Ks. Jan Pałyga SAC ŁAGRY -- ZA "FATIMĘ" Wstęp I. Dzieciństwo II. Droga do kapłaństwa III. Zawirowania IV. Jestem księdzem V. "Ekumena" i Aleksander Riga (Sandr) VI. Praca kapłańska na Ukrainie VII. W Tadżykistanie VIII. W Nowosybirsku IX. Aresztowanie X. W drodze do łagru XI. Pierwsza praca w łagrze XII. Rozmowy z władzami łagiernymi XIII. Rozmowy szczególne, także "religijne" XIV. Rozmowy z władzami przed aresztowaniem XV. Rozmowy ze współwięźniami i nie tylko XVI. Nowa praca XVII. Życie religijne w łagrze XVIII. Kontakt ze światem XIX. Zwolnienie XX. Wolność XXI. Na wolności XXII. Znowu w Azji XXIII. Osiągnięcia i porażki XXIV. Plany na przyszłość Ksiądz Świdnicki w moich oczach Epilog * * * Wstęp "Łagry za Fatimę" -- to opowieść o niezwykłym księdzu. Bo ksiądz Józef Świdnicki, o którym traktuje ta książka, jest zjawiskiem niezwykłym. Żył jako dziecko w czasach wielkich prześladowań w byłym Związku Sowieckim. Wie, co to głód, ciężka praca dziecka, lęk o matkę (ojciec zmarł z głodu), która za kawałkiem chleba, po zakończeniu drugiej wojny światowej, wyjeżdżała na Zachodnią Ukrainę, skąd wielu ludzi nie wracało -- ginęli mordowani przez rabusiów. Ucząc się i pracując w niezwykle ciężkich warunkach, ukończył szkołę średnią. Nigdy nie był w seminarium duchownym, z wyjątkiem "trzymiesięcznego epizodu", z powodu niedopatrzenia władz komunistycznych, ale gdy zorientowały się, że Świdnicki jest w seminarium, kazały mu je opuścić. Przez sześć lat, co roku składał podanie o przyjęcie do seminarium, a władze sowieckie ciągle nie wyrażały na to zgody. A bez ich zgody nikogo nie można było przyjąć na studia seminaryjne. Pracując zawodowo, przygotowywał się do egzaminów z teologii i nie tylko, studiował także na politechnice. Poza tym świetnie nauczył się łaciny, później języka niemieckiego. Dziś mówi płynnie po rosyjsku, ukraińsku, łotewsku, po polsku i niemiecku. Pięknie śpiewa i nieźle gra na organach. Egzaminy z filozofii i teologii zdawał w wielkiej tajemnicy. Święcenia otrzymał za poręką znajomego księdza, a udzielił mu ich po kryjomu, internowany biskup. A wszystko odbyło się w taki sposób, że później sam ksiądz Józef miał wątpliwości, czy jego święcenia były ważne. Długo nie mógł ujawnić się jako ksiądz, a gdy już do tego doszło, inni księża nie chcieli przyjąć do wiadomości, że on otrzymał święcenia. W okresie pobytu w Rydze, jeszcze jako młody człowiek nawiązał bliską współpracę ekumeniczną z baptystami. Po święceniach, pracując dalej na dźwigu, udzielał się jako spowiednik na Ukrainie i Białorusi. Gdy zelżało trochę prześladowanie, udało mu się uzyskać, za milczącą zgodą Kurii Biskupiej w Rydze, zezwolenie od władz świeckich na pracę w Żytomierzu jako wikary. Po usunięciu go z tego miasta, z powodu jego wielkiej aktywności duszpasterskiej rozpoczął pracę na Syberii, podtrzymując dalej bliskie kontakty z baptystami, co stało się jedną z przyczyn oskarżenia go o prowadzenie działalności "podpolnej" czyli podziemnej. W tym czasie w kołach katolickich, w wielkiej tajemnicy, zaczęto mówić o orędziu Matki Boskiej Fatimskiej, zwłaszcza o tych fragmentach, które dotyczyły nawrócenia Rosji. Powielano także i kolportowano tekst "Orędzia". Na skutki nie trzeba było długo czekać. Bardzo szybko KGB wpadło na ślad i rozpoczęły się aresztowania. Jedną z pierwszych aresztowanych była Zofia Bielak z Żytomierza, później Aleksander (Sandr) Riga, w końcu ksiądz Świdnicki. Aresztowano go w 1984 roku, za czasów Czernienki, czyli wtedy, gdy przygotowywała się już słynna "pierestrojka". Księdzu Świdnickiemu groziło osiem i pół roku łagrów. Ale były to już inne czasy. Prokurator domagał się tylko dwu lat łagrów, ale sędzia podwyższył do trzech. Dzięki interwencji organizacji: "Amnestia Międzynarodowa" przesiedział tylko dwa i pół roku. Swój pobyt w łagrach i panującą tam atmosferę opisał w pamiętniku. Dzięki niemu, a także dzięki rozmowom, jakie przeprowadziłem z księdzem Józefem, mogłem przybliżyć czytelnikowi "ducha łagrów", sytuację religijną na Syberii, a przede wszystkim koleje niezwykłego życia księdza Świdnickiego w okresie przemian w Związku Radzieckim. Bóg w swojej mądrości tak postanowił, że ksiądz Józef Świdnicki wygłosił przemówienie poświęcone "Orędziu Fatimskiemu" w nowo powstałym sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej w Dowbyszu, na Ukrainie, w czasie pierwszego wprowadzenia Figury Matki Boskiej Fatimskiej na teren byłego ZSRR. Aktualnie ksiądz Świdnicki pracuje na Syberii w Omsku. Marzy jednak o tym, by się stać wędrownym duszpasterzem, który docierałby do najdalszych miejsc, gdzie żyją katolicy, w tym olbrzymim kraju. Ks. Jan Pałyga SAC Łagry -- za "Fatimę" I. Dzieciństwo Księże Józefie, nie byłeś na Sołówkach, nie byłeś na Kołymie i w innych łagrach, którymi usłany był cały Związek Radziecki. Nie byłeś w okresie, gdy w nich było najciężej, gdy ludzie marli jak muchy z głodu, chorób i wyniszczającej organizm pracy. Niemniej jednak i ciebie nie ominęły prześladowania. Twój życiorys, droga do kapłaństwa, trudności i przeszkody jakie miałeś do pokonania, a później praca kapłańska i łagry -- to wszystko świetnie ilustruje czasy, w jakich wypadło ci żyć, a także i to, "że u Boga nie ma nic niemożliwego". Przy czym ważna jest ludzka determinacja, a przede wszystkim łaska Boża i przeświadczenie, że powołanym jest się przez Boga na Jego wyłączną służbę. Ciekawe i godne uwagi jest jednak i to, że żyłeś i pracowałeś w czasach przełomu. Odchodził w przeszłość, po śmierci Stalina, okres najgorszych prześladowań i terroru nie tylko wobec duchownych, ale i innych. Odchodził powoli, dlatego dopadł jeszcze ciebie, mimo, że należysz do młodszego pokolenia księży. To prawda, urodziłem się bowiem 25 grudnia 1936 roku, gdy prawie wszyscy księża w byłym ZSRR siedzieli w łagrach lub zostali wymordowani, a kościoły zburzono lub zamknięto, ewentualnie zamieniono na magazyny, sale gimnastyczne, czy domy kultury. Gdzie mieszkali rodzice i jak przebiegało twoje dzieciństwo? Moje strony rodzinne, to województwo winnickie na Podolu, czyli w środkowej Ukrainie. Przyszedłem na świat w miejscowości Pieńkowka, położonej niedaleko Murafy. W czasie kolektywizacji nasza rodzina została wypędzona z własnego mieszkania. Ojciec bowiem nie chciał iść do kołchozu. Sytuacja była dramatyczna - nie mieliśmy z czego żyć. Nędza i głód zaglądały nam w oczy. W końcu ojcu udało się zatrudnić w cegielni, a matka zaczęła pracować przy tynkowaniu budynków gospodarczych. Z tego okresu została we mnie wielka miłość do koni. Matka tynkując stajnie, sadzała mnie do końskiego żłobu. Konie obwąchiwały mnie, a gdy płakałem oblizywały moje łzy. Klepałem ich pyski i ciągnąłem za chrapy. Parskały, strzygły uszami, podnosiły łby, ale nigdy mnie nie skrzywdziły. Nie wiem, czy mnie rozumiały. Ale zawsze, kiedy matka wsadzała mnie do żłobu, witały rżeniem, a gdy zabierała do domu, odwracały za mną swoje końskie głowy. W czasie wojny niemiecko-radzieckiej kiedy Niemcy wkroczyli na Podole, nasza rodzina wróciła do swego mieszkania. Ale po wycofaniu się Niemców, władza sowiecka zaczęła nas znowu wyrzucać z własnego domu. Gdy już nie było innego wyjścia, rodzice zdecydowali się przenieść do miejscowości odległej około ośmiu kilometrów, do rodzinnej miejscowości babci mojej mamy. Był tam kiedyś folwark, a za władzy sowieckiej zorganizowano na jego terenie sowchoz. Ziemia tego sowchozu należała do cukrowni. Hodowano tam bydło, konie i uprawiano buraki. Nasza rodzina i jeszcze cztery inne, zamieszkały w dwóch domach na tzw. Kopalni. Okolica była prześliczna. Niewielkie góry wapienne, z których czerpano materiał na potrzeby cukrowni, pokryte były stepową trawą i różnorodnymi kwiatami, zwłaszcza od południowej strony. W czasie wiosennego kwitnienia wyglądały jak olbrzymie kobierce pochylone ku słońcu. Między pagórkami ciągnęły się jary porośnięte krzakami. Pełno w nich było karłowatych brzóz i innych niewielkich drzew i krzewów. Rosły tam też maliny i jeżyny, a latem było zatrzęsienie poziomek. Na otwartej przestrzeni hasały zające. A zza krzaków, zwłaszcza rankami i wieczorami, na łowy wyruszały lisy. Brzegi płynącej w pobliżu rzeki Murafy -- dopływu Dniestru, porośnięte były szuwarami i burzanami, w których roiło się od błotnego ptactwa, i nie tylko. W rzece było dużo ryb, które pod wieczór pluskały wyskakując nad lustro wody, by łowić ważki i komary. Czy po dawnym folwarku nie pozostało żadnych śladów? Owszem, były ruiny pałacu oraz piwnice i lochy, które wabiły nas swymi ciemnymi oczodołami i poruszały naszą dziecięcą wyobraźnię. Mówiło się o wielkich skarbach, ukrytych tam przez byłych właścicieli i o kościotrupach, których kości jarzyły się, gdy ktoś wchodził do lochów. Nie brakło też opowieści o duchach, które strzegły tajemnic podziemi. Poza tym pozostał jeszcze zapuszczony ogród, zarośnięte aleje i trochę egzotycznych drzew. Od miejsca, na którym stał nasz dom prowadziła do ruin pałacu długa aleja wysadzona bzami, których kwiaty i zapach w czasie kwitnienia wabiły nie tylko pszczoły ale i ludzi. Wzdłuż szerokiej drogi prowadzącej do zabudowań sowchozu rosły wspaniałe, wiekowe lipy. W ich dziuplach kawki miały gniazda i wychowywały młode. Każdego roku w lipcu przychodziło tu dużo ludzi, by zbierać kwiat lipowy na herbatę. Czy wiesz do kogo należał dawniej folwark i pałac? Mówiono, że do Potockich. Były też niedaleko ruiny jakiegoś starego zamczyska, do którego prowadziła również szeroka aleja. Opowiadano, że kiedyś była tam bardzo wysoka wieża, z której w pogodne dni można było zobaczyć Kijów. Uważam to jednak za legendę. Odległość bowiem jest zbyt wielka. Czy wśród ludzi krążyły jakieś wieści o dziejach tej ziemi: napadach tatarskich, wojnach kozacko-polskich i innych wydarzeniach historycznych? Tak. Wiele było opowieści o najazdach i zagonach tatarskich, tysiącach ludzi wziętych w jasyr, a także mordach. Niedaleko od nas była wieś Klekotyna. Nazwano ją tak z powodu wielkiej liczby ludzi wymordowanych przez Tatarów, że aż -- jak mówiono -- krew się gotowała i kipiała. Mówiło się również, że Tatarzy, w czasie kiedy ziemie te były pod ich panowaniem, założyli Szary Gród, który dzisiaj nazywa się Szarogrodem. Wiele też było legend i opowieści o wojnach Kozaków z Polakami, ale wydaje mi się, że w większości zaczerpnięto je z powieści Henryka Sienkiewicza "Ogniem i Mieczem" i "Pana Wołodyjowskiego". W rzeczywistości był to rejon graniczny i, jak wiemy z historii, często dochodziło tam do większych i mniejszych walk między Kozakami a rycerstwem polskim. Czy pamięć o straszliwym głodzie i milionach ofiar, w okresie, tak zwanego rozkułaczenia, żywa była wśród mieszkańców tych okolic? Oczywiście. Ale ludzie niechętnie na ten temat mówili. Bo to był jeden wielki ból. Nie było prawie nikogo wśród mieszkańców tej części Ukrainy, kto nie otarłby się o śmierć z głodu. Głód ma to do siebie, że niszczy nie tylko ciało ludzkie, ale też niezwykle głęboko wgryza się w psychikę i świadomość człowieka oraz pozostawia po sobie piętno owych strasznych przeżyć. Poza tym, prawie wszyscy mieszkańcy potracili w tym czasie swoich najbliższych. Na zawsze też pozostały im w pamięci szkielety zmarłych z głodu dzieci i starszych. Dlatego tym wspomnieniom prawie zawsze towarzyszyły ciężkie westchnienia i łzy. Zresztą podobny ból towarzyszył ludziom, kiedy wspominali okres niszczenia chutorów w czasie kolektywizacji. Niezwykle żywa była i ciągle jest pamięć o zsyłkach na Sybir, deportacjach, sądach i więzieniach oraz słynnych nocnych akcjach KGB. Ludzie zawsze mieli łzy w oczach, gdy wspominano aresztowania księży, zamykanie i burzenie kościołów. Zresztą nasze "Msze święte" bez księdza w kościele, modlitwy na cmentarzach, nie chrzczone dzieci, grzebanie umarłych bez księdza, mówiły o strasznym świecie, w jakim żyliśmy. Jak się nazywała wieś, w której zamieszkaliście? Jak już wspomniałem, tam gdzie zamieszkaliśmy było tylko dwa domy oraz stajnia na 40 koni. To nie była wieś, tylko zabudowania gospodarcze sowchozu, a miejsce, gdzie stały owe domy nazywano Kopalnią, z pewnością dlatego, że wydobywano tam wapienny kamień. Duża wieś Swoboda, była położona za rzeką w odległości około dwóch kilometrów od nas. Ze wzgórza, o którym mówiłem, widać było piękny, barokowy, podominikański kościół w Murafie, którego fundatorem był Potocki. Jak długo mieszkaliście w tej Kopalni? Cztery lata. Praktycznie tu przeżyłem moje dzieciństwo. Czym się zajmowałeś jako dziecko. Czy miałeś kolegów? Na Kopalni w moim wieku było tylko dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Najczęściej bawiliśmy się w chowanego. Poza tym, pasłem krowy i kozy. Chodziliśmy też do kościoła. Mimo, że nie było księdza, śpiewano tam polskie pieśni i "odprawiano" bez księdza Msze święte. Polegało to na tym, że wynoszono na ołtarz ornat i mszał, odmawiano modlitwy mszalne oraz czytano Słowo Boże i Ewangelię. Jaką pracę wykonywał twój ojciec? Ojciec był stróżem na fermie. Hodowano tam byki i konie do trzech lat. W 1945 roku przypędzono z Niemiec dużo wychudłych, rocznych byczków. Bardzo było mi ich żal. Może dlatego zgodziłem się zostać pastuchem. Zwierzęta te po pewnym czasie, poprawiły się, przybrały na wadze i były bardzo piękne. Ile miałeś rodzeństwa? Urodziło się nas siedmioro, ale wyżyło tylko troje. Dwie siostry i ja. Pozostałe -- zmarły w dzieciństwie. Z tym, że moja średnia siostra umarła już będąc dorosłą. Była chora na serce. Nabawiła się tej choroby, pracując przy kopaniu torfu. Kiedy zostałeś ochrzczony? Ochrzczony zostałem w wieku siedmiu lat (1943 r.), w kościele parafialnym w Murafie, przez księdza, który na krótko przyjechał z Polski. Kościół ten stoi do dziś dnia. U nas bowiem już od przeszło dwudziestu lat nie było księdza. Pamiętam, że wtedy była bardzo wielka kolejka do chrztu, chyba ze dwieście osób. Skąd pochodziła twoja rodzina? Wiem na pewno, że pochodziła z Polski. Nie wiem natomiast, kiedy moi przodkowie przybyli na Podole. Mama z domu nazywała się Schabowska. Ojciec mojej matki był sierotą i pracował przy budowie kolei Kijów -- Odessa. Za zarobione pieniądze kupił chutor i ożenił się. Po śmierci pierwszej żony, po której zostało dwoje dzieci, ożenił się z moją babcią, z którą miał czternaścioro dzieci, z których dwoje zmarło. Moja mama była najstarszym dzieckiem z tego drugiego małżeństwa. Czy w czasie frontu w 1941, jak i w 1944 roku, kiedy Niemcy się wycofywali, przeżywaliście ciężkie chwile? W chwili inwazji niemieckiej, w 1941 roku w naszych okolicach prawie nie było walk. Trochę gorzej było w 1944 roku. Zniszczonych wtedy zostało sporo budynków. Bardzo też ostrzeliwano nasz dom, ale żaden pocisk w niego nie trafił. Kiedy weszli krasnoarmiejcy nie mogli się nadziwić, że on się ostał, chociaż był celem ostrzału. Podejrzewano bowiem, że na jego szczycie siedzieli obserwatorzy niemieccy, kierujący ostrzałem ich artylerii. My siedzieliśmy w piwnicy domu i modliliśmy się. Jakie były warunki życia zaraz po wojnie? Na Podolu -- od 1946 roku do jesieni 1947 roku -- panował straszny głód. Powodem był nieurodzaj oraz to, że zabrano ludziom w ramach kontyngentu, czyli planu to, co zebrali z pól. W tym czasie z głodu zmarł mój ojciec i wielu innych mieszkańców naszej wsi. My wyżyliśmy tylko dzięki temu, że ja i siostra pracowaliśmy w sowchozie i tam dwa razy dziennie otrzymywaliśmy trochę jedzenia i sto gramów chleba. Poza tym, matka żywiła nas gotując wytłoki (wysłodki z buraków cukrowych), które przywożono jako karmę dla bydła. Na wiosnę mama przyrządzała jedzenie z liści drzew i jakiegoś zielska. Później było już odrobinę lepiej, zwłaszcza chorej siostrze. Mama bowiem zaczęła jeździć na Zachodnią Ukrainę, skąd przywoziła trochę mąki i ziemniaków. Była to bardzo niebezpieczna wyprawa. Zawsze gdy wyjeżdżała, żegnaliśmy się z nią, tak jakby już miała nie wrócić. Ludzie przejeżdżali na platformach, a bandyci, kiedy nadjeżdżał pociąg, zarzucali sznur na platformę, ściągając podróżnych. Ci spadali często się zabijając, a wtedy bandyci zabierali ich dobytek. W ten sposób zginęło wielu mieszkańców naszej wsi. Czy w dzieciństwie ktoś uczył cię religii albo przynajmniej mówił cokolwiek o Bogu? Kiedy zacząłeś chodzić do szkoły? Tak, to była moja starsza, chora siostra, która przez trzy lata nie wstawała z łóżka. Ona dużo czytała książek religijnych i wiele się modliła, zwłaszcza do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, prosząc o zdrowie. Gdy nikogo nie było w domu, wtedy ja zbierałem w sąsiedztwie dzieci i ona wówczas wiele mówiła nam o Bogu, o świętych i różnych cudach. W 1947 roku, pod koniec lata przyjechał do nas ksiądz Wysokiński z Winnicy. Przez dwa dni odprawiał Msze święte i spowiadał. Gdy siostra się u niego wyspowiadała, wtedy jej powiedział, że będzie zdrowa. I rzeczywiście siostra zaczęła chodzić. Ponieważ najstarsza siostra i ja byliśmy jedynymi żywicielami rodziny, dlatego musiałem pracować, czyli paść bydło w czasie wiosny, lata i jesieni. Dlatego nie mogłem chodzić do szkoły. Miałem już dwanaście lat, a do szkoły nie chodziłem, toteż siostra uczyła mnie czytać i pisać. Po raz pierwszy poszedłem do szkoły, gdy miałem trzynaście lat, ale poszedłem zaraz do drugiej klasy, bo mama powiedziała, że przerobiłem już pierwszą klasę. Początkowo było mi ciężko ale szybko nadrobiłem zaległości. W tym czasie matka sprzedała krowę i kupiła dom blisko kościoła. A zrobiła tak dlatego, by uniezależnić się od władzy. Urzędnicy bowiem często przychodzili do nas i mówili, że nie mamy prawa mieszkać w domu, który zajmowaliśmy, gdyż u nas nie ma komu pracować. A tak naprawdę chodziło o to, żebym ja dalej pasł bydło i konie, za którą to pracę ktoś inny otrzymywał pieniądze. A oni mówili, że ja pracuję za mieszkanie. Po roku od kupna mieszkania zmarła chora siostra. Po śmierci siostry, sytuacja u nas wyglądała następująco: Najstarsza siostra pracowała w sowchozie, ja w ciągu roku chodziłem do szkoły i dorywczo pracowałem. W czasie wakacji pasłem bydło i konie w sowchozie. I tak, ucząc się i pracując, ukończyłem średnią szkołę. Był to rok 1958. W tym czasie, mieszkając blisko kościoła, zacząłem się bardziej interesować życiem religijnym, chociaż i przedtem cała nasza rodzina chodziła do kościoła. Lubiłem z książeczki czytać modlitwy. Czytać po polsku nauczyła mnie trochę chora siostra. Niewiele z tego czytania modlitewnika rozumiałem, ale na swój sposób modliłem się. Najbardziej jednak podobało mi się służenie do Mszy świętej. Oczywiście nie była to Msza święta, bo nie było księdza, ale jak już wspomniałem, wynoszono na ołtarz ornat, mszał i zapalano świece. Ludzie śpiewali, modli się... Ktoś odczytywał Ewangelię. Tak to wszystko odbywało się w owych czasach. W ten sposób zostałem ministrantem w kościele w Murafie. Kiedy po raz pierwszy przystąpiłeś do spowiedzi? Było to chyba w 1952 roku. Miałem wtedy szesnaście lat. Mama wiozła swoją krewną do szpitala w Winnicy. Wtedy postanowiłem się wyspowiadać u księdza Wysokińskiego i z mamą pojechałem. Do spowiedzi przygotowywałem się bardzo starannie i długo. Swoimi grzechami zapisałem zeszyt. Przed wyjazdem do spowiedzi nie spałem całą noc. Mama zostawiła mnie w kościele, a z chorą pojechała do szpitala. Przepuściłem wszystkich stojących w kolejce do spowiedzi i jako ostatni podszedłem do konfesjonału. Moja spowiedź trwała nie mniej, nie więcej, tylko dwie godziny. O, to byłeś niezłym grzesznikiem!... To prawda. Robiliśmy z kolegami wiele różnych, i mało chwalebnych rzeczy, z których pamiętam tylko to, jak nocą straszyliśmy ludzi idących szosą. Gdy ktoś się zbliżał, rzucaliśmy kamienie na asfalt. Idący z krzykiem uciekali do domów. Chuliganiłem się tak około roku. Potem trochę się uspokoiłem, ale w szkole często się biłem. Spowiadając się cały czas myślałem, że nie otrzymam rozgrzeszenia i ksiądz mi powie -- odejdź! W końcu, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu spowiednik powiedział mi, że zostanę księdzem. Tej jego wypowiedzi nie potraktowałem na serio. Nie miałem jeszcze skończonej szkoły. Nic nie wiedziałem o seminarium duchownym. Gdy o tym powiedziałem, on spokojnie oświadczył, że przyjdzie czas i pójdziesz do seminarium. Wróciłem z mamą do Murafy i dalej chodziłem do szkoły i pasłem bydło. Kiedy na stałe przyjechał do nas ksiądz Darzycki, było to chyba w 1953 roku, wtedy moja religijność zaczęła się pogłębiać. Dotąd wszystko, co robiłem miało charakter zewnętrzny. Ale gdy nagrzeszyłem, bałem się iść do księdza Darzyckiego do spowiedzi i jeździłem do Winnicy, by wyspowiadać się u księdza Wysokińskiego. Po spowiedzi on zawsze mówił mi, że będę księdzem. Co się działo później? Zanim o tym powiem, muszę jeszcze wrócić do lat dziecięcych. Byłem bardzo wstydliwy -- nieśmiały, gdy byli u nas jacyś goście, nie chciałem wejść do mieszkania. Matka musiała mnie nieledwie siłą wciągać do izby. Kiedy podrosłem, ciągle się z kimś wojowałem. Ale najwięcej awantur było z najstarszą siostrą, co doprowadzało moją mamę do rozpaczy. Gdy wyjeżdżała, to zawsze nas prosiła: -- Tylko się nie bijcie. Biłem się też z kolegami. Gdy miałem osiemnaście lat bardzo lubiłem śpiewać. Chodziłem też po zabawach. Czasem tańczyłem, miałem dużo kolegów i koleżanek. Z tego co opowiedziałeś wynika, że byłeś niezłym gagatkiem. To prawda. Potem jednak przyszła na mnie jakaś apatia. Koledzy, śpiew i zabawy przestały mnie interesować. Czasem nawet płakałem. W tym okresie pojawiły się pytania: kim to ja będę? Wyobrażałem sobie, że zostanę dyrektorem, będę miał wspaniały samochód i piękną żonę, że będę żył na wyższym szczeblu. Potem, gdy przyjechał ksiądz Darzycki, coś się we mnie przełamało -- odmieniło. Zacząłem intensywnie zajmować się sprawami wiary. Czytałem dużo książek religijnych. Przeczytałem "O naśladowaniu Chrystusa". Nastąpił u mnie jakiś przełom. Postanowiłem, że będę księdzem lub zakonnikiem. Ksiądz Darzycki przebywał w Murafie trzy lata. Nie lubił mnie jako ministranta i chłopca. O wiele bardziej cenił mojego kolegę, także ministranta. To mnie bardzo bolało. Poza tym, my byliśmy jednak biedni. Najbiedniejsi z całej naszej rodziny. Z tego powodu moja matka często płakała. W dziesiątej klasie, postanowiłem przez trzydzieści dni modlić się do Matki Bożej przed figurą, która była na cmentarzu, by wyprosić sobie łaskę powołania. Wstawałem o godz. 6.00 rano, by skończyć moją modlitwę na cmentarzu do godziny 7.00, zanim ludzie będą szli do pracy. Nie chciałem bowiem, żeby mnie ktoś zauważył. Na cmentarzu siedziałem w krzakach przed figurką Matki Bożej i śpiewałem godzinki. Ludzie jednak zauważyli, że ja rano wstaję i chodzę na cmentarz. Powiedzieli o tym mojej matce. Pytała, dlaczego to robię, ale ja się nie przyznałem. Zresztą, nie było to nic nadzwyczajnego. Ludzie u nas często obchodzili cmentarz, modląc się za dusze zmarłych. Taki był obyczaj. W czerwcu zacząłem śpiewać godzinki do Serca Pana Jezusa. Mówiłem sobie, że widomym znakiem, iż Bóg chce, bym wstąpił do seminarium będzie to, jeżeli uda mi się wyjechać do Rygi. W Rydze bowiem było seminarium. W tym czasie władze świeckie usunęły z Murafy księdza Darzyckiego, a my jeździliśmy do kościoła do Żmerynki odległej od nas 30 km, gdzie pracował ksiądz Wojciech Olszowski, obecny biskup. Pewnego dnia porozmawiałem z nim o moim zamiarze wstąpienia do seminarium w Rydze. Ksiądz zapoznał mnie z siostrami honoratkami, które pracowały w Rydze. Siostry obiecały mi pomóc, i rzeczywiście pomogły w wyjeździe do tego miasta. Gdy nadeszły wakacje, razem z dwoma kolegami wybrałem się do Rygi. Czy nie miałeś przeszkód ze strony dyrektora szkoły, z powodu twojej pobożności i chodzenia do kościoła? Dyrektor raz po raz wzywał mnie do siebie i rugał z tego powodu. W szkole też pojawiły się moje karykatury. Rysowano moją podobiznę na klęczkach ze złożonymi rękami i aureolą nad głową. Gdy kończyłem dziesiątą klasę, dyrektor namawiał mnie, żebym poszedł do Instytutu Budowlanego w Kijowie, gdzie uczył się jego syn. Szybko się jednak zorientowałem, że to nie była sprawa jego sympatii do mnie i chęć pomocy, ale nakaz władz politycznych, bym przypadkiem nie wstąpił do seminarium. Czyli był to pierwszy sygnał, że ktoś nad tobą "czuwa"... Tak, ale od dzieciństwa żyjąc w tym systemie, początkowo nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak byliśmy inwigilowani, i czym ta "opieka" odnośnych organów może być dla mnie. Dopiero wtedy doszło do mojej świadomości, że moje życie "wesołego" ale i pobożnego młodzieńca było kontrolowane. W końcu jednak poszedłem do tego instytutu i uczyłem się tam od września do marca 1959 roku. Później rzuciłem instytut i wyjechałem do Rygi. Tam zacząłem pracować na kolei. Potem wzięto mnie do wojska, w którym byłem tylko rok, gdyż matka, jako rencistka, prosiła o zwolnienie mnie z wojska. Rzeczywiście takie zwolnienie otrzymałem i przyjechałem do matki. Po odwiedzinach w domu wróciłem do Rygi i podjąłem pracę na dźwigach w stoczni. Pracowałem tam przez siedem lat. Łagry -- za "Fatimę" II. Droga do kapłaństwa Czy będąc w Rydze, nie usiłowałeś wstąpić tam do seminarium duchownego? Oczywiście, że tak. Po roku pobytu w Rydze złożyłem podanie o przyjęcie do seminarium. Rektor przyjął mnie ale władze świeckie nie wyraziły na to zgody. W owych czasach takie pozwolenie było bezwzględnie potrzebne, by młody człowiek mógł rozpocząć naukę w seminarium. Czyli były to już nie tylko "sygnały opieki", ale pierwsze bariery, by nie powiedzieć pęta. Co w tej sytuacji postanowiłeś robić? Odbyłem z księdzem rektorem długą rozmowę. Powiedziałem mu, że będę śpiewał w chórze kościelnym przy parafii, której on był proboszczem i będę eksternistycznie zdawał egzaminy. Ksiądz rektor powiedział, że to jest absolutnie niemożliwe. By zostać księdzem -- mówił -- oprócz wiedzy, potrzebna jest jeszcze formacja, czyli duchowe przygotowanie do kapłaństwa. Co zrobiłeś po takim jego oświadczeniu? Poszedłem do kleryków wypożyczyłem skrypt z łaciny i za pół roku przerobiłem więcej materiału niż klerycy. Potem poprosiłem księdza rektora, by mnie przeegzaminował. On bowiem uczył łaciny. Egzamin wypadł nadzwyczaj dobrze. Ksiądz rektor powiedział nawet, że opanowałem materiał lepiej niż klerycy. Potem klerycy mi pożyczyli drugi skrypt do egzaminu z Pisma świętego. Było to "Introductio Generalis in Scriptura Sacra". Egzamin ten trzeba było zdać po łacinie. Gdy się do niego przygotowałem poszedłem znowu do księdza rektora, by mnie przesłuchał z tego materiału. Egzamin ten musiałem powtórzyć, gdyż mówiłem trochę po łacinie, a trochę po łotewsku. Do powtórki tak się przygotowałem, że praktycznie cały skrypt umiałem na pamięć. W ten sposób miałem już zdane dwa egzaminy. Trzeci egzamin przygotowałem z filozofii. Była to ontologia, logika i krytyka. Na ten egzamin poszedłem do przyjaciela księdza rektora, którego wcześniej poznałem. -- Dlaczego chcesz zdawać te egzaminy -- zapytał mnie profesor? -- Wie ksiądz profesor -- mówiłem -- nie mogę obecnie wstąpić do seminarium, ale być może, w przyszłości zaistnieje taka możliwość i wtedy będę już miał kilka egzaminów zaliczonych. - Ale ja ci nie mogę dać żadnego zaświadczenia. Wiesz przecież jakby to się skończyło dla mnie i dla seminarium, gdyby ono wpadło w ręce KGB? Już wtedy zdawałem sobie sprawę z tego, że groziło to zamknięciem seminarium i zsyłką księdza profesora. -- Mnie żadnego zaświadczenia nie potrzeba -- oświadczyłem. Wtedy on przyjął ode mnie egzamin. Ontologię, logikę i krytykę, czyli cały materiał. Zdałem go na piątkę. Potem chodziłem kolejno do innych profesorów i zdawałem egzaminy. I tak w ciągu kilku lat pozdawałem egzaminy ze wszystkich przedmiotów. Gdzie i kiedy się uczyłeś? Wstawałem o godz. 5.00 i uczyłem się przed pójściem do pracy. Gdy była taka możliwość, brałem ze sobą skrypty na dźwig i w chwilach jakiegoś przestoju lub z powodu wichury, kiedy trzeba było przerwać załadunek uczyłem się do egzaminu. Kabina mieściła się na wysokości 17 metrów nad ziemią. Byłem sam. Nikt nie widział ani słyszał, co ja robię i czego się uczę. Nikt mi nie przeszkadzał. Myślę, że wszystko ci tak dobrze szło, bo uczyłeś się tak blisko nieba. Ksiądz żartuje, ale tak naprawdę, było to dobre miejsce na naukę. Byłem sam, nie musiałem z nikim rozmawiać -- było cicho. Czy do KGB nie doszło, że ty masz kontakt z seminarium i zdajesz egzaminy? Niestety, kagiebiści dowiedzieli się o tym. Nie bardzo wiem jaką drogą. Prawdopodobnie wygadał się jakiś kleryk. KGB zaczęło przesłuchiwać profesorów, że przygotowują eksternistycznie do święceń jakiegoś Stanisława. Profesorowie stanowczo zaprzeczyli, że nic nie wiedzą o jakimś Stanisławie. Skąd się wziął Stanisław? Przecież ty masz na imię Józef? Tak i nie. Okazało się, że KGB miało rację. W dokumentach, jakie mi wystawiono, gdy wyjeżdżałem z domu, pomyłkowo, zamiast Józef wpisano mi Stanisław. Czyli KGB się nie myli... Niestety, nie. Gdy rozmowy z profesorami niczego nie dały, oficer KGB przyszedł do mnie, do pracy i powiedział, że musi ze mną porozmawiać. Czyli przestały to być już tylko sygnały i pętla zaczęła się zaciskać wokół ciebie. Rzeczywiście tak było. Kagiebista zaprosił mnie do hotelu, gdzie na mnie czekał jego kolega -- kapitan z KGB, który na wstępie mi powiedział: -- My wiemy, że chodzisz do seminarium i zdajesz egzaminy. Zaprzeczyłem, co do egzaminów ale powiedziałem, że owszem chodzę do seminarium, bo tam są moi koledzy. -- Czy chciałbyś wstąpić do seminarium? -- zapytali. Odpowiedziałem twierdząco. Wtedy oni zaproponowali mi pomoc w dostaniu się do seminarium pod warunkiem, że będę z nimi współpracował. Zdecydowanie odmówiłem. Jeszcze kilka razy wzywali mnie na takie spotkanie. Pewnego razu trzymali mnie od 14.00 do 19.00 godziny wieczorem. W końcu powiedziałem im, że ja nie mogę się z nimi spotykać, ponieważ mam obowiązki zawodowe i nie mam czasu. I wtedy dali mi spokój. Czy nie sądzisz, że mimo tej inwigilacji i nękania oni już inaczej, czyli nie tak brutalnie, odnosili się do ciebie? Istotnie, ma ksiądz rację. W tym okresie, a były to czasy Czernienki, KGB czuwało, ale sposób "załatwiania spraw" uległ wyraźnemu złagodzeniu. Jednak cel pozostał ten sam: Nie dopuścić do odrodzenia się religijności wśród ludzi. Po roku pracy na dźwigu zdarzył się wypadek. Zapalił się skład bawełny, który był usytuowany w pobliżu kilku dźwigów. Idąc do stołówki razem z kolegami zauważyliśmy, że z tego składu wydobywa się dym. Zaczęliśmy krzyczeć, że się pali. Jaka była przyczyna tego pożaru? Skład podpaliła pewna kobieta, która przewidując zamieszanie, jakie z tego powodu wyniknie, myślała że uda się jej wejść na pokład jakiegoś zagranicznego statku i uciec z Łotwy. KGB podejrzewało jednak nas, że to myśmy spowodowali ten pożar. Badali tę sprawę około trzech miesięcy. W końcu winę złożyli na mnie. Przesłuchali trzysta osób, pytając, gdzie ja byłem, co robiłem. Pytali nawet o godziny, w której wychodziłem z kabiny dźwigu? Jak długo przebywałem poza nią. Potem wezwali mnie do KGB i powiedzieli: -- Przyznaj się, że to ty podpaliłeś. Wtedy odpowiedziałem bardzo ostro: -- Ja nie jestem Murzynem i niewolnikiem z nad Missisipi. Jeżeli uważacie, że jestem przestępcą, z powodu tego, że chcę się uczyć na księdza, to mnie zastrzelcie. Proszę bardzo strzelajcie. Po tej mojej reakcji oni zmiękli i zaczęli mówić, żebym im pomógł wykryć sprawcę podpalenia. Wtedy powiedziałem: -- To, co ja mogłem, to zrobiłem. Powiadomiłem z kolegami o pożarze. Więcej nie mogę. Mój Boże, jakie to były czasy i jakich pretekstów czepiało się KGB. Ale, gdyby cię przesłuchiwano wiele lat wcześniej, to za taką odzywkę, co najmniej wybito by ci zęby i połamano żebra. Co było dalej? Po tych przesłuchaniach przerwałem studia na dwa lata. Chciałem, by wszystko ucichło. Zacząłem znowu jeździć z chórem po Łotwie i Litwie. Chodziłem też na wesela i zabawy do Łotyszów, by oddalić podejrzenia. W roku 1966 przyjęto mnie do seminarium. Czyżby przewidywania księdza Wysokińskiego i twoje spełniły się, i nastały lepsze czasy? Tak i nie. Przyjęto mnie oficjalnie, ale przez pomyłkę. Ten kagiebista, który się mną "opiekował" był na urlopie i w KGB zapomniano o mnie. Gdy on wrócił zażądano, bym opuścił seminarium. W seminarium byłem od września do grudnia 1966 roku. Potem kanclerz kurii, późniejszy arcybiskup, ksiądz Jan Pujat powiedział mi, że był telefon z KGB, i muszę opuścić seminarium. I tak się skończyła moja formacja seminaryjna. Jestem chyba jednym z niewielu księży, a może nawet jedynym, który był najkrócej w seminarium. Czy nadal pracowałeś na dźwigu w Rydze? Tak. Porozumiałem się jednak w tym czasie z księdzem Chomickim, który był wtedy proboszczem w Murafie. Ksiądz Chomicki jadąc do rodziny w Białymstoku zatrzymał się na krótko w Rydze. W czasie tej rozmowy powiedział, że pomoże mi otrzymać święcenia, jeżeli zdam egzaminy w Polsce i podporządkuję się jego decyzjom. Bardzo się tym ucieszyłem i przyrzekłem mu, że w stu procentach wykonam to, co on mi każe. W toku jednak dalszej rozmowy wyszło, że ja mam jechać do niego do Murafy. Będę tam organistą i po kryjomu będę zdawał pozostałe egzaminy. Na to nie mogłem się zgodzić. Powiedziałem, że tak długo nie wyjadę z Rygi, dopóki nie pozdaję wszystkich egzaminów. W końcu on na to przystał. W 1967 roku zdarzył się cud. Jaki cud? Co się stało? Otrzymałem paszport i pozwolono mi wyjechać do Polski. W Polsce przebywałem czterdzieści dni. Z księdzem Chomickim byliśmy u księdza kard. Stefana Wyszyńskiego. Spotkaliśmy się z nim na Jasnej Górze. Ksiądz Kardynał polecił mnie księdzu Kobyłeckiemu w Lublinie. Zwolnił mnie z egzaminów i poręczył za mnie, dopuszczając tym samym do święceń. Pojechaliśmy do księdza Kobyłeckiego, ale było już za mało czasu -- tylko trzy dni, by przygotować się do święceń. W tej sytuacji powiedziano mi, żebym przyjechał do Polski w następnym roku i wtedy otrzymam święcenia. Niestety, władze sowieckie nie pozwoliły mi na wyjazd do Polski -- nie otrzymałem paszportu. KGB już chyba wiedziało, o co chodzi. Ksiądz Chomicki nalegał, żebym przyjechał do niego, zapewniając, że tam otrzymam święcenia. Ale ja odmówiłem. Powiedziałem, że dopóki nie będę miał konkretów, między innymi pracy i mieszkania, to nie mogę wyjechać z Rygi. W czasie urlopu pojechałem do matki, która dalej mieszkała w Murafie i ciężko chorowała. Ona koniecznie chciała wiedzieć, czy uczę się na księdza, czy nie? Czy otrzymam święcenia, czy nie? Moi koledzy zostali już wyświęceni, a ja nie. To jeszcze bardziej mamę zaniepokoiło. Postanowiłem wszystko utrzymać w wielkiej tajemnicy. Matka uczestnicząc we Mszach świętych prymicyjnych moich kolegów, zapłakiwała się myśląc o mnie. Mówiłem matce, że KGB nie pozwala mi wstąpić do seminarium... W końcu pożegnałem się z matką i wyjechałem do Rygi. Matka zmarła w 1969 roku. Łagry -- za "Fatimę" III. Zawirowania Co się z tobą działo po tych niepowodzeniach? Przez jakiś czas spotykałem się z młodzieżą, która -- jak to się mówi -- prowadziła bujne życie. W tym czasie nawiązałem kontakt z baptystami? Co cię do nich zaprowadziło? To była zarazem prosta i dziwna sprawa. Pracował ze mną człowiek, który bardzo pił, przeklinał i w ogóle miał plugawy język. To był taki ludzki łachman. Po pewnym czasie zauważyłem, że on się bardzo zmienił na plus. Zapytałem go, co wpłynęło na jego zmianę. Ten mi odpowiedział -- zostałem baptystą. Fakt ten bardzo mnie poruszył i zaintrygował. Poprosiłem go, żeby mnie zaprowadził na ich nabożeństwo. Muszę księdzu powiedzieć, że nabożeństwo to zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie. Kazanie, śpiew i cała oprawa bardzo mi się podobała. Po nabożeństwie podszedłem do pastora, podałem rękę, dziękując za możliwość uczestniczenia w ich nabożeństwie. Od tego momentu zacząłem do nich chodzić. Zaimponowało mi to, że było tam dużo młodych ludzi. Młodzież czytała Pismo święte i dosyć dobrze go znała. Oni uczyli się tam prawd wiary. Wtedy i ja zacząłem zbierać młodzież, by pokazać, że i u nas katolików, też jest sporo młodych religijnie aktywnych. Razem z kilku kolegami utworzyliśmy taką grupę i zaczęliśmy się spotykać w niedzielę. Na to spotkanie składała się: muzyka, kawa i tańce. Mówiliśmy także trochę o sprawach religijnych. To był początek. Potem starałem się zainteresować ich Pismem świętym, a także pokazać im drogę, którą szli baptyści. Bywałem z nimi na nabożeństwach u baptystów. Chciałem, by nasza młodzież zobaczyła, co oni robią i jak się modlą. Czy nie miałeś z tego powodu wyrzutów ze strony księży, którzy się tobą opiekowali? Tak. Zarzucano mi wiele rzeczy. Między innymi to, że chodzę do baptystów i po weselach, że na ulicach widziano mnie z dziewczętami. Kiedy zaczęto na ten temat mówić, ksiądz Józef Borodziula, były administrator mohylewski, staruszek, któremu zawsze służyłem do Mszy świętej, w obecności innych księży spytał mnie, czy chcę być księdzem? Jeżeli tak, to dlaczego tak postępuję? Wtedy powiedziałem: -- Żadnemu księdzu nie obiecywałem, że będę księdzem. On wtedy zapytał: -- To w końcu czego ty chcesz? Odpowiedziałem: -- Bóg pozwoli, to będę księdzem, nie pozwoli, to pójdę inną drogą -- może się ożenię. Mój staruszek bardzo się rozzłościł i powiedział: -- Jak ci dam w łeb. Tyle się wycierpiałeś, tyle wycierpiały się siostry, które ci pomagały, tyle się natrudziłeś, zdając egzaminy, a teraz chcesz zejść z drogi powołania? -- Ja się nie usprawiedliwiałem. Nie powiedziałem ani jednego słowa. Wtedy przyszedł do mnie brat zakonny, Witold Kopać, który mnie znał już wiele lat, u którego się zatrzymałem, gdy po raz pierwszy przyjechałem do Rygi. On chciał ze mną porozmawiać, a także przekonać się, czy zarzuty jakie mi stawiano mają jakąś podstawę, czy są tyko, jak to się mówi, wyssane z palca. Wtedy opowiedziałem mu, jak się mają sprawy. Przyznałem się, że prawdą jest, iż chodzę do baptystów, prawdą jest, że chodzę po weselach, prawdą też jest, że żadnemu księdzu nie zdaję sprawozdania z mego postępowania. Powiedziałem mu także, że robię to dlatego, iż chcę od siebie odwrócić uwagę KGB. Wszyscy jednak wiedzą, że chodzę codziennie do Komunii świętej. Wtedy mnie zapytał, czy ja chcę być księdzem? -- Oczywiście -- odpowiedziałem. I na tym skończyła się nasza rozmowa. Czy rzeczywiście miałeś wtedy jakieś osobiste problemy i zawirowania, jeśli chodzi o powołanie? Pokusy i trudności były różne. Stan mego ducha wówczas zilustruje najlepiej ślub, jaki składałem w każdy Nowy Rok przed Panem Jezusem w cierniowej koronie. Mówię o tym księdzu po raz pierwszy. Nigdy jeszcze i nikomu o tym nie mówiłem. A oto słowa, jakie wtedy wypowiadałem: Panie Jezu, jeżeli mnie wyznaczyłeś inną drogę, niż kapłaństwo, na przykład drogę małżeństwa, ześlij na mnie taką chorobę, żebym do końca życia nie podniósł się z łóżka. Proszę Cię o jedno: jeżeli mnie kapłaństwo nie pasuje, to daj mi chorobę. Spraw, bym do końca życia był kaleką. Jeżeli jednak uznasz, że mam wrócić do świata, to proszę Cię o jedno: zachowaj we mnie wiarę. Czy będę księdzem czy nie, to Twoja sprawa. Chcę tylko w wierze zostać do końca życia. Były to słowa niezwykle dramatyczne. Czy za nimi kryły się tylko twoje osobiste problemy? Nie tylko. W tym okresie, na Łotwie i Litwie odeszło z kapłaństwa kilku księży. Bardzo to przeżywałem. Między innymi, i z tego powodu, nawet się rozchorowałem. Chciałem zrozumieć, dlaczego