Józef HEN CZYTELNIK Ja, Michał z Monta igne Warszawa 1978 Rozdział pierwszy „CI SPRZEDAWCY ŚLEDZI..." Pani zamku w Montaigne szczęśliwie zległa: syna macie, panie Piotrze Eyąuem, dziedzica włości i nazwiska! Pochylcie się nad małym, pomarszczonym ciałkiem i módlcie się, żeby wyżył. Poprzednio dwoje waszych dzieci — nie znamy ich płci — zmarło w niemowlęctwie, ten więc oto jest najstarszy, w nim cała nadzieja. Kim będziesz, synu? Pan Piotr marzy dla swojego pierworodnego — bo za takiego trzeba go uważać — o przyszłości, która wzmocniłaby kruche szlachectwo domu Montaigne'ów. Żołnierka? Nie, nic nie wskazuje na to, aby ojciec chciał go pchać na tę drogę, najbardziej godną szlachcica. Odkąd panuje król Franciszek I, „ojciec literatury", nie wstyd szlachcicowi być i uczonym humanistą. Nie zarobkować piórem, Boże broń, ale bawić się nim, zarabiać na sławę — proszę bardzo. Będziesz uczonym, synu,, łacin-nikiem na miarę Włochów (którzy przejmują pana ojca nabożną czcią), będziesz błyszczeć na Dworze, zostaniesz dyplomatą w służbie jego królewskiej mości, a na koniec kto wie, może, może (czy nie za dużo? — przeraził się ojciec swojej własnej zuchwałości) — kanclerzem! Jest 28 lutego 1533 roku, za pół godziny południe. Miasta Północnej Francji wyniszcza zaraza, ale tu, w Gujennie, mamy na szczęście spokój — co prawda, raczej wyjątkowy. Zaraza i te okolice nawiedza, dokumenty świadczą, że Parlament naszego starego mia- sta Bordeaux musi nieraz w ucieczce przed nią przenosić swoją siedzibą — do Bergerac, do Libourne, czy Saint-Emilion. Należy się domyślać, że powietrze tej zimy jest łagodne, ciepłe powiewy unoszą się nad całą Europą, Tamiza i Bałtyk nie zamarzają od 70 lat, więc cóż dopiero u nas, na błogosławionym Południu. W Bordeaux otwarto właśnie College de Guyenne, do którego przedsiębiorczy (i bogaci) juraci miejscy sprowadzają młodych, ale już wybitnych wykładowców. Będzie to przełom w wykształceniu bordończyków, które dotychczas mocno kulało. Piotr Eyąuem, dobrze w sprawy miasta wprowadzony, może o tym myśleć nie bez otuchy. W Paryżu w tym czasie rektorem uniwersytetu zostaje syn królewskiego medyka, Mikołaj Cop. Przemówienie otwierające wykłady miało za temat „kazanie na Górze", a napisał je dla pana rektora dwudziestoczteroletni zuchwalec Jan Kalwin. Wybucha awantura. Rektor ucieka do Bazylei, a Kalwin, w przebraniu robotnika, przedostaje się do Nerac — to już nasza Gaskonia — gdzie chroni się na dworze królowej Nawarry, Małgorzaty, opiekunki muz i zbuntowanych poetów, siostry Franciszka I. 1533 — jest to ten sam rok, w którym król sprowadza dla swojego młodszego syna, Henryka ks. Orleanu, narzeczoną z Włoch: czternastoletnia Katarzyna Medycejska przybywa do Marsylii wraz ze swoim stryjem-protektorem, papieżem Klemensem VII. Starszy brat Henryka umrze wkrótce w tajemniczych okolicznościach (otruty? może przez „Włoszkę"? — szemrze na Dworze), mąż Katarzyny zostanie następcą tronu. Katarzyna przez dziewięć lat będzie bezpłodna, ale kiedy zacznie rodzić, to już co rok prorok. Zostanie matką królów: Franciszka II, Karola IX i Henryka III; nikt z nich nie zostawi potomka. W Anglii, którą w Bordeaux tradycyjnie się interesują, Henryk VIII unieważnia małżeństwo z Katarzy- ną Aragońską, a w maju poślubia wbrew papieżowi Annę Boleyn, we wrześniu 1533 r. urodzi im się dziecko, niestety dziewczynka, nazwą ją Elżbietą. Francja od roku zaczytuje się pierwszą księgą mistrza Alko-frybasa (dla wtajemniczonych Rabelais), na razie to tylko Pantagruel, uczeni humaniści gardzą tym głupstwem dobrym dla motłochu. Statyści, historycy, kandydaci na władców studiują Księcia Machiavellego, który właśnie się ukazał, w pięć lat po śmierci autora. Zmiany na wschodzie Europy: w dalekim Księstwie Moskiewskim panowanie obejmuje młody Iwan, wkrótce zasłynie z despotyzmu, okrucieństwa i sukcesów politycznych. Za kilkanaście lat przyjmie tytuł cara, a Moskwa zostanie obwołana „trzecim Rzymem" (po Rzymie właściwym i Bizancjum). Nowina z drugiej półkuli: Pizarro kończy podbój królestwa Inków w Peru. Pikantna plotka z Ferrary, związanej z Francją wieloma węzłami, powtarzają ją sobie wszyscy zwolennicy Reformy Kościoła, których w okolicach sporo: w pertraktacjach między papieżem Klemensem VII a księciem Alfonsem d'Este do rachunków zostało wliczone papieskie rozgrzeszenie. Wielcy ludzie Odrodzenia już nie żyją. Nie ma Leonarda, Rafaela, nie ma dworu Medyceuszów, od pięciu lat nie żyje Machiavelli. Z artystów tworzy jeszcze samotny geniusz Michał Anioł. Luter i Erazm żyją, ale czas ich jest już policzony. Gdzieś we Fromborku spędza ostatnie lata życia Kopernik. Wiele lat później, rekapitulując swoje doświadczenia, poskarży się pisarz Montaigne, że nie spotkał w swoim życiu ludzi na miarę olbrzymów. „Żyjemy w czasach, które wydają rzeczy wcale mierne". (II, 430) * Nie było to bynajmniej * Cytaty z Prób w tłumaczeniu Tadeusza Boya-Żeleńskiego, wg wydania PIW z roku 1957 (cyfra rzymska oznacza księgę, cyfra arabska stronicę); cytaty z innych pism Montaigne'a w tłumaczeniu moim. J. H, właściwe ludziom zrzędzenie na swoje czasy. Nazwiska wybitnych współczesnych, które pisarz przy okazji wylicza (Turnebus, Olivier, L'Hospital, marszałek Strozzi, Beze, Buchanan, La Noue), albo niewiele nam dziś mówią, albo są pozbawione blasku. Zaczyna się czas kompilatorów, stylizatorów, przyczynkarzy, eru-dytów, epistolografów, pamiętnikarzy i pamflecistów — kończy się epoka twórców i odkrywców. W życiu publicznym nie zabraknie awanturników, zuchwalców, intrygantów, malowniczych postaci, nawet bohaterów — wielkości nie będzie. To dopiero on sam, szlachcic z Montaigne, później Szekspir, a w życiu politycznym Henryk z Nawarry — wyrosną, jak tamci na przełomie stuleci, na olbrzymów ludzkości. Więc kim będziesz, synu? W jaki sposób uświetnisz nasz młody ród? W najbardziej nawet zuchwałych marzeniach nie mógłby się Piotr Eyąuem domyślić, że sława tego chłopca przekroczy wszystko, co ojciec dlań w tej chwili zakreśla. Że za lat czterysta każdy fakt z jego życia będzie dyskutowany, każde słowo brane pod lupę, uczeni będą sobie skakać do oczu, rozpaczając zarazem, że brak listów, świadectw, śladów. Każdy będzie go sobie wyobrażał inaczej. Dla jednego od-ludek (bo zamknął się w wieży), dla innego człowiek niezwykle towarzyski (świadectwo Prób i Dziennika podróży); dla jednego wciąż jeszcze mieszczanin, dla innego wielki pan; dla jednych egocentryk, całkowicie zanurzony w sobie, dla innych — (Fortunat Strowski) działacz, mediator, polityk, stojący za kulisami każdej wielkiej sprawy we Francji. Egoista albo altruista, kobieciarz czy też trochę homoseksualista, albo nawet „niedorozwinięty płciowo", milczek czy gaduła, fleg-matyk czy sangwinik, czaruś czy odpychający — nic nie jest pewne. Bo też wszystko to można w nim znaleźć. Każdy widzi go tak, jak mu jego własne skłonności dyktują. („Dla niedowiarka każde pismo trąci niedowiarstwem" — powie pan z Montaigne). Jest rzeczą zdumiewającą, że gromadząc przez ostatnie stulecie fakty i świadectwa z taką pasją, czyniono to zarazem tak niedbale i beztrosko. Analityczny mózg prof. Rogera Trinąuet pomógł rozwikłać niektóre sprzeczności i doprowadzić na podstawie starych danych do pewnych ustaleń, które chyba już nie budzą wątpliwości. Na niego też najczęściej będziemy tu się powoływać. Nic nie jest pewne, nawet to, jak wymawiano w okolicy nazwisko „Montaigne". Niektórzy sądzą, że tak jak „montagne", przez „a"-* Ale, powiada Trinąuet, przyjęło się wymawiać przez „eń", przystańmy więc na to, tym bardziej — i tu argument zaskakujący — że tak wymawiają monteniści cudzoziemscy. Tak więc zagraniczni wielbiciele pisarza coś sobie nareszcie wywalczyli. Dalej — imię. Michałem go nazwiemy — rzekł pan ojciec. Uczeni i wielbiciele w czterysta lat po tym prostym orzeczeniu drapią się w głowę. Dlaczego Michał? Dlaczego nie Ramon, Grimon, Piotr lub Tomasz, które to imiona w rodzie najczęściej się powtarzają? I znowu sypią się odpowiedzi, każda inna. Może ojciec chrzestny, który, zgodnie z często praktykowanym naówczas obyczajem, był człowiekiem z ludu, miał na imię Michał? Niechże i naszemu Michał będzie. Wytłumaczenie rozsądne. Ale oto pokazuje się, że pan zamku w Montaigne, ojciec chłopca, obchodzi urodziny 29 września, na św. Michał. Zgrabny argument! A przecież św. Michał jest patronem całej parafii, nazywa się ona Saint-Michel-de-Montaigne. Argument nie do odparcia! A czy wypada zapomnieć, że tam, w górze, Michał jest najbardziej rycerskim ze wszystkich aniołów, hetmanem zastępów niebieskich? * Roger Trłnquet, La Jeunesse de Montaigne, Paryż 1972. Jest to imię, które jak żadne inne podkreśli rycerskie pochodzenie chłopca. Możliwe, iż szereg podobnych względów złożył się na decyzję ojca. Pani matko — mógł powiedzieć pan zamku — wszystko przemawia za tym, żeby naszemu najstarszemu Michał było na imię. „Dawniej moi używali nazwiska Eyąuem, które dziś jeszcze przysługuje domowi w Anglii". (II, 388). Pochodzenie tego nazwiska wywołało całkiem usprawiedliwioną lawinę komentarzy. Brzmi dziwnie, nie ma co. Bordeaux jest miastem portowym o bogatej historii, z wpływami galijskimi krzyżują się tu wpływy rzymskie, iberyjskie, angielskie (na które wskazuje sam pisarz) — nic dziwnego, że obco brzmiące nazwisko pobudzało fantazję błądzących w ciemnościach wyznawców. Przypisywano ojcu pisarza pochodzenie to flamandzkie, to angielskie, to znów portugalskie. W 1938 r. jakiś szperacz natknął się na Ramona Eyąuema, .bławatnika w Bordeaux pochodzenia żydowskiego, który przybył z Hiszpanii lub Portugalii. Tak bardzo Francuzom się wydawało, że nazwisko Eyąuem, Ayąuem czy też ląuem brzmi nie po francusku! Okazało się jednak, że w trzynastym i czternastym stuleciu było ono tu wcale częste. Ród co prawda mieszczański, ale niewątpliwie tutejszy. Alexandre Nicolai, autor książki Montaigne intime (Paryż 1941) znalazł w archiwach średniowiecznych ślady prawie trzystu Eyąuemów. W 1358 r. rejestry bordoskie notują Jurata Pey Eyąuema z przydomkiem „de la Ro-sella", co oznacza tę samą handlową ulicę, na której zamieszkał w sto lat później pradziad Michała. Ów gaskoński Pey, po naszemu Piotr, ożenił się z panną La Tosta, a więc ze szlachcianką, musiał więc też być odpowiednio zamożny — nie od niego jednak pochodzą panowie z Montaigne. Ale co oznacza samo nazwisko? Czy tylko przypadkowy zestaw dźwięków? Otóż 10 pierwotnie było to imię — stwierdzają zgodnie wszyscy komentatorzy, różnią się jednak w tym, jakie. Po łacinie brzmiało prawie na pewno Akelmus: w dokumencie z XI w. odnotowany jest Akelmus z Blanca-forti, a nasi Eyąuemowie pochodzą z Blanąuefort (10 km od Bordeaux). Są jednak tacy, którzy twierdzą, że „Eyąuem" to stara gaskońska wymowa biblijnego imienia „Joachim", co brzmi prawdopodobnie. Pozostałych wersji, często fantastycznych, nie przytoczymy. Bordeaux w herbie ma lilie i półksiężyc, złotego leo-parda i zamek nad falami morskimi. Gdyby miało jeszcze kiść winogron, byłby to w skrócie zestaw najważniejszych cech tego miasta. Port założyli jeszcze Rzymianie, oni też nadali miastu nazwę — Burdigala. Była to stolica wspominanej przez Cezara Akwitanii. W okresie późnego średniowiecza Francuzi i Anglicy wydzierali sobie port — częściej korzystali z niego Anglicy. W 1295 roku wybuchła wojna bez wypowiedzenia, marynarze z Bordeaux pobili się z marynarzami z Normandii. „Kiedy po pięciu latach, w 1299, podpisywano pokój z Anglią, nastąpiło to, co często bywa w historii: znikł z oczu pierwotny przedmiot zatargu. Sprawę [...] załatwił układ z Edwardem I, który pojął za żonę ks. Małgorzatę francuską". * Na tym, rzecz prosta, nie mogło się skończyć. W 1327 r. Karol Piękny „skorzystał z bezładu u Anglików, aby zająć Gu-jennę". Anglia miała jednak zbyt wiele interesów w Bordeaux. Jeszcze w XV w. Bordeaux przechodzi z rąk do rąk, przy czym wielkie kupieckie firmy (w tym także pewna gałąź Eyąuemów) niekoniecznie są po stronie Francji. Montaigne wyrazi się gdzieś o armii admirała Talbota „nasze wojska". Będzie pre- * Jacques Bainville, Dzieje Francji. Przeł. Tadeusz Stry-jeński, Warszawa 1946. 11 kursorem wielu spraw ł prądów, ale na pewno jednym z pierwszych we Francji anglofilów. * W Bordeaux, na znanej nam już ulicy La Rousselle, mieszkał na początku XV w. i robił świetne interesy Ramon sieur de Gaujac. Zdaje się, że był bezdzietny i chyba dlatego nie zaspokojone swoje uczucia ojcowskie przelał na siostrzeńca. Jak miała na imię siostra pana Gaujaca — nie wiemy, podobnie jak nie znamy imienia jej męża. Tyle wiemy, że był to Eyąuem (czy też Ayąuem), i to z Blanąuefort. W tym to Blanąue-fort siostra p. Gaujaca (pani Eyąuem z męża) urodziła syna w roku 1402 (tę datę znamy z Prób) i ochrzciła go Ramonem-Rajmundem, niewątpliwie, by sprawić przyjemność bratu. Ojciec małego Ramona zmarł wcześnie, a że i on miał brata w Bordeaux, nic dziwnego, że chłopiec wkrótce się tam znalazł. Po Blanąue-fort ulica La Rousselle, przesycona zapachem solonej ryby, dudniąca furgonami beczek, ulica kupców i tragarzy — pewnie oczarowała chłopca. Musiał ten pierwszy znany nam z imienia protoplasta Montaigne'ów mieć głowę do interesów, bo wiele przemawia za tym, że wuj mu w tym względzie ufał. Sądzono dawniej (Strowski), że Gaujac i jego siostrzeniec Eyąuem byli armatorami, ale dziś przeważa przekonanie (Trinąuet), że to nie jest zbyt ścisłe. Prowadzili przedsiębiorstwo handlowe, które najmowało statki — bretońskie lub normandzkie — ładowało je soloną rybą, beczkami wina i workami pasteli, miejscowego barwnika roślinnego, i wysyłało do znanych ówczesnemu światu portów. Wuj Gaujac pomnażał majątek, zakupywał łąki i winnice. Siostrzeniec Eyąuem miał lat blisko czterdzieści osiem, kiedy zdecydował się wreszcie na żeniaczkę — ale za to bogatą: panna Isabeau de Ferrai-gnes była podobno najposażniejszą partią w mieście. W 1462 zmarł Ramon de Gaujac zostawiając cały majątek Ramonowi Eyąuemowi, wówczas już sześćdzie- 12 sięcioletniemu. Fortuna rodu Eyąuemów zaczęła się od spadku po bogatym wuju i od lukratywnej żeniaczki. Ramon na pewno myśli o awansie szlacheckim dla swoich potomków, kiedy w 75 roku życia zaczyna się rozglądać za posiadłością ziemską. Warunki dla takiego awansu wytworzono sprzyjające. Po przejęciu Gu-jenny od Anglików, król Karol V, nie darmo przezwany Mądrym, „przede wszystkim ułatwił uzyskanie szlachectwa, bowiem szlachta musi przecież rekrutować się z gminu, tak jak wojsko z ludności cywilnej" (Bainville). Sposobność wejścia w świat ziemiański nadarzyła się staremu kupcowi dość nieoczekiwanie. Niedaleko Libourne, w baronii Montravel, w okolicy łagodnie pofałdowanej, prawie równinnej, znajdował się w pobliżu rzeki Dordogne dwór szlachecki Montaigne. O prawa do baronii wadzili się panowie z Bergerac z hrabiami de Perigord. Od roku 1344 baronia stała sią lennem arcybiskupstwa Bordeaux. Odtąd kolejny książę Kościoła (czyż trzeba dodawać, że był to nieodmiennie przedstawiciel możnego rodu gaskońskiego?) przyjmował hołd od właściciela Montaigne, do niego trzeba było zwracać się o zgodę na wszelkie remonty i przebudowy, raz do roku składało mu się daninę w postaci jednej pary rękawiczek. Zdarzyło się, że ostatni właściciel majętności, p. Guillaume Duboys, zapragnął ją sprzedać mając na oku jakąś korzystną lokatę kapitału. Zobowiązał się nabyć majątek p. Tomasz Pons z Clermont po targach, które trwały trzy lata. W. Bordeaux nie da się ukryć żadnego interesu; kiedy oznaczonego dnia Tomasz Pons nie stawił się z gotówką, stary Ramon Eyąuem zrozumiał, że nadszedł czas decyzji; teraz albo nigdy! Powiedział „kupuję" i rzucił na stół sakiewki z 900 frankami. Dzięki temu jednemu gestowi „najmędrszy z Francuzów" nazywa się panem Montaigne. Niejaki Tomasz Pons przeszedł zaś do historii tylko dlatego, że w ostatniej chwi- 2 — Ja, Michał... 13 li zabrakło mu pieniędzy — gdyby je miał i kupił Montaigne, nikt nigdy by się nim nie zajmował. Annały przekazują prostą i patetyczną zarazem scenę przejęcia majętności w posiadanie. Obaj kontrahenci (z których jeden był już starcem) odbyli wcale niemałą i niełatwą o tej porze podróż z Bordeaux do Montaigne. Zastali poddanych pana Duboys na miejscu. Weszli razem do domu, p. Duboys przedstawił zgromadzonym sługom nowego właściciela i wyszedł. Stary Ramon Eyąuem zamknął za nim drzwi na zasuwkę, po czym usiadł przy stole .i został obsłużony. Dzierżawcy i pracownicy podchodzili kolejno i, z dłonią na Ewangelii, obiecywali lojalność i oddanie. Tak Ramon Eyąuem został panem na Montaigne. Było to 30 listopada 1477 roku. W pół roku później Ramon Eyąuem już nie żył. Zostali po nim dwaj synowie: Grimon i Pey. Grimon zatrzyma na sobie naszą uwagę, on bowiem kontynuuje ród. W przeciwieństwie do Raniona, Grimon nie zawraca sobie głowy ambicjami szlacheckimi. Pasjonuje go kupiectwo, wyżywa się w rozszerzaniu zasięgu swoich interesów. Stary dwór w Montaigne rzadko go widuje, Grimon woli kamienice na ulicy La Rousselle, w których pod numerami 23 i 25 będą mieszkali jego syn i znakomity wnuk. Wdowa po starym Ramonie wychodzi ponownie za mąż za p. Jeana d'Anglades, ród to patrycjuszow-ski, a także — nomen omen — proangielski. W roku 1488 umiera Pey, i pani d'Anglades (jak świadczą rejestry) zgłasza pretensję do części dziedzictwa po młodszym synu. Grimon, znany zresztą z solidności, spłaca matkę. Ten „kupiec z parafii Św. Michała", jak nazywają go akta, prowadząc.teraz samodzielnie firmę, nadal prosperuje, wciąż dokupuje nowe kamienice i posiadłości. W dwa lata po śmierci brata-wspólnika zamożny czterdziestolatek postanawia się ożenić. Niejeden dom szlachecki oddałby mu swoją córkę, zwła- 14 szcza gdyby Grimon zobowiązał się rzucić handel i osiąść w Montaigne. Ale Grimona to nie bawi — życie wiejskie temu Gaskończykowi wydaje się mało pasjonujące — jego wybranką zostaje mieszczańska córka Jeanne du Four. Urodziła mu pięciu czy sześciu chłopców i trzy dziewczynki. Grimon był czynnym społecznikiem i cieszył się popularnością wśród patrycjatu miejskiego. Jeszcze jako kawaler zostaje juratem miejskim, w roku 1503 prewotem, czyli tym, który czuwa nad wymiarem sprawiedliwości. W roku 1510 jego uczciwość zostaje przez Parlament nagrodzona niezwykłym tytułem, którego znaczenia dzisiaj nie jesteśmy już w stanie oce-n,ić: zostaje strażnikiem pieprzu króla Portugalii. Domyślamy się, że to był skarb! To tak, jakby mu dziś powierzono klucze do magazynu materiałów rozszczepialnych. Wszystko to wyszperał w aktach miejskich uczony z Bordeaux i patriota tego miasta Theophile Malvezin. Dostęp do szlachectwa był w Gaskonii ułatwiony, nie znaczy to jednak, że automatyczny. Nabycie majątku ziemskiego, a nawet nazwiska z nim związanego, nie zapewniało jeszcze uszlachcenia. Okresami nie do pogodzenia było z przejściem do wyższego stanu, podobnie jak i w ówczesnej Polsce, uprawianie handlu. Dlatego błędne jest mniemanie całych pokoleń biografów — poucza nas prof. Roger Trinąuet — że już stary Ramon Eyąuem zdążył wpisać się w rejestr szlachecki. Jeszcze jego syna Grimona akta długo nazywają tylko „czcigodnym". Jednakże w roku 1509, kiedy prawdopodobnie wycofał się już z interesów i przeniósł do Montaigne, słowo „czcigodny" zostaje w akcie przekreślone i czyjaś ręka wpisuje epitet „szlachetny". Coraz częściej dodaje też Grimon do swojego nazwiska określenia „seigneur de Montaigne". Trinąuet przypisuje obrotnemu Grimonowi świado- 15 mość wielkiego stratega; wszystko, co czynił, to z myślą o przyszłej świetności rodu: najpierw długo zbijał krocie, gromadził stanowiska municypalne, dając zarazem dzieciom odpowiednie wykształcenie, potem w porę wycofał się z interesów do majątku ziemskiego, ażeby „nie umrzeć za kontuarem". I córki wydał za mąż za członków Parlamentu Miejskiego, żeby ułatwić późniejszym Eyąuemom dostęp do tej instytucji. Tak to wygląda z dystansu, ale nie ma żadnej pewności, że tak było naprawdę. Kiedy Grimon Eyąuem zmarł (w 1519 roku), zostały po nim domy i składnice, lasy, łąki i pola uprawne, winnice i nieużytki. Żaden z licznych synów nie zasiadł już „za kontuarem": najstarszy, trzeci i czwarty zostali od razu zaliczeni w rejestr szlachecki; pominięto tylko drugiego z kolei, a to dlatego, że gdy ojciec umierał, ów młodzieniec studiował prawo. „Co do p. Montaigne'a — napisze z żółcią pod koniec XVI wieku Scaliger-młodszy — to jego ojciec był sprzedawcą śledzi". Nieprawda — nie ojciec, tylko dziadek! A ojciec? Był najstarszym z synów Grimona i pierwszym z rodu, który urodził się w Montaigne, w r. 1495, na św. Michał, jak już podawaliśmy. Piotrem go ochrzczono. Jego brat Tomasz, ów prawnik, pan na • Saint-Michel, zmarł młodo. Następny syn Grimona miał znowu Piotr na imię, nazwiemy go Piotrem-młod-szym, był uczonym prawnikiem i duchownym, odegra pewną rolę w życiu Michała. Wreszcie jest mały Ra-mon-Rajmund (późniejszy pan de Bussaguet), ten w chwili śmierci ojca Grimona ma lat sześć. Dr Payen, zasłużony badacz XIX-wieczny, odnalazł wiersz łaciński skomponowany za młodu przez Piotra Eyąuema-starszego. Na tej podstawie przez długie lata uważano, wbrew wyraźnemu świadectwu Mon-taigne'a, że ojciec pisarza był człowiekiem nie pozba- 16 wionym kultury literackiej czy nawet zdolności. Ostatnio pogląd na to się zmienił: było to, mówi Trinąuet, nie więcej niż ćwiczenie, podyktowane czy może tylko poprawione przez nauczyciela-poetę. Piotr pisał je mając lat siedemnaście. To on pierwszy i jedyny z rodu odda się żołnierce — niewątpliwie za życia swego ojca jeszcze. Opinia uczonych, jak prawie we wszystkim, tak i w tej sprawie, jest podzielona: jedni twierdzą, że Piotr-starszy stał się rycerzem na życzenie Grimona, drudzy — że szedł za swoimi upodobaniami. W każdym razie, gdzieś koło roku 1515 znalazł się we Włoszech, gdzie wojował kilkanaście lat z krótkimi przerwami. Przywiózł stamtąd znajomość nie tylko włoskiego, ale i hiszpańskiego. Montaigne będzie czytał, mówił, nawet i pisał po włosku, a skrupulatni naukowcy będą się zastanawiać, skąd znał ten język, skoro nie ma śladu, żeby miał preceptora. „Jak na mężczyznę średniego wzrostu — wspomina ojca Michał — był to człek niezwykle krzepki, o prostej i dobrze ukształtowanej postawie; twarzy przyjemnej, śniadawej; wyborny i zręczny we wszystkich szlachetnych ćwiczeniach. Widziałem jeszcze trzciny napełnione ołowiem, którymi, jak powiadano, ćwiczył siłę ramion [...] Takoż buty z ołowianą podeszwą, aby sobie dodać lekkości w bieganiu i skakaniu" (II. 19). Piotr-starszy wiedział, co to jest racjonalny trening. Szczególnie zręczny był w skokach, a dłonie miał takie silne, że „obchodził stół dokoła na wielkim palcu u ręki". Dwaj miłośnicy pisarza ćwiczyli tę sztukę długo, żeby wreszcie zademonstrować ją na zamkniętym zebraniu Towarzystwa Przyjaciół Montaigne'a, trzeba bowiem było udowodnić, że pisarz nie blago-wał; nie wiadomo, czy'im się udało*. Opowiadając o tym, że dawniej' moralność była surowsza, Michał * Trinąuet, La Jeunesse de Montaigne. 17 pisze z dumą i nie bez pewnej zazdrości, że ojciec umiał sobie radzić z kobietami, które pozwalały mu na „osobliwe poufałości". A jednak „przysięgał święcie, iż zachował dziewictwo do chwili małżeństwa, mimo iż przebył długi szereg wojen z tamtej strony gór..." Piotr Eyąuem ożenił się mając lat aż trzydzieści trzy — czy trzeba dodawać, że zdania komentatorów na temat owego dziewictwa są podzielone? Można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że ten krzepki żołnierz nie powiedział synowi prawdy, a raczej, że mu powiedział budującą nieprawdę... Miał Piotr prowadzić skrupulatny diariusz swojego życia żołnierskiego — szkoda, że zaginął. Nawet jeśli zawierał tylko suche fakty, byłby niesłychanie ciekawym dokumentem. Kampania włoska toczyła się ze zmiennym szczęściem i udział Piotra w jej meandrach, o których nic nie wiemy, wytłumaczyłby może pewne niejasności. Nie wiemy, w jakich bitwach brał udział. Jak zareagował na klęskę pod Pawią w 1525 roku i niewolę króla Franciszka I... Sądzi się, że służył pod rozkazami rozlicznych panów de Foix, stąd przyjaźń Montaigne'ów z tym starym i potężnym rodem gaskońskim. Wiadomo, że opuścił pośpiesznie Włochy na wieść o śmierci Grimona Eyąuema w 1519 roku. Nie wtajemniczony przez ojca w zawiłości handlowe, młody rycerz nie umiał bronić swoich interesów; przy podziale majątku został podobno orżnięty, wraz ze. swoim rodzeństwem, przez wujków ł ciocie, o czym świadczy jego suplika do papieża. Ale w sumie żołnierka opłaciła się. Składa hołd wasalny swojemu seniorowi, którym jest arcybiskup Jean de Foix, i odtąd przy jego nazwisku też pojawia się określenie „szlachetny". Dzieci jego rodzą się już w tym właśnie stanie. Załatwiwszy sprawy w Montaigne, Piotr wraca do Włoch, do wojaczki. Przełożeni musieli cenić dzielne- 18 go i silnego rycerza, który jeszcze w późnym wieku potrafił wskoczyć w futrze na konia. Zdaje się, że Włochy zaprószyły mu głowę. Uczeni humaniści imponowali nieborakowi i onieśmielali go. Był wobec nich naiwnie ufny, zupełnie bezkrytyczny. Zetknięcie z erudytami miało być dla niego, według niektórych uczonych, prawdziwym wstrząsem duchowym. Przypisywano mu „miłość do literatury, kult dla tych, którzy ją uprawiają, pęd do nauki" (Paul Bonnefon). Bolał nad własną nieuczonością i brakiem biegłości w łacinie. Obserwował włoskie wzory edukacyjne i już wówczas — zdaniem niektórych badaczy — postanowił sobie, że jeśli w przyszłości będzie miał syna, wychowa go podług najświatlejszych metod. Zdaje się, że czuł jednak potem lata wojaczki mocno w kościach. Możliwe też, że — nikomu się z tego nie zwierzając — wrócił z wojny z nienawiścią do zabijania. Nie znamy jego snów, nie znamy urazów ani lęków. Najwyraźniej odrobił wojaczkę nie tylko dla dobra rodu, ale i za cały ród, za wszystkich przyszłych synów. Napatrzył się, nacierpiał, wszy karmił, ale o tych cieniach żołnierskiego rzemiosła nigdy synowi, pogrążonemu w lekturze Cezara, a potem Plutarcha, wolał nie opowiadać. Jesienią -1528 roku, wracając z długotrwałego wojowania, zatrzymał się Piotr-starszy, rycerz gaskoński, w Tuluzie. Studiował tam prawo na uniwersytecie ten drugi Piotr, młodszy o dwanaście lat od brata. W dzielnicy uniwersyteckiej, blisko klasztoru jakobitów, mieszkała zamożna rodzina Lopezów. Z młodziutką i chyba urodziwą Antoniną Lopez swatano spragnionego małżeństwa wojaka. Kontrakt ślubny spisano 12 listopada 1528 roku. Według jednych miała panna wnieść siedem tysięcy liwrów tureńskich posagu, według innych — tylko cztery. Nie było i to mało, ale mniej — twierdzą znawcy — niż taki Piotr Eyąuem mógł do- stać. Nie na pieniądzach mu jednak najbardziej zależało, tylko na pannie, a rodzina jej była ustosunkowana. „Ożenił się w dobrze późnym wieku [...] w czasie powrotnej drogi z Italii". Ślub odbył się 15 stycznia 1529 roku. Montaigne podaje rok 1528, ale to według dawnego stylu, w którym stary rok trwał we Francji do końca marca. Rozdział drugi Z MATKI OBCEJ... Lopez czy też Louppes — to brzmi obco, z iberyjska, co zresztą w ówczesnym Bordeaux nikogo nie dziwiło. Ale zaczęło intrygować biografów drugiej połowy XX wieku. Lopezowie, o których mowa, uchodzili za rodzinę aragońską i było po temu poważne świadectwo: radca Pierrę de Rasteguy de Lancre (ten sam, który zaatakuje pisma Montaigne'a za to, że zaprzeczają istnieniu czarownic, zarazem powinowaty pisarza) napisał, że jego matka była „Hiszpanką z domu Lopezów". A on powinien był wiedzieć! Bywa jednak, że współcześni mniej wiedzą niż potomność. To prof. Theophile Malvezin w swojej „Historii Żydów w Bordeaux" wysunie w r. 1875 tezę, że Lopezowie należeli do tych marranów (czyli nawróconych na chrześcijaństwo Żydów), których wypędzono z Hiszpanii lub Portugalii około roku 1496. Ostrożny zwykle Paul Bonnefon nie miał cienia wątpliwości, że była to rodzina pochodzenia żydowskiego, po nim powtarzali to już wszyscy kolejni biografowie. „Najbardziej francuski z naszych pisarzy" rodził się z matki „obcej". A skoro tak, to czegóż nie dopatrzono się w tym żydowskim pochodzeniu pisarza! Przypisywano temu dosłownie wszystko — i dobre, i złe. A więc jego gorący temperament, ruchliwość umysłową, zamiłowanie do podróży (wieczny tułacz!), skłonność do refleksji 21 i analizy psychologicznej (przypominającą Bergsona i Prousta, zwraca uwagę prof. Pierre Moreau). Wszystko miało brać się z tej krwi (żydowskiej). Bonnefon tłumaczy nią „tolerancyjność Montaigne'a, tajemnicę jego elastycznej natury... umiejętność ukrywania swych właściwych przekonań pod ostrożną terminologią... łatwość asymilacji". Pewien lekarz poświęcił swą pracę doktorską wykazaniu, że Montaigne po matce Żydówce wziął skłonność do neurastenii, chorobliwą próżność, nadmiar ambicji i raz jeszcze tułacza skłonność do wielkich podróży. Inny przypisuje żydowskiemu pochodzeniu chorobę nerek pisarza, na którą, jak wiadomo, zmarł jego ojciec Gaskończyk i cierpiał czysto normandzki marszałek de Matignon. Międzywojenny nacjonalista widzi w nim typowo semickiego ironistę i kosmopolitę bez ojczyzny, pozbawionego poczucia więzi narodowej. Thibaudet, na odwrót, najcenniejsze cechy umysłu pisarza przypisuje tej krwi żydowskiej, podczas gdy Strowski, mimo iż krytykuje rasowe podejście do zagadnienia, wysuwa jednak przypuszczenie, że to u swoich żydowskich krewnych Montaigne nauczył się mówić, iż uważa się za obywatela świata. Czytelnika polskiego nie powinno to specjalnie martwić, traf bowiem chciał, że kiedy Montaigne wyznaje, iż mógłby „przycisnąć do piersi z równą miłością co Francuza" przedstawiciela innej narodowości, wybiera sobie właśnie — Polaka. A ponieważ kolebką rodu Lopezów było Calatayud, Strowski przypomina, że miejscowość miała przeszłość mauretańską, i próbuje odnaleźć w umysłowości autora Prób wpływy islamu. Zdumiewa łatwość i lekkomyślność, z jaką wyciąga się te wszystkie wnioski. Nic własnego człowiek mieć nie może — wszystko odziedziczone, przejęte z krwią ojca, z mle*kiem matki! Kiedy nie można jakiejś cechy 22 przypisać pochodzeniu matki, to przywołuje się na pomoc kupieckie pochodzenie linii ojcowskiej. Dziadek Grimon wolał robić interesy zamiast zadbać o klejnot szlachecki, więc to po nim Montaigne musiał odziedziczyć „niechęć do zaangażowania się politycznego". Ojciec był osobnikiem czynnym, organizacją optymistyczną, trochę płytką, a syn refleksyjny i często „nic mu się nie chciało", więc komentatorzy poczuli się zaniepokojeni o wiele bardziej, niż gdyby się okazało, że ojciec był blondynem, a syn Mulatem. Na szczęście — relacjonuje prof. Trinąuet z tłumioną ironią — dr de Fleury uspokoił opinię publiczną stwierdzeniem, że medycyna zna od dawna „kontrastowe dziedziczenie": po osobniku skłonnym do podniecenia następuje ktoś o skłonnościach depresyjnych i odwrotnie. Można zapytać, czemu tych wszystkich cech — dobrych, lepszych, wspaniałych ł zupełnie złych — nie posiadali całkiem przeciętni bracia Montaigne'a z tej samej przecież mieszanki ulepieni. Czemu najmłodszy brat pisarza był bezmyślnym leniem, awanturnikiem, stronił od ksiąg — po kim te właśnie cechy odziedziczył? Można też przypomnieć, że temperament miał Montaigne raczej gaskoński, chorobę zaś wziął po ojcu. Że odbył tylko jedną długą podróż, lata całe nie ruszał się z Montaigne i właściwie nigdy, jak sam mówił, nie stracił z oczu kurka na swoim dachu. Że znalazł się krytyk (Thibaudet), który, obok „ruchliwości umysłowej żydowskiej", dostrzegł w Montaigne'u „ducha atlantyckiego", czyli dziedzictwo anglosaskie. W r. 1713 Steele w czasopiśmie „Guardian" tak opisuje idealnego dżentelmena: „...jest on wyposażony w taką godność i wzniosłość, na jaką stać człowieka. Do tego bym dołączył umysł jasny, wolny od uprzedzeń, wiedzę rozległą. [...] Człowiek obstający przy swoim, wolny od nieumiarkowanych namiętności, czło- 23 wiek pełen czułości, współczucia i życzliwości". * Maria Ossowska w dalszym ciągu tak referuje poglądy Steele'a na dżentelmena: „...ma to być człowiek skromny, ale nie uniżony, szczery, ale nie posuwający się do impertynencji, usłużny, ale nie służalczy, pogodny i w dobrym humorze". I jeszcze: „Swobodne rozporządzanie wolnym czasem stanowi jeden ze stałych komponentów gentlemana na równi z unikaniem piętna zawodowości". Montaigne był skończonym typem dżentelmena! A nawet, wziąwszy pod uwagę daty i późniejszą popularność pisarza w Anglii, prekursorem i wychowawcą tego typu, jeszcze na wyspach brytyjskich nie rozwiniętego. Mamy więc Anglika, jeśli komuś na tym zależy. I z większym prawdopodobieństwem: „Zachowują się w moim domu ślady dawnego naszego krewieństwa" (z Anglikami), (II, 325). To prawda, że stronnicy „matki Żydówki" dysponują niebłahymi wskazówkami. W r. 1507 zredagowano w Hiszpanii „zieloną księgę" — „Libro verde de Ara-gon" — tamtejszą Księgę Chamów, złośliwy opis rodzin świeżo nawróconych na chrześcijaństwo. Jest w niej mowa o Lopezach z Villanova pochodzących od Meira Passagona z Calatayud, który z kolei pochodził od Mojżesza Passagona. Ponieważ stryj Antoniny Ey-quem pisał się „Lopez z Villeneuve", mogło nie być wątpliwości, że trop jest właściwy. W roku 1937 profesor amerykański Cecil Roth ułożył całe drzewo genealogiczne: od Mojżesza (Passagona) do Michała (Montaigne'a). Jednakże, całkiem jak w Biblii, chronologia była miejscami nieprawdopodobna — Sarah rodziła dziecko w osiemdziesiątym roku życia, Rebeka wychodziła za mąż mając lat trzy — ojciec Antoniny osiedlając się samodzielnie w Tuluzie miałby 2 lata, * Przytaczam za Marią Ossowska, Ethos rycerski i jego odmiany, PWN 1973. co nawet jak na cudowne żydowskie dziecko trąci przesadą. Roger Trinąet zwraca uwagę, że hiszpańskie „zielone księgi" były drukiem już w zamierzeniu oszczerczym — podobnie zresztą jak polska Księga Chamów; właśnie z powodu tego zniesławiającego charakteru król Filip IV nakazał w r. 1623 ich zniszczenie. „Jest rzeczą znamienną — dodaje Trinąuet — że w stuleciu (szesnastym), któremu nieobcy był antysemityzm, nikt nie rzucał insynuacji w sprawie pochodzenia matki Montaigne'a". Brantóme i Józef Scaliger drwili z kupieckiej przeszłości Montaigne'a („ci sprzedawcy śledzi"), ale nie z żydowskiej! Ani Próby, ani Dziennik podróży nie dają w sprawie pochodzenia autora żadnych wskazówek, a w każdym razie żadnych dowodów. Nie twierdzę, zastrzega się ostrożnie profesor Trinąuet, że Lopezowie byli od pokoleń rodem chrześcijańskim, ale też nie ma dowodów na to, by byli ochrzczeni dopiero od niedawna. Ta' sprawa, tak pasjonująca mon-tenistów, „pozostaje otwarta" — według słów profesora. Ale — ponieważ Pedro Lope^z, ten tuluzański, ożenił się z rodowitą Francuzką, panną Honoratą Du-puy — to nawet gdyby sam był stuprocentowym se-mitą (co nie jest pewne) — Michał Montaigne miałby tylko 25% semickości w sobie, nie podlegałby prześladowaniom wydziału do spraw rasy Generalnej Guberni i nie musiałby się ukrywać. Ale co wiadomo na pewno? Wiadomo więc, że w końcu szesnastego stulecia mieszkał w Saragossie kupiec Antonio Lopez, rodem z Calatayud, bez przydomka „de Villanova". Czy pochodził z rodu od pokoleń chrześcijańskiego, czy od Lopezów niedawno nawróconych — nie sposób rozstrzygnąć. W każdym razie był to dziadek późniejszej Antoniny Eyąuem, matki pisarza. Jest rzeczą pewną, że ów Antonio miał brata Juana, który przeniósł się do Tuluzy i zmarł tu w roku 1498 jako go- 24 3 — Ja, Michał... 25 racy katolik. I że miał mnóstwo sióstr, z których o jednej będzie jeszcze mowa. Antonio z Saragossy spłodził' dwóch synów — starszy z nich, także Antonio, przeniósł się do Bordeaux, młodszy zaś, Pedro, do Tuluzy, zapewne ściągnięty przez stryja Juana, w r. 1492. Obaj młodzi Lopezowie wzbogacili się we Francji na handlu pastelą i wkrótce wrośli w środowisko miejscowe: tuluzański Pedro stał się Pierre'em, bordoski Antonio — Antoinem z dodatkiem „de Villeneuve". A co z ową siostrą? Otóż wiemy, że miała na imię Leonora i że wyszła za mąż za innego Lopeza, imieniem Gil. I tu ślad jest najciekawszy: bowiem Gil Lo-pez, kupiec z Saragossy, rzeczywiście pochodził od mar-ranów i rzeczywiście był potomkiem owych nieszczęsnych Passagonów z Calatayud. Dziadek Antoniny Ey-quem nie był może marranem, ale był na pewno szwagrem marrana. Ów Gil Lopez, prześladowany przez Inkwizycję, uciekł w r. 1491 do Avignonu — było to wówczas najbezpieczniejsze miejsce dla prześladowanych Żydów. Kiedy zmarł w roku 1526, Antonina miała lat trzynaście. Ponieważ był jej ciotecznym dziadkiem, dziewczyna mogła o nim słyszeć, myśleć ze współczuciem i nabrać wstrętu do prześladowań religijnych. Nie jest wykluczone, że poznała go osobiście — starzec miał co opowiadać, a mówił zapewne malowniczą, trochę dziwaczną mieszaniną narzeczy romańskich. Nie było w życiu matki Montaigne'a metafizycznej wspólnoty krwi z Żydami — mogło być poczucie wspólnoty wobec prześladowań. Ucieczka Gila Lopeza do Francji w r. 1491 pozwala lepiej zrozumieć przyczyny emigracji synów Antonia z Saragossy w następnym roku. Pęd emigracyjny działa zaraźliwie: słuchajcie, szwagier Gil schronił się do Awinionu — może by chłopcy też wyjechali? Bo kto wie, co tu jeszcze się stanie? Jest to rok, w którym Krzysztof Kolumb wypływa trzema okrętami na ocean 26 szukając zachodniej drogi do Indii, wydarzenie nie bez znaczenia dla wielkich firm kupieckich. Ale Antonio z Saragossy ma swoje własne kłopoty: trzeba zabezpieczyć chłopców, zdecydował wysłać ich z domu — ale dokąd? Awinion jest miastem, w którym dobrze jest obracać w palcach różaniec, ale nie ma tam żadnej przyszłości. Co innego Bordeaux. Co innego Tuluza, stolica Langwedocji. Pastele, w których „robią" saragoscy Lopezowie, dają w jej okolicach obfitszy plon niż w Aragonii! Brat Juan zapuścił tam już korzenie, już zowie się Jean — czyż nie zaopiekuje się Pe-drem? Z Bogiem, chłopcy! Chłopcy dawali sobie dobrze radę, Antoni bordoski doczekał się trzech synów, Piotr tuluzański miał synów i córki, dzięki jednej z nich jego osoba nie ulegnie zapomnieniu. Antoni, potentat finansowy, robi w Bordeaux interesy z Eyąuemami. Jego syn Bertrand zostaje radcą Parlamentu Miejskiego. Szkoda, że nie ma córki, mógłby ją wydać za młodego rycerza Piotra Eyąuema! Nie tylko dobra partia, ale i w sam raz dla Lopezów: swoi ludzie, uczciwi kupcy, nie będą zadzierali nosa, a przecież już szlachta. Związek z nimi to awans najbardziej upragniony, bo nie zanadto gwałtowny. Antoni nie ma córki, ale przecież Pedro ma ich aż trzy, Antosię już czas za mąż wydać, a że Piotr Eyąuem wraca z wojaczki — więc?... Tak doszło do znanej nam już transakcji. Przyszły pisarz nabył dzięki niej nie tylko „skłonność do refleksji" etc., ale także ogromną ilość wujków, cioć, kuzynów dalszych i bliższych, którzy, odpowiednio rozlokowani po radach i parlamentach, tworzą razem potężny klan. Po ślubie piętnastoletnia (jak się zdaje) małżonka przybyła do Montaigne. Trzeba było mieć dużo charakteru i taktu, nawet pewnego zasobu mądrości życiowej, by w tym wieku nie dać się zatłamsić w obcym domu. Antonina musiała być nie lada indywidual- 27 nością. Wszystko wskazuje na to, iż z miejsca objęła rządy w Montaigne. Trwały one cztedzieści lat, aż do śmierci męża, po której seniorem rodu został Michał. O tych czterdziestu latach swoich rządów pisze .z dumą i nie bez pewnej kłótliwości w testamencie. Wydziedzicza w nim swoją wnuczkę, a córkę Michała, Leo-norę, jako osobę dostatecznie bogatą. Można się domyślać, że Antonina nie była pozbawiona uroku osobistego, szczególnie, w młodości. Piotr Eyąuem był, jak się zdaje, pod pantoflem. Antonina taktownie nie wtrącała się do spraw zastrzeżonych dla pana domu, a więc np. do wychowania synów, ale w tym, co dotyczyło uprawnień żony, miała być nieubłagana. Montaigne • narzeka w Próbach na chimeryczność kobiet, zrzędld-wość i gadulstwo — dotyczy to najpewniej żony, z którą tu i ówdzie wyraźnie w swym dziele polemizuje, ale mogło też dotyczyć i matki, której nigdy nie wspomina. Rządy dziewczęce przerywane były przez częste porody: między rokiem 1529 a 1536 Antonina rodziła sześć razy! Michał był trzeci, jak wiemy, ale pierwszy, który wyżył. Rzekomo jedenastomiesięczna ciąża matki była chyba legendą rodzinną, a może nawet żartem zainspirowanym przez Pantagruela — medycyna XVI wieku zainteresowałaby się takim fenomenem. Ale to pewne, że ojciec drżał o życie niemowlęcia. Jak również i o zdrowie młodziutkiej żony. Mały Michał zostaje oddany do mamki na wieś. Mleko zdrowej, krzepkiej kobiety ma wzmocnić dziedzica rodu. (Któryś z biografów uznał, że ojciec chciał w ten sposób oddalić chłopca od matczynego dziedzictwa judeo-chrze-ścijańskiego.) Kim byłaś, wiejska kobieto, która odchowałaś małego Micheau (tak go nazywano, nawet w niektórych dokumentach) i wyrwałaś go śmierci? Nie wiemy! Miejscowa tradycja, nie do pogardzenia, uważała, że szło o mieszkankę wsi Papessus. Jeśli to prawda, to 28 Montaigne spędził niemowlęctwo w chacie drwala, wśród ludzi nawet jak na owe czasy wyjątkowo prymitywnych. Większość mieszkańców wsi nosi nazwisko Papessus, a że, jak wiemy, rodzicami chrzestnymi dziecka byli chłopi, nie jest wykluczone, że nasza karmi-cielka była żoną drwala Michała Papessus. - Oddając syna do mamki (nie wiemy, za zgodą Antoniny czy wbrew niej) ojciec idzie za powszechnym zwyczajem ówczesnych sfer wyższych. Zwyczaj ten zresztą spotykał się z potępieniem. Występował przeciwko niemu Erazm z Rotterdamu. W roku 1533 — czyli tym samym, w którym mały Micheau został oddany na wieś — zaatakował tę procedurę w wydanym w Wenecji traktacie kardynał Sadolet, wzięty publicysta. Ach, już w starożytnym Rzymie!... Kwintyliana np. niepokoiła — przypomina prof. Trinąuet — wadliwa wymowa mamek. Żadne krytyki jednak nie pomogą, dopóki nie pojawi się Jan-Jakub Rousseau i nie zrobi mody na kult natury. Wielkie damy zaczną karmić niemowlęta publicznie w lożach teatralnych. Między karmieniem dziecka przez mamkę a przeniesieniem go do warunków prymitywnych jest jednak spora różnica. Podejrzewamy tu inicjatywę ojca-eks-perymentatora, ojca z pomysłami. „Dobry ojciec [...] oddał 'mnie od kolebki na wychowanie na folwark i trzymał tam tak długo, jak długo potrzebowałem mamki, ba, dłużej; zaprawiając mnie do najbardziej lichego i pospolitego trybu życia..." Hartował syna i zbliżał do natury! „Emilem XVI-go wieku" — nazywa małego Micheau profesor Trinąuet. Ale słuchajmy dalej Montaigne'a. „Ojciec miał w tym jeszcze i inny cel: mianowicie zbliżyć mnie do ludu, do tego stanu, który potrzebuje naszej pomocy. Uważał, iż raczej przystoi spoglądać ku temu, który wyciąga do mnie ręce, niż ku temu, który pokazuje mi plecy. To była też przyczyna, dla której dał mnie trzymać do chrztu 29 osobom lichszego stanu, aby mnie skumać z nimi i związać". Zobaczymy potem, czy to wszystko miało jakieś konsekwencje w życiu pisarza Michała de Montaigne. Sam proceder wywołał w nim jednak, po latach, coś w rodzaju moralnego oburzenia. „Dla bardzo lekkiej korzyści wydzieramy .codziennie rodzone dzieci z ramion matek i dajemy owym matkom nasze do żywienia". My —* to znaczy czytelnicy Prób, ludzie z towarzystwa, szlachta. Wydzieramy — nic nie odbywa się dobrowolnie. Gorzej, bo „bronimy im nie tylko karmić swe dziatki... ale nawet mieć o nie jakąkolwiek pieczę, iżby w całości poświęciły się służbie naszych dzieci". Teraz następuje uwaga, która może się odnosić do owych Papessusów ze wsi Papessus: „Owo widzimy u przeważnej ilości (mamek), jak wnet rodzi się, siłą przyzwyczajenia, zastępcze przywiązanie, silniejsze niż tamto naturalne, i większa troska o wychowanie dzieci przybranych niż własnych". Do wszystkich ciotek i wujków, rodzice dodali Michałowi nie znaną nam ciotkę o opiekuńczym instynkcie, młodą; i hożą wieśniaczkę z Papessus. Rozdział trzeci MICHEAU-ŁACINNIK Piotr Eyąuem miał „sąd bardzo jasny — świadczy syn — mimo iż wspierał się jedynie na doświadczeniu i naturalnym rozsądku". Michała Montaigne'a, kiedy to napisze, nie będzie krępowało, że ojciec nie miał wykształcenia i że nie był oczytany — w oczach szlachty nie ma w tym nic gorszącego, przeciwnie, to właśnie uczyni z jego ojca, pachnącego jeszcze poniektórym soloną rybą, rębajłę z rękami po łokcie we krwi. Słowa te padną dopiero w ostatniej ćwiartce stulecia, kiedy wróci moda na szorstkość i brutalność. Na razie panuje nam miłościwie Franciszek I, przyjaciel muz i protektor humanizmu. Właśnie założył niezależne od Sorbony College Royal (przekształci się ono w XVII w. w College de France, jednym z jego profesorów zostanie Adam Mickiewicz). W kolegium tym studiuje się trzy języki starożytne: łacinę, grekę i hebrajski. Księgarze robią dobre interesy na podręcznikach greki i hebrajskiego, kilkaset egzemplarzy roz-chwytano, mimo iż Sorbona potępia samą znajomość tych języków jako heretycką. W Nerac Małgorzata Nawarrska gromadzi u siebie poetów i uczonych, co nie może zostać bez wpływu na całe Południe, w tym oczywiście i Bordeaux. Wieść niesie, że roi się na jej dworze od wyznawców nowej wiary. Niejeden i u nas skłania się ku reformatorskim nowinkom, ale trzeba z tym teraz ostrożnie, z Paryża donoszą, że zapłonęły 31 tam stosy, kapryśny król, niedawno jeszcze zwolennik tolerancji, teraz poczyna sobie despotycznie i po barbarzyńsku. Ten król, któremu utrwalono w historii opinię przyjaciela sztuk i humanistów, lubi efektowne widowiska — trochę jak Neron, trochę jak kibic sportowy — i przygląda się wraz ze swoim dworem płonącym na stosie grzesznikom (jest wśród nich bakałarz, który tym zawinił, że w piątek jadł mięso). Powiadają, że reformatorzy rozjuszyli króla swoim brakiem umiaru: na drzwiach sypialni królewskiej przykleili afisz atakujący Kościół — nazajutrz po spotkaniu Franciszka I z papieżem, i to w okresie, kiedy czternastoletni książę Orleanu ma się żenić z papieską bratanicą. Na milę pachnie prowokacją! Ale może to tylko zacietrzewienie odbierające przytomność umysłu, ma ono to do siebie, że działa jak prowokacja. Czy więc król odwrócił się na zawsze od tolerancji? — niepokoją się ludzie umiarkowani. Nagle jednak wszystko się uspokaja — znowu „odwilż"! („Świat jest wiekuistą huśtawką" — napisze Montaigne). Powody są polityczne: oto cesarz Karol V zagraża Tunisowi; kiedy go zajmie, wyzwoli tym samym dwadzieścia tysięcy chrześcijańskich więźniów, ale to nas nie powinno wzruszać — racja stanu Francji jest, jak często później, po stronie muzułmańskiej. Arcykatolicki król Franciszek może w Rzeszy Niemieckiej liczyć tylko na protestantów, na ich konflikt z cesarzem. Trzeba więc szybko wygasić stosy na placu Greve i Maubert. W Bordeaux niejeden bakałarz odetchnie z ulgą. Ci, którzy potrafią jeszcze trzeźwo myśleć, dostają niezłą lekcję relatywizmu. Tak czy owak, znajomość łaciny jest nadal aktualna, a nawet coraz bardziej. Weterani wojen włoskich szepczą rozdrażnieni, że Dwór nie wynagradza ich zasług dygnitarstwami, bo brak im wykształcenia. Piotr Ey-quem na pewno jest w tym dobrze zorientowany. 32 A więc jego Micheau musi otrzymać staranną edukację, i to zgodną z ostatnim krzykiem mody. Idzie o to, aby była skuteczna. W sali Parlamentu organizuje się popisy oratorskie miejscowych łacinników. Rajca Piotr Eyąuem siedzi, słucha, podziwia, może i podziw swój wyraża głośno, ale pewnie niewiele z tych oracji rozumie. I postanawia sobie, że Micheau nie dozna podobnych upokorzeń. Podczas gdy chłopiec przebywa w prymitywnej chacie drwali, ojciec zasięga rady uczonych -ludzi. Bordeaux ma już swoje kolegium Gujenny, nowym rektorem jest Portugalczyk Andrzej Gouvśa, sławny uczony, wykładowcy to Cordier, Rabier, Zebedee, zdolni, zapaleni, wszyscy są zwolennikami metod Erazma z Rotterdamu. Erazm — przypomina prof. Trinąuet — wydał w 1529 roku książkę O wychowaniu chłopców (De pueris statim ac liberali-ter instituendis), ją to podobno zalecają bakałarze panu rajcy: tak wychowuj, waszmość, syna. Wszyscy utrzymują to samo: mały Rzymianin dlatego tak biegle mówił po łacinie, jeść wołał, pić i klął w tym języku, że był to jedyny język jego dzieciństwa. Stwórzmy więc Michałkowi sztuczny Rzym! Trzeba się spieszyć, >NK bo dziecko zaczyna już gaworzyć... v^ Mniej więcej w tym czasie, kiedy gasły ostatnie stosy na paryskich placach, zabrał rajca Eyąuem swojego Micheau ze wsi do dworu. Zupełna zmiana w życiu dziecka! Nie dziwiłoby nas, gdyby w jej następstwie chłopiec doznał jakiegoś trwałego urazu. „Ojciec [...] powierzył mnie pewnemu Niemcowi (który umarł jako sławny lekarz we Francji), zgoła nie znającemu naszego języka, a za to bardzo biegłemu w łacinie. Ten, umyślnie sprowadzony w dom w tym celu i opłacany sowicie, nie odstępował mnie niemal na krok. Miał przy dwóch jeszcze innych, mniej znamienitych w wie-wszędzie za mną dążyli i ułatwiali mu zada-yscy oni nie odzywali się do mnie w innym 33 języku jak po łacinie" (I, 265). Odgrodzono go od języka powszechnego. Ojciec, matka, domownicy, słudzy — każdy musiał się nauczyć tych trochę słów łacińskich potrzebnych do porozumienia się z dzieckiem. „I każdy uczynił w tym nad podziw postępy". Latyni-zowali tak zawzięcie, że „spłynęło to po trosze aż na okoliczne wioski, gdzie jeszcze dotychczas trwają [...] niejakie nazwy łacińskie narzędzi i rękodzielników". On sam miał już przeszło sześć lat, „przez które równie nie usłyszałem gwary francuskiej albo perygordz-kiej, co arabskiej". Skutek? „Bez żadnego wysiłku, bez książki, gramatyki i reguł, bez rózgi i łez, nauczyłem się (łaciny) w całej czystości, w jakiej mistrz mój ją posiadał". Ojciec nie szczędzi pieniędzy („opłacany sowicie") i zabiegów organizacyjnych, żeby zrealizować swój pomysł. Udaje mu się to, ale nigdy się nie dowiemy, jakim kosztem. Ma to wszystkie cechy eksperymentu ąuasi-naukowego, w którym syn gra rolę małpki doświadczalnej. Rosną jego bracia, Tomasz o rok młodszy, Piotr o dwa — nie ma śladu, żeby ojciec dołączył ich do swoich eksperymentów albo żeby w ogóle ich wychowanie różniło się w czymkolwiek od pospolitego. Ci dwaj młodsi chowają się zdrowo, normalnie, są dziećmi ziemi perygordzkiej, a nie sztucznego Rzymu. Może przy nich pani Antonina zaprotestowała — dość tych eksperymentów! — a może sam pan ojciec uznał, że jedna małpka doświadczalna wystarczy. Uczeni monteniści szukali po archiwach nazwiska Niemca, który rzucił bakałarstwo, został medykiem i dorobił się sławy i pieniędzy. Bez skutku. Zastanawiali się też, ile prawdy jest w relacji Montaigne'a o jego wychowaniu. - Większość przyjmuje ją całkowicie, niektórzy wykazują pewien sceptycyzm. Ale i on dotyczy szczegółów — nie samego faktu „naturalnego" nauczania łaciny. W 1564 roku, a więc kiedy Michał 34 ma już lat dwadzieścia jeden, Mathurinus Cordier — dawniej wykładowca kolegium Gujenny, czyli ktoś, kto mógł być doradcą Piotra Eyąuema — wydał podręcznik w formie dialogów (CoUogues) między uczniami; jeden z tych uczniów nazywa się Montanus, wychowany jest po łacinie, po francusku- zaś rozmawia tylko z matką. Ale jednak z kimś rozmawia — różnica bardzo istotna! W każdym razie Paul Bonnefon nie wierzy, aby Michał całkowicie nie znał miejscowego języka. Słusznie zauważa, że inteligentnemu dziecku dwujęzyczność nie sprawia trudności — i nie trzeba było wprowadzać aż tak drastycznych środków, by osiągnąć naturalną znajomość łaciny. A musiały one być drastyczne: weźmy choćby współżycie z rodzeństwem.