Jerzy Janicki Czkawka Unser Kaiser im Gebet. Vater im Himmel, Lenker der Sonnen, Zeuge für mich, der in Demut dir nacht! Ich nicht habe den Kampf begonnen, Ich nicht streute die blutige Saat! Doch von Feinden und Neidern umgeben Rief ich mein Volk zu seiner Wehr, Lass Deinen Geist uns're Waffen umschweben, Uns sei der Sieg - und Dir sei die Ehr. Harry Sheff WSTĘP, CZYLI SKĄD SIĘ BIERZE CZKAWKA Nigdy w życiu nie prowadziłem pamiętnika. Nigdy mi ani przez myśl nie przeszło utrwalić i przechować dla pamięci przepływający czas, zdarzenia mijającego dnia. Tak byłem zadufany we własną pamięć, że nawet przez lata reporterki nigdy nie zapisywałem imion i nazwisk ludzi, liczb, dat i opowiadanych przez nich zdarzeń. Nawet numery telefonów zawierzałem własnej głowie, a nie notesowi. Można mnie było przebudzić o północy, a bez specjalnej mitręgi recytowałem skład „Pogoni" od bramkarza do lewoskrzydłowego. I nagle któregoś dnia... Teraz, kiedy ma się na grzbiecie tyle lat i kiedy nie sposób sobie przypomnieć, co jadło się wczoraj na obiad, ogarnia dawnego pyszałka porażający lęk, że z każdym dniem i z każdą minutą kartki tego notesu-pamięci płowieją, kruszą się i z wolna, z wolna stają się ledwie strzępkami, a potem pyłkiem rozsianym z dala jeden od drugiego i krążącym jak atomy po galaktyce czasu. To sroga niewdzięczność wobec nich. Bo przecież dzięki nim, kiedy jeszcze poukładane były jako tako na regałach pamięci, mogłem je dowolnie stamtąd wybierać i posługiwać się nimi jak klockami, z których przez ponad pół wieku układałem fabułki scenariuszy, słuchowisk, opowiadań. Ale wyimaginowani bohaterowie zawsze będą tylko zewnętrznym kształtem przypominali żywych ludzi. Są jak manekiny wystawiane w sklepowej witrynie i dopiero tchnienie w nie wspomnienia dawno zapamiętanych postaci zdolne jest ożywić je naprawdę. Bo kiedy już o tym mowa, to przecież to nieprawda, że te wszystkie postacie i zdarzenia z Matysiaków, z Domu czy z Polskich dróg, ze słuchowisk i opowiadań, wzięte zostały z powietrza, z fantazji, z umiejętnie wygimnastykowanej wyobraźni. W każdej z nich JERZY JANICKI • CZKAWKA gdzieś tam tkwi jak nie atom, to neutron, spin, kwant, który był cząstką prawdziwego człowieka. To właśnie ich głosy, powiedzonka, gesty, strzępy życiorysów, a także moje własne doznania i odkrycia na kolejnych etapach poznawania świata, pozwalały mi latami uprawiać zawód opowiadacza polskich losów. Takie więc zatem na starość poczułem wyrzuty sumienia wobec tych wirujących w kosmosie czasu wspomnień i taką odbijać mi się zaczęły czkawką, że powziąłem myśl sprowadzenia ich na powrót na ziemię. A do tego i ta nostalgia do Ziemi, która mnie na świat wydała, do Miasta, które wciąż jest, a którego tak naprawdę dla wielu już nie ma, i które też jak czkawką odbija mi się bez przerwy każdego dnia i o każdej godzinie. Nie jest więc ta książka, broń Boże, pamiętnikiem. Przeciwnie - jest bałaganiarską wiązanką mgnień pamięci, skojarzeń, refleksji, rodzinnych obrazków; trzydzieści pięć czasem błahych, czasem znaczących wspomnień, a jednocześnie pożegnanie raz na zawsze z pomysłem napisania serialu o Lwowie i o ludziach kresów, czegom na własną zgubę nie zrealizował i zrealizować już nie zdążę, a te trzydzieści i pięć zanotowanych tu migawek pamięci miały być brulionem scenariusza. Jest więc ta książka tylko substytutem, namiastką, nie do końca spłaconym wekslem zaciągniętym od Ziemi tam pozostawionej. Jest nieistniejącym notesem, którego z lenistwa czy zadufania nie chciało mi się prowadzić. I teraz odbija mi się to czkawką. Czkawka. Naukowo - singulis. I wcale nie zamierzam szukać na tę dolegliwość lekarstwa... WARSZAWA, CZERWIEC 2000 O WYŻSZOŚCI CZASU MOSKIEWSKIEGO NAD ŚRODKOWOEUROPEJSKIM Zajęcia szkolne roku trzydziestego dziewiątego zaczęły się we Lwowie dopiero w połowie października. Tradycji pierwszego września o tyle stało się zadość, że udzielona została wprawdzie lekcja historii, lecz na końcowy dzwonek przyszło czekać, jak wiadomo, całe pięć lat. Tak więc dopiero w październiku szkoły otworzyły swoje podwoje. Zgoniono nas do sali gimnastycznej. Było czerwono od ło-zungów rozpiętych pomiędzy drabinkami do ćwiczeń. Nowy dyrektor szkoły, przywieziony - jak się wkrótce okazało - aż z Odessy, wygłosił przemówienie powitalne. W jego ukraińsko-- rosyjsko -polskim wydaniu przemówienie to brzmiało mniej więcej tak: Władza radziecka kocha dzieci. Władza radziecka dba i troszczy się o młodzież. Najlepszym tego dowodem, że od jutra lekcje zaczynać będziecie, drodzy uczniowie, nie jak za pańskiej Polski już o godzinie ósmej, ale dopiero o dziewiątej. I tak było istotnie. Jakoś widać chyba przez nieuwagę zapomniał tylko dodać, że wówczas we Lwowie już od dwóch tygodni obowiązywał czas moskiewski i ta dziewiąta była praktycznie siódmą rano. Jeśli rzecz ująć dialektycznie - dyrektor wcale nie łgał: szkoła zaczynała się o dziewiątej. I jak każda lekcja, również i ta miała cechy wielce dydaktyczne i pouczające, bo płynące z niej nauki obowiązywały jeszcze przez dalsze lat pięćdziesiąt... ^_„——< ŁjL C_ " "" •-*•" «•• T.- -1 •a?3^Ły^gi|hQ) yay>rx5' PSIE SERCE Już, już trzymałem palec na przycisku pilota, żeby zmienić program, kiedy redaktorowi „Panoramy" zachciało się mnie wzruszyć i wyemitował migawkę przegraną z włoskiej telewizji. Oto na przystanku autobusowym jakiejś sycylijskiej mieściny drzemał pies. Na widok nadjeżdżającego autobusu wychudzone z głodu i starości psisko poderwało się nagle energicznie i z zadartym pyskiem wpatrywało się w wysiadających pasażerów. Widać było w zbliżeniu kamery, jak w oczach znękanego wyczekiwaniem zwierzaka fala rozpaczy zalewała tlące się iskierki nadziei. Po czym wehikuł odjeżdżał, a pies ponownie zapadał w drzemkę, z której wyrwać go miał kolejny nadjeżdżający podług rozkładu jazdy autobus. Narrator, najwyraźniej wzruszony całą tą scenką, objaśniał, że pies ten, straciwszy przed szesnastu laty swego pana, odtąd tak już dzień w dzień daremnie wyczekuje jego powrotu. Pamiętam, że pierwszą moją bezwstydną reakcją zawodowca była myśl o zmarnowanym przez włoskiego filmowca temacie. Taka sobie reporterska, wyciskająca łzy migawka? I tylko tyle? A przecież właściciel tego psa nie rozstał się z nim przed szesnastu laty tak po prostu bez powodu. Może był członkiem mafii (wszak to Sycylia!) i wywlekli go z domu karabinierzy? Może wybrał się na północ w poszukiwaniu pracy? A może opuściła go z kochankiem niewierna żona i wyruszył, głodny pomsty, w ślad za zdradliwą parą? Czy to zresztą ważne, kim był ten człowiek, zły czy dobry, szlachetny biedak czy nędzny szubrawiec? Wierne psie serce nie ocenia swego pana ani kodeksem, ani poziomem socjalnej hierarchii. Po prostu zwierzak nie jest w stanie pojąć, co się właściwie stało, że nagle został sam. Przez całe szesnaście lat nie do- 11 j JERZY JANICKI • CZKAWKA puszczał nawet do swojej biednej psiej głowy myśli, że pan, jego pan, może do niego nie wrócić. Czy tu zresztą chodzi o to, co sobie ten pies wyobraża, jeżeli w ogóle psy, cokolwiek by o ich mądrości mówić, mogą posługiwać się czymś tak eterycznym i nienamacalnym jak wyobraźnia? Ten pies to tylko impuls, to jak zapałka, którą jeśli przyłożyć pod umiejętnie poukładany stos chrustu wyobraźni, roznieci ogień dowolnie płonących losów tego człowieka, który psa opuścił. Może chciał dobrze i jechał właśnie do weterynarza, ale zagubiony w wielkim mieście wpadł pod tramwaj, który mu obciął obie nogi? A może właśnie przeciwnie - był złym człowiekiem i w traktierni przegrał tego wieczoru swego psa w karty? A może po drodze przyłączył się do strajkujących bezrobotnych, rozbił kamieniem wystawę i siedzi teraz za kratkami? Co ja się zresztą będę wysilał i wymyślał fabułę za jakiegoś Włocha, który zmarnował taki temat, poprzestając na dwuminutowej migawce, żeby zarobić parę lirów... Tak to sobie wtedy i zanotowałem: sam obrazek. Może jeszcze kiedyś się przyda... Aż tu nagle po jakimś czasie nowa niespodzianka. I znów wypełzła z telewizora. Mało tego - znów z psem w głównej roli. Ale już z kundlem naszym, polskim, poczciwym, zapchlo-nym warszawskim kłapouchem. I to w scenerii wypisz, wymaluj jak ta z sycylijskiego miasteczka, bo też z przystankiem autobusowym w tle. Róg Sobieskiego i Truskawieckiej na Sadybie. Ten nasz pies w odróżnieniu od swego włoskiego alter ego nie odznaczał się sentymentalnym wyczekiwaniem i ślepą wiarą w fatalizm. Przeciwnie - nerwowo krzątał się między nogami oczekujących na autobus pasażerów, a kiedy nadjechał numer sto szesnaście, pierwszy wskoczył do środka. Podobno, jeśli wierzyć wyznaniom kierowcy, obwąchując wszystkich pasażerów, dojechał aż do ostatniego przystanku na Żoliborzu, po czym odbył drogę powrotną, wysiadł na Sadybie, przebiegł -cwaniak - na zielonym świetle na przeciwległą stronę Sobieskiego i doczekawszy autobusu tym razem numer trzysta dziewiętnaście, znów zabrał się w kolejną podróż. Po godzinie widziano go ponownie na tym samym przystanku. Ponoć wędrował tak aż do zmierzchu. Ta opowiastka o psiej wierności i rozpaczy za utraconym panem była idealną kopią włoskiej. Niemal plagiatem, gdyby nie PSIE SERCE zaledwie o dwuminutową migawkę tu szło, a więc o zdarzenie prawdziwe, nie podlegające ochronie autorskiego prawa. Cóż dalej ? Wiadomo, że kiedyś i tę historię trzeba mi będzie rozpisać. No bo dlaczego ten facet, który pewnego dnia wsiadł do stu szesnastu na rogu Sobieskiego i Truskawieckiej, nie zabrał ze sobą psa? Niewykluczone, że był pijany. A może wcale nie, może wcale nie spostrzegł, że pies nie zdążył za nim wskoczyć, i kiedy wysiadł na najbliższym przystanku i zawrócił na róg Bonifacego, psiaka już tam nie było? Może uciekał przed ruskimi reketierami, którym nie zapłacił haraczu, i dopadł pierwszego z brzegu autobusu, wyżej sobie ceniąc życie niż psa? Może teraz, rwąc włosy z głowy, objeżdża wszystkie schroniska i rozlepia na przystankach karteczki, obiecując wysokie znaleźne? Czy psa przygarnęła jakaś litościwa dama, czy może zapija-czony badylarz dawno go już uwiązał łańcuchem do budy? Całą Polskę, jeśli się uprzeć, można przy tej okazji pokazać, bowiem ten skowyczący z rozpaczy psiak na autobusowym przystanku to ledwie ekspozycja kilku naraz, kompletnie od siebie różnych opowiadań... Czy to już cynizm, żeby tak sobie mieć za nic psią biedę i rozpacz człowieka, który utracił przyjaciela? Cynizm czy może tylko zawodowe skrzywienie? Jak tego chirurga, który, oglądając rentgenowską kliszę, wykrzykiwał z zachwytem: „Ach, cóż za przepiękne złamanie podudzia!" I nagle... poczułem wyrzuty sumienia. Wcale nie z powodu tych chłodnych, może i naprawdę cynicznych rozważań. Moje wyrzuty sumienia miały metrykę bardzo sędziwą, po-nadsześćdziesięcioletnią. Jak mogłem nie pamiętać, że to ja sam byłem tym Sycylijczykiem i jednocześnie tym facetem z Sadyby, który zostawił swego psa na pastwę losu? Ledwie tylko szczegóły scenerii różnią się między sobą: wystarczy przystanek autobusu zastąpić peronem kolejowego dworca... A może i nie wystarczy. Bo jeszcze i czas akcji sprawia, że ten sam dramat psiego serca inny jednak ma wymiar i trzykrotnie boleśniejszą czyni rozpacz mojego psa od rozpaczy tych z telewizyjnych smętnych opowiastek. Wabił się Krzyk. Jak każdy rasowy wyżeł odznaczał się piękną, smukłą sylwetką, jednolitą kasztanową maścią przekreślona fvlk"<~» f-1 *"—": """— ll JERZY [ANICKI • CZKAWKA myśliwskich zalet umiał witać się podawaniem łapy, samodzielnie przynosić w pysku gazety z kiosku, uwielbiał taskać za ojcem bambusową laskę, a w chwilach dobrego humoru zaszczycał i mnie targaniem w mordzie tornistra w drodze do szkoły. Aż nastał taki wrzesień, z tego powodu niepojęty dla Krzyka, że ani starszy pan nie wyruszył do biura, ani młodszy do szkoły. Już wtedy musiało to być dlań dziwne, że starszy pan, dotąd wychodzący z domu w pumpach i w kapeluszu, nagle wyjechał w jakimś zielonym mundurze i w butach z cholewami. I wcale nie wrócił jak zwykle o piętnastej. Ani tego dnia, ani następnego. Tkwił więc biedny Krzyk przy furtce i po raz pierwszy wył z rozpaczy, nie pojmując, dlaczego go pan opuścił. Potem przyszła zima. Pierwsza wojenna zima, wszędzie bezlitośnie surowa, ale gdzie tam innym mrozom równać się z tą zimą podolską, trzaskającą i suchą, wyjącą wiatrami w wykrotach dniestrowych jarów. Tej zimy umarła moja matka. Pies zniknął nagle z domu. Jedni mówili, że zastrzelił go pijany so-wiet. Ktoś inny widział go na cmentarzu. Całe godziny wył wierny Krzyk nad zasypanym śniegiem kopczykiem, znów pojąć nie mogąc, dlaczego w ślad za panem opuściła go i pani. Zjechał dobry wuj aszek, aby sieroty - mnie i siostrę - zabrać do innego miasta. Siedzieliśmy już w saniach okutani w baranie skóry. Ale jak tu jechać bez Krzyka? Musieliśmy drogę obrać przez cmentarz, aby go stamtąd siłą prawie odciągnąć. Wuj był w miasteczku dyrektorem szkoły muzycznej. Krzyk pomału przywykał do nowych warunków i tylko przy lekcji skrzypiec, z mordą zadartą ku niebu, zawodził za ścianą smutno i żałośnie, bo tak właśnie z nieznanych przyczyn wszystkie psy reagują na dźwięki skrzypiec, a już wyżły w szczególności. W szkole wuja kwaterowali sowieci. Z tej racji czas jakiś nie groziła nam wywózka, bo ruski człowiek kocha muzykę. Jeden młodszy lejtnant dał tego niezbity dowód. Któregoś wieczoru odwołał wuja na stronę: na własne oczy widział nas na liście wyznaczonych do marcowej wywózki. Nazajutrz, świtem, czekaliśmy już z siostrą na peronie czortkowskiego dworca na pociąg, który miał nas zawieźć tym razem do dziadka. Pociąg jakoś długo się spóźniał. Kiedy wreszcie nadjechał, kipiący tłum w mgnieniu oka tak doszczętnie go oblepił, że ledwie znaleźliśmy miejsca na pomoście ostatniego wagonu. PSIE SERCE Dziś dopiero wiem, że gdyby nie ten ostatni wagon, to opowiadanie pozbawione byłoby puenty. Bo kiedy wraz z gwizdem lokomotywy pociąg wolno zaczął się toczyć, z rozwartych gwałtownie drzwi dworcowej poczekalni wypadł na peron zziajany pies. Do dziś pojąć nie jestem w stanie, skąd wiedział, wyrwawszy się z domu, w jakim kierunku należy biec. I niech mi nikt nie stara się tłumaczyć, że pies kieruje się węchem. Krzyk, z wywalonym na bok jęzorem, z kipiącą pianą śliny na pysku, zdawał się płynąć w powietrzu, jakby wcale nie dotykając osmolonych kolejowych podkładów. Im bliżej był ostatniego buforu, tym szczelniej zaciskało się moje gardło. Wynik tego pościgu z góry był przesądzony. Tylko ja o tym wiedziałem, bo on -ufny w swe geny psa tropiciela - wierzył pewnie do końca, że wyjdzie z tego zmagania zwycięsko. Lecz pociąg nabierał coraz większej szybkości i wierna, rozwarta rozpaczą psia morda oddalała się bardziej i bardziej, aż w końcu brązowy punkcik całkiem roztopił się w bieli śniegu, poprzez który połyskiwały już tylko wyszlifowane mrozem szyny. Dziś jeszcze widzę te brązowe ślepia, hipnotycznie wlepione w brudną szybę pomostu. Nikt z nas nigdy już Krzyka nie widział. I nigdy już się nie dowiem, w którym miejscu pięknej podolskiej krainy po raz ostatni zabiło wyżle serce. Tylko tego jestem pewien, że nie zboczył z kolejowego nasypu, z tej - jak u nas powiadają - sztre-ki, która uniosła w nieznane ostatniego jego pana, co go znów bez słowa pożegnania opuścił... PS Kiedy zdarzyło się niedawno, że opuściły nas obie ukochane jamniczki - Zuzia i Mafia - i obiecaliśmy sobie solennie z Krysią, że już więcej psów mieć nie będziemy - nasze dzieci, pomne widać na tę powtarzaną bez końca opowieść o wiernym wyżlim sercu Krzyka, zafundowały nam na otarcie łez wyżlicę właśnie. Wabi się Giga. Taki sam kłapouch jak jej praprapra-dziadek, te same smutne brązowe ślepia, w których jest tyle miłości, co i wiary, że nigdy, ale to nigdy ich państwo jej nie opuszczą... DWIE SZKOŁY, CZYLI PRZYPOWIEŚĆ O KISZONYCH OGÓRKACH Jechać czy nie jechać? Tyle już lat minęło, a wciąż jeszcze obowiązują w tej kwestii dwie szkoły, dwie teorie. Jedna zaleca masochizm, druga -amnezję. Zwolennicy tej pierwszej dobrowolnie skazują siebie na rolę męża, który wie, że w łóżku jego żony baraszkuje już ktoś inny, i wszyscy mu to w kółko powtarzają, że to niestety prawda i że po diabła chce się o tym osobiście przekonać, i że ona już nie taka jak kiedyś, i że zbrzydła, i że po co mu to... Ale on nie, on dobrych rad nie słucha, on, niewierny Tomasz, sam musi dotknąć krwawiącej rany, jego miłość jest wciąż tak wielka, że aż graniczy ze zboczeniem, i dopiero żądza doznania upokorzenia i bólu sprawi mu ulgę. Tak rzecze masochista. A zwolennik amnezji? Jest nawet rad z tej przypadłości, bo i po co niby pamiętać? Wczoraj to oryginał, dziś - to już ledwie falsyfikat tego samego obrazu. Więc woli zachować pod powiekami tę utrwaloną raz na zawsze kliszę, niż porównywać ją po retuszu czasu. Ci pierwsi zatem rwą się i jadą, tych drugich wołami nikt nie zaciągnie. Od zawsze przynależny byłem do tej pierwszej kategorii masochistów i tylko dybałem na pierwszą okazję. Trafiła mi się po trzynastu latach niecierpliwego oczekiwania. Był rok 1956. W Kijowie szykowano się do imprezy zwanej dekadą kultury polskiej na Ukrainie. Mam jechać jako sprawozdawca Polskiego Radia, co traktuję jako dar niebios ofiarujących mi w prezencie zobaczenie nareszcie Lwowa. Ale okazuje się, że ta kultura polska ma być obchodzona wyłącznie w Kijowie, Charkowie i Odessie. To całkiem tak, jakby obchodzić kulturę angielską w Delhi, Johannesburgu i Ottawie z pominięciem Londynu. 17 ?f ;»;.. Vi IERZY JANICKI • CZKAWKA Szefem polskiej delegacji jest Lucjan Motyka. Bardzo równy gość i chociaż krakus, rozumie moje rozczarowanie. Więc zaraz przy lampce, jak to się eufemistycznie zwykło nazywać ochlaj na powitalnym bankiecie, zwraca się do prezesa Radia i Telewizji towarzysza Szczerbickiego, że ma tu ze sobą reportera rodem ze Lwowa, który chciałby zobaczyć stare kąty. Ten cały Szczer-bicki, figura dość obrzydliwa (został w czas jakiś potem pierwszym sekretarzem Ukrainy i zasłynął jako najbardziej zatwardziały beton w biurze politycznym Breżniewa), chciał się widać pokazać, że jest dobrym i hojnym paniskiem, bo już nazajutrz wydał polecenie, żeby lwowskie radio podjęło mnie jak należy, kiedy tam przylecę. W dwa dni potem ląduję na Skniłowie. Schodzę po trapie i od razu widzę zmierzającego w moim kierunku faceta w jesionce do kostek, z bukietem kwiatów owiniętych w „Izwie-stię". Z miejsca funduje mi niedźwiedzia, priwietswujem s pri-jezdom, on sam Wołodia Mój siej ewicz, a mnie kak budiet po otczestwie? Jerzy Zdzisławowicz? Miłosti prosim, maszyna żdiot, jediem w gorod. Maszyna to moskwicz, dawny opel kadet, który nam się należał, nie im, bo kadety montowane były w Landsbergu, czyli w dzisiejszym Gorzowie, ale co tam takie drobiazgi, jedziemy. Jedziemy Wołodia przy kierowcy, ja z tyłu cały zagapiony w mijane ulice. Wzdłuż Kulparkowskiej jeszcze jest wszystko w porządku, ale kiedy skręcamy w Zadwórzańską, według Wołodii to Wołgogradśka. Wciąż czując się cicerone, nie szczędzi mi objaśnień. Jeszcze pyta troskliwie, czy wszystko rozumiem po rosyjsku. I tak sobie wędrujemy, on wułycią Mira, a ja Sapiehy on Kijowską, a ja Na Bajkach, on sunie Kotlarewśkoho, a ja Na-bielaka, on Dzierżyńskoho, a ja Pełczyńską. Aż dziw, że wspólnie dojechaliśmy w to samo miejsce, to jest pod „George'a", który jest „Inturistem". Tu wręczają mi klucz do pokoju z numerem o wręcz mickiewiczowsko-fatalistycznej liczbie 44. Mówiąc nawiasem, okazało się potem, że numer ten przydzielano wszystkim przybywającym tu Polakom, bo był to wówczas jedyny apartament z zainstalowanym podsłuchem. Ale widać, że i Wołodia nie był tego świadom, bo kiedy wkroczyliśmy do pokoju, rozejrzał się po wnętrzu i najczystszą polszczyzną zapytał: - No i jak się panu pokój podoba? DWIE SZKOŁY, CZYLI PRZYPOWIEŚĆ O KISZONYCH OGÓRKACH Odpowiedziałem, że znakomity i że kiedy tylko umyję ręce po podróży zapraszam go na dół na kolację. Począł się Wołodia v\ykręcać; wić jak wąż, że czeka go nagranie, że studio, że nocny dyżur, że pilne telefony, że innym razem. Zaczynałem pomału mieć dość tej hipokryzji i postawiłem sprawę jasno: rozumiem, że przy kierowcy krępował się mówić po polsku, możemy więc przy stoliku posługiwać się językiem Puszkina lub nawet zgoła Szewczenki. - Jerzy Zdzisławowiczu! - zaprotestował z zapałem. - Wcale nie o to chodzi. Dyżur, dyżur mnie czeka w studiu. Jednak dokładnie o to właśnie chodziło, bo przez następne dni nigdy, ale to nigdy w obecności swojego szefa, kolegów, znajomych nie ośmielił się odezwać do mnie po polsku, co było już hipokryzją wręcz piętrową, bo wszak dlatego właśnie delegowano go na lotnisko, że posługiwał się polskim bez wysiłku, trudno zresztą, żeby było inaczej, skoro się tu urodził i tata, Mojżesz G., póki go nie spalono w Bełżcu, miał na Słonecznej skład materiałów żelaznych. Szybko więc samotnie zbiegam na dół i teraz byle tylko cokolwiek przekąsić i w miasto! Na Łyczakowską, pod dom... W sali restauracyjnej zajętych kilka stolików. Orkiestra złożona z pianisty, saksofonisty i perkusji gra jakiś jazzowy kawałek, już widać dozwolony. Na parkiecie tańczą objęte wpół dwie baby. Prowadzi baba w sweterku i zielonej spódnicy druga w marszczonych kierzowych butach z cholewami. Gdzie ja jestem?! Czy to jest na pewno „George"?! I nagle znów, jak to mi się już niejednokrotnie w podobnych sytuacjach przytrafiało, tracę pod stopami grunt realnego czasu i na jedno mgnienie przenoszę się w inny tego czasu wymiar. Jak w porozbijanej na kawałki fotograficznej szklanej kliszy odbijają się ułamki zasłyszanych obrazów-wspomnień. A to połyskują na parkiecie lakierki ojca, który prowadzi w tangu mamę, a mama w toalecie nabytej naprzeciwko u Gabrieli Stark, a to nagle sunie wśród szmeru podziwu pomiędzy stolikami Zofia Batycka - miss Polonia, dla której sam Kiepura oszalał i wykupił dla niej całą kwiaciarnię „George'a" do ostatniego we flakonie storczyka. A to znów spoza emulsji innej kliszy wygląda twarz wojewodzi-ca Leszka Biłyka, co jeszcze całkiem niedawno opowiadał mi, Jakie tu odprawiał sylwestry. A coroczną tradycją bywało, że bal JERZY JANICKI • CZKAWKA sylwestrowy u „George'a" otwierał cały w szamerunkach dowódca czternastego pułku, wiodąc po parkiecie białą klacz ułańską, z wełnianymi skarpetami na kopytach, a przy kulbace dwa kotły, w jednym czerwone, a w drugim białe goździki, wręczane po kolei damom. - Budietie użynat'? Pit'? Wot wam karta meniu, rozsmatri-ties. To przywołuje mnie z moich zaświatów kelner, wręczając kartę dań. Jest w tym kelnerze coś nieuchwytnie niedzisiejszego, staranny przedziałek, mucha, cały szarmancko pochylony, jakieś nieoczekiwane skrzyżowanie fagasa z bawidamkiem, ma w swym wyglądzie coś z Teo Lingena - komika z filmów „Ufy", których nie wolno było oglądać, bo „tylko świnie siedzą w kinie", a raz zdarzyło mi się jednak być tą świnią w kinie „Roxy" na Kętrzyńskiego, czego do dziś sromotnie się wstydzę. Zagłębiam się w lekturze karty dań, jakoś irracjonalnie pewny niemal, że tu, we Lwowie, zjem nareszcie coś swojskiego, bo dotąd w Charkowie, Odessie i Kijowie nieodmiennie był tylko wybór pomiędzy bifszteksem rublenym, rumszteksem też rublenym albo łangietom z wietczyny. Czytam, czytam, a tu szef kuchni poleca: bifszteks rublenyj, rumszteks rublenyj, łangiet z wietczyny. Kurwa jego mać i jak nie grzmotnę tą kartą o blat stolika! Już sam teraz nie wiem, czy powiedziałem to głośno, czy tylko w duchu do siebie, ale chyba jednak głośno, bo Teo Lingen, wcale nie-zgorszony, nachyla się szarmancko i mówi czystą lwowską polszczyzną, gdzieś tak na oko z okolic Rappaporta i Źródlanej: - Ta po co si pan denerwuj i? Ma być sznycelek po wiedeń-sku? On będzi. Ma być z jajeczkiem na wierzchu? Będzie jajecz-ko. Wielkie mecyje, że tego nie ma w karcie. Ja już lecę stalować. I rzeczywiście po kwadransie ląduje na stoliku winersznycel z sadzonym jajkiem pośrodku, nawet plaster cytryny jest. I ka-rafeczka piercowki. - Przecież nie zamawiałem. - Co znaczy nie zamawiałem? Ze mną si pan coś nie na napije? Więc wychylamy po secie, lecz kiedy proszę o rachunek, i to szybko, bo mi się spieszy, mój Teo Lingen okazuje się nie tylko wzorowym kelnerem, ale i psychologiem nie lada. DWIE SZKOŁY, CZYLI PRZYPOWIEŚĆ O KISZONYCH OGÓRKACH - Pan tylko co przyjechał do Lwowa? - pyta domyślnie. -I pierwszy raz od wyjazdu? No to ja już wiem na sicher, dokąd si panu tak spieszy. Pan słucha, co ja panu powiem. Pan obecni da sobi do nosa jeszcze sto gram i zakimpirw pan sfryga zakąskę, ja zdam naczalnikowi kasę i już idę tam z panem. To jest całkiem niebeser, żeby pan szedł sam pod własną chałupę. Już ja wiem, co ja mówię. Daleko to? - Górny Łyczaków. - Też dobrze... Nie ma takiego napiwku wdzięczności, na jaki zasłużył sobie ten kelner, że tak właśnie wyreżyserował ten mój debiut w scenie powrotu. Rzecz jasna, że nie ma i takiego kelnera, który robiłby cokolwiek bez wyrachowania. Ten już od dawna nosił się z zamiarem repatriacji do Polski, ale im więcej było ochoty, tym więcej rodziło się wątpliwości. Ja miałem mu te wątpliwości rozwiać. Po pierwsze, czy w Polsce kelnerzy pracują za gołą pensję czy na procent od rachunku. Po drugie, czy klienci płacą napiwki, bo tutaj jest to źle widziane, ponieważ dawanie napiwku poniża godność człowieka pracy. Po trzecie, jaka jest szansa założenia własnego lokalu. Ale najgorszy zgryz jak stąd do Winnik jest w tym, że ma pan Józef żonę Rosjankę i czy jej też wolno będzie wyjechać. A skąd niby ja to wszystko mogłem wiedzieć? Więc wyszliśmy na ten plac Mariacki, każdy pochłonięty tym, co go czeka. To był już późny wieczór, na ulicach ani żywej duszy. Tylko u wylotu Batorego przechadzał się milicjant z owczarkiem na smyczy. Przechodzimy na drugą stronę placu, ale to tylko on przechodzi, bo ja znów przekraczam granicę dwóch czasów i zbliżam się do narożnika, gdzie w okupacyjnym Creditanstalt Bank-Verein pracowałem jako goniec, czyli Laufbursche, aby mieć ausweis chroniący przy łapankach. Już mijam sąsiednią aptekę Poratyńskiego, kiedy dogania mnie pytanie, czy rachunki w Polsce inkasuje sam kelner, czy jest od tego płatniczy, czyli ober. Potem ja zdejmuję czapkę, by się pokłonić Bernardynom, a pan Józef wlazł właśnie na zaplecze kuchni, bo słyszał, ze podobno w Warszawie są już nawet kuchnie klimatyzowane. Aż jednak, mimo że wciąż unoszeni dwoma strumieniami dwóch czasów, udało nam się pospołu dopłynąć na plac Głowy, czyli Bandurskiego. Przystanęliśmy na papierosa. JERZY IANICKI • CZKAWKA - No i masz pan swoją Lenina. To już nawet nie o to chodzi, że to była Łyczakowska. Bo to wcale nie była moja Łyczakowska. Ta moja miała rozmach i przestrzeń jakiejś Piątej Avenue, nieskończenie długiej i najeżonej gmachami. A tu, okazuje się, prawie ocierają się o siebie dwa mijające się tramwaje, a tu nawet budynek pod siódmym, gdzie kino „Metro", nie ma więcej niż trzy piętra. Wstęga okazuje się sznurkiem, wąż zaledwie robakiem. Już sam nawet nie wiem, co jest bardziej okrutne: zderzenie dwóch czasów czy brutalna prawda, że dziecko przygląda się światu z poziomu parteru, a wtedy nawet komin na budynku Sprechera ma wysokość wieży Eiffla. Pamięć dziecka jest fotograficzną migawką, która potem wywoływana w ciemni czasu utrwala na kliszy zupełnie inny obraz. Idziemy. Po prawej Żulińskiego, po lewej Grottgera, potem Zakład Głuchoniemych, a zaraz za nim szósta buda, gdzie To-lo Szolginia, gdzie Dzidziu Hiolski. To już z tego miejsca wyruszał Dzidek po szkole w drogę do domu, a cała batiarnia za nim, bo chociaż do Wójtowskiej nie tak znów daleko, on wstępował do każdej niemal bramy i tam próbował, która rezonuje najlepiej, więc niosło się to „naprzód wiara, iść przytomnie" starego wiarusa od bramy do bramy, batiarska wiara szła karnie krok w krok za swoim „Hiolinim" i nikt jeszcze nie wiedział, że w sześćdziesiąt lat potem tylko mnie jednego z całej tej ba-tiarni los wyznaczy, by zapłakać nad jego trumną, już na warszawskich Powązkach, mimo że nakazywał wówczas po bramach, że „tylko wara płakać po mnie". Jakaż jednak tasiemcowo długa ta Łyczakowska. Kościółek Świętego Antoniego, a naprzeciw niemal szpitalik Świętej Zofii, gdzie doktor Zalewski wycinał wprawdzie migdałki, ale zaraz potem dozwolone za to było jedzenie lodów u Engelkreisa na rogu Hoffmana. Nawet pan Józef już nie jest ciekaw gastronomicznych polskich obyczajów, jakby przeczuwając, że tylko parę kroków dzieli go od jego posłannictwa, którego sam się podjął. Jeszcze tylko zapasowe koszary czternastego pułku, jeszcze narożnik przy Piotra i Pawła, gdzie czas pochłonął zieloną budkę, z której wychodził garbus zbrojny w wielgachną wajchę, którą przestawiał tory tramwajowe, aby jedynka mogła pomknąć prosto w górę ku Bartoszowi Głowackiemu, strzegą- DWIE SZKOŁY, CZYLI PRZYPOWIEŚĆ O KISZONYCH OGÓRKACH cemu łyczakowskiego parku, i tam dopiero zakończyć na pętli swoją wędrówkę rozpoczętą jeszcze na Dworcu Głównym. Na samym rogu sklep papierzany Blausteina. Numer - 84. I tylko do tej liczby „A" dodać i jesteśmy na miejscu. Ani śladu po schodkach wiodących do sklepiku pani Pawłowskiej, za to po drugiej stronie bramy wciąż te same drewniane stopnie prowadzące do zakładu fryzjerskiego Samuela Sommera. Jasne, że to już „Parikmacherskaja", bo naszego Sommera prochy już dawno wiatr rozwiał nad Bełżcem i tyle z tego dymu zdołało się ostać, com go utrwalił w Polskich drogach w postaci starego Żyda o tym samym nazwisku, który w osobie aktora Boruńskiego przywiódł swą wnuczkę i oddał Kaczorowi-Kurasiowi na własność. Jakoś długo nie mam odwagi unieść wzroku ponad ten parter. Tam już nasze okna. Z nich uczyłem się świata. Na wprost garbata uliczka Krupiarska, gdzie pod szóstym pomieszkiwał Tońko, tędy biegło się na hinter aż na Kajzerwald. Nieco w lewo kapliczka Matki Boskiej. Dziś jeszcze pamiętam zawiłą biografię tej kapliczki. Postawił ją jakiś szlachcic-pieniacz, uniesiony ekspiacją za awantury i burdy, których bywał autorem. Ale powiadali też, że wystawił ją słynny z dziwactw starosta kaniowski Mikołaj Potocki. Potem wysokiej rangi hofrat austriacki, przejeżdżając nocą, zawadził był kolaską o biedną kapliczkę i złamał oś. Rozsierdzony przykazał kapliczkę rozebrać i wkrótce ociemniał. Postawiono więc nową, nie tak okazałą, ale i tę, choć nikomu już nie złamała osi, rozebrali bolszewicy. Pan Józef, jakby czytał w moich myślach, objaśnia, że jest w tym miejscu za to kinoteatr imienia Jarosława Gałana. A w chwilę potem czuję, jak jego palce zaciskają się wokół przegubu mojej dłoni. Czyżby, do cholery, dostrzegł czy wyczuł, że gdzieś od tchawicy pełznąć nagle zaczął ku mojej krtani jakiś jęzor - nie jęzor, jakiś korek - nie korek, który tak ścisnął mi gardło, że żadne słowo nie byłoby w stanie prześliznąć się przez tę nieoczekiwaną przeszkodę? Cóż zresztą byłbym w stanie powiedzieć? Nic przecież prócz tego jednego jedynego elementu nie dostrzegam w naszych oknach na piętrze. Zielona gufrowana bibułka zamiast firanki i pękaty słój kiszących się w tym słoju ogórków. Już sam nie wiem, które okno jest od sypialni, a za którym pokój dziecięcy, które należy do salonu, a które do jadalnego. JERZY JANICKI • CZKAWKA Tylko ta zielona marszczona bibułka i ten równie zielony słój ogórków kiszących się w koprze. Przez całe, może i krótkie, ale jednak przez całe własne życie patrzyłem na świat z tamtej strony wsparty o parapet wyślizgany łokciami dziadka, taty, moimi. I nagle cały ten świat zredukowany do rozmiarów słoja z ogórkami, który tam tkwi zamiast mnie. - No i czy ja nie miałem słusznej racji, żeby si pan na to nie szpanował sam jeden? Już ja dobrze wiem, co to znaczy patrzeć się na coś, czego faktycznie nie ma. Pan Józef ujmuje mnie delikatnie, ale stanowczo pod łokieć. I jak wytrawny psychiatra, który wie, jaką zastosować terapię, żeby uspokoić niezrównoważonego pacjenta, dodaje, że najlepiej będzie, jeżeli nie spędzę tej nocy samotnie. - Zasnąć pan i tak nie zaśnie - mówi - a nie spać na trzeźwo każdy głupi potrafi. Jakie jest pana zdanie o stolicznej ? Ona wcale nie ustępuje waszej wyborowej. Po co ja się zresztą pana pytam. Idziemy do mnie na Gródecką. Każdy, kto jako tako orientuje się, jaka odległość dzieli Łyczaków od górnej Gródeckiej, wie, że nie była to krótka wędrówka. Dawno minęła północ, kiedy pan Józef otwierał drzwi swego mieszkania, położonego w oficynie, z obowiązkowym jak tu wszędzie wejściem wprost z wewnętrznego balkonu. Już od progu wita nas wrzask rozsierdzonej, bo rozbudzonej z nagła pani Józefowej, w nocnej koszuli, z łbem nastroszonym tuzinem papilotów. - Ty gdzie, swołocz, do sich por sidieł?! Kowo ty priwioł? I naraz ten wytworny kelner dżentelmen, ten subtelny mój opiekun psycholog w jednej chwili postanawia udowodnić i ruskiej babie, i mnie, kto tu naprawdę rządzi. - Jeszczo odno słowo, a ubiju kak sobaku! Znajesz, kto eto? Eto mój samyj bliskij drug iż goroda Warszawa. Łożys spat'! Pierwsza po północy - pijemy stoliczną. Druga - pijemy mo-skowską. O trzeciej przyszedł czas na koniak, ale dobry, bo nie gruziński, ale jak Bóg przykazał ormiański, pięć gwiazdek, KWWK, co jest odpowiednikiem VSOP. I w żaden sposób nie jestem w stanie się upić. I wciąż tylko zielenieje mi przed oczami ten słój kiszonych ogórków zza pomarszczonej bibułki udającej firankę. - Wiesz, Józiu, kogo mi przypominasz? Teo Lingena. DWIE SZKOŁY, CZYLI PRZYPOWIEŚĆ O KISZONYCH OGÓRKACH - Co za jeden? - Pierwszorzędny komik niemiecki. Ten Teo Lingen razem z Hansem Moserem w Sieben Jahre Pech i w Sieben Jahre Gluck to po prostu boki można było zrywać. Wiesz, gdzie było kino „Roxy"? - Dlaczego coś mam nagle nie wiedzieć? Na Kętrzyńskiego, zaraz za kolejowymi blokami. - Zgadza, się. Nachyl się i daj mi słowo, że absolutnie nikomu tego nie powtórzysz. Absolutnie nikomu. Daję ci słowo, że zdarzyło się tylko jeden raz. Ale jednak. A przecież tylko świnie siedzą w kinie. Pijesz ze świnią, Józiu, i taka jest prawda... W tym miejscu już gołym okiem widać, że tak za bardzo trzeźwy to jednak nie byłem. Żeby kompletnie obcemu człowiekowi powierzać takie tajemnice? Ale to właśnie temu człowiekowi zawdzięczam, że nie poczułem się samotny w jednej z najgorszych chwil życia, kiedy przyszło mi zrozumieć, że nie należy wyznaczać sobie randki z czasem przeszłym. To już nawet nie czas perfectum, to plusąuamperfectum, czas zaprzeszły. I każdego prędzej czy później czeka już tylko dwulitrowy słój kiszonych ogórków. Na trzeźwo nie do zniesienia... ' fembcrgcr ź o , n Łyczaków nach Kisielka. 4> c P a u S (j e g c b e n 21, 18 a t* v 9. SS« iKeinertrog eon 400 (g.rcm^iarcir ift ten łurd) ttc6c»-fd)ii3«mmu«8 BctungltWtcn SBcac^nctn BOK ®an» uni (oljne Cft SBciUti;atigfeit 5S^)ranSc SO fPt tef>e funb gemadjt f at in S>f&= |ic|t anf We ŚSfr&elTening imb ouf einc gefitnbe ^r^alfung beś ?Ru^ »ic&es mit Secrrt i?om 13. SRooem* kr 1834 3af)ty72.',o fcie 6eiarjte, wie auc| ci= iien 6cfonberu Unterri^t fur ben ?onbmanu itnb 35ief)&ef!(jer uf>er bić 9>cf)ant)!uiK; bcr 'Jlierfett^en ciiicś pecfsnapigen i>iatctif4cn s mit tent Sic^c pu- all= gemciitcn ^HHbtwa^ung tmb S5c= |era§stigc6en befunfcctt. bicfcr 5ScSc!)rłui(5 rocrtft! fammtfictjc O--ktijfetten, ©onitófśfeeaiiifen, 3?ie^= fcefiljet nnb llritert|aticit ju einer geńauen 95ea$n»t.(5 berfcIBen onge--wiefen, »oki in J^o^e diicś fpa--tcrn ^oM ^offanj[fibm-etl tiorn ;*,o. Sfpri! 1835 ausbnjcf(i(6 fcffge-fcljt irarb, bop bić ff, 35 6is 4-? uiib 102 kś cffcn mit bcm j\rciśfśrci-fwti ułożona instrukcyia i nauka o leczeniu zaraz zwier/ęeyeh i o stosów-nem dyctetyc/nem- postę-powaiiki z bydłem, ogłoszona zostaie. t ysoka nadworna kanee-laryia w zamiarze ulepszenia i utrzymania przy zdrowiu bydła pozytk o \vetro, uznała P'ekretem z dnia 13. Listopada 1834 pod liczbą 27230, załączona tu nowa insfrok-cyia dla Dominiów i cłiyrur-gów, niemnióy osobną naukę dla włościanina i posiadacza bydła o leczeniu ynra/ z-wie-rzęcycin i sfosownem dyetc tycziiera postępowaniu z by dłcm dla powszechnego obwieszczenia i zachowania wydać. Przy ogłoszeń i u tey nowe Instriilicyi zaleca się wszysf kim Zwiorzchnościóm , l rzednikóm zdrowia, właści cięło ni bydła i poddanym ścisłe ojieyże zachowywani przyc/em w skutek później s/ego Dekretu w ysokiey Kai celaryi nadworriey z dnia 3 Kwietnia 1835 wyraźnie st nowi się, iż §§. 8.j do 42 i K .s,„,.„;<>,,7,..^/v,,'' l„lfł..„i-„«,; ( SZWAB Więc jaki tam z niego Tolu? Najzwyklejszy Zauberlehring -uczeń czarnoksiężnika, nie z Weimaru wprawdzie, a z Łyczako-wa, co jednak potrafił mocą magii miłości do rodzinnego miasta nie tylko z Niemca wyczarować Polaka, ale go jeszcze i po łwowsku nauczyć bałakać. PS W wiele już lat po tym wydarzeniu, przedzierając się jak w buszu przez omszałe starociami regały wiedeńskiego antykwariatu, upolowałem naraz już nie białego, a siwego wręcz kruka. Oczom własnym nie chciałem wierzyć. Tytuł czterostronico-wej książeczki brzmiał ni mniej, ni więcej tylko: Spaziergange eines Lembeiger Poeten von Łyczaków nach Kisielka. Wszystko własnym sumptem (Herausgegeben) w roku 1845 wydał w czterystu egzemplarzach pan A. Barry we Lwowie (Lemberg 1845, der Preis eines Exemplars - 20 Kronen). Pan Barry, najpewniej jakiś Beamter, wysłany przez Najjaśniejszego Pana nad Pełtew, aby tam zaustriaczyć Polaków, tak się tym Lembergiem zachwycił, że napisał dwanaście strzelistych poematów, przybranych w formę spacerów, a każdy po innej dzielnicy. Pierwszy zaś spacer o tytule Am Łyczakower Schranken (Na łyczakowskiej rogatce] zaczynał się tak: „Wen mir gegruest mein Lemberg, ich schwenke meinem Hut...", co znaczy mniej więcej, że pozdrawiając Lwów uchylał kapelusza... I jak tu ufać twierdzeniom, że idiomy są nieprzetłumaczalne. Uchylać przed Lwowem kapelusza, a iść do Lwowa „na ku-lanach" to doprawdy tylko różnica w interpretacji przenośni, bo siła ekspresji uczucia ta sama. Tyle tylko, że może by i pan Barry zamiast uchylać kapelusza, też szedł jak Tolu na „kulanach", gdyby wcześniej los go zetknął z moim kolegą z Łyczakowa... (f Kil Kinoteatr dźwiękowy „UCIECHA" kier. H. ŁUKASIEWICZ ul. Nossa — w żyd. Domu ludowym filmy dźwiękowe na aparaturze „Elektrofon* 250 miejsc. Kinn czynne codziennie: w dnie powsz. od godz. 7 wiecz., w soboty, niedziele l i święta od 4 po poi. DZISIAJ JUŻ TAKICH NIE ROBIĄ.., TUŻ trzeci tydzień wczytujemy się w drobne ogłoszenia. Bez skutku. Studiowanie gazet wciąż dowodzi łacińskiej słuszności o contradictio in adiecto. Sprzeczność w zestawieniu terminów, błąd logiczny. Statystyki sobie, a życie sobie. Na pierws2ych stronach rośnie bezrobocie, a rubryki drobnych ogłoszeń dowodzą, że pracować nikt nie ma zamiaru. Tak więc wciąż nie mamy gosposi. Nawet oferowane wysokie pensje nie są właściwą przynętą. Jedne żądają własnego telewizora, drugie, żeby je kierowca woził po zakupy na bazar, innym nie odpowiada przechodni pokój, była zaś i taka, którą odstraszył brak komórkowego telefonu do wyłącznej jej dyspozycji. ...A u dziadków była Marynia. A skąd ty, Maryniu? Ta z seła. A z jakiego? Ta z dałeeeka. Ale to tylko z obcymi, z dziadkami normalnie rozmawiała po polsku. Jedynie od czasu do czasu inkrustowała zdanie jakimś ukraińskim słówkiem. Podobno po urodzeniu darłem się wniebogłosy i nikt nie był w stanie mnie uciszyć. „Ta jemu trza kałatawkę kupić" - radziła Marynia mając na myśli grzechotkę. Znak krzyża kreśliła trzykrotnie, przepisowo od prawego ramienia. Ale tylko w cerkwi; w kościele żegnała się raz tylko, jak my wszyscy, i tylko na pozdrowienie odpowiadała, że na wiki wikiw. Z postury Horpyna, z gładkości Helena, co dzień z rana chyba z kwadrans splatała w warkocz czarne jak smoła włosy, które niesczesane spływały jej niemal do kolan. „Diwka jak z obrazka" - mawiali z uznaniem znajomi mężczyźni dziadków. „A przy tym - dodawała babusia Mila -Prawdziwy wół roboczy". Oba epitety niewiele odbiegały od prawdy. Marynia swoje obowiązki spełniała nie tylko w domu dziadków. Miałem trzech Wujów, z których zaledwie jeden zachował normalne imię - Sta- 33 JERZY JANICKI • CZKAWKA nisław. Z pozostałych średni Hipolit bywał na co dzień Nu-chem, na najmłodszego zaś Adama powszechnie wołano Dada. Według mojej własnej ich oceny jedynie ten najstarszy Stanisław, był nie wujem, ale wujaszkiem. Prowadził szkołę muzyczną, sam pięknie grał na skrzypcach, komponował smętne tanga, a nuty jego Baśni tęczowej, Zewu miłości i W tańcu zapomnę zachowałem do dzisiaj w ocalałych rodzinnych szpargałach. Nu-cho był buchał terem - czyli podług dzisiejszej nomenklatury głównym księgowym w urzędzie miasta, Dada zaś reperował bezustannie swoje auto marki Praga z zaciąganym brezentowym dachem, zapalane na korbę, z klaksonem w kształcie gumowej trąbki przytwierdzonej do zewnętrznej strony drzwi kierowcy, z drewnianymi rafkami na felgach i skórzanymi obiciami siedzeń, które mieściły ośmiu pasażerów, ale tylko zdaniem fabrycznej instrukcji, bo praktycznie mieściła się tam podczas wyjazdowych meczów cała drużyna KOP-u, w której Dada grał na prawej pomocy. Powszedni dzień Maryni, zanim zabierała się za dom dziadków, zbiegał na obsługiwaniu wszystkich trzech wujowych gospodarstw. Przy tej okazji bywała babusi emisariuszem do specjalnych poruczeń. Zbierała bowiem Marynia nie tylko kurze, ale i wszystkie zasłyszane rozmowy. Dzięki temu babusia była zorientowana w bieżących problemach całej trójki i zawsze wiedziała, jak się który syn prowadzi. Najmniej interesował ją Nu-cho, bo babusia nie cierpiała synowej, która uczyła w gimnazjum, w rozmowach lubiła wtrącać francuskie powiedzonka w rodzaju fi donc! albo c'est la vie, wakacje spędzała nie jak Bóg przykazał w Worochcie albo Zaleszczykach, ale w Karlsbadzie, a już co najmniej w Czerniowcach. „Takie ę-ą - pardą" - mawiała z przekąsem babusia. „Ta pewni - basowała jej usłużnie Marynia - zabuw wół, jak tielatom buw". Nieustającym natomiast strapieniem babusi był wujaszek Staś, jego starokawaler-stwo spędzało jej sen z powiek. „A ta Mela od aptekarza nie przychodzi już na fortepian?" Marynia nie miała dobrych wieści: nie, same chłopy. „Ta ja, proszę starszej pani, i w łazience sprawdzała, może się jakaś harnadla abo kolczyk zaszportał. I łóżko jakem prześcielała, to przecież nosem bym słyszała czy tę perfumę abo puder. Kruty-werty, kawalirom trą wmerty". Za to Dada znowuż autem obwoził jakąś rudą, ale nie tę, co w ze- 34 DZISIAJ IUŻ TAKICH NIE ROBIĄ... zły czwartek, bo tamta była czarna, „ale jedna i druga to ry-mundy takie i makolągwy, że całkiem do naszego panicza nie nasują"- A z tą rudą to na sicher był Dada w „Bagateli", bo jak Marynia w nakastliku sprzątała, to znalazła rachunek. Więcej już czasu na relacje nie stawało, bo prócz sklepu był jeszcze dziadziuś właścicielem kina „Uciecha", biegła więc Marynia, aby zdążyć tam przed pierwszym seansem posprzątać. W tym kinie „Uciecha" po raz pierwszy widziałem Harolda Lloyda, a potem Franciszkę Gali i Pata i Patachona, których już mi nigdy żaden Woody Allen ani Sełlers nie mógł zastąpić. No, może wyłączywszy Dymszę. Marynia nie znała pojęcia czasu. I wcale nie dlatego, że kiedy ją o godzinę pytano, to powiadała, że mała wskazówka jest na pięć, a duża na dziewięć, co oznaczało, że jest trzy na piątą. Bo tak się u nas prawidłowo mawiało: nie żadne tam za kwadrans piąta, a właśnie trzy na piątą, bez tego dodatkowego kwadransa. Drei yiertel fiinf mawiano jakiś czas za Najjaśniejszego Pana i tak już się przyjęło. Do dziś jestem niemal pewien, że doba Maryni liczyła znacznie więcej godzin ponad ustawowe dwadzieścia cztery. Była Marynia tak naturalnym dodatkiem do domu, że nikomu nawet do głowy nie przychodziło pytać ją o własną rodzinę. W Maryni pojęciu w ogóle nie istniał dzierżawczy zaimek -mój. Mówiła o kinie dziadka nasze kino, był nasz pies, nasz węgiel, nasz fortepian i nasze zmartwienie. Gdzieś tam pewnie był i jakiś bafko Wasyl i maty Ołena, ale sprawiała Marynia wrażenie, jakby jej życiorys liczył się dopiero od dnia, kiedy Przystała u dziadków na służbę. Prawdziwy jednak egzamin, już nie z pracowitości, ale z wierności i oddania rodzinie, miał dopiero nadejść. W tym celu, niestety, potrzebna była aż wojna. Kiedy Niemcy podeszli pod San, trójka moich wujów powzięła desperacką decyzję ucieczki, jak wielu wówczas, do Rumunii. Teraz dopiero okazała się zbawiennym pojazdem stara praga, wożąca dotąd futbolistów i panien-^- Dziadkowie nie rozstawali się z synami zbyt wylewnie, bo do ^aleszczyk dwa kroki, a wojnie tak czy owak koniec niedaleki, niech no tylko Anglia z Francją uderzą. Pojechali. Tymczasem Niemcy zdążyli podejść już pod rogatkę gródecką na miasto co dzień spadał deszcz bomb i pocisków. Jedni kryli 35 JERZY JANICKI • CZKAWKA się w piwnicach, inni zanosili modły pod figurkami Matki Boskiej, które obowiązkowo zdobiły niemal wszystkie podwórka czynszowych kamienic. Więc i Marynia dodawała do „Uciekamy się pod Twoją obronę" swoje własne „Hospody, pomyłuj!". Ale na równi z bombami obawiano się wtedy reakcji Ukraińców którym Wehrmacht przynosił upragnioną samostijną. Maryni obce były zupełnie te nadzieje; takie pojęcia, jak Polska-Niem-cy-Ukraina, przekraczały pojemność jej pojmowania świata. Jedno, co Marynię może i dziwiło - to, że Fedenyszyn spod siódemki bardzo był podniecony i radosny, a Blaustein z narożnej kamienicy przeciwnie - rozpaczał i trząsł się ze strachu. Minęło kilka dni i stała się rzecz niepojęta: Fedenyszyn nieco posmutniał, za to Blaustein szalał z radości. Skąd mogła biedna Marynia wiedzieć, że tego dnia generał Langner powziął decyzję poddania miasta nie Niemcom, a bolszewikom. Za to dziadkowie wiedzieli i tkwiąc w oknach patrzyli coraz bardziej zdumionymi oczami na spływającą od łyczakowskiej rogatki powódź w burych, postrzępionych szynelach i z karabinami na sznurkach. W powietrzu snuł się za tą przedziwną armadą paskudny fetor jakiegoś juchtu i smoły. „Co za dzicz, co za dzicz!" - powtarzał dziadziuś przecierając wilgotne szkła cwikierów. Dudniły po bruku żelazne gąsienice traktorów ciągnących armaty, a jakiś skośnooki Uzbek czy Kazach wlókł na postronku ospałego, wyleniałego wielbłąda. „Hospody! - wołała do wtóru dziadkowi Marynia. - Co oni nawet z tego konia potrafili zrobić..." Zdziwienie jej było jeszcze większe, kiedy nazajutrz Fedenyszyn, który jeszcze poprzedniego dnia miał na rękawie kurtki opaskę żółto-niebieską, teraz zamienił ją na czerwoną, a młody Blaustein powrócił do domu z taką sama czerwoną opaską i jeszcze z karabinem w dodatku, bo awansował na milicjanta. Tak w największym skrócie objawił się w pojęciu Maryni upadek starego porządku, który dla dziadka był końcem świata. Odtąd każdą złą wiadomość goniła jeszcze gorsza, aż napłynęła tragiczna. Wszyscy trzej wujowie aresztowani przez NKWD w Zaleszczykach. Zdaniem emisariusza, który tę hiobową wieść przywiózł, wpadli przez własną głupotę. Oto już zdążyli przejechać zaleszczycki most, już była praga po drugiej stronie Dniestru, już ich zdążyli Rumuni okraść podług swego DZISIAI JUŻ TAKICH NIE ROBIĄ... . j wtedy naszły ich wątpliwości, a nawet rodzinne wy-sumienia. Czy to w porządku: trzech młodych byków całych i zdrowych, już im żadne bomby niegroźne, a tam została ara bezbronnych staruszków, nad ich głowami bomby i szrap-nele Co z nich za synowie? I zawrócili. A że te wyrzuty sumienia naszły ich akurat siedemnastego września, tedy już po drugiej stronie mostu wpadli wprost w objęcia krasnoarmiejców, j do tiurmy. pierwsze, co dziadkom przyszło do głowy, to żeby synom podesłać wałówkę, bo wiadomo, jak kiepsko w więzieniach karmią. Póki wi?c icn nie wypuszczą (no bo niby za co mają siedzieć?), niech chociaż sobie pojedzą. Nikt wówczas jeszcze nie zdawał sobie sprawy, co znaczyły te cztery literki NKWD. Ot, policja i tyle, każde państwo w końcu policję mieć musi. Skąd tedy i biedny dziadziuś mógł wiedzieć, choć był chytrym i przebiegłym Ormiaszką, jak groźne nad jego potomkami zawisły chmury. Przestępstw, które można było dowolnie Dadzie, Staszkowi i Nuchowi zarzucić, była cała litania. Mogli dążyć do oderwania zachodniej Ukrainy na rzecz Japonii, mogli być szpiegami Argentyny albo kochankami Piłsudskiego. Mogli szykować zamach na życie Stalina, a już na pewno jako burżuje zamierzali wzniecić w Zaleszczykach kontrrewolucję. Prędzej czy później jakiś paragraf by się znalazł, gdyby nie ekspedycja Maryni. Na razie jechała do swoich paniczów z wiktuałami. Któż mógł wówczas przypuszczać, że powróci w aureoli zbawcy. Pierwszy poznał się na jej urodzie naczalnik więzienia w Zaleszczykach. W papierach sprawdził, o kogo Maryni chodzi. Familia? - zapytał. Dla Ukrainki Maryni rosyjska „familia" to nie nazwisko, bo nazwisko to „pryzwyszcze". Tedy sądząc, że pytają )4, czy jest rodziną, odparła zgodnie z tym, co naprawdę czuła, że owszem: familia. A kto oni dla ciebie? Brat, muz? Marynia powzięła decyzję, by pierwszego, zgodnie z prawem starszeństwa, ratować wujaszka Stasia. Muz - zgodziła się bez namysłu. Naczalnik ponownie raz jeszcze obejrzał sobie siedzącą przed nim krasawicę, okrutnej widać nabrał na nią ochoty, bo sprawę Postawił jasno: zdradzi męża, to go zwolni. Wierna sługa nie wahała się nawet sekundy. Najciekawsze, 2e po tej namiętnej nocy kochanek, choć bolszewik, to jednak słowa dotrzymał. Nazajutrz wujaszek Staś był już wolnym czło- Zł WYCHG RflK ?, rJKrSE?V Lwów, wtorek 18 września 1939 r. ,„ J;.r.