oni to zrobili? Dlaczego odeszli?. Rozumowałem tak, że skoro oni odchodzą, to znaczy, że Bóg odjął od nich moc swojej łaski. Byli tacy, którzy dobrze zrobili, że odeszli ale byli i tacy, którzy nie powinni odchodzić, a jednak odeszli. Byłem przekonany, że z jakiejś przyczyny, której nie znałem, została odebrana im łaska. Usiłowałem na drodze rozumowej dojść do tego, znaleźć jakieś uzasadnienie, dlaczego tak się dzieje? Jeżeli ja jestem dobrym dzieckiem swojego ojca -- rozumowałem -- to on mnie nie odepchnie. Jeżeli oni odchodzili od Boga, to byłem przekonany, że Bóg ich jakoś odepchnął -- odebrał im wiarę i siłę. Wierzyłem, że wiara i pobożność pochodzą od Boga. Prosiłem Boga, żeby mi nie pozwolił stać się takim jak oni. Bym nie utracił Jego łaski i miłości. Z tego, co powiedziałeś zdaje się niedwuznacznie wynikać, że kontekst twoich trudności był o wiele szerszy, niż to, co ci zarzucał ów ksiądz staruszek. Poza tym, w twoim rozumowaniu była pewna niespójność. Bóg bowiem nigdy nie cofa swojej łaski, a ty patrząc na odchodzących księży posądzałeś Go o to? Okres, o którym mówimy, był w moim życiu czasem wielkiej walki. To nie był kryzys moralny, ale kryzys na tle idei Boga. Ja rozumowałem tak. Skoro Bóg wszystko widzi, to znaczy wie, jak skończy się ten świat. Wie także, że ja jestem albo w niebie albo w piekle. Pojawił się u mnie problem predystynacji. Nie znałem jeszcze problemu predystynacji, gdy zacząłem na ten temat myśleć. Jeżeli Bóg wszystko widzi naprzód, to widzi także i to, że być może, ja jestem już w piekle. Wobec tego pojawiło się w mojej głowie pytanie: jaki sens ma dalsza wiara? Potem, kiedy więcej zacząłem czytać przekonałem się, że podobne myśli mieli tacy myśliciele jak: Luter, Kant... Swój kryzys określiłem jako szczyt góry. Człowiek idzie i musi dojść do szczytu. Jeżeli do niego nie dojdzie, to zawraca lub spada w dół. Jeżeli dojdzie, to przechodzi na drugą stronę. Doszedłem też do takiego wniosku, że jeżeli ja odpadłem od tego szczytu, to znaczy, że Bóg mnie karze. Wszystko to chciałem pojąć w oparciu o własne siły i własny rozum. I tak doszedłem do pewnego absurdu. Pytałem wtedy, jaki był sens posyłania przez Boga na świat Jego Syna. Albo to było wielkie kłamstwo ze strony Boga, albo wielkie miłosierdzie. I stając wobec dylematu "alboalbo" zrozumiałem, że ja swoim rozumem niczego nie rozwiążę i nie określę. Starałem się na ten temat rozmawiać z profesorami. Jednak szybko zorientowałem się, że nie ma sensu o to więcej pytać, gdyż oni mogą pomyśleć, że wpadłem w herezję. Sam musiałem to jakoś przeżyć. To był dla mnie bardzo trudny okres i wielki kryzys psychiczny. Skończyło się na tym, że poczułem wstręt do wiary. Wtedy rzeczywiście mogłem zwalić się w dół. Nie przestawałem się jednak modlić. I to mnie uratowało. Prosiłem, by Bóg mnie nie odtrącał od siebie, żebym ja nie spadł. I powoli, powoli kryzys przechodził i burza w sercu milkła. By się jednak przekonać, że Bóg mi przebaczył grzechy, że darował moje posądzania o to, że cofa swoją łaskę i miłość, prosiłem Go w modlitwie, żeby dał mi jasny znak, czy On mi przebacza grzechy, czy nie. Tym znakiem miała być możliwość wyjazdu do pewnego miasta i spotkanie znajomego. Po spowiedzi powiedziałem Bogu, że jeżeli tam pojadę i spotkam znajomego, to będzie jawny znak, że Bóg mi przebaczył grzechy. I rzeczywiście tak się stało. Wtedy uspokoiłem się wewnętrznie i mogłem dalej żyć. To był dla mnie znak, że Bóg mi rzeczywiście przebaczył grzechy. Czy nie mogłeś tych spraw załatwić w sakramencie pojednania i pokuty. Tego przeświadczenia i spokoju niestety nie dawały mi spowiedzi, do których zresztą często chodziłem. Dopiero ten znak przywrócił mi spokój duszy. Dziwnie to wszystko wygląda, a zwłaszcza te warunki jakie stawiałeś Bogu. Ale myślę, że i w tym epizodzie twego życia sprawdza się powiedzenie, jak niepojęte są drogi Boże, jakimi On trafia do człowieka. Gdy patrzę na swoje życie, to widzę, że różnorodność Bożych dróg jest niezwykle wielka. Wracając jednak do twoich problemów ze święceniami, rozumiem, że wszystkie egzaminy miałeś zdane i mogłeś przyjąć święcenia kapłańskie? Tak. Z tym, że zakończenie moich kontaktów z seminarium było dosyć smutne. W tym czasie KGB kazało opuścić Rygę rektorowi seminarium, księdzu Leonowi Kozłowskiemu. On nawet mi powiedział, że przeze mnie musi stąd wyjechać. I rzeczywiście aż do 1980 roku był gdzieś na peryferiach Łotwy. W tym czasie spotkałem się znowu z bratem, o którym już wspomniałem i on mi powiedział, że jedzie do biskupa Wincentego Słodkiawiecziusa, który był internowany na granicy łotewsko-litewskiej, zapyta więc, czy udzieliłby mi święceń, jeżeli ja chcę być księdzem. Powiedziałem bratu, że muszą sprawę mego powołania do kapłaństwa zakończyć, gdyż mam już dosyć posądzeń o różne rzeczy, a nawet o kontakty z KGB. Niektórzy księża mówili nawet, że ze mną trzeba być ostrożnym, gdyż mogę być wtyczką KGB. W rozmowie z bratem ksiądz biskup powiedział, że chce mnie widzieć. Bardzo się z tego ucieszyłem i pojechałem do niego z księdzem Józefem Turbowiczem, przyszłym prefektem seminarium. Ksiądz biskup zaproponował mi przyjęcie święceń u księży unitów. Powiedziałem, że wśród nich nie mam żadnych znajomości i z tego względu jest to raczej niemożliwe. Rozmawialiśmy jeszcze dość długo. W czasie tej rozmowy przyglądał mi się bardzo uważnie. Pod koniec wizyty powiedział mi: -- Przyjedź za trzy miesiące, a ja przez ten czas przemyślę sprawę twoich święceń. Po trzech miesiącach -- zgodnie z ustaleniem -- przyjechałem do niego. Zaczął on wówczas szukać jakiegoś innego sposobu, żebym mógł otrzymać święcenia kapłańskie. Wtedy powiedziałem: -- Ekscelencjo, ja nie mam żadnego wyboru. Albo ksiądz biskup da mi święcenia, albo nie. Wtedy spokojnie wracam na swoje miejsce z przeświadczeniem, że Bóg nie daje mi łaski kapłaństwa. Biskup zastanowił się i powiedział: -- Przygotuj się. Odpraw rekolekcje. Jeszcze raz przemyślę, co z tobą zrobić. 15 sierpnia 1971 roku pojechałem do Agłony wyspowiadać się i rozpocząć tygodniowe rekolekcje. Poszedłem do spowiedzi, by odbyć spowiedź z całego życia. Kolejka była ogromna, a mimo to spowiednik dał mi bardzo długą naukę. Tę naukę zapamiętałem na całe życie. Powiedział mi tak: Maksymilian Kolbe prosił Boga, żeby uczynił z niego miotłę. Więcej, by był tą miotłą w ręku Boga, aby mógł wymiatać grzech świata. Ty masz być taką miotłą. Po rekolekcjach pojechałem do księdza biskupa. Gdy się zjawiłem, po krótkiej rozmowie ze mną powiedział: -- Dobrze, idziemy do kościoła. I tak wieczorem, pierwszego września 1971 roku otrzymałem wszystkie niższe święcenia i święcenia subdiakonatu. Wróciłem do Rygi z wielką radością w sercu. Zamówiłem sobie sutannę, ale nie przyznałem się, że to sutanna dla mnie, ale dla księdza z Litwy. Powiedziałem sobie, że będę w niej chodził dopiero po diakonacie. W uzgodnionym z księdzem biskupem czasie, przyjechałem do niego na rozmowę. Wtedy on -- ku mojemu zaskoczeniu -- powiedział: -- Dzisiaj wieczorem otrzymasz diakonat i święcenia kapłańskie, gdyż donoszą mi ludzie, że KGB coś podejrzewa. I tak w ciągu jednego dnia, 11 września 1971 roku otrzymałem diakonat i święcenia kapłańskie. Na święceniach był obecny ksiądz Józef Turbowicz, dzisiejszy proboszcz kościoła farnego w Grodnie. Jak przeżyłeś te chwile? No właśnie. Jak je przeżyłem? Kiedy ksiądz biskup zaczął ubierać się do Mszy świętej, w czasie której miałem otrzymać święcenia, w sercu moim zrodziła się wielka wątpliwość, czy ten człowiek, który ma mi udzielić święceń jest rzeczywiście biskupem? O Boże! Cóż to były za czasy? Co się stało z ludźmi? Skąd się wzięły u ciebie te wątpliwości? Tak, to były takie czasy. Wy, nawet z komunistycznej Polski, nie zdajecie sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia w sercach ludzkich zakorzeniała się nieufność. Przecież ja od roku wiedziałem, że on jest biskupem na wygnaniu. A mimo to targał mną niepokój. W głowie pojawiły się myśli: -- A może on sam siebie zrobił biskupem? Może to jakiś samozwaniec? W końcu powiedziałem sobie -- to jego sprawa. Jeżeli on nie jest biskupem, to ja nie będę księdzem. Dziś, gdy wspominam tamte przeżycia, to widzę, że nie miałem żadnych racjonalnych podstaw, by mieć wątpliwości, co do jego biskupstwa. Tym bardziej, że był ze mną ksiądz Turbowicz. Ksiądz biskup był w mitrze. Nie miał tylko "baculum" -- pastorału. W końcu uspokoiłem się, przyjąłem święcenia. Po skończonej liturgii święceń ksiądz biskup zakazał mi komukolwiek mówić, że otrzymałem święcenia kapłańskie. Potem zaprosił mnie i księdza Turbowicza na herbatę. Na drugi dzień wróciłem do Rygi i poszedłem jak zwykle do pracy. Po miesiącu, pod sekretem i z wielką radością powiedziałem księdzu Józefowi Borodziuli, temu staruszkowi, który chciał mi dać "po łbie", że otrzymałem święcenia. Ku mojemu zdumieniu on nie podzielił mojej radości tylko mi powiedział: -- A po co to? Komu to jest potrzebne? Zrobiłeś to dla pieniędzy? Powiedział mi jeszcze coś, co mnie bardzo rozzłościło. Wtedy nawet pokłóciłem się z nim mówiąc: "Zdradziłem księdzu swój sekret, z powodu zaufania jakie miałem do księdza. A ksiądz mi się tak odpłaca. Czy zasłużyłem sobie na taką gorycz? Czy już do nikogo nie mogę mieć zaufania? Ksiądz 25 lat spędził w łagrach i zna mnie dobrze. Może to ksiądz przyjąć za prawdę lub nie". Powiedziałem to księdzu, bo mu ufałem. Z wielkim smutkiem w sercu, nie żegnając się z nim odszedłem. Mówię o tym dlatego, by ksiądz miał świadomość, jakie to wszystko było skomplikowane i trudne, bądź co bądź dla mnie, młodego człowieka. Czy powiedziałeś, jaki biskup udzielił ci święceń? Nie, tego mu nie powiedziałem. On nie dotrzymał nawet sekretu o moich święceniach. Poszedł i powiedział o tym w Kurii Biskupiej. Kiedy odprawiłeś pierwszą Mszę świętą? Pojechałem do Murafy, gdzie od lat proboszczem był ksiądz Chomicki. Zebrał on około 20 zaufanych osób i wobec nich, dnia 16 września, odprawiłem swoją pierwszą Mszę świętą. Na prymicji była moja siostra, która zobaczyła mnie dopiero, gdy byłem ubrany do Mszy świętej. Drugą Mszę świętą odprawiłem u księdza Darzyckiego, a trzecią -- w Gródku u księdza Karasiewicza. Dla wszystkich, którzy dowiedzieli się o moich święceniach, było to wielkie zaskoczenie. Wszyscy się dziwili, ale w tym najlepszym znaczeniu. Łagry -- za "Fatimę" IV. Jestem księdzem Jak funkcjonowałeś jako ksiądz? Nie miałeś przecież pozwolenia od władz państwowych na pracę duszpasterską. Po ujawnieniu w Kurii Biskupiej moich święceń i po prymicjach, powiadomiłem swoich kolegów księży o przyjęciu święceń kapłańskich. Zacząłem wtedy wyjeżdżać na Ukrainę i tam po kryjomu spowiadałem. Na ogół jednak księża w Rydze nie wiedzieli, że otrzymałem święcenia kapłańskie. Domyślał się czegoś pewien starszy ksiądz, któremu dalej służyłem do Mszy świętej przy kościele św. Alberta, ale nie przystępowałem do Komunii świętej, gdyż codziennie odprawiałem Mszę świętą w swoim mieszkaniu. Pewnego razu przyniosłem mu ofiarę na Mszę świętą. To on mi powiedział, to on mnie zapytał, dlaczego ja sam nie odprawię tej intencji? Odpowiedziałem wtedy: -- Niech ksiądz nie żartuje. Księża często mnie pytali: -- No, jak się mają sprawy księże? Prowokując mnie do przyznania się, że otrzymywałem święcenia. Na te prowokacyjne odzywki z zasady nie reagowałem, czasem tylko uśmiechałem się zagadkowo. Moi koledzy świeccy też zauważyli jakąś we mnie zmianę i mówili miedzy sobą: On jest chyba księdzem, ale pewności oczywiście nie mieli. A może jest księdzem "skrytym" -- domyślali się. Często mówiono do mnie: -- Ty chyba jesteś "skrytym" księdzem. Reagowałem na to śmiechem, czasem dowcipem w stylu: -- No to klękaj i spowiadaj się. Dalej śpiewałem w chórze i pracowałem na dźwigu. Domysłom nie było końca. Jedni mówili, że ksiądz, inni że nie. Dalej chodziłem do baptystów i utrzymywałem kontakt z młodzieżą, którą już dawniej organizowałem. Chciałem wyrobić w nich miłość do Kościoła. Dawałem im za przykład baptystów i adwentystów. Mówiłem do nich: -- Patrzcie, to prości ludzie. Jak oni potrafią mówić o Bogu, w każdym miejscu i w każdym czasie. Dlaczego my nie możemy być takimi zapaleńcami jak oni. A jak reagowało KGB na te "plotki" i twoje poczynania z młodzieżą? Przecież wszystko to do nich dochodziło. To prawda. Oczywiście przyszli do mnie i domagali się odpowiedzi na pytanie: -- Jesteś ty księdzem, czy nie? Ja odpowiadałem pytaniem na pytanie: -- Skąd się wzięło u was takie pytanie? Przecież wiecie, że pracuję jak inni, a ponadto studiuję na politechnice. Tu muszę powiedzieć, że po zdaniu wszystkich egzaminów w seminarium, gdy straciłem nadzieję na możliwość otrzymania święceń, zapisałem się na politechnikę w Leningradzie, której filia znajdowała się Rydze. Wtedy oni powiedzieli, że taka wiadomość do nich dotarła, i nie ma dymu bez ognia. Poszedłem wtedy do kanclerza, a był nim ksiądz Łazdan, który przestrzegał księży, żeby nie pozwalali mi u siebie odprawiać Mszy świętej. Powiedziałem mu, że nigdy nie odprawiałem Mszy świętej i nigdy nie mówiłem, że jestem księdzem. Dlaczego ksiądz to rozgłasza? Czy ksiądz chce, żeby KGB aresztowało mnie i posłało do łagru. Wy znacie mnie jako członka chóru i tak mnie traktujcie. Dlaczego więc mówicie wszystkim księżom, którzy przyjeżdżają do Kurii, żeby nie pozwalali Świdnickiemu odprawiać Mszy świętej. Wtedy przestałem chodzić do Kurii. Po pewnym czasie przyjechała do Kurii delegacja z Żytomierza z prośbą o księdza. Ksiądz Jan Pujat, dzisiejszy biskup, nie nawiązując do wątpliwości, czy ja jestem księdzem czy nie, wezwał mnie do siebie i postawił pytanie, czy chcę jechać na Ukrainę? Odpowiedziałem: z czym ja tam pojadę? Muszę na ten temat porozmawiać z biskupem. A on na to: -- ja już z nim rozmawiałem. On nic nie chce na ten temat wiedzieć. Jeżeli chcesz, możesz jechać na Ukrainę. Była to dla mnie bardzo trudna sytuacja. Księża mi nie dowierzali, nie mogłem niczego robić jako ksiądz. KGB mnie naciskało... Doskonale cię rozumiem. Byłeś już księdzem. Potrzeby duszpasterskie były ogromne. Księża odnosili się do ciebie nieufnie. Dalej pracowałeś na dźwigu. Czy mimo tego nie podejmowałeś przynajmniej po kryjomu niektórych prac ściśle kapłańskich? Wspomniałem już o tym, że w roku 1972 i 1973 zacząłem potajemnie wyjeżdżać na Białoruś i Ukrainę, zwłaszcza w czasie odpustów, by trochę popracować duszpastersko. Zmieniałem swój wygląd. Zakładałem perukę i siadałem w mało widocznym konfesjonale i spowiadałem ludzi. Najczęściej to był rodzaj takiej szafy z dziureczkami. W ciągu tych dwu lat wyspowiadałem ponad 12 tysięcy ludzi. A jednego dnia, w Wielkim Tygodniu, w 1972 roku wyspowiadałem 311 osób. Prosiłem księży, żeby do mnie przysyłali przede wszystkim młodzież, a zwłaszcza studentów. Młodzież była zaskoczona, skąd ja tak dobrze znam życie studenckie, a także problemy z zakresu techniki i wyższej matematyki. W lecie 1972 roku jedenaście razy latałem samolotem na trasie Ryga -- Kijów. Jak godziłeś to z pracą zawodową? Jeśli chodzi o pracę na dźwigu, to byłem w tej dobrej sytuacji, że zawsze mógł mnie zastąpić kolega. Czasem mu nawet płaciłem za takie zastępstwo. A co KGB? Czy dało ci już spokój i nie zwracało uwagi na twoje tak częste wyjazdy? Tak dobrze to nie było. Pod koniec 1972 roku wezwali mnie do siebie i pytali, dlaczego tak często jeżdżę do Kijowa. Odpowiedziałem im "jasno i szczerze": -- Mam w Kijowie dziewczynę i w wolne soboty i niedziele do niej jeżdżę. Ładna mi szczerość. Uwierzyli ci? Niby tak, niby nie. Zresztą mówiłem im, że ludzie mówią o mnie różne rzeczy. Jedni, że jestem księdzem, inni, że baptystą, a jeszcze inni, że jestem współpracownikiem KGB, że jestem żonaty i wiele innych rzeczy. Jak oni ciebie w czasie takich rozmów traktowali? Czy krzyczeli na ciebie, straszyli? Nie krzyczeli. Robili wszystko, żebym ja się nie złościł. Oni już wiedzieli jaki ja jestem po przesłuchaniach w sprawie pożaru. W zdenerwowaniu powiedziałem naczelnikowi żeby mnie zastrzelił. Wtedy się uspokoił. Rozmowy były w miarę kulturalne. Pytali mnie nawet, czy na te wyjazdy mam pieniądze? Jeżeli coś mi potrzeba, to oni mogą mi dopomóc, byłem z nimi tylko żył w przyjaźni. A żyć z nimi w przyjaźni, to znaczy donosić. Tego już nie musieli mi mówić. O tym wiedziałem bardzo dobrze. Łagry -- za "Fatimę" V. "Ekumena" i Aleksander Riga (Sandr) Czy dalej utrzymywałeś dobre stosunki z baptystami? Tak. W duszy płakałem, dlaczego u nas nie ma takiej gorliwości jak u nich. Dlaczego katolicy nie potrafią tak świadczyć o Bogu jak oni. Gdy później rozmawiałem z nimi, oni zaczęli mnie nawracać. Dyskutowałem z nimi nieraz po wiele godzin. Moja postawa była jasna. Miałem podstawy racjonalne i teologiczne dla swojej wiary. W dyskusjach zauważyłem, że oni opierają się wyłącznie na Piśmie świętym. Baptyści zarzucali nam katolikom, że chrzcimy dzieci, że spowiadamy. Twierdzili, że tego nie ma w Piśmie świętym. Wtedy zacząłem im wykazywać, że są w błędzie. Początkowo posądzali mnie nawet, że jestem kagiebistą. Ale przekonali się wkrótce, że jestem katolikiem i to oświeconym i potrafię swoje racje uzasadnić; wtedy zaczęli się denerwować. Wobec tego powiedziałem -- nie dyskutujmy, a tylko żyjmy w przyjaźni. Do baptystów z Rygi przyjeżdżali ich wyznawcy z innych miast, nawet z Moskwy. Wtedy poznałem ich głównego szefa z Moskwy. Był to Aleksander. Zaskoczyłem go i zaintrygowałem swoją otwartością, także przyjaznym nastawieniem do nich. Zgodził się na to, by ich młodzież w Rydze spotykała się z młodzieżą katolicką. Ja oprowadzałem ich po kościele, wyjaśniając znaczenie różnych symboli i znaków. Aleksander mówił mi, że wielokrotnie rozmawiał z księżmi ale były to -- jak on określił -- rozmowy "na progu". W czasie naszej znajomości, na jego zaproszenie wielokrotnie jeździłem do ich wspólnoty w Moskwie. W czasie jednej z rozmów powiedział mi, że chciałby pracować na rzecz zbliżenia katolików, prawosławnych i protestantów. Bardzo mi się to podobało. Ale też on sam miał różne problemy. Jako protestantowi trudno mu było zrozumieć wiele spraw w katolicyzmie. Pewnego razu na spotkanie z nim przyprowadziłem naszego przyszłego prefekta, o którym już wspomniałem, jako tego, który ma więcej wiedzy i doświadczenia, i pojechaliśmy do Moskwy. Byliśmy tam dwa dni. Prowadziliśmy długie rozmowy i na różne tematy dogmatyczne. Słuchając tych dyskusji byłem przekonany, że jeżeli ona potrawa jeszcze trochę, to dla Aleksandra będzie to koniec. Nie zechce więcej spotykać się z nami. W ich dyskusjach były same "ostre kąty", których oni nie mogli obejść. Rzecz dotyczyła nauki Kościoła. Czując, że będzie źle, przerwałem tę rozmowę i wyjechaliśmy z Moskwy. Przed odjazdem zapytałem Aleksandra, kiedy będzie w Rydze? Wtedy on również postawił mi pytanie, czy mógłby przystąpić do spowiedzi? Pytanie to trochę mnie zaskoczyło. Miałem bowiem świeżo w pamięci jego trudności. Powiedziałem mu jednak, że owszem, ale to będzie znaczyło, iż dokonujesz wyboru katolicyzmu. Zapytałem go też, czy nie robi tego, np. z sympatii do mnie? Czy jest rzeczywiście przekonany, iż powinien zrobić ten niezwykle ważny krok? Uprzedziłem go nawet, że do takiej decyzji trzeba dorosnąć. Po pewnym czasie Aleksander zadzwonił do mnie do Rygi, że już jest gotów do spowiedzi, ale musi ze mną jeszcze porozmawiać, gdyż ma wiele różnych wątpliwości, które chciałby wyjaśnić. Szybko załatwiłem sobie zastępstwo na dźwigu i poleciałem samolotem do Moskwy. W czasie lotu modliłem się do Ducha Świętego o światło dla mnie i dla niego. Gdy tylko przyjechałem, zaczęliśmy omawiać te "ostre kąty" i wyjaśniać wątpliwości. On nie mógł zrozumieć, czym jest "Niepokalane Poczęcie". Mówił: -- Wy robicie z Matki Bożej boginię, bez grzechu. A bezgrzeszny jest tylko jeden Bóg. Treść tej prawdy niby rozumiał, ale nie mógł tego pojąć. Wiedziałem, że dla niego jest to bardzo ważny problem i dlatego w czasie rozmowy prosiłem Boga, by kierował moim słowem i otwierał umysł Aleksandra. -- Kościół -- tłumaczyłem mu -- nie robi z Adama i Ewy bogów, chociaż przed grzechem byli w łasce uświęcającej i mieli wolną wolę. Mogli zgrzeszyć i mogli oprzeć się pokusie, a jednak zgrzeszyli. Matka Boża była w takiej samej sytuacji, jak nasi prarodzice. Różniła się od nich tylko tym, że nie zgrzeszyła. Aleksander zrozumiał i w końcu przyjął tę prawdę. Podobnie dyskutowaliśmy o innych dogmatach. Nasza rozmowa trwała od godziny 19.00 wieczorem do godziny 2.00 następnego dnia. Potem wyszliśmy do parku, by odetchnąć świeżym powietrzem. Wtedy powiedział, że jest gotów do spowiedzi. Jego spowiedź trwała dwie godziny. Była niezwykle szczera i głęboka. Po spowiedzi powiedział członkom swojej wspólnoty, że został katolikiem, ale to nie znaczy, że on od nich odchodzi. 13 października 1973 roku razem z dotychczasową wspólnotą utworzyli grupę ekumeniczną, która miała charakter wspólnoty -- bractwa. Do niej mogli należeć wszyscy chrześcijanie, niezależnie od wyznania, ale winni dążyć do tego, by koniec końców, uznać papieża za głowę Kościoła. Niezależnie od istniejących jeszcze różnic mają się modlić o zbliżenie wszystkich wierzących w Chrystusa. Byłem bardzo zaangażowany w ten ruch. W Rydze mieliśmy zebrania biblijne, w czasie których nie atakowano nikogo. Zasada była taką: "widząc zło -- czyńmy dobro". I tak powstała ta grupa, a właściwie kilka grup o charakterze ekumenicznym. Ile osób należało do waszej wspólnoty? Pod sekretem należało do niej około dwunastu ludzi. Ta wspólnota oscylowała w kierunku zakonu-bractwa. Aleksander napisał regułę tego zakonu. Wszyscy, którzy zdecydowali się do niego wstąpić, winni byli złożyć trzy śluby: ubóstwa, posłuszeństwa i czystości. Kilka razy przesyłaliśmy założenia tego "zakonu" papieżowi Pawłowi VI. Papież kilkakrotnie nam błogosławił. Konstytucję, którą napisał Aleksander, przedkładałem profesorom seminarium w Rydze, pytając ich, czy ona nie jest sprzeczna z nauką Kościoła. Miał to być świecki apostolat ekumenizmu w życiu, a nie na papierze. Wspólnota ta miała iść w kierunku uznania papieża jako duchowego pasterza całego Kościoła. A to, czym będzie zajmowała się wspólnota, miało stanowić punkt wyjścia do duchowego zjednoczenia wszystkich chrześcijan. Ta grupa dała impuls do szukania Boga wśród hipisów. Dużo przyjeżdżało młodzieży z Moskwy na katechizację i po to, by przyjąć chrzest. Chrzciły się córki i synowie wysoko postawionych osobistości w Moskwie. Był syn wysokiego urzędnika ministerstwa spraw zagranicznych, córka majora KGB w Moskwie. Byli też inni synowie i córki kagiebistów. A co na to wszechwiedzące KGB? Kiedyś przyszli do mnie i powiedzieli, że wiedzą o moich kontaktach z Aleksandrem. Próbowali dowiedzieć się skąd go znam. Mówiłem, że spotkaliśmy się w kościele. Odpowiedzieli wtedy, że jeżeli nie chcę mieć nieprzyjemności z KGB, to muszę zaprzestać spotykania się z nim. I na tym skończyło się przesłuchanie. Tego rodzaju wspólnoty ekumeniczne powstały w kilku miastach. Ludzie spotykali się, czytali Pismo święte, rozważali jego przesłanie. Modlili się. To byli ludzie żywej wiary. Gdy przychodził ktoś nowy, niewierzący lub baptysta, to tylko mówiło się jakie są zasady wiary prawosławia, katolicyzmu i protestantyzmu. On sam musiał dokonać wyboru. Celem tego rodzaju naszych poczynań, jak już wspomniałem, było zbliżenie do siebie wszystkich chrześcijan. Czy ten ruch się rozrósł? Tak. Chociaż nigdy nie stał się ruchem na wielką skalę. Wspólnoty nie były zbyt liczne, ale duchowo stały na wysokim poziomie. W celu zainteresowania szerszych kręgów, zwłaszcza wśród inteligencji prawosławnej, katolickiej i protestanckiej wydawaliśmy podziemny samizdat -- "Zaproszenie", później "Kielich wspólnoty". Kiedy po "pierestrojce" Gorbaczowa w ZSRR nastały lepsze czasy, Aleksander jeździł do Rzymu, gdzie szczegółowo referował założenia ruchu. Zrobił tam bardzo dobre wrażenie i wykazał się dużą wiedzą teologiczną. Chciano bowiem dać mu nawet święcenia kapłańskie, ale on odmówił, twierdząc że wtedy odsunął by się od protestantów, albo raczej oni by się zdystansowali od niego. Do tych wspólnot ekumenicznych należeli początkowo księża wyświęceni w podziemiu. Ale kiedy KGB zaczęło bardzo naciskać, wycofali się. Za przynależność do takiej wspólnoty groził kryminał. Aleksander siedział w więzieniu przeszło trzy lata. Trzymano go na oddziale psychiatrycznym. A znanego poetę, który przynależał do tego ruchu wyrzucono za granicę. Mówiłeś sporo o Aleksandrze ale nie powiedziałeś, kim on był? W jaki sposób znalazł się u baptystów. Aleksander był malarzem, pijakiem i buntownikiem. Nie akceptował tego, co działo się w ZSRR także w dziedzinie sztuki. Przez jakiś czas był związany z tzw. marginesem społecznym, ale ze środowisk twórczych. Miał już dosyć życia, które prowadziło do nikąd. Zaczynał szukać idei, na której mógłby budować nowe życie. I tak trafił na baptystów i Pismo święte. Oni byli bardzo aktywni w Moskwie i Rydze, skąd pochodził i gdzie dalej mieszkała jego matka. Wiara Aleksandra w więzieniu została poddana wielkiej próbie. Po elektrowstrząsach i chemii, jaką go faszerowano -- lekarze-oprawcy, bo tak trzeba ich nazwać, naśmiewali się z niego mówiąc: -- No, wołaj do swego Chrystusa, niech przyjdzie, niech cię uwolni. Wiara to jedna wielka bzdura -- mówili. Ty inteligentny człowiek dałeś się otumanić, a co gorsza w tę durnotę wciągasz jeszcze młodzież. Po tych więziennopsychiatrycznych "rekolekcjach" Aleksander wewnętrznie bardzo się pogłębił i zdecydował na samotne życie, rezygnując ze swojej dotychczasowej towarzyszki doli i niedoli. Dlaczego władze tak prześladowały ten ruch ekumeniczny i samego Aleksandra. To proste. Aleksander miał duży wpływ na niektóre środowiska inteligenckie w Moskwie. A co gorsza, jak już wyżej wspomniałem, nawiązało z nim kontakt sporo młodzieży z kręgu ówczesnych władz. Doprowadzało to do szału zarówno ich rodziców, jak i władze. Trzeba pamiętać, że początki tego ruchu sięgały jeszcze czasów Breżniewa. Był to okres, gdy sprawy religijne po fiasku indoktrynacji partyjno-ateistycznej, zaczęły fascynować ludzi. Ponadto była to działalność "podpolna" -- podziemna, co w rozumieniu ówczesnych władz sowieckich było działalnością wywrotową, antypaństwową, a nawet kontrrewolucyjną. A tego władza radziecka nie tolerowała, nawet przy pewnej liberalizacji. I dlatego Aleksandra spotkał los wszystkich opozycjonistów. A były to zesłania, łagry i szpitale psychiatryczne. Aleksander i jego grupa -- podobnie jak grupa zamordowanego później księdza prawosławnego, Mienia -- byli stale inwigilowani. Pewnego razu kagiebiści aresztowali w lesie Aleksandra i kilkudziesięciu uczestników spotkania za to tylko, że śpiewali pieśni religijne. Po przesłuchaniu wszystkich zwolniono, ale też odnotowano ich nazwiska. Innym razem, gdy udawali się na spotkanie, o ile się nie mylę, w Charkowie, wysadzono ich z pociągu. Najsilniejsze i najbardziej aktywne grupy ekumeniczne działały w Kijowie, Rydze, Tallinie, Leningradzie, Lwowie, Samarkandzie i Żytomierzu. Moje kontakty z tymi grupami były jednym z powodów mego późniejszego aresztowania. Łagry -- za "Fatimę" VI. Praca kapłańska na Ukrainie Jak wyglądała twoja praca na Ukrainie? Zanim doszło do mojego wyjazdu na Ukrainę, miały miejsce pewne zdarzenia. W 1973 roku wzywają mnie kagiebiści i pytają: -- Ty ksiądz, czy nie ksiądz? Wtedy odpowiedziałem: -- Tak, ja jestem księdzem. Kto cię święcił? -- To tajemnica -- odpowiedziałem. Wtedy mi zagrozili: -- Tutaj pracować nie będziesz! Jeżeli chcesz, to jedź na Ukrainę. -- Z czym i gdzie ja pojadę? Kto mnie przyjmie? Wasze władze mnie nie zatwierdzą. Wtedy oni zmienili temat i mówią: -- Przecież ty się uczysz. Jesteś na czwartym roku instytutu? Co będzie z uniwersytetem? Powiedziałem, że jeżeli nie będę mógł pracować jako ksiądz, to będę pracował jako inżynier. Jeżeli pozwolicie mi pracować w duszpasterstwie, to przerwę studia w instytucie. I na tym skończyła się nasza rozmowa. W 1973 roku pojechałem na sesję. Mieszkaliśmy wtedy w koszarach wojskowych. Żołnierzy nie było. Mszę świętą odprawiałem w jednej z pracowni. Rozkładałem projekty udając, że niby coś tam robię. Kładłem krzyż i odprawiałem Mszę świętą. Wstawałem zawsze o godzinie 5 rano. Ale pewnego dnia zaspałem i poszedłem na strych, by tam odprawić Mszę świętą. Ledwie zdołałem się przygotować, weszli żołnierze. Sprawa się wydała. KGB natychmiast poinformowało o tym dziekanat mego wydziału. Dziekan wezwał mnie na rozmowę, na którą nie poszedłem. Wiedziałem czym to się skończy. Byłem zresztą chory i leżałem w szpitalu. Po pewnym czasie przysłali mi zawiadomienie z dziekanatu, iż z powodu nie zaliczenia sesji zostałem skreślony z listy studentów. Mogłem wprawdzie się jeszcze bronić, jako że byłem chory, ale dałem sobie spokój. Kuria też nalegała żebym wyjechał. Ksiądz Pujat, z którym byłem w kontakcie obiecał, że załatwi mi sprawę z biskupem, ale nic nie załatwił. Ksiądz biskup odmówił wystawienia jakiegokolwiek dokumentu, wychodząc z założenia, że jeżeli mi da jakiś dokument, to będzie znak, jakoby mnie wyświęcił, albo wie kto wyświęcił, a za to groziło mu internowanie. W tym czasie, po raz kolejny przyjechała z Ukrainy delegacja do księdza biskupa z prośbą o księdza. To byli ludzie z Żytomierza i Nowogradu Wołyńskiego. Ksiądz Pujat powiedział im, by zwrócili się z tym do mnie. Jeżeli ja się zgodzę, to mogę jechać na Ukrainę. Delegacja przyszła i pytają, czy zgadzam się wyjechać do pracy w Żytomierzu? Wyraziłem zgodę pod warunkiem, że ksiądz biskup Waiwods da mi chociaż ustne pozwolenie. Gdy oni udali się z tym do biskupa on powiedział: "Niech jedzie". Delegacja wróciła do Żytomierza i powiedziała o tym księdzu proboszczowi. Ja na razie wstrzymałem się z wyjazdem, czekając na reakcje KGB. Wtedy przyszli do mnie kagiebiści i powiedzieli, że mam jechać. I tak pojechałem do Żytomierza. Zgłosiłem się do księdza proboszcza, a potem udałem się do władzy świeckiej. Tam powiedziano mi, żebym przyszedł za dwie godziny. Ale kiedy tylko wyszedłem na zewnątrz budynku zaczepił mnie kagiebista i powiedział, że mam pozdrowienia od jego kolegi, który zajmował się mną w Rydze. Zaprowadził mnie do wojskowej prokuratury. Tam przez dwie godziny męczył mnie wymuszając, bym podpisał współpracę z KGB. Odmówiłem stanowczo. Powiedziałem im, że jeżeli bez żadnych warunków mogę zostać i pracować w Żytomierzu to zostaję, a jeżeli nie, to zaraz wracam do Rygi. Wtedy oni powiedzieli: -- Dobrze, będziesz pracował. I tak zacząłem oficjalnie działalność duszpasterską, jako wikary w Żytomierskiej parafii. Kto był wtedy proboszczem? Proboszczem był ksiądz Stanisław Szczypta. Zresztą perspektywa była taka, że jeżeli będzie wszystko w porządku i sprawdzę się jako ksiądz, to później pójdę na proboszcza do Nowogradu Wołyńskiego, ale na razie muszę przejść praktykę wikarego. Domagały się tego władze świeckie. Mając taką perspektywę i poczucie pewnej wolności nie zapomniałeś, gdzie i w jakim świecie żyjesz? No właśnie, zapomniałem. Zapomniałem także o tym, o co mnie prosił urzędnik, bym siedział cicho i dyskretnie pracował. Poczułem się jak ptak wypuszczony z klatki. Ponadto proboszcz kazał mi zaraz przygotować kazanie na czterdziestogodzinne nabożeństwo, które miałem wygłosić już następnego dnia. Całą noc przygotowywałem to kazanie. Gdy wychodziłem na ambonę, trzęsły mi się nogi i tłukło serce. -- Boże pomóż mi -- modliłem się. Mówiłem bardzo powoli, ale ludzie mnie słuchali, a ksiądz Szczypta powiedział, że to, co mówiłem było bardzo interesujące. Ten strach przed wyjściem na ambonę przeżywałem przez dłuższy czas. To była nawet pewnego rodzaju psychoza. Po pewnym czasie uspokoiłem się. W Wielkim Poście zacząłem głosić kazania pasyjne. Już w czasie pierwszego kazania wyszedłem z siebie. Zacząłem mówić o nieśmiertelności duszy. Cytowałem pisarzy, poetów i myślicieli rosyjskich. Zwracając się do mężczyzn prosiłem, by nie sprzedawali Chrystusa za kieliszek wódki. -- Nie biczujcie Go, nie wyciskajcie łez krwawych z Jego oczu -- wołałem. Nawet samemu zrobiło mi się strasznie, kiedy w Niedzielę Palmową wszyscy ludzie w kościele zaczęli głośno płakać. Nie przewidywałem, że tak uczuciowo zadziała moje słowo na ludzi. Mężczyźni podchodzili do mnie i mówili: -- No to co ojcze, już nie można kieliszka wziąć do ręki? A ja odpowiadałem: -- Co słyszeliście, to słyszeliście. Wstawałem rano, by dać okazję do spowiedzi młodym ludziom. Każda spowiedź w tym czasie trwała około dwudziestu minut. I ludzie rzeczywiście przychodzili do spowiedzi. Co na to władza? Słyszałem, że władza się zatrwożyła. Rzecz bowiem dotyczyła jeszcze tego, że ludzie, którzy przychodzili do muzeum, wstępowali także do kościoła, który był tuż obok, a ja prawie zawsze w nim byłem. Jak oni tylko weszli do kościoła, to im wyjaśniałem freski. Tak czy inaczej, zawsze dochodziło do dyskusji na temat wiary. Mówiłem im o istnieniu Boga i nieśmiertelności duszy ludzkiej. Zorganizowałem także młodzież. Zachęcałem ich do spowiedzi. Często stawiałem im pytanie: -- Powiedz mi, czy ty naprawdę wierzysz w Boga? Nie spiesz się z odpowiedzią -- mówiłem -- ale mów tylko to, co naprawdę czujesz? Niektórzy byli tym zaskoczeni. Tłumaczyłem, że dla mnie wiara, to żywy kontakt z Bogiem, a nie klęczenie na kolanach, czy przychodzenie na Mszę świętą. Wiara -- to przede wszystkim sposób życia. Nie może być tak, że chodzimy na Mszę świętą, klękamy do pacierza, a w życiu nic się nie zmienia. Pijemy wódkę, kłócimy się, kradniemy itp. Po takim "dictum" życie niektórych ludzi uległo pozytywnej zmianie. Mówili mi potem, że dzięki moim słowom ich postępowanie stało się bardziej ludzkie i chrześcijańskie. Każdej niedzieli wychodziłem do przykościelnego ogrodu, by dać okazję ludziom do rozmowy ze mną. Szczególnie dużo poświęcałem uwagi dzieciom i młodzieży. Dziewczęta, które nosiły feretrony, posyłałem w celach ekumenicznych do cerkwi i do baptystów, by spojrzały na Kościół pod innym kątem. Prosiłem Aleksandra i młodzież baptystów, by wpływali na katolicką młodzież w tym duchu, że Kościół to nie tylko księża ale także świeccy, by coś ze swego charyzmatu wleli naszej młodzieży. Zapoznałem Zosię Bielak z moskiewską młodzieżą z grupy ekumenicznej, która zresztą "in cognito" przyjeżdżała do Żytomierza. Z Aleksandrem spotykałem się tylko w konfesjonale, żeby KGB nas nie wyśledziło. Moje nauki, kontakty z młodzieżą i postawa ekumeniczna bardzo nie podobała się władzom. Zaczęto mnie raz po raz wzywać do KGB. Zarzucano mi, że moje kazania to propaganda, to wystąpienia przeciw władzy, to podniecanie i buntowanie ludzi. Kazali mi się tłumaczyć, dlaczego tak postępuję? Po tych monitach i groźbach stonowałem trochę swoje wypowiedzi. Mimo to kagiebiści wzywali mnie do siebie, ale nie chciałem do nich chodzić. Kiedyś zaczepili mnie na ulicy i powiedzieli, że jeżeli nie przyjdę, to przyjedzie po mnie "czarny samochód". W końcu poszedłem do nich, ale z tym panem, który mnie przyjął nie chciałem rozmawiać. Wtedy przyszedł ktoś starszy. Z tej rozmowy też nic nie wyszło. Grożono mi, że od więzienia się nie uratuję, jeżeli nie zechcę z nimi współpracować. -- Jeszcze dzisiaj -- mówił "starszyna" -- mogę cię wysłać na "białe niedźwiedzie". To, co robisz w kościele, to twoja sprawa, ale z nami trzeba współpracować. Rozmawiałem z nim od drugiej po południu do siódmej wieczorem. Rozstaliśmy się w zdenerwowaniu. Wyznaczył mi kolejny dzień, żebym do nich przyszedł. Koniecznie chciał, żebym z nim pojechał do innego miasta. Mówił: -- porozmawiamy, popijemy, pogramy w szachy, odpoczniemy. -- Czy ja przyjadę stamtąd żywy? -- zapytałem. Idąc na każde spotkanie z nimi, prosiłem Pana Boga o śmierć, gdybym miał coś zdradzić. Nie chcę być zdrajcą. Wolę śmierć -- mówiłem Panu Bogu. Na to spotkanie w "innym mieście" nie poszedłem. Napisałem natomiast list, że na żadne wezwanie więcej nie przyjdę. Jestem przekonany -- pisałem, że i tak zabronicie mi pracować, dlatego też szkoda czasu na próżne rozmowy. Jeżeli jednak uparcie będziecie mnie wzywać, to przyjdę w asyście kilku mężczyzn. Jestem gotów na wszystko, co możecie ze mną zrobić, ale z wami już kontaktu nie będzie. Chcecie, to wyrzucajcie mnie z Żytomierza, chcecie to zostawcie. Wszystko od was zależy. Po tym liście pracowałem jeszcze w Żytomierzu półtora miesiąca. Dokładnie rok po moim przyjeździe do tego miasta tj. 20 stycznia 1976 roku wezwali mnie i komitet parafialny tzw. "dwudziestkę", i poinformowali nas, że odtąd nie mogę pracować jako ksiądz. Co robiłeś potem? Mszę świętą odprawiałem u siebie w domu, a do kościoła chodziłem i śpiewałem z ludźmi na chórze. Podjąłem pracę jako stróż. Przychodziła do mnie młodzież. Urządzałem nawet dla nich rekolekcje. Oczywiście to nie podobało się władzy. I dlatego wezwali księdza Gładusiewicza z Połonnego, z chmielnickiego obwodu. Powiedzieli mu, że zbieram młodzież po domach w stylu Aleksandra, że tym interesuje się KGB w Kijowie. Zagrozili, że jeżeli nie przestanę tego robić, to się bardzo źle skończy. Prosili księdza Gładusiewicza, by porozmawiał ze mną na ten temat. Najlepiej będzie -- mówili -- jeżeli on wyjedzie z Żytomierza, albo niech się uspokoi, bo inaczej pójdzie do kryminału. Ponadto mówili, że ksiądz Szczypta popełnił błąd, przyjmując mnie na wikarego, ponieważ ja nie mam dokumentu, że zostałem przez biskupa wyświęcony na księdza. Rozpowszechniali też wśród ludzi wieści, że ja nie mam dokumentu, iż zostałem wyświęcony na księdza. To samo powiedzieli i księdzu Szczyptce. Gdy ludzie się dowiedzieli, że mam opuścić Żytomierz, zaczęli nachodzić władze i żądać cofnięcia tego nakazu. Władza interweniowała u księdza Szczypty. Ksiądz Szczypta nieopatrznie powiedział w kościele z ambony, że ja wyjadę z Żytomierza tylko za dokumentami święceń, by ludzie przestali w tej sprawie chodzić do władz. Ale ludzie przyjęli to bardzo źle. I niektórzy zaczęli mówić, że ja nie jestem księdzem. Mnie wtedy nie było w domu. Wyjechałem po kryjomu z pomocą duszpasterską do parafii, gdzie kiedyś "incognito" spowiadałem. Gdy wróciłem, ludzie przyszli z płaczem, że ksiądz Szczypta mnie obraził, gdyż powiedział, że ja nie jestem księdzem, że nie mam dokumentu święceń. Mówię im, że on tego nie mógł powiedzieć. Twierdzili jednak, że ksiądz proboszcz nastawił ludzi przeciw mnie. I rzeczywiście coś takiego się stało. Zdawałem sobie sprawę, że to była sprytna manipulacja KGB, które chciało mnie skłócić z księdzem proboszczem, poróżnić ludzi między sobą, a także przynajmniej niektórych nastawić wrogo wobec mnie. Muszę przyznać, że to się im udało. Niektórzy z parafian zaczęli mówić do mnie przez "pan", nawet ci, co chodzili do mnie do spowiedzi. Podzielił się również komitet parafialny, jedni byli za mną, inni przeciw mnie. Buczyński, przewodniczący komitetu parafialnego nazwał mnie nawet szachrajem. W czasie spotkania z komitetem zapytałem go, co on ma przeciw mnie? Jeżeli cię skrzywdziłem, czy powiedziałem nieprawdę, to jestem gotów przeprosić cię na kolanach i ukląkłem przed nim, chcąc mu nawet pocałować stopy. Wtedy on gwałtownie się cofnął i powiedział, że ja nie jestem księdzem, mimo że chodził do mnie do spowiedzi. Ludzie rzucili się na niego. Krzyczeli, że go utopią w rzece. Zrobił się wielki harmider. Wzburzenie było tak wielkie, że ledwie zdołałem ich uspokoić. W parafii wrzało. To