* Jeśli ojciec chciał odciąć najstarszego syna od wszelkich wpływów, to przede wszystkim zmuszony był odgrodzić go od młodszych braci — takim szkrabom trudniej narzucić dyscyplinę niż sługom i pokojowej. Chłopak, któremu nie pozwalają porozumieć się z własnymi braćmi — cóż za dziwadło rośnie! Raczej wolę przyjąć, że jednak znajdował sposobność bawić się z nimi, że uczyli go cichcem swojej soczysto-dziecięcej gwary, że wspólnie przedrzeźniali jego łacińskiego wychowawcę. W księdze nie ma o tym ani słowa, ale księga ma służyć przykładowi, winna przedstawić pod rozwagę czytelnikowi pewien czysty model wychowawczy, metodę kompletną i dla dobra tej metody (dla dobra księgi) opisujemy dziecko, które rośnie w warunkach * Oto rodzeństwo Michała: Tomasz, ur. .1534, pan Beaure-gard, ożenił się z Jacąuette d'Arsac i został panem d'Arsac; Piotr, ur. 1535, pan La Brousse; Joanna, ur. 1536, wyjdzie za-mąż za pana Lestonnac; Arnaud, ur. 1545, kapitan de Saint--Martin, od posiadłości, którą odziedziczył po wuju; Leonora, ur. 1552; Maria, ur. 1554; Bertrand, ur. 1560, będzie wychowankiem Montaigne'a i stanie się panem de Mattecoulon. 35 niezwykłych. Rozważcie to sobie, czytelnicy — ja nie namawiam, ja przedstawiam. I mniejsza o szczegóły. Montaigne na przykład twierdzi, że owe plany wychowania zostały przez ojca przywiezione z Włoch, co jest raczej mało prawdopodobne. Zdaniem prof. Trinąueta — właśnie we Włoszech stawiano wyżej wykształcenie publiczne od domowego i nie zalecano zaczynać edukacji zbyt wcześnie. Pomysł musiał wyjść od panów wykładowców kolegium bor-doskiego, którym zależało na wypróbowaniu zaleceń ich mistrza Erazma — twierdzi Trinąuet, który i Erazmowi poświęcił cenne prace. To, że zamysł wprowadzał w życie Niemiec, potwierdza tę hipotezę — większość pedagogów niemieckich byli to zawzięci eraz-miańczycy. Traktat Erazma dotyczył co prawda nie syna zwykłego szlachcica, ale wychowania przyszłego księcia, a więc kogoś, kto mógł się obejść bez znajomości języka ludu,.ale to tylko mogło podniecić ambicję i pochlebić próżności Eyąuema — zauważa Ro-ger Trinąuet. Micheau będzie wychowany jak książęcy syn! „Ponieważ niektórzy powiadają, iż delikatny mózg dzieci mąci się od tego, gdy je budzić rankiem nagle i wydzierać tak ze snu (w którym pogrążone są o wiele głębiej niż my dorośli) gwałtownie i przemocą, ojciec kazał mnie budzić dźwiękiem jakowegoś instrumentu; i zawsze bawił przy mnie ktoś wyćwiczony W tej sztuce" (I, 266). Mały książę! Erazm zalecał łagodność — ojciec się ku temu przychyla. Czy z podobną delikatnością budzono w Montaigne pozostałe dzieci — nie wiadomo. (Można tu zwrócić uwagę, że jeszcze delikatniej jest w ogóle dzieci nie wyrywać ze snu — niech się same obudzą). W pierwszym wydaniu Prób był wymieniony instrument: miał to być szpinet. W następnych wydaniach „szpinet" znika, jest już tylko „jako-wyś instrument". Amerykanin Floyd Gray twierdzi 36 w swej pracy Le style de Montaigne, że szpinet został tu wprowadzony ze względów stylistycznych — pisarz był wrażliwy na materię słów i rzeczy, czuł, jak bardzo przedmiot zdobi narrację. Po wyjściu dwóch pierwszych ksiąg mógł ktoś z domowników zwrócić autorowi uwagę, że się trochę zagalopował („Michale, nie było żadnego szpinetu!"), trzeba było wprowadzić „jako-wyś instrument". Czy mały Micheau przeciwko takiemu życiu się nie buntował? Montaigne w Próbach nie tylko się nie skarży, ale twierdzi, że dzieciństwo jego było miękkie i łagodne. Ale to nie wyklucza smutku. Oglądane z dystansu, po latach — mogło stanowić powód do dumy, tak było oryginalne. Nikt takiego nie miał!... Ale spróbujmy sobie wyobrazić sytuację dziecka. Odbierają go z dnia na dzień mamce z Papessus — teraz już niani, przecież chłopak zaczyna gaworzyć — odgradza się go od niej i jej męża, jako że ci biedacy mówią tylko miejscowym narzeczem. Popełnia się gwałt na pierwszym gorącym przywiązaniu! Dziecko tęskni, traci apetyt. Poza preceptorem i jego dwoma pomocnikami wszyscy dokoła raczej Michałka unikają, nie jest bowiem przyjemnie zdawać nieustannie egzamin ze swojej łaciny. Wciąż słyszy ludzi zająkujących się. Nawet ojciec, nawet matka. Matka woli przebywać z młodszym rodzeństwem (są co do tego aluzje w Próbach nie pozbawione goryczy) — ci są jej, są pogodni, rozdokazywani, nie hoduje się ich w klatce. Micheau jest łagodny i posłuszny, ale dziwnie przy tym „ociężały, miękki i uśpiony [...] niepodobna było wyrwać mnie z tej gnuśności, nawet dla zabawy" (I, 267). Jak się bawić z nim i radować — po łacinie? „Dowcip mój był powolny i szedł jeno o tyle, o ile go ktoś prowadził, pojmowanie późne, lotność myśli mdła; do tego nieprawdopodobny brak pamięci". Micheau-łacinnik wałęsa się smutny, niemrawy, nikt nie wie dlaczego. 4 — Ja, Michał... 37 Widzimy tu dziecko przytłoczone, stęsknione do ludzi z Papessus, do matki, do rówieśników, a pewnie i do ruchu. Zaniedbano bowiem ćwiczeń fizycznych, które lekceważył Erazm, zalecał je za to pogardzany przez latynizatorów Rabelais. „To, co widziałem, widziałem dobrze, i pod tą ociężałą skorupą żywiłem pojęcia śmiałe i mniemania ponad wiek". Milczące i lękliwe dziecko obserwuje bacznie świat, samotność skłania je do rozmyślań, rośnie chłopiec wydelikacony i wrażliwy, stąd wywodzi się jego refleksyjność, stąd pokrewieństwo z Proustem, a nie z tajemniczych (i nader wątpliwych) związków krwi. Montaigne nigdy nie upomni się o krzywdę tego dziecka. Również i ten ojciec eksperymentator pozostanie dla niego, przynajmniej w Próbach, najlepszym z ojców. A Rzym starożytny stanie się dla Montaigne^ — kiedy osiągnąwszy wiek męski wycofa się do swojej wieży — krainą utraconego dzieciństwa. Będzie to świat lepszy, bliższy ideału, świat, w którym umieścił swoją nostalgię. „Rzymianinem zabłąkanym w XVI wiek" — nazwie go komentator. Sceptycyzm Montai-gne'a, tak przenikliwy, nie ogarnia, przynajmniej w początkowej warstwie Prób, świadectw- starożytnych. Broni sław antyku przed pisarzami współczesnymi, którzy podsuwają im „mizerne przyczyny i pobudki" (I, 334). On, tak zuchwały w swoim analitycznym drążeniu, naraz ma za złe odbrązawianie bohaterów. „Chętnie bym tych ludzi wywyższył" — wyznaje. W innym miejscu zmierza się, że „łacno poddaję się powadze starożytnych mniemań". Wszystko, co pisze o państwie Sparty, jest zdumiewająco bezkrytyczne. Montaigne-indywidualista zaleca nam nieoczekiwanie szczęście mrówek. (Co się czasem zdarza rozczarowanym intelektualistom). W sławieniu duszy Cezara tak się zapędza, że wywyższa go za uczynki, które, gdyby je popełnił kto inny, obudziłyby na pewno jego zwykle 38 nieomylną czujność etyczną: na przykład za uśmiercenie sługi (umiłowanego! cóż za „rzymska dusza"!), który wzbudził namiętność w pewnej patrycjuszce i pozwolił sobie z tego skorzystać. „Mimo iż nikt się o to nie skarżył" (II, 518) — podziwia Montaigne, naraz ślepy i głuchy. Rzymskie dusze! Współcześni nie mogą dorównać starożytnym ani w dobrym, ani w złym — twierdzi. Żołnierze Mariuszowi, mimo ładunku o wadze sześćdziesięciu funtów, „byli gotowi uczynić pięć mil w pięć godzin. Ich dyscyplina była o wiele twardsza niż nasza" (II, 95). Wieczne złudzenia! Cyceron daruje wolność niewolnikowi, który donosi mu, że zgromadzenie, na którym miał przemawiać, do czego nie był przygotowany, odłożono do następnego dnia. Co za ulga: może teraz spokojnie obmyślać swoje piękne okresy. Moralista mniej zaślepiony zastanowiłby się chwilę nad losem owego niewolnika. Montaigne nie chce o tym myśleć, odpycha początkowo wszystko, co z Rzymu czyniło, według gniewnej a sprawiedliwej oceny H. G. Wellsa w jego Historii świata, „demokrację neander-talską". Krótki rozdziałek księgi drugiej O u>ieZkości Rzymu należy do najmniej interesujących w całych Próbach. Do Cycerona Montaigne ma stosunek raczej niechętny, ale przyjmuje bezkrytycznie te jego świadectwa, które wywyższają umiłowany Rzym: „Gdzie i który, nawet średniej miary gladiator wydał jęk? Albo z bólu fizycznego twarz choć skurczył? Który z nich nie zachował męskiej godności walcząc stojąco, ba, nawet gdy już leżał na ziemi? Który z nich, upadłszy, cofnął szyję przed mieczem, co mu z rozkazu ludu miał przeszyć gardło?"* Ani śladu wątpliwości, że tak heroicznie się to wszystko toczyło, jak Cyceron przedstawia. * Tłum. z łaciny Tadeusz Sinko i Edmund Cięglewicz. 39 Zdumiewa zachłystywanie się Montaigne'a walkami gladiatorów, ich nieustraszonością („był to w istocie wspaniały przykład i bardzo owocny dla wychowania ludu"), i to tak dalece, że zaczynają ogarniać wątpliwości, czy ten Gaskończyk sobie nie kpi. Niestety, nie — wszystko serio! W rozważaniach o nadziei przytacza myśl Pentadiusa: „Nadzieję ma nawet zwyciężony na srogiej arenie gladiator, chociaż groźny tłum palcem daje zgubny znak". Wolał początkowo nie dopuszczać do siebie myśli, że ten tłum jest nie tylko groźny, ale i ohydny. Trudno nam dziś zrozumieć, dlaczego tyle wielkich umysłów wykazywało zupełną obojętność dla ludzkiego cierpienia i dla zbrodniczej niesprawiedliwości, kiedy mowa była o starożytnych. Jedynym wytłumaczeniem jest chyba to, że starożytność była dla humanistów krainą utopii, swoistym science-fiction, tyle że nie datowanym w nieokreślone futurum, ale w przeszłość. Była marzeniem o minionym Złotym Wieku, którego cnoty powinny nam przyświecać. Powodowało to konieczność robienia uników, pewnych spraw lepiej było nie poruszać. Montaigne nie stanowi tu wyjątku, jego casus jest tylko bardziej skomplikowany — nostalgia za starożytnością łączyła się u niego, jak wiemy, z nostalgią za światem dzieciństwa. Jest rzeczą interesującą, że pierwszą książką, która miała oddziałać na jego „gwałtowną wyobraźnię", były Przemiany Owidiusza, zawierające właśnie pochwałę Złotego Wieku. Drogi ludzkości nie wyobrażano sobie jeszcze wówczas jako ciągłego postępu. Współcześni Montaigne'a, i on sam, nie dostrzegali go zresztą w zdobyczach wiedzy od czasów starożytnych. W niejednej dziedzinie cofnięto się i teraz trzeba było odrabiać z mozołem zaniedbania stuleci. Toteż to, co było autorytetem naukowym przed naszą erą, zachowało w dużym stopniu swój autorytet w ciągu wieku XVI. Jeśli przyszłość przedstawiała się mgliście i ponuro — wyobrażano ją sobie jako sąd ostateczny, koniec świata, miała wszelkie cechy myślenia katastroficznego — to przeszłość, całkowicie fantastyczna, stanowiła źródło inspiracji i zagrzewała do buntu. Biblia opowiadała o tym, że kiedyś był raj, a potem zaczęła się nędza, Platon mówił, że ludzie byli jako bogowie, a później się zdegenero-wali, Luter odwoływał się do czystości dawnego Kościoła, do wskazań Ewangelii porzuconych przez hierarchię rzymską. Wszystkie ruchy rewolucyjne, buntownicze powoływały się na jakąś idealną przeszłość, w której ludzie byli sprawiedliwi i równi sobie. „Kiedy Adam orał, a Ewa przędła, kto wówczas był sługą?" — pytała angielska średniowieczna pieśń buntownicza Johna Balia. Nie o nowy, lepszy świat walczyli buntownicy, ale o powrót do starego, rzekomo idealnego, o przywrócenie praw, rzekomo utraconych. I tak będzie aż do Rewolucji Francuskiej. A ona sama — czyż nie inspirowała się ideami Jana-Jakuba? Rousseau rozpalił umysły rozpamiętywaniem dawnych dobrych czasów, kiedy natura w ogóle i natura, ludzka w szczególności jeszcze były nie skażone przez cywilizację. Nawet trzęsienie ziemi w Lizbonie, które tak oburzyło Voltaire'a, Rousseau usprawiedliwiał jako dzieło nieomylnej natury. Toteż jeśli sceptyczny Yoltaire trafiał do intelektualistów, to Jan-Jakub, optymistyczny czciciel natury, trafiał do wszystkich. Zauroczenie Rzymem nie mogło u Montaigne'a trwać wiecznie. Tu i ówdzie, szczególnie w dopiskach wydania pośmiertnego, obserwujemy trzeźwienie starzejącego się pisarza. Ma dużo chłodniejszy stosunek do tych „niebiańskich żywotów" — pozwala sobie polemizować nawet ze stanowiskiem Sokratesa, dla którego ma niekłamaną cześć. Juliuszowi Cezarowi ma teraz za złe, że „wszystkie piękne skłonności pokalał i zdławił ów wściekły szał ambicji". Z ironią pisze o Ce- 41 żarze, że lubił „przedstawiać swoją zmyślność w budowie machin", chcąc uchodzić przez próżność za wybornego inżyniera, „mimo iż jest to talentem o wiele tańszym". Jeszcze mocniej wyrazi się w innym miejscu: „Wstręt we mnie budzą te oszalałe podjudzania owej innej obłąkanej duszy". To też o Cezarze — takim, jakim go pokazuje poemat Lukana. Zmienia się również stosunek do walk gladiatorów, słyszymy wyraźnie nutę potępienia: „Natury krwiożercze w stosunku do zwierząt objawiają wrodzoną skłonność do okrucieństwa. Skoro w Rzymie oswojono się na widowiskach z mordowaniem bestyj, zabrano się do ludzi i do gladiatorów". I wreszcie, w dopisku z r. 1588, pa*da epitet „barbarzyństwo" — a oto w jakim kontekście: „Wiele narodów, mniej w tym barbarzyńskich niż Grecy i Rzymianie, którzy ich zowią barbarzyńcami, uważa za ohydną i nieludzką rzecz poddawać kaźni i dręczyć człowieka, którego wina jest jeszcze wątpliwa" (II, 50). Kiedy to pisze, ma lat pięćdziesiąt pięć; zdążył się pozbyć kilku złudzeń. Jeszcze później, uzupełniając przed śmiercią manuskrypt, dostrzeże małość i płaskość różnych antycznych mądrali w rozważaniu spraw boskich, potraktuje ich też z odpowiednią ironią. Mędrzec zmądrzał. Ale to będzie za pół wieku. Wracajmy do sześcioletniego Mipheau. Rozdziel czwarty „OSTATECZNIE TO ZAWSZE KOLEGIUM..." Pan ojciec, chociaż łatwo ulega wpływom, różni się przecież zainteresowaniami od okolicznej szlachty. Także ubiorem: odziewa się tylko czarno lub biało. (Michał pójdzie w przyszłości jego śladem, mimo iż „my, Francuzi, lubimy wszelką pstrokaciznę"). Język ojca upstrzony jest słówkami włoskimi i hiszpańskimi. Pan Piotr stanowi figurę nieco dziwaczną, nie zmniejsza to jednak szacunku juratów. Uczciwy, cały w Gri-mona, czynny, z zacięciem społecznikowskim, pełni rozmaite funkcje w Bordeaux, w którym często musi bywać, wreszcie w r. 1536 zostaje podburmistrzem — jest to najwyższa godność, jakiej mógł w mieście oczekiwać szlachcic świeżej daty — tytuł mera będzie jeszcze długo zastrzeżony dla przedstawicieli najznaczniejszych rodów, dla jakiegoś de Foix, Gramonta, Lansaca czy Montesąuiou. W roku 1537 oboje Eyąuemowie są chyba w Bordeaux na pogrzebie stryja pani Antoniny: zmarł stary kupiec Antonio Lopez — ten, który pisał się „de Vil-leneuve", co tak zaintrygowało pokolenia badaczy. Pogrzeby, podobnie jak śluby, ściągają do miasta Lope-zów i Eyąuemów z dalekich stron. Pan podburmistrz odwiedza swoje kamieniczki na ulicy La Rousselle, prowadzi długie rozmowy z krewnymi. Na pewno wypytują go, jakie postępy czyni niecodzienna edukacja małego Micheau. I czy nie dosyć tego dobrego? 43 Nie, nie dosyć — „metoda bezpośrednia" daje wyniki, rośnie nam mały Rzymianin, tylko cierpliwości. Gdybyż się jeszcze raczył przykładać! Ale to leń, niestety, chociaż niegłupi chłopiec. Czy matka wyraziła wreszcie swoje wątpliwości? Podobno miała go za nie-rozgarniętego — tak skarżyć się będzie autor Prób — za najmniej inteligentnego z całej gromadki. Ponieważ Próby są dziełem pisarza, a nie zapisem kronikarskim; ponieważ rozdział o wychowaniu dzieci dedykowany jest damie, niektórzy komentatorzy wzbraniają się przyjmować wszystkie te wyrzekania dosłownie. Tak czy owak, trzeba będzie oddać go w końcu do kolegium Gujenny. O tym kolegium rozpowiadają, że stało się gniazdem reformacji. Nie na darmo w roku 1534 arcybiskup Karol de Grampnt (któremu kilka lat przed tym Piotr Eyąuem składał hołd wasalny) zarządził szereg rewizji w budynkach uczelni w poszukiwaniu zakazanych ksiąg. Nie wiadomo, czy i co znalazł. Poza tym, na szczęście, nic się u nas w Gaskonii osobliwego nie dzieje, w przeciwieństwie do Paryża. Ju-raci, w dobrych stosunkach z wykładowcami kolegium, starają się zbagatelizować różnice światopoglądowe. Kościół wymaga naprawy — z tym mogą się zgodzić i najbardziej prawomyślni. Czuje się też w Bordeaux błogosławiony wpływ królowej intelektualistki, Małgorzaty z Nawarry, zwolenniczki tolerancji, na której dworze przebywa lekkomyślny poeta Klemens Marot. Rodzice Michałka nie przejmują się jakoś tym, że kolegium ma opinię nieprawomyślnego. O pani Eyąuem między uczonymi lata całe panowało przekonanie, że była protestantką, ostrożniej si sądzili, i z większym prawdopodobieństwem, że się tylko przechylała w stronę protestantyzmu. Myśląca, ambitna' niewiasta miała dość własnych doświadczeń, żeby móc potępiać nietolerancyjność, wszelką nietolerancyjność, a tej nie brakło i po drugiej stronie, tej reformatorskiej. Za to 44 pomiędzy jej dziećmi — cóż za rozgardiasz wyznaniowy! Młodszy brat Michała, Tomasz, skłaniał się niewątpliwie ku Reformie; zapaloną hugenotką — i to pomimo męża katolika — była siostra Joanna. Jej córka, również Joanna, zrobiła jednak matce psikusa wracając na łono katolicyzmu i to podobno za namową swojego wuja, Michała de Montaigne. I tak konsekwentnie wróciła, że po długim a pobożnym życiu (zmarła w roku 1641, po czterdziestu latach wdowieństwa, jako przeorysza założonego przez siebie zakonu „Les Re-ligieuses de Notre-Dame"), została najpierw beatyfikowana, a w końcu — w r. 1949 — kanonizowana. Papież Pius XII odważnie wspomniał przy okazji o zasługach jej wuja, wyrażając nadzieję, że jego Próby zostaną wkrótce zdjęte z indeksu ksiąg zabronionych. Pozostaje co prawda jeszcze ojciec, Piotr Eyąuem, zawsze pono wierny Kościołowi. Otóż co do tego „zawsze" też nie brak wątpliwości. Uczeni szepczą sobie, nie bez pewnych danych po temu, że w latach trzydziestych XVI-go wieku Piotr-starszy skłaniał się ku Reformie. Zachował się list wykładowcy-kalwinisty p. Zebedee, który uszedłszy przed prześladowaniami do Genewy, w piśmie przesłanym do Bordeaux każe między innymi pozdrowić braci „Montanusów". Komentatorów uderzyła nieobecność religii w owym „rzymskim" wychowaniu Michała. Rósł mały poganin, który z modlitw znał tylko „Pater noster". Profesor Plattard posuwa się do tego, że neguje wiarę Piotra Eyąuema, „tego męża Żydówki nawróconej na protestantyzm". Ścisłością to się nie odznacza, ale zebrał nam się już komplet: protestantyzm, judaizm, ateizm i oczywiście pogaństwo. Z rektorem kolegium, Andreasem Gouveą, Piotr Eyąuem jest w dobrych stosunkach. „Goveanus", przybysz z Portugalii, w której urodził się w r. 1497, zdążył się w Paryżu wyróżnić jako teolog i sprawny ad- 45 ministrator uniwersytecki. Ambitni juraci ściągnęli go do Bordeaux wraz z ekipą wykładowców po tym, jak wybuchł zatarg z poprzednim rektorem. Chyba wiedzieli — przypuszcza prof. Trinąuet — że Gouvea ma poglądy niekonformistyczne, podobnie jak i wykładowcy, którzy z nim przybyli. Rektor zresztą daje się lubić. Jest ostrożny, zręczny, umie lawirować w niełatwych czasach. Najgłośniejszych reformatorów pozbywa się, mniej okrzyczanych zatrzymuje. Umie wybronić żaków z zarzutu, że mają zakazane księgi. Będzie miał jeszcze trudniejsze chwile: w r. 1537 doniesiono, że w kolegium odrzuca się kult Dziewicy. Pozostało to jednak bez konsekwencji. A podburmistrz p. Eyąuem mniej więcej w tym czasie załatwia Portugalczykowi naturalizację. Po latach, już po wyjeździe Gouvei do Portugalii, przewodniczący parlamentu zarzuci mu, że zaraził luterskimi nowinkami całą okolicę. Będzie się też mówiło, raczej bezpodstawnie, że bracia Gouvea są marranami. Strowski w cztery wieki później uzna za na wpół protestanckie to kolegium, w którym „nie-dochrzczeni Żydzi wprowadzają nie wiarę zreformowaną, lecz ducha przeczenia" — iście mefistofeliczna robota! • Wszystkie te powiewy i kontropowiewy wytwarzają w kolegium niepokojący „przepływ kadr". Po roku 1537 zespół wykładowców zmienia się tak bardzo, że pan Eyąuem nie ma już prawie z kim rozprawiać o ideach pedagogicznych Erazma (sam Erazm zmarł rok temu). Ci nowi nie entuzjazmują się metodą latynizacji „bezpośredniej". Zresztą, w całej Francji wieją nowe wiatry. Wzgardzony język pospolity zdobywa sobie coraz więcej zwolenników, łacina się cofa. Etienne Dolet, poeta łaciński i uczony drukarz (innych drukarzy wówczas być nie mogło), wydawca Gargantui, staje teraz po stronie języka ludu, „podobnie jak to czynili . ze swoim Grecy i Rzymianie" — tłumaczy roz- 46 sądnie i w sposób oczywisty, ale bywają chwile, kiedy przypomnienie rzeczy oczywistej równa się odkryciu. Kościół też ma powody się wahać. Łacina jest językiem liturgii; wobec maluczkich — językiem wtajemniczenia; przekłady Biblii na języki powszechne narobiły połowy kłopotu z reformacją; wszystko to prawda, z drugiej jednak strony nadmierne upowszechnienie łaciny prowadzi do studiowania bez kontroli pogańskich tekstów, nie tylko Platona i Wergilego, oswojonych przez chrześcijaństwo, ale także różnych grzesznych poetów i mędrców. Zaczynają też oddziaływać na sytuację francuszczyzny względy praktyczne: pojawiają się przekłady dzieł starożytnych, nie trzeba już więc być koniecznie uczonym doktorem, żeby je móc poznać. Dwór królowej Nawarry poezjuje w języku „yulgaire". Nawet w Paryżu — tak, sam król Franciszek I pisuje do swoich kochanek wiersze po francusku. Ludzie czytają dwie pierwsze księgi Rabelais'go, rozkoszują się soczystością ich języka i zaśmiewają się. Nie, język pospolity jest nie do zwalczenia. Przestroga dla gotujących się do kariery urzędniczej: w r. 1539 edykt z Yillers-Cotterets zobowiązuje do używania francuszczyzny w aktach urzędowych (Parlament w Bordeaux zignoruje to zalecenie). Czy więc nie najwyższy czas przerwać coraz bardziej jałowe eksperymentowanie? Micheau będzie teraz uczniem jak wszyscy. Ojciec „...poddał się zwyczajowi i w szóstym roku życia wyprawił mnie do kolegium do Gujenny, bardzo kwitnącego wówczas i najlepszego we Francji" (I, 267) — zapewnia nas z dumą Montaigne. Można sobie wyobrazić, że pani Antonina przyjmuje nową decyzję męża z ulgą. Preceptor Niemiec i jego dwaj pomocnicy zostają zwolnieni. Jest rok 1539 — dzień, miesiąc, nawet pora roku nie są nam znane. W życiu dziecka — nowa odmiana i znowu radykalna. 47 Ojciec, fanatyk pedagogiki, wnika w drobiazgi, pertraktuje z samym rektorem. Udaje mu się zachować dla małego Micheau „różne odrębne punkty na wspak zwyczajom kolegiów". Dotyczyło to, sądzą jedni, tego, że Michał mógł mieszkać oddzielnie z własnym preceptorem, według innych tego, że go nie bito. Jakoż, powiada Montaigne, przez wszystkie lata nauki zażył rózeg tylko dwukrotnie, l to niezbyt boleśnie. Naturalnie, nie ma zgody między uczonymi i co do tego, bo też i nie ma dokumentacji. Sam rektor był na pewno przeciwnikiem chłosty, regulamin szkoły wręcz zalecał łagodność. Kolegium było najlepsze we Francji, „ale, ostatecznie, było to zawsze kolegium!". Słyszymy westchnienie biednego żaka. W innym miejscu wybuchnie: „To są istne więzienia i kaźnie młodzieży: pcha się ją do występku, kara jąć nim się go dopuść i". (I, 267) Karze się — i to niesprawiedliwie! „Zajrzyjcież tam w godzinach nauki; usłyszycie jeno krzyki — i dzieci katowanych, i nauczycieli pijanych gniewem". Biją do krwi, bo inaczej skąd by się wzięła taka uwaga: „O ileż sale i uczelnie przystojniej byłyby strojone kwieciem niż ułomkami z a-krwawionej trzciny!". Toteż wkrótce po śmierci Montaigne'a pewien pedagog, rozgniewany tym, że autor Prób podważa cały system wychowawczy występując przeciw karze chłosty, insynuuje, że Micheau w latach szkolnych sam musiał boleśnie obrywać rózgą. Może... Ale jeśli nie bywał bity, to widział, jak biją innych — dla dziecka wrażliwego jest to powód wystarczający, by nabrało wstrętu do przemocy. „Usuńcie precz gwałt i przemoc! Nie masz, moim zdaniem, nic, co by bardziej poniżało i tępiło szlachetną z urodzenia naturę". Kolegium składa się z dwunastu klas. Najniższa jest dwunasta, sześcioletni chłopcy mogą w niej jeszcze używać swojej domowej gaskońszczyzny, w jedenastej 48 klasie będzie już to zabronione. Ale co robić z małym Micheau, dla którego francuski jest językiem obcym, a łacina domowym? Czy ma dukać ze wszystkimi od początku? Ojciec i rektor uzgadniają, że chłopiec kilka klas przeskoczy; Micheau zaczyna od razu od ósmej czy nawet siódmej. Prawdopodobnie mieszka z pięcioma innymi żakami w izbie stancyjnej pod nadzorem „pedagoga". (W opisie realiów życia w kolegium niełatwo ustrzec się pomyłki. Nawet specjaliści francuscy mają kłopot z rozróżnieniem funkcji „pedagogów" — to są ci opiekunowie stancyjni — od „preceptorów", i „preceptorów osobistych". Wykładowcy nazywają się „regentami" i to słowo przenosi do polszczyzny w swoim przekładzie Boy-2eleński). „Pedagodzy" mieszkający z uczniami nie zawsze byli na tyle wykształceni — jak świadczy zachowana instrukcja rektorska — by mogli służyć pomocą w nauce tekstów. Niech w takim wypadku „uznają swoją niewiedzę i milczą".* Za to w wolnej chwili, zaleca instrukcja, niech uczą czytać, pisać lub śpiewać, jeśli te umiejętności posiedli. Opiekował się taką izbą uczony preceptor, co stanowiło dlań dodatkowe źródło dochodu. Nie ma wątpliwości, że rektor Gouvea miał baczenie na izbę, w której zamieszkiwał Michał, ale jest mało prawdopodobne, by sam spełniał w niej obowiązki pedagoga czy precepto-Montaigne nie omieszkałby się takim wyróżnie- ra niern pochwalić w Próbach. W każdym razie wydaje mi się najbliższym prawdy pogląd, że Montaigne nie korzystał z przywileju oddzielnej izby — to by go zanadto wyróżniało spośród kolegów i stanowiłoby dodatkowe źródło przykrości. Jeśli w późniejszych latach tak bardzo poszukiwał samotności, to może dlatego, że w swoim czasie dopiekła mu wspólna izba. Bry- * Elie Vinet, Schola Aąuitanica. Cytuję za La. Jeunesse de Montaigne R. Trinąueta. 5 — Ja, Michał-. 49 tyjskie zamiłowanie do „privacy" także wywodzi się, być może, ze wspólnych sypialni w koledżach. O ósmej rano trzeba było stawić się w klasie. Uczono się do piątej po południu, z dwiema przerwami na posiłki. Nauka polegała głównie na lekturze Cycero-na — we wszystkich kolejnych klasach był to podstawowy tekst. Montaigne popisze się potem fantastyczną znajomością tego autora, będzie go obficie cytował, ale też właśnie wobec niego wykaże najwięcej krytycyzmu i tę przenikliwość, jaka może wypływać z niechęci. W klasie, wolno przypuszczać, czuje się nieswojo. Jest o kilka lat młodszy od kolegów, niższy, słabszy, pogardzają nim i boją się go równocześnie, boją się jego smarkatej erudycji. Możliwe, że jest z jej powodu nawet mglubiany. To chuchro ma się za lepszego od nas, bo tato jest prewotem juratów, a on sam gada po łacinie. Nawet wykładowcy, sławni na całą Europę erudyci, boją się do niego przystąpić. Podczas gdy wszyscy chłopcy pocą się, by zrozumieć wyszlifowane frazy Cycerona, ten jeden chłopczyk jest w odwrotnej sytuacji: męczy się ze zrozumieniem francuskiego przekładu. Wszyscy inni przybyli tu z wesołej ziemi pery-gordzkiej, by nauczyć się po łacinie — jeden Micha-łek przybył ze starożytnego Rzymu, by nauczyć się po francusku. Wszystkim zadaje się pensa po francusku, żeby przełożyli tekst na klasyczną łacinę — „mnie trzeba było dawać w złej łacinie, którą przerabiałem na dobrą". Koledzy pożerają ukradkiem wielotomowe romanse — właśnie zaczęło wychodzić drukiem, i to na żądanie samego Franciszka I, francuskie opracowanie przygód Amadysa — Michałek nie może ich czytać, nie może uczestniczyć w roztrząsaniach na temat zawikłanych przygód bohaterów, „nie znałem ich nawet z tytułów". Kiedy po latach spróbuje zajrzeć do nich, będzie już za późno na „tym podobne bajdy". 50 Chociaż niezupełnie: sale pałacu Apolidona, o których wspomni w jednym z esejów (I, 424), są wzięte właśnie z przygód Amadysa. Jest inny — a więc coraz bardziej osamotniony. Koledzy bawią się rozwiązywaniem szarad .— on nie wie, jak' się do tego zabrać. Niezręczny do gier i zabaw, zawsze na ostatnim miejscu — tylko w biegu należy do średnich. Narzeka na brak łatwości w towarzystwie — już jako autor Prób, wytrawny mediator, którego chętnie słuchano — w tym większym stopniu odnosi się to chyba do tego cudacznego dziecka, otoczonego o kilka lat starszymi od niego dryblasami. Nawet między rówieśnikami wyróżnia się niskim wzrostem, dodatkowy powód do drwin i przezwisk. Żal z powodu „nikczemnego wzrostu" nie opuści go nawet jako autora Prób. „Inne piękności są dla kobiet, piękność wzrostu jest jedyną pięknością mężczyzny". Jest niski, a więc nie może być ładny — tak utrzymuje Arystoteles; wystarczający powód, by znienawidzić Arystotelesa (znajdą się i inne). W Próbach nie wspomina się o żadnym dziecku, żadnym koledze, żadnej dziecięcej przyjaźni. Nie ma ani chłopca wiejskiego, ani żaka. Jeśli były jakieś żywsze związki, to i tak usunął je potem w cień — Stefan de La Boetie. Na szczęście ma nieprzeciętnych nauczycieli. Kilku z nich wymieni w Próbach.. „Pierwsze zaczątki miłości do książek obudziły się we mnie z rozkoszy, jaką znalazłem w Metamorfozach Owidiusza". Micheau czyta je ukradkiem, zaniedbując naukę. Lektura wchłania go, połyka dzieło za dziełem, ku zdumieniu i cichemu zadowoleniu tych panów: nareszcie chłopiec znalazł coś dla siebie. Niektórzy biografowie, wśród nich Trinąuet, sądzą, że była tu świadoma gra ze strony nauczycieli — wszystkie te książki, poczynając od Owidiusza, miały mu być podrzucane. Ale jeśli nawet tak nie było, jeśli sam na nie przypadkiem natrafił, to 51 i tak „wyszło mi na dobre — powie — iż miałem rozumnego preceptora, który umiał zręcznie przymykać oko na moje przedwczesne skłonności: dzięki temu pochłonąłem jednym tchem całą Eneidą Wergilego, potem Terencjusza, potem Plauta i włoskie komedie...", Montaigne zachowa na całe życie wdzięczność wobec tego preceptora (trudno tu kogoś wymienić — najczęściej pada nazwisko Jeana Talpina, który pisał potem rozprawki o wychowaniu). „Gdyby był na tyle niedorzeczny, aby mi się sprzeciwiać w tym zapale, byłbym z pewnością wyniósł z kolegium jeno nienawiść do książek, jak to się dzieje u całej prawie naszej szlachty". Czy był to, jak chcą jedni, przebiegły spisek pedagogiczny, którego realizatorem, a może i inicjatorem był Talpin, czy też samodzielne odkrycie lektur — to nie jest takie ważne. Ważne, że chłopiec, bliski chyba załamania, znalazł dla siebie ratunek — w książkach. Nie przeszkadzajcie mu, niech czyta. „Kompozycje" uczniowskie zawiesza się na ścianie, każdy może je ocenić i wypowiedzieć się. Po trzech lekcjach godzinnych jest półgodzinne „disputatio": omawianie przedmiotu metodą dyskusji. Od czasu wystąpienia Lutra „dysputacje" są w modzie; żeby się wyróżnić, trzeba było umieć zniszczyć argumenty heretyckich mędrków. Co sobota mamy więc mecz: dyskusję między klasami niby zawody drużynowe: sześciu na sześciu. Przypuszcza się niekiedy, że temu zwyczajowi Montaigne mógł zawdzięczać sztukę argumentowania. Ale argumentowanie w dyskusji otwartej a na papierze — to są dwie odrębne sztuki. Mi-cheau, jak się wydaje, nie jest mistrzem bezpośredniej dyskusji, pod publiczkę. W tym lepsi mogą być inni, bardziej wyszczekani. Zresztą, w „dysputacjach" wymaga się przede wszystkim dobrej pamięci — trzeba argumentować cytatami, które się wykuło na pamięć, zasobem wiedzy szkolnej, a to nie jest specjalność te- 52 go chłopca. W Próbach nic o swoich sukcesach tego typu nie wspomina, o innych chętnie nas powiadamia. Od klasy drugiej (sekunda) będzie też „declamatio". Tutaj Michałek jest już na pewniejszym gruncie: zna i lubi poezję, ma też nerw aktorski. Zaczyna się też vv „sekundzie" obowiązek komponowania wierszy łacińskich. Nie ma śladu, by Michał odnosił w tym jakieś sukcesy — przeciwnie, można się domyślić, że idzie mu to dosyć tępo. Cyceronowi wypomni, że opublikował swoje nieudolne próby poetyckie. „Nie jest to wielka ułomność — napisze — licho składać wiersze, ale źle świadczy o jego zdolności sądu, iż nie czuł, jak dalece są niegodne jego imienia" (II, 107). Montaigne wykazał „zdolność sądu" i swoich lichych wierszy nie zachował. Chłopcy prawie nie opuszczają budynków kolegium. Wakacje w naszym pojęciu są nie znane, ale jest przerwa od 20 września do l października — w okresie winobrania, jesteśmy bądź co bądź w Bordeaux. Wtedy Micheau tłucze się konno dzień lub dwa, żeby dobrnąć do domu, w którym wolno już mu mówić po francusku. Ojca wprawdzie widuje w mieście, ale matka, bracia, siostra Joanna — jest o czym mówić, usta mu się nie zamykają, chłopak nie do poznania, nie usiedzi na miejscu, „żywe srebro w nogach", opowiada o szkolnych kawałach, przedrzeźnia pedagoga, wszyscy pokładają się ze śmiechu. Nareszcie się wysypia, nie musi od ósmej ślęczeć nad Cyceronem. Zaprzęgają mu konia, Micheau pomyka do Papessus, do swoich chrzestnych, do mamki, która zdążyła zbabieć, to już nie ta młoda, mleczna dziewoja, rysy jej zgrubiały, zmęczone oczy udają mądrość życiową, oblewa też swojego małego Micheau po babiemu łzami, „urósł pan Micheau, duży już mój chłopiec", bezczelnie wmawia mu, że jest nad wiek rosły i Michałek wraca do zamku pokrzepiony na duchu. 53 Nie ma wakacji, ale ogółem wolnych jest czterdzieści dni świątecznych. Jak je spędza? Niekoniecznie w murach uczelni — domyśla się prof. Trinąuet, a my mu potakujemy. W Bordeaux, na ulicy La Rousselle w szczególności, nie brak krewnych, którzy chętnie przytulą na dzień-dwa małego łacinnika. Jegoj erudycja będzie atrakcją spotkań rodzinnych. Są tu Lope-zowie — kupcy skuzynowani z matką Michałka, są stryjowie, między nimi p. Rajmund de Bussaguet, wkrótce parlamentarzysta," jest Piotr-młodszy, czyli kanonik de Gaujac, uczony prawnik, o którym wiadomo, że szczególnie upodobał sobie chłopca. W dniu św. Ludwika, czyli 25 sierpnia każdego roku, Micheau może się odwzajemnić swoim krewnym — zaprosić ich na przedstawienie konwiktowe, tak zwane Ludwi-kalia (Ludovicales). „Otóż miałem niejaką układność oblicza oraz giętkość głosu i poruszeń w dostrojeniu się do ról, jakie odgrywałem". Micheau ma lat dwanaście — jest więc chyba w sekundzie — kiedy zaczyna występować. Powierza mu się główne role. Reżyseruje sam rektor Gouvća („nie miał równego sobie we Francji"), Michał zaś jest pierwszym jego pomocnikiem. Wspomina o tym wyróżnieniu z dumą i przyjemnością. Szczęśliwe chwile! Podczas pracy nad spektaklem mały „Mon-tanus" jest ważną osobistością, „pierwszym po Bogu", w stałym kontakcie z rektorem — jego pomocnik i wykonawca. Deklamuje, cierpi, zasłania sobie togą oblicze. „I ty, Brutusie!" — krzyczy rozdzierająco. Kona, pada — słyszy oklaski (jeśli oklaski były przyjęte). Czasem nagradzają jego wysiłki gromkim śmiechem, bo wystawia się nie tylko tragedie, również; farsy i intermedia (może nawet częściej niż tragedie — twierdzi prof. Bonnefon). Nie słychać jakoś narzekań na kiepską pamięć — wszystko funkcjonuje sprawnie, możemy być pewni, że ów brak pamięci, rze- 54 korno katastrofalny, został przez autora Prób wyolbrzymiony. Kontakt ze sceną konwiktową rozwija wyobraźnię chłopca, pomaga czynnie obcować z poezją, uczy cenić wagę słowa — pomaga jednym słowem przyszłemu pisarzowi. Uderza ilość metafor, którą Montaigne będzie czerpał ze świata teatru. Porówna cesarza do aktora, wspaniały podczas oficjalnej uroczystości, ale spójrzcie na niego, kiedy jest już za kulisami — jakże jest inny! Czasem odezwie się były aktor w samej fakturze narracji: w sławnym akapicie wyrzuci z siebie, niby drugi Rabelais, czterdzieści siedem czasowników, żeby wyliczyć uczucia, które można wyrazić gestykulacją, dwadzieścia jeden poda dla ruchów głowy. Gdyby czasy były inne, gdyby nie był Michałem de . Montaigne — może by został zawodowym komediantem? Piotr Eyąuem ani się domyślał, jakie niebezpieczeństwo zawisło nad świeżo- uszlachconym rodem. Jakie pasje wyzwoliły w jego Michale wszystkie te łacińskie deklamacje! Dla innych była to nuda, obowiązek, przymus, odrabianie pensów, drapowanie się w słowa — dla Michała były to autentyczne namiętności w żywym języku. „W Grecji — zaperzy się już pod koniec życia — nie było nieprzystojne godnym . ludziom czynić z tego rzemiosło". Oj, blisko było niebezpieczeństwo! Montaigne będzie zawsze bronić teatru, aktorów, samej sztuki dramatycznej, widowisk. Wysunie nawet argumenty polityczne: „Dobre rządy troszczą się o to, aby zgromadzić i jednoczyć obywateli tak dla poważnych czynności, jak dla ćwiczeń i. zabaw; spójność społeczeństwa zyskuje na tym..." Vol-taire powoła się na to zdanie broniąc swoich tragedii, Rousseau przytoczy je w Liście do d'Alemberta na temat przedstawień argumentując przeciw teatrowi na rzecz zabaw ludowych. 55 Repertuar — zmora wszystkich dyrektorów teatru — dla rektora nie przedstawia zawiłego problemu. Rozwiązuje go domagając się od swoich wykładowców, by każdy dał jedną sztukę rocznie. Są zdolni, młodzi, a więc ambitni — nie zawiodą rektora. „Powierzono mi pierwsze osobistości w tragediach łacińskich Buchanana, Guerente'a i Mureta" (I, 270). Dodajmy jeszcze Mikołaja Grouchy. Wszystko to są wybitne umysły. Do najsławniejszych należy Szkot Geor-ge Buchanan. Rektor Gouvea ściąga go do kolegium w 1539, a więc właśnie wtedy, kiedy mały Micheau zaczyna naukę. Buchanan ma lat trzydzieści trzy, „skłonności protestanckie" (które pod koniec życia przejdą w zajadły kalwinizm) i sławę pierwszorzędnego poety łacińskiego. Nie siedzi mu się na miejscu, zapewne z powodu owych źle widzianych „skłonności", raz po raz chroni się za granicę, przebywa w Anglii, Szkocji, wraca w momentach „odwilży". Interesuje go chłopiec, na którym dokonano eksperymentu edukacyjnego, w latach późniejszych zamierza wykorzystać to doświadczenie w traktacie pedagogicznym. Chyba jednak w końcu z tego zrezygnował. Jest autorem czterech tragedii, z których dwie — Chrzciciel i Jef-ta — stanowią zdaniem specjalistów rozdział historii teatru. Grouchy, filozof i hellenista, przyjaciel Gueren-te'a, z którym tłumaczy wspólnie Logikę Arystotelesa, jest młodszy od poety szkockiego o cztery lata. Utwo-^ry Wilhelma Guerente'a nie zachowały się. Muret pojawi się nieco później... Kolegium wymaga wprawdzie od regentów sztuk, daje im jednak coś istotnego w zamian: bodziec do twórczości. Cel jest dydaktyczny, ale czyż cała ówczesna twórczość nie ma na celu moralistyki? Kolegium daje ambitnym regentom coś jeszcze: scenę, aktorów, dzięki którym mogą swoje sztuki realizować, jednym słowem — warsztat. Jeśli uczniowie zawdzięczają wie- 56 le temu, że grają w sztukach samego Buchanana, to Buchanan zawdzięcza szkole to, że w jego sztukach gra sam Montaigne. Potomność osądzi, kto miał większy powód do dumy. Ci, którzy w następnym stuleciu będą Montaigne'owi wypominali ukrytą sympatię dla heretyków, mogliby właśnie ów teatr szkolny przywieść jako świadectwo: Buchanan, Grouchy, Guerente — wszyscy oni są protestantami. Montaigne nie tylko ich w swoim dziele nie potępia, ale chlubi się, że jest ich wychowankiem! W czym jest i duma, i poczucie godności, i lekceważenie zajadłości stronnictw. Jest ostentacja. Zdaje się, że mały Montaigne wyróżnia się poza tym w kompozycjach prozątorskich. To już wszystko, co zapisze na dobro „najlepszego kolegium we Francji". Kiedy zasiądzie do pisania Prób, zaatakuje najpierw pedantycznych bakałarzy, potem w rozdziale O wychowaniu dzieci przeciwstawi się całej praktyce pedagogicznej w kolegiach. Ten rozdział, dedykowany pani Dianie de Foix hrabinie de Gurson, będzie najdłuższy w księdze pierwszej. Co świadczy, że — „Przedmiot wyżywienia i wychowania dzieci stanowi pono największy i najważniejszy szkopuł ludzkiej wiedzy". Ponownie poruszy sprawę kształtowania młodych dusz w księdze drugiej, w rozdziale O miłości ojców do dzieci, dedykowanym pani d'Estissac, matce szesnastolatka, o którym będzie jeszcze mowa. Niech nam się jednak nie zdaje, że Montaigne kreśli swoje opinie ku zbudowaniu czcigodnych adresatek. To on sam wylewa tu swoje żale, krytykuje, pozwala sobie na zuchwałość, wysuwa nowe propozycje. Powoli znikają z oczu obie adresatki, zmienia się cel autora. Zginie młody d'Estissac, a Montaigne wciąż będzie uparcie wracał do tekstu, nanosił uzupełnienia, tak dalece cel zaznaczony w dedykacjach jest tylko pretekstem formalnym. 57 Jakiż jest ostateczny rezultat wysiłków pedagogicznych najlepszego z kolegiów? Fatalny! „Miał przynieść (ze szkół) duszę pełną, przyniósł jeno opuchłą". Wychowanie „wtłoczyło w nas pochodzenie i etymologię. Umiemy deklinować Cnotę, jeśli nie umiemy jej kochać". Co korzysta młodość z mądrości antycznej? „W powodzi pięknych słów wleją nam w mózgownicę najjałowsze popłóczyny starożytności". Pisarz wolałby raczej, „aby uczeń spędził ten czas na grze w piłkę". Już Seneka narzekał, że uczą się w szkole szkoły, a nie życia. Montaigne zaś, po swojemu: „Uczą nas żyć, skoro życie minęło. Stu szkolarzy nabawiło się francy, zanim doszli w Arystotelesie do rozdziału O umiarkowaniu". Popiera hasło „Uczyć — bawiąc", dość już popularne wśród czytelników Erazma i Rabelais'go. Dla erudytów jest bez litości i to do najpóźniejszych lat: wydanie z roku 1588 uzupełnia teorią pewnej dworki (niektórzy sądzą, że idzie o Małgorzatę de Yalois) o stopniowym kurczeniu się mózgu erudytów („ciężar przygniata go i dusi"). Cóż to jest erudycja? Przypomnijcie sobie owego Rzymianina, który wynajmował uczonych ludzi i „uważał tę wiedzę za swoją własną, skoro mieściła się w głowie jego ludzi" (Nie inaczej rozumował czasem i magnat polski). Bierze jednak w obronę filozofów. Ci, którzy „byli wielcy w nauce, tak samo byli jeszcze więksi we wszystkich dziełach". Więc nie odstraszać dzieci od filozofii! „Jej rzemiosłem jest łagodzić nawałnice duszy, uczyć ,głód i gorączkę, jak się mają uśmiechać". Filozofia może służyć i dzieciom, „ma swoje nauki — wskazuje mędrzec — dla jutrzenki człowieka, jak i dla zmierzchu". Możliwe, że Montaigne liczy na to, że kiedy wszyscy staniemy się pogodnymi filozofami, przestaniemy się brać o byle co za łby. Nie wychowuje samych tylko synów pani Diany de Foix — chce wychować całe pokolenie szlacheckie. 58 Najważniejsze — to dopracować się własnego sądu. Wychowanie, praca i nauka to jeno środki dla ukształtowania onego". Zaleca pani de Foix „wychowawcę, który by miał głowę raczej dobrze wyposażoną od natury niż szczelnie naładowaną". „Niech się zabierze do swego urzędu w nowy sposób" (I, 233). Atakuje wkuwanie na pamięć. „W dobrej nauce wszystko, co podpada oczom, obstaje za uczoną książkę". Wzywa matkę do hartowania synów, ba, nawet do przygotowania się na tortury (doda po roku 1588) — bo takie czasy. Przy okazji, w tym właśnie miejscu, po raz pierwszy pojawia się zalecenie lojalności ograniczonej w stosunku do władcy. Idzie wciąż o to, żeby nie pozwolić sobie zaciemnić własnego „sądu o rzeczach". Pomocna w tym ma być nauka historii — właśnie jako rodzaj obcowania z ludźmi. I ze światem. Przykład bierzmy z Sokratesa: „Jestem ze świata" — powiadał. Trzeba umieć dostrzec siebie jako punkcik w wielkim obrazie matki-natury i dopiero „ten bliski jest widzenia rzeczy wedle ich słusznej proporcji". Nauka retoryki to strata czasu. „Niech tylko nasz wychowanek będzie dobrze opatrzony w treść, a słowa przyjdą mu aż nadto obficie" (I, 259). A jeśli słuszna skądinąd treść tłucze się w klatce przestarzałych , formułek — może zapytać czytelnik po latach czterystu? Może lepiej dać mu jakieś podstawy retoryki, niż żeby miał swoje słuszne racje wystękiwać?) „Nie widzę wielkiej różnicy — powie w innym miejscu — między tym, który umie mówić licho, a tym, co nie umie nic więcej, jak tylko dobrze mówić". Nie zaskoczy nas już teraz deklaracja mędrca: „Potępiam wszelki przymus w wychowaniu tkliwej duszy, która kształtuje się dla czci i wolności". Nie widział innego skutku rózeg, prócz tego, „iż czynią duszę albo spodloną, albo bardziej jeszcze złośliwą i upar- 59 ta". Po czym uwagi o tym, jak by wychował syna. Wydaje się, że skrycie bolał nad tym, że go nie ma. Na pewno nie powtórzyłby eksperymentu ojca! Jego własne wychowanie, chociaż niezwykłe, nie wydaje mu się chyba ideałem, skoro zaleca to, czego sam nie przeszedł: „Gry i ćwiczenia będą stanowiły znaczną część nauki: wyścigi, zapasy, muzyka, taniec, polowanie, zażywanie konika i szabli". „Dobre wychowanie zdolne jest odmienić sąd i obyczaje" — entuzjazmuje się, a my myślimy, gdzie się właściwie podział sceptyk. W innym miejscu jednak jak by sam siebie prostował: „Wychowanie wspiera i umacnia wrodzone skłonności, ale nie zmienia ich i nie przezwycięża". (III, O żalu). Nie jest to jedyna sprzeczność, którą zauważono w zaleceniach i rozważaniach pedagogicznych Montai-gne'a. Ale nie mogło inaczej być, sprzeczności były założone w samej naturze autora. Kreślenie ideału wychowawczego zakłada wiarę w skuteczność procesu, od której Montaigne był raczej daleki. Z drugiej strony .jest rzeczą interesującą, że pisząc o tych sprawach Montaigne zapala się, buntuje i agituje. Jakby zrzucał z siebie jakiś ciężar. Osoba adresatki, pani de Foix, która czekała na syna, wycisnęła jednak pewne piętno na przedmiocie rozważań. Jest to więc edukacja chłopców — nie dziewcząt; edukacja szlacheckich synów — nie mieszczańskich; edukacja rozkazodawców — nie podwładnych. Ideałem jest „honnete homme", godny człowiek, oczywiście światowiec. Gorszy się więc Montaigne, że „nauka we Francji nie ma innego celu jak zysk". Wiele z pogardy dla bakałarzy (którzy żyją ze swojej erudycji)** zalatuje irytującą nas dziś wyższością wielkiego pana. Nie każdy godny jest głębokich nauk! „Chromi licho przysposobieni są do ćwiczeń ciała; tak samo do ćwiczeń ducha dusze chrome". Rozumowanie w rozdziale O bakałarzach jest chaotyczne, pełne sprzecz- 60 jiości. Bo chyba sam Montaigne pisząc go był miota-, ny sprzecznymi poglądami. To prawda, że — jak mó-wi _ bywa mądry szewc, a głupi bakałarz. Nieuctwo nie może jednak być receptą na mądrość, a erudycja (którą i on sam przecież posiadał) nie skazuje jeszcze nikogo na głupotę. „Najbardziej wojownicze narody za naszych czasów najbardziej są nieokrzesane i nie-uczone". Jeśli to nawet prawda — to czy może ona stanowić ideał? Montaigne miota się między swoją naturalną skłonnością do ksiąg a wyrozumowaną wojac-ką ambicją. W całości jednak rozdział O bakałarzach wymierzony jest przeciw papuziej erudycji, pedante-rii, broni zaś filozofii autentycznej i stoickiej mądrości. • Trzeba się pogodzić z tym, że konkretne zalecenia Montaigne'a należą bardziej do historii pedagogiki niż do samej pedagogiki. Inne zadania miała szkoła ówczesna — inne dzisiejsza. Inne ciążyły dogmaty i serwituty. Ale obserwacje natury dziecięcej nie straciły na wartości. („Igraszki dzieci to nie są igraszki, ale... ich najpoważniejsze zatrudnienia". I, 180) Dzięki nim właśnie, dzięki wnikliwości, śmiałości myśli — wszystko to dotyczy także nas. To, co mały Micheau przeżył w ponurych murach kolegium, dotarło do nas po całych stuleciach i zmusiło do zastanowienia. Poglądy i zalecenia wychowawcze się starzeją — żyje obraz literacki. 6 — Ja, Michał... Rozdział piąty „NA WSKROŚ MOJE" Co wiadomo o następnych latach? Ano nic. Jedenaście lat życia bez najmniejszego świadectwa! Zginął człowiek, nazywa się Michał Eyąuem z Montaigne, każda wiadomość będzie nagrodzona. Ale co się dziwić, że przepadł na pewien czas jakiś nieopierzony prowincjusz, skoro w kilkadziesiąt lat później w sercu Londynu zginął aktor, co się Szekspir zwał, i wszelki ślad tak po nim się zatarł, że nie wiadomo, czy on to on i czy napisał Hamleta. O Michale z Montaigne wiemy przynajmniej na pewno, że napisał Próby. (Chociaż — kto wie? Może to kto inny? Na przykład książę Henryk z Nawarry, późniejszy król, posłużył się osobą swojego sąsiada i tytularnego urzędnika. Daty by się zgadzały, cechy charakterologiczne również... Bardzo kusząca teoria, mogłaby narobić dużo szumu...) Wprawdzie nie ma dokumentów, ale jakoś tych jedenaście lat (według biografistyki dotrinąuetowskiej tylko osiem) trzeba zapełnić. Coś przecież ten Michał musiał robić! Ma trzynaście i pół roku, kiedy kończy naukę w kolegium. 