™"*%, j Nr. 258 FJ ijx_y_Ź. (i, i iaczelflf Wódz przebywają w kraju i nada! hfpr-jj.-] ofirooą Państwa ' równoznaczne z r do, wojny Angiśi i Francji arzez Z, S. S. R, II DZISIAJ JUŻ TAKICH NIE ROBIĄ... wiekiem. Pozostałą dwójkę przewieziono do więzienia w Borsz-czowie. Nic tak nie mogło ucieszyć Maryni, jak ta właśnie wiadomość. Wszak i w Borszczowie naczalnicy łasi mogą się okazać na wdzięki kobiece. Nic a nic nie można odebrać logiki w rozumowaniu wiernej Maryni. Tym razem w Borszczowie była żoną Nucha. Niestety dobry tydzień przyszło jej czekać, aż Dadę przeniosą do więzienia w Skałacie. Tam po raz trzeci zdradziła męża niewierna niewiasta. Kto wie, przed jakim losem uchronił trzech moich wujów ten bezprzykładny czyn dzielnej Maryni. Chociaż czas jakiś wciąż jeszcze pełniła obowiązki służącej, cały dom patrzył na nią z uznaniem, żeby nie powiedzieć z szacunkiem. I tylko żona Nucha wzruszała ramionami niemal z niesmakiem: Mon Dieu, jak by na to nie patrzeć, to jednak per saldo ta dziewucha puściła się z bolszewikiem... Potem Marynia odeszła: niewskazane było wyzyskiwać człowieka pracy. Ktoś gdzieś ją ponoć widział i słyszał, że wyszła za mąż za sowieckiego lejtnanta. Całkiem być może; Marynia nigdy nie deklarowała się jako patriotka. Chciała być tylko dobrą służącą. Jaka szkoda, że już dzisiaj takich nie robią... INWAZJA ROZPOCZĘTA l Nr. 22 (88) 11 czerwca 1944 KO.-: i Y NA MARGINESIE „UCIECZKI" NA ZACHÓD*) Lwowie, my ciebie kornie pozdrawiamy Bo losy świata w twycli murach się ważą! i(Seb. Klonowicz — Roksolania, i 584). Wszystko, co we Lwowie zostało z dawnych, minionych czasów, wszystko co dawno śniło cichy sen o tym co było t jak było, sza* cowne gmachy patynę wieków dźwigające na sobie, dumne wieżyce kościołów, ulice pamiętające niejedno — J wszystko to tonie w zdu- mieniu. Wróciły czasy burzy i potopu, wróciła krwawa a tak dobrze Iwow-SKim muro.rs znana przeszłość — i bije wściekle znowu o mury miasta. — Alarmy, strzały i bomby sen z oczu spędzają jak dawniej, odłamki pocisków rozpryskują się ponad głowami mieszkańców. Szczerbami rozwalonych domów zieją ulice, z nod gruzów ludzie ratują swój dobytek. Mimo to jednak mury trwają niewzruszone w swych posadach, a kamienna lwy strzegące ratusza i Cmentarzyska Orląt urastają do wielkości symbolu. ...Do szkoły Sienkiewicza, na górę Stracenia, na redutę Piłsud-skiego, do lochów na Łąckiego — pchnęła iwcrwakie Orląt j miłość Polski serdeczna i pamięć tych, co dla umiłowania poisk-ści tych ziem nieśli ofiarnie krew... A poszli — nie w biasku szamerunków i szlif, nie zaszumiały nad nimi sztandary... JJPoszli, abyśmy my mogli we Lwowie być u siebie, abyśmy czuli, że Lwów nasz. Wielu ich poszło, zostawiając domy, naj- bliższych, wszystko. już im słońce nie świeci i zielona wiosna lwowska nie radjje. ci, którzy chronią sę tu ze ws cią, pragnący być w gromadzie, w gromadzie przeżyć, bronić się, przetrwać ale ci inni, spłoszeni ludzie, szukający „koniecznie" „okaz i" na :-achód, byleby wy echać, byleby wydo.tać się, byleby zrzucić z siebie zmorę lęku o jutro, szukający na gwait Kennfairt przedłużający ausweisy, tłoczący się na dwortu, oszaleli gorączką ucieczki... Ludzie, którzy zapomnieli o obowiązku, o rozkazie, o poczuciu honoru. *) Umieszczamy zamiast artykułu wstępnego apel, nadesłany prze?: jednego z czytelników, NARZECZONA ENKAWUDZISTY jutro wyiazu uu *-,,,„ nie pełzną mrówki zwątpienia, już mną me icic^^ _.._ emocji, nostalgii, już mi w mózgu nie tkwi jak gwóźdź wygięta w znak zapytania ciekawość: co tam zastanę, co zobaczę, co ocalało... Tak czułem kilkanaście lat temu, przy pierwszej podróży, co była wyprawą w głębinę, w której zatonął Titanic... Teraz już nie. To tylko prawdziwy ząb boli tak naprawdę. Proteza może co najwyżej uwierać. A Lwów to już tylko proteza. Zatem przygotowaniom do podróży już nie towarzyszą emocje. 1 l~ bieganina po sklepach: sucha kiełbasa, twardy U"-T" aha, i jeszcze koniecznie !~~ *-cirrr\ don0si lan zystkie stare panny miewa rze- mączka zi u nas dostać nie można, wieść, że jadę. w laneczka jest starą panną M ^donić do prze,-dziwne zwyczaje. Na przykład me spc o ścia choćby paru kroków przez go Ossolineum tamtędy nal kawałkiem Legionów, potem dzi, laneczko? Może ci laneczka nosi imponujące mla chlubią się tym wciąż tam mieszka, posłu Bo laneczka jest Polką można tam takich, którzy Nadrabiamy wiec o co właściwie cho- _ wojenne kro-jednak janeczka n. powiedzmy S. .„ palcach policzyć t vv,^ć losu wygnańców, n* ulegU nazwom RGO, ^^"m %*?$? ? nie przemówić im do rozsądku )aKd iepatrio znaczy starczy choćby liznąć łaciny aby wędzi ^ t? ^ QJ_ przywrócony na powrót ojczyźnie. Więc jatoe n P 41 JERZY JANICKI • CZKAWKA czyzna jest tutaj. Zostali, aby trwać. To tylko współczesnym wycieczkom się zdaje, że pomnik Ordona, co do ostatka trwał i bronił reduty, jeden jest na Łyczakowskim cmentarzu. Takich redut na mieście trzeba szukać. Ta przeze mnie odnaleziona to właśnie Janeczka S. Została więc, chociaż świadoma tego, że raz jeszcze przyjdzie jej przerabiać znaną już lekcję. Dotąd nie rozstrzygnięto sporu, którzy właściwie bolszewicy byli lepsi. Ci z trzydziestego dziewiątego czy ci namaszczeni już Jałtą? Wybór jak między dżumą a tyfusem. Na ogół przeważa osąd, że ci pierwsi. Choćby dlatego, że wtedy byli ledwie tymczasowi, najlepszy dowód, że nawet Łyczakowską nazywano żartobliwie ulicą „Dawaj nazad". Co też się stało. Powtórka z lekcji niewiele się różniła. Łąckiego, Brygidki, Za-marstynów, rewizje, wywózki. To wszystko przed pięciu laty szczęśliwie omijało Janeczkę. Wtedy była ledwie dziewczynką, teraz kobietą. Wtedy nosiła tornister, teraz za biustonoszem konspiracyjne gazetki. Na Łąckiego spłynęła Janeczka niesiona falą tych, co w AK byli, i tych, którzy nie byli, ale teoretycznie być mogli. Posadzono ją w celi ze złodziejkami. Były doświadczone i z całej duszy radziły Janeczce, żeby wszystkiemu zaprzeczać. Idź na zaparte - mówiły z przekonaniem. Na niet suda niet. Janeczka posłusznie korzystała z tych doświadczeń. Kogo znasz z AK? Nikogo. A kto był twoim dowódcą? Nikt. Nosiłaś gazetki? Nie nosiłam. Jaki był twój pseudonim? Nie miałam. Tak tydzień mijał za tygodniem, dopóki śledczy błądził po omacku. Aż tu któregoś dnia: Znasz Byszewskiego? A to kolega Janeczki jeszcze z podstawówki, potem już nigdy go nie widziała. No więc co za ryzyko przyznać się do znajomości z siedmioletnim gówniarzem? Znam. A Hałasiuka? Znam. Bo akurat z tej samej klasy. Śledczy pisał i pisał tym fioletowym atramentem, potem podsunął jej gotowy protokół, aby go poświadczyła własnym podpisem. A podpisywać należało strona po stronie. Czyta więc Janeczka: „...zna osobiście Byszewskiego Zbigniewa Zygmuntowicza członka AK. Zna również osobiście Hałasiuka Jana Edwardowicza członka AK". Janeczka odmawia podpisu. A to niby dlaczego? Bo nie podpiszę nieprawdy. Jak to nieprawdy? Przecież zeznałaś, że ich znasz. Ale nie powiedziałam, że byli członkami AK. 42 NARZECZONA ENKAWUDZISTY Taki dialog toczy Janeczka ze śledczym raz, drugi, trzeci, dziesiąty. Przez tydzień, miesiąc, pół roku. Je zupę z brukwi, żłopie kawę z fasoli, ale wciąż jednak pamięta, że na niet suda niet, i odmawia podpisu. Coś jednak śledczy musi z tym fantem począć, cele już nie są w stanie pomieścić nowych podejrzanych. A sprawa w samej rzeczy prosta: podpisze, to wlepi jej pięć, a piat' eto jeszczo nie blat, a może i dwa tylko, a dwa go-da kak priroda i już zwolniłoby się jedno chociaż miejsce. Ale niet i znów Janeczka odsuwa od siebie pióro. Stało się za dziesiątym może już razem, że pokój śledczego nawiedził prokurator. Wojennyj prokuror, niebieski otok enka-wudowskiej czapki, granatowe bryczesy, na pagonach dwa paski i gwiazdka: major. Obejrzał akta, obejrzał Janeczkę i czy to litość go wzięła, czy ta sama troska, że miejsc już w tiurmach brakuje, czy może i za błahą uznał sprawę Janeczki, kto to dziś może zgadnąć, dlaczego wziął prokurator śledczego na stronę i dawaj go sobaczyć: Piszy jej na swobodu. Idzie Janeczka po zwrot swoich rzeczy zatrzymanych w depozycie. Cała rozdygotana z emocji, tylko zerka na bumagę w rękach majora. Ta bumażka to wolność, to nareszcie własne czyste łóżko i gorący prysznic w łazience, i kajzerka z masłem na śniadanie. Odbiera Janeczka swój depozyt: pulares, wieczne pióro pelikan, rękawiczki, zdjęcie z pierwszej komunii, pierścionek... No właśnie, ten pierścionek miał stać się później utrapieniem i obsesją Janeczki. - To nie jest mój pierścionek - oświadcza. - Mój był złoty, z rubinowym oczkiem, a to jakiś miedziany drucik. Nie wezmę. - Bierz, durna babo, i do domu! - Tego nie wezmę. Mój był złoty i z rubinem. - To co ja mam z tobą zrobić? Wychodź! - Nie wyjdę. - Z więzienia nie chcesz wyjść?! - major własnym uszom nie wierzy, bo nie zna jeszcze charakteru Janeczki. - Bez pierścionka nie wyjdę. ~ Ale ty już wypisana. Już cię w rejestrze nie ma. Major w większej jest rozterce niż Janeczka. I znów wszyst-0 zaczynaj od początku, cała biurokracja, nowy nakaz, nowe ziny śledztwa, znów niepodpisany protokół. I major zdoby-Wa się na czyn heroiczny. 43 JERZY IANICKI • CZKAWKA - Charaszo - mówi. - Zwrócimy ci twój pierścionek. Będzie złoty i z rubinem. Masz na to moje słowo radzieckiego oficera. Tylko podpisz, że wychodzisz. Ty co, radzieckiemu oficerowi nie wierzysz? I Janeczka podpisała. Dziś twierdzi, że nawet przez moment nie wierzyła zapewnieniom majora, bo jeszcze się taki Rosjanin nie urodził, żeby słowa dotrzymał, ale wyczerpały się już wtedy hart i męstwo dzielnej Janeczki. Trzy dni delektowała się Janeczka wolnością, czystą pościelą i łazienką. Czwartego dnia z rana dojrzała przez okno zajeżdżający pod dom gazik, a w nim niebieskie otoki. Dokładnie taki sam zajeżdżał już raz po nią. Sięga tedy Janeczka po ciepłą bieliznę, po ręcznik, mydło, już nauczona, że warto mieć w celi własne. Dzwonek do drzwi, a w progu osobiście major. - Sobirajsia, jedziemy. To było do przewidzenia. I znów ta sama droga - Zyblikiewi-cza, Piłsudskiego, Batorego, plac Mariacki, skręt w Kopernika. Już tylko Kopernika w górę i znów Łąckiego. Ale nie, ledwie wjechali w Kopernika, tuż za apteką Mikolascha major rozkazuje kierowcy, aby się zatrzymał. - Wysiadaj! Pomiędzy apteką a zrujnowanym i zabitym teraz deskami wejściem do pasażu Mikolascha był sklep jubilerski. Wchodzą oboje, stary jubiler blednie na widok majora, lupa z pryzmatem wypada mu spod brwi na ladę. - Pierścionki na miarę robisz? - pyta major. - Tak toczno. - Ale złoty ma być. - Może być złoty. - A rubin masz? - Znajdzie się. - To bierz miarę. - I sam podsuwa drżącą dłoń Janeczki. - Który to ma być palec? - Głos starego złotnika me dość, że już uspokojony, to jakiś nawet, zdaniem Janeczki, niegrzeczny i opryskliwy. - Serdeczny - mówi Janeczka. - Rozumiem - mruczy jubiler. - Zaręczynowy... Będzie za trzy dni gotowy. NARZECZONA ENKAWUDZISTY Major zapłacił rublami, odebrał pokwitowanie, na ulicy koczył dziarsko bez słowa do gazika. I tyle go Janeczka widziała • VVróciła do domu piechotą. Po trzech dniach zgłosiła się po odbiór pierścionka. Był złoty, oczko mieniło się krwistym ru-binkiem. No prawie, prawie podobny do tamtego, który dostała Janeczka za maturę od mamy. Stary złotnik pożegnał ją bez słowa, ale w jakiś czas potem zobaczyła go idącego Sykstuską. Splunął prosto pod nogi Janeczki. - Blać jedna! Żeby Polka i narzeczona enkawudzisty! I splunął po raz drugi. Odtąd Janeczka nigdy już nie ośmiela się chodzić ulicą Kopernika. Tyle minęło lat, już w tym sklepie od dawna sprzedają szklane wyroby, a sam złotnik patriota spoczywa pewnie na jakimś bytomskim lub gliwickim cmentarzu, ale Janeczki i tak nikt nie nakłoni, aby weszła na tę ulicę. Nie w dobrym jest tonie być narzeczoną enkawudzisty. Choćby we wspomnieniu i choćby to była nieprawda albo tylko obsesja... APTEKA « POD KOLEJĄ » . ZYGMUNTOWICZA RE 6E PTA Telefon 26-46 LWÓW, Gródecka 84. ZZA BUGA Za jedno jest rozbitkom zalewanym falami powodzi, na jakiej wylądują wyspie. Byle ocaleć. Byle jaki taki suchy grunt znaleźć. Więc kiedy Lwów zatonął, a jego załoga spływała na zachód ratunkowymi tratwami zwanymi repatriacyjnymi pociągami PUR-u, wcale jeszcze nie było wiadomo, że dryfować należy tak długo, aż na horyzoncie pojawi się Wrocław, i że on właśnie ma być tą ostateczną wyspą ocalenia. Co bardziej niecierpliwi wyskakiwali po drodze i to stało się przyczyną, że ze Lwowa jak z bulwy, wyrwanej z rodzimej gleby, poodpadały pędy, rozkwitając Lwowem w Bytomiu, Gliwicach i Zabrzu. Ale wtedy pospołu z tratwami lwowskimi spływały i te pomniejsze, z Czortkowa, Stanisławowa, Tarnopola, Brodów i Trembowli. Część z nich też wyrzuciło na brzeg we Wrocławiu, więc siłą rzeczy i tym rozbitkom przypadło w udziale organizowanie wielkomiejskiego życia, z którym stykali się po raz pierwszy. Był to zatem dla nich również swoisty awans, toteż bardzo prędko zaczęli się wypierać tych swoich Trembowli i na pytanie: „Skąd pan pochodzi?", padała niemal z reguły odpowiedź, że ze Lwowa. To geograficznie upraszczało sprawę, oznaczało po prostu, że s t a m t ą d, że mamy do czynienia z wy-gnancem. Z czasem więc ta unifikacja pochodzenia przyjęła się ostatecznie, wypierając pierwotną wizytówkę zza Buga. Znacznie mniej kłopotów z wyborem miejsca do życia mie-1 zabużańscy chłopi. Słynna jest historia opowiadana przez stryja Bratnego i Mularczyka, pioniera z okolic Wołowa. Otóż edy tak jechali repatriacyjnym pociągiem spod Trembowli ku leznanemu miejscu przeznaczenia, ktoś spostrzegł przez okno ^y Pasące się przy nasypie, czyli po naszemu przy r e c e. „Jezus Maria! Przecież to krowy Jabłońskiego!" Po- 47 2 IERZY FANICK1 • CZKAWKA znano te krowy po łatach, że należały do sąsiada, który repatriował się wcześniejszym transportem. I cały pociąg wyładował się hurtem w tej właśnie wsi. Pomyśleć, że to właśnie dzięki tym krowom Andrzej Mularczyk w wiele lat później doszedł do wielkiej sławy i pieniędzy, pisząc swych Samych swoich. Również i konsolidacja życia społecznego na wsi przedstawiała się wielekroć prościej. Wynajdywano sobie chałupy po sąsiedzku, jak dawniej, tyle że to nie były chałupy, lecz domy pod blachą, nierzadko skanalizowane, obory z elektrycznymi aparatami do dojenia i mnóstwem innych urządzeń. Dawni mieszkańcy podolskich lepianek z gliny nierzadko po raz pierwszy zapoznawali się z widokiem żarówki. Ale żadna żarówka nie przyćmi tęsknoty. Żaden prysznic w łazience nie zmyje osadu nostalgii. Mimo całego dobrobytu i zmienionych warunków egzystencji nowi osadnicy, nazywani szumnie pionierami, nie cierpieli tego epitetu, bo wygnaniec nigdy nie zapomni, że go wygnano. W takim Kurkowskim tkwiło to jak ość w gardle. Poznałem go dobrze już pod koniec lat pięćdziesiątych. W jego wsi założono spółdzielnię produkcyjną. Samym zabużanom nigdy nie przyszłoby to do głowy, ale ich wieś - nazwijmy ją M. - zasiedlili również ekspulsowani z Francji polscy chłopi. Byli fornale, robotnicy rolni z Normandii, tam odpowiednio edukowani i buntowani przez FSGT, co się w końcu, i nie dziwota, Francuzom sprzykrzyło, więc ich jako komunistów któregoś dnia eks-pulsowali, ekspediując z wilczym biletem do kraju przodków. Całą wieś M. przejść odtąd było można i bez ryzyka błędu zgadywać, w jakiej chałupie mieszkają Francuzi, a w jakiej exsule spod Trembowli. W jednej łazienka pozostała łazienką, w drugiej w wannie przechowywano kartofle. W jednej zagrodzie elektryczna młocarnia, w drugiej po dawnemu walono cepami. Kiedy więc założono tę nieszczęsną spółdzielnię, przewodniczącym został jej inicjator - „Francuz" Bulaga. Ale że w demokracji, choćby i ludowej, obowiązywały zasady parytetu, tedy i społeczność zabużańska musiała mieć swego reprezentanta, wytypowano zatem na wiceprzewodniczącego - Kurkowskiego. Przyjechałem z zamiarem pisania reportażu o tej spółdzielni. Z Bulaga kłopotów nie było: chętny do pogawędki, na pamięć wiedział, co mówić o zaletach i osiągnięciach kolektywnego go- 48 ZZA BUGA darowania. Z Kurkowskiego słowa nie można było wydusić. SP _. zerkający spode łba, podejrzliwy, każdy temat kneblował mu jednako gębę. A jednak nie każdy... __ Ą skąd pan jest, panie Kurkowski? Spojrzał na mnie ponuro. _ A co za różnica? Ii tak pan nie będzie wiedział. - Ale skąd? - Ta z Kowalówki. Poczułem, jak fala nadziei obmywa mi serce. Dużo jest wprawdzie Kowalówek na tym bożym świecie, a już zwłaszcza na Podolu... - A z której Kowalówki? - spytałem ostrożnie. - Tej spod Bu- czacza? - Ta skąd pan wi? Błysk zainteresowania, więc już idę na całość: - To w piątki na targ pan przyjeżdżał? A gdzie pan konie stawiał? Koło cerkwi Pokrowy czy Mikołaja? - Ta takoj tak, że koło Pokrowy - odpowiada posłusznie Kurkowski i wybałusza na mnie oczy. Już był mój. - To i do Szulmana na halbę piwa pan wstępował? - Ta bez tegu ani rusz! I nagle cała niechęć i podejrzliwość opada z niego jak śliwki z drzewa. - Panie, ta ja widzy, że pan swój chłop. Dalsza rozmowa już toczy się w Kurkowskiego kuchni. Już Kurkowski zzuwa m e s z t y, bo się okropnie zabłociły w kałabani, już Kurkowska wydobywa z bratrury grzejące się tam karmenadle, zapijamy b a j u r ą, która tym się różni od ć m a g i, że jest samogonem, pędzonym nie z jakichś tam ziemniaków, a z baraboli. Potem gospodarz wydobywa z nakastlika zawinięte w gazetę stare zdjęcia i od tej chwili słychać już tylko, jak za oknem szumi Strypa, jak pozwania sygnaturka w cerkwi Bazylianów, jak duje burzan, co go Dniestru poprzez jary potrafi zapędzić aż do Kowalówki... Po pół litrze Kurkowski zaczyna żałować, że zjechałem tu °Piero teraz, a nie miesiąc temu, kiedy zabawa była jak nale- ™.' "o właśnie wydawał córkę za mąż, a wyposażył ją hojnie, za- u)ac zięciowi całe dwie morgi gruntu. 49 Prr/dukty wiejskie. Masło deserów.- codzienni e świeże z dworów: flrtasowa, (Jhrynowa, Cwitowa Dmytrowa, Chotojowa, Fusowa, Tartakowa i ze związku mleczarskiego. :,;! Drób codzienni e śwież y. Indyki, kapłony, pulardy, bażanty, kaczki, gasi, kuropatwy, kwiczoły i dzikie kaczki. zające, Dziczyzna. sarny, rogacze, dziki. Na polowania oddaję towar kolonialny, delikatesy, wina, wódki, rumy, krupnik polski, wzamian za zwierzynę. Przy rozliczeniu płacę jak najwyższe ceny. W naszych Pokojach do Śniadań złączonych ze sklepem przy ul. Akademickiej Ns 6 polecamy wyśmienite śniadania, obiady i kolacje. od godz. 8-mej rano do godz. 12-tej w nocy. Wina i Wódki starsze roczniki według specjalnej oferty. ZZA BUGA Trzeźwiej? na moment, bo jakimże to sposobem mógł zapi- ' dwie morgi, kiedy one już przecież spółdzielcze. Kurkowski trzv na mnie jak na człowieka niespełna rozumu. _ Ale tamte! Tamte dwie morgi! Zacząłem współczuć temu zięciowi, kiedy się dowie, jakie to mianowicie dwie morgi odebrał w posagu, bo były to morgi, na których dawno już orali i siali kołchoźnicy z Kowalówki, całkiem rzecz jasna nieświadomi, że ich kołchoz Czerwony Październik czy inny Płomień Komunizmu dawno już został rozparcelowany przez Kurkowskiego i jego sąsiadów. I warto to było tyle godzin i dni obradować w tej całej Jałcie? W Kowalówce co drugi ledwie cytaty i pysaty potrafił, a tu jeszcze i geografii ucz się od nowa. Chłop, jak już coś sobie do łba wbije, wołami nie wyciągnie. Tylko boskie wyroki są niepodważalne. A ustawy, dekrety? Co pisane, to tylko pisane i to tylko człowiek pisze, a on zawsze może się mylić i nigdy do końca nie wiadomo, co tak naprawdę miał na myśli. Opowiadał mi ojciec, że kiedy jako notariusz sporządzał jakiś akt we Wrocławiu i wypytywał chłopa o datę potrzebną do protokołu, to indagowany, nie mogąc sobie w żaden sposób przypomnieć, powiedział: - To było jakoś wtedy, panie rejencie, co to wyszła ta ustawa, żeby dolary do ziemi zakopywać. Miał na myśli, rzecz jasna, ustawę o zgłaszaniu obcych walut. A zarządzenia - wiadomo - po to są, żeby je omijać. A chłop był przecież bądź co bądź Polakiem. Podobnie jak Kurkowski, który chociaż z M., nigdy nie przestał mieszkać w Kowalówce... PRAWDZIWE LOSY BOHATERÓW OGNIEM I MIECZEM Od paru dni lękam się dzwonka telefonu. Bo jeśli to akurat Hoff-man dzwoni i zapyta, jak mi się podobało, co mam mu odpowiedzieć? Już kilka dni minęło od premiery, jakiej jeszcze ten kraj miał nie widzieć. Ekran przeniósł widzów w wiek siedemnasty, a potem ich samych w świat Cannes i Hollywood. W grzmocie kozackich tarabanów i strzelających korków szampana spływała na czerń smokingów i dekolty wieczorowych toalet aura wielkiego świata. Nazajutrz, gdy już Warszawa przestała udawać Lazurowe Wybrzeże, ruszyli do roboty krytycy. Zawodowi i z amatorskiego zaciągu. Tysiące wykrzykników zachwytu i drugie tyle znaków zapytania spłynęło na szpalty gazet. Jedni twierdzili, że dzieło porównywalne być może jedynie z Titanikiem, drugim brakowało hiobowej wieści Kuszla, że Bar wzięty. Czy Zama-chowski dorównał Łomnickiemu i dlaczego Bohun sam czyta list, skoro był analfabetą. Historykom zabrakło Beresteczka, a ornitologom raroga, który proroczo połączył dłonie Heleny i Skrze-tuskiego. Zwykli ludzie, mijając się na ulicy, pytali znajomych, czy nie odnieśli wrażenia, że chan-Olbrychski był pederastą, skoro tak czule głaskał łeb Subagaziego. "ytano i mnie, co sądzę. Ale mnie nie należy pytać: po równo ocham Hoffmana jak Sienkiewicza. Z pierwszym pijam wódkę, giemu zawdzięczam jakie takie przetrwanie wojny, bo mnie -sobie tego życzył - pokrzepił. Ani słowa przesady. Nie jestem ^ypowym widzem tego Ogniem i mieczem. Może dlatego, że po-ą em książkę już w wieku lat dziewięciu, w odróżnieniu od go wnuka, który ledwie sylabizuje Brzechwy Akademię pana roton^ ^e i dlatego, że jestem z kresów, z Podola, z tej czako • •' y czarnoziemu zadeptywanej przez wieki kopytami Jak nie Tatarów, to Turków, jak nie Turków, to Wołochów. JERZY IANICKI • CZKAWKA Może i dlatego, że u nas w niedziele nie jechało się jak teraz na działkę nad Świdrem, ale zwiedzać Trembowlę, co ja obroniła pa. ni Chrzanowska. Albo do Chocimia, gdzie Turków pobił Chod-kiewicz, choć teraz we Lwowie uczą, że Sahajdaczny. Albo do Żółkwi, gdzie spoczywa podziurawiony (nie jak wymyślony Pod-bipięta, ale naprawdę) pod Cecorą dziesiątkiem tureckich strzał hetman Żółkiewski, jedyny wódz Polski, który zdobył Moskwę Albo do Zbaraża właśnie... W jeden dzień jakim takim autem można było objechać trzy wieki historii. Dziecka kresów nie należy pytać, czy lubi Trylogię. Na kresach Trylogia była biblią. Dla pradziadów naszych na tej ziemi jak powiada kronikarz, „obóz był domem, zbroja odzieniem, koń siedzeniem, ziemia posłaniem, a bitwy igraszką". Czy to czasem nie ich geny kazały potomkom żyć i później w ciągłej niepewności, z poczuciem zagrożenia, wiecznej obawy, czym wiatr ze wschodu zawieje? Mnie w każdym razie przekazały. I jak z doświadczenia widać, nienadaremnie... W jednym są zgodni zarówno apologeci, jak i krytycy Hoff-mana: Wspaniała obsada! Idealni główni bohaterowie! Zgadzam się bez zastrzeżeń, chociaż zdarzyło się, że miałem własną obsadę. Właśnie jednym tchem połknąłem Ogniem i mieczem. A było to w mieście Buczacz. Co za sceneria! Jar wijącej się jak żmija Strypy. Za rogatką w drodze na Barysz - trzechsetletnia lipa. Pod tą lipą Korybut Wiśniowiecki podpisywał ów haniebny traktat zrzekający się na zawsze Podola na rzecz Turcji. Akt odtąd w historii zwany właśnie traktatem buczackim. Przy Kolejowej ulicy zdobna w rzeźby studnia, przy której Sobieski Jan III poił konie w drodze do Oleska. Pośrodku rynku siedemnastowieczny ratusz. Perła rokoka, bo spod meretynowskiej ręki. Na wzgórzu ruiny zamku, który dzielnie broniła przed Mahometem IV pani Potocka. Oczodoły strzelnic zamkowych baszt patrzą poprzez jar Strypy na wyniosłą, zwisającą nad miastem górę zwaną Fedor. Od nazwiska Włocha Fedoriniego, dworzanina Mikołaja Potockiego. Ten głośny z ekstrawagancji i wybryków magnat zapragnął na Fedorinim wypróbować własnej konstrukcji urządzenie, które było skrzyżowaniem balonu z czymś w rodzaju dzisiejsze) lotni. Fedorini posłusznie odbił się od stoku góry i natychmias zabił się u jej podnóża. PRAWDZIWE LOSY BOHATERÓW OGNIEM I MIECZEM Czy Jest scenograf, który byłby w stanie wymyślić lepszą dęcie? Kiedy ma się dziewięć lat i pochłonięte jednym tchem nmiem i mieczem za sobą, to tylko nienasycony wybór prze-kadza kim być. Wołodyjowskim? Skrzetuskim? Księciem Je-ernim? Podbipiętą? Rzędzianem? Rychło pojąłem, że trzeba rozglądnąć się za obsadą. Niestety aktorzy, którymi mogłem dysponować, byli dopiero na etapie Koziołka Matołka. Ani w Ząb nie mogli pojąć, o co mi chodzi. Streszczenie obydwu tomów stawało się bezcelowym trudem. Po namyśle przyszedłem do wniosku, że ważniejsza rzecz to pojedynek Wołodyjowskie-eo z Bohunem. Jest oczywiste, że rolę pana Michała mogłem powierzyć tylko sobie. Postać Heleny też nie nastręczała trudności. Mogła nią być wyłącznie Basia. Kochałem się w niej nieprzytomnie do tego stopnia, że nawet pozwalałem jej jeździć moim rowerem marki Imperiał z tak zwanym ostrym kołem. Nieoczekiwanie sam się też rozwiązał problem Bohuna. Niejaki Nestor Bajrak, kiedy tylko dotarło do niego, że tu idzie o walkę Polaka z Kozakiem, bez namysłu zgłosił swoją kandydaturę. Był synem adwokata, działacza miejscowego koła OUN, w klapie pelerynki zawsze miał wpiętą podobiznę Szewczenki. Należał do „Płastunów", którzy przy ognisku śpiewali: „A harcery Lachy usrałysia po pachy". Harcerze rewanżowali się: „Wże umerła Ukraina, usrałasia po kolina". Nestor w mig pojął, że rola Bohuna stwarza mu jedyną szansę innej niż u Sienkiewicza interpretacji sceny. Zaraz przy pierwszej próbie sromotnie i bez specjalnego wysiłku sprawił mi taki łomot, że powstała konieczność albo znalezienia dla niego innego Wołodyjowskiego, albo dla mnie innego Bohuna. Padło na *2ia Benisa, który był synem dozorcy i zawodowego grubera Przy miejscowym kirkucie. Benis był chorowity i nieustannie apały mu gile z nosa. Pan Michał mógł być spokojny, że poje-ynek zakończy się zgodnie z literackim zapisem. Ambitny Nestor nie dawał jednak za wygraną. Marzył mu c^ Lnrnielnicki, po targach obniżył loty do Krzywonosa, w koń-al stan^o na Burłaju. Burłaja wprawdzie usiekł pan Zagłoba, 2 ,U^Uz Nestor nie miał szans odwrócenia historii, bo do roli jed dawno upatrzyłem sobie Salka Fleischmana. Salek był Sw . wielkim workiem tłuszczu, a w kolonialnym sklepie §o ojca przy Podhajeckiej bez wysiłku przenosił pełne JERZY JANICKI • CZKAWKA beczki śledzi lub cukru. Miewał jednak i on zastrzeżenia nie ty. le do samej roli, co do charakteryzacji. Oczywiście dziury w czole nikt mu nie miał zamiaru wywiercać, ale co zrobić z bielmem? Zalepialiśmy Salkowi oko leukoplastem - wył potem opętańczo przy zdejmowaniu, bo to były dobre przedwojenne plastry i dawały się ściągać tylko razem z brwiami Salka. Wychudzony i długi jak drabina, o głowę nas przewyższający Zbyszek Czopa, żylasty i silny - wprost idealny Podbipięta Przychylną okolicznością przy tej obsadzie był zawód ojca Zbyszka. Stary Czopa służył w mieście jako sierżant KOP-u. Nie mogło być lepszego rekwizytu udającego Zerwikaptur od prawdziwego bagnetu, który Zbysio wykradał z domu. Dalsza obsada to świadek pojedynku pan Charłamp i panowie Sieliccy. Sielickich już nie pamiętam, ale nadzwyczaj udanym Charłam-pem okazał się Dunio Seifer - syn fryzjera z Kolejowej. Ten salon - „Fryzjer męsko-damski, golenie-strzyżenie, amerykańska trwała ondulacja - Adolf Seifer" - zaopatrywał nas dzięki zapobiegliwości Dunia w sztuczny warkocz, który przypinała sobie Basia jako Helena. Tak wyglądała moja obsada Ogniem i mieczem. Potopu już nie było potrzeby inscenizować. Przyszedł sam. Niestety prawdziwy. Latami zbierałem wieści, jakie role przypadły w udziale moim bohaterom. Oto one: Basie z rodzicami zabrano w drugiej kwietniowej wywózce. W Kazachstanie, w semipałatyńskiej obłasti, zmarła jej matka. Basia jest dziś pielęgniarką w New Jersey. Ojca Czopy rozstrzelano w piwnicach NKWD w Charkowie. Zbyszek też wylądował w Kazachstanie, nabawił się gruźlicy i zmarł na statku, który już dobijał do Palestyny. Istnieją dwie wersje epilogu Nestora Bajra-ka. Podług pierwszej wstąpił w czterdziestym czwartym w szeregi S S Galizien i poległ w głośnej bitwie pod Brodami, gdzie krasnoarmiejcy zmasakrowali tę ochotniczą dywizję. Myślę jednak, że na striłca był za młody i bardziej prawdopodobna wydaje się wersja druga. Zlikwidować go miał tarnopolski Kedyw za wydawanie Niemcom Żydów. Jednaki był los Bohuna, Charłampa i Zagłoby. Dunia Seifera sam rozpoznałem zza firanki okna w tłumie pędzonych środkiem ulicy. Zniknął mi z oczu dopiero za mostem zwanym Gimnazjalnym, kiedy już przyszło wspinać się pod górę ku Fedorowi. Dunio wlókł się koło ojca. Niósł wa- PRAWDZIWE LOSY BOHATERÓW OGNIEM I MIECZEM , poduszkę obwiązaną sznurkiem i do dziś nie wiem dlacze- -'koło od roweru. Esesmanom kipiało w gardłach od nie- tannego: „Schneller" i „los!", ukraińscy milicjanci wrzeszcze- ... gzwydko!"/ a ci z Judenratu nie krzyczeli nic i tylko od cza- do czasu walili pałami, które za tydzień, dwa im samym mia- , spaść na głowy. Czasem ktoś strzelił, czasem wystarczała szpicruta. Kilka dni przedtem cały ten tłum szedł jeszcze na Fedor z łopatami. Od świtu do nocy kopali głębokie rowy. Jeszcze się wtedy łudzili, że kopią okopy dla Wehrmachtu. Zielony Fedor był miejscem spacerów, zimą jego grzbietem dochodziło się na nartach aż do Jazłowca. I Dunio, i Izio Benis, i Salek Fleischman, i jeszcze trzy tysiące takich jak oni, co wierzyli, że kopią okopy, już nie wrócili z tego ostatniego spaceru. Dziś znów jest Fedor miejscem spacerów. Na północnym grzbiecie wytyczono boisko, na którym drużyna „Zołota Piła-wa" rozgrywa mistrzowskie mecze. A wokół morze zielonej trawy do kolan wysokiej. I wiatr rozwiewa wesoło śnieg dmuchawców, które wirują długo w powietrzu, póki nie spadną na czasze łopuchów, szerokich jak parasole. I całe wyspy czerwonych maków i omszałej szałwii, i całe archipelagi stokrotek i cykorii-po-dróżniczki, i bławatków. Brodziliśmy niedawno przez to morze. Agnieszka z maków i bławatków ułożyła prześliczny bukiet, który zanieśliśmy na grób jej Babci. Bezustannie zachwycała się tą wiązanką. Chyba nigdzie nie ma tak ślicznych polnych kwiatów. Oczywiście że nie ma. Nigdzie na świecie tak bujnie i wysoko nie rosną, jak na tej żyznej podolskiej ziemi... Powiadają, że to czarnoziem taki życiodajny, a inni, że tyle krwi tu wsiąkło, atarskiej, kozackiej, szlachciurów, nieprawdziwych Skrzetu-SKich i prawdziwych Salków, Duniów i Iziów, którym się kiedyś acnciało dla zabawy ogniem i mieczem wojować... oświadczenie przynafeżności DLACZEGO NALEŻY CZASEM KŁAMAĆ... Jutro Zaduszki. Jak co roku śledzimy gazety, które doradzają kierowcom w wyborze tras dojazdowych na cmentarze, aby uniknąć korków. Najbardziej pesymistycznie przedstawia się trasa na Wólkę Węglową. Dzieci wznoszą ku niebu oczy w geście zniecierpliwienia: znowu ta straszna Wólka? Nikogo tam z protoplastów nie mamy - ani ja, ani żona - dziadkowie jak nie na Łyczakowie, to na Rossie, żaden kuzyn i żaden pociotek nie oczekuje płomyczka znicza na Wólce. Jedne wnuki dorastają i już wiedzą, ale tym, których przybywa, od początku trzeba tłumaczyć, dlaczego jest moim obowiązkiem odwiedzanie grobu pani Stojowskiej. Kompletnie obca osoba. W dodatku Austriaczka. Kiedyś nazywała się Hermina Heider i mieszkała w Módling, na południe od Wiednia. Módling szczycił się ruinami zamku z jedenastego jeszcze wieku i winem, które tutejsze winnice dostarczały wprost na Grunzing. Hermina Heider była w pasie wąska jak osa, nikt le-piej od niej nie tańczył walczyków Straussa, a jej przyjaciółka Mizzi Anders tak jej się wpisała do pamiętnika zu Errinung: „Wilst Du immer weiter schreiten/ Sich, das Gute liegt so nah/ Lerne nur das Gluck ergreifen/ Denn das Gluck ist immer da". 1 rzeczywiście das Gluck leżało całkiem blisko, bo w koszarach Dreiundzwanzigsten Regiment, gdzie oberstem był Stanisław lordan-Stojowski. Jak wszyscy Stojowscy herbu Jordan pochodził ancji, a wśród licznych dóbr na Podolu, miodem i mlekiem Ptynącym, brakowało mu tylko towarzyszki życia. pierwszej wojny pan Stojowski (już nie oberst, a pan puł- TT stanie spoczynku) powrócił z mnóstwem medali i żo- lan erminą' Nosił teraz bardzo bufiaste i zapinane tuż pod ko- m kraciaste pumpy, spod których spływały w dół ku getrom, 59 JERZY JANICKI • CZKAWKA otulającym trzewiki, węzły grubych, włóczkowych skarpet opj. nających żylaste łydki pułkownika. Na piersi opadała mu rno narszej urody siwa broda. Idąc wyprostowany jak struna, wymachiwał mahoniową laską ze srebrnym okuciem wyobrażającym łeb muflona. Miał zwyczaj trzymania tej laski w połowie, jak zbójnicy zwykli dzierżyć swoje ciupagi. Spod szerokiego ronda filcowego „Hickla", który sprowadzono mu wprost z Wiednia obrzucał przechodniów tak przenikliwym i badawczym spojrzeniem, że zupełnie nieznani ludzie mimo woli kłaniali mu się powodowani może szacunkiem, a może trochę i strachem. Do domu powracał z plikiem gazet polskich i niemieckich i na lekturze schodził mu czas do obiadu. I tak sobie żyli długo i szczęśliwie, od rana do nocy objadali się smakołykami, bo śliczna i wiotka Mina uwielbiała gotować, więc z biegiem lat z trudem już mieściła się w drzwiach wejściowych, ich spanielka Leda ledwie wlokła brzuch po posadzce, a nawet stangret Wasyl nazywał się nomen omen Grubizna. Pani Mina nie była w stanie należycie opanować polskiego języka, a przy tym coraz bardziej zapominała ojczystej mowy; pozostały jej jedynie zasady składni. Toteż mawiała: moja ten pies jest już dwanaście lat stary. Albo: gdzieś mi się mój ten książka zgubiła być. Nigdy nie mogła pojąć, że rzeczowniki zupełnie dobrze mogą istnieć i bez rodzajnika. A że der, die, das nie zawsze odpowiada polskim zaimkom, tedy bywała i ten noga, ta nos albo ten szafa. Niestety, przyszło jej również powiedzieć, że wybuchła ten wojna... Do tego czasu nie znaliśmy w ogóle państwa Stojowskich. Postarali się o to dopiero sowieci. Po śmierci matki mnie i starszą o osiem lat siostrę Jadwigę wyrzucono z naszego mieszkania, zbyt obszernego zdaniem kwaterunku dla dwójki dzieci. Ten sam los dotknął stryjenkę i babcię, które też zmuszone zostały do opuszczenia mieszkania. Odtąd postanowiliśmy zamieszkać wspólnie, a los wskazał nam dwa wolne pokoje państwa Stojowskich właśnie, których w ten sposób uratowaliśmy od zmiany adresu. Odtąd datuje się moja wiara w metafizykę. Ontologiczne do ciekania nad naturą powtarzalności zjawisk i „co by było, gdy by" do dziś nie dają mi spokoju. Ta gałąź filozofii zakłada, że ludzki zależy od dokonania podświadomego wyboru. Życie DLACZEGO NALEŻY CZASEM KŁAMAĆ... c o nieskończonej liczbie skrzyżowań i raz podjęta de-:a lub jedno przypadkowe zdarzenie uruchamia prawem domina cały ciąg dalszych decyzji i zdarzeń, które mogły wcale nie gtąpić, gdyby z tego skrzyżowania wyruszyć w innym kierun-UTJ Może do dziś nic nie wiedzielibyśmy o teorii względności, gdyby Einsteinowi zachciało się kupić bilet na Titanica. Potencjalnie było to możliwe. Za chwilę się okaże, co by było, gdybyśmy zamieszkali oddzielnie, a nie ze stryjenką. Co by było, gdyby na chrzcie świętym nie dano takich samych imion mojej siostrze i mojej stryjence, a obie były Jadwigi. Co by było, gdyby nie przymus kołchozowego mieszkania u właścicieli nazwiskiem Stojowscy... JERZY JANICKI • CZKAWKA Były austriacki oberst miał już wtedy lat osiemdziesiąt, bielutką brodę sięgającą pasa i raka płuc od nieustannego palenia biełomorów lub ręcznie przez panią Minę nabijanych tutek „Herbewo". Całe dnie spędzał w łóżku, okryty moherowym kocem, ze wspartą o kolana stolnicą, na której wykładał niezliczone rodzaje pasjansów. Czasami, gdy znudziły mu się karty, przywoływał mnie do siebie i kazał na głos czytać sobie Trylogię. Słuchał z wielką uwagą i z przymkniętymi powiekami, tak że niekiedy sądziłem nawet, że usnął. Wystarczyło jednak, aby w trakcie lektury padło byle jakie nazwisko, pułkownik natychmiast otrząsał się z drzemki, by uzupełnić Sienkiewicza o aktualne dane. „Drohojowska... - wymrukiwał w swą brodę komentarz - bywałem u nich na polowaniach. Piękny majątek niedaleko Kałusza". Albo: „Przyjemski? To między Kopyczyńca-mi a Jagielnicą. Piękne stawy rybne. I gorzelnia". Rówieśniczką pułkownika była nasza babcia Karolina. I ona też nie opuszczała łóżka. Cierpiała od lat na zaćmę, zwaną wówczas kataraktą, jakiś czas uparcie pruła szaliki i swetry i potem z tej samej wełny dziergała na drutach takie same swetry i takie same szaliki. Ale wkrótce oczka włóczki zaczęły si? 62 DLACZEGO NALEŻY CZASEM KŁAMAĆ... ić/ widziała coraz gorzej, a że nigdy swoim ruchliwym l om nie dawała wytchnienia, zmieniła druty na różaniec. rvł d bezustannie przebierała czarne groszki różańca, modląc . szczęśliwy powrót obu synów. Starszy - Zdzisław, nasz oj- _ internowany był w Targowiste w Rumunii. Słał stamtąd f koniczne pocztówki, podpisywane Zdzisław Rola, co jest her- janickich, a o swych planach donosił, że być może uda mu . ociwledzić ciocię Anielę albo ciocię Franię. W wyobrażeniu biednego taty miał to być nieprawdopodobnie chytry szyfr, pod którym kryły się plany ucieczki do Anglii lub Francji, czego en- kawudziści w żaden sposób nie mogli się domyślić. Od młod- szego syna babci - stryja Staszka - nie docierały żadne listy, bo nie leżało w zwyczaju NKWD zezwalać na korespondencję. Stryja aresztowali w dwa tygodnie po wkroczeniu. Był aplikan- tem w kancelarii ojca, ale kiedy przyszli po niego, zobaczyli w szafie nadjedzony przez mole mundur kapitana. Od lat stryj nie mieścił się w tym mundurze i nawet na parady z okazji Trzeciego Maja nie był w stanie go wkładać, bo stryj utył w cy- wilu i guziki od dziurek dzieliła mu na brzuchu przestrzeń sze- rokości dłoni. Ale właśnie w ten mundur kazali mu się wbić przy aresztowaniu. Tak więc o szczęśliwy powrót obu synów odwoływała się babcia do paciorków różańca, a pan Stojowski szukał odpowiedzi o przyszłość w kartach pasjansa. Na wiosnę, w marcu, kiedy jedliśmy właśnie kolację, zjawił się milicjant. Jadwiga Janicka natychmiast na milicję! Stryjenka zerwała się błyskawicznie, bo jasne było, że chodzi o stryja. Wróciła po dwóch godzinach najwyraźniej zawiedziona; sądziła, że otrzyma jakieś wieści o mężu, ale sprawdzili tylko jej personalia, otczestwo, nowy adres i kogo ma na utrzymaniu. Teściową. Ledwie dobiegła końca relacja stryjenki, kiedy znów odezwał się dzwonek. Inny milicjant, ale z identycznym poleceniem: Ja-Wlga Janicka na milicję. Ciotka poszła powtórnie, a tam młod-ff lejtnant wywalił na nią oczy. Przecież była tu już przed gonią? Zgadza się. Patrzy młodszy lejtnant w zeszyt, patrzy, arn. mu dwa razy to samo imię i nazwisko wypisali: Jadwiga icka. Kfo cóż, ewidentna oszybka, bardak nawet i w milicyj-bumagach może się zdarzyć, tedy jedną Jadwigę Janicka skreślił. 63 JERZY JANICKI • CZKAWKA Pytam więc wciąż siebie do dzisiaj: a co by było, gdyby ja siostra nazywała się Wanda? Albo Marysia? Bo przecież razem o siostrę chodziło i o mnie. A co by było, gdyby młodsze go lejtnanta zastąpił w pracy inny młodszy lejtnant i widok stryjenki wcale by go nie zaskoczył? Byłoby to mianowicie ż przez sześćdziesiąt lat pisywałbym zupełnie inny życiorys. Ale wtedy te wezwania nikomu jeszcze nie kojarzyły się z tym, co miało niebawem nastąpić. Nikt jeszcze nie wiedział że właśnie kompletowana jest lista pasażerów na podróż do Kazachstanu. Tym razem obejmowała ona tych wszystkich, którzy mieli członków rodziny aresztowanych bądź przebywających za granicą. Noc z dwunastego na trzynastego kwietnia miała być datą odjazdu. Była piąta rano, kiedy obudził nas łomot kolb walących w drzwi wejściowe. Tak już nieraz bywało, więc pomyślałem, że i tym razem czeka nas kolejna rewizja. Odruchowo wrzuciłem na wszelki wypadek zegarek za tapczan, bo tym się właśnie głównie rewizje kończyły, że kradziono zegarki. Za ścianą rozległo się jazgotliwe ujadanie spanielki Ledy, potem skrzypienie otwieranych drzwi, wreszcie gwar wielu głosów i tupot żołnierskich butów. Nasze dwa pokoje, leżące amfiladowo, oddzielone były od siebie na pół tylko przymkniętymi drzwiami. Dialog, jaki tam wtedy toczyli stryjenka Jadzia, i Rosjanin, dziś jeszcze mogę powtórzyć ze stenograficzną dokładnością. Są teksty, których nie sposób wymazać z pamięci; dziś taką właściwość przypisuje się twardemu dyskowi komputera. „Na osnowanji ukażą prezydiuma wier-chownowo sowieta SSSR... - płacz babci, szuranie krzeseł -...niemiedlenno ujechat'... - jazgot psa, zdumione i przerażone „o Boże, o Boże" stryjenki - wam razreszajetsa wziat' piatdiesiat kilogram wieszczej..." Potem skrzypienie otwieranej szafy, szuranie po podłodze wiklinowego kosza, pojękiwania babuni, jeszcze jakieś nieśmiałe tłumaczenie stryjenki, że teściowa cierpi na bezwład nóg, głośne nawoływania sołdatów i nagłe otwarcie drzwi... W pr°' gu krępy, niewysokiego wzrostu oficer, pamiętam, że pogranicz-nik, bo otok na czapce był zielonego koloru. Nieoswojony z mrokiem nieoświetlonego pokoju, najwidoczniej nie od ra dostrzegł mnie i siostrę, wciśniętych na dokładkę za skrzyo parawanu, jakby ta staroświecka zapora mogła osłonić 64 DLACZEGO NALEŻY CZASEM KŁAMAĆ... ieszczęściem. Pogranicznik zwrócił się do stryjenki, przed n uezładnie do kosza poduszki, młynek do kawy, pa-oc w etoj kwartirie kto prożywajet? I Dzieci - odpowiedziała stryjenka. Nareszcie nas dojrzał: ja w piżamie, siostra w długiej nocnej A was kak zwaf? Wasza familia? Do dzisiaj nie wiem, dlaczego ciężar odpowiedzi wziąłem na ebie chociaż pierwszeństwo przysługiwało siostrze, już dorosłej i pełnoletniej, l całe szczęście! Biedna moja Jadzia, która do dzisiaj ust nie skalała kłamstwem, wzorowa wychowanka sióstr Notre Damę, pewnie odpowiedziałaby prawdę, l padłoby dokładnie to samo nazwisko, po które pogranicznik się tu faty- gował. - Stojowski - odpowiedziałem pośpiesznie; sam nie wiem, czy już z wyrachowania, czy bezwiednie wyręczyły mnie drzemiące geny ormiańskiej chytrości, odziedziczone po pradziadku. - Łażyties spat' - powiedział pogranicznik i nawet pogłaskał mnie po głowie, bo człowiek radziecki ma przykazane kochać dzieci. Człowiek radziecki ponadto (co dziś dopiero sobie tłumaczę), przywykły do kołchozowych mieszkań, gdzie każdy pokój zajmowała inna rodzina, uznał za rzecz całkowicie normalną, że obcych sobie ludzi ledwie drzwi mogą dzielić. Babcię znieśli żołnierze do ciężarówki na dwóch karabinach. Nawet nie pocałowałem jej w rękę, nawet nie uściskaliśmy się ze stryjenką. Stojowscy, obcy wszak ludzie, nie mieliby powodów do takich familijnych czułości... Biedna moja babunia Karolina dzielnie zniosła miesięczną podróż w bydlęcym wagonie. ransport dotarł do sowchozu Krasnyj Kazachstan, w semipała-tynskiej obłasti, rejonie Nowaja Szulba, dokładnie pierwszego )a. W sowchozie Kazachowie uroczyście święcili właśnie n ŚWitOWeg° proletariatu- Było bardzo podniośle i tylko Ci/ dokładnie te§° dnia> zakłóciła uroczystość. Stry- t i§dy 'UZ nie widziałem> a na slad strYia Stanisława, ro °rego Przyczyny podróż ta miała miejsce, natrafiłem dopie- Pełn° ataCb sześćdziesi?ciu- Ale to Już, jak powiada Kipling, zu-me mną historia... 