rzeczywiście był wielki sukces KGB. W tym czasie przyjechał z Murafy, zaniepokojony tym, co się dzieje w Żytomierzu, ksiądz Chomicki, ten u którego odprawiałem pierwszą Mszę świętą i powiedział mi, żebym wyjechał, bo będzie jeszcze gorzej, jeżeli nie wyjadę. Mówił, że KGB zrobi wszystko, by nie tylko ludzi skłócić między sobą i nastawić przeciw mnie, ale także przeciw proboszczowi, a to byłoby wielkie nieszczęście. Oni już wszystkim mówią, że ksiądz proboszcz ciebie nie chce. Ludzie nachodzą księdza proboszcza i żądają wyjaśnień. W czasie rozmowy, jaka się między nami wywiązała, ksiądz Chomicki, który był dziekanem, twardo postawił sprawę: -- Wyjeżdżaj po dobremu, bo jak tego nie zrobisz, to się wezmę za ciebie. Wobec takiego "dictum" zwolniłem się z pracy i postanowiłem wyjechać. I w taki oto dramatyczny sposób skończyła się moja praca w żytomierskiej parafii. Przed wyjazdem porozumiałem się z księdzem Józefem Kuczyńskim, który dał mi adres do Kazachstanu, gdzie on kiedyś pracował. Po kryjomu przyjechał do mnie kleryk, z którym się znałem i powiedział mi, że pojedzie ze mną do Kazachstanu, bo on zna dobrze te tereny, gdzie zamieszkują katolicy. Tam mieszkała również ciotka pewnego księdza. Łagry -- za "Fatimę" VII. W Tadżykistanie W ten oto sposób znalazłem się w Kazachstanie. Kiedy zobaczyłem, ile tam katolików, i jak bardzo oni potrzebują księdza, miałem do siebie pretensje, że tak długo siedziałem w Żytomierzu. Jak cię tam ludzie przyjęli? Początkowo byli bardzo ostrożni i nieufni. Kleryk przywiózł mnie do ciotki owego księdza z Baranowicz i przedstawił jako księdza. Ona przez całą godzinę wypytywała mnie o różnych księży, chcąc sprawdzić, czy jestem rzeczywiście księdzem, a nie kimś nasłanym przez KGB. W końcu poszliśmy tam, gdzie oni się modlili. Patrzę, a tam jest ksiądz Kaszuba. Wtedy akurat rejestrowano tamtejszą parafię. On mi powiedział, żebym jechał dalej, bo jak się władze dowiedzą, że jest tu jakiś ksiądz "incognito", to mogą im zahamować rejestrację parafii. Udałem się wtedy do Karagandy, Ałma Aty i Frunze. Tereny te zamieszkiwali przede wszystkim Niemcy wysiedleni z Powołża. Byłem na Mszy świętej, ale do księdza nie chciałem iść, by KGB mnie nie zidentyfikowało. Gdy ludzie wyszli, ksiądz sam podszedł do mnie i powiedział, że akurat w Duszambe, w Tadżykistanie powstaje parafia i jest w końcowej fazie jej rejestracja. Dał mi adres i w ten sposób znalazłem się w Duszambe. Ludzie przyjęli mnie bardzo serdecznie. Kupiliśmy zaraz dom niedaleko lotniska. Przez jakiś czas chodziłem na cmentarz, gdzie ludzie zbierali się przez wiele lat na modlitwę. Przez dwa tygodnie nie ujawniałem się jako ksiądz. Mszę świętą odprawiałem prywatnie w domu. W pewnym momencie ludzie powiedzieli władzy, że mają księdza i władze tymczasowo pozwoliły mi na pełnienie obowiązków duszpasterskich. Od czego rozpocząłeś tam pracę? Szybko się zorientowałem, że na Mszę świętą przychodzą tylko osoby starsze i trochę dzieci. Młodzieży nie było. Wobec tego zacząłem "drapać" Pana Boga, czyli modlić się w intencji młodzieży. Prosiłem, żeby chociaż jeden młody człowiek zjawił się na Mszy świętej. Po trzech miesiącach było już około pięćdziesięciu chłopców i dziewcząt. Zacząłem ich zbierać i katechizować. Całe to towarzystwo podzieliłem na dwie grupy: jedną z językiem niemieckim, drugą rosyjskim. Do tych grup posyłałem wszystkich nowych, którzy się zgłaszali. W ciągu roku rozważaliśmy Pismo święte. Wyjaśniałem, jak powstawały Księgi święte, a także komentowałem różne fragmenty tak ze Starego, jak i Nowego Testamentu. Na drugi rok rozpocząłem spotkania z baptystami. Chciałem, by moi młodzi katolicy zobaczyli, jak w praktyce wygląda aktywne chrześcijaństwo. I tak w ciągu następnego roku grupa ta wzrosła do trzystu młodych ludzi. Oni nie byli hermetyczni, ale wprowadzali w swoje środowisko wszystkich chętnych. To było Duszambe. Później powstało jeszcze kilka innych grup, każda przeciętnie po dziesięć osób. Co było dalej. Czy wciąż pozostawałeś pod ścisłym nadzorem KGB? Oczywiście. Kagiebiści nie pozwalali mi wyjeżdżać poza Duszambe. Ale ja myślałem o tych katolikach, którzy mieszkali daleko od Duszambe. Pewnego dnia wpadłem na pomysł, żeby powiedzieć władzy, iż tam potajemnie jeżdżą księża uniccy i księża z Litwy, którzy nocami chrzczą, dają śluby i spowiadają. Nota bene zdarzało się to bardzo rzadko. Przeciętnie raz na rok, a czasem nawet rzadziej. Czy to jest korzystne dla władzy? -- pytałem naczalstwa. Uważam -- twierdziłem obłudnie (Boże przebacz), że lepiej będzie dla was, jeżeli pozwolicie na jawne duszpasterstwo. Wtedy będziecie wiedzieli, co się dzieje na danym terenie w zakresie religijności. Co dla was lepsze? Jawna czy "podpolna" działalność. Jeżeli pozwolicie, będę tam jeździł - zaproponowałem. Pełnomocnik nie zgodził się na to. Wtedy zadzwoniłem do KGB i przedstawiłem sprawę. Po godzinnej rozmowie powiedzieli mi: -- Dobrze. Jedź tam. Ale masz nas informować o swojej pracy, a także o tym, co myślą ludzie. Powiedziałem: -- Dobrze. Ale będę to robił później, najpierw chcę poznać ludzi, a także muszę uważać, by się im nie narazić. Zacząłem jeździć z młodzieżą z Duszambe, którą rozsyłałem po wioskach, żeby zbierali młodzież. Oni katechizowali tak, jak umieli. Jeśli czego nie rozumieli lub powiedzieli nie tak jak trzeba, to ja przyjeżdżając tam, poprawiałem i wyjaśniałem. Młodzi przygotowali i grali tam przedstawienie o Męce Pańskiej. To piękne misterium wystawiliśmy nawet w kościele w Duszambe. Oczywiście zamknęliśmy kościół i rozstawiliśmy czujki, by ktoś nie doniósł do KGB o tym przedstawieniu Jak radziłeś sobie z informacją, którą obiecałeś dostarczać KGB? Przez długi czas, pod różnymi pretekstami odkładałem spotkanie z kagiebistami. Mówiłem, że jeszcze nie zapoznałem się wystarczająco z ludźmi, że obawiam się przecieków i podejrzeń. Oni też zbyt ostro nie naciskali. Chodziło im bowiem o to, żeby dzięki mojej obecności zahamować nastroje emigracyjne wśród Niemców. Niemcy bowiem masowo zgłaszali chęć wyjazdu do Niemiec. Do każdej parafii jeździłem przeciętnie raz w miesiącu. W ciągu niedzieli i tygodnia obsługiwałem trzy parafie. Jakie to były odległości? Parafia położona przy granicy z Afganistanem odległa była od Duszambe około 180 km. Pozostałe parafie przeciętnie -- około 140 km. Gdy chodzi o parafie nadgraniczne, to musiałem mieć przepustkę, ale jeździłem także bez przepustek. W tym czasie zorganizowałem w tych parafiach nie tylko młodzież, ale także ludzi starszych. Zajmowali się oni przede wszystkim budową kościołów. Najpierw zbudowaliśmy kościół w Duszambe, a później jeszcze dwa inne. W planie mieliśmy budowę dalszych kościołów, ale nie wyszło. Jakie podejmowałeś jeszcze działania duszpasterskie? Rozpocząłem zdecydowaną walkę z pijaństwem. Zlikwidowałem pomieszczenia, gdzie pito alkohol. Zabroniłem picia wódki po pogrzebach, w czasie tzw. styp. Nie chodziłem też na pogrzeby, gdzie ludzie umierali bez spowiedzi z winy rodziny. Powiedziałem również, by rodzina zmarłego nie przychodziła do mnie do spowiedzi, jeżeli chory nie otrzymał z ich winy sakramentu namaszczenia. Z początku ludzie buntowali się, ale szybko ich przekonałem, że jeżeli ktoś poważnie zachorował trzeba księdza poprosić, by udzielił sakramentu namaszczenia. Przez dwa lata walczyłem z tym, by się przed sobą nie spowiadali, sami nie chrzcili dzieci i nie udzielali sobie sakramentu małżeństwa. I to osiągnąłem. Trzeba też powiedzieć, że dużą role odegrało tu pięć grup młodzieżowych i jedna grupa tercjarska. To był rodzaj dzisiejszego neokatechumenatu. Chłopców zmuszałem do pisania katechetycznych kazań, a następnie, by je wygłaszali po Mszy świętej. Przemawiały również kobiety. To było apostolstwo świeckich. Prosiłem młodzież i dorosłych, by przestali palić papierosy. Po czterech latach powiedziałem, że nie przyjmę do spowiedzi tego, który 30 dni wcześniej nie rzucił palenia. Z dwustu palących mężczyzn zostało tylko 15. Byli palacze jeszcze do dzisiaj bardzo mi dziękują za to, że ich oduczyłem palenia. Oparłem to wszystko na przykazaniu, nie zabijaj. Dowodziłem, że szkodzenie zdrowiu jest formą zabijania siebie. A Kościół to -- ministerstwo zdrowia. Byli tacy, którzy 50 lat palili i przestali. Z powodu mojego radykalizmu ludzie mnie krytykowali, ale nie ustępowałem. Pismo święte kazałem czytać w każdym domu. Wprowadziłem uroczyste bierzmowanie. To było święto dla nas wszystkich. Do bierzmowania wszyscy musieli znać na pamięć 13 rozdział z listu św. Pawła do Koryntian, wyliczyć wszystkie Księgi Starego i Nowego Testamentu. Musieli znać wszystkie dogmaty i święta katolickie, a także to, dlaczego prawosławni mają różny od nas kalendarz liturgiczny. Widzę, że to było niższe seminarium. Coś w tym rodzaju. Do bierzmowania, katechizując przygotowywałem ich przez cały rok. Czy KGB nie przeszkadzało ci? Przecież nie dotrzymywałeś danego im słowa, że będziesz dostarczał wymaganych informacji? Kagiebiści wzywali mnie prawie każdego tygodnia. Wzywali również na przesłuchanie ludzi. Mówili mi: Ty nie jesteś baptystą, dlaczego tak męczysz ludzi. Rzeczywiście, stawiałem im duże wymagania, ale chciałem, by przy braku księży ludzie sami potrafili sobie pomagać, gdy chodzi o wiedzę religijną i chrześcijańskie życie. Po każdej Mszy świętej wychodziłem na kościół i przez 20 minut rozmawiałem z ludźmi na tematy religijne. Zadawajcie mi pytania -- mówiłem -- a ja będę odpowiadał. Jeżeli nie będziecie pytali, to ja będę was pytał. Mówiłem im też to, co powiedział Chrystus: "Obyś był zimny albo gorący". Często nawiązywałem do tekstu Pisma świętego, który mówił, że jeśli nie odrodzicie się z Ducha Świętego, nie będziecie zbawieni. Pościliśmy i modliliśmy się za tych, którzy nie chcieli rzucić palenia. Mówiłem nawet, że będę tak długo pościł, aż wszyscy rzucą palenie. -- Miej sumienie --mówiły kobiety do mężów i synów -- bo ksiądz padnie przy ołtarzu. I tak każdego miesiąca, chyba przez pół roku pościłem po 10 dni. Gdy zbliżał się Nowy Rok bardzo ich prosiłem, by wszyscy przyszli na Mszę świętą. Niestety, wiele z moich owieczek nie chciało Nowego Roku rozpocząć z Bogiem. Dlatego po Mszy świętej tak się modliłem: -- Panie Boże, gdy będzie zbliżał się następny Nowy Rok ześlij na mnie jakąś chorobę, bym nie mógł wstać z łóżka i odprawić w ten dzień Mszy świętej. Nie chcę bowiem widzieć, jak pusto jest w kościele i ludzie lekceważą Ciebie. Po moich słowach w kościele powstał płacz i jęk. -- Ojcze, nie mówcie tak -- błagali ludzie. -- My się poprawimy. Również kiedy rozpoczynałem rekolekcje wielkopostne, to najpierw przepraszałem ludzi za moje niedociągnięcia jako duszpasterza. Obciążałem się odpowiedzialnością za grzechy parafian, mówiąc że to moja wina, jeśli ludzie nie najlepiej żyją. Obecni na Mszy świętej zaczęli szlochać i mówili: -- Ojcze nie uniżajcie się tak przed nami, to my jesteśmy winni. Byłeś istnym terrorystą religijnym... To prawda, księże, ale nie miałem innego wyboru. Trzeba pamiętać, że lata indoktrynacji ateistycznej, ośmieszania i deprecjonowania religii zrobiły swoje. Ludzie przestali na serio brać wymagania chrześcijańskie, odwykli od praktyk religijnych. Dlatego prawie wszystko trzeba było zaczynać od początku, zwłaszcza, gdy chodzi o młodzież i średnie pokolenie. Kagiebistów bardzo to denerwowało. Powiedzieli mi, że nie pozwolą mi skończyć budowy rozpoczętych kościołów. My wiemy - mówili -- że nocami zbierałeś młodzież. Nie przeszkadzaliśmy tobie. Przecież was informowałem zawsze, kiedy i dokąd wyjeżdżam -- replikowałem. Ale widzę, że wy wiecie więcej niż ja. Przypisujecie mi więcej niż zrobiłem. Zawsze odpowiadałem na wasze telefony. Zarzucali mi, że nie dotrzymałem danego słowa, że ich okręciłem dokoła palca, że swoje zrobiłem, a im nic nie "dałem". Zaczęli naciskać i grozić mi więzieniem, podobnie jak w Żytomierzu. Było coraz gorzej i gorzej. Wtedy pojechałem do prałata, księdza Michała Killera, ostatniego niemieckiego księdza, który ukończył saratowskie seminarium. Powiedziałem mu, że nie widzę możliwości dalszej pracy w Duszambe i chcę wyjechać z tej parafii. Ksiądz Killer zgodził się ze mną i radził wyjechać na Syberię. Tam było wiele ośrodków, gdzie żyli katolicy pozbawieni wszelkiej opieki duszpasterskiej. Na pewno będzie tam można utworzyć niejedną, a nawet kilka parafii -- mówił. Po powrocie do Duszambe powiedziałem ludziom, że wyjeżdżam. Był płacz i narzekanie. Ale na szczęście zjawił się tam młody ksiądz, który objął po mnie parafię i roztoczył nad ludźmi opiekę duszpasterską. Mogłem więc ze spokojnym sumieniem opuścić te parafię, w której pracowałem pięć lat. Kończąc relację o mojej pracy w Duszambe, chcę jeszcze powiedzieć, że sprowadziłem tam siostry eucharystki. Zbudowaliśmy im klasztor i kaplicę. Marzyłem bowiem o tym, żeby stamtąd były powołania kapłańskie i zakonne. Kilka dziewcząt wstąpiło do eucharystek i innych zakonów. Kleryków się nie dochowałem, ale opiekowałem się klerykami z Ukrainy, którzy uczyli się w seminarium w Rydze, z myślą by mogli kiedyś przyjechać do pracy w Tadżykistanie. Łagry -- za "Fatimę" VIII. W Nowosybirsku Szukając wspólnot katolickich znalazłem się w Nowosybirsku -- mieście uczonych. Na początku zebrało się tam tylko dziesięcioro katolików. Powiedziałem im, że jeśli będzie około 250 osób, to będę do was dojeżdżał, a może nawet osiedlę się w Nowosybirsku. Następnie pojechałem do Omska, Tomska i Czelabińska. W każdym z tych miast zorganizowałem małe parafie. Poleciłem też ludziom, by starali się o ich rejestrację, a także pomyśleli o budowie chociaż niewielkich kościółków. Czy poprzestałeś na obsłudze tylko katolików w tych miastach? Nie. Uświadomiłem sobie, że w różnych zakątkach tego rejonu byłego ZSRR, mogą być katolicy, do których nikt nie dojeżdża i są opuszczeni, jak to się mówi "przez Boga i ludzi". Dlatego rzuciłem się w objazd miast, w których mogli żyć katolicy. W ciągu pół roku objechałem główne punkty Powołża, Krasnojarska i Kaukazu, Uralu, Syberii, Kazachstanu, Krasnojarskiego Kraju aż do Bajkału włącznie. Przez siedem miesięcy byłem w 93 punktach. Kiedy już wracałem na parafię do Nowosybirska miałem za sobą przejechanych 78 tys. km. Czyli objechałem dwa razy kulę ziemską dookoła. Latałem samolotami, jeździłem pociągami. Pociągami dlatego, by KGB nie wpadło zbyt łatwo na mój ślad. Kupując bilet na samolot, trzeba było pokazywać dowód osobisty, a ułatwiłoby zlokalizowanie mnie. W końcu jednak kagiebiści wpadli na mój trop i musiałem się do nich zgłosić. Pytali: Co robię i gdzie przebywam? Odpowiedziałem, że w Nowosybirsku, gdzie utworzyłem parafię. Co było dalej? Po wszystkich wojażach pojechałem jeszcze do Duszambe. Tam na stałe przybył ksiądz z Litwy. W jedną niedzielę, w sposób uroczysty, przekazałem mu parafię. Nabożeństwo trwało pół dnia. Żegnałem się ze wszystkimi długo i serdecznie. Na to moje pożegnanie przyszła cała tamtejsza władza, łącznie z kagiebistami, by zobaczyć, czy będę odprawiał Mszę świętą. Rozmawiając z nimi po nabożeństwie, poprosiłem ich, by dali mi zaświadczenie, że tu przez pięć lat służyłem ludziom, że między nami nie było zatargów i wszystko układało się dobrze. Na moją prośbę oni wzruszyli ramionami i powiedzieli, że takiej "sprawki" (zaświadczenia) nie otrzymam. Wtedy ich zaszokowałem. -- Skoro nie chcecie mi dać zaświadczenia, to nie wyjadę stąd i każdego dnia będę odprawiał Mszę świętą. Możecie mnie wsadzić do więzienia, zesłać na Sybir, do łagru, a nawet zastrzelić. W końcu wydali mi takie zaświadczenie, że byłem lojalnym człowiekiem wobec władzy i dobrze pracowałem jako ksiądz. Zaświadczenie takie było potrzebne do zatwierdzenia mnie na stanowisku duszpasterza przez władze w Nowosybirsku. Gdy przyjechałem do Nowosybirska i pokazałem im owo zaświadczenie, ci natychmiast mnie zatwierdzili. Dzwonili do wszystkich swoich instytucji milicyjno- administracyjnych, że to "nasz" człowiek, ale już po dziesięciu dniach zaczęli kręcić głową. Dochodziły ich bowiem słuchy, że ze mnie nie lada gagatek. Wydawszy jednak pozwolenie na pracę duszpasterską, musieli mnie znosić. Niemniej jednak zaczęli badać, kto zorganizował ludzi, którzy utworzyli parafię w Nowosybirsku i punkty duszpasterskie w wielu innych miastach. Wzywali w tej sprawie rożnych ludzi, także prawosławnych. Jak zareagowałeś na te poczynania władz? Czy bardzo cię to niepokoiło? Nie zwracałem na to uwagi. Byłem już zaprawiony w boju, a także zdecydowany na wszystko. Szybko znalazłem dom przy placu centralnym i nawet przepłaciwszy, kupiłem go. Tu zrobiliśmy kaplicę, a później obok wybudowano kościół, który jest pewnego rodzaju pomnikiem ówczesnych zmagań. Czy zdawałeś sobie sprawę z tego, że zbierają się nad tobą chmury? Wiedziałem, że mogę być aresztowany. Wprawdzie w Nowosybirsku w zasadzie siedziałem spokojnie i nie robiłem niczego, co mogło denerwować władze, niemniej jednak słuchy, jakie mnie dochodziły, wskazywały na to, że zostanę aresztowany. Aresztowano już Aleksandra, tego od wspólnot ekumenicznych i Zosię Bielak z Żytomierza, o której mówiono, że jest moją wychowanką i sprowadziłem ją na "złe drogi". Czekałem więc na moją kolejkę. Początkowo byłem zdenerwowany, ale później dużo się modliłem i wrócił spokój. Prosiłem Boga, by przewidywany areszt i łagry były moją czwartą parafią. Pierwszą był Żytomierz, drugą Duszambe, a trzecią Nowosybirsk. Przygotowałem na to też ludzi. Rozsyłałem wieści, tam gdzie docierałem z pracą duszpasterską, żeby nie wierzyli, jeżeli KGB zrobi ze mnie pijaka, rozpustnika, czy złodzieja. Nowosybirszczanom mówiłem, że nawet gdy mnie zabraknie, powinniście wybudować kościół i starać się o księdza, by KGB nie rozpędziło parafii. Kupiłem i zwiozłem dużo materiału na kościół. Potrzeba nam było dwóch lat na jego wykończenie. Dwukrotnie powiedziałem też z ambony, że tak jak moją uczennicę zaaresztowano, to i mnie spotka podobny los. Kolej przychodzi na mnie. Zarówno Zosia jak i ja stanęliśmy wobec wyboru: wolność czy ofiara za Kościół. Ona wybrała ofiarę, ja także ją wybiorę. Z woli Boga nadchodził "mój czas". Trzeba będzie przejść nową próbę -- doświadczyć procesu sądowego i życia w łagrze. Przewidywałem, że skażą na dziesięć lat. Łudziłem się jednak, że mnie nie aresztują do Nowego Roku. Stało się jednak inaczej. Łagry -- za "Fatimę" IX Aresztowanie Pierwszy sygnał przyszedł od mojej gospodyni w niedzielę, 16 grudnia 1984 roku. Była zapłakana i mówiła, że śniła się jej czarna chmura, która mnie pochłonęła. Twierdziła, że jej sny zawsze się sprawdzają. Nie wierzyłem w sny, ale coś we mnie drgnęło -- zaniepokoiłem się. Nie miałem u siebie niczego politycznego. Nagrane taśmy i książki, a także filmy dotyczyły tylko spraw religijnych. Szkoda mi było, gdyby je zabrano, ale wszystko zostawiłem na swoim miejscu, by uspokoić gospodynię, że sny nic nie znaczą, jak to się mówi: "Sen mara, Bóg wiara". Gościłem wtedy u siebie księdza Zubrasa. Wyspowiadałem się u niego. Łaska sakramentalna przywróciła mi pokój ducha. W czasie sumy zauważyłem moich krewnych, którzy przyjechali w odwiedziny. Wszystko to bardzo mnie podniosło na duchu. Zaczęliśmy robić szopkę na Boże Narodzenie. Chciałem, by szopka w tym roku była ciekawa i ładna, by sprawiła ludziom radość. Niebo miało być ciemne, księżyc wśród błyszczących gwiazd, grota, pasterze i Święta Rodzina. Sumiennie pracowaliśmy też przy budowie kościoła. Było wszystko, materiał, pieniądze, tylko mróz przeszkadzał i nie mogliśmy murować. 19 grudnia o godzinie czwartej rano odprowadziłem moich kuzynów na lotnisko. Po drodze dużo mówiłem o możliwości aresztowania, mimo że nie wiedziałem jeszcze nic konkretnego, ale dusza "czuła", że coś nadchodzi. O godzinie szóstej poszedłem do kościoła, a o ósmej zacząłem się przygotowywać do Mszy świętej. I wtedy przyszli "oni". Nie pozwolili mi odprawić Mszy świętej i zabrali ze sobą. Pojechaliśmy do mego mieszkania. -- Tam wszystko "rozbierzemy" -- powiedzieli. Jak wyglądała rewizja i co było potem? Przeglądali wszystko i zabierali, co ich zdaniem mogło być przydatne do śledztwa. W czasie rewizji, która trwała do godziny dwunastej pozwalali sobie na bardzo złośliwe uwagi pod adresem religii i ludzi wierzących. Po rewizji przewieziony zostałem do prokuratury i tam odbyło się pierwsze przesłuchanie. Trzeba też wiedzieć, że w sowieckich aresztach, w tym okresie obowiązywał następujący porządek. Najpierw aresztowany był przesłuchiwany jako świadek, następnie jako podejrzany, potem obwiniony, a następnie sądzony i na końcu osądzony. Po kilku pytaniach prokurator kazał mi poczekać w poczekalni. W czasie przesłuchania przypomniałem sobie, że mam w kieszeni notatnik z adresami, bardzo się bałem, by on nie wpadł w ręce śledczego. W poczekalni zastanawiałem się nad tym, jak się go pozbyć. Na moje szczęście od innego prokuratora wyszła moja parafianka, której dyskretnie dałem notatnik i poleciłem go dobrze schować. Powiedziałem też, żeby dalej budowali kościół i starali się o innego księdza, bo ja już do nich nie wrócę. Tylko zdążyłem jej to powiedzieć, gdy wezwano mnie do gabinetu i tu skończyła się moja wolność. Zabrano mnie pod nadzorem dwóch milicjantów z karabinami i śledczego. Zawieźli mnie na wewnętrzne podwórko KGB przy ul. Komunistycznej. Tu mieściły się pomieszczenia dla aresztantów przed wyrokiem sądowym. Dokonano niezwykle szczegółowej rewizji. Zabrano mi wszystko, co miałem przy sobie: zegarek, różaniec, krzyżyk i inne drobiazgi. Potem otwarły się żelazne, zakratowane drzwi i zaprowadzono mnie do "nowego mieszkania". Była to kamera (cela) nr 5. Szczęk kluczy. Wszedłem do środka. Klap, klap... zaryglowano drzwi i koniec wolności. Po pięciu dniach przesłuchań wiedziałem już z jakiego powodu zostałem aresztowany. Na przesłuchaniach stawiano mi następujące pytania: -- Czy to prawda, że molestowaliście ludzi o pieniądze? Na to pytanie i poważny zarzut zareagowałem ostro. - Tego nie napisali do was ludzie wierzący -- katolicy. To byli wasi wierzący -- komuniści! Znałem ich. Gdy przyszedłem na parafię, to ludzie zaraz mi palcem pokazali, kto jest waszym współpracownikiem. Zarzucacie mi, że śpiewałem "Święty Boże, Święty Mocny, dajcie mi pieniądze". To kłamstwo i obraza uczuć religijnych. My nigdy nie zbieraliśmy pieniędzy. Były tylko skarbonki, do których ludzie sami wrzucali pieniądze. Gdy na kazaniu mówiłem o potrzebach na budowę kościoła, to ludzie martwili się mówiąc: -- za co my wybudujemy? Powiedziałem im wtedy, że mamy wiarę i modlitwę. Przypominałem im tylko ewangeliczną przypowieść o rozmnożeniu chleba. Czy to było zbieranie pieniędzy? Kiedy pytałem przewodniczącego komitetu, ile jest pieniędzy w kasie, zawsze mi odpowiadał: tyle, ile było na początku -- tysiąc rubli. Zarzucano mi, że agitowałem i nawracałem ludzi. -- To nieprawda -- mówiłem. Gdy przyszedłem do parafii, na Mszę świętą przychodziło tylko kilkadziesiąt osób starszych, a dziś jest ich ponad trzysta. Są wśród nich ludzie młodzi i w średnim wieku. Oni się nawracali na wiarę chrześcijańską, pracując przy budowie kościoła. Kolejnym zarzutem, jaki mi stawiali było to, że jestem przeciwnikiem ustroju radzieckiego, że jestem antykomunistą, a także, że jestem fanatycznym katolikiem. -- Nie jestem przeciwnikiem ustroju radzieckiego, ale boli mnie to -- mówiłem, że sekretarz Rajkomu zarabia 315 rubli miesięcznie, a wiele starszych osób otrzymuje żebraczą rentę, czyli od 15 do 29 rubli. I wtedy otrzymałem taką odpowiedź: -- U nas jeszcze nie ma komunizmu i nie wszyscy mogą dostać po równo. Nie jestem też fanatykiem religijnym, ale chcę, by wszyscy ludzie byli dobrzy, uczciwi, by nie było pijaków i więzienia były puste. Bardzo im się nie podobała moja działalność ekumeniczna. Ty -- mówili -- chcesz pod egidą Watykanu zjednoczyć wszystkich chrześcijan! Współpracowałeś z Aleksandrem. A on prowadził "podpolną" (podziemną) działalność z baptystami, katolikami i prawosławnymi? To jest przestępstwo! -- krzyczał śledczy. Nie bardzo nawet wiem dlaczego, ale działalność ekumeniczna, była jednym z newralgicznych punktów oskarżenia. Wszystkich wzywanych na przesłuchanie pytano, co to znaczy ekumenizm? Odpowiedzi były arcyśmieszne. Jedni mówili, że to słowo ma coś wspólnego z komunizmem, inni, że z ekonomią. A byli też tacy, którzy mówili, że pierwszy raz o tym słyszą, co było zgodne z prawdą. -- Nie dziwcie się -- mówili do prokuratora -- że nie wiemy, co to słowo znaczy. Ksiądz -- zeznawali -- nigdy nam nie tłumaczył znaczenia tego słowa. Zarzucano mi, że organizowałem podziemne grupy młodzieży wierzącej, co jest sprzeczne z konstytucją radziecką. Nie zgadzałem się z tym zarzutem. Tłumaczyłem, że były to grupy modlitewne Żywego Różańca. Dokonałem tylko podziału na grupy osób starszych, średnich, grupy młodzieżowe i dziecięce, ponieważ dochodziło do konfliktów między młodzieżą, a osobami starszymi. - Czy wiesz -- krzyczał prokurator -- że za taką działalność grozi kryminał. Zgodziłem się, że podziemna działalność jest niezgodna z konstytucją, ale twierdziłem, że to nie była działalność lecz tylko modlitwa. Modlitwa nie może być -- mówiłem -- ani antyradziecka, ani antychińska, czy antyniemiecka -- jest po prostu modlitwą. Prokurator zarzucał mi, iż mówiłem, że katolicy w Związku Radzieckim są prześladowani. To prawda -- potwierdziłem. -- Jesteśmy na szarym końcu, ludźmi ostatniej kategorii. Prawosławnych władza sprowadziła do Tomska zaraz po wojnie, baptystów zarejestrowaliście w 1956 roku. My zebraliśmy 1200 podpisów i nie chcecie zarejestrować nam parafii. Baptystów zarejestrowaliście, gdy zebrali tylko 150 podpisów. Mówię to na podstawie dokumentów. W tych dokumentach jest wasza odpowiedź, że nie ma podstaw do rejestracji parafii katolickiej. Dla baptystów, którzy złożyli tylko 150 podpisów była podstawa, dla katolików, którzy złożyli 1200 podpisów -- nie było. Jedna z parafii czeka już trzydzieści lat na rejestrację, inna siedemnaście. Według konstytucji radzieckiej winniście to zrobić w przeciągu trzydziestu dni. Wy naruszacie wolność sumienia i wyznania, które są zagwarantowane w konstytucji. Wtedy prokurator powiedział mi, że katolicyzm tutaj się nie przyjął, że Aleksander Newski walczył z Krzyżakami. Wtedy powiedziałem: -- Czy katolicy w Nowosybirsku są winni temu, co robili Krzyżacy? To było 500 lat temu. Czy za to, co my tu robimy, będą karać ludzi żyjących na tej ziemi za tysiąc lat? Każdy człowiek odpowiada za to, co on zrobił, a nie za to, co zrobili inni . I w tym jest jakaś logika. Zarzucano mi też, w oparciu o zeznania pewnego ministranta, którego przekupili i Galiny Żurawskiej z Żytomierza, z powodu której została już uwięziona Zofia Bielak, że rozpowszechniałem literaturę antyradziecką. A chodziło przede wszystkim o "Orędzie Fatimskie". To dla nich była straszna rzecz, zwłaszcza modlitwa o nawrócenie Rosji. Głównym jednak świadkiem w tej sprawie była Ludmiła Petrowna Garasimczuk, która należała do nowosybirskiej wspólnoty. Okazało się, że ona była wtyczką KGB, by nas kontrolować. Robiła notatki z zebrań i moich kazań. Ponadto, jak to sobie później uświadomiłem, będąc kiedyś u mnie w domu, zwróciła uwagę na książkę o Fatimie i poprosiła bym jej pożyczył, ponieważ chce ją przeczytać. Niczego nie podejrzewając, zgodziłem się. Przyniosła na drugi dzień. Ale wystarczyło to już, by mnie oskarżyć za rozpowszechnianie literatury antyradzieckiej. To były zarzuty, jakie mi postawiono i w oparciu, o które przygotowywano wyrok. Kiedy i w jakich okolicznościach zetknąłeś się z "Orędziem Fatimskim"? Jeszcze w szkole średniej czytałem przepisywane ręcznie fragmenty "Orędzia". Dziś nawet nie pamiętam, skąd je otrzymałem. Być może od mojej chorej siostry, która dużo czytała religijnych książek, lub od jakiejś starszej kobiety. W każdym bądź razie już jako młody chłopak otarłem się o "Fatimską ideę". W latach sześćdziesiątych dotarł do mnie ten tekst w języku polskim przepisywany na maszynie. Otrzymywałem go, o ile dobrze pamiętam, od księży z Polski, którzy zaczęli przyjeżdżać, często incognito, na tereny byłego ZSRR. Wtedy też zacząłem przepisywać w zeszycie "Cuda XX wieku", do których zaliczałem "Orędzie". W latach siedemdziesiątych tekst "Orędzia" w języku niemieckim przywieźli księża niemieccy. Tekst ten dawałem do czytania przede wszystkim zaufanej młodzieży, ale nie tylko. Udostępniałem go także osobom starszym. "Orędzie" z jednej strony było wezwaniem do większej gorliwości, a z drugiej budziło nadzieję, że czas ucisku i prześladowań religijnych kiedyś się skończy. Dlatego też tę książeczkę przepisaną na maszynie, miałem zawsze pod ręką. I dlatego w czasie rewizji od razu wpadła w ręce KGB. Ponadto na temat Fatimy mówiłem również w kazaniach... Czy mówiłeś także o nawróceniu Rosji? No... nie, tak lekkomyślny to już nie byłem. Nie mniej jednak dużo mówiłem, zwłaszcza w święta Matki Bożej, o nawróceniu nie tylko jednostek ale i całych narodów, o co apelowała Matka Boża. W Ferganie zorganizowałem peregrynację figurki Matki Bożej po rodzinach. Ludzie zbierali się na wspólną modlitwę. W rodzinach, które ją przyjęły pozostawała przez dwa, trzy dni. Z tego co mówisz wynika, że KGB miało podstawę, by zrobić z tego tytułu zarzut. Nie bardzo. Zarzut bowiem nie dotyczył rozpowszechniania wezwań do modlitwy, nawrócenia i pokuty, ale rozpowszechniania oszczerstw na ZSRR, a tego nie było. W sumie jednak, według składu sędziowskiego, zwłaszcza fakt posiadania "materiałów fatimskich" dawał podstawę do tego rodzaju oskarżenia. I takie oskarżenie padło. Jak traktowali cię współwięźniowie w celi? W pierwszej celi powiedziałem, że jestem księdzem i więźniowie odnosili się do mnie dobrze. W drugiej, byli to ludzie bardzo zepsuci. Niektórzy z nich przesiedzieli już 35 i więcej lat w więzieniu. Obrzucali mnie czasem bardzo brzydkimi słowami, dopóki nie przyzwyczaili się do mnie. Na ich zaczepki nie reagowałem. To był najlepszy sposób, by dali mi spokój. To wszystko było w czasie śledztwa. Jak odbywał się sad? Przygotowując się do rozprawy napisałem kilka agresywnych referatów -- przemówień. Podzieliłem się tym z więźniami. Ci mi powiedzieli, że jeżeli to przeczytam, dostanę o wiele wyższy wyrok. Np. zamiast czterech lat, mogę otrzymać czternaście, a tym niczego nie dokażę. I chyba mieli słuszność. Posłuchałem ich rady. Prokurator oskarżał mnie o to wszystko, co mi zarzucano w śledztwie. Na koniec zebrali wszystkie punkty, powołali się na odnośne ustawy kodeksu karnego i wydali wyrok. Dano mi również możliwość wygłoszenia ostatniego słowa po skazaniu. Czy miałeś adwokata? Tak, ale adwokat w sądach radzieckich nie miał wiele do powiedzenia. Występowali też moi świadkowie. Gdy szli zeznawać to zatrzymywali się tam, gdzie ja siedziałem i prosili o błogosławieństwo: -- Ojcze pobłogosław, bym mówiła prawdę. I pochylali głowę. Ja im błogosławiłem. Sędziowie bardzo się denerwowali. Mówili, że to nie kościół, to nie kaplica, że to jest przestępstwo. Ale ja na to nie zwracałem uwagi. Na sąd prowadziło mnie dziewięciu strażników. Normalnie prowadzi dwóch, trzech. To była też wielka demonstracja. Ludzie to widzieli, stali bowiem na korytarzu. Na mój wyrok przyszli adwentyści i baptyści. Byli również prawosławni. Moje słowo po wyroku było krótkie. Dziękowałem KGB, że przez rok pozwolili mi pracować w Żytomierzu i pięć lat w Duszambe i za to, że bez problemu przyjęli mnie w Nowosybirsku, że mogłem wybudować kościół w Tadżykistanie. -- Dziękuję za to -- mówiłem -- bo mogliście mi nie pozwolić i wcześniej zamknąć w więzieniu. Nie mam do was żadnej pretensji. Zostałem jednak osądzony. Otrzymałem wyrok: osiem i pół roku łagrów. Ponieważ byłem sądzony po raz pierwszy i w czasie śledztwa oraz sądu nie byłem agresywny, a ostatnie słowo brzmiało: Dziękuję, że mnie sądzicie, prokurator domagał się dwóch lat. Sędzia podwyższył wyrok do trzech lat łagrów. Jeszcze z pół roku siedziałem w więzieniu, gdzie w jednym pomieszczeniu gnieździło się 35 osób. Był tam brud, pchły, wszy, pluskwy i wszelkie możliwe insekty. Więźniowie obliczyli, że pluskwy i wszy wypijały w tym więzieniu, gdzie siedziało 4 tysiące więźniów, pięć litrów krwi dziennie, czyli prawie tyle, ile ma jej jeden człowiek. Przez współwięźniów byłem traktowany w miarę przyzwoicie. Czasem tylko ktoś mnie popchnął. Mówiąc językiem KGB, czy uprawiałeś jakąś "propagandę" religijną? Oczywiście. Przecież to była moja nowa parafia. Właśnie ta czwarta. Przez pewien czas mówiłem na temat Pisma świętego. Potem były kazania katechetyczne. Ponieważ ludzie nie znali Modlitwy Pańskiej, ręcznie przepisałem około trzydzieści razy "Ojcze nasz", "Zdrowaś Maryjo" i "Wierzę w Boga". Teksty rozdałem prawie wszystkim więźniom, którzy siedzieli ze mną w jednym pomieszczeniu. Gdy ktoś szedł na rozprawę odmawiałem nad nim modlitwy. Potem wysłano mnie do łagru, gdzie trzeba było już pracować. Nie wiem, czy się z tym zgodzisz, ale słuchając tego co mówisz, odniosłem wrażenie, że w czasie, kiedy cię sądzono, panował już inny duch. Z tego, co wiem z literatury, w dawniejszych czasach, za swoją działalność dostałbyś z dziesięć lat ciężkich łagrów, gdzieś w kopalni złota czy węgla kamiennego. Twoje odzywki były ostre i oskarżające. Również sposób traktowania cię przez KGB i prokuratora był w sumie łagodny. Oczywiście KGB nad wszystkim czuwało. Sposób traktowania skazanych, zwłaszcza politycznych, bo chyba tak cię zakwalifikowano, był bardziej ludzki. To prawda. Byłem tego świadomy i dlatego mogłem sobie pozwolić na niektóre rzeczy, czyli ostrzejsze wystąpienia. Łagry -- za "Fatimę" X. W drodze do łagru Do jakiej kategorii skazanych ostatecznie zostałeś zaliczony? Do sabotażystów, kryminalistów, czy politycznych? Zostałem zakwalifikowany jako antykomunista i działacz antysowiecki. Czekałem na zesłanie do jakiegoś łagru. Trwało to bardzo długo, bo całe dziewięć miesięcy, czyli 285 dni. Ale już od 1 października 1985 roku oczekiwałem, że wezmą mnie na etap. Dzień, w którym to się stało był pochmurny i siąpił drobny deszcz. Zaczęto rozdawać obiad. Zdążyłem wziąć tylko "kosak" - miskę, gdy rozległ się głos szerokoplecznego sierżanta: -- Świdnicki z rzeczami! Na zebranie się, jedna minuta! Nie minęła minuta, gdy musiałem galopem wylecieć z celi nr 120. Wyznaczonych na etap umieszczono w celi nr 111, czyli "karantinie" (kwarantanna). Było nas 35. Tam dowiedziałem się, że mają nas zesłać na "dwunastkę", czyli do Kujbyszewa. Dawniej miasto to nazywało się Kaińsk. Jeszcze na wolności słyszałem, że w tym mieście do 1928 roku był kościół i ksiądz. Zgodnie z wolą Bożą miałem przybyć na tę ziemię 56 lat po współbracie w kapłaństwie. Na "karantinie" zapoznaliśmy się ze skazanymi, którzy wracali do łagru z więziennego szpitala. Najweselszym i rozśpiewanym był młody Cygan Sasza Skworcow. Nauczył mnie trzech zwrotek cygańskiej pieśni. Całą noc śpiewał i wysyłał listy do dziewcząt z sąsiedniej celi. Jak to wysyłał? W jaki sposób? Listy wysyłało się tam przy pomocy "kania" czyli nitki z przywiązanym na końcu tekstem. Rekord w przesyłaniu listów w ciągu jednej nocy pobiła 28-letnia Lena. Wysłała ich pięć. Lena skazana była już po raz czwarty z artykułu 108 (nożowa sprawa). Całą noc pracował też "telefon". Stanowił go kaloryfer i pusta aluminiowa puszka. Jak to się odbywało? Czy przez to można nadawać i odbierać? Oczywiście. Stukając lekko brzegiem puszki w kaloryfer wzywa się partnera. Przystawiając zaś puszkę obrzeżem do kaloryfera, a dnem do ucha, otrzymuje się słuchawkę, a odwrotnie mikrofon. To najlepsze połączenie między celami. Za pomocą takiego "telefonu" można się dowiedzieć, co dzieje się w celach i nie tylko. Kolejny system łączności to "tałkan" -- czyli toaleta. Za pomocą nitki i zapalniczki od zapałek oraz spuszczanej wody. Kontakt jest wtedy o wiele szerszy tzn. nie tylko z sąsiadującymi celami. W sobotę, 5 października, zgodnie z oczekiwaniami przeniesiono nas na boksy, gdzie odprawiano więźniów. Wieczorem, około dziewiątej szybko załadowano nas na "wronki" czyli karetki więzienne i zawieziono na rampę, gdzie stał pasażerski pociąg z przyczepionymi do niego "stołpczynami". Tak nazywały się wagony więzienne, od nazwiska ich konstruktora. Był nim Stołpin. Pierwszy wagon został zbudowana w 1912 roku i bez zmian konstrukcyjnych dotrwał do naszych czasów. Pojedynczo miedzy dwoma szeregami ustawionych żołnierzy z automatami kazano nam biec możliwie najszybciej z "wronki" do więziennego wagonu. Więzienny wagon, czyli "Stołpczyn" wygląda tak: z lewej strony, przejście wzdłuż wagonu, z prawej, metalowa siatka łącząca dwupoziomowe przedziały z zakratowanymi drzwiami. Rozmieściliśmy się w trzech przedziałach. Górne półki są tak skonstruowane, że może się na nich położyć kilku mężczyzn. Dalej jechali osobnicy pod specjalnym nadzorem. Kierowano ich z Ussoryjska i Chabarowska do łagrów na Uralu. Jak wyglądała podróż w więziennym wagonie? Kiedy się wszyscy już usadowili, dano nam trochę chleba, który zjedliśmy z wielkim apetytem. Woda była w pojemniku przy siatce. Pociąg jechał bardzo powoli i często przystawał, ale my nic nie widzieliśmy. Okna były tylko od strony przejścia. Eskortujący nas żołnierze ciągle przychodzili i bez końca zadawali pytania? Za co zostałeś skazany? Gdzie i dlaczego ciebie sądzono? Za co byli skazani twoi towarzysze podroży? Najczęściej za nielegalne dochody. Wśród nich był dentysta, ortopeda, buchalter, a także mistrz w złodziejskim fachu, który już po raz czwarty w ciągu swoich trzydziestu lat, zza więziennych drutów oglądał świat. Czy w rozmowach miedzy więźniami i tobą pojawiały się religijne wątki? Tak. Rzecz ciekawa, że intensywna propaganda ateistyczna nie zdołała do końca zatrzeć u tych, na ogół młodych ludzi, świadomości religijnej. Ich wypowiedzi wolne były od stereotypów, jakimi posługiwała się propaganda. Często też wyrażali bardzo śmiałe poglądy nie tylko religijne ale i na życie. Tylko bardzo niewielu z nich posługiwało się językiem popularnych antyreligijnych broszur. Można było wśród nich wyróżnić tych, którzy sympatyzowali z Kościołem i tych, którzy byli do niego nastawieni obojętnie. Wrogości prawie nie było. Po tych przejściach chciało mi się spać. Zwinąłem się w kłębek i zasnąłem. Zbudził mnie krzyk dyżurnego żołnierza: -- Zbiórka dla wszystkich! Było to gdzieś około czwartej nad ranem, gdy pociąg wjechał na stację Barabińsk. Zapakowano nas do "wronki" GAZ 53F, czyli karetki więziennej. Po dwudziestu minutach jazdy samochód się zatrzymał. Przed nami był piętrowy budynek. Przeszliśmy korytarzem obok stróżówki, gdzie przy każdym oknie siedział żołnierz z automatem. Po przejściu tego korytarza znaleźliśmy się w mieszkalnej części, odgrodzonej od strefy normalnego ruchu, drewnianym płotem z rozpiętym na wierzchu, w czterech rzędach kolczastym drutem. Za nim strefa ochronna, czyli ziemia niczyja albo ziemia śmierci, jeżeli ktoś by się tam wdarł. Dalej, betonowy parkan z drutem kolczastym i zakaz, by nie zbliżać się na odległość pięciu metrów. Wieżyczka strażnika, a wzdłuż betonowego parkanu drut kolczasty z przewodami pod napięciem 380 volt. Całkowita szerokość granicy -- "zapretki" 30 do 40 metrów. Żołnierz wprowadził nas do "karantynki" zamknął drzwi na klucz. Położyliśmy się pokotem. Szybko zasnąłem. Budziłem się jednak często, bo marzły mi nogi. O siódmej rano podano nam do zjedzenia coś w rodzaju