, swoim zwyczajem, chcąc być także uczestnikiem radości, wspiął się na łapach i oparł przednimi na plecach swego pana. Tę ogólną radość przerwało po chwili szczekanie Ponurego. Szczęśliwa grupa rozdzieliła się, wszyscy obejrzeli się i ujrzeli niedołężną postać Gapy. Mina jego była jeszcze bardziej głupkowata niż zwykle; stał w drzwiach przyczajony, wytrzeszczając oczy, trzymając w ręku kosz do drzewa i skrzydło pod pachą. Rozśmieszał on zawsze smutne dziewczęta, zasłużył więc w tej chwili na łaskę marszałka, który rzekł wesoło: - Co nam powiesz? - Nie, mości książę, to nie ja - odparł Gapa - to lokaj powiedział mi, abym powiedział panu Dagobertowi, gdy zaniosę drzewo, żeby powiedział księciu jegomości, gdyż ja niosłem je w koszu na górę, że pan Robert pragnie widzieć się z nim. Słysząc bezsensowne przemówienie Gapy dziewczęta śmiały się do rozpuku. Na nazwisko: pan Robert marszałek mimowolnie wzdrygnął się. Pan Robert był tajnym emisariuszem Rodina, namawiającym marszałka do walki o oswobodzenie Napoleona II. Po chwilowym milczeniu marszałek, którego oblicze jaśniało wciąż uszczęśliwieniem i radością, rzekł do Gapy: - Poproś pana Roberta, aby chwilę zaczekał na mnie na dole... w gabinecie... - Tak, mości książę - odpowiedział Gapa, kłaniając się do samej ziemi. Wyszedł, a marszałek rzekł do córek wesoło: - Musicie wiedzieć, że w takim dniu, w takiej chwili, jak obecna, nie opuszcza się swych dzieci... nawet dla pana Roberta. Marszałek usiadł przy biurku i dał znak Dagobertowi, aby zbliżył się. Pisząc list, zwrócił się jednocześnie do żołnierza, uśmiechając się i tak cicho, aby córki nie słyszały, powiedział: - Czy wiesz, na co byłem prawie zdecydowany, zanim tu przyszedłem? - A na cóż by takiego pan generał był zdecydowany? - W łeb sobie wypalić... Że teraz żyję, zawdzięczam to moim dzieciom... I powiedziawszy to, pisał dalej. Usłyszawszy to zwierzenie, Dagobert szepnął: - Ale pewnie by się to nie udało panu generałowi... Powyjmowałem pistony... Za całą odpowiedź marszałek wskazał mu swoje córki oczyma pełnymi radości i szczęścia; potem, zapieczętowawszy list, oddał go żołnierzowi i rzekł: - Oddaj to panu Robertowi... zobaczę się z nim jutro. Dagobert wziął pismo i wyszedł. Marszałek wróciwszy do córek, rzekł wesoło, wyciągając do nich ręce: - Teraz, moje panny, należą mi się dwa piękne całusy, za to, żem dla was poświęcił pana Roberta... Czy nie zasłużyłem na to? Róża i Blanka rzuciły się ojcu na szyję. ROZDZIAŁ XVII RUINY OPACTWA ŚCIĘCIA ŚW. JANA Słońce już zaszło... W głębi niezmiernego lasu świerkowego, pośród ponurej puszczy, wznoszą się ruiny opactwa niegdyś pod wezwaniem Ścięcia św. Jana. Wznosząc się nad stertę gruzów, stoi tam jeszcze kolosalna, tu i ówdzie poobtrącana ponura statua kamienna na również obtłuczonej i okrytej roślinami podstawie. Przedstawia ona człowieka, któremu ucięto głowę. Odziany w starożytną togę, trzyma w ręku półmisek, a na tym półmisku leży głowa... To jego własna głowa. Jest to statua św. Jana Chrzciciela, ściętego z rozkazu Herodiady. Panuje uroczysta cisza. Nagle, w cieniu gęstych wierzchołków drzew, których niezliczone pnie giną w niezmiernych przepaściach... ukazuje się jakaś postać... To kobieta. Idzie wolno ku ruinom... depcze nogami niegdyś błogosławioną ziemię... Jest blada, ma smutny wzrok, powiewa na niej długa suknia; chód jej jest powolny, chwiejny. Nad strumieniem, prawie pod statuą Ścięcia Św. Jana leży wielki kamień. Na ten kamień pada kobieta, znużona, ledwie oddychając. A przecież już od wielu dni, od wielu lat, wielu wieków, idzie... idzie... niezmordowana... Lecz po raz pierwszy... czuje takie nieprzezwyciężone znużenie... Pierwszy raz poczuła brak sił ta, co przebiegła równym krokiem, bezpiecznie, ruchomą ławę spiekłych pustyń, kiedy tymczasem rozpalone zawieje ich piasków pochłaniały całe karawany podróżnych... Ogarniała ją wielka, niezmierna radość... Lecz podniebienie jej coraz bardziej schnie, gardło pała ogniem... Spostrzega strumień i rzuca się na kolana, chcąc orzeźwić się jego czystą jak kryształ wodą. Cóż się dzieje? W tym głębokim zwierciadle... spostrzega, że się zestarzała... Ona, co więcej niż od osiemnastu wieków, po całym świecie i przez tyle pokoleń, wlokła swą niezmienną młodość... Zestarzała się... może nareszcie mieć nadzieję, że umrze... Głowa, którą męczennik trzyma w ręku... zdaje się przez swoje granitowe powieki, na wpół przymknięte śmiercią, rzucać na tułającą się Żydówkę spojrzenie pełne miłosierdzia i litości. A to właśnie ona, Herodiada, w okrutnym szale pogańskiej uciechy, zażądała, aby jej przyniesiono głowę świętego męczennika! I to przy stopach rzeźby męczennika pierwszy raz... od tylu wieków... ciążące Herodiadzie przekleństwo nieśmiertelności zdaje się być z niej zdjęte! - "O, niedocieczona tajemnico! O, boska nadziejo - zawołała kobieta - nareszcie gniew boski dobiega kresu... Ręka Przedwiecznego sprowadza mnie do stóp tego świętego męczennika... u jego stóp zaczynam być stworzeniem ludzkim... A to za karę, za jego śmierć Zbawiciel skazał mnie na wieczną tułaczkę... - O, mój Boże! Pozwól, abym nie tylko ja doznała odpuszczenia winy... Ów rzemieślnik, czy podobnie jak ja, może mieć nadzieję, iż zakończy swoją odwieczną wędrówkę? - Panie!... Gdzie on jest?... Czy już odjąłeś mi zdolność, którąś mnie obdarował, widzenia go, słyszenia nawet w największej odległości? O! Panie!... Powróć mi ten dar boski, w tej najważniejszej dla nas chwili... bo w miarę, jak czuję ludzkie dolegliwości, które błogosławię jako koniec mojej wieczności, moich cierpień, wzrok mój traci zdolność widzenia, a ucho słyszenia mężczyzny, tułającego się po świecie". Zapadła noc... ciemna... burzliwa... Prośba tułającej się Żydówki została może wysłuchana... Nagle zamknęły się jej powieki... złożyły się ręce... i pozostała klęcząc... pośród rozwalin... nieruchoma jak posąg grobowy... I wtedy miała nadzwyczajne widzenie... ROZDZIAŁ XVIII WIDZENIE HERODIADY Na szczycie wysokiej, skalistej, stromej góry wznosi się krzyż. Wielka figura Chrystusa na krzyżu wznosi się nad Kalwarią; wierzchołek góry jest płaski, rozległy, nie okrywa go żadna roślina. Chrystus wydaje się blady przy czarno-błękitnych obłokach, które zewsząd zakrywają niebo i od horyzontu ku górze są coraz ciemniejsze, fioletowe... Zachodzące słońce rzuca długie smugi złowieszczego... krwawo-czerwonego światła... Jak tylko spojrzeć okiem, dzika pustynia! Nie widać śladu roślin... piasek, kamienie, jak odwieczne łożysko po wyschłym oceanie! Nad tą dziką okolicą panuje śmiertelna cisza. Tę Kalwarię zbudował pokutujący, wielki grzesznik; wiele złego wyrządził innym ludziom... i żeby uzyskać odpuszczenie swych zbrodni, wyczołgał się na klęczkach i zostawszy pustelnikiem, żył aż do śmierci pod tym krzyżem, ledwie tylko osłonięty słomianym dachem. Słońce coraz bardziej zachodzi... Nagle na spadzistym zboczu słychać łoskot kamieni. Kamienie te poruszyły stopy podróżnego, który, przebywszy równinę, od godziny już wspina się na stromą górę. Podróżnego jeszcze nie widać, ale już słychać jego wolne, pewne kroki. Na koniec... zdąża na szczyt góry, a jego wysoka postać odbija się na zachmurzonym niebie. Podróżny jest blady jak trup; przez wysokie czoło ciągnie się od jednej do drugiej skroni czarna smuga. To rzemieślnik z miasta Jeruzalem. Rzemieślnik ten, rozbestwiony nędzą, niesprawiedliwością, uciskiem, nie mając litości nad mękami człowieka-Boga, dźwigającego krzyż, odepchnął go od swego domu... krzycząc niemiłosiernie: Idź... idź... idź... I od tego dnia Bóg-mściciel rzekł podobnie do rzemieślnika z miasta Jeruzalem: Idź... idź... idź... I on chodzi... wiecznie chodzi. Nie ograniczywszy do tego swej kary, stwórca chciał niekiedy przydać śmierć do kroków tułającego się mężczyzny, aby niezliczone grobowce były znakami jego wędrówki po świecie. Przejęty gorzką rozpaczą, głęboką jak ocean, rzemieślnik z Jerozolimy usiadł pod Kalwarią. W tej chwili ostatni promień zachodzącego słońca, przedarłszy się przez tumany chmur do horyzontu, rzucił na grzbiet góry żywy blask, jak łunę pożaru. Wtedy Żyd - tułacz podparł ręką schylone czoło, rozrzucone powiewem wieczornego wiatru włosy zakryły mu bladą twarz; rozgarnąwszy je ręką, wzdrygnął się ze zdziwienia, on, którego już nic nie zdołało zadziwić. Chciwym wzrokiem przypatrywał się długiemu kosmykowi włosów, który trzymał w ręce. Włosy te, niedawno czarne jak heban... posiwiały. On także, podobnie jak Herodiada, zestarzał się. Bieg jego lat, wstrzymany przed osiemnastu wiekami, znowu się poruszył. Podobnie jak tułająca się Żydówka, on także mógł wreszcie oczekiwać śmierci. Rzuciwszy się na kolana, wzniósł ręce i twarz ku niebu... chcąc prosić Boga, aby mu wyjaśnił tę tajemnicę, która budziła w nim nadzieję. Wtedy pierwszy raz oczy jego zobaczyły Chrystusa na krzyżu, panującym nad Kalwarią, tak samo jak tułająca się Żydówka wlepiła swój wzrok w granitową powiekę świętego męczennika. - O! Zbawicielu!... - zawołał - Twoja karząca ręka sprowadza mnie do stóp tego ciężkiego krzyża, który Ty dźwigałeś, zmęczony trudami. O! Chrystusie! Gdy chciałeś zatrzymać się" i odpocząć na progu mego ubogiego domu, wtedy ja, w bezlitosnej zatwardziałości, odepchną- łem Cię, mówiąc: "Idź!... idź!..." Oto teraz po moim tułaczym życiu, jestem nareszcie przed tym krzyżem... i oto na koniec moje włosy bieleją. O! Chrystusie! Jeżeli w twej boskiej dobroci przebaczyłeś mi, jeżelim już stanął u kresu mej wiecznej podróży, czyliż nareszcie Twoja niebiańska łaska. obdarza mnie pożądanym grobowym spoczynkiem, który, niestety, dotąd był mi niedostępny?... O! Jeżeli łaska Twoja zstępuje na mnie... niech także zstąpi na niewiastę, która równą mojej ponosi karę!... Miej także opiekę nad ostatnimi potomkami mego pokolenia. Jakiż los ich czeka? Panie, już jeden z nich, jeden tylko, którego zniszczyło nieszczęście, zniknął z tej ziemi. Czy to dlatego zbielały moje włosy? Czy moja zbrodnia wtedy dopiero będzie zmazana, gdy na tym świecie nie pozostanie ani jeden potomek naszej przeklętej rodziny? Och! Powiedz... powiedz, Panie, czy uzyskam odpuszczenie wraz z nimi? Czy za moją zbrodnię i oni ponieść muszą karę?... * * * Po zmierzchu nastąpiła burzliwa, czarna noc... Żyd, klęcząc u stóp Kalwarii, modlił się żarliwie. KONIEC ROZDZIAŁU 849 Część siódma PAJĄK ZWYCIĘŻA! ROZDZIAŁ I RADA Nazajutrz po pojednaniu się marszałka Simona z córkami w pałacu Saint-Dizier rozegrała się następująca scena: Księżna z największą uwagą słuchała przemawiającego Rodina. Wielebny ojciec, według zwyczaju, stał oparty o kominek trzymając ręce w kieszeniach swego tabaczkowego surduta. Na trupiej twarzy jezuity malowało się wielkie zadowolenie. Księżna Saint-Dizier, w skromnym ubiorze, odpowiednim dla tego typu dewotki, nie spuszczała oka z Rodina, który zupełnie wyrugował księdza d'Aigrigny z jej pobożnego serca. - Tak, pani - mówił Rodin - mamy wyborne nowiny z naszego domu Saint-Herem. Pan Hardy... ten niedowiarek... ten libertyn, wszedł nareszcie na łono naszego kościoła apostolsko- rzymskiego. Łaska niebios zmiękczyła tego zatwardziałego bezbożnika i to tak dalece, iż w ascetycznym zapale chciał już złożyć śluby, wiążące go na stałe z naszym świętym zgromadzeniem. - Czy to być może, mój ojcze? Tak prędko? - rzekła zdziwioną księżna. - Człowiek ten, z natury tak wątły, tak delikatny, w tej chwili jest prawie całkiem zrujnowany, tak na ciele jak na umyśle. A przeto surowe życie, umartwienie ciała, boskie rozkosze ekstazy utorują mu drogę do wiecznego życia prędzej, aniżeli spodziewać się było można, a co, jak się zdaje, nastąpi za kilka dni... gdyż... I tu zrobił złowieszczą minę... - Tak prędko? - Niemal z pewnością można się tego spodziewać; mogłem więc na mocy przysługującej mi dyspensy kazać przyjąć tego pokutnika in articulo mortis, za członka naszego zgromadzenia, któremu, według wymagań naszej ustawy, pozostawi wszelki swój teraźniejszy i przyszły majątek... tak, iż teraz nie potrzebuje troszczyć się o nic, tylko myśleć o zbawieniu duszy... jest to więc kolejna ofiara wolnomyślnej filozofii, wyrwana ze szpon szatana. - Ach, ojcze - zawołała zdziwiona dewotka - to cudowne nawrócenie!... Właśnie mówił mi ksiądz d'Aigrigny, jak to wasza wielebność musiała walczyć z wpływem księdza Gabriela. - Ksiądz Gabriel - rzekł Rodin - został ukarany za mieszanie się do spraw, nie dotyczących go i za inne jeszcze przekroczenia... Zażądałem zawieszenia go w obowiązkach duchownych... jego zwierzchnik zawiesił go i odwołał z probostwa... Mówią, że dla spędzenia czasu obiega ambulanse chorych na cholerę i udziela chrześcijańskiej pociechy; tego mu zabronić nie można... Lecz od tego chodzącego pocieszyciela czuje się o pół mili odszczepieństwo... - Wielebny ojcze, jesteś świętym Janem Chryzostomem - zawołała księżna z zapałem - zasługujesz, aby cię nazwać Złotoustym. - Ach, dajże mi, księżno, spokój - rzekł Rodin opryskliwie, wzruszając ramionami - ja, złotousty... zbyt sine mam usta i zbyt czarne zęby... Żartuje sobie księżna ze swoimi złotymi ustami... - Skromność waszej wielebności niech mi raczy darować - rzekła pokornie dewotka - nie mogłam sobie odmówić okazania mego podziwu, bo, prawie tak jak wasza wielebność przepowiedziałeś... czyli przewidziałeś niedawno, już dwóch członków rodziny Rennepont'ów przestało liczyć się w sprawie dziedzictwa... - Tylko proszę się nie śpieszyć zbytnio z pochwałami - rzekł niecierpliwie Rodin. - A siostrzenica księżny? A Hindus, a córki marszałka? Czy oni też przestali ubiegać się o dziedzictwo? - Nie, bez wątpienia. - Widzi więc księżna; nie traćmy czasu na winszowanie sobie przeszłości; myślmy o przyszłości... Wielki dzień zbliża się... Pierwszy czerwca już niedaleko... dałby Bóg, żebyśmy nie ujrzeli czterech pozostałych członków tej rodziny, żyjących w grzesznym zaślepieniu i zagarniających cały spadek... - Najtrudniej będzie pewnie z Adrianną... - Może, gdyby się udał nasz plan, może, powtarzam, posłużyłby nam za środek... do nawrócenia jej - rzekł Rodin ze zjadliwym uśmiechem - bo dotąd, od chwili, gdy na nieszczęście zbliżyła się do Hindusa, zdaje się, że nic nie zdoła pomieszać ani zmącić wesela tych dwojga... nawet ostry ząb Faryngei ugryźć go nie może... Lecz miejmy nadzieję, że sprawiedliwy Bóg położy koniec ich występnemu szczęściu. Rozmowę przerwał ksiądz d'Aigrigny, który wszedł do sali z triumfującą miną i jeszcze w drzwiach zawołał: - Zwycięstwo! - Co mówisz, wasza wielebność? - zapytała z pośpiechem księżna. - Odjechał... tej nocy - rzekł uradowany ksiądz d'Aigrigny. - Kto taki? - odezwał się Rodin. - Marszałek Simon - odpowiedział, nie posiadając się z radości, ksiądz d'Aigrigny. - Czy posiadasz, ojcze, dokładne wiadomości? - Dopiero co widziałem się z Robertem - odparł d'Aigrigny - prawie do końca nie mógł przełamać wahań marszałka... Wczoraj, przeciwnie niż dotąd, gdy wydawał się załamany, zastał go tak uradowanym, iż zapytał, skąd ta zmiana. - No i co? - spytali razem Rodin i księżna. - Jestem teraz najszczęśliwszym człowiekiem na świecie odpowiedział marszałek - gdyż jadę pełen radości i szczęścia: dokonać świętego obowiązku. - A cóż mogło spowodować tę nagłą zmianę w zachowaniu marszałka? - zamyśliła się księżna. - Trudno dociec - rzekł Rodin z zastanowieniem - lecz mniejsza o to, dość, że odjechał; trzeba tymczasem, nie tracąc ani chwili, działać na jego córki... Czy zabrał z sobą tego przeklętego żołnierza? - Nie... - rzekł ksiądz d'Aigrigny - nie, na nieszczęście... wie już z doświadczenia, że nie może nikomu, poza nim, dowierzać i podwoił ostrożność, a człowiek, który by w najgorszym razie mógł usłużyć nam w tej sprawie... niedawno zapadł na cholerę. - Kto to taki? - zapytała księżna. - Morok... mogłem liczyć na niego w każdym przypadku... a jego właśnie straciliśmy... bo, jeżeli uda mu się wygrzebać z cholery, bać się znowu trzeba, żeby nie uległ innej strasznej chorobie. - O czym wasza wielebność mówi? - Przed kilkoma dniami ugryzł go pies z jego własnej menażerii i nazajutrz u tego właśnie psa pokazały się oznaki wścieklizny. - Ach, to okropne zawołała księżna - a gdzie jest teraz ten człowiek? - Zaniesiono go na razie do jednego z przenośnych ambulansów w Paryżu, gdyż dotąd wystąpiły tylko objawy cholery... - Co się tyczy anonimowych listów - rzekł nagle Rodin - jest okoliczność, o której dobrze będzie wiedzieć waszej wielebności. - O co chodzi? - Oprócz listów, które wasza wielebność zna, marszałek odebrał jeszcze inne, o których wasza wielebność nie wiedział, a w których starano się wszelkimi sposobami rozjątrzyć jego złość przeciw waszej wielebności, przytaczając wszystkie powody, dla których powinien go nienawidzić. Ksiądz d'Aigrigny spojrzał na Rodina w osłupieniu i zawołał, mimowolnie rumieniąc się: - Ależ w jakim celu... wasza wielebność tak działał? - Najpierw, żeby odwrócić od ciebie podejrzenia, jakie obudzić mogłyby te listy; potem, aby rozdrażnić złość marszałka aż do szaleństwa. To wszystko powinno było zmusić go do tego szalonego, awanturniczego przedsięwzięcia, które jest skutkiem i karą jego bałwochwalstwa dla nędznego uzurpatora. - Niech i tak będzie - rzekł ksiądz d'Aigrigny z wymuszoną miną - lecz zwracam waszej wielebności uwagę, że marszałek, rozdrażniony do ostateczności, pamiętając o naszej wzajemnej nienawiści... może mnie szukać i spotkać się ze mną... - Doprawdy? - rzekł Rodin z największą wzgardą - Czy wasza wielebność jeszcze pamięta o tym... o tym głupim punkcie honoru? Czy jeszcze sukienka waszej wielebności nie przygasa tego ślicznego zapału? Ten rębacz, którego biedną, pustą je próżna beczka mózgownicę rozstroiłem, wymawiając kilka słów czarodziejskich dla głupich junaków: Honor wojskowy... przysięga... Napoleon II, ten rębacz mógłby dopuścić się przeciwko waszej wielebności jakiegoś gwałtu, a wtedy trzeba by dobrze panować nad sobą. Jako przełożony waszej wielebności - mam prawo zapytać go, jak postąpiłby, gdyby marszałek Simon podniósł nań rękę... - Panie!... - zawołał ksiądz d'Aigrigny. - Nie ma tu panów, tu są księża. Lub, jeżeli byłoby to znośniejsze dla waszej wielebności, gdyby go spoliczkował - mówił dalej Rodin z uporczywą flegmą. Ksiądz