65 (ERZY JANICKI • CZKAWKA Minęło od tego czasu ćwierć wieku, równe dwadzieścia n' -lat. Właśnie skończyliśmy w Warszawie na Saskiej Kępie bud we Domu Spokojnej Starości imienia Józefa Matysiaka. Był o tym głośno w gazetach, setki podań napływały do radia z proś bami rencistów i emerytów o przyjęcie. A jeden list nadszedł z Rybnika. Jego autorka nawet nie wyrażała prośby zostania pensjonariuszką domu, zapytywała tylko, czy autor Matysia-ków, pan Janicki, nie jest przypadkiem tym samym Janickirn który miał ojca notariusza, siostrę Jadwigę i psa, który się wabił Krzyk. Podpisane: Hermina Jordan-Stojowska, stołówka kopalni Rydułtowy, Rybnik. Już tego samego dnia byliśmy z żoną w Rybniku. Pani Mina wciąż jeszcze nie umiała dobrze po polsku, wciąż jeszcze była ogromnej tuszy, co i nic dziwnego, bo zatrudniono ją jako kucharkę w kopalnianej stołówce. Kopalnia bardzo sobie chwaliła kulinarne zdolności starszej pani, nie do tego jednak stopnia, żeby jej przydzielić własne mieszkanie. W niszy więc tej stołówki, oddzielonej od kuchni zawieszonym samarkandzkim dywanem, mieszkała pani Mina, której kiedyś ukradłem nazwisko. Tylko właśnie ten dywan i jeszcze pamiętnik z Módling ocalały z dawnego dobytku całego rodu Jordan-Sto j owskich. Spłaciłem rzetelnie swój dług. Przydziały miejsc w domu „Matysiaków" leżały w kompetencji komisji wydziału zdrowia i opieki społecznej, która bardzo starannie i wnikliwie rozpatrywała podania. Hermina? Stojowska i w dodatku Jordan? Nie dość, że niepolskiego pochodzenia, to jeszcze arys to kratka? Nawet mowy być nie może... Zadzwoniłem do Sokorskiego. Tłumaczył: - No, daruj, ale jakieś zasady sprawiedliwości społeczne) i demokracji muszą obowiązywać. - W dupie mam waszą demokrację! Albo ona dostanie przydział, albo szukaj sobie od jutra innego autora Matysiaków. - Co ci takiego zrobiła? - Ona mnie nic, za to ja jej kiedyś ukradłem nazwisko i dzi? ki temu, być może, żyję... Cztery lata mieszkała pani Mina na Saskiej Kępie w do „Matysiaków". Tylko Wigilie i Wielkanoce spędzała w naszyn domu; z lubością wydłubywała oko z głowy karpia, co było największym przysmakiem, i zmiatała za jednym posie DLACZEGO NALEŻY CZASEM KŁAMAĆ... ła salaterkę kutii. Jej austriaccy przodkowie przewraca-nieH1 wnie wtedy w módlingskim grobie. Mak pomieszany ^ -Cą j jeszcze do tego z miodem? Donnerwetter! Z Ppochowaliśmy ją na Wólce Węglowej, bo tak wynikało z przy- • łu dla domów starców. Wszystkim kolejnym dzieciom, a po-wnukom trzeba to było raz koło razu wyłuszczać, aby się wytłumaczyć, dlaczego musimy jeździć co roku na taki obrzydliwy cmentarz i taką zatłoczoną w dodatku trasą. Filip ma inne wątpliwości i wciąż nie jest w stanie pojąć, dlaczego wtedy skłamałem, wszak kłamstwo jest grzechem i występkiem, każdy katecheta to potwierdzi. -Ale może być bardzo pożyteczne. Zbierajcie się, jedziemy... Najwyższy czas. Taka jest właśnie różnica między rocznikami 1928 i 1987; ci drudzy są może i bardziej nawet szczęśliwi, ale absolutnie nic a nic nie wiedzą o życiu... '"•::'• : . . • ' i, ' :;;::.::<:: • i 'i f : : ; : : : : • '. f" ..J .__.-. __ ._ J — . _.-: __ .'. — ' ------ ——— . -- — -• ~-~ ' 1 : ' \ ' : ' •: ' • \ '-. ' a IE ,:-ltl! ? ; ° • P 51" S •*' ' - ^ :1 - J " " - — r? i ""JJ 1 ' f : ' S ^ S3Z 0*: - -i ; ! : : : i : ':i = ; : \s ; ? ; •• - m ; '-;-• 2 O i i - : : ! 1 •!: I H '"" L-; ' : : • '• • ' i': .•".• '••- ' - l .• 1 l ; ; ! i i ; r i:; i'-,; i ;^ : • i ;;••;; i :••*:••••, ' ! i 1 ! ; i ; l • \" '• , : ^ • • 1 * i i l i ! 1 1 i i .. : ' ! i ' " - i "* i i • ' I i : i ; • ; ' ' •;•**.! • : ; '-• - 1 ^:j , = „-.,.. :. f-l;Jitt?^-,P ; : i . r !t™i'M!X-1 i ; ; , ' ^ "• ' " . * , ': "• -" S:5 > -i l|m ?C -; ^ 'Z s w; *1 iii Tl } S 03 |5' l •*» I • \ - '-. • '• •• • - • i c "r/ri; ;^"^ * a ! ; ' :. •' Pls 'i - : i : i ; i : - ; • ' ' ' : : ; ; . : ; ! : : i • i i " 'rf'-'- • . - •• ś^m o ^= ... M i M M M ' • -i M;-4i-i -S* 3: ! '•:• .i..-i : : • ! • w "* *2 " " ' ' ^ ? • ' • : ' '~^- ,^ro K N 1 s r JAK MOŻNA POPAŚĆ W DŁUGI przeglądam rodzinne papierzyska w poszukiwaniu metryki. Już z g6ry wiadomo, że ten dzień będzie można spisać na straty. To nie jest takie sobie zwyczajne wertowanie pożółkłych i postrzępionych papierów. To jest podróż w świat kaligrafii, łaciny, gotyku, sformułowań i pojęć, których znaczenia dziś już bez pomocy leksykonu domyślić się nie sposób. Co karteluszek, to przystanek, co byle postrzępiony świstek, to kolejny popas. Zda się jeszcze unosić nad tym cmentarzyskiem papierów zapach naftowej lampy, przy której piszący stawiał w szeregu gotyckie litery zwane szwabachą, a każda koścista i spiczasta, jakby z nasadzoną na łeb austriacką pikielhaubą. „Auf Grund Ihres Yorschlagenen Dokumenten finde ich..." - pisze do mego dziadka jego szef z dyrekcji kolejowej in Lemberg. I to wszystko w dodatku kaligrafią, która każdą dużą literę zamienia w wężowo poskręcany supeł. lak tu nie zatrzymać się dłużej na przystanku-karteluszku, z którego wieje jeszcze kazachstańskim buranem, a fioletowym sowieckim atramentem stryjenka donosi, aby dosłać jej dwa swetry i szal pod adres spisany już bukwami: „Semipałatyńska-ja obłast', rejon Nowaja Szulba, sowchoz Krasnyj Kazachstan". w najbliższym sąsiedztwie tej szarej koperty złożony w harmonijkę blankiet „Kriegsgefangenenpost" z odwrotnym adresem nadawcy: „Oflag VI B, Dóssel bei Warburg. Gefangenennum-JX- 366/YI E, Barak VII/8" - co jest czasowym nazwiskiem ^zisława Janickiego. le a t? 'azd? jeszcze mi starcza bilet własnej pamięci, ale da-° cin i Juz jechać będą musiały na gapę, bo nie znają ła-on v°Z W^c *m P°wie pergamin, który donosi, że „Datum Le-die prima mensis maii 1916 vir clarissimus Zdzislavus 69 JERZY IANICKI • CZKAWKA Janicki oriundum Koniuchy parochiensis Trembowla in G v cia" ukończył wydział prawa. Czytelne są za to aż nadto porady gospodarskie babci Emil" spisane w notesiku oprawionym w zielony atłasik: „Jak cho\v ' futra? W spirytus silny wkłada się kawałek kamfory i strącz t papryki, następnie wystawia się to przez kilka dni w zatkanej f] szeczce na słońce. Tym płynem skropić lekko futra, które należy wpierw dobrze prętem wytrzepać. Po skropieniu futra zaszyć w worek szyrtyngowy lub płócienny. (...) Buty stają się nieprzemakalne, gdy je natrzeć ogrzanym olejem rycinusowym (rączni-kowym), podeszwy nowe dobrze jest natrzeć ogrzanym olejem lnianym. (...) Drzwi i okna biało malowane czyścić w ten sposób-do 5 litrów wody deszczowej lub rzecznej dodać 2 lub 3 garści ślamowanej kredy białej w proszku". Niełatwo jest przerwać tę podróż po szynach ułożonych w innym wymiarze czasu. Im głębiej w krajobraz naftowych lamp, szyrtyngowych worków i ślamowanej kredy, tym dalej od dzisiejszego świata hamburgerów, adidasów i streptomycyny. Ale w każdej podróży trzeba liczyć się z katastrofą. Tak właśnie ten mój wehikuł pełen certyfikatów, pergaminów i dagerotypów zderzył się nagle z blankietem firmowym sklepu „N. Weinreb" o młodzieńczej wprost dacie urodzenia, bo ledwie w 1939 roku. Cóż to jest bowiem te głupie sześćdziesiąt lat wobec owych brodatych i siwych od starości certyfikatów, testimonium baptismi i dagerotypów. Czytam uważnie nagłówek: „Marii Weinreb następca N. WEINREB, Dom Towarowy Artykułów Technicznych i Powroźniczych, Lwów, ul. Kazimierza Wielkiego 26, Rok założenia 1872, telefon 101-85". Przy bardziej wnikliwej lekturze blankiet okazuje się rachunkiem Nr 18, z datą 12 maja 1939, wystawionym W.P. Zdzisławowi Janickiemu za samochód marki Vauxhall. Włażę więc na powrót na strych własnej pamięci, szperam, szperam i oczywiście wszystko się zgadza! Nie wypadało już dłużej jeździć panu rejentowi fordem typu Eifell, zapalanym na korbę. Po długich naradach rodzinnych wybór padł na angielski0 vauxhalla. Szczyt techniki: starter na kluczyk, opony Firesto na, chromowane klamki i zderzaki, szyberdach i zawrotu wprost szybkość maksymalna sto dziesięć kilometrów na g dzinę. 70 Nri _?;*s»-i; r: :i M ff" • Sp _ ST8 !•.• J ^iMJiiLJLilii !?• SLi'JI?L^ "r 7 ?>-?-* f f W ł * q ?..«-? c ^t M— OPOWIEŚCI Z DRUGIEJ RĘKI żdy kto widzi, że ma do czynienia ź wariatem, stara mu się akiś sposób przypodobać. I tak Ludwik Perski oświadczył mi któregoś dnia, że mu się właśnie przypomniało i może mi coś opowiedzieć o Lwowie. _ Ty mnie? - Wyobraź sobie. Też byłem. - Kiedy? Właśnie wybuchła wojna. Perski już wtedy był wybornym filmowcem, asystował nawet Cękalskiemu przy Strachach, pamiętnych z genialnej roli Węgrzyna, ale głównie jako dokumentalista pracował dla PAT-a. Z Warszawy uciekał na wschód wespół ze Stasiem Wohlem. Uciekali z początku dość luksusowo, bo sportowym aero przyjaciela Lutka, jedynego w tej trójce niefilmowca, Adka Silbersteina. Ten Adek był synem właściciela kilku garbarni w Radomiu, więc forsy mieli na podróż jak lodu. Ale wtedy we wrześniu nie forsa była najważniejsza, ale benzyna. I właśnie już przed samą granicą rumuńską tej benzyny zabrakło. Adek był człowiekiem niezwykle przedsiębiorczym. Zostawił Wohla z Perskim i z wysuszonym do cna bakiem, a sarn przeszedł na stronę rumuńską z nadzieją zakupienia benzyny. Sprawa wydawała się prosta: wszak to kraj Ploeszti i setek merii ropy. Zamiast jednak z pełnym kanistrem powrócił rumuńskim pogranicznikiem. Wlekli ze sobą trzy rowery. Na i Rumun wycenił wartość sportowego aero i Adek zaakcepto-Wal t? transakcję, g . cilciało im się jeszcze po polskiej stronie zjeść drugie a anie. I to ich zgubiło. Właśnie w restauracji „Meran" byli ce r rnazonycri pstrągach, a pstrągi z Dniestru to wprost pal- ac; kiedy ktoś wpadł w panicznym strachu do knajpy 81 JERZY JANICKI • CZKAWKA z wiadomością, że Rumuni zamknęli granicę. Co im się nagle stało? Wtedy data siedemnastego września nikomu jeszcze nic nie mówiła. My dziś już wiemy, że tego samego dnia trójka naszych bohaterów zobaczyła po raz pierwszy oswobodzicielską Armię Czerwoną. Krasnoarmiejcy naprzód chcieli ich oswobodzić z rowerów, ale jakoś dało się im wykpić flaszką spirytusu, który niezwyciężony żołnierz radziecki zawsze wyżej ceni ponad inne dobra. Rowery ocalały i było czym pokonać trasę Zaleszczyki -Lwów. Miasto, które w tym czasie spuchło niemal dwukrotnie od tysięcy uciekinierów z całego kraju, powiększyło tę liczbę o dalszych trzech, na równi zdezorientowanych i nie bardzo jeszcze świadomych, co ze sobą począć. W tym koczowisku nerwowo uganiających się po mieście ludzi jedni szukali krewnych, drudzy dachu nad głową. Nawet język ulicy, dotąd przywykły do poczciwego tajojkowania, w jednej chwili oszalał. Jak na ożywionym z nagła Brueglowskim obrazie wieży Babel, pomieszały się w tym tłumie wszystkie naraz polskie żargony, dialekty, gwary i narzecza. Plac zwany Solskim, czyli Krakiedały, które były lwowskim Kercelakiem, urósł w mgnieniu oka do rozmiarów największego targowiska w Europie. Handlowano walutą, fałszywymi dokumentami, ruscy dopytywali o zegarki, żony sowieckich dygnitarzy skupowały masowo damskie nocne koszule, niezbędne im na suknie balowe, bieżeńcy wyprzedawali ostatnią parę butów, a profesorowie oferowali za bezcen swoje podręczniki. Wszyscy zaś ze zdumieniem patrzyli na wijące się przed sklepami kolejki - widok dotąd nigdy niespotykany, jedyny zaimportowany z ZSRR zwyczaj, który miał odtąd obowiązywać jeszcze przez pół wieku. Kiedy na Kercelaku rowery zmieniły właścicieli, nadszedł czas rozejrzenia się za dachem nad głową. Perski z Wohlem znaleźli jakieś przytulisko u znajomych aktorów, Adek zaś wynajął pokój w samym śródmieściu, przy Jagiellońskiej 4. Adres ten warto zapamiętać, ponieważ odegrać miał wkrótce decydującą rolę w biografii Adka. Na razie zaś trzeba było dostosować się do panujących nowych praw. Obowiązywała już podstawowa dla kraju ludu pracującego zasada, że „kto nie rabotajet, tot nie kuszajet". Zaczęli się roz- 82 OPOWIEŚCI Z DRUGIEJ RĘKI glądać za jakimś zajęciem nie wymagającym specjalnego wysil-łoi. Perskiego skusiło ogłoszenie na wystawie „Hotelu Geor-ge'a", że poszukuje się portiera ze znajomością języków obcych. Dla Lutka jak ulał. Jazyki znajesz? Znaju. Kakije? Więc dał Lu-tek dyrektorowi do wyboru: angielski, francuski, niemiecki, od biedy może być i włoski. To się nawet sowieciarzowi spodobało, chciał jeszcze tylko wiedzieć, z jakimi hotelami miał dotąd petent do czynienia. Oczywiście i to pytanie nie nastręczało Perskiemu trudności: „Waldorff Astoria" w Londynie, „Hotel de la Paix" w Paryżu, „Goldene Stern" w Berlinie, „Hilton" w Nowym Jorku. Na twarzy towarzysza dyrektora jakby wyraz powątpiewania. I tyś tam wszędzie pracował jako portier?! Łżesz! Dżentelmenowi takich obelg puszczać płazem nie wolno. Perski odpowiedział z godnością: Pytaliście, towarzyszu, z jakimi hotelami miałem do czynienia. Powiedziałem prawdę. Ale ja tam nie pracowałem, ja tam bywałem... Tak wyszło na jaw fatalne pochodzenie społeczne Perskiego i trzeba było rozpatrzeć się za inną pracą. Znacznie bardziej praktycznie uporał się z tym problemem Adek Silberstein. Po utraconym aero pozostało mu prawo jazdy, bez trudu tedy zatrudnił się jako szofer, i to w rzeźni na Zamarstynowie. Był to nad wyraz korzystny wybór dla całej trójki, bo bez wystawania w ogonkach korzystać mogli ze stałych dostaw kiełbasy i kaszanki. Tak zeszła im zima, a na wiosnę, konkretnie dwunastego kwietnia, oświadczył nieoczekiwanie Adek, że od jutra rzuca tę pracę. Miał słuszne powody do podjęcia takiej decyzji. Ostatecznie mógł w ciągu dnia tłuc się i podskakiwać swoją ciężarówką po kocich łbach łyczakowskiego i zamarstynowskiego bruku, ale nie przesadzajmy: oni mu kazali zjawić się dzisiaj do roboty na nocną zmianę. Na noc?! Bez przesady. Jak szybko postanowił, tak jeszcze szybciej, zaraz nazajutrz, odwołał swoją decyzję. Nie zmienił pracy, za to bardzo pośpiesznie zmienił adres. Oto jak do tego doszło... Zajechał Adek niechętnie na tę nocną zmianę, a tam już na bazę ściągać zaczęły wszystkie podobne do jego ciężarówki. I zamiast jak zwykle wieprzowych półtusz i pęt kiełbasy ładować zaczęli się na ciężarówki sołdaci w czapach, które przerażały Iwowian, bo miały czerwone denka i niebieskie otoki. NKWD. W szoferce Adka zasiadł młodszy lejtnant, otworzył mapnik, przejrzał pa- 83 JERZY JANICKI • CZKAWKA piery i rzucił pierwszy adres. Stamtąd zgarnęli pierwsza rod nę. Rozbudzeni w środku nocy ludzie - zapłakane dzieciaki • * czące staruszki - pośpiesznie wrzucali na platformę walizki' * boły i plecaki. To samo powtórzyło się jeszcze trzykrotnie • kiedy pod plandeką brakowało już miejsca, lejtnant rozkazał ' 2 chać na Dworzec Podzamcze. Teraz dopiero pojął Adek, dlacz^ go tam na bocznicy stały już od paru dni długie składy towaro wych wagonów. Każdy je w mieście widział, ale nikt ni przywiązywał do tego widoku szczególnego znaczenia. Dzień w dzień szły tędy transporty z pszenicą lub drohobycką ropą na zachód, do sojuszniczych Niemiec. Ten skład dzisiejszy miał jednak wyznaczony kierunek dokładnie odwrotny i po miesięcznej podróży osiągnąć miał docelową stację już w Azji, ściślej w Kazachstanie. Po upływie pół wieku historycy nazwą tę noc drugą masową wywózką. Jeszcze dwukrotnie obracał Adek z takim samym ładunkiem na trasie miasto-dworzec, aż gdzieś około trzeciej nad ranem lejtnant podał adres: Jagiellońska 4. Trochę to nawet zaskoczyło Adka, ale kamienica była ogromna, więc tylko się zastanawiał, którego to z sąsiadów wieźć mu przyjdzie z tobołami. Zajechali, lejtnant z eskortą żwawo wyskoczyli z ciężarówki i zaczęli dobijać się do bramy. Adek spokojnie zapalił papierosa i czekał. Młodszy lejtnant powrócił w czas jakiś sam, wściekły i zawiedziony. Niet jewo sukinsyna. Niczewo, prije-diem pozże. I podał nowy adres. Po godzinie znów zajechali na Jagiellońską. I znów to samo. Już bladym świtem, kiedy i za trzecim razem zajechali bez powodzenia, bardzo to w końcu lejtnanta wyprowadziło z równowagi. Sołdaci, też już najwyraźniej utrudzeni wysiłkiem, dopytywali, o kogo na tej Jagiellońskiej właściwie chodzi. Familia Silberstein Adolf. Zrazu widno, czto jewrejskaja swołocz. W domu nie nocuje. Pnje-diem jeszczo raz. . Pojął wreszcie i sam Adek, że przyszła pora i jemu - ateiście podziękować Jehowie, że nie dopuścił, aby doszło do skutku n notowane w żadnych kronikach wydarzenie, kiedy ktoś sarn si bie wyekspediować mógł na białe niedźwiedzie. Perski, opowiadając mi o tym, zapewniał, że nigdy odtą widział pobożnego Żyda, który by swoją gorliwością w rno twach przewyższał Adka Silbersteina. 84 OPOWIEŚCI Z DRUGIEJ RĘKI Gruda, znany z lat pięćdziesiątych radiowy komen-K° t wv ( Sportu blaski, sportu cienie - czyli Gruda na tator sP,;f ° /^'e chciał być gorszy od Perskiego i zafundował antenie ]\ owską przygodę. Dokładnie z tego samego co powy--i swojąlw _,__„„„ i™ t^ir naprawdę nie znam człowieka, żei opisan^fJówczaś przez Lwów nie przewinął. Gruda też blV " . , 1-1-1 „U.. f\J 4-,r^rrrl^4oOłn 111-7 Vl17 SIĘ WUWV^^«^ f-————— — - . . t01T 7też z przyjacielem, tyle że z Bielska. Od trzydziestu ,uz UC Konrad Gruda mieszkańcem Wiesbaden. Wydaje po- *^ . , . . l : _ J ~_-^,, An /-.^rton nAfirif*- onr powieścią, jeździ na nartach i od czasu do czasu odwiedza Polskę- G.zekoŁa.J.0. Smialankowa 85 JERZY JANICKI • CZKAWKA Obaj byli studentami prawa, ale we Lwowie doszli do s} nego wniosku, że ostrożniej będzie fakt ten zataić. To był i^2" runek wiedzy, który od razu wzbudzałby nieufność. Bo tak ^ zdrowy sowiecki rozum, kim chciał zostać student końc 3 prawo? Sędzią? Prokuratorem? Żeby potem ścigać kom stów? Zatem zeznali, że studiowali muzykologię, i zgłosili * do konserwatorium. Muzyka ma wymiar sztuki internacjon l* nej, a już jej semantyczność w ogóle nie podlega dyskusji Rek tor nawet się ucieszył z nowych kandydatów na studia Jaki kierunek studiowaliście dotąd? Pianistykę. To nawet było bl' skie prawdy, bo w domu w Bielsku stał fortepian i Konrad umiał jednym palcem wystukać kotka, co właził na płotek A macie w domu instrument? Jak mogli mieć pianino, kiedy całym ich majątkiem były dwie pary spodni i wspólna maszynka do golenia, akurat tyle, ile zdołali, uciekając, porwać w pośpiechu. Zmartwił się rektor: własny instrument jest niezbędny, bo ćwiczyć trzeba całymi dniami. A jaki jeszcze inny instrument jest wam bliski? Flet - odpowiedział bez namysłu Gruda, bo widział taki flet w mieszkaniu gospodarzy, u których wynajęli pokój. Tak też zostało zapisane w indeksach: pierwyj god uczenija, fakultet - f lej ta. Łatwiej było o flet niż o ruble, ale i pracę sobie znaleźli. Nawet przyjemną, bo sprzedawali lody. Tego nikt ruskim nie odbierze, że morożenoje, a we Lwowie z ukraińska morozywo, zawsze miały standard światowy. Podział zajęć był taki, że przez połowę dnia Gruda ćwiczył w domu grę na flecie, podczas gdy w tym samym czasie przyjaciel popychał wózek z morozywem wzdłuż Wałów Hetmańskich. Potem zamieniali się rolami. Minęło lat trzydzieści. Konrad zajął się sportem. Był radiowym sprawozdawcą, a nawet prezesem związku pływackiego. Obie te funkcje upoważniły go do wyjazdu na olimpiadę w Melbourne. Z tej olimpiady polska reprezentacja przywiozła ta worek medali, że Cyrankiewicz uznał za stosowne podjąć ca 4 ekipę bankietem wydanym w salach Rady Ministrów. Gratu a-cje, toasty, odznaczenia, lampka szampana. Podszedł z sza"lp nem do Grudy Loga-Sowiński - numer trzy w PRL-u - żeby s stuknąć i życzyć dalszych sukcesów. Grzecznościowo zaSa?n^e A gdzieście byli, towarzyszu Gruda, jak wojna wybuchła; Lwowie. Co wy powiecie! To tak jak ja. A gdzieście tam i*116 86 OPOWIEŚĆ! Z DRUGIEJ RĘKI •? Na Akademickiej. Coś podobnego! Ja też na Akademic- 1 A. pod którym? Pod dwunastym. k6' i mer trzy nie posiadał się ze zdumienia. Co za niespotyka- ,. okoliczności, jaki ten świat jest mały! On też mieszkał ^A dwunastym. Ale krótko mieszkałem pod tym adresem - do- P°. .^by z odcieniem jakiegoś niemiłego wspomnienia, dostoj- J - Musiałem zmienić mieszkanie. Wiecie, za ścianą jakiś "kurwysyn od rana do wieczora grał na fujarce. To było nie do 'esienia. Dosłownie od rana do wieczora ta fujarka. Przyznać się, nie przyznać do tego fletu? Głupcy bywają pa-mietliwi - jeszcze gotowi Grudę z radia wywalić. Ale i bez tego wywalili. Zbliżał się marzec 1968... HOBI TA CTAPi HA3BM © !HT8J18HTpJlfjHHX „TpaHctep" 1192 RADZIECCY UCZENI Czwartego lipca o świcie. Tak ma nazywać się film o dwudziestu pięciu polskich profesorach, których Niemcy rozstrzelali na stokach wzgórz Wuleckich we Lwowie. Reżyserem ma być Marian Bekajło. Maniuś odznacza się lordowską wręcz flegmą, zupełnie nielordowskim wokabularzem, zrobił ze mną dziesiątki reportaży radiowych, ponadto jest swój, bo z Kamionki Stru-miłłowej, więc współpraca zapowiada się znakomicie. Zjeżdżamy całą ekipą. Jest maj 1988. Lwów tonie już w zieleni rozkwitających kasztanów. Mamy w rezerwie jeszcze dzień, bo czekamy na przyjazd z Wrocławia doktora Cieszyńskiego i profesora Stouchly. Obaj są świadkami tamtej tragedii sprzed czterdziestu siedmiu lat: pierwszemu rozstrzelano ojca, drugi - asystent słynnego profesora Weigla, odkrywcy szczepionki przeciwtyfuso-wej - oglądał masakrę z okna swego mieszkania. Film ma powstać w koprodukcji z telewizją sowiecką, której zadaniem jest organizacja planów i dostarczenie konsultanta. Julian Aleksan-drowicz S. przedstawia się jako historyk, jest już na emeryturze, we Lwowie mieszka od czterdziestego czwartego roku, włada nie Ogorzej polskim, a co najważniejsze, spacer z nim po mieście lest o tyle przyjemny, że dla niego również Akademicka jest Aka-emicką, a nie żadnym bulwarem Szewczenki, Łyczakowska Ły-Za °wską, a nie Lenina. Być może, chce nam tym zrobić przy-)Cn^ść afoo podkreślić, że nie darmo jest historykiem, tylk -111' CZy czyta* m°' scenariusz. Owszem, jest znakomity, ma o rvTn'edn°' (*osłownie J?dno małe zastrzeżenie. Jakie? Pogadamy p°zniej, najlepiej przy kolacji, na którą zaprasza do siebie, p niedaleko naszego hotelu, bo na ulicy Bohuna. Bohu-rifnia natycnmiast z uśmiechem, że trafię bez pudła, bo to ^hodkiewicza. Gdybym chwilę pomyślał, mógłbym właści- 89 JERZY JANICKI • CZKAWKA wie sam się tego domyślić drogą dedukcji, bo takim mniej \vi niewymuszonym kluczem posługiwała się komisja nazewni ^ przy ulicach, których nazwy pachniały historią. Obecni pat 3 mają stanowić niejako automatyczną odwrotność dawnych hi rycznych skojarzeń: Orląt - to Młodej Gwardii, Hallerczyków Budionnowców, wódz Wiśniowiecki ustąpił miejsca wódz • Szczorsowi, Ułani Jazłowieccy oddali pole Pierwszej Konnej, ma szałek Jabłonowski przekazał buławę marszałkowi Kutuzowowi Kadecka przeszła na Gwardyjską, a Berestecka zmieniła się w Kor-suńską. I po kłopocie. To samo więc i z Chodkiewiczem, i Bohu-nem, jeden hetman, drugi ataman, więc wszystko się zgadza. Ulica Chodkiewicza, jak wiadomo, zbiega dość stromo w dół od Potockiego ku Nabielaka. Dom w dom to stare, secesyjne lan-dary, z portalami, lewkami, wykuszami okien, słowem kamienice w których - jak zwykł mawiać Tońko - lepsze państwo mieszkało. Historyk S. też dysponuje pięciopokojowym lokalem; weneckie okna, sufity z plafonami, orzechowa mozaika parkietu, dębowa boazeria przestronnego gabinetu z bogatą biblioteką. W tyralierze niezliczonych tomów są i dzieła autorstwa gospodarza. Słudzy?piekła, Zapłata, Italio, gdzie twoi synowie! - Julian Aleksandrowicz specjalizuje się w tropieniu zbrodni nacjonalistów ukraińskich i ich wierności w służbie hitlerowskiej rzeszy. Dokumentacja do naszego filmu zapowiada się obiecująco: gospodarz zaściela biurko jak obrusem płachtą ogromnej mapy Lwowa. Mam ich w domu dziesiątki, takiej jednak nigdy nie oglądałem: różnokolorowe plamy dzielnic, a na nich ogromne liczby - 140 000, 200 000, 55 000... Wnet okazuje się, że kolory nie oznaczają dzielnic, lecz rejony zagłady, liczby sumuią nie mieszkańców, ale ofiary. Wojna naniosła na plan Lwów nowe topograficzne pojęcia i dawne poczciwe nazwy nabra y dodatkowych znaczeń: na Janowskiem - obóz zagłady Zy ' na Cytadeli - kaźń Włochów, na Zamarstynowie - getto, na Piaskach rozstrzeliwano, na Wólce wymordowano profesor0 ^ w Lesienicach słynna „Brygada śmierci" noc i dzień pali a stosach dziesiątki tysięcy trupów. Oblicza się, że straciło w' cię ponad osiemset tysięcy ludzi i Lwów stał się najwi? po Oświęcimiu cmentarzyskiem Europy. ^ Nie tracąc czasu, panoramuje nasza kamera po tej *^ ^ mapie, dźwiękowiec podsuwa mikrofon gospodarzowi, K RADZIECCY UCZENI • wielką znajomością rzeczy komentuje te okrutne licz-sVf i as na przerwę, bo gospodyni zaprasza na zapowiedzia- 04 P echodzimy do stołowego. Jest czym zakąszać: czarny zerwony kawior, jesiotr astrachański i bieługa w galarecie, 'tiki i łapszo ormiańskie, i jak to u ruskich - cały ogród wa-'•rwmy - cebulki, rzodkiewki, ogóreczki, marynowane grzybki [ząbki czosnku w oliwie. A ja gapię się na ogromny olejny obraz na ścianie: to portret pana domu, młodszego o ładne kilkanaście lat, w mundurze pełnym medali i baretek, szamerowanych pagonów. - Mąż był prokurorem wojskowym, kiedy nas tu przysłano -wyjaśnia uprzejmie pani S., dostrzegając moje zainteresowanie portretem. Wojennyj prokuror? Prokurator? W roku 1944? No to mniej więcej już wiadomo, komu zawdzięcza profesor Żygulski swoją dziesięcioletnią podróż za Ural, Kulczyńska do kopalni w Odessie, a parę tysięcy AK-owców do syberyjskich łagrów. Wojennyj prokuror goroda Lwowa. Obecnie z amatorstwa miłośnik historii, którą sam kreował. Pierwszy toast za powodzenie filmu. - Ale czy on w ogóle powstanie - zmuszam się do żartu -wszak konsultant zgłasza jakąś uwagę do scenariusza. - Jerzy Zdzisławowiczu - uśmiecha się pobłażliwie i uspokajająco gospodarz. - Nie ma w ogóle o czym mówić. Drobiazg zu-pełny. Scenariusz wprost znakomity. Artystycznie dojrzały, politycznie słuszny. Jedynie do komentarza mam jedną, jedyną %agę. Wy tam powiadacie: uczeni polscy, uczeni polscy. A prze-Clez to Vii uczeni radzieccy, Jerzy Zdzisławowiczu. ch~ t0 rac^eccy- Boy-Żeleński uczony radziecki?! Long-amps de Berier, Łomnicki, Ostrowski, Cieszyński - uczeni radzieccy?! Uctw ^ ksandrowicz doprawdy nie podejrzewa mnie o nie- ciało ° zwy*ły brak pamięci po prostu; już mi widać wyle-głowy, że wszyscy oni w trzydziestym dziewiątym zostali p —~ ZSRR. Przecież to fakt nie podlegający dyskusji, kim anowczości i tym łagodnym uśmiechu politowania, }a-łem . ^reśla swoją przewagę nad tą moją naiwnością, poją-stety, że nigdy go nie przekonam, bo nie zdarzyło się do- JERZY IANICKI • CZKAWKA tąd, by płyta z raz nagranym tekstem zmieniła swoje p0si H Już mnie tylko interesuje, czy ten facet istotnie wierzy \y t T/ nialuki, które wyplata, czy tylko robi, co mu kazano. a" - Więc pana zdaniem również Kazimierz Bartel był obvw łem radzieckim? ate" - Oczywiście. - Mimo że był trzykrotnym premierem Polski? - Ale w trzydziestym dziewiątym zmienił obywatelstwo Ukraińcy zwykli powiadać w takich sytuacjach: „Howory do hory, a hora horoju". Nigdy chyba to powiedzonko nie było bardziej aktualne niż w tej chwili. Lecz mimo wszystko raz jeszcze próbuję poruszyć tę górę betonu: - I to panu, prawnikowi i historykowi, teraz, w dobie waszej pierestrojki i wywabiania białych plam, trzeba przypominać jak wyglądały te wasze wybory w trzydziestym dziewiątym? Że nikt tych ludzi wtedy w ogóle o zdanie nie pytał, a gdyby ktoś ośmielił się zaprotestować, to znalazłby się na liście nie gestapo, ale NKWD? - To tylko przypuszczenia, władza radziecka zawsze wysoko ceniła uczonych. Przypuszczenia, a tu mamy do czynienia z faktem: byli obywatelami ZSRR. Już wtedy Polski nie było, byli więc uczonymi radzieckimi. Głowy pozostałych członków ekipy, jak na meczu tenisowym, obracają się to w lewo, to w prawo, to na mnie patrzą, to na gospodarza, kto wreszcie tak zasmeczuje, że będzie po meczu. Tu już poważne argumenty w ogóle w grę nie wchodzą, chwytam się więc żartu: - Również i przed pierwszą wojną światową nie było tu Polski. Tym bardziej i Ukrainy, której w ogóle nigdy jako państwa nie było. Idąc więc tropem pańskiego rozumowania, musi pan uznać, ze Iwan Franko to pisarz austriacki, nie żaden ukraiński. Również i Taras Szewczenko jest, okazuje się, poetą austriackim. I tak sobie pleciemy coraz większe androny i głupoty, a wiem już niestety, że tego filmu nie będzie: oni nigdy nie zrez^ nują z tych dwudziestu pięciu nazwisk, które uznali za swo)e. odwieczna imperialna rosyjska zasada - stwarzać fakty dokon ne: ukraść i nie oddawać. Pół Azji sobie przywłaszczyli, a mie^ by robić wyjątek dla jakichś dwudziestu paru Polaków? l już, że umowa o koprodukcji musi być zerwana, że wszy 92 RADZIECCY UCZENI • teraz zaczynać od początku, by film realizować bez ich dź ^ jedynym moim zmartwieniem jest wybór odpo- „ momentu, żeby to oświadczyć. iedIU1ekam z tym i zwlekam, popijamy i zakąszamy, w tym ZW 6nic mi rozsądnego nie przychodzi do głowy, aż dochodzę ^^tmku że zebrać myśli najłacniej będzie w samotności. Jest zawsze niezawodne. Siedzę więc na sedesie i tam rozmyślania nad najbardziej dyplomatycznym wy-K°fariiem się ze współpracy. Przede mną wbita na gwóźdź garść "ówniutko pociętej „Prawdy" i „Izwiestii", bo z problemem pa-ieru toaletowego Kraj Rad też jeszcze się nie uporał. I nagle dyskretne pukanie w drzwi ubikacji. - Pan Jerzy - słyszę uprzejmy głos gospodyni - wodę przyniosłam, proszę drzwi uchylić. Jaką wodę?! Jak to drzwi uchylić?! Przed damą?! Wpadam w popłoch i w pośpiechu podciągam gatki i spodnie. Ale dama, nie czekając na spełnienie swej prośby, sama te drzwi leciutko uchyla. Popychane upierścienioną dłonią sunie ku mnie po terakotowej posadzce ogromne, emaliowane wiadro pełne chlu-począcej wody. A wraz z nim komentarz dobiegający zza drzwi: - Jeszcze siódmej nie ma i hydrotrest wody nie daje. Pociągam za porcelanowy uchwyt łańcuszka. Niezmącona cisza rezerwuaru potwierdza słowa pani prokuratorowej. Od trzydziestu paru lat w królewsko-stołecznym mieście Lwowie wyłączany jest dopływ bieżącej wody między ósmą rano a siódmą wieczór. Nagle dostrzegam w tym jedyną racjonalną szansę rozstrzygnięcia sporu między polskim a sowieckim punktem widzenia na sprawę profesorów. Wrzucam pośpiesznie kartki prospektu scenariusza do sedesu, dziarsko ujmuję w dłoń wiaderko i chlustam catą jego zawartością we wnętrze muszli. Pokoju biesiadnym czeka mnie pytający wzrok gospodarza; uoZCZe "f6 wie' ze nasz wspólny problem dopływa już być może Poczciwej Pełtwi. Przez mgnienie chwili nachodzi mnie myśl, toast - nie z obowiązującą tu modą wznoszenia bezustannych __ !^ Zawołać z uniesionym w górę kieliszkiem: nie2a 0™,ar2ysze! Wypijmy za zdrowie lwowskiego hydrotrestu, Przv ° §° arbitra, który pozwolił każdemu z nas pozostać y SWoim zdaniu! I-.vf o \V-CMII i SCłoosso wcd!« ruchu pociągów kolejowych z dnia i. maja !909. i czasu kotejoWEgo , ZŁOGZÓW'LW()W (Podzamcze) i oclchoriai iprevchodzij! pociąg j————i-7--——j Pora LWÓW (PoflzatBCze)-ZŁOGZ(JW Pora ZŁOGZÓW-TARNOPOL TARNOPOL-ZŁOCZÓW Pociąg Pora PODRÓŻ EDMUNDA ZAJDLA DO MIASTECZKA BEŁŻEC Tednak realizujemy ten film o lwowskich profesorach. Już na szczęście bez bratniej pomocy. Edmund Zajdel - cudem ocalały lwowski Żyd - ma być medium, które w filmie wywoła z zaświatów niepamięci tę lwowską noc z trzeciego na czwartego lipca czterdziestego pierwszego. Edmund Zajdel, jak nam mówią, był świadkiem aresztowania Kazimierza Bartla. Czy może być smaczniejszy kąsek dla reportera? Czekamy na Zajdla pod willą Bartla na Herburtów 7. Ta lecąca stromo w dół na łeb na szyję uliczka nosi teraz nazwę Glinki i zamieszkana jest niemal wyłącznie przez prominentów. Poświadczają to nawet znaki drogowe, które zakazują nie tylko parkowania, ale wręcz wjeżdżania jakimkolwiek pojazdom. Kiedyś te wille też były własnością nie byle kogo. Pod drugim dom Wiktora Jakóba - profesora chemii nieorganicznej, naprzeciw -posiadłość znanego pediatry Brichty, obok willa Adolfa Finkel-steina - króla sklepów żelaznych we Lwowie, a nieopodal magnacka niemal siedziba pana Mazzucato - właściciela słynnej ląznicy-Atlas. Ten dom był za pierwszych sowietów lwowską iru c^ Nikity Chruszczowa, wówczas pierwszego sekretarza tek ^ A nieC° W głębi ~ willa Profesora Adama Kuryłły, archi-!* ° europejskiej renomie, specjalisty konstrukcji żelbeto-stro ' mu Wawel zawdzięcza swój słynny kasetonowy °Pu' 'ł ° ami- Nawiasem mówiąc, Kuryłło nigdy Lwowa nie na n !• l 'eszcze w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat wykładał * politechnice. 'edynv U ^a)del, na którego czekamy, był na tej ulicy jeden inógi T W ^C^UJ za wysokie progi, żeby tu czegokolwiek jederi -^ tra§arz czekoladowej firmy „Branka". Ale też ten *? na Fr ^ raz wystarczył/ aby zapamiętał sobie Zajdel wizy-erburtów na całe życie. JERZY IANICKI • CZKAWKA To się wydarzyło czwartego dnia po wkroczeniu Niemców do Lwowa. Zajdlowie mieszkali przy ulicy Lwiej 11, w starej walącej się czynszówce, niemal xi samych stóp Wysokiego Zamku. Było ich sześciu braci: on, Adam, Siunio, Heniek, Leon i Salek. Kiedy Niemcy zaczęli chodzić od domu do domu, szukając Żydów, mama Zajdlowa zapakowała ich wszystkich, i jeszcze męża, w bardzo bezpieczne miejsce w piwnicy, do której wchodziło się wprost z pokoju przez otwór w podłodze. Zajdlowa zasłała klapę dywanikiem i doprawdy nikt nie mógł się nawet domyślać wejścia do podziemia. Ale Niemców przyprowadził inkasent wodociągowy, Ukrainiec Iwan, nazywany w tej okolicy „Rukawyczka". Tę ksywę zawdzięczał Iwan skórzanej rękawiczce, której nigdy nie zdejmował z lewej dłoni, pokrytej egzemą. „Rukawyczka", który tu co miesiąc spisywał wodociągowy licznik i znał na wylot rozkład mieszkania, bez trudu domyślił się kryjówki. Odsunął kilirnek, uniósł klapę i z piwnicy zaczęli kolejno wychodzić naprzeciw swemu przeznaczeniu: stary Zajdel, zastrzelony później w Kuro-wicach, Adam - zabity w lasku Olszańskim, Siunio - na Starym Rynku, Heniek - na Źródlanej, a Leon nie wiadomo gdzie, ale też już nigdy nie wrócił. I tylko Edmund ocalał. Nie dlatego, że był najmłodszy, miał wtedy ledwie siedemnaście lat, ale że wielki jak szafa i silny jak niedźwiedź, a taki właśnie osiłek potrzebny był Wohnungskommando na tę jedną noc. Wohnungskommando to była specjalna ekipa, która szła za esesmanami krok w krok, od mieszkania do mieszkania. Esesmani i gestapowcy wyprowadzali lokatorów, ci z Wohnungs-kommanda - co cenniejisze meble i obrazy. Z willi na Herbur-tów najbardziej zapamiętał Mundek kuchnię - mimo że było już po północy, blat pieca był jeszcze ciepły, a odsmażane ziemniaki na patelni nawet gorące. Właśnie upychał je pośpiesznie w kieszenie, kiedy go esesman wywołał do gabinetu, skąd wy' nieść kazał biurko i bibliotekę. Wciąż jeszcze nie wiedział Muri-dek, do kogo to biurko należy i czyje właściwie plądruje mieszkanie, kiedy wzrok jego padł na ogromny olejny obraz. Był to portret tego samego mężczyzny, którego przed chwilą wyciągnęli Niemcy z ciepłej pościeli. Złocona tabliczka przytwierdzeń^-do ramy obrazu dopowiedziała reszty: „Panu profesorowi Kazimierzowi Bartlowi w dniu Jego 50-tych urodzin - Senat Politechniki Lwowskiej". PODRÓŻ EDMUNDA ZAJDLA DO MIASTECZKA BEŁŻEC 1e był Juz Mundek oblatany, żeby domyślić się, że wy-^3 łaśnie na grzbiecie biurko trzykrotnego premiera Rze-n0sił Wojitej Wszystko to odegrał teraz przed kamerą, poka-czyposp ^ ten portret wisiał, i schody, którymi biurko Z3* P°-ł I to by było akurat wszystko, czego oczekiwaliśmy od 1 Ale nie wszystko, czego Edmund Zajdel spodziewał się no nas. _ Przyśle mi pan wyzow? - Jaki wyzow? -Zaproszenie. To były jeszcze czasy, kiedy przyjazd do Polski wymagał specjalnego zaproszenia. Umówiłem się z Zajdlem na wieczór w hotelu, nawet nie podejrzewając, że umawiam się przy okazji na zupełnie inny film. Jego początek już znamy: to wtedy, kiedy na Lwiej 11 zjawił się „Rukawyczka". Wizyty inkasenta zawsze bywały kosztowne; tym razem, jak wiemy, rachunek okazał się stanowczo za słony: cała rodzina Zajdlów złożyła się solidarnie, płacąc tę samą cenę. I tylko Mundek i matka wciąż zalegali Niemcom z zapłatą. Na razie mu prolongowali, bo Wohnungskommando szykowało okolice ulicy Listopada na przyszłą dzielnicę niemiecką i wciąż trzeba było odnawiać opuszczone przez dawnych lokatorów mieszkania, a potem meblować je nowymi sprzętami. Tragarze więc ciągle okazywali się niezbędni. Scharfuhrerzy Keil i Leibin-ger upodobali sobie szczególnie willę przy Czwartaków. Remont miał potrwać miesiąc, więc już prosty rachunek wskazywał Zaj-owi, ze przynajmniej na te trzydzieści jeden dni sprolongowa-no mu życie. Tak go rozzuchwaliła ta perspektywa, że postano-tym darem losu podzielić się z matką. Już nawet nie warto sporninać, w jaki sposób udało mu się staruszkę tu przemycić lescić w piwnicy. Piwnica nie wymagała remontu i nikt nie PuTatP°trZeby tU za§ladać' Ale Leibinger był człowiekiem skru-w Potlym A P°nad wszystko przekładał porządek, a Ordnung ki są nym memieckim mieszkaniu musiał być wszędzie tato leiK'' 'ętne' w salonie czy w piwnicy. Któregoś dnia świat-ZajcJlln§erowslcie' Starki wydobyło z ciemności skuloną postać tyC2ll e'~ ^cbarruhrer okazał się człowiekiem nie tylko pedan-a có;> ale.i ^ażliwym. Jak to - skarcił dobrotliwie Zajdla -ciebie za syn, żeby rodzoną, własną Mutter, trzymać 97 JERZY IANICKI • CZKAWKA w takich ciemnościach? Wyprowadź ją na słoneczko. To gorące, lipcowe słoneczko ogrzewało Zajdlową akurat tyle czasu, ile trzeba było na przejście z narożnika Czwartaków na skwerek przy ulicy Pod Stoczkiem. Tam ją Leibinger własnoręcznie zastrzelił, a Mundek Zajdel za karę, że był złym synem, przestał być robotnikiem Wohnungskommando i wylądował w getcie. A po roku w obozie Janowskim. Stąd wszystkie drogi prowadziły już tylko w jednym kierunku - do Bełżca. To była stacja, której nazwa w uszach lwowskich Żydów brzmiała dokładnie tak samo, jak dla lubelskich Majdanek, a dla ostrołęckich Treblinka. Pociągi odchodziły do Bełżca może i nieregularnie, ale za to w tych latach dość często i nie wymagały powrotnego biletu. Więc kiedy Mundek Zajdel znalazł się któregoś sierpniowego dnia 1942 roku na peronie dworca Lwów-Kleparów, wiedział już, że jedzie na spotkanie z Siuniem i resztą braci. Rozebrany do naga tłum esesmani upchnęli do bydlęcych wagonów, drzwi obwiązano kolczastym drutem i pociąg ruszył w kierunku Brzuchowic. Pomiędzy Ku-likowem, gdzie wypiekano najlepszy w świecie chleb z czarnuszką, a Żółkwią zeskoczyło z transportu na nasyp kolejowy -czyli, mówiąc po naszemu -nasztrekę, trzech nagich ludzi. Jakoś udało im się wyłamać zbutwiałą deskę w wagonie, ale uciec udało się już tylko jednemu: Mundkowi. Dwóch pozostałych dosięgły kule wachmanów eskortujących transport. Nocy doczekał Zajdel ukryty w kopie siana. Pierwszą noc przedzierał się przez las wciąż nagi, jak go Jehowa stworzył. Następna noc obdarowała go przyodziewkiem: był to przedarty na pół konopny worek moczący się w gnojówce. Przepasany tym worem brnął dalej, za kompas mając gwiazdy, a za pożywienie żołędzie, mlecze i obskubywaną z pni korę. Rychło pojął, że na takiej diecie daleko nie ujdzie i że bez ludzkiej pomocy życia nie ocali. Trzykrotnie, zwabiony światełkami zagród, zbliżał się do płotów i trzykrotnie toczył niemal identyczny dialog: „A czoho Żydu choczesz?" „Chliba". „Ja tobi dam chliba..." Psy spuszczane z łańcucha zaganiały go ponownie do lasu. Czwartej nocy było mu już za jedno zgadywać, w której chałupie trzykrotnie, a w której tylko raz jeden żegnają się przed pacierzem. Zziębnięty, wycieńczony, trawiony głodem i gorączką, załomotał żelazną klamką. Skrzypnęły drzwi 98 PODRÓŻ EDMUNDA ZAJDLA DO MIASTECZKA BEŁŻEC j w progu stanęła kobieta z uniesioną nad głową naftową lampą. Oślepiony z nagła światłem naftówki, nie od razu mógł wiedzieć, że ma przed sobą kobietę kaleką. Za to ona natychmiast zorientowała się; z kim ma do czynienia. „Wchody do chaty!" -usłyszał. Było mu wszystko jedno. Dopiero siorbiąc mleko i łapczywie połykając kęsy razowca, dostrzegł, jak dziwnie jakoś nieforem-nie spływa nocna koszula po grzbiecie kobiety. Gospodyni była garbata. Od tego momentu film o Edmundzie Zajdlu ociera się już o grafomanię. Ale to tylko sztuka nie cierpi grafomanii, życie nie zwraca na tę ułomność uwagi. Niemal w jednej chwili oboje pojęli to samo: dla tej garbatej kobiety była to jedyna szansa posiadania mężczyzny; dla człowieka z wyrokiem śmierci - jedyna szansa ocalenia życia. Od tej nocy minęło lat czterdzieści sześć. Od czterdziestu sześciu lat Maryja jest żoną Edmunda, panią inżynierową, bo niegdysiejszy tragarz fabryki „Branka" ukończył Politechnikę Lwowską. Państwo Zajdlowie dochowali się córki, która jest lekarzem ze specjalnością dietetyczki. To nadzwyczaj praktyczna specjalność, bo pani doktor wizytuje masarnie i rzeźnie, a nie było jeszcze wypadku, żeby kontrolowani nie odwdzięczyli się schabem lub kiełbasą, o co we Lwowie nie tak znów łatwo. Prócz córki mają państwo Zajdlowie i działkę na Kleparowie, więc nigdy tego schabu nie jada się bez własnych pomidorów i ogórków, o co we Lwowie jeszcze trudniej. Wynagrodził więc dobry Bóg Edmunda Zajdla za wszystkie doznane wojenne krzywdy i doprawdy jedno ma tylko życzenie: dostać ten wyzow, czyli zaproszenie do Polski. O tym już raz była mowa, więc kiedy po zdjęciach spotykamy się ponownie w hotelu, tylko pozostaje mi spisać wszystkie potrzebne dane, aby mu to zaproszenie wysłać. - A co chcesz w Polsce zobaczyć, Mundek? - Bełżec. - I co jeszcze? Warszawę? Kraków? - Bełżec. A po co mi coś więcej? Spoglądał na mnie wzrokiem człowieka zaskoczonego pytaniem pozbawionym sensu. Coś więcej? Wszak celem życia, tą metą, do której, potykając się, zmierzamy, nie znając przy tym 99 PODRÓŻ EDMUNDA ZAJDLA DO MIASTECZKA BEŁŻEC długości dystansu, jest przeznaczenie. Nikt dotąd nie rozsupłał tajemnej mocy przeznaczenia i nigdy nikt przeznaczeniu nie zapobiegł. Jak to - nikt? A on? Wszak jego przeznaczeniem był Bełżec. Tak sobie życzyły wszystkie Ananke i Fatum, i Parki, Sybille i Hitler, żeby przeznaczeniem Edmunda Zajdla było miasteczko Bełżec. I co z tego, że sobie tego życzyli? A on sobie akurat życzył żyć. Więc jak już chociaż raz komuś udało się poznać swoje własne przeznaczenie, to czego on może jeszcze chcieć więcej? On chce to przeznaczenie przynajmniej raz zobaczyć na własne oczy... Całego kramu sześćdziesiąt dwa kilometry od Lwowa. No i te parę rubli na bilet. Z tym że teraz już z Bełżca wraca się z biletem powrotnym... PS W 1990 roku Telewizja Polska emitowała film pod tytułem Podróż Edmunda Zajdla... -. ,m ^Mte^ "*^yy*" ^„„^Ryng^ ^, W ^ tr^" i f?' .??>«] V#'!v .^ > »— ^, ? są- fc' n^^g 1 r? '* ^r ""> f' "- t» *« .f t-"- « ':^^3 •. levycha :'\^-^..