grochówki. Niestety bez łyżek. Strzeżono pilnie, by nowo przybyli nie wchodzili w żaden kontakt ze starymi łagiernikami, żeby nic do nich nie dotarło z wolnego świata. Około godziny dziesiątej zaprowadzono nas do magazynu, byśmy mogli się zaopatrzyć w łagierne ubrania. Mówili, że swoje rzeczy możemy nawet wysłać do domu, ale była to tylko teoria. Wydano nam bawełnianą bieliznę, białe "obmotki" -- onuce, buty, kufajki i czapkę, jak tu nazywano "zeczka" dla wszystkich jednego rozmiaru. Buty z zasady nie pasowały do wielkości nóg. Najczęściej były dwa numery za duże, lub dwa za małe. Otrzymaliśmy jeszcze dwa ubrania, jedno robocze, drugie od święta. To co mówisz o ubraniu odświętnym łamie moje stereotypowe patrzenie na łagry, które zawsze porównywano do niemieckich obozów, gdzie podstawowym strojem był pasiak. To prawda. Łagier, w jakim się znalazłem, różnił się znacznie od stalinowskich łagrów, nie mówiąc już o takich obozach śmierci, jak Oświęcim. Co było dalej? Zaprowadzono nas do pomieszczenia, z którego potem prowadzono do łaźni. Przed wejściem konwojent, Tatar Dżambura wszystkie przedmioty dokładnie sprawdzał i rzucał na jedno miejsce. Tam poleciał mój sportowy trykot i olimpijka na błyskawiczny zamek. W moich papierach Dżambura znalazł kopię wyroku, wiersze Dzierżawina oraz rysunek "Pierwszy dzień stworzenia". Spojrzał na mnie groźnie i wrzasnął: -- Ja ciebie zaraz do karceru wrzucę! Co ty propagujesz? -- i wszystko mi zabrał. Po sprawdzeniu i zabraniu wszystkiego wprowadzono nas do łaźni. Można się tam było ogolić i umyć. Potem stanęliśmy przed komisją. Tam nas podzielono na oddziały. Było ich piętnaście: brygady, roty, itd. Na komisję szło się nago. Komisja składała się z siedmiu urzędników. Byli to ludzie od spraw administracyjnych, produkcyjnych, polityczno-wychowawczych oraz pracownicy medyczni. Wzywano nas pojedynczo. Wchodząc trzeba się było przedstawić według ustalonej formuły. -- Raportuję: ja skazany Świdnicki Józef Antonowicz. Artykuł 190 prim, nr 227. Wyrok trzy lata. Początek wyroku 19 października 1984 roku, koniec 19 października 1987 roku. Gdy wszedłem, moje papiery leżały na stole przed członkami komisji. Czy zadawano ci jakieś pytania? Pytali gdzie pracowałem? Czy wierzę w Boga? Uśmiechnąłem się, gdy padło pytanie o wiarę w Boga. Przesłuchujący natychmiast zauważył mój uśmiech i tak skomentował: -- Ot widzisz, samemu ci śmieszno, bo ty nie wierzysz w Boga. Chciałem coś powiedzieć ale spojrzawszy mu w oczy, stwierdziłem, że nie warto. Były to puste i złe oczy. Postawiono mi jeszcze kilka pytań w sprawie wykształcenia, zdrowia itp. Były to pytania czysto formalne. Po przesłuchaniu przewodniczący komisji z poczuciem wielkiego dostojeństwa powiedział: -- Przyjdzie wam swoją winę przed ojczyzną odkupić uczciwym trudem. Omal nie parsknąłem śmiechem po tej jego wypowiedzi i z całą powagą, na jako mnie stać było oświadczyłem. -- Pracy się nie boję. Myślę też, że nikt mi nie przeszkodzi w podnoszeniu moich fizycznych możliwości. Potem padło ostrzeżenie odnośnie do religijnej propagandy. -- Tutaj -- mówił polityczny wychowawca -- nie wolno jej prowadzić. Gdybyś zlekceważył moje ostrzeżenie, skończy się to dla ciebie bardzo źle. Jaki był kolejny etap wprowadzania cię w łagierną rzeczywistość? Po przesłuchaniu przedzielono mnie do produkcji na szósty oddział sześćdziesiątej pierwszej brygady. Następnie wydano materac i pościel. Do tego dodano jeszcze miskę i łyżkę. W końcu poprowadzono do mojego oddziału na piętrze. Po drodze spotkałem kilku znajomych. I wreszcie znalazłem się w miejscu, które miało być moim mieszkaniem. Tu od razu zaznajomiłem się ze skazanym Oszczeplinem, i jego pomocnikiem Soską. Oszczeplin był skazany za wypadek autobusowy, w którym zginęło trzech ludzi. Dali mu osiem lat. Inny Kotłow otrzymał cztery lata za bójkę. Obydwaj pochodzili z Nowosybirska. Przedstawiono mnie mojemu brygadierowi. Był nim Azerbejdżanin, Michaił Bair. Moim sąsiadem w "sypialni" był sympatyczny moskwiczanin, młody chłopiec Misza Szipinin. Wysoki, chudy, miał garbaty nos i był niezwykle uparty. Pracował w fabryce zegarów, za spowodowanie wypadku drogowego, w którym zginął człowiek. Dostał pięć lat. Kiedy tylko znalazłem się w "swoim gronie" czyli wśród ludzi, z którymi miałem spędzić trzy lata, natychmiast obstąpili mnie więźniowie i zaczęli szczegółowo pytać o to, jak mnie traktowało KGB, za co zostałem skazany, kto na mnie doniósł, kto skrzywdził itp. W końcu zaprosili mnie na "czifir". Co to takiego ten czifir? To bardzo mocna herbata, a właściwie esencja i obrzęd. Jest to rodzaj więziennej "komunii". Da się ją porównać tylko z chrześcijańską Komunią świętą. Jest to rodzaj zawiązywania więziennych więzów. Kiedy na "czifir" zapraszają cię znajomi, a zwłaszcza "błatni", czyli "podpolna" elita obozowa (będzie jeszcze o nich mowa), nie można odmówić. Czy po przybyciu do łagru władza obozowa wzywała cię na jakieś rozmowy? Tak. Na drugi dzień, zaraz po śniadaniu powiedziano mi, że pilnie wzywa mnie major Kuźniecow. Zgodnie z regulaminem, pukając zawołałem: -- Pozwólcie wejść! Po wejściu przedstawiłem się: -- Osądzony Świdnicki Józef Antonowicz, artykuł 190 prim, wyrok trzy lata. Major Kuźniecow siedział za stołem, przysadzisty, lat około czterdziestu, twarz okrągła, gęste, jasne, zaczesane do tyłu włosy. Z wyrazem pogardy i lekceważenia powiedział: -- Tak oto skazany Świdnicki wezwałem ciebie, by cię ostrzec, że twoja korespondencja będzie ograniczona. Tylko jeden list w miesiącu i tylko do najbliższej rodziny. Wiem, że od pierwszych dni zaczną pisać do ciebie bracia i siostry w wierze, przesyłać petycje itp. Ponadto nie próbujcie uprawiać tutaj swojej propagandy, bo w przeciwnym razie będę was musiał karać. Ostrzegam cię Świdnicki! Zarówno sposób jak i treść jego wywodu zdenerwowała mnie. Dlatego odpowiedziałem mu dosyć ostro: -- Obywatelu Naczelniku, jestem tutaj zaledwie dobę. Nie zdążyłem się jeszcze rozejrzeć, a wy do mnie tak się odnosicie. Po co ten krzyk i ruganie. Dlaczego u was tyle pogardy dla człowieka? Upominacie za to, co jeszcze się nie zdarzyło. A poza tym, czy ja nie mam prawa korzystać z tego, co przysługuje wszystkim więźniom przebywającym w obozach? Wszyscy więźniowie mają prawo do prowadzenia korespondencji i liczba wysyłanych listów nie jest ograniczana. A wy mnie zabraniacie pisać. Dlaczego? Czy tylko dlatego, że jestem wierzący? Czy dlatego, że jestem księdzem? Major podniosł głos i powiedział: -- Będzie tak, jak zdecydowałem. Jeżeli wam się to nie podoba, możecie pisać zażalenie na mnie. Potem zniżył ton i zaczął długo mówić, jak żyją księża, że wielu z nich prowadzi podwójne życie. Mówił, że wypił wiele wódki z księżmi. Potem zaczął pytać o moje życie osobiste. -- Masz żonę, dzieci, inne kobiety? Odpowiedziałem krótko: Nie mam. Następnie zaczął "z innej beczki". -- Wiem, że masz dostatecznie dużo argumentów i możesz przekonać każdego skazanego -- wpoić im myśl o wiecznym Bogu. Obywatelu Naczelniku -- odpowiedziałem -- nie jestem fanatykiem i nie zamierzam nikogo agitować, ale jeżeli ktoś mnie zapyta o to, czy i dlaczego wierzę, jako człowiek rozumny, religijny i ksiądz muszę mu odpowiedzieć. Tego wymaga moje człowieczeństwo i moje przekonania. Poza tym wiem, że jedni ludzie wierzą w Boga, inni się z tego śmieją. Wśród wierzących wielu jest profesorów i wybitnych myślicieli. Nie bójcie się jednak, nikogo nie będę agitować. Wiara to nie agitacja. Wiara to wewnętrzna prawda człowieka. Kuźniecow groźnie spojrzał na mnie. Był wyraźnie poirytowany i chciał coś powiedzieć. Nie zdążył jednak, bo wszedł oficer od spraw politycznych Konstantin Iwanow. Usiadłszy zaczął mi rzucać podchwytliwe i złośliwe pytania. -- Kiedyś przeczytałem w jednej książce -- mówił -- że jeśliby człowiek połknął wieloryba, to wierzący uwierzyliby Biblii, a nie nauce. Powoływał się przy tym na książkę Jarosławskiego "Biblia dla wierzących i niewierzących". Potem Kuznicow, chcąc się pokazać, że się zna na psychologii, zaczął opowiadać niebywałe rzeczy. Mówił że nauce udało się zmierzyć i zważyć myśl, że dusza ludzka to wymysł duchownych, którzy starają się podporządkować sobie ludzi, straszyć ich piekłem po śmierci. Był kompletnym analfabetą w sprawach, o których mówił. Zgadzam się z tobą, że wszystko co mówili było żenujące i nie tylko zresztą. Rozmowę zakończył niby żartobliwie, że mogę do niego przychodzić kiedy zechcę i o wszystkim porozmawiać. Nie omieszkał jeszcze dodać: -- Jeżeli zauważysz coś podejrzanego masz mnie poinformować. A teraz idź do kazarmu na "zakusku" (dodatkowe jedzenie). To były jego ostatnie słowa. Muszę nadmienić, że cały czas stałem, żaden z nich nie zaproponował bym usiadł. Stojąc przekładałem tylko czapkę z ręki do ręki. Kiedy wszedłem do "kazarmu" zauważyłem, że po kątach pali się światło i wielu ludzi nie śpi. W "kapiorce", gdzie siedzi dyżurny, Oszczepkow z Kotłowem grali w szachy. Obaj byli zapalonymi szachistami. Oczywiście byli ciekawi o czym tak długo rozmawiałem z władzami obozu. Ósmego października, po wieczornym sprawdzeniu o godzinie 16.00 wyszliśmy w szyku na "śluzę" czyli przejścia z części mieszkalnej do pracy. Tu zrobiono nam osobistą rewizję oraz wspólny przegląd -- piątkami. Kontrolę prowadziła zmilitaryzowana jednostka strefy mieszkalnej. Potem przejął nas konwój wojskowy, który także przeliczył nas piątkami i to dwa razy. Było to "wyjście na wolność". Co dwadzieścia pięć metrów okrążali nas żołnierze z automatami. Lufy automatów były skierowane na nas. A w każdym z nich mieściło się czterdzieści kul czyli śmierć. Żołnierze uważnie śledzili każde nasze spojrzenie. Kiedy przeszliśmy w szyku pięćdziesiąt metrów, zatrzymano nas przed żelaznymi wrotami strefy produkcyjnej. Tu nas znowu przeliczono piątkami. I tak weszliśmy do prawdziwego łagru, czyli miejsca pracy. Łagry -- za "Fatimę" XI. Pierwsza praca w łagrze Co ci się rzuciło w oczy, gdy wchodziliście na produkcyjną "zonę"? Pierwsza rzecz, jaką odczułem bardzo boleśnie, to jakaś wrogość. Podejrzliwe i groźne spojrzenia żołnierzy, skierowane na nas automaty, oraz kilka bezsensownych kontroli. Normalny człowiek źle znosi wrogość, a jeszcze gorzej się czuje, pod lufami broni. Była to na pewno próba psychicznego terroru. Spojrzenia eskorty i dozorców zdawały się mówić: -- jesteście niczym. We wszystkim zależycie od nas. Jesteśmy panami waszego życia i śmierci. A tak naprawdę nie macie prawa do życia. Następnie, to milczenie, wielkie milczenie. Tylko od czasu do czasu słychać było pokrzykiwania dozorców. Potulne postacie skazanych, idących obok mnie robiły wrażenie ludzi całkowicie przegranych. Ale, kiedy im się spojrzało w oczy, można było dopatrzeć się w nich wściekłości lub gorzkiej ironii, rzadko przegrania. Wszystko to, gdzieś od wewnątrz, paraliżowało człowieka. Droga, którą szliśmy, to błoto. Wielkie błoto. Ziemia zorana gąsienicami traktorów i rozbita kołami samochodów robiła wrażenie czegoś, z czym życie obeszło się bardzo źle. Chlupot rzadkiego błota, który wydobywał się z kolein miał w sobie coś z jęku cierpiącego zwierzęcia. Jakże ta ziemia - myślałem -- jest podobna do nas. Rzadkie błoto sięgało nam do goleni. I wreszcie plan. Wykonać plan, wykonać za wszelką cenę. Jemu trzeba podporządkować wszystkie siły. Szybko się zorientowałem, że plan w tym łagrze był wszystkim. Od tego, jak wypełnisz plan, zależał twój dzisiejszy i jutrzejszy dzień; twoje jutro, a nawet chęć życia i łagierne szczęście, bo i o takim można było mówić. Dlatego tam się nie staje gromadkami, nie rozmawia, nie pali papierosa. Przybywszy na teren produkcyjny, więźniowie bardzo szybko rozchodzą się do pracy. Trzeba błyskawicznie przechwycić materiał zostawiony przez pierwszą zmianę, by cię ktoś nie ubiegł. Trzeba też rozejrzeć się wkoło, być może uda się jakiemuś gabskiemu zabrać materiał. Inaczej nie można. Tutaj każdy myśli o sobie. Każdy chce się zabezpieczyć materiałowo, by wykonać plan. Tutaj nie ma miejsca na ludzką solidarność i koleżeńską pomoc. Plan w tym łagrze, to życie. Brygadzista zaprowadził mnie do majstra. Podpisuję się w księdze bezpieczeństwa technicznego. Brygadzista informuje, czym zajmuje się brygada na swoim odcinku pracy. Po drodze mówi mi, że trzeba bardzo chronić zdrowie. Tylko wtedy człowiek ma szansę wyjścia stąd na wolność. Jaka była twoja pierwsza praca w łagrze? To była stołówka. -- Będziesz pracował z Wasią Puszakarewem. Macie pomyć stoły, naczynia i podłogę. Ja cię stary -- mówił brygadzista -- skrzywdzić nie dam. Nie bój się. Zrobię wszystko byś się nie przemęczył na ciężkich robotach. Podziękowałem mu serdecznie za pomoc i dobre słowa. To był pierwszy ludzki gest po przejściu przez "śluzę". Niestety, jak się później okazało, był to tylko gest. Ale w tym momencie bardzo podniósł mnie na duchu. Kim był ten brygadzista? Nazywał się Miechtijew, był więźniem jak my wszyscy. Miał sześcioletni wyrok z artykułu 197 za oszustwa. Łatwo zdobywał ludzkie zaufanie. Obiecywał ludziom różne rzeczy, oczywiście za pieniądze. Pochodził z Nowosybirska. Miał żonę i troje dzieci. Obliczono mu, że wyłudził od ludzi około 13 tyś. rubli, co na ówczesne czasy było sumą ogromną. Niestety, więzienie niczego go nie nauczyło. Jak tylko mógł, wyłudzał od więźniów różne rzeczy. Jak się przedstawiało twoje miejsce pracy? Był to drewniany barak -- osiem na osiemnaście metrów -- o krzywych ścianach. W środku spróchniałe i przegniłe, drewniane słupy oraz dziurawa podłoga. Podłoga była tak brudna i nieprzyjemna, jak cały wygląd budynku. Czyszczenie nakazano dlatego, iż w najbliższych dniach miała się zjawić komisja. Pracę zaczęliśmy o godzinie 6.00. Przez czas pracy można było dużo zrobić. Brygadzista przysłał nam wprawdzie do pomocy dwóch chłopców, ale ci pracowali tylko pół godziny. Z trudem domyliśmy podłogę. Byłem tak zmęczony iż myślałem, że zwalę się z nóg, a przecież było jeszcze tyle do zrobienia. Bolały mnie wszystkie kości, a przede wszystkim krzyż. Pracę skończyliśmy o godzinie 2.00 po północy. Zmęczeni, ledwie dowlekliśmy się do wrót. Nie bardzo wiedziałem, gdzie są swoi, to znaczy ludzie z mojej brygady. Ktoś mnie szarpnął raz w lewo, raz w prawo, omal się nie wywróciłem w okropne błoto, ale dzięki jakimś nieoczekiwanym siłom znalazłem się w swojej brygadzie. To był bardzo ciężki dzień. Ciężki dlatego, że nie byłem przyzwyczajony do tego rodzaju pracy. Później było już lepiej. W sumie byłem zadowolony z miejsca pracy. Było ciepło i nikt nie żądał wykonania planu, nikt nie krzyczał i nie popędzał. 40-kilogramowe bidony z kaszą nosiliśmy we dwóch. Mijały dnie i stopniowo wciągałem się do pracy fizycznej. Plecy przestawały boleć. Jako druga zmiana pracowaliśmy do drugiej w nocy, a wstawaliśmy przed dziesiątą rano. Gdzie mieszkaliście? To były chyba dawne koszary wojskowe. Łóżka piętrowe. Komendy, dryl i pośpiech były podobne do wojskowych, ale były też zasadnicze różnice. Jakie? Wszyscy mieliśmy łagierny znak na piersi i zwracaliśmy się do wierchuszki w ściśle określony sposób: "Osądzony, obywatelu komendancie, obywatelu naczelniku" itp. Były też słowa i zdania, które słyszałem po raz pierwszy i długo nie mogłem pojąć ich prawdziwego znaczenia. Np. "zapomenny" -- zaplamiony, "pietuch" -- homoseksualista, "grebień", "czort", "karasnaja szapoczka", "pidar", "pidrast" i inne. Wszystkich nie sposób wyliczyć. Każde z nich określało danego więźnia i ustawiało go w hierarchii łagiernej. Trzeba bowiem pamiętać, że w łagrze zawsze jest dwuwładza. Pierwsza, oficjalna -- państwowa. Druga wewnętrzna -- łagierna, stadna, gdzie najsilniejszy, najsprytniejszy i najbardziej bezwględny zdobywa posłuch i podporządkowuje sobie innych więźniów. We wszystkich koszarach był kącik "zapomennych". W jadalni mieli oddzielny stół. Oni najczęściej idą na czele szeregu i wykonują najbardziej brudne prace. Sprzątaja toalety -- ubikacje. Tu spędzają większość czasu. Można powiedzieć, że jest to ich łagierna rezydencja. Tak przyzwyczajają się do tych miejsc, że uważają je za osobistą własność i zazdrośnie strzegą przed ingerencją innych więźniów. Ich posyła się tam, gdzie trzeba jakieś miejsce oczyścić z padliny lub innych najbardziej wstrętnych nieczystości. "Zapomenni" -- to grupa skazanych, od których nikt i niczego nie bierze. Traktuje się ich jak szmaty i posyła do najgorszych prac. Jak się zostaje "zapomennym"? Przecież wszyscy w łagrze, to ludzie skazani, znieważani i poniżani. Wszyscy muszą też pracować, jeżeli chcą przeżyć. Wszyscy są niedożywieni. Wszyscy zbierają obierki, odpadki i ogryzki. To prawda. Jest jednak zasadnicza różnica. Tak, jak w normalnym życiu, są ludzie różni: mocniejsi, zaradniejsi i odporniejsi na różnego rodzaju trudności. I ci dają sobie radę -- potrafią pokonać nieraz bardzo ciężkie przeszkody i trudności. Ale też są i słabi, ulegli, mało odporni na głód, czasem lękliwi. I ci w obozach i więzieniach ulegają silniejszym i są spychani na tak zwane obozowe dno. Miejscem, gdzie najczęściej zostaje się "zapomennym" w łagrze jest śmietnik. Dlaczego śmietnik? Na śmietniku można coś znaleźć, oczyścić i zjeść, lub włożyć w celofanowy woreczek, najlepiej, żeby tego nikt nie widział. Ale można to zrobić też bez oczyszczenia, zjeść jak pies -- głód robi swoje. Tak właśnie robią owi słabi ludzie i tak stają się "zapomennymi". Ale "zapomennym" można zostać i w inny sposób. Wystarczy wziąć coś od nich, zapalić od "zapomennego" papierosa, usiąść z nim razem do stołu. Można się też nim stać za kradzież, która nazywa się szczurem, za niezapłacenie długu karcianego, lub zaciągniętego w inny sposób. Mogą na ciebie bryznąć moczem i już jesteś "zapomennyj". Mogą niewygodnego zmusić, do płciowego aktu o charakterze perwersyjnym, lub homoseksualnym i w ten sposób człowiek staje się już "zapomennym". Wystarczy dać kawałek chleba, nieszczęśnikowi, który o niego błaga, by zostać "zapomennym". To, o czym mówisz, jest przerażające. Co na to władze łagierne? Czy one to tolerują? Przecież to jest totalne odczłowieczenie więźniów?. Długo się nad tym zastanawiałem, skąd to się wzięło? Podejrzewałem nawet władze łagierne, że one w wiadomy im tylko sposób powodują tego rodzaju zachowania. W końcu jednak doszedłem do wniosku, że chyba nie. Władze prowadzą bezwzględną walkę, przynajmniej tak się wydaje, z tego rodzaju praktykami czyli poniżaniu i wykorzystywaniu współwięźniów. Każdemu złapanemu na podobnych praktykach grozi kara z artykułu 122 UK, a mimo to zjawisko się rozszerza. Mam wątpliwości czy da się je kiedykolwiek wyplenić w systemie łagrów sowieckich. Czy poza "zapomennymi" istnieją jeszcze inne grupy wśród osób skazanych? W sowieckich łagrach wszyscy więźniowie dzielą się na różne kategorie. Na najwyższym szczeblu w hierachii łagiernej stoją tzw. "błatni". Jest to elita więzienna. Żyją jak królowie. Nie pracują. Zawsze są dobrze ubrani i świetnie wyglądają. Drugą grupę stnowią "pribłatni". Nie należą do "błatnych", ale ich naśladują. Zalicza się ich do grupy tzw. samodzielnych. Mają swoją służbę i swoich niewolników, którzy rekrutują się z "mozików" czyli brudnych. Ale nie każdy "mozik" może dostąpić zaszczytu służenia u "błatnego", czy "pribłatnego". Chodzą za nimi. Przynoszą im wszystko czego zażądają, wszystkim się podzielą. Dostarczają im prześcieradeł, powłoczek, ręczników i innych rzeczy. Za nich ścielą łóżka. Za nich też pracują. Czy to znaczy, że ludzie z "elity" nie pracują? Pracują tylko wtedy, jak im się chce. Czas spędzają na grach. Uprawiają grę, która nazywa się "prędki" lub też udają, że grają. Ich słowo stanowi prawo dla pozostałych łagierników. Jeżeli ktoś z nowicjuszy im odmówi czegoś, otrzymuje stosowną "lekcję", czyli uderzenie pięścią w twarz. "Błatni" i "pribłatni" otrzymują zawsze różnego rodzaju przesyłki z zewnątrz. Najczęściej jest to herbata, cukier, sól, cukierki, czekolada i tym podobne smakołyki. Wszystkie te rzeczy są dostarczane przez przekupionych żołnierzy i oficerów, a także przywożą im kierowcy. Jeżeli czegoś nie mają, to zaraz ci z niższych "kast" im przyniosą. Nawet nie muszą żądać, wystarczy tylko, że wspomną, a już "mozik", czyli niżej stojący więzień w hierachii łagiernej przyniesie co trzeba. Elicie nikt w łagrze niczego nie odmówi. Wszyscy gotowi są spełnić każdą ich prośbę. "Błatni" czasem posuwają się do prowokacji. Np. wynoszą coś z własnej szafki i mówią, że ich okradziono i żądają zwrotu od "winnego". A winnym może być każdy. Ktoś uznany za winnego nie może powiedzieć, że jest niewinny. To dla nich nie ma żadnego znaczenia. Jeżeli powiedzieli, że ktoś jest winny to znaczy, że jest winny i musi im dostarczyć wymaganą przez nich rzecz lub wiadomość. Elita, żyjąc w tak komfortowych warunkach nie bardzo tęskni za wolnością. Na wolności musieliby pracować. Nie mieliby bezpłatnych służących i pieniędzy za darmo. Na niższym szczeblu obozowym są wspomniani "moziki". Nazywa się ich także osłami obozowymi. Tych zaś, którzy zabiegają o oddawanie przysług władzom obozowym, nazywa się kozłami. Kozły wypełniają wszystkie prośby bez słowa i otrzymują za to herbatę. Paczka herbaty w łagrze to drogocenny towar. Dla paczki herbaty niektórzy stają się służalcami. A ci, którzy ją mają dotąd są potrzebni, jak długo stukają informując, że mają "nawar" i mogą go im dostarczyć. Gdy im zabraknie, są już nikomu niepotrzebni. Są jak stara ścierka, o którą wyciera się nogi i wyrzuca. Łagier to bardzo złożony i dziwny świat. Tam rodzi się okaleczony psychicznie i moralnie człowiek. Nierzadko wyzuty z sumienia. W łagrze namacalnie widać czym był grzech pierworodny i jakie są jego skutki, kiedy człowiek stworzony ma optymalne warunki "rozwoju", "produkuje" ludzkie bestie. Jak odnosili się do ciebie więźniowie? Różnie, ale w zasadzie nie mogę narzekać. Raz czy drugi, ktoś mnie popchnął. Raz usiłowano mnie zepchnąć do nieczystości. Odwołałem się wtedy do naczalstwa. Innym razem jeden z więźniów mnie uderzył. Ale powiedziałem mu, żeby nie próbował mnie upokorzyć. Później winowajca przez swego kolegę starał się sprawę załagodzić. Jak odnosili się do ciebie "błatni"? Przez długi czas obserwowali mnie. Początkowo myśleli, że donoszę władzom, co się dzieje w brygadzie, gdyż często byłem wyzwany na rozmowy. Ale, gdy się do mnie przekonali, to nawet zaczęli mnie do siebie zapraszać, na różne pogawędki. Im też, w pewnym stopniu zawdzięczam, że nikt nie odważył się mnie źle traktować, czy ubliżać. Na początku mego pobytu w łagrze, jak o tym wspomniałem, ten i ów usiłował mi czasem dokuczyć, a nawet uderzyć. Ale wtedy podchodził do niego "błatny" i mówił: -- zostaw starego, bo będzie z tobą źle. Bali się ich i to bardzo więźniowie funkcyjni. Ich też uprzedzali, by nie obciążali mnie zbytnio pracą. Łagry -- za "Fatimę" XII. Rozmowy z władzami łagiernymi Czy władze łagru wzywały cię na rozmowy i czego one dotyczyły? Tak. Rozmów miałem sporo. Pewnego razu wezwał mnie do swego gabinetu naczelnik szóstego oddziału, kapitan Jurij Edward Piotrowicz. Gdy wszedłem i przedstawiłem się, kazał mi usiąść, co na ogół było czymś niezwykłym u władz obozowych. Szczegółowo wypytywał mnie o wszystko: gdzie się urodziłem, gdzie mieszkałem, czym się zajmowałem, co jest moją pasją i jakie mam plany na przyszłość? Rozmowę prowadził prosto i życzliwie. Nie było w nim cienia obłudy, wywyższania czy pogardy. Cały czas był uważny i szczery. Wypytawszy szczegółowo o wszystko, w pewnej chwili nieoczekiwanie powiedział, że wolni pracownicy przemycają do łagru różne niedozwolone rzeczy, a nawet wódkę, dlatego postanowił rozstać się z nimi. Obiecał, że zostanę przeniesiony do lżejszej pracy. Z Juryjem rozmawiałem wiele razy. Czasem wydawało mi się, że cierpi na jakiś niezauważalny rozstrój nerwowy. Chodził po gabinecie z miejsca na miejsce, siadał, po chwili znowu wstawał itp. Zawsze jednak słuchał uważnie tego, co mówiłem. Czasem dowcipkował i rzucał żartobliwe uwagi. Wtedy w jego oczach pojawiały się wesołe iskierki. Bywał prosty i dobroduszny. Pytał, co w domu? Co do mnie pisze siostra. Rozmowy nasze przeciągały się nieraz do pierwszej w nocy. W czasie rozmów z nim dowiedziałem się, że on w systemie łagiernym pracuje już dwadzieścia lat. Przez jego "ręce" przesunęły się tysiące skazanych. Jurij znał wszystkie biedy i nieszczęścia ludzi, którzy przebywali w łagrach. Wiedział też, jakie zło wyzwala się w ludziach izolowanych od normalnego świata i zmuszanych do nieludzko ciężkiej pracy. Myślałem sobie, że jeżeli on z każdym rozmawia w ten sposób jak ze mną, i tak troszczy się o ludzi jak o mnie, to dużo dobrego zrobił dla więźniów. W rozmowie z nim nie czuło się typowej dla wierchuszki łagiernej wyższości. Kapitan nie lubił wszelkiego rodzaju lizusów i donosicieli. Z drugiej jednak strony, wszystko co było napisane o skazanym, było dla niego prawem, mimo iż doskonale wiedział że to, co zarzucano więźniom nie zawsze było prawdą i odpowiadało faktom. Korzystając z jego życzliwości poprosiłem o pozwolenie, by mogła do mnie przyjeżdżać nie tylko rodzina, ale i znajomi. Polecił mi w tej sprawie napisać podanie. Zrobiłem to, ale nigdy nie doczekałem się odpowiedzi. Później dowiedziałem się, że on w tych sprawach był niekompetentny i mojego podania nie skierowano do niego. W październiku, nieoczekiwanie, moją osobą zainteresowali się ludzie od spraw nadzoru. Zaczęli mnie regularnie wzywać do sztabu. Pytano, co bedę robił po wyjściu z łagru, a także o moje zdrowie i wypełnianie normy. Bardzo interesowało ich dlaczego chodzę na różne zawodowe kursy, jakie organizowano w łagrze. Ukończyłem tam już kurs mistrza budowlanego, a od września zapisałem się na kurs sztukaterstwa i kamieniarstwa. W głowę zachodzili, po co mu tyle zawodów. Nowy kierownik Smolak odnosił się do mnie dobrze, a odchodząc przekazywał swemu następcy, by również nie traktował mnie jak przestępcę. Cieszyłem się tym bardzo, bo jak nie ma konfliktów, to łatwiej przetrwać katorgę, w jako takim zdrowiu. Serce ciągle mnie pobolewało, ale ataków nie było. Czy władze nie dawały poleceń współwięźniom, by ci dokuczali? Z tym było różnie. Na przykład major Karnakow, powiedział kiedyś Wołodi Smirnowowi tak: -- Okazujecie Świdnickiemu moralną pomoc. Nie ważcie się tego robić. Jeżeli będziecie go podtrzymywać, weźmiecie na siebie, mówiąc jego językiem -- grzech, ale za grzech będziecie odpowiadać przede mną. A u mnie kara jest sroga. Wy wiecie o tym. Rzeczywiście Śmirnow i jego koledzy i bez tego mieli wiele "grzechów" na sumieniu. Zaniedbywali pracę, ubierali się elegancko, mieli kontakty ze światem z zewnątrz. Dużo i dobrej mieli żywności, która w paczkach przychodziła ze świata. Naczalstwo cały czas miało ich na oku. Rzeczywiście, to była niedwuznaczna instrukcja, jak mają odnosić się do ciebie współwięźniowie. W końcu czerwca wezwał mnie do gabinetu naczelnik operacyjny. Szedłem z pewnym niepokojem. Dlaczego mnie wzywa? O co mu chodzi? Ostatnio nic się specjalnego nie wydarzyło. Nikt się na mnie nie skarżył? Brygadzista był zadowolony? Różne myśli tłukły mi się po głowie. Czyżby ktoś, coś "zakablował". Może przedstawił jako agitatora wiary chrześcijańskiej. Wszystkiego można się było spodziewać. Mógł ktoś oskarżyć mnie o antysowieckość. Za drutami jeden na drugiego może wszystko wymyśleć. Tutaj człowiek jest bezbronny, nie ma żadnego zabezpieczenia przed podłością. Zachodzę do gabinetu. Przedstawiam się. Przede mną siedzi kapitan w wieku około czterdziestu lat. Twarz spokojna -- rozumna. Proponuje bym usiadł. Przedstawia się: -- Jestem kapitan Borsukow, jestem na miejscu Kuznicowa. Kapitan oddaje mi wszystkie listy. Nie ma tylko tych, które były napisane po rosyjsku. Mówi, żebym dzisiaj napisał do kogo chcę i to nie tylko po rosyjsku. Również wszyscy moi znajomi mogą do mnie pisać. Potem rozpoczął rozmowę, w czasie której między innymi powiedział, że jego gabinet jest zawsze dla mnie otwarty. -- Zaglądajcie, nie krepujcie się. Porozmawiamy o tym, co wam leży na sercu, a nawet ot tak, by sobie o tym i owym pogadać, a nawet odpocząć. W tym momencie usłyszałem w głowie ostrzegawczy dzwonek. -- Uważaj, to może być pułapka. Pułapki wprawdzie nie było, ale Borsukow zapytał mnie, czy dałbym wywiad zagranicznym korespondentom na temat niedoskonałości naszego systemu poprawczo-roboczego? -- Co to zmieni? O czym mam mówić? -- odpowiedziałem. Na tym skończyła się nasza rozmowa. Nstępne spotkanie z Borsukowem miało miejsce w jadalni przy myciu naczyń, dokąd mnie przeniósł Duda Wasilij, który był wolnym majstrem. Początkowo nawet go nie poznałem. Był ubrany po cywilnemu. Miał zielone spodnie, żółtą koszulę i szary, gruby swetr. Zdziwiłem się, bo na terenie obozu nigdy dotąd nikogo z władzy nie widziałem po cywilnemu. Borsukow był wyraźnie nie w humorze. Nieoczekiwanie i ostro odezwał się do mnie: -- Co ty tu robisz? Kto ci dał taką pracę? Dlaczego do mnie nie przychodzisz? -- zasypał mnie pytaniami. Przez skórę czułem, że jeżeli powiem coś niestosownego, co mu się nie będzie podobało, to rzuci się na mnie. Zmieszałem się i nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. A potem rzekłem co mi przyszło do głowy. -- Nie łatwo mi przychodzić do was kapitanie, gdyż mam bardzo dużo pracy. -- Głupstwa mówisz -- odrzekł. -- A jeżeli byłoby ci coś potrzeba, to byś przyszedł? Czemu milczysz? Zacząłem się obawiać, że on wścieknie się na kierownika za przeznaczenie mnie do jadalni bez jego zgody. Moje przypuszczenia się sprawdziły. Już pół godziny później powiedział mi o tym kierownik robót. Teraz należało tylko milczeć i przeczekać aż burza przycichnie. Starałem się dokładnie wykonywać swoją pracę. Czy sam nie chodziłeś do władz w jakiejś własnej sprawie? Tak i to wielokrotnie. We wrześniu za dobre wyniki w pracy należała mi się nagroda w postaci zgody na trzy dni widzenia z rodziną i znajomymi. W połowie października naczelnik wydziału podpisał mi zgodę na dwa dni, 17 i 18 listopada. Okazało się jednak, że więźniowie, którzy mieli gorsze wyniki w pracy dostali po trzy dni, a ja tylko dwa dni. Zwróciłem się do oddziałowego, żeby ten dodał mi jeszcze jeden dzień. -- W czym jestem gorszy od innych? --pytałem. Oddziałowy zgodził się i dopisał mi jeszcze jeden dzień, ale naczelnik skreślił ten dzień. Przyznał mi tylko dwa dni. Postanowiłem nie ustępować, poszedłem do niego i powiedziałem: -- Obywatelu naczelniku. Wypełniam wyznaczoną mi normę w pracy, a nawet ją przekraczam. Poza tym podejmuję cały szereg społecznych aktywności, jako przewodniczący SKM (społecznokulturalny pracownik), członek kolektywu oddziału, uczeń PTU (szkoła zawodowa), korespondent gazety... Podejmuję różne prace artystyczne. Innymi słowy, wypełniam wszystko, czego ode mnie wymaga administracja łagru. Dlaczego więc odmówiono mi trzeciego dnia na widzenie z rodziną? Z jakiego powodu spada na mnie ta kara? -- To nie kara, Świdnicki. My nie mamy za co was karać -- przekonywał naczelnik. -- I wy to wiecie. Nie mamy do was żadnych pretensji. Po prostu nie możemy wszystkim więźniom dać trzy dni na widzenie. Długo jeszcze mnie przekonywał, że oni nie mogą mi dać trzeciego dnia z tak zwanych racji obiektywnych. Oczywiście nie przekonał mnie. I tak rozstaliśmy się. Czy to już było wszystko odnośnie widzenia? Nie wszystko. Gdy wezwano mnie na widzenie, musiałem czekać około godziny w tzw. "nadzorce". Wszyscy przeszli szybko, a mnie trzymano. Czekam, czekam... W końcu słyszę dzwonek. Zjawia się naczelnik i od razu rzuca mi takie pytanie: -- Świdnicki, dlaczego wy się tak zachowujecie? -- Nie rozumiem? O co chodzi? -- Dlaczego nie napisałeś siostrze co wolno, a czego nie wolno, gdy jedzie się na widzenie? -- Ja już dawno wszystko jej napisałem. -- Dlaczego ona kręci się tutaj i przekonuje nas, że ukradli jej dokumenty i pieniądze. Sprawdziliśmy i okazało się, że nas oszukiwała. Dwadzieścia dwa ruble schowała przy sobie, a mówiła, że jej ukradli. Ja mogę w ogóle odmówić wam widzenia z powodu zachowania się siostry. -- Obywatelu naczelniku -- odpowiedziałem -- będzie tak, jak postanowicie. Niczego od was nie mogę się domagać. Wszystko jest w waszych rękach. -- Tylko ze względu na wiek siostry i ze względu na jej stan zdrowia pozwalam na widzenie w czasie jednej doby. -- Idźcie -- zakończył rozmowę. Wyszedłem. Dano mi czyste ubranie i skierowano do odpowiedniego pokoju. Siostra płacze. Jest zdenerwowana. Na stole leżą produkty, które przywiozła. Rozcięte na dwie części cebule, w rondlu domowa tuszonka, baton, cukier, ziemniaki, masło, czarny chleb, słoik dżemu truskawkowego, słonina. Wszystkiego kilka kilogramów. Po co tyle? Nie liczyłem nawet na takie dary. Przyjedzie -- myślałem -- przyniesie słoiczek śmietany, buteleczkę kefiru, kostkę masła. A ona przyniosła tyle wszystkiego... W więzieniach "naczalstwo" nie lubi, kiedy skazany otrzymuje tyle podarków. Mogą nawet za wszystko obciążyć więźnia, że nie uprzedził, nie wyjaśnił, nie pomyślał. Jak naprawdę było z tym paszportem i pieniędzmi Twojej siostry? Po prostu je ukradli, a potem gdy z tego powodu narobiła rabanu wszystko jej zwrócono. Ale gdyby nie odnalazł się zwłaszcza paszport, to by nie doszło do widzenia. Łagry -- za "Fatimę" XIII. Rozmowy szczególne, także "religijne" Jaki charakter miały jeszcze twoje rozmowy z łagiernymi władzami? W grudniu nadeszły silne mrozy. Temperatura dochodziła do -- 40 stopni. Marzły nam nogi i ręce, "trzeszczały" kości nóg i rąk. A do tego jeszcze niesamowity wiatr, od którego pękała skóra na twarzy. Przy końcu tygodnia powiadomiono mnie, że przyszła dla mnie paczka z zagranicy. Nikt jednak nie raczył mnie o niej zawiadomić, a tym bardziej doręczyć. Dopiero po 18 dniach major Kordyjozow oddał mi ciepłe, wełniane skarpetki. W końcu wezwał mnie prokurator od nadzoru, a miejscowy urząd bezpieczeństwa zaczął ze mną "serdeczne" rozmowy. O co w tych rozmowach chodziło? Namawiano mnie, bym napisał list na Zachód, żeby nie przesyłano mi paczek, gdyż u nas jest wszystkiego dosyć. Nie potrzebujemy cudzej pomocy. Dawano mi też do zrozumienia, że jeżeli napiszę taki list, to zasłużę sobie na polepszenie mego wizerunku politycznego u władz. Może to nawet spowodować przedterminowe zwolnienie. To była jedna z moich rozmów z "wierchuszką" łagierną. Pewnego dnia, po pracy, gdy wszyscy przyszliśmy już do naszych cel, ktoś wzywa mnie do kontroli. -- O co im chodzi -- pomyślałem. Ton głosu był rozkazujący i brzmiał jak komenda: -- Świdnicki prędko do majstra! -- Mam wrócić do cechu? -- Tam ci powiedzą. Dowiaduję się, że wzywają mnie do sztabu. Cicho mruczę pod nosem --Nadojedliście wy mnie, gorzej od parszywej ropy. Na kufajce miałem opiłki, a na szyi roboczą zawiązkę. Idę za kontrolerem, który prowadzi mnie do gabinetu naczelnika "zony". Gdy spojrzałem na zebranych, pomyślałem: -- Boże mój, ilu ich tu jest? Korowozow, Zampolit (zastępca szefa od spraw politycznych), prokurator i ktoś jeszcze. Przedstawiam się regulaminowo: -- Zdrastwujcie! Osądzony Świdnicki... -- Siadajcie Józefie Antonowiczu -- przerywa mi prokurator, wskazując palcem na czysty stołek. -- Przepraszam -- mówię -- mnie niezręcznie. Jestem cały brudny, a stołek jest czysty. -- Zgoda -- daje znak prokurator. Był to mężczyzna średniego wzrostu, czarny ale już włosy miał przyprószone siwizną. Chodząc po gabinecie, poruszał się powoli, pewny siebie, poważny. -- Jak młode życie? -- uśmiechając się zapytał mnie Korowozow. -- Normalnie -- odpowiadam. -- Jak praca? -- lewą ręka poprawiając okulary zapytał Zampolit. -- Każdego dnia wyrabiam normę nie mniej jak 120 procent. -- Wam, Józefie Antonowiczu, nie wolno opuszczać się w pracy -- mówił prokurator, a po chwili zapytał: -- Więźniowie nie obrażają was? -- Nie! Czasem tylko ktoś powie coś niestosownego, a nawet obraźliwego, ale ja na to nie zwracam uwagi. -- W waszym oddziale dużo kłótni i awantur, dużo kradzieży. Kradną jeden od drugiego -- mówił Korawozow. -- Ja nie widziałem takich przypadków i dlatego nic nie mogę powiedzieć. -- Znaczy się, nie widziałeś jak "błatnym" noszą więźniowie konserwy, herbatę, powidła po każdym otwarciu bufetu? -- Nic takiego nie widziałem. -- Znaczy się, według twoich słów, przestępstwa wśród więźniów zmniejszyły się? Nic nie robią wbrew zasadom, jakie obowiązują w zakładzie karnym -- tak? -- Nie wiem. Ja nie rejestruję ilości przestępstw. To nie należy do moich obowiązków. -- Czy macie do nas jakieś pytania, Józefie Antonowiczu? -- zwrócił się prokurator. -- Tak, mam pytanie. Chciałbym dowiedzieć się od obecnej tu prawie całej administracji, z jakiego powodu do tej pory nie dali mi lepszego wyżywienia? Podanie złożyłem w lipcu, a teraz mamy listopad? Dlaczego nie pozwolono mi wziąć produktów za 23 rubli, a tylko za 15. Wiem, że takich próśb złożono dziesięć. Wszystkim załatwiono pozytywnie i to w ciągu miesiąca, a mnie nie. Dlaczego mi nie pozwolono? Czy dlatego, że jestem księdzem? Jakie pretensje ma do mnie administracja? Czy ja gorzej pracuję od innych? Nie zgodzono się także na odwiedziny rodziny i znajomych w takim stopniu jak innych? Chciałbym, żebyście mi na te pytania uczciwie odpowiedzieli? Dyrektor PTU za dobrą naukę dwa razy przedstawiał mnie do odznaczenia i jak dotąd, nigdy niczego nie otrzymałem. Również prezes SKK kilkakrotnie przedstawiał mnie do wyróżnienia. I za to spotyka mnie taka nagroda? Odpowiedzią było milczenie administracji. Jak ja mam to rozumieć? Na czym polega moja wina? Gdzie tu jest socjalistyczna sprawiedliwość?... Jaka była reakcja na twoje ostro sformułowane pytania? My nie mamy do was żadnych pretensji -- powiedzieli, a prokurator oświadczył, że rozpatrzy moje zażalenia i podejmie odpowiednie kroki. Taka gadka prokuratora bardzo mnie zdenerwowała i powiedziałem: -- Wy rozstrzygniecie, ale nie na moją korzyść. Kiedy administracja coś chce ode mnie to ja, chociaż nie mam obowiązku, staram się solidnie wypełnić. Ale jak ja o coś proszę, to zalega wielkie milczenie. -- Wam Bóg pomaga, Józefie Antonowiczu -- powiedział prokurator. Dlaczego wam jeszcze potrzebna jakaś pomoc? Pominąłem milczeniem tę ironiczną (a może nie) wypowiedź prokuratora i mówiłem dalej. -- Ja nie proszę o coś niemożliwego czy sprzecznego z regulaminem, ale proszę o to, co mi się z więziennego prawa należy. Chcę tylko, by mnie traktowano tak jak i innych więźniów. Daje się więcej nawet tym, którzy gorzej pracują. Korespondencję też mi ograniczono. Bardzo surowo kontrolują moje listy. I to już trwa wiele miesięcy. -- To już minęło -- powiedział ktoś z administracji. Teraz nie ma ograniczeń. -- Niestety są. To dalej trwa. Napisałem pocztówkę po polsku i po niemiecku. Nigdzie jej nie chowałem. Leżała na otwartym miejscu, na oczach wszystkich. A jednak tych pocztówek nie wysłano. Dlaczego? Przecież nie było naruszenia prawa. Pocztówkę można było przeczytać. Zresztą i tak idzie przez cenzurę. Dla mnie znaczy to, że ja jestem winny bez winy. Z powodu tej pocztówki nie dano mi śniadania 8 czerwca. Czy na twoje skargi ktoś zareagował? Nikt. Tylko Kazanow postawił mi pytanie, dosyć dobrze sformułowane, co było rzadkością u tych aparatczyków. -- Powiedzcie mi Józefie Antonowiczu, jak to jest, Bóg wszystko widzi i słyszy, wszystko może, wszystko wie zanim coś się stanie. Na przykład człowiek popełni przestępstwo i potem pójdzie do więzienia. Dlaczego Bóg go nie uprzedzi? Dlaczego Bóg milczy, gdy ludzie i całe narody