d'Aigrigny pobladł, ścisnął zęby, mało nie oszalał na samo wspomnienie takiej obelgi, gdy tymczasem Rodin, który pewnie nie bez celu zadawał takie pytania, pilnie zważał na znaczące symptomy, objawiające się mimowolnie we wzburzonej fizjonomii byłego pułkownika. Na koniec ksiądz d'Aigrigny, odzyskując powoli zimną krew, odpowiedział spokojnym, wymuszonym tonem: - Gdyby miała mnie spotkać podobna krzywda, prosiłbym Boga, aby raczył mnie obdarować rezygnacją i pokorą. - I zapewne Pan Bóg wysłuchałby prośby waszej wielebności - rzekł ozięble Rodin, zadowolony z próby, jaką przeszedł szczęśliwie ksiądz d'Aigrigny. Wszedł lokaj, niosąc na tacy zapieczętowane w wielkiej kopercie pismo, które podał księżnie. Księżna przebiegła je szybko oczyma i niebawem okrutne zadowolenie zabłysło na jej twarzy. - Jest nadzieja - zawołała, zwracając się do Rodina - prośba jest zgodna z prawem i przechodząc przez instancje, coraz bardziej nabiera mocy; skutki mogą być takie, jakich sobie życzymy. Słowem, mojej siostrzenicy lada dzień zagrozić może największa nędza... Jej, która jest tak marnotrawna... Jakie to zamieszanie... jaki cios!... - A więc, trzeba działać - rzekł Rodin - i to działać szybko; chwila zbliża się; nienawiść, nieufność są podrażnione... Nie ma czasu do stracenia. - Co się tyczy nienawiści - wtrąciła księżna - panna de Cardoville mogła była przewidzieć, jaki będzie skutek procesu, który próbowała wytoczyć w sprawie, jak ona. nazywa, zatrzymania jej w szpitalu i zamknięcia panien Simon w klasztorze Panny Marii. Bogu dzięki, wszędzie mamy przyjaciół; wiem z dobrych źródeł, że będą usunięte na bok te wszystkie krzyki, z braku dostatecznych dowodów, pomimo zawziętości niektórych członków parlamentu, którzy będą za to notowani i to dobrze notowani... - W takich okolicznościach - dodał Rodin - oddalenie się marszałka ułatwia nam wszelkie sposoby działania; trzeba teraz niezwłocznie wpłynąć na jego córki. - Ale w jaki sposób? - spytała księżna. - Trzeba spotkać się z nimi - rzekł Rodin - pomówić, wybadać je... a dopiero potem działać, jak wypadnie. - Ale żołnierz nie opuści ich ani na chwilę - rzekł ksiądz d'Aigrigny. - To - mówił dalej Rodin - trzeba mówić z nimi w obecności żołnierza i pozyskać go sobie. - Jego!... To próżna nadzieja! - zawołał ksiądz d'Aigrigny. - Wasza wielebność nie zna tego człowieka. - Ja jestem zawsze ostrożny... miałem już groźniejszego wroga... - jezuita uśmiechnął się pokazując czarne zęby... - miałem do czynienia z cholerą. - Ale jeżeli będzie uważać waszą wielebność za wroga... nie zechce go przyjąć; a wtedy jak dostać się do córek marszałka? - rzekł ksiądz d'Aigrigny. - Nie wiem jeszcze - odparł Rodin - ale ponieważ chcę dotrzeć do nich... więc dotrę. W każdym razie... racz pani być gotowa jutro rano towarzyszyć mi. - Dokąd, wielebny ojcze? Do marszałka? - Niezupełnie do niego; pani wsiądzie do swego powozu, ja wezmę dorożkę; ja będę starał dostać się do dziewcząt; tymczasem pani zaczeka na mnie kilka kroków od domu marszałka; jeżeli mi się powiedzie, jeżeli będę potrzebował pomocy, przyjdę do pani powozu; odbierze pani ode mnie instrukcje i nikt nie będzie wiedział żeśmy się umówili. - Niech tak będzie wielebny ojcze; ale powiem szczerze, boję się, gdy pomyślę o spotkaniu waszej wielebności z tym grubiańskim żołnierzem - rzekła księżna. - Pan Bóg będzie czuwać nad swoim sługą - odparł Rodin. - Co do waszej wielebności - dodał, zwracając się do księdza d'Aigrigny - natychmiast prześlij wiadomej osobie przygotowaną już notę do Wiednia, z oznajmieniem o bliskim przyjeździe marszałka. Wszystko zostało przewidziane. ROZDZIAŁ II SZCZĘŚCIE Dwa dni minęły od wyjazdu marszałka Simona. Jest ósma rano; Dagobert, idąc ostrożnie, na palcach, żeby nie sprawić hałasu, przechodzi przez salon, prowadzący do pokoju Róży i Blanki; zbliżając się do drzwi, nadstawia ostrożnie ucho, co też słychać u dziewcząt. Ponury postępuje krok w krok za swoim panem. Na twarzy żołnierza widać niepokój jest czymś zajęty; zbliżając się do drzwi, mówi cichym głosem: - Byleby tylko biedne dzieci nie usłyszały czego... tej nocy. To by je przeraziło, lepiej, gdyby nie wiedziały o tym wypadku, a przynajmniej, żeby to odwlekło się jak najdłużej. Wkrótce słychać było tak głośne śmiechy, że żołnierz, ucieszony tym objawem radości, tak rzadkim u jego dzieci, jak je zwykle nazywał, rozrzewnił się; łzy na chwilę zrosiły mu oczy, gdy pomyślał, że przecież biedne sieroty cieszą się, jak na ich wiek przystało. Wreszcie odezwał się: - Dzień dobry, moje dzieci... nie przyganiając, powiem, że jesteście dziś, moje panny, bardzo opieszałe, późno wstajecie. - Nie jesteśmy temu winne, Augustyna jeszcze nie przyszła... - rzekła Róża - czekamy na nią. - Otóż masz - pomyślał Dagobert i rzekł zakłopotanym tonem, bo nie umiał kłamać: - Moje dzieci, wasza guwernantka wyszła dziś rano... pojechała na wieś... więc dobrze zrobicie, gdy się same ubierzecie. Odchodząc, mówił do siebie: - Muszę wygrzmocić po uszach tego przeklętego Gapę, bo taki osioł, taki gaduła może wszystko wypaplać. - Przezwisko domniemanego głupca nastręcza nam sposobność wyjaśnienia przyczyny wesołości dziewcząt, która tak ucieszyła Dagoberta, śmiały się z tego niezgrabiasza. Blanka, czesząc włosy siostry, upuściła grzebień; gdy się schyliła po niego, uprzedziła ją Róża i podała, mówiąc: - Gdyby się złamał, włożyłabyś go pewnie do kosza. I zaczęły śmiać się do rozpuku. Słowa te przypomniały im zachowanie Gapy. Utrącił kiedyś uszko od filiżanki, gdy skarciła go za to guwernantka panien, odpowiedział: - "Niech pani będzie spokojna, włożyłem to uszko do kosza z uszami". - Co, co? Do kosza z uszami? - Tak, proszę pani, chowam tam wszystkie uszka, które zdarzy mi się stłuc. - Żal mi tylko... że ojciec nie słyszy, jak się tak śmiejemy. - To prawda... Przychodzi mi jeszcze jedna myśl. Będziemy pisać do niego, jednak pod jego adresem tu, w Paryżu, Dagobert odda listy na pocztę, a gdy ojciec wróci, będziemy razem czytać nasze listy. - Masz rację, to będzie wspaniałe. Ile to zabawnych rzeczy będziemy miały do opisania, on tak się cieszy widząc naszą radość. - Jak pięknie mówił, żegnając się z nami, prawda, siostro? "Zamiast martwić się moim odjazdem, moje dzieci, cieszcie się raczej i bierzcie go za powód słusznej chluby. Opuszczam was, jadę dokonać zaszczytnego, wspaniałego dzieła. Posłuchajcie, co wam powiem: wyobraźcie sobie, że jest gdzieś tam biedna, nieszczęśliwa sierota; cierpiąca, przez wszystkich opuszczona, że ojciec tej sieroty był moim dobroczyńcą, że przysięgałem, że się poświęcę dla dobra jego syna... i że jego synowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo... Powiedzcie mi teraz, moje dzieci, czy smuciłybyście się, widząc mnie odjeżdżającego, aby udzielić pomocy tej nieszczęśliwej sierocie?" - Och! Nie, nie, kochany ojcze - odpowiedziałyśmy - nie byłybyśmy twoimi córkami! Dziewczęta były już ubrane i wyszły spiesznie do salonu przywitać się z Dagobertem. - Ach! Podsłuchiwałeś nas, jaki ciekawy - rzekła wesoło Róża, widząc, iż żołnierz stoi tuż przy drzwiach. - Tak, podsłuchiwałem was, moje dzieci, i jednej tylko rzeczy żałuję, że nie mam. tak długich uszu jak Ponury, żebym mógł więcej usłyszeć - Dajże już spokój... co też on opowiada - rzekła Róża, kładąc piękną rękę na siwych wąsach Dagoberta, aby mu zakryć usta. - Gdyby to pani Augustyna usłyszała... - Trzeba było ją widzieć, kiedy byłyśmy smutne - rzekła Blanka - jaka była niespokojna, jak się martwiła, jak starała się nas rozweselić. - Ileż to razy widziałam łzy w jej oczach - dodała Róża - O! Ona nas naprawdę kocha i my też ją bardzo kochamy... Ty nic nie wiesz, Dagobercie, a my mamy pewien projekt, skoro tylko ojciec wróci... - Ach! Dagobercie - rzekła wesoło Blanka, grożąc palcem żołnierzowi - mam wielkie podejrzenie, że zalecałeś się do naszej guwernantki. - Ja... zalecać się? - rzekł żołnierz. Wymówił te słowa głosem tak oburzonym, że obie nie mogły wstrzymać się od głośnego śmiechu. Wesołość ich doszła do najwyższego stopnia, gdy drzwi salonu otworzyły się. Gapa, postępując kilka kroków do środka, wrzasnął, że przybył: - Rodin. Niepodobna opisać zdziwienia dziewcząt i gniewu żołnierza na tę niespodziewaną wizytę. Przyskakując do Gapy, Dagobert chwycił go za kołnierz i zawołał: - Kto ci pozwolił wprowadzać tu obcych ludzi... mnie wprzód nie zawiadomiwszy? - Daruj pan, daruj, panie Dagobercie! - wołał Gapa, rzucając się do nóg i wyciągając ręce z miną równie głupkowatą, jak błagalną. - Precz... precz stąd, i ty także... ty przede wszystkim - dodał z groźną miną, zwracając się do Rodina, który już zbliżał się do panien, uśmiechając się dobrotliwie. - Uniżony pański sługa... - odezwał się pokornie, kłaniając się. - Panie Dagobercie - zawołał Gapa przestraszonym głosem - daruj mi pan, żem tu wprowadził tego jegomościa; ale straciłem głowę, tak mi się pomieszało, z powodu nieszczęścia pani Augustyny... - Jakie nieszczęście? - zawołały natychmiast Róża i Blanka, zbliżając się do Gapy, bardzo niespokojnie. - A pójdziesz ty mi precz! - krzyknął Dagobert, wstrząsnąwszy Gapą za kołnierz, chcąc go zmusić do wstania. - Panienki - pośpieszył Gapa z odpowiedzią, mimo wściekłości żołnierza - panią Augustynę napadła tej nocy cholera i zaraz ją... Nie zdążył dokończyć, Dagobert rzucił się nań z pięściami. Zwracając się następnie do Rodina, rozogniony, z iskrzącymi się z gniewu oczami, pokazał jezuicie drzwi, mówiąc piorunującym głosem: - No, teraz ty... a jeżeli mi się sam nie wyniesiesz... - Uniżony pański sługa - rzekł Rodin, cofając się i kłaniając się dziewczętom. ROZDZIAŁ III POWINNOŚĆ Rodin dokonując powoli odwrotu, pod ogniem rozjątrzonego wzroku Dagoberta, cofał się do drzwi, z ukosa rzucając przenikliwymi oczyma na sieroty, widocznie przejęte przez umyślną nieostrożność Gapy. Dagobert nakazał mu, aby w obecności dziewcząt nic nie mówił o guwernantce; głupiec, prawie zawsze mówił i robił inaczej niż mu przykazano. Róża podeszła do żołnierza i zapytała: - Mój Boże! To prawda, że naszą biedną Augustnę zabrała cholera? - Nie... nic o tym nie wiem... nie wierzę w to - odpowiedział żołnierz z wahaniem - a wreszcie, na co wam ta wiadomość?... - Dagobercie - rzekła Róża - chodzi tu o świętą powinność, nie dopełnić jej byłoby podłością z naszej strony. - Powiadam wam, że nie wyjdziecie stąd - zawołał żołnierz w najwyższym gniewie. - Drogi przyjacielu - rzekła Blanka śmiało i z pewnym uniesieniem, które okryło jej piękną twarz żywym rumieńcem - ojciec, wyjeżdżając, dał nam piękny przykład wdzięczności i poświęcenia, czy darowałby nam, gdybyśmy miały zapomnieć o jego nauce? - Jak to? - krzyknął Dagobert, nie posiadając się z gniewu i postępując ku siostrom - Sądzicie, że gdyby wasza guwernantka zachorowała, pozwoliłbym wam iść do niej, pod pozorem spełnienia obowiązku?... Waszym obowiązkiem jest żyć, żyć dla ojca... i dla mnie w dodatku. - Dagobercie, nie wzbraniaj nam - mówiła Blanka - na pewno sam zrobiłbyś dla nas to, czego wzbraniasz nam dopełnić wobec innych. Dagobert dotąd jakby barykadował przejście jezuicie i siostrom; teraz, wzruszając ramionami, usunął się i rzekł ze spokojem: - Jaki też ze mnie stary głupiec. Idźcie, moje panny, idźcie... jeżeli tylko znajdziecie panią Augustynę w domu, pozwalam wam zostać przy niej. Nie wiedząc, co mają powiedzieć na takie zapewnienie Dagoberta, dziewczęta stanęły nieruchome. - Jeżeli naszej guwernantki nie ma w domu, to gdzie jest? - zapytała Róża. - Sądzicie może, że wam powiem, teraz, gdy widzę, jakeście się zapaliły. Nie chcę, abyście stąd wychodziły i nie wyjdziecie, choćby mi przyszło zamknąć was w tym pokoju - zawołał żołnierz; potem, przypomniawszy sobie, że to nieszczęsna nieostrożność Gapy była przyczyną przykrego zdarzenia, dodał w rozjątrzeniu: - O! Muszę ja kij połamać na grzbiecie tego ciemięgi... Z tymi słowami, zwrócił się ku drzwiom, gdzie stał w milczeniu Rodin. Na widok jezuity, o którym na chwilę zapomniał, gniew Dagoberta wzmógł się i rzekł brutalnie: - Jeszcze tu jesteś? - Drogi panie, przyszedłem tu z zamiarem pomówienia z nim. - Nie mam czasu na rozmowy... wynoś się, a prędzej. - Mniejsza więc o to, niech i tak będzie, mój panie - rzekł Rodin, stojąc już na progu - Nie będę się już panu dłużej naprzykrzał; wybacz pan moje natręctwo... Przyniosłem nowiny... nowiny od marszałka Simona... przyszedłem... - Wiadomość od ojca! - zawołała Róża podchodząc do Rodina. - Jakie to szczęście, że znowu mogę przynieść tym pannom pocieszającą nowinę; znowu oglądam je takie same jak je ostatni raz widziałem, zawsze miłe, ładne, mniej smutne aniżeli owego dnia, kiedym po nie przybył do tego bezecnego klasztoru, gdzie je niegodziwie zatrzymano. Jakże je widziałem uszczęśliwione... rzucające się w objęcia zacnego ojca!... Te kilka słów przypomniało Dagobertowi i dziewczętom usługi, jakie rzeczywiście wyświadczył im Rodin; chociaż marszałek słyszał, jak panna de Cardoville mówiła o Rodinie jako o człowieku bardzo niebezpiecznym, jednak nie powiedział o tym Dagobertowi; lecz ten, nauczony doświadczeniem i mimo tylu przyjaznych dla jezuitów pozorów, czuł ku niemu nieprzezwyciężoną odrazę; dlatego też rzekł: - Jesteś złośliwy i chytry, ale ja nie jestem rekrutem. - Ja jestem złośliwy, chytry, ja? - obruszył się Rodin z miną niewiniątka. - I jak jeszcze... Myślisz, że mnie zwiedziesz swymi jedwabnymi słówkami? O, nie zmylą mnie one... Posłuchaj tylko: Jeden z waszej bandy ukradł mi mój krzyż... ty mi go zwróciłeś... mniejsza o to, niech ci będzie... Ktoś inny od was uprowadził te dzieci... ty ich poszedłeś szukać... to też prawda... Oskarżałeś zaprzańca d'Aigrigny... i to prawda.. ale to wszystko dowodzi tylko dwóch rzeczy: pierwsza jest ta, że byłeś takim niegodziwcem, iż należałeś do spisku tamtych łotrów... druga, że byłeś na tyle bezczelny, że ich oskarżyłeś; obie te rzeczy są podłe, haniebne... jesteś dla mnie człowiekiem podejrzanym. Wynoś się, wynoś prędko, twój widok nie może być zdrowy dla tych dzieci. - Miałem zaszczyt oznajmić panu cel mego przybycia, mój panie. - Wiadomość od marszałka Simona, nieprawda? - rzekł żołnierz. - Tak właśnie, drogi panie; jestem szczęśliwy, że mogę przynieść nowiny od marszałka - odpowiedział Rodin, znowu zbliżając się do dziewcząt. - Ależ do stu katów! Mój panie - zawołał Dagobert piorunującym głosem - przykro mi będzie przemocą wyrzucić człowieka w twoim wieku! Skończy się to wreszcie, czy nie? - No, no - rzekł Rodin łagodnym tonem - nie gniewaj się pan na takiego starego człowieka, jak ja. Czy na to zasługuję, o cóż się tu gniewać?... Niech i tak będzie... chodźmy do pana... powiem panu, co mam powiedzieć... a pewno będziesz żałował, że mi nie pozwoliłeś mówić w obecności tych panien, będzie to karą za twoją złość... Rodin, ukrywając swoją złość, znów się skłonił i przeszedł przed Dagobertem, który przymknął drzwi, skinąwszy na dziewczęta, aby zostały w pokoju. - Dagobercie, jakież to nowiny od ojca? - rzekła Róża widząc go wracającego po kwadransie. - Otóż!... Stary ten czarownik wie rzeczywiście, że marszałek odjechał i że odjechał z radością; mówi, że zna pana Roberta. Skąd on to wszystko wie?.,. Nie mogę pojąć - dodał żołnierz - ale przez to samo już nie powinienem mu ufać. - A jakież są te nowiny od ojca? - zapytała Róża. - Jeden z przyjaciół tego starego nędznika (nie mogę go inaczej nazwać), zna waszego ojca i spotkał go o dwadzieścia pięć mil stąd; wiedząc, że ten człowiek jedzie do Paryża, marszałek miał mu polecić, żeby wam albo sam oświadczył, albo też kazał oświadczyć, że czuje się dobrze i że spodziewa się wkrótce wrócić do was... - Ach! Co za szczęście! - zawołała Róża z radością. - Widzisz więc, Dagobercie, że niesłusznie podejrzewałeś tego staruszka - dodała Blanka - tak ostro go potraktowałeś. - Być może... jednak wcale tego nie żałuję... - Rozumiem, Dagobercie, twoje przywiązanie do nas czyni cię podejrzliwym - rzekła Róża przymilnym głosem - dowodzi to, jak bardzo nas kochasz. I chyba nie odmówisz swoim dzieciom... - Dobrze więc, mówcie, zobaczymy... - rzekł Dagobert, patrząc to na jedną, to na drugą - Muszę się mieć na baczności. Jestem pewny, że idzie o coś takiego, na co trudno będzie pozwolić... Chciały już mówić, gdy wtem zapukano z lekka do drzwi. - Kto tam? - zapytał Dagobert. - Ja, Justyn, panie Dagobercie - odezwał się głos za drzwiami. - Co chciałeś? - spytał Dagobert. - Panie Dagobercie - odpowiedział Justyn - na dole, przed domem, jakaś dama czeka w powozie; przysłała lokaja dowiedzieć się, czy może widzieć się z księciem i z pannami. Powiedzieliśmy jej, że księcia nie ma w domu, ale panny są; chce widzieć się z nimi... mówiąc, że przybywa po kweście. - Ta dama przybywa po kweście - rzekła Róża - pewnie kwestuje na ubogich; powiedziano jej, że jesteśmy w domu; nie możemy więc odmówić jej przyjęcia... Chyba mam rację? - Jak uważsz, Dagobercie? - dodała Blanka. - Dama... to dobrze... to przecie już nie to, co ten stary czarownik, który był tu przed chwilą - rzekł żołnierz - a wreszcie nie odejdę od was. Potem zwrócił się do Justyna: Poproś tę damę. Po chwili podwoje salonu otworzyły się i weszła księżna Saint-Dizier, uprzejmie się ukłoniwszy; trzymała w ręku woreczek z czerwonego aksamitu, z jakimi zwykle chodzą kwestarki. ROZDZIAŁ IV KWESTA Księżna Saint-Dizier umiała, gdy zachodziła potrzeba, przybrać jak najbardziej ujmującą powierzchowność. Dagobert, mimo cierpko-kwaśnego humoru, Róża i Blanka, pomimo zwykłej ich wiekowi nieśmiałości, poczuli uszanowanie i ufność do księżny; ta, zbliżywszy się do dziewcząt, uprzejmie je przywitała i rzekła przymilnie: - Mam zaszczyt mówić z pannami Ligny? Róża i Blanka, nie przywykłe do słuchania tak szanownego nazwiska ojca, zarumieniły się i spojrzały na siebie, nie odpowiadając. Dagobert, chcąc je wyręczyć, rzekł do księżny: - Tak, pani, te panny są córkami marszałka Simona. Ona zaś rzekła tkliwym, zgodnym z przybraną rolą tonem: - Przychodzę do pań prosić o miłosierdzie nad nieszczęśliwymi ofiarami cholery; jestem jedną spośród dam, opiekunek dobroczynności i jakikolwiek może być wasz dar, przyjmę go z wdzięcznością... - Dziękujemy pani, że tak łaskawie daje nam sposobność do