25 sierpnia 1546, dzień „ludwika-lii", jest ostatnim występem na scenie szkolnej w charakterze ucznia. Co robić z chłopcem? — zastanawiają się rodzice, a za nimi szukają odpowiedzi całe pokolenia badaczy. Paul Bonnefon (Montaigne i jego przyjaciele), który wykazywał jak dotąd najwięcej intuicji, domyślił się, że w październiku po winobraniu 62 Miehałek wrócił do Bordeaux, żeby kontynuować tu naukę. Roger Trinąuet ten domysł prawie udowodnił. Z zestawienia dat wynika bowiem, że pewnych nauczycieli (np. Mureta) Montaigne mógł spotkać tylko jako chłopiec co najmniej czternastoletni. Czy więc wprowadza nas w błąd podając wiek, w którym miał kolegium rzekomo już za sobą? Nie, na ogół jest ścisły, jakaś pomyłka mogła się zdarzyć tylko w pierwszym wydaniu, w następnym wydaniu byłaby sprostowana. Otóż wszystko się zgadza: w Bordeaux Michał mógł dalej pobierać nauki na Wydziale Sztuk (Fa-culte des Arts), wykłady odbywały się w gmachu kolegium, pod nadzorem tego samego rektora. Był dwuletni kurs filozofii, składający się z dialektyki i fizyki, która wtedy oznaczała coś innego niż dziś (początki tego, co my dzisiaj rozumiemy jako fizykę, nazywano wówczas wcale pociągająco magią naturalną). Montaigne wybrał najprawdopodobniej dia-lektykę. Wykładowcą był młody i uzdolniony Nicolas Grouchy, protestant, autor podręcznika, o którym jego kolega, a późniejszy rektor Elie Yinet wspomina z uniesieniem. Nazwisko Grouchy przytacza Montaigne w Próbach; wszystko się zgadza. Ludzie i wówczas z trudem wytrzymywali w jednym miejscu. Wszyscy ci wykładowcy to zresztą niespokoj- . ne duchy, propagatorzy i do pewnego stopnia inicjatorzy nowych prądów. Rektor Andreas Gouvea opływa w prebendy i beneficja (co nie znaczy, że musiał być duchownym), ale czuje, że się zasiedział w miłym Bordeaux. Wraz z grupą wykładowców przenosi się do Coimbre w Portugalii. Otwierają- się wakanse. Scali-ger-starszy poleca nowemu rektorowi dwudziestoletniego poetę, erudytę i krasomówcę — Marka-Antonie-go Mureta. Będzie wykładał logikę zamiast Grou-chy'ego. W kolegium panuje teraz podniecające zamieszanie, 6« 63 o rektorat spierają się Antoni Gouvea (brat poprzedniego) i Jean Gelida. Spór nie jest pozbawiony charakteru światopoglądowego: Gouvea-młodszy jest zwolennikiem Arystotelesa, którego naukę Gelida uważa za przeżytek minionej scholastycznej epoki. Muret wypowiada się za Gouveą, z czego wynika, że kiedy na początku następnego roku szkolnego rządy obejmuje ostatecznie Gelida, Muret musi się najprawdopodobniej przenieść gdzie indziej. Zdążył się jednak zaprezentować jako dramaturg. Sztuka — zdaniem D. Frame'a, wybitna — nazywa się Juliusz Cezar, opiera się na Senece i jest krótka: sześćset linijek — zapewne dostosowana do wymogów szkolnych. Prezentowano ją najprawdopodobniej podczas „ludwikalii" 1547 roku. Michał, już prawie piętnastoletni, gra którąś z głównych ról, może Cezara. Jest w kolegium najbardziej doświadczonym „człowiekiem teatru", przeprowadza próby, pomaga Muretowi. Kontakt z młodym nauczycielem jest bliski, chwilami niepokojąco bliski. Ten Muret bowiem trochę zanadto lubi swoich wychowanków — stwierdzają komentatorzy — i będzie miał z tego powodu nieraz przykrości. Kiedy Muret poprosił o zwolnienie z obowiązków, rektor Gelida mógł odetchnąć z ulgą. W pierwszym wydaniu Prób Montaigne przemilczy udział Mureta v; swojej edukacji — miał prawo, ponieważ cały ten epizod trwał krótko, kilka miesięcy zaledwie, ale mógł też uczynić to dlatego, że opinia o Murecie była nieco dwuznaczna. Potem, po spotkaniu nauczyciela w Rzymie, uznał, że stary pedagog zasłużył sobie na wzmiankę. W każdym razie wiadomo, że w 1548 roku wydział sztuk ma już innych wykładowców, naucza sam rektor i Beroald-ojciec. Ta „płynność kadr" mogła wzmóc sceptycyzm Michała wobec doktryn filozoficznych. Każdy z wykładowców przychodził adorując inne bó- 64 stwo, każdy interpretował je po swojemu. Sprzeczność i dowolność rzucają się w oczy krytycznemu młodzieńcowi. Chłopak jest samodzielny, więcej: zbunto-wany. Zrobi sobie później zabawę z wyliczania różnych sprzecznych doktryn i poglądów (np. gdzie się mieści dusza). Ale zaczęła się ta konfrontacja już na Wydziale Sztuk, tutaj po raz pierwszy mógł zebrać „osielstwa ludzkiej mądrości", porównać je ze sobą i osądzić. Podkreśli kiedyś z dumą, że samodzielności myślenia nie zawdzięcza niczyim wpływom, tylko własnemu krytycyzmowi. „Ową zdolność dochodzenia prawdy bez względu na to, jaką znajdę; ową swobodę mniemań, niełatwo poddającą czemuś moją wiarę, zawdzięczam głównie sobie. Najbardziej śmiałe i szerokie z mych myśli są te, które, można rzec, urodziły się ze mną: s ą mi przyrodzone i na wskroś moje (...) Później ustaliłem je i umocniłem powagą drugich ł zdrowymi przykłady starożytnych, z którymi zszedłem się w jednakim sądzi e".* Mamy tu i wyjaśnienie, do czego m. in. służą mu cytaty: do obrony jego własnych opinii. Nauki filozoficzne, które Montałgne pobiera na Wydziale Sztuk, uzna w przyszłości za bezużyteczne. Arystotelesa nazwie „księciem dogmatystów", razić go będzie zarozumiałość tego Greka rozprawiającego z niezwykłą pewnością siebie na wszelkie możliwe tematy. Możliwe, że w uczelni Michał nie wyraża jeszcze swoich wątpliwości, nie wierzga — uprzejmy z natury, pełen współczucia dla wykładowców, którzy silą się, by godzić różne sprzeczności. Zresztą, otwarty sprzeciw mógłby drogo kosztować, dyscyplina w uczelni jest surowa. Michał jest synem prewota, nie wypada broić. Ale możemy mu wierzyć, kiedy mówi z dumą, że zawsze myślał po swojemu. To, co różni go od kolegów, * Podkreślenia moje — J. EL 65 to nie stopień wykształcenia — mógł się znaleźć ktoś bardziej od niego obkuty — ale wrodzona niechęć do tej irytującej i wiecznej chyba, z pychy płynącej cechy studentów filozofii, która każe im rozprawiać żargonem świeżo nabytego słownictwa. Montaigne będzie ostro drwił z pedantycznych „ergotystów" (od słowa „ergo" — „więc" — łącznika używanego w sylogiz-mach). Również lektury różnią go od kolegów. Kiedy innym daje się fragmenty starożytnych autorów odpowiednio dobrane (by nie budziły niewczesnych tęsknot), Michał czyta nie przetrzebionego Owidiusza, Plauta, Teren-cjusza, ze wszystkimi zawartymi tam sprośnościami. To tu, na wydziale sztuk, wchodzi w piętnasty rok życia. Wiemy, że wcześnie budzą się w nim „gwałtowne żądze. Wspólne sypialnie, podniecające rozmowy, których nie powściągają młodzi regenci, przeciwnie, niektórzy (jak Muret) widzą swój interes w tym, żeby rozpalać pragnienia chłopców. „Muszę to uważać za istne nieszczęście i dziw, jeśli mam wyznać, w jak wczesnym wieku znalazłem się w pętach tego pożądania. Był to snadź przypadek; było to bowiem długi czas przed wiekiem świadomości i wyboru" (III, 400). Kto to był? Chłopka? Służąca? Straganiarka? Montaigne przyznaje, że „nie pamięta swojego dziewczyń-stwa". Słowa „zdrożne pożądanie" i przytoczony w związku z tym cytat z Marcjalisa („Stąd kozłowy zapach, rychły zarost i broda budząca zdziwienie matki") niektórzy interpretują jako przejściowe poddanie się zalotom Mureta. Chyba bezpodstawnie! Broda w tym cytacie jest aluzją do brody Michała, a nie jego rzekomego „partnera", a zdziwienie — zdziwieniem matki. Inne tam musiały być trudności do zwalczania. Słowa: „A potem, cóż w tym za ogromna korzyść, aby zaspokoić wyobraźnię", jak również porzekadło hiszpańskie, które przytacza: „Defienda me Dios de 66 m y" — stanowią dość wyraźną aluzję do samogwałtu; bez potępienia zresztą. Tak się składa, że tuż obok gmachu kolegium znajduje się gospoda, gdzie pieką drób, obok zaś dom publiczny. Niedopatrzenie panów radców, pomyłka czy też celowa lokalizacja? Można spotkać dziewkę publiczną w gospodzie, wymienić porozumiewawcze uśmiechy, umówić się na wspólne spałaszowanie kurczęcia u niej w izbie. Nie wszystkie zapewne się tu wpuszcza, tylko te lepiej się prezentujące, inne spoglądają z okien domu spoza firanek. Rodzice są zaniepokojeni, sam pan prewot, który często odwiedza syna, uczy go czystości, to wtedy może zwierza mu się, że do dnia ślubu, do trzydziestego trzeciego roku życia — zachował dziewictwo. Bierz przykład, synu! Michał słucha z podziwem, z niedowierzaniem, ze szczerym żalem — cóż, wie, że nie może w tym być podobny do ojca. Rektor Gelida, ponaglany zapewne przez rodziców, wzmacnia straże wokół uczelni, dozorcy pilnują, by chłopcy nie wymykali się z sypialń, ale wystarczy napiwek i dozorca przymknie oko, zakaz zresztą podnieca tylko do zuchwałości. Montaigne będzie nas zapewniał, że nigdy nie korzystał z miłości przędą j nej, ale to wyznanie, obawiam się, trzeba przyjąć raczej z zastrzeżeniami. Kimkolwiek była ta pierwsza, pozostanie uczucie niesmaku, a także marzenie o kobiecie czystej, niewinnej, wstydliwej, choćby miała tę wstydli-wość udawać. Będzie wolał chłodną niż wyuzdaną. Niechby bodaj udawała, że „poddaje się naszemu natręctwu jedynie zniewolona przemocą". Nawet najpiękniejsza dziewka publiczna „co bądź by czyniła, pozostaje mdłą i bez smaku jako przędą j na i wszystkim dostępna". Ojciec ma wiele' powodów, żeby często odwiedzać miasto: ma swoje radcowskie interesy, ma tu synów — prócz tego najstarszego na wydziale sztuk, trzech 67 młodszych jest w kolegium. Na pewno przyjeżdża na j ślub młodszego brata: trzydziestoczteroletni Rajmund | Eyąuem, obecnie pan de Bussaguet, żeni się w r. 1547 z panną La Chassaigne, córką przewodniczącego Par- l lamentu. Kariera! I wzmocnienie klanu Eyąuemów. Trzeba jeszcze, żeby sam Rajmund awansował i został radcą Parlamentu. Teść załatwi to w następnym roku, ale Rajmund będzie musiał „pożyczyć" królowi Henrykowi II sześć tysięcy liwrów. Wesele uroczyste, hu-' czne. Michałek na pewno jest obecny. Jeśli przy okazji był na pokojach państwa La Chassaigne, widział może trzyletnią dziewczynkę, bratanicę panny młodej, która plątała się między nogami dorosłych. Widział, ale na pewno nie zatrzymał na niej wzroku — nie mogło mu przyjść do głowy, że ma okazję przyjrzeć się swojej przyszłej żonie. Ojciec, jak zwykle, „poszukuje towarzystwa ludzi uczonych". Kiedy tylko może, sprowadza ich do Mon-taigne — „z wielkim staraniem i nakładem [...], gosz- | cząc ich u siebie niby osoby święte". W Bordeaux ma ich na miejscu. Syn widzi, jak panowie wykładowcy mącą staremu żołnierzowi w głowie. Jest mu przykro, że „ojciec przyjmuje ich zdania na kształt wyroczni, z tym większą czcią i religijnością, im mniej miał prawo o tym sądzić" (II, 133). Nie tego się krępuje, że ojcu brak wykształcenia — szlachta okoliczna ma go nie więcej — ale właśnie tego, że tak naiwnie ufa osobom, na które ten trzeźwo i samodzielnie myślący chłopak patrzy bez złudzeń. Są między nimi ludzie, których ceni, ale nikogo nie ubóstwia. Michał może też zauważyć, że ojciec mniej stał się skłonny pobłażać reformatorom. Piotr Eyąuem mówi o swej czci dla niedawno zmarłego Piotra Bunela, który spędził kilka dni w Montaigne, podtrzymując chwiejącą się „naszą dawną wiarę" przeciw nowinkom Lutra. Bunel polecił ojcu księgę zeszłowiecznego teologa hiszpańskiego, Raj- 68 niunda Sebundusa, Theologia naturalis jako „pożyteczną i sposobną, szczególnie w tej porze". Niestety, książka jest pisana w barbarzyńskiej łacinie, ojciec nie może jej czytać — a gdyby tak Michałek przysiadł fałdów i przełożył? Może w przyszłości, na razie za dużo byłoby tego żądać od piętnastoletniego chłopca. Do Bordeaux ojciec przyjeżdża także po to, by posłuchać nowin. Świat ówczesny nie może jeszcze się" skarżyć na nadmiar informacji, nie jest jeszcze „globalną wioską", każdy region żyje dla siebie. Ludzie oddaleni od stolicy stale łaknęli wiadomości: w Paryżu mogła nastąpić zmiana prądu, zwolennicy twardej ręki brali górę lub tracili grunt, politycy w Bordeaux długo nie mieli pojęcia o zmianie kursu, a cóż dopiero parafianie z Saint-Michel-de-Montaigne. Pewien szlachcic w Polsce (Jan Golski) tak był chciwy nowin, że posyłał ludzi zbrojnych na gościniec, żeby porywali kupców czy też jadących do Krakowa samotnych rycerzy, a wypuszczał ich dopiero wtedy, kiedy wydusił z nich wszystko, co wiedzieli. Był to dziwak, ale jego głód można zrozumieć. Tym łatwiej zrozumieć radców parlamentu, panów regentów, jawnych i ukrytych zwolenników Reformy, że interesują się tym, kto ma przewagę na Dworze. Ostatnie lata Franciszka I nie były łaskawe dla protestantów, mimo protekcji „naszej księżniczki", Małgorzaty z Nawarry, szlachetnej duszy, subtelnej poetki. Klemens Marot musiał schronić się za granicą, zmarł tęskniąc w Turynie w wieku lat czterdziestu ośmiu. Poeta Bonawentura Des Periers, tropiony i prześladowany, popełnia samobójstwo rzucając się na ostrze własnej szpady — uniknął w ten sposób śmierci na stosie. Miał lat trzydzieści cztery. Etienne Dolet w dwa lata później stosu nie uniknął. Oskarżono go o to, że pewne zdanie z jego tłumaczenia Platona zaprzecza nauce o nieśmiertelności duszy. Kiedy spłonął 69 na placu Maubert, miał lat trzydzieści sześć. Żyli krótko jak motyle i ginęli w ogniu jak ćmy. Michał zapamięta to sobie: nigdy nie będzie rozprawiał o nieśmiertelności duszy, a gdzieś napisze — powtórzy to za Ra-belais'm •— że jest gotów iść za swoim poglądem daleko, ale aż do ognia exclusive. Wstrząsnęła ludźmi rzeź Waldensów w Prowansji. Zniszczono dwadzieścia heretyckich wsi, mieszkańców spalono w Paryżu na placu Maubert, dzieci zaprzedano Turkom w niewolę. Czternastu kalwinistom z Meaux wyrwano przed egzekucją języki — niech nie wykrzykują ze stosu swoich heretyckich haseł — dopiero potem ich spalono. W tym samym czasie król Francji ogłasza się protektorem protestanckich książąt Rzeszy Niemieckiej. Polityka jest stale taka sama: u siebie prześladowanie dysydentów, na zewnątrz popieranie ich. Arcychrześcijański król Franciszek jest zarazem wiernym sojusznikiem Turcji. Popiera też protestantów w tej samej Genewie, do której schronili się francuscy emigranci polityczni, bo ich obecność godzi w księcia Sabaudii. Nie trzeba było po lekcję sceptycyzmu politycznego sięgać do Aten — była pod bokiem. Stary rozpustnik na tronie nie wierzy prawdopodobnie w nic, tylko -w to, co uważa za swoją „rację stanu". Jego angielski rywal — Henryk VIII — umiera na początku roku 1547. Franciszek wspomina ich pełne wspaniałości spotkanie przed dwudziestu siedmiu laty w pobliżu Calais. Obaj byli wtedy młodzi, zdrowi i silni, żądni władzy i uciech. Mocowali się ze sobą, to Henryk chciał pierwszy zademonstrować swoje bicepsy, Franciszek zdołał mu jednak podstawić nogę i obalić na ziemię. Nie ma Henryka, nie ma jego sześciu żon. „Kolej na mnie" — myśli Franciszek z trwogą. I rzeczywiście, w kilka tygodni później, w dniu swoich urodzin, 31 marca, umiera w zamku w Ram- 70 bouillet. Zwolennicy Reformy mają nadzieję, że nastaną lepsze czasy. Żona następcy tronu, Katarzyna Me-dyceuszka, skłania się podobno ku większej tolerancji. Rozczarowanie będzie kompletne. Już w październiku 1547 r. Henryk II zezwala na proces o herezję. Znowu będą płonąć stosy. Medyceuszka jeszcze nie rządzi: Henryk II jest we władzy swojej kochanki, Diany de Poitiers, starszej od niego o lat dwadzieścia. Nie ma ona ambicji polityczr-nych, dba jedynie o pozycję osobistą, ale właśnie dlatego popiera ultrakatolickich Gwizjuszów z Lotaryngii: kardynała Karola i Franciszka, szczęśliwego wojownika. Przypisują jej czarodziejskie sztuczki, bo bez nich czyżby mogła roztaczać urok, teraz, kiedy już zbliża się do pięćdziesiątki? Wszyscy przyznają jej jednak urodę: ma zgrabne, giętkie ciało, długie nogi, małe, szeroko rozstawione piersi. Myje się zawsze zimną wodą, nawet zimą. Podobała się staremu królowi, który najpierw zażył jej sam, zanim scedował ją synowi. Brantóme jeszcze w 1566 r. przypisuje jej urodę. Całe pokolenia Francuzek zawdzięczają Dianie styl. Przekondła króla Henryka, że wielka miłość powinna być uwznioślona, że powinno się wielbić bardziej za ducha niż za ciało. Amadis de Gaule w przekładzie des Essartsa staje się książką podręczną dworu. Król pozuje — nie, słowo nie na miejscu, skoro wkładał w tę grę tyle szczerości — król więc przeistacza się w średniowiecznego rycerza. Jest to — pisze prof. Maurice Rat * — „najbardziej rycerski i najbardziej przyzwoity z królów". Co jeszcze nie świadczy o nadmiarze cnoty. Inni twierdzą, że czteroletni pobyt na dworze hiszpańskim (w charakterze zakładnika, zamiast ojca, którego trzeba było wypuścić z niewoli) wpłynął na * Dames et bourgeoises du XVI' siecle, Paryż 1955. 71 surowość jego obyczajów. Henryk II jest wysoki, śniady, szczupły, wygląda jak Hiszpan. Ma swoje roman-siki, nie brak i nieślubnych dzieci, ale wszystko jest utrzymane w przyzwoitej półtajemnicy. Jedną z jego kochanek będzie lady Flaming, guwernantka małej Marii Stuart, i ta z uniesieniem będzie rozpowiadać po miłosnej nocy, że „krew" królewska jest „niby słodki a przepyszny likwor". Już Franciszek I pisywał wiersze do kochanek — Henryk także niezmordowanie rymuje na cześć swojej Diany. „Ach, mój Boże! — skarży się nieszczęsny monarcha. Jakże żałuję czasu, który straciłem w młodości!" „Można być niezdarą we wszystkim, ale nie w poezji" — powie nietaktowny pan Montaigne. Diana przyjmuje królewskie wiersze wdzięcznym sercem, zgadza się na tytuł księżny Va-lentinois, wspaniały zamek buduje dla niej w Anet architekt Filibert Delorme. Wszystko tu będzie ozdobione inicjałami obojga wzniosłych kochanków — „D" i „H" — rzeźbami Diany łowczyni, Diany w pocałunku z jeleniem, w jeleniu domyślają się króla. Medyce-uszka woli dobrze żyć z miłośnicą swojego męża, pozwala nawet, by inicjały „D" i „H" zdobiły jej własną koronację, poza tym i jej nie brak kochanków. Diana zresztą jest na swój sposób lojalna. Dzień króla jest dla niej, ale noc powinna należeć do łoża małżeńskiego i co wieczór kochanka odsyła Henryka do Katarzyny zalecając mu, żeby dbał o to, aby stale była zapłodniona. Jest w tym i racja stanu: jeśli Katarzyna miała rodzić synów, to trzeba było mieć pewność, że są z krwi Walezjuszów. (Sodoma i Gomora! — ma prawo pomyśleć pani Antonina z Lopezów. Jej wujowie i kuzyni, wszystko przyzwoici kupcy, też muszą myśleć o tym „najcno-tliwszym z dworów" ze zgrozą.) Latem 1548 roku Michał jest jeszcze w Bordeaux. Miasto i okolice ogarniają zamieszki, można nawet mó- 72 wić o powstaniu. Idzie o podatek solny nałożony przez króla już kilka lat temu, ale którego tutaj nigdy dotąd nie egzekwowano. Zdaje się, że ten podatek był wyjątkowo i głupio bezwzględny. Uczniowie kolegium są świadkami wydarzeń, bo rozgorączkowany tłum opanowuje arsenał znajdujący się w pobliżu. Stryj Rajmund i jego teść p. La Chassaigne próbują pertraktacji z powstańcami. Kończy się to krwawo, a sam La Chassaigne omal przy tym nie ginie. Gubernator prowincji z ramienia króla Nawarry, Tristan de Moneins, nie umie sobie dać rady z tłumem i chroni się do fortecy Chateau-Trompette. La Chassaigne żąda od niego powrotu do gmachu rady miejskiej. Tymczasem powstańcy wywieszają flagę angielską! Nikt jednak nie korzysta z okazji, by przypisać zamieszki zagranicznym agenturom — wiadomo, że idzie o sprawy wewnętrzne. „Owóż, aby zagasić bunt w samym początku, posta* nowił (de Moneins) wyjść z miejsca cale bezpiecznego, w którym się znajdował, i udać się w sam środek zawieruchy; co mu na złe wyszło, znalazł bowiem jeno nędzną śmierć. Ale ponoć błąd jego polegał nie tyle na tym, że wyszedł (jak to zwyczajnie zarzucają jego pamięci), jeno że obrał drogę ustępliwości i miękkości i że chciał uśmierzyć burzę raczej poddając się jej niż prowadząc, raczej prosząc niż karząc". Skoro już wyszedł do tłumu — będzie rozważał ten wypadek Montaigne po latach czterdziestu — „winien był dotrwać w swej rezolucji i do końca nie wychodzić z roli: tymczasem on, przeciwnie, przyjrzawszy się z bliska niebezpieczeństwu, wnet stracił ducha i od powolności pochlebstwa przeszedł zgoła do strachu". To go - zgubiło. Triumf powstańców był chwilowy, nastąpiły represje — surowsze podobno jeszcze niż ekscesy tłumu. Szesnastoletni chłopiec, który się temu wszystkiemu przygląda (zapewne z okien kolegium), nie zapomni widoku do końca życia. Zapamięta jedno i dru- 1 — Ja, Michał... 73 gie: okrucieństwo tłumu („Niczego nie można się mniej spodziewać po tym potworze, jakim jest wzburzony tłum, niż ludzkości i łagodności") — i okrucieństwa represji. Nie wspomni jednak, że dziadek jego żony, pan La Chassaigne, omal nie postradał wtedy życia. Nie każde wydarzenie nadaje się do księgi. Montaigne nie pisze kromki, lecz analizę ludzkich zachowań. Nie z wydarzeń czasu zdaje sprawę, lecz stara się zrozumieć, co rządzi tłumem. Rozdział szósty „PARYŻ MA MOJE SERCE OD DZIECIŃSTWA" Rektor zawiesza wykłady — do końca roku zostało kilka tygodni — kolegium pustoszeje. Michał, już po dwuletnim kursie, przyjeżdża z braćmi do Montaigne, by zapewne nigdy już nie wrócić do uczelni. Tego się, oczywiście, tylko domyślamy, dyktuje tak logika wydarzeń, świadectw konkretnych brak. Co dalej? Domysły. Strowski (a za nim Trinąuet) uważa, że po opuszczeniu uczelni M,ichał co najmniej rok spędził w domu — polując, jeżdżąc konno, odwiedzając okoliczne zamki. Niedaleko, w zamku Fleix obok Sainte-Foy-la--Grande mieszka potężny pan, Gaston de Foix, markiz de Trans, hrabia-burgrabia fortecy Gurson, ojciec trzech synów. Życie Michała splecie się nieraz z tą rodziną, która będzie mu się za uwagę wypłacać życzliwością i wysoką protekcją. Namiętny jeździec, Michał, przemierza konno posiadłości rodzinne, wśród których są (wg spisu) „lasy, łąki, winnice, młyny wodne, wiatraki". Czyta, rozmyśla, a pewno i romansuje. W pobliskiej miejscowości Mussidan utrzymuje się legenda, że młody Michał z Montaigne składał tu dowody swej dzielności erotycznej. Nareszcie jakieś świadectwo, nie lekceważmy go, choć to tylko pieśń gminna. Więc ma kochanki, odwiedza je chyłkiem, dopada w stodole, na sianie, w gęstwinie — potem na koń, i tyle go widziałam. Czasem odjeżdża bez pośpiechu, s.tę- 7» 75 pa, zamyślony, nieobecny, a raczej przebywający w jakimś innym świecie, ten nasz jurny panicz. Nie zwraca uwagi na to, co się wokół niego dzieje, koń sam prowadzi go do domu. Oto dziedzic posiadłości wiejskich, który nie zawsze potrafi odróżnić jęczmień od żyta, który lubi śpiew ptaków i szum lasów, ale nie wie, kiedy się co sieje i kiedy się zbiera. Zdarzy się, że zawędruje tak do Papessus, do swoich chrzestnych, starzeją się i oddalają od niego, coraz trudniej mu z nimi idzie, krępuje go, że ogorzała chłopka mówi o nim „mój mały", a na pożegnanie całuje go w rękaw. Kiedy ma wolny czas, wraca do swoich Owidiuszów i Horacych. Możliwe, że — dzięki ojcu — teraz właśnie nabiera zamiłowania do włoskiego. Wśród jego lektur są Dante, Petrarka i Bokacjusz, będzie Ariosto, potem Tasso. Czyta zapewne i Machiavellego, z którym będzie później polemizował. Latem następnego roku przybywa do Montaigne preceptor młodszych braci, Niemiec Horstanus, schronił się tutaj przed zarazą, która rozszalała się w mieście. Ojciec uważa, że i córki powinny być wykształcone — wyprzedza pod tym względem (jak i pod wieloma innymi) swoich sąsiadów. Czemu by Joanna nie miała korzystać z nauk Horsta-nusa? Pani Antonina zapewne się nie sprzeciwia, wiele wskazuje na to, że córka Lopezów doceniała korzyści wykształcenia. Horstanus, niby kandelabr wielo-świecowy, udziela swojego światła wszystkim dokoła. Joanna zasłynie jako ta, która najlepiej opanowała grekę. Była już panią de Lestonnac, kiedy zdarzyło się, że przyjaciel jej męża odwiedził go, by mu zaproponować wspólną orgietkę. Ponieważ Joanna nie wychodziła z izby, zaczął rzecz wyłuszczać w klasycznej grece. Ku swojemu zdumieniu znalazł się natychmiast za drzwiami. , Michał też skorzysta przy Horstanusie, liźnie trochę greczyzny, ale, leń i wałkoń, nie ma za dużo czasu, 76 dziewki gaskońskie są nazbyt ponętne. W r. 1558 katedrę greki w Heidelbergu obejmie jakiś Horstanus — chyba to nasz. Nie jest wykluczone, że był katolikiem, ale większe jest prawdopodobieństwo, że był wyznawcą 'Lutra i że to on pierwszy zasiał w Joannie--„Greczynce" wątpliwości religijne. Drugi jego uczeń, Tomasz, też wkrótce ujawni skłonności dysydenc-kie. Matce, jak świadczy wspomniany już epigram z Mar-cjalisa, ten syn, któremu się broda sypie, wydaje się trochę obcy. Trzeba jednak pomyśleć o jego przyszłości: to on dziedziczyć będzie Montaigne i związane z majętnością nazwisko. Do rzemiosła rycerskiego raczej się nie nadaje. Interesują go, co prawda, wojny i uzbrojenie, podchody, pułapki, bitwy i oblężenia, ale bardziej jako historyka. Co dalej z nim robić? O tych sprawach decydują tylko ojcowie, ale pani Antonina nie należy chyba do owych potulnych małżonek, które poddają się panamężowskiej woli w. milczeniu. Chłopak się marnuje, prowadzi próżniacze życie — czy nie lepiej, by studiował prawo (jak stryj Piotr-młodszy i Rajmund), i to w Tuluzie, gdzie ona ma rodzinę? Aż do połowy naszych lat sześćdziesiątych wierzono, że tak właśnie było: Michał miał studiować prawo w Tuluzie, tam jego wykładowcą mógł być — krótko co prawda — ów znakomity Adrian Turnebus, wysławiany w Próbach, a także Arnauld de Ferrier, potem spotkany w Wenecji, gdzie był ambasadorem. Studiowali w Tuluzie ludzie, o których wiemy, że byli znajomymi Michała: Guy de Pibrac, Paul de Foix, Estienne Pasąuier, Henri de Mesmes. Jeszcze Donald M. Franie w biografii Montaigne'a z 1965 roku podaje Tuluzę jako miejsce studiów, a prawo jako przedmiot. Przedtem zaś — suponuje Strowski — był w jednej z owych akademii dla szlacheckiej młodzi, w których uczono się robić szablą, a także rycerskiego savoir-vivre. 77 Wszystko to zakwestionował prof. Roger Trinąuet. Michał nigdy nie przygotowywał się do kariery wojskowej, nigdy też nie studiował prawa. Owszem, Tuluza jest w Próbach wspominana sześciokrotnie, Michał bywał w stolicy Langwedocji na pewno, ale nie należy zapominać, że miał w tym mieście bliższą i dalszą rodzinę. Tam również mieszkał ów chory starzec, któremu tak dobrze robiło na zdrowie obcowanie z Michałem. (Nikt tylko nie zastanowił się — zauważy Mon-taigne — że odwrotnie musiało działać na chłopca obcowanie z chorym starcem.) Podczas rozmowy między rodzicami na temat przyszłości Michała mogła zapaść tylko jedna decyzja: Paryż! „Posiada on me serce od dzieciństwa... miłuję go serdecznie aż do jego plam i brodawek. Czuję się Francuzem jedynie przez to wielkie miasto..." (III, 247) Siostrzeńcy pani Antoniny, Rajmund i Arnold de Pontac, synowie sekretarza sądu, po ukończeniu kolegium bordoskiego zostali wysłani właśnie do stolicy. Paryż! Dwór. Znajomości. Uczeni. Wszystko to nie pozostanie bez wpływu na dzieło Montaigne'a. Zauważcie niezawodność smaku, niezwykłą u mieszkańca głębokiej prowincji. Posłuchajcie jego języka, rozumowania, pewności siebie, z jaką rozprawia o dworach, monarchach, arystokracji, koteriach, polityce! To mogła mu dać tylko stolica, tylko Paryż! Wszystko wiąże się w tym rozumowaniu Trinąueta — daty, nazwiska profesorów, poglądy, a przede wszystkim owe paryzjaniz-my językowe. To, że Montaigne bywał częstokroć w Paryżu, przyznawali zresztą i inni biografowie. (Strowski dorzucał jeszcze Londyn i Antwerpię — bezpodstawnie.) Tak czy inaczej, trzeba teraz przerabiać podręczniki, pisać nowe przedmowy, rezygnować z różnych błyskotliwych wniosków. I trzeba czytać ostrożnie wszystkie dotychczasowe biografie. Marek-Antoni Muret jest jedną z gwiazd paryskiego 78 uniwersytetu. Zdobył przyjaźń młodego poety Ronsar-da. Gelida i Buchanan wykładają w stołecznym kolegium i to oni najprawdopodobniej polecają Michała uwadze Turnebusa. Próby dowodzą, że Michał słuchał wykładów sławnego gramatyka i medyka, zwolennika anatomii doświadczalnej, którego imieniem nazwano jeden z kanalików mózgu. To Sylwiusz, czyli Jakub Du-bołs, wykładowca w College Royal — gdzież indziej mógł go był spotkać niż w Paryżu, i to koniecznie przed rokiem 1555, w którym profesor zmarł? To, co Montaigne pisze o Adrianie Turnebe, świadczy o długotrwałym obcowaniu, co nie mogło stać się w Tuluzie. Nazywa go „największym człowiekiem (w pisarskiej profesji), jaki się trafił od tysiąca lat"! Mocno powiedziane. Scaliger-młodszy (Józef) uzna w r. 1559, że stracił czas słuchając wykładów Turnebusa. Ale Ron-sard upamiętni jego śmierć sonetem, w którym porówna jego geniusz do głębokiego oceanu. Erudyci naszych czasów, którzy zainteresowali się notatkami Turnebusa, przyznają rację Scaligerowi. Montaigne jednak sądzi inaczej. „Często, z umysłu, wyciągałem go w rozmowie na przedmioty najdalsze od jego rzemiosła: rozeznawał się w nich tak bystro, z objęciem tak szybkim, rozumem tak zdrowym, że zdawałoby się, iż nigdy nie parał się innym zajęciem jak wojną i sprawami państwa" (I, 220). Turnebus — drobny, o twarzy szlachetnej, skromny, raczej nieśmiały — miał, jak się zdaje, duży urok osobisty, sądząc po tym, co pisze historyk de Thou, który zdążył się z nim zetknąć. W wykładach swoich odbiegał od antycznych tekstów dyskutując sprawy publiczne, gorąco go obcho-^ dzące, lub też aktualizował wydarzenia z historii starożytnej, co Michałowi mogło się wydać pasjonujące. Cóż możemy zresztą wiedzieć o fascynacji, jaką wywierała ta osobowość? Nie poddajemy się już hipnozie. Szkoda, że Turnebus w pozostawionych po sobie pismach nie wspomina o żadnym „Montanusie". Kiedy zmarł w r. 1565, przyjaciele i wielbiciele wydali ku jego czci tomik (nazywano takie zbiorki „nagrobkami"), ale Montaigne nie został zaproszony do udziału. Znajdował się wtedy daleko, w Bordeaux, nie był żadną ważną osobistością — ot, radca jednego z ośmiu we Francji parlamentów. Przyjaciel muz, ale nie twórca. Ronsard i Muret widzieli w Michale z Montaigne gorliwego czytelnika, w przyszłości może trochę mecenasa, ale na pewno nie kogoś równego sobie... Wspomnienie o Turnebusie w Próbach ma więc trochę charakter owego epitafium, o które nikt go nie poprosił, trochę zaś jest polemiką. Jest to wspomnienie o kimś, kto zalicza się do wybitnych osobistości epoki i czyją znajomością można się chlubić; pod czyim urokiem było się w młodości — i którego autor uchyla się od zrewidowania swojego stosunku. Coś niby wspomnienie o aktorce, którą wielbiło się w dzieciństwie: lepiej nie oglądać -jej starych filmów, kocha się w niej bardziej swoje dawne ułudy niż ją samą. W gruncie rzeczy wiele różni Michała od złotouste-go profesora. Idzie o gusta. Turnebus kocha Cycero-na — Michał nie bardzo. Turnebus żywi pogardę dla języka pospolitego — Michał jest czytelnikiem Rabe-lais'ego i poetów Plejady (którymi jednak i profesor się interesuję). Turnebus jest zwolennikiem Arystotelesa — Michał buntuje się przeciwko niemu. („Nie rozpoznaję u niego większości moich zwykłych poruszeń"). W kolegium de Presles ściąga właśnie tłumy na swoje wykłady Ramus (Pierre de la Ramee, ur. 1515 r.), ten sam, który w r. 1536 rozjątrzył Sorbonę krytyką Logiki Arystotelesa. Miał wtedy lat dwadzieścia jeden! Król-artysta zdążył go skazać na galery, na szczęście znaleźli się ludzie wpływowi, którzy w porę interweniowali. W 1543 Franciszek wraca do sprawy sponie- 80 wieranego Arystotelesa nakazując Antoniemu Gouvei, by wziął go w obronę. Trinąuet uważa, że Michał jest nazbyt lojalny wobec Turnebusa, by się tłoczyć wraz z innymi na antyarystotelicznych wykładach Ramusa. Nie przesadzajmy. Chyba go jednak raz czy drugi pociągnęło, choćby przez ciekawość... Ramus był protestantem i zginął podczas Rzezi w r. 1572, kiedy jego antagonista nie żył już od siedmiu lat. Montaigne siedział już wtedy w izbie bibliotecznej swojej wieży nad pierwszymi rozdziałami Prób. Trzy dni przed Wigilią 1549 roku zmarła Małgorzata z Nawarry, siostra Franciszka I. Tak różna od brata, przywoływała w poemacie własną śmierć po jego śmierci. Minie kilka lat i Michał wpisze do domowego kalendarium (tzw. Efemeryd) notę o śmierci królowej--literatki, z której łatwo odczytać, jak ją czcił. Potem, kiedy postanowi, że kalendarium będzie poświęcone wyłącznie wydarzeniom rodzinnym, skreśli tę notę. Trinąuet z tej czci dla królowej wysnuwa wniosek, że Montaigne bywał w Paryżu w salonie Jana Morela przy ulicy Pavee, tam bowiem uprawiano kult Małgorzaty Nawarrskiej i tam zredagowano zbiorek-„nagro-bek" w hołdzie dla niej. Jeśli rzeczywiście w tym salonie bywał, to mógł przy okazji spotkać wybitne osobistości, o których wiemy, że je znał: obu przyszłych kanclerzy — Oliviera i L'Hospitala, marszałka Piotra Strozziego i wszystkich, którzy zaczynali coś znaczyć w świecie literackim. Pod wpływem świetnego towarzystwa roi i on o sławie. Nie byłby zresztą młody, gdyby tego nie czynił. „Rozum nasz wykazuje czczość tego urojenia z nieubłaganą jasnością — napisze — ale ma ono korzenie tak żywe, że nie wiem, czy kto zdołał się zeń w zupełności wyzwolić". Zdaje się, że bardziej od salonów lubi jednak paryskie ulice. Podsłuchuje język pospólstwa, lubi i rozumie jego soczystość, zmysłowość, do- 81 wcip. Trochę mu tylko przeszkadza fetor miejski; Paryż i Wenecja to wspaniałe miasta, powie, szkoda, że śmierdzą. On sam chodzi naperfumowany. Raczej na pewno zostaje przedstawiony u Dworu, bez skutków dla swojej kariery, wprowadzić go mógł p. Gaston de Foix, p. Lansac lub może ojciec (jak domyśla się Strowski). Król zresztą pokazuje się publicznie podczas świąt. Ale na pewno zakochuje się — nie wiemy tylko, w kim. Ci badacze, którzy przypisują mu niezdolność do gorących uczuć, mylą się. Jest to miłość namiętna, szalona, oślepiająca i ogłupiająca. „Sparzyłem się w mym dziecięctwie i wycierpiałem wszelkie furie, o jakich poeci mówią, iż trafiają się tym, którzy puszczają się w owe rzeczy bez statku i rozwagi". Michał Eyąuem pisze długie listy (gdzież się podziały?!), popełnia jakieś głupstwa, które wspomina z wypiekami, sam sobie nie wierząc. Wciąga się też w hazard. Rychło dostrzega w tym dla siebie niebezpieczeństwo, nie potrafi zachować umiaru, nazbyt się emocjonuje. Unika potem gier, nawet szachów, „nie dość bowiem jest zabawą i pochłania nas zbyt poważnie". Ubiera się, jak cała młodzież, z niedbałą elegancją, co, jak wiemy, zawsze jest kosztowne, wówczas jeszcze bardziej niż dziś. Pieniędzy wciąż brak, z Bordeaux nadchodzą -skąpo, widzi, jak niektórzy rówieśnicy oszukują i kradną, i jest mu przykro, że wyróżniają się w tym jego krajanie. („Nienawidzę złodziejstwa, mimo żem Gaskończyk". I dalej: „Nasza prowincja jest... nieco więcej okrzyczana". (II, 73) Ale trzeba dotrzymać kroku elegantom, skoro zabiegasz o miłośnicę. Jest to okres, w którym wydaje bez rachunku. I cóż — „nigdy nie czułem się lepiej". Michał pożycza beztrosko pieniądze, ale ma kredyt, jest znany z tego, że oddaje w terminie — „tak iż wskutek mej 82 słowności rozrzutność moja nawet stawała się gospo^ darną". Pieniędzy nie ma za dużo, nie czeka go niezwykła kariera, nie jest potomkiem potężnego rodu, mały, niezręczny, raczej nieśmiały — zdaje się, iż ma kłopoty ze zdobyciem swej miłośnicy. Brak mu łatwości bawienia towarzystwa, jest raczej refleksyjny niż błyskotliwy. Królowie błyskawicznych ripost, jakich nigdy nie brak w towarzystwie, wprawiają go w zakłopotanie. Wie dużo, potrafi mądrze wyłuszczyć — ale czy tym można zaimponować miłośnicy? A choćby książętom, od których zależy stanowisko publiczne? „Książęta nie lubią zgoła statecznych rozpraw ani ja znowu opowiadać baśnie". Sam przyznaje, że „woli być uprzykrzonym i nieopatrznym niż pochlebcą i obłudnikiem". Nawet od wina czasem się wymawia — kiedy trzeba pić dla interesu, nie umie go przełknąć. Micheau, ten nudziarz! (Kiedy ziewnie, przeżegnuje się — cóż za prowincja...) Niemniej, ta jego miłość nie jest bez wzajemności. Może dlatego, że jest gorąca — i młoda. Michał ma i zalety: jest pogodny, ma poczucie humoru, jest uprzejmy, lubi wydwarzania, poddaje się nastrojowi dobrej kompanii. Chociaż się u niego nie przelewa, potrafi być szczodry i beztroski. Tajemnicza miłośni-ca — raczej egeria humanistów niż mężatka — umie to wszystko docenić. Jest to osoba z pewnym wykształceniem. Kiedy Montaigne wyznaje, że nie umiał bez wzruszenia „wysłuchać wierszy Horacego albo Katulla,, umiejętnie recytowanych przez młode i piękne usta" (II, 345), kiedy wyznaje, że był czuły na piękny głos — może o niej właśnie pisze? Może zbliżyły ich wspólne zainteresowania komedią włoską? Od czasów Franciszka I kobiety występują już w teatrze, chociaż nie cieszą się te panie, to oczywiste, opinią poczciwych. Może aranżowano w^salonie jakieś przedstawienie, które Mi-., 83 chał, „człowiek teatru", przygotowywał — jej powierzając główne recytacje? Być może, że i wobec niego kobieta gra komedię — stroi minki, droży się, pozuje na niewinność — o udawanej niewinności kobiet będzie pisał niewątpliwie z obserwacji. „Trzeba wierzyć" — pouczy nas, bo z taką wiarą bardziej smakuje. „Kto odradza białym głowom te sztuczki, ten im zdrajca i takoż samemu sobie". Ale w końcu namiętność się wypala, z miłośnicy opada maska, wulgarność pokazuje się bez osłonek. Ostatecznie decyduje przypadek. „Ucho moje znalazło się jednego dnia w miejscu, gdzie mogło przejąć coś z rozmów, jakie toczyły z sobą ściśle poufnie: czemuż nie mogę powtórzyć? Matko najświętsza!" — wykrzykuje przerażony. Nabiera przekonania, że niewiasty są o wiele bardziej zmysłowe od mężczyzn. „Nie potrzebują się uczyć, rodzi się ona (ta nauka) w ich lędźwiach... Gdybyśmy owej naturalnej gwałtowności nie trzymali nieco na wodzy za pomocą obawy i honoru [...], krucho byłoby z naszą dobrą sławą" (III, 95—6). Nagle inaczej widzi owe „wyuzdane i niewczesne poruszenia, jakie kobiety wprowadzają do tego aktu". To, co przedtem uważał za namiętność do niego, nad którą owa niewinność nie potrafi zapanować, teraz odczuwa jako profesjonalny bezwstyd. Po latach potrafi zdobyć się na chłodną analizę, uderzającą swoim „proustyzmem". Oto zakochał się: „ro-,sną i potężnieją zalety przedmiotu". Potem oziąbł: „te same rzeczy stawały się cale innego smaku i oblicza". Który obraz jest prawdziwy? Żaden — odpowiada. „Z działania namiętności palącej popadamy w działanie namiętności ziębiącej". A jednak po latach oceni, że był to najlepszy okres jego życia. „Uważam, iż dusza 'nasza osiąga w dwudziestym roku pełnię swego rozwoju i zapowiada wszystko, co będzie". Dwadzieścia lat kończy ostatniego dnia lutego 1553 roku. Musimy mu wierzyć, że był w tym okresie w pełni ukształtowany. W takim razie miał co ofiarować z siebie otoczeniu! „Co do mnie — doda — uważam za pewne, iż od tego wieku i umysł mój, i ciało raczej podupadły, niż się wzmogły; raczej cofnęły się, niż posunęły naprzód". Tym razem się nie zgodzimy. I mędrzec lubi sobie czasem pozrzę-dzić. 8 — Ja, Michał... Rozdział siódmy MICHAŁ OBEJMUJE URZĄD Z Paryża przyjeżdża na wakacje młodzieniec pełen blasku, uśmiechnięty, pogodny. Wykształcony i sceptyczny. Matka i siostra Joanna, panna na wydaniu, mogą się entuzjazmować Kalwinem, Michał jest ostroż-niejszy; lubi zbyt wiele rzeczy, które Kalwin prześladuje nienawiścią. Parlament paryski zabrania rozpowszechniania 4-tej księgi Rabelais'go, ale i Kalwin żąda mąk dla autora Gargantui, a Robert Estienne, wykwintny wydawca, sam protestant, czyni wyrzuty teologom paryskim, a więc katolikom, że nie spalili jeszcze mistrza Alkofrybasa na stosie. „Cóż to jest wolność sumienia? — zapytuje protestancki poeta Teodor de Beze. — To dogmat diabelski!" W tym jednym obie par.tie religijne się zgadzają: w nietolerancji. Ci hugenoci — nowe słowo, przeniknęło z Genewy jako zniekształcone niemieckie „Eidgenos-sen", czyli członkowie stowarzyszenia — już gromadzą sami suche polana na stosy. W Tuluzie i Bordeaux, a pewnie i w samym Montaigne, powinno się mówić z przejęciem o losie Michała Serveta, bo jest to ktoś „z naszych okolic", marran z aragońskiej Villanova. Głośno zresztą o nim w całej Europie! Uczony medyk,-odkrywca małego krwiobiegu, myśliciel i publicysta, w swoich pismach otwierał raj również dla pogan i Żydów: Bóg łaskaw i rozpatrzy każdy przypadek oddzielnie. Musiał się ukrywać, rozpoznano go jednak 86 w Lyonie — dokąd więc uciec, jeśli nie do humanistycznych Włoch? Uciekał -,— cóż za nieostrożność — przez kalwińską Genewę, on, który podważył naukę Mistrza o predestynacji. Wtrącono go do ciemnicy i skazano — na stos. Był październik 1553 r. (Minie trzysta pięćdziesiąt lat i genewczycy uznają egzekucję za błąd i postawią uczonemu męczennikowi pomnik). Ostrożnie z opowiedzeniem się po tamtej stronie, ma prawo myśleć Michał, ona nic lepszego nie proponuje. Więc chociaż zachowawczość ojca nie jest zbyt podniecająca intelektualnie, Michał może ją jednak zrozumieć. W samym Montaigne sprawy układają się pomyślnie, jakby łaska Boża roztaczała się nad tą rodziną. Ojcu powodzi się na każdym polu! Starszy pan, krzepki i pełen apetytu miłosnego, wciąż zapładnia niemłodą już żonę. Córkę Leonorę rodzi pani Antonina podczas wakacji, 20 sierpnia 1552 roku — szczęśliwie się składa, Michał może być ojcem chrzestnym własnej siostrzyczki. W dwa lata później matka znowu rodzi i znowu córkę, Marię tym razem (nie jest to jeszcze jej ostatni poród). Uroczystych chwil w tej rodzinie nie brak. Michał jest świadkiem podniosłej ceremonii w Bordeaux: ojciec obejmuje merostwo miasta. Triumf nie byle jaki! Nikt odtąd nie może wątpić w wartość klejnotu panów z Montaigne: merem tego wielkiego miasta może zostać tylko ktoś, czyje szlachectwo nie budzi wątpliwości. Wybierają wprawdzie juraci miejscy, ale zatwierdza mera król. Dla Dworu nominacja musi być opłacalna politycznie, kandydat winien budzić zaufanie zarówno w Paryżu jak wśród swoich, musi być kompromisowy i cieszyć się zarazem autorytetem — wszystkie te cechy posiada więc Piotr Eyąuem-starszy. Wydarzenie ważne i szczęśliwe dla całego rodu. Bóg daje dzieci i na dzieci. Zdaje się, ż'e rycerz Piotr z Montaigne odziedziczył po swoich kupieckich przod- 8« 87 kach żyłkę do interesów, mimo że żadnego przedsiębiorstwa nie prowadzi (wolno mu sprzedawać wino z własnych winnic i produkty rolne). Zachowało się dwieście pięćdziesiąt aktów notarialnych na jego nazwisko — tyle razy kupował lub sprzedawał coś z majątku, na ogół kupował. Dawniejsi badacze identyfikowali te akta z procesami sądowymi i wnioskowali, że Piotr-starszy to był okropny pieniacz. Dzisiaj się go już tak surowo nie sądzi, chociaż na pewno nie należał do tych, co dadzą sobie w kaszę dmuchać. We wszystkich instancjach urzędniczych miał swoich ludzi — różnych krewnych i pociotów — sam był merem, lepiej było w drogę mu nie wchodzić. Montaigne zapewnia, że ojciec na swoim stanowisku był uczciwy — nie ma powodu wątpić. Latem 1554 roku, kiedy Michał przybywa na wakacje, wita go na dziedzińcu krzątanina, pełno jakichś obcych ludzi, stuk młotków, zgrzyt pił, wznoszą się rusztowania, furmanki zwożą kamień, cegły, wapno, bale. Ojciec rozpromieniony i zaaferowany pokazuje plany i pismo z pieczęcią: jest zgoda na przebudowę zamku, udzielił jej panu merowi suzeren okolicy, jego eminencja arcybiskup Bordeaux. Teraz więc dopiero wznosi się zamek obronny w tym kształcie, jaki znamy z rycin, chociaż wieża przy wrotach, w której osiądzie Michał de Montaigne, pochodzi z okresu dużo wcześniejszego. I ona właśnie, wraz z drugą na przeciwnym końcu muru, dotrwa do naszych czasów. Zamek, który dzisiaj oglądamy, został zbudowany w r. 1882 na miejsce dawnego i mało w nim jest pamiątek Montaigne'owskich. W chwili kiedy piszę te słowa, właścicielem jego jest inż. Mahler-Besse, naczelny architekt miasta Bordeaux. Któregoś lata Michał przyjeżdża ze stolicy z podarunkiem dla ojca: oto ukazała się w Paryżu w r. 1551 Teologia naturalna Sebona w tłumaczeniu Jeana Mar- 88 tina. Nareszcie pan ojciec może poczytać sobie zachwalane dzieło. Cóż, kiedy wkrótce wspólnie stwierdzają, że to nie to, przekład nie najlepszy. — A gdy byś ty, Michale, się za to wziął? — Michał jest posłusznym synem, ma czy nie ma ochoty, postanawia rzecz przekonsultować z Turnebusem, jest o tym wzmianka w Próbach. Nie mógł więc zacząć tłumaczyć Teologii tuż przed śmiercią ojca, w r. 1568, jak nam to sugeruje, kiedy Turnebus od trzech lat nie żył. Język przekładu — dowodzi prof. Roger Trin-quet, którego argumenty tu przytaczamy — trąci właśnie paryzjanizmami. Tak więc Michał zaczyna prawdopodobnie pracę przekładową we wczesnych latach pięćdziesiątych, ale nie doprowadza jej do końca, z jakichś bliżej nie określonych powodów. („Nawał zajęć...")