dopuszczają się wielkich przestępstw? -- Człowiekowi została dana możliwość dokonywania wyborów nawet takich, które są dla niego i innych szkodliwe, a nawet wręcz złe -- odpowiedziałem. W przeciwnym wypadku człowiek nie byłby wolny. A Bóg powołał człowieka do istnienia jako byt wolny. I nie cofa mu wolności nawet wtedy, kiedy człowiek postępuje nagannie -- źle. Ale nie pozbawił go drogowskazów, jakimi są przykazania Boże, a zwłaszcza przykazanie miłości Boga i bliźniego. Jak zareagowali na twój wywód? Postawieniem kolejnego pytania: "Jak uważasz Józef, czy mogliby nas przekonać duchowni, że Bóg istnieje, gdybyśmy np. przyszli do seminarium?" Było to bardzo śmiesznie sformułowane pytanie, ale odpowiedziałem na nie z całą powagą: Wszystko zależy od otwarcia umysłu na prawdę. Jeżeli człowiek szuka prawdy, wszystko jest możliwe. Dla pewnych ludzi trudnością jest to, że przywykli od lat nazywać czarnym to, co jest białe i odwrotnie, co czarne -- białym. Takim ludziom jest bardzo trudno uwierzyć. Wtedy Zampolit powiedział: "Jak można uwierzyć, skoro duchowni każą przyjąć to, co dla rozumu jest nie do przyjęcia. Jakaś stajenka, inkwizycja itp." -- A czy w waszej partii nie ma ludzi, którzy wykrzywili zdrowe zasady socjalizmu? Czy nie ma w niej odstępców? -- Szkoda, że wasi bracia tak często łamią konstytucję i to w imię wiary -- odgryzł się Zempolit. -- A ile jest wypadków -- replikowałem -- opisanych w gazetach, że słudzy konstytucji, sądzą ludzi za nie popełnione winy, fabrykują dowody. Czemu oni to czynią? Czynią tylko po to, by uratować swój autorytet. -- A was sprawiedliwie osądzili? -- zapytał prokurator? -- Wedle prawa sprawiedliwie. Ale ze strony władz wiele jest niesprawiedliwości i przekraczania przepisów odnośnie do katolików. W Nowosybirsku nie chciano zarejestrować parafii przez 18 lat, a w Omsku prawie przez 30 lat. Powinni to zrobić w ciągu jednego miesiąca. Dlaczego oni łamali przepisy? Dlaczego z tego powodu nikt ich nie sądził? Jaka była ich reakcja na twoje zarzuty? Prokurator powiedział, że to było dawno i on nie wie, jak tam było i przeszedł do innej kwestii: -- Czym Świdnicki będziesz się zajmował po wyjściu na wolność? -- Będę dalej służył Bogu i ludziom tak, jak to robiłem do chwili aresztowania. -- Władza będzie ciebie ograniczać. -- Nie może. Za religijne poglądy i działalność religijną nie wolno sądzić. A jeżeli będą ograniczać i prześladować, będę się bronił, a nawet sądził. -- Z kim checie się sądzić, z władzą radziecką? -- Nie każdy urzędnik, to władza radziecka. A już na pewno nie jest nią ten, kto przekracza przepisy. Sądzić się z urzędnikami -- jeszcze nie zabroniono. -- Wy Świdnicki, w swoim czasie poznaliście materializm dialektyczny. Czy nasze teorie ateistyczne w niczym nie przekonały was? Czy nadal wierzycie, że Bóg istnieje? -- przeszedł do innego tematu prokurator. -- Nie. Teorie ateistyczne w niczym mnie nie przekonały, tym bardziej, że sposób ich prezentowania był tak naiwny, że wywoływał raczej śmiech. Dlatego nie dziwcie się, że nie tylko mnie. Innych także ten rodzaj prezentowania poglądów materialistycznych i ateistycznych nie jest w stanie przekonać. Jednym uchem się słucha, a drugim wylatuje. A poza tym, problem sprzeczności między nauką i wiarą, na którą bardzo często powołują się wasi prelegenci jest również śmieszny. Zarówno wiara jak i nauka, to dzieci jednego Boga. Jaka więc może być między nimi sprzeczność? To są dwie różne i komplementarne drogi poznania. -- Dlaczego więc uczeni nie wierzą w Boga -- bronił teorii ateistycznej prokurator. -- Tylko niektórzy uczeni, to ludzie niewierzący. Lista uczonych, którzy wierzą w istnienie Istoty Najwyższej, jest wielokrotnie dłuższa niż tych, których nazywamy ateistami. Zresztą wielcy uczeni, którzy mają trudności z wiarą, nigdy nie nazywają się ateistami i nigdy nie mówią, że Boga nie ma. Najczęściej mówią, że na ten temat trudno im coś powiedzieć. Czy łagrowa "wierchuszka" spokojnie wysłuchała twoich wywodów? Bardzo spokojnie. Nie uważasz, że ich postawa, mimo iż to był łagier wyraźnie wskazywała, że nadeszły już nowe czasy? Kiedyś za taką wypowiedź czekałaby cię zsyłka do najcięższych robót w kopalni? To prawda. Mimo, iż to był łagier i czasem było bardzo ciężko, to już nie była katownia, taka jak Wyspy Sołowieckie, jak Workuta, czy inne łagry śmierci. To rzeczywiście były inne czasy. A złośliwości "naczalstwa", w stosunku do tego, co przeżywali dawniej księża w łagrach, to była istna woda kolońska. Jak dalej potoczyła się rozmowa? Prokurator przeszedł do innego tematu. -- Józefie Antonowiczu, my widzimy jak ty pracujesz. W zleconą ci pracę wkładasz całą energię. Gdy pracujesz na "pile" (w tartaku), to rozwijasz taką szybkość, że aż strach patrzeć. Dlatego wydaję rozporządzenie, by was przeniesiono na "jaszczyki" (pocztowe skrzynki). Tam będzie spokojniej i dalej od "grzechu", czyli od piły. Tam przy waszej energii można bardzo łatwo stracić ręce. Piła poleci po ręce i człowiek zostaje kaleką. To wszystko Józefie Antonwiczu. Ostatnie zdanie oznaczało, że rozmowa skończona i żadnych pytań już nie wolno zadawać. -- Czy mogę już odejść? -- zapytałem po żołniersku? -- Idź! -- odpowiedział Kazarmow. -- Do "swidania" -- rzekłem i odwróciłem się o 180 stopni. Skierowałem się ku wyjściu, trzymając w ręku moją "zaczkę", wierną towarzyszkę moich trudnych dni. Po wyjściu od "naczalstwa" poczułem się lepiej, jakbym zrzucił z siebie ciężkie brzemię. Porozmawialiśmy ze sobą jak "dusza z duszą". Oni nic nie ukrywali, ja też. Wyłożyłem im co myślałem o życiu w niewoli. Czy po tej rozmowie, coś się zmieniło w ich podejściu nie tylko do ciebie, ale i innych więźniów? Nic. Co do tego, nie miałem złudzeń. Oni pozostali takimi, jak byli. Zampolit -- Iwanow Konstantin, nie zmienił się ani na jotę. Nigdy się nie uśmiechał. Nigdy na nikogo nie zwrócił uwagi. Zamknięty, nieludzki. Idąc równo odmierzał kroki. Cała jego postawa mówiła: ja tu jestem najważniejszy -- ja tu rządzę! Na ludzi patrzył jak na automaty. Nikt też nie wiedział, co się w jego duszy dzieje. A może jej nie miał? To był człowiek sowieckiego systemu. Nie mniej jednak coś się zmieniało w systemie. Były to już czasy Czernienki i Gorbaczowa. Łagry -- za "Fatimę" XIV. Rozmowy z władzami przed aresztowaniem Gdy jesteśmy przy rozmowach z władzami, wróćmy jeszcze do twoich kontaktów z nimi przed aresztowaniem, w okresie twojej działalności duszpasterskiej. Dobrze. Będę mówił o moich rozmowach z pełnomocnikami do spraw religii przy radach miejskich. Oczywiście większość z nich była pracownikami KGB. Pierwszym, z którym przyszło mi się spotkać w Żytomierzu, był Gieraszczenko. Rozmawiałem z nim kilka razy, gdy zabroniono mi odprawiania Mszy świętej i duszpasterzowania. Najczęściej mówił tak: -- Niech jedzie do Rygi, do biskupa i przywiezie od niego zaświadczenie o zdaniu egzaminów i o święceniach. Oczywiście nie chodziło mu o moje dokumenty ale o to, by mieć haka tak na mnie jak i na biskupa, gdyby ten wystawił mi taki dokument. Przecież ja nie miałem zgody władz sowieckich na wstąpienie do seminarium. Składałem je regularnie przez sześć lat i zawsze otrzymywałem odmowną odpowiedź. Na początku 1979 roku Gieraszczenko zaczął pracować z Topolnickiem, który nie miał najmniejszego pojęcia o religii i chlapał jęzorem jak popadło. Pełnomocnik zażądał ode mnie, abym wyjaśnił dlaczego na kazaniach cytowałem radzieckich pisarzy i poetów. Wtedy Topolnicki się wtrącił i powiedział: "Wy chcecie naszymi błędami podłatać religijne dogmaty? Propagandyści skarżą się na was. Gieraszczenko poprawił go: Do nas przychodzą wierzący i pytają: Kogo wyście nam dali? Ten ksiądz to chyba konsomolec. On nie cytuje Biblii, ale jakichś poetów. Widzicie Świdnicki w jakim znaleźliśmy się przez was położeniu? Mówiąc po prostu, niewygodnym. Wasi parafianie na was się żalą. Proszę nam to wyjaśnić". Wyjaśniłeś mu coś? Im wcale nie chodziło o wyjaśnienia, ale o postawienie mi zarzutów. Gieraszczenko radził mi jechać do Kijowa i do Moskwy, do Rady od Spraw Religii, i uzyskać zgodę na prowadzenie działalności duszpasterskiej. Pojechałem do Kijowa. Przyjął mnie zastępca przewodniczącego. Pierwsze pytanie brzmiało: -- Czy błogosławiliście poborowych idących do wojska? Tak -- odpowiedziałem. -- Dużo ich było? -- Sporo. -- Właśnie w tym rzecz. Lepiej, żebyście na dwa lata opuścili Ukrainę. My wam nie pozwolimy pracować tutaj. Z jego tonu i sposobu, w jaki odnosił się zrozumiałem, że on nie zmieni swojej decyzji. Pojechałem wiec do Moskwy. Przyjął mnie również zastępca, Kurowodow. Wziął na rozmowę ze mną stenografistę, który zwracał uwagę na każde słowo. Rozmowa o "duszach" skończyła się tym, że Kurowodów w sposób niezwykle dobitny oświadczył mi, iż trzeba umieć żyć z władzą radziecka, a nie naśladować litewskich ekstremistów. Na tym skończyło się moskiewskie spotkanie. Potem, jak już o tym była mowa, znalazłem się w Duszambe. Na początku czerwca 1981 roku wezwał mnie do siebie Samokrutow i Szaripow. W tym czasie wypędzili z Kurganu-Jube, księdza, Jana Leiga. Samokrutow powiedział mi: -- W niedzielę pojedziecie do Kurganu i zaspokoicie religijne potrzeby ludzi. W ciągu tygodnia zadzwonił znowu Samokrutow i wydał polecenie: - Macie do mnie przyjechać jutro o godzinie 10.00. Przepustka będzie na was czekać. Pierwsze pytanie jakie postawił mi Samokrutow brzmiało: -- Byliście w niedzielę w Kurganie? -- Tak. Byłem. -- Kto wam pozwolił? -- Wy z Szaripowem. -- Ja nie pozwoliłem! Przeszedł na inny temat i zaczął mówić, że w Kurganie potrzebny jest ksiądz. Oni już dzwonili w tej sprawie. Co wy na to? Rzeczywiście. Te rozmowy z wierchuszką od spraw religii były arcyciekawe. Takie "Nie priczom", by księżom zatruć życie. Pozwolił, a potem mówił, że nie pozwolił. Co za świat? Gdy przyjechał do nas ksiądz Bielecki, dali mu spokojnie popracować tylko miesiąc, a potem zaczął się istny cyrk. Pełnomocnicy spierali się o wszystko. Jeden zwalał na drugiego. Kurgański na tego z Duszambe, a ten na kurgańskiego. W końcu zadzwonili do księdza Bieleckiego i kazali mu się wynieść w ciągu dwóch godzin. Ksiądz Bielecki przyjechał do Duszambe. Ludzie widząc co się dzieje, zaczęli dzwonić do pełnomocnika przy Radzie Ministrów. Ten zaś zadzwonił do Bieleckiego i powiedział mu: -- Bielecki jedźcie do Kurganu i pracujcie tam. W ciągu dziesięciu dni pełnomocnicy cztery razy go wypędzali i przyjmowali. W końcu do kościoła w Duszambe przyszedł Samokrutow z kurgańskimi wierzącymi i powiedział do Bieleckiego. -- Jedź do Kurganu. Nie słuchaj żadnych telefonów. Bądź w Kurganie o ósmej wieczorem. Ja tam przyjadę. Gdy Samokrutow się zjawił, a przyszedł razem z pełnomocnikiem Karmołowym, od razu przestąpił do ataku: -- Wy wierzący wiecie, że w Biblii jest napisane, że w czasach ostatecznych przyjdą fałszywi prorocy . Oto jeden z nich. Po tych słowach wskazał na księdza Bieleckiego . W kościele podniósł się szum. Ludzie zaczęli krzyczeć i wygrażać pięściami. Wystraszony Samokrutow i Karmołow pośpieszyli ku drzwiom, ale mężczyźni zagrodzili mu droge i zażądali wyjaśnień, pytając, co znaczy ta gra na uczuciach ludzi wierzących. Do akcji przystąpiły też dzieci i zaczęły pokazywać, kręcąc kółka na czole, że z rozumem Samokrutowa jest coś nie w porządku, że jest po prostu stuknięty. Pełnomocnicy zrozumieli, że wszyscy są nastawieni przeciw nim i powiedzieli, że odtąd nikt im nie będzie przeszkadzał, niech ich tylko wypuszczą z kościoła. Tak skończyła się wizyta pełnomocników w Kurganie. Z tego co powiedziałeś wynika, że przez te wszystkie lata pełnomocnicy do spraw religii niczego się nie nauczyli. A problemu wiary nie da się rozwiązać w sposób siłowy ani tym. że usiłuje się ośmieszyć duchownych?... 20 stycznia 1982 roku definitywnie opuściłem Duszambe. Przed odjazdem prosiłem pełnomocnika, by nie pokazywał się w kościele i nie drażnił ludzi. Dał mi na to partyjne słowo. Niestety, słowa tego nie dotrzymał. Po sześciu dniach zjawił się w kościele. Po Mszy świętej powiedział do ludzi, że ja okradłem parafię. Zabrałem trzy tysiące rubli i uciekłem. Parafianie podnosili wielki krzyk. -- To kłamstwo! -- wołali. Domagali się wyjaśnienia. Nawet Bakrania, sekretarka komitetu obwodowego zaczęła mu mówić, że nikogo nie można obrzucać błotem. A zarzuty trzeba potwierdzić faktami. Ludzie zaczęli się bardzo burzyć. Samokrutowa znano jako czekistę. Każde więc jego słowo wywoływało ironiczne uwagi, a czasem i śmiech. On usiłował robić dobrą minę do złej gry. Nawet się uśmiechał, ale śmiech jego był tchórzliwy i nieszczery. Nikt nie wierzył ani jednemu jego słowu. Odszedł jak zbity pies. Przypomniał mi się jeszcze jeden moment z rozmów prowadzonych z "naczalstwem" przed aresztowaniem. Otóż wierni otrzymali w Nowosybirsku pozwolenie na remont domu modlitwy. Nikołajew poprosił Lidię Jargimę o projekt architektoniczny, żeby mógł się z nim zapoznać. To zapoznawanie trwało trzy miesiące. A potem powiedział, że projekt oddano do Moskwy. Wszystko zaczęło się bardzo odwlekać. Projekt noszono od gabinetu do gabinetu i nic. Potem Nikołajew poprosił nas, byśmy wyrazili swój pogląd na ateistyczną propagandę. Były pytania o odnoszeniu się władz od spraw religii do Kościoła i nastroje wśród wierzących. Zadał mi kilka pytań i prosił, żebym odpowiadając na nie był otwarty i krytyczny. Zastosowałeś się do jego życzenia? Tak. Dałem mu odpowiedź na siedmiu stronach maszynopisu. Podkreśliłem, że prawa wierzących są najczęściej łamane i z tego powodu nastroje wśród ludzi są przykre i nieprzyjazne władzy. Jeżeli dalej będzie się robiło trudności w zatwierdzaniu parafii i odmawiało pozwoleń na budowę kościołów, jeśli będzie się zabraniać chłopcom pochodzenia niemieckiego nauki w ryskim seminarium duchownym, to pogorszy to stosunek ludzi wierzących do władzy. Może też dojść do tego, że powstanie tajne seminarium duchowne. Napisałem też, że ciągle odwlekana jest decyzja zezwalająca na remont domu parafialnego. Podkreśliłem, że czas najwyższy, aby przywrócono wiernym cerkwie i kościoły, by ludzie nie tłoczyli się w małych pomieszczeniach, przychodząc na modlitwę. Wspomniałem o wszystkich kościołach zamkniętych na terenia całego ZSRR. Władze w ten sposób -- pisałem -- dają powód do tego, że zdesperowani ludzie podejmują "podpolną" działalność. W rozmowie ze mną Nikołajew powiedział, że z moim tekstem winna się zapoznać, a także porozmawiać ze mną Rada do Spraw Religii. Czy doszło do takiej rozmowy? Żartuje ksiądz. To, co napisałem znalazło się w dokumentacji sprawy karnej wytoczonej przeciwko mnie. Był to jeden z powodów mego aresztowania. 24 grudnia 1983 roku zaprosiłem wszystkich wierzących, żeby przyszli do kościoła w te dni Bożego Narodzenia. Nikołajew za to ogłoszenie, przekręcając fakty, oskarżył mnie przed Radą ds. Religii, że ja naruszam prawo. O właśnie, taki był Nikołajew, komsomolec, komunista, czekista, którego wychwalano w miejscowej gazecie jako stróża praworządności, wodza porządku i moralności komunistycznej. Jedna rzecz nie może pomieścić mi się w głowie. Rozumiem, gdy komuniści okłamują ludzi wierzących. Ich prawo i ich moralność. Ale kiedy okłamują samych siebie to już zakrawa na groteskę. Ci ludzie, stosując tego rodzaju metody, niejedną "duszę" zapędzili do grobu. Jak się później okazało, były to już ostatnie podskoki systemu, który przechodził do niesławnej historii. Niemniej jednak w czasie swojej agonii, jak mógł, szkodził jeszcze ludziom. Zresztą takim ludziom jak Nikołajew i jemu podobni, bardzo trudno było się zmienić. Poczynania ich powoli zaczęto kontrolować. Już nie mogli tak jak dawniej szykanować ludzi i posyłać ich bez racji do ciężkich więzień i łagrów. Patrząc jednak na ich sposób działania można sobie wyobrazić, co oni robili w czasach czystego stalinizmu. Doberynin, pełnomocnik z Tomska. Wostrincow z Czelabińska i Samokratow z Nowosybirska w swojej działalności, kręcili i manipulowali, by tylko utrudnić życie ludziom wierzącym. W swojej partyjnej "gorliwości", nawet w czasach gorbaczowskiego przełomu, kierowali się zasadą: -- Rób co możesz, żeby tylko przeszkodzić wierzącym w ich życiu religijnym. Ośmieszyć prawdy, w które wierzyli, a ich samych zohydzić. Wtedy -- jak sądzili - władze wyższe zawsze będą zadowolone. A ich życie będzie bez trosk i trudności. Pomylili się. Władze przestały być zadowolone i zaczęły naprawiać to, co oni zniszczyli. Cała "wierchuszka" działaczy antyreligijnych przeżywa gorycz porażki, ale dzieje się im jeszcze nie najgorzej. Łagry -- za "Fatimę" XV. Rozmowy ze współwięźniami i nie tylko Rozumiem, że życie łagierne toczyło się swoim trybem. Dzień podobny był do dnia. Czy szybko przyzwyczaiłeś się do takiego sposobu życia, ty który byłeś człowiekiem niezwykle aktywnym? Tak, powoli wdrażałem się w rytm i monotonię więziennego życia. Dalej sprzątałem jadalnię i uważnie obserwowałem ten obcy, znany mi tylko z opowieści, łagierny świat. Zdawałem sobie sprawę z tego, że to dopiero początek, że przyjdzie mi się zmierzyć z różnymi trudnościami, ale jak dotąd nie wyglądało to najgorzej. Czy miałeś okazję do rozmów religijnych ze współwięźniami? Czasem po pracy zapraszano mnie na różnego rodzaju pogaduszki. Brali w nich udział: brygadzista, Borys Miechtijew, Wowka Smirnow i Walerka Abramow. Mówili o wielu rzeczach, ale najbardziej interesowała ich religia. Pytali o znaczenie różnych praktyk religijnych, życie duchownych itp. Z ich wypowiedzi widać było, ile zła wyrządziła propaganda antyreligijna, a mimo to gdzieś na dnie duszy tych ludzi, wśród których wielu było przestępców, tliła się jakaś tęsknota za światem, gdzie jest więcej uczciwości, sprawiedliwości i dobra. Czasem nawet odnosiłem wrażenie, że niektórzy z nich zaczynali wierzyć. Słuchali mnie bardzo uważnie i starali się zapamiętać to, co mówiłem. Pytali, czy rzeczywiście Bóg jest? A jeżeli jest, to dlaczego tyle zła na świecie? Dlaczego toczą się wojny? Dlaczego cierpią niewinni? Bardzo interesowało ich, co będzie po śmierci? Czy rzeczywiście człowiek ma duszę, która nie umiera razem z ciałem, tak jak u zwierząt? Bardzo intrygował ich świat duchów. Pytali, czy możliwy jest jakiś kontakt z duchami? Czy ja widziałem kiedyś ducha? Oczywiście, niektórzy mówili, że to bajki, że nic nie ma. To, co mnie uderzało w rozmowach ze współwięźniami, o czym już wyżej wspomniałem, to większa samodzielność w myśleniu. Oni tylko w nieznacznym stopniu posługiwali się tym, co mówiła antyreligijna propaganda. Czasem prosili bym przeczytał im jakąś modlitwę. Wowkę bolały zęby, bardzo się męczył. Kiedyś poprosił mnie, bym odmówił modlitwę "od bólu zęba". Spełniłem jego prośbę i o dziwo, ząb przestał boleć. Potem inni więźniowie, których bolały zęby, prosili mnie o modlitwę. Spełniałem ich prośby i za każdym razem ból ustępował. No wiesz, jak umrzesz w opinii świętości, to cię ogłoszą św. Józefem -- łagiernikiem "od bólu zębów". Na tytuł się zgadzam, tylko z tą świętością będzie trudno. Ale wróćmy do rozmów z łagiernikami. Brygadzista Miechtijew okazał się człowiekiem niepoważnym. Dawał mnóstwo obietnic, ale nigdy ich nie dotrzymywał. Ja natomiast przywykłem do tego, że sam starałem się zawsze dotrzymać danego słowa i oczekiwałem tego od innych. On, mimo udziału w tych, nazwijmy przyjacielskich rozmowach, niczego się nie nauczył. W pracy dużo mi nadokuczał, a nawet groził, dopóki jeden z błatnych nie przytarł mu nosa. Przez dwa tygodnie chodził z nami na drugą zmianę kontroler. Miał on około dwudziestu pięciu lat. Często zapraszał do siebie mnie i elektryka Polietajewa. Kontroler był rozmowny. Lubił sobie pofilozofować. Często zaczynał od istnienia materii i świadomości, a także dialektycznego myślenia. Najczęściej jakby coś w rodzaju popłuczyn po propagandzie komunistycznej, ale ich zaletą było to, że prowokowały, przynajmniej mnie do sprzeciwu, a tym samym do myślenia w tej łagiernej codzienności. Jako kawaler lubił rozmowy na tematy kobiet. Zastanawiał się, jaka winna być żona, kobieta i matka. Jak człowiek powinien kształtować swój charakter. Jakie bywają charaktery i jak one wpływają na życie rodzinne. Często pytał się, czy ludzie zawierający małżeństwo mogą być szczęśliwi? Co się dzieje, kiedy małżonkowie mają różne charaktery i gusty? Były to tematy, z jednej strony bardzo proste, a z drugiej poważne i jako duszpasterz mogłem sporo na ich temat powiedzieć. I muszę przyznać, że to co mówiłem, traktowali z dużym respektem i brali na serio. Często też mówili: -- Wy Józefie Antonowiczu, chociaż żony nie macie, to jednak dużo wiecie na ten temat. Takie "biesiady" trwały do 27 października 1984 roku, czyli na początku mojej odsiadki. Czy później nie było już takich rozmów? Były. W ostatnich dniach grudnia 1984 roku zwrócił na mnie uwagę więzień, Mamed. Mamed był "błatnym". Siedział już pięć lat i niedługo powinien był wyjść na wolność. Zaczął mnie zapraszać do "błatnych". Interesował się moim życiem, tym co robiłem na wolności. Szczególnie interesowała go moja wiara i -- jak mówił -- poglądy religijne. Myślę, że zauważył moją inność i to mu imponowało, a także intrygowało. Wypytywał o wiele rzeczy nie tylko religijnych. W czasie odpoczynku starał się być blisko mnie. Często przychodził do mnie w czasie pracy i mówił do moich towarzyszy: "Nie obrażajcie starego". Kiedy Miechtijew na mnie krzyczał, on mnie bronił. Warczał na brygadzistę. "U ciebie tylu młodych, a ty wszystko zwalasz na starego". Mamed miał duży autorytet. Jego słowa działały na wszystkich, także na władze. Również Miechtijew bał się go. Spełniał wszystkie życzenia Mameda. Przeniósł mnie, aczkolwiek niechętnie, z górnej praczy na dolną, bo tak chciał Mamed. Mamed często mnie gościł i w zamian niczego nie oczekiwał. Podobały mu się moje - jak mówił -- opowieści religijne. Najbardziej interesował go problem życia po śmierci. Na ten temat nigdy nie miał dosyć wyjaśnień. Pytał też o to, jak religia i Kościół rozumie więzi rodzinne. Zresztą pytań miał mnóstwo. Zasypywał mnie nimi tak, iż nie nadążałem na nie odpowiadać. Kiedyś po pracy wezwał mnie do siebie Miechtijew. Widać było, że jest po rozmowie z Mamedem. Popatrzył na mnie i powiedział: -- Więcej nie będziesz pracował. Po raz pierwszy odezwał się do mnie po ludzku. Potem powiedział, że ma zamiar wysłać kierowcę do Nowosybirska, do moich przyjaciół i poprosić o trochę pieniędzy, bo chce mnie ubrać "od stóp do głów". Umówiliśmy się, że ja napiszę list, a on będzie czekał na jakąś okazję, żeby go wysłać pod wskazany adres. Czy zdarzały się jeszcze takie dziwne rozmowy religijne? O tak. Przytoczę taką jedną, która raczej wzbudzi twój śmiech, ojczeńka. Nie pamiętam, czy już wspominałem, że przeszło miesiąc leżałem w łagiernym szpitalu. Byłem wykończony ciężką pracą. Miałem stan przedzawałowy i dystrofię. Dawano mi jakieś tabletki ale one nie pomagały. Na szczęście zjawił się nowy lekarz, który sumiennie zbadał i skierował mnie do szpitala. Lekarze byli różni i w różny sposób odnosili się do mnie. W szczególności zapamiętałem lekarza, rendgenologa Starowojtowa. Był to człowiek około czterdziestki, który powitał mnie takimi słowami: -- Świdnicki, ty pop? Nie podoba się tobie władza radziecka? Po coś ty poszedł na popa? Ja wiem, że ty prowadzisz tutaj swoją religijną propagandę! Ty wierzysz, że Bóg jest, że istnieje. Jeżeli on naprawdę istnieje, to dlaczego On ciebie nie może uleczyć? Na co tobie lekarz, skoro twój Bóg jest wszechmogący. On może ciebie uzdrowić w ciągu jednej minuty, przecież ty wierzysz? A my lekarze nie wierzymy w Boga tak jak ty. Można nawet powiedzieć, że jesteśmy twoimi wrogami. Dlaczego więc prosisz, byśmy tobie pomogli? Co ty na to powiesz? Przez cały czas, gdy mnie prześwietlał użalał się nade mną, jak żona nad zmarłym mężem. Tym narzekaniem i sposobem zwracania się do mnie chciał podkreślić, że on jako lekarz, nie wierzy tym wszystkim -- jak mówił --"bajkom". Twierdził też, że my dlatego cierpimy, ponieważ zawracamy sobie głowę nadprzyrodzonymi siłami, że czas już zostawić te antynaukowe brednie. Podkreślał też, że żal mu mojej "zabłąkanej duszy". W jego sądach i narzekaniach było tyle zdań niczym nie popartych, że aż dziw bierze, że ten człowiek uczył się kiedyś w instytucie naukowym i niczego się nie nauczył. Pozostał twardym, wojującym ateistą. Odrzucał wszelką myśl, która mówiła coś innego niż to, co mieściło się w jego głowie. Słuchając go, nie mogłem zrozumieć, że tak nieprzemakalną istotą może być człowiek i to lekarz. Jego horyzonty myślowe, w zakresie wiary, były zbliżone do prymitywnego ateizmu XIX wieku. Wygłaszając swoje tyrady na temat wiary i próby oświecenia mnie, wykazywał tyle ignorancji i ciasnoty umysłowej, że człowiek nie mógł się nadziwić, iż bądź, co bądź lekarz, może w ten sposób myśleć i rozumować. Z drugiej strony, przejmowała mnie zgroza, gdy później myślałem o jego wywodach, jak głęboko w duszę ludzka może sięgać indoktrynacja ateistyczna w wydaniu komunistycznym. Jak jest władna podporządkować sobie myślenie człowieka. To nie były żarty. Byłem też świadomy, że Starowojtow nie był fanatykiem. To był świat jego przekonań, którym żył i przy okazji spotkania z takim odmieńcem jak ja, dawał upust swoim myślom. Czy nie sądzisz, że za jego gadaniem mógł się kryć jakiś niepokój, chciał niejako potwierdzić słuszność swoich wyborów, co do których nie miał pewności stuprocentowej. Człowiek bowiem przeświadczony o prawdziwości swoich przekonań, nie będzie o nich bez potrzeby rozmawiał. Nie sądzę bowiem, wnioskując z tego co mówisz, że on chciał ciebie nawracać. Trudno mi coś na ten temat powiedzieć, tym bardziej, że on o tym mówił tak -- jak to się mówi -- że trawa jest zielona, a człowiek ma ręce i nogi. Słuchając go, miało się wrażenie, że świat inny niż jego, nie istnieje, gorzej, jest absurdem wymyślonym przez tych, którzy szukają sposobów, by podporządkować sobie innych ludzi. Czy oni chociaż trochę znali Pismo święte? Czy umieli metodycznie filozofować? Niestety, nie. Najczęściej ich myślenie opierało się na broszurach propagandowych. Czasem jeszcze dorzucali do tego kilka cytatów z Marksa i Lenina -- to wszystko. Żenujący też był brak ogólnej ogłady kulturalnej. Nikt z łagiernych notabli nie był w stanie podjąć jakiejś rzeczowej dyskusji na temat literatury, sztuki, a nawet filmów, które przecież były im dostępne i nieraz stawiające ważkie problemy. A już zupełnie nie zdawali sobie sprawy z kulturotwórczej roli, nie tylko chrześcijaństwa ale wszystkich religii. To, co mnie uderzało, to całkowity brak samodzielnego myślenia. Oni wszyscy, no może z jednym czy drugim wyjątkiem, posługiwali się w myśleniu partyjnym szablonem. Rozmowy z nim były niezwykle nudne. Człowiek od początku wiedział, co powiedzą i o co zapytają. Gdy chodzi o Pismo święte, to cytowali tylko te zdania, które wyczytali w "propagandówkach", jako ich zdaniem śmieszne i bez sensu. Czy możesz przytoczyć przykład niezależnego myślenia spośród łagiernej władzy? Myślę, że do takich można by zaliczyć naczelnika części sanitarnej łagru, kapitana Alesinowa. Od pierwszego kontaktu coś go do mnie ciągnęło. Często, kiedy byłem w szpitalu, wzywał mnie na -- jak on to nazywał -- otwarte rozmowy. Opowiadał o sobie i planach na przyszłość. Był to człowiek niezwykle wrażliwy i często w rozmowach nawiązywał do spraw duchowych. Kiedyś przyszedł do mnie, gdy byłem w bibliotece i przez dwadzieścia minut wylewał swoje duchowe rozterki i żale. -- Wszystko mi tu zbrzydło -- mówił -- szczególnie ten drut kolczasty. Jestem przecież lekarzem i zgodnie ze swoim zawodem powinienem być człowiekiem kulturalnym i zawsze z szacunkiem odnosić się do wszystkich i nie okazywać swoich emocji. Ale czy tu można obejść się bez krzyku i grubiaństwa. Chyba widzisz, że to niemożliwe. Tu wszyscy chamieją. To mnie rozdrażnia i nie mogę sobie znaleźć miejsca. Trzeba uciekać z tego systemu, dopóki nie jest za późno. Boję się, że jak tu jeszcze trochę pozostanę, to zrobi się ze mnie monstrum. Tęsknię za innym światem. Czy ty też otwarłeś się przed nim? Trochę. Powiedziałem mu, jak sfabrykowano moje oskarżenie, jak prowadzili śledztwo, jak "robili" dowody na podstawie fałszywych zeznań. On wysłuchawszy powiedział: "Pluń na to wszystko. Teraz już niczego nie zmienisz. Nie warto się rozstrajać. Wyjdziesz na wolność i będziesz robił, co zechcesz. Bądź cierpliwy". Czy miałeś jeszcze jakieś rozmowy warte odnotowania? Zastanawiam się. Myślę, że można tu wspomnieć o naczelniku szóstego oddziału, kapitanie Judinie Edwardzie Petrowiczu. Kiedyś wezwał mnie do siebie i zaczął wypytywać o to, gdzie się urodziłem, gdzie mieszkałem, czym się zajmowałem, co było moją pasją, jakie mam plany na przyszłość. Prowadził rozmowę prosto i życzliwie. Z zainteresowaniem słuchał tego, co mówiłem. Nie było w nim cienia obłudy, wywyższania się, czy pogardy w stosunku do mnie jako więźnia. Ogólnie rzecz biorąc, Judin miał opinię "sprawiedliwego". Z drugiej jednak stronę myślę, że w jakiś sposób chciał, by ateistyczne "dogmaty" w jakich został wychowany, nadawały kształt jego życiu, myśleniu i praktycznemu działaniu. Dlatego podejmował ze mną rozmowy "otwarte", by wzbudzić zaufanie do niego i systemu wartości, które go ukształtowały. Podjął ten wysiłek, gdyż wiedział, że dosyć dobrze reagowałem na jego czyny i słowa. O jednym jednak nie wiedział, że dobrze znałem ludzi wychowanych na zasadach ateizmu w Związku Sowieckim i wiedziałem, że całe ich myślenie jest ściśle związane z ideologią komunistyczną. Niemniej jednak był on jednym z niewielu ludzi z "wierchuszki" łagiernej, z którymi można było rzeczowo na różne tematy, także religijne, porozmawiać. Łagry -- za "Fatimę" XVI. Nowa praca Jak rozpocząłeś tę nową pracę Dla mnie i ogółu więźniów raczej nietypowo. Gdy tylko przyszliśmy do pracy, mnie i brygadzistę wezwał do siebie naczelnik strefy produkcyjnej Kurdiukow. Gdy weszliśmy do jego gabinetu, siedziały tam oprócz niego dwie kobiety. Kurdiukow zapytał mnie, czym się zajmowałem na wolności i z jakiego artykułu zostałem osądzony. Gdy mu odpowiedziałem, zachmurzył się i podwyższonym tonem powiedział: -- To poważny artykuł. Po takim wyroku możecie wyjść na wolność tylko po wypracowaniu określonej normy. I zwracając się do Michtijewa nakazał mu, by przy końcu zmiany poinformował go osobiście jak pracowałem i czy wyrobiłem normę. Na czym polegała twoja nowa praca? Na zbijaniu skrzynek 40x40x40. Norma -- 50 skrzynek dziennie. Otrzymałem młotek i poszedłem do pracy. Na wprowadzenie do pracy dano mi trzy dni. Tego dnia zrobiłem tylko 40 i to przy pomocy zastępcy brygadzisty. Następnego zrobiłem tylko 36 skrzynek. Na trzeci dzień tylko 25. Czwartego dnia musiałem już wyrobić normę, a potem każdego dnia oddawałem od 35 do 40 skrzynek. Dlaczego nie mogłeś wyrobić normy? Czy ona była aż tak zawyżona? Nie w tym rzecz. Ja nie miałem żadnej wprawy w bijaniu gwoździ. Już w pierwszym dniu pracy przy skrzynkach uderzyłem się kilkakrotnie młotkiem po palcach lewej ręki. A młotek, przez kilka następne dni z iście szatańską złośliwością, kierował się zamiast na gwóźdź, to na moje palce. Palce były spuchnięte, krwawiły i co gorsze, nie chciały się goić. Może dlatego, że było już zimno. Bardzo mnie bolały. Nie było rady; trzeba było cierpieć. Chrystus cierpiał, dlaczego więc ja miałbym być wolny od cierpienia -- myślałem sobie. Co na to brygadzista? Mógł cię przecież, chociaż na pewien czas przenieść do innej pracy? Niestety, brygadzista, który w czasie pierwszego spotkania wiele mi obiecywał, zapewniając: "Ja ciebie stary, nie dam skrzywdzić", okazał się człowiekiem nieludzkim, a nawet wręcz złośliwym. Gdy poszedłem do niego i pokazałem mu rozbite palce, on nie tylko nie pomógł, ale jeszcze mnie zwymyślał i kazał robić to samo. I dalej uderzałem młotkiem raz po raz zamiast w gwóźdź to w palec. Krwią znaczyłem moje skrzynki. Oficerowie często przychodzili do mnie i szukali braków w skrzynkach, które zbijałem. Czasem długo za plecami przyglądali się, jak ja pracuję. I tak stali, jak diabeł nad grzeszną duszą. Kontrolowali każde uderzenie młotka. Czy to była jakaś forma szykan? Trudno mi powiedzieć. Być może chcieli zobaczyć, jak katolicki pop pracuje dla dobra radzieckiego ludu. Bóg raczy wiedzieć. Natomiast brygadzista Michtijew ciągle na mnie krzyczał, dlaczego nie wykonuję normy. "Przecież czas na wprawienie się minął!" -- darł się. Beształ mnie. Groził, że będę ukarany. -- Czemu znowu mało zrobiłeś? To było jedyne pytanie z jakim zwracał się do mnie. Ja niezmiennie odpowiadałem: -- Zrobiłem tyle, ile mogłem. Te odpowiedzi doprowadzały go do szału. -- Jak ty do mnie mówisz! -- krzyczał. Wtedy milkłem i nic nie mówiłem, by go nie doprowadzać do jeszcze większej wściekłości. On jako brygadzista był do niczego. Pojawiał się tylko na koniec zmiany. Nie interesowało go to, czy jest materiał? Czy, i jak pracują warsztaty? Jego interesowała tylko norma. Wykonać normę! Reszta nie miała znaczenia. Po trzech tygodniach zacząłem robić po 50 skrzynek. Michtijew uspokoił się. Ale ciągle się do mnie przyczepiał. Raz chciał mnie nawet uderzyć. Czasem starał się żartować, ale robił to z niezwykłą złośliwością. Potem doszedłem do wielkiej wprawy w zbijaniu skrzynek, że przeciętnie w czasie jednej zmiany wyrabiałem około 115 normy. Raz jeden zrobiłem trzy razy tyle skrzynek, ile wymagała norma. Gwoździe uderzałem celnie i z taka siłą, że niepotrzebne było drugie uderzenie młotka. Czy cały czas pracowałeś przy skrzynkach? Nie. Na początku grudnia przeniesiono naszą brygadę na piłoramę (tartak). Trzeba było nosić deski. Były mokre, ciężkie i oblodzone. Padaliśmy pod ich ciężarem. Była to niezwykle ciężka praca. Nie można było odetchnąć. Końce desek wypadały nam z rąk. Współpracownicy klęli na czym świat stoi. Często grozili mi: -- rozkwaszę ci mordę, jeżeli jeszcze raz opuścisz deskę. W grudniu mróz chwytał coraz większy, dochodził czasem do -- 44 stopni. Zatykał dech w piersi. Ubieraliśmy się we wszystko, co można było wciągnąć na siebie. Twarz obwijałem szalikiem. Zostawiałem tylko małe szparki na oczy. W okolicy ust szalik bardzo szybko zamieniał się w lód. Spadające z nosa krople zmieniały się w sople, które zwisały z szalika. Wielu z nas odmroziło sobie uszy, policzki, nos, ręce i nogi. Gdy wracało się do koszar, to trzeba było odrywać od nóg przymarznięte onuce. Na szczęście nic sobie nie odmroziłem. Miałem dobre skarpety. Gdy nastały wielkie mrozy, ktoś mi je jednak ukradł, ale miałem jeszcze jedną parę. Wydawało się nam, że pracujemy nie przez jedną zmianę, ale cały rok -- tak strasznie dłużył nam się czas, z powodu warunków w jakich pracowaliśmy. Po zniesieniu desek trzeba było czekać na samochód, który się najczęściej spóźniał. W końcu przyjeżdżał. Ostatkiem sił ładowaliśmy na niego deski, i jak na zbawienie, czekaliśmy na dzwonek, który oznaczał koniec pracy. Wreszcie koniec mordęgi. Udajemy się do koszar. Kolacja i padamy bez sił na nary. Odpoczywamy. Ale mózg kłuje myśl, że jutro będzie to samo. A może mróz będzie jeszcze większy. Praca w te mroźne, zimowe dni wysysała z nas nie tylko siły, ale także i energię duchową. Człowiek obojętniał na wszystko. Dla mnie jako księdza był to bardzo niebezpieczny stan. Dlatego mimo straszliwego zmęczenia, modliłem się nieraz tylko wargami. Jak ubieraliście się do pracy w takie mrozy? Każdy wciągał na siebie, co miał, chociaż było to kategorycznie zabronione. Gdybyśmy chcieli się stosować do wszystkich nakazów i zakazów, to byśmy zamarzli na śmierć. Dlatego starą bieliznę chowałem i reperowałem, by móc ją wciągnąć na siebie w te mroźne dni i tym sposobem ratować się przed przeziębieniem. Plecy były na granicy wytrzymałości, tak z powodu przeciążenia jak i mrozu, które je atakował. Z nowym rokiem wydano nam do pracy ciepłe waciaki. Wtedy już było trochę lepiej. Czy Boże Narodzenie było dniem wolnym od pracy? Niestety, nie. Ale ja z utęsknieniem czekałem Wigilii -- tego Świętego Wieczoru. Było bardzo zimno i mroźno. Zimno było w naszych koszarach. Więźniowie chcieli chociaż przez chwilę się ogrzać. Szukali różnych pretekstów, by choć na chwilę wejść do jadalni, bo tam było cieplej. Ja odchodziłem na bok, znajdywałem na dworze cichy kącik i trwałem w duchu na modlitwie. Była to jednak modlitwa nie taka, o jakiej marzyłem. Nie było żadnych wzruszeń, nie było łez, ale jakieś dziwne otępienie, by nie powiedzieć obojętność. Mówiłem do siebie samego: -- Tak jest i tak musi być. Podejmując taką działalność, jaką prowadziłem w Żytomierzu, Duszambe i Nowosybirsku, wiedziałem na co się narażam. Dlatego nie narzekaj teraz i rób wszystko, by być blisko Boga. W tym dniu i nocy niezwykle skrupulatnie wypełniałem swoje powinności religijne. Była więc medytacja o Mszy świętej. Komunia duchowa. Dziękczynienie po "Mszy świętej" i tylko duchowo przyjętej Komunii. Potem był brewiarz, czyli cały różaniec. Odmawiałem go, leżąc na pryczy lub chodząc po korytarzu. Zatykałem sobie wtedy uszy, by nie słyszeć hałasu, i przesuwałem w ręku paciorki różańca zrobione z chleba. Czy wykonywałeś jeszcze jakąś inną pracę? Tak. Woziłem sankami materiały do warsztatów. Czy była to ciężka praca? Bardzo. Na dworze było zimno, mróz i ostry wiatr, który wiał prosto w twarz. Nogi twardniały i sztywniały. Ciągnąłem ciężkie sanki i często padałem. W chwili upadku odzywał się w głowie sygnał, że natychmiast trzeba wstać i kontynuować swoją drogę, ciągnąc sanki. Serce waliło jak młotem. Miałem wrażenie, że zaraz się rozerwie. Nie było chwili na odpoczynek. Podnosiłem się i znowu padałem. Wtedy przed oczyma stawał mi obraz Chrystusa, podczas Jego drogi krzyżowej. Widziałem Jego oczy pełne żalu i miłości. Widziałem Jego twarz, po której płynęła krew. Umęczone ciało, a mimo to niosące nadzieję. Widziałem, że Jego męka nie idzie na darmo, że za nią kryje się nasze odkupienie. Ta twarz dodawała mi sił. Podnosiłem się z upadku i szedłem dalej. Żeby skrócić sobie drogę, często ciągnąłem swoje sanki pod oknami szefa. I za każdym razem Michtijew krzyczał na mnie: "Nie chodź tędy! Idź inną drogą, bo inaczej dam ci jeszcze cięższą pracę". Czy innym więźniom było podobnie ciężko jak tobie? Myślę, że niektórym jeszcze bardziej. W takie dni wielu młodych więźniów wyglądało jak zgrzybiali starcy. Zgarbieni, poruszający się z trudem i bardzo powoli. Zmarznięci, opadli z sił, skąpo ubrani, wygłodniali, w oczach nie mieli żadnej nadziei. Padali nawet częściej niż ja, mimo że byłem od nich o wiele starszy. Brygadzista popędzał ich pałką. Bił po głowach, plecach i rękach. Niektórzy od tych uderzeń padali i kładli się na ziemi jak zbite i skulone psy, w oczekiwaniu na następne razy. Ja dzięki sygnałowi, o którym wspomniałem wyżej, starałem się jak najszybciej wstać, i to mnie ratowało od uderzeń łagiernego "kapo". Jakie wrażenie robili więźniowie? Gdy patrzyło się na nich w czasie pracy, to nie widziało się nic osobliwego w ich wyglądzie. Ale wystarczyło spojrzeć na tych ludzi w łaźni, to jakby człowiek miał przed oczami zdjęcia z niemieckich kacetów. Były to postacie ledwie trzymające się na chudych nogach. Długie i chude ręce. Kościste plecy i oczy przyćmione ciężką pracą. Żółte twarze, na rękach nagnioty, a na ciele siniaki i odciski. Ludzie wegetujący, ale bez życia, uśmiechu i radości. W te ciężkie, zimowe dni nie widać w nich było nawet woli walki o