dobrego uczynku - rzekła uprzejmie Blanka. - Pani - rzekł z uszanowaniem Dagobert - racz odpocząć, zanim Róża wróci z woreczkiem... - Prócz ojca, nie mamy lepszego, bardziej przywiązanego do nas przyjaciela nad Dagoberta - rzekła Blanka, zwracając się do księżny... - Chętnie w to wierzę - odpowiedziała dewotka - gdyż panienka, równie miła jak jej siostra, okazujecie się nader godne takiego poświęcenia... Poświęcenia - dodała księżna, zwracając się do Dagoberta - równie zaszczytnego dla tych, którzy je wzbudzają jak i dla tych, którzy go spełniają... - Tak, pani, na honor - rzekł Dagobert - szczycę się nim i chlubię, bo jest czym... Ale, otóż i Róża... Dziewczyna wyszła z pokoju, trzymając w ręku zielony, jedwabny woreczek, hojnie napełniony. - Chciałybyśmy, aby nasza jałmużna przyniosła choć małą ulgę tym, dla których kwestuje pani - rzekła Róża - bo na pewno okropne muszą być cierpienia tych nieszczęśliwych. - Tak, bardzo dotkliwe - smutno rzekła dewotka - to tylko przynosi pociechę w ich cierpieniach, że wiele osób okazuje im litość i miłosierdzie... Ja, jako kwestarka, lepiej niż ktokolwiek inny mogę ocenić tyle szlachetnych poświęceń, które także rozszerzają się, że tak powiem, jak zaraza... gdyż... - Słyszycie, moje panny, słyszycie - zawołał Dagobert triumfując i przerywając księżnie. - Rozumiecie, co mówi ta pani? Niekiedy poświęcenie staje się rodzajem zarazy... nie ma zaś nic gorszego nad zarazę... Nie dokończył, wszedł bowiem służący i oznajmił, że ktoś ma do niego pilny interes i chce się z nim natychmiast widzieć. Księżna doskonale ukryła zadowolenie z tego zdarzenia, które było potajemnie przygotowane, aby oderwać na chwilę żołnierza od dziewcząt. Przechodząc obok dziewcząt, Dagobert szepnął im: - Słuchajcie tej pani, moje dzieci, nic lepszego nie możecie uczynić - i wyszedł, z uszanowaniem skłoniwszy się księżnie. Wyszedł, a dewotka zwróciła się do dziewcząt: - Nie zrozumiałam dobrze ostatnich słów zacnego przyjaciela pań... albo raczej, zdaje mi się, że on źle sobie tłumaczył moje słowa... Kiedy mówiłam o szlachetnej zarazie poświęce- nia, wcale nie myślałam ganić tego uczucia, przeciwnie, wielce je szanuję. Byłam pewna, że takie serca jak wasze zrozumieją mnie - rzekła - ani wątpić, że i poświęcenie się ma także swoją zarazę, ale jest to szlachetna, heroiczna zaraza!... Gdybyście panie wiedziały, ilu to przejmujących zdarzeń bywam co dzień świadkiem, ile uczynków, pełnych odwagi, wzruszyło mnie nieraz do żywego! Tak, tak, dzięki niech będą za nie Bogu - dodała księżna Saint- Dizier. - Wszyscy bratają się w miłosiernych uczynkach. - I ci ludzie tak się poświęcają dla obcych, nieznanych sobie - rzekła Róża ze wzruszeniem i zdziwieniem. - Bez wątpienia. - Powiem paniom, że wczoraj aż do łez się wzruszyłam; odwiedziłam ambulans, prowizorycznie urządzony... właśnie o kilka kroków stąd... Jedna sala była prawie całkiem wypełniona biednymi ludźmi, których tam niemal przyniesiono konających; wtem widzę wchodzącą kobietę, jedną z moich przyjaciółek, a z nią jej dwie córki, ładne i miłosierne, jak panie; matka i obie córki, podobnie jak pokorne sługi boskie, stają na rozkazy lekarzy na usługi tych nieszczęśliwych. - Pewnie pojmujecie panie, że w pierwszym rzędzie dopełniających dzieła ludzkości znajdują się osoby duchowne... Właśnie dziś rano, w szpitalu, o którym paniom mówię... a który znajduje się niedaleko stąd... zdziwiłam się na widok młodego księdza... co mówię!... Nie księdza, ale anioła, który, zda się, zstąpił z nieba, aby udzielić tym wszystkim biednym kobietom pociechy religijnej... O, tak, ten młody ksiądz jest prawdziwie anielską istotą... bo, gdybyście tak jak ja wiedziały, kim jest ksiądz Gabriel!... - Ksiądz Gabriel! - zawołały dziewczęta, spoglądając na siebie ze zdziwieniem i radością. - Znacie go, panie? - zapytała dewotka z udanym zdziwieniem. - Czy go znamy?... On nam ocalił życie... jakżebyśmy go nie znały! - Ma długie blond włosy - dodała Blanka z żywością. - A oczy niebieskie, tak piękne, tak dobre, iż patrząc na niego, rozczulić się trzeba. - Nie ma wątpliwości... to musi być on - mówiła księżna - a więc możecie sobie wyobrazić, jakie tam mają dla niego poszanowanie i jaki on wzbudza zapał we wszystkich, którzy go widzą. Ach! Gdybyście panie słyszały, jeszcze dziś rano, z jakim tkliwym podziwem, z jakim uwielbieniem mówił o tych zacnych kobietach, które, jak się wyraził, mają tyle szlachetnej odwagi, iż spieszą doglądać, pocieszać inne kobiety, swoje siostry, w tych miejscach cierpienia!... - Pani - rzekła żywo Róża, której serce zabiło mocniej wobec usłyszanych słów - nie mamy już matki; nasz ojciec jest nieobecny... pani ma tak piękną duszę, tak szlachetne serce, iż najlepiej do niej udać możemy się... z prośbą o radę. - O jaką radę, kochana pani? - spytała księżna - Tak... moje dziecko, pozwól, że cię tak nazwę, bo to będzie bardziej naturalne w waszym i moim wieku. - Nam także będzie miło - rzekła Blanka, po czym dodała - miałyśmy guwernantkę; okazywała nam zawsze najwyższe przywiązanie; tej nocy zapadła na cholerę... - Och! To straszne! - rzekła księżna z udanym żalem. - Pierwszą naszą myślą było natychmiast biec do niej; szczerze panią zapewniamy, żeśmy tak chciały; lecz Dagobert tak nas kocha, iż zaraz boi się o nas... - Trzeba darować temu dobremu człowiekowi - rzekła dewotka - lecz jego obawa, jak same panny stwierdzacie, jest niepotrzebna. Od ilu już dni odwiedzam szpitale, wiele moich przyjaciółek robi to samo, a przecież dotąd żadna z nas nie poczuła najmniejszego znaku choroby... która, zresztą, nie jest zaraźliwa; już to teraz dowiedziono... dlatego, bądźcie panie spokojne... - Pani, czy to niebezpieczne, czy nie - rzekła Róża - powinnyśmy odwiedzić naszą guwernantkę. - Tak sądzę, moje dzieci; bo inaczej może posądziłaby was o niewdzięczność, potem - dodała księżna Saint-Dizier ze skruchą - nie chodzi tu jedynie o pozyskanie sobie szacunku lu- dzi, trzeba także myśleć o zasłużeniu łaski Bożej... i dla swych krewnych... bo utraciłyście matkę, nieprawda? - Tak, pani, niestety! - Przyjęła ostatnie sakramenta? - Pani, my żyłyśmy daleko, w kraju prawie bezludnym... - odpowiedziała smutnie Róża. - Nasza mama umarła na cholerę... w całej okolicy nie było księdza... aby jej udzielił ostatniej religijnej pociechy... - Ach! Moje dzieci! - rzekła dewotka, udając serdeczny żal. - Niestety!... Wasza matka, mimo wszystkich jej cnót, jeszcze nie weszła do raju. - Co pani mówi? - Na nieszczęście umarła, nie przyjąwszy sakramentów, tak że dusza jej błąka się między czyścowymi duszami, oczekując chwili łaski Najwyższego... Jej zbawienie może być przyśpieszone przez modlitwy, które się co dzień odmawia za odkupienie pokutujących dusz. A widząc po smutnych twarzach dziewcząt, że jej obłudne słowa wywarły wrażenie, jakiego sobie życzyła, dodała: - Nie trzeba rozpaczać, moje dzieci; prędzej czy później stwórca powoła waszą matkę do raju; a zresztą, możecie przyśpieszyć chwilę zbawienia jej najukochańszej duszy... - My, pani? A w jaki sposób zdołamy pozyskać tę łaskę? - Dobrymi postępkami i uczynkami. I tak, na przykład, nie możecie być w jego oczach milsze niż gdy okażecie przywiązanie i wdzięczność dla swej guwernantki; tak, jestem pewna, taki dowód gorliwości, prawdziwie chrześcijański, jak mówi ksiądz Gabriel, skutecznie przyczyniłby się do wybawienia waszej matki, gdyż Zbawiciel w swej dobroci szczególniej upodobał sobie modlitwy córek za ich matki i ofiarowane niebu piękne, święte uczynki. - Ale jak się dowiedzieć, gdzie jest nasza guwernantka? - rzekła Róża. - Dowiemy się o wszystkim... zdajcie się tylko na mnie - rzekła dewotka - wrócę tu znowu... i razem pomyślimy, jak należy postąpić... tak, naradzimy się, aby jak najprędzej wybawić duszę waszej biednej matki... Ledwie wymówiła ostatnie słowa, kiedy wszedł żołnierz, uradowany, zadowolony. Z wielkiej radości nie spostrzegł wzruszenia sierot. Księżna Saint-Dizier, chcąc odwrócić jego uwagę, rzekła wstając i idąc w jego stronę: - Bądź pan spokojny; powiedziałam im wszystko, co wypadało powiedzieć; rozumiemy się bardzo dobrze... Te słowa zupełnie uspokoiły Dagoberta, a księżna Saint-Dizier, serdecznie pożegnawszy się z dziewczętami, wróciła do powozu i pośpieszyła do Rodina, który czekał na nią w dorożce chcąc się dowiedzieć wyniku jej rozmowy z dziewczętami. ROZDZIAŁ V AMBULANS Wśród wielkiej liczby ambulansów, otwartych naprędce w różnych częściach Paryża, jeden urządzono na dole obszernego domu przy ulicy Mont Blanc. Przynoszono tam ubogich chorych. Dwa dni upłynęły od wizyty księżny Saint-Dizier. Osoby, które dobrowolnie podjęły się usługiwać i doglądać w nocy chorych miały być zastąpione przez inne, pełniące te obowiązki we dnie. - Co słychać, panowie? - odezwał się jeden z nowoprzybyłych. Czy spośród tych, których mamy zastąpić, nikt nie zachorował? - Przyszło nas wczoraj jedenastu... A dziś zostało dziewięciu... - Ach! To fatalne... - Jedna z tych ofiar... dwudziestopięcioletni młodzieniec, oficer kawalerii na urlopie... został jakby piorunem ugodzony... Zmarł niemal w ciągu kwadransa. - A kto drugi zmarł tej nocy? - Och! To była okropna śmierć!... Trzy dni temu przyprowadzono człowieka, o którym sądzono, że zapadł na cholerę... był to ów pogromca zwierząt, który zwabiał cały Paryż pod Bramę Św. Marcina. - Wiem... Morok. A więc, wystaw pan sobie, że u tego Moroka... dodatkowo objawiła się druga straszna choroba - wścieklizna. - Wściekł się? - Tak... wyznał, że przed kilkoma dniami został pokąsany przez wielkiego psa, którego chowa w swej menażerii... Na nieszczęście, wyznał to dopiero po ukazaniu się pierwszych objawów choroby, która kosztowała życie innego nieszczęśnika. - Jak to się stało? - Morok zajmował pokój z trzema innymi chorymi. Ogarnięty rodzajem gwałtownego obłąkania, zrywa się z łóżka ze strasznym krzykiem... i wypada jak wariat na korytarz... Nieszczęśnik, którego żałujemy, zastępuje mu drogę. Morok rzuca się na niego, gryzie go, szarpie zębami... i wreszcie pada w okropnych konwulsjach. Ofiara Moroka zmarła tej nocy w strasznych mękach, gdyż wstrząs był tak gwałtowny, iż natychmiast nastąpiło zapalenie mózgu. - A Morok, także umarł? - Nie wiem... musiano go wczoraj przenieść do szpitala, skrępowawszy go w chwili osłabienia, jakie następuje zwykle po takim gwałtownym napadzie; zanim mógł być przeniesiony, zamknięto go w osobnym pokoju. - Ach! Mój Boże! - rzekł jeden z rozmówców, wyjrzawszy oknem - Popatrz no, jakie śliczne panienki wysiadły z tego powozu; jakie podobne do siebie! Rzadko zdarza się widzieć takie podobieństwo. - Zapewne bliźniaczki... Biedne dziewczynki! Ubrane są w żałobę... - Zdaje się, że idą tutaj. W rzeczy samej, wkrótce Róża i Blanka weszły nieśmiało do przedpokoju, chociaż w ich wzroku widać było głębokie przejęcie. - Czego panie sobie życzą? - Czy tu jest, proszę pana, ambulans przy ulicy Mont-Blanc? - spytała Róża. - Tak, pani. - Powiedziano nam, że przed kilkoma dniami przywieziono tu panią Augustynę Tremblay. Czy mogłybyśmy ją widzieć? - Powinienem uprzedzić panią, że niebezpiecznie jest wchodzić do sal, gdzie są chorzy. - To nasza przyjaciółka, którą chciałybyśmy zobaczyć - odpowiedziała Róża łagodnym, ale stanowczym głosem, z którego poznać było, że nie zważa na niebezpieczeństwo. - Zresztą nie mogę zapewnić, czy osoba, o którą pani pyta, tu się znajduje; lecz jeżeli zechce pani pofatygować się do pokoju na lewo, tam zastanie pani siostrę Martę; ona powie wszystko, co panią interesuje. - Dziękuję panu - rzekła Blanka, mile się ukłoniwszy i weszła z siostrą do wskazanego pokoju. Nagle straszny zgiełk, pomieszany z okrzykami przerażenia, rozległ się w sąsiednich pokojach; prawie w tej chwili dwoje drzwi, wychodzących do przedpokoju, gwałtownie się otworzyło i wielu chorych, w większości na wpół obnażonych, pobladłych, wynędzniałych, biegło do przedpokoju krzycząc: - Ratujcie! Ratujcie! Wściekły!... W chwili, kiedy ostatni z uciekających, ledwo dostawszy się do drzwi, czołgał się na skrwawionych rękach i nogach, gdyż jako słabszego inni, mocniejsi, przewrócili go i pokaleczyli, ukazał się Morok, sprawca takiego zamieszania. Straszny to był widok... udartym kawałkiem prześcieradła miał przepasane biodra, blady, z posiniaczonym ciałem, na głowie najeżyła mu się ruda czupryna; przewracał obłąkanymi, zaszłymi krwią, błyszczącymi jak szkło oczyma; z ust toczyła się piana; raz po raz krzyczał chrapliwym, przeraźliwym głosem; na rękach wyprężyły mu się krwią nabrzmiałe żyły jak powrozy, które, zdawało się, pękną od takiego naprężenia; skakał jak drapieżny, dziki zwierz, wyciągając przed siebie rozwarte pięści, jak drapieżne szpony. Otoczono go zewsząd. Rzucił się wtedy do okna, chcąc je wyłamać i dostać się na dziedziniec; lecz nagle zatrzymał się i odskoczył na widok blasku szkła, gdyż wszyscy chorzy na wściekliznę mają wstręt do błyszczących przedmiotów, a zwłaszcza do szkła. Nagle spostrzegł małe drzwiczki, prowadzące do gabinetu, w którym znajdowała się siostra Marta i dokąd weszły Róża i Blanka. Sądząc, że zdoła ujść w tę stronę, pociągnął z całych sił za klamkę i udało mu się, mimo oporu od środka, uchylić je. ROZDZIAŁ VI WŚCIEKLIZNA Liczni świadkowie tej sceny byli przerażeni. - Już po siostrze! - krzyczeli. - Nie utrzymają drzwi... - Z tego gabinetu nie ma innego wyjścia! - A z siostrą są dwie młode panny w żałobie... - Nie można pozostawić bez ratunku kobiet wobec napaści tego szaleńca!... - Już za późno... W tej chwili odezwały się głosy: - Jest ksiądz Gabriel! - Schodzi z piętra... usłyszał pewno krzyki i biegnie na ratunek. Przewidując, jak wielkie nieszczęście mogło wyniknąć z ucieczki pogromcy zwierząt, młody misjonarz, nie zważając na nic, przybiegł w nadziei, że może uda mu się zapobiec niebezpieczeństwu. Z jego polecenia wszedł za nim sanitariusz, trzymając w ręku fajerkę, napełnioną żarzącymi węglami, w której grzało się do białości kilka kawałków żelaza, używanych do przypalania niektórych przypadków cholery, kiedy już nie było innych środków leczenia. Pogromca zwierząt, wytężając ostatnie siły, zdołał już prawie otworzyć drzwi, które z drugiej strony siostra Marta i dwie siostry przytrzymywały z całych sił, ledwie żywe ze strachu. Usłyszawszy kroki Gabriela, Morok zwrócił się nagle ku niemu i zaniechawszy dobijać się do gabinetu, skoczył z rykiem jak dziki, drapieżny zwierz do misjonarza. Tymczasem siostra Marta i sieroty, nie znając przyczyny nagłego cofnięcia się napastnika i korzystając z tej sposobności, przymknęły szybko drzwi, zasunęły rygiel i zabezpieczyły się od napaści. Morok, z obłąkanym krokiem, ze ściśniętymi konwulsyjnie zębami, rzucił się na Gabriela; wyciągnął ręce, chcąc go chwycić za gardło; misjonarz, wytrzymawszy mężnie pierwszy napad, szybkim spojrzeniem na przeciwnika odgadł jego zamiar i w chwili, kiedy ten miał się na niego rzucić, schwycił go za ręce i ugiął silnie ku ziemi. Głowa Moroka zwisła mu na ramię; oczy zamknęły się... Misjonarz, sądząc, że nastąpiło chwilowe osłabienie i że nieszczęśliwy może upaść, zwolnił uścisk... Czując się wolny, chytry jak zawsze Morok porwał się nagle, chcąc znów rzucić się na Gabriela. Zaskoczony tą niespodzianą napaścią, Gabriel zachwiał się. Zdobył się jednak na wysiłek, raz jeszcze natężył muskuły i zdołał powalić Moroka, przytrzymując kolanami. Poskromiwszy go, obrócił głowę w kierunku drzwi, chcąc zawołać pomocy, gdy Morok rzucił się gwałtownie i schwycił go zębami za rękę... Na to straszne, bolesne ukąszenie, misjonarz nie mógł powstrzymać okrzyku bólu i przestrachu... daremnie też usiłował wyrwać się; Morok trzymał go za rękę ściśniętymi konwulsyjnie zębami jak kleszczami... Wtem z łoskotem otworzyły się drzwi; kilku mężczyzn, dowiedziawszy się od przestraszonych chorych, w jakim niebezpieczeństwie znajduje się ksiądz Gabriel, przybiegło mu na ratunek. Zjawił się także posługacz z fajerką i rozpalonymi do czerwoności żelazami; spostrzegłszy go, Gabriel krzyknął: - Prędko, prędko, pośpiesz się z tymi żelazami... Szczęściem, jeden z mężczyzn miał wełnianą kołdrę; w chwili, kiedy udało się w końcu misjonarzowi wyrwać rękę z zębów Moroka, kołdrę zarzucono na głowę szaleńca i skrępowano go bez żadnych przeszkód, mimo że się gwałtownie szamotał. Wtedy Gabriel podniósł się, rozdarł rękaw sutanny i obnażywszy lewą rękę w miejscu, gdzie widać było głęboką ranę, broczącą krwią, dał znak posługaczowi, aby się zbliżył, schwycił rozpalone do czerwoności żelazo i bez namysłu przyłożył je do rany, z heroicznym spokojem, którym zdumieli się wszyscy obecni. Lecz niebawem czoło Gabriela pokryło się kroplami potu; jego długie włosy przylgnęły do skroni; twarz zbladła... zachwiał się... i stracił przytomność. Musiano go przenieść do przyległego pokoju, aby mu udzielić pomocy. * * * Wkrótce po strasznym pojedynku Gabriela z Morokiem, Róża i Blanka, zmieszane, przestraszone, w towarzystwie siostry Marty weszły do obszernej sali, w której złożono wiele kobiet, nagle zapadłych na cholerę. Siostra Marta towarzyszyła córkom marszałka Simona; powiedziawszy po cichu kilka słów, pokazała im ustawione rzędami łóżka po obu stronach przepierzenia, potem udała się na drugi koniec sali. Jakkolwiek dziewczęta miały mocne postanowienie nie zrażać się przykrym widokiem cierpiących, jednak na widok smutnej sali, straciły na chwilę odwagę; bolesne przeczucie wzbudziło w nich żal z powodu zbytniej nieroztropności; zresztą od kilku minut zaczynały odczuwać zimny, coraz mocniej przejmujący dreszcz; potem bolesne łupanie w skroniach; lecz, nie znając się na tych symptomach, przypisywały je skutkom przestrachu, jakiego doznały z powodu Moroka i obie, Róża po jednej stronie przepierzenia, Blanka po drugiej, zaczęły szukać nieszczęśliwej guwernantki. Gabriel przeniesiony do pokoju lekarza, mającego nadzór nad szpitalem, odzyskał wkrótce przytomność. Rana, wcześniej przypalona, nie mogła już pociągnąć za sobą szkodliwych skutków; gdy go opatrzono, chciał wrócić do sali kobiet, tam bowiem udzielał ostatniej pociechy pewnej umierającej, kiedy dano mu znać o wielkim niebezpieczeństwie, jakie mogło wyniknąć z szaleństwa Moroka. Siostry nadal szukały swojej