-^ -S ^ f"a-± "*&& •,73-40-43: LWOWIACY I ICH ULICE Lwowiacy... Iluż ich tam jeszcze jest? Może dziesięć, może dwanaście tysięcy... Mówią o nich, że to mniejszość narodowa, że to 0,9 procenta ogólnej liczby mieszkańców. Polacy we Lwowie narodową mniejszością? Na zdrowy rozum to fakt niezaprzeczalny, ale mój rozum wcale nie jest zdrowy, bo zanim doń takie stwierdzenie zdąży dotrzeć, jeszcze je wpierw przefiltrować musi ucho, a słuch to tylko ledwie jeden ze zmysłów; nimi nie dyryguje rozsądek, zmysły podlegają prawom uczucia. A więc Polacy we Lwowie mniejszością? To dzisiaj brzmi tak, jakby powiedzieć, że Murzyni są rasą białą. Znam ich, bardzo kochają to miasto, bo czegoś, co jest aż tak urodziwe, trudno nie kochać. Mówią o sobie, że są Iwowiakami. Ale myślę, że trafniej będzie o nich powiedzieć, że są obywatelami Lwowa. Jak ich sąsiedzi Ukraińcy, Żydzi, Rosjanie, Węgrzy... Prawdziwy Iwowiak mówi po Iwowsku, a po Iwowsku mówią już tylko w Bytomiu, Wrocławiu, Przemyślu, nawet w Londynie jeszcze naprawdę mówią po Iwowsku, ale już nie osiemdziesiąt kilometrów na wschód od Przemyśla. Ich zaśpiew bardziej jest nad-wołżański niż nadpełtwiański. Zdania budują podług reguł jakiejś gramoty czy innego bukwara, bierne orzeczenie raz po raz daje znać o swym rodowodzie - „u mnie jest klucz", a nie „mam klucz". Może im jeszcze tylko to „ta-joj" ostało się i to wszystko. Wiem, że pewnie śmiertelnie obrazi się na mnie Zbyszek Bili, Jar-miłko, Sudomlak, Jadzia Pechaty, bo oni akurat mówią po Iwowsku, jak trzeba, ale ile zostało tam jeszcze takich wyjątków, które - jak to wyjątek - tylko potwierdzają regułę. Jota w jotę to samo z ich adresami. Powiadają, że mieszkają na Puszkina albo na Peremohy, albo na Kociubińskoho. Idziesz z takim ulicą i ja wiem, że sunę Akademicką, a on jest przekonany, 103 [ERZY JANICKI • CZKAWKA że bulwarem Szewczenki. Rozumiem, że tak musiało się stać, myśmy też we Wrocławiu czy Opolu przechrzcili pewnie Goethego na Konopnicką, a Bismarcka na Chrobrego, bo taka była ostateczna konsekwencja tego exodusu, o którym trafnie pisał Hanuszkie-wicz, że wyjechał na ziemie zachodnie, które akurat w takim samym stopniu były kiedyś polskie, co Lwów ukraiński. Żadną swoją rolą Adaś nie wzruszył mnie bardziej niż tym prostym stwierdzeniem. Trudno. Stało się, a te nowe nazwy-w końcu najmniejsza bieda. Byle zachować umiar... No i właśnie brak tego umiaru jakieś parę lat temu z równowagi wyprowadził w Wiedniu doktora Szymona Wiesenthala, słynnego tropiciela zbrodniarzy hitlerowskich, pogromcy Eich-manna, Demianiuka i setek innych łotrów. I otóż czytam któregoś dnia w „Życiu Warszawy", że Szymon Wiesenthal wystosował protest na ręce ówczesnego prezydenta Ukrainy Krawczuka w związku z nazwaniem jednej z ulic Tarnopola imieniem atama-na Petlury. Nazwisko Petlury - pisał Wiesenthal - kojarzy się światowemu żydostwu wyłącznie z krwawymi pogromami w czasie pierwszej wojny światowej, a jego ręce aż po łokcie unurzane są w krwi żydowskiej. Skierowaliśmy wówczas w Towarzystwie Miłośników Lwowa pismo do Szymona Wiesenthala, donosząc mu, że protest jego jest tyle szlachetny, co naiwny, albowiem nie jakaś tam tar-nopolska uliczka, ale lwowska arteria co się zowie - ulica Leona Sapiehy - nosi teraz imię Stepana Bandery, a to już jest patron, którego ręce nie po łokcie, ale po same pachy unurzane są w krwi żydowskiej, nie wspominając o polskiej. Pod tym oficjalnym pismem pozwoliłem sobie na prywatne postscriptum, że jest mi osobiście o tyle miło wiadomość tę panu Wiesenthalo-wi przekazać, ponieważ wiem, że pochodzi z Buczacza i kończył tam to samo gimnazjum, co i mój ojciec. Jakoś po tygodniu, może po dwóch, z samego rana - telefon. Mówi Szymon Wiesenthal, dostał nasz list, dziękuje za informację, w tej sprawie też będzie nękał Krawczuka. Panie doktorze, wierzy pan w skuteczność swego protestu? Nie wierzył nawet przez moment, ale tak trzeba, panie Ja-nicki, tak trzeba, żeby oni wiedzieli, że my pamiętamy. A zapomnieć nigdy nie wolno, zapomnieć to jak wyrzec się swojej wiary. Potem już całkiem prywatnie spytał, czy znam na tyle 104 FÓW SiEC' TELEFONICZNYCH OKRĘGU CZT i TELEGRAFÓW .'s7.U«ly(a) ostatnio we Lwowie ul. Łyczakowska Nr. 84 e obecnip .H Olsztynie ,al. Stalina l pozostau'iHa) we Łwowł^ przy ul. Łyczakowskiej nr. 84 a l ^ uastępującH majątek nierucltomjj: dose mieszkalny, dwupiętrpw murowany.. kryty, "bleołią Bkład&jąoy się z 29 łzb o pow. •ewaątrznej 435,14 ktr. kw.j oraz plao o pow. 800 at.r. k».-. ............. . TC/JP Ktefewfyk OiiitufWwnego / Dyrektoi <4 DWA DOKUMENTY „^r =?^^<-.-:U' ^-^-yr^-yfg;__--....—.o^ąr -. M< N^-rj^r - --^^ p^ss^w- - •*?//_ ^jfc^N^i/ /4/il ^M&, ^ ^lin)^:2H Kompletny ekwipunek do zimowych sportów poleca tirma Scoft, Pawłowski Handlowa SU S|»rtowa Lwów ANGIELSKI BATIAR Rok temu w Montrealu, w czas nieludzkich lipcowych upałów, wychodzę z rezydencji pani konsul generalnej Małgosi Ziemil-skiej-Dzieduszyckiej (córki Tunia, Iwowianki), aby się nieco ochłodzić przed czekającym mnie spotkaniem autorskim, aż tu zajeżdża długi jak soliter śnieżnobiały Cadillac, wysiada z niego wytworny, siwy dżentelmen, cały w angielskich wełnach; ircho-we rękawiczki, sygnet na małym palcu, krótko strzyżony wąsik, jakbym samego lorda Pinkertona zobaczył, tak podobny z sylwetki i manier. I wali wprost na mnie. Pytam szeptem urzędnika z konsulatu, kto zacz. - A, to taki Anglik mieszkający teraz w Kanadzie. A wtedy Anglik, szeroko uśmiechnięty jak dawna brama Halicka, zamiast „how do you do" powiada do mnie w najczystszym łyczakowskim bałaku: - Panie, pan wi, iii ja kilometry do pana si katulał, żeby pana zdybać? Zarzuciło mnie aż na ceglastą ścianę konsulatu z wrażenia. Czyżby się urzędnik pomylił? Ale nie, bo dżentelmen, potrząsając moją grabą, przedstawił się właśnie tak: - Elgin Scott. Jeszcze spytałem na wszelki wypadek, jakbym nie dosłyszał tego głośnego we Lwowie nazwiska: -Scott?! - Ta jak skąd? Ta zy Lwowa. Scott-Pawłowski - dodał. - Mówi to panu coś? - Teraz wszystko. I zaraz też się okazało, ile to nie kilometrów, ale mil do mnie si katulał, żeby mnie zdybać. To nie to, co cztery mile piszki za kawałek kiszki, a całe pięćdziesiąt mil, bo aż z Rawdon. A tak 117 JERZY (ANICKI • CZKAWKA naprawdę to sprzed pięćdziesięciu lat, z Dwernickiego ulicy, która ten Anglik z krwi i kości wtedy opuścił, nie przestając być z krwi i kości również Iwowiakiem, bo tam się właśnie urodził i wychował. Komu tu ja mam tłumaczyć, co to był za sklep we Lwowie ten Scott i Pawłowski, Akademicka 5? Tuż przy firmie obuwniczej „Sales", w której cena jednej pary butów przerastała inżynierską pensję. W ogóle cały ten ciąg sklepów i firm na tym odcinku, łącznie z nowym gmachem Sprechera, czynił z Akademickiej coś w rodzaju paryskiej St. Honore, gdzie zaopatruje się wyłącznie finansowa elita, bo ceny były niebotyczne niby sam drapacz chmur Sprechera. Taka, powiedzmy, tuż za kinem „Europa" konfekcja męska Górniaka i Chruszczewskiego. Dalej firma Bieńkowskiego z bronią myśliwską i amunicją, sklep optyka Pirłda, elektrotechniczny Braci Borkowskich, salon Trandla z motocyklami... A pomiędzy nimi właśnie sportowy sklep Scott i Pawłowski. To się tak łatwo mówi: sklep sportowy. W pojęciu dzisiejszej generacji sklep sportowy służy do nabycia rakiety albo adidasów. U Scotta i Pawłowskiego było wszystko: od piłeczki pingpongowej do sześciocylindrowej alfy romeo. I ten handlowy rozmach! Bywało, że Scott i Pawłowski sprowadzali specjalnie z Zakopanego Stanisława Marusarza, który chadzał akurat w glorii triumfatora FIS-u. Jedynym zadaniem Marusarza było stać w otwartych drzwiach zakładu, aby przyciągać klientelę. Taki ówczesny żywy neon reklamowy. Chwyt był trafiony w dziesiątkę, bo rzeczywiście całe tłumy gromadziły się w tych dniach przed witryną sklepu, żeby na własne oczy zobaczyć pogromcę Bradla. Ogromna popularność i renoma firmy sprawiała, że symbioza tych dwóch nazwisk - Scott i Pawłowski - czyniła jakąś pojęciową jedność, jak w Warszawie Gebethner i Wolff czy w Krakowie Herliczka-Bełdowski-Wołoszyński (tutki „Herbewo"). Bywało, że w Warszawie mawiano na przykład: „To córka Gebethnera i Wolf-fa". Podobnie przeciętny Iwowiak traktował spółkę z Akademickiej: „Ten batiar, co jeździ na rowerze po barierze mostu kolejowego, to, proszę pana, syn Scotta i Pawłowskiego" (to właśnie o moim dżentelmenie z Montrealu, który uchodził za największego batiara na Snopkowie, o czym będzie jeszcze mowa). ANGIELSKI BATIAR W istocie zaś Scott i Pawłowski byli szwagrami (Georg Scott ożenił się z siostrą swego wspólnika Leszka). Przyszła więc nareszcie pora wyjaśnić, skąd ci Anglicy, rozkochani bez reszty we Lwowie, znaleźli się akurat nad Pełtwią. Krótka saga Scottów bierze swój początek w Kanadzie. Tam w Petrolia, w stanie Ontario, urodził się Elgin Scott (pradziad dzisiejszego Elgina) i spłodził był w Hamilton kolejnego Elgina. Ten po skończeniu w Toronto studiów geologicznych wyjechał do Londynu w poszukiwaniu pracy. Tam poznał niejakiego Perkinsa, który w imieniu austriackiego rządu rozglądał się za specjalistami w wierceniu szybów naftowych w jakiejś od Boga zapomnianej austriackiej prowincji zwanej Galicją. Scott podpisał z Perkin-sem kontrakt i tak w 1896 roku znaleźli się obaj na skraju Bieszczad, a konkretnie we wsi Ropienka, ochrzczonej tak z racji słonych i rdzawych wycieków, które już w 1864 roku ujęto w pierwsze szyby kopanki. Perkins i Scott wiercili dla Spółki Akcyjnej „Fanto", a kiedy wygasł im kontrakt - Perkins wrócił do Anglii, Elgin zaś - hazardzista z krwi i kości - postanowił zaryzykować. Kupił kilka pól koło Ropienia i zaczął wiercić na własną rękę. Wkrótce ta ręka nie nadążała już w liczeniu pieniędzy. Sam tylko największy szyb „Piast" dawał sześćset baryłek ropy na dobę, a baryłka to były wtedy dwa dolary sześćdziesiąt centów, więc łatwo obliczyć, że „Piast" odprowadzał dzień w dzień do banku ponad tysiąc pięćset dolców. A były przecież jeszcze i szyby „Malcom", „Georg", „Jadwiga", bo mister Scott chrzcił je po kolei podług imion całej familii. „Georg" na przykład na cześć syna, który tam właśnie przyszedł na świat i który wkrótce stał się plenipotentem całego tego naftowego interesu. Stary siedział już sobie na powrót w londyńskim hotelu i tylko czekał na kolejny przelew bankowy, aby go przepuścić na wyścigach konnych. Georg Scott zaś tak rozsmakował się nie tylko w wierceniu ropy, ale i w Polsce w ogóle, że mówił językiem Reja i Kochanowskiego jak rodzimym, ożenił się z panną Marią Pawłowską, a rząd Jego Królewskiej Mości ustanowił go konsulem w stołecz-no-królewskim mieście Lwowie. W ogóle wszyscy galicyjscy Scottowie zelwowiaczyli się i spolszczyli na całego: starsza siostra pana konsula wyszła za mąż za adwokata Eugeniusza Ma-jewskiego (mieszkali Dąbrowskiego 1), a brat Elgin wsławił się JERZY IANICKI • CZKAWKA jako ułan Krynickiego w szarży pod Zadwórzem w dwudziestym roku. Potem ten ułan wyjechał aż na Trynidad; gdzie doszedł do stopnia dyrektora „Trinidad Petroleum", następnie zaś założył własną firmę narzędzi wiertniczych „Edeco". Wracam do syna konsula, do tego Elgina Scotta, który „zdy-bał" mnie w Montrealu. Rozmawiałem z nim przez kilka dni i utrwaliłem to na taśmie magnetofonowej. Tym zapisem będę się tu często posługiwał, aby w pełni oddać koloryt słownictwa Elgina i jego nieludzką, wprost komputerową pamięć, w którą wszystko, co lwowskie, wsiąkło jak w gąbkę. Czegoś podobnego - takiej drobiazgowości szczegółów i dygresji - w życiu jeszcze nie udało mi się spotkać. To, co najwięksi encyklopedyści lwowscy przechowują w notatkach, Elgin Scott ma po prostu we własnej głowie. Otóż powiada na przykład: - Wujcio Elgin, kiedy już miał osiemdziesiąt dwa lata, pojechał na Trynidad na turniej golfowy, sfrygał w klubie nieświeże krewetki i w dwadzieścia cztery godziny umarł. Wszyscy my wtedy pojechali na pogrzeb, bo wujcio był żonaty z wnuczką Ignacego Łukasiewicza. Jak widać, związki z naftą prowadziły Scottów nawet do ołtarza. Inny znów Scott... - Wujcio Malcom ochajtnął si z Irką Stromengerówną, co jej rodzice mieli fabrykę powozów i chałupę na Legionów, gdzie by-łu kino „Cassino". Ja sobi przypominam, jak Stromengerowie przywieźli z Arabii taki wiszący salon-wykusz, to my chodzili to cudo oglądać, a najważniejsze, że do kina „Cassino" chodziło si za bezdurno. A najmłodsza siostra megu taty - ciocia Hala -wyszła za mąż za majora drugiego oddziału Kolanowskiegu Jasia, który potem spędził wojnę w niewoli, a po wojnie miał obi nogi amputowane w Hanowerze w szpytalu. Mieszkał pan konsul we własnym domu na Dwernickiego 16, gdzie też przyszli na świat obaj następni Scottowie: nasz Elgin i młodszy o dziesięć lat Ralf. - Tam na Dwernickiegu były dwie wille. Jedna nasza, a druga po prawej należała do rodziny Płażek. To był prezes jeszcze austriackiego sądu. Dalej za zakrętem po lewej mieszkał profesor Dręgiewicz, co miał syna Jurka i córkę Zosię, a po tej stronie co my mieszkał Lemiszko, prawy obrońca „Pogoni", a jesz- 120 ANGIELSKI BATIAR cze dalej ta wielka artystka pani Siemaszkowa. Aha, bobym zapomniał! I jeszcze mieszkał tam adwokat Krzyczkowski, któren miał jednego syna, który był technicznym dyrektorem „LOT-u", a dwaj inni synowie to jeszcze zginęli w Obronie Lwowa i pani Krzyczkowska codziennie, do połowy przykryta na czarno, jeździła samochodem na cmentarz, a jak wracała, to otwierała torebkę i miała dla nas cukierki. A Staszek Krzyczkowski umarł potem tu, w Montrealu. A ropa sikała i sikała, więc coś trzeba było począć z tą górą forsy. Założył tedy pan konsul ze szwagrem Leszkiem Pawłowskim sklep sportowy. Leszek bił się kiedyś pod Dowborem-Muśnickim i był ułanem 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich. Mieli naprzód ten sklep na placu Halickim, tuż obok magazynu z konfekcją Uwie-ry ale rychło zmienili adres na Akademicką 5. Chodził Elgin do prywatnej szkoły Świętego Józefa, a potem również do prywatnego gimnazjum słynnego Kistryna, naprzód na Mikołaja, później na Herburtów. - Ali ja miał kolegów, nasypali piasku! Deledyński. Jegu tatu miał warsztaty samochodowe na Zielonej ulicy. Albo dwóch braci Ochockich. Oni mieszkali na Tarnowskiego w kamienicy „Pod Rycerzami", zaraz tu - o, po lewej, jak si od Zielonej hulało. Tam obok zaraz mieszkała Marysia Wilczkówna, która chodziła do Urszulanek na Jacka, a także jeden generał, który miał dwóch synów w podchorążówce. Chodził też ze mną do szkoły bratanek generała Rozwadowskiego, Andrzej. Jego matka miała majątek w Dołpu-towie koło Kałusza. I ten Andrzejku biedny akurat w czasie wojny płynął tym statkiem do Anglii, który został storpedowany przy brzegach Freetown i tam dużo wtedy ludzi zginęło od rekinów, a temu Andrzejkowi rekin odgryzł nogę. A do ósmej budy to chodził niejaki Huber, który zalecał się do mojej siostry ciotecznej, i mnie to bardzo nie pasowału, i jak on szedł, to ja mu spuścił z okna na głowę wazonik z kwiatami. I niech pan sobi wyobrazi, że w czasie wojny, kiedym już latał w RAF-ie, to ten Huber był w 308. Dywizjonie Myśliwskim i nad Gandawą, jak nasi zrębali całe lotnisko niemieckie, to ten Huber sam jeden zestrzelił trzy messerschmitty 109. To jak on wrócił z tego lotu, to ja mówi: Nu, teraz to ja już tobi wazonu na łeb nie spuszczę nigdy. Jeszcze dziś chodzi Elgin po Snopkowskiej i jej okolicach, jakby to było wczoraj. 121 JERZY JANICKI • CZKAWKA - Pan pewni pamięta, że tam były trzy cegielnie: jedna Nach-ta (ojca Józka Prutkowskiego - przyp. mój), druga Reisa, trzecia Waltmana, a dalej to już była „Lauda" Domaszewiczów. Ja osobiści bardzo lubiłem hulać na Żyrzyńską, bo tam mieszkał pan Benedykt Dybowski, a zaraz następna chałupa za nim to była willa Bałłabanów. A stary Dybowski siedział sobi zawsze na we-randzi, w plecionym fotelu, przy szabli, w złotych epoletach i chociaż on był już wtedy bardzo ważny gość, to ja go znał, bo jego wnuczka Dusia była koleżanką Hanki Pawłowskiej z Urszulanek. Ja pamiętam, jak stary Dybowski umarł. Ali to był pogrzeb! Nasypali piasku! Dywany perskie na wszystkich balkonach domów, a jego samego na lawecie wieźli... Na sam cmentarz Łyczakowski ja go wtedy odprowadził. A na cmentarzu to nasza mama budowała grobowiec rodzinny. Miał być wspaniały, taki z półkami, i z góry było wiadomo, gdzie kto będzi leżał: tu babcia Matylda, tam ciocia Lucia. I to kosztowało strasznie dużo pieniędzy i nieraz ja mówił do mamy: ta nie lepiej mnie kupić nortona za to, bo całe życie ja marzył o takim motocyklu. I co, nie miał ja racji? Teraz tam leżą pewnie jakieś sowieckie pułkowniki... Urodził się nasz Elgin 22 listopada, a na świat lwowski pomagał mu przychodzić sam doktor Progulski. - Mnie to bardzo pasowało, że moje urodziny wypadały aus-gerechnet 22 listopada, bo w ten dzień wszystkie tramwaje hulały z biało-czerwonymi chorągiewkami. (To data - przypomnijmy - oswodzenia miasta od Ukraińców). Był dżentelmen Elgin Scott niezłym batiarem, co zresztą z dumą podkreśla. Kieszonkowe od taty nie wystarczało na długo, ciągle więc był pod bilansem, a wydatki wymagały coraz to nowych szwajnerów. - Wujcia Lesia Pawłowskiego żona, ciocia Zosia, była dentystką. Ale jak firma zaczęła przynosić niezłe pieniądze, to ciocia Zosia zlikwidowała gabinet i cały ten dentystyczny majdan, te najrozmaitsze fotele, wiertarki, szczypce do wyrywania zębów, wszystko to leżało na strychu. Ja kiedyś poszedłem na ulicę Kącik, to pan wie, zaraz między Jabłonowskich a Zyblikiewi-cza, jak si Romanowicza kończyło. Tam na Kącik był jeden, który prowadził sklep z rowerami marki Langner Warszawa. Ali 122 ANGIELSKI BATIAR jakie rowery! Balonówki, rafki drzewniane! A ceny?! Dwieście złotych każdy jeden. Skąd tu wziaść takie pieniądze? A nie masz ty jakichś narzędzi, pyta mnie si ten właściciel. Mam, dentystyczne. Hulam na strych i przynoszę jemu te cioci Zosi wiertarki. Wybierz sobi, jaki chcesz rower. Cały strych my potem z bratem cioci Zosi wynieśli. Ale jeszcze lepszy metody miał Tadzio Jasiński, który potem był ze mną pilotem w Anglii i si zabił... Znaczy, si nie zabił, ale faktycznie to już w trumnie leżał, bo mu przy starcie maszyna przerwała, i jak go wyciągnęli, to prosto jegu do kostnicy, a tam poszła jegu oglądać jego narzeczona z naziemnej obsługi i patrzy, a on si rusza... I tak go uratowała, tylko potem już latać nie mógł, bo był poharatany jak cholera i ręka mu została sztywna... - Panie Elginie, na miłość boską, przeskoczył pan od razu dziesięć lat, a miało być, jak Tadzio Jasiński pieniądze zdobywał. - Już si robi. Tadzio Jasiński. My jego nazywali Makolągwa--samiec. A dlaczego? Bo jemu jak brakowało paru szóstek, to on łapał wróbla, w domu go malował farbą na zielono, potem stawał w bramie i jak szli bękarty, takie po dziewięć, dziesięć lat, to on otwierał grabę z tym wróblem i mówił: Makolągwa-sa-miec! Dwa tygodnie nie pierdolił, śpiewa od rana do wieczora. Kosztuje tylko dwadzieścia pięć groszy. I brali. Na lwowskich batiarów nie było mocnych. Przekonała się o tym przyjaciółka mamy Elgina, pani Baczewska. Razu pewnego pojechała wraz z synem - zresztą kolegą Elgina - i zaparkowała swój kabriolet pod „Hotelem George'a". Była tam umówiona ze znajomymi paniami na brydża. Zostawiła tylko etołę z brajtszwanców na przednim siedzeniu i poszła. Ale widać rober był niezwykle zacięty, bo siedzi w tym kabriolecie młody Baczewski, siedzi i czeka. Godzinę, dwie, aż tu podchodzi jakiś młody człowiek i powiada, że przyszedł po futerko, bo pani dy-rektorowej chłodno się w saloniku zrobiło. Zabrał etolę i tyle go widzieli. Motoru Nortona Elgin się nie doczekał i musiał zadowolić się rowerem. Kiedy już miał ten rower-balonówkę, od razu chciał być co najmniej jak Kapiak albo Napierała. Wybierał sobie najbardziej ekstrawaganckie trasy: raz była to bariera mostu kolejowego, innym razem nawierzchnia wysokiego muru, któ- 123 JERZY IANICKI • CZKAWKA ry otaczał plac powystawowy. I żeby się wspiąć na ten mur, trzeba było wpierw podstawiać drabinę. Wyjrzała z balkonu pani Skarbkowa (jakby powiedział Elgin: starego Jasia Skarbka żona, który był później w Anglii adiutantem Sikorskiego) i załamała ręce: „Bój się Boga, chłopczyku, ta ty jak zlecisz, to się zabijesz!" „Ouwa - odpowiadał Elgin - ja będy kiedyś lotnikiem i też si nie zabije!" Co było najoczywistszym proroctwem, bo dosłużył się w czasie wojny stopnia kapitana RAF-u, latając w polskich dywizjonach ze Skalskim i Radomskim. Pan konsul Scott był zawołanym myśliwym, broni więc myśliwskiej miał w domu w bród. Nic tedy dziwnego, że Elgin znał się na broni ekspedite. Umiał rozebrać i złożyć najbardziej skomplikowany zamek. Niezwykle mu się to przydało na zajęciach PW w gimnazjum. Oficer, prowadzący zajęcia, ujęty rusz-nikarską wiedzą chłopca, uczynił go odpowiedzialnym za magazyn broni. Krótko jednak wytrwał na tym stanowisku, bo pewnego razu wezwał go do gabinetu dyrektor Kistryn, nakazując natychmiast jechać do dowództwa DOK. Tam w gabinecie jakiś bardzo ważny major oświadczył Elginowi, że niezwykle mu jest przykro, bo ma o nim bardzo pochlebne opinie, ale wojskowy kodeks polski niestety wyraźnie mówi, że obywatel innego państwa nie może znać metod szkolenia polskiego wojska. Odtąd Elgin i jeszcze jeden jego kolega, syn szwedzkiego konsula, zwalniani byli z zajęć PW, co było niepomierną szkodą, bo stały wtedy na Skniłowie łosie i PZL-ki 111 i cała szkoła chodziła je oglądać. Powetował to sobie potem pilotując spitfire'y Nie ma takiej lwowskiej postaci, której by Elgin Scott nie znał i we wspomnieniu nie zaopatrzył natychmiast odpowiednim komentarzem. Bittnerówna? Co za pytanie, chodziła z jego bratem w jednej klasie u Kistryna. Głąbiński profesor? Ta ma się rozumieć, z młodszym Głąbińskim, Stasiem, siedział ławka w ławkę. Rusin? Ten dyrektor tramwajów we Lwowie? - Ta on z moim tatą w jednym kole łowieckim był. Jaką on miał u siebie w biurze popielniczkę! Zrobiona była z wielkiego chromowanego łożyska na trzech kulkach i z kryształowym wnętrzem. Ja tam czasami chodził z tatą. Kadecka 2. To on raz wziął mnie popod kolki, prowadzi do okna i mówi: „Zaraz ci coś pokażę". A tam przy wejściu do parku Kilińskiegu idzie pa-nisko, rozgląda si dokoła, potem nogę okręca dookoła laski, ka- 124 ANGIELSKI BATIAR pelusz do graby i co łaska. Jakoś tak po godzinie, jak już nikt tędy nie chodził, gość kapcylinder na łeb, nogę z laski odkręcił i sznuruji do szynku. Pan mi mówi, że Stasiu Rusin prowadzi pensjonat w Bieszczadach. Pan jegu pozdrowi ode mni serdeczni. A pan wie, jak się młodszy Rusin zabił? Jak była zimowa olimpiada w Innsbrucku, to sto ileś angielskich dzieci za dobre nauki w szkole poleciało w nagrodę za darmo na tę olimpiadę. Młody Rusin był nawigatorem tego samolotu. Przelatywali w Alpach przez chmury, uderzyli w mgle w szczyt góry i nikt nie ocalał. To była straszna tragedia, cały świat o tym pisał. A stary Rusin i jeszcze jeden, Makowski, mieli wysokie angielskie odznaczenia bojowe. Rusin za to, że przeprowadzał ze Złotego Wybrzeża do Kairu nowe samoloty. Po wojnie obaj z Makowskim mieli wytwórnię srebrnych przedmiotów. Różne cukiernice, tace, lichtarze, a wszystko nosiło specjalną puncę królewskiego złotnika, że srebro jest najwyższej próby i że rodzinie królewskiej taki wyrób jak najbardziej pasuji. Potem ten Makowski pojechał na dyrektora indyjskich linii lotniczych „India", a Rusin założył farmę z indykami. Wszystko to Stasio Rusin dokumentnie potwierdził tego roku, gdym był na wakacjach w Bieszczadach, wyruszyliśmy jego terenowym dżipem do Ropienia, aby sprawić Elginowi tam w Kanadzie frajdę, robiąc zdjęcia z dawnych pól naftowych dziadka Elgina. Ale w miejscu, gdzie kiedyś historyczny „Piast" wysysał z ziemi ponad tysiąc pięćset zielonych na dobę, pozostały już tylko archaiczne „kiwony", smętnie kiwające się nad trawą, spod której jeśli jedno wiadro na dobę dało się wyciągnąć, to i to rekord. I jeszcze pośrodku wioski, na skrzyżowaniu, wielki krzyż z żelazną figurą Chrystusa, odlany na początku wieku aż w Anglii przez... Perkinsa i Scotta w podzięce za ropo-dajną ziemię. Ledwiem Bieszczady wspomniał, pyta Elgin, czy stamtąd Skole da się zobaczyć. A dlaczego pyta o Skole akurat? - Ta jak dlaczegu? Tam tatu dzierżawił od fundacji skarb-kowskiej, która była w Drohowyżu koło Mikołaj owa, dwa majątki w górach - Klimiec i Smoryl. Któregoś dnia pojechali my tam z ojcem i Ulamem polować na jelenie. - To i Ulania pan znał? Tego współtwórcę bomby wodorowej? - Ten to był Stasio. A ja mówię o jego młodszym bracie An- 125 -.m JERZY IANICKI • CZKAWKA drzeju. Ale też miał głowę na karku, patrz pan, dwadzieścia parę lat, a już miał własny bank. Pojechali my jego autem, a miał ślicznego, sprowadzonego z Kopenhagi sportowego chryslera. Cały w czarno-żółte kolory, dwa zapasowe koła w błotnikach, a na masce nad chłodnicą łeb takiego barana, co mu si rogi kręcą... jak on si nazywa?... O, muflon! Wyszli my z auta, czekamy, aż jakiś jeleń wyjdzie. Ale zamiast jelenia chłopaczyna taki bidny szedł i pędził barany. Zobaczył takie śliczne auto, a chrysler był po drodze cały w piasku i błocie, jemu się jakoś sztemp zrobiło, że takie ładne auto i brudne, zdjął gunię i zaczął wycierać. Pewnie na parę szwajnerów liczył bidułacha. Ja się patrzę, a Ulama mało szlag nie trafił. Bo on, ten chłopaczy-sko, tą swoją gunią jak mazał, to całe to błoto razem z piaskiem wtarł w karoserię. I musiał chrysler specjalnie do Kopenhagi wracać, żeby go na nowo lakierowali. I wyobraź pan sobie, taki Ulani, tyle forsy, własny bank, a po wojnie pojechał do Nowego Jorku, żeby sobie dać ślepą kiszkę wyciąć, i wykitował. Takie sportowe samochody mało kto wtedy miał, może jedna Batycka, pierwsza polska miss Polonia. Był moment, że miał się z nią żenić sam Kiepura. - To i Batycka pan też znał? - Na razie tylko z widzenia. Bo ona miała tegu cudnego dele-haya, francuski samochód, dwuosobowy, kanarkowego koloru, zieloną skórą kryty, z długą maską. Co dzień chodziłem go oglądać, bo gdzie mnie tam wtedy baby w głowie były. Samochód to owszem, było na co popatrzeć. A od nas do niej parę kroków, jak się z Zofii podchodziło w Stryj ską pod górę, to zaraz dwadzieścia, trzydzieści metrów w lewo była Dąbrowskiego. I tam ten samochód zawsze stał. A troszkę dalej, ale to już raczej od Ober-tyńskiej, to Igo Sym mieszkał, którego potem w czasie okupacji... Już, już, już, pan się nie denerwuje, będzie i o Batyckiej. No więc popatrz pan, tyle lat minęło, już grubo po wojnie, jest może rok pięćdziesiąty czwarty, jestem ja w Nowym Jorku u wujcia Ulmana. A wujcio Tadeusz Ulman, który był żonaty z córką Korfantego, tego posła ze Śląska, mieszkał w czasie wojny w Londynie. Razem z ciocią Myszką i synem, który tu skończył prawo. A jak generał Sikorski zginął w Gibraltarze, to właśnie wujcio Ulman... Pan to w każdej gazecie może przeczytać, że specjalnie przyleciał do Gibraltaru „very shey" polski inżynier, ANGIELSKI BATIAR żeby stwierdzić na miejscu, jakie były przyczyny katastrofy. Wujcio Ulman. Po wojnie wujcio przeniósł się z ciocią Myszką do Nowego Jorku i mieszkał w Forest Hill, zaraz przy wejściu na korty tenisowe. Wujcio mieszkał przy Exseter street, a zaraz za nim mieszkała trzecia Halama, chyba Zizi, która była za oficerem marynarki polskiej... Już, już, zaraz będzie i o Batyckiej. I ja któregoś dnia idę z wujciem tą ulicą, a tam sklepów żydowskich z kawiorem, chałwą, Boże drogi! A wujcio Ulman, trzeba to powiedzieć, lubił rzucić okiem na ładne kobity. I tak mi co i raz po-kazuji: „Szpanuj tu - o, jaka fajna kobita!" To i ja się w końcu zacząłem też rozglądać. I naraz widzę od tyłu, no, fantastyczne po prostu łydki. Od spódnicy w dół jakby pan flaszkę od wina odwrócił do góry nogami, taki kształt! „Wujciu - mówię - tam idzie fajna babka". Wujcio Ulman odwraca się i naraz woła za nią: „Zosiu, Zosiu, a co ty tu robisz? Chodź, poznaj mojego siostrzeńca, to jest Elgin Scott, jemu się zawsze we Lwowie twój samochód podobał, a teraz ty". No i to właśnie była Zofia Batyc-ka - miss Polonia. Słucham tak i słucham pana Elgina, kiedy jedziemy białym cadillakiem z Montrealu do jego posiadłości w Rawdon, za szybami przesuwają się kanadyjskie lasy, golfowe pola, na falach jeziora kołysze się przy brzegu jakiś dwupłatowiec, którym właściciel lata do sklepu po zakupy, a wewnątrz auta wciąż jesteśmy a to na Akademickiej, a to na Herburtów, a to na Dwernickiego, którą się wspina, idąc od Żelaznej Wody, jej zarządca pan Seniu-ta, „który znów se dał do nosa"; na ganeczku Żyrzyńskiej drzemie brodaty odkrywca Syberii, Dybowski, z ósmej budy wychodzi, poprawiając cwikier, profesor Dręgiewicz, zawsze bez krawata, z kołnierzykiem koszuli wyłożonym na marynarkę, pewnie się spieszy na zebranie zarządu „Pogoni", której jest prezesem. Wjeżdżamy w zabudowania Rawdon, ale jakie to tam Rawdon, kiedy oto willa Potockich, dalej posiadłość Alika Cze-twertyńskiego, obok posiadłość Teresy Żółtowskiej z domu Ro-stworowskiej, siostry Nika Rostworowskiego, dalej Tyszkiewiczo-wie, Platerowie, opodal Magda Skrzyńska, wnuczka Mehoffera. - A jakby my skręcili troszki w lewo, to ja bym panu pokazał, gdzie hrabia Siemieński mieszka. Wilhelm. Jego żona jest )ERZY JANICKI • CZKAWKA wnuczką Potockiego Andrzeja, tego namiestnika Galicji, co go student Ukrainiec zastrzelił. Pan Wilhelm w zeszłym roku pojechał z wycieczką do Horostkowa. Pan wie, za Tarnopol. Początkowo bał si jak cholera, ale jak przyjechał, to w cerkwi zaraz nabożeństwo si z tej okazji odbyło i ludzie całowali jego po rękach, a kiedy już chciał wyjeżdżać, to przylecieli do niegu i mówią: „Pan graf nie może tako sobi odjechać, bo fornal Wa-syl, dziewięćdziesiąt jeden lat, czeka na pana graf a z obiadem". Toż nie po Rawdon mknie cadillac, a po Podolu po prostu... Może ta cała Kanada i pachnąca żywicą; dla Elgina ona wciąż pachnie wyłącznie Lwowem... Jego pamięć jest jakimś mikserem, w którym szaleńczo buzują pomieszane ze sobą ulice, domy, hrabiowie i batiary, ludzkie zgony i pacałychy, bohaterowie i świrki, daty ważne i nieważne. Aż z tego nigdy do końca nie wymieszanego koktajlu wypływa data najgorsza - l września 1939. Scottowie opuszczają Lwów. Jeszcze myślą, jak wszyscy wtedy, że to tylko na chwilę, jeszcze nie wiedzą, że uciekając wracają do kraju pradziadka Elgina - do Kanady. Lecz zanim to nastąpi, czeka ich długa droga przez całą posiniaczoną już wojną Europę, czeka ich jeszcze Anglia i powietrzna bitwa o nią, w której Elgin Scott bierze już udział jako pilot RAF-u. Z tym RAF-em też cała heca! Bo po skończeniu szkoły pilotażu przydzielają Elgina do jednostki angielskiej, co wydaje się oczywiste, jest wszak obywatelem brytyjskim. Może w paszporcie tak i odnotowano, ale Elgin protestuje: „Ta jak! Ta nigdy w życiu! Ta szkoden-goden! Ta ja nie z Angolami chcę latać, ja chcę z polskimi kulegami!" Tłumaczą mu jak komu dobremu, że to niemożliwe, inne obywatelstwo, już raz przecież nawet na zajęcia PW zabroniono mu uczęszczać. Nawet nie słyszy, co do niego mówią - howory do hory, a hora horuju - i pędzi do taty. Tata do kuzyna Jaskólskiego, Jaskólski do generała Kukiela, Kukieł do samego Sikorskiego i ta-koj postawił na swoim. Odręcznym pismem, przechowywanym do dzisiaj, wódz naczelny, generał Sikorski, wyraża wyjątkowo zgodę na latanie w jednostkach polskich obywatelowi brytyjskiemu podporucznikowi Elginowi Scottowi. Lata na mustangach, jest pilotem 317. Dywizjonu Wileńskiego i 315. Dęblińskiego, lata pod Skalskim, Czumbakiem i Kolskim, lata wspaniale, kolekcjonuje odznaczenia bojowe, ordery i krzyże. Kampanię kończy w randze kapitana. 128 ANGIELSKI BATIAR Po wojnie Scott senior, Georg, przez wzgląd na znakomitą znajomość problematyki polskiej ponownie zostaje mianowany konsulem w Polsce. Tym razem w Katowicach. Elgin wraca wraz z tatą. Nudno w tych Katowicach jak cholera, ani parku Stryjskiego, ani Akademickiej. Kupił sobie dwie skiły, dwa takie kłapouche cocker-spaniele, i hula sobie z nimi przez Kościuszki, żeby zrobiły siusiu w parku. Jest ostatni dzień maja. Bardzo ważna data, o czym Elgin jeszcze nie wie, bo nie wie też, że z drugiej strony tej samej ulicy podąża w górę hrabianka Tarnowska wraz ze swym kuzynem Piotrem Michałowskim, prawnukiem słynnego malarza, też zresztą Piotra. A ma hrabianka Marysia niemałe zmartwienie: oto przepowiedziała jej niedawno we Wrzeszczu biała Rosjanka wróżbiarka, córka jakiegoś carskiego jeszcze admirała, że ostatniego dnia maja pozna cudzoziemca, z którym wyjedzie za morze i doczeka się z nim dwojga dzieci. I oto jeszcze jeden dowód, że ruskim wierzyć nie można: maj minie za parę godzin, a cudzoziemca ani śladu. Jak to ani śladu, powiada kuzyn Piotr, właśnie tam z dwoma psami idzie młody Elgin. Przywitali się, bo się znali, trudno w końcu, żeby Elgin, który znał w ogóle wszystkich, nie znał i Michałowskiego. „Ja serdeczni panią przepraszam - mówi właściciel piesków - ali dlaczegu taka ładna pani obwiązała sobi sukienkę nie paskiem, a jakimś pejczbolem?" Faktycznie, pani Maria, wychodząc z domu, w pośpiechu zapomniała paska. Kuzyn Piotr triumfuje: oto i cudzoziemiec jak na zawołanie, ale pani Maria nie jest w stanie podzielać entuzjazmu kuzyna, bo i cóż to za cudzoziemiec, który gada jakimś lwowskim akcentem? Jeszcze tego samego roku już nie pejczbolem, a stulą związała swój los z Elginem Scottem. No i wtedy dopiero się zaczęło. Bezpiece, która akurat przygotowywała proces Skalskiego, bardzo było na rękę, że Polka wyszła za mąż za Anglika, który Skalskiego znał, bo z nim latał, więc też pasował jak ulał do wspólnej szpiegowskiej siatki. Naprzód aresztowano Irenę Tarnowską, teściową Elgina. Potem jej przyjaciółkę panią Bącz-kowską, ciotkę Jasia Romanowskiego, który swego czasu siedział na Łubiance, a potem był adiutantem Andersa. Zwolniono je po pół roku i wtedy nie było już dłużej na co czekać. Kiedy Skalskiemu odczytywano na Mokotowie wyrok śmierci, Elgin 129 JERZY JANICKI • CZKAWKA Scott wraz z panią Marią na fałszywych papierach opuszczali PRL. W Kanadzie, ojczyźnie pradziada Elgina, doczekali się państwo Scottowie, zgodnie z wróżbą, dwojga dzieci. Nawet ich wnuki mówią po polsku. I mają co oglądać, kiedy z wizytą przyjeżdżają do dziadka. Na ścianach samych przodków Tarnowskich z tuzin, a co drugi to hetman. Wiszą te konterfekty nad lustrem, które kiedyś stało na komodzie jeszcze na Dwernic-kiego. A obok litografie Auera, też ocalone ze Lwowa, jedna to strzelnica na Kurkowej, druga przedstawia ratusz, jeszcze sprzed pożaru w 1826 roku. A w komodzie do dziś w świetnym stanie narciarski skafander z przyczepioną metką firmy „Scott i Pawłowski, Lwów, Akademicka 5". I chociaż na bulwarze Szewczenki 5 sprzedają teraz marmeladę, dla Elgina Scotta jest to wciąż Akademicka 5 z firmą Scott i Pawłowski. A wułycia In-stytućka jest wciąż Dwernickiego, gdzie młodszy brat Ralf, który mieszka teraz w Toronto, zostawił zakopany skarb. „Ty Elgin -powiada nieraz do brata - jakbyś tam kiedy jechał, to tam pod podłogą w salonie, jak myśmy uciekali, ja ukryłem skarb". „Ta cichu, ty durny wariat! Jaki skarb?" „Ołowiane żołnierzyki. Jeszcze z pasażu Mikolascha..." Może faktycznie jest ta Kanada pachnąca żywicą. Dla nich obu ona wciąż tylko pachnie Lwowem...Wszystko się tu Elgino-wi tylko z tym jednym kojarzy; ja go rozumiem, bo też na to samo choruję. Nawet ten olśniewający elegancją biały cadillac, którym wracamy z Rawdon do Montrealu, nawet więc to auto najczystszej amerykańskiej proweniencji też się Elginowi kojarzy. Kiedy głośno wychwalam zalety tego pancernika szos, Elgin macha lekceważąco ręką. - Będzisz si śmiał, ale ja j egu prawie za bezdurno kupił. - Jak to? Taką limuzynę?! Tedy znów płynie kolejna opowieść, i znów tym niebywałym bałakiem, z obowiązkowym przy czasownikach akcentem na pierwszej sylabie. - Mnie zawsze i wciąż taki cadillac pasował, ali zakimpirw ja tego kupił, to ja miał w czerwonym kolorze, a konieczni mnie si biały giberował. Ale nowy to kupa szwajnerów! I naraz czytam w gazeci, że w Ottawie jakaś kobita chce sprzedać używanego i ausgerechnet białegu. No to ja momentalni za telefon, tak i tak, 130 ANGIELSKI BATIAR ona sobi winszuj! trzydzieści sześć tysięcy dolary. To już mi się w kieszeni mieści, okay, umawiam si z tą kobitą, że w niedzielę przyjadę obejrzeć. „Gdzie ja panią znajdę w tej Ottawie?" Mówi adres taki i taki, wielka fabryka tekstylna, ona jest jej właścicielką. Od razu widać, że ładowana kobita jak trzeba. Bierę moją córkę i jedziemy oglądać tę brykę. Elegancka, na chodzie, na liczniku miała tyli, co nic, pytam się córki, czy jej pasuj i, owszem, jak najbardziej. To ja wyciągam książeczkę czekową, piszę tę sumę i daję tej kobicie. A ona, wyobraź sobi, na moich oczach bierze ten mój czek i drze na dwa kawałki. „Ta jak to tak? - ja mówi. - Ta ja si tyli kilometrów katulał, cenę my uzgodnili, a pani obecni mówi, że nie?!" Straszniem si zdenerwował. A ona, wiesz, co mi mówi? „Panie Scott, ja usłyszałam, że pan do córki mówi po polsku. Ja jestem Żydówka z Drohobycza i mnie Polacy ukrywali i dlatego ja w ogóle żyję. Bierz pan nowy czek i pisz pan dziesięć tysięcy..." Czy w tej sytuacji można się rodowitemu Anglikowi Elgino-wi Scottowi dziwić, że co chwila, co krok nawiedza go ta lwowska czkawka? Więc przy pożegnaniu zapraszam go do Polski, pojedziemy razem do Lwowa, po co mu tu ciągle tylko chorować na pamięć. Kręci przecząco głową i ja go rozumiem: niektóre leki bywają gorsze od choroby. - A poza wszystkim - mówi Elgin - ja si troszki boję. Ja si kucam. - Czego? W odpowiedzi uchyla poły kurteczki, spod której wyziera sportowa reklamowa koszulka jakiegoś kanadyjskiego biura turystycznego. Tę koszulkę dostał od młodego Ponińskiego, który nabył ją w jakimś turystycznym biurze reklamującym podróże. A na koszulce sitodrukiem wymalowany napis: „Yisit Russia -before Russia visits you". Czyli: „Odwiedź Rosję, zanim Rosja odwiedzi ciebie..." Też racja... PRAWE I LEWE DOPŁYWY WISŁY Któregoś dnia zastałem Filipa nad rozpostartą na stole mapą Polski. Wkuwał zadane na jutro prawe i lewe dopływy Wisły. Powiedziałem, że znam je do dziś na pamięć, co zamiast szacunku dla pamięci dziadka wzbudziło w Filipie wyłącznie nieufność. I wcale mu się nawet nie dziwię. Dziecko w jego wieku potrafi już wyciągać wnioski z codziennych obserwacji. A miewał ich do woli, kiedy raz po raz przychodziło mu być świadkiem, jak z błędnym wzrokiem urywałem w połowie rozpoczęte zdanie, w żaden sposób nie mogąc ustalić czyjegoś nazwiska. I tylko wytrawni geriatrzy i moje roczniki są w stanie pojąć, jaką przeszkodą nie do przeskoczenia bywają właśnie nazwiska. Może na M? Nie, jakoś tak raczej na O? Abecadło wapniaka przypomina wtedy nieskończenie długą klawiaturę, nad którą zawisła dłoń pianisty niepewnego, w który klawisz uderzyć, żeby nie zabrzmiał fałszywie. Jakże więc ktoś taki, zdaniem Filipa, jest w stanie pamiętać jeszcze, że Biała, Soła, Skawa, Raba, Dunajec... A jednak... Maturę przyszło mi tuż po wojnie zdawać w Krakowie, którego nienawidziłem z całej duszy, jak to zwykle z macochą bywa. I tramwaje nie wiadomo dlaczego niebieskie, i plantom tak do Wałów Hetmańskich, jak podwórkowej piaskownicy do Sahary, i zapach u Nowo rola nie taki, jak u Zalewskiego. Nawet w szkole na wagary tu chodzili zamiast, jak Pan Bóg przykazał, na h i n t e r. Ale właśnie szkoła krakowska zdołała mnie jako tako udobruchać. V Gimnazjum nosiło imię Jana Kochanowskiego i było kontynuacją nauki, którą za okupacji rozpoczynałem na Snopkowskiej na tak zwanych tajnych kompletach. Pewnego dnia wszedł do klasy zapowiadany już od pewnego czasu nowy wykładowca geografii. Myślałem, że mi się śni! Ten 133 JERZY JANICKI • CZKAWKA sam kołnierzyk koszuli modłą Słowackiego wyłożony na marynarkę, cwikier na nosie, ogorzałe marsowe oblicze. Jakbym nie w szkolnej siedział ławce, lecz na trybunie za stryj ską rogatką, a katedra to nie katedra, tylko honorowa klubowa loża, do której wkroczył właśnie sam prezes „Pogoni", profesor Dręgiewicz, by własnym okiem spoza cwikierów sprawdzić, czy drużyna wybiegła w należytym składzie: Albański, Lemiszko, Jeżewski, Sumara, Wasiewicz, Hanin, oba Matyasy, Jedynak, Zimmer, Niechcioł... Jeszcze dziś można mnie o północy obudzić, a skład ten wyrecytuję składniej niż pacierz. To była dopiero drużyna! Ostatnim jej prezesem był właśnie Tadeusz Dręgiewicz, w życiu prywatnym wykładowca historii i geografii w VIII Gimnazjum na Dwernickiego. Ósma buda cieszyła się we Lwowie zasłużoną renomą. Jak mawiał Tońko, „lepsze państwo" posyłało tam swoje pociechy. Ale tak naprawdę to głównym powodem do dumy jej uczniów był fakt, że mogli na co dzień obcować z samym prezesem „Pogoni". Tylko najbardziej krwawi dzisiejsi szalikowcy „Legii" są w stanie pojąć, co znaczy umiłowanie swego klubu. Nasza „Pogoń" to nie był klub pierwszy lepszy. Pierwszy owszem, bo dopiero od niego cała historia polskiego sportu się wiodła, on jak Mieszko otwierał poczet wszystkich tych późniejszych „Craco-vii", „Wart" i „Ruchów". Była „Pogoń" akuszerką cudownych dzieci polskiego sportu - Kuchara, Matyasa, Kucharskiego, Albańskiego, Hebdy... Prawdziwy Iwowianin bez chwili zwłoki dałby sobie rękę amputować za „Pogoń". I oto prezes takiego właśnie klubu nauczał nas geografii! Dla prawdziwego kibica to jakby sam papież fatygował się, żeby zasady katechizmu wykładać. A teraz ten fawor i na mnie spadał. Jak dwa rozbitki z tego samego zatopionego okrętu szybko zdołaliśmy się porozumieć. Jego ratunkową tratwą okazały się Węgry, gdzie spędził wojnę, ucząc w znanej polskiej szkole dla uchodźców w Balaton-Boglar. Od tej zatem chwili, kiedy profesor Dręgiewicz wkroczył do klasy, nawet i sam Kraków już mi tak nie doskwierał, z geografii pytany nie byłem, a jeśli już, to co najwyżej prywatnie i raczej z topografii Łyczakowa, gdzie profesor miał jakichś dalekich krewnych w okolicy Wójtowskiej i ciekaw był, czy ocalała . ' 134 PRAWE I LEWE DOPŁYWY WISŁY ich c h a w i r a. Gadaliśmy ze sobą po przyjacielsku, nieraz specjalnie w bałaku, aby tym bardziej podkreślić, co nas ze sobą wiąże. Zdarzyło się jednak, że już widać dla czystej przyzwoitości postanowił mnie przeegzaminować wobec całej klasy samych krakusów. - Jurciu - powiedział - ty sy na jutru narychtuj wszystki lewe i prawe dopływy Wisły, będę ci pytał. Żebyś mi sztempu nie narobił. Pamiętam, że wykułem na blachę, po czym Dręgiewicz spytał... o lasy Amazonki, bo w szkole było jeszcze kilku innych lwowiaków-exsules, a biedny profesor, co serce miał szerokie jak bramka Albańskiego, każdemu chciał iść na rękę i z tego powodu wszystko mu się myliło. Dlatego wątpliwości Filipa, podważające pojemność pamięci dziadka, wydały mi się tak niesprawiedliwe. Taką wpadkę musi się pamiętać przez całe życie, że Biała, Soła, Skawa, Raba, a tu nagle - lasy Amazonki. Ale co tam będę gówniarzowi tłumaczył. Niech się uczy... Do Pana AUFHBDA MICHAU. BIŁIKU I Q j e»ody w Tarnopola Zwalniają Pana ze stanowiska Soja-wody Tarcopolskiego i mianuję Pana Soja-wodą Lwowskim. Dotyohozasowe uposażenie Easadni-czt lana według grupy IV-ej /oswartej/ pozostają taż smiany. 13 tariatnia 193? r. OSTATNI TAKI WOJEWODA... Niedawno zjechali do Warszawy pani Barbara Sieradzka i jej brat Leszek Biłyk. Stale mieszkają w Sao Paulo w Brazylii, ale właśnie podjęli zamiar podróży w Karpaty, a ściślej do Czarnohory. Mam im towarzyszyć w tej eskapadzie wraz z całą ekipą filmową. Zachodzi oczywiście logiczne pytanie, jakichże to emocji oczekuje to brazylijskie rodzeństwo od Karpat, które tak się mają do Planalto do Brasil lub Serra do Mar jak mrówka do słonia. Czymże ma im zaimponować jakiś Pikuj czy inna Howerla, kiedy tam dowolnie mogą się wspinać na Pico do Brasil, co ma metrów ponad trzy tysiące i ze trzy takie Pikuje ustawione jeden na drugim jeszcze nie dorównałyby wysokością temu brazylijskiemu kolosowi. Ale za to tam Czeremosz nie szumi. Ani nie ma tam mieściny Mukaczew, która zwała się kiedyś Munkacz i należała do Węgier, a z tej racji hotelik w tym mieście nosił madziarską nazwę „Csillag", którą teraz przechrzczono na ukraińską „Zirkę", co wciąż oznacza to samo, a mianowicie gwiazdę. I otóż w pokoju numer 5 na pierwszym piętrze tego hotelu „Zirka" ostatni kwadrans swego życia spędził ojciec pani Barbary i Leszka -Alfred Biłyk. Doktor Alfred Biłyk - ostatni wojewoda lwowski... To o nim właśnie mamy nakręcić ten film. Nie dlatego, że był wojewodą 8 tnim, a^e dlatego, że jak powiadają we Lwowie: dzisiaj już takich nie robią... Zanim więc opowiem, jak doszło do śmierci Alfreda Biłyka, zapomnijmy, kim był do czasu, gdy z nadania prezydenta Mo-lcKiego objął we władanie Pałac Namiestnikowski na Guber- orskich Wałach. Pełnokrwisty Iwowiak, bo tam urodzony 25 srua 1889 roku. Gimnazjum kończył w Brzeżanach, dzieląc 137 JERZY JANICKI • CZKAWKA ławkę szkolną z Edwardem Rydzem-Śmigłym. Zrozumiałe, że takie koleżeństwo w tamtych czasach nie mogło ograniczać się wyłącznie do wspólnego wkuwania łaciny i greki. Razem działali w Związku Strzeleckim, razem walczyli w Legionach, a kiedy po ukończeniu prawa otworzył Biłyk w Łodzi kancelarię adwokacką, rychło mu Śmigły kazał togę zdejmować, mianując wojewodą wpierw tarnopolskim, a potem lwowskim. Zasiadł więc Biłyk na Gubernatorskich Wałach w tym imponującym empirowym Pałacu Namiestnikowskim, gdzie rządy swoje odprawiali Badeni, Potocki, Gołuchowski... Co krok tam historia. To tu, w apartamencie na pierwszym piętrze, wypalił z browninga Ukrainiec Siczyński w namiestnika Galicji hrabiego Potockiego. W siedem lat potem kwaterował w tych pokojach car batiuszka Mikołaj II, który z balkonu obwieszczał przerażonym Iwowia-nom, że ich wraz z całą Galicją wciela do matuszki Rosji. W dwa lata później wprawdzie już nie żył, zamordowany przez bolszewików, ale z zaświatów jakby patronował swoim własnym oprawcom, którzy jego kiepskie wówczas proroctwo realizowali niestety w ćwierć wieku później. Tam więc właśnie, na Gubernatorskich Wałach, zastał rodzinę Biłyków wrzesień 1939. Kiedy pierwsze czołgi i wozy pancerne Wehrmachtu stanęły na rogatkach Lwowa, wojewoda Alfred Biłyk wygłasza do mieszkańców miasta swoje słynne przemówienie. Mówi, że miasto, które zawsze było semper fi-dełis, odznaczone Krzyżem Virtuti Militari, bronić się będzie do upadłego. Mówi nadto, że on - wojewoda - nigdy tego miasta ani jego mieszkańców nie opuści i wytrwa z nimi do końca. Ponad pół wieku trwało przekonanie pośród tych, którzy słuchali radiowego wezwania wojewody, że słowa swego nie dotrzymał, o co zresztą nikt z mieszkańców pretensji nie wnosił, bo przestrzegał ich przed Niemcami, a przewidzieć nie mógł daty 17 września, która odmieniła gruntownie sens jego zapewnień. Otóż prawie nazajutrz po tym przemówieniu zjawił się we Lwowie premier Sławoj Składkowski i rozkazał Biłykowi udać się do Kut, gdzie wówczas już stacjonował ewakujący się rząd. Wojewoda, acz wbrew własnej woli, rozkaz wypełnił, tyle że potem z Kut skierowano go dalej, do Munkacza na Węgrzech, gdzie miał swą siedzibę polski konsulat. Stamtąd dwukrotnie podejmował próbę przedarcia się do zajętego już przez bolszewików Lwowa, a kiedy i aa OSTATNI TAKI WOJEWODA... okazało się to niemożliwe, zasiadł w pokoju numer 5 hotelu ;,Csillag" do napisania listu-testamentu, który do dziś przechowywany jest w Instytucie Sikorskiego w Londynie. Pisał zaś tak: „...Nie mogłem walczyć we Lwowie, gdyż zgodnie z wytycznymi Szefa Rządu opuściłem go w warunkach, które mogą słowa moje postawić w pozornej sprzeczności z tym czynem. Dalsze moje życie zdaje się nie przedstawiać wartości dla Polski. Być internowanym do końca wojny nie chcę. Chcę ocalić honor. Po Polsce wszystkie moje myśli są przy Tobie, Marylu, Leszku, Basiu, Ewo i Jerzy. Żyjcie szczęśliwie, jeśli to będzie możliwe. Proszę, aby te moje słowa były rozgłoszone, aby nietkniętym został mój honor. Przede wszystkim niech otrzyma o tym wiadomość Wódz Naczelny Śmigły-Rydz, gen. Składkowski i moje miasto Lwów. Podpisano: Alfred Biłyk - wojewoda lwowski. Munkacz 19.IX.1939". Ale okazało się, że ten list wcale jeszcze nie był ostatnim. W dokumentach Instytutu Sikorskiego zachował się drugi jeszcze, skierowany do władz węgierskich. Przytaczam go w całości, aby współcześni Czytelnicy, wszak i elektorowie dzisiejszych naszych, pożal się Boże, wojewodów, mogli pojąć, jakiego to formatu człowiekiem był autor tego tekstu i jakim niebywałym charakterem obdarzyć go musiała natura, że mógł spokojnie to wszystko pisać, będąc świadom, co za kwadrans nastąpi. Oto ostatnie słowa wojewody: „Do Władz węgierskich, Munkacz. 