- W roku 1559 — niespodzianka, która nie jest niespodzianką: arcychrześcijańska Teologia naturalna znalazła się na indeksie. To się zdarza dziełom nadmiernie gorliwym. Co prawda jest na indeksie krótko, sprawę zrewidowano i zabroniono tylko wstępu — z punktu widzenia teologów jest trochę ryzykowny. Zajmiemy się tym jeszcze, na razie wystarczy nam to, by się domyślić, że atmosfera nie sprzyjała pracy nad przekładem. Dworzaninem nasz Michał nie będzie — przeszkadzają mu pewne cechy charakteru, nie wytrzyma stosunków, które Joachim du Bellay, poeta znakomity, opisuje tak: „Trzeba na Dworze nieustannie pochlebiać faworytom władcy, uznawać za wyśmienite wszystkie jego zachcianki, wystrzegać się wiary w-piękne słówka, mieć się na baczności z prawa, mieć się na baczności z lewa, umieć być niemym, ślepym i głuchym". Czy widzicie w tym Michała? Nie będzie wojskowym, nie będzie gospodarzeni. Ani poetą, ani ła-cinnikiem — niestety, nasz Michał nie ma zadatków na wielkiego człowieka. Tylko droga do dygnitarstw 89 miejskich jest dlań otwarta — dzięki ojcu — do me-rostwa na przykład. Właśnie otwarto w Perigueux Izbę Podatkową (Cour des Aides — przekład nie jest ścisły, szło jednak właśnie o podatki), mamy w niej swoich, a więc dosyć tego snucia się po Paryżu, gdzie niczego się nie doczeka prócz brzydkiej choroby — niech wraca i obejmuje urząd! Radcostwo w Izbie Podatkowej nie jelst tym, o czym ojciec dla niego marzył, ale jest, jak na człowieka młodego, dość zaszczytne. (Inni w jego wieku bywają marszałkami i książętami Kościoła, ale ci nie są z Eyąuemów, ci są krwi błękitnej). Perigueux wywalczyło sobie nie bez trudu prawo do Izby obejmującej całą Gujennę, Poitou i Owernię — miasto Bordeaux od początku stanęło do konkurencji. Dwór kilka miesięcy się wahał, odwoływał i przywracał edykt nominacyjny (z marca 1554), zadecydowało pięćdziesiąt tysięcy skudów, które ofiarni perygord-czycy spiesznie zebrali i przelali do królewskiej kasy. Jednym z dziewięciu radców generalnych Izby zostaje Piotr Eyąuem „z domu Montaigne'ów", tak zanotowano w rejestrach. Ponieważ l sierpnia Piotr Eyąuem objął urząd mera, sądzono długo, że odstąpił swoje stanowisko synowi i że Michał został urzędnikiem latem 1554 roku. Wszystko nie tak! — powiada prof. Trin-quet. Eyąuem-ojciec nigdy nie zasiadał w perygordz-kiej izbie. Figurujący w rejestrach miasta Perigueux „Eyąuem, z domu Montaigne'ów", to Piotr-młodszy pan de Gaujac, który uznał, że w tym wypadku lepiej się powoływać na swój „dom", ponieważ Gaujac było majętnością nieperygordzką. Stryj Piotr-młodszy jest uczonym prawnikiem, specjalistą od spraw fiskalnych, w sam raz do Izby Podatkowej. Kiedy więc młody radca objął swój urząd? Trinąuet dowodzi, że w ciągu roku 1556 Michał wciąż jeszcze jest w Paryżu, bo tylko między lipcem a listopadem 90 tego roku mógł spotkać tam swojego dawnego nauczyciela Buchanana (o czym wspomina w Próbach). W końcu tego roku lub na początku następnego stryj Piotr-młodszy ciężko zaniemógł — wiadomo, że w trybie nagłym sporządził testament. Wtedy zapewne wprowadzono pośpiesznie do Izby jego bratanka. Ten stryj zawsze wyróżniał Michała, zostawił mu w spadku trzecią część swojego majątku, i być może to on nalegał, by zdolny próżniak zajął jegd miejsce. Reorganizacje znał i wiek szesnasty — w maju 1557 roku nowy edykt likwidował perygordzką Izbę i wcielał ją do Parlamentu w mieście Bordeaux. Każdy radca perygordzki stawał się automatycznie radcą bordo-skim. Nie obeszło się, rzecz prosta, bez targów i zatargów — niemniej sprawę w końcu załatwiono. Dużo krwi napsuła sprawa pensji: ci z Perigueux mieli u siebie po pięćset liwrów rocznie, podczas gdy w Bordeaux płacono tylko trzysta siedemdziesiąt pięć, Pery-gordczycy nie chcieli zgodzić się na degradację finansową — nie było wyjścia, utrzymano dla nich na razie wyższe uposażenia. W związku z tym badacze zastanawiają się, czy mer miasta Bordeaux nie wiedział przypadkiem z góry, co się święci. Dlaczego pchał syna do Izby w Perigueux, a nie od razu do Parlamentu w Bordeaux? Jeśli wiedział, że tamtejsza Izba jest skazana, to wolał zagrać subtelnie: niech Micheau po-wierci się na perygordzkiej ławie przez kilka miesięcy, to potem zostanie członkiem Parlamentu w sposób niejako automatyczny. I na dodatek z wyższymi poborami. Oto mistrz! Początki parlamentów sięgają czasów Filipa Augusta, a więc końca XII wieku. Król przekazał jednej z sekcji Parlamentu sądownictwo — nie chciał sądzić poddanych, „własnych dzieci". Do parlamentów należy rejestracja edyktów i zarządzeń królewskich. (Właśnie zbliża się czas, kiedy parlamenty zaczną odma- 91 wiać rejestracji edyktów tolerancyjnych). Wraz z merem i gubernatorem prowincji parlament reprezentuje „Nation et Roi", Naród i Króla. Składa się z dwóch izb sądowniczych (des Enąuetes) i z Izby Wyższej (la Grande-Chambre). Dwie pierwsze przygotowywały procesy dla izby wyższej. Na czele parlamentu stał Prezydent, izby śledcze miały swoich „przewodniczących w aksamitnych czapeczkach" (a mortiere), jak ich nazywano. Członkowie rekrutowali się z trzech stanów — kleru, szlachty, mieszczaństwa — wewnątrz parlamentu mieli równe prawa. Radców przyjmowano drogą kooptacji, król jednak mógł wyboru nie zatwierdzić. Rezygnujący proponowali swoich następców. Przyjęcie stanowiska radcy wiąże się z lojalnością wobec korony i było chyba sprawą honoru od tej lojalności nie odstępować. To tłumaczy, dlaczego szlachcic p. Montaigne zajmował czasem stanowisko, które może w nas budzić wątpliwości. Nie trzeba było dyplomu z prawa, żeby sądzić innych, nie obywało się jednak bez egzaminu kandydata przed przyszłymi kolegami. Również i Montaigne pochłonął pośpiesznie kilka ksiąg prawniczych. Ale nie o wiedzę ściśle jurystyczną szło. „Niektóre trybunały, kiedy mają przyjąć urzędnika, badają tylko jego wiedzę, inne dodają jeszcze próbę bystrości, przedkładając, sposobem egzaminu, osądzenie jakiejś sprawy" (I, 220). Michał przechodzi podobną próbę i wypada ona chyba dobrze, bo jeszcze po latach zachowa o niej sympatyczne wspomnienie. „Zdaje mi się, że ostatnie mają o wiele lepszą metodę: mimo iż obie rzeczy są potrzebne i trzeba, aby były obecne, nie ma żadnego wątpienia, iż przedmioty wiedzy mniej wysoko tu należy cenić niż bystrość pojęcia". Pierwszy zapis obecności nowego radcy na posiedzeniu pochodzi z października 1557 r. Po jedenastu latach zguba nam się wreszcie znalazła! Wiemy też, że 92 początkowo stosunki w Parlamencie nie są przyjemne: ci z Bordeaux gardzą przybyszami z Perigueux, zazdroszczą im też wyższych poborów. Dyskryminuje się nowych nie uznając ich decyzji w sprawach fiskalnych, skazuje się na izolację spychając wyłącznie do izby odwoławczej. Sklasyfikowani są na liście niżej od później przyjętych bordończyków. Wszystkie te żale przybyszów z Perigueux miał przedstawić w Izbie Montaigne. Uznano wartość jego wywodów, ale nie zmieniono klasyfikacji. Dopiero rok 1561 przyniesie odmianę: perygordczykom zredukuje się wprawdzie pobory, ale za to zrówna się ich w prawach z kolegami. Wśród tych kolegów będzie jeden, starszy od Michała o dwa lata i cztery miesiące, poeta, publicysta, eru-dyta, i ten wyciągnie dłoń do młodego radcy. Przedstawią się sobie, powiedzą nie tylko przez uprzejmość: „Wiele o waszmości słyszałem". Ów starszy kolega nazywa się Stefan de La Boetie. Rozdział ósmy „BO TO BYŁ ON" Jeszcze w Paryżu pokazano Michałowi manuskrypt buntowniczej broszury zatytułowanej O dobrowolnej niewoli (De la servitude volontaire). Zapewne poproszono o dyskrecję: broszura zwracała się przeciw tyranom w koronach i usprawiedliwiała królobójstwo. Napisana z młodzieńczym temperamentem i gniewem, tak że „Brutus nie mógłby tego lepiej powiedzieć" — jak to określi w liście do przyjaciela we Włoszech preceptor diuka d'Alen5on, pan Jacopo Corbinelli, który pasjonował się literaturą podziemną. „Pokazano mi ją" — napisze o tej broszurze Montaigne, a więc nie wiadomo, czy ją od razu przeczytał, może tylko przekartkował. Ale wiedział, o co w niej idzie, i zapamiętał nazwisko autora. Broszura ta przygotowała „w ten sposób przyjaźń, jaka .nas później złączyła", za co czuje dla tej rozprawki „szczególne zobowiązanie". (I, 278) To śmiałe — napisać tak o broszurze usprawiedliwiającej bądź co bądź królobójstwo. Treść jej nie mogła więc być Michałowi całkowicie niesympatyczna, chociaż sam podobnych poglądów nie tylko nie wyrażał, ale i chyba nie żywił. Warto jednak przypomnieć, że odzywał się z sympatią o „wielkodusznych mordercach Cezara": uważał, że Seneka potępiając ich uległ „tyranii cesarzów swojego czasu" (II, 104). Ale oto i autor — pan Stefan de La Boetie. Jest l brzydki, zauważa z przykrością Montaigne (czciciel piękna i fizjonomista), ale domyśla się, że to brzydota powierzchowna, ta twarz rozjaśnia się i pięknieje, kryje ona duszę czystą i wzniosłą. Nie wygląda na to, żeby chciał jeszcze dziś kogoś mordować, nawet kró-lów-tyranów, z niepokojeni obserwuje rozdarcie Francji, poglądy ma teraz o wiele bardziej zachowawcze, niemniej republika pozostaje dlań ideałem organizacji państwowej i gdyby o niego chodziło — mówi Stefan — wolałby się był urodzić w takiej na przykład Wenecji. Urodził się zaś w Sarlat, w ziemi perygordzkiej, l listopada 1530 Toku. Wcześnie został sierotą, wychował go wuj biskup, człowiek wykształcony, miłośnik starożytności. Stefan studiował prawo na uniwersytecie w Orleanie, gdzie wykładał Annę du Bourg, umysł wybitny i niezależny, który też źle skończy. La Boetie pisywał wiersze po grecku, łacinie i francusku. Nie miał dwudziestu czterech lat, kiedy w Parlamencie bordos-kim otworzył się wakans — p. Guillaume de Lur-Longa wyjeżdżał do Paryża objąć stanowisko doradcy przy królu Henryku II. Na od jezdnym polecił na swoje miejsce młodego prawnika z Orleanu. Zdaniem prof. Trinąueta, Stefan przekazał mu manuskrypt swojej broszury, żeby spróbował ją wydać w Paryżu. Nie ma się co dziwić, że g. Lur-Longa, już urzędnik królewski, do publikacji nie doprowadził (zresztą, sam La Boetie mógł uznać, że to niecelowe). Natomiast pokazywał broszurę zaufanym bordończykom, w tym także Michałowi, f którego wujem Lur-Longa kolegował w Parlamencie. Broszurę pisał młodzieniec zapewne osiemnastoletni, wzburzony krwawymi represjami w Gujennie po buncie „solnym" z lipca 1548 roku. Agrippa d'Aubigne po latach tłumaczy narodziny oburzenia taką anegdotą: młody Stefan chciał się dostać na bal w Luwrze, ale został wyrzucony przy akompa- 95 niamencie szyderstw dostojnegb towarzystwa. Nie jestl to, oczywiście, niemożliwe — upokorzenie osobistej tłumaczyłoby dodatkowo zaciekłość młodego autora,| chociaż i bez tego Walezjusze potrafili ściągać na sie-bie nienawiść. Będzie jeszcze kłopot z tą „Dobrowolną niewolą", na razie leży ona sobie spokojnie w papierach pana Lur-Longi i nikt do niej nie zagląda. Musiała jednak być napisana z talentem i celnie, skoro okazała się użyteczna propagandowo — w naszym stuleciu. „Udowodniła swoją ponadczasowość — pisze Donald M. Frame (Montaigne: a Biography) — kiedy wydano ją po raz pierwszy w Ameryce w r. 1942 pt. Anty-Dyktator z podtytułami wskazującymi na Mussoliniego i Hitlera". Sam La Boetie jakby o swojej Dobrowolnej niewoli zapomniał. Nie przywiązywał zresztą wagi do swojej twórczości, zaświadczy Montaigne, który pragnął, ażeby utalentowany przyjaciel dał dzieło wielkie, mogące stać się przedmiotem zasłużonych hołdów. Pisał na kartkach, potem je gdzieś zarzucał. Ponieważ kochał się na zabój w pewnej pannie, napisał dla niej plik sonetów, w którym nazywał ją „Dordogne", od swojej rodzinnej rzeki. Te wiersze, które Montaigne wcieli do pierwszego wydania Prób, mają według niego „coś żywszego i gorętszego" dlatego właśnie, że inspirowała je prawdziwa namiętność. Skończyło się na wierszach. „Inne napisał później, na cześć swojej żony, wówczas kiedy odbywał przedmałżeńskie zaloty, i czuć w nich już niejaką przedmałżeńską oziębłość". Otóż te zaloty skierowane były do Margeryty de Carlej -d'Arsac (którą w wierszach Stefan nazwie „Żyrondą"), wdowy i matki kilkunastoletniej dziewczynki. Może rzeczywiście wiersze do Żyrondy pozbawione były ognia, ale za to małżeństwo z nią — kobietą dojrzałą, a pełną jeszcze uroków — da Stefanowi to, do czego jako sierota tęsknił: szczęście rodzinne. Żona była mu po trosze matką, a pasierbica córką. Niektórzy komentatorzy przypisują właśnie tej nowej sytuacji rodzinnej pogodę duszy niedawnego buntownika. Ustabilizował się. Tłumaczy z greki Plutarcha i Ksenofonta, koresponduje z wybitnymi umysłami epoki. Jest kolegą Montaigne^, samego Montaigne'a, ale o tym, kogo naprawdę ma za przyjaciela, Stefan nie wie i los zrządzi, że nigdy się nie dowie. Na razie wszystko jest odwrotnie: to Michał wielbi swojego starszego kolegę, czci go i uważa za zaszczyt, że może mienić się jego przyjacielem. Humaniści, którzy stawiali sobie starożytnych za wzór, szukali również przyjaźni na miarę antyczną. Rozpaczliwym świadectwem tego są wymieniane przez nich epistoły, w których odbija się tęsknota do „związku dusz". Rozpaczliwym, bo z konieczności są one ustylizowane, przeznaczone do opublikowania i mocno obłudne. Ale nie znaczy to, by Stefan i Michał byli taką właśnie ustylizowaną parą. Zapewne, nie brakło i w ich przyjaźni wpływu literatury. Była ona, ta przyjaźń, na pewno bardziej podlegała konwencji, niż Montaigne skłonny by był przyznać. Ale zarazem była autentyczną potrzebą. Mimo wszystkie hu-mahizmy, greki i italianizmy, był to wiek gruboskórny, dziki i szorstki. Ludzie naprawdę delikatni mogli się czuć osamotnieni na tle powszechnego chamstwa. I poszukiwali się, nawoływali w ciemnościach. Stefana i Michała zbliżył podobno Plutarch — jeszcze nie ten od Żywotów, ale moralista, autor rozpraw, które Stefan próbował tłumaczyć. Albert Thibaudet rzuca uwagę, że Montaigne był „naturą kobiecą", potrzebo-.wał wsparcia „męskiego ramienia". Cóż za dziwne rozumowanie! Montaigne był intelektualistą — potrzebował partnera. I znalazł go. Nie w Paryżu — w Bordeaux. Niezwykle cenne znalezisko! Rozważają, roztrząsają. Na przykład: czy człowiek 9 — Ja, Michał... 97 w agonii cierpł tak, jak się to maluje na jego twarzy. Tę jedną różnicę zdań mamy poświadczoną. La Boe-tie sądził, że twarz odbija autentyczne cierpienie, Mon-taigne uważał — w sposób jakże dla autora Prób charakterystyczny — że świadomość może już być pomniejszona i człowiek umierający cierpi mniej, niż to okazuje. Zapewne tych dyskusji było więcej i ciekawsze niż ta, która dość przypadkowo dt, nas dotarła. Niewątpliwie omawiali braki wymiaru sprawiedliwości, a także wydarzenia współczesne. Plotki, pogłoski, zmiany na górze, nowe nominacje — pasjonują ich jak każdego z nas. A może i bardziej, ponieważ są uczniami historyków rzymskich i w wydarzeniach współczesnych dostrzegają rysy wiecznej Historii. Znowu wojna i znowu we Włoszech. Franciszek Gwizjusz idzie na Neapol. Nie ma go w kraju, kiedy w 1557 r. Hiszpanie uderzają od strony Flandrii. Ach, i my tu, na południu, w Bordeaux, jesteśmy zagrożeni — Hiszpanie atakują od morza. Miasto wzywa na pomoc gubernatora prowincji, jest nim król Nawarry, Antoni Bourbon. Przybywa i przemawia w Parlamencie. Od dwóch lat jest protestantem, ale to w tej chwili nie ma znaczenia, król Nawarry reprezentuje teraz Dom Francji. Jego czteroletni synek, Henryk, jest wnukiem Małgorzaty Nawarrskiej i znajduje się na liście dziedziców korony — och, na bardzo dalekim miejscu, jest niemal bez szans, ale liczyć się z tym trzeba. Radcy mogą się przyjrzeć teraz Antoniemu — to rycerz i bawidamek zarazem, lekkomyślny, ale niezły człowiek, żona go uwielbia i zarzuca mu brak charakteru, nazywają go Eschangeur, zmiennikiem, podobnie będą nazywać jego syna Henryka, który teraz bawi się w Bearnie z góralczykami. Ten mały rośnie w wierze protestanckiej, co stanowi zapowiedź jeszcze większego rozdarcia kraju. Ale czy może być większe? — zastanawiają się radcy i sądzą, że zło 98 przybrało takie rozmiary, że nic gorszego nastąpić nie może. Wraz z Antonim Nawarrą przystał do Reformy jego brat Ludwik ks. Conde; dalej dwaj siostrzeńcy konetabla de Montmorency: Gaspard de Coligny, admirał, i Franciszek d'Andelot, dowódca artylerii; ich brat kardynał Odet de Chatillon przydaje Reformie chętnego ucha. A więc wojsko, marynarka i wpływy w Kościele — siły zbrojne i środki masowego przekazu, powiedzielibyśmy dzisiaj — niebezpieczeństwo wyraźne. Któż obroni Francję przed najeźdźcą z północy? Gaspard de Coligny. Niestety, dostaje się do niewoli wroga. Konetabl Annę de Montmorency śpieszy na pomoc, ponosi jednak druzgocącą klęskę w sierpniu 1557. Paryż w niebezpieczeństwie! Franciszek Gwizjusz porzuca Włochy, wraca pośpiesznie do kraju, ale nie na Hiszpanów się rzuca, tylko... odbiera Anglikom Calais, które znowu jest francuskie, po dwustu latach zaboru! Gwizjusz staje się bohaterem narodowym, jest na ustach wszystkich, dom lotaryński wzmacnia się, wraz z nim stronnictwo katolickie. 24 kwietnia w.kościele Notre-Dame podniosła uroczystość: następca tronu Franciszek, chorowity chłopiec, któremu dziadek Franciszek Pierwszy przekazał swoje imię i skażoną krew, otóż ten miły skądinąd chłopiec żeni się z uroczą, utalentowaną, trochę zimną w swojej wyniosłości królewną. Jest nią przybyła ze Szkocji Maria Stuart, Gwizjuszka po matce. Nowy punkt dla domu lotaryńskiego. Reformatorzy odbywają swój pierwszy synod w Paryżu, w obecności króla Nawarry uchwalają czterdzieści artykułów „wyznania wiary Kościoła francuskiego". Henryk II, rycerz średniowieczny i wychowanek dworu hiszpańskiego, dostaje furii. Żąda ponownego wprowadzenia Inkwizycji. Zawarł właśnie pokój w Cateau--Cambresis, który zakończył sześćdziesięciopięcioletni 9* 99 okres wojen włoskich, mało dziś dla nas zrozumiałych. Przy królu Hiszpanii zostają Neapol i Mediolan. Mont-luc warczy, że to wszystko niepotrzebne, należy bić się dalej. Ale, widać, nie można. Pokoju zresztą i tak nie będzie — teraz zacznie się wojna domowa. Zniszczyć Reformatorów! — żąda od połączonych izb Parlamentu król Henryk II. Obiecuje, że ulicami „krew popłynie i potoczą się głowy haniebnej kanalii lute-rańskiej". Uchwalono przywrócenie Inkwizycji. Oponował dawny profesor Stefana, ów Annę du Bourg, wraz z grupą przyjaciół. Zastraszeni przyjaciele odrzekli się opozycji jeden po drugim, on nie — skazany został na stos. Jednak groźny Bóg kalwiński czuwa jeszcze nad swoim ludem. Z okazji ślubu księżniczki Elżbiety z Filipem II urządza się 30 czerwca 1559 turniej rycerski, damy z Dianą de Poitiers spoglądają z lóż, król potyka się konno z dowódcą gwardii szkockiej, kapitanem Montgomerym. Szkot wbił królowi lancę w oko i Henryk II ginie, jak przystało na średniowiecznego rycerza. Jego śmierć była bardzo archaiczna — zauważa historyk francuski Jean Duche, ironista z temperamentu — ale „zostawienie długu na sumę czterdziestu milionów liwrów i papierów zdewaluowanych o 40% to było dziedzictwo zupełnie nowoczesne". Co teraz będzie na Dworze? Protestanci nie ukrywają radości. Można spodziewać się odwilży. Diana de Poitiers musi odejść — Medyceuszka doczekała się triumfu kosztem śmierci męża. I Diana usuwa się bez rozgłosu i awantur, spędzi ostatnie lata życia w swoim wspaniałym zamku w Anet. Katarzyna przy wdziej e żałobę, której nie zrzuci do końca życia. Królem jest jej syn Franciszek, ale królową — Maria Stuart, siostrzenica Gwizjusza. Więc Gwizjusz, a nie Medyceuszka, decyduje o kierunku rządów. Maria ze Stuartów ma teraz krok przed Katarzyną. Podobno dumna dziewczyna 100 nazwała swą teściową „córką handlarzy". To się kiedyś zemści. Nadal nie ma pobłażania dla wrogów Kościoła. W przeddzień Wigilii 1559 roku na placu de Greve zostaje spalony przeciwnik wprowadzenia Inkwizycji, Annę du Bourg. Ten, który domagał się tej egzekucji, Henryk II, nie żyje już od pół roku. Bóg kalwiński wymierza ciosy nie tylko we Francji. W Anglii rok przedtem zmarła Maria Tudor, „krwawa Mary", katoliczka i żona Filipa II. Na tron wstępuje córka Anny Boleyn, Elżbieta. Wszystko się odwraca, układ aliansów zmienia się radykalnie — jest o czym rozprawiać w Bordeaux. Odtąd Anglia nie będzie pomagać Filipowi przeciw nam, na odwrót, będzie popierać ruchy wolnościowe w Niderlandach. Elżbieta zaś będzie u siebie dążyć do pogodzenia katolicyzmu lordów z kalwinizmem Izby Gmin, z czego narodzi się anglikanizm. Jeśli chcesz zobaczyć, Michale, jak losy ludzkie podlegają huśtawce, to masz pod bokiem Anglię. Wystarczy śmierć jednej Mary, by nastąpiły — nowe egzekucje. Ale powód nie jest już ideologiczny, powodem jest racja stanu: katolicy wciąż nie uznają rozwodu Henryka VIII, tym samym zaprzeczają legalności królowania Elżbiety. Osiemset głów ścięto z tej przyczyny — trzy razy więcej, niż ścięła Maria, zwana Krwawą, wylicza gorzki ironista Duchś. Ale nikt Elżbiety nie nazwie „krwawą", nikt nawet jej nie pomówi o okrucieństwo. „Taka jest korzyść masakrowania we właściwym kierunku historycznym". Michał udaje się z dworem Franciszka II do Bar--lec-Duc. Jest wrzesień 1559 roku. Czy widział piękną Szkotkę? Nie wiadomo. Raczej nie, bo nigdy o tym nie wspomniał. Ale mógł widzieć Ronsarda, który wodzi za nią zakochanymi oczyma. Mógł też spotkać Michała de L'Hospital, poetę u progu kariery politycznej, którego zapewne zna z czasów paryskich. L'Hospi- 101 tal był sekretarzem księżny Margeryty de Berry, siostry Henryka II, a teraz jest pupilkiem Medyceuszki. L'Hospital w rządzie to tolerancja i pokój religijny. L'Hospital to przyjaciel Muz. Oblicza się, że we Francji szósta część ludności jest za Reformą. Nic dziwnego, że hugenoci nie mogą się zgodzić na ograniczenia, wykazując coraz mniej cierpliwości. Sprzysiężenie w Amboise miało na celu uprowadzenie młodego króla, wyrwanie go spod kurateli Gwizjuszów. Skoro się nie udało — było błędem. Zaczynają się represje — tu, na miejscu, w Ambołse, w marcu 1560 roku, padają głowy. Ma polecieć i głowa Kondeusza. Nie w imię panowania religii katolickiej — nikogo nie oskarżano o zbrodnię przeciwko wierze, lecz o zdradę polityczną, zamach na osobę króla. Czy ośmielą się ściąć Bourbona, brata naszego Antoniego, króla Nawarry? Słuchajcie, co się dzieje! Franciszek II wraca z polowania chory. Maria czuwa u jego łoża. Z królewskiego ucha leje się ropa. Lekarze chcą tre-panować czaszkę — królowa matka nie pozwala. Chłopiec umiera. W Genewie Kalwin chwali Bo.ga: „który raził ojca w oko, syna raził w ucho". Maria przestaje być królową Francji, czeka ją 40 dni żałoby i odosobnienia, korzystać będzie z królewskiego przywileju do żałoby w białych szatach. Medyceuszka — dzięki śmierci syna — odzyskuje krok przed swoją synową. Wkrótce wyprawi ją do rozdartej waśniami religijnymi Szkocji, sama na razie obejmuje regencję przy małoletnim Karolu IX. Kondeusz wychodzi na wolność. Odwilż! L'Hospital zostaje kanclerzem. Czy to jego pomysł, żeby Stany Generalne wysłuchały argumentów duchownych protestanckich? Michał nie na darmo uważał, że partia królewska jest najbardziej tolerancyjna. Katarzyna organizuje dysputę z udziałem jezuitów, dochodzi do niej we wrześniu 1561 roku w Poissy. Przybyły z Genewy poeta protestancki Teodor de Be- 102 ze ściąga na siebie oburzenie zaprzeczając obecności Chrystusa w chlebie i winie. Bordeaux nie jest bynajmniej !na końcu świata, przeciwnie, leży na skrzyżowaniu dróg i wyznań. Wielu okolicznych mieszkańców jest za Reformą. W mieście krzyżują się wpływy protestanckich Anglików i katolickich Hiszpanów. Dość wyraźnie widać, że idzie o wpływy polityczne, „religia służy za narzędzie" — powie o tym bez ogródek Montaigne. Zapewne nieraz na ten temat ze Stefanem rozprawiali. Nie znaczy to, że Michał już wtedy wyraźnie formułował te poglądy, które znamy z Prób i że możemy przypisywać jemu, czy też Stefanowi, efektowne zdania z księgi. Na przykład to, że kiedy wszystkie stronnictwa trącą oprysz-kiem, „trzeba albo się kryć, albo iść za wiatrem". Ale niewątpliwie postawa obu przyjaciół była wyraźna, świadczyły o niej czyny. „Czyż to nie jest zła gospodarka — usprawiedliwia Montaigne swój sceptycyzm wobec Reformy — sprowadzać tyle pewnych i wiadomych nieszczęść, aby zwalczać wątpliwe i nie dowiedzione błędy? (I, 195)" Zauważmy, że jest to wątpliwość obosieczna, wezwanie do tolerancji, od której — niestety! — obie strony były dalekie. Stronnictwa „tak jednako postępują w wyuzdaniu i niesprawiedliwości, iż zaiste trudne i uciążliwe staje się uwierzyć w ową głoszoną przez nie różność mniemań". Wobec tego, że La Boetie i Montaigne są młodzi, zdolni, mają prawo liczyć na to, że odegrają pewną rolę w wypadkach — rolę uśmierzającą. Chcą się włączyć. Stawiają na lojalność wobec Dworu. W tym samym miesiącu, w którym Beze bluźni w Poissy, w pobliżu Bordeaux wybuchają zamieszki: w Agen hugenoci opanowują klasztor Jakobitów. Namiestnik królewski p. Burie udaje się tam dla przywrócenia ładu. Parlament wysyła wraz z nim swojego delegata, jest nim Stefan de La Boetie; od razu wia- 103 domo, że represje nie będą zbyt ostre, co jest zresztą zgodne z zaleceniem królewskim, żeby karać nie wyznanie, ale „tych, którzy w imię religii dopuszczają się gwałtów". Według diariuszy Parlamentu w Bordeaux, „p. Eyąuem jest nieobecny" — wyjechał służbowo do Paryża. Zapisów takich mamy więcej, wynikałoby z nich, że Montaigne jest w tym czasie bardzo czynny w służbie miasta i króla. Ale Trinąuet sądzi, że nota-ty mogą dotyczyć innego Eyąuema, jego wuja — urywają się bowiem w 1563 roku, wraz ze śmiercią Rajmunda z Eyąuemów de Bussaguet. Niemniej jest rzeczą pewną, że przyjaciele nie widują się miesiącami. Parlament w Bordeaux stara się oddziaływać na mieszkańców łagodząco. Wzywa kaznodziejów do umiarkowania. Zabrania przedstawień, które by mogły podniecać widzów. (Czy dotyczy to i teatru naszego kolegium?) Kilka miesięcy później miasto organizuje porządkowe siły zbrojne, „w obronie króla, administracji, prawa". Dwunastu radców staje na czele tysiąca dwustu ludzi, by czuwać nad dwunastoma dzielnicami miasta. Nie wiadomo, czy był między nimi Michał, ale na pewno był Stefan. W roku 1562 napięcie nie maleje. Edykt z 15 stycznia daje protestantom wolność zgromadzeń. La Boetie reaguje w czerwcu Pamiątką o edykcie styczniowym, która, nie opublikowana, zaginęła na kilka stuleci. Kiedy ją znaleziono, można było przekonać się, że Montaigne miał rację utrzymując, że jego przyjaciel żył według „zasady posłuszeństwa wobec praw": La Boetie krytykuje edykt Katarzyny za nadmiar ugodo-wości! La Boetie wątpi, czy dwa zwalczające się wzajem Kościoły będą mogły obok siebie egzystować, należy dążyć do jedynego, więc raczej tego uświęconego tradycją, skoro to, co stare, jest trudniejsze do wykorzenienia, jak choćby obrzędy pogańskie, wciąż jeszcze żywe na wsi. Ogniem i mieczem wolno jednak po- 104 sługiwać się tylko do karania zbrodni pospolitych — nigdy zaś do tego, by zmuszać ludzi do wyznawania poglądów. La Boetie proponuje zamiast dysput, które do niczego nie prowadzą i wzburzają tylko jej uczestników, arbitraż — i to administracyjny — któremu Stany się podporządkują. Wierzy, że Parlament może wszystko rozstrzygnąć i ułożyć. Hugenoci nie będą zmuszeni poddać się dyscyplinie Rzymu, tylko króla, Kościół zaś nie przeciw heretykom będzie grzmiał, tylko przeciw wrogom Francji. Stefan proponuje coś w rodzaju narodowego kościoła. Ale ustąpić każe przede wszystkim hugenotom. Albo wrócą do zjednoczonego Kościoła, albo niech opuszczą kraj. Rozkazuje rozszalałym namiętnościom ukorzyć się przed racją stanu, ustąpić w interesie narodowym. Montaigne — ten późniejszy, o teraźniejszym niewiele wiemy — nie będzie tak naiwny. Wie, że wszelkie mniemanie, także i fałszywe, „dość ma siły, aby mogło stać się człowiekowi droższe nad życie" (I, 87). „Pamiątki o edykcie styczniowym" do pism przyjaciela nie włączył. Nikt, rzecz prosta, nie usłuchał rad La Boetie. Leje się krew. W marcu 1562, jakby w odwet za edykt tolerancyjny, ludzie Gwizjusza mordują w Yassy dwudziestu pięciu napadniętych podczas snu hugenotów. Rycina pokazuje, jak Gwizjusz przygląda się temu. Kiedy chce się jakąś zbrodnię pomniejszyć, trzeba ją tylko — już Montaigne to spostrzegł — zręcznie nazwać. Historyk Jacąues Baimdlle, monarchista, napisze w naszym stuleciu o tej rzezi, że była to „utarcz-. ka", w której protestanci „zostali pokonam". „Podnieśli gwałt przeciw prześladowaniom". Oto przykład żonglowania słowami. Dzieje spisane są ich pełne. My trzymajmy się faktów. 6 czerwca 1562 roku. Radca Eyąuem (tym razem Michał) jest w Paryżu na posiadzeniu Parlamentu, któremu przypomniano, że na podstawie dawnego prawa jego członkowie zobo- 105 wiązani są uczynić publiczne wyznanie wiary. Mon-taigne poddaje się temu i 10 czerwca, przy drzwiach zamkniętych, składa przed prezydentem paryskiego Parlamentu żądane wyznanie, bodaj jako pierwszy. Po czym otwierają się drzwi i mistrz Baptysta de Menil ogłasza, iż ceremonia jest prawomocna i potwierdzona dobrowolną przysięgą i podpisem p. Michała Eyąuema. Była to, powiadają niektórzy, próba wstąpienia na drogę kariery politycznej. Próba nieudana, na szczęście, bo gdyby się udała, nie mielibyśmy może jego dzieła. Nie wydaje się zresztą, by Montaigne nazbyt się s'ta-rał. Możliwe, że pchał go w kierunku kariery politycznej Stefan. Czyż nie nazwał go — w łacińskiej epistole heksametrem — Alcybiadesem, który może uratować lub zgubić ojczyznę? Złóżmy to na karb poetyckiej przesady. Jednakże wybór postaci, do której uczynił porównanie — właśnie Alcybiadesa — jest zastanawiający. I przypomina, że Montaigne w Próbach zwierza nam się, że często z podziwem rozpamiętywał giętką naturę Alcybiadesa, który umiał być „równie powściągliwy w Sparcie, jak rozwiązły w Jo-nii" (I, 257). W październiku 1562 roku Michał towarzyszy wojsku królewskiemu do Rouen, opanowanego przez hu-genotów. Nie przeżywa w związku z tym żadnej rozterki — hugenoci popełnili niewybaczalny błąd: porozumieli się z Anglią, oczekują od Elżbiety posiłków i obiecują odstąpić jej port w Le Havre. To zdrada. Nawet Antoni Bourbon, król Nawarry, ten Zmiennik, znajduje się teraz w obozie katolickim. Prawda, że do sprawy narodowej dołączyły się w tym wypadku różne zawiłości natury romansowej. Nikt nie jest w stanie rozplatać dziś owych węzłów z czasów Walezju-szy, ale może spróbujemy je tu zasygnalizować. Oczywiście, za każdą intrygą babską jest Katarzyna! To prawdziwie włoska „mamma", same poświęcenia, 106 wszystko dla dzieci, których nie przestaje trzymać żelazną ręką — krzykiem i groźbą. Ma do swojej dyspozycji fraucymer z pięknych dziewcząt, słynny „latający szwadron". Jedną z nich, młodziutką jasnowłosą Luizę de Beraudiere (zwali ją „piękną Rouetką"), napuściła na kochliwego Nawarrę. Trzeba go przyciągnąć do dworu lub przynajmniej zneutralizować. „Rouetką" zrobiła, co do niej należy, i to tak skrupulatnie, że nawet zaszła w ciążę. Wtedy znudziła się Nawarze, który wziął sobie nową kochankę: była nią Małgorzata de Lustrac, żona marszałka de Saint-An-dre. Otóż ten związek miał już posmak skandalu politycznego: pan marszałek wraz z Franciszkiem Gwi-zjuszem i konetablem de Montmorency utworzyli niedawno triumwirat w obronie katolicyzmu. Kochanka z przeciwnej strony barykady! Ale nie mierzmy tego pojęciami dzisiejszymi. Znajdujemy się w raczej zamkniętym środowisku ludzi utytułowanych. Dla zdobywczej pani marszałkowej złapać w sidła księcia krwi, choćby protestanta, to tytuł do chwały. A może właśnie protestanta; pani marszałkowa kontynuowała po swojemu — iż powodzeniem, jak świadczy wyprawa do Rouen — misję, którą zaczęła mniej doświadczona (na razie) Rouetką. Marszałkowa nigdy nie chlubiła się cnotą, „co roku dodawała rogu swojemu mężowi" — opowiada profesor Maurice Rat.* W swoich zamkach w Coutras i Fonsac lubiła uprawiać miłość nago przed płonącym kominkiem, przystrojona tylko sznurami pereł — opowiada ze smakiem pan profesor. Na dworze zaś, afiszując się swą nową zdobyczą, zamówiła u Joachima du Bellay odpowiadającą sytuacji pieśń miłosną. Piękna Rouet, pogrubiała i pokryta plamami, płakała z wściekłości. A cóż Na-warra? .W Rouen, chcąc okazać wzgardę oblężonym, * Dames et bourgeoises du XVI' ślecie, Paryż 1955. 107 wygramolił się na okop, żeby oddać urynę „w obliczu nieprzyjaciela". Kalwiński Bóg pokarał go za nie-przystojny gest i nagłą zmianę frontu: celnym strzałem z arkebuzy trafiono go w okolice tej części ciała, którą zgrzeszył. Tak to mały książę, hasający z góral-czykami w swoim pirenejskim królestwie, stracił ojca. Michał opuścił obóz pod Rouen, kiedy miasto padło. O tym, że przyłapano zamachowca, który usiłował zabić Franciszka Gwizjusza i że książę lotaryński kazał go puścić wolno, dowiedział się po latach z ust Jakuba Amyota, znakomitego tłumacza Plutarcha i wielkiego jałmużnika Francji, o czym nas informuje w Próbach. Wielkoduszny gest nie uratował księciu życia — inny zamachowiec zabił go wystrzałem pistoletu w lutym 1563 roku. To zabójstwo miało kosztować Francję trzydzieści lat wojny domowej. Na razie jest listopad 1562 roku, Michał śpieszy do Bordeaux. Ma dla swojego przyjaciela nowinę: oto pod Rouen przybyli trzej mieszkańcy Nowego Świata! — I ty ich widziałeś? — Jak ciebie tu widzę! Rozmawiałem nawet z nimi. — Opowiedz!... Stefan jest rozgorączkowany, tym razem jest to coś naprawdę niepowszedniego. Nie mamy spisanej na gorąco opowieści Michała, ale mamy w Próbach, relację z owego spotkania pod Rouen, tak ważkiego w życiu Montaigne'a, w słynnym rozdziale O kanibalach. Stefan mógł usłyszeć z ust przyjaciela właśnie to: „Król długo rozmawiał z nimi. Zapoznano ich z naszym obyczajem, z pompą dworską, obwiedziono po pięknym mieście. Następnie ktoś pytał iph o zdanie i chciał usłyszeć, co im się wydało godniejsze podziwu. Wymienili trzy rzeczy, z których trzeciej zapomniałem, czego bardzo żałuję; ale dwie mam jeszcze w pamięci. Przede wszystkim bardzo im się zdało dziwne, aby tylu rosłych, brodatych, silnych i uzbrojonych ludzi będących dokoła króla (prawdopodobnie 108 mówili o Szwajcarach Gwardii) godziło się poddawać woli dziecka i nie wybrało raczej którego spośród siebie, aby im rozkazywał. Po drugie (mają taki sposób wyrażenia, iż nazywają jednych ludzi »połowami« drugich), dziw im było patrzeć, że są między nami ludzie syci, zaopatrzeni we wszelkie dogodności, zasię ich »połowy« stoją jako żebracy u wrót, wychudli z głodu i ubóstwa; nie sposób im było pojąć, iż te »po-łowy« potrzebujące mogą ścierpieć taką niesprawiedliwość i nie chwycą tamtych za gardło ani nie zażegnają ognia w ich domostwach. Rozmawiałem z jednym z nich bardzo długo, ale miałem zbyt tępego tłumacza, który wskutek swej głupoty tak mętnie wykładał moje myśli, iż nic dorzecznego nie mogłem wydobyć z tej rozmowy. Kiedy go spytałem, jakie korzyści czerpie ze starszeństwa między swymi (był to bowiem wódz i majtkowie nasi mienili go królem), odpowiedział mi: »kroczyć na przedzie do bitwy«. Na pytanie, ilu ludzi dąży za nim, zatoczył mi szeroki krąg, aby wyrazić, iż tylu, ilu się zmieści na tej przestrzeni, co mogło być cztery lub pięć tysięcy. »Czy poza wojną wszelka władza jego gaśnie?« Odpowiedział, iż zostaje mu to, że kiedy odwiedza podległe wsie, wycinają mu ścieżki przez chaszcze, iżby mógł przebyć je dogodnie. Wszystko to brzmiałoby wcale do rzeczy, powie ktoś, ale cóż, kiedy nie noszą pludrów!" Ciekawość dla Nowego Świata, pasję nawet, dzielili obaj przyjaciele z całą pewnością. Stefan, w wierszu łacińskim skierowanym do Montaigne'a i Belota, wyznaje, że chciałby wyjechać na ową półkulę, gdzie żyją ludy młodsze i zdrowsze; postanawia jednak zostać we Francji, by ratować w niej, co się da. A Michał? Jeśli miał jakąś prawdziwą namiętność, to właśnie poznawanie obcych krain, ludów, obyczajów/Szczególnie go ciekawiły właśnie owe ludy zamorskie, nie skażone naszym zepsuciem. I kto wie, może byśmy mieli Mon- 10 — Ja, Michał... 109 taigne'a-podróżnika, Montaigne'a-żeglarza, gdyby nie trapiący go lęk przed chorobą morską (nie przed morzem!). Mdłości ogarniają go przy najsłabszym falowaniu, takoż nie znosi lektyki, koczów i innych trzęsących pojazdów. Jako jedyny środek lokomocji pozostaje mu — koń. Cóż za szkoda! Przeszła nam koło nosa niezwykła książka: relacja Michała de Montaigne z podróży do Ameryki. Nie da się tego odżałować. O czym jeszcze przyjaciele rozprawiają? O Plutar-chu. Dokonany przez Amyota przekład Żywotów równoległych wyszedł w roku 1559, jest to data znacząca w dziejach prozy francuskiej. A także w rozwoju autora Prób, który odtąd z Plutarchem się nie rozstaje i wciąż zeń, jak sam powiada, coś „łasuje". Pierre Yilley naliczył w Próbach pięćset zapożyczeń z historyka greckiego! Francuski przekład Amyota ułatwi Michałowi kontakt ze Stefanem, który Plutarcha czyta po grecku i tłumaczy z Moraliów jakąś rozprawkę. Panowie radcy roztrząsają poza tym wysokie materie, zastanawiają się nad sytuacją polityczną, załamują ręce nad losem Francji, potem jednak przechodzą do spraw niejako zawodowych, do owego „podłego kupczenia" sprawiedliwością (słowa Stefana!), do różnych wydarzeń miejscowych — oto pan Dupont zabił żonę, która go zdradzała, i został przez Parlament uniewinniony — strzeż się, Michale, mówią o tobie, że przyprawiasz rogi mężom, strzeż się szpady lub oskarżenia o niemoralność. Jak w każdej profesji, tak i w tej krążą anegdoty środowiskowe, mają one charakter szubie-niczny, dosłownie. Montaigne przytacza kilka z nich w Próbach, żeby zilustrować, jak różnie, czasem wręcz beztrosko, zachowują się skazańcy przed egzekucją. A jednak czuje się, że przyjaźń ta jest chwilami jednostronna: Michał podziwia, Michał uwielbia — Stefan pozwala się adorować. Stefan jest w tej przyjaźni wyraźnie górą, jest starszy, doświadczeńszy, apodyk- 110 tyczny z natury — Montaigne o sobie wyzna, że łatwo poddaje się pod komendę kogoś, kto jest bardziej pewny swoich mniemań. (Może uświadomienie sobie tego wzmogło w nim niechęć „do wszelkiej tyranii, słownej i czynnej"). Związek dusz, owszem, ale ze strony Stefana wieje chłodem. Udziela reprymend, poucza, ma za złe, spogląda z wysoka. Michał nie zna greki, nie ukończył studiów, nie zna tego i owego, w nic się nie angażuje, trwoni czas na rozpustę, lubi towarzystwo, zwłaszcza pięknych kobiet, jest miły, pogodny, uczciwy, ale pozbawiony błyskotliwości. Nie ma na czole znamienia geniuszu,, straszne! Podczas gdy on, Stefan... 'Wciąż coś pisze, tłumaczy, szkicuje, ot tak, „sposobem próby" (jak to określi w przyszłości Michał), a przyjaciel chwali i korzy się. Czy mu się naprawdę podoba to, co pisze Stefan? I czy w ogóle przyjacielowi powinien nasz utwór podobać się bardziej niż komu innemu? Tak jak na przykład zakochanej kobiecie — widzi w tym pisarstwie jego, domyśla się podtekstu, każde słowo barwi się dla niej mocniej... Czy też, odwrotnie, przyjaciel właśnie będzie bardziej krytyczny? Spodziewa się przecież po nas więcej niż inni, jest mu przykro, że wciąż nie daliśmy swojej pełnej miary. Michał, niby owa zakochana kobieta, czci bezkrytycznie każdy drobiazg, który wyszedł spod pióra Stefana. Ale gdyby on sam ośmielił się coś napisać? Jak oceniłby to Stefan? Na szczęście, ich przyjaźń nie była zamącona ambicjami twórczymi Michała. Układ był wyraźny: jeden jest od tego, żeby tworzyć i pouczać — drugi, żeby uwielbiać. Na tym polegała może harmonia. Coś w tym jest, że pisarstwo Montaigne'a zaczyna się po śmierci Stefana — od opisu jego zgonu. Naturalnie, wiedzą o sobie dużo, prawie wszystko, Stefan zwierza się przyjacielowi ze swoich minionych zapałów miłosnych, Michał — ze swoich podbojów. („Rozkosz gwarzenia o tym — rozkosz, która co do 10* 111 słodyczy nie ustępuje bodaj lubości samego uczynku" za jego czasów dozwolona była tylko z jedynym i wiernym przyjacielem, bowiem teraz mężczyźni to chełpliwe gaduły; i ta konstatacja nie jest jedynie narzekaniem zrzędy, znajduje pełne potwierdzenie w relacjach Brantóme'a). Nie jest to przyjaźń na modłę dzisiejszą, nie wymaga kontaktów towarzyskich, bywania u siebie, wspólnych przejażdżek, gier, uczt. To przyjaźń wyszukana, kreowana na wzór starożytny. Mon-taigne tego właśnie rysu nie ukrywa, w XVI wieku nie ujmował on chwały. Jednakże po latach umieszcza ją bliżej ziemi i prawdy. „Gdyby mnie ktoś przypierał, abym powiedział, czemum go pokochał, czuję, że nie można tego wyrazić". Na tym zdanie się pierwotnie kończyło. Przed śmiercią Montaigne usuwa kropkę i dopisuje: „...nie można tego wyrazić inaczej jak jeno odpowiedzią: bo to był on; bo to byłem ja". Im bliżej ziemi, tym więcej liryzmu. Nigdy nie przyzna, że zaangażowanie się było trochę jednostronne. Dla Michała „to był on", La Boetie miał takich wybrańców więcej. Przeczytajmy uważnie rozdział O przyjaźni — czyż Montaigne nie spowiada się z tego, czy nie tłumaczy w sposób aluzyjny swojego przyjaciela? „W prawdziwej przyjaźni, o której mogę mówić z doświadczenia, bardziej oddaję się przyjacielowi, niż jego ciągnę ku sobie". Dalej: „Najwięcej czyni mi dobrego, gdy czyni je sobie". To teoria, wolelibyśmy wiedzieć, że czynił dobro i Michałowi. Ludzie wiedzieli, że rozstawali się na miesiące całe — do niedawna przypuszczano, że na półtora roku nawet. Montaigne czuje, że musi to wytłumaczyć — w końcu czytają go świadkowie wydarzeń — a więc: „Jeśli rozłączenie jest mu miłe albo pożądane, jest mi ono milsze niż jego obecność". Tłumaczy bardzo pięknie, że umiał „ciągnąć rozkosz i pożytek z naszego rozłączenia. [...] On żył, używał, poznawał dla mnie, ja dla 112 niego". I wreszcie kończy uwagą: „Ów nienasycony głód cielesnej obecności zdradza niejaką słabość w posiadaniu się dusz". Jeśli to jednak było rozłączenie z „wzajemnym posiadaniem się dusz", to pytam, gdzie są listy, które między sobą wymieniali. Nie mówcie, że zaginęły jak większość puścizny epistolarnej Montaigne'a — idzie o listy Stefana La Boetie, te akurat nie mogły zaginąć. Montaigne otrzymał po śmierci Stefana jego papiery. Swoich listów albo w nich nie znalazł, albo je zniszczył, może uznał je za niedyskretne lub wręcz błahe. Mogły też listy Montaigne'a ulec zniszczeniu po jego śmierci, jak i pozostała jego korespondencja osobista. Ale listy Stefana La Boetie, jeśli takie pisał, musiały być ustylizowane pod Cycerona, wzniosłe jak szczyty Pirenejów i przeznaczone do druku — podobnie jak owe epistoły łacińskie „Ad Michaelem Montanum", tych znamy aż trzy. Montaigne by je oczywiście wydał, opublikował przecież tyle innych prac Stefana — a jeśli w całości byłyby niecenzuralne, toby je przynajmniej cytował w swoim dziele. I cóż — ani śladu. Jest tylko jedna odpowiedź: nie było listów. Jeśli któryś z nich dwóch na nie czekał, to tylko Michał. Na próżno. Ostatnie chwile przyjaciela należą jednak do Michała. „Do nikogo tak chętnie nie mówił jak do mnie" — pisze do ojca zaraz po śmierci Stefana. Przewidywałem, donosi, że będzie w takiej chwili mówił wyłącznie rzeczy ważkie, stanowiące przykład dla świata. Boi się, że mógł czegoś zapomnieć, albowiem jest prawdą, panie ojcze, iż pamięć mam krótką (pierwsze chronologicznie narzekanie na złą pamięć). Prawdą też jest, iż aby oddać ostatnie chwile tego człowieka, stawiającego bohaterski opór śmierci i bólowi, „trzeba by dużo lepszego pióra niż moje". Jest poniedziałek 9 sierpnia 1563 roku, pan radca Michał Eyąuem wraca z posiedzenia Parlamentu do do- 113 mu i chce zasiąść do obiadu, na który zaprosił był Stefana. Ten jednak przysyła posłańca, który powiada, iż pan dziękuje, ale czując się nieco niezdrów nie przybędzie, prosi zaś pana radcę na godzinkę rozmowy, zanim uda się do Medoc. Nie ma powodu do niepokoju, Michał zjada obiad, zaraz po tym udaje się do przyjaciela. Stefan leży w ubraniu na łóżku, zmieniony na twarzy. Mówi, że ma biegunkę połączoną z ostrymi bólami. Przypisuje to przeziębieniu, grał z panem d'Es-cars w piłkę, trochę zbyt lekko ubrany; to nic, w przeziębieniach już miewał podobne objawy. Michał namawia go, żeby na razie odjechał niedaleko, najwyżej do Germignan, gdzie może się zatrzymać w domu radcy de Lestonnac, czyli u Joanny, siostry Michała. Jemu, Michałowi, mała przejażdżka w podobnym zaniemoże-niu robiła dobrze. „Tak więc ujechał, takoż jejmość pani La Boetie, takoż jegomość pan de Bouillhonas, jego wuj". Samego rana przybywa skokiem posłaniec, tym razem od jejmościny pani Stefanowej; donosi, że noc przeszła źle, z silną biegunką, trzeba im medyka, trzeba aptekarza i prosi się pana radcę o przybycie. Co uczynił po obiedzie. Stefan uradował się ujrzawszy go znowu. Prosi Michała, by często zaglądał. Ale pani Małgorzata (Żyron-da z wierszy Stefana) przeczuwa nieszczęście, ze łzami w oczach błaga, by Michał nie opuszczał ich tej nocy. Michał zostaje, Stefan przy nim jest wyraźnie ożywiony. Był to wtorek. O środzie wiemy tyle, iż się z sobą widzieli. Meldunek z czwartku: biegunka krwawa, bóle wzmożone, Stefan słabnie coraz bardziej. Piątek bez historii. Sobota. Stefan jest przygnębiony. Troska się, że jego choroba może być zaraźliwa, poza tym jest przykra i zasmucająca. Odtąd Michał już go nie odstępuje. (O tym, że choroba może być zaraźliwa wię- 114 cej w liście do ojca nie ma mowy — ale my zapamiętajmy, że Montaigne potrafił sprostać godzinie próby.) Zaznacza, że o sprawach publicznych mało rozmawiają — od pierwszego dnia choroby Stefan jest do nich zniechęcony. W niedzielę chory popada w omdlenie. Skarży się potem, że wszystko staje się mgłą i pomieszaniem. Odzywają się do siebie per „bracie mój" celebrując tak — zwyczajem ówczesnym, który obejmował także rodzinę — swoje przyjacielskie stosunki. Chory spędza bezsenne noce. Leki mu nie pomagają. Zaczyna tracić nadzieję. Michał korzysta z chwili, kiedy Stefan czuje się lepiej, by namówić go — dla dobra bliskich — do uregulowania swoich spraw domowych. Stefan przyjmuje to z otwartym sercem, każe przywołać żonę i wuja. Czy nie wstrząśnie to nimi? — waha się Michał. „Nie, nie, potrafię ich pocieszyć, okażę wiele więcej ufności w wyzdrowienie, niż sam jej mam". Stefan kłopocze się, czy nie przejawił w chorobie nadmiernej słabości ducha. „To nic, mój bracie — odpowiada Michał — w takich chorobach są to objawy naturalne". Ciągnie się dialog może nieco napuszony, ale znajdujemy się bądź co bądź wobec majestatu śmierci, o czym obaj wiedzą. Trochę teatru w stylu antycznym . może ułatwić odejście. „Dla ciebie twoja śmierć okaże się wiecznym szczęściem — mówi Michał — ale ja stracę przyjaciela, i to tak wielkiego, tak mądrego". Na to Stefan, że drogę tę na poły już przebył, żal mu jeno ich troje: Michała, wuja i tej biednej niewiasty (w tej kolejności). Wie, jaką jego śmierć będzie stratą dla nich. Prosi też Michała, by przekazał ludziom, których lubił, świadectwo jego życzliwości w ostatnich chwilach. Michał ni^ech czuwa nad tym dwojgiem (żoną i wujem), by Boleść nie wywichnęła ich z zawiasów. Jakże się trzymają? — dopytuje się chory. „Dość dobrze, jak na wagę tej rzeczy". Ach, bo mają jeszcze na- 115 dzieją — domyśla się Stefan. Ukrywał przed nimi swój stan i prosi Michała o to samo. Woła się więc żonę i wuja. Stefan zaczyna od pocieszeń: czuje się dobrze, nic nowego, dzięki Bogu, się nie stało. Wuja nazywa swoim prawdziwym ojcem, któremu wszystko zawdzięcza. Załatwiwszy się ze sprawami spadkowymi, zwraca się do żony. Forma będzie etykie-talna, chociaż nie pozbawiona tkliwości. Do Michała przemawia na temat ich przyjaźni: wzory jej można znaleźć tylko w starożytności. Przekazuje mu w spadku swój księgozbiór. „Mały to dar, ale płynący z serca i odpowiedni ze względu na afekt, jakim darzysz pisma". Po sprawach doczesnych — wyznanie wiary: „Jestem Chrześcijaninem, jestem Katolikiem. Tak żyłem i tak chcę żywota dokonać". Prosi o księdza. To podniecenie mową dodało mu sił — zauważa bacznie% wszystko obserwujący Michał. Jakby nabrał nowego wigoru. Puls się wzmocnił — Michał porównuje go ze swoim. On sam, Michał, ma jednak serce ściśnięte, nie potrafi się zdobyć na żadną rozsądną wypowiedź. Tutaj ciekawe wyznanie: tak zawsze pragnął chwały i czci dla swojego przyjaciela, że teraz zapragnął, aby jak najwięcej osób było świadkami tego heroicznego odejścia. I kiedy w kilka godzin później więcej osób zbierze się w izbie, zwróci się wobec nich do przyjaciela radca Eyąuem mówiąc, iż wstydzi się, że brakło mu odwagi do wysłuchania tego, co on, w cierpieniu swoim, ma odwagę powiedzieć. Dotąd czytał o czymś równie wzniosłym jedynie w historii — obecnie chwali Boga, że ta wielkość jest udziałem osoby, przez którą jest kochany i którą kocha, i że postawa przyjaciela posłuży mu za wzór, by grać tęże rolę, gdy przyjdzie nań kolej. Stefan przerywa mu: tak, tak, bracie mój, dowiedź, 116 że to, cośmy mówili, gdyśmy cieszyli się zdrowiem, nie było tylko zatrudnieniem ust naszych — przy pierwszej okazji dowiedź, iż było to prawdziwą praktyką naszych nauk i naszej filozofii. Ująwszy Michała za rękę: „Oto trzydzieści trzy lata przeżyłem w zdrowiu i szczęściu. Zważywszy chwiejność rzeczy ludzkiej, nie mogło to dłużej trwać". Przyszłyby choroby, nieszczęścia, niedogodności podeszłego wieku, których oto uniknie. Jest pewny, że tam odnajdzie Boga i szczęśliwy przebyt. Tak oto Stefan de La Boetie umiera jak filozof i jak chrześcijanin zarazem. Wieczorem przychodzi notariusz. Michał pomaga mu ułożyć testament i zapytuje przyjaciela, czy zechce podpisać. Nie, nie podpisać, on go chce podyktować — czy ten notariusz ma dostatecznie lekkie pióro, żeby za nim nadążyć? Stefan dyktuje potem tak szybko, że notariusz nadąża z trudem. Michał na prośbę Stefana odczytuje wszystko na głos — wobec pełnej izby ludzi. La Boetie słucha z uwagą, po chwili odzywa się nie bez pewnej nuty wyższości: „Sunt haec quae hominibus vocantur bona". Czyli że oto co ludzie nazywają dobrami. Zbliża się do łoża jego siostrzenica, panna de Saint--Quentin. (To sprawozdanie z ostatnich godzin Stefana La Boetie jest relacją ustylizowaną, wzniosłą, ale ma równocześnie ścisłość protokołu. Ręka została odczarowana. Montaigne jest tu epikiem i reporterem zarazem. „To, co się tu dla niego teraz liczy — napisze prof. Hugo Friedrich w swojej kapitalnej książce analitycznej (Montaigne) — to studium śmierci, realnej, faktycznej, a nie jej interpretacja".) Obsypawszy siostrzenicę komplementami, zaklina ją, by nade wszystko była oddana Bogu. A po Bogu kochaj i czcij ojca, a także matkę — moją siostrę. Wydaje się, że Stefan nadużywa trochę przywileju, jaki daje umieranie, nie 117 .wr przestając być nudziarzem i na łożu śmierci. Uciekaj jak od zarazy — poucza pannę — od owych poufałości, na które, jak zauważyłaś, kobiety pozwalają czasem mężczyznom. Owe bowiem miłe niewinne początki wciągają w grzech. „Wierz mi: najpewniejszą strażą cnoty dziewczęcej jest surowość". Prosi o pamięć, ale nie o żałość, tej zabrania i jej, i przyjaciołom. Bowiem, gdyby Bóg przyzwolił mu teraz możność wyboru — a więc czy wrócić do życia, czy dokończyć podróży, którą zaczął odbywać — Stefan miałby kłopot z dokonaniem wyboru. Znów mamy połączenie chrześcijańskiej pokory z antyczną wzniosłością duszy. W tej relacji La Boetie, chory, z krwawą biegunką, z osłabionym pulsem, umiera jak Sokrates — Montaigne stawia go nawet wobec podobnego wyboru, którego naprawdę być nie mogło. Jest to szkoła umierania, temat cyceroński i temat wielu stronic w Próbach. (Hugo Friedrich zwrócił uwagę, że w związku ze śmiercią Sokratesa Montaigne nie zajmuje się tym, co w tragedii filozofa było najistotniejsze: wyrokiem ludu, dla którego dobra Sokrates działał; interesuje go postawa wobec śmierci jako końca istnienia — to, że tę śmierć zgotowali Sokratesowi jego ziomkowie, nie ma dlań znaczenia!) Następnie Stefan przywołuje pannę Jacąuette d'Arsac (lub d'Arsat), swoją pasierbicę, już wówczas 18-letnią. Ta nie potrzebuje jego rad, gdyż udzieli ich mądra pani matka, która też niewątpliwie zapewni jej wykształcenie. I wybacz, że, chociam nie krewny, przecież troskam się o twoje sprawy i wtrącam do nich, jak i do spraw twego brata, pana d'Arsat, są mi one jako własne. Jesteś bogata i piękna, mościa panno, pochodzisz z godnego domu. Wypada ci jeno dorzucić do tego skarby ducha — o to staranie cię proszę. O upadku cnoty wśród niewiast woli przy niej nie mówić, myśleć bowiem nie śmie, że ona może zrozumieć, w czym rzecz — samo słowo ją zapewne przeraża. (Tutaj Michał, który podsłuchał kiedyś nader swobodne rozmówki panien, mógł pokiwać smutno głową.) W izbie pełno westchnień i łez. Umierający wciąż ma wiele do powiedzenia. Wreszcie prosi wszystkich, by odeszli — niech jeno pozostaną najbliżsi i panny służące. Prosi do siebie pana de Beauregard: takie nazwisko nosi Tomasz, młodszy o rok brat Michała. Wiadomo o nim, że przystał do Reformy, jak i Joanna, w której domu się znajdują, jak wiele okolicznej młodzieży. Panie Beauregard — mówi La Boetie — czy mogę rzec coś, co leży mi na sercu? „Mów!" Słuchajmy i my, bo to ważne: słowa, które padną, poddawane potem będą interpretacjom często zbyt daleko idącym. Otóż La Boetie wie — może na to przysiąc — że nie ma szczerszego i uczciwszego reformatora. Wie, że tylko istotne przywary prałatów pchnęły Tomasza w tę stronę. Nikogo by nie prosił, nawet na łożu śmierci, aby cokolwiek czynił przeciw własnemu sumieniu. Ale, mając na względzie wolę ojca — tak zacnego ojca — a także wuja, braci, winien Tomasz umknąć tym skrajnościom, „nie bądź tak zajadły i gwałtowny, przybliż się do nich". Widzi wszak Tomasz, jak z powodu owego rozbicia cierpi królestwo! „Strzeż się przeniesienia owych waśni wewnątrz rodziny". Niech Tomasz przyjmie za dobrą monetę to, co doń mówi, jako świadectwo przyjaźni. Chciał mu to powiedzieć dawno, ale chował te słowa na ostatnią chwilę, ponieważ „ze względu na stan, w jakim mnie waszmość widzisz, przydasz moim słowom więcej wagi i znaczenia". Zauważmy — co pomijają nieraz komentatorzy — że nie ma w tej słynnej scenie ani słowa polemiki z protestantyzmem czy obrony katolicyzmu. La Boetie ma na tyle taktu, że nie agituje, nie gromi, nie argumentuje. Odwołuje się do racji stanu i do zgody familijnej. Tomasz potrafił to docenić i gorąco choremu podziękował. Gdyby La Boetie 118 119 miał tę niezręczność, by korzystając ze swej bliskiej śmierci wdać się w argumentację światopoglądową, owo podziękowanie wypadłoby bardziej konwencjonalnie. Tomasz ma lat dwadzieścia dziewięć i jest wdowcem. Obok stoi Jacąuette, pasierbica Stefana, i zapewne słucha pilnie rozmowy ojczyma z ' młodym mężczyzną — każde słowo tu coś znaczy. Pocieszmy się od razu, że ta panna nigdy nie zejdzie z drogi cnoty, na żadne przypadkowe poufałości mężczyznom nie pozwoli, ale za to — cios zadany pośmiertnie i chyba mało spodziewany — przejdzie na protestantyzm, by poślubić właśnie pana de Beauregard. Nie odstraszy jej to, że jest gwałtowny, zajadły, bardzo zasadniczy. W ten sposób Montaigne wejdzie za pośrednictwem brata w związki rodzinne ze swoim przyjacielem — ale już po jego śmierci. W poniedziałek rano traci się wszelką nadzieję. Słabnie odporność psychiczna Stefana. „Bracie mój — skarży się — czemu nie współczujesz moim cierpieniom? Leki, które mi dajecie, jeno przedłużają mą boleść". Mdleje, cucą go winem i octem. Ale on nie jest im wdzięczny. „Po co mnie wyrywacie z tego spoczynku, w którym przebywałem?" Do Michała: „Przecież chyba nie chcesz, żebym się wyleczył". Twarz lodowata, ciało w strugach potu. Zupełny brak pulsu. Przychodzi ksiądz, Stefan spowiada się, ksiądz jednak nie przyniósł ze sobą wszystkiego, czego trzeba dla odprawienia mszy. Odprawia się ją we wtorek rano. W liście do ojca Montaigne przytacza mowę, z jaką chory zwrócił się do księdza. Czy większości tej orać j i nie skomponował, metodą Liwiuszową, sam Montaigne, ażeby na sposób rzymski podkreślić wagę wydarzenia — nie ma pewności. Prośba Stefana, ażeby Bóg położył jak najprędzej kres jego udręce i przyjął go do siebie nie takim, 120 iakim był w istocie, ale lepszym — to brzmi szczerze. l Stefan urywa, by zaczerpnąć tchu. Ksiądz chce się wycofać, mieć to wszystko za sobą, Stefan przywołuje ,go i prosii by wysłuchał wyznania wiary. Tym razem iest ono obszerniejsze, mowa w nim o Mojżeszu i prorokach judejskich i o tym, że ta wiara, przekazywana z rąk do rąk, przeniesiona została do Francji. po południu przybywa pan Belot, także przyjaciel Stefana, ten który jest współadresatem jego łacińskiej epistoły. „Niech nadejdzie, niech nadejdzie — bełkocze Stefan — ja czekam". Na śmierć. Wieczorem Michała odrywają od wieczerzy. Twarz Stefana jest napiętnowana śmiercią, to „cień człowieka". Oddycha z trudem. Z żoną usiłuje rozmawiać pogodnie, nawet żartobliwie, zabrakło mu jednak sił, żąda wina, podają mu je, on mdleje. Kiedy budzi się z omdlenia, słyszy płacz małżonki, przywołuje ją i tak rzecze: „Obrazie mój, dręczyse się przedwcześnie. Chceszli użalić się nade mną? Tedy bądź dzielna". Następuje dość spekulatywne rozumowanie, dlaczego za kogoś cierpi się bardziej niż za siebie. Wreszcie: Chcę spać, powiada, dobranoc, Żono, odejdź, proszę. To już jest ich pożegnanie. Michał zostaje w izbie. Stefan prosi, by siadł bliżej. I zaczyna mówić z większą mocą i dobitniej niż przedtem, tak że wszyscy obecni nabierają nowej otuchy. Możliwe, że to podziałał lek — zauważa Michał, zawsze czujny racjonalista. Próżne nadzieje. Bo oto Stefan zwraca się do przyjaciela, by mu zrobił miejsce; powtarza to z uporem. Czy mu się rozum nie rozchwiał? — niepokoi się Michał i upomina delikatnie Stefana, że zanadto się poddaje chorobie. A na 4o Stefan z żalem: „Bracie mój, bracie, więc odmawiasz mi miejsca?" Michał postanawia przystosować się do jego majaczeń. „Wkrótce Bóg da ci lepsze miejsce". Och — na to — Ja, Michał... 