przyjaciółki. Chód ich stawał się coraz bardziej chwiejny, idąc dalej, musiały przytrzymywać się łóżka, koło których przechodziły. Czując już zawroty i ból głowy, nie bardzo wiedziały, co się z nimi dzieje... Niestety, biedne sieroty prawie równocześnie zapadły na cholerę. Skutkiem nadzwyczajnego fizjologicznego zjawiska, często spotykanego u bliźniaków, i tym razem tajemna przyczyna, usposobiwszy ich organizmy do zupełnie jednakowych reakcji, zdawała się upodabniać je do dwóch kwiatów na jednej łodydze, które razem się rozwijają, wzrastają, razem więdną i giną. Nosiły już na zmienionych twarzach śmiertelne piętna zarazy, gdy wychodziły z sali, którą przebiegły, daremnie szukając guwernantki. Róża i Blanka, aż do tej chwili rozdzielone przepierzeniem, ciągnącym się przez całą długość sali, nie widziały się... lecz gdy wreszcie spotkały się, nastąpiła scena, na widok której serce się krajało z żalu. ROZDZIAŁ VII ANIOŁ STRÓŻ Gdy sieroty stanęły naprzeciw siebie, już bardzo słabe, mdlejące, ledwie ustać mogły na nogach... krzyk obopólnego przerażenia wydobył się z ich piersi; widząc wielką zmianę na swych twarzach, zawołały razem: - Siostro... i ty też jesteś chora?... - Ach! Na Boga! Różo!... Jak ty zbladłaś!... - Tak samo jak ty, siostro... - Bylebyśmy tylko umarły razem... - Moja kochana siostro... nasz sen... sprawdza się! - zawołała nagle Róża, niemal w obłąkaniu, rzucając się na szyję siostry. - Patrz... patrz... nasz anioł stróż idzie do nas... W tej właśnie chwili do sali wszedł Gabriel. - O, nieba!... Kogo widzę!... Córki marszałka Simona! - zawołał. Przyskoczył i przyjął biegnące dziewczęta w swoje objęcia; już nie mogły o własnych siłach utrzymać się na nogach; opuściły głowy, wzrok słabnął, z piersi z trudem wydobywał się oddech; wszystko zapowiadało zbliżającą się śmierć... Siostra Marta również znalazła się przy nich; przy jej pomocy Gabriel zaniósł sieroty na łóżko dyżurującego lekarza. Z obawy, aby widok ich żałosnej agonii nie sprawił przykrego wrażenia na pozostałych, siostra Marta zasunęła firankę i siostry zostały odgrodzone od innych chorych. Podczas pierwszego ataku choroby sieroty chwyciły się mocno rękami, które tak się zwarły, iż trudno było je rozłączyć; w takim stanie i ułożeniu udzielono im pierwszej pomocy lekarskiej... Gabriel, stojący przy ich łóżku, nachylony nad nimi, patrzył z ciężkim sercem... Poczuł dreszcz przerażenia; mimo hartu ducha, gdy się zastanowił nad przeznaczeniem sierot, nad śmiercią Jakuba Rennepont'a, nad niegodziwym uprowadzeniem pana Hardy'ego przez jezuitów, którzy, uwięziwszy go w odludnej klauzurze Saint-Herem, już prawie przy skonaniu, zrobili go członkiem swego zgromadzenia - pomyślał sobie, że już czterech członków z rodziny uległo kolejno zbiegowi tragicznych okoliczności; z przerażeniem myślał, jakim sposobem obmierzłym interesom jezuitów pomaga tak przychylnie zrządzenie losu?... O! jaką, zamiast zdziwienia, byłby przejęty zgrozą, gdyby wiedział, w jak dużym stopniu Rodin i jego poplecznicy przyczynili się do śmierci Jakuba Rennepont'a, nasławszy Moroka, aby rozwijał jego nieszczęsny nałóg, gdyby wiedział, jak księżna Saint-Dizier przyśpieszyła zgon biednych sierot, podsycając ich szlachetne uczucie miłosierdzia... Róża i Blanka, ocknąwszy się na chwilę z bolesnego letargu, otworzyły oczy, już zamglone, przygasłe; potem obie, w coraz większym rozgorączkowaniu wlepiły zachwycony wzrok w anielską twarz Gabriela. - Siostro - odezwała się Róża osłabianym głosem - czy widzisz anioła... tego, który pokazywał nam się we śnie?... - Przyszedł po nas. - Aniele... święty aniele... módl się za naszą matkę... i za nas... Gabriel, do tej chwili zdumiony, osłupiały z żalu, zanosząc się od łez, nie mógł słowa wymówić; lecz usłyszawszy ostatnie słowa sierot, zawołał: - Kochane dzieci, dlaczego wątpicie w zbawienie waszej matki?... Ach! Nigdy czystsza, świętsza dusza nie wzniosła się do stwórcy... - Nasz ojciec - rzekła Blanka, wzdrygnąwszy się i dalej mówiła raz rozsądnie, raz w malignie, tak że jej widok przejąłby boleścią najtwardsze serce - Niestety! Już nas nie zastanie, gdy wróci... Przebacz nam, kochany ojcze... myślałyśmy, że dobrze zrobimy... Chciałyśmy, podobnie jak ty, spełnić dobry uczynek, poszłyśmy odwiedzić i pocieszyć naszą guwernantkę... - Udałyśmy się tu, nie uprzedzając Dagoberta... niech ojciec nie wyrzuca mu tego. - Święty aniele - podchwyciła Blanka słabnącym głosem - pokaż się także... Dagobertowi... i powiedz mu, że prosimy go abym nam przebaczył... że swoją śmiercią... zmartwiłyśmy go... - Ach! Jakie to straszne... takie młode... a żadnej nadziei ocalenia... - mówił po cichu Gabriel, zakrywając twarz rękami. - Panie, Panie, niezgłębione są twoje wyroki... Niestety! Po cóż zsyłasz tak okropną śmierć na te dzieci?... Róża westchnęła i rzekła zamierającym głosem: - Prosimy... pogrzebać nas... razem... abyśmy... po śmierci... jak za życia... były... razem... I konające siostry obróciły oczy i wyciągnęły ręce do Gabriela. - O! Święte męczenniczki najwznioślejszego poświęcenia - zawołał misjonarz, podnosząc do nieba zalane łzami oczy - skarby niewinności i czystości, idźcie do nieba!... Kiedy, niestety, Bóg was powołuje do siebie, jak gdyby ziemia okazała się was niegodna. - Siostro!... Ojcze!... To były ich ostatnie słowa. Potem dobywając ostatnich sił, siostry jak gdyby chciały się do siebie przytulić; omdlałe ich powieki otworzyły się na wpół, jakby raz jeszcze chciały się zobaczyć, opadły im ręce i głębokie westchnienie wydobyło się z otwartych ust. Róża i Blanka umarły. Gabriel i siostra Marta uklękli przy śmiertelnym łożu i modlili się. Wtem usłyszano straszny krzyk. Do sali wbiegł Dagobert zadyszany, obłąkany. Na widok Gabriela i miłosiernej siostry, klęczących przy ciałach jego dzieci, żołnierz osłupiały, przeraźliwie krzyknął, chciał jeszcze postąpić... lecz daremnie, gdyż, zanim Gabriel zdążył podbiec do niego, upadł i jego siwa głowa odbiła się od posadzki. * * * Była noc... ciemna, burzliwa noc. Pierwsza godzina po pół nocy wybiła na kościele Montmartre. W tym właśnie dniu wyprowadzono na cmentarz Montmartre trumnę, która zgodnie z życzeniem Róży i Blanki, zawierała ich zwłoki... Pośród grubej pomroki, zakrywającej miejsca spoczynku umarłych, widać błąkające się światło. To grabarz. Przechadza się ostrożnie, z latarką w ręku. Towarzyszy mu mężczyzna, otulony płaszczem; schylił głowę; płacze. To Samuel. Samuel... stary Żyd... stróż domu przy ulicy Św. Franciszka. W nocy, po pogrzebie Jakuba Rennepont'a, który umarł pierwszy spośród siedmiu spadkobierców i pochowany został na innym cmentarzu, Samuel także przyszedł i prowadził potajemną rozmowę z grabarzem... aby za cenę złota uzyskać jego łaskę... Szczególną, przerażającą łaskę! Świecąc latarką po ziemi i wokół siebie, pokazując Żydowi świeżo usypaną mogiłkę pod starym cisem, grabarz rzekł: - To tutaj. - Wiesz na pewno? - Tak... dwa ciała w jednej trumnie... to nie tak często się zdarza. - Niestety!... Obie w jednej trumnie! - westchnął Żyd. - Kiedy znasz już miejsce... czego chcesz jeszcze? - zapytał grabarz. Samuel nie odpowiedział. Padł na kolana, schylił pobożnie głowę nad ziemią, okrywającą dół, potem wstał, podszedł do grabarza i przez jakiś czas mówił mu coś po cichu... do ucha... skrycie... choć nikogo, prócz nich, nie było na cmentarzu. Wszczęła się tajemnicza rozmowa, którą noc pokryła swoją ciemnością. Grabarz, przestraszony tym, czego żądał Żyd, zrazu wzdragał się, lecz gdy ten zaczął nalegać, prosić, płakać, gdy wreszcie, ofiarując mu złoto, brzęknął nim, grabarz dał się w końcu nakłonić; choć drżąc z bojaźni wobec tego, co obiecywał Samuelowi, rzekł przestraszonym głosem: - Jutrzejszej nocy... o drugiej... - Będę tu, za tym murem - rzekł Samuel, pokazując mur, w tym miejscu niezbyt wysoki; - na znak... rzucę trzy razy kamykiem. - Dobrze, rzuć trzy razy kamykiem - powtórzył grabarz, ocierając zimny pot z czoła. Samuel zaś, mimo podeszłego wieku, gramoląc się, przelazł przez mur i zniknął. Grabarz wrócił do domu szybkim krokiem, jakby go ścigało jakieś widmo. * * * Wieczorem tego samego dnia, w którym Róża i Blanka zostały pochowane, Rodin napisał dwa listy. Pierwszy list, pisany do Rzymu, zawierał tylko te słowa: "Kto od siedmiu odejmie pięć, pozostanie mu tylko dwa. Proszę to oznajmić księciu kardynałowi; niech i on nie zatrzymuje się... bo, co do mnie, ja postępuję".. Drugi list, pisany zmienionym charakterem, adresowany by do marszałka Simona. Składał się z kilku następujących wyrazów: "Jeżeli czas jeszcze po temu, wracaj prędko, bo córki twoje nie żyją. Dowiesz się, kto był przyczyną ich śmierci." ROZDZIAŁ VIII UPADEK Było to nazajutrz po śmierci córek marszałka. Panna Cardoville nic jeszcze nie wiedziała o nieszczęsnej śmierci swoich kuzynek; twarz jej jaśniała największym szczęściem. Nigdy jeszcze nie widziano jej piękniejszej. W pobliżu Adrianny widać Garbuskę; zajęła ona znowu w jej domu swoje dawniejsze miejsce; młoda wyrobnica nosiła żałobę po siostrze W zachowaniu i postępowaniu panny de Cardoville nie było widać ani śladu zalotności, niemniej co chwila rzucała okiem w zwierciadło, jakby chciała sprawdzić swój wygląd; poprawiwszy lok, wyprostowała zmarszczki, powstałe z zagięcia się grubej materii sukni na piersiach, po czym zwróciła się do Garbuski z uśmiechem: - A więc dobrze! Cieszy mnie, droga przyjaciółko, że uważasz mnie dziś za piękniejszą niż kiedykolwiek... - Tylko... - rzekła Garbuska. - Tylko co? - Tylko - jeżeli cię nigdy nie widziałam piękniejszej... nigdy też nie widziałam na twojej twarzy śmielszego postanowienia niż w tej chwili... Wyglądasz tak, jakbyś gotowała się na jakąś wojowniczą wyprawę. - Zgadłaś, moja kochana - zaśmiała się Adrianna ściskając Garbuskę - muszę cię ucałować za to, żeś mnie tak trafnie odgadła; bo jeżeli mam napastliwą minę, to dlatego, że oczekuję na moją kochaną ciotkę. - Na księżnę Saint-Dizier? - zawołała Garbuska z pewnym lękiem. - Na tę wielką damę, która ci tyle sprawiła przykrości? - Właśnie na nią; chciała pomówić ze mną, a ja zrobię sobie zabawę, przyjmując ją u siebie... - dodała panna Cardoville, śmiejąc się głośno. - A nie potrafisz wyobrazić sobie, kochana przyjaciółko, jak piekielną zawiść, jak zgryźliwą rozpacz wywołuje w podeszłej, otyłej kobiecie... widok kobiety młodej, świeżej, zgrabnej... i szczupłej! Zobaczysz, jak to ją będzie bolało... Wszedł służący. - Księżna Saint-Dizier kazała zapytać, czy pani ją przyjmie? - I owszem. Garbuska chciała wstać i wyjść z pokoju. Adrianna zatrzymała ją. - Zostań, droga przyjaciółko... - Chcesz tego? - Tak... chcę... i to na przekorę, na złość... - rzekła Adrianna, uśmiechając się - chcę pokazać księżnie Saint-Dizier... że mam bliską przyjaciółkę... że wreszcie, pod każdym względem czuję się szczęśliwa... Ledwie Adrianna wymówiła te słowa, kiedy weszła księżna, z zadartą do góry głową, z imponującą miną, dumna. Adrianna, nie postąpiwszy ani kroku, aby przyjąć ciotkę, wstała tylko z sofy, lekko skłoniła się, potem z miną pełną godności usiadła, wskazując księżnie krzesło, stojące przed kominkiem, przy którym siedziała Garbuska. - Proszę usiąść, pani. Księżna zaczerwieniła się i rzuciła pogardliwe spojrzenie na Garbuskę, która, dopełniając ściśle polecenia Adrianny, tylko lekko się skłoniła, ale nie ofiarowała jej swego miejsca. - Rozmowa, której sobie z panną zażyczyłam - rzekła księżna - ma być poufna, - Nie mam tajemnic wobec mojej najlepszej przyjaciółki może więc pani mówić w jej obecności. - Chcę mówić z panną w cztery oczy; czy to jasne? - rzekła zniecierpliwiona dewotka do siostrzenicy, - Daruj mi pani, ale nie rozumiem - rzekła Adrianna tonem zdziwienia. - Magdzia, która mnie zaszczyca swoją przyjaźnią, raczy być obecna przy rozmowie, którą pani życzyła sobie odbyć ze mną. - Ależ, moja panno! - rzekła z oburzeniem księżna. - Pozwól mi pani przerwać - rzekła znowu Adrianna jak najłagodniejszym tonem. - Żeby usunąć wszelkie obiekcje pani co do zaufania wobec przyjaciółki, pragnę oświadczyć, że znane jej są wszystkie "cnotliwe" wiarołomstwa... wszystkie intrygi... jakimi raczyłaś i o mało nie zgubiłaś mnie... pani. - Coś podobnego! - rzekła księżna z oburzeniem. - Nie wiem, czy to dzieje się na jawie, czy mi się śni... - Ach! Na Boga! - Adrianna udała przestrach. - Pewno uderza pani krew do głowy... gdyż twarz pani zbyt się rumieni... zapewne jesteś zbyt ściśnięta... O! Chyba może to powiedzieć kobieta kobiecie - tak, pani jesteś... zbyt zasznurowana?... - Ślicznie dziękuję pannie za jej "ciepłe" uczucia dla mnie; oceniam je tak, jak na to zasługują i jak powinnam, i dłużej nie czekając, spodziewam się, że będę mogła tego dowieść, - Zobaczymy, zobaczymy, proszę pani - odpowiedziała wesoło Adrianna. - Powiedz to pani zaraz... Jestem bardzo niecierpliwa... bardzo ciekawa... Wiem przecież, że... od pani wszystkiego mogę się spodziewać... i jestem na wszystko przygotowana. - Być może, moja panno - rzekła księżna - a gdybym na przykład... powiedziała ci... że w ciągu dwudziestu czterech godzin, do jutra... przywiedziona zostaniesz... do nędzy... Tego Adrianna nie przewidywała, więc usłyszawszy słowa księżny mimowolnie oniemiała, zdjęta żywym zdziwieniem, zaś Garbuska wzdrygnęła się. Ochłonąwszy, Adrianna uśmiechnęła się spokojnie, co wprawiło dewotkę w zdumienie. - Więc dobrze! Szczerze, otwarcie wyznaję pani, tak, zdziwiłam się... gdyż spodziewałam się usłyszeć jakąś niecną potwarz w czym pani tak celujesz, sądziłam, że dowiem się o jakiejś dobrze uknutej, szkaradnej intrydze... Lecz czy mogłam spodziewać się, że pani przywiązujesz tak wielką wagę do tak błahej rzeczy?... - Zbiednieć... całkiem zbiednieć... - zawołała księżna - upaść w tak krótkim czasie, od dziś do jutra, pannie, tak zuchwale rozrzutnej; widzieć nie tylko wszystkie dochody, ale i ten pałac, te meble, konie, klejnoty, widzieć wszystko aż do dziwacznych strojów, którymi się tak chełpisz... wszystko zajęte. I to panna nazywasz błahą rzeczą?... Adrianna, coraz spokojniejsza, nadal pogodna, już miała odpowiedzieć zawiedzionej księżnie, gdy wtem drzwi salonu uchyliły się i bez uprzedniego zapowiedzenia wszedł książę Dżalma. Nigdy nie wydawał się piękniejszy i nigdy większe szczęście nie malowało się na jego twarzy. Na widok księcia twarz Adrianny zajaśniała radością i dumą; trudno też opisać triumfujące spojrzenie, jakie rzuciła księżnie Saint-Dizier. ROZDZIAŁ IX WSPOMNIENIE Księżna, milcząc przez jakiś czas, przypatrywała się kolejno z ukrytą nienawiścią i zazdrością tym dwom istotom, tak pięknym, tak młodym, tak w sobie nawzajem rozkochanym i szczęśliwym; nagle wzdrygnęła się, jak gdyby ważne wspomnienie niespodzianie przyszło jej na myśl i na chwilę zadumała się głęboko. - Kochany kuzynie, oto jedna z moich krewnych, o której ci już mówiłam, a której mam zaszczyt przedstawić cię... księżna Saint-Dizier... Dżalma skłonił się. - Księżna Saint-Dizier raczyła właśnie łaskawie zawiadomić mnie o zdarzeniu dla mnie jak najpomyślniejszym... Niespodziewane zjawienie się Dżalmy musiało pewnie zmienić jej pierwotne zamiary, gdyż księżna Saint-Dizier odpowiedziała z przymilnym uśmiechem: - Martwiłoby mnie bardzo, książę, gdybym miała pozbawić moją kochaną siostrzenicę przyjemności oznajmienia ci wkrótce szczęśliwej nowiny, o której wspomina, a o której, jako życzliwa krewna... pośpieszyłam ją zawiadomić... A oto dokumenty - księżna podała Adriannie jakieś papiery - które, spodziewam się, zupełnie przekonają ją o prawdziwości tego, co powiedziałam. - Tysięczne dzięki, kochana ciotko - rzekła Adrianna, biorąc papier z demonstracyjną obojętnością - ta ostrożność, te dowody były zbyteczne; wie pani dobrze, że zawsze wierzę jej słowu... gdy chodzi o jej życzliwość dla mnie. Jakkolwiek nieświadomy wyrafinowanych intryg, ubarwionych okrucieństw cywilizacji, Dżalma, przez instynkt czy te przeczucie, poczuł niechęć dla księżny Saint- Dizier. Po chwili księżna znów zabrała głos i mówiła dalej słodziutkim głosem: - Mój Boże, nie uwierzyłbyś, książę, jak się ucieszyłam, dowiedziawszy się o jego szanownych uczuciach dla mojej siostrzenicy, bo nie wiesz może o tym, książę, że uwalniasz mnie przez to od wielkiego kłopotu. Dżalma nie odpowiedział, ale ze zdziwioną miną spojrzał na pannę de Cardoville. Księżna spostrzegłszy to nieme zapytanie księcia, odpowiedziała: - Jaśniej to wytłumaczę; słowem, pojmujesz, książę, że, będąc najbliższą krewną tej kochanej wariateczki... - wskazała wzrokiem Adriannę - byłam mniej więcej odpowiedzialna za jej przyszłość, a tu właśnie książę w samą porę przybywasz z drugiego końca świata, aby szczerze zająć się jej przyszłością, która mnie tak przerażała... I księżna, rzuciwszy szatański wzrok na Adriannę, z wyzywającą miną czekała na jej odpowiedź. - Słuchaj dobrze, drogi kuzynie, co mówi moja kochana ciotka - odezwała się dziewczyna, uśmiechając się - od chwili, odkąd ta życzliwa krewna widzi nas razem, szczęśliwych, dusza jej jest przepełniona radością. Proszę tylko, bądź przez chwilę cierpliwy- a sam osądzisz. - Potem dodała: Nie wiem, dlaczego, ale z powodu tej wylewności mojej drogiej ciotki przypominam sobie, co mówiłeś, kuzynie, o pewnych gatunkach żmij w twoim kraju, które często bezskutecznie kąsają, wyłamują sobie zęby, a sączący się jad połykają, tak iż same padają ofiarą trucizny, którą chciały wsączyć w innych... Dewotka rzuciła nieubłaganym wzrokiem na siostrzenicę i rzekła nie zmieszana: - Nie pojmuję sensu tej historii; a książę co na to powie? Dżalma nic nie powiedział; oparty łokciem o kominek rzucał na księżnę coraz bardziej ponury i przenikliwy wzrok; mimowolna nienawiść do tej kobiety wzmagała się. - Ach! Moja kochana ciociu - rzekła Adrianna porzućmy te niedorzeczności. Wyjaw nam więc te miłe uczucia, jakie w tobie budzi widok naszego szczęścia. - Dobrze, moja miła; najpierw winszuję księciu, że przybył z głębi Indii, aby zająć się tobą... z pełnym zaufaniem... zamknąwszy oczy... tobą, biedne dziecko, którą musiano zamknąć jako wariatkę (żeby oględnie nazwać twoje rozpasanie), wiesz dobrze, że z powodu pięknego chłopca, którego znaleziono ukrytego u ciebie... Ale pomóż mi... Czyżbyś