1. Powód mojej śmierci jest wskazany w załączonym liście do Poselstwa Polskiego w Budapeszcie. 2. List niniejszy upraszam przetłomaczyć i podać do wiadomości w prasie miejscowej i zagranicznej. 3. Tysiąc dolarów w złocie i pięćset dolarów papierowych proszę przekazać p. woj. St. Jareckiemu (znajduje się w drodze między Korosmezi a Munkaczem). 4. Resztę pieniędzy w złocie, banknotach (polskie, amerykańskie, rumuńskie) i moją własność, którą posiadam z sobą, zapisuję szoferowi Kazimierzowi Jasnukowi (znajduje się w Munkaczu i zamelduje się w hotelu). Z tego ma on pomóc moim urzędnikom w razie, gdyby ich spotkał, a w wypadku spotkania mojej rodziny proszę resztę tejże przekazać i zależnie od możliwości obu stron, pozostać razem. [ERZY JANICKI • CZKAWKA 5. Najpierw jednak należy zapłacić z tych pieniędzy rachunek w hotelu i wszystkie koszty z pogrzebem włącznie. 5 (słownie pięć) dolarów przeznaczam jako napiwek w hotelu. Również proszę o tych 1500 dolarach, które woj. Jarecki ma otrzymać, dać wzmiankę w prasie, ponieważ pieniądze te otrzymałem w zaufaniu i chcę, aby wszyscy wiedzieli, że je oddałem. 6. Wszystkie dokumenty i papiery proszę przekazać Posłowi Polskiemu w Budapeszcie. Są to ważne dokumenty osobiste (2 w teczkach, które tenże ma przekazać notariuszowi) i moje sprawozdania urzędowe. Munkacz, 19.9.1939 - Alfred Biłyk s.k. wojewoda lwowski". W kwadrans po napisaniu tego tekstu już nie żył. Strzałem z rewolweru w głowę odebrał sobie życie. Długo, prawie całe lat sześćdziesiąt, niosło się echo tego wystrzału, bo ta nasza podróż do Munkacza A.D. 1998 jest właśnie tego echa odbiciem. Jedziemy przez gwarne i ruchliwe ulice miasta. Śniade twarze Cyganów, pszenicznej barwy warkocze moło-dyć, jakieś ni to madziarskie, ni to huculskie kaftany, wszystko to razem jak bukiet pleciony przez historię, co raz kazała być miastu częścią Rusi, to znów Siedmiogrodu albo Słowacji. Nawet ten wieżobabelski język ulicy, spleciony z rumuńsko-węgiersko --ukraińskich narzeczy, poświadcza rodowód miasteczka. I już wiemy, że ten nasz film nie będzie miał puenty, jaką mogłaby być tutejsza pamięć o wrześniu 39. Ani oni tak naprawdę tutejsi, ani wiekowo nam równi, nawet ich w szkołach nie uczono, że tędy przetoczyła się kiedyś polska tragedia, że samochodami z taką samą jak nasza rejestracją pomykali ku Bukaresztowi ministrowie i generalicja. Nawet cieszą się, żeśmy Polacy, bo a nuż mamy na zbyciu krem Nivea, w niezwykłym tu poważaniu, albo polopirynę C. Jedno, co mogą dla nas zrobić, to zaspokoić nasze pytanie o drogę na cmentarz. Ale nawet i tam nie natrafimy na puentę naszego filmu. Owszem, pośród tego lasu krzyży, półksiężyców, pięcioramiennych gwiazd - gdzieś pod samym murem, w topieli chaszczy i łopianów pordzewiałe owalne tabliczki zaświadczają o jakichś Kowalskich, Nowakach, Zielińskich, którym nie dane było uciekać już dalej. Leży ich tam może dziesięciu, może tuzin. OSTATNI TAKI WOJEWODA... Leszek Biłyk, zbrojny w brazylijski scyzoryk, obskrobuje mozolnie mech z kamieni i rdzę z żelaznych krzyży, ale żadne z przywróconych do życia liter nie układają się w nazwisko ojca. A przecież musi tu gdzieś być na pewno! A może właśnie wprost przeciwnie, wszak wojewoda sam sobie odebrał życie, a samobójców ksiądz zwykł grzebać dopiero za murem, poza poświęconą po katolicku ziemią. I tak właśnie to sobie na koniec Leszek wytłumaczył. Przeto celuje nasz operator obiektywem w szary mur ułożony z pustaków, Leszek przyklęka pod pniem wiekowego jesionu i do rozpostartej jedwabnej chusteczki, dotąd zdobiącej butonierkę szykownej marynarki z brazylijskiego tropiku, zgarnia palcami grudy mukaczewskiej ziemi. Za jakiś tydzień, już w Sao Paolo, pokaże to swoim wnukom, z których żaden nie będzie w stanie wypowiedzieć prawidłowo ani nazwiska dziadka Biłyka, ani jego miejsca pochówku - Munkacz, bo ani zgłoska „ł", ani tym bardziej „cz" nie mieści się w regułach portugalskiego języka. Unosi się wolno z klęczek Leszek Biłyk i chociaż to nie przystoi porucznikowi 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich, co szarżował pod Wólką Węglową, wyrąbując przejście zdążającej z pomocą walczącej Warszawie armii Kutrzeby, rozgniata pięścią łzę w oku. Pół wieku musiało upłynąć, aby Barbara i Leszek przywieźli z Sao Paulo kserokopie niezwykłego testamentu ojca i by wypełnić się mogło ostatnie życzenie lwowskiego wojewody, kiedy prosił, by jego słowa „były rozgłoszone, aby nietkniętym został mój honor". Dziś już i jego miasto Lwów, jak chciał, dowiaduje się, do jakiego stopnia był Alfred Biłyk semper fidelis i miastu, i pojęciu tak dziś nieznanemu - jak honor. Może to i dobrze, że ta podróż nie znalazła swojej puenty. W rozumieniu estetyki dzisiejszej sztuki taki formalizm to nawet nie na miejscu. I nie na miejscu rozmyślania o honorze. Odbija mi się czkawką, kiedy czytam w dzisiejszej prasie o pewnym wojewodzie, co to wyposażył się w służbowe mieszkanie, zatajając, że miał już własne, a i za nie czynszu nie płacił, i z jakichś tam pieniędzy publicznych nie rozliczył się jak należy. To też jakaś tam odległa, bo odległa, ale jednak puenta, że czasy czasom nierówne ani wojewoda wojewodzie... ODEZWA. Pomnik JULIOSZAStOWACKIEGO. . . , u.ln „l!„-/,,,n r.iJzi »• d.mladi mej„li i pici* , „«>„,;,,•. •!... „kri » „«„!, .,,«. i „» P,v.,«k. ;,»>, ' l. .. -, ™jna. k,„,i, J„Ii,is« Sl„»-**i ipic,.:,! njr..J.,«i r-Micmi,. t(,»-., rw.il „„ w ni.-J.iidafc »>. . «i,ij| ,ż urn. .sd.ic d,a,lz. l-„hka l':,r.i J.,ncvxn». o „l.wtuniu n.ioiw»z=i. ni^k.lamj „, ,.,l -J„d, l,ara„la-. l'.. ..•-•K.. P„ib„,iici»., J,-„g.,»>t« mll^oip-.^^^ma dla (Ijtsyznj. ,.i«„i -M„aiq, l»arju| l i kr/yl r/y„„ n, w'1? ll^n^'^'';'''';'1''"''1'''"'" .'\^'^,'^''r.^.v\l^..7 „J.,1,,. „;, ,Vl. J,0,,|.„ika k,.mi, Biochońskiego, Lwów, plac Smółki I. 4, » Ak.,j„,,„ li.mlu i! CZY SŁOWACKI BYŁ DEMOKRATĄ Czytam w gazecie, że stanie niebawem na placu Bankowym w Warszawie pomnik Słowackiego. Dokładnie w tym miejscu, które okupował Dzierżyński. Co gdy się stanie, ziszczą się imć Beniowskiego słowa, jakby je w imieniu poety proroczo wykrzykiwał do Feliksa Edmundowicza, że „...i takich moich myśli czarnoksięstwo! / Choć mi się oprzesz dzisiaj - przyszłość moja / I moje będzie za grobem zwycięstwo!" Mówiąc nawiasem, będzie to pierwszy i jedyny w ogóle w Polsce pomnik Słowackiego. Nie miał ci nigdy bowiem wieszcz jakoś szczęścia do po-mników; wciąż mu w paradę wchodził ten Mickiewicz, którego kamiennych konterfektów po całym świecie szerokim bez liku. Już, już zdawało się, że Lwów tę złą passę wreszcie przełamie, już komitet budowy zbierał ofiarne datki (mam nawet w swych zbiorach oryginalny afisz wzywający do darów), już nawet rzeźbiarz Wittig zdołał pomnik wyłamać. A był Edward Wittig rzeźbiarzem pierwszej gildii; to jego autorstwa był warszawski pomnik Lotnika, a sam artysta cieszył się sławą członka Francuskiej Akademii Sztuki, czego tylko dwóch przed nim dostąpiło Polaków: Matejko i Paderewski. Więc już tylko rajcom lwowskim pozostało rozstrzygnąć, jaki by tu plac wybrać dla wieszcza. Aż tu naraz wojna i znów nawet „...modlitwa dziecka nic nie może, / Smutno mi, Boże!" Jedno miał szczęście pan Juliusz, że się w Krzemieńcu urodził. A lud krzemieniecki taki jest pamiętliwy, że chociaż sam stamtąd wygnany, skrzyknął się w końcu w Warszawie, przechowywany w Muzeum Narodowym pomnik Wittiga odzyskał i rozpoczął starania o postawienie go w Warszawie. Prezes komitetu budowy, rodowity krzemieńczanin pan Aleksander Niedźwiedzki, miał z lokalizacją pomnika kłopotów co niemia- 143 JERZY JANICKI • CZKAWKA ra, bo nigdzie jakoś radnym warszawskim ten Słowacki nie pasował. Na placu Na Rozdrożu nie, bo rezerwowany był wówczas dla Piłsudskiego. W Dolince Szwajcarskiej nie, bo z większym dla ludu pożytkiem będzie usytuować tam ślizgawkę. Na Żoliborzu znów za daleko. Umyślono w końcu, drogą zawiłych asocjacji i skojarzeń, że był Słowacki nie dość, że poetą, ale i czas jakiś w Warszawie urzędnikiem bankowym, więc ten plac Bankowy nadaje się jak znalazł. Przypomniało mi się tedy, że jeszcze poważniejsze zmartwienia od mędrców warszawskich miał swego czasu dyrektor Muzeum Krzemienieckiego. A działo się to lat temu czterdzieści i cztery, w roku 1956, kiedy to już nie Krzemieniec był -a Kremeneć, góra Bony - Zamkowoju horoju, słynne zaś Liceum Krzemienieckie (co je Tadeusz Czacki wespół z Kołłąta-jem założył, czyniąc z miasta Wołyńskie Ateny, bo i Lelewel tu wykładał, i Korzeniowski) zdegradowano do średniej szkoły pedagogicznej. Był to mój drugi pobyt w Krzemieńcu; pierwszy, gdy miałem lat dziewięć, ten drugi zaliczałem już jako reporter Polskiego Radia. Ponad miastem, nieludzko zniszczonym przez wojnę, zwisała wciąż ta sama góra Królowej Bony, tyle że pani tego zamku, de domo Sforza d'Aragona, przestrzegała teraz cyrylicą wypisanym na ruinach hasłem, że „mir pobiedit wojnu!". W domku Salomei Januszewskiej-Becu, gdzie się Słowacki urodził - biblioteka miejska. Stoją sobie na regałach w rzędach dzieła Marksa, Lenina, jest w czym wybierać, bo i Młodą Gwardią Fadiejewa można się pokrzepić, Jak hartowała się stal tu jest i Daleko od Moskwy-, no widać genius loci sprawia, że to wciąż przybytek literatury. Bu-twieją okienne ramy, skrzypią pod podeszwami próchniejące deski podłogi, po których jeszcze mały lulek stąpał, pewnie nieświadom, że przyjdzie mu zawołać: „Powracać między gady i nie syknąć; / Co dnia myśl jedną rozpaczy zaczynać, l Tą myślą modlić się - i nie przeklinać". Gdyby mu to dziś wypomniano, zawsze zwalić może, że to nie on, to Beniowski... Następne do zwiedzania - Muzeum Ziemi Krzemienieckiej. Towarzysz dyrektor Ostrowśkij nienaganną polszczyzną podkreśla swą dumę z pomieszczonych tu eksponatów, a i ja na dumę nie narzekam, bo wiem, że gromadzili je tutaj jak nie Czacki, to Konarski albo Lelewel. I tak sobie gwarzymy przyjaźnie. 144 CZY SŁOWACKI BYŁ DEMOKRATĄ Dyrektor nawet nie kryje swej radości, że doczekał się kogoś z Polski, kto mu nareszcie rozstrzygnie problem, gnębiący go od dawna. Oto w tej wnęce pod oknem znajduje się kącik poświęcony Juliuszowi Słowackiemu. Afisz z Mazepy granego w Petersburgu, garść programów z przedstawienia Balladyny, porcelanowy kałamarz, suszarka-bibularz. Mało? W tym właśnie cały problem, że ma jeszcze dyrektor do dyspozycji w podziemiach i salonik państwa Becu, i rekamierkę, i pianolę, i stolik obrotowy, i mnóstwo drobiazgów z dworku, pech jednak w tym, że dotąd nie nadeszła z Kijowa z Ministerstwa Oświaty odpowiedź, jak właściwie należy tego Słowackiego traktować. Był on demokratą czy nie był? Ja nawet dyrektora starałem się zrozumieć: wyciągnie te wszystkie pianolę i foteliki z piwnicy na własną odpowiedzialność, a nie daj Bóg okaże się, że demokratą poeta tak za bardzo nie był... I co? I żegnaj, posado, albo i jeszcze gorzej. Kiedy tak zbierałem się z odpowiedzią, nagle pogasły wszystkie światła w muzealnych salach. Ogarnęły nas listopadowe ciemności tak gęste i tak nieprzeniknione, że choćby i sam duch Słowackiego wołał: „Niechaj dzień wyjdzie z jasnej niebios bramy!", niewiele by zdziałał. Dyrektor, przyświecając sobie zapałkami, oddalił się do sąsiedniej sali, skąd po chwili słychać było, jak przez telefon gromi naczalstwo elektrowni. Awarii światła, mówi, w momencie kiedy gościmy tu towarzysza z zaprzyjaźnionej Polski, nie można traktować inaczej, mówi, jak poważny błąd polityczny, i on - dyrektor - sprawę tę na najbliższej egzekutywie podniesie. Wtedy czuję, a raczej słyszę, wciąż pogrążony w mroku, że zastępczyni dyrektora, miła panienka, która nam towarzyszyła w zwiedzaniu, szepce mi do ucha: - To nie awaria. U nas elektrownia co wieczór między piątą a siódmą wyłącza prąd. Oszczędności. I dzięki tym perturbacjom energetycznym nigdy już nie został rozstrzygnięty dylemat światopoglądu poety. Był w końcu tym demokratą czy nie był...? Karykatura Ludwika Hellera z książki Lwów w karykaturze „SKIZ", CZYLI JAK ZOSTAŁEM KREWNYM GABRIELI ZAPOLSKIEJ Do dziś nie mogę sobie darować, że nie dokończyłem pisania tego serialu. Utknąłem po pierwszych dwóch odcinkach i już nawet nie pamiętam dokładnie, dlaczego zerwałem umowę z telewizją. Miał nazywać się Pani Gabriela. Zapolska jak mało kto nadawała się na bohaterkę telewizyjnego tasiemca. Wielka pisarka i nie mniejsza awanturnica, autorka niezliczonych sztuk i bohaterka równie niezliczonych romansów, sufra-żystka i czuła kochanka, bywalczyni salonów Paryża i obskurnych oberży Małki Szwarcenkopf. Noszona na rękach widzów i opuszczona przez wszystkich, na wpół ociemniała, umierająca w swej willi „Skiz", którą nabyła za dwanaście tysięcy rubli, a potem brak jej było kilku halerzy na sprowadzenie lekarza, który za darmo nie chciał się fatygować aż za łyczakowską rogatkę, na Jałowiec. Vie romancee, melodramat, seks, kariera i upadek, czegóż więcej potrzeba dzisiejszemu widzowi? Do tego Lwów i Podole. Chyba musiałem zgłupieć, żem zaniechał tego serialu. W tym czasie, kiedy jeszcze sądziłem, że to wszystko opiszę, Janek Łomnicki był świeżo po odniesionym sukcesie, jakim był serial o Modrzejewskiej z Jandą w roli głównej. Janek, sam rodem, jak i Tadeusz, z Podhajec, właśnie się oblizywał smakiem wnętrz lwowskiego teatru, gdzie to wszystko nakręcał. Więc teraz i ta Zapolska pasowała mu jak ulał, bo wciąż czuł niedosyt i tego miasta, i tych kulis, które pachniały aromatem fajki Fredry, perfumami Solskiej, Modrzejewskiej i Zapolskiej właśnie. Więc tylko czekał, aż mu przedłożę scenariusz. Za którymś pobytem we Lwowie postanowiłem udać się w celach dokumentacyjnych na Jałowiec. „Właśnie chodzi w dramacie o oczy - powiadała w drugim akcie panna Mali- 147 JERZY IANICKI • CZKAWKA czewska. - W balecie nogi, w operze gardło, w dramacie ślepia". A w scenariuszu o czyjejś biografii - dodałem sobie - autopsja. Wsiadłem w dwójkę (bo teraz tam dwójka zamiast jedynki kursuje aż do łyczakowskiej rogatki) i pojechałem szukać tego „Skiza" na Jałowcu. Wstyd powiedzieć, ale nigdy tu w życiu nie byłem. Niby też Łyczaków, ledwie dwa przystanki od domu, ale czego tam właściwie mógłbym szukać? Cały ten Jałowiec to już za parkiem, za rogatką, czyli, jak się tu mówiło, za drągiem, gdzieniegdzie tylko wzdłuż Pasiecznej, zwanej później Piątaków - parterowe domki, pomiędzy którymi kozy obskubywały łopuchy, a dalej boisko „Hasmonei". Cały Jałowiec. Ale to tu właśnie, pierwsza w lewo od Pasiecznej, biegła uliczka, którą różne plany - w pięciu różnych historycznych okresach - nazywały inaczej. Podług Horbaya była to Ułanów Jazłowieckich, zdaniem okupacyjnej mapy - Zapolskiej (!), sowietom znów na powrót bardziej końska terminologia przypadła do gustu i ochrzcili ją ulicą Pierwszej Konnej, a samostijna i niepodległa poprzestała na neutralnej politycznie Lipowej. Zaś za Najjaśniejszego Pana nikt się w ogóle nie wysilał i wszystkie te zaułki nazywały się po prostu Jałowiec. Tak też i zaintabulowano w hipotece, że w roku 1915 nabyła na Jałowcu piętrowy dom z ogrodem Frau Gabriela Zapolska z domu Korwin-Piotrowska, zamężna za Stanisławem Jankow-skim - malarzem. Stało się tak, bo właśnie dyrektor lwowskiego teatru, Ludwik Heller, wystawił z powodzeniem dwie naraz jej sztuki - Skiza i Ahasweia, które szły kompletami, a warszawska firma wydawnicza „Orgelbrand i Synowie" zaproponowała zbiorowe wydanie jej utworów za sumę dwunastu tysięcy rubli. „Lu-nia - pisze jej biografka A. Kallas - nigdy razem nie widziała takiej sumy. Nie zastanawiając się długo, prawie nie czytając kontraktu, podpisała przysłane jej pismo. Kupiła zaraz potem na peryferiach Lwowa willę z ogrodem, nazwała ją «Skiz», podług najbardziej umiłowanej swojej sztuki, i przeniosła się tam". Dobrnąłem na koniec na tę wułycię Łypową. Dom piętrowy, łuszczący się tynk, szczerby w czerwonych dachówkach jak w uzębieniu po przebytym szkorbucie, pałąk satelitarnej anteny. Cały mezalians ożenku wczorajszego dnia z dzisiejszym. Przed domem młodzieniec w sportowym dresie mozolnie pielił .;:• ,„..:.. 148 „SKIZ", CZYLI [AK ZOSTAŁEM KREWNYM GABRIELI ZAPOLSKIE! grządki buraków, jakaś babcia rozwieszała bieliznę na drucie rozpiętym pomiędzy jabłonką a framugą otwartego okna, z którego płynął głos tenora śpiewającego przez radio arię z Carmen. Rozwarły się dwa okna na piętrze. W jednym mężczyzna w podkoszulku, z pianą kremu na brodzie, bo kończył się właśnie golić, w drugim dziewczyna z parującym czajnikiem. Oboje najwyraźniej zaintrygowani moim przybyciem. W wózeczku wystawionym na słońce darł się maluch, wystraszony widokiem pasącej się przy agreście kozy. W jednej chwili znalazłem się w innym wymiarze czasu. Patrzy zza tego okna na parterze, bo tam miała swoją pracownię, Gabriela, przez bliskich nazywana Lunią. Niczego już niemal nie dostrzega, bo jaskra nie pozwala jej nawet na podróż do Krakowa, gdzie właśnie Koźmian wystawia prapremierę Moralności pani Dulskiej. Już tylko ucho łączy ją ze światem. Słyszy dzwony, które aż tu dobiegają z kościoła Świętego Antoniego, bo właśnie wyprowadzają na Łyczakowski cmentarz Mariana Gawalewicza. Ale i na jego pogrzeb już nie pójdzie, częściowo z niemocy, ale głównie, aby nie sprawiać przykrości mężowi, bo Gawalewicz to pierwszy kochanek Luni, kiedy miała lat ledwie osiemnaście. Pierwszy wydrukował Małaszkę, a potem protegował ją u Woźniakowskiego, u którego zadebiutowała w swojej własnej Żabusi. Już nikt nie wybiera się z wizytą do „Skiza". Jeszcze może dostrzegam tylko mężczyznę w garniturku. To komornik z Finanzamtu tu zmierza, aby za zalegające podatki wystawić „Skiza" na licytację. No i oczywiście... Jak mógłbym nie dostrzec tak urodziwego młodzieńca. To student medycyny Bolesław, ostatni ami Luni. I ostatnia jej nadzieja, że ją wyleczy. Fanatycznie ufa jego niekonwencjonalnej terapii, chińskim masażom i hinduskim ziołom, wodoleczniczym kąpielom i modłom wznoszonym do Kriszny. Medyk leczy tak sugestywnie, że uzyskuje od na wpół już obłąkanej pacjentki podpis, mocą którego zapisuje mu na własność „Skiza" i wszystkie dające się przewidzieć w przyszłości tantiemy z jej sztuk, których napisała osiemdziesiąt i dwie. Ale nawet w tym innym wymiarze czasu, jaki mnie na ułamek sekundy wchłonął, nie słychać dzwonów od Świętego Antoniego. Bo kościołom polskim dzwonić we Lwowie nie wolno. Szukam tu kogoś? Pytanie zadaje babcia, która właśnie skoń- 149 [ERZY JANICKI • CZKAWKA czyła przewieszać ostatnie wyprane prześcieradło. Ale we wzroku wszystkich czai się to samo pytanie - i tego z brzytwą, i tego, co pieli buraki, i tej z czajnikiem. Więc odpowiadam... Ten dom był kiedyś własnością Gabrieli Zapolskiej. Nie znają takiej. To wielka pisarka, jej sztuka Moralność pani Dulskiej grana była całkiem niedawno w tutejszym lwowskim teatrze. Całkiem możliwe, nie mają czasu ani pieniędzy, żeby chodzić do teatru. Pytają, czy to Polka, bo jeśli tak, to Polacy repatriowali się w czterdziestym piątym. Ależ ona zmarła jeszcze w grudniu dwudziestego pierwszego roku i jest pochowana we wspaniałym grobowcu niedaleko stąd, na Łyczakowskim cmentarzu. No i Bóg z nią. Mieszkała w tej willi sama, opuszczona 150 „SKIZ", CZYLI JAK ZOSTAŁEM KREWNYM GABRIELI ZAPOLSKIEJ przez wszystkich, nawet przez męża. Jak to sama?! W takiej wielkiej chałupie, kiedy nas tu swobodnie cztery rodziny się mieszczą? Wciąż tkwimy wzajemnie w innych wymiarach czasu. Dopiero w parę dni później Olga P., kustoszka tutejszego muzeum historycznego, która, choć Ukrainka, pisuje do naszej „Gazety Lwowskiej", wyjaśniła mi prawdziwy niepokój o sens tej mojej tam wizyty. Olga też chciała zgłębić historię Zapolskiej, też wybrała się na Jałowiec. Wyjaśniła mi, dlaczego tak bardzo zbulwersowała ich ta moja wizyta i dlaczego tacy byli podejrzliwi. Są do dziś przekonani, że jestem krewnym tej jakiejś Zapolskiej i przyjechałem, aby ten dom odzyskać. Jakbym własnego w sąsiedztwie nie miał. Też nie do odzyskania... l REQUIEM POLSKIE Tuż z góry było wiadomo, że dzień 12 października 1999 roku będzie dla Lwowa datą szczególną. Wszystkie miejscowe media -prasa, radio i telewizja - zapowiadały, jakim to niezwykłym wydarzeniem kulturalnym stanie się tego dnia koncert w gmachu Opery, gdzie osobiście ma dyrygować krakowską orkiestrą i chórem sam Krzysztof Penderecki. W programie głośna symfonia mistrza - Credo. Dodatkową atrakcją był przyjazd pani Jolanty Kwaśniewskiej, ponieważ koncert odbywał się pod patronatem naszego prezydenta. Co nadawało koncertowi i tę dodatkową rangę, że wydarzenie kulturalne służyć miało zbliżeniu obu narodów. Proszono mnie, abym towarzyszył pani prezydentowej, która przy tej okazji zapragnęła zwiedzić miasto i złożyć kwiaty na Cmentarzu Orląt. Przystałem z ochotą, bo oprowadzać piękną kobietę po pięknym mieście to sama przyjemność. Na lotnisku w Skniłowie witało nas wiele znakomitości. Tylko samego maestra zabrakło. Jak to? Każdy koncert zawsze poprzedza preludium. W tym wypadku było to preludium dość niezwykłe. Oto w wigilię koncertu zjawiła się w konsulacie polskim we Lwowie starsza, biedna dość kobieta z miasteczka Rohatyn. Zwabiła ją wiadomość, że wystąpić ma w gmachu Opery jakiś - jak powiadała - polski skrzypek czy też ktoś w tym rodzaju nazwiskiem Penderecki. wazo ją to zaciekawiło, bo ona też nazywa się Penderecka. ato tego. Kilkadziesiąt mieszkańców Rohatyna i okolicy nosi tez takie nazwisko - Penderecki. , aestro, kiedy mu o tym doniesiono, jak stał, w te pędy po-samochodem konsulatu do Rohatyna. To nawet niedale-Lwowa, raptem kilometrów dwadzieścia i siedem, jadąc 153 JERZY JANICKI • CZKAWKA w kierunku Stanisławowa. Ale dla maestra była ta podróż znacznie dłuższa, bo przez co najmniej trzy generacje Penderec-kich. Sam urodzony w Dębicy, wspomniał nagle, że któryś z jego dziadów otarł się o ów nieznany światu Rohatyn. Czy rzeczywiście nieznany? To niegdyś powiatowe, dziesię-ciotysięczne miasteczko Rzeczypospolitej rodowodem swym sięga czternastego wieku. Zachował się kościółek, modą ówczesną z ciosowego kamienia sklecony, którego proboszczem był w roku 1590 ni mniej, ni więcej, tylko - Piotr Skarga (!). Jest i cerkiew Świętego Mikołaja, a córka parocha tej parafii, Barbara Li-skowacka z domu Glińska, porwana w niewolę przez Tatarów, zasłynęła potem w historii jako Roxolana, żona sułtana Sulima-na II, o której poematy całe, zwane sielankami, pisywał potem Szymon Zimorowic. Taki Rohatyn to kropla w morzu historii naszych kresów, niekończący się różaniec przeplatających się ze sobą paciorków polskich i ukraińskich, dzieje całych rodów powiązanych albo węzłami pokrewieństwa, albo wspólnej kultury i obyczajów, trwania tam polskości choćby przez pobyt do dzisiaj rodu Pen-dereckich, z których jeden jest na cały świat głośny, a ci, którzy tam zostali, rozmawiają ze swym wielkim imiennikiem... po ukraińsku. Jednym słowem wypisz, wymaluj - requiem polskie, aż żal, że już Penderecki wcześniej symfonię pod takim tytułem napisał. Tamto requiem można było usłyszeć, to na własne oczy - zobaczyć. Symfonia rohatyńska... Solówka w wykonaniu księdza Piotra Skargi: Jak to on grzmiał na sejmie? „Nie mówi głowa nodze, która po błocie depce: co mi po tobie sprośna nogo, nie dbam o cię, ale jej szanuje bo wie, że się bez nogi ruszyć z miejsca nie może: tak i w Rzeczypospolitej wyższe stany niech miejskimi i kmiecymi nie gardzą". Chór pod batutą Samuela ze Skrzypny Twardowskiego, posła Rzeczypospolitej do Turcji -nad Bosforem, w zgiełku wschodniego bazaru, gdzie branki sprzedają, dojrzał sułtan Suliman „różeczkę Lechistanu, piękną Basie z rodzinnej grzędy podolskiej wyrwaną, a ten kwiatek dalekiego Podola stał się ozdobą Konstantynopola. Źrenicą, sercem i mózgiem chrobrego sułtana, najcenniejszą krasą jego Dywanu". Co i tak już było potwierdzone przez budrysów, że „nad wszystkich ziem branki milsze Łaszki kochanki". I aria w wy- 154 REQUIEM POLSKIE konaniu Zimorowica: „Niechaj wszystkie chwały wieków staną się udziałem tej, która jest świetna jak gwiazda poranna, która jest chwałą niewiast, bo posiada hożą siłę, słodycz słoneczną i łagodność anielską". O, cholera! Czy ja tu czasem prospektu libretta o Rohatynie dla Pendereckiego nie piszę? To już maestra sprawa, jakie wnioski ze swojej wyprawy do tej mieściny wyciągnie i czy to tylko o to chodzi, że na trop pociotków natrafił. A może na historię całą kresową nadepnął? Trudno już było dalej rozmyślać, kurtyna Siemiradzkiego w Operze, czyli w Teatrze Wielkim, uniosła się w górę i mistrz stanął za pulpitem. Zabrzmiały pierwsze tony Creda... TONKO Latem 1994 roku stałym korespondentem Agencji Reutera, akredytowanym w Warszawie, został niejaki Anthony Barker. W krótkiej nocie biograficznej angielskiego dziennikarza podkreślano te wszystkie jego zalety i referencje, które go predestynowały do pełnienia nowej funkcji. A więc - świetna znajomość polskiego, nadto pięciu innych języków, w tym chińskiego, długoletnie doświadczenie zdobyte na placówkach zagranicznych, takich jak Pekin i Johannesburg. I tylko jednej cnoty, największej, w tej wyliczance zasług zabrakło. Tej mianowicie, że mister Barker jest rodzonym, pierworodnym i jedynym synem Tońka. A ściślej - Tońka Tytyłyty z „Wesołej Lwowskiej Fali", w życiu prywatnym mecenasa Henryka Yogelfaengera ze Lwowa. Rozumiem, że informacji tej zabrakło, bo cóż by ona mówiła dzisiejszemu pokoleniu Polaków? Taki już bywa smutny los gwiazd sceny, ekranu i boiska, że świecą tylko jednemu pokoleniu. Rozkochanym w Lindzie darmo tłumaczyć, jakim bożyszczem był Dymsza. Cóż kibicowi Matyska nawet ze słowa honoru, że największym bramkarzem wszechczasów był Spirydion Albański? Nawet samo pojęcie bożyszcza dzisiaj już pachnie stęchlizną strychu czy w najlepszym wypadku Desy, bo teraz w modzie jest idol. Oczywiście Tońko bez Szczepka to jak Flap bez Flipa, jak Pat bez Patachona lub, aby lepiej mnie pojęła dzisiejsza generacja -jak Mann bez Materny. Jaki tu znaleźć współczesny punkt odniesienia, by dzisiejszemu odbiorcy uzmysłowić popularność tej pary? Żadni Złotopolscy i żadni Matysiakowie, i żaden Bond nie wymiatali tak ulic w niedzielne wieczory, jak udawało się to „Wesołej Lwowskiej Fali". Co tydzień o dziewiątej wieczorem w niedzielę wszystkie ówczesne superheterodyny, wszystkie 157 JERZY JANICKI • CZKAWKA philipsy i telefunkeny, i wszystkie grające jeszcze tu i ówdzie za pomocą akumulatorów i anodówek „Daimon" aparaty radiowe nastawione były na falę o długości 385,1 metra, którą arendo-wało w eterze Polskie Radio Lwów. Mój dobry Boże - Tońko... Sześćdziesiąt lat temu z okładem godzinami całymi, z karnecikiem w garści, tkwiłem na rogu Batorego i placu Halickiego ze wzrokiem wlepionym w kamienne cielska atlasów, dźwigających balkon gmachu Polskiego Radia, w nadziei, że wyjdzie stamtąd On. Kogo tam już nie było w tej kolekcji autografów? Matyas, Makuszyński, Zbierz-chowski, Hebda... Lecz zbiór bez Tońka to jak gwiazdozbiór bez Oriona. Nie doczekałem się. Po sześćdziesięciu latach Henryk Yogelfaenger umierał na moich rękach. Ale to już była ulica Emilii Plater, nie Batorego, Warszawa - a nie Lwów. Paradoks burzliwych pięćdziesięciu lat sprawił, że w Warszawie zasiadaliśmy naprzeciwko siebie w fotelach, a w latach, które wspominam, byliśmy oddaleni o szerokość Łyczakowskiej. Nie mówiąc o odległości, jaką sprawiała różnica wieku. Tońko miał wtedy lat trzydzieści, ja - sześć. Z okna kamienicy mojego dziadka Juliana Łukasiewicza roztaczał się widok wprost na pochyłą uliczkę Krupiarską, którą zajść można było aż na Keiser-wald. Na tej Krupiarskiej, po prawej stronie pod szóstym, urodził się i mieszkał dwadzieścia siedem lat Henryk Yogelfaenger. Dziadek brał mnie nieraz za rękę, szliśmy tą Krupiarską pod górkę, a pod szóstym robiliśmy przerwę w spacerze, dziadek poprawiał cwikier na swym ogromnym ormiańskim nosie i sprawdzając tabliczkę na bramie, którą już znałem na pamięć, pouczał mnie z namaszczeniem: „Żebyś si popamiętał, że tu pomieszku-je Tońku". Co było informacją fałszywą, bo spóźnioną, albowiem od dobrych paru lat Tońko mieszkał już w zupełnie innej dzielnicy, mianowicie na Obertyńskiej pod czwartym - gdzie prowadził kancelarię adwokacką - drzwi w drzwi z innym ulu-bieńcem Lwowa, założycielem Chóru Eryana - Janem Ernstem, późniejszym uczonym profesorem geografii. Pamiętam, że sprostowania rodziców, odnoszące się do tej zmiany adresu Tońka, nie robiły na dziadku najmniejszego nawet wrażenia - nie przyjmował ich w ogóle do wiadomości. Jako rodowity łyczakowianin zabiegał o wszystkie splendory należne tej dzielnicy, najbardziej lwowskiej ze wszystkich lwowskich dzielnic. 158 TOŃKO Łyczaków... Dzielnica batiarów, szpitali, cmentarzy, parków i knajp, jakich świat nie widział. Kołysały sławę Łyczakowa całe legendy, miał swoich herosów i swoje niemal eposy, nawet tanga miał własne (Na Łyczaków gdy wyliziesz, ta-joj) i roman-ce własne (Na Łyczakowie za rogatkami mieszkała panna z ro-dzicielami) i nawet teściowe najokazalsze w mieście (Łyczakowska mama to teściowa złota, plecy ma jak brama, gębę ma jak wrota}. „Rodowity łyczakowianin - pisał w swej monografii Adam Krajewski - uważa się za coś nieskończenie wyższego od przeciętnego mieszkańca Lwowa". Ta apostrofa strzelista do Łyczakowa wydaje mi się niezbędna przy analizie rodowodu Tońka, który tu się urodził, wychował i rósł, a co miało być potem fundamentem powodzenia jego dialogów ze Szczepkiem. Lepszego autorytetu w dziedzinie gwary lwowskiej, jej aktorskiej interpretacji, znajomości psychiki batiara, specyficznego sposobu patrzenia na świat i ludzi, swoistego poczucia humoru - nie mógł sobie Wiktor Budzyński dla swej audycji wymarzyć. W ogóle cała „Wesoła Lwowska Fala", będąca składanką monologów i skeczów, była swoistego rodzaju zwierciadłem odbijającym specyficzny klimat tego miasta - bukietu, splecionego z różnobarwnych języków, kultur i obyczajów, zadzierającego nosa z racji swej niedawnej stołeczności (stolica Galicji, Lodo-merii i Wielkiego Księstwa Krakowskiego, czyli - jak powiadali nasi radiowi bohaterowie - stolica Golicji, Głodomerii i wielkiego świństwa krakowskiego). A przy tym ten jeszcze ni to sentyment, ni to przywiązanie do nieboszczki Austrii. Zwłaszcza w warstwie językowej pozostały na zawsze trwałe ślady jej tu półtorawiecznej obecności. Wszak prawowity Iwowianin -od profesora poczynając, na Szymonie, czyli dozorcy, kończąc - miał w mieszkaniu nakastlik i trymutkę, w sklepie papierniczym kupował raderkęza parę szóstek, wypijał h a l b ę piwa, w szkole chodził na h i n t e r, a jego żona upinała sobie fryzurę nie żadną tam spinką, a obowiązkowo harnadlem. To, żeby tak rzec, austriackie gadanie, łącznie z sentymentem za nieboszczką monarchią, było w audycji domeną radcy Strońcia, którego w kapitalny wprost sposób kreował Jerzy Ko-rabiowski. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało - Wilhelm Wind, 159 JERZY JANICKI • CZKAWKA z zawodu był dziennikarzem. Śmiertelnie ranny podczas powstania warszawskiego, umarł na rękach Eryka Lipińskiego. Teksty pisywał Korabiowskiemu sam Wiktor Budzyński, żadnym radcą w audycji Strońć oczywiście nie był, lecz woźnym magistrackim. „Numer" Strońcia polegał na monologu wygłaszanym do syna Marcelka, któremu nieodmiennie dowodził wyższości minionych austriackich czasów. Do dziś przetrwało jego słynne powiedzenie: „Marcelku, jak si będziesz dobrze uczył, to si tato halbę piwa napije". Humor żydowski prezentowała para Aprikosenkranz i Un-tenbaum - Mieczysław Monderer i Adolf Fleischer. Humor ten w ich wykonaniu odbiegał z gruntu od tego, jaki uprawiali w Warszawie Lawiński lub Krukowski. Nie żydłaczenie, nie wykoślawianie na siłę języka polskiego stanowiło domenę Apriko-senkranza i Untenbauma. Ich „działką", żeby użyć współczesnej obiegowej terminologii, była w audycji głównie polityka i sprawy międzynarodowe rozgrywające się w latach trzydziestych. Ten rejestr byłby niepełny, gdyby nie wspomnieć o Juliuszu Petry, dyrektorze rozgłośni, o Emanuelu Schlechterze, który pisywał wszystkie - popularne i dzisiaj - szlagiery do filmów Będzie lepiej, Włóczęgi i Serce batiara. A już gwiazdą nad gwiazdami świeciła Włada Majewska, niezrównana parodystka, po wojnie muza Mariana Hemara, który napisał wyłącznie dla niej ponad sto piosenek. Osiadła i do dziś mieszkająca w Londynie, przez lat szesnaście reżyserowała w Wolnej Europie kabaret Mariana Hemara, po jego zaś śmierci, zgodnie z wolą zmarłego, została wyłączną edytorką wszystkich utworów poety. Najbliższa do dziś przyjaciółka Renaty Bogdańskiej - żony generała Andersa - w latach dziewięćdziesiątych otrzymała z rąk Lecha Wałęsy Krzyż Kawalerski za swą działalność na emigracji. W takiej to barwnej galerii twórców lwowskiej sztuki radiowej szczególne miejsce zajmowali Szczepko i Tońko. Dialogi pisywali sobie sami, jeden czerpiąc garściami z folkloru łyczakowskiego, drugi z nie mniej barwnej dzielnicy, jaką było Gródeckie. Dobór imion, którymi ochrzcili swoje postacie, też nie był przypadkowy; wiąże się ściśle z ich własnymi dzielnicowymi rodowodami. Łyczakowskie mianowicie łyki tradycyjnie nadawali synom przy chrzcie świętym imię Antoni (Tońko). Dla podkreślenia wierności parafii pod wezwaniem świętego Antoniego, który szczególnym patronatem otaczał cały Łyczaków, bo prócz kościoła była tu i szkoła Świętego Antoniego, i ulica, i plac, i bazar wreszcie. Mieszkańcy dzielnicy Gródeckiej z kolei szczególnie upodobali sobie przy uroczystościach chrztu imię Szczepana, co wymaga już bardziej zawiłego wywodu, chociaż też wiąże się on z miejscową parafią. Otóż tu z kolei dumą Gródka był kościół pod wezwaniem świętej Elżbiety. Tę wspaniałą świątynię (co to ją „z dala widać już niestety") zaprojektował w neogotyckim stylu architekt Talowski na wzór wiedeńskiej Stephankirche. Stephan - Szczepan; dość to może odległe skojarzenie, taka tu jednak panowała tradycja. Zatem pierwszy kłopot przy budowaniu postaci mieli już za sobą: Szczepko i Tońko. Następnym problemem, już dla celów czysto dramaturgicznych, było wyposażenie bohaterów w odmienne charaktery. I Szczepko został pewnym siebie, pohukującym, wszystkowiedzącym rezonerem, co to z niejednego pieca chleb jadał, Tońko zaś potulnym naiwniakiem, „durnowa-tym pomidorem", wiecznie zadziwionym, spłoszonym rzekomą erudycją przyjaciela. Obaj autorzy, wyborni koneserzy radia i estrady, bezbłędnie posłużyli się tu żelazną zasadą kontrastu, który jest podstawą umiejętności wywoływania śmiechu. Ówczesne wzory to wszak Flip i Flap - gruby i chudy, Pat i Patachon -mały i długi. Szczepko i Tońko byli z kolei duetem mądrali i naiwniaka. Co ich łączyło charakterologicznie, to dobroć, tkliwość, gołębie wprost serce, krótko mówiąc - serce batiara, który to „ba-tiar, gdy trza, to życie swe da, takie on serce już ma". Wzorcowa pod tym względem jest fabuła ich filmu Będzie lepiej, gdzie obaj bohaterowie, sami b i d o ł a c h y, nie mający co frygać, zaopiekują się, gdy trzeba, niemowlakiem-znajdą. Niepowetowaną wprost stratą jest zagłada ostatniego ich filmu pod tytułem - właśnie - Serce batiam} jedyna kopia padła pastwą płomieni zaraz w pierwszych dniach wojny. Anegdotą tego utworu były przygody Szczepka i Tońka, tym razem wplecione nie jak dotąd w siatkę tła obyczajowego, lecz w kanwę patriotycznego zrywu, którym była społeczna zbiórka na FON (Fundusz Obrony Narodowej) wobec groźby zbliżającej się wojny. Trzeba wiedzieć, że w tym czasie szkoły, urzędy, gminy, powiaty, całe śro- JERZY JANICKI • CZKAWKA dowiska prześcigały się w dozbrajaniu armii, fundując jej z groszowych nieraz składek czołgi, działa, samoloty, umundurowanie i broń. I otóż batiary lwowskie rzuciły hasło ufundowania armii maszingeweru, czyli karabinu maszynowego. Same batiary lwowskie niewiele jednak mogły zwojować, potrzebne było wsparcie batiarów z innych miast. I tak Szczepko i Tońko wyruszają w Polskę szukać poparcia dla swej idei wśród kolegów w Krakowie, na Śląsku, w Poznaniu, w Warszawie, gdzie batia-rami są dzieci ulicy, różne bajoki, karliki, andrusy i cwaniaki. Najgorzej im poszło w Poznaniu - Poznań to miasto porządne, rzetelne, tam w ogóle batiarów nie ma. Odtąd dialogi Szczepka i Tońka nabrały innego już charakteru, stały się - jak byśmy to dziś powiedzieli - zaangażowane, dotąd dobrotliwe i łagodne, wyostrzyły się politycznie. Trzeba bowiem wiedzieć, że wojna ani na chwilę nie przerwała działalności artystycznej Szczepka i Tońka. Po ewakuacji Polskiego Radia ze Lwowa we wrześniu znaleźli się w Rumunii; w Busau, w tamtejszej YMCA, Wiktor Budzyński natychmiast zorganizował występy „wesołofalowców" dla uchodźców. Potem przez Jugosławię przedostali się do Włoch. W Modenie powstała Polska Czołówka Teatralna Nr l. Szczepko i Tońko, już w mundurach, bawili brać żołnierską „Polish Soldier's Revue by Lwowska Fala". Tak ich zapowiadały afisze. I ani na moment nie zapominali, skąd ich ród - że ze Lwowa. Oto jeden z ich ówczesnych skeczów. Żołnierze otrzymują do wypełnienia karty ewidencyjne. Jedna z rubryk ankiety brzmi: „W jakim kierunku się specjalizujesz?" Tońko, zgodnie z dawnymi regułami gry, pojęcia nie ma, jak tę rubrykę wypełnić. Szczepko: „Ta co ty, durnowa-ty pumidur, nie wisz, w jakim kierunku si specjalizujisz? Ta w kierunku do Lwowa!" No i specjalizowali się w tym jedynym możliwym do pomyślenia kierunku. Specjalizowali się jeżdżąc od obozu do obozu, nieraz i czołgając się od okopu do okopu. W Modenie dosłużyli się stopni podporuczników, gwiazdkę do beretu Tońka przypinał osobiście generał Maczek, wręczając mu własną, oderwaną z generalskiego naramiennika. Ten beret Tońko przechowywał do ostatnich chwil swego życia, przed śmiercią ofiarował Witoldowi Szolgini, który z kolei przekazał go Muzeum Niepodległości w Warszawie, gdzie do dziś oglądać go można między zbio- 162 TONKO rami zwanymi „Kolekcją Leopolis". Rzadki to być może wypadek, by awanse zdobywać na wojnie za opowiadanie dowcipów. Lecz ten lwowski śmiech mierzyć można bez mała i generalską rangą - tak podnosił na duchu, rozgrzewał zwątpiałe serca, kazał wierzyć w zwycięstwo. „Byliśmy już przed Wilhelmshaven - wspominał Tońko w filmie, który o nim nakręciłem - kiedy kończyła się wojna. Byliśmy już właściwie u drzwi domu. Trzeba było wracać. Ale wracać do Wielkiej Brytanii, nie do domu, bo dom był we Lwowie, a Lwowa już dla nas nie było..." Kazimierz Wajda - Szczepko powrócił jednak w czas jakiś do Polski. Miałem to szczęście, że przez parę lat spotykaliśmy się na korytarzu Myśliwieckiej w Warszawie. Wajda prowadził głośne wówczas audycje tak zwane masowe - „Przy sobocie po robocie". W 1955 roku powalił go zawał. Pamiętam, jak zanosiłem do redakcji „Życia Warszawy" nekrolog zredagowany wspólnie ze Staszkiem Stampflem (ze Lwowa), Zenonem Wiktorczykiem (Stanisławów) i Wiesiem Opałkiem (Lwów oczywiście). W tych czasach nawet nekrologi podlegały ocenie cenzora. Wykreślił wszystko, cośmy mozolnie spisali. Zmasakrowany tekst ani jednym słowem nie informował, że oto odszedł od nas legendarny Szczepko, bo trzeba by było użyć słowa „Lwów", będącego na indeksie. Spoczywa Szczepko na Rakowickim cmentarzu w Krakowie. Chociaż tyle, że też w Galicji... Tońko zaś mimo wcześniejszych zapewnień (kiedyś w audycji o Afryce zastrzegał się, że „tam by ni pujechał, bo oni by mnie zara zjedli") znalazł się w RPA w Johannesburgu, gdzie mu urodził się syn Antoni - ten właśnie korespondent Reutera w Warszawie. Po śmierci żony zamienił Tońko Johannesburg na Londyn, a nazwisko na Barker. I odtąd już jako mister Barker przez siedemnaście lat wykładał sztubakom w angielskim college^ łacinę i zasady brytyjskiej konstytucji. Albowiem ten „dur-nowaty pomidor" w życiu prywatnym znał ekspedite łacinę nabytą w klasycznym VI Gimnazjum imienia Staszica na Łyczakowskiej, a z prawa administracyjnego doktoryzował się na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Pokażcie mi któregokolwiek dzisiejszego rewiowego wesołka, który, znalazłszy się na obczyźnie, mógłby uczyć choćby w niedzielnej szkółce. Jak powiadają we Lwowie: dzisiaj już takich nie robią... IERZY IANICKI • CZKAWKA Ucząc innych, ani się spostrzegł, że i samemu uczyć należy się przez całe życie. Albowiem nic nie starzeje się szybciej niż wdzięczność. Kiedym go pewnego razu odwiedził w Londynie (a mieszkał już wówczas w prywatnym domu starców w Wim-bledonie), powiedział z goryczą: „Taki zawsze dobry byłem z łaciny, a zapomniałem, że leonem mortum etiam catuli mor-dent". Co się tłumaczy, że martwego lwa kąsają nawet szczenięta. Ten aforyzm wypisz, wymaluj pasował do polskiej emigracji w Londynie. Jej establishment, uformowany głównie z endeków, uparł się nie przyjmować do wiadomości, że Tońko nosi nazwisko Barker. Owszem, nawet go i zapraszano na akademie z okazji różnych patriotycznych uroczystości, lecz potem sprawozdania prasowe donosiły, że wśród gości znajdował się również mecenas Yogelfaenger. Na każdym kroku dawali mu do zrozumienia, że wciąż pamiętają, kim był tatuś, w dodatku Samuel. Znamienne, że nigdy podobnemu ciśnieniu towarzyskiego ostracyzmu nie został tam poddany na przykład inny Iwowia-nin - Marian Hemar. Nie ośmielili się wypomnieć, że jego tato nazywał się Hescheles. Nie ośmielili się, bo tchórze lękają się mocnych. Był zbyt wielki, zbyt bogaty, skoligacony z Amerykanami, lordowie poczytywali sobie za zaszczyt bywania na jego sztukach pisanych po angielsku. Był wciąż lwem żywym - takiego strach kąsać. Nie zaskoczyło mnie tedy zbytnio, kiedy za którymś pobytem w Londynie Tońko poprosił: - Jurciu, zabierz mnie stąd! Możesz mnie chociaż do Warszawy zataskać? Ja chcę do was. Łatwo powiedzieć. Spełnienie przerastało siły jednego człowieka. Bóg na niebie świadkiem, ile przeszkód przyszło mi pokonać, by spełnić życzenie biednego Tońka. Przywrócenie obywatelstwa polskiego, prawo stałego pobytu, miejsce w domu opieki społecznej. Bez zastosowania metody „sami swoi" nigdy ten tor przeszkód nie zostałby sforsowany. Szczęśliwie prezydentem Warszawy był naonczas generał Dębicki (z Zamarsty-nowa we Lwowie), szychą w ZBoWiD-zie profesor Nazarewicz (II Gimnazjum na Podwalu), a dyrektorem wydziału zdrowia, któremu podlegały wszystkie domy opieki społecznej, Edzio Wojtarowicz, wprawdzie nie Iwowianin, ale za to absolwent . .•:•„,' ,;, 164 ' słynnego Chyrowa. Sami swoi, którym nie było potrzeby tłumaczyć, komu mają pomóc. I tak po czterdziestu czterech latach tułaczki powrócił Toń-ko do Polski na stałe i zamieszkał pośród naszej lwowskiej diaspory w Warszawie, w Domu Kombatanta, czyli - jak mawiał -w Domu Kombatiara. A takie miał durnowaty pomidor szczęście, że nawet pielęgniarka, pani Basia, która go w domu tym doglądała, też była ze Lwowa, z Listopada ulicy. Więc sicher, że było mu klawo, prawie, prawie jak we własnej chawirze... Zdążyłem jeszcze nakręcić z nim film, który nazywał się Tońko, czyli ballada o ostatnim batiarze. TV wyemitowała film w wieczór wigilijny. Tońko obejrzał go w moim domu i to była jego ostatnia Wigilia, kiedy mógł do woli frygać karpia, pirogi i kutię. Nadeszła lawina listów, która sprawiła, że telewizja jeszcze parokrotnie film ten wyświetlała. Tońko odmłodzony, syt dawnej chwały, przesiadywał, jak sobie wymarzył, w „Europejskim", przy słynnym stoliku, gdzie zasiadali zawsze w południe trzej Ludwikowie: Starski, Sempoliński, Perski i Jerzy Bosak... Tam każdy z nich był primus inter pares... Niestety dolce vita nie trwało zbyt długo. Skołatane, tułacze serce ostatniego batiara biło coraz słabiej. Odwiedzałem go codziennie już nie w Domu Kombatanta, ale w Klinice Rządowej na Emilii Plater. Rzecz jasna nie miał najmniejszych uprawnień, aby z kliniki tej korzystać, ale wszak tekę ministra pracy i polityki socjalnej dzierżył wówczas Jacek Kuroń, syn dziennikarza sportowego lwowskiego „Wieku Nowego", więc głupio by było nawet powątpiewać, czy miał Tońko uprawnienia do tej ekskluzywnej kliniki. Był ze Lwowa, więc jasne, że mu się gibe-rowała najlepsza opieka. Kiedyś Marian Hemar napisał piosenkę Kiedy lwowskie serce powie sobie szlus... - Jurciu - usłyszałem któregoś dnia od Tońka - Mariańcio wiedział, co pisał. To moje mówi już szlus... Szóstego października 1989 roku o piątej rano obudził mnie telefon dyżurnego lekarza. Szlus? Jeszcze nie, ale już biedak nie kontaktował, już nie kojarzył, gdzie się znajduje. Odgrodzony siatką, aby nie wypadł, sprawiał wrażenie bezbronnego małego bajbusa w tym dziecinnym niemal łóżeczku. Ze zwisających mu nad głową butli kroplówek wolniutko skapywała glukoza, tak 165 TONKO wolno i niemrawo, jakby to nie krople były, a łzy. Nie byłem w stanie znieść tego widoku, wyszedłem na papierosa, a przy Nim została moja żona. Po chwili usłyszałem głos Krysi: - Wróć, on cię woła! Tońko miał oczy szeroko otwarte, przez moment wydało mi się nawet, że patrzy na mnie przytomnie, ale powiedział tylko: - Jurciu, zabierz mnie do jakiego szpytala, bo coś nie klawu ze mną... Może był wtedy na Obertyńskiej, może na Krupiarskiej pod szóstym... O piątej czterdzieści pięć, po naszemu trzy na szóstą, nastąpił szlus... Pozostało mi już tylko odszukać przez Reutera małego Tońka, aby mógł wypełnić ostatnią wolę swego wielkiego Ojca. Wolą jego było spocząć u boku żony na londyńskim cmentarzu w Nord Sheen. W dwa dni potem poznałem małego Tońka. Na uniwersytecie Cambridge studiował historię i język chiński. Pozwoliło mu to potem pracować w piśmie „Chine-bussines", a w roku 1982 wyjechać jako korespondent Reutera wpierw do Hongkongu, a potem do Pekinu. W sześć lat później objął placówkę korespondenta w rodzinnym Johannesburgu. To tam właśnie zastał go mój fatalny teleks, donoszący, że nad ranem szóstego października 1989 roku w Warszawie zakończył swe tułacze życie jego Ojciec, najbardziej lwowski ze wszystkich Iwowiaków - Wielki Tońko. • Groyecki — Halpern LWÓW ic., Krasicki cii 9 H wska lla wska 11 rta 2ł entr , te! 21645 23403 Haas Leop,, mag. H Haber 1., m.. Kasztel TllTś "* 27 v' 3 8 •fecki 2 Letiit, tir Asnyka ł 112SS 10S03 21496 Raber Matyasz, rn.