121 Stefan — chciałby, żeby to już się stało, od trzech dni stara się odejść. Wciąż sprawdza, czy Michał jest obok. Nagle oświadcza, że pragnie wypocząć — obecnym znów wraca nadzieja. Tak iż wyszedłszy z izby Michał rozmawia pogodnie z panią La Boetie. W godzinę później Stefan de La Boetie umiera. Jest środa 18 sierpnia 1563 roku, godzina trzecia rano. Przeżył trzydzieści trzy lata bez dwóch miesięcy. Taką to z grubsza relację o śmierci przyjaciela przesłał radca Michał Eyąuem swojemu ojcu. Wrócił do niej po ośmiu latach, kiedy wydawał puściznę literacką Stefana. Zapewne dokonał jakichś retuszów, by nadać swojemu listowi kształt bardziej literacki. Dla nas .jest to pierwsze świadectwo epistolarne pióra Michała de Montaigne — i zarazem najważniejsza jego proza przed Próbami. \ Rozdział dziewiąty „ZBRODNIA GORSZA OD ZBRODNI" Michał jest teraz sam, zdany na siebie, na własną decyzję, do której nie ma zaufania i której nie lubi podejmować. Dopóki był obok Stefan, dopóki żył wuj Ramon Eyąuem de Bussaguet, całe to parlamentowa-nie jakoś się toczyło — siłą bezwładu. Teraz on sam ma decydować w swoim umyśle o winie i karze — on, który niczego w życiu nie czuje się pewny. „Podłe kupczenie" — przypominają mu się dosadne słowa La Boetie. Ma prawo czuć się opuszczonym. ' Na szczęście, zakochuje się. „Miłość ulżyła mi i rozproszyła cierpienie spowodowane przyjaźnią" (III, 66) — opowiada, żeby dać nam przykład, co to jest metoda „dywersji". (Niektórzy współcześni mu intelek-' tualiści skarżą się, że nie wiedzą, co to słowo znaczy). Nie jest to, jak się zdaje, ta szaleńcza namiętność, o której spowiada się w Próbach — tamta dotyczyła jego „dziecięctwa", które to słowo oznacza u Montaigne^ lata młodzieńcze i kojarzy się z okresem studiów — niemniej była to miłość wcale mocna, obfitująca w komplikacje, przeszkody i gorycze, w każdym razie osiągnęła swój cel: wyrwała go rozpaczy. „Nieco wzruszenia, ale bez szaleństwa" (III 141) — to chyba o tym. Kim jednak jest owa urodziwa (niewątpliwie!) pani? Znowu tajemnicza nieznajoma! Spróbujmy poszukać jej w Próbach. Czy to nie ta obłudnica, która zapom- 123 niawszy o tym, że przed chwilą „tarła się z wami go-1 łym - o gołe", gorszy się, że jej przyjaciółka robi to samo z innym? A więc mężatka! No tak, „każdy z was przyprawił komuś rogi". Michał z Montaigne zwierza się, że cudze bardziej go pociąga — zapewne dotyczy to i żon. Jest ta miłośnica chyba wielką panią, utytułowaną i bogatą. („Zaiste, perły i brokaty przyczyniają tu co nieco, i tytuły, i pompa" (III, 54)). Zdaje się, że i dość wykształcona. Poznaje ją dzięki jej mężowi, który zasiada z nim razem w Parlamencie. Ten sędzia z Prób, który „z tego samego papieru, na którym wygotował wyrok potępienia za cudzołóstwo, obrywa kawałek, aby na nim skreślić bilecik do żony swego kolegi" (III, 270), to może on sam, radca Michał Eyąuem? „Schadzki układałem zawsze w sposób najbardziej trudny i nieoczekiwany, aby uczynić je mniej podejrzanymi; a wybierałem zawsze miejsce najbardziej dostępne" (III, 140). Jest może nazbyt ostrożny, jak na gust tej pani, która lubi igrać z niebezpieczeństwem, czy też panuje całkowicie nad swoim mężem-safan-dułą. W każdym razie możemy wierzyć Michałowi, że stara się nie podrzucić koledze kukułczego jaja — „nigdy zbliżenie moje nie pociągało widomych następstw". To mąż chyba sam wprowadził młodszego kolegę do domu i polecił Względom pani małżonki — pana Eyąue-ma spotkał właśnie duży cios, ten nieoceniony pan La Boetłe, o którym tyle słyszałaś, to był jego najbliższy przyjaciel. Więc pani stara się pocieszać i być miła. Michał poddaje się grze — „Lubię odgrywać w tym po trosze dziecko, lękliwego sługę" (III, 107) — pani ten układ odpowiada, tuli go, koi, jest macierzyńska, całuje, pieści, następuje porozumienie, schadzka. A potem — „Och, cóż to za szalona potęga sposobność!" Teraz to kojenie rozpaczy jest już tylko miłosną grą, zabawą w skrzywdzonego chłopca, jednym z wielu przebrań, które urozmaicają erotykę. 124 Żona kolegi! Dręczy go, że na skutek rosnącej namiętności „rozum i sumienie cofają się precz" (II, 311). Czy to do tego okresu odnoszą się słowa, iż będąc młody przeciwstawiał się postępom miłości, bojąc się, że w zupełności będzie zdany na jej łaskę? (A profesorowie, jeden za drugim, powtarzają,-że nie znał silnej namiętności. O nim!). Mąż zapewne się domyśla, co się dzieje. Jest to prawdopodobnie jeden z owej setki „godnych ludzi", o których Montaigne napisał (z sympatią!), że „noszą rogi... przyzwoicie i z niewielkim uszczerbkiem". Ona dziwi się skrupułom swego Michała — nie prosi go wcale, żeby dbał aż tak bardzo o jej cześć. Mąż jest grubo od niej starszy, mało zdatny do igrów miłości. Ta pani nauczy Montaigne'a zrozumienia dla zmysłowości kobiecej. Będzie ono zaprawione odrobiną melancholii, bo pisarz dojdzie do wniosku, że nie jest w stanie tej zmysłowości sprostać — a może i w ogóle nikt nie jest w stanie. „Małżeństwo [...] mało przynosi im ostudzenia, wedle naszych obyczajów". Członek kobiet to „jakoby łapczywe i łakome zwierzę [...] szaleje zniecierpliwiony zwłoką" (III, 93). Jest coś w rodzaju „pasowania i zmagania się między nimi a nami". Relacjonując skargę sądową kobiety, która skarżyła się, że cierpi od nadmiernej pobudliwości męża, wtrąca sceptycznie: „W cuda wierzę jedynie w materiach wiary". Żeby sprostać swej pani, usiłuje przedłużyć potyczkę odsuwając chwilę własnej rozkoszy — techniką dywersji, powiada. Klnie też naturę, iż potraktowała go po macoszemu. Jest przekonany, że inni mężczyźni są szczodrzej od niego obdarzeni. Chciejmy wierzyć, że to nie owa pani wmówiła biednemu Michałowi (jak potem Fitzgeraldowi jego żona Sheila), iż jest pokrzywdzony przez naturę — widzimy ją mimo wszystko jako damę bardziej subtelną i taktowną — byłby/ to już nazbyt dosłownie cios poniżej pasa. 125 Zdarza się, że w ferworze zabawy, w rozochoconym towarzystwie młody radca Eyąuem milknie i smutnieje — wszyscy myślą, że to dlatego, iż jest zdradzany. Inne są jednak powody tej nagłej melancholii. Myśl o śmierci zaciemnia teraz jego własne myśli. Ale ludzie szukają innych, bardziej doraźnych przyczyn smutku —-nie bez "powodu, zapewne. I radca Eyąuem spostrzega wreszcie — może ktoś mu usłużnie o tym doniósł — że jest zdradzany. Niech donosiciel nie liczy na wdzięczność — Montaigne takie usługi osobiste ostro potępi! Niech też nie liczy, że radca chwyci za sztylet czy choćby wybuchnie gniewem, mimo iż taki wybuch mu się czasem zdarza. Ale nie teraz, Michale. Przyprawiałeś rogi innym, przyprawiono je i tobie. Opanuj swą gorycz. Stąd, że obdarowała cię nieco swoim kosztem, nie wynika, byś „miał przybrać wobec niej prawa, chłód i władzę jakby mężowską. Jest to wolna umowa — stwierdzi. — Nie ma przepisów na rzeczy dobrowolne". „Rzadziej bylibyśmy rogalami — napisze — gdybyśmy się mniej obawiali nimi zostać. Mówię to opierając się na naturze kobiety: wszelki zakaz podnieca je i zachęca". Czy już wtedy mędrzec postępował jak mędrzec, trudno osądzić. W każdym razie mamy prawo mu wierzyć, że nie czuł się uprawniony do tego, by czynić karczemne awantury. Nie znosi tylko chytrości i wykrętów — słuchając ich objawi niecierpliwość i gniew. Ale kiedy pani wyzna z rozbrajającą prostotą swą .„niestałość", nawet wielokrotną, on przebaczy i pozostanie wiernym. „Nigdy nie zerwałem z nimi, póki czułem się związany najcieńszą bodaj niteczką; i choćby mi nawet najbardziej dostarczyły okazji, nigdy w zerwaniu nie posunąłem się do wzgardy i nienawiści". Młody radca Eyąuem to skończony dżentelmen, być może właśnie z tego powodu zażywa niejakiej sławy między paniami. O swoich doświadczeniach miłosnych Montaigne pi- 126 sze w liczbie mnogiej — zawsze są to jakieś „one", tak' a tak postępował z „nimi" — ale mamy prawo przypuszczać (on sam nam to na wpół wyznał), że między śmiercią Stefana a małżeństwem była tylko jedna kobieta: pani pocieszycielka. A że dama raczej znana palestrze i Juratom, trzeba ją dyskretnie ukryć w anonimowej mnogości, zwłaszcza kiedy się porusza sprawy intymne. Nic się jednak nie da ukryć, szczególnie przed ojcem, który w Bordeaux ma swoje oczy i uszy. Musi dojść wreszcie do jakiejś rozstrzygającej rozmowy między ojcem i synem. „Ów, który przekazał mi dziedzictwem mój dom, przepowiadał, iż doprowadzę go do ruiny, zważywszy mą naturę tak mało domatorską" (III, 284). Jakże Michał może usiedzieć w domu, kiedy w Bordeaux trzyma go namiętność! Prowadzisz niebezpieczną grę, Micheau. Pamiętaj, ja wiecznie żyć nie będę. Od pewnego czasu ojciec jest chory na kamicę nerkową. Kilka lat temu, w 1560 roku, pani Antonina Eyąuem urodziła chłopca, kręci się teraz po domu, żwawy łobuziaczek, nic nie słychać o stosowaniu wobec niego jakichś specjalnych systemów wychowawczych. Kiedy umrę, Michale, ty mu zastąpisz ojca. Trzeba, żebyś się uczył gospodarzenia. Trzeba, żebyś się ożenił. (Aha, iżby mi pani małżonka przyprawiła rogów!) Są na świecie i poczciwe panny (chociaż ty wolisz wszeteczne). Zdaje się, że ojciec jakąś już sobie upatrzył. Tak, owszem, jest to panna, o której Micheau słyszał, którą może i zna. W roku 1563 odbył się pogrzeb stryja Rajmunda de Bussaguet. Jeśli Michał był na nim, to mógł spotkać dwudziestoletnią Franciszkę de La Chassaigne, bratanicę wdowy po Rajmundzie.. Czyliż nie nadobna? A i posażna! Rodzina wpływowa! Dziadek, Geoffroy de La Chassaigne był prezydentem Parlamentu, ojciec Józef jest twoim starszym kolegą, a jej brat, także Geoffroy, to młodzieniec dobrze się 127 zapowiadający. (Będzie tłumaczył Senekę i napisze roz-prawkę o działalności i honorze, nie bez wpływu Prób). Michał mógłby przytoczyć teraz — jak to uczyni w Próbach — wykrętne odpowiedzi filozofa Talesa, który na propozycję małżeństwa najpierw odpowiadał „jeszcze nie czas", a potem „już nie czas". Cóż, brzmi konkluzja, nigdy nie jest czas na czynność tak niewczesną. Ale ojciec potrafi postawić na swoim. Michał kiwa głową na znak zgody. „Pozwoliłem się spętać" (II, 75). Spisano kontrakt. Franciszka de La Chassaigne wniosła w posagu siedem tysięcy liwrów tureńskich. (Zdaniem prof. Strowskiego, dokładnie tyle, ile czterdzieści lat przedtem panna Antonina Louppes. Podziwiać należy trwałość waluty). I jak tamten stary kontrakt, tak i ten żyru j e jakiś Louppes, zapewne krewny matki pana młodego. Michał otrzymuje teraz od ojca czwartą część dochodów senioratu. Wreszcie ślub: 23 września 1565 roku. O swoim małżeństwie będzie pisał z niezbyt delikatną otwartością, i to mimo że „kwasy, jak i słodycze małżeństwa, trzyma mądry człowiek w tajemnicy" (III, 113). Zalecenie dla niego bynajmnej niełatwe, jako że jest „mowny". Ale być może, iż ta jego otwartość ma uprzedzić nieuniknione plotki i łgarstwa. Nie dążył do małżeństwa sam z siebie — „wzdragałbym się poślubić mądrość samą, gdyby mnie chciała" — dał się namówić, „tak chwiejną jest wola człowieka!" (II, 88) Jest rzeczą zdumiewającą, iż to, co powiedział lub mógł powiedzieć na swą obronę ojcu, powtórzy po kilku latach w pełnym szacunku liście... do żony, którym poprzedzi jeden z przekładów La Boetie. „Powiadają, iż człek zręczny może sobie wziąć niewiastę; ale poślubić ją może jeno głupiec". Odżegnuje się, oczywiście, od tego powiedzenia. Przypisuje je zepsuciu nowych czasów. Jeśli chodzi o niego, to trzyma się dawnego obyczaju. 128 „Żyjmy, małżonko moja, jako żyli starzy Francuzi". Spróbowawszy, choć niechętnie, małżeństwa, autor Prób nie żałuje. „To, iż wśród małżeństw widzi się tak mało dobrych, to jest oznaką jego ceny i wartości". Zaznacza jednakże, że — „Usposobienia nadmiernie swobodne, jak moje (wstrętne mi są bowiem wszelkie więzy i zobowiązania), nie są doń tak sposobne". Wszystko jednak zapowiada się dobrze. Panna ma lat blisko dwadzieścia dwa, na owe czasy bardzo już do małżeństwa dojrzała, jest ładna, może nawet — twierdzą niektórzy — bardzo ładna. „Przyjemność, jaką czerpię w objęciach młodej i pięknej małżonki" — napisze po latach Montaigne, chociaż w polemice na zupełnie inny temat; niemniej sądzę, że nie napisałby tego — on, czciciel urody — gdyby Franciszka nie dawała mu przyczyny. Montaigne uważa za obowiązek znaleźć także wspólnotę ducha, bliski kontakt i choć opinie uczonych co do tego, czy mu się to udało, są podzielone, wypada może wysłuchać świadectwa jego samego. „Jeżeli nie zawsze czyni się swą powinność (małżeńską — J. H.), trzebaż przynajmniej zawsze ją (t j. małżonkę) miłować i uznawać: jest to zdrada zawierać małżeństwo nie poś.lubiając się wzajem" (III, 89). Zdaje się, że Michał przesadza w okazywaniu czci swojej żonie, ponoć nigdy nie ogląda jej obnażonej (zwierzyć się miał z tego Florimondowi de Raemond, ale może mając na myśli nagość oglądaną w świetle, a nie w mroku małżeńskiej sypialni), nie chce budzić w domu licha, prześladuje go wspomnienie owej gorącej mężatki, jej wybiegów i zdrad. Wiemy skądinąd — od tegoż samego p. de Raemond — że z innymi kobietami umiał sobie poczynać w sposób wyuzdany. Nie z żoną! Przysiągł sobie, że nie dopuści do tego, by żądze opanowały jego własną małżonkę i „wywich-n$y ją z zawiasów". Ale można w tej udawanej wsty-dliwości dostrzec elementy gry, mogła ona służyć pobu- 129 dzaniu ciekawości erotycznej. Czyż nie mówi gdzieś Montaigne, że można się częściowo nasycić oczami? Czy dała ta gra żądany wynik? Raczej wątpliwe: każda gra zużywa się z czasem. Tak więc Franciszka nie okazuje nadmiernego temperamentu (Maurice Rat twierdzi, że okazuje), cóż, tym lepiej: żona to żona, zażywajmy jej po bożemu. W tym też sensie — i to powołując się, gdy trzeba, na Arystotelesa — będzie roztrząsał erotykę małżeńską w trzeciej księdze Prób, w rozdziale pod niewinnym tytułem O wierszach Wergilego, który zgorszy jego współczesnych, a nie zadowoli co wymyślniej szych komentatorów naszych czasów. Wydaje mu się, że w ogóle „w owym statecznym związku pożądliwości nie bywają tak skoczne; zazwy-czej bardziej są bezbarwne i uśpiałe" (III, 84). A przy tym — mówi w innym miejscu — „nic tak nie jest przeciwne naszemu smakowi jak sytość pochodząca ze zbytniej łatwości" (II, 369). „Apetyt nasz przechodzi mimo i ze wzgardą obok tego, co ma pod ręką, aby gonić za tym, czego nie ma" (II, 371). Wytarte już dziś powiedzenie, że stosunek w małżeństwie przypomina kazirodztwo, jest autorstwa Montaigne'a. Chociaż małżonka szybko mu się znudziła, nie znaczy to, że Michał zaczyna gonić za tym, czego nie ma. „Nie czas na wierzganie, skoro się człek pozwolił spętać". Jest w miarę wiernym małżonkiem („mimo całej swywoli, o jaką mnie posądzają"), ponad własne spodziewanie. Zarazem, pamiętajmy, wciąż jest radcą Parlamentu, kolegą owego godnego człowieka, któremu przypiął rogi. W Bordeaux wydaje się oficjalne przyjęcia, damy zostają sobie przedstawione, Michałowi udaje się uszczknąć kilka minut rozmowy ze swą eks--kochanicą. Pani wielkodusznie chwali cerę i pierś Franciszki i pyta kokieteryjnie, czy mały Micheau już zupełnie nie potrzebuje pociechy. Michałowi serce bije, rwie się do niej, ale, przebóg — wszakżeć tam stoi 130 moja pani małżonka, winienem jej szacunek i wierność. Och, mój mały Micheau, jakżeś zawojowany! Pocisz się ze strachu! Co się z tobą stało? „Bo z czegóż naśmiewają się bardziej (damy) niż ze spokojnego i dobrze żyjącego ze sobą małżeństwa?" Michał jest mało odporny na szantaż śmieszności, poza tym — no cóż, tęskni do tej, w której ramionach doznał tylu podniet, tęskni do tajemnych schadzek, pikantnych zapasów, miłosnego zapamiętania się. „Trudność spotkania, niebezpieczeństwo pułapki, wstyd jutra — oto, co dodaje pieprzu tej potrawie". Franciszka, odesłana do zamku w Montaigne, domyśla się czegoś i szaleje z zazdrości. Michał, strwożony, zaprzestaje zdrad. Ale nie od razu tym żonę uspokaja. Wybuchy zazdrości, nad którymi Franciszka nie panuje, przeradzają pożycie małżeńskie w piekło. Michał jest w panice — o niczym nie będzie pisał z takim popłochem w oczach jak o kobiecej zazdrości. W końcu Franciszka się uspokaja, może za sprawą starego pana Piotra, który lubi synową i którego ona lubi. Wszystko to mogło być właśnie tak — mogło też wcale tego nie być. Nie wiemy nic. Nie mamy żadnej dokumentacji. Ale mamy Próby. Książkę bardzo osobistą, raz nawet pada w niej słowo „pamiętnik". Nie wydaje się, by cytowane wyżej zdania o kobietach były tylko ogólnikami, rezultatem rozmyślań i obserwacji. Jestem zwolennikiem tezy, iż każde z nich jest zweryfikowane przeżyciem osobistym, że jest to spowiedź — choć nie wprost. Czasem jest to gra wyobraźni, niedalekiej od przeżycia osobistego i niezwykle intensywnej — jak u rasowego beletrysty. Pozycja Franciszki w domu Montaigne'ów, zwłaszcza pod nieobecność męża, była początkowo nie do pozazdroszczenia. Majętnościami włada wciąż stary wojak, gospodarstwem zarządza teściowa, która, jak się zdaje, nie skąpi tej La Chassaigne pouczeń i uwag. 131 Do tego Franciszka wciąż jeszcze nie jest brzemienna — cóż za rozczarowanie! Możliwe, że Franciszka po cichu popłakuje. Uczy się jednak szybko, późniejsi znajomi wystawią jej wysokie świadectwo za gospodarność, a także za gościnność i pogodę, z jaką przyjmowała ludzi. Jeśli pani Eyąuem nie szanuje synowej (Thibaudet uważa, że podpisy dwóch pań na kontraktach ślubnych ujawniają taką różnice charakterów, że nie mogły żyć w zgodzie!), jeśli więc jej nie lubi, to jednak musi pamiętać, że jest to córka i wnuczka La Chassaigne'ów — to potentaci w Parlamencie! — no i że jej własny mąż trzyma stronę Franciszki. Michał ma przecież robić karierę w Bordeaux („wznosić się pionowo") — rodzina jego żony musi go popierać. Właśnie ta kariera parlamentarna jest czymś, co do czego Michał nie ma pewności, czy mu na tym zależy. Nieraz zapewne ze Stefanem wyrzekali na to, co się dzieje w sądownictwie. Fragmenty Prób dotyczące tych spraw brzmią tak, jakby były echem rozmów. Jest w nich pasja, gniew, bezsiła. „Czy może być coś oso-bliwszego niż widzieć, iż cały lud obowiązany jest do posłuszeństwa prawom, których nigdy nie słyszał ani nie rozumiał?!" (I, 190). „Czy jest coś dzikszego niż widzieć naród, w którym urząd sędziego się sprzedaje, a wyroki płaci gotowizną?" A jednocześnie (pomyśl, Stefanie!) obowiązuje jakby podwójne prawodawstwo: co innego zalecają prawa honoru, co innego kodeks. „Wedle praw rycerskiego honoru ten, który ścierpi zniewagę, ma być wyzuty z czci i szlachectwa; wedle praw cywilnych ten, który pomści się za nią, ma być karany gardłem". Póki był przy nim przyjaciel, łatwiej było to znosić — „ten bigos z pierwszych lepszych ustaw i paragrafów", który nazywamy sprawiedliwością. Mimo całej swojej zapalczywości, La Boetie miał więcej hartu, celował bardziej na męża stanu, szedł ku karierze politycznej i był gotów, przy- 132 najmniej na razie, przymknąć oko na pewne szalbierstwa. Jego obecność w Parlamencie mogła być dla sko-łowaconego radcy Eyąuema pociechą. Teraz wydaje mu się, iż jest otoczony samymi głupcami — takimi iak ów Bernard Arnoul, którego groteskowy portret J _ daje w księdze trzeciej. Śmieszą go i irytują popisy uczoności w sentencji wyroku. Nie podoba mu się — i w tym różni się od samego Platona — że sędziowie wabią zbrodniarza obietnicami, byle wyjawił swój uczynek. (Należy dotrzymywać nawet tego, co się obiecało opryszkom — chyba że się przyrzekło „rzecz złą i niesprawiedliwą w swej istocie: prawo cnoty wyższe jest bowiem nad prawo naszego zobowiązania (III, 21)". Np. jeśli przyrzekliśmy zabić kogoś. Ale jeśli przyrzekliśmy darować życie — pod naciskiem — winniśmy tego dotrzymać). Cesarza Justyniana krytykuje za to, że chciał wszystko skodyfikować, podczas gdy życie jest o wiele bogatsze, możliwości jest nieskończoność. „Mało jest stosunku między czynami, które są w nieustannej przemianie, a stałymi i niewzruszonymi prawami". Dodajcie występki, które stworzyło ludzkie mniema-v nie, często zgoła fałszywe. „I u nas tutaj widziałem niejedną rzecz, która była pod gardłem karana, iż stała się później uprawniona" (II, 325). Czyż świat nie jest wiekuistą huśtawką? Prawa podatkowe czy celne, każące nam dzielić się z księciem tym, cośmy z naszych winnic wycisnęli, nie mają żadnego znaczenia moralnego, nie wypływają z praw natury, są umową — mniej czy więcej dobrowolną — która może zostać uchylona z dnia na dzień. Zresztą, ma w ogóle wątpliwości, czy kary osiągają swój cel. „Wiem z doświadczenia, że nigdy społeczność nie osiągnęła poprawy tym sposobem: porządek i obyczajność zależy snadź od innych jakichś środków" (II, 374). Od iluż przypadkowych elementów zależny jest wyrok! „W naszej palestrze jest zwyczaj mawiać o zło- 12 — Ja, Michał... 133 czyńcach, gdy im się zdarzy trafić na sędziego w jako-wejś szczęsnej godzinie dobrego humoru i łaskawości: Gaudeat de bona fortuna: pewne bowiem jest, iż wyroki bywają nieraz bardziej mierzące ku potępieniu, bardziej ostre i cierniste, to znów bardziej łagodne, ludzkie i skłonne do uniewinnienia" (II, 304). „Ileż razy okazało się, że ktoś niewinny został ukarany, i to bez winy sędziów; a ileż takich wypadków w ogóle nie wyszło na jaw?" Opowiada o pewnym wypadku, kiedy wykonano egzekucję na ludziach, o których wiedziano, że są niewinni (schwytano już właściwych morderców). Ale cóż, „wyrok wydano prawomocnie, dochodzenie zaś, śledztwo, przeprowadzone było bez zarzutu. Ostatecznie poświęcono nieboraków formułkom sprawiedliwości". Sprawa Dreyfusa w XVI--wiecznej Francji! Ofiarą nie jest jednak oficer, tylko chłopi spod Bordeaux. Nie ma Zoli, nie ma prasy, nie ma opinii publicznej — dla chłopów. Powiesić! Jest co prawda Michał Eyąuem, ale to skromny radca, jeszcze nie Montaigne, jeszcze nie autor Prób. Sam bierze jakiś czas w tym wszystkim udział — chociaż nie wiemy, w jakim stopniu — czasem składa swój podpis. Oczy ma jednak otwarte. „Ileż widziałem takich wyroków, bardziej zbrodniczych niż sama zbrodnia!" Jedno jest pewne: Michał nie znosi procedury sądowej. „Kiedy byłem zmuszony dawać głos w kryminalnych wyrokach, raczej wolałem chybić sprawiedliwości". W głębi duszy jest — cóż za unikat w tym okrutnym stuleciu — przeciw karze śmierci w ogóle. ^Ohyda pierwszego morderstwa każe mi się wzdragać przed drugim" (III, 368). Nie znaczy to, że kiedykolwiek przeciw karze śmierci jawnie występował: to by było za wiele jak na tamte czasy. Trzeba by było wyrzec się przywilejów szlachectwa, zamienić miecz żelazny na drewniany. Montaigne zresztą nie sądzi, że wie lepiej od innych, co trzeba robić, żeby utrzymać praworząd- 134 ność. Deklaruje nam tylko swój stosunek uczuciowy do kary śmierci — i swoją nieufność rozumową do procesu dowodowego. Nie może patrzeć na egzekucje. Altruista końca XIX wieku zabłąkany w wiek palenia na stosie i łamania kołem! W Próbach prawie nie wspomina swojej działalności sędziowskiej. Ale ujawnia, że była ona cierpieniem. „Najokrutniej nienawidzę okrucieństwa" — powie w Próbach. Okrucieństwo spotyka się na każdym kroku. Jest w samej procedurze sprawiedliwości. Tortury! Zapewne niejeden z przyglądających się torturom nie wytrzymał nerwowo — niejeden jurysta i duchowny wo-^ lałby, aby ich nie było. Ale jeden Montaigne wystąpił z chłodną, rozumową krytyką, jeden Montaigne podał w wątpliwość sens procederu uświęconego we wszystkich krajach, które zwały się cywilizowanymi. „Wielce wątpliwym wynalazkiem jest śledztwo przez męki; zdaje mi się, że to jest raczej próba wytrwania niż prawdy. I ten ukrywa prawdę, który zdoła ją ścier-pieć, i ten, który nie zdoła: czemuż bowiem boleść ma mnie raczej skłonić do wyznania tego, co jest prawdą, niż do powiedzenia tego, co nie jest". Dalej: „jest to środek pełen niepewności i niebezpieczeństwa: czegóż by człowiek nie rzekł, nie uczynił, aby się umknąć tak srogim cierpieniom?" Wreszcie konkluzja:' „Stąd pochodzi, iż umęczywszy kogoś, aby go nie skazać na śmierć niewinnym, sędzia skazuje go na śmierć i umęczonym, i niewinnym" (II, 49). Dwukrotnie występuje w Próbach przeciw zadawaniu skazańcom mąk przed egzekucją. Powtarza niemal dosłownie: „Wszystko, co jest ponad zwykłą śmierć, zda mi się czystym okrucieństwem". Montaigne znajduje mocne słowa i mądre argumenty, aby przekonać prawodawcę, że strach przed mękami nie zmniejsza przestępczości. Rzadko posługuje się argumentami ze sfery religijnej, ale tym razem, dla tak ważkiej sprawy, 128 ' 135 k,. nie zaniedba i tego. Przecież „tym sposobem [...] wtrącamy ich w stan grzesznej rozpaczy". Jego intuicja moralna jest bezbłędna. Wyprzedza swoje stulecie i u-przedza zbrodnie przyszłych stuleci, kiedy protestuje pr/eciwko temu, aby „zbrodniarze, na jaki bądź rodzaj śmierci byliby skazani, wprzód służyli żywcem na pastwę dla lekarzy...". Niektórzy uczeni mają go za zimnego, za głosiciela obojętności. Ale to tylko doktryna filozoficzna, zresztą później odrzucona — ta rzekoma obojętność. Raz po raz spostrzegamy, że są sprawy, które doprowadzają go do gorączki: głupota i okrucieństwo! Rozdział, w którym występuje przeciw torturom, nosi tytuł: O sumieniu. Mędrzec między ludźmi ograniczonymi. Człowiek wolny między poddanymi. Jasny umysł między wychowankami średniowiecza. Wszyscy dookoła wierzą w czary, znaki, gwiazdy. Chiromancję wykłada się na uniwersytecie. Marcin Luter utrzymuje, że urodził się w okolicy pełnej demonów, sam rzucił kiedyś w diabła kałamarzem. Girolamo Cardano, jeden z najtęższych umysłów stulecia, pisze w Autobiografii o swoich narodzinach: „Ponieważ Jowisz był na wschodzie, a nad całą figurą panowała Wenus, byłem upośledzony tylko na narządach płciowych".* Temu układowi gwiazd przypisuje też, że się trochę jąkał, chociaż sam wspomina, że i ojciec się jąkał. Jean Bodin, którego Montaigne zresztą podziwiał, gromadzi w swojej Demonomanie argumenty przeciw czarownicom. Tysiące wróżek przepowiada w Paryżu. Katarzyna Medy-cejska sprowadza -na swój dwór 'Nostradamusa, żeby przepowiedział przyszłość Walezjuszy. Królowie pasjonują się astrologią, zawierzają jej losy państwa. Montaigne nie wierzy ani w gwiazdy, ani w czarownice i jest w tej swojej niewierze chlubnie osamotniony. „Zabraniają mi takiego wątpienia pod groźbą szkarad-* Tłum. z łaciny Jerzy Ochman. 136 nych obelg: nowy, wierę, sposób przekonywania! Dziękować Bogu — dodaje z piękną wyniosłością — wiary m,0jej nie kieruje się uderzeniami pięści" (III, 326). Posłuchajmy mędrca: „Kto narzuca swoje wywody gwałtem i przymusem, ten okazuje, że racja w nich jest wątła". W stuleciu gwałtów i rzezi Montaigne spokojnie, ale stanowczo upiera się przy tym, że życie ludzkie jest wartością najwyższą — nie można go odjąć za coś tak wątpliwego jak uprawianie czarów. „Aby zabijać ludzi, trzeba mieć na to oczywiste i jasne światło: życie nasze (zwróćmy uwagę na to słowo „nasze", na oczywistą dla Montaigne'a jedność ludzi — J. H.) jest zbyt realną i istotną rzeczą, aby na nim szukać rękojmi takich nadnaturalnych i fantastycznych wydarzeń" (III, 327). Nawet samooskarżeń nie bierze w rachubę. Mechanizm ich jest skomplikowany i to, że ktoś przyznał się do zbrodni, jeszcze nie znaczy, że ją popełnił. „Zdarzało się niekiedy, iż oskarżali się o zabójstwo ludzi, których znajdowano w pełnym życiu i zdrowiu". Władze śledcze wiedzą, że nieraz jakieś głośnie zabójstwo przypisuje sobie kilka osób naraz, z których być może żadna go nie popełniła. Powtarzają mu („Uszy mi puchną!" — skarży się), że przecież trzech ludzi widziało sprawcę iego a tego dnia na wschodzie, trzech widziało nazajutrz na zachodzie. Jakże inaczej mógł się przenieść niż niesiony diabelskim transportem? Ten niedowiarek upiera się przy niewierze! „Zaiste, nie uwierzyłbym samemu sobie!" Dodaje spokojnie — z rozsądkiem, jakże naówczas odkrywczym: „O ileż wydaje mi się bardziej naturalnym i prawdopodobnym, iż dwóch ludzi kłamie, niż to, że jeden człowiek w dwunastu godzinach wędruje, jakby niesiony wiatrem, ze wschodu na zachód!" Wszyscy znamy Próby, prawda? No to posłuchajmy. .,Kilka lat temu zdarzyło mi się jechać przez ziemię 137 pewnego książęcia, który na mą intencję i aby pognębić moje niedowiarstwo, uczynił mi tę łaskę, iż ukazał w swojej obecności na osobnym miejscu dziesiątek tego rodzaju więźniów, między innymi staruszkę, w istocie srogą czarownicę co do brzydoty i pokraczności, szerokiej zażywającą sławy w tym rzemiośle. Widziałem i dowody, i wolne zeznania, i różne nieuchwytne znaki w tej nędznej starowinie: wywiady wałem się i gadałem z nią sam, ile chciałem, przystępując do tego z najbardziej bystrą i zdrową rozwagą, jak tylko mogłem; a nie jestem człowiekiem, który by łatwo pozwolił spętać swój sąd uprzedzeniem. Ostatecznie, wedle mego sumienia, raczej byłbym tym ludziom zaordynował ciemierzycę (przeciw szałowi — J. H.) niż cykutę" (III, 327). „Ba, cóż! — dodaje. — Sprawiedliwość ma swoje własne lekarstwa na takie choroby". To brzmi jak — nie pozbawione ironii — westchnienie. Podobnie jak inna uwaga, natury bardziej psychologicznej: „Bądź co bądź bardzo wysoką cenę daje swoim przypuszczeniom, kto dla nich człowieka każe upiec żywcem". Psychoanalitycy powinni czytać z satysfakcją przypuszczenie, które wysuwa Montaigne, że być może owi czarownicy śnią po prostu na jawie i sny takie mogą się niekiedy wcielić, ale nawet wówczas nie sądzi, „by wola nasza była odpowiedzialna za to wobec sprawiedliwości". Zastrzega się, że mówi to dla siebie, „jak człowiek, który nie jest ani sędzią, ani doradcą królewskim". Nie zaleca nieposłuszeństwa wobec prawa (chociaż często ustanawianego przez głupców). Kto by te jego „bajania" tak tłumaczył, „uczyniłby sobie wielką krzywdę, a równie wielką i mnie". „Prawa utrzymują się przy władzy nie dlatego, że są sprawiedliwe, jeno że są prawami" stwierdzi Montaigne. Zastrzeżenia te nie wiele mu pomogły. Po jego śmierci Pierre de Lancre napisze w swojej książce: ,,Pan Montaigne pozwala so- 138 bie wyłożyć na piśmie nie opinie obowiązujące, lecz swoje własne koncepcje". O zuchwalcze! Pierre de Lancre był bardziej w zgodzie z duchem czasu: w r. 1607 kazał spalić pięćset osób z oskarżenia o czary. Sądownictwo — jest to jedyna dziedzina życia, którą Montaigne na pewno miałby ochotę zreformować. Za dużo tych rozrzuconych po Próbach uwag krytycznych, zbyt głęboko sięgają, by miały być tylko strzepniętą z pióra refleksją, i to późniejszą. Albert Thlbau-det twierdzi, że Montaigne miał w głowie bardzo konkretną reformę sądownictwa. Szkoda, że nie mamy żadnego udokumentowanego projektu — nie można za taki uznać skąpych uwag na marginesie propozycji reformy prawa, którą mu przysłał do zaopiniowania Henryk z Nawarry. Znamy jego ideał: był zbliżony do postawy filozoficznej. Sąd powinien czasem umieć przyznać się, że nie czuje się kompetentny, podobnie jak filozof oświadcza „wiem, że nic nie wiem". „Przyjmijmy jakąś formę wyroku, która by mówiła: Trybunał nie rozeznaje się w tym, bardziej swo-bodno i szczerze, niżeli czynili Areopagici, którzy znalazłszy się w kłopocie w pewnej sprawie, niepodobnej do rozwikłania, nakazali, by strony zgłosiły się powtórnie za lat sto". Na początku 1565 roku, a więc jeszcze przed ślubem Michała, zjechał do Gujenny dwór królewski — królowa matka, piętnastoletni Karol IX, kanclerz L'Hos-pital — w podróży po prowincjach całej Francji, która ogółem zabrała dworowi dwa łata. 14 kwietnia odbyło się uroczyste posiedzenie Parlamentu. Kanclerz, któremu zarzucano nadmierną tolerancyjność, wygłasza przemówienie ostro krytykujące radców w Bordeaux. „Powiadają, że ci z Tuluzy są nazbyt surowi, ci z Bordeaux nazbyt pobłażliwi, i że jedno i drugie jest przywarą, jednakże ja pochwaliłbym raczej surowość tych z Tuluzy niż nazbyt dużą pobłażliwość tych z Bór- 139 deaux". Wyrzuca im nieśmiałość, bojaźliwość, chciwość, upór, różne nieprawości. Montaigne jest podobno jedynym, który domaga się zmian w systemie sądowniczym. Kilka dni później delegacja parlamentarzystów udaje się do L'Hospitala, aby zaprotestować przeciw kanclerskiej krytyce. Kanclerz ocenia teraz znacznie łagodniej działalność Parlamentu. Skrytykował publicznie, przeprasza w cztery oczy — parlamentarzyści są usatysfakcjonowani, kanclerzowi wydaje się, że poprawił swoją pozyję wobec zwolenników twardej ręki (złudzenia). Po czym dwór odjeżdża z Bordeaux — i wszystko zostaje, jak było. Od lat uważano, że najważniejszym przeżyciem Montaigne'a z okresu „parlamentarnego" była przyjaźń ze Stefanem de La Boetie. Że ona ukształtowała go jako myśliciela, że pchnęła go do pisarstwa. Wszakże sam Montaigne w pewnym napisie łacińskim na ścianie swojej biblioteki miał oświadczyć, że chce się poświęcić kultywowaniu jego pamięci — niby więc, że pisarstwo jego będzie pomnikiem ku czci przyjaciela. Ale takie oświadczenia są często kostiumem, który — czasem świadomie, częściej podświadomie — wymyśla sobie nieśmiały autor. Chce pisać, ma tyle do powiedzenia, ale — po prostu wstyd, toż to dziwactwo, błazeństwo. Ja pisarzem — ja, Michał z Montaigne? Owszem, mogę nim być — dla niego. Kostium i pretekst. Ważniejszym dla jego pisarstwa impulsem była praktyka sądownicza. Trwała czternaście lat i łączył się z nią konflikt sumienia, wieczne niezadowolenie — ze świata i z siebie. Te wyroki, które były zbrodnią gorszą niż sama zbrodnia. Podobnie jak miłość niedobra^pełna konfliktów jest właściwym tworzywem powieści o miłości idealnej, wymarzonej, tak i w tym wypadku nie owa wymuskana, przyozdobiona i bezkonfliktowa przyjaźń była wstępnym tworzywem Prób, ale dziejąca się na jego oczach — niesprawiedliwość. Rozdział dziesiąty PAN NA MONTAIGNE Coraz rzadziej bywa w Bordeaux, coraz częściej w Montaigne. Ojciec choruje. Michał wraca do pracy nad przekładem Teologii naturalnej Rajmunda Sebon, .(tak sfrancuzi teraz nazwisko Katalończyka Sibiude, w Próbach będzie Sebond — od łacińskiej formy Se-bundus). Praca tłumacza wciąga go coraz bardziej i chyba daje mu sporo satysfakcji. Trzeba wykazać się bogactwem słownika, borykać się z językiem, szlifować zdanie. Michał stara się usunąć dwuznaczności tekstu, osłabić jego apodyktyczność, szczególnie w prologu, który od czterech lat jest na indeksie, a w tłumaczeniu Montaigne'a zastrzeżeń nie wzbudzi. Tam, gdzie teolog używa słowa „wszystko", Michał woli dać „prawie wszystko" — zabieg bardzo charakterystyczny dla przyszłego autora Prób: wyzna przecież sam, że chętnie używa słów miarkujących i łagodzących śmiałość twierdzeń, takich jak: być może, poniekąd, po części, powiadają, mniemam i tym podobne (III, 324). Woli zostawić furtkę dla innego mniemania, dla różnych wyjątków, których nigdy w życiu nie zabraknie. Wprowadza też ton bardziej osobisty. Zamiast różnych: „Probatum est... Dictum est..." Montaigne woli „Udowodniłem więc... Dokazałem...". Hugo Friedrićn, którego profesorski obowiązek zmusił do porównania trzystu trzydziestu rozdziałków łacińskiego oryginału z francuskim przekładem, stwierdza, że forma i styl tłuma- Hl czenia „daleko przewyższają poziomem oryginał, w każdym razie mają blask o wiele bardziej świecki. Dojrzały pisarz przekształca jałowy traktat". * To tłumaczenie — zdaniem tych, którzy się nim zajmowali — zapowiada prozę przyszłego autora Prób. W tłumaczeniu prologu pada nawet słowo „essay", w sensie próbowania samego siebie — spływa ono panu Michałowi spod pióra na kilka lat przed pisaniem własnej księgi. Tak więc u początku drogi pisarskiej Montaigne'a był przekład. W zaraniu XX wieku pewien krakowski lekarz pediatra, pisujący dorywczo piosenki kabaretowe, rozpocznie ogromną pracę nad przekładami klasyki francuskiej. Usystematyzuje ją podczas pierwszej wojny światowej — i oto w mundurze lekarza armii austriackiej, która toczyła wojnę m. in. z Francją, zaczyna wydawać swoją „Bibliotekę Boya". Pierwszą pozycją będą — Próby Montaigne'a. Przekłady trzeba opatrywać w popularyzatorskie wstępy — praca tłumacza pchnie Tadeusza Boya-Żeleńskiego do eseistyki własnej. Szkic o Montaigne'u — pomijając kilka nieuchronnych ze względu na ówczesny stan badań nieścisłości biograficznych — nie stracił na wartości, jest zwięzły, precyzyjny, odznacza się tą przenikliwością, którą może dać tylko poufałe współżycie z tekstem. Boy-Żeleński znalazł śmierć we Lwowie w r. 1941, rozstrzelany przez pluHon egzekucyjny SS. W jego osobie rozstrzelano to wszystko, co było drogie i Montai-gne'owi. Jeśli są w zaświatach jakieś „Pola Elizejskie", po których krążą nasze cienie, ci dwaj — autor Prób i jego polski tłumacz — powinni się tam odnaleźć, będą mieli o czym ze sobą porozmawiać. Fortunat Strowski, który bardziej niż inni komentatorzy „aktywizuje" politycznie Montaigne'a, przypi- * Hugo Friedrich, Montaigne, Paryż 1969. suje przekładowi traktatu Sebundusa także cele polityczne. Miała ta księga odpowiadać tym zwolennikom Reformy, którzy nie życzyli sobie ostatecznego zerwania ze starym Kościołem. Sebon, odżegnując się w prologu od zacietrzewionych uczeńców (scholastycz-nych — księga należy do pierwszej połowy XV wieku!), staje jakby ponad tłukącymi się partiami, wprowadza nutę ugodowości, tak drogą Michałowi. Przekład księgi czuły syn dedykuje ojcu, jako że dokonany został na jego żądanie. Ale kto wie, czy znowu nie mamy do czynienia z pewnym unikiem? Komu z książąt mógł Montaigne zadedykować przekład w tak drażliwym momencie? Każde nazwisko wiązałoby go z którymś ze stronnictw, a tego nie chciał ani dla siebie, ani dla księgi Sebundusa. Wydanie Teologii naturalnej nie poruszyło umysłów — czas był nazbyt gorący. Tłumacz zachowa w związku z tym trochę goryczy. Jednak rozgłos Prób spowodował w r. 1581 nowe wydanie, do którego Montaigne wniósł pewne korekty. Po edykcie nantejskim Henryka IV dzieło znów zwróciło uwagę: wydania z 1603, 1605 i 1611 roku. Wydaniem z 1641 roku posługiwał się Pascal. Dedykując ojcu przekład Teologii syn składa mu dowody uległości i szacunku i życzy długiego, szczęśliwego żywota. Stawia datę: Paryż (gdzie książkę się wydaje), 18 czerwca 1568 roku. Podczas gdy to pisze, ojciec umiera w swoim zamku w Montaigne. Książka ukazuje się 30 grudnia, ale dedykacja pozostaje nie zmieniona. Wiadomo teraz, dlaczego Michał nie był obecny na pogrzebie ojca. Ale chyba nie tylko dla wyjaśnienia tej sprawy nie zmienia nic w dedykacji — najpewniej chce zostawić nienaruszone świadectwo uczucia. I chwili. Jakby miał żyłkę historyka literatury. Jakby rozumiał, jaką wymowę będzie miało kiedyś zestawienie dat z treścią dedykacji. Nie jest jesz- 142 143 cze Montaigne'em, ale ma intuicję historyka i coraz wyraźniej sze ciągoty pisarskie. Nie jest jeszcze Michałem z Montaigne, ale właśnie ma nim zostać. 22 sierpnia 1568 roku, po powrocie z Paryża, Michał spotyka się z braćmi w obecności notariusza. Otwiera się testament, który ojciec sporządził przed rokiem. „W szczególności memu najstarszemu synowi — czyta notariusz — któremu zostawiam większość posiadłości, nakazuję, by pomagał, miał staranie i pieczę nad rzeczonymi dziećmi moimi, jego braćmi i siostrami, którym ma być ojcem zamiast mnie; takoż nakazuję pozostałym synom i córkom oddawać mu braterską cześć i' szacunek jako swojemu najstarszemu, głowie tego domu..." Michał dostaje zamek w Montaigne i związane z tym nazwisko. Po raz drugi przed notariuszem staje z matką i dwiema siostrami. Testament zapewnia pani Antoninie, że „będzie żywiona i utrzymywana z dóbr w Montaigne, z tą samą władzą i wszystkim, co posiada za życia małżonka". Dwie pokojówki, lokaj, prócz tego sto liw-rów rocznie wypłacanych kwartalnymi ratami. Mąż zabezpieczał drobiazgowo wdowę po sobie - — czyżby więc bał się o jej przyszłość? Może groził konflikt z synową? Chyba tak, bo testament zastrzegał, że gdyby pani Antonina nie zechciała mieszkać w Montaigne, ma dostać mieszkanie gdzie indziej i trzysta liwrów rocznie. Pani Antonina wybrała pozostanie w zamku. Rządy przejmuje Michał, gospodarstwo zamkowe — Franciszka. „Władza", którą ma nadal sprawować pani Antonina, jest chyba czysto honorowa. Śmierć męża musiała odczuć podwójnie — straciła towarzysza życia i stanowisko w domu. Jej własny testament z 1597 roku, w pięć lat po śmierci Michała, odbija pewne żale, które mogą nam się wydać małostkowe, nie były jednak takie dla niej. „Oświadczam także, że według kontraktu ślubnego ze zmarłym panem mężem 144 moim połowa sumy wniesionej przeze mnie w posagu miała być umieszczona i zatrudniona w nabyciu nieruchomości, aby zastąpić moją ojcowiznę, co z moją wielką stratą i szkodą, uczynione nie zostało. Jest także wiadomym, iż czynna byłam w okresie lat czterdziestu w domu na Montaigne wraz z małżonkiem moim w ten sposób, iż poprzez moją pracę, troskę i gospodarność rzeczony dom wielce urósł na wartości, ulepszył się i rozszerzył; którym, wraz ze wszystkim wyżej wspomnianym, zmarły Michał z Montaigne, mój najstarszy syn, cieszył się w spokoju za moim użyczeniem i zgodą, a odkąd zmarł, Leonora z Montaigne, córka rzeczonego nieboszczyka Michała, trzyma i posiada prawie całą własność zostawioną przez rzeczonego nieboszczyka pana na Montaigne, mojego małżonka, będąc bardzo bogatą i opływając we wszystko, nie ma więc prawa domagać się mojej własności i dziedzictwa. Jednakże daję jej i zostawiam gotowizną 100 liwrów..." Ton tych uwag jest szorstki — testament zdaje się być ostatnim słowem w kłótni z rodziną. Z wdzięcznością zostanie wspomniana w testamencie wnuczka Jeanne de Camain, która, kiedy pani Antonina przeniosła się do swojej córki Leonory (zapewne ok. r. 1587, po zarazie i ograbieniu zamku), opiekowała się jej starością. Aż do tego czasu mieszkała w Montaigne. Nie było więc chyba tak źle u najstarszego syna — mogła przecież przenieść się do Beauregard czy Arsac, mogła zamieszkać w domu córki Joanny w Germignan (w którym zmarł La Boetie). Warto może w związku z tym przypomnieć pewien rzadziej cytowany ustęp z Prób. Upomina w nim autor, by starym matkom zostawić dość mienia, aby mogły „żyć wedle swego stanu, zgodnie z potrzebami przyzwyczajeń i wieku, ile że — (i tu rys bardzo męski, dżentelmeński) — ubóstwo i brak o wiele bardziej są nieprzystojne i ciężkie kobiecie niż — Ja, Michał... 