już miała zapomnieć jego nazwisko? Tego pięknego chłopca, poetę, niejakiego Agrykolę Baudoin, którego znaleziono w kryjówce obok twojej sypialni... haniebne zgorszenie, o którym cały Paryż mówił... Tak, kochany książę, nie zaślubisz kobiety nieznanej... Moją siostrzenicę zna cały Paryż. I gdy na te niespodziewane, zgrozą przejmujące słowa, Adrianna, Dżalma i Garbuska, chociaż różnymi powodowani uczuciami, zamilkli przez chwilę ze zdziwienia, księżna, nie uważając już za potrzebne ukrywać swej piekielnej radości i triumfującej złości, zawołała, zerwawszy się zaczerwieniona, z iskrzącymi oczyma, do Adrianny: - Tak, wzywam cię, abyś zaprzeczyła, że musieliśmy zamknąć cię pod pozorem obłąkania. Że znaleziono u ciebie owego rzemieślnika, twego kochanka, ukrytego w sypialnym pokoju... Na to potworne oskarżenie twarz Dżalmy, przeźroczysta i żółta jak bursztyn, nagle zbladła i zsiniała; postawa jego stała się w tej chwili tak groźna i dzika, iż Garbuska zadrżała z przestrachu. Młody Hindus stracił panowanie nad sobą, opanował go wściekły szał, czuł w sobie niesłychane wzburzenie. Byłby zabił księżnę za to, że obwiniała Adriannę o zdradę, zabiłby Adriannę, że można ją było podejrzewać o tak szkaradny postępek, Garbuskę, gdyż była świadkiem oskarżenia; na koniec targnąłby się na siebie samego, aby nie przeżyć tak strasznego zawodu. Lecz... o cudo!... Jego krwiożerczy, pomieszany wzrok napotkał spojrzenie Adrianny, spojrzenie pełne godności, spokojne i pogodne, i natychmiast, jak ciemność przed światłem słońca, tak zapamiętała wściekłość znikła jak błyskawica z twarzy Hindusa... Tak więc podła intryga księżny Saint-Dizier rozbiła się o pełen godności i szczerości wyraz oblicza panny de Cardoville. Dżalma, usiadłszy na kobiercu, u stóp panny de Cardoville, w postawie pełnej wdzięku i uszanowania, oparł brodę na dłoni i pogrążony w milczeniu, uwielbieniu, zaczął skrycie przypatrywać się Adriannie, która nachylona ku niemu, uśmiechając się, uszczęśliwiona przyglądała mu się tak rozkochanym wzrokiem, jakby nie było przy niej duszącej się z zawiści dewotki. Księżna Saint-Dizier, zgryziona, złamana, wypowiedziawszy ledwie kilka niezrozumiałych słów, drżącym ze złości głosem, a potem zupełnie straciwszy panowanie, szybko podeszła ku drzwiom. A w tej chwili Garbuska, obawiając się nowej zasadzki, nowego spisku lub jakiegoś chytrego podstępu, postanowiła wyjść za nią aż do powozu. Gniew księżny Saint- Dizier, gdy spostrzegła, że Garbuska idzie za nią i pilnuje jej, wydał się Adriannie tak komiczny, że nie mogła powstrzymać głośnego śmiechu; przy akompaniamencie więc tej pogardliwej uciechy, sina ze złości dewotka opuściła dom, w który spodziewała się wnieść smutek i ból. ROZDZIAŁ X PRÓBA Adrianna i Dżalma zostali sami. Ufność Dżalmy, powstała w jego sercu po pierwszym zapamiętałym oburzeniu, gdy usłyszał z ust księżny niegodziwą potwarz, była tak wielka, tak silna, iż zostawszy sam z Adrianną, nie powiedział ani słowa o tym podłym oskarżeniu. Kochankowie jakby nie pamiętali sceny wywołanej przez księżnę. Taką samą wzgardę okazali dla papierów, które miały przekonać Adriannę o jej nagłym ubóstwie. - Osamotnieni... - zaczęła Adrianna - otoczeni zasadzkami, kłamstwami, oszukiwani, kochaliśmy się, mój przyjacielu... lecz od tej chwili, w przeciągu tego czasu, w którym żyliśmy oderwani od wszystkiego i od wszystkich, nauczyliśmy się szanować i ufać sobie wzajemnie... Zajęci sami sobą, nie doznając żadnej przeszkody od ludzi... zdołaliśmy oprzeć się wszelkim pobudkom namiętności, aby mieć potem prawo oddać im się bez żalu. Dlatego, Dżalmo... wierzę ci i ty mi wierzysz... Znajduję w tobie to, co ty znajdujesz we mnie, prawda?... Naszej miłości braknie tylko uświęcenia... Ślub jest konieczny; połączy nas na całe życie!... - Słysząc cię mówiącą o naszym szczęściu - rzekł głęboko wzruszony Dżalma - mówiącą o nim z tak szczerą i spokojną czułością, zdaje mi się, że widzę matkę, zajmującą się bezustannie przyszłością swego ukochanego dziecka... Co obraża ciebie, obraża także mnie; co oburza ciebie, mnie również oburza... Nie, nie, nasza miłość nie może podlegać pospolitym prawom świata. Adrianna słuchała tych słów z niewymowną radością, wdzięcznością i dumą. Potem, kładąc rękę na piersi, jakby chciała poskromić gwałtowne bicie serca, rzekła, wpatrując się z miłością w księcia: - Zawsze ten sam... zawsze dobry, sprawiedliwy, wielki!... O, moje serce, moje serce!... Jak mocno bije!... Jak się szczyci i weseli!... O, tak, czuję, ile szczęścia, cudownego żywienia przyniesie nasze połączenie! Na zawsze znikną łzy, udręki, cierpienia! Hindus rzucił się do nóg dziewczyny i zawołał błagalnie: - Po cóż oddalać ten dzień... ten wielki dzień... dzień, w którym połączymy się... na co czekać? - Mój przyjacielu, jeszcze kilka dni... a połączymy się przed obliczem boskim. - Ale tymczasem piekło!... Ty nie wiesz, że kiedy po każdym dniu spędzonym z tobą, opuszczam twój dom... nie wiesz, że myśl o tobie idzie za mną, otacza mnie, pali; co noc wołam cię, tęsknię, szlocham... choć wiem przecież, że mnie kochasz, że jesteś moją! A do tego jeszcze, gdy widzę cię... gdy widzę cię co dzień piękniejszą, co dzień bardziej ubóstwianą... a jednak, gdy cię muszę opuszczać... nie, ty tego nie możesz wiedzieć... ROZDZIAŁ XI SZATAŃSKI POMYSŁ Rodin przechadzał się po pokoju sypialnym, w domu przy ulicy Vaugirard. - Od strony Rzymu - rozważał - jestem spokojny, wszystko postępuje... zrzeczenie się jest już prawie gotowe... i jeżeli tylko będę mógł zapłacić umówioną sumę, książę kardynał zapewnia mi dziewięć głosów większości na pierwszym konklave... naszego generała mam za sobą... Niemniej niepokoi mnie trochę korespondencja, jaką ksiądz d'Aigrigny, jak mówią, prowadzi z Malipierim... niepodobna było pochwycić ją... I Rodin ścisnął usta owym strasznym uśmiechem, który twarzy jego nadawał szatański wyraz. - Pogrzeb owego wolnomyśliciela, filozofa, przyjaciela robotników, odbył się wczoraj w Saint-Herem. Franciszek Hardy zmarł w napadzie obłąkanej egzaltacji... Miałem wprawdzie jego zapis; ale to jest pewniejsze... - Pozostaje jeszcze ruda i jej amant... dziś mamy dwudziesty siódmy maja; pierwszy czerwca zbliża się... Wydawało się księżnej, że znalazła dobry sposób; i ja bym tak samo sądził. Mądrze było przypomnieć odkrycie Agrykoli Baudoin u tej wariatki, gdyż tygrys indyjski oszalał z dzikiej zazdrości; tak, to prawda, ale ledwie rozkochana gołębica zagruchała swym różowym dziobkiem... niedołężny tygrys zwinął się przy jej nogach i schował pazurki... - Dlaczego, kiedy tę rudą dziewczynę przyrównuję do gołębicy, przychodzi mi na myśl owa baba Sainte-Colombe, której nadskakuje brzuchaty Jakub Dumoulin, a którą, jak się spodziewam, zapędzi do naszej owczarni ksiądz Corbinet? Tak, skąd mi przychodzi na myśl ta megiera?... Często sądziłem, że jak niespodziany traf przywodzi nam na myśl rymy, podobnie bywa, że zaród najlepszej myśli zawiera się w, jednym słowie, w niedorzecznym zbliżeniu wyobrażeń, jak to ostatnie... Sainte-Colombe, szkaradna czarownica... i piękna Adrianna de Cardoville. Rodin wyprostował się, złożył ręce na krzyż z triumfem i zawołał: - Och! W tych tajemnych obrotach umysłu jest coś pięknego, godnego podziwu... Ileż to niepojętych związków w ludzkich myślach... częstokroć początek ich bywa w bardzo błahym słowie, a koniec stanowi świetną, wielką myśl. - Tak... warto spróbować... im dłużej się zastanawiam, tym projekt ten wydaje mi się lepszym... Wtem turkot pocztowego powozu, zajeżdżającego na dziedziniec domu, zwrócił uwagę Rodina. Daszek nad schodami, prowadzącymi do sieni, przed którą zatrzymał się powóz, nie pozwolił mu zobaczyć wysiadającej osoby. - Mniejsza o to - rzekł, odzyskując zimną krew - zaraz dowiem się, kto przyjechał. A tymczasem trzeba napisać do tego głupca Jakuba Dumoulin, może mi być użyteczny. Mam go w ręku, musi być posłuszny. Usiadł przy biurku i zaczął pisać. Nagle zapukano do drzwi, zamkniętych na dwa spusty, wbrew ustawom zgromadzenia; bo też, coraz bardziej pewny swego wpływu i znaczenia, Rodin często wyłamywał się spod reguł zakonu. Wszedł służący i oddał Rodinowi list. Ten wziął list i zanim go rozpieczętował, zapytał: - Co to za powóz zajechał na podwórze? Kto to przyjechał? - Ten powóz, proszę wielebnego ojca, przybył z Rzymu - odpowiedział kłaniając się sługa. - Z Rzymu!... - rzekł Rodin i mimo woli jakiś niepokój odbił się na jego twarzy; potem, uspokoiwszy się, ciągle trzymając list nie rozpieczętowany, dodał: - Od kogo ten list? - To z naszego domu Saint-Herem, wielebny ojcze. Rodin przyglądał się pismu z największą uwagą i poznał charakter księdza d'Aigrigny, na którego nałożył obowiązek, aby był przy panu Hardym w ostatnich chwilach jego życia. List był krótki, zawierał następujące słowa: "Wysyłam umyślnego do waszej wielebności z zawiadomieniem o wypadku, może bardziej osobliwym, aniżeli ważnym; po pogrzebie Franciszka Hardy'ego trumna, zawierająca jego zwłoki, czasowo postawiona została w krypcie, pod naszą kaplicą, zanim można byłoby przenieść ciało na cmentarz pobliskiego miasta dziś rano, kiedy nasi ludzie zeszli do grobu, aby poczynić potrzebne przygotowania... trumna znikła". Rodin poruszył się niespokojnie, przestał czytać, myślał... myślał... i rzekł: - W rzeczy samej osobliwa to rzecz... Trumna znikła?... Czytał dalej: "Wszelkie poszukiwania były daremne, nie można było odkryć; gdzie się podziała; jak wiadomo waszej wielebności, kaplicca stoi odosobniona, a ponieważ nie było przy niej straży, przeto można było zakraść się do niej tak, iż nikt tego nie spostrzegła zauważyliśmy tylko na ziemi, zwilżonej deszczem, świeże ślady czterokołowego powozu; lecz w pewnej odległości od kaplicy ślady te znikły w piasku i mimo wszelkich usiłowań nie zdołaliśmy nic dalej odkryć". - Któż by mógł wykraść to ciało? - zastanawiał się Rodin - i komu zależałoby na wykradzeniu tych zwłok? Myślał, myślał, a potem z zaciekawieniem czytał dalej: "Szczęściem akt zejścia spisany został w należytej, urzędowej formie". Skończywszy czytanie, Rodin jeszcze przez jakiś czas zastanawiał się, mówiąc sam do siebie: - D'Aigrigny ma rację; jest to wypadek raczej osobliwy niż ważny; a jednak daje do myślenia... tak... Trzeba to zbadać... Odwracając się do służącego, podał mu kartkę zaadresowaną do Jakuba Nini- Moulina, mówiąc: - Każ natychmiast zanieść ten list i niech posłaniec zaraz żąda odpowiedzi. - Wielebny ojciec Cabocini przybył w tej chwili z Rzymu ze zleceniem do waszej wielebności od ojca generała. Na te słowa krew wzburzyła się w Rodinie, nie dał jednak poznać swego poruszenia. - A gdzie jest wielebny ojciec Cabocini? - W sąsiednim pokoju, wasza wielebność. - Poproś go i zostaw nas samych - rzekł Rodin. W minutę później do pokoju wszedł ojciec Cabocini. ROZDZIAŁ XII SOCJUSZ Wielebny ojciec Cabocini, jezuita z Rzymu, był to niski, najwyżej trzydziestoletni człowieczek, tłuściutki, pucołowaty. Nieufny, ostrożny, okiem i uchem baczny na wszystko jak stary wilk, który zwietrza i przewąchuje wszelki napad, zasadzkę, podejście. Rodin jak żyw nigdy jeszcze nie był tak ściskany i całowany; coraz bardziej obawiając się podstępu kryjącego się zapewne pod tak gorącymi uściskami, usiłował wszelkimi sposobami uniknąć dowodów przesadnej czułości rzymskiego jezuity, ale ten nie puszczał go i całował, dopóki sił starczyło. Nareszcie, zadyszany odczepił się od szyi Rodina, który zmęczony tymi pieszczotami, rzekł gderliwie: - Sługa uniżony, mój ojcze, sługa uniżony... nie ma potrzeby ściskać się tak mocno... Lecz mały jezuita, nie odpowiedziawszy na tę przyganę, wlepił weń jedyne oko i zawołał z uniesieniem: - W końcu oglądam to cudne światło naszego świętego zgromadzenia, mogę przycisnąć je do swego serca... I odetchnąwszy, chciał znowu przyczepić się do Rodina; ale ten usunął się żywo, zasłaniając się rękami jak od napaści. Cabocini byłby upadł przed Rodinem na kolana, gdyby mu ten nie przeszkodził, przytrzymując go za ręce i mówiąc z niecierpliwością: - A to już byłoby bałwochwalstwem, wielebny ojcze, dajmy pokój moim przymiotom, a mówmy o celu podróży waszej wielebności: jakiż on jest? - Ten cel, kochany ojcze, ten cel napełnia mnie szczęściem i czułością; starałem się godnie okazać waszej wielebności tę czułość, bo serce moje jest przepełnione, przez całą drogę ledwie je mogłem powstrzymać, gdyż zawsze tu dążyło, do waszej wielebności; ten cel unosi mnie, zachwyca... ten cel... Cabocini wydobył z pugilaresu list, zapieczętowany trzema pieczęciami, ucałował go z uszanowaniem, a potem podał Rodinowi, który podobnie pocałowawszy go, odpieczętował z wielkim niepokojem. Podczas czytania listu nie było widać żadnej zmiany na twarzy jezuity, był spokojny, obojętny, chyba tylko szybsze bicie żył na skroniach zapowiadało jego wewnętrzny niepokój. Chowając list do kieszeni, Rodin spojrzał chłodno na przybysza i rzekł: - Stanie się tak, jak każe najdostojniejszy ksiądz generał. - Tak więc, wielebny ojcze - zawołał Cabocini z nowym wylaniem - to więc ja mam być cieniem światła waszej wielebności, drugim nim samym; to ja będę miał szczęście nie oddalać się od niego we dnie ani w nocy, krótko mówiąc, być jego socjuszem, bowiem, po daniu waszej wielebności możliwości nieposiadania przez jakiś czas socjusza, stosownie do życzenia waszej wielebności, nasz najdostojniejszy generał uważał za rzecz właściwą przysłać mnie z Rzymu do pełnienia tych obowiązków przy waszej wielebności; jest to łaska niespodziewana, która napełnia mnie wdzięcznością dla księdza generała i czułością dla waszej wielebności, mego kochanego, godnego ojca. - Doskonale zagrane - pomyślał Rodin - ale mnie nie tak łatwo podejść; tylko w królestwie ślepych jednooki może być królem. ROZDZIAŁ XIII PANI DE LA SAINTE-COLOMBE Otrzymawszy od Rodina szczegółowe instrukcje, Nini-Moulin udał się z wizytą do pani de la Sainte-Colombe. Wejdźmy do przybytku, w którym ta dama prowadziła z Nini-Moulinem dość dziwną rozmowę: - Co, u diabła... od dziś aż do jutra, mój gołąbku? - zawołała od niechcenia - Co też ty mówisz, ja już więcej niż rok nie słyszałam, żeby o niej mówiono... O! tak... niemniej jednak, kiedym się spotkała z Antoniną miesiąc temu, powiedziała, gdzie teraz mieszka. - A więc... czy nie można by jej odszukać? - Tak... szałapucie, ale cóż chcesz? Rozpoczynać znowu takie interesy, kiedy już trochę od nich odwykłam, to nie będzie dobre... - Jak to! Moja piękna przyjaciółko! Ty, taka dobra, co pracujesz tak pilnie wokół swego zbawienia... wahasz się zrobić kilka kroków... nieprzyjemnych... choćby i takie były, kiedy chodzi o dokonanie przykładnego czynu... o wyrwanie młodej dziewczyny ze szponów diabła... Tu papuga Barabasz rzuciła dwa wyraźne przekleństwa. Pani Sainte-Colombe zwróciła się z gniewem do papugi: - Cicho, ty... (Tu wymówiła wyraz równie sprośny jak papuga). A to jakby umyślnie... Wczoraj, z jej powodu zawstydzić się musiał ksiądz Corbinet... A będziesz ty cicho!... - Ale dlaczego koniecznie tę dziewczynę, a nie inną, mój kochany? Czy dlatego, że ona jest jakąś osobliwością? - Tak, zapewne, moja przyjaciółko, bo inaczej ta biedna matka, obłąkana... którą chcą przywrócić do zdrowych zmysłów, nie odzyskałaby ich, jak tego pragną... - Obiecuję... i zrobię lepiej.. pójdę natychmiast, pójdę, gdzie trzeba i zrobi się jeszcze prędzej... Jeszcze tego wieczora będę wiedziała, jak sprawa wygląda, i czy będzie można... Potem zwracając się do pokojówki, która właśnie weszła, rzekła: - Moja mila, powiedz Ratyzkonowi, aby mi sprowadził dorożkę i daj mi aksamitny kapelusz z piórami. Kiedy służąca wyszła, Nini-Moulin zbliżył się do Sainte-Colombe i rzekł czułym tonem: - Przynajmniej będziesz pamiętać, moja piękna, że tego wieczora nie mówiłem ani słowa o naszej miłości... będziesz pamiętała o tym? W tej chwili Sainte-Colombe zdjęła swój zawój; nagle się odwrócił i wsadziła ten strój na łysą czaszkę Nini-Moulin z głośnym śmiechem. Pisarz okazał wielkie zadowolenie z tego poufałego dowcipu i w chwili, kiedy służąca wracała z szalem i kapeluszem swej pani, czule pocałował zawój. * * * Nazajutrz po tej scenie, Rodin z triumfującą twarzą, osobiści oddał list na pocztę. Na liście był adres: Pan Agrykola Baudoin, przy ulicy Brise-Miche, N. 2, w Paryżu (Bardzo pilne). ROZDZIAŁ XIV ZWIERZENIA FARYNGEI Wbrew zwyczajowi, Dżalma nie poszedł tego dnia do panny de Cardoville. Uprzedziła go wczoraj, iż prosi, aby jej zostawił pełną swobodę przez cały dzień, żeby mogła go poświęcić na przygotowania do ślubu. Dla Hindusa, przywykłego do spędzania całych dni w towarzystwie Adrianny, ten dzień spędzony poza jej domem, wydawał się wiecznością. Jego namiętna miłość doszła już do najwyższego stopnia. Dręczony niecierpliwością, wpadający w rodzaj odrętwienia, w które zanurzał się umyślnie, aby uchronić się od myśli, które go tak nękały, Dżalma leżał na sofie, zakrywszy twarz rękami, jakby chciał uniknąć jakiegoś zwodniczego widma. Wtem wszedł Faryngea, bez pukania, co się nigdy nie zdarzało. Na niespodziewany odgłos wchodzącego, Dżalma wzdrygnął się, podniósł głowę i obejrzał się wkoło ciekawie, lecz ujrzawszy zbladłego, zmieszanego niewolnika, wstał co żywo i zawołał: - Co się stało? Po krótkim milczeniu, jakby przezwyciężając jakieś wahanie, Faryngea rzucił się księciu do nóg i rzekł niewyraźnie, z ciężką rozpaczą w głosie, niby błagając: - Jestem bardzo nieszczęśliwy... Zmiłuj się nade mną, panie! - Co się stało? Mów! Metys przybrał taką minę, jakby miał spalić się ze wstydu: - Panie, zlituj się nade mną, nie śmiej się ze mnie, najsroższe męki nie wymogłyby ze mnie tego wyznania... lecz ty, panie, królewski syn, raczyłeś powiedzieć swemu niewolnikowi: Bądź moim przyjacielem... - A ten przyjaciel... jest ci wdzięczny za zaufanie - dokończył Dżalma. - Zdradzona miłość... ściąga na siebie taką wzgardę, tyle dotkliwych szyderstw... - rzekł z goryczą Faryngea. - Ale czy jesteś pewny, że cię zdradzają? - spytał łagodnie Dżalma. - Ta kobieta... wyznaczyła schadzkę innemu mężczyźnie, którego przedkłada nade mnie... jestem aż nadto pewny... Książę, kładąc rękę na ramieniu służącego, rzekł: - Posłuchaj mnie... posłuchaj, co ci powiem... Na tę