( ś Haber Max, dr, chór. szer. m,. Ł Haberbitsch I ŚcIiJeie wa, Rnr. wyrób na Mtp. Wsctf., C y.^LolaS kobiec. i a S, "A. Wart 31 10 ku-13 yiś c., okuł., ^Eklego 2 ed. skór, 10570 27313 27507 ~ m., Piekarska 5 Hackel Maria, m., Ku Hackel Władysław, rkfiwa 4--1 k!, spnż.. Ka- rdccka : ,,Hafa", wJaśc. K. HirSctit^!d, srty-knly i \!rzi;i)7tnia browarniane orss handel chmielem, Baiore- iego 34 K. K. O., Halicka 21 od!, żel. Zielona 67 ^ m?, Pit-dskiego 23 s Fr„ ii f, Fredry 4a Hali;u„. -uniiind, mg Halpcri! A, (patrz ..UalwatiiE") Halpern Abraham, m., No\vy ś-wial 20 Halpern Anzelm, inż,, m., Frieiin-ciiów 3 B-cia HALPERN Fabryczny skład papieru. . s^kańska 2 43 52 Hatpern Dawid, krów, rnęskl, Kopernika 22 ? 6411 Halpern Emanuel, mgr i Halpern Karia, nu, Łyczakowska 165 Nowy Świat 4 25231 Halpern Filip, cfr, spec. chór. serca i stawów, m., Sykstuska 42 27142 Halpern Henryk, dr,, a dv,'-, m.r Uo- . 65 CO SIĘ WYDARZYŁO NA ULICY SKARBKOWSKIEJ 11, CZYLI HISTORIA WIEDEŃSKIEGO ZEGARA Kiedy zbliża się Boże Narodzenie, różne kołaczące się jeszcze po tym świecie dobre, choć nie znane mi lwowskie dusze uważają za stosowne nadsyłać życzenia. W zeszłym roku otrzymałem je także od pana Lesława Oberca z Wrocławia: „Dobrych, spokojnych Świąt Bożego Narodzenia! Dzielimy się z Panem opłatkiem posmarowanym po Iwowsku miodem, przy stole wigilijnym zajadając kutię, wspominając Lwów, również i o Panu pomyślimy..." Dobrych, spokojnych świąt... Może by i spełniły się te życzenia., gdyby tylko na nich poczciwy pan Lesio poprzestał. Ale nie. Lwowiak lubi sobie przy okazji pogadać i powspominać, przeto tak dalej pisze: „Mieszkałem z rodziną na ulicy Skarbkowskiej 11, a trzy kamienice dalej poeta Leopold Staff... (no i czy po takim wstępie można lekturę odłożyć?) Poetę L. Staff a spotykałem na ulicy, ale byłem jeszcze dzieckiem, aby go poznać. Wiedziałem tylko, że mieszka tam «ktoś ważny». Nasza kamienica była własnością lwowskiego Żyda, kupca Hahna. Imienia nie pamiętam, a szkoda, bo różne mam z nim związane wspomnienia..." To drugie wyznanie sprawiło, że postanowiłem odświeżyć pamięć pana Lesława. Nie takie już mi przychodziło rozwiązywać zagadki. Od czegóż w końcu te zalegające regały, latami skupywane po aukcjach i antykwariatach archiwalia. Na początek wertuję Almanach żydowski z 1938 roku. Owszem, jest Hahn, mianowicie Otto, ale nie wygląda mi on jakoś na ka-mienicznika z ulicy Skarbkowskiej, bo to malarz awangardzista, członek „ Artesu", pewnie i kolega Erno Erba, którego Przekupki idą dziś w desach za grube tysiące, ale wtedy 169 JERZY JANICKI • CZKAWKA z malarstwa ledwie na wynajęcie mansardy starczało, gdzieżby więc kamienica. Odwołuję się z kolei do lwowskiej książki telefonicznej. Tam Hahnów na pęczki: Albert ma skład desek i opału, H. jest lekarzem dentystą, Zygmunt adwokatem, Leib też adwokatem... Pierwszy na Janowskiej, drugi na Hetmańskiej, trzeci na Kopernika, czwarty na Asnyka. Ale jest! Jest Hahn Ozjasz, telefon numer 244-09, Skarbkowska ni mniej, ni więcej, a właśnie 11. Jeszcze weryfikuję to odkrycie i sięgam po Lwowski Skorowidz Adresowy z roku 1927 i tam też stoi jak byk: Hahn Ozjasz, kupiec, Skarbkowska 11. Mam więc dobrą wiadomość dla pana Lesia, za co mi się zresztą w dalszych linijkach swego listu odpłacił. „Ten kupiec Hahn - pisze pan Lesław - zajmował mieszkanie na pierwszym piętrze i miał córkę, którą zapamiętałem jako młodą i piękną dziewczynę, a to była później aktorka Ryszarda Hanin..." Jak to było z tym Wojskim, co róg trzymał i wszystkim się zdawało? Tak właśnie i ja list wciąż trzymałem, nie czytając nawet dalej, bo to już echo grało... Dobry Boże - Rysia Hanin... Ukochana moja aktorka. To z myślą o niej stworzyłem w Polskich drogach postać młynarzowej Heimanowej, która niesłusznie obwiniając Strasburgera-Niwińskiego o śmierć męża, ściga go przez cały serial. Pisałem tę rolę dla Rysi, a ona z tej roli stworzyła prawdziwą kreację. Innym razem, w innym serialu, jeszcze czarno-białym -Akcja V, wstrząsająco zagrała Rysia rolę gosposi, zastrzelonej przez Niemca za jej kontakty z AK. A potem jeszcze w serialu Ballada o Januszku... Pisanie dla niej było samą przyjemnością. Ona nie tylko krok w krok szła za tekstem, dla niej tekst to były ledwie kości szkieletu, który ożywiała mięśniami głosu, gestu i mimiki. Bywała co się zowie współautorem postaci. A kiedy w czas jakiś potem zbierałem materiały do tych moich Alfabetów lwowskich, co miały utrwalić poczet znanych Iwowiaków, zadzwoniłem, rzecz jasna, i do niej, aby umówić spotkanie. Jak zwykle zależało mi na szczegółach: lwowski adres, dom rodzinny, szkoły, do których chodziła... Rysia - w tym czasie bardzo już schorowana - prosiła, byśmy tę rozmowę przełożyli na później. Skąd mogłem przypuszczać, że była to nasza rozmowa ostatnia. Tak więc dopiero po pięciu latach nie- , , 170 CO SIĘ WYDARZYŁO NA ULICY SKARBKOWSKIEI 11 oczekiwanie uzupełnił mi jej życiorys sąsiad - pan Lesio - pisząc o tej Skarbkowskiej 11, o tacie. Ale nie tylko o tym... „Gdy we Lwowie Niemcy utworzyli getto, mój ojciec pomagał gospodarzowi - bo tak nazywano właściciela Hahna - odnosić co cenniejsze rzeczy do ich znajomych, a meble przekazano na przechowanie lokatorom. Nam przypadł duży stojący wiedeński zegar, który cudownie wydzwaniał godziny. W początkowym okresie ojciec mój nosił do getta Hahnowi żywność, a głównie chleb. Zapamiętałem rozmowy domowe na temat ówczesnych sytuacji. W izbie, w której przebywał Hahn z żoną, było chłodno i wilgotno, że aż tynki puchły z wilgoci. Żona Hahna zaraz zachorowała i zmarła, a co się stało z nim i kiedy - nie wiem". O tym wszystkim Rysia wiedzieć nie mogła, bo w tym czasie przebywała w Rosji, dokąd uciekła zaraz w lipcu przed zajęciem Lwowa przez Niemców. A kiedy po trzech latach wróciła, uboższa już była o to nieme „h" w nazwisku, za to bogatsza o wydłużenie „in". I od razu przyszło jej odegrać rolę, której wolałaby nie kreować. Ale nie uprzedzajmy wypadków... „Po wyzwoleniu Lwowa przez sowietów, już w pierwszym dniu w naszej kamienicy przy ul. Skarbkowskiej 11 zjawił się kapitan w polskim mundurze oficerskim i był to, jak dziś wiem dopiero - Leon Pasternak, a wraz z nim kobieta w mundurze porucznika. Była to Ryszarda Hanin. Gdy weszli do naszego mieszkania, zobaczyli wiedeński zegar i od razu ten kapitan zabrał mego ojca na posterunek milicji sowieckiej. I tam dopiero ojciec składał wyjaśnienia. Z posterunku milicji ojciec zaprowadził ich pod adres, gdzie odnosił na przechowanie różne Hahnów przedmioty, a głównie obrazy znaczących malarzy. O ile dobrze zapamiętałem, był to pałacyk, gdzie w hallu wisiały ich obrazy (na szczęście!). Dopiero tam dali wiarę, przeprosili ojca i na tym się skończyło. Nie jednak dla mojego ojca, który przez całe życie miał żal, że w tamtych chwilach pomagał ich rodzinie, nosił chleb do getta, a zięć zaprowadził go na komisariat". I niechże tu ktoś zaprzeczy prawdzie starej jak świat, że życie znacznie lepsze pisuje scenariusze od zawodowych scenarzystów. Toć taką właśnie rolę - niesłusznej oskarżycielki -przyszło Rysi naprawdę grać w życiu, by potem po latach odtwarzać w Polskich drogach wydumaną przeze mnie postać Hei- 171 lr T°^ V^zr?z???f' ^t ••••"" i ' "•"? 'n ^r^jj.. J=s=^ UJ c. 13. Dom Ora Srmehe Menachema (Blachartka rysowany pf^€x Fr. KtJWuHsiyna. Z książki Majera Balabana Dzielnica Żydowska - /e; dzieje i zabytki CO SIĘ WYDARZYŁO NA ULICY SKARBKOWSKIE] 11 manowej, tak samo posądzającej Niwińskiego, który w równym stopniu był winien śmierci jej męża, co starszy pan Oberc ze Skarbkowskiej za przywłaszczenie wiedeńskiego zegara. I tylko scenerie różniły się od siebie. Chociaż i one niezupełnie: w Polskich drogach panoszyli się hitlerowcy, we Lwowie -bolszewicy. A dalej wspomina pan Lesio: , Zaraz potem sowieci zarekwirowali ich mieszkanie i kapitan lekarz Armii Czerwonej z sierżantem zrabowali całe ich mieszkanie wywożąc ciężarówką i meble i ten wiedeński zegar". Z tym nawet towarzysz Pasternak musiał się pogodzić, byli to wszak jego współtowarzysze broni, których on w trzydziestym dziewiątym witał na łamach „Czerwonego Sztandaru" płomiennym wierszem: „Dosyć tej pańskiej na sztandarze bieli / Nam kolor czerwony wystarczy / Nam nie orzeł, a sierp i młot robotniczy / Potrzebny na herbowej tarczy". A w parę dni później, jak wspomina w paryskiej „Kulturze" Janusz Kowalew-ski, pisząc o nagłym tajemniczym zniknięciu Teodora Parnic-kiego: „Pasternak, gdym go potem zapytał wprost, czy to prawda, że składał donos na Parnickiego, kręcił się, czerwienił i przyznał, że może faktycznie postąpił «zbyt pochopnie»". Jak mawiał Szczepko do Tońka: „Ta to we w ogoli niemożliwa rzecz, żeby u nas we Lwowi takich smerdyłów robili. Ta skąd!" Niestety, jak widać, od czasu do czasu i takich robili. I może gdzieś tam akurat nad tą Oką, o której Pasternak pisał, że jak Wisła jest szeroka, wisi jeszcze u wnuków towarzysza doktora wiedeński zegar, co go ukradł na ulicy Skarbkowskiej 11. Wiedeńska robota bywa rzetelna, więc może wciąż jeszcze wybija ten Z?gar godziny, każąc zamyślić się nad upływającym czasem, który wszystko koi... NAJSTARSZY W MAŁ.OPOLSCE DOM BANKOWY SCHUTZiCHAJES Lwówf pl. Marjacki 7 ul. Kopernika) ZAŁATWIA WSZELKIE TRANZAKCJE BANKOWE. -KUPNO i SPRZEDAŻ EFEK* TÓW, WALUT i MONET. — SPRZEDAŻ PAŃSTWOWYCH PREMJOWYCH PAPIERÓW WARTOŚCIOWYCH ZA GO* TOWKĘ I NA DOGODNE SPŁATY RATALNE. Kolektura Polskiej Loterji Klasowej N.N. NIE NADAJE SIĘ NA NEWSA Data 10 grudnia 1999 roku to, prawdę mówiąc, żadna ważna data. Historycznie w ogóle bez znaczenia. Ale teraz to ona właśnie będzie mi się odbijać tą moją czkawką. Oto, co się tego dnia wydarzyło... Z samego rana - telefon. Drżący głos starej kobiety prosi o wstawiennictwo w telewizji. Nazwisko kobiety nic mi nie mówi, lecz mimo wszystko wysłuchuję cierpliwie jej żalów, bo zaśpiew ma taki, jakby wciąż jeszcze tkwiła na Zamarstynowie albo Łyczakowskiej. Sprawę ta pani ma taką, że otóż dzwoniła przed chwilą do telewizji znękana wiadomością, która do niej dotarła z Monachium, gdzie właśnie pochowano pewnego Iwowiaka. Omal nie pogrzebano go w anonimowym grobie jako N.N., bo zmarł w nędzy, w przytułku, i dopiero interwencje paru Polaków wymogły na konsulacie polskim, że jakiś niemiecki lakiernik wymalował w końcu na trumiennej tabliczce jego nazwisko: Alfred Schutz. Redaktor „Wiadomości", któremu pani przekazała tę smutną nowinę, odpowiedział, że Telewizja Polska nie ma dostatecznego powodu, aby powiadamiać o tym szeroką opinię publiczną, bo kogo to w końcu obchodzi, że z życiem pożegnał się jakiś Schutz. Jak to - jakiś?! Co zatem należy za życia stworzyć, napisać, skomponować, żeby zasłużyć sobie po śmierci na wzmiankę w dzisiejszych newsach? Biedny redaktor, niedouk jak większość jego rówieśników, niechby chociaż zapytał tatę, już nie mówiąc o dziadku, a dowiedziałby się, że ten według niego N-N. to kompozytor i że był czas, kiedy w Polsce jeszcze Ludo-e) jedna z jego melodii była objęta ścisłą cenzurą, w kraju krą-•^ty tylko jej pirackie wydania płytowe, a w knajpach, gdy gra-k° 14 pokątnie, ludziska zrywali się od stolików i stawali na aczność, nierzadko rozgniatając kułakiem łzę w oku. 175 JERZY JANICKI • CZKAWKA Ta melodia nazywała się mianowicie Czerwone maki na Monte Cassino. Pamiętam, jak w nocnym lokalu „Paradis", po którym już śladu nie ma, kiedy orkiestra zagrała Czerwone maki, jakaś pijana baba ruszyła zalotnie na parkiet. Portier wykidajło, dziś zwany bramkarzem, bez słowa chwycił rozochoconą tancerkę za kark i ku ogólnej aprobacie gości wyrzucił kopniakiem na ulicę. Wiernie taką właśnie scenę odtworzyliśmy w wiele lat potem z Mularczykiem w serialu Dom. Dzisiaj tą samą telewizją, która ten serial powtarzała nieskończenie wiele razy, władają młodzieńcy, dla których Maki i Tango dla dwojga to jedno i to samo. Szlagier. Może utwór Schutza jest szlagierem z dawnych lat. Ale szlagiery to mają do siebie, że bywają primadonnami jednego tylko sezonu. Tyle że sezon sezonowi nierówny. Nierówna też piosenka piosence. Niektóre ani się spostrzegą, jak awansują na canzonę, co jest podług definicji rycerskim poematem lirycznym. Każda generacja, a już polska w każdym razie, ma taką swoją canzonę, która jest codzienną własnością ulicy, takim rezerwowym hymnem i wcale jak hymn nie musi czekać na datę narodowego święta, aby stawać przy niej na baczność. Bywała taką canzoną Warszawianka, bywała dla naszych ojców Pierwsza Brygada, bywała i dla rówieśników redaktora TV Aby Polska była Polską. Czerwone maki lata całe pełniły dodatkowo jeszcze rolę politycznej deklaracji tej części Polaków, którzy śpiewając o nich dawali do zrozumienia, że oczekiwali przyjścia wolności z Zachodu. Ale ją wiatr historii przywiał akurat z odwrotnego kierunku, gdzie „szumi Oka jak Wisła szeroka", i to te właśnie strony posiadły obowiązującą pieczęć historii. Tak sobie, może i mistycznie, myślę: jakież to zastanawiające, że obie te piosenki-rywalki wyszły spod piór Iwowiaków. Bo tę o rzece jak Wisła szerokiej - jak już wspomniałem w poprzedniej Czkawce - też łwowiak napisał, marny wprawdzie i wzrostem, i charakterem, lecz mimo wszystko łwowiak - Leon Pasternak. Skąd mógł poczciwy Fredzio Schiitz z placu Mariackiego 6/7 przypuszczać, że jak opiewanych przez niego żołnierzy Ander-sa czeka w ojczyźnie cela na Rakowieckiej, tak i jego piosenkę zamkną na lata w celi cenzury na Mysiej ? • . ....... 176 N.N NIE NADAJE SIĘ NA NEWSA Takie ponure myśli nie mogły przyjść do głowy niesfornemu przez całe życie Fredziowi. Firma Schutz i Chajes to był od 1900 roku solidny Dom Bankowy, Lwów, plac Mariacki 6/7. Chajes był lata całe wiceprezydentem Lwowa, a Schutzowie -z dziada pradziada bankierzy - pragnąc przedłużyć dynastię, wysłali najmłodszą latorośl, Fredzia, do Szkoły Handlowej. Ale Fredzio od cyfr stanowczo wolał nuty, bemole wyżej cenił od procentów, a fortepian od weksli. Grał i grał, zachciało mu się być drugim Włastem i Petersburskim. I co państwo powiecie? Grywali jego kawałki i w „Marysieńce"", i w „Bagateli" na Sykstuskiej, a w Warszawie śpiewał je Bodo, Ordonka, Fogg. Z niesłychaną łatwością wypuszczał Fredzio - bankierskie dziecko - na giełdę szlagierów swoje akcje. A to Winna jest wiosna, dziewczyno, a to Samotność. Kiedy zaś przyszli sowieci i Lwów nawiedzili i Bodo, i Tom, pierwszym ich pytaniem było: Gdzie jest Schutz? Obaj okupanci sprawiedliwie zajęli się po połowie losem Domu Bankowego - pierwsi zamordowali Chajesa, drudzy w obozie Janowskim wszystkich pozostałych przy życiu Schutzów. On jeden - Fredzio - ocalał, bo był już w tym czasie we Włoszech. I oto którejś nocy, dokładnie siedemnastego maja 1944 roku, wpadł do Fredzia namiotu Feliks Konarski - też Iwowiak -z wiadomością, że na gruzach klasztoru Monte Cassino powiewa już biało-czerwona chorągiew 2. Korpusu. Wymachiwał przy tym kartką papieru z napisanym tekstem piosenki o czerwonych makach. To był wiersz, a piosenka, która jest małżeństwem tekstu z melodią, wymaga nut. Do rana Schutz spełnił ten warunek. A już nazajutrz, osiemnastego maja, Renata -wtedy jeszcze Bogdańska, a później generałowa Andersowa (Lwów, Kulparków) - zaśpiewała ją po raz pierwszy w Campo-basso na uroczystej akademii w kwaterze Andersa dla uczczenia zwycięstwa; czterdziestoosobowa orkiestra wykonała wtedy po raz pierwszy Czerwone maki. l wkrótce już te maki pachniały wszędzie tam, gdzie bił się polski żołnierz. W ich rytmie maszerowali przez całą Europę aż do Berlina. Potem nielegalnie rytmy Fredzia repatriowały się do Polski, która już była Polską Ludową, i czerwone maki zwiędnąć miały na zawsze. Ale jakoś, chwalić Boga, nie zwiędły. Kto by pomyślał, że dopiero generacja A.D. 1999 uzna je za chwast niegodny wzmian- 177 Tango Sepetlawe i „Wesonj lwowskiej Fali" Muzyka: Aifred Schutz Sława: Zbigniew LipczyAtki arransi" Jerzy Belzacki N.N NIE NADAJE SIĘ NA NEWSA ki Aż strach żyć pomiędzy ludźmi, dla których Czerwone maki to żaden hit, żaden szlagier i żaden news, żeby nim ludziom głowy zawracać... A. w mieście Lwowie, po samym środku placu zwanego Mariackim, na wprost okien Domu Bankowego Schiitz i Chajes, stoi do dziś na najpiękniejszym ze wszystkich swoich pomników wieszcz Adam, który powiadał: „Ostatnim powróć na przeszłość obliczem, / Zlicz dni szczęśliwe, a wyznasz, człowieku, / Czymkolwiek byłeś, że lepiej być niczem". Tyle razy przez własne okna patrzył Schiitz na poetę i nie mógł sobie zapamiętać takiej prostej prawdy? I żeby dopiero redaktor newsów musiał mu o tym przypominać? Że on jest N.N.? Co również tyczy i pieśni, co kiedyś dla innych była pieśnią nad pieśniami... PS Gwoli sprawiedliwości: wspomnienie o Alfredzie Schiitzu pióra Jerzego Kaniewicza zamieściła „Rzeczpospolita", a zainspirowani tym widać redaktorzy porannej „Kawy czy herbaty" odnotowali tę wzmiankę. ! l NEW ANO- ANTiQUAR!AN BOOKS CAŁY LWÓW NA MÓJ GŁÓW Tak brzmiał tytuł pierwszego tomu mojego Alfabetu lwowskiego, który napisałem dobre siedem lat temu. To było takie powiedzonko, które po raz pierwszy użył w „Wesołej Lwowskiej Fali" pan Aprikosenkranz (w życiu prywatnym Mieczysław Monde-rer] w dialogu z Untenbaumem (Adolf Fleischer), i przyjęło się do tego stopnia, że odtąd kiedy ktoś w mieście nad Pełtwią miał mnóstwo naraz kłopotów na głowie, już posługiwał się tym zwrotem-idiomem: „Cały Lwów na mój głów"... Skąd mogłem przypuszczać, że przypomnienie tego powiedzonka w takie obrodzi konsekwencje i taką mi się odbije czkawką, że przyjdzie mi szukać Lwowa aż na Bliskim Wschodzie. Oto w jakiś czas potem dobry mój przyjaciel Karol D. otrzymał nominację na konsula generalnego w Izraelu. Pożegnaliśmy go hucznie. Ledwie jednak wyjechał, odzywa się telefon. To Karol dzwoni już z Tel Awiwu. Co się stało? Nic się nie stało, mówi, ale jest aktualnie w konsulacie pan Friedman, który nabył właśnie Alfabet lwowski i koniecznie chce ze mną rozmawiać. Rozmowa z panem Friedmanem przebiega niezwykle rzeczowo: - Gdzie pan mieszkał, panie Janicki? - Na Łyczakowie. ~Oj, to bardzo daleko ode mnie, bo ja na Żółkiewskiej. Ja wszystko pamiętam, wszystko. Na przykład czy to pan zna? - Co mianowicie? I w tym miejscu Friedman basem, godnym Ładysza lub co najmniej Doroty Stalińskiej, zaczyna śpiewać w słuchawkę: ~ //Lulajże Jezuniu, lulajże lulaj, a ty go matulu w płaczu utulaj". ~ Ja to znam owszem - mówię - ale skąd pan to zna? 181 IERZY JANICKI • CZKAWKA - Co znaczy skąd? Ja chodziłem z kolegami z szopką i ja byłem Herodem. Całe Żółkiewskie i cały Zamarstynów myśmy chodzili z tą szopką. Och; co to było za miasto! Widział pan kiedyś ładniejsze? -Nie. - Właśnie to chciałem usłyszeć. To do widzenia, panie Janic-ki. - Jak to - już?! - A co my będziemy pana konsula w koszty wpędzać? Przyjedź pan, to pogadamy. Z pewnością nie miało to jeszcze charakteru oficjalnego zaproszenia, ale w parę dni potem nadszedł list. Nadawca Eleasar Feuerman mieszka w Tel Awiwie przy ulicy Spinozy 6, jest profesorem kliniki dermatologicznej i od paru dni gnębi go poważne zmartwienie. Oto znad Pełtwi aż nad Morze Śródziemne dowiózł głębokie przekonanie, że najstarszy sportowy klub w Polsce to „Czarni Lwów", których był kibicem, i pewność tę hołubił przez całe pół wieku. A teraz dotarła do jego rąk moja książka, z której tego samego dowiedział się o „Pogoni". To ponad wytrzymałość profesora, żeby tak zachwiać wiarą kibica, sądzi przeto, że tylko bezpośrednia rozmowa może to nieporozumienie wyjaśnić. Tedy już w miesiąc później siedzimy przy Ben Yehuda street naprzeciwko siebie i jemy czulent. Ponad stolikiem zwisają tuż nad moją głową dojrzewające pomarańcze i pęki bananów, spoza drapaczy „Sheratona" i „Hiltona" dochodzi szum morza, ale może to tylko tak mi się zdaje, bo my obaj jesteśmy w tej chwili na Piekarskiej, a Feuerman kładzie indeks a to przed Lorią, który mu wykładał fizykę, a to przed Jakubem Parnasem, żeby zaliczyć chemię, a to przed Lenartowiczem, który zaszczepił mu miłość do dermatologii do tego stopnia, że jest dziś Feuerman szefem katedry tej specjalności. I tak sobie gadamy i gadamy, on o Ho-łówki 10, gdzie mieszkał, ja, że stamtąd ledwie cztery przecznice do Piotra i Pawła, zegar czasu zaplątał się w tych ulicach i cofnął o całe pół wieku, a na ten czas wytworne magazyny przy Ben Yehuda ustąpiły miejsca sklepikom na Krakowskiej. Wydawało się, że przestały nagle rosnąć wokół pomarańcze i cytryny, bo znacznie ważniejsze okazało się wspomnienie gorących kasztanów, tych heise marone sprzedawanych na Wałach; jeszcze chwi- CAŁY LWÓW NA MÓJ GŁÓW la, a gazeciarz, roznoszący „Jedijot Achronot", zawoła: „Wiek No-ooowy!" Mieliśmy tak mało czasu na naszą ziemię obiecaną, a każdy z nas dźwigał nie dwanaście egipskich, a jedną, ale za to najdotkliwszą plagę - jałtańską. Przed nami leży rozpostarta płachta wydawanej tu w języku polskim gazety „Nowiny Kurier". I naraz okazuje się, że profesor wypisuje nie tylko recepty. Artykuł Mój Lwów jest właśnie jego autorstwa. Czytam, czytam i okazuje się naraz, że rozmawiam nie tylko z uczonym dermatologiem, lecz i z poetą jednocześnie. Debiutował w lwowskiej „Gromadzie" wierszem Dymy i obłoki, a potem po wojnie, już w Warszawie, jako Jerzy Pogo-rzelski drukował w „Po prostu" i „Kuźnicy". Nie pierwszy to przykład mariażu sztuki z medycyną, zwłaszcza że w żyłach Feuermanów globinki sztuki nie najgorszy stanowiły krwi procent. Emanuel Feuerman - światowej sławy wiolonczelista, stawiany niemal na równi z Pablo Casalsem, koncertujący z Huber-manem, Schnablem, Heifetzem i Rubinsteinem - był bliskim kuzynem ojca profesora, a urodził się w Kołomyi. Jakiż jednak ten nasz świat malutki... Przeleciałem parę tysięcy kilometrów, żeby poznać Feuermana przy ulicy Ben Yehu-da, a przecież skoro on przynosił swe wiersze do „Po prostu", mogliśmy tę znajomość zawrzeć jeszcze przed pół wiekiem na ulicy Wiejskiej 17, gdzie pracowałem ledwie jedno piętro wyżej w „Pokoleniu". Pięćdziesiąt lat wspinaczki z Wiejskiej na Ben Yehuda - okrutnie wysokie te piętra - i tylko po to, żeby sobie pogadać o Lwowie... A naprzeciwko tej knajpy, przy tej samej Ben Yehuda, ale pod numerem 220, mieści się, jak głosi napis wiszący przy bramie, Igud Jocej Lwów be'Israel, co oznacza Związek Żydów Lwowskich. Oficjalnych członków liczy ten związek czterystu, ale ich pamięć ma moc tych stu dziesięciu tysięcy, którzy we Lwowie zostali na zawsze, w getcie, za drutami Janowskiego obozu, na Piaskach lub w Lesienickim lesie. Czterysta biografii, z których każda jest samodzielną powieścią. Czterysta kronik wojny, nieprawdopodobnych przeżyć, cala lekcja geografii łagrów i kacetów, skrótowy bryk historii najnowszej. Czasem spotykają się teraz także przy Allenby street 94, gdzie mieści się Księgarnia Polska. Jej właścicielem jest Edmund Neustein, rodem z Drohobycza, zatem ziomek Brunona 183 JERZY JANICKI • CZKAWKA Schulza, Wierzyńskiego, braci Chciuków i Sandauera. Pachniał więc ten Drohobycz nie tylko naftą, ale i poezją, jak widać, i tak tym zapachem przesiąkł dzielny księgarz, że nie tylko polskie książki sprowadza, ale i sam je jeszcze wydaje. Docenił to i minister Skubiszewski, honorując pana Neusteina nagrodą, przyznawaną rokrocznie przez MSZ za zasługi poniesione dla kultury polskiej za granicą. Przypadek chce, że tego akurat dnia odbywa się w księgarni Neusteina promocja Impeńum Ryszarda Kapuścińskiego. I to z udziałem autora, więc tłok całkiem jak u Igła na Batorego. Kto nie wie, kim był Igel, nie jest godzien w ogóle rozmawiać o książkach. Król lwowskich antykwariuszy, przyjaciel wszystkich profesorów i dobroczyńca sztubaków; przynajmniej raz w miesiącu zjeżdżał do Igła z Krakowa sam wielki Estreicher w nadziei, że upoluje tutaj jakiegoś białego edytorskiego kruka, które w nieprzebranych stadach obsiadały iglowskie regały. Tłok więc taki, że ledwie przecisnąć się jestem w stanie do Kapuścińskiego, który między jedną pejsachówką a drugą składa swe autografy. I kiedy tak sobie wreszcie gwarzymy, on o Pińsku (bo wszak jak każdy utalentowany człowiek też z naszych stron), ja o Lwowie, ciągnie mnie ktoś za łokieć. A ja pod łokciem dzierżę akurat trzy egzemplarze tego mego Alfabetu lwowskiego, przeznaczonego na prezenty. I dalej już jest całkowicie jak u Igła na Batorego. - Ja pana bardzo przepraszam - mówi nieznajomy - ale ja tu widzę u pana pod pachą jedną książkę. Ten Neustein on coś chyba zwariował, bo on sprowadził tego tylko dwadzieścia egzemplarzy i to już jest wyczerpane. U niego to kosztowało dwadzieścia sześć szekli. Ja panu od razu daję czterdzieści. - Przykro mi, ale to egzemplarze dla znajomych. - A co będzie, jak ja dam pięćdziesiąt? - Niestety, niech pan sam spojrzy - i otwieram książkę na tytułowej stronie - wszędzie już autografy i nazwiska. Kupiec, wyraźnie zawiedziony, odchodzi, miesza się z tłumem, ale po chwili zastanowienia znów mnie odciąga na stronę. - Ja już wiem, co zrobimy. - Mianowicie? - Pan wyrywasz tę pierwszą stronę i ja daję sześćdziesiąt. 184 CAŁY LWÓW NA MÓJ GŁÓW No i czy tak właśnie nie bywało na Halickiej ? Albo na Krakowskiej ? Ale nawet i ten złoty interes nie dochodzi do skutku, mają wszak te trzy egzemplarze już od bardzo dawna przewidzianych odbiorców. Pierwszym to oczywiście - Józek Katz. Z dwóch naraz powodów. Pierwszy to taki; że wypiliśmy brudzia jeszcze w Warszawie, kiedy zjawił się Józek na uroczystym otwarciu naszej kawiarni „U Szczepka i Tońka", po której już dawno, niestety, tylko wspomnienie zostało. Drugi powód jest jeszcze bardziej znaczący: był bowiem Józef Katz pierwszym w Izraelu prezesem Związku Żydów Lwowskich. Należała mu się ta godność z racji stażu, bo wyjechał ze swojej Snopkowskiej 27 już w 1936 roku. Ale jego pamięć sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie odbyła wraz z Józkiem tej podróży. Pamięta wszystko. Józek, kiedy objaśnia fotografie z maturalnego tableau w I Gimnazjum, to jakby dzisiaj był na Kubali 4. To jest dyrektor Kopacz. Ten obok to Kapturkiewicz; uczył łaciny i greki, a kiedy przychodziło żydowskie święto i pół klasy świeciło pustymi ławkami, to Kapturkiewicz od razu zwijał listę obecności: „Nie ma Żydów, nie ma kogo pytać". A ten trzeci to matematyk Szo-tera. Objaśniał obrazowo różnicę między „a plus b" a „a plus ab": „Jeżeli przyjąć, że »a« to jest koń, a »b« to jest krowa, razem jest to koń plus krowa. Natomiast »a« plus »ab« to jest już mięso mieszane". Józek był w swojej klasie „celerem", toteż mimo że ojciec miał na Halickiej nie najgorszy interes z konfekcją, Józek udzielał korepetycji na mieście, bo zarabiać pieniądze trzeba się nauczyć samemu. Wstąpił na Uniwersytet Jana Kazimierza na prawo, ale studiował ledwie półtora roku, bo będąc członkiem Hagany, trzeba było innym dać przykład, kiedy Palestyna wzywała do siebie. Nazajutrz po przyjeździe kopał rowy pod słupy telegraficzne. W czasie wojny stacjonowali nieopodal ander-sowcy. Wtedy Józek pracował już w miejscowej pralni chemicznej. Sierżant kwatermistrz często przywoził całą ciężarówkę brudnej bielizny do prania. Któregoś razu odciągnął Katza na stronę. „Tu jest dwadzieścia tobołów, możesz pan dopisać jedno zero?" Każdy interes to jest interes, więc powiada Józek: „Takie jedno zero więcej kosztuje u mnie jeden karabin maszynowy". I co powiecie? Był. I jakoś się żyło. 185 IERZY JANICKI • CZKAWKA A czy interes z Iglem to zły interes? Daj Boże każdemu. Igel zjawił się tutaj jakoś zaraz po wojnie. Oczywiście nie ten legendarny, wielki Igel; tego Niemcy zamordowali w getcie. Ale przyjechał jego syn, któremu jeszcze za pierwszych sowietów udało się wywieźć do Kijowa dwie skrzynie bibliofilskich kruków ojca. Teraz te właśnie skrzynie znalazły się w Tel Awiwie. I od razu przy Disengoff 126 założył księgarnię. Niestety, jak słusznie zauważył kiedyś pewien mądry rabin: nie każdy, kto ma cytrę, musi być zaraz muzykiem. Młody Igel nie odziedziczył po wielkim tacie jego wielkiego rozumu,- co tu dłużej ukrywać - lubił wypić. Z braku szekli długi spłacał archiwaliami. W ten sposób za głupie dwieście dolarów stał się Józek Katz posiadaczem oryginalnych manuskryptów podpisanych własną ręką Jana III So-bieskiego, księcia Poniatowskiego, Zygmunta Augusta i jeszcze na dodatek generała Zajączka też. Czy to nie jest rozkosznie teraz, w cieniu pomarańczowego gaju, poczytać sobie coś takiego: „Oznaimuiemy tym listem Przywileiem Naszym, komu o tym wiedzieć należy, że maiąc w osobliwym respekcie zasługi urodzonego Marcina Mikulskiego Podczaszego Nowogrodzkiego, pana na Zachęcie, Uroczysko Puste, Niechorowicze zwane w woj. Kijowskim leżące (...) dajemy (...) do ostatniego życia Yego kresu... Podpisane - Król Jan". Albo: „Wydział Stanu Woy-ska w Trześnie dnia 9 czerwca 1809, Nr. 668, Józef Xiąże Ponia-towski, minister woyny imć Pana Alojzego Stankiewicza, byw-szego Chorążego uwiadamiam, iż przychylając się do uczynionego mnie przedstawienia, z zaletą Jego zdatności..." i tak dalej, i tak dalej. I pomyśleć, że to wszystko zdobiło kiedyś regały na Batorego 6. Stąd tak już blisko do sklepu ojca na Halickiej albo do pasażu Andriollego, gdzie swoją siedzibę miała „Makabi", w której Józek pływał i grał w piłkę. Wszyscy zginęli, ojciec, matka, koledzy... Wszyscy. On jeden ocalał. Zaraz po wojnie założył zakład spawalniczy, jeszcze za angielskich czasów, a wtedy właśnie w ogrodzie zoologicznym w Jafie, zwanym Gan Chajot, stwierdzono, że jakość prętów w klatkach z lwami i tygrysami jest fatalna i trzeba te pręty wymienić. Trzydzieści pięć lat budował Katz jafskie zoo, a kiedy już wygodniej było zwierzętom, coraz niewygodniej chodziło się ludziom po wysokich schodach i zapragnęli wind. I tak powstała „Maliot - Katz" - firma produkująca do dziś windy. 186 CAŁY LWÓW NA MÓJ GŁÓW Józek ma dziś osiemdziesiąt pięć lat, ale daj Boże każdemu taką kondycję i świeżość umysłu. Codziennie punktualnie o piątej, zima - lato, już jest na basenie przy nabrzeżu. Zupełnie jak na Żelaznej Wodzie we Lwowie. Potem dobrze zmrożona setka i do roboty. Na swoje osiemdziesięciolecie otrzymał portret malowany przez malarza Lóvego, a z okazji jubileuszu Związku Lwowiaków przyjął Józka były prezydent Izraela Ic-chak Nawon i przewodniczący Knesetu Menachem Sawidor i Józek długo im opowiadał o Lwowie. A zwłaszcza o Żelaznej Wodzie, gdzie woda w basenie była taka prima sort, że drugiej już takiej nigdy nie znalazł. Jak to, lepsza od Morza Śródziemnego? Pytanie?! Następnym prezesem po Józku został Jehuda Eisman. Adres lwowski - Japońska 3. Dwa kroki od politechniki, którą w 1938 roku ukończył z dyplomem wydziału inżynierii lądowej. Zaczął pracować w firmie budowlanej Artura Stahla przy Lindego 9, ale po wejściu sowietów trzeba było uciekać ze Lwowa, bo Eisman nosił na sobie piętno syjonisty, a NKWD bardzo syjonistów nie lubił. Miał wprawdzie Jehuda na wydziale lądowym kolegów komunistów, ale ci na pewno by go nie uchronili, ale wydali. Uciekł więc do Jaryczowa. I odtąd będzie już tak uciekać sześć lat. Niemcom było absolutnie obojętne, czy Eisman był syjonistą czy komunistą, był po prostu Jehuda Eismanem i trzeba go było zabić. Wpierw zrobili to z jego żoną, wiedenką, absolwentką wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych. Projektowała opakowania i reklamówki dla lwowskiej fabryki czekolady Hazet. Zabili ją w Lesienickim lesie. Więc piszą mu z Horodenki rodzice: Na co ty jeszcze, Jehuda, czekasz? Przyjedź do Horodenki. Łatwo powiedzieć: przyjedź. Jak? Z opaską z Gwiazdą Dawida nie wolno, a bez opaski, owszem podróż, ale od razu na tamten świat. Umyślili więc znajomi kolejarze, że go przewiozą z transportem mąki. Ale w worku. Przybywa więc do Horodenki jako worek mąki. Wtedy w takiej Horodence można było wszystko za pieniądze załatwić, nawet aryjskie papiery na nazwisko Tadeusz Kawecki. Wraca więc Ka-wecki do Lwowa, wioząc ze sobą matkę i dwie siostry. Prosto w objęcia śmierci, bo we Lwowie już getto. A oprócz tego coś znacznie gorszego od getta - obóz Janowski. Obie siostry giną za murem, on zaś z matką trafia za druty tego właśnie obozu. 187 JERZY JANICKI • CZKAWKA Załoga obozu prowadzi rozliczne prace budowlane, więc jakiś czas Eisman okaże się przydatny ze swoją znajomością budowlanego fachu. Komendant Willhaus deleguje go na Jagiellońską 15, gdzie obóz Janowski ma swój skład materiałów budowlanych. Papa dachowa, płytki fajansowe, cement. To wszystko ma się zgadzać co do feniga. Ale jak ma się zgadzać, kiedy komendant raz po raz potrzebuje tego cementu dla siebie na lewo? Gdy mimo wszystko asygnaty się zgadzają, pojmuje Willhaus, że wysłał na Jagiellońską właściwego człowieka, który czas jakiś może sobie jeszcze pożyć. To był właściwy początek ocalenia Eismana. Bo kiedy krakowska „Żegota" dowiaduje się, że jeden z więźniów obozu pracuje na wolności, natychmiast nawiązuje z nim kontakt. Kurierka Ziuta Rysińska dostarcza Eismanowi blond peruki, metryki chrztu, fałszywe kenkarty. Przede wszystkim dla tych, których uratować trzeba za wszelką cenę. Tak między innymi ratuje się Janeczka Hescheles, dwunastoletnia córka Henryka - redaktora „Chwili" - stryja Hemara. I Maksymilian Borwicz. A jest tam jeszcze za drutami i Szymon Wiesenthal, o którym nikt wówczas nie wie, że będzie tym, który po czterdziestu latach pochwyci superkata Eichmanna i setki innych zbrodniarzy. To właśnie dla Wiesen-thala załatwił Eisman blond perukę. Pewnego dnia, po kolejnym przyjeździe z Krakowa, prosi wreszcie Ziuta Rysińska Eismana o jego własne zdjęcie. Po tygodniu przywozi je z powrotem, ale wklejone do kenkarty z raz już kupionym imieniem i nazwiskiem: Tadeusz Kawecki. Potem Tatry, Słowacja, Węgry. Nikogo tu nie interesował Tadeusz Kawecki, dziwne było tylko to, że ważył czterdzieści kilo. Koniec wojny. Tadeusz Kawecki pomyślał wtedy: nareszcie będę żył. A Jehuda Eisman uzupełnił: ale już nie w Europie... Ale na razie jeszcze tylko Rumunia. Przez Bukareszt przepływa ogromna fala takich jak on, którym los ofiarował życie. Słucha ich wstrząsających opowieści i wie już, że one muszą służyć przyszłym pokoleniom. Gromadzi dokumenty, świadectwa, notatki i tak powstaje na ziemi rumuńskiej pierwsza dokumentacja historii holocaustu. Przewieziona potem do Tel Awiwu uzupełni w przyszłości materiały wiedeńskiego biura doktora Wiesenthala. Pamięć ludzką skonstruowała natura dokładnie podług późniejszych założeń komputerowego twardego dysku: rejestruje CAŁY LWÓW NA MÓJ GŁÓW i utrwala wszystko jak leci - obrazy smutne i wesołe, koszmarne i pogodne, banalne i nieprawdopodobne. Pamięć Eismana stanowi pod tym względem absolutny wyjątek; tylko jeden temat wypełnia mu szare komórki: holocaust we Lwowie. Przez wszystkie inne przeleciał się klawiszem delete: usunąć! O holocauście mówi, wykłada na wyższych uczelniach, a na koniec nakręcił film, który obiegł wszystkie telewizje świata. Tytuł: Obóz Janowski. Oglądamy go wspólnie; słucham, jak wspominają - sam autor, Wiesenthal, rabin z Chicago i naraz podrywa mnie z krzesła: Mundek Zajdel! Ten sam, o którym piszę w tej książce w rozdziale Podróż Edmunda Zajdla do miasteczka Bełżec. To on już tu jest?! Nie, okazuje się, że osiadł w Szwajcarii. Ale jest za to Luiza Sternstein, rzeźbiarka, której dłuta pomnik pomordowanych profesorów lwowskich zdobi dziś muzeum medycyny przy Piekarskiej. Poznałem ją, kiedy jeszcze mieszkała we Lwowie. Również we Lwowie pozostało inne jej dzieło: pomnik Bohaterów Getta. Stoi dziś dokładnie w tym miejscu, tuż za wiaduktem przy Źródlanej, gdzie stała brama wejściowa do getta. Dziesięciometrowej wielkości starzec w jarmułce z zastygłym na twarzy wyrazem bólu, męki i cierpienia. I tylko unoszące się nad tą głową, jak rozpostarte skrzydła, nienaturalnie długie ramiona wyciągają się w geście ni to błogosławieństwa dla ofiar, ni to przekleństwa dla oprawców. Jakby przy lepieniu tej tragicznej postaci, spowitej u dołu zwojami kolczastego drutu, towarzyszyły artystce słowa Tog fan nekume (Dnia Zemsty}: Sbrent undzer sztetł brent! (Gore nasze miasteczko, gore!} - pieśni napisanej przez Mordechaja Gebirtiga, wzywającej do boju. To przejście do getta przy Źródlanej do dziś prześladuje Zygmunta Pancera. Kiedy do Lwowa wkroczyli sowieci, miał już w kieszeni dyplom ukończenia Politechniki Lwowskiej. Skusiła go posada w Charkowie. Ale kiedy Niemcy zajęli Lwów, troska o rodziców nie dawała mu spokoju. Na lewych papierach, udając Ukraińca, który zapisał się do Baudienstu, wraca do Lwowa. Już nie było śladu po ojcu, po matce, po kimkolwiek w ogóle z rodziny Pancerów. Tylko ta brama. Tej bramy nikt już nigdy nie przekraczał w odwrotnym kierunku. Mógł Pancer za głupie kilkaset szekli wybrać się teraz nie raz i nie dwa do Lwowa z wycieczką. Ale on nie chce widzieć dzi- 189 JERZY JANICK1 • CZKAWKA siejszego Lwowa. Co mu z tego, że zobaczy, dajmy na to, II Gimnazjum, jak tam już nie ma Lwa Kaltenbergha, kolegi z klasy? I nie ma Mariana Brzezickiego, który mieszka podobno w Londynie. Ani profesor Auerbach nie wykłada tam już łaciny i szukać by trzeba popiołu po nim w Lesienickim lesie, bo i tego autora Disce puer latine też przegnano przez tę bramę na Źródlanej. No dobrze, są i inne ulice, ale co mu na przykład z takiej Halickiej, kiedy już tam nie ma sklepu ojca, który był jubilerem. A w ogóle na tej Halickiej, w domu Uwiery, na wprost katedry, Zygmunt Pancer przyszedł na świat. Trzeba powiedzieć dość przypadkowo. Akurat w 1915 roku, kiedy Austriacy w panice cofali się ze Lwowa, rosyjski szrapnel trafił w narożnik katedry i rozerwał się z takim hukiem, że pani Pan-cerowa, będąca akurat w dziewiątym miesiącu, już z samego przestrachu urodziła Zygmunta. Dziś lat ma osiemdziesiąt pięć. Ale zdarzyło się, że mogło być równo o połowę mniej. W czterdziestym trzecim dopadli go Niemcy i już wieźli do Bełżca, żeby przerobić na popiół. Wyskoczył wprawdzie z transportu, ale tak niefortunnie, że złamał nogę. Z tą nigdy nieopatrzoną należycie nogą przeleżał trzy miesiące gdzieś pod Brzuchowicami ukryty w stogu siana, skąd wygrzebali go dopiero krasnoarmiejcy. Pancer był im, rzecz jasna, wdzięczny, ale nie aż do tego stopnia, żeby spędzić z nimi dalsze życie. Już po wojnie, w Sosnowcu, zaczai zabiegać o wyjazd z Europy. Coś jednak trzeba było wpierw począć z tą złamaną nogą, która nie pozwalała mu wręcz chodzić. Sosnowieccy lekarze rozkładali ręce: tej nogi nie da się już uratować, w tym stanie może jeden Gruca podjąłby się operacji. Jak, jak?! Gruca?! O nim nawet nie ma co marzyć. Trzeba by czekać całymi miesiącami. Te obawy tylko rozśmieszyły Zygmunta Pancera: innych może przyjmie za rok, jego natychmiast. A niby z jakiej racji? A z takiej, że sławny chirurg namiętnie kolekcjonował we Lwowie antyki, a stary Pancer-jubiler z ulicy Halickiej był licencjonowanym rzeczoznawcą. I rzeczywiście Gruca przypomniał sobie Pancera w jednej chwili. W porządku. Naprawi mu nogę. Pacjent musi tylko odrobinę poczekać, bo właśnie profesor wyjeżdża do Anglii operować króla Jerzego. No dobrze, to ostatecznie jest jakieś wytłumaczenie, ale tak na zdrowy rozum, panie profesorze, król jest dla pana tylko Anglikiem, a Pancer Iwowiakiem, to niby kto tu ,, v , 190 CAŁY LWÓW NA MÓJ GŁÓW dla drugiego Iwowiaka ważniejszy? Ta szkoda gadać, ta pewnie, że monarcha może sobie poczekać w kolejce do lancetu Grucy. I już po miesiącu Zygmunt Pancer wkraczał na dwóch zdrowych nogach na pokład statku, którym przypłynął do Hajfy. Tak więc drugi egzemplarz Cały Lwów na mój głów powędrował do rąk Pancera. Adresatem trzeciego miał być doktor Ignacy Kriegel. Prócz książki wiozłem dlań i list od Adasia Hol-lanka, który był Kriegla kolegą z klasy jeszcze w III Gimnazjum, a później i w 19 Sredniju Szkołu na Ochronek 8, skąd i Skrowaczewski się wiedzie, i Irka Dziedzic - moja tym razem koleżanka z jednej klasy, i Moszumańska-Nazar - następna po Pendereckim magnificencja krakowskiego Konserwatorium. O Krieglu wiedział Adaś tyle, że jakimś niebywałym cudem uratował się z getta. Na czym ten niebywały cud polegał - miałem się właśnie dla Adasia dowiedzieć. Było więc tak: Ojciec Kriegla (Domagaliczów 5), nafciarz, miał w Schodnicy pod Borysławiem kopalnię Margit i kiedy do Lwowa wkroczyli Niemcy, Krieglowie uciekli do Borysławia. Niestety - wprost do getta. Tu właśnie wydarzył się ten cud. Przypadkiem bowiem zjechał do Borysławia Czaczkes, który - chociaż sam Żyd - zajmował się wyciąganiem rodaków z getta. Miał w Borysławiu świetne dojścia: dyrektor kopalni Beskidy, niejaki Beiz, kuzyn samego Góringa, chętnie podpisywał fałszywe kenkarty i dokumenty. Po wojnie Beiz - mimo członkostwa w NSDAP - został dzięki tej swojej borysławskiej działalności zrehabilitowany. Z taką właśnie fałszywą kenkartą, ale na wszelki wypadek wpakowany do beczki ze śledziami, wyjechał Kriegel z Borysławia do Krakowa, a tam ukryty u znajomych doczekał wyzwolenia. Co tu jest bardziej egzotyczne dla dzisiejszego czytelnika: czy ówczesne środki transportu, ta beczka lub jak w wypadku Eismana worek po mące, czy sam niepojęty fakt, że ów Czaczkes - sam Żyd - wyratował innego Żyda? O to właśnie na wstępie pytam doktora Kriegla. - Pozna pan dzisiaj Czaczkesa, to sam pan zrozumie. Odpowiedź pana Czaczkesa na to samo pytanie była niezwykle prosta. Obejrzał mnie sobie dokładnie i odparł: - Po pierwsze, jak pan sam widzi, mam lepszy wygląd od pana. Co było stwierdzeniem nad wyraz trafnym, jeśli zważyć profile naszych nosów. Teraz cokolwiek już łysy, ale resztki uwło- 191 Autoportret Brunona Schultza CAŁY LWÓW NA MÓJ GŁÓW sienią zaświadczały, że był kiedyś Czaczkes pszenicznym wręcz blondynem. W tamtych latach od razu pojął, w jakie to niezbywalne do życia atuty wyposażyła go natura. - Ja, proszę pana, nawet na pięć minut nie założyłem opaski. I ja coś od razu chciałem walczyć. Dajcie mi jakiś ZWZ, jakąś bojówkę, jakiś karabin. Znajome chłopaki powiedzieli: w porządku, jutro poznasz, kogo należy. Proszę pana, jak ja usłyszałem te nazwiska! Najgorsza batiarnia z górnego Łycza-kowa. Co drugie słowo u nich to kurwa mać. A ja byłem z bardzo dobrego domu, mój wujek to był Axelbrad, jak pan jest ze Lwowa, to co ja będę panu tłumaczył - młyny Axelbrada to było coś! Ja miałem i bonę, i lokaja, a tu takie wyrazy. Więc ja tej nocy przed tym spotkaniem w ogóle nie spałem. I ja tylko się uczyłem: „Dzień dobry, kurwa twoja mać", „Cześć, kurwa twoja mać", „Co słychać, kurwa twoja mać". Ta pośpieszna edukacja zakończyła się pełnym sukcesem. Został Czaczkes zaprzysiężony, był członkiem lwowskiego ZWZ-u, a potem AK, a specjalnością, którą go obarczono, było wyciąganie Żydów z gett Lwowa, Drohobycza, Borysławia, co też - jak widać na przykładzie Ignacego Kriegla - wykonywał z pełnym sukcesem. Jest obecnie pan Czaczkes plantatorem awokado. - Gdzie ja już z tymi moimi awokado nie byłem? - zastanawia się. - I w Argentynie, i w Kanadzie, i jak pan chce, to w Australii też. Ale wie pan, co ja panu powiem? Tak ładnie jak na Akademickiej to nigdzie nie ma... Dobry Boże, jeżeli oni tam tak mogą wciąż myśleć, przedzieleni czasem i morzem, to co dopiero mówić o nas, godzinę drogi od Medyki...? NEMO Kiedym już ostatecznie przywykł do diagnozy, że czkawkę wspomnień powoduje nieodmiennie myślenie o tamtej ziemi, nadszedł list i cała etiologia przypadłości okazała się do luftu. Bo to był list z zupełnie innego kierunku. Z Londynu. „Drogi panie Jerzy - pisze pani Krystyna Podworska - piszę, bo wydaje mi się, że znam już Pana prawie osobiście z telewizji Polonia o Lwowie, którą zawsze słucham i patrzę ze wzruszeniem. Otóż mam w domu pełno starych rękopisów Dziadka z lat między trzydziestym dziewiątym a czterdziestym, gdy mieszkał we Lwowie i próbował żyć jeszcze pisząc wiersze (nigdy nie wydane) i tłumacząc poezje rosyjskie. Mam też sporo jego osobistych listów z tego okresu. Moi wnukowie mówią niestety już tylko po angielsku, a nie chcę, by to wszystko znalazło się w koszu, gdy mnie już nie będzie i dlatego zwracam się do Pana o poradę gdzie i komu mogę te papiery przekazać". Cóż można doradzić czułej bez wątpienia wnuczce, że tak usilnie pragnie zachować dobrą pamięć o dziadku? Każdy w końcu miał jakiegoś dziadka, może akurat nie każdy takiego, co potrafił składać do rymu, ale miał. Nie ma rady innej od tej, jak solidna szkatułka na rodzinne pamiątki albo i album do tego. Może tedy kiedyś wnuk, choćby i Angol, doklejając w albumie kolorową odbitkę polaroidu, zerknie na pożółkły jak jajecznica dagero-typ i poinformuje narzeczoną, że to podobno jego great-grand-father. I jużem był skłonny w tym mniej więcej duchu doradzić pani Podworskiej, kiedy następny akapit jej listu odebrał mi mowę. Bo ona z domu Zbierzchowska. Jak to - Zbierzchowska? To nie jest 195 ORDYNARYIPfY lefe wfzyftkiego świata w fobie za-ykaiacy dla infórmacyey pófpofitey Założony wku Ó6i "" ~ _ \ ZE. "t" A ~ TY G O~D. I "Ó" W , poeta i ostatni cygan we Lwowie Nr, 3 (28J) 8,1.1938 Ce«* 45 Qfm dtem i napojem, skoro aż takie porównanie przyszło mu ao gio-wy... Pod takim to zatem adresem spotkać można było Henryka Zbierzchowskiego. Pisał bez wytchnienia i z szybkością erkaemu. Na odwrocie rachunków, na serwetkach, na czym popadło. I gnał z tym potem do „Wieku Nowego" na Sokoła 4, a jeszcze przedtem do „Szczutka", co w latach dwudziestych był „Szpilkami" Lwowa, a którego Zbierzchowski był naczelnym redaktorem. Kiedy miał dopiero lat siedemnaście, Stanisław Przybyszewski wydrukował mu po raz pierwszy w swym „Życiu" wiersz Moczary. Te Moczary rozlały potem zbiorami poezji, tomami nowel, sztukami teatralnymi: Kobieta bez twarzy, Małżeństwo Łoi', Zawsze wierny. Do dziś każdy szanujący się literacki kabaret uważa za wskazane wystąpić z nastrojową balladą, co to „gdy ciemność zapada i światła latarń zapłoną / Do naszych serc się zakrada jakaś tajemna moc..." I mało który artysta, obowiązkowo w tym numerze w czarnej młodopolskiej pelerynie i skrzydlatym kapeluszu, wie, że śpiewa tekst Henryka Zbierzchowskiego. Zdumiewające, że ten rozwichrzony młodopolanin, cygan i wielbiciel Bachusa, był z wykształcenia... skarbowcem. I nawet pracował czas jakiś jako urzędnik w banku. Całkiem jak Słowacki albo Puszkin, co też za młodu ślęczeli nad liczydłami. Baczew-ski - kreator wódek i likierów, przy których dzisiejsze napoleony i johny walkery smakują jak domowe nalewki z jabłek - uważał za swój święty obowiązek wysyłać raz w miesiącu skrzynkę swoich wyrobów na Piaskową 11 A. Zbierzchowski rewanżował się za ten gest królewski na każdym kroku. I sławił dobrodziejstwa Bachusa, jak tylko potrafił. W wydawanym rokrocznie kalendarzu „Atlasa" pouczał: Spotkasz pijaka, do domu go prowadź, Aby pod tramwaj nie wpadł niespodzianie. Bo kto pijaka szanować nie umie, Ten w niebie kropli wódki nie dostanie. Lub też hamletyzował w jednym ze swych tomików: Pić albo nie pić? Oto jest pytanie, Nad którym człowiek biedzi się daremnie. 