145 mężczyźnie" (II, 85). Jeśli kobiety mogły mieć jakieś żale do Montaigne'a, to to jedno zdanie powinno go w ich oczach całkowicie zrehabilitować. Znowu śmierć w rodzinie: tym razem umiera człowiek młody, brat Michała, Arnaud kapitan de Saint--Martin; trafiony piłką tenisową powyżej ucha, zmarł w kilka dni później, chyba na skutek wylewu krwi. Po pogrzebie trzeba przystąpić do przyziemnej formalności: przejąć majątek zmarłego brata. Michał przypomina sobie, że brat nosił czasem złoty łańcuch. Szuka go wszędzie i znajduje — w kufrze swej młodej żony, pani Franciszki. Skąd? Jak? Sprawa wygląda podejrzanie. Podarunek młodego Arnaud? Czyżby flirt? Montaigne z rogami? Franciszka w roli puszczal-skiej? Tak w każdym razie sądzą Malyezin (który odpowiedni dokument odkrył), Nicolai i Rat. Dwaj ostatni przypisują zdradę temu, że Montaigne był wobec żony nadmiernie powściągliwy, co nie mogło zaspokoić jej gorącego temperamentu. Kochanek, młody i przystojny, znalazł się we własnym domu, był pod ręką. Ale nie wydaje się to takie pewne. Pretensje do złotego łańcucha zgłosiła pani Antonina Louppes. Jest jej, pożyczyła go tylko Arnaudowi (domyślamy się), nie bardzo mu się chciało zwracać i dał go na przechowanie swojej miłej szwagierce. Teraz prosi o zwrot. Czy pani Antonina występuje z pretensją, żeby ratować dobre imię swojej synowej? Wolno wątpić. Raczej chce mieć z powrotem swój złoty łańcuch. Donald Frame słusznie przypomina, że nic pewnego nie wiemy o temperamencie pani Franciszki ani o urodzie Arnauda. Michał w każdym razie nie podejrzewał nigdy żony o zdradę („pewna cnotliwa pani we Francji" — pisał o niej w Dzienniku podróży), nie sądził też, żeby inni mogli ją podejrzewać, inaczej nie wezwałby notariusza, pana Dumas, który sporządził i przekazał nam następujący dokument: 146 Dzisiaj, 23 dnia miesiąca maja 1569 roku, w zamku Montaigne w Perigordzie, zjawił się szlachetny Michał z Montaigne, pan rzeczonego miejsca, wobec pani Antoniny de Louppes, swojej matki, oświadczywszy jej, iż znalazł w kufrze swojej żony złoty łańcuch, zostawiony tam przez nieboszczyka Arnaud z Montaigne, pana na Saint-Martin, jego brata; o którym łańcuchu rzeczona pani de Louppes rzekła, iż do niej należał, i zażądała jego zwrotu. I złoty ten łańcuch rzeczony pan na Montaigne, w przytomności i za zgodą szlachetnych panów Tomasza z Montaigne pana na Beaure-gard, Piotra z Montaigne pana na La Brousse, braci rzeczonego nieboszczyka de Saint-Martin, dostarczył i zostawił rzeczonej pani de Louppes, a ona go otrzymała..." Dane w przytomności etc. Podpisy. Wątpliwe, czy Montaigne chciałby, żeby rzekoma zdrada żony była potwierdzona notarialnie! Jest teraz seniorem majętności, panem całą gębą, najważniejszą osobistością rodu. Ale nie bardzo wie, co ze sobą robić. Nie jest już młodzieniaszkiem — w 1569 roku kończy 36 lat. Czas albo zacząć się wreszcie wspinać w górę, albo... Nie przesądzajmy — spróbujmy iść w górę. Może uda się uzyskać wyższe stanowisko, jakieś bardziej zdecydowane wpływy — może uda się zapoczątkować reformę sądownictwa? Radca Michał z Montaigne ma teraz prawo żądać, na podstawie wysługi lat, awansu do Izby Wyższej. Odmówiono mu go jednak, a powodem jest to, że w Izbie zasiadają już jego bliscy: teść i szwagier. Wpływowa rodzina żony staje się przeszkodą w karierze! Ale sprawa nie jest bynajmniej zamknięta, trzeba tylko chcieć: decyzja może być ponownie rozważona, „gdy tylko — powiada odpowiedni dokument — rzeczony Montaigne otrzyma dyspensą". Ale rzecz w tym, że Montaigne nie bardzo chce. Komentatorzy nie są zgodni co do przyczyn owego zniechęcenia Montaigne'a, ale to pewna, że by- 13* 147 ło ich dość. Nie odwołuje się do królewskiej dyspensy! postanawia sprzedać urząd — i zająć się czym innymi Przede wszystkim, wydaniem dzieł Stefana de La Boi tie — zaniedbał tego przez te wszystkie lata, teraz jak-| by nagle sobie przypomniał. Teraz — kiedy ma za sobą tysiąc stron przekładu Teologii naturalnej i jest obyty z piórem. Urząd ceduje panu Florimondowi de Raemond, król) zatwierdzi ten wybór 24 lipca 1570 roku. To pierwszj powód, dla którego nazwisko tego pana znane jest wyznawcom Montaigne'a. Jest jeszcze i drugi: pan Raemond, który chełpi się, iż bywał dopuszczany przez Montaigne'a do pewnej konfidencji, zostawił po sobie niezwykle cenny egzemplarz Prób — upstrzony na marginesie nazwiskami osób, o których w księdze jest mowa bezimiennie. Komentatorzy mu na ogół ufają. Zanim nadeszła decyzja królewska w sprawie następcy p. Montaigne'a, pani Franciszka de La Chas-saigne powiła córkę. Pod datą 28 czerwca w kalendarium domowym ojciec odnotuje to wydarzenie, jak i smutny jego epilog. Na razie mamy święto rodzinne, wszyscy ze sobą pogodzeni: ojcem chrzestnym jest pan prezydent La Chassaigne, matką — pani Antonina z Lopezów. Wnuczka otrzymuje imię Toinette, na cześć, babci. Radość trwa niedługo: po dwóch miesiącach dziecko umiera. Będzie tych śmierci więcej: ogółem pięć, same dziewczynki. Montaigne, jak się zdaje, wykazał w tym okresie dużo taktu i czułości wobec swojej małżonki. Zadedykował Franciszce włączony do wydania dzieł Stefana przekład Listu do małżonki z pocieszeniem dla niej Plutarcha. List dedykacyjny — fragment z niego przytaczaliśmy — zawierał pewien błąd, który dał pożywkę późniejszym oskarżeniom o nieczułość: napisał, że dziecko przeżyło „dwa lata" zamiast „dwa miesiące". Potwór! Mogła to jednak być pomyłka czysto mecha- 148 niczna, jaka często się zdarza ludziom roztargnionym, piszącym pośpiesznie (np. autorowi tych słów — potrafiłbym napisać, że dziecko przeżyło dwa stulecia). Mógł to też być świadomy wybór pisarski: Montaigne uznał, że śmierć dwuletniego dziecka jest wydarzeniem bardziej dramatycznym. Poza tym tomik Stefana zawiera przekład Prawideł małżeńskich Plutarcha, Ekonomii Ksenofonta i wiersze łacińskie. Każdy z tych utworów Montaigne poprzedza listem dedykacyjnym; całość zaś — adresowanym do ojca znanym nam już opisem śmierci Stefana de La Boetie. Po przekładzie Teologii, ten tom przynosi pierwsze samodzielne próby pisarskie Michała, jest jego właściwym debiutem. Po siedmiu latach, które upłynęły od śmierci przyjaciela, Montaigne — wyrzucając sobie może, iż dotąd niewiele uczynił dla jego pamięci — idealizuje go bez zastrzeżeń i bez umiaru. „Wielki człowiek czasu wojny i pokoju" — tak go określa w dedykacji do p. de Lan-sac. Ale to jeszcze mało: „Największy, moim zdaniem, człowiek naszego wieku" — w liście do p. de Mesmes (adresowanym 30 IV 1570). Poematy łacińskie poprzedzone są listem do pana de L'Hospital (ta sama data). Od ponad dwóch lat nie jest on już kanclerzem, przeciwnie, L'Hospital znajduje się w niełasce, można się tu i ówdzie narazić afiszując się jego przyjaźnią, ale Montaigne nie zważa na to, nie jest i nigdy nie będzie karierowiczem. Ten list jest dłuższy. Bo też Montaigne ma eks-kanclerzowi do powiedzenia coś bardziej osobistego, robi mu wyrzuty, że nie zauważył talentów Stefana, że nie promował odpowiednio tego, który tak by się przydał w służbie państwowej — ale cóż, nigdy nominacje nie wypływają z zasług i talentów. Tylko przypadek sprawia, że mianowany zostaje ktoś, kto się na stanowisko nadaje! To brzmi tak, jakby pocieszał sam siebie. Wróci jeszcze do śmierci Stefana w Próbach. Przypisze temu zejściu taką wielkość, że 149 „jego ambitne i śmiałe zamiary nie mogłyby osiągnąć nic wyższego, niż sprawiło to ich przerwanie" (I, 141). „Zagładą swoją przewyższył cześć i sławę, do której zdążał w swej drodze". Słowa, słowa. Nie mogąc przekonać świata do dzieł i czynów Stefana, chce świat przekonać do jego śmierci. Wątpliwe, czy osiąga cel. Natomiast zwraca uwagę na samego siebie. Nie w okolicy, gdzie mało ludzi wykształconych, ale w Paryżu komplementują go za dołączone do prac Stefana listy, pdyby Montaigne uległ tym komplementom, melibyśmy Próby w modnej wówczas formie listów do przyjaciela — z wielką szkodą dla księgi. Bowiem już sama forma epistolograficz-na narzuca pewną kokieterię i nieszczerość, kurtuazyj-ność i wykwint, nakładając zarazem wędzidło słownictwu i myślom. Montaigne wraca do domu, do żony i gospodarki. Strowski twierdzi, że prowadził ją wcale dobrze. Nic nie stracił z majątku ojca, wiadomo zaś, że w r. 1578 dokupił 40 ha lasu w Bretanor, w którym potem polował Henryk z Nawarry. Montaigne zwierza się, że nigdy nie mógł się zmusić, żeby przejrzeć rejestry i papiery. Chętnie pisze o tym, jaki jest niezdarny w domu, w polu, w kuchni. Nie umie rachować, nie odróżnia jednego gatunku zboża od drugiego ani sałaty od kapusty. Przychwycono go na tym, że nie wie, iż drożdże służą do wypieku chleba. Napisze: „Można mi dać w ręce wszystko, co potrzebne do sporządzenia obiadu, a i tak może umarłym z głodu" (II, 423). Spowiada się z braku decyzji. Ale wydaje się, że przypisuje sobie więcej braków, niż miał ich naprawdę. Jestem taki delikatny, wrażliwy, niezdecydowany — słyszymy, jak mówi o sobie człowiek, którego bynajmniej o te cechy nie posądzamy, całkiem w tej mierze przeciętny, ale który ma żal do siebie, że nie błyszczy energią i zdecydowaniem. Rzecz charakterystyczna: 150 w pierwszym wydaniu Prób Montaigne wyraża wątpliwość, czy mając do dyspozycji pojazd, umiałby zaprząc konia, by się posłużyć pojazdem. W wyd. 1582 r. — a więc po powrocie z podróży do Włoch — wykreśla to zdanie. Jakoś się widać sztuki zaprzęgania nauczył. Gospodarzy i chomikuje. „Byłem zdania, iż nie znaczy »mieć«, o ile się nie posiada czegoś nad zwykłe wydatki". Odkąd Michał ma pieniądze, boi się, że może je utracić. Staje się skąpiradłem, drży ze strachu, że mogą go okraść. Więc ukrywa, ile ma gotowizny, kłamie (on, który tak nie znosi kłamstwa!), drży o nią w domu, jeszcze bardziej drży w podróży. „Zostawiłem mą szkatułę w domu — ile podejrzeń i kłujących myśli, którymi, co gorsza, nie mogłem- się podzielić!". Choroba wyobraźni. Kompleks szkatułki. Opis skąpstwa niemal kliniczny, Molier niewiele już będzie miał kłopotu, żeby nadać temu kształt teatralny. Więc Harpa-gon — to Montaigne?! Trwa to pełne cierpień sknerżenię lat kilka, ozdrowienie następuje nagle: „Pokusa pewnej bardzo kosztownej podróży, nadwerężywszy grubo mą szkatułę, przerwała nitkę tej chimery". Kompleks rozładowany. Ale o jaką podróż idzie? Znowu nie ma zgody między uczonymi. Strowski sądzi, że „kompleks szkatułki" zaczął się z małżeństwem, kiedy Montaigne otrzymał posag, a ojciec ustąpił mu części dochodów z senioratu, zakończyło się to zaś w 1570 roku. Frame jest tego samego zdania; dodaje ważki argument: kosztowna była ta podróż dlatego, że trzeba było opłacić wydanie utworów La Bośtie. Większość komentatorów uważa, że idzie o podróż do Włoch z 1580 roku. Przemawia za tym to, że cały ten ustęp o chorobliwym skąpstwie i o wyleczeniu się z niego pochodzi z wydań późniejszych: 1588 r. i pośmiertnego. Za życia ojca Montaigne miał niewiele do powiedzenia w zarządzaniu gospodarstwem: była szkatułka, 151 ale pieniędzy nie mógł chyba gromadzić. No i jest wyznanie Montaigne'a: „Cieszę się, iż opamiętanie przyszło mi w wieku z natury skłonnym do skąpstwa". Nie może to dotyczyć Montaigne'a z r. 1570, kiedy był mężczyzną trzydziestosiedmioletnim. Więc skąpy, nerwowy, nieraz gniewny. Zdarza mu się uderzyć sługę w podnieceniu. Potem ma wyrzuty sumienia. Skoro opary gniewu rozwieją się, „niechby czegoś potrzebował ode mnie, przyzwolę mu chętnie" (I, 339). Montaigne'a to zastanowi, ta łatwość przechodzenia z uczucia w uczucie, to pomieszanie dobra i zła, gniewu i tkliwości w człowieku. (Montaigne uniwersa-lizuje każdy problem — stwierdzi lapidarnie Albert Thibaudet). To śmieszne, myślą słudzy, że nasz pan nie może patrzyć bez żalu na zarzynane kurczę, ale przynajmniej wiadomo, że i człowieka nie skrzywdzi. I wybaczają mu Wybuchy gniewu, wady i śmiesz-nostki. Ten pan ma mnóstwo zalet. Nie wynosi się nad sługi, nie upokarza ich. Wydanie polecenia przychodzi mu z trudem, sługa dobrze uczyni, jeśli sam się domyśli. Platon jest jego ulubionym autorem, ale Montaigne nie zgadza się z jego żądaniem, by ze sługami zawsze mówić po pańsku. „Nieludzkie jest i niesłuszne podkreślać tak ową lada jaką przewagę fortuny" (III, 47). Doda przy okazji, że to „sz*czere błazeństwo", kiedy ktoś popisuje się uczonością wśród tych, którzy jej nie mają. Ma w domu służącego — byłego kolonistę z Brazylii, ten mu sprowadza do domu swoich znajomków, marynarzy, którzy po dalekim rejsie zawijają do Bordeaux. Ucieka przed szlachtą, rodziną, bakałarzami — może narzekać pani Montaigne — sprowadza zaś majtków, kramarzy, kuglarzy wędrownych, rzemieślników, dla tych ma czas i cierpliwość, tych przyjmuje gościnnie, zapewne w jakiejś izbie czeladnej, podaje się im 152 wieczerzę i wino, a oni raczą pana domu opowieścia-mi o dalekich lądach. Służący-marynarz też ma nie-iedno do powiedzenia o ludach nowego świata, a był prosty i nieuczony; są to właściwości pomyślne, gdy chodzi o wiarygodne świadectwo" (I, 305). Mnóstwo jest w Próbach takich miejsc świadczących o spontanicznym, czasem nawet z lekka sentymentalnym de-mokratyzmie autora. Szlachectwo? Montaigne lubi rozprawiać o swoim klejnocie. Ale w głębi ducha rozumie, że jest ono świeżej daty, o mały włos, a Eyąue-mowie byliby jeszcze mieszczanami. Duchowo i materialnie niewiele temu szlachectwu zawdzięcza, wszystko zaś — dzielności i przedsiębiorczości swoich nieszla-checkich przodków. „Ślepota nasza, płynąca z przyzwyczajenia — napisze zadziornie — jest taka, że jeśli zważamy chłopa i króla (szlachcica i chama, urzędnika i postronnego człowieka, bogacza i biedaka — dopisze do wyd. 1595 r. osłabiając niechcący ostrość pierwotnej wersji), natychmiast oczom naszym przedstawia się ogromna różnica między tymi ludźmi, mimo iż różnią się nieraz, można powiedzieć, jeno krojem plu-drów" (I, 369). Nasz pan, to niezwykły pan. Ma krawczyka-kłam-czuszka, bardziej go ten chłopiec interesuje jako zjawisko niż gniewa, „poczciwy chłopiec, którego nie słyszałem nigdy mówiącego prawdę, nawet kiedy mogła mu wyjść na pożytek". Kiedy będzie merem Bordeaux, zbierze z ulicy żebrzące dzieci, zawiezie do siebie do Montaigne, każe je wykąpać, nakarmić, da im barwy i zajęcie. Ten eksperyment się nie uda — okaże się, że te dzieci wolą swoje wolne żebracze życie w łachmanach niż barwy pana z Montaigne, jakiegokolwiek pana. Ale widzimy tu człowieka. Kiedy żona denerwuje się, że służba łasuje, on tłumaczy jej, że to jest naturalne — (do diabła z tą jego „naturalnością", złości się pani) — przecież oni mają w swojej pieczy 153 wszystko nasze, trudno, aby czegoś czasem nie naruszyli. Zabawne, że „ludy chętnie myślą o królach jak my o służbie" (III, 156). Uczy jednym tchem pobłażliwości dla kaprysów królewskich i dla lasującej służby. Nawet wobec wyraźnej nieuczciwości domownika stara się być wielkodusznym — jeśli tylko nie uczynią znacznego braku, to cóż, „niechże i im coś przylgnie do palców". Woli zresztą, aby ukrywano przed nim straty. Ojciec był pieniaczem — w każdym razie posądza się go o to — Montaigne nigdy się nie procesuje, nigdy też właściwie się nie kłóci. Tłumaczy żonie, że korzystniej jest czasem utracić winnicę, niż procesować się o nią. Sąsiedzi go chętnie nawiedzają, czasem na po-gwarki, czasem prosząc o radę. On sam jest „mowny", rozmowa jest koniecznym bodźcem dla jego umysłu, potrzebny mu jest bodaj dźwięk własnego głosu. Niestety, ludzie, z którymi się styka, „mało znają troski o uprawę duszy", są nieco przypłascy, „jako najwyższe zbawienie stawia im się wciąż przed oczy honor, a za całą doskonałość — męstwo". Męstwo militarne, rzecz prosta, podczas gdy poglądy Michała (wrócimy do tego) są o wiele bardziej złożone. Szokowałby nimi swoich sąsiadów, nawet własną żonę, zapewne woli nieraz zmilczeć, niż dotknąć rozmówcę. Jest grzeczny, ustępliwy, chętnie chwali coś u innych, starając się nie kłamać — ot, z jednego łokcia czyni półtora. Ale w sporze z głupcem ponoszą go nerwy, staje się złośliwy i uparty, za co później musi się rumienić. Gestykuluje, zrywa się z siedziska, miota się po izbie. Gaskończyk. Żywe srebro w nogach i w języku. Nie jest z natury samotnikiem, przeciwnie, „żadna przyjemność nie ma dla niego smaku nie podzielona" (III, 267). Co prawda, doda natychmiast, „lepsza jest jeszcze samotność niż nudne i nic warte towarzystwo". „Świat pełen jest paplarstwa" — wzdycha. Okolica 154 słynie gadułami i kłamcami w stylu południowym. Kiedy Montaigne przystąpi do kapitalnej analizy mechanizmu kłamstwa, nie zabraknie mu danych z obserwacji. Rozróżni też kłamstwo od zmyślenia, bardziej charakterystycznego dla żywej wyobraźni Gaskończyków. Prócz kłamstwa i pewnej siebie głupoty irytuje go jeszcze — napuszoność. Ciekawe, kto to jest? „Pewien człowiek, niezmiernie wysoko postawiony, chcąc wmieszać słowo do błahej rozmowy, która toczyła się swo-bodno przy stole, zaczął wiernie tak: » Trzeba chyba być kłamcą lub nieukiem, aby przeczyć temu, iż« etc. Niechże kto dotrzyma kroku tej filozoficznej argumentacji, dzierżącej wyostrzony sztylet w dłoni!" (III, 200) Typ nieśmiertelny. Jeden z tych, co od samych niebios mają przywilej na to, by wszystko wiedzieć lepiej, ze swoim dygnitarstwem „noszą się aż do wychodka". Jak każdy szlachcic, tak i pan na Montaigne chętnie poluje, myślistwo to rozrywka i konieczność, sport i zarazem spotkanie towarzyskie, a także zaopatrzenie domu. Z czasem jednak polowanie staje się dla Michała coraz bardziej cierpieniem, i to głęboko skrywanym. Nie znosi pisku zajęcy chwytanych przez psy. W polowaniu lubi sport — nienawidzi śmierci. Odwiedza go marszałek Montluc, mieszkaniec ga-skońskiego hrabstwa Armagnac. Srogi, okrutny wojak, drzewa obwieszał w swojej ojczystej Gujennie protestantami. Twarz przykrywa maską — cios rusznicą pod Rabastens pozbawił go połowy twarzy. Dla Montaigne'a jest to tylko nieszczęśliwy starzec, którego trzeba wysłuchać. I oto Montluc zdejmuje maskę — nie z twarzy, z serca: gryzie się tym, że nigdy nie okazał miłości swojemu poległemu synowi. Wydawało mu się, że takiej szorstkości domaga się żołnierskie wychowanie, żołnierski obyczaj. I oto ów syn, dzielny kpt. Perrot, umarł w przekonaniu, że ojciec go nie kocha. Monsłucha. Odnotuje rzecz w Próbach. Może przed 155 nami narzekać na złą pamięć, ale żałosnej opowieści! straszliwego marszałka — nie zapomni. Inny potężny sąsiad to Gaston de Foix, markiz de Trans z pobliskiego zamku Fleix. Od dłuższego czast tylko sobie wyobraża, że rządzi majętnością i rodziną, wszyscy udają, że wypełniają jego polecenia, śmiejs się za plecami i robią swoje. „Gdy on oszczędza, jak może, i skąpi sobie przy stole, wszystko hula i popuszcza pasa po zakątach domu, i gra, i trwoni". Kontrolują też jego korespondencję, sprawy docierają do niego tylko o tyle, o ile to jest wygodne rodzinie. Kto to jest ten dziwny i śmieszny starzec, wiemy właśnie dzięki notatce Florimonda de Raemond. Montaigne jakby wyczuł, że jest to postać komediowa, i nawet cytat, którym okrasi opis, jest — z Terencjusza. Zdaje się, że w latach siedemdziesiątych w tym domu bywa częściej niż w innych, przyjaźni się z synem markiza, Ludwikiem hr. de Gurson.' W 1579 roku będzie drużbą Ludwika, kiedy ten ożeni się z Dianą, także de Foix z domu, córką hr. Candale. Drużbowanie to znajdzie swój refleks w Próbach. W noc poślubną Ludwik poskarży się Michałowi, że nie jest gotów do spełnienia swojej powinności małżeńskiej, czuje bowiem dziwną omdlałość. Montaigne rozumie, że pana młodego sparaliżował lęk, trzeba go jakoś rozproszyć, odpowiedzieć sugestią na sugestię, i daje Ludwikowi dość dziwaczną radę, która okazuje się skuteczna. Diana zachodzi w ciążę i Montaigne dedykuje jej rozdział O wychowaniu dzieci. Wszyscy trzej synowie starego markiza — także ów mąż Diany — zginą w 1587 r. pod Agen w służbie króla Nawarry, a więc w wojsku | protestanckim, chociaż katolicy. Tak dalece owe podziały przebiegały inaczej, niż sobie wyobrażamy to dzisiaj my, przyzwyczajeni do dwóch stron barykady. Montaigne odczuje boleśnie tę masakrę — odnotuje ją w kalendarium rodzinnym. 156 Nie ma wątpliwości, że stary markiz, zanim zdziwaczał, lubił i cenił swojego uczonego sąsiada. To chyba on stara się w kancelarii królewskiej, by okazano przychylność ustępującemu ze stanowiska radcy. Pan Montaigne chciałby mieć wstęgę Orderu św. Michała, przekazuje Gaston de Foix do Paryża. Rozważają tam zapewne różne za i przeciw. Ten radca nigdy miecza nie dobył! Ale sytuacja polityczna jest napięta, zbliża się czas dramatycznych rozstrzygnięć, radca Montaigne jest zdolny i popularny — skoro markiz twierdzi, że Order św. Michała dobrze mu zrobi, dajmy mu rzeczony order. Zakłada on lojalność wobec naszej królewskiej osoby, wierzymy, iż pan z Montaigne to człowiek honoru. 28 października 1571 roku Gaston de Foix markiz de Trans wręcza panu z Montaigne wstęgę Orderu św. Michała wraz z dyplomem królewskim. Bran-tóme będzie warczał, że gryzipiórki dostają rycerskie ordery. Tymczasem w zamku Montaigne od siedmiu tygodni znowu słychać płacz dziecka: znowu córka, urodziła się 9 września, do chrztu trzymał ją stryj Piotr--młodszy wraz z siostrą Michała Leonorą, po której dziewczynka otrzyma imię. Teraz wszyscy słuchają tego płaczu i cieszą się, że nie słabnie, jest coraz silniejszy. To dziecko wyżyje. Jedyne. Leonorą wyjdzie dwukrotnie za mąż, dzięki niej potomstwo Montaigne'a w prostej linii dotrwa do naszych czasów. 14 — Ja, Michał... Rozdział jedenasty WIEŻA Teraz już wszystko zmierza ku księdze. Wszystko temu sprzyja: odejście z Parlamentu, rezygnacja z ambicji politycznych, nawet rozwydrzenie świata. Także coś w rodzaju szczęścia rodzinnego. Trzeba jeszcze znaleźć schronienie. Wszystko zmierza ku księdze, tylko Montaigne jeszcze o tym nie wie. Ale musimy się cofnąć o kilka miesięcy, do przedwiośnia 1571. Pani Montaigne wie już wtedy na pewno, że znowu jest w ciąży. Bardzo możliwe, że między małżonkami dochodzi do jakiejś zasadniczej rozmowy. A więc dobrze, zgoda, powiada pani, należy się waszmości trochę samotności, skoro tak jej sobie życzysz. Na ścianie izby bibliotecznej w wieży pojawia się słynny napis łaciński. „W Roku Pańskim 1571, w trzydziestym ósmym roku życia, w przeddzień kalendów marcowych, w dniu swoich urodzin, Michał z Montaigne, zmęczony już od dawna niewolą sądów i zajęć publicznych, schronił się na łono uczonych Dziewic, aby w spokoju i bezpieczeństwie spędzić resztę życia, którego większość już upłynęła. Jeśli los pozwoli, udoskonali ten dom, który przodkom jego był miejscem miłego schronienia, a teraz poświęcony został jego swobodzie, spokojowi i wczasom". Łacina! Wydawałoby się, że nie ma nic pewniejszego i ściślejszego niż ona, na nią przynajmniej można 158 liczyć. A jednak przekłady komentatorów różnią się między sobą zmieniając nie tylko znaczenie słów, ale i wykładnię: czy w słowach „servitii aulici" idzie o niewolę „sądów", jak chcą Yilley, Lanson i Rat, czy też o niewolę „dworów", jak woli Strowski (a bodajże i Montaigne: „Na cóż by się zdało uciekać z niewoli dworów, jeśli ma się ją wlec pod własną strzechę?" — I, 101)? Przyjęliśmy tu w zasadzie przekład podany przez prof. Rata w wydaniu „Plejad", żeby być jak najbliżej tekstu niejako „obowiązującego". Niepokoi tylko fakt, że i to wydanie nie jest bez błędów. Zatrzymajmy się przy tym, co wynika z napisu w sposób oczywisty. A więc, po pierwsze, niewątpliwe jest odcięcie się od politycznej krzątaniny — parlamentów czy dworów, mniejsza o to. Po wtóre, nie ma tu odcięcia się od rodziny — przeciwnie, jest wyraźne podkreślenie powrotu do niej. Rzucam świat — poświęcam się życiu osobistemu. To może był argument, którego użył z żoną Montaigne: przebywając w wieży, będę bardziej z wami; rezygnuję z wszystkich funkcji, ale dziecko, które nosisz w swoim łonie, będzie miało ojca; po trzecie, zajmę się uczonością, wejdę w księgi; nie, nie wiem jeszcze, co będę robił, ot, jakieś przy-czynkarstwo, kompilacje, porządkowanie puścizny Stefana, studia wreszcie. Prawie wszyscy komentatorzy zgadzają się w tym, że powodem odejścia Montaigne'a do wieży było załamanie się ambicji. Rzeczywiście, w tym- napisie jest zbyt wiele ostentacji, zbyt wiele urażonej dumy, żeby mogło być inaczej. Jest w tym upomnienie jakby samego siebie: pamiętaj, skończyłeś z niewolą sądów (dworów?), podjąłeś decyzję i tak jest lepiej. Nadmiarowi ambicji przypisują Próby wiele podłości i nieszczęść, autor znajduje mocne słowa, żeby ją potępić. Tyle na ten temat rozprawia, że stwarza to wrażenie, iż wycofanie się nie przyszło mu łatwo i było następ- 159 stwem nie samych tylko chłodnych rozważań. „Miastem trzęsą ludzie najmniej uzdolnieni" — usłyszymy skargę. Trzeba było przekonać samego siebie, że „liche środki, za pomocą których w naszych czasach pchają się ludzie ku temu (godnościom), dowodzą jasno, że i cel wart nie więcej" (I, 342). Brać w tym udział? „Trzeba albo naśladować niegodziwców, albo ,ich nie_ nawidzić; i jedno, i drugie jest niebezpieczne". Inne wyznanie zawiera bodaj jeszcze więcej goryczy: „Prości chłopi są to zazwyczaj dzielni ludzie; takoż dzielnymi ludźmi są i filozofowie [...]. Mieszańcy, którzy wzgardzili pierwotnym siedliskiem, to jest nieświadomością, a nie zdołali osiągnąć drugiego (z zadkiem między dwoma zydlami; do takich należę ja i tylu innych), są niebezpieczni, niezdatni i uprzykrzeni". Dziś powiedzielibyśmy: nieprzystosowani. „Dlatego co do mnie — ciągnie Montaigne — cofam się, ile mogę, ku memu pierwotnemu i naturalnemu siedzisku, z którego daremnie próbowałem się wydobyć" (I, 431). Mamy tu jakby jeszcze raz ów napis na ścianie, równie wyniosły, ale bardziej gorzki i zadziorny. W rozdziale O samotności próbuje Montaigne zachwalać korzyści, jakie ona przynosi. To, iż jesteśmy rzekomo zrodzeni nie dla siebie samych, ale dla społeczności, nazywa „pięknym słówkiem". Mędrzec „wszędzie może być zadowolony, i sam, ł w ciżbie dworskiej; ale jeżeli może wybierać, będzie unikał [...] nawet widoku pałaców" (I, 342) — tak powiadają stoicy. „Cel samotności jest, moim zdaniem, jeden, mianowicie żyć bardziej swobodno i wedle siebie samego". Trzeba umieć „sobie zachować jakiś zakamarek wyłącznie nasz, zupełnie wolny". Wyjazd, odcięcie się od zajęć, ludzi — nie pozbawia cię jeszcze troski, jeśli dusza jest nią zaprzątnięta. „Ratio et prudentia curas [...] au-fert" — powiada Horacy: to rozsądek i umiarkowanie cię leczy, a nie plaża nad morzem. Zresztą, łatwiej już 160 być zawsze samotnym, niż nie móc nim być nigdy" _— napisze po latach. Rozwiązać zobowiązania! „Największa rzecz na świecie to umieć należeć do siebie". Ale i w tym usuwaniu się, zubożaniu siebie, wyzbywaniu się wygód zaleca umiarkowanie. Po co mamy uprzedzać wypadki fortuny, z góry pozbywając się wszystkiego, co mogłyby nam one zabrać? Wyliczając przesadne akty ascezy zauważy: „To są wszystko czyny zbyt nieumiarkowanej cnoty". Jakby wyprzedzając miotającą się myśl Tołstoja ze wspaniałego opowiadania Ojciec Sergiusz, przestrzega: „Licha to ambicja chcieć ciągnąć sławę ze swych wywczasów i ze swej pustelni: trzeba czynić jako zwierzęta, które zacierają ślady u wrót swojej jamy". Nie streszczamy tu tego rozdziału, staramy się dotrzeć do spraw osobistych Montaigne'a. To w tym rozdziale, pisząc o książkach, ośmiela się wyznać, że lubi tylko ucieszne i łatwe: „Ja, człek pospolity". Tworzy postać narratora księgi: jestem taki jak wy, lubię to, co łatwe, nie wstydźcie się swoich skłonności, ja jestem taki sam. W przyszłości ta tendencja jeszcze się wzmocni: jestem pełen słabostek etc. Komentatorka amerykańska, Grace Norton, upatruje w tym rozdziale cel altruistyczny; ma on być pociechą dla ludzi skazanych na samotność: pamiętaj, że twoja własna dusza jest samowystarczalna. W gruncie rzeczy jednak sam Montaigne bardziej ceni życie czynne niż kontemplację. Samotność — jeśli nie ma stać się aktem rozpaczy — wymaga zaplecza z życia aktywnego, tworzywa, budulca, którym się ją zapełni. Bez tego myśl błąka się w próżni. Rozdział O samotności chwilami brzmi dla nas jak propaganda egoizmu. Trzeba pewnego wysiłku, żeby uprzytomnić sobie, że wszystko to są paradoksy. Że jest to ideał, a nie praktyka. Wystarczy przypomnieć sobie, że Montaigne występuje nawet przeciw zobo- 161 wiązaniom wynikającym z przyjaźni, by zrozumieć, że mamy tu nie tyle propozycję życiową, ile szermierkę intelektualną. Rzeczywisty egoizm realizuje się zresztą nie w odcięciu od świata, ale w wykorzystaniu go. Egoizm mędrców jest programem utopijnym. Autor pisząc książkę posługuje się wprawdzie swoją osobą jako przykładem, ale pisze ją dla innych. Rozdział O samotności nie był w XVI wieku czymś niezwykłym od strony tematycznej — przeciwnie, był to temat, wzorem starożytnych, często rozważany, podobnie jak i wiele innych tematów, które poruszał Montaigne. Nowość tkwiła nie w materii, ale w odwadze spojrzenia na nią. Ten rozdział jest melanżem ze spraw własnych i z myśli Seneki, za którym Montaigne idzie czasem bardzo wiernie. Co nas naprowadza ha właściwy trop. Istnieje zastarzały spór o to, czy Montaigne był stoikiem, czy sceptykiem. Emerson zatytułował swój szkic. Montaigne albo sceptyk. Pierre Yilley wyróżnił okresy, w których pisarz był stoikiem (przeważają cytaty z Seneki), i okresy, w których szedł ze sceptykami (powołuje się wtedy na Pirrona i Sekstusa Empiryka). Jako trzeci wyróżnił Yilley ostatni okres życia, w którym Montaigne przyznał dużą rolę doświadczeniu. Ale to może być nieraz doraźny wpływ lektur, a Montaigne zwierza się z tego, że przyznaje zawsze słuszność autorowi, którego właśnie czyta. Ważniejsze są skłonności charakteru, usposobienie, temperament — wszystko to mniej poddaje się obróbce. Montaigne nie dał się usidlić żadnej doktrynie. Odrzucał wszelkie usiłowania zaliczenia go do któregokolwiek z kierunków; pod koniec życia — drwił — dowiadujemy się, do jakiej szkoły ono należy. Nie był ani sceptykiem, ani stolikiem, a bywał jednym i drugim. Sceptykiem był z temperamentu — nie nabył sceptycyzmu z lekturą Sekstusa Empiryka — ,,mój sposób 162 myślenia jest mi wrodzony", przypomnijmy. To scep- « tyk w nim nie dziwi się niczemu. To sceptyk spostrzega pewną dwuznaczność i komplikację w procesach o gwałt, jako że „przemoc spotyka się tu z nieznaczną skłonnością" (II, 35). I sceptyk powiada, że jest pewna „domieszka skłonności" w zaklinaniach dam--protestantek, iż „wolałyby raczej obciążyć sumienie dziesięcioma mężczyznami niż jedną mszą" (III, 370). To tylko sceptyk może próbować w taki właśnie sposób otrzeźwiać rozgorączkowanych uczestników wojny domowej: „Tyle imion, tyle zwycięstw i podbojów pogrzebanych w zapomnieniu, w śmiesznym świetle ukazują nam nadzieję wieczności naszego imienia przez pojmanie dziesięciu ciurów i zdobycie jakiegoś kurnika, który znany jest jedynie ze swojego upadku!" (I, 244). Chociaż woli bezkompromisowość Pirronistów od kompromisowości Akademików, określa mianem cu-dactwa twierdzenie sceptyków, że „nie ma większego prawdopodobieństwa, że śnieg jest biały niż czarny". Niedorzecznością jest twierdzić, że „ogień nie parzy" etc. Montaigne ufa oczywistemu doświadczeniu, chłopskiemu rozumowi. Jest sceptyczny, ale nie na tyle, by utrzymywać, że miód jest równie słodki jak gorzki, wie natomiast, że człowiekowi, który cierpi na zaburzenia smaku, miód może się wydać gorzki. Ale ten sceptyk żywi w pewnym okresie życia niedosiężny ideał: oto chciałby być stoikiem. Sceptykiem jest, bo jest — stoików podziwia. Wyzbyć się pożądań i potrzeb — to tajemnica szczęścia zakonników i mędrców. Montaigne wiedział, że to ideał nie dla niego — nazbyt kochał życie, nazbyt cenił jego większe i mniejsze przyjemnostki •— chętnie byłby stoikiem, ale stoikiem umiarkowanym, bez przesady, jak umiarkowanym był we wszystkim. Właśnie stoików szanował, Odejście do wieży jest czymś w rodzaju stoickiego gestu, symbolicznym odcięciem się nie tylko 163 od wszelkich ambicji, ale także — od zamku, od komnat, skarbca, spiżarni. Nie potrzeba mi obszernych sal, zmieszczę się i w tych kilku niewielkich izbach. Ja i księgi — to wszystko, czego mi trzeba. W czym, jak we wszystkim, daleki był od stoickiej doskonałości, bowiem, jak sam pisze, „stoicy m. in. rozkoszami zabraniają również rozkoszy płynących z ćwiczeń umysłu [...] i widzą grzech nie wstrzemięźliwości w zbytniej wiedzy". Może to być podniecającą rozrywką obserwować, jak sceptyk bierze się w nim za bary ze stoikiem, jak wciąż ze sobą dyskutują, sceptyk wrażliwy i z lekka neurotyczny, ze stoikiem kochającym zjeść, wypić, przywdziać jedwabie i popieścić dziewczynę. „Litość zda się stoikom nagannym uczuciem" — dodaje w r. 1588 do tekstu pierwszego rozdziału, ale on, Montaigne, łatwiej „byłby zdolny poddać się współczuciu niż zdumieniu". A tutaj: „Niech człowiekowi starczy powściągnąć i umiarkować swoje skłonności, wytępić je nie jest w jego mocy" (II, 23). Znowu w tym duchu, ale jeszcze bardziej polemicznie: „Używanie prowadzone wedle rozsądku więcej wymaga wysiłku niż wstrzemięźliwość; umiarkowanie jest kłopotliwszą ceną niż wyrzeczenie". Boy sformułował to równie lapidarnie. „Nie sztuka być cnotliwym, kiedy się siedzi w ciupie". Montaigne stawia wyżej wstrzemięźliwość Scypiona Młodszego niż życie w beczce Diogenesa. Jest w tym i mądrość życiowa, i przenikliwość, i bardzo wyrozumiały humanizm. Teraz inaczej odczytujemy owo słynne zdanie: „W przeszłości straciłem dwoje albo troje dziatek". Przysporzyło ono autorowi Prób więcej wrogów niż najbardziej jego przewrotne poglądy. Potwór! Nie pamięta nawet, ile dzieci stracił! (Zmarło pięcioro.) Ale teraz rozumiemy, że jest to zarazem maniera stylistyczna („Jest już dwa albo trzy lata, jak skrócono we 164 Francji rok o dziesięć dni" — III, 318), jak i rodzaj kostiumu. Nie wypada stoikowi pamiętać o każdym umarłym dziecku! Nic na tym świecie nie jest nasze; póki mędrzec ma siebie, ma wszystko. Gdyby mógł, ograniczyłby przywiązanie nawet w stosunku do samego siebie — pisze Montaigne w rozdziale O oszczędzaniu woli. Grek Stilpon po stracie żony, dzieci i dobytku odpowiadał z niewzruszoną twarzą, że „Bogu dzięki, nic nie postradał własnego". Oto ideał: „szlachetna stoiczna bezczułość" (noble impassibilite Stoiąue), według określenia samego Montaigne'a. Wyrażając się niedbale, że „stracił dwoje albo troje dziatek", Montaigne nie tyle jest mędrcem, ile przybiera szaty mędrca. Współcześni byli wystarczająco muzykalni, by wiedzieć, że to taki styl. Następne pokolenia będą się gorszyć. W rzeczywistości szlachetna bezczułość jest mu obca. W cytowanym wyżej dopisku do pierwszego rozdziału przyzna — i jest to porażka — że jest „miętki na punkcie miłosierdzia i łagodności". Łatwo się wzrusza cudzym cierpieniem, nie może patrzeć na łzy. Kiedy przechodząc ulicą widzi, jak rodzice biją dziecko, ma ochotę „wmieszać się do sprawy i ująć się" (II, 495). Wystarczy, aby żebrak stanął u wrót jego domu, a on już wyobraża sobie, że jest w jego skórze. Kiedy siedzi wygodnie w swej komnacie w deszcz i wichurę, musi myśleć o tych, którzy w tak zły czas są na dworze. W Dzienniku podróży jedyna notatka dotycząca domu ujawnia tęsknotę za córeczką — żałuje, że nie wziął jej ze sobą. Jako mer miasta Bordeaux zajmie się przede wszystkim losem podrzutków — nie czyniłby tego człowiek nieczuły. Przeciwnie, jest to nadwrażli-wiec, ktoś łatwy do zranienia, który pancerzem nieczu-łości broni się przed zadraśnięciem. Sam się zresztą do tego przyzna. W twierdzeniu, że natura, rozbroiwszy go 2 sify> „uzbroiła go w nieczułość i we wrażliwość umiar- 165 kowaną i niezbyt ostrą", pobrzmiewa nuta dumy: umiem nie poddać się wzruszeniu. Bo gdyby się poddał, nigdy by się z tego nie podniósł., Oto nareszcie jest w swojej wieży. Pójdźmy za nim. Do Montaigne, czytelniku! Z omnibusu idącego z Li-bourne do Bergerac wysiadamy na Lamothe-Montre-val. Jakże to wszystko brzmi znajomo!... Idziemy wąską krętą szosą, która pnie się delikatnie pod górę (wszystko, co ma związek z Montaigne'em, jest delikatne, przygładzone — tylko słownictwo lubił dosadne). Jest wrześniowy ranek, słońce przygrzewa, powietrze drży jak na obrazach pointylistów. Droga wysadzana akacjami i włoskimi topolami. Ptaki, mnóstwo śpiewających ptaków. Drą się. Musi być i zwierzyna, bo co rusz napis „Polowanie wzbronione". A za drzewami, jak okiem sięgnąć, winnice i winnice. Ta droga, którą ze | mną idziesz, czytelniku, tak właśnie się nazywa: Route des vins. l tak może nazywała się przed czterystu laty. A potem szpaler wysokopiennych drzew — mur, za ogrodzeniem zamek — u samej bramy wieża. To ta! „O każdym wschodzie i zachodzie potężny dzwon dzwoni codziennie na Ave. Od tego zgiełku trzęsie się cała wieża. W pierwszych dniach zdawał mi się ów hałas nie do zniesienia; niebawem oswoiłem się z nim tak doskonale, iż mogę go słyszeć bez przykrości, nieraz bez obudzenia się". Dzwon usunięto w XVII wieku. Wieża jest niska, przysadzista, słuszniej by ją nazwać basztą. Liczy tylko 3 kondygnacje. Na dole kaplica. Odprawiano tu msze, na których Montaigne był jednak niekoniecznie obecny: przebita w murze rura akustyczna, rodzaj wywietrznika, pozwalała mu przysłuchiwać się nabożeństwu z biblioteki. Tak utrzymuje odźwierny i zarazem zarządca tego zabytku, pan Fran-cois Thevenet, który włada wcale pokaźnym zasobem wiadomości. Nazwiska pana Thevenet nie odnotowują żadne opracowania, ja jednak wolę nie lekceważyć je- 166 go słów — wyrażają one miejscową tradycję, a to jest rzecz nie do pogardzenia. Zbudowano wieżę w XIV wieku, a więc zanim Ey-ąuemowie kupili posiadłość. Pusta, tchnie starczą nędzą, trochę sprzętów z epoki wstawiono, ale nigdy nie były one własnością Montaigne'a — dano je, żebyśmy sobie mogli łatwiej „wyobrazić". Na szczęście, nie posunięto się w tym zbyt daleko. Ściany kamienne, chropowate, bielone po chłopsku. Surowe kamienne podłogi. Wspinamy się z p. Thevenetem na następną kondygnację. Sypialnia. Stoi kufer, dzbanek z wodą. Łoże z baldachimem, żebyśmy sobie mogli wyobrazić jego własne — to, na którym umarł, chociaż umrzeć chciał gdzieś w drodze... Obok łoża kominek, zgodnie z ówczesnym francuskim obyczajem — dowiemy się wkrótce, że sam seigneur tej posiadłości wyżej stawiał piece. Nie wprowadził jednak do urządzeń domowych zmian ani ulepszeń, mimo że była sposobność, bo „pierwsze naprawki, do jakich się wziąłem u siebie, były w kominach i wychodkach..." Obok sypialni — jadalnia: prosty stół, kilka krzeseł z wysokim oparciem. Jadł szybko, łapczywie, gryząc palce, którymi sobie pomagał — nie miał nawyku do sztućców, które dopiero wchodziły w modę — musiał przeto mieć serwetę. Francuz z niego kiepski,- bo nie mógł „znieść dwóch pełnych posiłków w ciągu dnia, bez przeciążenia żołądka..." Pił wino (bordeaux, proszę państwa, jeszcze nie fałszowane), pół na pół z wodą, z małej szklanki, ale za to duszkiem. Ale przejdźmy wreszcie na to ostatnie piętro, do owej słynnej biblioteki. To jest cel naszej pielgrzymki, ta pusta teraz izba, owalna („szesnaście kroków średnicy"), z kilkoma sztychami na ścianie, z wyblakłym herbem Montaigne'ów we wnęce. Dawniej były tu fry-wolne dekoracje: Mars i Wenus zaskoczeni przez Wul-kana; Wenus i Adonis. A także: dwa statki podczas 167 burzy; Cimon żywiony w więzieniu przez swą córkę, l Po śmierci Montaigne'a żona albo córka kazała znisz-| czyć skandaliczne freski — raczej żona. Na suficie belel z pięćdziesięcioma siedmioma inskrypcjami, są to cyta-l ty od Eklezjasty do Horacego — po łacinie i po grecku, l „Izba biblioteczna jest okrągła i tyle jeno ma puste-l go miejsca, ile trzeba dla stołu i siedziska" (II, 57). Jed-l nego! Tutaj już niczyje odwiedziny nie były przewi-l dziane, może tylko sekretarz siedział przy stole, kiedyl pan krążył po izbie i dyktował. Wokół ścian aż po su-l f it ciągnęły się półki i półki, półki biegły też w poprzek! izby jak w każdej przyzwoitej bibliotece powiatowej.l „Będąc w domu chronię się nieco częściej do bibliote-| ki, gdzie jednym obrotem ręki zawiaduję gospodarstwem. Stoję w oknie i widzę pod nogami ogród, dzie dziniec, podwórze i większą część obejścia. Tam prz glądam sobie to tę książkę, to znów ową, bez planu! i ładu, jak padnie. To puszczam wodze myślom; to,l przechadzając się, kreślę i dyktuję moje fantazje, jaki te oto". Pan Thevenet recytuje ten ustęp z pamięci.| Ozdobnie przepisany, oprawiony w stylową ramkę, wisi na ścianie — przewodnik własny Montaigne'a dla zwiedzających. Podejdźmy do okna — tak jak gospodarz przed czterystu laty. Przed nami piękny park. W bibliotece nie było kominka, więc w chłody Mon-taigne chronił się do izdebki obok, „gdzie jest gabinety grzeczny, sposobny do uczynienia ognia zimą, z mister* nym balkonem". Stąd spoglądam przez okno na dziedziniec, po lewej stronie nowy zamek, po prawej, a pc przeciwległej stronie muru — druga zachowana baszta,] „tour de Madame". Skąd ta nazwa? A stąd, przemawia tradycja ustami pana Theveneta, że miała szukać niej samotności żona Montaigne'a. Więc i Franciszka chciała mieć jakiś zakamarek wyłącznie dla siebie! że na złość mężowi. Kiedy tak oboje chronili się dc dwóch przeciwległych wież (jeśli prawdą jest to, cc 168 głosi nazwa), rządy musiała obejmować stara pani matka, Antonina z Lopezów. Na łonie uczonych Dziewic..." Literat XX-go wieku komentuje to po swojemu: formuła ta oznacza tyle, co ,chcę mieć trochę spokoju do pracy [...] Cała rodzina sąsiedzi, przyjaciele —- wiedzieli, o co chodzi". (Mi-chel Butor: Essais sur les Essaiś). Na razie Michał czyta notuje, kreśli uwagi na marginesach. Wydano oddzielnie sto trzydzieści trzy takich „marginałiów" odnotowanych na Les Annales Nicolasa Gilles, książce opublikowanej w r. 1564. Montaigne czyta teraz głównie historię — starożytną i współczesną. Historię Wioch Guichardiniego, Pamiętniki braci du Bellay, Wilhelma i Marcina. Wkrótce wyjdą po francusku Moralia Plu-tarcha i staną się jego lekturą ulubioną i najbardziej pobudzającą. Hugo Friedrich zwrócił uwagę, że brak u Montaigne'a śladów lektury Tukidydesa*, Lukiana, Marka Aureliusza i Boecjusza, z których każdy na swój sposób powinien był mu być bliski; tłumaczy to brakiem tych autorów w księgozbiorze odziedziczonym po Stefanie La Boetie. Zdecydował przypadek. Poza tym lektury jego nie różnią się od tego, co czyta elita współczesna, powtarzają się te same nazwiska. Wergili, Lukrecjusz, Katullus, Horacy, Lukan, Terencjusz. Platon, Cyceron, Seneka. Ochłódł dla Owidiusza. Ceni Ra-belais'go, którego Ronsard uważa za gbura i opoja. Montaigne zresztą ceni i Ronsarda. Także w literaturze potrafi być „ponad partiami". Stosunek Montai-gne'a do poszczególnych autorów będzie się zresztą zmieniać, tutaj ważne są same nazwiska — wszyscy czytali to samo, nie dobór lektur uczynił z niego autora Prób, tylko użytek, jaki z nich robił. Schronienie. Na zewnątrz słychać wzbierający po- * Tukidydesa jednak czytał, ale na krótko przed śmiercią: w manuskrypcie bordoskim znajduje się z niego jeden cytat, dodany do ks. I, 194. 15 — Ja, Michał... 169 mruk burzy. Wieści, jakie stamtąd docierają, mogą tylko utwierdzić go w przekonaniu, że dobrze wybrał uciekając od ambicyj. świat płonie. Powstania, morderstwa, egzekucje. Czytelnik ksiąg historycznych ma o czym rozmyślać, czasem się wzdrygnie, czasem ma satysfakcję, że tym razem dramat dziejowy rozgrywa się na jego oczach. Z nawyku i wygody szuka się Nerona w starożytnym Rzymie, ale można go znaleźć i w Paryżu. Chłopiec, który zasiada w Luwrze na tronie — Karol IX — pasjonuje się muzyką, śpiewem, pisze wiersze (wszyscy panujący je piszą), otacza się poetami, czasem śpiewa w chórze kościelnym. Ma kuźnie w Luwrze i na zamku w Amboise, sam kuje podkowy i cieszy się, że skóra na dłoniach mu zgrubiała jak kowalowi. Niepokoić może to, co mówią, że popisuje się sprawnością w szlachtowaniu świń. Podobno ścina czasem karki osiołkom spotykanym na drodze. Pasjonuje się myślistwem, pisze o nim rozprawkę, w której cztery rozdziały poświęca psom. Klnie jak szewc. Gdyby nie był królem, gdyby urodził się poddanym, byłby może miłym, uczynnym i zaradnym sąsiadem, szukano by jego towarzystwa. Władza czyni z tego chłopca kandydata na Nerona i tak go też określi za kilka lat pewna broszura. Brak mu wędzidła, wskazówek, kogoś, kto cieszyłby się autorytetem moralnym. Czy mógłby być tym doradcą Montaigne? Kiedy pisze o władcy, że „to nie jest jego rzemiosło być tęgim myśliwcem albo dobrym tancerzem" — wszyscy wiedzą, że wskazuje na Walezjuszy. Człowiek w wieży rozważa i tę możliwość: kim mógłbym być przy władcy? Dochodzi do wniosku, że przydałby się wyłącznie jako ten, który mówi prawdę w oczy. Prawdę, której władcom tak brak. Ale oni wolą się od niej wymigiwać, człowiek w wieży wie o tym doskonale. Nie pchaj się tam, gdzie cię nie potrzebują. Przy Karolu jest matka. Oczy wszystkich umiarko- 170 wanych zwracają się ku niej. Medyceuszka wie, że książę" powinien być ponad stronnictwami. Że wszystkie partie winny łączyć swoje nadzieje z królem. Człowiek w wieży nie ma chyba złudzeń co do tej pani ale wie jedno: ona chce uśmierzyć wzburzone namiętności, dąży do uspokojenia, chce wzmocnić tron. jest nam bliska. Ronsard zwraca się do niej z poetyckim apelem, by przejęła „ster tego biednego korabia". „Prowadź go — woła — do cichego portu!" Ale Katarzyna to przede wszystkim matka, głowa rodziny. Łeb ma pełen kombinacyj matrymonialnych. Córkę Elżbietę wyda w 1559 za Filipa II. Zobaczy się z nią w Bayon-ne, podczas owej dwuletniej podróży z dworem po kraju. Ta córka nie będzie szczęśliwa. Jakiś tajemniczy dramat rozgrywa się w Escurialu: dziwaczny i niemiły mąż, jego szalony syn Don Carlos i ta dziewczyna. W 1568 roku oboje młodzi już nie żyją, Filip chce się znowu żenić — tym razem z Austriaczką. Weźmy i my Austriaczkę dla Karola, będzie nią Elżbieta, może Bóg pobłogosławi ł da potomstwo. Henryka zaś uczynimy królem Polski. Zygmunt August jeszcze żyje, ale pierwsze macania gruntu już się zaczynają. Polacy potrzebują władcy „wojennego", granica wschodnia jest stale zagrożona — otóż nasz Henryk już opromienił się sławą, dwukrotnie gromi w 1569 wojska protestanckie, raz w marcu pod Jarnac — ginie wtedy starszy ks. de Conde, brat Antoniego Bourbona, drugi raz w październiku pod Moncontour, kiedy rozgromiony zostaje sam admirał Gaspard de Coligny. Panie Ronsard, napiszże, waszmość, poemat ku czci Henryka, niechże go postronni narodowie czytają. „Wojenny pan" — przyznają Polacy-poligloci i myślą coraz poważniej o kandydaturze dzielnego młodzieńca. Owszem, dzielny, ale raało kto wie, że prawdziwym dowódcą był stary marszałek de Tavannes. Królowa matka śle ulubione-mu synowi listy, które go sławią, i próbuje go swa- 171 tac z Elżbietą angielską. Angielka nie mówi „nie". Ale i nie mówi „tak". Papież ją ekskpmunikuje, ale to nikomu nie przeszkadza. W Niderlandach przeciw Hiszpanom wybucha bunt „gezów". Hrabia Egmont ł admirał Hoorn oddają swoje głowy pod topór. W Polsce Zygmunt August doprowadza do uroczystej unii z Litwą w Lublinie. Car moskiewski Iwan uśmierza bunt w Wielkim Nowogrodzie. Codziennie ginie w mękach tysiąc ludzi, car morduje osobiście; monastery, chociaż same przez cara prześladowane, ślą mu listy hołdownicze i popierają represje. U nas we Francji jakby się trochę uspokoiło. Coligny wycofał się z protestantami na południe. Pokój w Saint-Germain przyznaje im cztery twierdze, wśród nich La Rochelle, schroniła się tani Joanna d'Albret ze swoim smykiem, którego tytułuje się królem Na-warry. Montluc warczy: gryzipiórki odebrały nam to, co wyrąbaliśmy sobie szablą w polu. Król nie przejmuje się jego listami. Ma słabość do Coligny'ego, myśli też o wojnie z Hiszpanią. Zastanawia się, czy nie pozwolić admirałowi, by wraz ze swoimi protestantami interweniował z pobudek ideologicznych w Niderlandach. Trochę ostygł, kiedy flota hiszpańska rozgromiła turecką w Cieśninie Korynckiej, koło Lepanto (7.X.1571). W tej bitwie niektórzy ranni Hiszpanie dostali się do niewoli tureckiej. Historia zapamięta nazwisko jednego z nich, młodego żołnierza, który stracił rękę: nazywa się Miguel de Cervantes. Cudowna matka żyje tylko szczęściem synów. Karol ma już swoją Austriaczkę, Henryk pchnięty do Polski — a co będzie z Małgośką? Margot ma piekielny temperament; powiadają o niej, że najpierw była kochanką swoich braci, a teraz dwumetrowego młodego Gwizjusza, również Henryka. Otóż jest jeszcze trzeci Henryk, osiemnastoletni król Nawarry, protestant, trochę dzikus, trzeba go tylko wyrwać spod wpływu tej 172 zajadłej Joanny, o której mówią, że zawzięła się w protestantyzmie, od kiedy jej mąż Antoni, nie bez udziału pięknej,Rouetki, przeszedł na katolicyzm. To nie przekonanie, to zazdrość — mówi pogardliwie o Joannie d'Albret Medyceuszka. Francja zawdzięcza jednak Joannie więcej, niż Medyceuszka podejrzewa: po pierwsze, odrzuciła rękę Filipa, ratując swoje pirenejskie królestwo dla Francji; po wtóre, wychowała syna między ludem, zaszczepiając mu cechy, których nie mógłby nabyć na królewskim dworze. Joanna nie może odrzucić propozycji Katarzyny. Wszyscy zresztą w jej otoczeniu są „za", także czcigodny admirał de Coligny: ślub z Margot oznacza wzmocnienie naszych wpływów w Luwrze. Tak niby powinno być, a jednak tak nie będzie — klasyczny przykład pułapek logicznego myślenia. Człowiek w wieży też się zastanawia, co oznacza ślub protestanckiego księcia krwi z siostrą króla. Jemu • też się pewno zdaje, że zbliża się upragniona jedność. Wkrótce będzie mógł sobie powiedzieć, że nigdy nie wiadomo, jaki obrót przybiorą nasze uczynki. Joanna uprzedza swojego syna, że jedzie do stolicy wszelkich wszete-czeństw, „nie mężczyźni starają się tu o kobiety, ale kobiety proszą się u mężczyzn". Dla osiemnastolatka nie jest to perspektywa przerażająca. Henryk z Nawarry obiecuje sobie wiele. Margot mu się podoba, ma piękną pierś, którą lubi obnażać. Ale zdaje się, że jest mu raczej niechętna, żałuje swojego wspaniałego Gwizjusza. Beztroski nastrój przedślubny załamuje się nagle: umiera Joanna d'Albret, wszyscy podejrzewają, że Medyceuszka kazała ją w przemyślny sposób otruć. Zbrodnia prawie doskonała. Młody król rozumie, że nie może okazać podejrzenia. Jest sierotą, sam, zdany n& siebie, zarazem i nadzieją stronnictwa. Udaje beztroskę, okazuje przywiązanie do Medyceuszki, ona odwzajemnia mu się tym samym. Atmosfera coraz bar- 173 dziej napięta. Protestanci, którzy zjeżdżają do Paryża na wesele swojego księcia, są trochę niespokojni, ufają jednak swoim szablom — i protekcji królowej matki. Paryż kipi ku nim nienawiścią. „Rzeź w dniu św. Bartłomieja była zbrodnią zrodzoną ze strachu" — czytamy w historii Francji. Montaigne nigdzie nie wspomina o Rzezi. Za to napisze, że okrucieństwo rodzi się z tchórzostwa. Katarzyna zarzucała Joannie, że babska zazdrość wpływa na jej postawę, ale jej można zarzucić to samo: też jest zazdrosna — o synów. I o władzę. Spogląda niechętnym okiem na zbliżenie Karola do Coligny; król może popaść pod wpływ admirała! Admirał musi zostać usunięty. 22 sierpnia 1572 r. z okna domu Gwizjuszów strzelają do Coligny'ego z arkebuzy. Admirał pada z. konia; jest ranny, ale chyba wyżyje. Karol odwiedza go w domu i przysięga pomścić zamach. Kosztowna przysięga. A w Luwrze od kilku dni wre zabawa. Żona nowego księcia de Conde tańczy do upadłego. Ma lat siedemnaście, nazywa się Maria de Cleves, szatynka, duże niebieskie oczy. Podobno małżeństwo niezbyt dobrane. Tańczy tak zawzięcie, że pfzepociła koszulę, wchodzi do garderoby, żeby ją zmienić. Kiedy wyszła, do garderoby wpadł Henryk d'Anjou, kandydat na króla polskiego. Widzi miękką koszulę, chwyta ją i — o niebaczny! — wyciera nią twarz. To wystarczyło, powtarza cała Francja, jest zaczarowany, już nie oderwie oczu od Marii, poślubionej protestantowi. Ta Maria jest, o dziwo, niezepsuta. Nie kocha męża, ale go i nie zdradzi. D'Anjou szaleje. 23 sierpnia Katarzyna naradza się z Henrykiem Gwi-zjuszem i czołowymi osobistościami. Oto okazja: wszy-, stkie głowy protestanckie w mieście można ściąć od jednego zamachu. Tak, zgadzają się panowie, ścięcie tych głów to zwycięstwo katolicyzmu i koniec wojny 174 domowej. Tak, zgadza się Henryk d'Anjou i myśli: zginie Kondeusz, zostanę mężem ślicznej Marii. Trzeba tylko jeszcze przekonać króla. Podejmuje się pomóc w tym biskup Gondi. Karol nie umie odmówić matce. Krzyczy: „Dobrze, wymordujcie ich, wymordujcie, ale wszystkich!" Nazajutrz jest 24 sierpnia — dzień św. Bartłomieja. Pierwszy pada ofiarą admirał, któremu przedwczoraj król obiecał pomścić zamach. Głowę Coligny'ego odcięto i posłano do Rzymu, ciało powieszono na wzgórzu, na którym wiesza się złoczyńców. W Paryżu, na ulicy Rivoli, można dziś obejrzeć jego pomnik. Paryż spływa krwią. Motłoch rabuje, kogo popadnie — nie oglądając się na wyznanie. Ginie sporo humanistów protestanckich, w tym przeciwnik Turnebusa i arysto-telizmu — Ramus. Człowiek w wieży szepcze w osłupieniu nazwiska zamordowanych przyjaciół i profesorów, wspomina twarze, wyobraża sobie ich śmiertelny char-kot. Uzbrój się tu w stoiczną bezczułość! W Paryżu mnisi pod koniec nocy mordu obwieszczają, że na cmentarzu Niewiniątek zakwitły głogi: Bóg aprobuje Rzeź! Filip dowiedziawszy się o niej wybucha śmiechem. Papież Grzegorz XIII zarządza „Te Deum" i wybija medal pamiątkowy, Yasari maluje fresk w Watykanie. Ale Henryk d'Anjou nie dostanie upragnionej Marii: Medyceuszka ratuje życie obu książętom krwi, Kon-deuszowi i Henrykowi z Nawarry; Henryk jest jej zięciem, mężem gorącokrwistej Małgośki, poza tym jego zniknięcie zostawiłoby ją sam na sam z Gwizjuszami. Niech tylko przejdzie na katolicyzm! Dziewiętnastoletni Bearneńczyk zmienia wyznanie po raz czwarty, staje się to 29 września. Jest to dzień św. Michała, patrona mieszkańca wieży, na zamku w Montaigne odbywa się, być może, jakaś rodzinna uroczystość. Kiedy w całym kraju trwa rzeź i pożoga, w bibliotece na wieży rosną już stosy zapisanych kartek. Nigdy nie zatrąci 175 w nich autor o Rzeź, ale nazwie swoje czasy barbarzyńskimi i powie o owej walce stronnictw, że to „prawdziwa szkoła zdrady, nieludzkości i rozbójnic-twa". Żaden z celów masakry nie zostanie osiągnięty. Wojna domowa dopiero rozgorzeje. Henryk d'Anjou zostanie, co prawda, królem polskim — i to przy poparciu kalwinistów, kiepsko widać zorientowanych w roli, jaką odegrał — ale Maria de Cleves nie zechce rzucić męża, mimo że ten, zamieszany w spisek przeciw koronie, musi uchodzić z kraju. Henryk pisze do niej z Krakowa listy — krwią wytoczoną z palca, utrzymuje jego sekretarz — historycy stwierdzają, że pisane są najbardziej prozaicznym atramentem. Despor-tes, osobisty poeta Henryka, opisuje wierszem ból swojego pana. Karol IX z zapałem poluje. Czatując na zwierza przeziębią się, dostaje gorączki, majaczy. Widzi krew, trupy, pełno trupów. Przy jego łożu siedzi niania-pro-testantka — życie lubi układać takie rozwiązania — to jej się skarży, że widzi krew, i to ona go pociesza, że spadnie ona na głowy tych, którzy do zbrodni nakłonili. Jeszcze jedna niezwykłość: umierający Karol każe przywołać Nawarrę, swojego szwagra, kuzyna II stopnia i więźnia zarazem. Poleca jego opiece swą żonę i córeczkę. Nie dopuści do tej opieki Medyceuszka. Ale to znamienne, że na tym strasznym dworze umierający król miał zaufanie tylko do Nawarry — on jeden zachował normalne ludzkie odruchy. Karol nie żyje — Katarzyna wzywa swojego syna do powrotu z Polski. Henryk ucieka chyłkiem. Woli rządy u siebie w kraju, w którym czeka go nóż zamachowca, ale gdzie król jest królem, gdzie nie krępują go artykuły ograniczające władzę. Ucieka do swoich, do matki, do Marii de Cleves, a trochę chyba i przed Anną Jagiellonką. Nigdy jednak nie zrzeknie 176 sią praw do korony polskiej... W Lyonie dowiaduje się o pogrzebie Marii (30.X.1574). Dziecko urodziło dziecko —-i zmarło. Walezy rozpacza. Pozwala Kondeuszo-•wi wrócić na dwór, bierze pod opiekę córeczkę Marii. W lutym 1575 r. poślubia dwudziestojednoletnią Luizę de Yaudemont, z młodszej i słabszej linii lotaryńskiej. Pełen sprzeczności. Mistyk otoczony czterdziestoma pięcioma zuchwałymi rówieśnikami, samymi Gaskoń-czykami, towarzyszami broni spod Jarnac i Moncon-tour, których nazywają „mignons", na przemian bierze udział w transwestyckich orgiach i marszach pokutnych, leży krzyżem, biczuje się publicznie. Sceptyk w wieży będzie miał mu za złe te pokazy pobożności. Wszystko by królowi wybaczono, gdyby miał dzieci, ale to właśnie mu się nie udaje. Henryk III wpada na pomysł, by skopiować w dwóch egzemplarzach koszule Matki Boskiej z Chartres — dla siebie i żony, powinny niezawodnie wpłynąć na płodność. Wędrówkę do Chartres małżonkowie odbywają pieszo, po czym mają miejsce uroczyste pokładziny. Znowu rozczarowanie. „Inteligentny, dowcipny, dobry mówca, człowiek o wyrafinowanym smaku". Wszyscy historycy dzisiejsi są zgodni w tym, że Henryk III zrobił wiele dla Francji, że oczernili go fanatyczni .kaznodzieje, bo usiłował doprowadzić — i doprowadził — do kompromisu z wodzem protestantów. Brakło mu energii. „Chciał jednak być wielkim królem — pisze Jean Duche — i czasami nim był". Trzeba jeszcze wspomnieć o jego najmłodszym bracie. To kandydat do tronu w wypadku, jeżeli Henryk nie zostawi potomka, co jest już raczej pewne. Ma na imię Franciszek, jak jego najstarszy nieszczęsny brat, i nosi najpierw tytuł księcia d'Alengon, potem — kiedy Henryk zostaje królem — księcia d'Anjou. Twarz ze śladami ospy, pociągła, śniada — wszyscy Medyceu-są śniadzi. D'Alencona uważa się za niespokojnego 177 ducha, zawistnika, intryganta politycznego (zdaje się, że też trochę przyczerniony). Od 1564 roku, a więc od szczenięcych lat, grupują się wokół niego „realiści" czy też „politycy" — tak ich nazywają — zwolennicy trzeciej siły; później ich się nazwie „malkontentami". Są wśród nich wcale potężni ludzie, jacyś kochankowie Margot, różni zuchwalcy. Mają coś w rodzaju programu: uspokoić kraj, okiełznać Gwizjuszów. Niektórzy oddadzą swoje głowy za sprawę księcia d'Alenson, ale nie on, brat królewski. To on nalega w 1576 na zawarcie pokoju z protestantami. W Beaulieu, w cztery lata po Rzezi zostanie ona potępiona, a jej ofiary zrehabilitowane. Podpisanie pokoju nie przynosi jednak pokoju — jak zwykle zresztą w wojnach religijnych, po dzień dzisiejszy. W Pikardii powstaje katolicka Święta Liga, do której dołączają Gwizjuszowie, by stanąć na jej czele. Mają wodza, jest nim potężny Henryk de Guise, od roku, od bitwy pod Dormans, zwany Pokiereszowanym (Le Balafre). Henryk z Nawarry męczy się jeszcze na dworze w Luwrze. „Żyjemy gotowi w każdej chwili poprzerzynać sobie gardła — pisze. — Nosimy sztylety, drucianki, a często i pancerne podkładki pod czapką". „Tylko ktoś o charakterze umiarkowanym i wstrzemięźliwym może oddawać się rozwiązłym zabawom dworu bezkarnie" — napisze Henryk Mann, wyraźnie w duchu montaigne'owskim.