schadzkę.,. która, jak mówisz, ma przekonać cię o niewinności... lub zdradzie kobiety, którą kochasz... na tę schadzkę... musisz pójść. - Och! Może rzeczywiście - rzekł Metys ponurym głosem, uśmiechając się złośliwie - tak... pójdę... - Ale nie pójdziesz sam... - Panie, nie rozumiem, o czym mówisz? - Kto pójdzie ze mną?... - Ja... - Ty, panie?... - Pójdę z tobą na tę schadzkę i jeżeli nie mylą mnie moje przeczucia... zdaje mi się, że fałszywe pozory dręczą cię niepotrzebnie. * * * Późnym wieczorem, otuliwszy się płaszczami, wsiedli obaj do fiakra. Faryngea powiedział stangretowi, żeby jechał do domu pani Sainte-Colombe. ROZDZIAŁ XV WIECZÓR W DOMU PANI SAINTE-COLOMBE Podczas przejazdu z ulicy Clichy na ulicę Dochelieu, gdzie mieszkała pani Sainte- Colombe, Faryngea udawał, że pogrążony jest w smutnej zadumie; potem odezwał się nagle przytłumionymi głosem: - Panie... jeżeli się przekonamy, że jestem zdradzony... wtedy koniecznie muszę się zemścić. Pozwól, żebym sam poszedł na tę schadzkę... Po tych słowach ruszył się z miejsca, jakby chciał wyskoczyć z powozu. Dżalma schwycił go za rękę, nie pozwalając wysiąść. - Zostań... nie opuszczę cię... jeżeli zostałeś zdradzony, nie przelejesz krwi; wzgarda zemści się za ciebie... a przyjaźń pocieszy. Zdawało się, że słowa Dżalmy wywarły głębokie wrażenie na Faryngei. Dżalma tymczasem, przy słabym świetle latarni, czynił przygotowania do użycia podejścia lub siły dla rozbrojenia sługi, gdy ten, znienacka się oglądając i odgadując zamiar księcia, nagle wydobył zza pasa sztylet i zwrócił się do księcia tonem uroczystym i zarazem groźnym: - Ten sztylet jest straszny, kiedy użyje go zdolna ręka... w tej flaszce jest bardzo subtelna trucizna, jak wszelkie trucizny w naszym kraju. Pokręcił nieznacznie ukrytą sprężynką, a natychmiast wierzch gałki rękojeści otworzył się i pokazała się szyjka małej kryształowej flaszeczki, ukrytej w rękojeści zabójczej broni. - Wystarczy wziąć dwie lub trzy krople tej trucizny - rzekł - a nastąpi powolna śmierć... spokojna... bez żadnych boleści... w ciągu kilku godzin... I podał sztylet księciu. W chwili, kiedy Dżalma chciał odpowiedzieć, powóz zatrzymał się przed domem pani Sainte- Colombe. Dobrze zamaskowani, weszli do ciemnego przedsionka. Drzwi natychmiast zamknęły się za nimi. Faryngea powiedział kilka słów do odźwiernego, który coś mu odpowiedziawszy, oddał klucz od wejścia. Dwaj Hindusi weszli do mieszkania pani Sainte- Colombe. Mieszkanie to miało dwa wejścia, a trzecie, ukryte wyjście prowadziło na dziedziniec. Faryngea, prędko otwierając drzwi, wszedł pierwszy, nie oglądając się. Dżalma szedł za nim. Znaleźli się w wąskim korytarzyku, w zupełnej ciemności. Prowadząc Dżalmę dość długo manowcami, otwierając kolejno i zamykając kilkoro drzwi, nagle zatrzymał się i rzekł cicho do księcia: - Panie, decydująca chwila zbliża się... - poczekajmy tu trochę. Po tych słowach nastąpiło głębokie, niczym nie przerwane milczenie. Dżalma usłyszał, jak Faryngea oddalał się od niego, potem, jak nagle otworzono i znowu zamknięto drzwi na dwa spusty. To nagłe zniknięcie Faryngei zaczynało go niepokoić. Nagle głos służącego odbił się o jego uszy i kiedy nie mógł poznać, gdzie się znajduje, usłyszał następujące słowa: - Panie... powiedziałeś mi: Bądź moim przyjacielem; ja postępuję po przyjacielsku... użyłem podstępu, żeby cię tu sprowadzić... Twoja ślepa namiętność nie pozwoliłaby ci ani mnie wysłuchać, ani udać się tu za mną... Księżna Saint-Dizier wymieniła Agrykolę Baudoina... kochanka Adrianny de Cardoville... Posłuchaj... zobacz, osądź sam... Zdawało się, że głos ten odzywa się z rogu pokoju. Dżalma, znajdując się ciągle w ciemności, poznał za późno, w jaką dostał się pułapkę, zadrżał ze złości i niemal ze strachu. - Faryngeo... - zawołał - gdzie ja jestem?... Gdzie ty jesteś?.... Zaklinam cię, otwórz, chcę stąd natychmiast wyjść... Zrobił kilka kroków, lecz trafił na mur okryty jedwabnym obiciem, szedł przy nim po omacku, spodziewając się, że znajdzie drzwi; znalazł je istotnie; ale były zamknięte... na próżno szarpał klamką, chciał wyrwać zamek; drzwi wytrzymały wszelkie jego próby. Książę był coraz niespokojnieszy; drżącym z gniewu głosem zawołał Faryngeę. Nie usłyszał odpowiedzi; było ciemno i głucho. Wtedy zaszło coś niesamowitego... Słabe światło w przyległym pokoju stopniowo rozjaśniało się. Dżalma spostrzegł małe, okrągłe okienko w ścianie, którym przedostawało się światło. Pokój, który mógł widzieć tym otworem, przy słabym, lecz coraz bardziej powiększającym się świetle, był bogato umeblowany. Po chwili weszła do niego kobieta; nie można było rozpoznać dobrze ani jej figury, ani twarzy, gdyż starannie otuliła się salopą z kapturem dziwnego kształtu, ciemnego koloru. Na widok tej salopy Dżalma zadrżał. Patrzył wciąż ze zdumieniem na to, co działo się w pokoju. Kobieta, którą spostrzegł, weszła z największą ostrożnością i niemal ze strachem; najpierw podeszła do okna, odsunęła firankę i wyjrzała na ulicę; potem wróciła powoli do kominka, przy którym stała jakiś czas zamyślona, ciągle starannie okryta salopą. Wtem spostrzegł, jak nagle, opuściwszy kominek, poszła w stronę szafy i stanąwszy przed jej zwierciadlanym oszkleniem, zrzuciła z siebie okrywającą ją salopę. Dżalma, jakby piorunem uderzony... struchlał... Nieoczekiwanie ujrzał przed sobą pannę de Cardoville... Tak, zdawało mu się, że widzi Adriannę de Cardoville... taką, jak ją widział wczoraj, ubraną tak samo, jak w czasie wizyty u niej księżny Saint-Dizier... Słowem, była to panna de Cardoville... nie mógł mieć złudzeń i rzeczywiście już ich nie miał. Gorący pot oblał twarz Dżalmy; szał odurzonego uniesienia wzmagał się w nim coraz bardziej, nie mógł tchu złapać... stał jak wryty... patrzył, nie myśląc, nie zastanawiając się. Dziewczyna, ciągle odwrócona tyłem, oddaliwszy się od zwierciadła, zniknęła mu na chwilę z oczu. - Acha! Czeka na Agrykolę Baudoina, swego kochanka... - odezwał się wtedy tajemniczy głos, zdający się wychodzić ze ściany ciemnego pokoju, w którym znajdował się Dżalma. Widział, jak dziewczyna znowu się pokazała; lecz tym razem miała już na sobie biały, długi szlafroczek, który jednak pozwalał widzieć obnażone ramiona, a na nich rozpuszczone długie loki złocistych, pięknych włosów. Postępowała ostrożnie zmierzając w kierunku drzwi, których Dżalma nie mógł dojrzeć. W tej chwili czyjaś niewidzialna ręka powoli uchyliła drzwi do pokoju, ktoś zatrzymał się i zapukał parę razy. - To Agrykola Baudoin... słuchaj i patrz - odezwał się znowu ten sam głos. Uniesiony okrutnym gniewem, wściekły, postradawszy rozum, wyłącznie tylko pałający zemstą, Dżalma wydobył z pochwy sztylet, który zostawił mu Faryngea, potem niewzruszony czekał. Wtedy ujrzał dziewczynę, przechodzącą przez przedpokój i pytającą cicho: - Kto tam? - Ja!... Agrykola Baudoin - odezwał się za drzwiami silny, męski głos. Ledwie dziewczyna odsunęła rygiel, ledwie Agrykola przekroczył próg, kiedy Dżalma, skoczywszy jak tygrys, uderzył jednocześnie, tak bowiem szybkie były jego ciosy i młodą kobietę, która padła nieżywa i Agrykolę, który, choć nie został śmiertelnie raniony, zachwiał się i upadł przy trupie nieszczęsnej ofiary. Ta straszna scena, szybka jak błyskawica, działa się w dość ciemnym miejscu; wtem słabe światło, oświecające przyległy pokój, nagle zgasło, w chwilę później Dżalma poczuł w ciemności żelazną dłoń, chwytającą go za rękę i usłyszał głos Faryngei: - Już pomściłeś się... chodź... tu jest bezpieczne schronienie, nie obawiaj się niczego. Dżalma, odurzony, jakby stracił zmysły, nie opierając się, pozwolił służącemu prowadzić się w głąb mieszkania, które miało dwa wyjścia. * * * Kiedy Rodin unosił się, podziwiając niewyczerpaną żywotność swych myśli, wysłał Jakuba Dumoulin do pani Sainte-Colombe, nie odkrywając mu prawdziwego celu poselstwa, które do tego się tylko ograniczało, aby zażądać od doświadczonej kobiety, ażeby postarała się o piękną, zgrabną, rudowłosą dziewczynę; jeśliby taką znaleziono, ubiór we wszystkim podobny do tego, jaki miała na sobie Adrianna, a który opisała Rodinowi księżna Saint- Dizier, miał rozwiać resztę złudzeń Dżalmy. Reszta jest już znana; biedna dziewczyna o imieniu Sozjo odgrywała rolę Adrianny, sądząc, że robi to dla żartu. Co się tyczy Agrykoli, odebrał on list, w którym wzywano go, aby pośpieszył z odwiedzinami, które mogły okazać się bardzo ważne dla panny de Cardoville. ROZDZIAŁ XVI MAŁŻEŃSKIE ŁOŻE Łagodne światło, z kulistej, alabastrowej lampy, zawieszonej na trzech srebrnych łańcuchach u sufitu, oświecało sypialnię Adrianny de Cardoville. Puste łoże, ze słoniowej kości, nabijane perłową masą, kryje się pod zwojami muślinu i drogich koronek. Jest jedenasta wieczór. Drzwi ze słoniowej kości prowadzące do łazienki otwierają się z wolna. Wchodzi Dżalma. Upłynęły już dwie godziny, odkąd popełnił podwójne zabójstwo i uniesiony szaloną zazdrością zabił Adriannę. Nigdy nie wchodził do sypialni dziewczyny; wiedząc jednak, że jest na pierwszym piętrze, łatwo się tu dostał. Po kilku minutach ponurej zadumy Dżalma padł na kolana, wznosząc oczy ku niebu. Na twarzy Dżalmy nie widać było żadnej gwałtownej namiętności, nie można było dostrzec ani nienawiści, ani rozpaczy, ani dzikiej radości z nasyconej zemsty... lecz jedynie wyraz głębokiego żalu. Przez jakiś czas zanosił się łkaniem; łzy spływały mu po policzkach. - Umarła!... Umarła!... - powtarzał przytłumionym głosem - Umarła... ona, co jeszcze dziś rano spoczywała w tym pokoju... taka szczęśliwa... zabiłem ją. Teraz, kiedy już umarła, jakie znaczenie ma jej zdrada?... Nie powinienem zabijać jej... Zdradziła mnie... kochała mężczyznę, którego także zabiłem... Niestety! Widocznie nie umiałem podobać się jej bardziej niż on - dodał z rozrzewnieniem i zgryzotą. Z żalu zakrył twarz rękami; potem, otarłszy łzy, rozmyślał dalej: - Dobrze wiem, że i sobie muszę odebrać życie... lecz moja śmierć... już nie wróci jej życia... I wstając z trudem, wydobył zza pasa zbroczony krwią sztylet Faryngei, wyjął z jego rękojeści kryształtową flaszeczkę z trucizną a skrwawione ostrze odrzucił na gronostajowy kobierzec, którego nieskalana białość została splamiona. I śmiało przyłożył flaszeczkę do ust. Po wypiciu kilku kropel postawił ją na małym stoliku, stojącym przy łóżku Adrianny. - Płyn jest ostry, palący - rzekł spokojnie. - Teraz jestem pewien, że umrę... O! Niech przynajmniej zdążę jeszcze nacieszyć się widokiem i zapachem tego pokoju... aby móc złożyć głowę na tym samym łożu, na którym spoczywała jej głowa... I padł na kolana przed łożem, na którym wsparł rozpalone czoło. W tej chwili drzwi, prowadzące do łazienki, skrzypnęły lekko na zawiasach i weszła Adrianna... Dziewczyna odprawiła już swoje służące, które towarzyszyły jej przy przebieraniu się na noc. Gdy otworzywszy drzwi, stanęła różową nóżką, atłasowym tylko pantofelkiem przysłoniętą, na gronostajowym kobiercu, była piękna aż do upojenia; szczęście błyskało z jej oczu, jaśniało na czole i wyrażało się w całej postawie... wszystkie przeszkody, związane ze ślubem, zostały usunięte, za dwa dni miała już należeć do Dżalmy... Drzwi z kości słoniowej obróciły się na zawiasach; pierwsze kroki dziewczyny po gronostajowym kobiercu były tak ciche, iż Dżalma, wsparty czołem na łóżku, nic nie słyszał... Lecz nagle okrzyk zdziwienia i przerażenia obił się o jego uszy... Ujrzał przed sobą Adriannę... Widząc przestrach i zdumienie w osłupiałej twarzy Dżalmy, ciągle klęczącego bez ruchu, z głową zwieszoną na piersi, Adrianna, nie obawiając się już podstępu z jego strony, podeszła i zawołała zmienionym głosem, wskazując na sztylet: - Drogi przyjacielu, jak się tu dostałeś? Co się stało?... Co znaczy ten sztylet... Dżalma nie odpowiedział. Obecność Adrianny wydawała mu się początkowo przywidzeniem, które przypisywał obłąkaniu zmysłów, już pomieszanych w wyniku zażytej trucizny. Lecz gdy usłyszał miły głos dziewczyny, poznał, że to nie było złudzenie i że rzeczywiście przed jego oczyma stała panna de Cardoville. Nie mógł zrozumieć cudu tego zmartwychwstania. Posuwając się na kolanach ku Adriannie, wzniósł do niej drżące ręce, nie mogąc wymówić słowa. Przeczuła, że tkwi w tym jakaś straszna tajemnica. Wreszcie Dżalma, załamując ręce, zawołał głosem, który niepodobna opisać: - Ty żyjesz?... - Żyjesz?... - powtórzyła zdumiona dziewczyna. - Więc to nie ty byłaś... Więc to nie ciebie... zabiłem... Bóg jest dobry i sprawiedliwy! - Ale co się stało? Kogo zabiłeś?... - Albo ja wiem?... Kobietę... podobną do ciebie, a potem mężczyznę, o którym myślałem, że jest twoim kochankiem, było to przewidzenie... sen... straszny sen; ty żyjesz, bo przecież cię widzę! Zanosząc się, płakał z radości. - Sen? O, to nie był sen! Na tym sztylecie jest krew! - zawołała Adrianna, wskazując drżącą ręką na sztylet. - Wyraźnie widzę krew... - Tak... dopiero co rzuciłem ten sztylet, decydując się zażyć truciznę... przekonany, że zabiłem ciebie. - Ty?... rzekła Adrianna, pobladła jak śmierć - Ty zażyłeś truciznę?... - Tak... - To nieprawda! - zawołała z przerażeniem Adrianna. - Spójrz - rzekł Hindus. I obrócił twarz do łóżka, w stronę, gdzie stał stolik z kości słoniowej, a na nim kryształowy flakonik. Nie zastanawiając się, pędem szybszym jak myśl, a może i szybszym niż wola, Adrianna skoczyła do stolika, chwyciła flaszeczkę i podniosła ją chciwie do ust. Aż do tej chwili Dżalma klęczał; teraz krzyknął przeraźliwie, jednym skokiem stanął przy dziewczynie i wyrwał z jej rąk flaszeczkę... - Nie przeszkodzisz mi... już wypiłam tyle co ty - rzekła Adrianna. Zapanowało dramatyczne milczenie. Adrianna i Dżalma patrzyli na siebie bez słowa, przerażeni. Do obojga zbliżała się śmierć... Pogrążony w strasznej rozpaczy, gdy pomyślał, że Adrianna także umrze, Dżalma poczuł, że mu braknie sił; westchnął głęboko, twarz zakrył rękami; nogi się pod nim ugięły; usiadł na łóżku... - Już... - zawołała z przerażeniem dziewczyna, padając na kolana obok Dżalmy - już zbliża się śmierć... zakrywasz przede mną twarz... Oderwała ręce Dżalmy od twarzy, aby mu się przyjrzeć... jego twarz była zalana łzami. - Ale ty... ty!... - szepnął Hindus przejmującym głosem. - Nie chodzi o mnie... - odpowiedziała Adrianna - ty zabiłeś, zmażemy więc oboje twoją zbrodnię... Nie wiem, co i jak się stało, lecz przysięgam na naszą miłość... w tym musi kryć się jakaś potworna tajemnica! - W skrajnej rozpaczy, w obłędzie, uwierzyłem w złudzenie... Widziałem... przychodzi mężczyzna... ty wybiegasz do niego... Wtedy, straciwszy głowę, ugodziłem kobietę... i zaraz potem zadałem cios mężczyźnie... widziałem ich oboje padających; wtedy przyszedłem, aby tutaj umrzeć... i... znowu cię widzę... widzę, żeby się stać przyczyną twojej śmierci... Och! Nieszczęście! Nieszczęście! Ty musisz umrzeć przeze mnie... I Dżalma, mężczyzna, okazujący zawsze tak silny charakter, zaczął głośno płakać, zanosząc się jak małe dziecko. - Dosyć już łez, kochany - zawołała niemal wesoło Adrianna - zapomnijmy o łzach; radujmy się... Uspokój się; nie... nie... nasi wrogowie nie będą triumfowali. - Adrianno... opamiętaj się!... Zastanów się nad tym, co mówisz... - Wiem, co mówię... zachowałam zdrowy rozsądek... Słuchaj mnie, mój aniele... teraz wszystko rozumiem. Wpadłeś w piekielną zasadzkę, którą przygotowali ci niegodziwcy, popełniłeś zabójstwo. W tym kraju... musisz wiedzieć, zabójstwo... okrywa hańbą... lub zasługuje na rusztowanie... I jutro... a może jeszcze tej nocy, zostałbyś aresztowany; dlatego nasi wrogowie ułożyli sobie: taki mężczyzna jak Dżalma nie czeka rusztowania, odbiera sobie życie. Kobieta jak Adrianna de Cardoville nie przeżyje hańby lub śmierci kochanka... zabije się... lub umrze z rozpaczy... Tak więc... straszna śmierć czeka jego... straszna śmierć dla jego kochanki... a dla nas... pomyśleli ci piekielni ludzie... dla nas zostaje ogromne dziedzictwo, o które się ubiegamy... - Lecz dla ciebie! Tak młodej, tak pięknej, tak czystej... taka straszna śmierć... a te potwory triumfują - zawołał Dżalma. - Tak więc sprawdzi się, co zaplanowali... - Oni się mylą... - zawołała panna de Cardoville - nasza. śmierć nie będzie straszna, będzie rozkoszna... bo ta trucizna działa powoli a ja kocham cię, Dżalmo... Wypowiadając te słowa cichym i drżącym z miłości gestem, Adrianna, opierając się łokciami o kolana Dżalmy, tak się do niego zbliżyła, że poczuł na twarzy ognisty oddech dziewczyny... Na to odurzające wrażenie na przejmujące spojrzenie wielkich oczu Adrianny, której na wpół otwarte, koralowe usta coraz mocniej nabrzmiewały, Hindus zadrżał na całym ciele, jakiś piekący ogień przebiegł wszystkie jego członki... zawrzała w nim młodzieńcza krew, zapomniał o wszystkim - i o rozpaczy, i o bliskiej śmierci. - O! Mój ukochany... mój drogi... jaki jesteś piękny! - zawołała Adrianna z uwielbieniem. - Widzisz, samo niebo chce, abyśmy należeli do siebie i nic już nie przeszkodzi naszej zachwycającej rozkoszy... bowiem dziś rano mąż cnotliwy, który miał pobłogosławić nasz związek, odebrał ode mnie i w twoim imieniu hojny dar, który uszczęśliwi na zawsze wielu biednych. Więc czego masz żałować, mój aniele? Nasze śmiertelne dusze wzniosą się w miłości do Boga, który jest przecież samą miłością. - Adrianno... - Dżalmo... * * * Przeźroczyste, opadające firanki okryły jak mgła ich śmiertelne łoże. KONIEC ROZDZIAŁU 903 Część ósma l CZERWCA ROZDZIAŁ I SPOTKANIE Adrianna i Dżalma zakończyli życie 30 maja. 31 tego miesiąca w wigilię dnia wyznaczonego na ostateczne spotkanie spadkobierców Mariusza Rennepont'a, rozegrała się następująca scena: Było koło południa. Ksiądz d'Aigrigny trzymał w ręku poranną gazetę i wśród paryskich nowin czytał: "Godzina jedenasta wieczorem. - Wypadek równie haniebny jak tragiczny napełnił zgrozą całą okolicę przy ulicy Richelieu: popełniono podwójne zabójstwo, młodej dziewczyny i młodego robotnika. Dziewczyna została zabita sztyletem; istnieje jeszcze nadzieja ocalenia życia robotnika. Zbrodnię tę przypisuje się zazdrości. Sąd prowadzi śledztwo. Szczegóły podamy jutro". Ksiądz d'Aigrigny rzucił gazetę na stół i zamyślił się. - To nie do wiary - rzekł z gorzką zawiścią, myśląc o