197 nazwisko, które jak Kowalskich i Nowaków liczyć można na tuziny, jeśli nie na kopy. A gdyby jeszcze to nazwisko pożenić z Henrykiem - czapki z głów, panowie! Czym był Zbierzchowski dla Lwowa? Jakiego tu użyć porównania, aby pokoleniu początku dwudziestego pierwszego wieku uświadomić, o kim tu będzie mowa? Dla krakusów może to być Skrzynecki. Ale też niezupełnie, może tylko, jeśli mierzyć ich obu ilością spożytych trunków. Dla Wrocławia coś jakby Tunio Dzieduszycki? Też nie, bo nie hrabia, a przeciwnie - wiecznie zapożyczony wagabunda. Więc jak kto w końcu? Jak Wiech dla Warszawy? Tych chociaż zbliżała miłość do folkloru rodzinnego miasta, ale to wciąż ranga nie ta, bo żadnemu z tu wymienionych nie zdobił skroni wawrzyn członka Polskiej Akademii Literatury. A Zbierzchowskiemu owszem, co go czyniło kolegą Tuwima, Sie-roszewskiego, Boya, Parandowskiego... Pisał o nim Hemar: „Czym dla Paryża Beranger, dla Krakowa Kazimierz Laskowski, a Or-Ot dla Warszawy, tem dla Lwowa zawsze będzie Zbierzchowski". A Makuszyński rymując dodawał: „Pisarz tak lwowski, że dość mu trzech słów - Lwów to Zbierzchowski, Zbierzchowski to Lwów". Mieszkał we Lwowie przy Piaskowej 11 A, ale i to nieścisłe, bo głównym jego miejscem pobytu był „Atlas", knajpa nad knajpami, gdzie w sali, w której beczki po piwie udawały stoliki, zasiadał cały parnas miejscowych i przyjezdnych pomazańców sztuki. Sichulski, Grus, Jaracz, Kiepura, Solski, Parnicki... Księga pamiątkowa z ich wpisami zawędrowała dziś aż do Melbourne w Australii, dokąd uwiózł ją ze sobą Edward Tarlerski - właściciel „Atlasa", co zwykł o stałych swych gościach mówić nie podług tego, kim byli, ale kim byli ich ojcowie. Wspomina Andrzej Chciuk, brat słynnego Tadeusza - kuriera podziemia, co zawiózł Anglikom części rakiety V-l: „...po dziś dzień Wierzyński to dla niego «syn naczelnika stacji ze Stryja», a Hemar to «syn dyrektora fabryki", zaś przedwcześnie zmarły genialny poeta Jasio Za-hradnik to - «syn starosty»". Jest w tej cudem ocalałej księdze i wpis niezwykły - pióra Cata-Mackiewicza, żarłoka i smakosza, jakiego świat nie widział, redaktora wileńskiego „Słowa", a później premiera emigracyjnego rządu w Londynie: „Ta knajpa była przedmurzem Polski na Wschodzie". Może i cokolwiek za patetycznie powiedziane, ale widać nieźle musiał być Cat podjęty ja- 196 661 sSoip BM.ozAz;r>[ BMS jBzoodzoj ppBp o Aofezjąaz >[iuziraąB( 'BTUaiUtplAM. ZTll JBUZBZ 3IU pfelpO J pSlUIBd nSnjp BTUSOBjdS slsiui nui BpizpAz.id soj OBpiM. UIBS sz 'jBfod lau^Y •l9AU»(SBTc[ z oq 'Aoipa [3UJBS (3j z oSspjsMoipzKtąT; pBisfes t szozssl 01 'pjs -MDM] nrsx3 Z3i aż 'osop ara '^fuzosjods 'zjB^gą -OUBU§XAV BMOM^; 32 O§ pfe>{0p 'BZ3fe§ 0§3MOJ\[ Z A3IuAj^ Op JEZlteZ 'n|§5A\ Od 3>[JOIII -o> 3} BU 3ts feiDiBU JotsB^/\[ Azisf nzj^usuio uiAi od ys\ ofeu Od 30JOUIO>[ [3UFJ§33 M - 3tqoi§ uiAuz3AjoziM.oad M n-^yj FiBsinBj B|BAVoq3od nzi EU B3S(3IUI m[Bjq Z B1SBIUI B(3BHSTUTUI zsq 'IUBS pjsiuin 'puz sra nj oS :p[Tjsi ' ui jpB^s rap - B3TuAi)i 'Zi^ól ^l01 '^ptfdo}ST{ Ąsozs ' 'tfoBdrqo SBZO M o; 5is OJBIS '^pAz ora Ajspszid p[JE(j „ouisjsj" AV nural i >[B} '„3 -Od „Zp[S" n3AYO|E{ BU 3J|IM BAVS ipuqBQ P[UB[BJ>[ (S(OAVS uispBjs 3zoy\j '„orasM" STUSBJM B( JBMZ -BU J 'AOTUAj^ M 3JJIM. B13Od BTU BZ 3iqOS |AqBU 3Z 'AsiOJ 5drq B|BIM -B}Sp3Zld B>[B1 l[oAup3J§ZA\Z3q l{OBqZOT| M B} BpOJ§BU Ol 'fepOI§BU B>{OBJ31T| O§ Op2AVOIOUOljn MOM^ 01SBIUI I Z3TUMOJ - n-^Yd STtlAzi -AVBAV uiAiojz od - Apsp[ og 'ipBfeB^o q3Aup3iBj t 'noAjqop Azid i ^AzsAziBMoi nui zn{ -BiOAvAz AISUI (SUIBS op ZB tap[SAVoi[ozj3Tqz BZ pfeipo zn[ |§3iq uiiuopnssd AuojsAuiAM 3tAvt|qowBZ usi sz '0|TAVBldS UimBJ S3DfB( 01 AzO '5{SAtlI 3tqOS STZp >[B1 Og '3TS O^BIS I Az^^uz BzsmpiA\o rcfAzsl AV ouisjsj sz 'ojBizpsiM. Aqoi BpSOlUOlBUZ 3ZOZS3[ OJBpBJM BJ3indlUO5[ pSOUIOlBUZ [3U >[oqo BU Splzjd 3iu '"y '3TUUI3Sld 5>[pUBJ TUI (BQ 'OUAY3JO.D[ 'OSZSA^S 3TUUI 3pO (339IM. SO3 IS Od >[IUUIOd T{ZT AZJI znl uisj 'TII31 EU T TU31 BU 3IS UIBU7 A przecież łatwo odpowiedzieć na nie: Nie pić jest zdrowo, ale pić - przyjemnie. Teraz już łatwiej trafić w prawdy sedno, Skoro nas w końcu czeka dół grobowy: Żyj w przyjemności, bo wszystko ci jedno, Czy umrzesz, bracie, zdrowy czy niezdrowy... Zbierzchowski - nieodłączny element lwowskiego folkloru, brat łata, bard lwowskich przedmieść, podług dzisiejszej nomenklatury logo, czyli znak rozpoznawczy atlasowej knajpy - był też rzecz jasna ulubieńcem kobiet. Wiedział o tym i po swojemu przekornie się krygując, nakładał od czasu do czasu maskę tajemniczego anonima. Przed laty pewna starsza pani ofiarowała mi do moich zbiorów pensjonarski swój pamiętnik, cały poza-klejany wyciętymi z gazet wierszami Zbierzchowskiego. Pośród wielu innych jest tam i wierszyk wyraźnie wskazujący, że starsza pani podkochiwała się w młodości w poecie. Jak się za chwilę okaże - nie ona jedna. Dla takich Zbierzchowski podpisywał się pseudonimem Nemo. Nawet wierszykowi nadał tytuł Kto jestNemoi: Prosisz mnie przez anonim Z rozciekawienia gestem, Bym odkrył swój pseudonim I zdradził się, kim jestem. Mam kult dla ziemi danin, Ubóstwiam bonum vinum, Polak i chrześcijanin Rodzaju: masculinum. Mam dobre, piwne oczy, Nos trochę Bergeraca, Gdy robak serce toczy, Umiem zalać robaka. Lubię dyskusye w dymie I powrót o zaraniu, Mam taką łatwość w rymie, Jaką ty masz... w zdradzaniu. Najtrudniejszym tematem Rymów mych nie przestraszysz, 198 Kipper. wszaK ten jasio Kipper tu uzisiejsz,y nuiuwcz,yc i da razem wzięci. Kiedy Ripper swoim sportowym bugatti ścigał się ze słynnym Caracciolla, pędząc na złamanie karku po zakrętasach Stryj skiej, cały Lwów wyległ na ulice, a nazajutrz wszystkie Reutery i PAT-y wysadzały się na sensacyjne nagłówki, że Caracciolla został pokonany. A nadawczym mojego listu tak sobie z waszecia: Jasio Ripper. Albo też tak mimochodem, że do chrztu ją trzymał Makuszyński. Toć już nawet dzisiejsze niedo-uki wiedzą, że Makuszyński napisał nie tylko Koziołka Matołka. Daj Boże każdemu takiego ojca chrzestnego... Już nie mówiąc o dziadku, o którym chciałaby pani doktor, /;aby ktoś chociaż pisząc o Lwowie i o nim wspomniał, żeby pamięć po nim nie zginęła". Co też się właśnie stało... uy tę ponurą KomorKę zamienić na grooowiec godny poety, lóć przecież, gdyby nie wojna, nie tu w Krynicy a na Łyczakowskiej nekropolii spoczywałby Zbierzchowski w sąsiedztwie Zapolskiej, Grottgera, Konopnickiej, Goszczyńskiego. Pukał i pukał dzielny eskulap do drzwi władz Krynicy, Ministerstwa Kultury i Sztuki, ale nawet w Towarzystwie Miłośników Lwowa nie wyżebrał złotówki. Ale się zawziął i gdzieś tam w końcu wybłagał potrzebne fundusze - jesienią 1991 roku stanął w końcu na krynickim cmentarzu, nieopodal Nikifora, pomniczek Henryka Zbierz-chowskiego. Teraz, sądząc po tym liście z Londynu, od którego zaczęło się całe to moje biadolenie nad losem poety, odwiedzi grobowiec wnuczka. „Byłam czteroletnią dziewczynką, gdy Dziadek - chory już na raka po operacji prostaty, przewieziony został do Krynicy przez Jasia Rippera. (...) To moja wina, że dopiero teraz chcę pomóc, by nie zginęła pamięć o Dziadku, który tak kochał Lwów, że nawet Kornel Makuszyński, który był moim chrzestnym ojcem, mawiał: Lwów to Zbierzchowski, Zbierzchowski to Lwów..." No i proszę. A ja jeszcze przy pierwszych zdaniach lektury sądziłem, że to taki sobie list. A on wciąż nie taki sobie, bo co linijka, to taką pobłyskuje drogą inkrustacją, że tylko znawcy mogą ją należycie ocenić. Powiedzmy - jak pisze pani doktor - Jasio 200 RIDNA MOWA - A zwidki wy tak dobre znaj etę ukraińsku mowu? - spytał prezydent Kuczma. Staliśmy przed hotelem „Dnister". Tego dnia zjeżdżali do Lwowa jeden po drugim prezydenci państw-członków Grupy Wyszehradzkiej. Pod nami kipiało zielone morze pojezuickiego ogrodu, niemrawy wietrzyk niósł stamtąd zapach rozkwitających kasztanów, bo to był maj, najbardziej lwowski miesiąc, nigdzie chyba bardziej zielony i tak kasztanami pachnący jak właśnie w tym mieście. Nazajutrz miałem oprowadzać po nim Aleksandra Kwaśniewskiego, bo nasz prezydent jeszcze przed odlotem z Warszawy życzył sobie, abym to ja był jego przewodnikiem. Uparł się, aby mu pokazać boisko „Pogoni"; wciąż był zawziętym kibicem i nawet wiedział, że w bramce „Pogoni" grał Albański, a Matyas w ataku. Cicho pomrukiwały silniki dygnitarskich limuzyn, bo lada chwila cała ta kawalkada miała wyruszyć na Łyczaków, gdzie obaj prezydenci - nasz i ich - pochylić mieli głowy nad płytą Obrońców Lwowa. Ale ta lada chwila spęczniała nieoczekiwanie do kwadransa, potem do półgodziny, co zaczynało już być niepojęte w świetle dyplomatycznego protokołu, który wszak każdą minutę waży staranniej niż aptekarz uncję. Już nawet osiłkom z obstawy zaczynał udzielać się niepokój. Coraz to któryś sprawdzał łączność, wyjmując z ucha wetkniętą tam słuchawkę, z której spływały w dół kabelki radiotelefonu poskręcane spiralnie jak starannie zaondulowane czarne pejsy. Ale wszystko było w porządku, nawalał tylko nasz Kwaśniewski, opóźniając do niemożliwości pojawienie się w drzwiach hotelu. Prezydent miał problem. Właśnie mu doniesiono, że „ktoś" podmienił nocą na cmentarzu płytę, nad którą miał się wraz 203 skargi, petycje, Kierowane ao wiauz i urz^uuw, w swuim iuuuwi-tym języku i w tejże mowie oczekiwać odpowiedzi. Taki to panował, dzisiejsi panowie historycy, ucisk narodowościowy na naszych kresach. Na życzenie zawsze do usług moje szkolne świadectwa i kopie rozporządzeń. Wybrałem jednak wariant drugi, by odpowiedzieć, dlaczego ridna mowa prezydenta nie jest mi obca. Mam bowiem dotąd w rodzinie rodowitych Ukraińców. Stało się tak za przyczyną siostry mojego ojca, która wyszła za mąż za ukraińskiego adwokata w mieście Drohobyczu. Zmarła na długo jeszcze przed moim urodzeniem, pozostawiając mi w spadku dwóch braci ciotecznych, Danyłę i Stepana, oraz siostrę Zosię. Uprzejmie proszę zwrócić uwagę na wyraźną transkrypcję tych imion. Otóż wedle ogólnie panującej tradycji i obyczaju chłopcy chrzczeni byli w cerkwi, córka w kościele i chociaż w miarę, jak dorastałem, kuzyni zawsze byli dla mnie Bankiem i Stefanem, w ich domu wciąż pozostawali Danyłą i Stepanem, a Zosia normalnie Zosią. Na pozór różnica jednej ledwie literki... Ale ta jedna właśnie dy-ferencja „f" i „p" sprawiła, że nie z mojej winy do dziś nie rozmawiamy ze sobą. Przyjdzie nieco dalej pora wyjaśnić dlaczego. Na razie, kiedy miałem lat sześć czy siedem, imponował mi ogromnie starszy z braci, Danek. Od czasu jakiegoś wypadku z prochem strzelniczym miał do połowy ucięty serdeczny palec prawej ręki, a środkowy tak dokumentnie zdeformowany, że bardziej swym wyglądem przypominał korkociąg niż palec. Kiedy się ma lat sześć, na ogół marzy się o karierze konduktora tramwajowego lub dorożkarza. Ja nie - moim pragnieniem było mieć takie właśnie palce jak Danek. Połowiczna amputacja serdecznego palca nie nastręczała trudności: dawał się łatwo zginać i w tej pozycji podtrzymywała go szczelnie ściągnięta aptekarska gumka. Z przeróbką środkowego palca na korkociąg w żaden sposób nie byłem w stanie się uporać i ten kłopot nie dawał mi spokoju, kiedy zbliżała się wizyta Danka, a zwyczajowo przyjeżdżał zwykle do nas z Drohobycza na Boże Narodzenie. My z kolei odwiedzaliśmy ich w Drohobyczu w okolicach Wielkanocy. Wuj ożeniony był powtórnie - z Ukrainką panią Melą - obaj chłopcy pokończyli ukraińskie gimnazja, a Zosia opuściła już rodzinny dom, bo studiowała we Lwowie farmację. Pamiętam, że mieli psa, kolosalnych rozmiarów bernarda, któ- 205 z Kuczmą pochylić. Treść napisu, długo i żmudnie ustalana przez wspólną, polsko-ukraińską, komisję, otrzymała nieoczekiwanie całkiem nową wersję. Oto zamiast „Żołnierzom polskim poległym w obronie Rzeczypospolitej w latach 1918-1920", według nocnego korektora było teraz: „Polskim wojąkam poległym w wojnie przeciw Ukraińcom w latach..." i tak dalej. Historycznie niby to i w porządku, za to lingwistycznie - fatalnie i obraź-liwie. Gospodarze nijak nie mogą lub nie chcą pojąć, że pomiędzy żołnierzem a wojakiem więcej jest odcieni niż kolorów w tęczy. Żołnierz walczy, a wojak wojuje, walczy się zaś na polu bitwy, a wojować można i w karczmie z sąsiadem o miedzę. Dylemat naszego prezydenta jest więc oczywisty: pokłoni się tej tablicy, to jakby zaakceptuje jej treść. Odmówi - uczyni afront Bogu ducha winnemu koledze Leonidowi, którego i tak nikt w tym mieście nie słucha, bo „win z Kijewa, a Kijiw ne budę nas uczy-ty, szczo majemo robyty". I obaj byli w jednakim kłopocie. Ale znalazło się wyjście. Z tego wszystkiego tylko kwiaciarnie lwowskie wyszły na swoje, bo pchnięci w awangardzie goryle tyle nabyli kwiatów, że kiedy dojechaliśmy na cmentarz, nad feralną płytą wznosił się taki Giewont barwnego kwiecia, że nawet jednej literki dojrzeć się nie dało. Ale zanim do tego doszło, wciąż jeszcze tkwiliśmy przed hotelem i Kuczmą ponowił pytanie: - A zwidki wy tak dobre znajete ukraińsku mowu? Był to komplement co najmniej przesadny, bo chociaż bywały czasy, że stawiano mi na świadectwie „widminno", od tamtej pory upłynęło lat sześćdziesiąt i teraz pewnie towarzyszka Oksana, która mnie i Irkę Dziedzic uczyła tego języka, postawiłaby ani chybi bez wahania „pohano", tak okrutnie dukam i koślawię mowę Szewczenki. Ale czy to w ogóle wypada zanegować opinię głowy państwa? Mogłem odpowiedzieć na dwa sposoby. Pierwszy to taki, że dzięki tak zwanym rozporządzeniom Grabskiego, o czym uparcie nikt nie chce pamiętać, w szkołach podstawowych trzech południowo-wschodnich województw język ukraiński był przedmiotem obowiązkowym. Uczniowie Polacy dopiero w gimnazjum mieli prawo zrezygnować z tego przedmiotu, choć w dalszym ciągu i tam go wykładano. Nawiasem mówiąc, rozporządzenia te zezwalały obywatelom narodowości ukraińskiej pisać podania, 204 w owa lata późnię) ja^u tem jakimś cudem wywinął się śmierci pod Brodami, gdzie ich zmasakrowali sowieci, i na długie lata słuch o nim zaginął, aż doszły nas wieści, że wylądował w Kanadzie, gdzie jako wybitny chemik pracował w koncernie Shella, a nawet kierował pracami przy wierceniu nafty z dna angielskiego szelfu. To właśnie dopiero wtedy ośmielił się pod pseudonimem napisać do brata Daniela, który był już w tym czasie docentem Politechniki Krakowskiej. Zosia też mieszkała w Krakowie, utrzymywała z bratem normalne rodzinne stosunki. Ale już nie dzieci Zosi. Podobno kiedyś w rozmowie doszło między Busiem, Krysią a ich wujkiem do wymiany zdań na temat Ogniem i mieczem. Opinie na temat Chmielnickiego i księcia Jeremiego mieli tak odmienne, że wuj przestał się odtąd do siostrzeńców odzywać. W jakiś czas potem telewizja wyemitowała mój serial Akcja V, a niedługo potem Polskie drogi. Marginalnie, bo marginalnie, ale występowały tam i postacie Ukraińców, odgrywając fikcyjne role, jakie w czasie wojny odgrywali naprawdę. Poczytuję sobie za zaszczyt, że tuż po Sienkiewiczu mój właśnie serial spowodował, że Da-nek powiadomił mnie, iż zrywa ze mną wszelkie stosunki. Dopiero parę lat temu, na pogrzebie Zosi, odezwał się na cmentarzu: - To jedyny powód, dla którego jestem w stanie na ten dzień ogłosić zawieszenie broni. I muszę przyznać, że słowa dotrzymał. Tylko przez ten jeden dzień trwał rozejm. A kiedy w dwa lata później i jemu przyszło spotkać się z Zosią, Stefan i tym razem nie przyjechał z Kanady na pogrzeb. Dwukrotnie odwiedzał już Kijów, Lwów, Droho-bycz, więc nie brak funduszy stał na przeszkodzie, bo go ten Shell na emeryturę należycie zaopatrzył. Odmienne poglądy na Ogniem i mieczem nie pozwalały mu na to. Striłeć S S Galizien nie uznaje zawieszenia broni. Czy mogłem to wszystko opowiedzieć w trzy minuty prezydentowi Kuczmie, aby mu wyjaśnić, zwidki tak dobre znaju ukraińsku mowu. Zwłaszcza że już i czasu nie było, bo właśnie opuścił hotel nasz prezydent i obaj pomknęli na Cmentarz Orląt, aby tam wspólnie dać wyraz idei pojednania. Albowiem aż prezydentem trzeba zostać, aby tego dokonać, czego żadną miarą nie udaje się bliskim kuzynom. ry umiejętnie wyszukiwał w ogrodzie ukrywane przed mm przedmioty. Wtykałem więc mu jakiś patyk za furtkę albo za śmietnik i bezskutecznie namawiałem do akcji. - No - gdzie patyczek, przynieś patyczek. Psisko gapiło się na mnie przekrwionymi, smutnymi ślepiami i ani drgnęło. Wtedy pochylał się nad nim Danek albo Stefek. - Ty szczo? Ne rozumijesz, szczo detyna tebe prosyt? Pryne-sy patyk! W jednej chwili podrywał swe ogromne cielsko i już po paru sekundach patyk tkwił mu w mordzie. Pamiętam też porozumiewawcze spojrzenia rodziców, kiedy podczas rozmowy przy stole, toczonej rzecz jasna po polsku, wuj zwracał się do któregoś z synów: - Prynesy szwydko popelnyczku, ne baczysz szczo wujko chocze kuryty. Wiele jeszcze lat musiało upłynąć, bym pojął, że to, co rodzicom wydawało się nietaktem, zasługiwało na szacunek, że tak strzegli prawa do ojczystego języka. Żeby to tylko języka... Potem wybuchła wojna, a sowieci, którzy przyszli tu wyzwolić spod pańskiego polskiego gniotu braci Ukraińców, już po tygodniu rozstrzelali swego uciśnionego brata, a mego wuja, Da-nyło zaś i Stepan szybko doszli do wniosku, że łatwiej będzie im być jednak Danielem i Stefanem. Pierwszy czmychnął do Krakowa, gdzie się wkrótce ożenił z Polką, a Stefcio do Lwowa. Tam śladem starszego brata (Danek ukończył Politechnikę Lwowską jeszcze przed wojną) wstąpił na wydział chemii tejże politechniki i często nas na Łyczakowskiej odwiedzał. Datę jego ostatniej wizyty pamiętam szczególnie, bo miała miejsce dwudziestego dziewiątego czerwca 1941 roku. Nieświadomym tej daty należy przypomnieć, że tego to właśnie dnia do Lwowa wkroczyli Niemcy, a na ich czele pod wodzą Romana Szuchewycza ukraiński batalion Nachtigal jako awangarda samostijnej Ukrainy, którą im Hitler obiecał w prezencie. Płynęła ulicami dziarska pieśń: „Smert'! Smert' Lacham! Smert'! Smert' moskiwśko-żydowśkij komunii", tedy byśmy sobie tego refrenu nie brali dosłownie do serca, złożył nam wizytę Stefan. Ponownie to „f" na „p" wymienił i był już nie tylko Stepanem, ale i milicjantem, tryzub wpięty w kaszkiet, w klapie syno-żowta wstążeczka, w garści manli-cher. Biedna moja Jadzia omal nie zemdlała na ten widok. 206 ŻARÓWECZKA Jechaliśmy starym polonezem z Krakowa do Lwowa, ciągnąc za sobą dwukołową przyczepę załadowaną pod wierzch składanymi ławkami szkolnymi. Te ławki to był dar krakowskiej „Wspólnoty Polskiej" dla polskiej szkoły w Mościskach. Tłukliśmy się tak tym galicyjskim szlakiem, mijając te wszystkie Bochnie, Grybowy, Przeworska, leżące na tej samej trasie, którą przed pół wiekiem przemierzałem w pośpiechu w odwrotnym kierunku. Tak sobie jadąc, rozmyślałem o dwóch naraz dziwnych przypadkach przewrotności historii. Wtedy pewny byłem jak wielu, że najdalej za rok, no niechby za dwa, znów pokonać mi przyjdzie tę trasę w przeciwnym kierunku. Ale zapis historii nie posługuje się alfabetem złudzeń, lecz faktów, a one - i owszem -nawet spełniły te moje nadzieje, ale przekornie dopiero w pięćdziesiąt lat później. To jakby dostać wymarzonego w przedszkolu konia na biegunach dopiero w domu rencisty. Podobnie z krakusami. Niby też Galicjanie, ale wciąż im ten Lwów kością w gardle stawał: a to, że tam była stolica Galicji i Lodomerii, a nie pod Wawelem, żeśmy ich centusiami zwali, że ich Lwów wciąż drenował z prominentów. A to z Banacha, a to z Kasprowicza, z Siemaszkowej i nawet Zalewski czmychnął z Michalikowej Jamy, żeby na Akademickiej równie sławną kawiarnię założyć. I nagle, patrzcie państwo, co to się dzieje! Gdyby nie krakowianin Józef Bobrowski, kto wie, jak by wyglądał dzisiaj Cmentarz Orląt. Kierowany przez niego Energopol -wbrew zakazom, obstrukcjom, protestom sowieckim - pierwszy ruszył z łopatami na to morze gruzu, które kiedyś było świętą ziemią Lwowa. Kiedy ubogi zespół teatru lwowskiego nie miał czym objeżdżać tych wszystkich Stanisławowów, Czortko- 209 a te nasze jakoś uparcie za radą pani Konopnickiej nie cncą po-grześć mowy, którą na co dzień posługują się w domu. I nie nastręcza im trudności pytanie pana Bełzy „Kto ty jesteś?", bo wiadomo, że Polak mały. Ale czy to aby na pewno właśnie Bełza tak pytał? Zwiedzamy sobie z panią Gąsowską klasę trzecią. Ściany udekorowane kolorowymi rysunkami uczniów, a pomiędzy tymi obrazkami różne piękne sentencje o potędze nauki, o kraju ojczystym, o pokoju i konstytucji. Na jednej ścianie cytaty po polsku, na przeciwległej jak w lustrzanym odbiciu te same po ukraińsku. Jest i ślicznie wykaligrafowany katechizm polskiego dziecka: Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój Orzeł biały... Już z czystej ciekawości, jak brzmi to w tłumaczeniu, zerkamy na przeciwległą ścianę. Chto ty chłopczyku takij ? Ukraineć mołodyj. A jaki j twij znak ridneńkij? Lew ta tryzub zołoteńkij. Cóż zatem za pożytek z tego, że przywieźliśmy cały karton żarówek? Minie lat pięć, może dziesięć i nikt już tu nie będzie wiedział, który wierszyk jest oryginałem, a który tłumaczeniem. A może to właśnie Bełza, nie mogąc się z rymami uporać, tego lwa z tryzubem na orła zamienił, a nie odwrotnie? Są już takiego rozumowania całkiem świeże przykłady. Oto w dziele Histońa ukraińskiej cerkwi donosi na stronie czterdziestej szóstej autor, ojciec Kostja Panas, że „o przewadze ukraińskiej kultury świadczy i to, że w tych czasach Polacy nie posiadali nawet własnego hymnu, ich wojska nauczyły się ukraińskiej modlitwy Bogurodzica Dziewica i śpiewali ją w bitwie pod Grunwaldem jako pieśń bojową". A w oryginale: „Pro perewahu ukraińśkoji kultury w toj czas swidczyt te, szczo polaki ne mały nawit swo-ho himnu, jich wijśka wywczyły ukraińsku mołytwu Bohorody- 211 OTZ; 'pp33Z3AV3ZS BMOUI JS3( UlAM.OpBJ5[AM UJSDjAzsf 3JO>[ZS (SIUIFJ M uTBi^n tuiFp}FMAqo iiuAuMFidoupd FS oq 'psojFiu ipAi z OF}sAz.io:>[ OMBid supd fefcui Apnq prapgisfes (33 z p[Fp3IZQ 'AzUFd 5tS >]tf[ B>p}OI|qiq t 'BUZOIUI3UO FIUMOOBjd T 'FUZOA}SBUUII§ FpJS I UIIU M. '5ptlApnq AMO.H3ldrLM.p IO}S 'FJFMZ -FU AzpaiM ui3ppAqAz;id STS oo 'Apnq (suFZjgostu 'IsMOJS^Fd (33 po ui3iu3iuiB>[ ;nzj o :i§3Jiiui (sj ofetDjiun OA\JF| Aq FUZOUI y i tsAiEp\j PJJOJ3IS fejop pcu tppBiq npdsod oo 'i [oradouo^i oiusAzjd 3{o§o M 3is j§oui F5[D3izp o§3pjs|od SO] I>[B1 AZ3 -IIJFJ§O3§ po 33UFZ3J05J U31 B 'MO>|Unt[OFJ po OBZF>|3Zjd fe[ AqF 'O§3t>[S{Od po TUFd I3|O>[ Od t^MFjdO Z -AAV fet >p3J I 'ASFp[ Op ASFp[ Z F>[10J3TS-F>[Z03AVOJFZ FuApSl FJ 3( -njp^M >[F1 I '[SlSnjp Od FUpSl 3|F 'feu§3iq 3[§3JOUMOJ 3TU 3(05{3{ AlOZOSTAY 3MOIUIZ M l{3FSFp[ l^oAj M. 'tU3p3TS - 3{0>[ZS (3I§Oqn oo '3|Aj >[3MFido tfoA^snd t[Op[Fi v 'niTJns z feofef^stA\z o§ 5ts Fp sra qosods uspFz M sp3 'AjsAuin YSO >[3UF§F>[ UI3TAVOq[y ^t[OF>[MOJFZ O OUA\3d FU AqF Az^ 'A|05JZS F>[ZOIUAVOJ3pJ FIUFd FJTM UIp{F( 'STUFjAd 3ZSAU3ld OJ^ -FZ V '3}n>[Fjq 3J05JZS >pMF| O>[|Aj tJoAllIBS 3IU - 3IS 'F>[UOZp3TMOd 0§3J 3ZSAYFZ FU ZFJ 3TS UI3p{3ZlAM TUIFipWFJ Z Azoipod (3i nsFzo po «ż^(9JD z /UBC^ ?°D" ~ AMBZSJF/W ^[p oo 'uisuioipt uiAM.o[FZoAMZ uiAuiFS uip[Fi o^Aq „^spso^f z -AA\FZSJFĄ\ F|p oslojf) oo '5(05[utu BUIFS fe>[Fi 3tupFp[Op -od AV FAVOAvq F|p Ajiupd B5jspso]A[ -TiuF^ssp l3jrqFZ Ajmzp uiiuou -As '>puid>[ i MoiJFz i>[3Tqo AuuFjsnsiu 'B>]SMOSF3 TUFd '„ JOlJplAp 3IZ3IM 3pU3Z3ld M UIT 3( Ol '0|>[FjqFZ 3JO}[ZS AV uio>[Fqmzs iup^s|od qoB>[spsoy\[ M Apsp[ 'ZFJS; T y . ui3uinq{F FZ uinq{F SIMOAYT o o>[|Ai 'ora t 3|F 'sm{FX>[Aoj[F 3iuo3qo i zo; 'OBU -tmodsM 3(3izp suMBp uiBi oo spy •uipjs(Ai}$ mjJFd AV ZTU ( 3IU (3l 3TZp3q qOBTUOjg BU 3Z 'OtZpO -3ds M sznu i -mspizpAojB uiAj pFu n>[unjBis t p[3ido usizpoS }S3( UO C»[\A} 3Z '^SOTUpOd 5JSBZJM MO^BJ^ AzSAUStd 'F^OIMBpF-a; BUJBJOUFJ 3>[ZOBjrU BU(AOBJ§TUI3 FU F|AzsniAAV 3tu(OM Od ŻUJ Ap -3P[ 3Z 'SUlUOdSM 3IU J3MFU Znf 'AOSAVO>[BZ>[ 3ISn;U30 'F3UH BA\ jFMOpunjBz oumpz3q FZ mi oj>[ o} 'MolAns i AVOM ce Diwo i spiwały jiji w bytwi pid Hrunwaldom jak bojowu pismu". Taka interpretacja dziejów w nawyk zaczyna wchodzić. Już raz autorem pomnika Mickiewicza z placu Mariackiego był nie Antoni Popiel, a Mychajło Paraszczuk i dopiero benedyktyńskiej, upierdliwej dociekliwości Witolda Szolginibyło trzeba, aby wyszperał, że artysta Paraszczuk miał w tym czasie lat... jedenaście. Okazało się także, że to nie Chodkiewicz, a Sahajdaczny rozgromił Turków pod Chocimiem. Ale żeby aż Bogurodzicę nam gwizdnąć? A może to kara boska za tego volksdeutscha Yeita Stossa? Albo za pepika świętego Wojciecha? Takie to nieskładne myśli krążą mi pod czaszką, jedna od Sasa, druga do łasa (bo niby jak ma się żarówka do Bogurodzicy i), kiedy już opuściliśmy Mościska i polonez, podrygując na wybojach, zmierzał do Lwowa. Ileż to jeszcze naraz żarówek dowieźć wypadnie, żeby jasno było i wyraźnie na tym wspólnym trakcie historii... O TYM, DLACZEGO NALEŻY UWAŻAĆ WRĘCZAJĄC PREZENTY Którejś niedzieli targowałem na warszawskim pchlim targu na Kole karafkę po likierze Baczewskiego. Miałem już w domu takich karafek z dobry tuzin: kwadratowych, obłych, stożkowatych, smukłych i trapezoidalnych, oryginalnych i podrabianych, więc nawet tak specjalnie nie powinno mi było na tej nowej zależeć. Ale zbieracz jest jak alkoholik: nie odejdzie dobrowolnie od stołu, dopóki ostatnia kropla chlupoce jeszcze na dnie butelki. Zgodnie z prawami tego nałogu mam już pośród cymeliów i serwetkę z knajpy u Kozioła, i drewniany wieszak na ubranie z napisem „Gabriel Stark, Lwów, pl. Mariacki 11", i nawet nie rozpakowany, a przewidziany na wojnę gazową „Indywidualny pakiet przeciwiperytowy, produkcji A. Włodzimier-ski, Lwów, Szajnochy 7". Rupiecie, z których każdy oddzielnie byłby zbędnym śmieciem zagracającym kąty, za to w gromadzie urasta do rangi eksponatu muzeum pamięci. Ale świadectw potęgi Baczewskiego miałem naprawdę w nadmiarze, więc już rezygnowałem z kupna tej karafki, kiedy sąsiad mojego handlarza zaoferował mi nagle broszurkę o Stanisławowie. A po cholerę mi jeszcze jeden Stanisławów; mam tego pół regału w domu. W ostatniej jednak chwili przypomniałem sobie, że nazajutrz wypadały imieniny Wiktorczy-ka, będzie więc prezent jak znalazł. Zenon Wiktorczyk był wybornym satyrykiem i konferansjerem; trudno, aby takim nie był człowiek rodem ze Stanisławowa. Stworzył pierwszy po wojnie kabaret „Szpak", potem „Podwieczorek przy mikrofonie". W radiu na Myśliwieckiej sąsiadowaliśmy pokojami i od czasu do czasu mu dokuczałem, bo był w dzieciństwie kibicem stanisławowskiej „Rewery", a zdarzyło się raz, że w jakimś towarzyskim meczu „Pogoń" dokopała im 215 j!os2ca!u s!ą do sleźb? wojsk, w razi* raoMIlsae : o zwoioieaia z czynnej służby as podstaw demobilizacji. Gazeta «Zmcz» JNr. bb z ama i/.o.iyiy pisze: «is.umisja wo-lekarska sporządziła z oględzin zwłok protokół, który podajemy w dosłownym brzmieniu: PROTOKÓŁ z sądowo-lekarskich oględzin zwłok 7-miu członków Polskiej Organizacji Wojskowej zamordowanych przez Ukraińców w okolicy Niżniowa z końcem maja 1919. Obecni z ramienia Sądu Polowego: Mjr. Rutka Gustaw i porucz. Zdzisław Janicki. Zwłoki śp. Zamordowanych przewieziono z Niżniowa w wagonie kolejowym na dworzec w Stanisławowie -trumny prowizoryczne - ciała w zupełnym rozkładzie tak, że agnoskowanie nawet przez najbliższą rodzinę zamordowanych, napotyka na wielkie trudności. 1) Isak Piotrowicz z Tyśmienicy, lat 20, rozstrzelany, rana postrzałowa ponad lewem okiem w czoło, oczy zawiązane szmatą (agnoskował brat śp. Zamordowanego - Kajetan) 2) Rudolf Kątski ze Stanisławowa, lat 18, oczy zawiązane, lewy kącik ust rozdarty, 3, 4 i 5 żebro po lewej stronie złamane, rana postrzałowa w serce (agnoskowany przez siostrę Eugenię) 3) Stanisław Kraśnicki, oczy zawiązane, 3 rany postrzałowe, jedna w serce, dwie na wysokości 8 i 10 żebra w linii pachowej, lewej przedniej (agnoskował Bolesław Kappy) 4) Franciszek Pokój, ślusarz kolej. Ze Stanisławowa, lat 28, 2 rany postrzałowe nad prawem okiem i w czoło, środek głowy 5) Olszewski N. Student - granatowa bluza o aksamitnych wyłogach, kamizelka granatowa w białe paski, buciki sznurowane, twarz okrągła, włosy ciemno blond. Rana postrzałowa pod prawem okiem, druga nad okiem lewem 6) Stanisław Dęboń, oczy niezasłonięte, rana postrzałowa po lewej stronie klatki piersiowej na wysokości 3 żebra, żebra połamane. Staw nadgarstkowy lewy kompletnie złamany, prawa ręka wskazuje rozległe podbiegnięcia krwawe, lewy staw nadgarstkowy zraniony od ukłucia bagnetem (agnoskowany przez Aleksandra Smagowicza i Stanisława Jaskierskiego) 7) Deniszczuk Józef, lat 22, okazuje na szczycie głowy nieregularny otwór skóry, przez który wydobywa się miazga mózgowa. Kości czaszki pogruchotane. Rany postrzałowej niema. Stanisławów, 8 czerwca 1919 r. Godz. 4 popoł. Podpisani: Rutka Gustaw, mjr. i Janicki Zdzisław, por.»". 217 12:0, co było wynikiem hańbiącym. Podobno kiedy „Pogoń" prowadziła już 11:0 i Matyas zaokrąglił ten wynik do tuzina, sędzia, prawdopodobnie zdjęty litością, nie uznał bramki. „Nie ma, nie ma gola!" - z satysfakcją wołał nieszczęsny bramkarz i jeszcze poparł swą radość nieprzystojnym gestem w stronę Matyasa. Bardzo to Matyasa ubodło: „Nie ma? To zara będzi". Ujął piłkę pod pachę, ustawił pośrodku boiska, podał do Jedynaka, Jedynak na skrzydło do Niechcioła, ten zacentrował i Matyas dotrzymał słowa. To „zara będzi" nastąpiło w minutę. Z książki bardzo się Zenek ucieszył, ale już nazajutrz odniósł mi ją z powrotem. Co się stało? Powiedział coś w tym rodzaju, że jak już się komuś daje prezent, to trzeba przynajmniej wiedzieć, ile taki prezent jest wart. Jak to - ile jest wart? Pierwszy raz mi się zdarzyło, żeby obdarowany pytał o cenę upominku, co jest wszak towarzyskim nietaktem. - A przeczytałeś chociaż przedtem tę książkę? - spytał. - Szczerze mówiąc nie. - No to ją sobie przeczytaj. Wtedy się przekonasz, ile jest warta. Nie dla mnie, dla ciebie - dodał. Raz jeszcze tedy rzucam okiem na stronę tytułową. Autor: inżynier Antoni Deblessem, tytuł: Wspomnienia z prac i walk o polskość Stanisławowa, marzec 1934, nakładem W. Zucker-handla w Złoczowie. No i co z tego? Znam ten temat na pamięć. - To sobie zerknij na stronę sześćdziesiątą piątą - radzi Wik-torczyk. I natychmiast rzuca mi się na tej strome w oczy: „porucznik Zdzisław Janicki". Ojciec?! A cóż on miał do roboty w Sta-nisławowie w 1919 roku? Wiem, że w tym czasie był już po studiach prawniczych i kończył powinność wojskową, rozpoczętą jeszcze w służbie Najjaśniejszego Pana jako Kriegsrichter, czyli sędzia, a ściślej - audytor wojskowy. Resztę wyjaśnia tekst książeczki, której chciałem się pozbyć. Donosi więc autor pan Deblessem: „Dzień 27 maja rozpoczął się pod znakiem grozy i bolesnych strat dla POW Doszła nas bowiem wieść straszna - nadzieje, że zmyślona, rozwiał niestety urzędowy raport, że polski patrol wysłany na stację Pałahicze, został przez załogę pancerki ukraińskiej pochwycony i w bestialski sposób wymordowany. (...) 216 Lektura sprzed równych osiemdziesięciu lat... Może bym je) tu nawet i nie cytował, bo cóż to dla nas - świadków wydarzeń lat czterdziestych, co się przez Wołyń i Podole przetoczyły. To dziś jak kapanie z kranu do Niagary przyrównać. Gdzieś przecież jednak żyją na świecie szerokim potomkowie - synowie, kuzyni, pociotki - tych siedmiu: Piotrowicza, Kątskiego, Kraś-nickiego, Pokója, Olszewskiego, Dębonia i Deniszczuka. Niechże i oni, jeśli ta moja książka trafi im przypadkiem do rąk, też mają pamiątkę rodzinną, poświadczoną drukowanym słowem. Świadectwo z egzaminu rządowego]' Pan ] tilucliacs złVł}C2Ctjnij lYydsiaftł prawa i nauk- pulitncwićli- c, A*. U-nl- \ * ** przystfąńł dnia dzisiej-iscyo przed podpisaną Komisja rządowa egzaminacyjną na za-sct-iJzie ustawy z d. 20. kwietnia If^O-i D. (J. P. l. 6'\ '?*'' -* K -. S •.• v 'X, \i •* -i, O 2L 5 Ł f t ^ ^ ^ .fc l -. v; ,u ;: . .^ -^ ^-. "• X>^ ~: , -; :' : > -i V^> '^^ ^ i- r; " ••' "' ^ ^ o '*\ f* . -;\. -xj X V, c c X •~J "- '^ X*^ ,>>> XJi r- 'v- ^* -v \ t\ Xi v1 . \ r' , r ' J V -x '-iv v x ?'Ą o^l-^. <: - :;-5^ 5 miejsce. Z samego rana teleton do prezesa. Wszystko )uz wie i czeka z kawą na Wysokim Zamku. Tam teraz rezyduje TV i radio. Borys Markianowicz Szajdecki okazuje się nadzwyczaj miłym człowiekiem. Pełen dobrych rad i propozycji. Rada to taka, żeby nie parkować pod hotelem, bo kradną, więc oferuje pozostawienie łady na parkingu telewizyjnym na Zamku. Propozycja zaś taka: - Ty, Jerzy, Iwowianin, ja Iwowianin, zróbmy razem film o zamordowaniu przez hitlerowskiego gada profesorów lwowskich. Jak wrócisz z tego Buczacza, oglądniemy makietę pomnika. Już jest gotowa. Chcesz, to jeszcze dzisiaj zaliczkę wypłacę. Propozycja nawet mi odpowiada, za zaliczkę serdeczne dzięki, bo rubli mam jak lodu, właśnie odebrałem z moskiewskiej TV zaległe honorarium za sztukę Wypadek przy goleniu. Wypijamy po koniaczku pod przyszłą współpracę i w drogę. Obiecany samochód służbowy już czeka. Odwiezie nas, wróci i zabierze z Buczacza z powrotem, kiedy tylko zażądam. Szumnie nazwany samochodem służbowym to gazik kryty połatanym brezentem, ale niechby i ciężarówka, byle już jechać. Po godzinie mijamy kamienicę przy Łyczakowskiej 84A, a po kwadransie zatykamy chusteczką nosy, bo w Lesienicach po dawnemu wyrabiają drożdże. Przynajmniej pod tym względem dokładnie jak za pańskiej Polski. 4 SIERPNIA Wjazd do Buczacza od strony Strusowa. Gospodarzy nie ma w domu, wszystko na głucho pozamykane. Sąsiedzi informują, że oboje są w pracy. Sofija, mimo że już „na pensji", dorabia jeszcze na pół etatu w drukarni. A Danyłko u siebie w salonie fryzjerskim. Tak właśnie było powiedziane: w salonie, a nie w zakładzie fryzjerskim. Dzięki tej ostatniej informacji wiem nareszcie, dlaczego polecili mi w liście przywieźć te „sztyfty do tamowania krwi", czyli mówiąc po ludzku - ałun. Więc nasz dobroczyńca jest zatem miejscowym golibrodą. Odprawiamy kierowcę Wąsie, walizy zwalamy u sąsiadów, a sami idziemy w miasto. „Sami" nie jest określeniem zupełnie ścisłym, bo pustą, jakby wymiecioną z ludzi ulicą (pierwsze, co rzuca się w oczy, to ta właśnie bezludna ulica, jakby nikt w tym mieście w ogóle nie mieszkał), podąża dziarski mołojec w sportowym dresie. Nigdy 233 ogniKi zapalić, to ijan przywiezie, bo świeczki u nas rzadko bywają, a jak Pan więcej ich przywiezie, to nawet potem jak Pan już wyjedzie, to ja zmogę na cmentarz zajść czy to na zadusz-ki czy kiedyindziej i zapalę". 20 LIPCA Nareszcie wiem dzięki Zosi, co za potęgą handlową i konfekcyjną jest bazar Różyckiego. Te wszystkie bistory i krysztalony, o których istnieniu nie miałem bladego pojęcia. Tam moje oferty przyjmują nie to, że bez zdziwienia, przeciwnie, z pełnym zrozumieniem, bo ich nabycie wskazuje kupcom ceł moich zakupów. Jeszcze dodatkowo doradzają wodę kolońską pod nazwą „Być może", bez tego, ich zdaniem, w ogóle nie ma tam po co jechać. Flakonik - dziesięć złotych. Ale cena wydaje mi się tak kompromitująco niska, że wprost nie wypada traktować takiego kosmetyku jako prezentu. 27 LIPCA Przykra wiadomość. W ambasadzie sowieckiej, gdzie właśnie byłem po wizy, poinformowano mnie, że jazda samochodem w ogóle w grę nie wchodzi. Owszem, ale tylko do Lwowa, dalej stanowczo nielzia. To poważny kłopot, bo z tą ilością bagaży (bistory, staniki, swetry, kapy, portiery) jazda pociągiem czy autobusem staje się wprost nierealna, jestem wciąż po zawale i na dobrą sprawę nawet wypchanej teczki dźwigać mi nie wolno. Co robić? Co za cholera, że zawsze na styku z czymkolwiek rosyjskim powraca to hercenowskie pytanie: „Czto diełat'?" 28 LIPCA Jak to co robić? Niezawodny Maciek Szczepański („A napiszesz serial Dom?" - Wszystko mu napiszę, byle pomógł z tym samochodem). 29 LIPCA Dzwoni sekretarka Szczepańskiego. Prezes już jest po rozmowie z prezesem lwowskiej telewizji. Mogę autem jechać do Lwowa, z Tełebaczenija Lwiw dostanę służbowy samochód na dalszą podróż. No to w drogę... 3 SIERPNIA Nocujemy w hotelu „Lwiw". Nocujemy, wcale nie jest jednoznaczne, że śpimy. Do bladego świtu walczymy z pluskwami; rekordzistką zostaje Agnieszka, natłukła ich dobrą setkę. Tytuł wicemistrzowski przypada Krysi. Zajmuję honorowe trzecie 232 chrzci ludziom dzieciaki po katolicku. Za naszymi plecami Zosia też nie szczędzi Krysi i Agnieszce objaśnień o tutejszym dniu powszednim. Mijającym nas przechodniom Zosia obwieszcza za każdym razem z triumfem, że oto nareszcie doczekała się swoich gości z Polski. Odwracam głowę i nagle widzę, że już wcale nie wędrujemy w piątkę. Jesteśmy tylko głową jakiegoś nieskończenie długiego węża, a właściwie dżdżownicy, której w dodatku w miarę pełznięcia wyrasta coraz dłuższy ogon, cierpliwie wlokących się za nami tubylców. Trochę to przypomina kolarski peleton mozolnie podążający za czołówką. I tak mijamy na trasie pocztę, dawny budynek starostwa, który okazuje się teraz miejską biblioteką, drewniany most zwany Czarnym, a nasz peleton rośnie i rośnie, pęcznieje i wije się jak makaron. My w prawo - i ogon w prawo, my pod górkę - to i ogonem zamiata w tamtym kierunku. Ponieważ niepodobna, aby aż tylu było kapusiów, pytam w końcu Danyłę o przyczynę tej masowej pielgrzymki. Ale tym razem to Danyło jest zdumiony tak naiwnie postawionym pytaniem. Przecież to tylko kupcy. Jacy kupcy? Normalni, od miesiąca już wiedzą, że goście z Polski przyjadą, a któż w dzisiejszych czasach na samą tylko krajoznawczą turystykę trwoniłby pieniądze? Jak polowanie bez strzelby, jak zakąska bez wódki, tak i żadna podróż bez handlu obejść się nie może. Wkrótce już też o tym logicznym rozumowaniu zaświadczają nasze dwie pękate walizy. Wzorem średniowiecznych kupców, co z dalekiego Orientu wieźli w tułubach egzotyczne towary, i my wywlekamy z waliz kupony bistorów, staniki rozmiarów 18, 20 i 22, kapy, pulowery i bluzki zapinane z przodu, wszystko zgodnie z listą zamówień. Rośnie i rośnie układana na krzesłach, stołach i kanapach góra towarów i widać po minie oszołomionej Zosi, że tak chyba właśnie wyobrażała sobie Angielkę, co wybrała się po zakupy do Harrodsa. Jest jednak nieco stropiona brakiem metek, więc pyta trochę zażenowana o cenę każdego asortymentu. Nie wie biedactwo, że dżentelmen zwykł zawsze dyskretnie odrywać metkę od wręczanego prezentu. Musi czas jakiś upłynąć, zanim uwierzy, że przecież to wszystko dla nich. W jej oczach na przemian radość i niepokój. Radość, bo nie oczekiwała aż takiego rewanżu za swój wyzow, niepokój - bo co w takim razie powie tym za oknem? 235 mc miaiem cienia wątpliwości, ze przydzielony nam będzie anioł stróż, ale żeby aż tak od razu? Już po paru minutach widać, że fatalnie szkolony, arsenał gestów maskujących żenująco ubogi: nagłe zawiązywanie sznurowadeł, pilne studiowanie witryn sklepowych, zresztą pozbawionych towaru, bezskuteczne szukanie po wszystkich kieszeniach zapałek, ponowne tarapaty ze sznurówkami. I tak w kółko, kiedy tylko zdarzy nam się przystanąć choćby na moment. A gdy zasiadamy na ławeczce, to i jego młodzieńcze nogi też dają znać o zmęczeniu,- wtedy zasłania się płachtą „Peremohy" i oddaje się lekturze. I tak pospołu dochodzimy aż do cerkwi Świętej Pokrowy, która już cerkwią nie jest, bo wszak od dawna wiadomo, że religia to opium dla ludu, a gdzieś przecież musi się mieścić magazyn materiałów budowlanych. I otóż na wprost tej właśnie ekscerkwi dwujęzyczny szyld nad przeszklonym wejściem głosi, że mieści się tutaj „Atelie parikmacherskaja - Sałon perukami". W poczekalni salonu cierpliwa kolejka kołchoźników, a nad ich głowami prejskurant, czyli cennik usług. „Stryżka prostaja - 14 kopiejek, stryżka po metodie Samsone" - 20 kop." Z odekołonom, bez odekołona, wybór usług ogromny. W głębi salonu osiłek o pogodnym, słowiańskim wejrzeniu wecuje brzytwę na skórzanym wojskowym pasie. Jest w samej tylko gimnastiorce, bo w taki upał na kitel za gorąco. Nagle kątem oka dostrzega naszą trójkę. Z rozwartą brzytwą rzuca się nam na spotkanie i od tej chwili wiadomo już, że tkwiący w fotelu z namydloną gębą klient powróci do domu z takim samym zarostem, z jakim się tutaj wybrał. Dajemy sobie niedźwiedzia z Danyłą i niemal jednocześnie przybywa i Zosia, objuczona dwoma siatkami: w jednej cztery bochny chleba, w drugiej dwie butelki szampana. Drogę powrotną do domu odbywamy w takiej konfiguracji, że my z Danyłą w parze na przodzie, a kobiety za nami. Pierwsza wzajemna wymiana informacji - więc już wiem, że nasz gospodarz urodzony w Borszczowie, że służył w stopniu starszy-ny aż w Krasnojarsku, że jedna córka Łesia, a młodsza Hala. Obie dziewczynki (tu ścisza głos) obowiązkowo ochrzczone, i to nie według prawosławnego rytu, który niby jest dozwolony, ale i za to wylecieć można z komsomołu. Lesie i Halę chrzcił normalnie pop, który tu zjeżdża w Jordan raz do roku jako stolarz i niby to oficjalnie doprawia krzesłom nogi, a tak naprawdę 234 Marysieńki do Oleska. A mury tego zamku bezskutecznie dobywał Mahomet iy tak go dzielnie broniła białogłowa Teresa Potocka. A w gimnazjum, co je projektował Topolnicki i specjalnie z Włoch sprowadzony Pireari, maturę zdawał sam Kornel Ujejski i Jan Lam, i Freud - ojciec tego od teorii snów, i Szymon Wiesenthal - wielki tropiciel hitlerowskich zbrodniarzy z Eichmannem włącznie. Taką ta szkoła cieszyła się renomą na całym Podolu. A Agnieszka ziewa i ziewa. Żebym się nie wiem jak podpierał samym Wincentym Polem, co zapewniał, że „jak zaległy ziemie Boże / Przebież kraje, przerzuć role / Zejdź świat cały, przepłyń morze / Nie masz kraju nad Podole". Może ostała się tylko ta uroda krajobrazu; te jary równe arizońskim kanionom i ta Strypa wijąca się między nimi, i ta ziemia czarna jak dobrze wypieczony razowiec. I to wszystko, co pozostało po niegdysiejszej chwale miasteczka. Pewnie, że nie metropolia to żadna, ale zawszeć siedziba powiatu; banki, apteki, sąd, restauracje, pokoje do śniadań z wyszynkiem i bez, pośród stu sklepów firmowy salon „Baty" i „Polpapu". No więc zaglądamy do tego sklepu: sierpy, lampy naftowe, orc2yki, kosy, okucia do dyszli, wszystko, co zadowolić może okoliczne kołchozy. Właściwa wizytówka miasta, które z wyroku historii najnowszej wyzbyło się garnituru i trzewików, na grzbiet naciągając chłopski kożuch, a na nogi walonki. Już ranga nie ta; to jakby podporucznika zdegradować znienacka do roli kaprala. Zatem przestaję się dziwić ziewaniu Agnieszki i sam już wiem, że powrót do źródeł, niestety, ani nie leczy, ani nie orzeźwia. Choćby się w tej źródlanej kąpieli po samą głowę zanurzyć. To jak daremna próba powrotu do byłej żony - już ani uczucia, ani tkliwości. Choćby i ślady dawnej urody zostały... Ale i urody brak nawet. Oto zasiedliśmy na kłodzie jesionu przed kościołem, co pięknym barokiem się pysznił, a tam z dachu wyrasta pordzewiały blaszany komin, bo prezbiterium na kotłownię zmieniono. Zwały węgla i koksu zaścielają dookolną drogę krzyżową. Na rudych od rdzy kratownicach po dawnych witrażach drzemią wróble. Wewnątrz jak po trzęsieniu ziemi: zwalona ambona, przewrócony konfesjonał, połamane ramy obrazów. Wszystko to omotane jakąś gigantyczną płachtą burej pajęczyny. Coś jednak ocalało: w murze na wpół rozwalonej 237 Podążam wzrokiem za jej spojrzeniem. Peleton, wsparty łokciami o sztachety drewnianego płotu, czeka cierpliwie. Co ona im powie? Żadne zapewnienia, że niczego nie przywieźliśmy na sprzedaż, nie trafią im do przekonania. Zosia szuka ratunku u męża, ale Danyły nie ma pod ręką; zajęty jest w piwnicy przelewaniem samogonu ze słojów po pomidorach w zalewie do kryształowych karafek. Kiedy wreszcie powraca, widzi jedyny ratunek, abyśmy tym ludziom sprzedali na odczepnego chociaż po parę flakoników perfum „Być może". Ale, niestety, nie przywieźliśmy „Być może". I wtedy w osłupiałym wzroku Danyły widzę, jak z sekundy na sekundę tracę u niego szacunek, jakim dotąd obdarzał moją osobę: gościa i pisarza na dodatek. Cała wiara czerpana dotąd z zapewnień Maksyma Gorkiego, że pisarze to inżynierowie dusz, w jednej chwili rozsypuje się w gruzy. A ponieważ nie sposób założyć, żeby Aleksiej Maksymowicz się mylił, tedy jedno z dwojga: albo kłamliwie podszywam się pod miano pisarza, albo jestem ostatnim durniem i imbecylem. Bo tylko patentowany idiota wybiera się do Kraju Rad bez „Być może". Zapada zmierzch, za oknem wciąż jeszcze płot podpierają tubylcy pełni nadziei, że jakoś się jednak wyjaśni to niepojęte nieporozumienie. My zaś w izbie, nieco zważeni, zasiadamy do powitalnej kolacji. Są grzybki opieńki, kurczak, plastry boczku, ogórki kiszone, wszystko własnego chowu i produkcji, zwłaszcza samogon. Ten ostatni ma moc atomu i tak mnie skutecznie poraża, że nic już z tego wieczoru więcej nie pamiętam. Śpię ułożony troskliwie na kozetce pod oknem, Krysia zaś z Agnieszką na małżeńskim łożu gospodarzy. 