* Niektórzy komentatorzy odnoszą mediację, jakiej Montaigne miał się podjąć między Gwizjuszem a Nawarrą, do tego właśnie okresu — tuż po Rzezi, ale nikt nie potrafi rozproszyć nasuwających się od razu wątpliwości. To Gwi-zjusz miał szukać zbliżenia — opowiadał historykowi de Thou Montaigne — natomiast Nawarrą, któremu wymordowano przyjaciół, przyjmował te zaloty ozięble. Obaj zresztą, spostrzegł Montaigne, wykazywali mniej- ^BPi Młodość króla Henryka IV, przeł. Aleksander Wat. 178 sze zacietrzewienie religijne od swoich zwolenników: Nawarrą w każdej chwili może przejść na katolicyzm, Gwizjusz wykazuje dużą sympatię dla wyznania augsburskiego. Otóż jeśli te rozmowy odbywały się w Paryżu, tuż po Rzezi, to Nawarrą był właśnie po nawróceniu na katolicyzm. Zęby wydostać się z Luwru, młody książę musi uśpić czujność wszystkich. Nie powinni się domyślać, ile w nim jest goryczy i chęci walki. Mają go za beztroskiego młodzieńca, bawidamka, niegroźnego brata łatę. Wszystkim tym jest po trochu, ale na szczęście — na szczęście dla Francji — na tym się jego osobowość nie zamyka. Wymknie się z Paryża, dotrze do swojego Bearnu, do swoich zamków w Pau i Nerac, protestanci będą mieli wodza. Henryk III, zamiast bić na alarm, uzna mądrze, że nic się takiego nie stało, nie było więzienia, więc i nie było ucieczki, zatwierdzi Nawarze tytuł gubernatora całej prowincji Gujenny. W ten sposób człowiek w wieży będzie miał dwóch panów, okresowo zwalczających się — króla Francji i króla Nawarry. Postara się być lojalny wobec obu. Rozdział dwunasty PIERWSZE PRÓBY Samotność zapełniona będzie rozmyślaniem. „Humor bardzo melankoliczny i tym samym bardzo niezgodny z mą przyrodzoną komplek-s j ą, humor sprowadzony uciążliwą samotnością, w jakiej się od kilku lat pogrążyłem, który mnie pierwszy natchnął owym szaleństwem, iżbym się chwycił pisania" — napisze w dedykacji dla pani d'Estissac. Wskazówka jest wyraźna: na początku była samotność: Nie martwmy się, kiedy znajdziemy w Próbach i inne wskazówki. Bodźców jest zawsze więcej, dopiero ich suma daje twórczość. Ale które słowo było pierwsze? Które zdanie? Jak by chciało się je znać, wyodrębnić, widzieć, jak wykwitają pod piórem słowa: „Najpospolitszy sposób zwalczenia serc tych, których się obraziło..." Tak zaczynają się Próby. Ale wiadomo, że nie ten rozdział został napisany najpierw. Strowski sądzi, że wszystko zaczęło się od opowieści, której udzielił Montaigne'owi spotkany na dziedzińcu „domowy aptekarz nieboszczyka ojca, człek z prosta sobie i Szwajcar, który to naród mało jest płochy i nieskłonny do łgarstwa" (I, 172). Oto, powiada aptekarz, „w Tuluzie ordynowano pewnemu kupcowi fałszywą lewatywę, po której pacjent odczuwał skutek podobny jak ci, którzy ją biorą". Mon-taigne zaczyna nad tym rozmyślać, przypomina sobie inne podobne zjawiska i pisze przez dwa dni O potę- 180 dze wyobraźni. Nie można odmówić znakomitemu profesorowi potęgi wyobraźni. Wyobraził sobie, że pisarz zaczepił aptekarza na dziedzińcu i że pisał potem przez dwa dni. Ale ani słowa o tym w Próbach nie ma. Jest za to wskazówka, że mamy do czynienia ze wspomnieniem, i to prawdopodobnie z okresu choroby ojca, kiedy Montaigne jeszcze Prób nie pisał. Można się natomiast domyślać — i godzą się z tym prawie wszyscy — że zaczęło się od kompilacyjek, od rozdziałków, które były początkowo tylko notatkami, autor je włączył do dzieła przez skrupulatność, którą byśmy mu może darowali: O zapachach, O kciukach (dwadzieścia wierszy, z czego cztery cytaty). W samotni, ślęcząc nad dziełem historycznym, porównuje uzbrojenie starożytnych ze współczesnym. Gubi bruliony (czy to są te „myśli", które ukradł mu sekretarz, myśląc, że się nimi pożywi?), zarzuca ten projekt, jego resztki telepią się w takich mało interesujących roz-działkach, jak O koniach podręcznych i O uzbrojeniu Partów. Notatki piętrzą się. Coś trzeba z nimi zrobić. Coś trzeba zrobić ze sobą. Samotność ciśnie. W izbie bibliotecznej, na trzeciej kondygnacji wieży, skrzypi pióro: „Widzimy, iż próżnująca rola, jeśli jest tłusta i żyzna, porasta setką tysięcy dzikich i bezpożytecznych ziół, i aby mieć z niej ciągłą korzyść, trzeba ją niewolić i w^zwyczajać do pewnych nasion, będących ku naszej usłudze; widzimy również, iż białe głowy zdolne są wprawdzie same z siebie urodzić strzępy i kawałki materii bez kształtu, ale dla wydania dobrego i przyrodzonego potomstwa trzeba je skrzepić Innym nasieniem. Tak jest i z duchem; jeśli go nie zatrudnić pewnym przedmiotem, który go spęta i okiełza, wówczas rzuca się bezładnie to tu, to ówdzie, w szerokie pole uzbrojeń, i nie ma szaleństwa i niedorzeczności, której by nie spłodził w czasie tego wzruszenia. 16 — Ja, Młchal... 181 „Dusza, która nie ma ustalonego celu, gubi się; jak bowiem powiadają, być wszędzie znaczy ,nie być nig. dzie. „Kiedy niedawno temu usunąłem się w domowe zacisze mając postanowienie, o ile mi będzie możebne, nie zaprzątać się inną rzeczą, jeno spędzić w spokoju i ustroni to niewiele, co mi zostało do życia, zdawało mi się, że nie mogę uczynić nic po-myślniejszego dla swego ducha, niż zostawić go w zupełnej bezczynności, iżby się mógł zabawiać sam ze sobą i wzmocnić, i osieść w sobie; i spodziewałem się, że teraz będzie mu to łatwiejsze, ile że stał się z czasem stateczniejszy i dojrzalszy; ale widzę, jako to f...] iż przeciwnie, stawszy się jako koń urwany z uzdy, sto razy żwawiej ugania sam z siebie, niż to czynił w obcej posłudze. Ano płodzi mi teraz tyle chimer i fantastycznych monstrów, jedno przez drugie, bez ładu i składu, że aby móc rozważać swobodne ich dziwactwa i szaleństwa, jąłem spisywać je porządkiem, w nadziei, iż z czasem, stawiwszy mu je przed oczy, zdołam go samego przywieść do zawstydzenia i opamiętania" (I, 82). Trzydzieści jeden linijek, które brzmią jak wstęp do zamierzonego dzieła. Prawie wszyscy zgadzają się dzisiaj w tym, że ów rozdział VIII księgi pierwszej, O bezczynności, stanowi początek pracy. Pierre Yilley sądzi, że powstał w 1571 roku. Jeszcze nie ma .tu słowa „próba" (które pojawi się w rozdziale pięćdziesiątym i ogółem w wydaniu pierwszym będzie użyte pięć razy, także w wersji czasownikowej: próbować), za to jest motywacja prawie identyczna z cytowanym napisem na ścianie („spędzić w spokoju i ustroni to niewiele, co mi zostało do życia"). Do 31 linijek własnych dodane są dwa cytaty (Horacy i Lukan). W roku 1588 wróci do tego tekstu, ale nie żeby go rozszerzyć własnymi myślami — doda cztery linijki z Wergilego i jed- 182 z Marcjalisa, tę ostatnią przez skrupulatność: woli wskazać na źródło, z którego zaczerpnął słowa „powiadają, być wszędzie znaczy nie być nigdzie". Czy jest to pierwszy rozdziałek, napisany ze świadomością, że ma służyć przyszłej księdze — ostatecznie nie wiadomo. Niemniej jednak znaczenie jego jest oczywiste. Jest to wyznanie i jak gdyby usprawiedliwienie: że w ogóle śmiem. Wybaczcie, ale trzeba to jakoś spisać porządkiem, może przywiedzie mnie to do opamiętania i zawstydzenia. Montaigne miał najwyraźniej przekonanie, że pisanie może być autoterapią. Polski montenista Zbigniew Gierczyński widzi w słowach „bez ładu i składu" nie spiętrzenie się notatek czy natłok myśli, ale „świadomość chimerycznego charakteru naszego umysłu"*, potwierdzenie sceptycyzmu Mon-taigne'a. Wszystko byłoby proste, gdyby Montaigne raczył ułożyć swoje Próby w kolejności, w jakiej je pisał. Albo zespołami tematów. Ale nie, Próby stanowią przedziwną i niewątpliwie zamierzoną mieszaninę, coś w rodzaju szlacheckiego silva rerum. Jakie stąd pole do domysłów, teoryjek, kabalistycznych kombinacji! Michel Butor mierzy kolejne rozdziały centymetrem, tworzy całą mistykę cyfr. Edward Ruel, zwolennik tezy, że dla Montaigne'a artyzm jest ważniejszy niż myśl, uważa, że Próby zbudowane są jak symfonia, od początkowego allegro aż po finał. Symfonia! Francuska humanistyka też ma swojego, z Gombrowicza rodem, profesora Pimkę, który jak siedział, to „siedział całym swoim jestestwem". Francuski profesor Pimko ma inne słownictwo, nie używa takich terminów, jak „wydźwięk", „zaangażowanie społeczne", „służba ojczyźnie", „wieszcz". Książka staje się dla H/67. Le scepticisme de Montaigne, Kwartalnik Neofilologiczny, 183 niego „symfonią", „katedrą", „kosmogonią". Mon taigne, jakby to wszystko przewidział, grozi nam zza grobu: „Powrócę chętnie z tamtego świata, aby zadać łgarstwo temu, kto by mnie przedstawił innym, niż byłem, bodaj aby mnie uczcić" (III, 262). Czuję, 2e i mnie ręka zadrżała. Sam Montaigne zapewne nie od razu zdecydował się, czym ma księgę otworzyć. Ostatecznie na początku umieścił autor krótki rozdziałek Jako różnymi drogami dochodzi się do podobnego celu. Pisany najprawdopodobniej w r. 1573, a więc w kilka miesięcy po Rzezi, zawiera trochę anegdot i przykładów historycznych z ksiąg, które właśnie czytał. Czyżby aż tak beztrosko otwierał swoje dzieło? Chyba nie, jest to rozdział wcale niebłahy. Powiedzieć, że jest w nim „cały Montaigne", to oczywiście przesada. Ale ten rozdział sygnalizuje atmosferę, w jakiej toczyć się będzie debata z czytelnikiem. Brak tu jeszcze pisarstwa, ale jest już stosunek do świata. Już tytuł zawiera filozofię własną. Nie można z góry przewidzieć reakcji, do tego samego rezultatu można dojść przez hardość i pokorę, oddziaływając na podziw lub na miłosierdzie. Jest tu względność świata, przypadkowość losu, która doprowadziła Montaigne'a do przekonania, że w wojnie więcej zależy od szczęścia niż od zastanowienia i bitności. Spojrzenie sceptyka. Ale jest w tych rozważaniach coś bardzo dla niego charakterystycznego: Montaigne daje rady zwyciężonym, podczas gdy taki Machiavelli — na co zwraca uwagę prof. Friedrich — udziela rad zwycięzcom. Bogu podoba się sprawa zwycięzców, Katonowi zwyciężonych — mówi łaciński aforyzm. Montaigne, który Katona Młodszego podziwiał, stale o tym pamięta. „Stronnictwo, które potępiłbym wśród naszych zamieszek i— wyzna w wiele lat później — potępiłbym o wiele surowiej, gdyby było kwitnące i zwycięskie: prze- 184 ciwnie, przejedna mnie poniekąd, gdy ujrzę je nędzne i pokonane" (III, 420). Zawsze ten sam. Profesor Friedrich przytacza odpowiednie fragmenty rozprawy Machiavellego o Historii Liwiusza, w której znakomity Włoch zastanawia się, czym łatwiej zmusić poddanych do posłuszeństwa: miłosierdziem i dobrocią, czy bezwzględnością i okrucieństwem. Machia-velli odpowiada: to zależy od warunków; dobroć jest odpowiedniejsza w ustroju republikańskim, terror w ustroju despotycznym. Tymi samymi zagadnieniami <— dodajmy — zajmuje się wielki publicysta włoski w Księciu^ Radzi władcy budzić strach nie budząc nienawiści — uważa, że można to osiągnąć, na przykład „powściągając się od mienia swoich obywateli i poddanych, i od ich niewiast". Budzić strach czy budzić miłość? Strach, — odpowiada Machłavelli w tekście, który wydaje się dwuznaczny (były to czasy piśmiennictwa dwuznacznego, przypomnijmy choćby, jakie komplikacje zawiera Pochwała głupoty Erazma), wskazuje bowiem, że książęta rządzą nami przy pomocy nikczemnych środków. „Miłość jest trzymana węzłem zobowiązań, który ludzie, ponieważ są nikczemni, zrywają, skoro tylko nadarzy się sposobność osobistej korzyści, natomiast strach jest oparty na obawie kary, ten więc nie zawiedzie nigdy". I dalej, bardzo błyskotliwie: „Ponieważ ludzie kochają, gdy im się podoba, a boją się, gdy podoba się księciu, przeto mądry książę powinien oprzeć się na tym, co od niego zależy, a nie na tym, co zależy od drugich".* Zdaje się, że despoci XX-gó wieku czytywali ukradkiem Makiawela. Profesor Friedrich Księciem się nie zajmuje. Niemniej jednak to, co pisze dalej o Machiavellim zestawiając go z Montaigne'em, pasuje nam tu jak ulał. Na * Książę, przeł. Czesław Nanke, Wybór pism, PIW, 1972. 185 przykład: Machiavelli dąży do konkluzji, Mońtaigne zostawia sprawę otwartą. Machlavelli znajduje bez wahania odpowiedzi (Per non lasciare ąuesta parte indecisa...), Mońtaigne wystrzega się tego. „Machia-velli jeszcze wierzy, że umie wytłumaczyć, dlaczego rzeczy mają się raz tak, a raz inaczej... Machiavelli wie jeszcze, dlaczego należy być okrutnym. Mońtaigne już tego nie wie". Zauważmy od siebie coś jeszcze: Ma-chiavelli stwierdza bez wahania, że człowiek jest nikczemny, Mońtaigne nigdy się takim określeniem nie posłuży. Dla Montaigne'a człowiek jest tylko ułomny. Zawsze chwiejny — w wielkości i małości, w miłosierdziu i okrucieństwie. Do tego rozdziału, który tak skromnie otwiera Próby, wróci Mońtaigne po latach. Zastanowi się, co by było, gdyby to on sam był owym zwycięskim wodzem, i doda do wydania 1588 r. zdanie, że z nim „trafiłby do celu i jeden, i drugi sposób; jestem bowiem niezmiernie miętki na punkcie miłosierdzia i łagodności". (On sam, powie w innym miejscu, wolałby budzić miłość niż strach. I to samo doradzi Henrykowi z Nawarry.) Dorzuci też do kilku poprzednich przykładów jeszcze jeden: oto Aleksander („najwaleczniejszy z ludzi i najwspanialszy ze zwyciężonych") nie tylko nie okazał wielkoduszności wobec hardego wodza nieprzyjaciół, ale pastwił się nad nim okrutnie. Mońtaigne nie może tego zrozumieć: czemu hardość pokonanego nie poruszyła wcale Aleksandra? „Byłożby to stąd, iż hart serca wydał mu się czymś tak przyrodzonym, pospolitym, iż nie dziwując się tej cnocie mniej ją szacował?" Ta odpowiedź najwidoczniej go nie zadowala. Wraca do tekstu raz jeszcze, aby dodać zdanie, które ukaże się w wydaniu pośmiertnym, a które ma posmak iście proustowski: „Albo też uważał tę cnotę tak bardzo za własną, iż w dumie swojej nie mógł przenieść widoku jej w kim innym bez obrazy i zawiści?" Stosunek sta- 186 rego pana do.bożyszcz antycznych najwidoczniej zmienia się- Herosi przybierają normalne ludzkie wymiary, ich poczynania nie ostają się jego krytycyzmowi. Dobierze się do Aleksandra raz jeszcze w 1588 r. — właśnie do niego, ponieważ uważa go za największego z wodzów: „Mimo iż tak nieporównane (jego męstwo), ma ono swoje plamy. Widzimy, jak się mąci przy najgłębszym podejrzeniu machinacyj przeciw jego życiu; jak w tych podejrzeniach dochodzi on do gwałtownej i bezmiernej niesprawiedliwości i obaw, które paczą jego przyrodzony rozum". Wszyscy jesteśmy ułomni, nawet najwięksi z nas. Uderza, że zastanawiając się „jako różnymi drogami dochodzi się do podobnego celu", Mońtaigne nie wspomina — o śmiechu. O działaniu komizmu, żartu, kpiny, szyderstwa. Prawda, że ten pierwszy rozdziałek mówi tylko o jednej sprawie — jak udobruchać zwycięzcę — na pewno dość istotnej w ówczesnej Gujen-nie. Mimo to, sądzę, spodobałby się mędrcowi taki oto kawałek: „Rozkaz do Armii stanu Tennessee (Odczytać przed uroczystą defiladą przed frontem wszystkich oddziałów) Porucznik Wikfield z Czwartej Brygady stanu Indiana, który zjadł dziś w domu pani Selvidge wszystko z wyjątkiem szarlotki z melona, niniejszym otrzymuje rozkaz, by wrócił do tego domu pod eskortą stu ka-walerzystów i zjadł również rzeczoną szarlotkę. Ulisses S. Grant, dowódca armii". I grabież zginęła zabita wybuchem śmiechu — kończy amerykański historyk.* Pojawia się tu nowoczesna ironia, pomysłowość i po- Fletcher Pratt, The dvii War. 187 czucie humoru, melanż ludowości, przyziemności i anglosaskiego praktycyzmu. Montaigne przytuliłby (J0 serca ekstragawaneki rozkaz Granta. Przytuliłby? Uczynił to niemal. „Kobieta wiejska oskarżała przed hetmanem armii i najwyższym sędzią pewnego żołnierza, iż wydarł jej dzieciom odrobinę strawy pozostałą dla wyżywienia, armia bowiem wszystko spustoszyła w okolicy. Hetman [...] kazał otworzyć brzuch żołnierzowi, aby się przekonać o prawdziwości faktu: okazało się, iż kobieta ma słuszność. Bardzo pouczający wyrok" — kończy Montaigne. Opowieść tę zaczerpnął z kronik Froissarta, a ową swoiście salomonową decyzję podjął sułtan Bajazet w r. 1397. Zakończenie trochę inne niż w opowieści z amerykańskiej wojny secesyjnej — cóż, różnica epok i kultur... ;i^BW Rozdział trzynasty „JAK GDYBY UCHWYCIĆ W GARŚĆ WODĘ..." Rośnie dzieło, ale autor sam jeszcze nie wie, dokąd go ono zaprowadzi. Jeszcze nie wie, że jest jego bohaterem. Łudzi się, że to dla uczczenia pamięci Stefana podejmuje całą tę pisaninę: chce włączyć do przyszłego tomu Rozprawą o dobrowolnej niewoli. W r. 1574 — grom z jasnego nieba: protestanci publikują anonimowo Dobrowolną niewolą w zbiorku Reveil-matin des Frangois skierowanym przeciw rodzinie królewskiej. Mijają trzy lata i ten grzeszek młodości Stefana de La Boetie, zaktualizowany przez wydawcę, ukazuje się z ujawnieniem nazwiska autora i pod tytułem Przeciw jednemu; tym jednym jest najwyraźniej Henryk II, ojciec panującego nam króla. Protestanci przygarnęli do siebie ten tekst, trzeba zeń więc zrezygnować. Mimo to człowiek w wieży pisze dalej, nie potrzebny jest mu teraz żaden pretekst, żaden kamuflaż, ujawniła się potrzeba pisania. Pozornie jest wtórny — jak prawie wszyscy w szesnastym wieku. Ściąga z Seneki, -. z Cycerona, Plutar-cha, posługuje się Platonem, Epikurem, Lukrecjuszem. Pierre Yilley zbadał drobiazgowo wszystkie źródła — ogromne dzieło! Początkowo wygląda to ściąganie dosyć naiwnie: ot, szlachciura zabawia się piórem. Montaigne'owi zresztą zależy na tym, aby tak właśnie myśleli sąsiedzi. Chętnie pisze o swoim ojcu-wojowniku, ale nic o kupieckich dziadkach, ani słowa o matce z Lo- 189 pezów. Jeśli panowie szlachta mają go czytać, lepiej aby jego pochodzenie nie budziło wątpliwości. Ale to nie znaczy, że jest nieszczery. „Ukryć swoich przodków to nie znaczy ukryć siebie" — zauważa w sposób aforystyczny Albert Thibaudet. Samowiedza narasta powoli, jest rezultatem rosnącego dzieła, a nie czymś, co było w nim założone uprzednio. „Jeśli przypadkiem umocujecie myśl przy tym, aby się starać ująć swą istotę, będzie to ni mniej, ni więcej, jak gdyby kto chciał uchwycić w garść wodę" (II, 356). Substancja myśli jest niepochwytna. Ale też pióro, przy którego pomocy próbuje ją pochwycić — albo jej cień, jak byłby się zapewne wyraził — jest tu jedynym ratunkiem, czymś, co unaocznia, utrwala. Samotność sprowadziła myśli i zmusiła go do pisania, ale z czasem rzecz się odwraca — to pisanie zmusza do myślenia: narzuca refleksjom pewną dyscyplinę, konieczność doprowadzenia ich do kształtu, w którym można je sformułować, potrzebę ujawnienia tego, co było ukryte i nie uświadomione. Dopóki refleksja pozostaje nieartykułowana, jej wartość jest wątpliwa, a trwałość — przy naszej kiepskiej pamię-, ci — nijaka. Są natury, które w ogóle zaczynają formułować myśli w kontakcie z papierem. Tak architekt może wyobrazić sobie zarysy tego, co chciałby zbudować, ale wigoru nabiera jego wyobraźnia wtedy, kiedy zaczyna szkicować z ołówkiem w ręku. Montaigne podziwia Sokratesa, którego działalność mędrca polegała na gadaniu. Ale Sokrates to do pewnego stopnia gadacz zawodowy, mędrzec na etacie, yisiting professor ateńskiej agory. Celność i precyzyjność jego rozmowy podziwiamy jednak na podstawie tekstów napisanych, niekoniecznie zaś spisanych. Pan z Montaigne umie rozmawiać, jest dowcipnym causeurem, ale nic nie wskazuje na to, by odnosił sukcesy w dyskusjach. Jest naturą bardziej refleksyjną 190 L niż błyskotliwą. Często nie znajduje argumentów, choć wie, że ma rację. Dopiero potem, w wieży, w ciszy i samotności, cisną się myśli, paradoksy, no i — tak, cytaty! Cytaty, które autorytetem swoim potwierdzają, że on miał słuszność. Montaigne'a charakteryzuje to, co Francuzi nazywają „esprit d'escalier". Zresztą chęć postawienia na swoim, przekonania niewidzialnego przeciwnika, jest mocnym bodźcem do pisania i kto wie, czy z tego spóźnionego pragnienia, żeby „na moje wyszło", nie pochodzi bardzo wartościowa część naszej kultury. ' Owszem, łasuje tu i tam, ale trudno powiedzieć, pod czyim właściwie jest wpływem. Gdyby był bezkrytycznym wyznawcą Platona, jak sądzą niektórzy, nie byłby nam z pewnością sympatyczny: Platon nie ma dobrej prasy w naszym istuleciu. Jest dla nas głosicielem rasizmu i totalizmu, obrońcą niewolnictwa, dzieciobój- • stwa (w celu utrzymania czystości rasy), nienaruszalności stanów, militaryzmu. Jest bodajże pierwszym, który mówi o „zniewieściałości demokracji" i jej zde-generowaniu. Obserwując z entuzjazmem obyczaje psów, Platon chce wychować na ich wzór elitę gwar-dyjską. Zaleca dla niej zbiorowe ćwiczenia gimnastyczne i muzykę, która by ją czyniła zajadlejszą — a więc wyłącznie muzykę marszową, z pieśniami chóralnymi. Dać dzieciom posmakować krwi! — domaga się, i znów porównuje nas z psami. Platon, a po nim Arystoteles, utrzymują, że Grecy i barbarzyńcy są nierówni z natury. Platon zaleca wojnę z barbarzyńcami, by „zamienić ich w niewolników lub nawet zupełnie wymordować". Arystoteles dodaje do tego motywację rasową. Sprawiedliwe dla Platona jest to,, co jest zgodne z interesem państwa, a więc z ówczesną zasadą panowania klasy wyższej i jej uprzywilejowania, „podczas gdy my — przypomina prof. Karl S. Popper — rozumiemy zwykle przez sprawiedliwość brak takiego 191 uprzywilejowania". Dla Platona równość jest arcywro-giem. Nikt nie powinien być bez przywódcy — zaleca na długo przed hitleryzmem — nawet w drobnych sprawach. Każdy powinien tak przyuczyć swą duszę długim ćwiczeniem, by nigdy nie śmiał działać samodzielnie i by był całkowicie do tego niezdolny. „Nikt, kto nie skończył czterdziestu lat, nie będzie mógł nigdy, pod żadnym pozorem wydalać się z kraju; następnie nikomu nie będzie wolno udawać się za granicę, uprawniony będzie tylko ten, kto ma jakąś misję do spełnienia" — postuluje Platon w Prawach*. A kiedy ktoś wróci z -zagranicy, będzie musiał opowiadać, że „obyczaje i zarządzenia innych państw są gorsze od tych, jakie mamy u siebie". Montaigne z tego postulatu zauważy tylko tyle, że należy podróżować po czterdziestce (III, 254). Polemizuje z programem Platona na każdej stronie, czasem chyba bez świadomości, że to czyni. „Natura wydała nas wolnych i bez petów; sami zamykamy się w ciasnych zakamarkach" (III, 249). On sam tak sobie ceni wolność, „iż gdyby ktoś mi zabronił przystępu do jakiegoś-żaka tka Indiów, żyłbym poniekąd przez to mniej swobodnie" (III, 379). Gdyby mu u siebie zagrożono prawnie bodaj końcem palca, „odszedłbym stąd bezzwłocznie szukać innych praw, mniejsza o to gdzie". Niektóre wymysły Platona wydają mu się „najbardziej fantastyczne", „równie użyteczne, aby przekonać pospólstwo, jak śmieszne, aby przekonać samego siebie". Arystoteles zaś „dość miałby do czynienia, aby oczyścić swój żywot z wielu plam wcale niebłahych". Polemizowało z Platonem i Arystotelesem i samo życie, nawet ówczesne życie, starożytnej Grecji. Ideałem państwa-obozu była dla mędrców ateńskich Spar-ta, ale złe zachowanie Spartanina, kiedy wyrwał się Przeł. Maria Maykowska. 192 wreszcie na wolność za granicę, było przysłowiowe — pisze Arnold Toynbee — znane też były „spartański brak taktu oraz skłonność do tyranii i korupcji".* To oczywista, że panujące rody Europy chętnie widziały w Platonie swojego prawodawcę. Nie było powodu oburzać się na filozofa, który usprawiedliwiał bezwzględne rządy dziedzicznej elity. Zastanowić może tylko, dlaczego ideologia Platona nie wywoływała oburzenia moralistów. Wtłumaczy to może rozumowanie Pascala: „Ludzie nie wyobrażają sobie Platona i Arystotelesa inaczej niż w sukniach bakałarzy. Byli to grzeczni ludzie i nie gorzej od innych zażywający wczasu z przyjaciółmi. Kiedy im się spodobało ułożyć swoje Prawa i Politykę, uczynili to ot, wśród zabawy: była to najmniej poważna i najmniej filozoficzna część ich życia; najbardziej filozoficzną było żyć po prostu i spokojnie. Jeśli pisali o polityce, to tak, jakby mieli urządzać szpital obłąkanych; a jeśli udawali, że mówią o tym jako o wielkiej rzeczy, to dlatego iż wiedzieli, że ci szaleńcy, do których mówią, mają się za królów i cesarzów".** Zresztą Platon — zdaniem Mon-taigne'a — „jest jeno rozstrzępionym na urywki poetą" ' (II, 266). Uważano, że wszystko to jest zabawa, wczasy igrających paradoksami filozofów, nie sądzono, że ta wyidealizowana potworność może kiedyś zamienić się w rzeczywistość — ujrzał ją dopiero nasz wiek. Platon zręcznie identyfikuje indywidualizm z egoizmem — przypomina prof. Popper. Pewne cechy nauki Platona (wyłożone w Gorgiaszu) mogły zyskać sobie uznanie wśród idealistów chrześcijańskich. To, co było w nim nieludzkiego, zostawało po prostu pominięte. Jedno się przyjmowało, nad drugim przechodziło do porządku dziennego. Wszyscy chętnie wierzyli, że Grecy byli * Wojna i cywilizacja, przeł. Tadeusz J. Dehnel. ** Myśli, przeł. Tadeusz Boy-Żeleńskł. 17 — Ja, Michał... 193 nadludźmi w porównaniu z otaczającą ich barbarią i nikomu nie przychodziło na myśl, że można to zastosować także współcześnie i utrzymywać, że nadludźmi są Niemcy albo na przykład Anglicy. Przyjmowano te rozważania trochę za poetycką bajkę ._ jak to czynił właśnie Montaigne. Zalecenia polityczne Platona to doktryny „śmieszne i niezdarne w praktyce" — tymi słowami Montaigne je zbywa. Komentatorzy stwierdzają, że cytował Platona niedbale, często sprzecznie z intencją greckiego filozofa. U Platona, Seneki — powiada Hugo Fried-rich — nie szuka norm, szkoły, wskazówek, jest to dla niego źródło literackie, szuka u nich psychologii, przykładów, anegdot, powiedzonek. Dotyczy ta praktyka i innych źródeł: ściąga skąd się da cytaty, paradoksy, błyskotki — nie bierze systemu. Wszystko przerabia na swój sposób. Nie walczy z żadnym z tych filozofów — jeśli jest w jakiejś walce, to ze swoim czasem, ze sobą samym. „Ja nie nauczam tutaj, jeno się uczę; nie jest to lekcja dla drugich, ale dla mnie": Taką puentą kończy się rozdział w pierwszym wydaniu. Do pani d'Estissac pisze w dedykacji najpierw tak: „Jest to książka o dzikim i pomylonym zamierzeniu", ale w wydaniu pośmiertnym (z 1595 r.) znajdziemy znamienny, pełen dumy dodatek: „jedyna na świecie w swoim rodzaju". Ale do tego jeszcze daleko. Jesteśmy na razie u początków księgi. Jeszcze jest nie uformowana — jest tu i impresja, i zapis anegdoty, polemika, trochę dziennik, trochę autoterapia. Krystalizuje się świadomość nowej formy. W bardzo błyskotliwej konstatacji profesor Friedrich stwierdza, że luźny szkic pozwala Mon-taigne'owi łączyć cechy dwóch najbardziej rozpowszechnionych naówczas form: ,z listu przejmuje subiektywizm, z dialogu naświetlenie przedmiotu z przeciwstawnych punktów widzenia. Ale — „do diaska 194 z elokwencją, która budzi podziw dla .siebie samej, nie dla rzeczy!" (I, 360) Dla człowieka w wieży „rzecz" jest najważniejsza. O czym dzisiaj? O kłamstwie. Zaczyna z daleka: on sam kłamcą być nie może, bo ma kiepską pamięć, zapomni, co nakłamał, musi mówić prawdę. Ale ma to dobrą stronę, bo dzięki tej wadzie wyzbył się ambicji. „Dalej, mowa moja przez to jest zwięźlejsza; zazwyczaj bowiem spichlerz pamięci hojniej bywa zaopatrzony w treść niż spichrz własnego dowcipu". Dygresja, którą doda przed śmiercią, przywodzi na myśl Prousta: „Zwłaszcza niebezpieczni są starcy, którym została pamięć rzeczy dawnych, stracili zaś pamięć stokrotnego ich powtarzania" (I, 85). Brak pamięci ma swoje uroki: dzięki niemu łatwiej zapomina doznanych uraz; „miejsca, które oglądam powtórnie, i książki, które odczytuję, mają dla mnie świeży urok". Na razie wystarczy mu sama analiza mechanizmu kłamstwa, ale po latach wróci do tego rozdziału, by napiętnować kłamstwo bardzo ostro. „W istocie łgarstwo jest to szkaradna przywara. Toć jesteśmy ludźmi i stykamy się jedni z drugimi jeno za pomocą słowa. Gdybyśmy znali całą ohydę i wagę kłamstwa, ścigalibyśmy je ogniem, z większą słusznością niż inne zbrodnie". Czyżby mu dopiekło? Plotki, obmowy, oszczerstwa? Właśnie kłamstwo każe tępić u dzieci „w samym początku i pierwszym wzroście". Tekst, który mamy przed sobą, robi wrażenie jednolite, ale naprawdę składa się z rozmaitych warstw: z dopisków, wzmocnień, ale nigdy, albo prawie nigdy, z zastrzeżeń. Zawsze ten sam sprzeciw, ten sam wstręt. Atak się rozszerza. Początkowo szło tylko o łgarstwo, o sam jego mechanizm, o to, co popycha człowieka do Mówienia nieprawdy; potem' idzie już o kłamstwo, które jest w powietrzu, o te „czasy tak zepsute". „Pierwszy znak skażenia obyczajów to wygnanie prawdy" (II, 439). „Nasza dzisiejsza prawda to nie to, co jest, 195 ale to, co się wmawia drugiemu". Stwierdza, że „najwyższą zniewagą, jaką można nam wyrządzić słowem, to zadać łgarstwo". Nie bez powodu. „Czyżby to było stąd, iż ów zarzut zda się obejmować i tchórzostwo, i nikczemność serca?" ,Cóż, modna jest obecnie cnota obłudy i udania, ale on raczej pozwoliłby, aby sprawy jego poszły na złamanie karku, niż aby miał się do tego nagiąć. „Obyczaj to tchórza i służalca przebierać się i kryć pod maską i nie śmieć się ukazać takim, jakim jest" (11,415). Dalecy jesteśmy od „szlachetnej stoicznej bezczułości" i od tego wyspekulowanego wędzidła, jakie autorytety antyczne nakładały na zwykłe ludzkie oburzenie. Kiedy człowieka w wieży poniesie temperament, mówi od siebie obrazowo, soczyście i wprost do nas. Po latach, przeglądając ten tekst, zreflektuje się, że może jest nazbyt zasadniczy, trochę nieludzki, i doda do manuskryptu bordoskiego: „Nie trzeba zawsze mówić wszystkiego, to byłoby głupstwo; ale to, co się mówi, trzeba, by było zgodne z tym, co się myśli: inaczej jest to ndegodziwość". I głupota. „Kto jest zdrajcą wobec prawdy, jest nim także wobec kłamstwa". On sam nie zna takiej korzyści, dla której by sobie pozwolił skłamać. Raczej wolałby pójść na galery. Nawet na arenie politycznej kłamstwo i przeniewier-stwo przynoszą tylko krótkotrwałe korzyści. Następujący tekst wygląda na bezpośrednią polemikę z Księciem Machiavellego: „Ci, którzy za naszych czasów ustalając obowiązki władcy, zważali jeno korzyści jego interesów i stawiali je przed troską o wiarę i sumienie, mogliby z pożytkiem być doradcami księcia, gdyby trafunkiem znalazł się w położeniu pozwalającym na zawsze utrwalić fortunę jednym uchybieniem i zdeptaniem słowa. Ale tak się rzeczy nie dzieją: nie jeden raz zjawia się człowiek na targu". Słyszymy go, jak rozprawia o tym na zamku w Montaigne z przyszłym 196 Henrykiem IV, widzimy, jak gestykuluje — niech inni opisują polana trzaskające w kominku, zapach pieczeni, brzęk szklanic — my wolimy wyobrazić sobie wymianę myśli tych dwóch, młodego księcia i schorowanego myśliciela, ten pierwszy zasłuchany, ten drugi rozgorączkowany, choć pełen dobrej woli i szacunku. Najjaśniejszy Panie — mógł powiedzieć — ten zysk, jaki kusi władców („a prawie zawsze chodzi tu o zysk, jak przy każdej w ogóle zbrodni" — zaznacza były sędzia), „otóż ten pierwszy zysk przynosi w następstwie nieskończone szkody, stawiając tego władcę poza wszelkie stosunki i poza wszelką możność negocjowania przez wspomnienie tej nieuczciwości" (II, 417). Prawda i kłamstwo, mit i rzeczywistość, krążenie fałszywych legend, dobroczynność nieprawdy, konieczność upiększającego kłamstwa — nasz wiek przelał morze atramentu na ten temat, daleko odbiegliśmy od zasadniczości Montaigne'a. Ileż wystawiono wesołych, czasem cynicznych, najczęściej przeraźliwie prawdziwych komedii o tym, jak kłamstwo ratuje, uzdrawia, Wzbogaca, uduchawia! „Kłamstwo jest najpotrzebniejszym narzędziem instynktu samozachowawczego — powie Marcel Proust analizując wybiegi niewiernej dziewczyny. — I to kłamstwo chcielibyśmy wygnać z życia istoty, którą kochamy, to kłamstwo szpiegujemy, węszymy, tępimy wszędzie".* „Okłamujemy przez całe życie — stwierdzi w następnym tomie — nawet, przede wszystkim, a może tylko tych, co nas kochają. Albowiem jedynie te osoby budzą w nas obawę o naszą przyjemność i pragnienie szacunku z ich strony".** Szczerość byłaby oznaką obojętności. Montaigne'a stać było na taką myśl — nie zawsze odmawiał „szalbierstwu" roli w naszym życiu, czasem także pozytyw- * Marcel Proust Uwięziona, przeł. Tadeusz Boy-Żeleński. ** Marcel Proust Nie ma Albertyny, przeł. Maciej Zurowski. 197 nej — ale wolał w tym przedmiocie, rzadki wypadek być bezkompromisowy. Porozmawiajmy o przepowiedniach. Jak o tym wiemy, wszyscy się nimi zajmują. Melanchthon upatruje w astrologii dowód doskonałości Boga. Sceptyk naszego stulecia ma na to, rzecz proista, odmienny pogląd; „Pewna wrogość do chrześcijaństwa [...] doprowadziła do wskrzeszenia astrologii, którą Kościół potępił jako stojącą na gruncie fizycznego determinizmu. Bunt przeciwko chrześcijaństwu łączył się z przesądem w tej samej mierze, co z nauką..."* To bardzo efektowne — ale podziały nie przebiegały tak prosto: świadectwa współczesne przekazują nam wiadomości, że wróżbiarstwem, astrologią, wywoływaniem duchów pasjonowali się księża, biskupi i papieże, arcychrześci-jańscy królowie Francji i książęta Ferrary. Montaigne, w swoim sceptycyzmie wobec wróżbiarstwa, jest w zgodzie z oficjalną „linią" Kościoła i zarazem samotny w swoim stuleciu, jest bardziej chrześcijaninem niż inni, ale też dziedzicem sceptycyzmu pogańskiego: argumentując przywołuje na pomoc elitę antyczną, Cycerona przede wszystkim. I co z takim robić! Cenzor watykański nie zauważył — nie był widać dość czujny — że zdanie, iż „przepowiednie zaczęły tracić na powadze na dobry czas przed przybyciem Jezusa Chrystusa" (I, 92), brzmi niepokojąco: przecież to sam Chrystus był zapowiedziany w Piśmie! Także do tego rozdziału wraca Montaigne z uporem, znajduje nowe argumenty, pogłębia i rozszerza wywód. Mędrzec rozumie, jakie są powody ucieczki do zabobonów, widział na własne oczy, „iż w czasach publicznych nieszczęść i zamieszek ludzie zaskoczeni obrotem swych losów starają się, jak przy wszystkich zabobonach, doszukiwać w niebie przyczyn * Bertrand Russell, Szkice sceptyczne, przeł. Amelia Kur-landzka. 198 i dawnych wróżb owego nieszczęścia". Inaczej o tym myśli niż Russell... Tylko pozornie sprzeczny z tym iesł rozdział JaJco szaleństwem jest wyrok o prawdzie i fałszu zdawać na sąd naszego rozumu. W istocie idzie o to samo: rzeczy są niepoznawalne. Nie należy uważać za bajdy wszystkiego, czego się nie rozumie. Tajemnica otacza nas 'zewsząd: „to raczej przyzwyczajenie niż wiedza nasza odejmuje im cudowność". Deklaruje się przy okazji za katolicyzmem. Ale właśnie dlatego, że tyle „sprzeczności zachodzi w sa-mychże naszych sądach! Ile rzeczy mieliśmy wczoraj za święte niby artykuły wiary, które dziś uważamy za baśnie!" (I, 276). Człowiek w wieży, pobudzony lekturą, skacze z tematu na temat. To pisze o stałości ducha (siła hartu nie objawia się w tym, aby nie bać się klęsk, lecz aby umieć je znosić), to o ceremonii spotkania się królów. A oto — po raz pierwszy u niego — długa rozprawa o bólu i śmierci: Iż poczucie dobrego i złego zależy w znacznej mierze od naszego w tym mniemania. Zaczyna się od Epikteta, ale objawia się też zaraz Montaigne — nasz przyjaciel Montaigne, który chce tę Epiktetową prawdę upowszechnić, a to „dla ulżenia nędznej ludzkiej kondycji". Odtąd nie powinniśmy zapominać o tej stronie pisarstwa pana z Montaigne. Na podstawie też tego tekstu można prześledzić, jak rozszerzał, uzupełniał i podkreślał swoją myśl. To do tego rozdziału doda zdanie, że stracił „dwoje albo troje dziatek", potem zaś dzieje swojego kompleksu szkatułki. Ale żadne dodatki nie sprawią tego, by ten traktat nie wydawał riam się nieco zbyt łatwy. Zaważył tu punkt wyjścia: kiedy Montaigne do niego przystępuje, nie jest jeszcze ani 'stary, ani chory. Nie jest zagrożony. Podobnie jak kiedy pisze Jako filozofować znaczy uczyć sią umierać, uchodzący za jeden z najwcześniejszych esejów (z 15 marca 199 1572). Z tego też okresu pochodzi kusy rozdziałek Jako nie trzeba sądzić naszej doli aż po śmierci. Przejawy odwagi, strachu, tchórzostwa nigdy nie przestaną go interesować. Chce, aby czynić „różnicę między błędami pochodzącymi z naszej słabości a tymi, które pochodzą ze złej woli" (I, 129) i broni tych pierwszych tłumacząc je naturą. Żaden sąd wojskowy na to się nie zgodzi! Wielu ludzi, powiada, było zdania, że można „brać z nas rachunek jeno za to, co czynimy wbrew sumieniu, na tym prawidle wspiera się mniemanie owych, którzy potępiają karanie śmiercią heretyków i niedowiarków". Trudno delikatniej wypowiedzieć się zarówno przeciw karze śmierci, jak i w obronie heretyków (postępują zgodnie z sumieniem). Widać teraz, ile ów piekielnie inteligentny szlachcic ma w swojej bibliotece na wieży do powiedzenia od siebie i do czego służą mu autorowie starożytni. Po roku 1588 doda do strachów, w jakich żyją ludzie, „pójście na wygnanie", co pozwala mam lepiej wniknąć w rozterki ówczesnego świata i, po prawdzie, przybliża go mieszkańcom stulecia bezdomnych. Jedną stronicę liczy rozdział Korzyść jednego jest szkodą drugiego. Ten cudzy kawałek — reprodukcja z Seneki — jest płaski w swej jednostronności i tylko to usprawiedliwia Montaigne'a, że nie on go wymyślił. Gdyby naprawdę podzielał przesłanie tytułowe, rozpisałby się na jego temat szerzej. Czemu jednak tego nie wyrzucił? Otóż uznał, być może, że w pstrej mozaice życia nie powinno zabraknąć i takiego kamyczka; nie nazbyt barwny i błyskotliwy, prawda, ale zdarza się i tak, pomyślał, ludzie nieraz o tym rozprawiają przy szklanicy, nie wynośmy się ponad nich, niechże i ta karczemna mądrość (choć rodem z Seneki) będzie tu uwzględniona. Za to jest sobą Montaigne, kiedy pisze o potędze wyobraźni. Podobnie jak w rozdziale O zwyczaju. 200 W obu esejach Montaigne wykrywa to, co zbliża funkcjonowanie umysłu ludzkiego do mechanizmu. Użyjmy nie znanych mu słów „podświadomość" czy „uwarunkowanie" i znajdziemy się w kręgu psychologii nowoczesnej. Jest to samodzielny odskok od myśli starożytnej, która — zwraca na to uwagę Thibaudet— nie znała pojęcia reakcji mechanicznych w człowieku. Montaigne spostrzega nasze pokrewieństwo ze zwierzętami. (Kartezjusz, umysł matematyczny, uzna zwierzę za maszynę, nie uwzniośla go bowiem myśl). Jak potem Freud, tak mędrzec szesnastego wieku szczególną zwraca uwagę na przyzwyczajenia, które wnosi okres dzieciństwa. Mnóstwo tu fantazyjnych przykładów o rozmaitych obyczajach, najczęściej zaczerpniętych z różnych ówczesnych kompilatorów, którzy uwielbiali je zbierać. Ale wystarczy, żeby on sam zabrał głos, żeby podzielił się swoimi refleksjami (jakże skromnie: na zasadzie wtrętu), i co zdanie — to wspaniałość! „Cuda leżą w naszej nieświadomości spraw natury, a nie w samej tejże natury istocie. Oswojenie usypia jasność sądu. Barbarzyńcy nie są w niczym osobliwsi dla nas niż my dla nich ani też nie z większą słusznością". Zdania te mogą dla niektórych z nas brzmieć jak oklepanki, ponieważ zostały zbanalizowane w ciągu wieków, byle felietonista szermuje nimi jak swoimi — ale wszystko to kiedyś było odkryciem. „Wracam do rzeczy", mówi, czyli znów do wyliczania różnych osobliwości — z Plutarcha, z Herodota, kompilatorów. Raz na zawsze zdjąwszy z siebie odpowiedzialność za te przekazy („...podaję je na wiarę tych, z których je czerpię. Rozważania są moje własne i wspierają się na racjach rozumu, a nie doświadczenia" — wyjaśni w wydaniu 1588 roku), przytacza jako przykład siły zwyczaju... „rzeczpospolitą samych kobiet". „Bardziej ze zwyczaju niż z natury 201 samcy parzą się z samcami". Ponieważ wciąż tlą się przypuszczenia, że przyjaźń ze Stefanem de La Boćtie . mogła mieć charakter homoseksualny, warto przy okazji przypomnieć jeszcze inne miejsce, w którym Montaigne zabiera głos na temat „parzenia się samców z samcami": w rozdziale O przyjaźni właśnie. Jakby chcąc utrącić plotki, powiada, że owa „grecka swawola" nie może mieć wiele wspólnego z przyjaźnią, ponieważ wymaga „koniecznej nierówności wieku i usług między kochankami", co uniemożliwia „ową doskonałą łączność i harmonię, jakiej tu żądamy". A cóż to za zuchwałość — po której poznajemy mędrca — twierdzić, że unika się kazirodztwa bardziej na skutek panującego obyczaju i związanej z nim propagandy („kto żyw zohydzał je w szpetnych przypowieściach" — (I, 190)) niż w wyniku praw naturalnych! „Nauczyciele nasi", czyli filozofowie, prześlizgują się koło tego trudnego i niezwykle drastycznego tematu. Albo puszą się powagą obyczaju, albo — jak Chryzyp — lekceważą zagadnienie. Montaigne mógłby dodać, że Biblia ma do tego stosunek wzruszająco prosty: jak trzeba, to trzeba — i oto Lot za-pładnia swe córki bez szkodliwych następstw dla potomstwa i bez wyrzutów ze strony Elohim. Wszystko może służyć do krytyki przyzwyczajeń, którym podlegamy. Na przykład nasze ubiory. A było co krytykować! „Ileż tu dziwactw i osobliwości!" Niemniej, nie zaleca wierzgania. Można się poddać przyjętym zwyczajom i formom, co innego jest ważne: „Niechaj mędrzec zwolni duszę od ucisku i dzierży ją wolną i zdatną do swobodnego sądu a rzeczach". Czy można utrzymać niezależność umysłu równocześnie okazując zależność w uczynkach, czy w takim układzie uczynki nie skorumpują ducha — trudno na to odpowiedzieć w sposób zdecydowany, chyba zależy 202 to od odporności psychicznej w każdym poszczególnym przypadku. Każda epoka ma swoje własne „pranie mózgów", nie zawsze musi w tym uczestniczyć policja, nie zawsze potrzebne są trybunały i stosy, wystarczy ogólny konformizm, presja kołtuńskiej opinii, by uzyskać całkowitą jednomyślność, jak to się stało w Polsce pierwszej połowy XVIII wieku. To nie Montaigne pierwszy wprowadził dobrego i mądrego dzikusa do rozważań europejskich — uczynił to Erazm z Rotterdamu, kiedy broniąc praw kobiet powołał się na społeczności dzikich, w których za cudzołóstwo karze się wyłącznie mężczyznę. Ale Montaigne pierwszy utożsamił dzikich z „naturą", którą opuściliśmy, a która, jak utrzymywał, „prowadziła nas tak szczęśliwie i pewnie". Radca Montaigne zawsze był zafascynowany nowo odkrytymi ludami; pamiętał, że La Bośtie zastanawiał się, czy nie wybrać się w wielką podróż, on sam zapewne też był bliski tej myśli. Do końca swoich dni połyka sprawozdania z podróży, „Historię Indiów" Gomary i wszystkie te dzieła, które tak pracowicie wyśledził Pierre Yilley. Psycholog i etnograf utajony, wyczuwał, że te ludy stanowią pole obserwacyjne i zarazem szansę dla ludzkości, laboratorium doświadczalne i zmaterializowaną krainę nieznaną, która oby była urzeczywistnioną krainą utopii. Żałuje tylko, że tyle na ten temat wypisano łgarstw. „Chciałbym, aby każdy pisał o tym, co wie, i tyle, co wie, nie tylko w tej rzeczy, ale i w innych" (I, 305). „Jestem zajadłym wrogiem wszelkiego fałszerstwa" (I, 361) — zadeklaruje się w innym miejscu. Byłby przeciw biografiom ubarwionym czy reportażom w stylu Wańkowicza, który wyznawał pogląd, że jest uprawniony do łączenia kilku postaci w jedną, by uzyskać jej większą wyrazistość czy też typowość. Montaigne ma do zarzucenia opowiadaczom, że patrzą zawsze tylko przez nasze okulary: u nas 203 „jest zawsze najlepsza wiara i doskonały obyczai w każdej rzeczy" — drwi. Więc tamci są dzicy? Chyba tak „jak dzikimi nazywamy owoce, które natura wydała z siebie i naturalnego rozwoju". „Sztuka" i „nasze wymysły" zdusiły naturę. Słynny rozdział XXXI ks. pierwszej — O kanibalach — jest chyba pierwszym w dziejach wystąpieniem w obronie „naturalnego środowiska". I jest ciągłą polemiką ze współczesnością. O tej straszliwej współczesności, która otaczała zamek w Montaigne, nie wolno zapominać, kiedy się czyta tę pochwałę dzikich. Zresztą, sam Montaigne nie pozwoli nam o niej zapomnieć. Żal mu, że Likurg i Platon nie znali owych ludów, przewyższają one bowiem wszystko, co sobie wymarzyli. „Jest to naród, powiedziałbym Platonowi, w którym nie ma żadnego handlu, żadnej znajomości nauk, cyfr, żadnej nazwy urzędnika ani politycznej władzy, żadnej służebności, bogactwa ani ubóstwa, żadnych kontraktów, dziedziczenia, działów, żadnych zajęć jak jeno wywczasy, żadnego poszanowania krewieństwa prócz wspólnoty plemienia, żadnej odzieży, żadnego rolnictwa, metalu, użytku wina ani zboża. Słowa nawet, które by oznaczały kłamstwo, zdradę, obłudę, skąpstwo, zazdrość, potwarz, przebaczenie, są tym nie znane". Mówiąc o ludożerstwie, zwraca uwagę, że w końcu dotyczy to ludzi nieżywych, podczas gdy my rozdzieramy ciało jeszcze pełne czucia i pieczemy je na wolnym ogniu — i to „pod sztandarem pobożności i religii". Prawda, że i oni toczą wojny, i to bardzo krwa^ we, ale są one „na wskroś szlachetne i wspaniałe i w piękności swej znajdują tyle usprawiedliwienia, ile go może znaleźć ta ludzka choroba". Podkreśla tych wojen element ludyczny: grę i współzawodnictwo. Montaigne widzi w swoich dzikich prawdziwych rycerzy i agitując za 'nimi staje się obrońcą 204 ethosu rycerskiego. „Prawdziwe zwycięstwo polega na walce, nie na korzyści; honor rycerski domaga się bicia, a nie pobicia" — wojny dzikich Montaigne traktuje tak, jakby to były regaty wioślarskie i wcielały najszczytniejsze hasła olimpijskie. Tego właśnie rodzaju sformułowania należy sytuować w czasie, przy nich to należy pamiętać o toczącej się właśnie wojnie domowej — okrutnej, podstępnej, bardzo mało rycerskiej. „Możemy ich tedy nazywać barbarzyńcami w odniesieniu do prawideł rozumu, ale nie w odniesieniu do nas, którzy przewyższamy ich we wszelakim barbarzyństwie". I jeszcze: „Zaiste, albo oni są dzicy do gruntu, albo my: tak wielka jest przepaść pomiędzy ich a naszym kształtem życia". Chorób, rzecz prosta, też nie znają. I oto intelektualista, miłośnik poezji, książek, pióra, któremu każdy zapał miarkuje wrodzony sceptycyzm, nie chce pamiętać, że to życie naturalne może być diablo smutne. Jak tego dowiodło odkrycie na Filipinach plemienia Tasadajów żyjącego po dziś w epoce kamiennej. Montaigne u swoich dzikich dopatruje się ciągłej radości, mądrości życiowej, rozsądku. Logika przejawia się i w wielożeństwie, w tym, że kobiety „zabiegają pilnie, aby mieć co najwięcej towarzyszek łożnicy, ile że jest to świadectwem cnót ich męża". Po latach zreflektuje się i doda: „Nasze damy będą się cudować! Nie ma w tym cudu". I Montaigne przypomina, że pramatki biblijne stręczyły swoim mężom płodne służebnice. Rzadko odwołuje się do świadectwa Biblii — dla swoich pupilków z nowo odkrytych ziem gotów jest i na to. Więc czyści, cnotliwi, bohaterscy, rozsądni. „Ale cóż, kiedy nie noszą pludrów!" Rozdział O kanibalach zrobił wspaniałą karierę, owocował jak żaden inny. „Ten rozdział zawiera całego Diderota i Rousseau — powie Thibaudet — z większym taktem i umiarem". Diderot posłuży się 18 — Ja, Michał... 205 nim dla podważenia przesądów obyczajowych, będzie to dlań odskocznia dla inteligentnych paradoksów Rousseau, sam niezły dzikus, chociaż bynajmniej nie niewinny, będzie usiłował przekonać towarzystwo —. i po części mu się to uda — że wystarczy „wrócić do natury", by człowiek człowiekowi został bratem. Nigdy już nie zniknie, aż po nasze czasy, fascynacja dobrym dzikusem, nieskażonym dzieckiem natury, szlachetnym prostaczkiem, czy nawet zwykłym chamem, rzekomo od nas wszystkich mądrzejszym. Czasem będzie to tak zwana „mądrość Wschodu", przepastne głębie hindusko-buddyjsko-konfucjańskie, czasem prostota burłacka, żywiołowość jesieninowska. Zawsze jest to marzenie o lepszym i sprawiedliwszym człowieku. „Dla krytyków dzisiejszego społeczeństwa amerykańskiego — napisze w latach trzydziestych naszego wieku Aldous Huxley — Indianie meksykańscy spełniają rolę zastrzeżoną przez Woltera i jego współczesnych dla Chińczyków i Persów: rolę obcego kija do bicia domowych szkodników. Ale podczas gdy Wol-terowi nie śniło się nawet odwiedzać Pekinu i zada-walniał się używaniem swoich Chińczyków jako bezcielesnych symbolów mądrości [...], Amerykanie współcześni naprawdę wsiadają do pociągu lub do samolotu i zrobiwszy turystyczną przejażdżkę ośmielają się zapewniać, że ich Szlachetni Dzicy są prawdziwymi Indianami z Meksyku". * Jakże nie wspomnieć; chociaż jest to rzecz znana, że rozdział O kanibalach czytał z uwagą Szekspir! I że spożytkował go w Burzy. Gonzalo w akcie 2-gim (scena 1-sza) zapowiadając, co by zrobił, gdyby był władcą wyspy, wygłasza jako swój program — niemal słowo w słowo — to, co Montaigne chciał powiedzieć Platonowi, o ludach z nowo odkrytych lądów, a co cytowaliśmy wyżej. Ale Szekspir relacjonuje to wszy-* Nad Zatoką Meksykańską, przeł. Stanisława Kuszelewska. 