życie. Oni żyli, bo żyli. Decydowały o tym jakieś niewyjaśnione biologiczne prawa, które nie poddają się żadnym obliczeniom i prawidłom. Patrzeć na nich -- znaczyło cierpieć, męczyć się i nienawidzieć. Nienawidzieć tych, którzy znęcali się nad nimi. Kim byli ci znęcający się? Takimi samymi więźniami jak my, tylko obdarzono ich funkcjami. To było takie "kapo" łagierne. A poza tym znęcali się nad nimi "błatni" i "pribłatni", o których już wspomniałem. Ci słabeusze musieli za nich pracować. Czy w łagrach byli więźniowie faworyzowani? Oficjalnie, nie. Faktycznie, szczególnymi względami cieszyli się ludzie gwałtowni i podli. Władza nie lubiła też ludzi mądrych. Przypominam sobie takiego Miszę Szipienina. Nie wiem, co go czeka? Jaki będzie jego los? To był mądry chłopiec, ale nie miał sił, by walczyć. Przeszedł w łagrze chorobę. A po niej, czego by nie robił, nic mu się nie udawało. Patrzyłem, gdy nosił deski. To nie on je nosił, ale raczej one jego, czyli zwalały się na niego. Padał pod ich ciężarem. A padał co chwila. Aż żal było patrzeć. Był słabo ubrany. Oddałem mu swoją kufajkę. Pomogłem mu też kupić najpotrzebniejsze rzeczy. Było w nim jednak coś dziwnego. Nawet się do mnie przywiązał. Był jednak niezwykle uparty i jeszcze chyba bardziej niedbały. Przez miesiąc namawiałem go, żeby przyszył sobie kieszenie, do których mógłby chować, chociaż na chwilę, zmarznięte ręce. Dałem mu nici i igłę. Nic z tego. Mówiłem mu, żeby trochę zadbał o siebie. Masz przecież dwadzieścia trzy lata --mówiłem. Czas byś się nauczył zaradności i zaczął dbać o siebie. Tu, za drutami panuje ciężkie prawo łagrów. Niestety nic do niego nie docierało. Czy nie zaintrygowało go, że ty jesteś jakiś inny? Tak. On wiedział, że jestem katolickiem popem, a na wet pytał mnie o różne religijne sprawy, chociaż twierdził, że nie wierzy w Boga, ale nie odrzucał Jego istnienia. Dałem mu nawet książki o tematyce światopoglądowej, które znalazłem w bibliotece. Czytał je, ale nic z tego dla niego nie wynikało. Jakie były dalsze jego losy? Ponieważ żadna robota mu nie szła, w końcu został dyżurnym w szkole, ale pracował tam niedługo. Ciągle biegał na oddział sanitarny i żalił się na swoje bolączki. Sam stawiał sobie diagnozę. Wykłócał się z lekarzami. Dowodził, że on ma rację, a nie oni. Uparcie trzymał się swego zdania. Ciągle go przenoszono z pracy do pracy, by w końcu coś robił. Raz dostał bardzo dobre miejsce w sanitariacie, którego należało się trzymać. Jedzenie było niezłe, lepsze niż gdzie indziej, ale i stąd go zabrano, albo raczej sam się "zabrał". Kiedyś późną nocą w czasie dyżuru poszedł myć się do łaźni. Tu go zastała kontrola. Misza rozgrzany i goły wyskoczył z łaźni, złapał jakieś prześcieradło i ... znalazł się w zimnym karcerze. Oczywiście dostał zapalenia płuc. Wrócił na poprzednie miejsce, czyli do sanitariatu, tylko tym razem na łóżko szpitalne. Po wyzdrowieniu znowu wysłano go do noszenia desek. Tam, jak przedtem posypały się na niego kopniaki, zniewagi i pogróżki. Misza znowu zaczął prosić, by go skierowano na leczenie, a gdy nie chciano go słuchać, rozpoczął głodówkę. Wówczas skierowano go na "dosiadkę", czyli do więziennego szpitala i umieszczono razem z chorymi na gruźlicę. W końcu Misza znalazł się w nowosybirskim szpitalu. Po trzech miesiącach wrócił. Dano mu nową pracę. Nazywaliśmy ją "siedzeniem na guziku". Do jego zadań należało otwierać drzwi elektrycznym przyciskiem. Zagadnąłem go kiedyś: -- Jak ci idzie, Misza? -- Jak może iść -- odpowiedział smutnym i obrażonym tonem. - Byłem na dziesiątce, czyli dla "psychicznych". Żaden z lekarzy nawet nigdy do mnie nie podszedł. Tak mnie właśnie leczyli. Z tego, co powiedziałeś o Miszy wynika, że on był nieudacznikiem. Czy dużo takich ludzi było w łagrze i jaki był ich los? Dużo. Z tym, że Misza był takim chyba od zawsze. Natomiast wielu skazanych dopiero w łagrze takimi się stawało. Zmiażdżeni przez łagierny system, czyli przemoc, głód, ciężką pracę, no i choroby. Zresztą do takich nieudaczników można zaliczyć prawie wszystkich "zapomennych". Czy ciebie też dopadła w łagrze choroba? Tak. Na skutek przemęczenia i niedożywienia. W czasie kolejnej zimy, w styczniu, zaczęło mnie boleć serce. Poszedłem do lekarza, ten zapisał mi jakieś tabletki i zastrzyki. Ale bóle nie ustępowały. Poszedłem znowu do lekarza. Na szczęście był to nowy lekarz, który dopiero zaczął pracować w łagiernym szpitalu. Jeszcze nie dotknęła go owa znieczulica, jak wielu jego kolegów, którzy od lat pracowali w więziennym szpitalu. Nowy lekarz solidnie mnie zbadał i orzekł, że mam niedotlenienie mięśnia sercowego na granicy zawału i skierował do szpitala. W sanitarnej części obozu jest większa swoboda. Można dłużej pospać i jedzenie jest lepsze, chociaż i tu każdy kradł jak mógł i wybierał lepsze kąski. Rano obowiązkowo dawano nam dwadzieścia pięć gramów masła, pół kubka mleka. Zresztą wszystkie posiłki były bardziej kaloryczne niż w koszarach. Po miesiącu leżenia nabrałem sił. Przed wypisaniem kapitan Aleksiejew, który był naczelnikiem części sanitarnej i miał pewną słabość do mnie, dał mi zwiększony przydział jedzenia. Dzięki temu, w marcu dawali mi o pół litra mleka więcej. W kwietniu poszedłem do niego, by zostawił mi tę rację mleka i na kwiecień. Na nieszczęście spotkałem u niego Starowojtowa, który spojrzawszy na mnie powiedział: -- Ty wyglądasz dobrze i czujesz się dobrze, a my dajemy dodatkowe wyżywienie tylko tym, którzy są słabi i chorzy. Tak więc wyszedłem z niczym. Ale ku mojemu zdumieniu, w kuchni poinformowano mnie, że dalej mam zwiększony przydział mleka. Później kapitan wiele razy jeszcze pytał, czy potrzebuję lepszego jedzenia. Czy po wyjściu ze szpitala wykonywałeś tę samą pracę? W zasadzie tak, z tym że na produkcji była pewna rotacja. Czasem zbijaliśmy skrzynki lub robiliśmy beczki. Innym razem nosiliśmy deski albo woziliśmy sankami materiał produkcyjny itp. Każdy dzień -- jeden drugiemu podobny. Łagry -- za "Fatimę" XVII. Życie religijne w łagrze Jak wyglądało twoje życie duchowe w łagrze? Rozumiem, że nie pozwolili ci odprawiać Mszy świętej, zabrać ze sobą brewiarza i żadnej religijnej książki. Zamiast brewiarza postanowiłem codziennie powtórzyć dwieście razy: Duchu Święty, Boże, zmiłuj się nade mną i nad nami wszystkimi. Dwieście razy: Serce Jezusa, zmiłuj się nad nami. I jeszcze po dwieście razy wezwania do św. Józefa i św. Antoniego. Cały różaniec oraz rozmyślanie o Mszy świętej, przy czym moje rozmyślanie o Mszy było praktycznie medytacją nad poszczególnymi jej częściami. Była to -- jak się dzisiaj mówi, gdy nie można konsekrować chleba i wina -- celebracja. Komunię świętą przyjmowałem w sposób duchowy. Czy zawsze, mimo zmęczenia, starałeś się wypełniać swoje zobowiązania modlitewne? Tak. I to niezwykle radykalnie. Nieraz nie spałem w nocy, żeby odmówić wszystkie moje pacierze, gdy w dzień, z powodu pracy nie miałem ku temu sposobności. Czasem, by nie zasnąć na łóżku, przyjmowałem postawę półleżącą, a nawet tylko siedzącą. Modlitwa bywała nieraz automatyczna, jak to się mówi, bez ducha, z poczuciem pustki w sercu. Ale odmawiałem ją mimo wszystko. Wiedziałem bowiem, że muszę się trzymać modlitwy, by nie zapomnieć, że jestem księdzem w tym areligijnym i nieludzkim świecie. Poza tym, miałem szczególne zobowiązania wobec Boga i ludzi. Starałem się we wszystkie niedziele i święta, więcej poświęcać czasu na modlitwę. Oczywiście, święta religijne nie były wolne od pracy, ale mimo to, robiłem wszystko, by wypełnić swój program modlitewny. W tym celu, gdy to tylko było możliwe, starałem się wcześniej wykonać zakres przypadających na mnie robót, by mieć czas na modlitwę. Wokół mnie była ogromna duchowa pustka. Tam nie było miejsca na nic ludzkiego, nie mówiąc już o jakiejkolwiek religijności. Łagiernicy byli poniewierani i poniżani przez władze obozowe, ale też trzeba powiedzieć i to, że w większości byli to ludzie zdegenerowani, kryminaliści, kierujący się własnymi zasadami, w których nie było miejsca na miłosierdzie. Może dlatego sami dla siebie nie mieli ani krzty szacunku. Kto był słaby, ten stawał się łagiernym, "zapomennym" czyli muzułmaninem (nazwa z niemieckich obozów koncentracyjnych). Tam nikt nikomu nie pomagał bezinteresownie. Bez powodu bito zupełnie niewinnych współwięźniów i nie było na to siły, by temu zapobiec. Mogli kogoś, zdeptać, zabić, jeżeli nie fizycznie, to moralnie. Gdy patrzyłem na to, bladłem z powodu wściekłości i bezsilności, jaka mnie ogarniała. Raz jeden spróbowałem interweniować, wtedy atakujący tak mnie uderzył w głowę, że aż mi gwiazdy zaświeciły w oczach. A on powiedział, że to jeszcze mało. Jeżeli będziesz ich bronił -- groził mi -- to zrobimy z ciebie miazgę. Później już nie broniłem krzywdzonych. Czasem tylko dałem kawałek chleba tym najbiedniejszym, odepchniętym, których traktowano jak śmiecie. Wtedy ze łzami w oczach dziękowali mi i mówili, że po raz pierwszy ktoś ich potraktował jak ludzi. Od czasu do czasu, gdy otrzymałem paczkę, dawałem coś do zjedzenia tym nieszczęśnikom. By przetrwać, a nie stracić ducha chrześcijańskiego i kapłańskiego, musiałem trzymać się modlitwy. Nie tylko zresztą modlitwy. Żyjąc w łagrze, można było bardzo łatwo zatracić ludzką wrażliwość na niedolę współwięźniów, na wszystko co jest lepsze i ładniejsze w normalnym świecie. W łagrach bardzo szybko dochodzi do głosu myśl o przetrwaniu. Przetrwać za wszelką cenę. Przetrwać! Myśl ta była głęboko zakodowana w podświadomości każdego więźnia. I ona w sposób istotny, by nie powiedzieć -- decydujący wpływała na zachowanie więźniów. A gdy ona zdominuje i opanuje myśl i serce -- nie ma podłości do jakiej człowiek w łagrach nie byłby zdolny. Następuje wtedy całkowita degradacja ludzkich uczuć i otępienie wrażliwości. Obserwowałem to u "błatnych". Oni liczyli się tylko z silnymi lub tymi, którzy intelektualnie stali od nich wyżej. Byli zupełnie niewrażliwi na niedolę, ostatecznie swoich współwięźniów. W łagrze trzeba bardzo chronić swoje człowieczeństwo, gdyż niezwykle łatwo je tam zatracić. Doświadczyłeś w łagrze na własnej skórze, czym jest instynkt samozachowawczy. Istotnie. Było to doświadczenie bardzo bolesne, kiedy zauważyłem, że ludzka niedola i krzywda zaczynają mnie, jako człowieka i księdza mało obchodzić. Czułem jak zaczynam się "urządzać", reagować na zło, gdzie reakcja była możliwa. Najczęściej ona była niemożliwa i do niczego by nie doprowadziła, chyba tylko do zepchnięcia mnie do kategorii "zapomennych". Tego należało się strzec. Nie wolno jednak było odwracać się od zła, nie widzieć go. W takich sytuacjach koniecznie trzeba było zachować poczucie wewnętrznej solidarności z krzywdzonymi, a także szukać sposobów choćby konspiracyjnych, by im pomóc. Wtedy niesłychanie ważne staje się rozmyślanie o godności ludzkiej, a także i o tym, że Chrystus -- Syn Człowieczy, chodził po tej ziemi i był bratem wszystkich, zwłaszcza pogardzanych i odepchniętych. Potem cierpiał i umarł za wszystkich. Czy w łagrze pamiętałeś o tym, że po skazaniu powiedziałeś, że łagier to twoja nowa parafia? Czy ludzi, wśród których żyłeś, uważałeś za swoich "parafian"? To bardzo trudne i bolesne pytanie w kontekście tego, co powiedziałem wyżej. Łagier to miejsce, gdzie człowiek może dojść do największej degradacji, gdzie wszystkie najniższe instynkty dochodzą do głosu. One także i u mnie dawały znać o sobie. Na szczęście tylko wyrażały się w zwykłej wściekłości na podłość ludzką. Ale musiałem z nią walczyć. Mnie, jako księdzu, nie wolno było nienawidzieć. A poza tym, ten instynkt samozachowawczy i myśl o przetrwaniu również raz po raz dawały znać o sobie. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie w łagrze, że moja parafia za kolczastymi drutami, to nie tylko ludzie skazani, ale także ja sam. Doświadczałem bowiem tych samych problemów co i oni. Byłem jednak od nich o tyle w lepszej sytuacji, iż nie byłem tak poraniony przez życie jak oni i miałem wiarę, której im brakło. Ciągle jednak musiałem sobie przypominać, że jestem księdzem, a także siebie pilnować, bym nie zszedł z drogi przykazań i nie dał się opanować nienawiści zarówno do niektórych współwięźniów, jak i do tych, z powodu których znalazłem się w łagrch. Dlatego tak bardzo potrzebowałem modlitwy i pamięci o Bogu. Moi "parafianie" -- to byli ludzie na ogół wyzuci z wszelkiej myśli religijnej, ale gdy rozmowa schodziła na tematy religijne, pojawiało się u nich pewne zainteresowanie. Kiedy mówiłem o wierze, pytali o różne szczegóły, czasem śmieszne, ale dla mnie był to znak, że gdzieś na dnie ich duszy była owa ...Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi... -- jak pisze św. Jan ewangelista. Ona była przywalona grubą warstwą śmiecia, antyreligijnej propagandy i ich grzesznego życia. Bardzo trudno było się jej przebić ku Bożej prawdzie. Poza tym, oni nie mieli żadnej wiedzy religijnej, nie rozumieli pojęć i pytań religijnych. Była w nich jednak ciekawość tego nieznanego świata. Czasem prosili, bym im przeczytał jakąś modlitwę. Myślę, że gdyby było odrobinę więcej wolności, i można byłoby z łagiernikami rozmawiać na tematy religijne, wielu z nich poprosiłoby o chrzest. Niestety, władza w tym względzie była nieugięta. Kiedy doszło do ich świadomości, że tam, gdzie ja pracowałem, coś się zmieniało na lepsze, tak gdy chodzi o pracę, jak i stosunki międzyludzkie, zapytano mnie, co ja robię, że tam gdzie pracuję, panuje lepszy duch? Powiedziałem im, że nic specjalnego, tylko patrzę na moich współtowarzyszy jak na ludzi, a nie jak na przestępców, chociaż wiem, że niektórzy z nich dopuścili się ciężkich wykroczeń. Poza tym, modlę się za nich, prosząc Boga, by oni stali się lepszymi ludźmi. Gdy to jest możliwe, staram się im pomagać, dzieląc się tym, co czasem otrzymuję w paczkach. Wysłuchuję ich żalów i tęsknot za rodziną i narmalnym życiem. I to wszystko. Gdy wychodziłem z łagrów, zaproponowałem władzy, że chętnie dalej zostanę tutaj, i to na tych samych warunkach jak dotąd, byle mi tylko pozwolono mówić o Bogu i działać jako księdzu. I to właśnie dla łagiernej władzy było nie do przyjęcia. Powiedzieli mi: -- My wiemy, że ty byś to zrobił, ale nie "lzia" -- nie można. Gdy chodzi o moją "parafię", musiałem bardzo uważać, by nie podpaść łagiernej władzy. Za uprawianie "religijnej propagandy" groziła mi izolatka, gdzie panowały niezmiernie ciężkie warunki. Ludzie tracili tam zdrowie i chęć do życia. A poza tym, mogli mi dołożyć jeszcze parę miesięcy lub lat łagru, a nawet przenieść do cięższego obozu. Przeglądając twoje łagierne zapiski, natrafiłem na taki tekst, który jest równocześnie tęsknotą i modlitwą. Pozwól, że ci go przypomnę: "Jest niedzielny, wiosenny poranek. Po wszystkich 'procedurach' człowiek może w końcu usiąść za 'tumboczką' (szafką) i patrząc w okno, oddalić się myślą, gdzieś hen, hen daleko. Przekroczyć czas i przestrzeń i tę granicę, którą my, łagiernicy nazywamy granicą śmierci. Tylko nasze spojrzenie nie ma przeszkód. Tylko wzrok może biec poza ten świat, w jakim żyjemy. A dusza biegnie jeszcze dalej. 'Sięga tam, gdzie wzrok nie sięga' -- jak pisał Mickiewicz. Tylko myśl może przekraczać wszelkie granice. Przechodzić od jednego do drugiego świata. Słowa 'stój, bo strzelam', dla niej nic nie znaczą. Są puste i śmieszne. Tylko ciało więźnia nie może przybliżyć się do innego świata więcej niż na odległość pięciu metrów. Dusza jest wolna, nie można jej prowadzić pod karabinem, rzucić do ciemnicy, zamknąć za żelaznymi kratami i kolczastym drutem. Idź moja duszo ukochana, pospaceruj po lasach i polach, usiądź nad rzeką i posłuchaj, jak płynie woda. Odpocznij od wrzawy, przekleństw i brutalnych słów, a także owej duchowej pustki, od struchlałego rozumu. Idź! Ja usiądę na twoje skrzydło i poniesiesz mnie ku słońcu i wolności. Dla ciebie nic nie znaczą wszelkie ograniczenia. Nic nie znaczy żołnierz na wieżyczce z kałasznikowem w dłoni, z którego spogląda na ciebie kilkadziesiąt niosących śmierć kul. Każda z nich waży 9 gram. Ty możesz przejść przez pierwszą, druga i trzecią linię, także tę pod elektrycznym napięciem. Możesz przejść przez betonową ścianę, zaorany pas ziemi, na której widać nawet ślady kota, a za nią znowu betonową ścianę. To wszystko nie stanowi dla ciebie przeszkody. Idź moja duszo, leć nad jeziorem, które jest blisko naszej granicy. Za nim tylko 700 metrów do lasu. Tam latają ptaki i wiatr tańczy między gałęziami drzew. Tam swoboda, wolność. A za lasem hen, hen, kilkaset kilometrów stąd, mój ,Nazaret' -- moja parafia w Nowosybirsku. Cóż tam moi wierni robią w ten niedzielny czas? Ołtarz...? Tylko cicho kołysze się płomyk wiecznej lampki i mówi: Chrystus żyje, Chrystus jest. Jest tutaj! Smutek ogarnia tylko ciało, rozum, słuch i moje spojrzenie. Ale dusza jest wolna. O, gdybyś ty duszo mogła głośno powiedzieć wszystkim znajomym: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Pokrzepić ich zmęczone i samotne serca! Czas i niewolniczy trud, zmęczenie i wyczerpanie, stały strach i niepewność jutra. To wszystko jest wypisane głębokimi bruzdami na waszych twarzach. Orał na nich bezlitośnie, zimny wiatr i mróz, a także czas. Pędził was los nie wiadomo, gdzie i po co. Zostań z nimi jeszcze przez chwilę, duszo moja. Spójrz w zapłakane ich oczy i powiedz im: 'Nie smućcie się'. Radujcie się, choć przez łzy. Ten, który jest wśród was, przed którym pali się wieczna lampa. On widzi Was, słyszy i kocha. Co sądzisz o mojej duszy, Boże mój, duszy, która poszła hen, hen... Daruj mi jej lot w bezkresną dal, to mój oddech i łyk świeżej wody. Ona w końcu nam powie, że mamy się radować, chociaż przez łzy. Ten, który kołysze koronami drzew i mruga światłem odległych gwiazd, zamieszkał wśród nas i słyszy nas. Naszą tęsknotę i nasz ból. Gdy myślę o was, drodzy moi (...), że obok diabła, który orał wami, ja także raniłem wasze serca. Chciałbym teraz przeprosić każdego z was. Objąć, pocieszyć i pokornie powiedzieć: Przebaczcie mi. Przebaczcie mi, że nie zawsze byłem dla was ojcem i matką, bratem i siostra, doradcą i przyjacielem. Nie zawsze byłem dla was pasterzem Chrystusowym. Wiele żądałem od was, niestety, a mało od siebie. Ucząc was, nie zawsze sam się uczyłem. Nie najlepiej naśladowałem najwyższego pasterza, Jezusa Chrystusa. Jak bym chciał dzisiaj was uściskać i ucałować, zwłaszcza matkom ich spracowane i głębokimi bruzdami pokryte ręce. Chcę wam także powiedzieć: Bóg zapłać za wszystko! Dziękuję za wasze ofiary i wasze łzy. Wasza modlitwa i ofiara sprowadza Boga na tę dolinę płaczu. Wy, Kościół żywego Boga, a ja nie najlepszy Jego sługa. Ile razy musiałbym was prosić o przebaczenie. Znam wielu, którzy cierpią na duszy i ciele. Widziałem wiele kalek, których ból chciałbym uśmierzyć. Ja mam ręce i nogi, mogę chodzić i biegać, a oni leżą. Żadna zniewaga doznana tutaj nigdy nie dorówna ich cierpieniom. Przetwórz Panie ich cierpienie w modlitwę, by ci, którzy nie wierzą, także kiedyś spojrzeli w niebo. Przebacz mi Panie, że nie doceniałem innych i swego cierpienia, nie nadawałem mu zbawczego sensu, ja ksiądz -- Twój sługa. Sługa Ukrzyżowanego. Żałość?... Nie! Tylko podziw. Podziwiam was, iż mimo waszych ciężarów i niełatwego życia, wszystko robicie, by ulżyć cierpieniom Chrystusa i staracie się łzy ocierać, jak św. Weronika Jego zakrwawione oblicze. Nie płaczcie. Szczyt Kalwarii już widać, jeszcze krok i ofiara się spełni. Wierzę też, że się skończy. Cierpicie razem z Chrystusem, który oswobodzi nas z tej strasznej niewoli. Jesteście współpracownikami Boskiej miłości. Krew przelana przez Chrystusa i zmieszana z waszą krwią i waszymi łzami, ruszy na pustynne pola dusz ludzkich. Wierzcie, że ona je użyźni i zazieleni się ten pustynny i surowy kraj. Być może plony zbiorą inni. Wy je oglądać będziecie z niebieskiej chwały, jaką was wynagrodzi Król Królów i radości waszej nie będzie końca. Dziękuję ci, duszo moja, za drogę i trud. Duszo moja, wracajmy znowu do naszej łagiernej rzeczywistości...". Czy przytoczony tekst jest pewnego rodzaju wyrazem tęsknoty za tym co było, a także próbą ucieczki od łagiernej rzeczywistości? Tak. Ucieczka w marzenia -- to był jeden ze sposobów ratowania się przed procesem odczłowieczenia, o który tutaj było niezwykle łatwo. Poza tym, moje więzi z wiernymi w Nowosybirsku były niezwykle silne, stąd moja myśl często do nich biegła. Ale też moje myślenie o przeszłości było okazją do refleksji nad tym, jak ja wypełniałem swoje obowiązki duszpasterskie, jak odnosiłem się do ludzi jako ksiądz? Czy byłem wobec nich w porządku? Czy pragnienie własnej chwały nie przysłaniały mi Bożych spraw. Czy moje osiągnięcia duszpasterskie nie wbiły mnie w pychę? Czy nie "zachorowałem" na przerost ambicji? Był to pewnego rodzaju rachunek sumienia... W warunkach łagiernych człowiek o wiele wyraźniej widzi swoje niedociągnięcia i braki duszpasterskie. Stąd twoje poczucie winy i wewnętrzna potrzeba przepraszania?... Tak, chciałem ich wtedy wszystkich przeprosić, za to co w mojej postawie uważałem za naganne. A poza tym, dopiero w łagrze zdałem sobie sprawę z tego, że byłem za twardy wobec moich parafian i za wiele od nich wymagałem. Kiedy czytałem ten tekst, to odniosłem wrażenie, jakby ci znikła z oczu łagierna parafia... Niestety, bywały takie dni, że zapominałem, iż zostałem przez Boga wysłany do takiej właśnie parafii. Dziś, gdy na to patrzę, było to nie tyle moje niedopatrzenie, ile brak umiejętności duszpasterzowania w tak ekstremalnie trudnych warunkach. Dziwię się nawet sobie, że ja, który byłem odważny i miałem duże doświadczenie w "podpolnej", czyli podziemnej działalności, w warunkach łagiernych byłem za mało aktywny jako ksiądz. A może jednak to był strach? Przecież stale cię ostrzegano byś nie prowadził religijnej propagandy? Być może w jakimś stopniu było i to. Jak wspomniałem wyżej, za niedostosowanie się do przepisów łagiernych groziła "izolatka", a to równało się z utratą zdrowia, a czasem przedwczesnej śmierci. Myślę jednak, gdy patrzę na to dzisiaj, a więc z dystansu, było to z jednej strony wytrącenie mnie z aktywności duszpasterskiej do jakiej przywykłem, z drugiej -- nowa, i jakże odmienna, łagierna rzeczywistość. I wreszcie instynkt samozachowawczy, który przenikał także do głębi mojej duszy. A poza tym, ci moi "parafianie", tak inni od normalnych ludzi, tak mało ludzcy i wrażliwi w porównaniu z tymi, których spotykałem w normalnym, chociaż także sowieckim świecie. Myślę, że w jakimś stopniu ta inność łagiernych "parafian" też mnie deprymowała. A może po prostu za mało się za nich modliłem, może za krótko byłem wśród nich. Bóg to wie. Ale dzisiaj, gdy myślę o moich łagiernych latach, to mam pewne poczucie niedosytu i niewykorzystania danych mi przez Boga możliwości. W sumie byłem wśród tych ludzi przeszło dwa lata i chyba mogłem im więcej dać, niż dałem jako ksiądz. Bóg to raczy wiedzieć. d Łagry -- za "Fatimę" XVIII. Kontakt ze światem W jakiej formie łagiernicy mogli utrzymywać kontakt ze światem? Jednostronny, tj. za pośrednictwem gazet, które władza dopuszczała do łagru i dwustronny, czyli dzięki odwiedzinom kogoś z rodziny lub znajomych, a także za pomocą listów. I to wszystko. Kiedy wysłałeś pierwszy list? Pierwszy list wysłałem do siostry, 6 października 1985 roku, do Nowosybirska. Na Boże Narodzenie wysłałem list do siostry i do moich parafian w Duszambe. Do wszystkich listów, przychodzących do mnie dołączona była następująca uwaga władz: "Świdnicki, ostrzegam was, że korespondencja będzie ograniczona, jeżeli będziecie się rozpisywać po całym Związku Radzieckim". Taką adnotację robił naczelnik "operaczasti", Kuzniecow. Z tego powodu na wiele listów nie mogłem odpisać. Mimo moich interwencji władza postawiła na swoim. Czy szukałeś w jakiś inny sposób nawiązania kontaktu ze światem? Właściwie nie szukałem. Ono znalazło się samo. Odpowiedzi na otrzymywane listy dawałem przez więźniów, którzy wychodzili na wolność. Było w tym pewne ryzyko, które powodowało zdenerwowanie, ale skutki były. Listy zaczęły dochodzić do adresatów, chociaż nie do wszystkich, ale do większości. Duża liczba listów, jaka przychodziła do mnie, bardzo denerwowała władze. Sporo było szumu z tego powodu, a na złodzieju zawsze czapka "gore". Ja sobie myślałem, niech "gore". Obawiali się, bym za wiele nie wiedział, co się dzieje na świecie i w ZSRR. A działo się przecież bardzo dużo. Zmarł Czernienko. Doszedł do władzy Gorbaczow i w swoim "Nowym myśleniu" wytyczał nowe kierunki wewnętrznej i zewnętrznej polityki ZSSR. Bardzo aktywnie działała organizacja na rzecz uwolnienia "więźniów sumienia", "Amnestia Międzynarodowa". Dzięki jej aktywności wypuszczono na wolność wielu politycznych więźniów, a także ludzi, którzy cierpieli za swoje przekonania religijne czy pacyfistyczne. W sumie jednak nie miałem specjalnych kłopotów z powodu listów, które do mnie przychodziły. Od kogo i skąd otrzymałeś pierwszy list? Pierwszy list nadszedł z Litwy, od siostry zakonnej, Emmy. Była to zwykła pocztówka, a na niej kilka słów pociechy i troski. Dla mnie te najprostsze słowa były pochodnią w tym królestwie ciemności. Czytałem je wielokrotnie. Drugi list przyszedł z Duszambe. Ksiądz pozwoli, że przytoczę jego treść. "Pozdrawiamy Was z miłością Pana naszego Jezusa Chrystusa. Przyjmijcie płynące z czystego serca pokłony i dziękczynienie za Waszą szczerość i ludzką dobroć, i za wszystko czego nas nauczyliście. Za wszystko niech Wam Bóg wynagrodzi. Nie ma większego bólu niż myśl o Waszej sytuacji. Bardzo trudno i boleśnie jest cierpieć niewinnie. Ale, Drogi Ojcze, nie rozpaczajcie. Chrystus także cierpiał niewinnie za dobroć i miłość do ludzi. Ufamy, że Ojciec Niebieski obdarzy Was siłą, zdrowiem i cierpliwością. Jego dobroć będzie z Wami zawsze i wszędzie. Wasz ból stał się naszym codziennym bólem. Ale ufamy, że Pan otrze z naszych oczu tę pełną bólu łzę. Można by o wielu rzeczach powiedzieć, ale ... Czekamy na odpowiedź. Jeżeli to możliwe -- napiszcie. Niech Was Pan wybawi. Pozdrowienia od wszystkich! 19 listopada 1985 rok, Duszambe." -- Napiszcie... -- prosili -- ale w tym czasie jeszcze nie mogłem napisać. Nie mogłem przekroczyć zakazu władz. A "bocznych kanałów" jeszcze nie miałem. Dlaczego nie pozwalają pisać listów? -- pytałem sam siebie. Czy tylko dlatego, że jestem księdzem? Co za zwyczaje? Buntowałem się. Ale taka była komunistyczna i łagierna polityka wobec więźniów, zwłaszcza takich jak ja. Ludzie nawet listownie nie mogli wymieniać swoich poglądów i podtrzymywać się na duchu. Kiedy przyszły następne listy? W okresie Bożego Narodzenia. Wszystkie były przeniknięte jakimś szczególnym światłem i ogrzane tchnieniem miłości i miłosierdzia. Możesz zacytować niektóre z nich? Proszę bardzo: "Teraz dopiero otrzymałem Wasz list i adres. Mam nadzieję, że dotrze do Was to moje maleńkie pozdrowienie. Zawsze pamiętam o Was w modlitwie. Bóg zechciał Was obdarzyć najwyższą nagrodą. Niech Wasz przykład będzie wezwaniem dla wszystkich do większej miłości Boga i ludzi. Zdrowia, powodzenia, radości z całej duszy wraz z uszanowaniem życzy Wam -- Gieta. 1985, grudzień." A oto jeszcze inne listy: "Ojcze, pozdrawiam Was z okazji Bożego Narodzenia i dnia urodzin. Życzę Wam wszystkiego dobrego, a szczególnie zdrowia. Ojcze, widzimy Was przy ołtarzu, słyszymy wasz głos, czekamy na Was, na Wasze błogosławieństwo. Niech Bóg pozwoli, żebyście jak najszybciej wrócili... Posyłamy Wam Bożonarodzeniową kartkę. Niech ona przyniesie Wam szczęście i przyprowadzi Was do nas, do naszego domu, miasta i kościoła. Kłaniam się nisko i całuję ręce. Napiszcie, jak się czujecie. Lidia. Nowosybirsk." "Witajcie Ojcze, Józefie. Pisze do Was Wasz ukochany Żenia. Żyjemy normalnie. Uczę się w szóstej klasie, uczęszczam także na muzykę. Mama chodzi do pracy, a Wowa do przedszkola. W niedzielę chodzimy do kościoła. Bądźcie dla nas rodzonym Ojcem. Czekam na odpowiedź. Wasz Żenia, Czerwiec 1986 rok, Nowosybirsk." "Witajcie, nasz Wujku, Józefie Antonowiczu! Wszyscy jesteśmy żywi i zdrowi. Wszyscy bardzo współczują, pytają o Was, proponują swoją pomoc. Wszędzie modlą się za Was. Nawet ci, którzy nie znają Was. Wierzymy, że Bóg da Wam siłę do zniesienia tego wszystkiego. Wierzymy, że wrócicie do nas, do swoich żywi i zdrowi. Wszyscy nasi znajomi przekazują Wam pozdrowienia. Z pokłonem siostra i krewni." Listopad 1985 r. Winnickaja obłast, p. Murafa." "Poranne Alleluja! Niech pomoże Wam wierzyć, że powraca Prawda, że Prawda zwycięża. Zwycięża także miłość. Czasem posyłają ją za kraty, ale skrępować i złamać jej nie można. Chrystus zmartwychwstał, czegóż mamy się lękać! W swoich modlitwach i walce o sprawy Boże jesteśmy z wami. Z serdecznym pozdrowieniem i wdzięcznością liczni katolicy Litwy." Czy masz chociaż jedną kopię listu, jaki wysłałeś z łagrów. Tak. Mam list, który wysłałem do moich parafian w Nowosybirsku. Oto jego treść: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Pozdrawiam Was wszystkich szczerze i serdecznie. Pozwólcie, że najpierw pokłonię się do ziemi, Wam wszystkim za troskę o mnie. Czym się Wam odwdzięczę za Waszą pamięć i miłość. Zbyt blade są wszystkie słowa, żeby mogły chociaż w części oddać moje uznanie dla wszystkich. Modlę się nieustannie za Was. Nie smućcie się i nie upadajcie na duchu. Tak miało się stać. Widocznie na to zasłużyłem. Taka wola Wszechmogącego. Najważniejsze, żebyście mogli wytrwać i jeszcze mocniej zawrzeć szeregi. Błagam Was, nie odmówcie mnie tego o co Was proszę. Jeżeli by mnie się coś stało, zbudujcie to, co postanowiliśmy -- kościół. Szukajcie kapłana. Wolę jeszcze rok dłużej siedzieć w więzieniu, w charakterze złożonej ofiary, abyście się tylko postarali o kapłana. Musicie mieć duszpasterza. Droga Siostrzyczko, zróbcie wszystko, co do Was należy, żeby kościół był zbudowany. Nie wyobrażam sobie nawet dnia mojej wolności bez nowego kościoła. Czego nie udało mi się dokończyć -- dokończcie sami. Nie żałujcie ani jednego rubla z moich pieniędzy. Wszystko oddajcie i sprzedajcie, a kościół musi stanąć na chwałę Boża. Przekażcie wszystkim moje szczere pozdrowienia. Błogosławię Was wszystkich i obejmuję moją pasterską ręką. Was wszystkich, braci i siostry, moją duchową rodzinę. -- Zostańcie z Bożym Błogosławieństwem! Wasz ksiądz Józef. 7 czerwca 1985 roku." Jak wyglądały odwiedziny w łagrze? O widzeniu z siostrą już pisałem w kontekście rozmów z łagiernymi władzami, które miały pretensje o to, że niedostatecznie poinformowałem siostrę o tym, jak należy się zachowywać, gdy odwiedza się więźnia. Czyli, zanim dojdzie do jakichkolwiek odwiedzin, należy przyszłych odwiedzających poinformować, jak się mają zachować i co im wolno skazanemu przywieźć. W najbliższym czasie mieli przyjechać moi parafianie z Nowosybirska. Oczekiwałem ich z wielkim utęsknieniem. Chciałem się bowiem dowiedzieć, jak przebiegała sprawa budowy kościoła. O tym, że został wybudowany wiedziałem już z listów. Ale ciekawy byłem szczegółów oraz tego, jak żyją ludzie i co się dzieje w parafii. Czym dla więźnia są takie odwiedziny? Najpierw jest to zawsze wielkie przeżycie. Do takich odwiedzin człowiek przygotowuje się niezwykle starannie. A gdy one się zbliżają, liczy dni i godziny. W przeddzień wizyty nie spałem całą noc. Nadszedł wreszcie poranek, 6 października 1986 rok, godzina 10.00. Poranek słoneczny, ale było zimno. Przed naszą "kazerną" sznur oddziału DPNK (więzienna ochrona). Na dzień widzenia zbierano więźniów ze wszystkich oddziałów, do których miał ktoś przyjść. W korytarzu czekaliśmy około 40 minut. Na koniec wprowadzili nas do sali spotkań, ustawili dziesiątkami i poprowadzili tymi samymi drzwiami, co przed dwoma laty szliśmy na oddział. Potem zakręt w prawo i tak znaleźliśmy się w małej komnatce. Tutaj kazano się nam rozebrać i wyjąć wszystko z kieszeni. Następnie zaprowadzono nas do pokoju przedzielonego szklanymi szybami. Po obu stronach szyb były rozmieszczone stoliki i krzesła. Na stolikach widać było słuchawki telefonów. Polecono nam usiąść. Moje miejsce było przy końcu pokoju. Po pięciu minutach wpuścili z drugiej strony szklanej ściany naszych znajomych, bliskich i krewnych. Rozglądam się. Nikogo nie widzę. Czyżby nie przyjechali? Nie! Są! Najpierw pokazała się w drzwiach Lidia, a za nią Ala. Przeszły obok dyżurnego. Dyżurny stał przy pulpicie, a w ręku trzymał słuchawkę. Wszystkie nasze rozmowy były podsłuchiwane. Pierwsze uśmiechy, pierwsze słowa i pierwsze pozdrowienia. I najbardziej radosną dla mnie wieścią było, że kościół stoi, że jest ładny. Zbudowano go mimo wielu przeszkód, jakie stawiały władze i wszystko robiły by opóźnić jego budowę. Okazuje się, że budowę skończyli w ciągu dwóch miesięcy: września i października 1985 roku. Lidia i Ala mówiły, że władze nie mogły się nadziwić, że wszystko szło tak szybko i sprawnie. A Nikołajew z wielkim zdziwieniem gładził swoją siwą głowę. W rozmowie z parafianami powiedział z sarkazmem, że tak szybko wybudowaliście ten kościół dlatego, że wasz ksiądz, chociaż siedzi za drutami, dawał wam wskazówki i kierował waszymi poczynaniami. Nie zwracaliśmy na to uwagi -- mówiły kobiety -- cieszyliśmy się tylko, że kościół został zbudowany. Rozmawiając z nowosybirskimi parafiankami przypomniałem sobie rozmowę Nikołajewa, który twierdził, że kościoła nigdy nie zbudujemy. -- Do tego potrzeba wielkiej ilości ludzi, a wasza parafia jest bardzo mała -- mówił. Nikołajew chciał też, żebyśmy wybudowali kościół w innym miejscu, ale my nie chcieliśmy odstąpić od naszych planów z tego powodu, że był tu dobry dojazd. Zawsze mówiliśmy mu, że kościół musi być tu i basta. Kościół został wybudowany dokładnie w tym miejscu, gdzie chcieliśmy. I oto stoi. Marzenie moje i wiernych się spełniło. Niech Bóg chroni kościół i ludzi, którzy do niego uczęszczają. Niech im udzieli wszelkich łask. Niech wleje w nich ducha miłości, sprawiedliwości i wiary i odpowiada na wszystkie ludzkie potrzeby. Jak długo trwała ta wizyta? Dwie godziny. Niby długo, ale czas przeszedł tak szybko "jak z bicza strzelił". Gdy goście odeszli, zaczęto nas rewidować, sprawdzać, czy czegoś nam nie przekazali. Przejrzeli wszystko. Boże ileż tu niepotrzebnych było sprawdzań i innych działań. Wreszcie koniec zaglądania pod najmniejsze fałdki. Wracam z widzenia do koszar. Nastrój wspaniały. Lekko, ciepło i wesoło. Takie odwiedziny, to wielki zastrzyk rześkości i siły, która pozwalała nam pełniej żyć. W duszę wlała się nowa, radosna energia. Łagry -- za "Fatimę" XIX. Zwolnienie Jak wyglądały ostatnie twoje dni przed zwolnieniem? Normalnie. Nadeszła wreszcie długo oczekiwana przez wszystkich wiosna. Słońce coraz silniej grzało. Mróz powoli, choć z uporem, ale ustępował. Dnie były jaśniejsze i biegły szybciej. Myśli zajęte codziennymi troskami nad tym, tak przygotować i zabezpieczyć odpowiednią ilość materiałów, by móc jutro wykonać normę. Dzisiaj było nie najlepiej. Sporo mieliśmy przestojów. Trzeba postarać się o odpowiednią ilość gwoździ i dobrze je ukryć, by ich nie ukradziono. 18 marca. Zwyczajny dzień. Patrząc na świat wydawało mi się, że dzisiaj słońce jaśniej świeci. A może to tylko złudzenie? Przed godziną trzecią wyrobiłem już 113 procent normy. Miałem jeszcze dwie godziny czasu do zakończenia pracy. Przygotowuję więc materiał na jutro, bo jutro jest uroczystość św. Józefa i moje imieniny. Wykonam wcześniej plan i będę mógł się dłużej pomodlić. Mówimy "naczalstwu", że moglibyśmy już iść do koszar, ale oni przeciągają. W porządku. Usiadłem między stosami desek i w ciszy "odprawiam" Mszę św. łączę się w myślach z księżmi stojącymi, gdzieś tam, w tym czasie, przy ołtarzu Pańskim. Odmawiam różaniec i inne modlitwy. Stos wykonanych skrzynek stoi przy mnie. To na wypadek, gdyby ktoś mnie zaczepił, dlaczego nie pracuję? Wtedy powiedziałbym mu pokazując skrzynki, że jestem w porządku i przekroczyłem nawet normę. 