Rodinie. - Więc osiągnął cel, jaki sobie wyznaczył, nie zawiódł się prawie w żadnym ze swych przewidywań... Cała rodzina została wytępiona jedynie skutkiem gry namiętności, tak dobrych jak i złych, którymi on potrafił pokierować. Stało się, jak powiedział!... I wkrótce pewnie ziściłaby się może ta jego piekielna ambicja, gdyby od dawna już, bez jego wiedzy, nie czuwano nad skrytymi zabiegami tego niebezpiecznego człowieka... Ach! - triumfował ksiądz d'Aigrigny - Och! Ty brudny człowiecze, chcesz grać rolę Sykstusa Piątego?... I jeszcze, nie zadowalając się tym zuchwałym przewidzeniem... chcesz, jeżeli tylko ci się uda, zniweczyć, wytępić nasze zgromadzenie, jak sułtan janczarów. Ach, to ty mnie złamałeś, upokorzyłeś, zgniotłeś swoją zuchwałą wzgardą... Poczekaj!... - dodał z powściąganą radością - Poczekaj, zbliża się dzień odwetu... tylko ja jestem powiernikiem woli naszego generała; nawet ojciec Cabocini, przysłany tu jako doradca, nic o tym nie wie... Los ojca Rodina jest w moim ręku!... Nagle przerwano księdzu d'Aigrigny te rozważania; usłyszał, jak otwierano drzwi przyległych pokoi, przez które wchodziło się do niego. Ksiądz d'Aigrigny poruszył się i zaczerwienił jak karmazyn. Przed nim stanął marszałek Simon. A za nim, w cieniu, spostrzegł trupią twarz Rodina. Ten, rzuciwszy na księdza d'Aigrigny wzrokiem szatańskiej przebiegłości, znikł prędko; drzwi zamknęły się za nim, d'Aigrigny i marszałek zostali sami. Trudno było poznać ojca Róży i Blanki; jego siwe włosy były zupełnie białe. Ksiądz d'Aigrigny rychło zrozumiał, na co się zanosi. Będąc z jezuitą sam na sam, marszałek Simon szybkim ruchem zrzucił płaszcz z ramion; a d'Aigrigny ujrzał u jego pasa, zrobionego z jedwabnych chustek Róży i Blanki, dwie szpady. Marszałek, ciągle milcząc, odpasał chusty, położył obie szpady na stole i założywszy ręce na piersiach, postąpił z wolna ku księdzu. Rodin, wychodząc, jakby przez zapomnienie, zamknął drzwi na dwa spusty. Dwaj mężczyźni stali naprzeciw siebie, twarz w twarz, a żaden nie wymówił jeszcze słowa. Na twarzy marszałka widać było straszną rozpacz; jego spokój, nieprzebłagany jak przeznaczenie, był straszniejszy aniżeli gwałtowne oburzenie. - Moje dzieci nie żyją - rzekł wreszcie do jezuity, głosem powolnym, ponurym, pierwszy przerywając milczenie - muszę więc zabić cię. - Panie - zawołał d'Aigrigny - wysłuchaj mnie... nie wiesz... - Muszę cię zabić - powtórzył marszałek, nie dając mu dokończyć. - Od dwudziestu lat jesteś moim złym duchem... Dosyć tego, musisz to przypłacić swoim życiem... tak... muszę mieć twoje życie... Będę je miał... Będziemy się bić na śmierć tu, w tym pokoju, a ponieważ mam pomścić swoją żonę i dzieci... jestem spokojny. - Panie - odpowiedział chłodno ksiądz d'Aigrigny - zapominasz, że mój stan zabrania mi bić się. Dawniej mógłbym przyjąć wyzwanie, jakieś mi uczynił... dziś moje położenie zmieniło się. - Zatem... odmawiasz? - zapytał marszałek, zbliżając się do niego. - Doprawdy; nic mnie do tego nie zdoła zmusić. - Zobaczymy - rzekł marszałek. I ręka jego spadła na policzek d'Aigrigny'ego. Jezuita krzyknął zapalczywie; cała krew rzuciła mu się do spoliczkowanej twarzy; odwaga tego człowieka, był bowiem odważny, została dotknięta; jego dawna waleczność przemogła, oczy mu się zaiskrzyły i ścisnąwszy pięści, postąpił krok w kierunku marszałka, wołając: - Szpady!... Szpady!... Zaślepiony gniewem, rzucił się do stołu, na którym leżała druga szpada, chwycił ją i krzyknął: - Ha!... Pragniesz krwi?... Więc dobrze... będziesz miał krew... twoją... - Przecież!... - zawołał marszałek. Lecz jeszcze raz rozsądek ostudził popędliwy zapał księdza d'Aigrigny, znowu przypomniał sobie, że ten niebezpieczny pojedynek mógłby dogadzać zamierzeniom Rodina, którego los trzymał w swoich rękach, opuścił więc koniec szpady, mówiąc: - Z powodu swego stanu nie wolno mi przelewać krwi. Przebacz, stwórco, moje uniesienie, przebacz także memu bratu, który pobudził mnie do gniewu. To mówiąc, zgiął koniec szpady i ostrze pękło na dwoje. Marszałek Simon nie powiedział słowa, nie ruszył się z miejsca, wiedział bowiem, że pojedynek nie odbędzie się; lecz nie namyślając się długo i naśladując przykład jezuity, także nastąpił na swoją szpadę, złamał ją, następnie podniósł połowę, odwiązał z szyi czarną chustkę, owinął w nią złamany koniec i zrobiwszy naprędce jakby rękojeść, rzekł: - Walczmy na puginały. Jezuita przerażony zimną krwią i zawziętością marszałka, zawołał: - Ależ to piekło... - Nie... to ojciec, któremu zamordowano dzieci - rzekł marszalek ponurym głosem i mimowolnie łzy zrosiły mu oczy, które niebawem znów się zaiskrzyły. - Ależ to straszne... na noże... nie... nie... nigdy. - Więc muszę ci chyba plunąć w twarz, aby napędzić choć trochę krwi, która ci jeszcze pozostała w żyłach - zawołał rozjątrzony marszałek. - O! Tego już nadto!... - rzekł z zapalczywością jezuita, podnosząc kawałek ostrza szpady, leżącego przy nogach. - Tego już za wiele... - Tego za mało! - rzekł groźnie marszałek - Dla ciebie, Judaszu... I plunął mu w twarz. D'Aigrigny, doznawszy takiej obelgi, stracił głowę, zapomniał swoich obiekcjach. W mgnieniu oka, zdjąwszy również czarną chustkę z szyi, owinął nią ostrze złamanej szpady i rzucił się na marszałka, który mężnie wytrzymał napaść. W tej strasznej walce wymierzano i odbierano ciosy; posiniałe głowy schylały się, ręce wytężały się jak żelazne szyny lub zwijały jak węże. W pewnym momencie przeciwnicy upadli i potoczyli się jeden na drugiego. Głos ugodzonego śmiertelnie marszałka wymówił jeszcze te słowa: - Moje dzieci!... Dagobercie!... - Zabiłem go - rzekł d'Aigrigny słabym głosem - lecz czuję... że też zostałem śmiertelnie trafiony... I oparłszy się jedną ręką o posadzkę, drugą pomacał piersi. Sutanna była podarta ostrzem szpady, lecz krew nie mogła wytrysnąć. - Och! Umieram... umieram... tchu mi braknie - wyszeptał, a zmienione rysy twarzy zapowiadały bliską śmierć. W tej chwili w zamku obrócił się klucz. W progu ukazał się Rodin i wsunąwszy głowę, rzekł pokornym głosem: - Można wejść? Usłyszawszy tę straszną ironię, d'Aigrigny usiłował podnieść się, chcąc rzucić się na Rodina, lecz upadł na rękę z głuchym jękiem; krew zalewała mu płuca. - Ach! Piekielny potworze - złorzeczył cicho, zwracając się do Rodina, posiniały ze złości i bólu - To ty jesteś przyczyną mej śmierci! - Zawsze powtarzałem ci, wielebny ojcze, że twój animusz wojskowy będzie zgubny dla ciebie - odpowiedział Rodin z piekielnym uśmiechem. - Kto miecza dobywa, od miecza ginie. A zresztą marszałek Simon miał dziedziczyć po córkach. Mówiąc między nami... cóż chcesz, mój ojcze?... Jak miałem postąpić?... Należało poświęcić ciebie dla dobra naszego zgromadzenia, tym bardziej, skoro wiedziałem, co ty dla mnie, wielebny ojcze, przygotowałeś na jutro. Mnie zaś nie tak łatwo można podejść. - Och! - jęczał w agonii d'Aigrigny, któremu mdlały już powieki - Oby Bóg zlitował się nade mną... jeżeli już nie jest za późno... Niestety!... W tej ostatecznej chwili jestem wielkim grzesznikiem... - Już czas wołać o ratunek. I Rodin wybiegł z krzykiem i przerażoną miną na dziedziniec. Na jego krzyk zbiegli się ludzie. Rodin nie odstąpił księdza d'Aigrigny, aż do momentu, gdy ten wydał ostatnie tchnienie. * * * Wieczorem Rodin, sam jeden w swojej izbie, przy świetle lampki, pogrążył się w zamyśleniu przed obrazem, wyobrażającym Sykstusa V. Północ bila powoli na wieży. Gdy zegar wybił ostatni raz, Rodin wstał i wyprostował się w całej dzikiej okazałości swego piekielnego triumfu i zawołał: - Mamy więc pierwszy czerwca... nie ma już Rennepont'ów !... Zdaje mi się, że słyszę wybicie godziny na kościele Św. Piotra w Rzymie. W tym czasie, kiedy pogrążony w dumnym uniesieniu, przypatrywał się z rozkoszą portretowi Sykstusa V, ojciec Cabocini poszedł odwiedzić Faryngeę i dając mu odłamek krucyfiksu z kości słoniowej, z dobroduszną miną i zwykłą sobie żartobliwością zwrócił się do niego ze słowami: - Jego przewielebność kardynał Malipieri, gdy wyjeżdżał z Rzymu, polecił mi, abym to panu oddał, dopiero dziś... 31 maja. Metys, który na ogół nigdy się nie wzruszał, zadrżał; twarz jego zasępiła się i wlepiwszy przenikliwy wzrok w jednookiego księdza odparł: - O której godzinie wielebny ojciec Rodin udaje się jutro na ulicę Św. Franciszka? - Bardzo wcześnie. - Czy pójdzie najpierw do kaplicy na modlitwę? - Tak, pójdzie, bo taki jest zwyczaj naszych wielebnych ojców. - Wielebny ojciec śpi razem z nim? - Jako jego socjusz zajmuję sąsiedni pokój. - Mogłoby zdarzyć się - rzekł Faryngea po chwili milczenia - że wielebny ojciec, pogrążony w myślach o wielkich sprawach, jakie go obecnie zajmują, zapomniałby udać się do kaplicy... Przypomnij mu, wasza wielebność, ten pobożny obowiązek. - Bądź pan spokojny, na pewno to zrobię... rzekł Cabocini. Obaj mężczyźni rozstali się. Wróciwszy do siebie, ojciec Cabocini dowiedział się, że w nocy przybył z Rzymu goniec, który przywiózł listy dla Rodina. ROZDZIAŁ II WIERNY SŁUGA Kaplica wielebnych ojców przy ulicy Vaugirard była wspaniała; ołtarz świecił się pozłotą i kryształami, 1 czerwca rano, przy kropielnicy, w ciemnym zakątku, klęczał Faryngea. Ukryty w ciemności, był głęboko zadumany, gdy wtem usłyszał stąpanie; nadchodził Rodin, a za nim socjusz, dobry ojciec Cabocini. Rodin umoczył palce w kropielnicy, przy której klęczał Faryngea. Rodin krótko pomodlił się, śpieszył się bowiem na ulicę Św. Franciszka. Przeżegnawszy się wstał, skłonił się z uszanowaniem ołtarzowi i szedł w stronę drzwi, a za nim socjusz. Kiedy zbliżał się do kropielnicy, spostrzegł Metysa, który skłonił się z uszanowaniem. Rodin wyciągnął rękę, chcąc umoczyć ją w kropielnicy; lecz Faryngea oszczędził mu fatygi, podając kropidło, które zwykle znajdowało się w święconej wodzie. Rodin zwilżył palce, podniósł je do czoła, na którym nakreślił znak krzyża i otworzywszy drzwi, wyszedł. Przed wyjściem zwrócił się szeptem do Faryngei: - O drugiej, u mnie... Sądząc, że także może użyć kropidła, które niewzruszony Faryngea ciągle trzymał w ręce, ojciec Cabocini wysunął palce, lecz Metys cofnął kropidło; zawiedziony jezuita pośpieszył za Rodinem. W miarę jak dorożka zbliżała się do dzielnicy zwanej Bagna, gdzie znajdował się dom Rennepont'ów , gorączkowy niepokój i rozpierająca żądza triumfu coraz wyraźniej malowały się na twarzy Rodina. Dorożka zatrzymała się przed okutą bramą starego domu przy ulicy Św. Franciszka. Rodin wyskoczył z dorożki, żwawy jak młodzieniec i gwałtownie zastukał do bramy, gdy tymczasem ojciec Cabocini, mniej zwinny, wysiadł ostrożnie. Nikt nie odpowiadał. W końcu furtka przy bramie otworzyła się; ukazał się Samuel, stary Żyd, stróż domu... Twarz starca wyrażała głęboki ból i smutek; widać było na niej ślady łez, które jego zgrzybiałe, drżące ręce ocierały jeszcze, gdy otwierał bramę. - Kim panowie jesteście? - spytał. - Jestem pełnomocnikiem księdza Gabriela Rennepont'a, jedynego żyjącego spadkobiercy z rodziny Rennepont'ów - odpowiedział Rodin przyśpieszonym głosem. - Ten pan to mój sekretarz - wskazał na księdza Cabocini, który ukłonił się nisko. Samuel przyjrzawszy się uważnie Rodinowi, rzekł: - W rzeczy samej, przypominam sobie pana. Proszę panów za mną. I poszedł w kierunku domu w ogrodzie, dając znak wielebnym ojcom, by udali się za nim. Jezabel, żona Samuela, stała stroskana w drzwiach; starzec, przechodząc koło żony, rzekł po hebrajsku: - A firanki żałobnego pokoju? - Są zasunięte... - A żelazna szkatułka? - Jest przygotowana - odpowiedziała Jezabel również po hebrajsku. Po tych słowach, niezrozumiałych dla Rodina i ojca Cabocini, Samuel i Jezabel, mimo malującego się na ich twarzach przygnębienia, spojrzeli na siebie dziwnie i uśmiechnęli się złowieszczo. Wkrótce Samuel, poprzedzając dwóch księży, wszedł po schodach na ganek, następnie do sieni, w której paliła się lampa; Rodin, obdarzony doskonałą pamięcią, zmierzał prosto ku czerwonej sali, gdzie za pierwszym razem zebrali się spadkobiercy, ale Samuel zatrzymał go: - Nie, nie tam pójdziemy tym razem. Wziąwszy lampę, wszedł na ciemne schody, gdyż okna domu, od półtora wieku zamurowane, nie przepuszczały światła. - Ależ - rzekł Rodin - ostatnio... zebraliśmy się w sali na parterze... - Dziś zgromadzimy się na górze - odpowiedział Samuel. I zaczął zwolna wstępować na schody. - Dokąd to? Na górę?... - niecierpliwił się Rodin, idąc za nim. - Do żałobnego pokoju... - rzekł stary Żyd. - Cóż to za żałobny pokój? - pytał zdumiony Rodin. - Miejsce łez i śmierci... - odparł starzec. I szedł dalej, pośród ciemności, która była coraz większa, gdyż mała lampa ledwie ją rozjaśniała. - Ależ... - mówił Rodin, coraz bardziej poirytowany - po co tam idziemy?... - Tam są pieniądze - odpowiedział Samuel. - Czy prędko dojdziemy? - ciągle dopytywał się Rodin. - Otóż i jesteśmy. - Nareszcie! To dobrze - rzekł Rodin. - Bardzo dobrze - odpowiedział Żyd. I wyprzedzając Rodina, wskazał ręką wielkie drzwi, z których dochodziło słabe światło. Rodin wszedł śmiało do pokoju, a za nim wkroczył ojciec Cabocini i stary Samuel. Zamknięte okna, stanowiące cztery ściany pokoju, okryte były ołowianą blachą, przedziurawioną siedmioma okrągłymi otworami, układającymi się w krzyż. Ponieważ tylko tymi otworami dochodziło światło, słabo oświetlając pokój, przeto paliła się w nim lampa, stojąca pod ścianą na wielkiej konsoli z czarnego marmuru. Wydawało się, że jest to pokój pogrzebowy; naokoło same obicia lub czarne, obszyte bielą firanki. Nie było tu żadnego innego sprzętu. Na marmurowej konsoli stała szkatułka z kutego żelaza z XVII wieku, przepięknej, ażurowej roboty; prawdziwa stalowa koronka. Samuel, zwracając się do Rodina, który ocierając czoło brudną chustką, rozglądał się wkoło ciekawie, bynajmniej nie przestraszony, rzekł: - Wola testatora, jakkolwiek może wydać się panu śmieszną, jest święta... - co do mnie... spełnię ją co do joty... jeżeli pan pozwoli. - Nic słuszniejszego - odparł Rodin - ale co będziemy tu robić? Dowiesz się pan niebawem. Jesteś pełnomocnikiem jedynego spadkobiercy, księdza Gabriela de Rennepont? - Tak, panie, oto moje dowody - odpowiedział Rodin. - Żeby na próżno nie tracić czasu - rzekł Samuel - zanim nadejdzie urzędnik sądowy, pokażę panu inwentarz gotówki spadku Rennepont'ów , zamkniętego w tej żelaznej szkatułce; kapitał pobrałem wczoraj z Banku Francuskiego. - To tu są pieniądze! - zawołał Rodin, podbiegając ku szkatułce. - Tak, panie - odpowiedział Samuel - oto ich spis; pański sekretarz będzie czytał sumy; ja będę pokazywać ich dowody, będziecie je panowie przeglądać po porządku, a potem złożę je znowu do szkatułki, którą oddam panu w obecności urzędnika. - Doskonale, ze wszech miar - rzekł Rodin. Samuel podał spis księdzu Cabocini, zbliżył się do szkatułki, przycisnął sprężynę, której Rodin nie dostrzegł; ciężkie wieko uniosło się i w miarę, jak ksiądz Cabocini wymieniał jakąś sumę, Samuel pokazywał jej pokwitowanie Rodinowi, który po dokładnym obejrzeniu oddawał je na powrót staremu Żydowi. Przebiegało to bardzo sprawnie. Gdy Rodin przeliczył ostatni z pięciuset bankowych banknotów tysiącfrankowych, oddając je Samuelowi, rzekł: - Zgadza się... ogółem: dwieście dwanaście milionów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków. Można sobie wyobrazić, jaka musiała go opanować radość, jakie ogarnęło go szczęście; gdyż na chwilę wstrzymał oddech, zamknął oczy, poczuł jakąś duszność, tak że musiał oprzeć się na ramieniu ojca Cabociniego, mówiąc z pewnym zdziwieniem: - To dziwne... sądziłem, że będę wytrwalszy na wszelkie wzruszenia. Lecz to, którego teraz doznaję, oszałamia mnie, aż mąci mi się w głowie. Naturalna siność jezuity spotęgowała się; zaczął trząść się konwulsyjnie, tak iż ojciec Cabocini przytrzymał go, wołając zaniepokojony: - Drogi ojcze... opamiętaj się... uspokój... nie trzeba pozwalać tak bardzo unosić się urokowi szczęścia. Kiedy jednooki ojciec okazywał Rodinowi ten nowy dowód czułej troskliwości, Samuel tymczasem na powrót układał w żelaznej szkatułce ogromne sumy. Rodin, dzięki swojej niepokonanej energii i niewymownej radości, jaką czuł, widząc, że już, już zbliża się do upragnionego celu, powstrzymał ten chwilowy napad słabości i prostując się, spokojny i dumny, rzekł do księdza Cabocini: - To nic, to minie... nie umarłem na cholerę; na pewno nie umrę z radości. I rzeczywiście, chociaż okropnie zsiniał, jednak twarz jego wyrażała wielką dumę i zadowolenie. Ksiądz Cabocini widząc, że Rodin przyszedł do siebie, jakby się zmienił; mimo że był mały, pękaty, jednooki, jego twarz, niedawno tak dobroduszna, stała się nagle tak poważna, surowa, iż spojrzawszy nań, Rodin cofnął się o krok. Wielebny ojciec Cabocini wyjął z kieszeni list i pocałowawszy go z uszanowaniem, rzucił wzrokiem na Rodina i dźwięcznym, surowym głosem czytał: "Po otrzymaniu niniejszego reskryptu wielebny ojciec Rodin przekaże całą swoją władzę wielebnemu księdzu Cabocini, który od tej chwili sam będzie w mocy, równie jak wielebny ojciec d'Aigrigny, przejąć spadek Rennepont'ów , jeżeli w swej wiecznej sprawiedliwości, Pan Bóg chce, aby ten majątek, niegdyś zdradziecko wydarty naszemu zgromadzeniu, został nam zwrócony. Nadto jeszcze, wielebny ojciec Rodin, strzeżony przez jednego z naszych ojców, którego wyznaczy ojciec Cabocini, zostanie przewieziony do naszego domu w mieście Laval, gdzie w wyznaczonej celi pozostanie w odosobnieniu i pod ścisłym nadzorem aż do nowego rozkazu". Ksiądz Cabocini podał list Rodinowi, aby ten mógł zobaczyć podpis generała zakonu. Samuel, zainteresowany tą sceną, pozostawiwszy szkatułkę otwartą, zbliżył się kilka kroków. Rodin nagle zaczął się głośno śmiać... śmiechem radości i triumfu. Ojciec Cabocini patrzył nań ze zdziwieniem i gniewem a Rodin, jeszcze bardziej zuchwały i przybrawszy dumną minę, z większą niż kiedykolwiek wzgardą odepchnął ręką papier, który mu podał ksiądz Cabocini i zapytał: - Jaką datę ma ten list? - 17 maja - odparł Cabocini. - Proszę - Rodin wyjął jakiś papier z zatłuszczonego pugilaresu - oto breve, które otrzymałem tej nocy z Rzymu; pochodzi ono z dnia 18 i zawiadamia mnie, że zostałem mianowany generałem naszego zakonu. Proszę przeczytać. Cabocini