5 SIERPNIA Jest konieczność zameldowania swego pobytu na milicji. Ale obowiązek ten spełnimy dopiero po obiedzie, kiedy nasi gospodarze powrócą z pracy. Całe więc wolne przedpołudnie przed nami. Agnieszka z trudem tłumi ziewanie: co jej tam, że ten ratusz, co wyszedł spod ręki samego Meretyna, to istne cudo, najpiękniejsza perła rokoka w środkowej Europie. Że całą tę mieścinę namaściła historia. Pod trzechsetletnią lipą, co jeszcze cudem jakimś się trzyma, Korybut Wiśniowiecki podpisywał traktat zwany haniebnym, bo dla Turków wyrzekał się na zawsze Podola. A przy tej studni Jan III poił konie, spiesząc do 236 gwarzyliśmy sobie już na bezpieczne, apolityczne tematy. A to, gdzie lepsze zaopatrzenie - tutaj czy w Polsce, po ile benzyna, a po ile dżinsy i czy to prawda, że są sklepy, w których żywymi dolarami można bez obawy płacić. Na koniec z prostej już ciekawości pada pytanie o cel naszej wizyty. Cmentarz? No cóż, nie chce nas martwić, ale niewesoły to widok. Miasto trzykrotnie przechodziło z rąk do rąk, a żołnierz frontowy jak to żołnierz - jakieś trofeum należy mu się za to narażanie życia, no to i szukał tych złotych wyrobów. Mało to pochowano nieboszczyków z obrączkami na palcach, już o dentystycznych plombach nie wspominając... Z ciężkim więc sercem drapiemy się już po południu z Zosią na wzgórze zwane Fedorem. Mijamy cerkiew i klasztor Bazylianów; cerkiew podzieliła los kościoła, a klasztor z duchownego przeszedł w stan cywilny i jest internatem miejscowej szkoły traktorzystów. Wreszcie przekraczamy bramę buczackiego cmentarza. Nic nie jest ścisłe w tym stwierdzeniu. Bramy już nie ma, ostał się tylko jeden zmurszały słup ze sterczącym zardzewiałym zębem zawiasu, o który kiedyś wspierało się skrzydło bramy. A cmentarz? Właściwiej byłoby powiedzieć - cmentarz cmentarza. Teraz to jakiś busz, gąszcze trawy do pasa, płachty łopianów wielkości rozpiętych parasoli, całe darnie zielonego mchu obrastające kamienne nagrobki, krzyże i figurki. Frontony nielicznych grobowców wyzbyte żeliwnych drzwi. W ich miejsce starannie wmurowane warstwy cegieł, przetykanych wapienną zaprawą, zdają się weryfikować wersję człowieka spod kościoła, że te grobowce spełniały dla niezwyciężonych krasnoarmiejców rolę jubilerskich sklepów. Brodzimy po tym buszu, zanurzeni po pas w zielskach i pnączach, deptanych po raz ostatni ludzką stopą może trzydzieści, może i więcej lat temu. Ci, którzy tu mają swoich bliskich, znicze zapalają teraz w Opolu, w Oławie, w Środzie... I sam już nie wiem: szczęście to czy tylko ledwie pociecha, że dobiłem się prawa zapalenia naszego znicza, w miejscu właściwym. Przed nami trójkątny fronton grobowca, zwieńczony kamiennym krzyżem, o który wspiera się chylący się ze starości konar lipy. Ryty w kamieniu napis: „Grobowiec rodziny aptekarza Lewickiego". A w nim po sublokatorsku przygarnięta w czas wojny Mamusia. Jej wnuczka składa wiązankę polnych 239 bramy wjazdowej tkwią jeszcze trzy żeliwne kule armatnie, wystrzelone przed trzystu laty przez tureckie armaty. I dziw nad dziwy - w łuku portalu zachowana metryka kościoła: „Chcąc Potockich Pilawa mieć trzy krzyże całe - Dom krzyżowy na Boską wybudował chwałę". I tylko rok fundacji mozolnie jakimś majzlem i młotkiem skuty aż do cementowych trzewi. Przestaję cokolwiek rozumieć. Toć gdyby mnie przyszło zacierać ślady polskości, przede wszystkim tych Potockich poczęstowałbym młotkiem. Ale datę? Rok? Świadectwo sędziwego zabytku? Coś tu kiepsko szło widać miejscowemu konserwatorowi sztuki szkolenie z politgramoty. - A co? Szkoda takiego kościoła? Pytanie pada nieoczekiwanie, wyrosło nagle gdzieś spoza moich pleców. Przytakuję bezwiednie, jakby to było oczywiste, że pytający szedł trop w trop moimi myślami. I jakby na dodatek nic w tym nie było dziwnego, że pytał najczystszą polszczyzną. A człowiek w słomkowej panamie i sandałach, znów jakby rozszyfrowując kod moich myśli, najspokojniej mi odpowiedział na to nie zadane głośno pytanie: - Ta ja do szkoły Na Barakach chodził. Polskiego mnie pan Kopczyński uczył. I nic w tym dziwnego, że kościół w takiej ruinie. Z innymi jeszcze gorzej naród się obszedł. Niedaleko szukając, w takiej Białobożnicy cegła na cegle tylko została. Bo zdenerwował się naród i z czystej zemsty tak obszedł się z kościołami. Jak to -na kogo się zdenerwował? Ta na Watykan. A kto skrytobójczo zamordował naszego wielkiego poetę Jarosława Gałana jak nie agenci Watykanu? Za co? Bo pisał Gałan „ja pluju na rimskoho papu". (Może tak i napisał, ale musiało jeszcze aż dziesięć lat upłynąć, aby się wyjaśniło, że dzielnego poetę wyzbyli życia sami bracia mołojcy z dawnej UPA za to, że prócz wierszy pisał i donosy, bo był kadrowym pracownikiem KGB, i trzeba było dopiero już za samostijnej pośpiesznie zmieniać nazwy kin imienia Gałana, i bibliotek imienia Gałana, i szukać dla nich innych patronów). Ale wówczas, tam pod kościołem, nie znałem jeszcze tych argumentów, bo historia, jako się rzekło, zweryfikowała wersję o watykańskim spisku dopiero po dziesięciu latach. Więc nadal 238 mejszego Kwitu ma prawo uu tykułów reglamentowanych, ponieważ przyczynił się swymi zbiorami do rozwoju tak niezbędnego dla zdrowia ojczyzny ziołolecznictwa. I rzeczywiście. Kiedyśmy zwiedzali pierwszego dnia „Maha-zyn czysło odyn", zraziły nas te orczyki i sierpy i nie przyszło nam, ciemnym ludziom, do głowy zajrzeć w głąb sklepu. A tam już u samego wejścia głosi napis: „Deficytnyje towary". I objaśnienie, że sprzedaż wyłącznie dla oddawców ziół leczniczych. Ale za to - towary zagranicznego pochodzenia. Co za wybór! Z NRD nawet guma do żucia, długopisy i filmy ORWO, z Czechosłowacji broszki i szkło z Jabloneksu, a także płaszcze z ortalionu. Z Rumunii makaty i kapy na łóżka, z Bułgarii chałwa i papierosy marki Rodope, z Polski - żyletki Rawa-Lux, radio Szarotka i pasta do zębów Pollena. Ale bywało, że z NRD nawet papier toaletowy rzucano do sprzedaży. Jednym więc słowem dział „Deficytnyje towary" to coś na kształt naszego Pe-weksu lub Baltony, rolę bonów dolarowych tu zastępuje zasuszony dziurawiec. Potem w zatłoczonym autobusie, wiozącym nas na zwiedzenie Złotej Lipy, pasażerowie chciwie wdychają w nozdrza powietrze, dopytują głośno: „Szczo ce tak pachnę?" Któryś wreszcie domyślnie nachyla się nad Krysią i obwieszcza triumfalnie: „To cia pani tak pachnę!" Tedy w mig żądają od biednej Krysi, by im sprzedała „Być może", i za nic nie wierzą, że to aromat Max Factora. Tak pięknie pachnieć jest w stanie wyłącznie „Być może". Wieczorem grzybki opieńki, zielony pomidor w zalewie, samogon i znów mi się film urywa. W nocy budzę się jak zwykle pod oknem. Za szybą granatowe niebo podolskie wymoszczone gwiazdami. Jeszcze tylko jedna taka noc i pora wracać. 7 SIERPNIA Dość interesująca propozycja, którą przyniósł dziś rano Dany-ło. Oto golący się wczoraj u niego towarzysz Sz., adwokat i notariusz w jednej osobie, wyraził ochotę rozmawiania ze mną. Okazuje się, uczęszczał przed wojną przez rok czy dwa lata do tego samego gimnazjum, co moja siostra Jadzia, i chętnie odświeży sobie wspomnienia. Zajdziemy do jego kancelarii zaraz po powtórnej wizycie na cmentarzu. 241 kwiatów, zrywanych na łące. Zapalamy światełka. Obowiązek podjęty w zakopiańskim szpitalu - spełniony. I już? Już po wszystkim? Jakiś niedosyt spełnienia każe mi wciąż tkwić w miejscu na wprost tej ceglanej ściany, która oddziela mnie od Matki. A może to dlatego, że ta ściana dzieli mnie od Niej nie o metr, dwa metry, bo mur pamięci mierzony jest nie jednostkami długości, a jednostkami czasu i wyrósł na pół wieku wysoko, tak wysoko, że już spoza niego nie widać tej lutowej zamieci i tych chłopskich sań, które Ją wtedy wiozły, i nie słychać szeptów poczciwego księdza Świądra, który prosił dla Niej Pana o reąuiescat in pace, czyli o spoczynek w pokoju, czego widać poprzez tę zamieć Bóg nie wysłuchał, zważywszy tych krasnoarmiejców, którzy tu zdążyli przede mną. Więc może było lepiej w ogóle tu nie przyjeżdżać, żywiąc się naiwną nadzieją, że ksiądz miał posłuchanie w niebie. Widać sumienie i obowiązek są jak dwie planety krążące po innych orbitach i próba zmienienia ich biegu tylko katastrofą może się zakończyć. Słonko niemrawo wślizguje się za ruiny zamku, znak dając, że pomału dobiegnie końca dzień, o który się tak wytrwale starałem. Obiecujemy sobie zajść tu jeszcze w dniu odjazdu. A ten dzisiejszy kończy się idealnie tak samo jak poprzedni, bo inaczej tu dnia się nie żegna: grzybki opieńki i zielony pomidor w zalewie na ząb, a samogon do gardła w takich ilościach, że znów nie pamiętam, kto i kiedy ułożył mnie na kanapce pod oknem. 6 SIERPNIA Budzi mnie odurzająca, słodka woń kwitnącej łąki. Trochę to dziwne, bo okno nade mną szczelnie zamknięte, a jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to łąka tak pachnie i niemal zgadywać można, ile w tej powodzi aromatów bławatków, macierzanki, szałwii, cykorii, mięty, dziurawca. I wcale się nie mylę, bo wszystkie te gatunki rozkładają teraz starannie w sieni Łe-sia z Halinką. Co dzień tak brodzą po łące o świcie i co dzień solennie je potem segregują na dębowych ławach, gdzie schną mozolnie i długo, aż osiągną stan zwany suszem leczniczym. Potem je Danyło odniesie do punktu skupu, ale żebym sobie czasem nie pomyślał, że to dodatkowe źródło dochodu, czort bierz ruble, za nie i tak nic kupić nie można. W skupie nie rublami płacą, a zaświadczeniem, które stwierdza, że oddawca ni- 240 przyjeżdżał? To dialog miasta ze mną, może i graiomański w formie dzięki tym różyczkom, ale jakże za to brutalnie wymowny w treści. Oto co dla nas warta jest wasza kamienna pamięć, którą jednym uderzeniem młotka można zamienić w pył zapomnienia. Danyłko stał jak skamieniały. Myślę, że i on bezbłędnie zdążył już odczytać właściwy sens tego niesamowitego dialogu i teraz nie bardzo wiedział, jak się zachować. Może i identyfikował się nawet z treścią tego listu pisanego młotkiem, nie wiem, bo nigdy dotąd nie poruszaliśmy taktownie tego tematu „Polak-Ukra-iniec" i kto tu do kogo i za co winien mieć pretensje. Wybrał poczciwy Danyłko wariant neutralny, który z jednej strony nie obciążał rodaków, a mnie miał dostarczyć satysfakcji, politycznie rzecz ujmując prawdopodobnej. Zawołał przeto autentycznie wzburzony: - Ta ce nemożływo! Ta to szkandał! Ta to jakeś bolszewyki zr obyły! (Zważywszy, że był to rok ledwie osiemdziesiąty i że nikomu tu się jeszcze nie śniło o gorbaczowowskiej pierestrojce, a on sam wciąż żył tu jeszcze pod słońcem radzieckiej konstytucji, zwalanie wszystkiego na bolszewików było tyle zabawne, co i ryzykowne, gdyby tak ktoś nas podsłuchiwał). I tak, ja wciąż roztrzęsiony, a on zdetonowany cmentarną przygodą, wkroczyliśmy do kancelarii byłego kolegi Jadzi. W kancelarii tłok, jakby tu rozdawano za darmo stoliczną. Wyszedł więc do nas mecenas Sz. do sionki udającej poczekalnię. Dwurzędowa marynarka z bistora, w klapie pół kilo medali: za pobiedu, za Berlin, za Stalina, za współzawodnictwo pracy, uśmiech odsłania sześć złotych koronek, co jest świadectwem elegancji i zamożności. Sz. jest prawnikiem wytrawnym, niedziwne mu zdarzenia. rządzące życiem, ze spokojem zatem wysłuchuje bezładnej relacji Danyłki o tym, co się nam przed chwilą wydarzyło. Z łagodnym, pełnym wyrozumienia uśmiechem wyjaśnia mi najczystszą polszczyzną, jakby dopiero wczoraj zdawał maturę: - Tu u nas, proszę pana, nie należy się dziwić zniszczeniom. Miasto trzykrotnie przechodziło z rąk do rąk. Ileż to kamienic legło w gruzach. Nie mogło to ominąć i pomników na cmentarzu. Wojna... 243 z, tej przyczyny towarzyszy nam teraz nie Zosia, lecz osobiście Danyłko. Drogę na cmentarz wybieramy krótszą, nie jak poprzednio przez miasto, lecz grzbietem Fedoru. Jest to bardzo na rękę Agnieszce: brnąc przez Fedor, ułoży z polnych kwiatów jeszcze jeden, pożegnalny bukiet dla Babci. Tak więc wejdziemy w tę dżunglę zielska nie jak poprzednio przez bramę, a przełażąc mur, który dzieli sportowe boisko od cmentarza. Wskutek tej zmiany trasy niesamowita puenta, jaka zakończyła ten dzień, nie miałaby całej tej dramaturgii, którą przyszło nam przeżyć. A więc przełazimy przez mur. I naraz uczucie, jakbym tu wcale nie był zaledwie przed dwoma dniami. Jakby w ten sam film ktoś powklejał zupełnie inne kadry. Jeszcze dwa dni temu krzyż, który wieńczył fronton grobowca, teraz leży u naszych stóp rozpłatany na dwoje, i to tak dokładnie, że nawet sterczące pokrętnie z niego zbrojeniowe druty, wiążące beton, nie mogą utrzymać jego ramion. A na szczycie tej piramidki pogruchotanego gruzu - gałązka pąsowej róży. Jeszcze żywej, pachnącej, jakby ją dopiero zerwano. Wokół tego rumowiska -poprzewracane dnem do góry spodeczki wypalonych do cna zniczy. Wciąż jeszcze nie rozumiałem, co zaszło. Chyba tylko huraganowa wichura byłaby w stanie tak wstrząsnąć gałęzią wiekowej lipy, która wspierała się o krzyż, żeby go strącić. Ale o jakiej tu wichurze może być mowa: dzień w dzień pogoda upalna, plażowa... W tej samej chwili dobiega mnie strwożony głos Krysi. Szła oddzielnie, inną alejką. Stoi nad grobem, którego płytę zdobiła jeszcze przedwczoraj kamienna figurka Matki Boskiej. Teraz jest to już tylko kupka gruzu - ktoś potłukł ją mozolnie obuchem młotka, raz koło razu, solennie i systematycznie. A pomiędzy tymi grudkami kamienia - jeszcze wilgotna od rosy łodyżka błękitnego bławatka. Pięć metrów dalej nazwisko na płycie zryte jakimś ostrym narzędziem, i to tak starannie, że nigdy już nikt nie odczyta, czyjego spokoju strzegła ta lastrikowa płyta. I znów różyczka. Do bramy wejściowej aż osiem takich tajemniczych znaków zapytania, rozpiętych na szlaku brama - grobowiec Lewickich. Pomału zaczynałem pojmować kod tego szyfru, rozpisanego w intencji, abym go mógł odczytać jako adresat. Już nie ulega wątpliwości, że nadawca zadawał mi pytanie: po coś tu, bratku, 242 l po raz pierwszy tego wieczoru samogon nie zwani mnie z nóg. Dlatego tak dokładnie zapamiętałem dobrą radę Danył-ki. Wszedł do pokoju w momencie, kiedy troskliwa Zosia ścieliła jak zwykle nasze posłania. Danyło, drapiąc się z zakłopotaniem w głowę, odezwał się po namyśle: - Znajesz szczo, Jurko? Ne spy siohodni pid wiknom. Nie śpij pod oknem... Oto jaką na wszelki wypadek wyciągnął lekcję z dzisiejszej przygody. Tak zapewne, by nie spać pod oknem, doradzano czterdzieści lat temu i tym w niedalekich stąd Dulibach albo w Nowosiółce, albo w Jazłowcu, ale tam nie usłuchano życzliwych rad i dlatego ich głowy zdobiły potem sztachety płotu, tak je precyzyjnie jak garnki do suszenia na sztachety nadziano. Albo niemowlaki przybite za język do kantu stołu też tak niepotrzebnie dyndały, bo nie usłuchały, by nie spać pod oknem. Bardzo urozmaicone i przemyślne bywały metody na tych, którym zachciało się sypiać pod oknem. Ale prawdziwa sztuka zawsze z czasem na psy schodzi, dlatego już nie drewniane piły, nie widły w modzie, a zwykły prostacki młotek. No, może jeszcze tylko te kwiatki poetycznie przypominają, że nie ze wszystkim zaginęła fantazja i pomysłowość. Pewnie i Danyłko słyszał o tym od bafka, a ja wiedziałem z autopsji, ale wszak dotąd taktownie nigdy nie poruszaliśmy tego tematu, mniemając naiwnie, że co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, co się w dowolnym przekładzie na język Da-nyłki tłumaczy, że buło, ałe zahynuło. Może tak będzie i kiedyś. Dziś na razie jeszcze nie... - la jaka wojna?! - nie daje mu dokończyć Danyło. - Ta dwa dni temu wszystko tam jeszcze było całe! - Niemożliwe! Sz. stwierdza to z taką stanowczością i z takim przekonaniem, że aż zatrzęsło naszym prawdomównym wszak gospodarzem. Przecież widział to na własne oczy, ta to dopiero wczoraj albo i dzisiaj nawet jakaś ludyna zrobyła. I otóż stanowczym zdaniem towarzysza Sz. jest to i z tego także powodu niemożliwe i przykro mu, że musi to tłumaczyć Danyle - nieuświadomionej jednostce, bo sam powinien wiedzieć, że konstytucja Kraju Rad stoi niezłomnie na straży poszanowania obiektów religijnego kultu, a każda profanacja grobów zagrożona jest paragrafem... I w tym miejscu nie zdążył zacytować odpowiedniego kodeksu, bo tym razem już nie Danyle, a mnie krew uderzyła do mózgu. Nie byłem w stanie dłużej znieść tego zakłamania, tej wiecznej sowieckiej hipokryzji, obłudy i nazywania czarnego białym. Sukinsyny zbezcześcili grób mojej matki, a ten mi tu o konstytucji stojącej na straży! Już nie panowałem nad słowami. - Czy występuje pan w procesach również jako oskarżyciel posiłkowy? - Owszem, zdarza się - odpowiedział bezwiednie. A wtedy już nie tylko słowa, ale i gesty wymknęły się mojej kontroli. Zacząłem wyszarpywać z kieszeni całe garście rubli, złotówek, dolarów i wpychać je cofającemu się jak przed szaleńcem strażnikowi sowieckiego prawa. - Więc proszę! Proszę, to jest pańskie honorarium, ponieważ dziś jeszcze zaskarżę zarząd miasta o zbezczeszczenie grobu mojej matki! Tego już nie dosłyszał, bo nagle zniknął mi sprzed oczu. Coś tam jeszcze zdążył wybąkać, że klienci czekają. Nie ręczę, że tak właśnie dokładnie przebiegał ten dialog, bo doprawdy nie wiedziałem, co mówię i robię. Jakby dopiero teraz, a nie już tam na cmentarzu, poraziło mnie to barbarzyństwo, o którym naiwnie sądziłem, że nie przechodzi w genach z ojców na synów. Dopiero później przerażona Krysia odtworzyła mi tę scenę. Weryfikowały ją jeszcze i siniaki na kostkach, w które Krysia kopała zawzięcie, kiedy mi tam w kancelarii odebrało nerwy i rozum. 244 WIGILIA, CZYLI POLSKA SZKOŁA GEOGRAFII Przyszło mi właśnie na myśl, żeby porządkując rodzinne albumy, zaopatrzyć niektóre fotografie w informacyjne podpisy. No bo co tu dłużej ukrywać: cóż warte jest rodzinne zdjęcie bez komentarza, że ten pan w getrach to wujek Staszek, a ta pani w futerku i z zarękawkiem (tak się u nas obowiązkowo nazywało mufkę) to ciocia Zosia. Fotografia bez komentarza jest jak pacjent dotknięty amnezją; biedzący się nad nim medycy nigdy się nie dowiedzą, kim jest, kim był, kto go rodził i pod jakim go szukać adresem. Na razie ja jestem jeszcze tym komentatorem. Jeszcze... Ale już całkiem niedługo, kiedy tą funkcją obarczony zostanie Filip, co powie oglądającym? Jakiś pan, jakaś kuzynka...? I już będzie za późno, już podłużny kartonik, co jeszcze niedawno tytułował się dokumentem, zdegradowany zostanie do stopnia anonimowej makulatury. Ot, choćby ta pierwsza z brzegu fotografia. Obwiedziona dokoła pożółkłym już marginesem, bo tylko dziś robi się odbitki do spadu, ale wtedy obligatoryjnie obowiązywał ten kołnierzyk marginesu, nadto obrębiony w ząbki, do czego służyły specjalne przycinarki. Całość formatu sześć na dziewięć, najpewniej wykonana leicą, bo tylko ten model dysponował już samowyzwala-czem, wszyscy wpatrzeni w obiektyw, za moment rozlegnie się syczenie tlącej się błyskawicznie magnezji, potem gwałtowny błysk i pamiątka gotowa. Ta jest akurat pamiątką z Wigilii. Dwie tlące się pośrodku stołu świece tkwiące w lichtarzach, kieliszki na wino, wysokie, smukłe, do wina oczywiście białego, bo wyłącznie do ryb, wszak w ten wieczór mięs się nie jada, chyba już jest nawet i po kutii, bo brak na stole półmisków, salaterek, sztućców... 247 i co to to to Js. to cn CO Cn co »?> O) OJ JO co to o ro U3 rc co y ro cn ro cn ro tf- to to w ro fu ^o ^ o to co V-' <1 t—1 Ol Cn *-• ^ w i^ Z O o tO ii- **» 0 O CO -J t-> -."i ^1 L] ^j *y to f? o 20 *V K L.) 2> M pz ~jj cn t=J -3 ?5 JS 1.3 B tri - 1 X g p\; li) cn ,S rt U cn 8 > S c co 0 o n Zn CTJ co TJ; =c o: K 3 to ^ •TJ Xj CO m E5 O co hj 8 tn Ę S . 1 ?3 Ł-I CT-Ł-: : i t^ ro r=3 G i- j rf LJ bi OT - ; o P ^ r"-. S1 co a P & P w (t cn U3 'd »-3 Ca p f 'i 1- S n n 0 tH 5: w t-t s^ p; g3 C7~ i) t» W O ^ > ca n •^3 ; : co '• O ł'. s~- Ł3 (D 3 to r~. ft> w ia Ł: Crt la ffi S" W to i'Ś S ?r te tn o » co >- u la K Ł. a (u r : tf i;1 r-, S ?-- § o IŁ *a *< riJ c o> a ta K ^ § cn K a: 5=1 t: S s S" P f?. "D b; j: CP o K B ®, 2? 3 a: C3 ffl x yt t= o V n> c; ta" fj ES Da s O ta •-d S o S4 r.' g a cu O D *3 n^ O JC -Oł J=> U ?S Ł t-3 O fc> la K o c ^TJ ••-' (D D r.i a O w >> •a a O U E: t^j lu :a X P. e g ci & to •o :c C' t.v 'U la ta c-t! w -§ g R r: Hl f ;> *d ?0 tl (D K ^< o p a g O V g ?& Da t: *o" ś- P J4 b ^0 , t» O to ro ta 1 a e tn g D" g S» a: 'CJ 51 31 X 5 s l? Ł tti a) O 3> g tD 5 iśj D s ?: o o La | ti ha g ^ ta CD Ja M ?? ta K .C K t? E KJ OJ n x S TJ t7J *a c. 3 Ł! 14 O G S to c; tn :r o hs O/ D C) O x d: F tj a § o S g zz t- r: ó*. '"O Cl *a t Ł: JT u to t- O 0) J3 o w J] & g ia ID D JU !c u K K Q w t-^ O ? fe: ?: E tt tu Ol p ^ E ŁC to & ? j: B ? a t) 0 X S to 1 tj S to O K] ,- M (; O tu ? S O O o *O PO § to o O". co CO cn IO o ro CO s CC tO .tn 8 8 O «.o o CO to --3 tO o ^J V? CO co 52 Co CO u" co to O o vo cn S -j tO i'0 0 0 .?* s? -3 'O CO ? a <71 »?*- -0 IŁ cn cn c. H> cn k?- r^. u% Cn *c* cn Ol cn Cn >?> A -J *?>• Cn A cr> Cn CO ? ro t— • ~j o* -J °1 -J -J _Gi ro rj ro fo t-- w "-— . ~^-. To i -^. ^~ ~-^- "--- "--- i l ^-~- ^ 51 i 1 co 1 ro i IV t ( H' 1 rj ro i rc co Co ś i ro i 0 1 ro i 'U i i^ i C*i (-• '"• w >-• i i -J cn ro co Cn ro cn »&. co i, Cn 0^ J\j Ś ^0 ro •-o -j (O C/' up >.") o 01 tli cn G> 0- M") •o OT & ii* '0 ^ 0 ti-tn i.o 1 ZBpOTp I TUp 3M.OAU3U OZpIBq AjAq OL 'oSaMojod npfes BJOiApnB sb^unj {Biui oiupd ppiuB( AMJ3Z3I z M 3IS BUO BJBMApIMSZJ^ •(3UtAOBZltOUI A^IB5 3TS BM3TZOdS D3lO -TAVt[D BpB{ T fetllOM M zn( AV AY ye\ SUMOJ DB^SZO Buop sruąo i 'SISU3TA05[lJOZ3-BIt[DOJB(J 'SIS oo 'XI 3TUIO1 M. p[smdjB3 srupcj •&" osplo {AzDpBTMSBz uisstdpod łBąBspdBą uqui303Q g^ piórami (uiomą) aż 'BofelBzpjsiM^od '„iiuspdBą 13 -BU uinraouipssj^" TjAzo 'B^AJISUI uisodsjAzid BUBlsp^pod znl D Od B} 1S3( UI3r>[pBTA\S UlAjB{BOO UlAllAp3| Oq 'BJSTUIBd 3IU znl oSszo 's^sorapod ozpiBq oouod B{B§3tq3zid 3so;sAzooin BUIB§ "TbuS^UI (31 pprD[S BU OB5|3ZIBU 3§OUI 3TU UUB^pfelAM. TUI -A^Bui 2 'uiap[nuM. l3[ pBu soiq3iu r>[3Tdo (suuBisnsni B(OUBIBA\S UISZBIBZ B^Aq mzjqo BIUOUISJSO ui3sruqo uiAj pBu BiiBiMBidpo Aq '3IU3ZDAZ - pfJO^BUOp GĄTSi - 3UpqBq O^Aq 3p[Bl l '3ppS05[ UIA4 AV O§3(OUI DSOIIZOT>O BU ^BTUI UIAUZOJ T llZB>[0 bUUI Z ApZB>[ V '3IA\0^1JOZ3 M MOUB^TUTUI -OQ B^OpSO>{ BZIB1JO O§3UMO^§ AuiBUO ^O^S J '3TSBZO UITOAYS M ApZB>[ ZBpOl{3 -OIS BlOUI OBAVO>[ppAzsAM BUMOUBJSOd p3ZJ? 'TStTUIBUI ^Aq T§rup U3JL 'BisnqBq B(OUI B^B§i3TzpAA\. smqo o I1AZD \ zajutrz, kiedy już wagony kolejowego eszelonu, pełne wojska i załadowanych na platformy samochodów, zniknęły na horyzoncie, a my wciąż jeszcze tkwiliśmy na opustoszałym z nagła peronie, miałem uszy pełne żałosnych jęków konającego rycerza i chrzęstu pancernej zbroi. A to pojękiwały już tylko kołysane wiatrem telegraficzne przewody i podzwaniały na spojeniach szyn koła pociągu, co oddalał nam ojca na długie pięć lat. Ale obrus spełnił rzetelnie swoje zadanie. Wdowcem już wprawdzie, ale jednak powrócił nasz ojciec cały i zdrowy. Tyle że, niestety, czasownik „powrócił" nie jest określeniem zbyt ścisłym, bo powrót oznacza i miejsce, z którego się wyrusza, a to miejsce było już tylko na mapie. Potem już przez pół wieku mensy ołtarza nie przykrywał w ogóle żaden obrus, bo przebieg następnych pięćdziesięciu lat sprawił, że ołtarz przestał być ołtarzem, a kościół kościołem. Zaborcy sprawiedliwie rozdzielili między siebie role kasatorów świątyni: Niemcy rozstrzelali wszystkich co do jednego czternastu zakonników, a bolszewicy bez zbytnich ceregieli przerobili kościół na magazyn materiałów pędnych. Odtąd aż do lat gorba-czowowskiej pierestrojki w murach tej neogotyckiej budowli miejsce konfesjonałów, ław kolatorskich i klęczników zajęły żeliwne beki, kanistry i bańki, a ku powybijanym i potłuczonym witrażom niósł się w górę, miast woni kadzidła - smród benzyny, nafty i ropy. Krótko i fachowo mówiąc - czortkowska „Naf-tobaza", niezwykle w dodatku korzystnie usytuowana, bo w samym środku miasta. Dopiero przełom lat osiemdziesiątych z dziewięćdziesiątymi sprawił, że zdziesiątkowani i nie do końca wyrżnięci pozostali tu Polacy mogli nieśmiało wystąpić do władz o zwrot kościoła. Co też się w 1993 roku dokonało. W tym czasie dzielny Stasio Auguścik objeżdżał z kamerą Podole i Pokucie, karmiąc potem telewidzów swym pięknym cyklem Podróże na kresy. Kiedy więc przyszła kolej i na Czortków, zaproponował mi Auguścik, abym mu towarzyszył w eskapadzie. Zawsze kiedy ten cykl wspominam, nie mogę oprzeć się pokusie dygresji, nieodmiennie związanej z jego realizacją. Otóż więc telewizja, nosząca wprawdzie w swej nazwie przymiotnik „polska", w najmniejszym stopniu nie była zainteresowana 255 kiedy żegnać nam przyjdzie ojca wyruszającego na wojnę. Ukrytej intencji i tego daru, jak i poprzedniego, nie ma chyba potrzeby tłumaczyć. Poczta przyniosła kartę powołania dokładnie w dniu, kiedy ostatnia nitka została wypruta z ogromnej płachty lnianego płótna i ostatni ruch szydełka zakończył swą wędrówkę po ażurowym pasie dzierganym ściegiem richelieu, który okalał obrus. Następnego dnia cała rodzina w komplecie mknęła już vauxhal-lem w kierunku Czortkowa, ponieważ również i samochód podlegał obowiązkowi mobilizacji, a takie panowały wówczas jeszcze obyczaje, że pan kapitan mógł się udawać wojować własnym automobilem, do którego przydzielono i osobistego kierowcę. Na miejscu doszlusował jeszcze do kompletu ordynans. W takim właśnie składzie kroczyliśmy potem długą ulicą Mickiewicza w kierunku kościoła: w szpicy ordynans ze zwiniętym w rulon obrusem pod pachą, za nim rodzice, a na końcu my z Jadzią. Pamiętam, jak rosłem wtedy w dumę, kiedy mijani nas żołnierze i oficerowie niżsi od ojca rangą walili mu w dach prężąc się służbiście. Premierowa posługa mamusinego obrusu miała miejsce jeszcze tego samego dnia. Nabożeństwo w intencji szczęśliwego powrotu ojca z wojny odprawione zostało wczesnym rankiem. Ale kościół był już pełen żołnierzy i oficerów, a zieleń ich mundurów rozjaśniała tu i ówdzie jaskrawa biel dominikańskich habitów, bo braciszkowie, radzi z tak gromadnie przybyłych wiernych, nie omieszkali prawić im o historii swojej świątyni i zamku czortkowskiego, istotnie bogatej w prawdziwe i legendarne dziejowe przypadki. Szczególnie popisową opowieścią był przekaz o zamurowanym żywcem rycerzu. Przyśniło się otóż jakieś sto lat temu z okładem starej czortkowiance, że w murach zamku tkwi po dziś dzień żywcem przez Turków zamurowany polski rycerz, a znakiem, który.to miejsce wskazywał, była płonąca w beczce oliwa. Ponieważ sen ten powtórzył się jeszcze kil-kakroć, skrzyknięto ekspedycję, a ta po dniach paru w jednej z nisz zamkowych istotnie natknęła się na tkwiący w postawie stojącej szkielet zakuty w pancerną zbroję. Uznano tedy rycerza za męczennika - chrześcijanina żywcem pogrzebanego przez pogan - i w ozdobnej trumnie odesłano paradnie do Rzymu. 254 obrus ma być poświęcony a kościół czortkowski nie miał wówczas jeszcze swego stałego włodarza, po drugie - odwiedzi Janusz przy okazji i swoje rodowe Juźkowce, do których stąd jak czapką rzucić. Tak oto po pięćdziesięciu pięciu latach znów jestem w Czort-kowie. Maszerujemy z tym obrusem zrolowanym pod pachą, przechodnie oglądają się za nami zaintrygowani kamerą na grzbiecie operatora. Gołym okiem widać, żeśmy cudzoziemcy. Wielce to niesmaczna i absurdalna kpina historii, że jestem cudzoziemcem w mieście, w którym się urodziłem. No ale jestem nim do cholery, mój paszport o tym zaświadcza. No więc tak sobie kroczymy z tym obrusem do kościoła, z którego kiedyś mnie wynoszono jako nowego parafianina, co się w końcu wbrew woli przechrzcił na inostranca. Gdyby nie zachowany film Auguścika, nikt by już dziś nie uwierzył, że tak właśnie wyglądało to nabożeństwo. Przerażająca pustka ogromnego wnętrza: ani jednego sprzętu, ani śladu po konfesjonałach, po klęcznikach wyślizganych kolanami kilkunastu pokoleń. Spod byle jak chlapniętej na ściany szpachli wyzierają resztki cyrylicą pisanych łozungów, jakieś „Chaj żywe per-szoho...", jakieś „Kuryty zaboroneno". Ziejące pustką półkoliste wnęki po dawniej tkwiących tam figurach świętych, nad którymi mozolili się kiedyś Stopa, Zubrzycki. Jeszcze sterczą zrudzia-łe od rdzy żeliwne haki, z których zwisały kiedyś obrazy fundowane od 1610 roku przez Golskich, Potockich, Lanckorońskich i innych dobrodziejów kościoła. Majzlem zryte aż do ceglanej warstwy ściany prezbiterium, niegdyś bogate w gabloty pełne złotych i srebrnych wotów. Pod ścianą stojak na beczkę z naftą, zbity z dawnych klęczników, co je wyrabiano misternie z jesionowego drewna dostarczanego z lasów zakonnych miejscowego konwentu. Brunatne zacieki po rozlanym oleju spływają po filarze podpierającym wejście na chór. Klęczymy z Krysią na kamiennych stopniach prezbiterium. W kolana wżynają się resztki gruzu. Terakotowe płyty posadzki, zasłane ceglanym miałem i burym pyłem wciąż opadającego ze ścian tynku, który skrzypi pod podeszwami. Każdy, najmniejszy nawet ruch wprawia tę mieszaninę pyłu i miału w wir wspinający się spiralnie ku powybijanym oczodołom po dawnych witra- 257 tym tematem, emitowała go w na)guibz,yin ć a na produkcję nie wydała nawet złotówki. A niby z jakiej racji? Wykosztowaliby się na pokazywanie jakichś ruin i bezzębnych staruchów, a potem okazałoby się, nie daj Boże, że zabrakłoby pieniędzy na dzieła tak wybitne, jak „Bezludna wyspa". Wszystko więc finansował Auguścikowi Energopol, który we Lwowie budował domy i rurociągi, a całością kierował Józef Bo-browski. Kiedy więc ciężar obowiązku przypominania o polskiej historii wzięli na siebie betoniarze i spawacze, godziła się polska za przeproszeniem telewizja, by sobie Auguścik wyjeżdżał na jakieś kresy, tym bardziej że nawet zwrotu delegacji nie żądał, jeszcze by czego, kiedy korzystał do woli z transportu Ener-gopolu. I tak to właśnie po latach milczenia mogła sobie nowa generacja Polaków zobaczyć nareszcie Trembowlę, Krzemieniec, Zbaraż, Żółkiew, Olesko i pokojarzyć to wszystko z Chrzanowską, Słowackim, Żółkiewskim, Sobieskim. Dziś pewnie byłyby to za trudne pytania do ąuizu „Milionerów", kogo z jaką mieściną połączyć, więc taki bryk, jak Podróż na kresy Auguścika, byłby znowu jak znalazł. Na tym koniec dygresji, możemy jechać do Czortkowa. Ale też nie tak znów zaraz, bo proszę Auguścika o zwłokę. Jak długą? Odpowiadam mu, że potrwa to tak długo, dopóki moja siostra nie skończy szyć obrusu. Jakiego obrusu?! Powtórzyłem tedy Auguścikowi słowo w słowo, co już opowiedziane zostało powyżej, i czekaliśmy cierpliwie, aż Jadzine szydełko zakończy mozolną wędrówkę po obrzeżach lnianego płótna. Tak postanowiliśmy z siostrą. Ma być ten trzeci obrus i koniec. Metafizyczne myślenie? Rzewna afektacja? Może... Ale z czymże ma mi się w końcu ten czortkowski kościółek kojarzyć, jeśli nie z najważniejszymi datami w życiu? Chrzest, rozstanie z rodzicami, schyłek życia... Ja wiem, że cała ta wymyślona triada, co w muzyce stanowi system harmonicznego szkieletu utworu, w normalnym życiu ociera się pewnie o tani sentymentalizm, jeśli w ogóle nie o grafomanię, ale czymże jest w końcu tradycja, jak nie tą właśnie sztafetą, biegnącą przez pokolenia z wciąż tą samą, przekazywaną sobie kolejno, pałeczką. I żeby już aż do dechy docisnąć tę rzewną ceremonię - bierzemy ze sobą księdza. Jest nim Janusz Popławski, przyjaciel i ka- 256 mi benzyny. Janusz przewraca karty mszału, który czerwienieje na tle naszego białego jak śnieg obrusu. I nagle wraz z uniesieniem ramion woła: - Oremuuus! Módlmy się, więc usiłuję się modlić i nagle cała ta sceneria przenosi mnie na mgnienie chwili w jakiś inny wymiar czasu, a ta łacina rzucona nieoczekiwanie w otchłań kamiennej pustki - odbita echem od odrapanych tynków, płynąca poprzez wirujące słupy ceglanego pyłu - czyni nagle z naszego Janusza jakiegoś średniowiecznego mnicha prześladowanego za wiarę, a całe nabożeństwo wydaje się być jakimś nieprawdopodobnym misterium w katakumbach, w jakimś cubiculum dostępnym tylko dla wtaj emniczonych. Potem Janusz, który jest spolegliwy i jak widać idzie mi na rękę, aby odprawiać po łacinie, bo jako nieprzejednany konserwatysta wciąż nie mogę się pogodzić z polską liturgią, raz jeszcze odwraca się od ołtarza i obwieszcza nam, operatorowi i Auguści-kowi, że „ite missa est". Misja spełniona... Wymagany dla harmonii trzeci element triady - trzeci obrus - dopełnia nareszcie całości kompozycji. Teraz jednak sobie myślę, że ten trzeci obrus to może tylko figura stylistyczna. Tamte dwa służyły określonym intencjom. A ten? Tej intencji nie da się już chyba wymodlić... Jedno jest pewne: na czwarty obrus ze strony mojej rodziny kościół w Czortkowie liczyć już nie może. Bardzo są bowiem zdolne wszystkie moje córki, ale nie aż do tego stopnia, żeby opanować sztukę posługiwania się szydełkiem... Jnljan Łukasiewicz i Sgnowie MAGAZYN SPORTOWY, SKŁAD NUt"*" I INSTRUMENTÓW MUZYCZNYCH »==-.=———— -- •- » W CZORTKOWIE, RYNEK 1. Poleca: Motocykle, rowery, fortepiany, pianina, harmonje, instrumenty smyczkowe, d^te i piónkowe. — Gramofony i płyty. Nuty wydawnictwa krajowe i zagraniczne. — Radjosprz^t. —————————————— Wytwórnia i sprzedaż obuwia WŁADYSŁAW SENECKI Czortków. ul. Mickiewicza 91. DOSTAWCA DLA KORPUSU OCHR. POGRANICZA Mieczysław B i 1 ic z buty oficerskie i obuwie sportowe •^ft wykonuje również ^f OBUWIE ORTOPEDYCZNE. Restauracja i Handel ^ delikatesów ^ Czortków, Rynek 46. ••S555S OLECA: • śniadania, obiady 1 W" i kolacje. 1 Przekąski, likiery. | P 1 W 'O Ceny umiarkowane ! ZAKŁAD FRYZJERSKI - DAMSKI ANNY KOSZEL CZORTKÓW, RYNEK 2. II. p. wykonuje: ondulację — manicure —farbowanie 4^ włosów i brwi. ^^ elektryczne i ręczne masaże Strzyżenie, oraz wszystko, co wchodzi w zakres fryzjerstwa damskiego. PRACOWNIA ŚLUSARSKA wykonuje balkony, balustrady, ogrodzenia — Krzyże nagrobkowe, balaski kościelne i t. p. wedle najnowszych wzorów. ^ Naprawa aut i rowerów. ^ Przeprowadza instalacje wodociągowe i elektryczne. — Wykonuje solidnie i na dogodnych warunkach. E. LEWICKI, CZORTKÓW Sobieskiego 141. (Koło Ratusza) 8 S s a POSTSCRIPTUM, CZYLI TENER HIPO Kiedy już złożyłem maszynopis tej książki w wydawnictwie, Telewizja Polonia przekazała mi list, który nadszedł na moje nazwisko z Hiszpanii, z miasta Mijas Pueblo w prowincji Malaga. Nadawcą okazał się osiemdziesięciodziewięcioletni pan Jan Andrzej Barącz, co od razu mnie zelektryzowało, bo Barącz to nietuzinkowe we Lwowie nazwisko, niezwykle między Ormianami cenione, żeby choć na jednym poprzestać - Tadeuszu. Znakomity ten rzeźbiarz był autorem pomnika Jana III Sobieskiego, który długie lata ozdabiał Wały Hetmańskie, a dzisiaj, repatriowany poprzez Wilanów, stoi na pryncypalnym placu Gdańska. Nie myliłem się: seńor Jan Andrzej okazuje się jego bratankiem. „Szanowny Panie, Kochany Lwowiaku! - donosi mi^w swym długim jak Ebro liście. - Z wielkim sentymentem oglądam "Salon lwowski» na telewizji satelitarnej w dalekiej Hiszpanii. Jestem rocznik 1911 i wojna wyrzuciła mnie ze Lwowa, gdzie spoczywają na cmentarzu Łyczakowskim moi dziadowie, mój ojciec i stryjowie. Posyłam Panu moje strzępki wspomnień o Lwowie i opowiadam o tym mieście moim sąsiadom Hiszpanom, żeby wiedzieli z kim mają do czynienia... (...) Siedzę tu nad błękitnym Morzem Śródziemnym w kraju obcym, choć spadkobiercy wielu kultur, które tu nakładały się warstwami od przeszło czterech tysięcy lat. Te twierdze Fenicjan, Kartagińczyków, Greków, Rzymian i Arabów - wszystko to malownicze, ale obce i przypomina mi wciąż, że jestem wygnańcem". I dalej krążyć już pan Jan Andrzej zaczyna po strychu swojej pamięci i przywołuje z zaświatów oryginałów lwowskich, o których nasze pokolenie nie ma nawet bladego pojęcia. „Na placu Dąbrowskiego - pisze - stał jednopiętrowy dom, w którym mieszkał inż. Franciszek Rychnowski albo Iks von 261 Hr. Potocki: Żubrówka . Old Brandy . Śliwowica . . . . Morelówka . . . . Scherry Brandy Nektar Łańcucki . Gwardian . Żytniówka . Wiśniowa rosolis Pomarańczowa Kminkowa . Winiak Powtórz Koniak . Rum krajowy . Rum Jamaica Kawowy, biały i czerwony Mandarynka Curacao . . . . 1,1 / 075 / 0-5 / 025 / 0-K 10-50 17-50 13 — 16.20 14-50 16-50 16-50 13-50 11-80 11-80 11 '80 10-20 8-70 12-50 10-50 7-80 17-50 13-50 13-50 16- — 16-- 5-50 2'80 810 4'60 6-80 370 8-50 4-50 7-80 4' — 850 5'60 8'50 4'60 7'— 3'80 620 350 6'20 350 6-20 3'50 6-20 3-40 650 3-30 5-20 2'60 9'10 4-70 7 — 3-60 8-50 4-50 8-50 450 „Państwowe Zakłady Zamkowe", Cieszyn: Śliwowica Koniak Zamkowy Koniak***** . Starka Piastowska Wiśniówka 15 — 8'50 5-50 3'— 4'20 3-— 3-30 Piwo Lwowskie T. A. B. Jasne eksportowe Porter a la angielski Bawarskie słodowe 1 fl. zł. —'5 l fl. „ -—'7 l fl. „ —'6 Na zamówienie w syfonach 5 Itr. zt. 6'— 10 Itr. z!. 11'5 Ceny wraz z dostawą do domu. Oryginalny angielski porter w kamionkach. Barclay Perkins & Co Ltd, London . 1/1 zł. 6'— 1/2 zł. 4'5 We flaszkach oryg. Bass . . . . . . 1/2 zł. 2'5 widać, pamięć. Wspominając knajpy lwowskie, w Ktorycn relacjonuje wiele szczegółów, na przykład wystrój „Atlasa". Pamiętam sentencję wypisaną na ścianie przez Henryka Zbierzchowskiego: -Wódki i pracy jednakowa władza / Dlatego nielza razem im panować / Jeżeli wódka w pracy ci przeszkadza -przestań pracować!» Nad babcią pilnującą wygódki widniał napis: „Stosunek do babci powinien być przyzwoity i płatny!» W lokalu tym wypiliśmy morze kaliszczakówki, jak nazywaliśmy wiśniówkę na którą chodziliśmy z naszym łacinnikiem Karolem Kaiisz-czakiem Kiedy po latach tułaczki koledzy odwiedzili Edzia Atlasa gdzieś w australijskim szpitalu, padło pierwsze lwowskie pytanie: «Ta Edziu, ta co ty tu robisz?- Odpowiedź brzmiała: «Ta co mam robić w szpytalu? Ta umiram». Piszę te słowa na komputerze, który jest dziś przedmiotem powszechnego użytku, bez którego nie było by lotów międzyplanetarnych. Wydaje nam się, że życie zostało ulepszone przez te wynalazki Czy człowiek jest szczęśliwy dziś, jak był mm za czasów dawnych? Czy szczęście ludzkie zależy w jakimś stopniu od tych wszystkich cudów technologii? Stworzyliśmy nowe warunki dla rozwoju człowieka, coraz to mniej noworodków umiera i coraz to dłużej żyje człowiek. Jest nas coraz to wiece), coraz to mniej mie,sca dla każdego z nas. Kiedyś były te dawne dobre czasy, kiedy mogliśmy sobie zasiąść w głębokim fotelu w przekonaniu, ze losami naszymi zajmuje się dobry Bóg. Dziś zaczynamy rozumieć, że chcąc nie chcąc, jesteśmy załogą statku przestrzennego ZIEMIA i że losami naszymi kierujemy my sami". I konkluduje: „Ta to wszystku prauda, ali co to ma wspólnego zy Lwowem? Ta niby nic, tylko ży ja zy Lwowa i tak sobi myślim". Co oznacza, ze i pana Barącza w dalekiej Hiszpanii tez gnębi wciąż lwowska czkawka. Ta i żeby chociaż napisał, jak po hiszpańsku czkawka... Ale już sam wiem. Zadzwoniłem do ambasady Królestwa Hiszpanii Panienka odpowiedziała bez namysłu: czkać po hiszpańsku znaczy - tener hipo. Czy to jednak ważne? U wszystkich ludów tego świata, niesłusznie uchodzącego za najlepszy, tęsK- 263 Chyr (czytai wspaKj ae wyszemau. uyi \.\j m^wy^j wi/0^~.... Pan Rychnowski założył w gmachu Sejmu Galicyjskiego (później Uniwersytet) pierwsze na terytorium Imperium Austriackiego oświetlenie elektryczne z zastosowaniem lamp łukowych własnego wynalazku. W ogóle różne wynalazki były jego manią. Leczył na przykład ludzi jakimiś promieniami wytwarzanymi przez jego maszyny, przypominające wyglądem maszyny Wirmshur-sta. Kiedy słusznie zaniepokojona tym Izba Lekarska zaczęła badać jego działalność, przysłała mu psa ze sparaliżowaną nogą, którą pan Rychnowski wyleczył, ale przy okazji sparaliżował mu drugą, więc psa z powrotem odesłał lekarzom, aby teraz oni tę nogę wyleczyli. Zyskało mu to pewne uznanie i dostał nawet pozwolenie na dalsze leczenie, ale przydano mu dr. Kowalskiego, który miał nadzorować jego działalność. Twierdził też, że jeszcze przed Edisonem skonstruował fonograf, co było możliwe, gdyż idea «wisiała wtedy wpowietrzu», a jego kolorowe przeźrocza widziałem osobiście w jego pracowni, w której wisiał pod sufitem wypchany krokodyl. (...) Chodziłem do VII gimnazjum razem z Tunkiem Dzieduszyckim, który zawsze w niedziele śpiewał na chórze w kościele św. Mikołaja, a na skrzypcach przygrywał do mszy Wiszniowic. Najbardziej lubianym pedagogiem był prof. Zygmunt Reiss, były legionista Pierwszej Brygady. Organizował nam rewie, do których sam pisał i komponował piosenki. Powstał wówczas w rządzie polskim groteskowy projekt starania się o poniemieckie kolonie w Angoli. W rewii zatem zorganizowaliśmy balet, w którym tańczyły murzynki w krakowskich strojach śpiewając: «Hej my sobie jacy tacy, chłopcy Angolacy». Tenorem był zawsze Tunek Dzieduszycki, a konferansjerem Kazio Związek, który raz w czasie programu kiedy ktoś z ostatnich rzędów upominał się: «Głośniej, głośniej!», odpowiedział: "Panie, ta musi chyba być jakaś różnica między biletem za złotówkę i za dwa złote». Ja malowałem zawsze dekoracje z Karolem Baranieckim. (...) Muszę też wspomnieć o szewcu panu Jaremie, który miał swój zakład obok kawiarni Szkockiej. Pan Jarema nie był zwykłym szewcem; pierwszą czynnością w jego zakładzie było zrobienie gipsowego odlewu stopy. Wtedy już można było buty zamówić nawet pocztą. (...)" Pamięć pana Barącza sięga lat sprzed trzech ćwierci wieku, ale 262 nota za tym, co minęło, taKim samym sowy tę jednak dodatkową ma dotkliwość, że nasze powroty do miejsc dzieciństwa wymagają rekwizytu tak prozaicznego jak - paszport. I pewnie dlatego nas częściej i dotkliwiej gnębi ta czkawka. 137 OSTATNI TAKI WOJEWODA... 143 CZY SŁOWACKI BYŁ DEMOKRATĄ 147 „SKIZ", CZYLI JAK ZOSTAŁEM KREWNYM GABRIELI ZAPOLSKIEJ 153 REQUIEM POLSKIE 157 TOŃKO 169 CO SIĘ WYDARZYŁO NA ULICY SKARBKOWSKIEJ 11, CZYLI HISTORIA WIEDEŃSKIEGO ZEGARA 175 N.N. NIE NADAJE SIĘ NA NEWSA 181 CAŁY LWÓW NA MÓJ GŁÓW 195 NEMO 203 RIDNA MOWA 209 ŻARÓWECZKA 215 O TYM, DLACZEGO NALEŻY UWAŻAĆ WRĘCZAJĄC PREZENTY 221 WUJASZEK 227 INFARCTUS CARDIALIS, CZYLI DLACZEGO NIE NALEŻY SPAĆ POD OKNEM 247 WIGILIA, CZYLI POLSKA SZKOŁA GEOGRAFII 253 TRIADA, CZYLI KRÓTKA PRZYPOWIEŚĆ O TRZECH OBRUSACH 261 POSTSCRIPTUM, CZYLI TENER HIPO SPIS RZECZY 7 WSTĘP, CZYLI SKĄD SIĘ BIERZE CZKAWKA 9 O WYŻSZOŚCI CZASU MOSKIEWSKIEGO NAD ŚRODKOWOEUROPEJSKIM 11 PSIE SERCE 17 DWIE SZKOŁY, CZYLI PRZYPOWIEŚĆ O KISZONYCH OGÓRKACH 27 SZWAB 33 DZISIAJ JUŻ TAKICH NIE ROBIĄ... 41 NARZECZONA ENKAWUDZISTY 47 ZZA BUGA 53 PRAWDZIWE LOSY BOHATERÓW OGNIEM I MIECZEM 59 DLACZEGO NALEŻY CZASEM KŁAMAĆ... 69 JAK MOŻNA POPAŚĆ W DŁUGI 75 ADAŚKU NIE Z TEJ ZIEMI 81 OPOWIEŚCI Z DRUGIEJ RĘKI 89 RADZIECCY UCZENI 95 PODRÓŻ EDMUNDA ZAJDLA DO MIASTECZKA BEŁŻEC 103 LWOWIACY I ICH ULICE 109 DWA DOKUMENTY 117 ANGIELSKI BATIAR 133 PRAWE I LEWE DOPŁYWY WISŁY Wydawnictwo ISKRY ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa Dział handlowy- tel./fax (0-221 827 33 89 Przygotowalma: Notus, Warszawa Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna SA ul. Mińska 65, 03-828 Warszawa dotykając osmolonych kolej wych,podkładów. Im bliżej był o$2atniego buforu, tym szczelniej zaciskało się mój gardł^. Wynik tego pościgu z góry był przesądzony. Tyli ja o tym wiedziałem, bo on ufny w swe geny psa tropici wierzył pewnie do końca, ż< wyjdzie z tego zmagania zw cięsko. 'Lecz pociąg nabierał raz większej szybkości i wie rozwarta rozpaczą psia mor oddalała się bardziej i bard2 aż w końcu brązowy punkc: całkiem roztopił się w bieli śniegu, poprzez który połys wały już, tylko wyszlifowan< mrozem szyny. Dziś jeszcze widzę jte brązowe ślepia, hi] tycznie wlepione w brudną szybę pomostu. Nikt z nas nigdy ?uż Krzyka nie widzia I nigdy już się nie dowiem, w którym miejscu pięknej-podolskiej krainy po raz ostatni zabiło wyżle serce.