24 marca. Dzień jak każdy inny, przeżyłem już takich dni w łagrze ponad tysiąc. Muszę się jednak spieszyć. Jutro Zwiastowanie. Chciałbym mieć więcej wolnego czasu, by móc się dłużej pomodlić. Muszę więc postarać się o materiał na jutro. Ponieważ nie mam zegarka, czas odmierzam ilością zrobionych skrzynek. Inni liczą godziny patrząc na słońce. Gdy o tym pomyślałem była godzina 13.00. Przyszedł kontroler. Do kogoś ma pretensję. Coś tam mówi, a potem pyta: -- Który to Świdnicki? -- To ja -- odpowiadam. -- Szybko chodź za mną. -- Znowu ja! Co oni ode mnie chcą? Czy znowu jakaś komisja? Dokuczacie mi gorzej od diabła -- myślę w duchu. Chowam młotek pod deskę, gdzieś dalej rękawice, by ich nie ukradziono i idę naprzeciw kontrolera. Ten każe mi iść za sobą. Po głowie chodzą mi różne myśli: Co znaczy to wezwanie? Boże... -- modlę się by nie było jakichś nieprzyjemności. Wchodzę do gabinetu naczelnika. Przedstawiam się recytując "sakramentalną" formułę: -- Dzień dobry. Osądzony Świdnicki, punkt kryminalnego kodeksu 190 i 227, trzy lata, początek 19 grudnia 1984 roku. "Proposzczik" (jeden z szefów łagru) siedzący na przeciw drzwi zadaje mi niezrozumiałe pytanie: -- Co słychać u ciebie na "tarze" ( miejsce pracy)? -- Wszystko w porządku -- odpowiedziałem. -- Ubierzcie się w czyste ubranie i szybko wracajcie tu ze wszystkim. Pytam go: -- Czy już więcej nie wrócę na "tarę"? -- Nie! -- odrzekł. -- Zdajcie młotek w narzędziowni. Czekam na was! Pędzę na "tarę", oddaję młotek i mówię do swoich współpracowników: -- Zabierajcie, co wam potrzeba, ja już tu więcej nie wrócę. -- Zabierają was od nas? -- pytają. -- Na to wygląda. Nie pamiętajcie złego, jeżeli już do was nie wrócę. Moje ubranie było w palarni. Szybko się ubieram, by wrócić do czekającego na mnie urzędnika. A brygadier powtarza: zwalniają go, zwalniają ... Kontroler z przodu, a ja za nim z rękami do tyłu, kierujemy się prosto do sztabu. Idziemy na pierwsze piętro. Kontroler pokazuje dobrze mi znane drzwi. To są drzwi naczelnika Borsukowa. Wchodzę. I mówię: -- Dzień dobry. Ten w odpowiedzi każe mi usiąść i zaczyna mówić: -- Wy nie wiecie w jakiej sprawie was wezwałem? -- Nie wiem. -- Miło mi, że jako pierwszy mogę wam przekazać dobrą nowinę. W tym momencie zawiesił głos, zrobił krótką przerwę, a potem powiedział: -- Decyzją Prezydium Najwyższej Rady, z dnia 14 marca br. zostaliście zwolnieni razem z innymi 150 duchownymi i działaczami religijnymi z odsiadywania dalszej kary. -- Dziękuję wam bardzo, obywatelu naczelniku -- powiedziałem. Ale tak byłem oszołomiony tą wiadomością, a równocześnie tak wdrożony w sposób odnoszenia się do naczalstwa, że nie potrafiłem zdobyć się na jakiś spontaniczny odruch radości. -- No, jak przyjęła to wasza dusza? -- zapytał wpatrując się we mnie. -- Cieszę się bardzo. -- Czy macie coś, w co moglibyście się przyzwoicie ubrać? -- Mam nowe ubranie, buty, bieliznę, ale kufajkę mam tylko tę. Czystej nie mam. To nic, wyjdę w tej. -- Nie, Józefie Antonowiczu. W tej nie pójdziecie. Dostaniecie nową. Rozporządzenie o waszym zwolnieniu przyszło w poniedziałek wieczorem -- ciągnął dalej. Ja mówiłem, żeby brygadier nie zapisywał was do pracy, ale on chyba zapomniał. Jutro do południa was wypuścimy. Dziś naczelnik chce z wami porozmawiać. -- Jeżeli to możliwe, chciałbym ten czas spędzić w ciszy i samotności. -- Na to będziecie mieli później czas. Borsukow wyjął z szafy czekoladę, położył ją przede mną, nalał herbaty sobie i mnie mówiąc: -- Ugaszczajcie się, bez skrępowania. Jego postawa i mowa -- to dla mnie pierwszy znak wolności. Gdy wypiłem pierwszą szklankę, on mi nalał drugą. Robił to powoli, z namysłem. Widocznie czekał aż się rozluźnię i zacznę swobodnie rozmawiać. -- Józefie Antonowicz, my wiemy, że wy pisaliście dzień i noc, w każdej wolnej chwili. Z pewnością posiadacie te swoje zapiski. Tam są wasze spostrzeżenia, przemyślenia i uwagi odnośnie tutejszego, łagiernego życia. Dajcie mnie je do przeczytania. -- To prawda. Dużo pisałem, ale często były to listy do żon i matek więźniów. Były to listy do ludzi, by nie tracili nadziei z tego powodu, że czyjś syn, czy mąż dostał się do więzienia. Bardzo dużo napisałem takich listów. Oczywiście, robiłem także notatki osobiste, ale pisałem je na skrawkach papieru i wszystko jest pomieszane. Trzeba je dopiero uporządkować, by moje zapiski miały jakiś sens i mogły komuś przynieść korzyść. Gdy to zrobię, wtedy chętnie wam udostępnię owe przemyślenia i spostrzeżenia. -- Czy o mnie też piszecie? - Tak. Odnotowałem nasze spotkanie w stołówce. Odezwaliście się do mnie bardzo ordynarnie i dotąd nie wiem dlaczego. Człowiek, który ze mną pracował zaraz mnie zapytał: "Czego on ciebie tak traktuje". Było mi bardzo przykro i niezręcznie przed tym młodym chłopakiem. Ja mu powiedziałem coś niezrozumiałego, by nie powiedzieć o was czegoś złego. Uważam, że wtedy postąpiliście wobec mnie mało taktownie. -- Macie rację Józefie Antonowiczu. To było nie w porządku. Ale wiecie, że człowiek czasem, a zwłaszcza tutaj, ma swoje złe dni. Może nawet ma ich więcej niż dni dobrych. Po chwili zapytał: -- Czy moglibyście podzielić się swoimi spostrzeżeniami odnośnie do naszej pracy z osądzonymi? Wy przecież długo patrzyliście na tutejsze życie. Co według waszego zdania należałoby zmienić, ulepszyć? Co wprowadzić nowego, by ludzie odbywając karę nie degenerowali się bardziej, ale poprawiali? -- Mogę o tym powiedzieć zaraz, tutaj. Ale najpierw chciałbym wam zaproponować rzecz nową i ważną. Myślę, że o wiele skuteczniejszą, gdy chodzi o wychowanie i pracę, niż ta metoda jaką wy stosujecie. Chciałbym też, żebyście potraktowali niezwykle poważnie, to co zamierzam powiedzieć. Bursakow spojrzał na mnie z nieukrywaną ciekawością i powiedział: -- Mówcie. -- Powiedzieliście mi przed chwilą, że ja jestem wolny. A ja wam mówię, że jestem gotów zostać w więzieniu, i to od zaraz. Będę wykonywać tę samą pracę, jak dotąd i na tych samych warunkach. Proszę tylko o jedno. Niech mi wolno będzie raz w tygodniu zbierać więźniów, by im mówić o Bogu, o zasadach godnego i chrześcijańskiego życia. Będę ich wychowywał w duchu Pisma świętego. Przychodzić będą do mnie tylko ci, którzy zechcą, na zasadzie całkowitej dobrowolności. Ja wam gwarantuję, że za rok oni staną się innymi ludźmi. Będą uczciwie pracować, przestaną kraść, chuliganić, używać wulgarnych słów, bić się itp. Jak wy na to patrzycie? Jeżeli wyrazicie zgodę, zaraz złożę prośbę o pozostawienie mnie w łagrze. Borsukow spuścił głowę i głęboko się zamyślił, szukając odpowiedzi na moje, jakże proste pytanie. Nie podnosząc głowy powiedział: -- Ja wiem, ja was rozumiem... ja z przyjemnością czytałem wasze listy, ale wiecie, to nie ode mnie zależy. Ale waszą propozycję zapiszę. Potem opowiedziałem mu o wszystkich łagiernych mankamentach. O tym, jak ludzie się tutaj degenerują, jak tracą sens życia. W końcu rozmowa się wyczerpała i Borsukow podał mi rękę na do widzenia, wypowiadając kilka słów, życzeń... Jak przeżywałeś pierwsze chwile po otrzymaniu wiadomości o zwolnieniu? To był pewnego rodzaju szok. Idąc na spotkanie z Borsukowem myślałem, że chodzi znów o jakąś trudną sprawę. Poza tym, nie spodziewałem się, że skrócą mi wyrok. Z drugiej jednak strony, zostało mi już tylko pół roku do odsiedzenia, dlatego mówiłem do siebie "przetrzymam". Chociaż mając na uwadze losy wielu łagierników, zdawałem sobie sprawę, że z byle jakiego powodu, a nawet bez powodu, mogą mi jeszcze dołożyć trzy lub więcej lat. Tym bardziej, że uchodziłem za antykomunistę. Tak zresztą napisano w wyroku. Co było dalej? Dalej wszystko poszło szybciej. U Korowozowa (naczelnik "zony") długo się nie zatrzymywałem. Jego interesowali konkretni osądzeni. Powiedziałem mu o nich to, co ułatwi innym życie, resztę zachowałem dla siebie. -- Myślę, że zrozumiecie mnie, naczelniku. Nikogo nie chcę skrzywdzić, ani sądzić -- mówiłem. Nie chcę, by ktokolwiek z mojego powodu miał nieprzyjemności. - Nie chcecie mówić, nie mówcie. To wasza sprawa -- powiedział. -- Jesteście wolni. Wydano mi obchodowy list składający się z ośmiu punktów. Przy DPNK czekał już na mnie kapitan, dyżurny pomocnik naczelnika. Poszliśmy na "tarę", gdzie miałem przemówić do łagierników i pożegnać się z nimi. Idąc zastanawiałem się nad tym, co mam powiedzieć. Sprawa nie była łatwa. Władze łagierne oczekiwały, że powiem, chociaż kilka słów pozytywnych o ich odnoszeniu się do wieźniów. Zebrały kilka brygad, które podobnie jak moja brygada robili "jaszczyki". Więźniowie zaś oczekiwali ode mnie słów prawdy i ciepłego pożegnania. Na prowizorycznym podwyższeniu stał naczelnik "tary", "proroby"... i ja. Więźniowie czekali zdumieni, co to będzie. Z wychodzącym na wolność jeszcze nikt i nigdy tak się nie żegnał. Dlaczego mnie okazywano taką cześć? Po chwili Jużanin otworzył kopertę i przeczytał pismo, którego treść już znałem: "Ukazem Najwyższej Rady, z dnia 14 marca, Józef Antonowicz Świdnicki został zwolniony z dalszego odbywania kary. Obywatele osądzeni -- mówił dalej -- wy dobrze znacie Świdnickiego, w każdym miejscu, gdzie on pracował, zawsze sumiennie wykonywał swoje obowiązki. Gdy moskiewskie władze zapytały nas, jak on się sprawował jako osądzony, my daliśmy mu dobrą opinię. Innej dać nie mogliśmy. Każdy z was może na taką opinię zasłużyć sumienną pracą". Po nim przemówił Gaas: "Obywatele osądzeni. Wy wszyscy znacie Świdnickiego, wy jesteście świadkami jego pracy i postępowania. Trzeba jasno powiedzieć, że my na początku nie bardzo rozumieliśmy jego i on nas niezupełnie rozumiał. Potem między nami stosunki się dobrze ułożyły. On zasłużył na wolność swoją dyscypliną i pracą. Sprawował się na piątkę". Potem oddano mi głos. Władza spodziewała się, że powiem coś miłego pod jej adresem, ale wiedząc, jakie są nastroje wśród skazanych postanowiłem powiedzieć tylko kilka słów. -- Żegnajcie chłopcy! Życzę wam, byście jak najszybciej wyszli na wolność. Życzę wam szczęścia! Do zobaczenia! I na tym skończyłem. Kapitan Jużanin poszedł z powrotem, a ja za nim. Wszystko to działo się 24 marca 1987 roku. Dzień był spokojny. Jasno świeciło słońce. Topniała biała pokrywa śniegu, a gdzieniegdzie spod niego można było zobaczyć już czarną ziemię. Z sopli na dachu kapała woda. Jużanin poszedł do siebie, a ja skierowałem się do sztabu. Czy władze nie miały do ciebie pretensji, że nic ciepłego nie powiedziałeś o nich do więźniów? Z pewnością mieli, ale tego nie okazywali. Jak wyglądała twoja wyprowadzka z łagru? Musiałem najpierw zrobić sobie zdjęcie, które było potrzebne do zaświadczenia o zwolnieniu. Po obiedzie poszedłem do łaźni. Wykąpałem się i ogoliłem. Tam dano mi nową, czystą bieliznę. Zebrałem wszystkie podpisy i tak minał dzień. Po kolacji rozdałem wszystko, co zostało z zapasów żywności i łachów. Wielu więźniom podałem swój adres. Obiecywali pisać. Niektórzy z nich przywiązali się do mnie, i trudno im było się ze mną rozstawać. Jeden prosił, bym został jego ojcem. Niełatwo mi było żegnać się z Melnikowem, który był takim niezłym, ale bardzo zagubionym człowiekiem. Martwiłem się o jego los. Jakie myśli krążyły ci po głowie, gdy żegnałeś się z tymi ludźmi? Różne. Ale dominowała jedna. Gdyby ci ludzie mieli inną, bardziej ludzką, a zwłaszcza chrześcijańską formację, łatwiej by im było przetrwać czas więzienia. A po wyjściu łatwiej by im było znaleźć pomocną dłoń, gdyby ich środowisko i rodziny miały coś z ducha Ewangelii. Wtedy być może znaleźliby swoje miejsce w życiu. Ale jak to zrobić? Każdy z tych więźniów ma cały tobół problemów, jakże nieraz trudnych i zawiłych. Z pewnym bólem żegnałem się z Aleksandrem Pozilajewem. Był to chłopiec prosty, sumienny, dobrej woli, pracowity, prawie bez zła. Ostatnio razem pracowaliśmy. Obiecałem mu pomóc, gdy wyjdzie na wolność. Zostało mu już niewiele. Miał wyjść w lipcu. Mówił mi tak: "Wyjdę na wolność ale nie mam dokąd iść". Nie miał mieszkania. Dobrze by było, gdyby dostał się do "ogólniaka". Tak nazywał się hotel robotniczy. To jednak nie było najlepsze wyjście. Tam mężczyźni piją, grają w karty, biją się. Wciągną go w jakąś awanturę -- myślałem -- i znowu znajdzie się za drutem kolczastym. Był jeszcze jeden chłopiec, któremu obiecałem pomóc po zwolnieniu. Był to Witia Trefiakow. Siedzi za głupotę. Sprzedawał zdjęcia pornograficzne. Otrzymał cztery lata. A chłopiec cichy, spokojny. Bardzo mi go było żal. Czy po wyjściu z więzienia zgłosili się do ciebie? Niestety, nie. Jak wyglądało twoje wyjście zza drutów? Był to ranek 25 marca -- dzień Zwiastowania NMP. Prawie całą noc nie spałem. Różne myśli chodziły mi po głowie. Gdy nastał ranek, zebrałem wszystko co miałem. Pościel, łyżkę, miskę, kubek i odniosłem to wszystko do portierni. Sowchoz dał mi nową kufajkę. Mróz był słaby, -- 8 stopni, ale wiał porywisty wiatr. Na korytarzu sztabu czekałem na rozkaz. Jeszcze raz obejrzałem sobie rozkład zajęć więźniów. Tu bowiem ustala się, gdzie dana brygada będzie pracowała. Czas ciągnął się bardzo powoli. Spieszyłem się do wolności. O godzinie 10.00 w drzwiach pojawił się Jużanin. Podszedł do mnie i powiedział: -- Idziemy. On szedł najpierw, ja za nim. Pod pachą niosłem zawinięty w gazety mój łagierny majątek. Były tam moje konspekty, notatki, adresy i różne papiery. W głowie zrodziło się pytanie, a także powstał pewien niepokój: -- Czy będą badać -- rewidować? A zresztą, niech sprawdzają -- pomyślałem z rezygnacją. Ale szkoda mi było, gdyby coś wyrzucili. Chciałbym wiele rzeczy mieć w swoim archiwum. Cały czas świeciło słońce. Jego jasne promienie niosły ciepło i poczucie radości. Jestem na granicy wolności i niewoli -- myślałem. Stoimy przed "kolczastymi" drzwiami. Tu mieści się kontrolno-przepustkowy punkt. Kapitan otwiera drzwi. Wychodzimy na korytarz. I tutaj ma miejsce zadziwiająca, łagierna ceremonia. Patrzę na prawo -- otwarte okienko, za którym siedzi żołnierz. W okienku jest jeszcze kobieta w wojskowym uniformie. Głucho zamyka za sobą drzwi. Otwiera paczkę, zagląda do niej i na koniec mówi: -- Świdnicki? -- Józef Antownowicz, urodzony 25 grudnia 1937 roku. Punkt oskarżenia 190 (prim) i punkt 227, termin trzy lata. Poczatek 19 grudnia 1984 roku. Koniec 19 grudnia 1987 roku. Kobieta otwiera podłużny list z wyciskaną pieczęcią i pokazuje mi zdjęcie: -- To wasze foto? -- Moje. Kobieta podchodzi do stolika i podaje siedzącej przy okienku innej kobiecie list, który ona podpisuje i oddaje z powrotem pierwszej kobiecie. Jużanin kiwa na mnie, że muszę się zbliżyć. Dyżurantka z żelazną rutyną, także uroczyście wymawia: -- Świdnicki? -- Józef Antonowicz ... i ciągnąłem dalej, jak przy rozmowie z pierwszą kobietą -- urodziłem się ... Kobieta otwiera ten sam list, co miała pierwsza i pyta: -- To wasze foto? -- Moje. Uważnie patrzy na fotografię, potem na mnie, w końcu podaje długopis, każe mi podpisać i zabrać list ze sobą. I zamyka okienko. Idę za Jużaninem. W myślach pytam sam siebie: czemu mnie nie rewidowali? Czyżby zapomnieli? A może mnie powiozą? Przekraczamy ostatnią parę drzwi... Wolność! Nie! Jeszcze nie. Poszliśmy na prawo, a potem na pierwsze piętro. Jużanin poszedł do kasy. Po kilku minutach wzywają mnie. Wchodzę. Duża sala. Dwa rzędy stołów, za którymi nad papierami siedzą kobiety. Jużanin zaprowadził mnie do bardzo miłej pani. Policzyła moje dokumenty. Pokazała mi spis i zapytała, czy wszystko się zgadza? Podpisuję się, że wszystko otrzymałem. Kobieta podała mi paszport i kilka dokumentów, jak to się mówi "po fachu" i powiedziała: -- Poczekajcie przy kasie. Ja dam kwit na pieniądze. Poszliśmy z Jużaninem do kasy. Po chwili otworzyło się okienko. Kasjer dał mi pieniądze i kwit do podpisu, że otrzymałem pieniądze. Kobieta bardzo życzliwie i delikatnie poinformowała mnie, jak trzeba schować pieniądze, żeby mi ich ktoś nie wyciągnął. Potem jeszcze raz przeliczyła pieniądze i podała. Robiła to wszystko niezwykle powoli. Widać było, że chciała mi jeszcze coś powiedzieć. Na koniec, z jakąś wewnętrzną radością powiedziała: - Jaki człowiek! Mówią, że wy możecie przepowiadać. My was zaraz wypuścimy. Za wami wypuścimy jeszcze dwóch, ale ich przytrzymamy, abyście mogli spokojnie odjechać. Uważajcie, żeby wam na dworcu nie ukradziono pieniędzy. Starajcie się trzymać z dala od tłumu. Wasz pociąg odchodzi do Nowosybirska o godzinie 13.00, a więc niedługo. Wy zdążycie. Jedziemy zaraz samochodem do banku i was podwieziemy do stacji autobusowej. - Ale my jeszcze mamy iść do naczelnika "zony" -- powiedział Jużanin. -- Poczekamy na was w samochodzie na dole. Powiedzcie naczelnikowi, żeby was długo nie trzymał. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Jużanin ciągnął mnie do naczelnika. Podziękowałem jej serdecznie za dobre słowo i poszliśmy do naczelnika. Przed gabinetem spotkała nas wymalowana sekretarka. Przed nami było jeszcze kilka osób. Poczekalismy na naszą kolejką około dziesięciu minut. Wyszedł Goss: -- Wy Świdnicki? Dzień dobry! Ja was szukam. Chciałem z wami trochę porozmawiać. Zajrzał do kilku gabinetów, by znaleźć miejsce na spokojną rozmowę. W końcu weszliśmy do jakiegoś wolnego pokoju i zapytał: -- Powiedzcie mi Świdnicki, jakie są minusy i plusy naszej pracy? Uwagi moje skrzętnie zapisywał. Powiedziałem mu kilka istotnych, moim zdaniem spraw, które należałoby w reżimie więziennym zmienić. Potem poszliśmy do Chudiakowa. Ten wstał z krzesła i uprzedzając moje odezwanie powiedział: -- Dzień dobry, Józefie Antonowiczu! Witam was. My możemy teraz porozmawiać jak równy z równym. Proszę siadać. Oto mój kolega ze srogiego reżimu -- wskazał na białego kapitana, który siedział obok niego. -- Ja zaprosiłem was, abyście podzielili się z nami swoimi uwagami na temat naszej pracy z osądzonymi. Wy byliście osiemnaście miesięcy z nami. Wiele mogliście zauważyć. Jestem jeszcze młody i wasze uwagi mogę wykorzystać w przyszłej pracy. Nie będziemy mówić na tematy religijne, bo ja się na tym nie znam. Mówcie otwarcie i szczerze, co waszym zdaniem dzieje się niedobrego w więzieniu. Niczym się nie krępujcie. Ja nie chcę zajmować się problemami politycznymi, ale jak chcecie, to mówcie i na ten temat. Obywatelu naczelniku -- odpowiedziałem -- ja tyle czasu spędziłem tutaj i można było o tym wszystkim porozmawiać wcześniej. A teraz kiedy jestem wolny? ... -- Jeżeli jednak wam jest trudno Józefie Antonowiczu, to powiedzcie kilka słów o naszych porządkach tutaj, a na wolności nie mówcie źle o nas. Dobrze, powiem wam kilka słów na temat tego, co należy zmienić: Po pierwsze, władza winna odnosić się jednakowo do wszystkich więźniów, nikogo nie faworyzować, a opiekować się słabszymi. W łagrze panuje zastraszenie. Ludzie boją się władzy tej oficjalnej i wewnętrznej. Wiecie jaką rolę odgrywają "błatni" i "pribłatni". Ci ludzie nie pracują, a żerują na pracy innych -- żyją jak królowie, maltretując słabszych... Powiedziałem jeszcze kilka uwag na temat pracy, wyżywienia i kar, jakie stosuje się w łagrze. Chudiakow notował moje uwagi, a gdy skończyłem powiedział: --Józefie Antonowiczu, życzę wam wszystkiego dobrego. Przyjedźcie kiedyś do nas w goście. Życzę wam sukcesów. Ale do "łagru" już nie trafiajcie. Do widzenia! Gdy słuchałem jego wypowiedzi, było mi dosyć smutno. Myślałem sobie: ile też człowiek może mieć twarzy, ile sposobów zachowań. Przecież ten sam człowiek, kilka dni temu na "zonie" był zupełnie kimś innym. Łagry -- za "Fatimę" XX. Wolność Gdy opuściłem jego pokój, ostrożnie szedłem korytarzem. Myślałem, że może jeszcze ktoś będzie mnie badał, może zrobią jakąś rewizję. Ale nic takiego się nie zdarzyło. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Kobieta -- księgowa chyba się nie doczekała na mnie. Samochodu nie było. Rzuciłem jeszcze okiem na świat za kolczastym drutem i poszedłem w kierunku miasta. Wolność! Wolność! Wreszcie zrozumiałem -- jestem wolny! Co za dar! Ten tylko jest w stanie zrozumieć, co przeżywałem wtedy, kto był kiedyś niewolnikiem. Gdy odszedłem około dwustu metrów jeszcze raz odwróciłem się w kierunku "zony" i pobłogosławiłem tych, co tam zostali. Jedni zasłużyli na więzienie, inni dostali się tam przypadkiem, jeszcze inni, bo znaleźli się w złym towarzystwie... Życzyłem wszystkim, zdrowia, poprawy i powrotu do domu. Życzyłem również władzy więziennej, by postępowała sprawiedliwie i pomogła przestępcom odnaleźć swoje miejsce w świecie. Dokąd się udałeś, wychodząc z więzienia? Drogą wzdłuż torów poszedłem do miasta. Mijałem po drodze jakieś fabryki, w końcu dotarłem do sklepu, który na planie narysował mi Pożedajew. Zajrzałem do spożywczego sklepu. W "zonie" człowiek zawsze czuje głód i apetyt wilka i zdaje mu się, żeby ciągle jadł, a tu wystarczyło mi, że się popatrzyłem na jedzenie i już mi się odechciało. Potem zacząłem szukać kościoła, który tu kiedyś był. Odnalazłem go. Był przebudowany. Zachowały się tylko ściany. W tym czasie mieścił się w nim wielki zakład krawiecki. Ulica nosiła nazwę jakiegoś Polaka. Zatrzymałem się. Pomodliłem się za tych, którzy budowali ten kościół, za tych, co odprawiali w nim Msze święte i za tych, którzy do niego chodzili. Pożegnałem się z nim i poszedłem dalej. Chciałem odnaleźć cerkiew, która miała być gdzieś tu, w pobliżu. Znalazłem ją. Była zbudowana z czerwonej cegły. Krzyże były zwalone. Co oni chcą z nią zrobić? Może ją rozwalą. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że już nadeszły nowe czasy. Pomodliłem się i tu. Zdjąłem czapkę, obszedłem drogę krzyżową i skierowałem się do centrum miasta. O czym myślałeś, patrząc na te zrujnowane świątynie? To dziwne uczucie. Widziałem przecież przed uwięzieniem setki zrujnowanych cerkwi i kościołów, a kiedy szedłem ulicami tego miasta, przychodziły mi różne myśli do głowy. -- Komu przeszkadzają cerkwie i kościoły? Dlaczego je rujnują? Kiedy to barbarzyństwo się skończy? Przecież to dziczyzna. Przodkowie nasi całowali ściany świątyń. Żegnając się z nimi, długo patrzyli na nie, a odchodząc całowali jak relikwie. A my rujnujemy i rujnujemy. Ileż świątyń zbudowały ręce tych ludzi, których wywieziono tutaj, na Sybir. Byli wśród nich ludzie, z Litwy, Łotwy, Estonii, Białorusi, Ukrainy, Polski i innych krajów. Ludzie osiedlali się tutaj i budowali domy Boże. A dzisiejsi barbarzyńcy je burzyli. Bluźnierczo deptali dzieło ludzkiej wiary. Wcześniej czy później historia ich osądzi i wyda na nich surowy wyrok. Dlaczego nie chcieli zrozumieć potrzeb duchowych drugiego człowieka? Co za świat? Co za ideologia? Co za system? -- pytałem sam siebie, ja łagiernyj ksiądz. Udało się -- myślałem dalej -- księciu tego świata posiać niewiarę w sercach wielu ludzi, spowodować rozłam i odwrócić ich od Boga. I dlatego kościoły legły w gruzach. Nie tylko te z kamienia i cegły, ale i te w sercach ludzi. Jakże niewielu z moich kolegów, łagierników, miało jakieś przebłyski wiary. Wiara to wolność. Niewiara prowadzi do łagrów. Prowadzi niestety tych, którzy wierzą i tych, którzy nie wierzą. Wierzących za przekonania, niewierzących za przestępstwa. Jestem jednak realistą. Także i wśród wierzących są słabi i grzeszni ludzie. Czego szukałeś w centrum miasta? Ojczeńka, nie śmiej się -- szukałem fotografa. Chciałem sobie zrobić zdjęcie w moich łagiernych "realiach", czyli w łagiernym stroju. Uważałem, że to jest potrzebne. Myślałem wtedy, że kiedykolwiek spojrzę na to zdjęcie, to wszystko mi się przypomni z łagiernych czasów. Potem poszedłem do autobusu, który zawiózł mnie na stację kolejową -- Barabińsk. Słońce grzało po wiosennemu, choć w cieniu był mróz i zimno. Kupiłem bilet na godzinę 19.00 do Prokopiewska, miasta kuzbaskich górników. Chciałem odwiedzić tam księży i wyspowiadać się. W poczekalni usiadłem z dala od ludzi, chciałem bowiem "odprawić" moje obowiązki religijne, odmówić "więzienny brewiarz" i inne pacierze. 25 marca na całym świecie kościoły są pełne ludzi. Odprawiały się Msze święte. Niech i moja modlitwa -- wzbudziłem intencję - złączy się z modlitewną falą całego Kościoła. Przyjmij Panie - prosiłem -- i moje pacierze w tej godzinie. Przymnóż mi wiary i nadziei. Wzmocnij moje wszystkie dobre postanowienia. 26 Marca o godzinie 14.00 byłem już u swoich współbraci. Spotkałem się ze wszystkimi, porozmawialiśmy o wszystkim, i o godzinie 21.00 odjechałem do domu, do Nowosybirska. Łagry -- za "Fatimę" XXI. Na wolności Następnego dnia, tj. 27 marca o godzinie 7.00, pociąg przyjechał do Nowosybirska. Wyszedłem na peron, a potem na dworzec. Wszystko bliskie i znajome. Jak przyjemnie iść bez konwoju. Na ulicy było jeszcze cicho. Tylko niewielka mgiełka unosiła się w powietrzu. Przeszło dwa lata nie widziałem tutejszych ludzi, autobusów, tramwajów, tylko drut kolczasty. Zatrzymałem taksówkę. Chciało mi się powiedzieć: -- Pędź! Ale nie. Lepiej przyjechać cicho, dobrze znanymi mi ulicami. W końcu -- dom! Mój dom, do którego ciągnęło mnie serce! Znajome słupki, znajomy biały mur, ludzie także wydają się znajomi, chociaż mijają mnie szybko, spiesząc do pracy. Nie ma nic milszego niż rodzinny dom! Przekroczyłem próg i padłem na kolana: Chwała ci Panie, żeś mnie przywiódł z powrotem na to miejsce... Długo się modliłem... Nowa siła weszła do serca i nowa nadzieja umocniła moją duszę... Kiedy odprawiłeś pierwszą Mszę świętą po wyjściu z łagrów? Tego samego dnia o godzinie 9.00. Przez dwa lata i trzy miesiące i osiem dni, nie trzymałem kielicha w ręce i nie wdziewałem ornatu. -- Panie, Ty znowu dałeś mi ujrzeć światło wiecznej lampki, poczuć zapach świec i piękno Twoich ołtarzy. Oczyść moje ręce, gdyż nie brak na nich winy... Przemawiając do ludzi mówiłem: -- Bracia i siostry, kłaniam się wam do samej ziemi... Całuję wasze ręce i nogi, za ten piękny dom Boży, zbudowany przez was w pocie czoła i z modlitwą na ustach. W sobotę na Mszę świętą przyszli przedstawiciele władzy. Prosiłem ich, żeby nie denerwowali ludzi w czasie nabożeństwa. W niedzielę zaś przy drzwiach kościelnych stał pierwszy sekretarz rejonowego komitetu, Lidia Dorochina Iwanowna, a z nią kilka innych osób. W czasie kazania podziękowałem wiernym za pracę przy budowie kościoła i witałem wszystkich po długim niewidzeniu. Powiedziałem też "Dziękuję tym wszystkim, którzy mnie wsadzili do więzienia. Chcieli mnie złamać fizycznie i moralnie. A stało się na odwrót. Wyszedłem wzmocniony duchowo. Doświadczyłem dużo różnych rzeczy, wiele też zrozumiałem, na wiele rzeczy zacząłem patrzeć inaczej. Teraz jestem silniejszy. Wiara moja stała się mocniejsza i bardziej światła. Za kolczastym drutem spotkałem ludzi uznanych za przestępców, którzy zachowali czyste serca, usłyszeli mój głos i zwrócili swoje oczy do Boga. Dlatego, że Bóg -- to prawda. Wszyscy byliśmy razem w tym bezlitosnym świecie, gdzie nie ma miejsca, na miłość, spokój, sprawiedliwość i nadzieję. Tam na niebo trzeba patrzeć przez kraty. Jestem jednak szczęśliwy, że byłem tam, że dzięki mojej obecności powiększyła się liczba braci w wierze. Wszystkie trudności jakie im ludzie, a także zły los zgotuje, łatwiej będzie im znosić, bo z nimi będzie Bóg. Niech on pomaga im i nam. Po sumie ludzie zaczęli się rozchodzić. Zdejmowałem szaty liturgiczne, gdy do zakrystii weszła Lidia Dorohina, jej mąż, naczelnik milicji i jeszcze kilka osób. -- Dzień dobry, Jozefie Antonowiczu! -- Dzien Dobry Lidio Iwanowno! -- odpowiedziałem. - Wy znów zbieracie chmury nad swoją głową. -- Jakie chmury? - Kto wam pozwolił odprawiać Mszę świętą? -- Biskup, który mnie wyświęcił. I nikt nigdy nie może mi zabronić odprawiania Mszy świętej. -- Tu jest ksiądz. Wy nie macie prawa tutaj gospodarzyć. -- Niech się pani nie denerwuje. My znajdziemy wspólny język. -- Wy doigracie się Jozefie Antonowiczu! -- wygrażała. -- Lidia Iwanowna, wy mnie nie straszcie. Już mnie straszono. Ja się was nie boję. Widziałem już skierowane na siebie pistolety i żelazną klatkę w więzieniu. Jeżeli będzie potrzeba, już dzisiaj mogę tam wrócić. Wasze straszenie nie ma najmniejszego sensu. Zabrano mnie stąd do więzienia i jak widzicie, wróciłem na swoje miejsce. Konstytucja ZSRR gwarantuje mi miejsce zamieszkania. Mszę świętą będę zawsze odprawiał, nawet gdy będziecie mi grozili aresztem. Jeszcze raz powtarzam, będę odprawiał Mszę świętą. Odprawiałem w "zonie", chociaż inaczej, przy warsztacie, tym bardziej będę ją tutaj odprawiał. Bardzo was proszę, zostawcie moich wiernych w spokoju. W przeciwnym wypadku was podam do sądu. Jeżeli będziecie mnie przeszkadzali, wyślę telegram do Najwyższej Rady, żeby z waszego powodu mnie ponownie skierowali do więzienia. Wiedzcie o tym, że wolność bez ołtarza jest mi niepotrzebna. Patrzcie, ile ludzi było na Mszy świętej. Ludzie chcą słyszeć słowo Boże, a wy im przeszkadzacie. Lidia Iwanowna milczała. Była chyba zaszokowana moją stanowczością. Ludzie przyszli posłuchać, jaki przez te dwa lata był mój los, i oni mają do tego prawo, a wy im przeszkadzacie. My jesteśmy braćmi i siostrami, dlatego nie myślimy tylko o sobie, ale także o innych. Wy starajcie się zrozumieć nas, ludzi wierzących. Wiecie przecież -- mówiłem dalej -- że pierestrojka postępuje dalej. Wiara jej nie podlega, bo jest wieczna, ale ludzie mają prawo do wolności, także, gdy chodzi o religię. O tym mówi Gorbaczow. Lidia Iwanowna, czy wasza postawa nie stoi w sprzeczności z sytuacją dzisiejszą w świecie i ZSRR? Wszystko się zmienia, u nas także. Musicie to zrozumieć. -- Wy już jesteście trzeci dzień w domu, Jozefie Antonowiczu i mogliście do nas zadzwonić. -- Ja miałem ważniejsze sprawy na głowie. Musiałem pozałatwiać sprawy więźniów. Oni prosili, bym odwiedził ich rodziny. To był mój święty obowiązek. -- Przyjdźcie do mnie jutro na rozmowę o godzinie 11.00. -- Dobrze. Przyjdę. Tak skończyła się pierwsza, oficjalna rozmowa z miejscowym sztabem. Czy zgodnie z obietnicą poszedłeś na rozmowę z nowosybirskim "naczalstwem? Następnego dnia poszedłem do nich. Rozmowa początkowo była układna, ale później zaczęli naciskać, żebym wyjechał z Nowosybirska. Wtedy zareagowałem ostro i powiedziałem krótko: - Nie wyjadę! Wtedy oni zaczęli prosić, żebym wyjechał, że tak będzie lepiej; lepiej dla mnie i dla nich. -- Jeżeli prosicie, to wyjadę, jeżeli nakazujecie, to zostaję tutaj -- powiedziałem twardo. Wtedy Żymara, który zajmował się tymi, którzy wychodzili z łagrów, powiedział: -- Ja proszę. -- Dobrze -- odpowiedziałem. Jutro wyjadę, ale jeżeli władze nie pozwolą mi na pracę duszpasterską w innym miejscu, to wrócę tutaj, i będę pracował z waszą, lub bez waszej zgody. Żymara powiedział mi, że załatwi mi bilet na samolot i osobiście odwiezie na lotnisko i na tym stanęło. Wychodząc z urzędu spotkałem Nikołajewa Aleksandrowicza. Ten z obłudnym uśmiechem podał mi rękę i chciał mi coś powiedzieć. Spojrzałem mu twardo w oczy i odszedłem. Boże mój -- myślałem - ilu ludzi przez tego człowieka trafiło do łagrów, ile pożegnało się z życiem, ilu przez niego cierpiało, to tylko chyba jeden Pan Bóg wie. Nie wiem, może się mylę, ale patrząc na jego karierę, jak on od komsomolca przez KGB doszedł do tego stanowiska, inaczej w komunistyczno-stalinowskim systemie być nie mogło... Dokąd pojechałeś z Nowosybirska? Pojechałem najpierw do Żytomierza. Chciałem zobaczyć, co się dzieje z Zosią Bielak, którą aresztowano trzy tygodnie przede mną, z tego samego powodu, co i mnie. To była przecież bardzo młoda dziewczyna i mogli ją złamać. Na szczęście zastałem ją już w domu. Przez kilka minut nie mogliśmy się nacieszyć tym, że nasze nieszczęścia się skończyły. Serdecznie za to podziękowaliśmy Bogu. -- Jak ciebie traktowali Zosiu? -- pytałem. -- Bardzo różnie -- odpowiedziała. -- Najgorzej jednak było ze współwięźniarkami. Przez dłuższy okres byłam razem ze złodziejkami i prostytutkami. Ich zachowanie było straszne. To się w głowie nie mieści, co te kobiety wyrabiały. Cynizm, bezwstyd, brutalność, straszne rozmowy prowadzone w sposób niezwykle wulgarny... Wysłuchawszy jej więziennych przeżyć, myślałem sobie, że szczęśliwa matka, która wychowała taką córkę i szczęśliwy Kościół, który wśród swoich wyznawców ma takie dziewczęta. Szkoda tylko, że jest ich tak mało. Prześladowani baptyści okryli chwałą męczeństwa wielu swoich wyznawców. Ale i naszych było dużo, zważywszy, że był okres w czasach stalinowskich, że na wolności na Białorusi, Ukrainie i w Rosji było w sumie tylko kilku księży. Wszyscy inni siedzieli w łagrach. Wielu tam zginęło. Nie wiemy nawet kiedy i w jakich okolicznościach. Szkoda tylko, że za moich czasów, a więc wtedy, gdy prześladowanie trochę zelżało, wielu moich braci w kapłaństwie nie rozumiało wartości dobrowolnej ofiary, za wiarę i Kościół. Jeżeli czegoś żałuję z tego okresu, to tylko tego, że za mało było księży i świeckich gotowych na wszystko w imię Boga, tak jak u baptystów. Więcej u nich było takich dziewcząt, jak Zosia. Ale dumny z niej jestem. Cieszę się i wdzięczny jestem Bogu za to, że ona nie zawahała się oddać wolności i zdecydowała się na więzienną poniewierkę za wiarę. Ciekawe, że zaraz po wyjściu z łagru naszły cię takie heroiczne myśli. To proste. Naocznie się przekonałem, ile dobrego wyszło z tego, gdy KGB usiłowało zmiażdżyć i rozdeptać "gorących". Pobudzało to ludzką aktywność, hartowało ludzi, dodawało im ducha i śmiałości. Utwierdzało w wierze wierzących. Wrogów stawiało wobec pytania: -- Dlaczego oni to robią? Skąd czerpią siłę? Kto im pomaga? Gdy patrzę na moje życie, to widzę, jak wiele dobrego dla mnie wynikało stąd, że byłem sądzony i skazany za sprawy wiary. To była moja rehabilitacja. Ludzie słabi podejrzewali mnie czasem, że jestem współpracownikiem KGB, bo inaczej nie mógłbym zrobić tego, co zrobiłem. Dlatego jestem wdzięczny Bogu za to, że dla Jego imienia danym mi było siedzieć w więzieniu. Bo właśnie więzienie przywróciło mi dobre imię tam, gdzie ono zostało nadszarpnięte. To była również wielka przegrana KGB. Zamierzali zniszczyć ludzi i Kościół, a wyszło co innego. Czy dłużej zatrzymałeś się w Żytomierzu? Nie. Pojechałem do Rygi, chciałem się dowiedzieć, co się dzieje z moim przyjacielem Aleksandrem. On także był aresztowany za "podpolną" działalność religijną. Poszedłem do jego matki i od niej dowiedziałem się, że przywieziono go do Rygi z Błogowiejskiej więziennej psychiatrii i umieszczono tutaj, na psychiatrii. I już od stycznia jest w ryskim szpitalu psychiatrycznym. Powiedziała mi, że jego można odwiedzać tylko z nią. Poszedłem do niego sam i bez większych problemów mnie wpuszczono. Boże, co to było za spotkanie. Nie widzieliśmy się trzy lata. A jego przez całe te trzy lata leczono z wiary w Chrystusa. Nie tylko zresztą jego. Wielu działaczy religijnych, katolickich, prawosławnych, a zwłaszcza baptystów, przeszło przez to piekło. Ilu przeżyło? Bóg tylko jeden wie. Ilu załamano fizycznie, moralnie i psychicznie? Tego też nikt nie wie. Na szczęście, Aleksandra nie złamali. Przeżył elektrowstrząsy i jeszcze gorsze od nich rzeczy, były pytania lekarzyoprawców: -- No i co przyszedł Twój Chrystus? Widziałeś Go? Wyrwał cię z naszych rąk? Przywiązywali go do łóżka i drwili z niego. Opowiadał, że byli razem z nim więźniowie, co nie wytrzymywali tego znęcenia się. Pewien dziennikarz popełnił samobójstwo. Rozpędził się i z całej siły, uderzył głową o ścianę i tak zakończył życie. Aleksander wyszedł z więzienia i zakładu psychiatrycznego 26 września 1987 roku. Przetrwał wszystkie próby i znęcania się nad nim. Wiary nie stracił, owszem pogłębił ją. Nabrał jeszcze większego zaufania do Boga. Gdzie skierowałeś swoje kroki po wizycie u Sandra? Rozumie się, że do Kurii Biskupiej i do kardynała. Jak cię przyjęto w Kurii? Dosyć dobrze. Ucieszyli się, że wyszedłem na wolność. Ale też mówili: -- Teraz będziesz mądrzejszy i roztropniejszy. Kardynał także potraktował mnie przychylnie, a nawet serdecznie. W sumie, moje spotkanie z władzami kościelnymi, po wszystkich moich perypetiach i niepewnościach, co do moich święceń wypadło pozytywnie. Trzeba pamiętać z jakim szumem wyjeżdżałem z Żytomierza. Pozostała jednak pewna zadra i pewien ból. Zabrakło mi jasnego ustosunkowania się władz kościelnych do moich święceń. Ciągle wydawało mi się, że traktują mnie niektórzy księża, jak kogoś obcego. Ciągle pamiętałem ich zarzuty, że do kapłaństwa wdarłem się przez okno. A także i to, że tak naprawdę nie wiadomo, czy rzeczywiście jestem księdzem. To mnie bardzo bolało i czekałem na zabranie głosu w tej sprawie ze strony władzy kościelnej. Czy doczekałeś się? Tak. A stało się to w bardzo zwykły i prosty sposób. Ogłoszono rekolekcje kapłańskie, na liście, wśród innych księży, znalazłem swoje nazwisko. I to mi wystarczyło. W ten sposób stałem się jednym z nich. Więcej, już nikt nie stawiał pytania: -- Jest on czy nie jest księdzem? A ksiądz Chomicki, z którym miałem tyle kłopotów, gdy go spotkałem śmiejąc się powiedział: -- Żebyś już nie miał wątpliwości, że przekonałem się do twojego kapłaństwa. Proszę cię, wyspowiadaj mnie. Co robiłeś po rozmowach z władzami kościelnymi? Przez pół roku dochodziłem do siebie. W tym czasie napisałem listy do ludzi, którzy fałszywie oskarżali mnie w sądzie. Wzywałem ich do pokuty i nawrócenia. W odpowiedzi na mój list Ludmiła Garasimczuk tak odpowiedziała: "Mnie od was nic nie trzeba. Zostawcie mnie w spokoju". A Galina Żurawska: "Przebaczcie mi. Ja myślałam tylko o sobie, a poza tym byłam jeszcze prawie dzieckiem. Wiecie, jakie było KGB...". Nazywała siebie nieczułą bestią. Pojechałem jeszcze do Wilna. Księża namawiali mnie, żebym osiadł, gdzieś bliżej Wilna, może na Białorusi i prowadził działalność ewangelizacyjną. Dużo bowiem ludzi zaczęło zwracać oczy w kierunku Kościoła katolickiego. Ale nie mogłem się zdecydować. Gdzieś ku wielkim syberyjskim przestrzeniom, i do zagubionych w wierze ludzi ciągnęła mnie dusza. Poza tym, miałem świadomość, że gdzieś tam daleko czekają na mnie ludzie. A co było potem? Na tym etapie mojej świadomości kapłańskiej nie mogło być inaczej -- pojechałem na Wschód. Łagry -- za "Fatimę" XXII. Znowu w Azji Niedziela, 14 czerwca 1987 roku lecę samolotem nad grzbietami turkmeńskich gór. Gdy patrzyłem na nie, mój duch się ożywił. Góry stwarzają ów szczególny nastrój, kiedy człowiek mimo woli podnosi oczy ku niebu, i szuka czegoś więcej, niż ziemia może dać. Nic więc dziwnego, iż ludzie szukający bliskości z Bogiem, tutaj zakładali i zakładają swoje pustelnie. Do nich też dążą ci, którzy chcę się w ich majestacie i samotności zastanowić nad życiem. Góry -- mówiłem patrząc na szczyty -- witałyście mnie po raz pierwszy w 1976 roku. Dziś, po pięciu latach znowu do was wracam. Rzuca mnie tutaj Bóg, który zdaje się mówić: -- Jesteś żołnierzem i podróżnikiem. Idź szukać dusz, które zginęły. Idź budzić wiarę, świadczyć o wierze i budzić ludzkie sumienia. Nie pytałem, dlaczego ja? Chociaż przyznaję, ta pokusa nieraz na mnie przychodziła. Wylądowaliśmy o godzinie 14.00. Nieznośnie paliło słońce. Temperatura była powyżej 40 stopni. Szukałem choć odrobiny cienia. Przechodziłem z jednej na drugą stronę ulicy. Wszechmogący przygotował mi nową placówkę. Wszystko muszę zaczynać od zera. I to pytanie: dlaczego ja? Nie buntuj się -- mówiłem do siebie, ktoś zawsze musi być pierwszy. Chwała Bogu, że On wybrał mnie. Jak woda, która spływa z gór i użyźnia ziemię, tak i ja, przy pomocy łaski Bożej mam użyźniać serca ludzi, by stały się lepsze i bardziej otwarte na Boga. Nawodniona ziemia rodzi bardzo piękne owoce. A jakie będą owoce mojej pracy? Czy ludzie pozwolą, by przez nich popłynął bystry strumień łaski Bożej? Fergana, po uzbecku znaczy "piękna pani". Piękna dorodnymi plonami i owocami. O, jak chciałbym dożyć tej chwili, by zaowocowała wiara i miłość w sercach ludzkich. Wróciłem do Azji. Tutaj będzie mój dom. Być może, tutaj złożę moje kości. Zresztą, to nie jest ważne, gdzie one rozpadną się w proch. Łagry -- za "Fatimę" XXIII. Osiągnięcia i porażki Przeszło dwadzieścia dwa lata pracujesz na Syberii. Jakie są twoje osiągnięcia, najpierw w zakresie budowy kościołów i kaplic? Trudno mi o tym mówić, ale skoro ksiądz pyta, to powiem. Były to czasy trudne. Najpierw jednak trzeba było odnaleźć katolików, później jakoś ich zorganizować, czyli znaleźć dwudziestu ludzi, którzy tworzyliby komitet parafialny, tzw. "dwudziestkę". Tylko w ten sposób, w ówczesnych czasach, można było rozpoczynać pracę duszpasterską. Ona wnosiła do władz podanie o utworzenie parafii i w pewnym stopniu była odpowiedzialna za jej funkcjonowanie. Następnie, trzeba było wystąpić o rejestrację parafii. Wymagało to wiele zabiegów ze strony komitetu, czyli owej "dwudziestki", potem dopiero można było wystąpić o pozwolenie na budowę kaplicy czy kościoła. Przechodząc zaś do szczegółów, to w Tadżikistanie, razem z wiernymi, wybudowaliśmy dwa murowane kościoły i dwie drewniane kaplice. W Nowosybirsku, jak już o tym wspominałem, wybudowaliśmy kościół na około dwieście, trzysta -- osób. W Sargatce, 100 kilometrów od Omska został postawiony wielozadaniowy, murowany kościół, dla grekokatolików i ludzi obrządku rzymskokatolickiego. W nawie głównej odprawiane są nabożeństwa w rycie rzymskim. W obszernej kaplicy, z wystrojem właściwym rytowi grekokatolickiemu, odprawiają swoje nabożeństwa ludzie tego wyznania. Na piętrze mieści się pracownia ikon. Po drugiej stronie nad zakrystią, sypialnia dla kilku osób. Sypialnia jest w pełni wyposażona. W wiosce, w odległości około 80 kilometrów od Omska wybudowano kościółek na 100 osób. Około 140 kilometrów od Omska, w przerobionym domu mieszkalnym urządziliśmy kaplicę również na około 100 osób. W Czelabińsku został wybudowany kościół na 200 osób, podobnej wielkości kościół -- w Tomsku. W Taszkieńcie wybudowaliśmy plebanię i kościół oraz w Ferganie kościół zbliżony wielkością do tego w Czelabińsku. Wsparłem również finansowo budowę kościoła w Omsku. Czyli w sumie dwanaście kościołów i kaplic. Niesamowite! Zbudować tyle, w tak trudnych warunkach, kiedy była najpierw tylko garstka ludzi i ani kawałka ziemi, nie mówiąc już o trudnościach, jakie stwarzały komunistyczne władze. To jest naprawdę wielki sukces i łaska Boża. Co jeszcze zaliczyłbyś do osiągnięć w czasie swego długoletniego posługiwania na Syberii? Uruchomiłem ponad dwadzieścia ośrodków duszpasterskich, gdzie ludzie zaczęli zabiegać wokół utworzenia parafii i zezwolenia na budowę kościołów. Wszędzie tam, gdzie duszpasterzowałem, chociaż przez pewien czas, jak w Ferganie, Duszambe, Czelabińsku czy Nowosybirsku, jeździłem po dalszych i bliższych miasteczkach i wsiach, budząc świadomość religijną i zachęcając do organizowania się w parafie. Efekty tego były rożne, ale nikt z zamieszkujących tam katolików nie może powiedzieć, że zostali zapomnieni przez Kościół. Co jeszcze możesz zaliczyć do swoich sukcesów duszpasterskich? To są nie tyle moje sukcesy pastoralne ile działanie łaski Bożej. Mam tu na myśli ludzi, którzy przyszli do Kościoła. Wymienię tylko niektórych, jak Aleksadra, malarza, który przez