wziął pismo, przeczytał i struchlał. Potem z największą pokorą oddał reskrypt Rodinowi, zginając przed nim kolano. Tak spełnił się ambitny zamiar Rodina. Niemy świadek tej sceny, Samuel, uśmiechnął się i także z triumfującą miną zamknął szkatułkę. Ten metaliczny szczęk przywrócił Rodina do rzeczywistości; rzekł więc krótko do Samuela: - Słyszałeś?... Do mnie... tylko do mnie należą te miliony. I niecierpliwie wyciągnął chciwe ręce po żelazną szkatułkę jakby chciał wziąć ją w posiadanie przed przyjściem urzędnika. Lecz wtedy i Samuel zmienił się; złożywszy ręce na krzyż, wyprostowawszy pochyloną wie- kiem sylwetkę, okazał się imponujący i groźny; oczy, coraz żywsze, rzucały błyskawice gniewu i zawołał uroczystym głosem: - Ten majątek, z początku mała cząstka dziedzictwa najszlachetniejszego z ludzi, którego intrygi synów Loyoli doprowadziły do samobójstwa... ten majątek stał się królewskim majątkiem, dzięki rzadkiej uczciwości trzech pokoleń wiernych sług... ale nie będzie on nagrodą za kłamstwa, obłudę... i zabójstwa. Nie, nie... Bóg w swej wiecznej sprawiedliwości nie dopuści do tego. - Mój panie, o czym ty mówisz? - zapytał zuchwale Rodin. Samuel nie odpowiedział; wyciągnął tylko rękę ku głębi sali. Wtedy Rodin i ksiądz Cabocini ujrzeli przerażające widowisko. Draperie, okrywające ściany, rozsunęły się, jak gdyby pociągnęła je czyjaś niewidzialna ręka. Sześć trupów, ułożonych jakby w pieczarze, oświetlonej grobowym, błękitnawym światłem srebrnej lampy, leżało na czarnych całunach, w długich czarnych szatach. Byli to: Jakub Rennepont, Franciszek Hardy, Róża i Blanka Simon, Adrianna i Dżalma. Wydawało się, jakby spali, powieki ich były zamknięte... ręce złożone na piersiach. Ksiądz Cabocini, cały drżąc, przeżegnał się i cofnął aż do przeciwległej ściany, o którą oparł się, zakrywszy twarz rękami. Rodin, przeciwnie, z pobielałą twarzą, z wytrzeszczonymi oczyma, najeżonymi włosami na głowie, podszedł ku zwłokom. Zdawało się, że ci ostatni Reneponfowie dopiero rozstali się z życiem, tylko co zasnęli wiecznym snem. - Otóż masz ich... tych, których zamordowałeś... - rzekł Samuel przerywanym głosem. - Tak, twoje niegodziwe zabiegi przyprawiły ich o śmierć... potrzebowałeś bowiem ich śmierci. Za każdym razem, kiedy pod ciosem twej nienawiści... padł jeden z członków tej nieszczęsnej rodziny... zdołałem dostać jego szczątki... Niestety!... Wszyscy mają razem spoczywać w jednym grobie. Och! Bądź przeklęty... przeklęty... przeklęty, ty, który ich zabiłeś... lecz majątek ujdzie twoich zabójczych rąk. Rodin cofnął się przerażony... przez kilka sekund drżał konwulsyjnie; lecz ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, odzyskał przytomność umysłu, a z nią dawną energię, ową piekielną uporczywość charakteru, która nadawała mu tyle władzy. Surowy, ironiczny, zwrócił się do Samuela i rzekł chrapliwie: - Nie mam potrzeby pokazywać panu aktów zgonu... masz je pan tu, w oryginale. I wskazał ręką na sześć trupów. Na te słowa swego zwierzchnika wielebny ojciec Cabocini przeżegnał się z przestrachu, jak gdyby zobaczył szatana. - Och! Mój Boże! - rzekł Samuel - Więc zupełnie oddaliłeś się od niego... - Tak, panie - rzekł Rodin ze strasznym uśmiechem - to, wystawa żywych woskowych figur, nic więcej. Mój spokój dowodzi mojej niewinności. Przystąpmy do rzeczy, bo muszę się śpieszyć; mam gościa o drugiej. Znieśmy na dół tę szkatułkę. I skierował kroki ku szkatułce. Oburzony do najwyższego stopnia, Samuel wyprzedził Rodina i mocno przycisnąwszy gałkę na wieczku szkatułki, zawołał: - Ponieważ twoja szatańska dusza nie zna wyrzutów sumienia... może więc wściekłość ukaranej chciwości potrafi nią zachwiać... majątek twych ofiar ujdzie twoich rąk, splamionych krwią. Ledwie wymówił te słowa, kiedy przez szczeliny ażurowej szkatułki zaczął wydobywać się dym i lekka woń palącego się papieru rozeszła się po pokoju... Rodin zrozumiał, co się dzieje... - Ogień!... - zawołał, rzucając się na szkatułkę, przymocowaną do masywnej marmurowej konsoli. - Tak... ogień... - rzekł Samuel - za chwilę... z tego ogromnego skarbu zostanie tylko popiół... i lepiej, że się obróci w popiół, aniżeli miałby się dostać tobie i twoim braciom... Skarb ten nie jest mój... mam jednak prawo zniszczyć go, ponieważ Gabriel Rennepont pozostanie wiernym przysiędze, którą złożył. Rodin próbował ugasić ogień, rzucając się na szkatułkę i okrywając ją sobą; na próżno! Gdzieniegdzie wydobywały się jeszcze płomyki niebieskiego dymu... i wreszcie wszystko zgasło! Skończyło się... Wtedy Rodin, ledwie dysząc z rozpaczy, obrócił się, wsparł ręką na konsoli... i pierwszy raz w życiu zapłakał... Rzęsiste łzy... łzy bezsilnej wściekłości... puściły się strumieniami po jego trupiej twarzy. Nagle okropne boleści, mimo że usiłował powściągnąć je, zaatakowały go z taką gwałtownością, iż upadł na kolana i chwytając się obiema rękami za piersi, jęczał, jeszcze usiłując się uśmiechnąć: - To nic... nie cieszcie się... to spazmy... ale ja zawsze jestem... generałem zgromadzenia... ale... och!... Jaki ból... Jak okropnie piecze! - wił się, dręczony strasznym bólem - Od chwili... jak wszedłem... do tego... przeklętego domu... nie wiem, co się ze mną dzieje... Już od dawna... samymi jarzynami... wodą i chlebem... które sam zawsze... kupuję... Sądziłbym... że zostałem otruty... ale triumfuję... dlatego nie umrę... tak... nie umrę... jak nie umarłem... przedtem... bo nie chcę umierać... jeszcze nie... Potem konwulsyjnie załamując ręce: - Ogień... trawi mi wnętrzności... Chciano... mnie otruć... dziś... Lecz gdzie?... Kto?... Krzyknął przeraźliwie, jakby coś sobie nagle przypomniał: - Ach!... Faryngea, dziś rano... święconą wodą, którą mi podał... on zna zdradliwe trucizny... Tak... To on... on się widział z Malipierim... O, szatan... To mi dogodził... to jego sztuczka... O!... skończyło się... umieram... Będą mnie żałowali... głupcy... O!... Piekło!... Tak... nie wiedzą... co tracą... Ale ja palę się!... Ratunku!... Pośpieszono mu na ratunek. Jednocześnie usłyszano szybkie kroki na schodach; niebawem doktor Baleinier, a z nim księżna Saint-Dizier pokazali się w drzwiach. Księżna usłyszawszy rano o śmierci księdza d'Aigrigny, przybiegła zapytać Rodina, co się stało. Gdy rzuciła okiem na przerażające widowisko, spostrzegła Rodina wijącego się w okropnych mękach, potem, przy świetle przyćmionej lampy ujrzała sześć trupów... a między nimi ciała swej siostrzenicy i dwóch sierot, które wysłała na śmierć... struchlała, osłupiała... rozum jej nie mógł znieść takiego widoku... Rozejrzawszy się powoli wokół siebie, wzniosła oczy ku niebu i zaczęła śmiać się szalonym śmiechem... Dostała pomieszania zmysłów... Kiedy przerażony doktor Baleinier trzymał głowę konającego Rodina, w drzwiach ukazał się Faryngea i zatrzymawszy się w cieniu, rzucił dziki wzrok na trupa Rodina, mówiąc do siebie: - Chciał zrobić się głową jezuickiego zgromadzenia, żeby je zniszczyć... Mnie zgromadzenie to zastępuje Bohwanię... Byłem tylko posłuszny kardynałowi... KONIEC ROZDZIAŁU 916 Epilog ROZDZIAŁ I W CZTERY LATA PÓŹNIEJ Od opisanych wypadków upłynęły cztery lata. Gabriel Rennepont pisał do księdza Józefa Charpentier, wikariusza probostwa parafii Saint- Aubin, wioski w Salonii, list następującej treści: "Folwark Vive-Eaux. 2 czerwca 1836 r. Chcąc napisać do ciebie, kochany Józefie, usiadłem wczoraj przy moim starym, czarnym stoliku, który znasz; okno mego pokoju, jak ci wiadomo, wychodzi na dziedziniec folwarku. Siadłem więc przy stoliku, gdy przypadkiem przez otwarte okno, zważ, co zobaczyłem: ty, mój kochany Józefie, co tak wspaniale rysujesz, ślicznie przeniósłbyś tę scenę na papier. Słońce już zaszło; pod wielką gruszą, przytykającą do muru stodoły, siedział na kamiennej ławce mój przybrany ojciec, Dagobert, poczciwy żołnierz, którego tak kochasz. Wydawał się zamyślony; białą głowę zwiesił na piersi i roztargnioną ręką głaskał starego Ponurego, który położył głowę na kolanach swego pana; przy Dagobercie siedziała jego żona, moja zacna przybrana matka, zajęta szyciem, a przy nich, na ławeczce, Aniela, żona Agrykoli, karmiąca swe najmłodsze dziecię, gdy tymczasem Garbuska, trzymając starsze dziecko, uczyła je sylabizować. Agrykola tylko co wrócił z pola, zaczynał wyprzęgać woły; z rozrzewnieniem, z ręką wspartą na jarzmie, pod którym uginały swe silne karki dwa piękne czarne woły, spoglądał na żonę i dzieci. Jakiż to piękny widok! Sędziwa twarz poczciwego żołnierza... miła fizjonomia przybranej matki; świeża, śliczna twarz Anieli, uśmiechającej się do niemowlęcia, łagodna melancholia Garbuski, opierającej co chwila usta na jasnej, rozkosznej główce starszego synka Agrykoli; wreszcie sam Agrykola, piękny, dzielny męczyzna, którego cała postać zdaje się oddychać prawością szlachetnej duszy... O, przyjacielu, patrząc na to grono istot tak szczęśliwych, szlachetnych, tak się kochających, żyjących teraz w szczęśliwym ustroniu naszej ubogiej Salonii, serce moje z wdzięcznością wzniosło się ku Bogu. Lecz, niestety! Przykry wypadek zachmurzył pogodę tęgo obrazu. Usłyszałem nagle żonę Dagoberta: - Cóż to, mężu, ty płaczesz?... Na te słowa Agrykola, Aniela, Garbuska wstali i otoczyli żołnierza; na wszystkich twarzach malował się niepokój... wtedy on prędko podniósł głowę i istotnie widać było kilka łez, toczących się po policzkach starca. - To nic, moje dzieci - rzekł rozczulonym głosem - to nic... ale dziś jest... pierwszy czerwca... a cztery lata temu... Nie skończył, a gdy podniósł ręce, aby otrzeć łzy widać było, jak trzymał brązowy łańcuszek, na którym wisiał medalion. Była to jego najdroższa relikwia, bo przed czterema laty, prawie umierając z rozpaczy, w jakiej pogrążyła go strata dwóch aniołów, o których ci tyle razy opowiadałem, znalazł na szyi zmarłego marszałka ten medalion, który tak długo nosiły jego dzieci. Wybiegłem z pokoju, żeby także pomóc w ukojeniu smutku tego poczciwego człowieka... Wtedy stanęły mi w myśli owe nieszczęsne ofiary strasznych i tajemnych wypadków. Ach! Mój przyjacielu, gdybyś wiedział, jak szlachetne były serca tych nieszczęsnych! Gdybyś wiedział, jak wspaniałe były zamiary młodej panny, w której biło tak szlachetne serce, tak światły umysł, tak wielka dusza... W wigilię swej śmierci, pod koniec rozmowy, której sekret nawet przed tobą, kochany przyjacielu, muszę zachować, powierzyła mi znaczną sumę, mówiąc ze zwykłą słodyczą i dobrocią: - Mówią, że mnie przywiodą do ubóstwa... może im się to nawet uda. To, co ci powierzam, pozostanie przynajmniej dla biednych nieszczęśliwych... Daj... daj im wiele... Uszczęśliw, jak będziesz mógł najwięcej. Niech nie tylko ja jedna będę szczęśliwa. Uznałem, że małą cząstkę z tego, co mi panna de Cardoville dała na miłosierne uczynki, mogę przeznaczyć na zakupienie tej kolonii na imię Dagoberta. Tak, przyjacielu, taki jest początek naszego mienia; gospodarz, właściciel tej kolonii, rozpoczął naszą naukę o ziemi; nasz rozsądek, czytanie mądrych książek o wiejskim gospodarstwie, dokończyły jej; Agrykola z doskonałego rzemieślnika stał się wytrawnym rolnikiem, ja go gorliwie naśladowałem; wziąłem się do pługa, bez ujmy dla mego stanu, bo ta chlebodajna praca jest potrójnie święta, albowiem i ten Bogu służy i chwali Go, kto użyźnia ziemię, którą On stworzył. Dagobert, po ukojeniu swych zmartwień, pokrzepił swoje nadwątlone zdrowie przy wiejskim życiu; on, stary żołnierz, stał się już niemal rolnikiem. Mogłeś ocenić niedawno, podczas spędzonych u nas wieczorów, delikatny, wdzięczny umysł Garbuski, wyjątkowy poetycki talent Agrykoli, piękne macierzyńskie uczucia jego matki, zdrowy rozsądek jego ojca, niewinny, naturalny wdzięk Anieli; powiedz mi, kochany przyjacielu, czy można było kiedy połączyć razem tyle wspaniałych żywiołów szczerej przyjaźni. Ileż to długich zimowych wieczorów przepędziliśmy przy iskrzącym się ogniu palącego się na kominie chrustu, czytając i rozbierając trochę książek, zawsze nowych, zawsze niewyczerpanych, co zagrzewają serce i uszlachetniają duszę... Ani wątpić, mój przyjacielu, że to życie, zamknięte w kręgu rodzinnym, nie udzielające się na zewnątrz dla szczęścia i polepszenia bytu naszych braci, jest może nieco samolubnym szczęściem; lecz, niestety, braknie nam środków i chociaż potrzebujący zawsze znajdzie miejsce u naszego stołu i przytułek pod naszym dachem, zrzec się jednak musimy wielkiej myśli o szerszej pomocy. Szczupły dochód z naszego gospodarstwa wystarcza tylko na skromne potrzeby rodziny. A przy tym, gdy pomyślę o urzeczywistnieniu wspaniałej wizji mego pradziada, mogącej urzeczywistnić się tylko przy pomocy wielkich środków, a którą panna de Cardoville chciała zrealizować z pomocą Franciszka Hardy, księcia Dżalmy, marszałka Simona, jego córek i mojej, kiedy pomyślę o niezmiernym źródle wszelkiego rodzaju żywotnych sił, jakich takie stowarzyszenie mogło dostarczyć; kiedy pomyślę o jego wielkim wpływie na pomyślny rozwój całej ludzkości, mój gniew, moja nienawiść uczciwego człowieka i chrześcijanina przeciw temu obmierzłemu stowarzyszeniu bardziej się jeszcze zwiększa. Z tylu świetnych zamiarów cóż pozostało?... Siedem grobów... Bo i mój jest już wykopany w tym grobowcu, który Samuel kazaił zbudować w miejsce domu przy ulicy Św. Franciszka i którego postanowił być stróżem... wiernym aż do końca. * * * Napisałem już mój list do ciebie, gdy odebrałem twój. Tak więc, twój biskup nie tylko zabronił ci mnie odwiedzać, ale nawet pisać do mnie. Twój czuły, szczery żal do żywego mnie wzruszył, mój przyjacielu. Często rozmawialiśmy z sobą... i wiem, że przysiągłeś przestrzegać prawa; wypada ci ulec i być posłusznym; wszelka przysięga jest święta dla uczciwego człowieka. Biedny, dobry Józefie, chciałbym, abyś znalazł zadośćuczynienie zerwanych ze mną tak serdecznych stosunków... Jestem mocno wzruszony... słabo mi się robi... tak... cierpię... bo wiem, ile ty musisz znieść... Niepodobna mi pisać dalej... byłbym może przykry dla tych, których rozkazy powinniśmy szanować. Ponieważ tak trzeba, list ten będzie ostatni; bądź zdrów, miły mój przyjacielu, bądź zdrów na zawsze. Serce mi się kraje z bólu... Gabriel de Rennepont." ROZDZIAŁ II ODKUPIENIE Wszystko zapowiadało piękny, ciepły, letni dzień!... W połowie pochyłości wzgórza kępa starych wierzb tworzyła naturalną altanę, a na ich grubych korzeniach, pokrytych gęstym mchem, siedzieli mężczyzna i kobieta; ich zbielałe włosy, zgrzybiałe zmarszczki, zgarbione postaci, znamionowały późną starość... A przecież ta kobieta jeszcze niedawno była młoda, piękna i długie czarne włosy okrywały jej blade czoło. A mężczyzna tak jeszcze niedawno był w pełnej sile wieku. Z miejsca, w którym odpoczywali, widać było dolinę, jezioro, las, a za lasem wznoszące się, jakby powykrawane, wyszczerbione wierzchołki niebieskawych gór, spoza których miało wzejść słońce. Ten obraz, osłonięty bladą przezroczystością świtu, był jednocześnie pogodny, melancholijny i uroczysty... - O, moja siostro! - zwrócił się starzec do kobiety, która spoczywała obok niego pod kępą starych wierzb - O, moja siostro, ileż to razy... od tylu wieków, ręka Przedwiecznego rzucała nas w przestrzeń świata i oddzieleni przebiegaliśmy świat od jednego do drugiego bieguna; ileż to razy byliśmy świadkami budzącej się przyrody, z ciągłym uczuciem nieukojonego żalu! Niestety! Widzieliśmy kolejny dzień, który nam przebiec trzeba było... od wschodu do zachodu... przydany bez pożytku do minionych już dni, których na próżno powiększał liczbę, bo śmierć zawsze uciekała przed nami. - Lecz, co za szczęście! Mój bracie, od jakiegoś czasu Przedwieczny chciał, żeby tak jak dla innych stworzeń, każdy dzień był także dla nas krokiem ku śmierci. Chwała mu za to!... Chwała niech będzie za to!... - Niestety! Moja siostro, pewnie także... ostatni potomek mego przeklętego rodu... swoją śmiercią ma dokonać mego odkupienia... Bo nareszcie objawiła się wola Boska: Uzyskam przebaczenie, gdy ostatni z potomków mego rodu zniknie z ziemi... Jemu darowana została łaska dokonania mego odkupienia... jemu, który tyle zrobił dla zbawienia mych braci. - Miej nadzieję, mój bracie... Pomyśl, że po pokucie następuje przebaczenie, po przebaczeniu nagroda... Zbawiciel ukarał w tobie i w twoim potomstwie rzemieślnika, którego nieszczęście i niesprawiedliwość złym uczyniły, powiedział ci: Idź!... Idź!... Bez końca i odpoczynku, i próżny będzie twój pochód; każdego wieczora, rzucając się do spoczynku na twardej ziemi nie będziesz bliższym kresu, jak byłeś rano, rozpoczynając ten wieczny chód... Tak, przed wieki, nielitościwi ludzie powiedzieli do rzemieślnika: Pracuj... pracuj... pracuj... bez ustanku i odpoczynku, a twoja praca dla wszystkich użyteczna, tylko dla ciebie będzie bezowocna, i co wieczór, rzucając się na twardą ziemię, nie będziesz bliższy szczęścia i wypoczynku, jak byłeś przy obudzeniu się ze snu, po całodziennej pracy. - Tak, siostro, czuję to, twoje słowa są prorocze... tak... zanim zamkniemy nasze ociężałe powieki, zobaczymy przynajmniej jutrzenkę tego cudownego, pięknego dnia... Och, nie... nie wylewam już łez żalu nad moimi potomkami, męczennikami, których poświęcili na ofiarę wieczni nieprzyjaciele ludzkości. Tak, chwała potomkom mego rodu, że byli ostatnimi ofiarami faryzeuszy, fałszywie tłumaczących słowa Chrystusa, którzy śmią utrzymywać, wobec niewyczerpanych skarbów stworzenia, że Bóg stworzył człowieka do łez, niedoli i nędzy... Nie, nie! Człowiek stworzony jest dla szczęścia, pracy i miłości bliźniego!... - O! Mój bracie... twoje słowa są także prorocze... Jutrzenka tego pięknego dnia... zbliża się... jak zbliża się wschód tego dnia, który, przez miłosierdzie Boskie, będzie ostatnim dniem naszego życia... ziemskiego życia... - Ostatnim... moja siostro... nie potrafię powiedzieć, jakie uczucie ogarnia mnie; zdaje mi się... jak zbliża się wschód tego dnia; czuję, jak tchnienia mej duszy chcą ulecieć ku niebu. - Och! Jakie szczęście... mój bracie... umieram... - Moja siostro... i moje oczy zamykają się... Już nam przebaczono... już przebaczono... - Och!... Bracie... oby to boskie odkupienie objęło wszystkich... tych, którzy cierpią... na tej ziemi... KONIEC KSIĄŻKI