baptystów, gdzie był aktywnym członkiem, trafił do Kościoła. Po wielu dyskusjach, o których mówiłem wcześniej, przede mną odbył pierwszą spowiedź i rozliczył się z dotychczasowego życia. Następnie Zofię Bielak, która zawsze mówi: "Dziękuję Bogu za to, że na swej drodze spotkałam księdza Świdnickiego." Dobre kontakty z duchownymi prawosławnymi zaowocowały przejściem trzech z nich do Kościoła katolickiego, czwarty powoli przygotowuje się do tego. Z siedmiu młodzieńców z Ukrainy, których wysłałem do seminarium duchownego w Rydze, sześciu zostało księżmi. A z Syberii masz kogoś w seminarium? Tak. Jeden jest u jezuitów w Polsce, a drugi w nowosybirskim seminarium. Ponadto opiekuję się dalej kilkoma innymi klerykami z Ukrainy. Za duży sukces poczytuję nowo utworzonym parafiom, że z nich wyszło dziesięć dziewcząt, które wstąpiły do zgromadzeń żeńskich i zostały zakonnicami. Co jeszcze możesz zaliczyć do swoich sukcesów jako ksiądz i duszpasterz? Nie wszyscy księża, nawet ze mną zaprzyjaźnieni, uznają to za sukces, ale ja tak. Mam tu na myśli ową działalność ekumeniczną, o której wspomniałem już wcześniej. Dzięki niej, a zwłaszcza dzięki kontaktom z baptystami, młodzież nasza nabrała odwagi mówienia i świadczenia o Bogu i Kościele. Ja również innymi oczami spojrzałem na Kościół mimo, iż już coś niecoś wiedziałem o soborowej wizji Kościoła, do którego należą wszyscy, chociaż w różnym stopniu, nawet niewierzący, którzy starają się szukać prawdy i postępować zgodnie z własnym, nie przetrąconym sumieniem. Dzięki tym kontaktom, wszędzie gdzie pracowałem nie było zgrzytów między nami, a przedstawicielami innych wyznań. Wyjątek stanowi duchowny prawosławny w Sargatce, który ostatnio zabronił swoim wiernym chodzenia na Msze święte tak grekokatolickie, jak i rzymskie. Podejrzewam, że otrzymał taki "prykaz" od moskiewskiego patriarchy. Utworzone z mojej i Aleksandra inspiracji wspólnoty ekumeniczne, w różnej zresztą formie, działają do dziś. I uczą być razem, modlić się i pracować jako ludzie wierzący w Chrystusa. W życiu tak bywa, że zawsze obok sukcesów zdarzają się także porażki i to zarówno w życiu osobistym, jak i działalności społecznej, gospodarczej, a także religijnej. Czy i jakie miałeś porażki przede wszystkim jako duszpasterz? Niestety było ich sporo. Jak wspomniałem wcześniej, jeździłem po wioskach i organizowałem punkty duszpasterskie. Gdy zjawiałem się pierwszy, drugi raz w jakiejś miejscowości, to na Mszę świętą przychodziło -- jak na tamte strony -- dużo ludzi, nawet do dwustu osób. Później liczba ich zaczęła maleć. W końcu było tak, że na Mszę świętą przychodziło około pięciu starszych kobiet. Podobnie było z dziećmi. I tak było w wielu wsiach. To był bólów ból. Podobnie rzecz wygląda w Sargatce. W mieście tym jest około trzech tysięcy rzymskokatolików i grekokatolików. Reszta to prawosławni. Są wśród nich Niemcy, Polacy, Ukraińcy i Rosjanie. Dla obydwu obrządków z wielkim trudem i entuzjazmem zbudowaliśmy kościół, którego nie powstydziłaby się nawet żadna parafia w Polsce. Msze święte odprawiane są w rycie grekokatolickim i rzymskim. Języka używam w zależności od ilości wiernych określonej nacji. A więc polskiego, niemieckiego i rosyjskiego, czy ukraińskiego, nawet w czasie jednej Mszy świętej, by zrobić ludziom przyjemność. Niestety bardzo niewielu z nich chodzi na niedzielną Msze świętą. Z trudem na dwóch Mszach można się doliczyć stu osób. Szukałem różnych sposobów, by ich ściągnąć do kościoła. Chodząc po kolędzie, w każdej rodzinie mówiłem o konieczności uczęszczania na Mszę świętą. Wszyscy mi przytakiwali i obiecywali, że będą chodzili. Niestety, skończyło się tylko na obietnicach. Kościół nadal w niedziele i święta świeci pustkami. Mówią też, że w domu modlą się z książeczki i odmawiają różaniec. Na Syberii wytworzył się system religijności i pobożności "bez kościoła". Gdy jest pogrzeb cała rodzina, sąsiedzi i znajomi przychodzą do kościoła. Gdy ktoś zachoruje proszą o odprawienie Mszy świętej o zdrowie. Wtedy przychodzi cała rodzina, obiecują też, że od tej chwili będą uczęszczali na niedzielną Mszę świętą. Gdy odmawiałem pogrzebu z powodu tego, że zarówno zmarły jak i rodzina nie chodzili do kościoła, wtedy oni prosili "babkę od pogrzebów", by odmówiła modlitwę za zmarłych. Przez trzy miesiące chodziłem do szkoły i opowiadałem dzieciom o Piśmie świętym. Przedstwiałem postacie biblijne i ich rolę, gdy chodzi o religijność Izraelitów. Z Nowego Testamentu koncentrowałem się na osobie Jezusa Chrystusa, Matce Bożej, Janie Chrzcicielu, Apostołach, a także przypowieściach, w oparciu o które Pan Jezus przedstawiał pewne prawdy wiary i zasady postępowania. Początkowo chodziło około trzydziestu uczniów, a potem coraz mniej i zostało tylko kilkoro. Czy podejmowałeś jakieś próby, by ich przyciągnąć do kościoła? Niejedną. Urządzałem "ruchomą szopkę", "Misterium Męki Pańskiej". Wystawiałem te misteria w szkołach i świetlicach. Wszędzie była duża frekwencja, ale bez większych skutków, gdy chodzi o praktyki religijne. Zorganizowałem dwa chóry kościelne. Jeden dziecięcy, a drugi złożony ze starszych. Każdy po trzydzieści osób. Korzystając z polskich, i nie tylko, doświadczeń wprowadziłem peregrynacje po rodzinach obrazu Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Obraz bardzo chętnie przyjmowano. Modlono się przed nim niezwykle żarliwie. Ale jak nie chodzili do kościoła przed nawiedzeniem, tak też nie chodzą i po nawiedzeniu. Pewnego roku urządziłem młodzieżową pieszą pielgrzymkę z Omska do Sargatki. Wzięło w niej udział 25 osób. Przy kościele w Omsku utrzymało się tylko pięcioro z tych pielgrzymów. Reszta zniknęła z horyzontu. Jeżeli już mówię o swoich porażkach, to muszę także dodać i to, że na tym terenie nie układa mi się najlepiej z baptystami. Usiłowałem robić z nimi tzw. oddolne spotkania ekumeniczne. Niestety, bez powodzenia, mimo dużych wysiłków. To, o czym mówisz brzmi niezwykle gorzko, tym bardziej, że przecież tak niedawno razem z ludźmi, którzy teraz nie chodzą na Mszę świętą, modliliście się w warunkach konspiracyjnych i z niezwykłą energią i poświęceniem budowaliście kościoły, a one teraz świecą pustkami nie tylko w Omsku, Sargatce czy Czelabińsku, ale w wielu innych miejscowościach. Co się stało? Dlaczego tak się dzieje? Przyczyn jest wiele, ale na pierwszym miejscu postawiłbym odzwyczajenie ludzi przez system komunistyczny, od praktyk religijnych. Oni na ogół są jakoś wierzący, ale nie mają poczucia obowiązków wobec Boga. Dlatego trudno ich przekonać do chodzenia na niedzielną Mszę świętą czy do sakramentów świętych. Trzeba pamiętać, że oni przez dwa pokolenia nie chodzili do kościoła, to zrobiło swoje. Poza tym, odnoszę wrażenie, że mimo, iż odmawiają pacierz i wiedzą coś niecoś o sakramentach świętych, to tak naprawdę oni nie rozumieją o co tu chodzi. Przez te siedemdziesiąt lat nauczyli się żyć bez praktyk religijnych z odrobiną chrześcijańskiej wiary i jest tak, jak jest. Myślę, że trzeba od początku wychowywać i wdrażać do praktyk religijnych młode pokolenie, przy czym szczególną uwagę należy zwrócić na dzieci. Będzie to trwało, obym się mylił, kolejne siedemdziesiąt lat, czyli dwa pokolenia. Obojętność religijna rodziców decydująco wpływa na niechęć dzieci i młodzieży do chodzenia na katechezy czy do kościoła. Poza tym młodzież, która nie chodzi do kościoła, naśmiewa się z tych, którzy do niego chodzą. I dlatego inni, którzy by może zaczęli chodzić, chociażby tylko na katechezę, boją się ośmieszenia, nie chcą się zaangażować religijnie. Trzeba sobie też jasno powiedzieć, że katecheza jest za mało interesująca w stosunku do tego, co dzieci widzą w telewizji. Czyli jest mało konkurencyjna. Nie dostarcza tyle atrakcji i przeżyć, co telewizja. Telewizja na Syberii, podobnie zresztą jak w Polsce, a może jeszcze bardziej, jest czynnikiem "organizującym" życie w rodzinie i "dostarczycielem" mocnych wrażeń. Czy to już wszystko, jeśli chodzi o przyczyny waszych kłopotów religijnych? Niestety, nie. Dużą szkodę wyrządzają prawosławni sobie i nam, dając w cerkwiach i wydawanych przez siebie pismach, wyraz niechęci do Kościoła katolickiego, mimo iż ten Kościół finansowo poważnie wspiera Cerkiew prawosławną. Co osobiście uważam, za rzecz całkowicie zbyteczną. Cerkiew prawosławna jest w tej chwili w Rosji bardzo bogata. Znam parafie wielkomiejskie, gdzie rocznie chrzci się po kilkanaście tysięcy ludzi, którzy muszą zapłacić niemałą sumę za dokument chrztu. "Taksy" za poszczególne czynności religijne na rzecz wiernych wywieszone są w każdej cerkwi. Mówienie ludziom, by nie chodzili do kościołów katolickich, kończy się tym, że nie chodząc do nas, przestają też chodzić do cerkwi. Gdy mówimy o zmniejszaniu się praktyk religijnych na Syberii i tam, gdzie były duże zgrupowania niemieckich katolików, trzeba powiedzieć, że wielu z nich wyjechało do Niemiec, zwłaszcza po rozruchach na Zakaukaziu. Na przykład w Kurganie, 100 kilometrów od Afganistanu była kwitnąca parafia. Wiernych było około półtora tysiąca. Po rozruchach na tle narodowościowym, Niemcy opuścili Kurgan. Pozostało zaledwie 25 starszych katolików. Biskup Lenda stanął wobec konieczności zamknięcia kościoła. Robi wszystko, by do tego nie doszło, ale to jest ilustracja do problemu, o którym mówimy. Również z Duszambe, Czelabińska, Omska i Nowosbirska wielu niemieckich katolików wyjechało na Zachód. Z tego co mówisz, sytuacja wygląda niewesoło, tym bardziej, że Zachód ze swoim liberalizmem, materializmem i obojętnością religijną wdziera się do Rosji drzwiami i oknami. I z punktu widzenia ludzkiego, przynajmniej przez pewien czas sytuacja będzie się pogarszać. Jakie widzisz środki zaradcze? Wie ksiądz, mam już 60 lat, próbowałem wszystkiego, a efekty w sprawie najważniejszej -- chodzi o obecność ludzi w kościele -- są raczej mizerne. Podobnie rzecz wygląda, gdy chodzi o ich życie. Myślę jednak, że trzeba zacząć od podstaw, czyli od ewangelizacji, solidnej pogłębionej, a równocześnie budzącej, albo odkrywającej duchowe potrzeby tutejszego człowieka, który może bardziej jest podatny na przesłanie ewangeliczne niż człowiek Zachodu. A ponadto nie jest jeszcze tak zmaterializowany jak ludzie stamtąd. No dobrze, ale kto to ma robić? Myślę, że już nie moje pokolenie. Moim zdaniem ewangelizację winni podjąć ludzie młodzi, świeccy i duchowni. Najlepiej by było, gdyby to byli tubylcy, przynajmniej świeccy, gdyż na księży stąd trzeba jeszcze będzie poczekać. Dlaczego akcentujesz sprawę, by byli to ludzie "stąd"? To proste. Człowiek tutejszy, i to jeszcze taki, który wyszedł z tygla sowieckiego, ma specyficzną mentalność i specyficzne potrzeby duchowe, o ile je w ogóle posiada. Odnosi się bowiem czasem wrażenie, jakby był ich pozbawiony, nie mówiąc już o sprawach religijnych. Jest to człowiek, w pewnym sensie okaleczony, któremu nawet trudno czasem zrozumieć pytania i problemy religijne. Poza tym, jest to człowiek Wschodu, któremu nie obca jest tęsknota za czymś, nie zawsze określonym, ale co chciałby posiąść, czy czegoś doświadczyć. Dlatego człowiek z innego kręgu kulturowego i o innych doświadczeniach nie zawsze potrafi go zrozumieć i zaproponować treści religijne w sposób możliwy przez niego do przyjęcia. Z tego powodu trud ewangelizacyjny powinni podjąć ludzie stąd. Wiem, ile dobrego zrobiła i robi dalej Ludmiła Władimirowna. I nie tylko ona. Pochodziła z rodziny areligijnej. Była już w pełni dojrzałą kobietą, kiedy przyjęła chrzest i pierwszą Komunię świętą. Z wykształcenia jest inżynierem elektronikiem. Świetnie nauczyła się mówić po polsku. Rodzoną siostrę z Taszkientu przygotowała do chrztu i pierwszej Komunii świętej. Z jej inspiracji sporo osób znalazło się w Kościele katolickim, a jej siostrzenica wstąpiła do zakonu w Polsce. Ludmiła często przyjeżdża do Polski. Wykłóca się z biskupami o księży do pracy na Wschodzie. Dzięki niej jest dwóch księży z Polski w Permie i jeszcze kilku w innych miejscowościach. Podobnie Aleksander i inni ze wspólnot ekumenicznych. Jest tylko pewien problem z księżmi pochodzenia niemieckiego, ale urodzonych, wychowanych i wykształconych w Rosji, którzy po święceniach nie chcą pracować na miejscu i wyjeżdżają do Niemiec. Wiele razy mówił mi o tym przełożony ośrodka jezuickiego w Nowosybirsku. Nie znaczy to wcale, że księża z Polski i innych krajów Zachodu są zbędni. Chodzi tylko, by się zaangażowali na serio w ewangelizację, a nie obsługiwanie tylko osób starszych i tych, którzy przychodzą do kościoła. No i oczywiście żeby starali się wczuć w mentalność i potrzeby duchowe tutejszych ludzi. By moja wypowiedź nie brzmiała zbyt pesymistycznie, chcę podkreślić, że ostatnio pojawił się nowy duch w rejonie Uralu, Czelabińsku i Jekatienburgu. Duchowni i świeccy prowadzą tam bardzo aktywną ewangelizację. Dzięki ich wysiłkom w Kościele pojawiło się sporo nowych i bardzo interesujących ludzi. Oby tak dalej. Łagry -- za "Fatimę" XXIV. Plany na przyszłość Powiedz mi, co ty teraz robisz i jakie masz plany na przyszłość? No cóż. Jestem księdzem dwóch obrządków. Odprawiam Mszę świętą w rycie rzymskim i mam uprawnienia, by odprawiać w grekokatolickim. W związku z tym obsługuję parafię grekokatolicką w Omsku i czasem w Sargatce, gdy tamtejszy proboszcz wyjedzie z posługą do innej miejscowości. Ponadto obsługuję wiernych w rejonowym mieście Marianówce pod Omskiem, wioskę Oktiabskoje, odległą od Sargatki 7 kilometrów, do której zimową porą można dojechać przez zamarzniętą rzekę Irtysz. Latem trzeba jechać 90 kilometrów drogą od Omska. Oprócz tego obsługuję wieś Irtysz, położoną od Omska na wschód. W sumie, jestem odpowiedzialny za cztery ośrodki duszpasterskie. Mam grupę nauczycieli, z którymi spotykam się raz w miesiącu i omawiamy różne problemy, nie tylko religijne, ale także z zakresu kultury i problemów społecznych, których tu nie mało. Zainicjowałem też budowę drugiego kościoła w Omsku. Prosiłem księdza biskupa, by mnie zwolnił z tego obowiązku. Teraz tę budowę prowadzi o. Martyn, Słowak, i jest za nią odpowiedzialny. Co zatem chciałbyś robić? Tak mówiąc szczerze, nie odpowiada mi praca stacjonarna, to znaczy siedzenie na parafii czy parafiach i duszpasterzowanie. Niejako z natury mam w sobie coś z misjonarza, pioniera i zagończyka. Chciałbym jeździć, np. po Syberii, czy Kazachstanie i szukać zagubionych w tym wielkim kraju, katolików. Organizować ich we wspólnoty parafialne i iść dalej. Wtedy po mnie niech przychodzi ktoś inny i prowadzi zorganizowaną pracę duszpasterską. Wiem, że na Magadanie i jeszcze dalej, są ludzie, w których tli się jeszcze jakaś iskierka wiary i do nich właśnie chciałbym dotrzeć. Ostatnio jeździł tam mój ksiądz biskup. Niestety, nie wziął mnie ze sobą. Obserwując siebie, widzę, że ja na jednym miejscu wytrzymuję maksymalnie pięć lat. Potem coś się we mnie wypala i mam poczucie, że nie mam już nic do dania moim parafianom. I wtedy zaczynam czuć się źle. Rodzi się jakieś poczucie pustki i przychodzi myśl, by odejść. I praktycznie tak było zawsze w mojej 25-letniej pracy kapłańskiej, wliczając w to łagry. W tej chwili także chciałbym odejść z pracy w Omsku i okolicznych parafii. Jakie jeszcze inne masz pomysły, które chciałbyś realizować? Mam ich kilka. Chciałbym, jak przed laty, tworzyć oddolne grupy ekumeniczne. To znaczy chciałbym zbierać katolików, prawosławnych, baptystów i ludzi z innych wyznań chrześcijańskich, by modląc się razem, przestali patrzeć na siebie wrogo; by umieli pomagać sobie, by poczuli się dziećmi jednego Boga. W takich grupach nie mówiłoby się o różnicach i o tym, kto ma rację. W ogóle chciałbym wyeliminować dyskusje merytoryczne. W ekumenizmie oddolnym chodziło by przede wszystkim o życie chrześcijańskie, braterstwo i przyjaźń, a także troskę o to, by niewierzący uwierzyli w Chrystusa. To dobry pomysł. Masz rację, z życia chrześcijan koniecznie trzeba wyeliminować wszelkie wzajemne niechęci, by chociaż z tej strony nie było zgorszenia dla świata, który i tak coraz bardziej dystansuje się od Boga. Drugim moim marzeniem jest utworzenie grup ewangelizacyjnych spośród młodzieży i ludzi w wieku średnim, którzy w swoim środowisku byliby głosicielami Dobrej Nowiny na taki sposób, jak to robią baptyści, tylko bez najmniejszej wrogości do kogokolwiek. Chciałbym też wychować liderów chrześcijańskich, którzy będąc w kontakcie ze swoimi księżmi, sami organizowaliby ludzi we wspólnoty i przekazywali im prawdy wiary. Gdzie i w jakich warunkach chciałbyś tworzyć takie grupy? Mówiąc szczerze, marzy mi się praca w jakiejś większej parafii, w której danoby mi możliwość tego rodzaju pracy. Nie chciałbym być ani proboszczem ani wikarym -- tylko księdzem, który pracowałby w różnego rodzaju wspólnotach. Czy nie sądzisz, że już jesteś za stary do pracy wśród młodzieży? Gdy chodzi o pracę wśród młodzieży, zwłaszcza tutaj w Rosji, to nie jest sprawa wieku, ale metody i sposobu podejścia do nich. Myślę, że takiej metody już się dopracowałam, a także ją sprawdziłem. A z młodzieżą zawsze się dogadywałem. Dogaduję się także teraz. Słuchając tego co mówisz i patrząc na usytuowanie twego mieszkania w kompleksie czterech bloków mieszkalnych, każdy po dziesięć pięter, nieodparcie nasuwa mi się myśl, dlaczego nie nawiązałeś bliższego kontaktu z mieszkającymi tu ludźmi. Z tego, co zdążyłem zauważyć, oni chyba nie są związani z żadnym Kościołem, nawet jeżeli są ochrzczeni. Czy właśnie nie mógłbyś tutaj zacząć realizować swoich idei o wspólnotach?. Wiesz, jacy ludzie chodzą do kościoła? Przeważnie starsi, a tu aż się roi od dzieci, młodzieży i ludzi w średnim wieku? Hm. Aż się skurczyłem i dech mi zaparło, gdy ksiądz postawił mi to pytanie. Dlaczego nie nawiązałem z nimi kontaktu? Dlaczego nie utworzyłem dla nich w moim mieszkaniu kapliczki? Przecież to są rzeczywiście moi najbliżsi sąsiedzi i mogliby się stać członkami wspólnot, o których marzę? Wie ksiądz, tak naprawdę dopiero teraz uświadomiłem sobie tę sprawę, gdy ksiądz mi postawił pytanie. Okazuje się bowiem, nawet nie wiem po raz który, że szukamy czegoś daleko, marzymy o czymś odległym, gdy możliwości są w zasięgu ręki. Ksiądz tym pytaniem sprowadził mnie na ziemię. Reszta jest w ręku Boga i księdza biskupa. Nie tylko. Wiele rzeczy jest w twoim ręku. Ja, na przykład, na twoim miejscu zacząłbym intensywnie duszpasterzować wśród mieszkańców tych bloków. Dokupiłbym jeszcze jedno lub drugie mieszkanie i urządziłbym sporą kaplicę. Będąc w Rio de Januario, widziałem nie tylko kaplice, ale całe kościoły, w blokach mieszkalnych. Dzisiaj tak się robi w wielkich miastach, zwłaszcza tam, gdzie dojazd jest trudny i nie ma gdzie parkować samochodów. Pomyśl nad tym. Ale powiedz jakie jeszcze inne myśli snują ci się po głowie? Boję się do nich przyznać, ale czasem przychodzi mi chęć, by wstąpić do jakiegoś zgromadzenia... No wiesz?! Ty włóczęga i chcesz do zakonu? Moim zdaniem jesteś już za stary, by się przestawić na życie w zgromadzeniu zakonnym. A poza tym, przy twoim radykalizmie i niezależności nie wiem, czy ktoś z tobą, a ty z innymi, mógłbyś wytrzymać. Oczywiście żartuję, ale pamiętaj, każdy rozsądny przełożony zakonny, gdybyś np. znalazł się w jakims polskim zgromadzeniu, zaraz by cię wysłał do Rosji, ze względu na doświadczenie i znajomość realiów tutejszego życia. Widzę, że kiedy chodzi o moje marzenia, to cały czas ksiądz wylewa na moją głowę kubeł zimnej wody. Ale przyznaję, jest w tym wiele racji. Łagry -- za "Fatimę" Ksiądz Świdnicki w moich oczach Po raz pierwszy z księdzem Świdnickim zetknąłem się w 1989 roku na Ukrainie, w czasie uroczystości fatimskich w Dowbyszu, koło Żytomierza. Wtedy, w sposób uroczysty, została wprowadzona figura Matki Boskiej Fatimskiej. Przy końcu Mszy świętej niezwykle żarliwie przemówił pewien ksiądz. Mówił o tym, że został aresztowany i osadzony w łagrze z tego powodu, iż znaleziono u niego w czasie rewizji książeczkę o Matce Boskiej z Fatimy. -- Patrzcie -- mówił -- co może Pan Bóg i Matka Boża. Kilka lat temu skazano mnie na więzienie i łagry, a dziś wprowadzamy uroczyście figurę Matki Boskiej z Fatimy tutaj, i ja mogę swobodnie przemawiać. Mało tego, jak widzieliśmy na ulicach miasta ruchem kierowała milicja, by procesja mogła przejść swobodnie przez Dowbysz. Mówił jeszcze długo i z pewną dumą, że on, łagiernik przemawia w tej uroczystej chwili. Kiedy zapytałem stojącego obok mnie księdza: kim jest ten kaznodzieja?, wtedy właśnie usłyszałem, że to ksiądz Świdnicki, który niedawno wyszedł z łagrów. Oskarżono go -- jak o tym była mowa -- między innymi o to, że rozszerza wrogą sowieckiemu państwu literaturę. Później kilkakrotnie, jadąc na Zachód, ksiądz Świdnicki wpadał do mnie do Warszawy, by porozmawiać o sprawach Kościoła. Nasze rozmowy z zasady dotyczyły problemów religijnych, zwłaszcza na Wschodzie. Bardzo go bolało to, że Kościół katolicki tak powoli podejmował działalność na terenach byłego Związku Radzieckiego. -- Baptyści, świadkowie Jehowy -- mówił -- budują swoje domy modlitwy, mobilizują i zjednują sobie ludzi, a u nas wszystko idzie tak opornie i powoli. A był to rzeczywiście czas "gorący", bo ludzie po upadku stalinowskiego systemu byli zdezorientowani i szukali wartości i przesłanek, według których mogliby kształtować swoje życie. On ciągle mnie pytał, co i jak robić, by zakony i biskupi wysyłali księży na Wschód. Wtedy nie było jeszcze tam ustanowionej hierachii kościelnej. Dużo też mi opowiadał o swojej drodze do kapłaństwa, pracy na Syberii i pobycie w łagrach. Pisałem o tym w poprzednich rozdziałach. Ostatnio, to znaczy w czerwcu 1996 roku, jadąc do Niemiec także wpadł do mnie, by porozmawiać trochę o stanie swego ducha i sytuacji Kościoła na Syberii. W czasie rozmowy, mimochodem powiedziałem, że jeżeli będzie jechał samochodem, to bardzo chętnie się z nim zabiorę za Ural. I stało się. Pewnego wieczoru zadzwonił do mnie z Hanoweru, informując, że jedzie samochodem i mam "pakować walizki". W takich oto okolicznościach wybrałem się na Syberię szlakiem skazanych, najpierw przez carat, a później przez system sowiecki na pobyt i śmierć w więzieniach... łagrach... Zsyłano nie tylko naszych rodaków, ale także ludzi innych narodowości. Nie o tym jednak chciałem pisać w tym końcowym rozdziale, ale o księdzu Świdnickim, jakim on jest dzisiaj, po tych wszystkich przejściach, o których traktuje ta książka. Podróżując i przebywając z nim praktycznie bez przerwy przez trzy tygodnie, mogłem mu się bliżej przyjrzeć jako człowiekowi i księdzu; zapoznać się z jego myśleniem, pragnieniami i marzeniami. Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, to ksiądz Świdnicki jest raczej niskiej postury, ale za to ma wielką łysinę. Pan Bóg obdarzył go dużymi zdolnościami. Łatwo uczy się języków, ma doskonały słuch, gra na organach i pięknie śpiewa. Gdyby żył w innych czasach i w innym kraju, jego zdolności mogłyby zabłysnąć o wiele jaśniejszym blaskiem. Jest, jak to się mówi, człowiekiem z charakterem. Twardy dla siebie, ale też wymagający od innych. By wymusić na parafianach poprawę z tak zwanych grzechów społecznych, jak np. nadużywanie alkoholu, o czym pisałem wcześniej, narzucał sobie ścisły post i mówił, że będzie tak długo pościł, aż oni przestaną pić. Nierzadko słaniał się na nogach z głodu. Kobiety prosiły go: -- Ojczeńka, niech ksiądz nie traci zdrowia. Ale on nie ustępował. -- Przestanę pościć -- mówił -- gdy przestaniecie pić. Fakt ten wskazuje na jego determinację i silną wolę. Gdy ksiądz Świdnicki coś sobie postanowił, nic i nikt nie był w stanie go powstrzymać. Wszystko robił, by osiągnąć postawiony sobie cel. Poza tym, ksiądz Józef, to urodzony przywódca i nie tylko. To także dyskutant i polemista. Gdy tylko nadarzy się okazja, sam "rzuca rękawicę" lub rzuconą podejmuje, czyli rozpoczyna dyskusję. Kiedy w Nowosybirsku czekałem na niego (poszedł załatwiać jakąś sprawę), zaczął mnie agitować wyznawca Kościoła Jerozolimskiego, i przez pewien czas coś tam nawijał. Po powrocie powiedziałem o tym księdzu Józefowi, wtedy zaiskrzyły mu się oczy i zawołał: -- Dlaczego ksiądz go nie zatrzymał? Ale bym sobie z nim pogadał -- powiedział śmiejąc się. W kilku kwestiach, zwłaszcza spornych, jeśli chodzi o wyznania chrześcijańskie, jest niezwykle oczytany i merytorycznie dobrze przygotowany. Ma też cały szereg własnych przemyśleń. Ma w sobie, obok pewnej twardości i zadziorności, coś z usposobienia dziecka. Chodząc z nim po Moskwie, mogłem zauważyć jak różne interesowały go rzeczy. Z jakim zaciekawieniem przyglądał się wystawom. W sklepach brał do ręki i oglądał wiele przedmiotów, których w zasadzie nie miał zamiaru kupić, ale traktował je jako rzeczy godne obejrzenia, mówiąc po prostu -- bawiły go jak zabawki. A przecież ksiądz Świdnicki to "światowiec" -- zjeździł całą Europę i widział wiele wspaniałości tego świata. W Moskwie poszliśmy zobaczyć, jak postępuje budowa prawosławnej cerkwi "Spasitiela" (Zbawiciela), mnie wystarczył jeden, drugi rzut oka i wszystko stawało się jasne, a tym samym mało już interesujące. Ksiądz Józef natomiast przyglądał się każdemu szczegółowi. Zachodził to z jednej, to z drugiej strony i oglądał detale. Tak praktycznie przedstawiały się wszystkie jego oględziny. Do zbudowanej od nowa "Arki" -- przy wejściu na kremlowski plac -- wracał kilkakrotnie i wzywał mnie do bardziej uważnego przyglądania się: -- Patrzaj! Patrzaj! -- mówił. Obszedł też i "detalicznie" obejrzał odbudowywany przez księży salezjanów kościół Najświętszej Maryi Panny. Nie interesowały go natomiast cuda natury. Ja się zachwycałem wspaniałością uralskich gór, kanionów i lasów, zielonością zbóż i syberyjskich stepów, nie mówiąc już o brzozowych zagajnikach, które nadawały tym ogromnym, równinnym przestrzeniom, porosłych zbożami i trawą iście parkowy charakter. Jego stosunek do ludzi był nacechowany jakąś głęboką życzliwością i gotowością do rozmów, niezależnie od tego, czy byli to ludzie młodzi czy starsi, wykształceni czy prości. Patrząc na jego kontakty z ludźmi, nabierało się przekonania, że dla niego najważniejszy jest człowiek. Zawsze miał dla niego dobre słowo i ową, taką ważną w stosunkach międzyludzkich gotowość do wysłuchania każdego. Może właśnie dlatego ksiądz Świdnicki jest człowiekiem "poza czasem". Szybko zorientowałem się, że umawianie się z nim na określoną godzinę -- to było jak przysłowiowe czekanie na "Godota": przyjdzie nie przyjdzie. Mówiłem wtedy do siebie: bądź cierpliwy, nie złość się, czekaj. Jego stosunek do czasu najlepiej charakteryzuje powiedzenie pallotyna urodzonego na Kijowszczyźnie, księdza Aleksandra Milewskiego: "Godzina spóźnienia to żadne spóźnienie". Jadąc z nim przeszło pięć tysięcy kilometrów obserwowałem go jako kierowcę. Był to najdziwniejszy kierowca z jakim kiedykolwiek jechałem. Nawiasem mówiąc, sam jestem kierowcą, dużo jeżdżę i co nieco wiem, jak należy się poruszać po drogach publicznych. Jedyną zasadą, jedynym znakiem drogowym, z którym ksiądz Józef jako tako się liczył, były czerwone światła. Wszystkie inne przepisy były mało ważne. Pasy na jezdniach nie miały większego znaczenia. Gdy się zatrzymywał na światłach, to zawsze starał się mieć pas jezdni między kołami, by móc wyskoczyć samochodem w lewo lub w prawo. Gdy go zapytałem, dlaczego tak robi, odpowiedział mi z szelmowskim uśmiechem: - Ksiądz zawsze musi być pierwszy. Jeżdżąc z nim po Moskwie, która jest chyba jednym z najgorzej oznakowanych miast świata, stwierdziłem, że nigdy nie słyszałem tyle sygnałów ostrzegawczych i nie widziałem tylu dzikich spojrzeń innych kierowców, co wtedy. A już nie do wytrzymania dla mnie było, gdy jeżdżąc po zatłoczonych ulicach Moskwy, skubał raz po raz kupione przeze mnie winogrona, a zerkając do torby, zjeżdżał ze swego pasa. Kiedy ktoś klaksonem dawał mu znak, odzywał się tylko: -- No! no! Czego krzyczysz? Poza miastem z samochodu wyduszał tyle szybkości, ile się dało. Na szczęście nasza łada nie za wiele mogła. Ale nawet na gorszych drogach rzadko schodził ze 120 km. na godzinę. Jako kierowca był niezwykle wytrzymały. Mógł całymi godzinami, bez przystanku, prowadzić samochód. Gdy groziło mu zaśnięcie za kierownicą, wtedy stosował przyjętą przez siebie terapię, czyli ostre "masowanie" twarzy. Wszyscy kierowcy wiedzą, co to znaczy. Gdy mu mówiłem, że trzeba się zatrzymać, odpocząć i bodaj na chwilę się zdrzemnąć, najczęściej mnie nie słuchał. W samochodzie był uparty jak osioł. Najbardziej niebezpiecznie jeździł w czasie długich przelotów, gdy odmawiał różaniec. Wtedy to chyba wpadał w ekstazę, czy jakiś amok szybkości, chociaż wyglądał całkiem normalnie. Ale przepisy drogowe niewiele dla niego znaczyły. Gdy mu mówiłem: -- Słuchaj! Jak może czuć się Matka Boska, na cześć której odmawiasz różaniec, kiedy łamiesz przepisy, popełniając grzechy drogowe i narażasz swoje i innych życie? -- E, nic nam nie grozi, to drobnostka, zresztą Matka Boska też była ryzykantką -- mówił. Muszę jednak przyznać, że mimo tych "drogowych" grzechów, ksiądz Józef dużo się modlił. Odmawiał przede wszystkim różaniec. Ile odmawiał koronek, nie byłem w stanie się doliczyć. Oprócz tego, ja na głos odmawiałem brewiarz, by on razem ze mną mógł się modlić. Istny cyrk był, gdy ksiądz Józef wymieniał pieniądze w kantorach. Najpierw zajmował miejsce w kolejce. Następnie wyjmował z kieszeni i torby ileś tam kopert, w których przechowywał obcą walutę. Nota bene koperty były rozmieszczone w różnych kieszeniach i ciągle mu się myliły. Kiedy już je odnalazł, rozpoczynał ceremonię segregowania banknotów. Przekładał z jednej koperty do drugiej. Wkładał do kieszeni i znowu wyjmował, by jeszcze raz przeliczyć pieniądze. Całą operację powtarzał kilkakrotnie. A mimo to, ciągle coś mu się nie zgadzało. Trwało to zazwyczaj dosć długo. Wobec tego przepuszczał stojących za nim w kolejce ludzi. Gdy wreszcie zdecydował się podać pieniądze w okienku, znowu je przeliczał. Po wymianie rozpoczynało się sprawdzanie. Był przy tym zarówno skupiony, jak i roztargniony. Taka mieszanka troski i lęku przed pomyłką. Czasem wracał do okienka i jeszcze o coś pytał. Patrząc na to wszystko z boku, można było pęknąć ze śmiechu. W tym czasie nic innego dla niego nie istniało. A przecież, tak naprawdę, pieniądze miały dla niego znaczenie tylko o tyle, o ile były niezbędne do życia, budowy kościoła, kaplicy, czy pracy duszpasterskiej. Ksiądz Józef, mimo swego niskiego wzrostu, był niezwykle szybkim piechurem. Kiedy chodziliśmy po mieście, nigdy nie mogłem za nim zdążyć. Mimo swego wieku -- ma już szęśćdziesiątkę na karku i pewne dolegliwości fizyczne -- tryskał energią. Mógł też spać w każdym miejscu i w każdej pozycji. Przebywając z nim bez przerwy, coraz lepiej go poznawałem. Uderzała mnie jego stała troska o Kościół nie tylko na Syberii, ale także w Europie, którą znał. Nigdy nie podjął jakiegoś tematu, który nie wiązałby się ze sprawą wiary i Kościoła. Odczuwał coś w rodzaju głodu intelektualnego i duchowego w tym zakresie. Jakże się tym różnił od wielu księży, którzy czasem wolą dowcipkować i opowiadać kawały, niż porozmawiać na tematy poważne, które stanowią sedno ich religijnego i umysłowego życia. Niepokoiły go półśrodki podejmowane przez władze kościelne w Polsce, jeśli chodzi o aspekt misyjno-duszpasterski na Wschodzie. Temat, do którego ciągle wracał, to problem ekumenizmu. Idea ekumeniczna, która zrodziła się w jego umyśle około trzydzieści lat temu, ciągle w nim żyje i nurtuje jego myśli. - Co zrobić -- pytał mnie -- byśmy mogli się razem modlić z prawosławnymi i protestantami, żyć w przyjaźni i serdeczności? Bolał nad tym, że niektórzy księża nie bardzo rozumieli tę myśl, a prawosławni bali się jej jak diabeł święconej wody. Tego negatywizmu doświadczył na własnej skórze od duchownego prawosławnego w Sargatce, który zabronił swoim wiernym uczęszczania na liturgię grekokatolicką. W celu łatwiejszego zbliżenia się do prawosławia na płaszczyźnie podstawowej, postarał się o zezwolenie na sprawowanie liturgii, także w obrządku grekokatolickim. Jakie wynikną z tego korzyści duszpastarskie -- czas pokaże. Jedno jest pewne, że oddolna działalność ekumeniczna, to znaczy taka, w której nie dyskutuje się problemów doktrynalnych, prawnych i historycznych, tylko razem się modli -- jest możliwa i bardzo zbliża ludzi do siebie. Doświadczyłem tego osobiście. We wrześniu, 1996 roku byłem w Żytomierzu na takiej modlitwie i "byciu razem". Odbywało się ono w mieszkaniu prywatnym, ale przystosowanym do tego rodzaju spotkań. Zebrało się około dwudziestu osób. Byli wśród nich zarówno prawosławni, jak i katolicy. Poza czasem poświęconym na moją wypowiedź i ich pytania, resztę spotkania wypełniała modlitwa. Czytali Pismo święte, odmawiali ekumeniczny różaniec, a także modlili się własnymi słowami. Atmosfera była niezwykle uduchowiona, a równocześnie prosta, było miejsce na osobiste problemy i spontaniczne wezwania do modlitwy w określonej intencji. O czymś takim właśnie marzy ksiądz Świdnicki. Chciałby, by takich grup ekumenicznych było więcej tam, gdzie obok siebie żyją i pracują chrześcijanie rożnych wyznań. To, co w sposób szczególny uderza u księdza Józefa, to życie problemami Kościoła i stałe zatroskanie o sprawy Boże w sercach ludzkich. Bardzo go boli, gdy spotka się z jakimś nieprzejednaniem i wrogością, zwłaszcza u duchownych tak prawosławnych, jak i katolickich. Czymś niezwykłym jest też Msza święta sprawowana przez księdza Józefa. Na czym polega ta niezwykłość? Czy na pobożności? Pięknym śpiewie? Dobrym kazaniu? Na tym wszystkim, ale nie tylko. Ksiądz Józef ma niezwykły zwyczaj. Potrafi w czasie jednej Mszy świętej sprawować liturgię w kilku językach. Odprawiałem z nim taką Mszę świętą. Zaczynał od "Dominus vobiscum", czyli od łaciny, a potem kolejno mówił po polsku, rosyjsku, ukraińsku i niemiecku. (Wspominał jeszcze, że może modlić się w języku cygańskim). Robił to szczególnie wtedy, gdy zauważył, że na Mszy świętej są przedstawiciele narodów posługujących się jednym z tych języków. Zapytałem księdza Józefa: -- Dlaczego to robisz? Czy obecni na Mszy świętej nie rozumieją języka rosyjskiego? -- Nie! Zaprzeczył. Wszyscy bardzo dobrze mówią po rosyjsku. -- Dlaczego więc robisz ze Mszy świętej wieżę Babel? Odpowiedział mi z rozbrajającą szczerością: -- Robię to po to, by ludziom było miło, gdy w liturgii usłyszą swój rodzimy język. Pewne światło na to, kim jest ksiądz Świdnicki, jakie są jego uczucia i wokół czego krążą jego myśli, daje niewielki zeszyt z kilkudziesięcioma wierszami, Wiersze są pisane po polsku i po rosyjsku. Kilka nawet jest w języku ukraińskim. Wiersze jego obejmują okres od 1950 do 1980 roku. Co z nich wynika? Co one mówią o księdzu Józefie? Nie łatwo na te pytania odpowiedzieć. Myślę jednak, że ukazują jego wrażliwość. On pisze o tym. co czuje, widzi i przeżywa. Postrzega jednak, tak umysłem jak i sercem najpierw prawdy Boże. Ten priorytet nieba nad ziemią, Kościoła nad innymi strukturami społecznymi jest w jego tekstach niezwykle wyrazisty. Nie znaczy to, że obce mu są sprawy np. przyrody. On potrafi podziwiać żółknące i porywane przez wiatr liście, kwiaty na łące, kaczki z młodymi na wodzie. Przedmiotem jego zadumy i serdecznej tkliwości są spracowane ręce kobiet -- ludzka wrażliwość i dobroć. Przez strofy jego wierszy najczęściej jednak myśl biegnie do Chrystusa w żłobie, na Golgocie i Eucharystii. Pisze o człowieku grzesznym, ale i o Chrystusie dobrym i przebaczającym. Bóg ma więcej miłosierdzia od gwiazd na niebie, Piasku na pustyniach i brzegach mórz. Niż jest grzechów ludzi, którzy byli, są i będą. Bóg jest miłością i miłosierdziem. Często w swoich strofach wraca do imienia Jezus. Między innymi pisze: W imieniu Jezus wielka moc. To imię Bóg mu dał, By ze strachu przed Nim Wróg człowieka, szatan padł ! Będąc w Warszawie w 1967 roku, napisał: Patrzę na szybki Wisły prąd, Wieży kościołów, z których bije dzwon I Kopernika pomnik szary, Zakonnic habitów sznur. Gdzie ja jestem? To inny, obcy ale i bliski świat. Oczywiście, nie zapomniał też o Matce Bożej pisząc: Kiedy serca świat omami, I pięknością swoją wciągnie nas, Pomnij na nas Matko Droga, Daj nam siły na ten czas. Taki on jest! Czy taki? Jak każdy człowiek tak i on ma swoje widzenie Bożych i ludzkich spraw; swoje tęsknoty, marzenia i tajemnice. Dlatego kończę na tym. Łagry -- za "Fatimę" Epilog Epilog, który nie jest epilogiem, ale czasem zamykającym pewien okres w życiu księdza Józefa. Właśnie w tym roku kończy on 60 lat i obchodzi jubileusz 25-lecia kapłaństwa. Uroczystości związane z tymi datami odbyły się w warunkach wolności i jego rodzinnej parafii Murafie, w kościele, gdzie przed 25 laty odprawiał swoją pierwszą Mszę świętą. Wtedy drzwi kościoła były zamknięte, a we Mszy świętej prymicyjnej wzięło udział tylko dwadzieścia zaufanych osób i nie żyjący już ksiądz Chomicki, proboszcz parafii. 15 września 1996 roku kościół był pełen ludzi, wspaniale śpiewał chór. Ksiądz Świdnicki w asyście kilku koncelebrujących księży odprawiał swoją jubileuszową Mszę świętą. Kazanie zaś wygłosił piszący te słowa. Po Mszy świętej życzenia składały dzieci i dorośli, ofiarowując Jubilatowi chleb, korowaje i kwiaty. Najbardziej wzruszające chwile przeżywał Jubilat, jego rodzina i znajomi z lat dzieciństwa, gdy razem wspominali dawne dzieje i te niezwykle trudne i dramatyczne czasy stalinowskiego terroru, deportacji, głodu i wojny. Niejako dopełnieniem uroczystości 25-lecia kapłaństwa księdza Józefa na Ukrainie, był jego udział w jubileuszowej uroczystości 250-lecia żytomierskiej Katedry, w której przed laty, publicznie debiutował jako duszpasterz. Pracował tu przez rok. Potem w okolicznościach niezwykle dramatycznych został usunięty przez ówczesne komunistyczne władze. W czasie obiadu, wobec nuncjusza Stolicy Apostolskiej w Kijowie i zebranych biskupów, księży i sióstr zakonnych, niezwykle dowcipnie powiedział kilka słów o niektórych wydarzeniach ze swego życia. Ukoronowaniem zaś jego jubileuszu było nadanie mu przez Stolicę Apostolską, w przeddzień uroczystości jubileuszowych tytułu prałata. Godność ta była z jednej strony wyrazem uznania za jego pracę duszpasterską, za budzenie świadomości religijnej i chrześcijańskiej wśród ludzi, przez całe lata pozbawionych kontaktu z kościołem i księżmi, a także za budowę kaplic i kościołów na Syberii. Z drugiej zaś strony, była najbardziej wymownym wypowiedzeniem się Kościoła na temat kontrowersji wśród niektórych duchownych na temat jego święceń, o czym pisałem wcześniej. Ksiądz Józef nazwałby to z pewnością "ostatnią rehabilitacją". Tytuł ten sprawił mu ogromną satysfakcję. Radość jego była tak wielka, że podpisując się na jubileuszowych obrazkach dodawał "Ksiądz Prałat". Ale to nie koniec owych jubileuszowych radości księdza Józefa. W tym roku został on rehabilitowany przez władze Federacji Rosyjskiej za skazanie go przed laty na więzienie i łagry. Tak się złożyło, że ów dokument, którego fotokopię załączam, otrzymał ksiądz Józef w prokuraturze w tym czasie, gdy byłem z nim w Nowosybirsku. Oto jak Dobry Bóg zamknął okres 25-letniej pracy kapłańskiej księdza Józefa w niezwykle trudnych warunkach. Przed księdzem Józefem staje nowy okres służby Bogu i ludziom. Jest to czas nowych wezwań i nowych zmagań, ale jakże różnych od tych, przed którymi stał Kościół przez siedemdziesiąt lat władzy sowieckiej.