206 stko w sposób bynajmniej niejednoznaczny, aprobata pomieszana jest z bolesną świadomością, że program jest zbyt piąkny, aby był prawdziwy. Kiedy Gonzalo mówi: „Żadnego władztwa" — Sebastian trzeźwo przypomina: „A chciał sam być królem". Kiedy Gonzalo zapowiada, że „błogim tym rządem zaćmiłbym wiek złoty", król Alonzo przerywa mu: „proszę cię, przestań, prawisz mi o niczym". * Marzenie wybucha na chwilę — i Szekspir zaraz je sprowadza do rzeczywistości: pora na ziemię, „prawisz mi o niczym". Szkoda. Przekład Prób wyszedł w Anglii w r. 1603, Burzą pisał Szekspir w r. 1610. Ale możliwe, że autor Hamleta, Króla Leara, Henryka IV i Henryka V, w których można dostrzec motywy montaigne'owskie, czytał Próby jeszcze przedtem we francuskim oryginale. Że ten język nie był mu obcy, świadczy właśnie Henryk V. Wspomina się o tym, że temat do Cymbelina zaczerpnął Szekspir z francuskiego tłumaczenia Boc-caccia. Na rozdziale O kanibalach nie skończyły się rozmyślania o ludach zza oceanu. Montaigne wróci do nich kilkakrotnie. W Apologii Rajmunda Sebond posłużą mu one do pognębienia naszej ludzkiej dumy — nie mamy się czego wynosić ponad zwierzęta. Ale równocześnie łatwo spostrzec, że widzi w owych prymitywnych ludach naszych braci, nie istnieje dla niego zagadnienie — bardzo wówczas modne — czy Chrystus na krzyżu ich także zbawił. Przez Michała z Montaigne przemawia po raz pierwszy — i na długie lata jest to głos niemal odosobniony — kompleks winy białego człowieka. „Był to świat-dziecko". Cóżeśmy mu dali? Zarazę, w pierwszym rzędzie. „Sprzedaliśmy mu bardzo drogo nasze mniemania i sztuki". „Nic nam nie ustępowali co do naturalnej bystrości i dorzecz-* William Szekspir, Burza, przeł. Józef Paszkowski. 18* 207 ności umysłu", a na pewno byli szczersi, sprawiedliwsi, lepsi, ufniejsi. „Zgubili się tą przewagą — biada Montaigne — zaprzedali, i zdradzili sami siebie!" (III, 165). W innym miejscu pisząc o narodach „nowych In-diów" wtrąca gniewny nawias: „nie ma co zaznaczać ich imienia, już nie istnieją; aż do zupełnego zniweczenia nazwisk i śladu dawnych siedzib posunięto się w okrucieństwie podboju, niesłychanym zaiste i bezprzykładnym!" Strąca z cokołu pomniki łatwych bohaterów, wskazuje na przewagę techniczną zdobywców — i tym samym psychologiczną. „Odejmcie, powiadam, zdobywcom tę przewagę, a odejmiecie im wszelką sposobność do zwycięstw" (II, 441). Nie usiłuje ukryć swojego sentymentu dla tych ludów, „nieczuły mędrzec" jest wyraźnie poruszony ich losem, losem ludów prawdziwych, a nie wyobrażonych i wyidealizowanych. Żałuje, że ten podbój nie przypadł na czasy starych Greków i Rzymian — byli ponoć bardziej tolerancyjni i wielkoduszni niż jego współcześni. „Dusze ich tak świeże, tak zgłodniałe nauki, obdarzone po największej części tak pięknymi naturalnymi zaczątkami" (II, 167). Prawdziwe treny: „Tyle starych ras, tyle narodów wytraconych..." Ach, jak tu nie biadać, władcy zawsze mordowali bez skrupułów — i tylko czuły, samotny pożeracz poezji płakał w swojej wieży nad losem nie znanych ludzi z drugiej półkuli. Intelektualista, czyż mógł zrozumieć potrzeby racji stanu? Nie wiedział, co to konieczność dziejowa! Serce mu się krwawiło, podczas gdy arcy-chrześcijański król i cesarz posyłał swoich zbirów po złoto. „Handlarskie to zwycięstwa!" — woła. Boy w swoim przekładzie pogłębił jeszcze ten żal, któremu widać mocno sprzyjał, w oryginale jest Mechaniąues victoiresl l w innym miejscu nasz tłumacz ingerował odgadując intencje autora Prób. Mowa jest o opraw- 208 ach króla Meksyku: „Czyż litość zrodziła się kiedy T(tych) duszach ta k barbarzyńskie h...?» Epi-Jgt „tak barbarzyńskich" dodał Boy, opuszczając zai- on kończy swoje treny z satysfakcją: Bóg qDrawiedliwie dopuścił, iż owe wielkie łupy pochłonęło morze w czas przewozu..." Wróg białego człowie- ka... Rozdział czternasty NA KONIU Światem rządzą rozdokazywani chłopcy. Cóż dziw-L nego, że rządy rozumieją jako bitkę i pogoń za przyjemnościami! Na początku XVI wieku obejmują władzę trzej młodzieniaszkowie: Franciszek I, Henryk VIII i Karol V. Pod Calais ci smarkacze w koronach — Francuz i Anglik — próbują, kto kogo położy na łopatki. Ten trzeci, cesarz Karol V, w r. 1556, kiedy zestarzał się, kiedy wszystko zawiodło — abdykował. Ustąpił w wieku, w którym w naszych czasach kandydat na prezydenta mówi o sobie, że wniesie „zastrzyk młodej krwi". Powiadają, że po Nocy Św. Bartłomieja książęta zachowywali się w Luwrze lekkomyślnie i nieprzystojnie: jeszcze nie obmyto posadzek z krwi, jeszcze nie przebrzmiały krzyki i westchnienia konających, a oni — Karol IX, książę Henryk d'Anjou i Henryk z Nawarry — oddają się zabawie i wszeteczeństwu. Mają odpowiednio lat dwadzieścia dwa, dwadziedzieścia jeden i dziewiętnaście, ich majestatyczna powaga jest grą, ich witalizm i żądza użycia są prawdziwe. Dostają korony w spadku, nie przygotowani, zepsuci, rozbrykani — chuligani obdarzeni władzą. Ilu z nich nigdy nie dojrzeje! Prawda, że i rządzenie jest mniej skomplikowane niż w naszych czasach. Polityka gospodarcza ogranicza się do pogoni za złotem, popierania miejscowych wyrobów, do podboju ziem, a najlepiej portów. Król powinien sam doka- 210 zać swej bitności, sprawność fizyczna pomoże mu przetrwać. Dla autorów Biblii jest to oczywiste: Sam-son, Saul, Dawid są siłaczami lub mistrzami walki. Ale i Karol Wielki był najsilniejszy między swoimi rycerzami, najpierw zdobył sobie autorytet sprawnością miecza, potem udowodnił, że jest także niezwykłym władcą. Kroniki hiszpańskie odnotowują w X wieku wypadek pozbawienia władcy tronu dlatego, że był nazbyt otyły. Był to król Leonu Sanczo, zwany też Grubym. Przepędzony przez szlachtę, Sanczo udał się do Kordoby, gdzie zajął się jego otyłością słynny lekarz żydowski — no i działacz polityczny — Hasdai ben Szaprut. Doprowadzony kuracją do stanu, w którym mógł znowu dosiąść konia, król Sanczo wrócił do Leonu i odzyskał tron (959 r.). * Była to z pewnością najbardziej owocna kuracja odchudzająca w historii i powinna stać się przedmiotem zainteresowania specjalistów. W roku 1574 Michał z Montaigne dosiada konia i wraz z pospolitym ruszeniem szlacheckim udaje się do diuka de Montpensier, do armii, która ma odbić u hugenotów twierdzę Fontenay-le-Comte. Była to na wpół podróż wojskowa, a na wpół misja parlamentarna, na prośbę pana de Montferrand, gubernatora Bordeaux, zaniepokojonego niesnaskami w łonie armii perygordzkiej: pp. de Limeuil i de Bourdeille (brat Brantóme'a) wydzierali sobie z rąk dowództwo. Przypuszcza się, że Montaigne wziął stronę p. de Limeuil, sądząc po nienawiści, jaką autora Prób ścigał Bran-tóme. Do walnej bitwy z hugenotami na szczęście nie dochodzi, dowódca protestancki Franciszek de La Noue (którego Montaigne wymieni między największymi ludźmi swojego czasu) uchyla się od niej. Montpensier wysyła wyrwanego z samotności myśliciela do * Will Durant, The Story of Civilisation. 211 Bordeaux z rodzajem orędzia. Raz jeszcze zabiera Montaigne głos w Parlamencie, ale tym razem jako ktoś z zewnątrz, wysłannik dowódcy wojsk królewskich, nawołuje do opatrzenia murów, uzbrojenia i czujności. Jest możliwość angielskiego desantu... Cztery lata temu, kiedy był urzędnikiem znajdował się w tym samym Parlamencie na niskim szczeblu hierarchii — i oto teraz ci sami ludzie wyrażają mu oficjalnie wdzięczność za przysługi, „które oddał miastu podczas rzeczonej podróży", wysławiając zarazem . jego „chwalebne cnoty", a także to, iż był ongiś jednym z ich grona. „Jestem żołnierz i Gaskończyk" — napisze Montaigne. Żołnierz! Po dwóch niemrawych oblężeniach... Po śmierci Michała pani Montaigne każe go wyobrazić na grobowcu leżącego w rycerskiej zbroi — nie wiadomo, czy na jego życzenie, czy też tylko je odgadła. Byle nie z piórem w ręku. „Jestem żołnierz" — znaczyło w ustach Montaigne'a tyle, co „jestem szlachcic", co teoretycznie zobowiązywało do trzech miesięcy służby wojskowej w roku. Ale w praktyce i wówczas wojna była zajęciem dla profesjonalistów, może jeszcze bardziej niż dziś. Kim były „pierwsze szable Rzeczypospolitej"? Kadrą narodową, zawodowcami pierwszej klasy. Postacie Sienkiewicza tną sprawnie — jak mistrzowie, jak chirurdzy czy rzeźnicy, zależnie od zabarwienia uczuciowego, jakim obdarza ich autor. Czy można sobie wyobrazić walkę mistrza pięści z pierwszym lepszym, który pali się do bitki? Ten tłum szlachty, chociaż odebrał jakieś tam przygotowanie, nie mógł się równać z ludźmi, którzy zabijali zawodowo. Montaigne ma czterdzieści jeden lat, kiedy udaje się do obozu diuka de Montpensier. Nigdy nie był osiłkiem, nie miał za sobą ćwiczeń fizycznych, wiadomo, że lubił jeździć konno. Ale to mało — dla wojaczki. 212 Żołnierka to i dziś nie zajęcie dla starszych panów, a cóż dopiero wówczas! A Montaigne w tym czasie pisze o sobie jako o starcu, trzydzieści pięć lat ustala jako granicę dokonań, po której następuje już tylko upadek. Kreuje się na starca, niewątpliwie — i to chyba po to, jak domyślają się komentatorzy, żeby móc o starości rozprawiać we własnym imieniu. Jeszcze nie choruje na ten przeklęty kamień, ale w kościach już łupie. W bibliotece na wieży piętrzą się stronice, które wykazują chwiejność naszych sądów i pozorność naszych doświadczeń. Jako często płaczemy i śmiejemy się z tych samych powodów. O niepewności naszego sądu. O czczości słów. O niestałości naszych postępków. „Nie dostrzegam całości w niczym" — pisze (I, 418). Każda rzecz ma „sto członów i sto obliczów". Rzeczy mogą istnieć obiektywnie, ale my i tak „przykrawamy, jak nam się podoba". I oto sceptyk dosiada konia, na pewno z własnej woli, i przybiera postać rycerza. Don Kiszot, kiedy rusza na swoją maniakalną wyprawę, ma lat pięćdziesiąt jeden. Czemu aż tyle? Cer-vantes miał za sobą życie awanturnicze, pełne przygód, był sam Don Kiszotem — owszem, ale w młodości. I to jest zgodne z powszechną prawdą, z rytmem życia. Także z tym, co się wie o niektórych inspiracjach Cervantesa. „Mówiono... o pewnym studencie z Salamanki, który pod wpływem książek rycerskich rzucił się ze szpadą przeciwko wyimaginowanym wieśniakom atakującym rycerza". (Z. Szmydtowa, Cer-vantes). Czemu Don Kiszot nie jest młodzieńcem? „Fakt, iż przydarzyło się to człowiekowi pięćdziesięcioletniemu — odpowiada Erich Auerbach w Mime-sis — wyjaśnić można w dziele Cervantesa jedynie przyczynami estetycznymi: a mianowicie pewną wizją komiczną, która musiała pojawić się w świadomości autora, w chwili gdy podjął on koncepcję swej powie- 213 T ści: wizją człowieka starszego, wysokiego, chudego, przystrojonego w rynsztunek nędzny i anachroniczny; przy tym zaś w tego rodzaju obrazie obok obłędu zaznaczyły się, również cechy ascetyczne oraz idealistyczne".* Bruno Frank komponuje w swojej powieści scenę, w której Cervantes spogląda w lustro i widzi swoją śmieszną, zniszczoną twarz- poszukiwacza szczęścia, łowcy urojeń, człowieka, który zmarnował życie. Ależ to jest moment wyleczenia! Cervantes jednak zaczyna przygody swojego bohatera w tym punkcie, w którym on sam urojenia zarzucił, by odnaleźć siebie i swoje dzieło. Jest to niby ostatnie zdanie z wielkiego cyklu Prousta: powieść skończona, można przystąpić do jej napisania. Ceryantes portretuje siebie z okresu, w którym powieść pisze, a nie z okresu swojej żołnierki. Popełnia „fałsz", ale właśnie dzięki niemu powstaje dzieło niezwykłe. Gdyby Don Kiszot był zapalczywym młodzieniaszkiem, wszystko byłoby zgodne z rytmem biologicznym, ale znikłoby szaleństwo i tragizm, śmieszność byłaby tylko śmieszna, nawet wesoła, a nie rozdzierająca. Te dwie księgi, tak różne — Próby i Don Kiszot — powstają w niewielkim odstępie czasu i obie odzwierciedlają najbardziej światły humanizm — twórczy, zgodny ze swoją nazwą: ludzki. Przypadek chciał, że ich autorowie mają wspólnego patrona, tutaj symbolicznego — jest nim św. Michał, opiekun rycerstwa. Żywot Montaigne'a jest nieciekawy, osiadły — nie równać mu się z malowniczością przeżyć Cervantesa. Niewiele w nim miejsc dramatycznych, choć wokół rozgrywają się tragedie ł rzadko kto umiera w swoim łóżku. Zadziwiające: Montaigne zna królów, diuków, kardynałów, marszałków, szlachtę, kupców, księżne, damy, kurtyzany — i ze wszystkimi jest dobrze, z ni- Erich Auerbach, Mimesis, przeł. Zbigniew Żabicki. 214 kim nie ma konfliktów. Jak u Prousta, w jego życiu przeważają nie wydarzenia (choć czternastoletni okres parlamentarny należałoby może do nich zaliczyć), lecz obserwacja i refleksja, wzmożone życie wewnętrzne. Po czym wszystko to będzie służyć księdze. Dramatyczny żywot Cervantesa też prowadzi ku księdze. („Jako różnymi drogami...") Włóczykij i więzień, jednoręki niewolnik, wieczny pechowiec Cervantes przy szklanicy wina prędko by się z możnym panem z Montaigne dogadał. Jeśli mit błędnego rycerza miał takie twarde życie, spowodowały to nie tylko księgi. Zarówno łowienie trofeów i przewag, jak i miłość idealna miały swoje ziemskie tło ł przyczyny. Małżeństwa zawierano między majętnościami, a nie osobami, i to stwarzało jakby dwie płaszczyzny egzystencji kobiecej; jedna była oficjalna, zgodna z rzeczywistością: zamek, ziemia, dzieci, które będą dziedziczyć; druga — uczuciowa: romans, czasem platoniczny, będący ozdobą szarego dnia, częściej chyba spełniony (do czego przychylają się ostatnio historycy). I dzisiaj można nieraz obserwować podobną podwójność egzystencji, chociaż w tak odmiennych realiach i w zmienionych proporcjach: wychodzi się za mąż za dyrektora, reżysera, mieszkanie, paszport służbowy. Albo za kogoś, kto zapewnia stabilizację, pobyt w wielkim mieście, nazwisko, chroni przed staropanieństwem. Ale to nie zaspokaja uczuć ani zmysłów. Więcej spotyka się dziś marzeń o ofiarnym rycerzu, niż chcielibyśmy przyznać. Zdarza się jednak i w średniowieczu, że kobieta jest niezależna materialnie i samodzielna myślowo — nie musi wtedy poddawać się niczyjej woli. Może pragnąć kogoś nadzwyczajnego na małżonka. Niech będzie ubogi, byle dzielny, urodziwy, wzniosły. Pani zamku ogłasza konkurs — szuka najdzielniejszego. Rycerze 215 rzucają się do walki. Nareszcie szansa dla uboższych! (Tak jak dziś szansą jest sport). Błędny rycerz walczy więc o awans materialny i społeczny — wraz z ręką pięknej pani. Jeśli nawet w rzeczywistości takiej szansy nigdy nie było, to i tak trubadurzy i truwerzy musieli ją wymyślić. Byli piewcami „dołów" rycerskich, którym nie upiększone życie przeznaczało brudne dziewki karczemne. Tak jak dla Cervantesa. Zdaje się, że on sam nie znał innych kobiet. Dulcynea była marzeniem młodzieniaszka, nigdy nie spełnionym — i ostatnim krzykiem duszy starego hidalga z La Man-czy. W szesnastym wieku ethos rycerski się załamuje. Przeklęta broń palna! Jeszcze Karol V dwukrotnie wyzywa na pojedynek Franciszka I, ale można to uznać za podszyty kabotynizmem gest polityczny. Jeszcze Henryk II usiłuje reaktywować turnieje i sam pada ofiarą swojej namiętności. Ale to nie odwróci biegu wydarzeń, podobnie jak kultywowanie wyścigów konnych nie wpływa na rozwój motoryzacji. Salwa z arkebuz będzie miała większe znaczenie od książęcych przebieranek. Ethos rycerski przemienia się w legendę, chroni się do awanturniczych romansów, którymi zaczytują się wszyscy — wszyscy prócz Mon-taigne'a — dwór i plebs (jeśli umie czytać; jeśli nie umie, pozna przygody błędnych rycerzy z opowieści jarmarcznych). Ale „non omnis moriar": duch rycerstwa zostanie przejęty przez korpusy oficerskie wieku pary i elektryczności, błędny rycerz odrodzi się w postaci „jeźdźca znikąd" w amerykańskich westernach, niektórzy widzą analogie do zakonów rycerskich w organizacji miejskich grup przestępczych, „mafia sycylijska — wskazuje Maria Ossowska w książce Ethos rycerski i jego odmiany — nazywała się w wieku XIX Societa degli uomini d'onore". Stowarzyszenie ludzi honoru. 216 Montaigne jakby to przyszłe rozdwojenie tradycji rycerskiej przewidział: jego stosunek do niej jest wyraźnie dwoisty. Wspiera wszystko, co jest obroną ojczyzny, koniecznością lub fachem — potępia wszystko, co jest próżnością, pogonią za sławą i zyskiem, przelewem krwi. To pierwsze czyni otwarcie. „Żaden rodzaj ćwiczeń w zwinności ciała albo robieniu bronią nie wydaje się nam naganny, jeśli służy ku obronie od grożących ciosów". On sam, jak wiadomo, zaniedbał tych ćwiczeń. Wypowiada się jako pedagog, teoretyk rzemiosła wojennego i ćwiczeń fizycznych, których okaże się entuzjastą niczym kibic sportowy. Rozdział O koniach podręcznych (jeden z najpierwej napisanych), który nam wydaje się raczej nieciekawy, nie był taki bynajmniej dla braci szlachty. Oto znawca! A także: jeden z naszych! Interesująca jest jednak i dla nas uwaga, że rycerz odpowiada życiem i czcią swoją za usposobienie konia — Sienkiewicz nigdy tego motywu nie wprowadzał, zajął się tym dopiero western lat ostatnich, w tradycyjnym koń był zawsze sojusznikiem cowboya, nigdy wrogiem. Charakterystyczna jest niechęć Montaigne'a do broni palnej'— „uważam tę broń za mało skuteczną i mam nadzieję, że kiedyś poniechamy jej użytku" (I, 404) — jest to niechęć człowieka, któremu zagraża Nieodgadnione, odpycha je od siebie, by pozostać na starym, znajomym gruncie. Co może nas tu jeszcze zainteresować, to relacja o armii Baja-zeta zaatakowanej przez rosyjskie mrozy. Napoleon nie miał chyba ze sobą Prób w Moskwie, ale Sten-dhal mógł je mieć, natrafić na ten ustęp i wzdrygnąć się... Tak się pasjonuje tą końską tematyką albo tak go do niej podniecają, że wciąż do tego rozdziału wraca i coś dorzuca. „Nie sądzę — czytamy w manuskrypcie przedśmiertnym — aby co do biegłości i gracji w używaniu konia, jakikolwiek naród nas przewyż- 19 — Ja, Michał... 217 szył". Przypomina się z Sienkiewicza owo sławne-Nie masz jazdy jako nasza! Montaigne w roli pana Zagłoby to trochę niespodzianka. Wojowniczy jest pan Montaigne na początku rozdziału O broni Partów — gromi tu „zniewieściałość naszej szlachty". Opowiada się przeciw pancerzowi_ więcej ginie z powodu tej zawady niż z braku ochrony. Jest wskazówka, że jego patriotyczną dumę zadrasnęły kpiny, na jakie w tej sprawie już Tacyt pozwalał sobie wobec Galów. Ale przewiduje wozy pancerne — chociaż nie wie, „czym te bastiony będzie sią wlec". Ten rozdział mógł za nim ustalić reputację znawcy i wojennika na schwał. Jeszcze tylko musi udać się z armią królewską pod mury twierdzy. „Uważać bohaterstwo i odwagę za wartości drugorzędne — zanotował młody Albert Camus — ale kiedy się już dało dowód odwagi".* Montaigne spełnia to zalecenie ukończywszy czterdzieści lat. Potępienie tego, co mu się nie podobało w tradycji rycerskiej, odbywa się jakby ukradkiem. Jest ono rozsypane po całych Próbach,, wyraża się w samej postawie, w różnych kąśliwych i sceptycznych uwagach. Metoda (jeśli można mówić o metodzie przy Montaigne^ — nie dlatego, żeby jej nie miał, ale dlatego, że ją nieustannie zacierał) polega na gaszeniu namiętności, tłumieniu, wyszydzaniu, zawstydzaniu. Wojownicy opętani są żądzą sławy („Gdzie moja sława mo-łojecka?!" — wykrzykuje zrozpaczony Bohun, o sławie bredzi też Rycerz Smętnego Oblicza) — Montaigne chłodno zauważa, że sława należy się tylko Bogu. Jeśli cnota upragniona jest tylko dla chwały, „trzeba być cnotliwym jeno na oczach ludzi" (II, 380). Zresztą sława jest sprawą przypadku. „Widziałem często, jak kroczyła przed zasługą" — doda po latach, * Przel. Joanna Guze. 218 kiedy sobie jeszcze kęs czasu pożyje. Sceptyk zauważy przenikliwie i bogoburczo, że „wychwala się często'jako wspaniałość duszy i hart woli przykłady, które więcej zależą od twardości skóry i grubości gnatów". Bardzo logicznie wypływa z tego wszystkiego spostrzeżenie, że kult sławy rycerskiej powinien wpłynąć demobilizująco na szlachcica, 'który nie jest obserwowany. Co do niego, to „jedyna chwała, do jakiej dążę w życiu, to aby je przeżyć spokojnie" — dopisane w manuskrypcie bordoskim. Gaśmy namiętności! Wszak to wszystko fortuna; ilu zginęło na początkach swojej kariery! A czy Cezar był chociażby ranny? „A gdy się dobrze przypatrzyć (on się przypatrzył!), spostrzeżemy pono, że najmniej świetne okazuje się najniebezpieczniejszym; i że po wojnach, które toczyły się za naszych czasów, więcej zginęło ludzi w błahych i małej wagi okazjach, przy zdobywaniu jakiejś stodoły niż na ważnych i zaszczytnych polach". Trzeba iść na wpjnę z obowiązku. Trzeba być dzielnym dla samego siebie. Żeby próżność rycerską ugodzić, posługuje się matematyką: w bitwie ginie lub okaleczeje dziesięć tysięcy osób, a nie ma ani piętnastu, o których by mówiono! Jest chyba jakieś współczucie dla ogłupiałego rycerza w słowach: „Zabić człowieka albo dwóch, albo dziesięciu, stanąć śmiało oko w oko śmierci, to, wierę, jest. coś dla każdego z nas, idzie bowiem o nasze wszystko; ale dla świata są to rzeczy tak pospolite, widzi się ich tyle każdego dnia i tyle ich trzeba, aby wywołać znaczący skutek, iż nie możemy się stąd spodziewać żadnego osobliwego zaszczytu". I znowu wali zapaleńców przez łeb statystyką: „Z tylu tysięcy dzielnych ludzi, którzy zginęli od tysiąc pięciuset lat we Francji z bronią w ręku, nie ma ani stu, którzy by doszli do naszej świadomości". Gasić, gasić! W manuskrypcie bordo- 219 skim osiągnie szczyty sceptycyzmu, kiedy utrąci uświęcone sławy na rzecz tych, których — nie znamy. „Gdybym miał do rozporządzenia rejestr nie znanych wypadków, mniemani, iż zastąpiłbym nimi bardzo łatwo znane, i to we wszelkim rodzaju przykładów". Zgodne to z tym, co stwierdzi w księdze trzeciej: że „szczęście i nieszczęście są to... dwie najwyższe potęgi", zwłaszcza w przedsięwzięciach wojennych. Krew się leje, okrucieństwo sroży, namiętności kipią, a Montaigne kiwa z politowaniem głową i studzi: „To już dużo, jeśli od dziś za sto lat będą ludzie z grubsza pamiętali, że za naszego czasu były wojny domowe we Francji". Pamiętają i dziś — zresztą nie bez jego udziału — pomylił się, ale ważna jest tu próba przekłucia wzdętego balonu pychy. Wielokrotnie wraca do spraw odwagi i strachu. „W istocie, widziałem wielu ludzi po prostu oszalałych ze strachu" (I, 135). Szkoda, że nie wiemy gdzie. Z kontekstu nie wynika, że musiało to być na polu bitwy, chociaż mogło być: „Przy strzelaninie nie przystoi okazywać lęku przed grożącym ciosem, ile że dla jego szybkości i gwałtowności trzeba go nam uważać za nieunikniony" (I, 99). Oceniwszy rozumowo sytuację, mędrzec znajduje w sobie dość hartu ducha, by opanować mdłe ciało. Nie znaczy to, zastrzega się, że nie wolno przykucnąć czy rzucić się w bok widząc wycelowaną lufę. Wie na ten temat wszystko, do czego nasi psycholodzy i pisarze doszli dzięki dwóm światowym rzeziom. Nie jest odważny ten, kto nie wykazuje strachu, „jeśli w istocie na śmierć się nie gotował". Montaigne wie, że i próżność może być siłą poruszającą odwagę i że niektórzy okazują „niezłomność w twarzy i słowach, w nadziei, iż nabytą stąd reputacją cieszyć się będą jeszcze za życia". Wie też, że chciwość może wszczepić w serce kramarza odwagę puszczenia 220 w daleką podróż na wątłym statku (II, 13). „Odwaga [...] objawia się, gdy trzeba, równie wspaniale w kubraku, jak i w zbroi, w gabinecie, jak i w polu, z opuszczonymi, jak i z podniesionymi dłońmi" (I, 207). Zamieszcza długi opis bohaterstwa żydowskiego dziecka, wzięty ż Józefa Flawiusza. Z podziwem myśli o męczennikach, poszukiwaczach cierpienia, ale stwierdza — bliski w tym nowoczesnej psychiatrii — iż „są to wybryki ducha wyważonego z osi". Rozdział nazywa się O pijaństwie. Zdumienie żołnierzy nad własną zuchwałością w ogniu walki porównuje ze zdumieniem poetów nad napisanym dziełem. Montaigne wie, że „wyskok duszy" może być jednorazowy (O cnocie). „Nie dziwcie się, jeśli ten, którego widzieliście wczoraj tak walecznym, okaże się nazajutrz wielkim tchórzem". My się nie dziwimy. I wciąż ta dwoistość, wciąż atak lub pochwała, zależnie od potrzeby. Przeciwstawia się ideologii rycerskiej, kiedy broni tych, którzy udają ucieczkę, żeby pobić potem nieprzyjaciela. Nie uznaje jednak zwycięstwa za wszelką cenę. Cytując Ariosta, który — w zgodzie z duchem kondotierstwa włoskiego — twierdzi, że zwycięstwo osiągnięte nawet zdradą „zawsze zostaje chlubne", Montaigne zastrzega się: „Ale filozof Chryzyp (stoik) nie byłby tego zdania i ja takoż n i e". Reaktywuje kult rycerza, bezinteresownego obrońcy ojczyzny i swojego księcia, żeby przeciwstawić ten ideał maruderstwu wojny domowej. Rycerz nie kradnie, nie gwałci, nie splami ust kłamstwem, nie znęca się. Zawstydzić: „Rzezie po zwycięstwach są zwykle dziełem pospólstwa i oficerów furgonów" (II, 469). Wojny ludowe dlatego są tak okrutne, bo „owa pospolita kanalia... nieświadoma jest innego męstwa". Przemawia tu szlachcic, ale chce zawstydzić właśnie szlachtę i przywieść ją do opamiętania. Prawdziwe 221 męstwo ma tę właściwość, iż „działa jedynie tam gdzie napotka opór". Mężny nie znęca się nad niewinnymi, nie atakuje bezbronnych. Zgodnie z tym pan Montaigne zostawi swój zamek nieobronnym. Możemy sobie wyobrazić, jaka wybuchła dyskusja między nim a kobietami. Montaigne okazał się stanowczy: zamek zostanie nieobronny. Jeśli przyjdą prawdziwi rycerze, potrafią to docenić; jeśli hołota •— i tak nic nie pomoże. W wieku kondotierstwa i najemnictwa mały szlachcic z Montaigne udaje naiwne zdziwienie z powodu „tysięcy obcych ludzi, wynajmujących swoją krew i życie dla kłótni, które ich w niczym nie obchodzą". Nie wiem, czy ktoś przed nim rozstrząsał z takim rzeź-wiącym zdziwieniem zjawisko istnienia wojsk zacięż-nych. Żeby nie było nieporozumień, Michał z Montaigne napisze w księdze trzeciej: „Nie masz zatrudnienia milszego nad wojenne... Nie masz nic bardziej pożytecznego niż obrona bezpieczeństwa i wielkości kraju". Montaigne nie był „defetystą". Był pełnym człowiekiem. Rozdział piętnasty „TO JENO CZŁOWIEK SIĘ MODLI..." Rok 1576 miał być rokiem przełomu: Montaigne zostaje rzekomo wyznawcą sceptycyzmu. Wiemy już teraz, że przypisywanie Montaigne'a do którejś ze szkół filozoficznych jest naciąganiem faktów, nigdy żadnej nie przyjął całkowicie, a jeśli był sceptykiem, to w potocznym, nie w filozoficznym sensie tego słowa. Większość badaczy przywiązuje wagę do tego roku 1576. Po pierwsze, Montaigne kazał w nim wybić medal, na którego jednej stronie był jego herb ze wstęgą Orderu Sw. Michała, a na drugiej waga z szalami równo zawieszonymi (ważne!) i dewizą, którą sam Montaigne podaje raz jako greckie E-KŚKU — „zawieszam sąd" (z Sekstusa Empiryka), a raz jako „Cjue sais-je" — „Cóż ja wiem?". I znowu pole do domysłów i zamętu. W tym czasie na belkowaniu sufitu następuje wymiana inskrypcji — większość z nich będzie teraz z ducha pirrońskiego sceptycyzmu i Eklezjasty (łącznie trzydzieści jeden), a sporo potem znajdzie się w Apo-logii Rajmunda Sebond. Tylko jedna sentencja, łacińska zresztą, jest pióra współczesnego francuskiego pisarza, eks-kanclerza Michela de L'Hospital, ona także jest inspirowana Eklezjastą: „Duch błąka się w ciemnościach i« będąc ślepym prawdy dostrzec nie może". Strowski omawiając ów rok 1576 przywiązuje wagę do tego, że właśnie wtedy Francisco Sanchez, poboż- 223 ny medyk hiszpano-francuski, zaprzyjaźniony z bor-doskimi Lopezami, skomponował traktat łaciński. Quod nihil scitur (Iż nic nie wiadomo). Jest to atak na naukę, począwszy od jej definicyj (że wszystkie dowolne) aż po kruczki argumentacyjne — oszustwa dla prostaczków. Nazywano później tego autora San-chez le Sceptiąue. Komentatorzy odnotowują jeszcze dwa dzieła łacinników XVI wieku, z których Mon-taigne czerpał to trochę wiedzy, to anegdoty: O niepewności i próżności nauk i sztuk Agrippy von Net-tesheima i dzieło Franciszka Pico Mirandoli o bardzo długim i napuszonym tytule (Examan vanitatis doctrinae et veritatis christianae disciplinae). Wreszcie w roku 1576 czytał Montaigne wydane siedem lat wcześniej po francusku Zarysy pirronizmu Sekstusa Empiryka. Dwanaście sentencji z tegoż Sekstusa pojawi się na suficie. Wszystko to w związku z najdłuższym rozdziałem Prób, Apologią Rajmunda Sebond, stanowiącym jądro księgi drugiej. Panna Grace Norton datuje początek pracy nad tym rozdziałem na rok 1572, Friedrich podaje lata 1573—1578, Frame skłania się ku 1579, inni wolą lata 1576—1578 i chyba trzeba pójść tym razem za „bardziej powszechnym mniemaniem". Najdłuższy rozdział jest apologią, w tytule przynajmniej, dzieła teologicznego, ale czytelnik nie przygotowany nie powinien się lękać, że go znudzi, to nie o zagadnieniach teologicznych' rozważania, to o nas wszystkich. Montaigne'a nie interesują spory dogmatyczne, sprawa obecności cielesnej Boga w chlebie i winie, zagadnienie Trójcy, czyśćca i odpustów, dziewiczości i boskości Marii, grzechu pierworodnego, nic z tego, co tak pasjonuje jego współczesnych. Nie obchodzą go różnice doktrynalne między kalwinistami a luteranami, krytykuje ich nie za niewłaściwe pojmowanie dogmatów, ale za konsekwencje polityczne 224 reformatorstwa. Reformują religię, ale nie są w stanie zreformować człowieka i jego obyczajów — oto co jest najistotniejsze dla Montaigne'a. Ale nie dla innych. Religia jest dla tych ludzi taką samą pasją, jaką dziś jest ideologia czy nacjonalizm. Jest pasją największą, jedyną. Przenika wszystkie dziedziny życia, a wiele z nich zastępuje. Kościół jest dla tych ludzi nie tylko miejscem obcowania z Bogiem — Bóg jest przecież wszędzie, podobnie jak wszędzie są Jego przeciwnicy: diabły, demony, złe duchy — Kościół zastępuje także klub dyskusyjny i teatr, wiec polityczny i widowisko, daje upust tęsknotom duchowym i emocjonalnym, zaspokaja potrzebę rozrywki. Dwa tysiące osób, to znaczy praktycznie cała dorosła ludność 2,5-tysięcznej Wittenbergi, gromadzi się w kościele na Boże Narodzenie 1521 roku, kiedy Carlstadt, z natchnienia Lutra, odprawiwszy skróconą mszę po łacinie, po raz pierwszy w dziejach przechodzi podczas poświęcenia i rozdzielenia chleba na język miejscowy; przyszli tu po to, by usłyszeć w swoim własnym języku słowa: „Oto jest kielich z krwią moją". Najbardziej utalentowani kaznodzieje mają przydomki „złotoustych" czy „miodoustych", prostaczkowie i możni zarówno otaczają ich uwielbieniem, to „gwiazdorzy" ówczesnego świata, a sławą swoją zawdzięczają sami sobie, a nie machinie reklamowej. Montaigne nie podziela wszystkich tych namiętności. Podczas podróży do Włoch będzie odwiedzał kościoły wszystkich wyznań, zainteresuje go liturgia, ale nie jako odbicie „światopoglądu", nie jako współzawodnictwo ideowe, tylko czy jest przystosowana do natury ludzkiej, złaknionej sugestywnego widowiska. Nie znaczy to, że ubiegłe wieki nie znały niedowiarstwa. Nawet średniowiecze je znało, wymowne przykłady tego podaje w swoim dziele Johan Huizinga. XVI wiek również przekazuje świadectwa bezbożnoś- i 225 ci i bluźnierstw. Ten sam Jean Bodin, który dostarczał argumentów przeciw czarownicom, drwi z religii w Heptaplomeres. Niedowiarstwo tamtych stuleci nie jest wygodnym petroniuszostwem, to zawsze, choćby ze względu na związane z nim niebezpieczeństwo, sprawa zasadnicza. Nieprzyjaciółmi Pana Boga są dusze zuchwałe, nie ujarzmione, ich bezbożność jest wy-zw^niem, Bóg jest przeciwnikiem, groźnym na tym i na tamtym świecie — zwłaszcza na tym. Symbolem tego może być postać Don Juana, igrającego nie tyle z kobietami, ile właśnie z potęgą boską. „Jesteś Bogiem, to się ze mną bij!" — krzyczy dobywając szabli rozzuchwalony polski szlachcic,* .być może pijany, ale zajrzyjmy do rozdziału O pijaństwie, a przekonamy się, że Montaigne traktuje zuchwałość jako rodzaj upojenia. Bluźni bezbożnik, ale bluźniercą może być także i wierzący, który swojego Stwórcę znienawidzi. Wiek XVI jest wiekiem niezwykłym — świat ruszył w nim z miejsca, ku nieznanym lądom, ku odkryciom w nauce — ale jest to wiek mordu i pożogi. Słowo „apologia" w tytule rozdziału oznacza nie tylko obronę poglądów Rajmunda Sebond, ale także samej idei Stwórcy, idei wyższości porządku boskiego nad ludzkim, z natury ułomnym. Niebezpiecznego mieli obrońcę — teolog i jego Pan. Zacznijmy od teologa. W największym skrócie można powiedzieć, że Rajmundowi Sebond szło w Teologii naturalnej** o próbę udowodnienia, że można pogodzić dogmaty wiary z wymogami rozumu, że są one zgodne z tym, co się da objąć rozumowaniem „naturalnym". * Władysław Łoziński, .Prawem i lewem. ** Tytuł oryginalny: Liber creaturarum seu naturae seu liber de homine propter quem suń creaturae aliae. Tytuł Theologia Naturalis pojawił się dopiero po śmierci autora, jest jednak zgodny z tym, co Sebond wyjaśnia we wstępie do swojego dzieła. 226 Spór o to był nienowy, ciągnął się od Xli wieku, w którym Awerroes, Arab z hiszpańskiej Kordoby, głosił swoje skrajnie materialistyczne doktryny. To ze szkoły awerroistów łacińskich wywodzi się pojęcie „podwójnej prawdy" — racjonalnej i irracjonalnej, innej dla bytu i innej dla spraw wiary. Teologia ówczesna nie chciała na to przystać, „podwójna prawda" mogła stać się schronieniem dla niedowiarstwa. Przypomniano sobie, że już św. Anzelm dowodził, że „tajnie dadzą się ogarnąć myślą. Skrajny irracjonalizm szkoły awerroistów, zagrażając wierze, wzbudzał skrajny racjonalizm i dążenia apologetyczne teologii naturalnej" (Friedrich, Montaigne). Materialiści stają się tu irracjonalistami, a wierzący racjonalistami — ale tak bywa w terminologii średniowiecznej, trzeba się wystrzegać podkładania pojęć, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Zwolennicy rozdzielenia wiary i wiedzy zostaną potem nazwani fide-istami. Są to ci, którzy wybierają „milczenie" w sprawach religii — ważna jest tylko wiara (fides), która umyka wszelkiemu poznaniu; pozostawia to, niestety, znowu drogę dla owej „podwójnej prawdy". Początkowo Kościół nie widział potrzeby walki z fideiz-mem, dopiero w r. 1713 potępiła go bulla papieska. Otóż fideistą był znany nam już Szkot Bu-chanan, protestant, poeta i nauczyciel Montaigne'a w Kolegium Gujenny, co, jak łatwo się domyślić, mogło zostać nie bez wpływu na poglądy Michała. Bowiem co do jednej rzeczy wszyscy komentatorzy się ze sobą zgadzają, a to, że „apologia" pod piórem Montaigne'a zamieniła się w polemiką z Rajmundem Sebond. Czy Montaigne zdradził Sebonda? — tytułuje Donald M. Franie jeden ze swoich szkiców (Romanie Reuiew, 1947). Montaigne zarzuca przeciwnikom Sebonda racjonalizację spraw wiary, czyli właśnie to, co czynił tłumaczony przezeń autor. Z sojusznika Se- 227 bonda, stwierdzają komentatorzy, staje się niepostrzeżenie jego przeciwnikiem — może nie uświadamiając sobie tego do końca — idąc po prostu za sobą, za swoim temperamentem, za swoim własnym stosunkiem do świata. Zresztą nie mogło inaczej być. Jego własna wiara by nie wytrzymała siły rozumowania, zwłaszcza jego rozumowania. Dostrzega wpływ bod?-ców zewnętrznych na przekonania religijne — „miłość nowinek, nakaz książąt, powodzenie jakiejś partii" (II, 137) — więcej tu pracy rozumu niż ducha, do takiej wiary nie ma zaufania. Ponieważ żąda od siebie, w tym świecie huśtawki, jakiejś stałości, woli nie angażować się w „nowinki". Sebond chce ideę Stwórcy uzasadnić racjonalnie, a Montaigne, jego obrońca, powiada, że gdyby można było rozumem dojść do istoty wiary, „toć tyle rzadkich i wybornych dusz w dawnych wiekach, dusz tak obficie zaopatrzonych w naturalne cnoty, nie omieszkałoby rozumem swoim dojść do tej świadomości" (II, 136). Dziwnym i okrutnym musiało mu się wydać (podobnie jak i innym wielbicielom antyku), że byle pachołek urodzony przypadkowo w prawdziwej wierze będzie zbawiony, a nie będzie Epaminóndas, Sokrates, Seneka czy Plutarch. Montaigne, jak się wydaje, nie przyjmował tego do wiadomości i nie uważał za celowe na ten temat dyskutować. Cytuje zresztą obficie tych światłych pogan argumentując — za chrześcijaństwem. Woda chrztu nie jest dlań wyróżnikiem^ tylko cnota osobista. Był katolikiem, ale katolikiem „zreformowanym" w tym sensie, że miał jakby swoją prywatną religię, na użytek własny. Co jest w końcu losem każdego mędrca. Ponieważ okrzyknięto go przeciwnikiem wiedzy, warto może przypomnieć, jak zaczyna się „Apologia": „Wiedza jest to w istocie bardzo użyteczna i wielka sprawa; ci, którzy nią gardzą, dostatecznie jawią swą 228 głupotę". Dosłownie tak. W księdze trzeciej pojawi się nawet coś w rodzaju obrony uczonych: „Trudność i ciemność w każdej wiedzy stawały się widoczne jeno tym, którzy w nią wstąpili. I do tego trzeba niejakiego stopnia rozeznania, aby móc spostrzec swoją niewiedzę..." Montaigne tylko nie sądzi, że jest w mocy wiedzy uczynić nas mądrymi i szczęśliwymi. Nie miał tych złudzeń, które żywili pozytywiści, Czechów, Prus, Wells, czy nawet Bertrand Russell ze swoją , wiarą w „ekspertów". Dziś, po dwóch wojnach światowych, w wieku telewizji i lądowania na Księżycu, skłonni jesteśmy przyznać rację Montaigne'owi. Nie przeczymy, że wiedza istnieje (chociaż nadal nie znamy tajemnicy Istnienia i Prapoczątku), ale wiemy, że jej osiągnięcia niewiele zmieniają w doli człowieczej, w charakterze i moralności ludzkiej, nawet w potrzebach. (Wyłączmy autentyczne potrzeby materialne jakiegoś głodującego ludu Afryki czy Azji. Wyłączmy nie dlatego, żebyśmy byli na nie obojętni, ale dlatego, że głód należy uznać za anomalię; przyjmijmy, że nastanie dzień, kiedy wszyscy na tym globie będą syci. I do takiego mniej więcej sytego człowieka odnosi się nasza sceptyczna uwaga o granicach jego rozwoju moralnego). Montaigne zastrzega się, że nic z teologii nie rozumie. Bo też, jak wspomnieliśmy, nie dogmaty go interesują, ale człowiek, zawsze człowiek, dola ludzka („la condition humaine") w tym świecie, człowiek wobec Nieodgadnionego, wobec natury, zwierząt. Człowiek z jego lękami i słabostkami, człowiek próżny, mały i — czasem — niezwykły. Na ogół jednak cały wywód zmierza ku poniżeniu człowieka. Trzeba go upokorzyć, zdeptać — żeby nie śmiał komentować spraw Stwórcy, równać się z nim, wspinać się do nie-' go. Wprawdzie zaczyna od tego, że chce bronić Sebon- 20 Ja, Michał... 229 da, ale od razu przyłącza się do jego krytyków. Nibj chce „pomnażać naszą wiarę całym rozumem", ale nie ma ona silnych podstaw, jeśli „nie wchodzi w nas jakowymś nadprzyrodzonym natchnieniem". Chrzęści-] janie powinni wstydzić się tego, że bardziej niż inni) wierzą językiem niż uczynkami. Wszystkie re ligie — doda rozzuchwalony sceptyk po roku 1588 mają takie oznaki, jak „nadzieja, ufność, cuda, obrząd-J ki, pokuty, męczeństwa", chrześcijan powinna wyróż-j niać cnota i miłosierność. Nie znajdziecie ich w wojnie religijnej. „Bóg winien jest swą nadzwyczajną pomoc wierze i religii, ale nie naszym namiętnościom. Ludzie prowadzą sprawę (pisze bez ogródek, pochylony w swej wieży nad kartką papieru, podczas gdy dokoła szaleje pożoga), a religia służy za narzędzie". Nikt nigdy nie powiedział tej prawdy ostrzej. Ponieważ oba stronnictwa „tak jednako sobie postępują w wyuzdaniu i niesprawiedliwości" — doda w manuskrypcie bordoskim — trudno jest uwierzyć w ową głoszoną przez nie „różność mniemań". Z ogromnym wigorem dowodzi, że nie religia uzbroiła większość tych ludzi. „Wyznajmy prawdę: ktc by z armii, nawet walczącej po stronie słuszności, wybrał tych, którzy idą jedynie przez zapał religijny,] i jeszcze tych, którzy mają na względzie jeno ochronę praw swego kraju albo służby monarchy, nie złożyłbj nawet jednej dobrze okrytej chorągwi!" Cóż jest sprzecznie j szego z religią niż wojna religijna? (I on ma kłaść głowę w tak wątpliwej sprawie? Dudkiem jest ten poczciwy, kto się do tego pcha...) Ludzie mniej lękają się obrazić Boga niż sąsiada. Jakaż jest istot bluźnierstwa? — chyba sama rozkosz obrażenia Boga. (Słuchajmy świadka!) I nie ma w tym żadnej zasługi, że się wyznaje tak pojętą religię chrześcijańską — ot, urodziliśmy się w kraju, gdzie była w użyciu. W wydaniu 1588 doda: „Jesteśmy chrześcijanami 230 z tego samego tytułu, jak jesteśmy Perygordczykarni lub Niemcami" (11,142). On sam zna pewnego człowieka, „nie byle jakiej powagi", któremu argumenty (rozumowe) Sebonda pozwoliły wrócić do wiary. Ale jego sposób, Montaigne'a, to „zetrzeć i zdeptać nogami pychę i dumę ludzką; dać im uczuć czczość, nicość i próżność człowieka; wyrwać im z garści wątłe bronie ich rozumu; kazać pochylić głowę i gryźć ziemię pod powagą i grozą majestatu bożego". Oczywiście, wystarczyłyby zdania Świętego Ducha dla tego, co chce wyrazić, ale ludzie są już tacy, że „chcą być oświeceni własną różdżką i nie cierpią, aby zwalczać ich rozum inaczej jak nim samym". Rozważmy więc człowieka samotnego wobec natury i wszechświata. „Czyż powiemy, iż nie widzieliśmy w żadnym innym stworzeniu, prócz człowieka, objawu rozumnej duszy?" Zabiera się do zarozumiałości ludzkiej. Człowiek przez próżność i urojenie przyrównuje się Bogu. (Czy nie podważa się tu mimochodem biblijnej nauki, że człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo boskie?) Bezwstydna jest „pycha, z jaką ludzie odnoszą się do zwierząt". A przecież w ilu sprawach zwierzęta nas przewyższają! „Nigdy lew nie oddał się z podłości serca w służbę innemu lwu ani koń drugiemu koniowi" (II, 164). Zwierzęta umieją się leczyć ziołami — czy to nie rozum, nawet jeśli mają to z natury? A psy wiodące ślepców? Podaje przykłady różnych cudowności dotyczących zwierząt, wśród których nie brak i bajd. Thibaudet zwróci uwagę, że zwierzyniec Montaigne'a jest wyidealizowaną zwierzęcą Arkadią, pochodzi raczej z ksiąg starożytnych niż z obserwacji natury. Ale oto sam Montaigne, i jak najbardziej na ziemi: „Kto będzie przyglądał się z bliska temu, co widzimy co dzień u naszych zwierząt domowych", odkryje te same cudowności. 231 Ludzie prowadzą wojny, zwierzęta nie — ale kto tu jest górą? „Sądziłbym raczej, że owej sztuki wzajemnego tępienia się i mordowania, niszczenia i ruj-1 nowania własnego rodzaju, nie ma co tak bardzo ka- | zać zazdrościć zwierzętom, które jej nie posiadają" (II 179). Niektóre zwierzęta są piękniejsze od nas. Naj-szpetniejsze zaś są te, które są nam najpodobniejsze. (Zdeptać! Poniżyć!) Montaigne — powiedzą nam wszyscy komentatorzy — zadał tu cios antropocentryzmo-wi. Człowiek nie jest już środkiem świata, wybrańcem natury. Jest jednym z wielu stworzeń i zjawisk, wca- [ le nie najdoskonalszym. „Chętnie ustępuję z urojonego królowania, jakie sobie przypisujemy nad innymi stworzeniami" — napisał w innym miejscu (II, 131). Ta myśl to oczywiście nic nowego: właśnie sceptycy greccy nie przyznawali człowiekowi przewagi nad zwierzęciem. Za to człowiek — tracąc swój boski wymiar — staje się ośrodkiem zainteresowania dla innych ludzi, jedynym przedmiotem oglądu dla filozofa i artysty. „Człowiek wie, że jest nędzny — napisze Pascal, pod obsesją Montaigne'a, opętany swoją nie-j nawiścią-miłością do niego. — Jest tedy nędzny, sko-[ ro nim jest; ale jest wielki, skoro wie o tym". Jest jednak coś szczególnego w stosunku Montai-l gne'a do natury — coś, co go różni od sceptyków grec-j kich. To humanizm. Stosunek na wskroś osobisty. Kie-l dy w rozdziale O okrucieństwie poprzedzającym Apo-l logią nie bez powodu uznaje, że wiąże nas „obowią-l zek ludzkości nie tylko względem zwierząt, które ży-l ją i czują, ale względem drzew, nawet i roślin" (II, 131),[ przemawia od siebie, bez ckliwości, ale jako człowiekl czujący. Uważa, podobnie jak my dzisiaj (dopiero dzi-| siaj), że obowiązuje nas jakaś niepisana umowa ze światem natury, której częścią jesteśmy, powinniśmy jej oszczędzać cierpień i tragedii. Turcy, wskazuje Montaigne — nie wiem, czy nie bezpodstaw- 232 nie — ,>znają jałmużny i szpitale dla zwierząt".* „Ale wróćmy do rzeczy" — powiada. Tą rzeczą jest „urojenie wiedzy". „Widziałem w życiu mało stu rękodzielników, stu rolników, mądrzejszych i szczęśliwszych niż rektorowie uniwersytetu i którym bardziej wolałbym być podobien" (II, 198). Słowo „szczęśliwszych" jest tu znaczące — idzie bowiem nie tylko o nicość naszego rozumu, ale i o zasadniczy problem, czy daje on nam szczęście. (Oszczędźmy sobie trudu poszukiwania definicji szczęścia — wiemy tyle, że jest ono odczuciem subiektywnym). Wykpiwa Cycerona („posłuchajcie tylko, jak się puszy owo biedne, politowania godne stworzenie"), kiedy ten twierdzi, że „nie ma nic tak słodkiego jak obcowanie z nauką". Nieborak! — wykrzykuje Montaigne. (Zdeptać. Poniżyć.) „Tysiące kumoszek pędzi gdzieś tam na wsi spokojniejsze, słodsze i pełniejsze życie, niż było jego własne". Lży teraz zarozumiałość i głupotę uczonych starożytnych — Demokryta, Arystotelesa, Chryzypa, Seneki — kiedy porównują się z Bogiem. To, co nas uderza w ich wypowiedziach, przytaczanych przez niego, to nie bluźnierstwo, tylko pycha i zarozumiałość, bardzo żałosne przywary. Tekst ten pozwala nam obserwować, jak Montaigne dyskutował sam ze sobą — nie przekreślał, ale dodawał, wzbogacał — i zastrzegał się. W pierwszym wydaniu powtarza za Grekami, że „nasz dobrobyt to je- * Friedrich zauważa, że powoływanie się na wyższość moralną Turków było modne w XVI i XVII wieku. Nie brakło idealizacji i bałamuctw. Nawet Pascal: „Żyć jedynie ze swojej pracy i władać najpotężniejszym państwem świata to rzeczy bardzo sprzeczne, jednoczą się wszelako w osobie pady-szacha tureckiego". Przypis do Myśli Pascala prostuje lakonicznie: „Niezgodne z faktami historycznymi". Ale należy pamiętać o potędze militarnej państwa tureckiego. Ludzie mają ten nawyk, że wolą doszukiwać się w sukcesach militarnych podstaw moralnych. 233 no zwolnienie od cierpienia", nawet rozkosz seksual-l na to tylko wyzwoliny z cierpienia. Jednym słowem,! obojętność czy nieczułość wystarczyłyby do szczęścia.! Po latach Montaigne zauważa, że jest to podejściej uproszczone i nazbyt popularne — i w manuskrypcie! bordoskim mamy bardzo interesujący dodatek, który! komplikuje całą sprawę. Szczęście za cenę znieczule-J nią prowadziłoby, według słów Cycerona — znowu jest dobry! — do „zdziczenia ducha i stępienia ciała". „W istocie — powiada Montaigne — kto by z korzeniem wyrwał świadomość złego, wyrwałby również świadomość rozkoszy i w końcu unicestwiłby człowieka. (Tu cytat z Cycerona). Zło jest dla człowieka potrzebną odmianą: ani boleści nie należy mu unikać, ani rozkoszy ustawicznie ścigać" (II, 206). Ciekawe, że pogląd Majmonidesa na zagadnienie 'dobra i zła jest dokładną odwrotnością myśli greckiej: to zło nie ma cechy własnej, jest tylko zaprzeczeniem dobra. Rozum ludzki nie jest w stanie określić istoty Boga — twierdzi ten niby-apologeta Rajmunda Sebond. Dlatego właśnie „majestat boski dał się poniekąd dla naszej korzyści określić cielesnymi granicami". Jeślij ktoś oburza się, że wielbienie Boga „wyraża się zmy-l słowymi obrzędami ł słowami", Montaigne przypomnil mu, że „wszakże to jeno człowiek modli się i wierzy" (II, 234). Przenikliwie dostrzega w modłach chłopów gaskońskich elementy magiczne (I, 445). Żeby unaocznić nam bezsilność człowieka, przytoczy w manuskrypcie bordoskim mniemania dwudziestu sześcu mędrców starożytnych, zupełnie jakby to był rozdzia-łek z encyklopedii. Ten ustęp, jak też i pracowicie przepisany fragment poematu Ronsarda, dowodzi, że miał zorganizowany „warsztat pisarza", kartotekę, fiszki i zakładki (spaliłby się ze wstydu, gdyby miał się do tego przyznać), a dość częste pomyłki świadczą, 234 że zdarzało mu się cytować z pamięci, rzekomo tak beznadziejnej. Dwadzieścia sześć różnych mniemań w jednej materii. „Ufajcież swojej filozofii!" Stwierdzając, że „rzeczy najbardziej nie poznane najsposobniejsze są, aby je ubóstwić", nie może nadziwić się starożytnym, że ubóstwiali rzecz tak dobrze poznaną jak — człowieka. „To przechodzi ostateczną słabość naszego rozumu". Ci mędrcy na tyle są ograniczeni swoim doczesnym rozumowaniem, że „uziemiają" nawet samo niebo. Platon opisuje ogród warzywny Plutona! Mahomet, który obiecuje raj „wymoszczony dywanami, ozdobiony złotem i klejnotami, zaludniony dziewkami wybornej piękności, winem i osobliwymi potrawami" — to chyba kpiarz. Tutaj, polemizując z Platonem, cytuje Montaigne św. Pawła („Oko niezdolne jest przejrzeć..."). Stwierdza, że póki myślimy o tamtym życiu kategoriami tego życia, „jesteśmy w świecie ziemskich i skończonych uciech". Odmiana naszej istoty musi być „tak zupełna i powszechna, iż wTedle pojęć fizycznych to już nie będziemy my". Polemika z uproszczoną wiarą w życie pozagrobowe prowadzi Montaigne'a dość daleko. „Zmiana ciała jest zmianą osobowości. Co raz przestało być, już nie jest". Zgadza się to z myślą Lukrecjusza o krążeniu materii (cytat). „My jesteśmy zbudowani z 'dwóch głównych i podstawowych części, których rozdział jest śmiercią i zagładą naszej istoty". Jeśli jakiś czytelnik ma wątpliwości, temu zacytuje raz jeszcze Lukrecjusza. Jest to cały czas polemika z Platonem, do którego zwraca się czasem w drugiej osobie, jakby z nim rozmawiał. Nie na darmo cytuje Lukrecjusza — światopoglądowi „idealistycznemu" (zostańmy przy tej nazwie) przeciwstawia myślenie przyrodnicze. (Coraz bardziej niezależny. Coraz zuchwalszy. Już im równy!) Zastanówmy się na przykład nad istotą duszy. 235 I znowu zabawia się wyliczaniem, gdzie jaki mędrzec -łącznie z Mojżeszem — umiejscawiał duszę. Sądzi, żel ci mędrcy nie byli może tak niedorzeczni, jak lekkomyślni i bawili się po trosze różnymi domysłami. A może trochę współczuli rodzajowi ludzkiemu? „Nie chcą czynić jawnego wyznania niewiedzy i niedołęstwa ludzkiego rozumu" (II, 278). (Zgnębić. Zdeptać.) On sam przypuszcza, że dusza mieszka w mózgu. Bo zaobserwował, że uszkodzenie mózgu uszkadza zdolności duszy. Dusza przestaje pod jego piórem mieć ten sens, w jaki wyposaża to słowo religia, staje się umysłem, objawieniem naszego usposobienia („stanu ducha"). Nie mogło się to podobać Pascalowi, dla którego nieśmiertelność duszy jest sprawą najważniejszą — buntował się przeciw Nicości. Mon-taigne — niezależnie od problemu wiary czy niewiary — zachowuje wobec Nicości spokój mędrca, może udany, wyuczony, ale — konieczny. Dlaczego ludzie tak pragną nieśmiertelności duszy? Dlaczego sądzą, że „tamten świat" istnieje na pewno? Platon, zgodnie ze swoją filozofią szefa obozu koncentracyjnego, odpowiada: żeby człowiek nie mógł uniknąć kary. O wiele bardziej miłosierne jest podejście Saadii-ben-Josefa, mędrca żydowsko-hiszpańskie-go z X wieku; ten dowodził, że skoro życie na tym świecie obchodzi się tak okrutnie z ludźmi cnotliwymi, musi być jakiś inny świat, na którym Bóg naprawi wyrządzoną im niesprawiedliwość. Aleć jest i drugi powód, dla którego ludzie tak pragną nieśmiertelności duszy: bez niej „nie byłoby na czym oprzeć czczych nadziei sławy, który to wzgląd zażywa w świecie niezmiernego kredytu". Montaigne nie może się nadziwić „osobliwej trosce nękającej człowieka o przedłużenie swego istnienia" — zdobycie sławy ma zachować imię. Wiek szesnasty był tym opętany, zapewne nie bez wpływu odkryć archeolo- 236 gicznych, zapomniane imiona sprzed tysiąca pięciuset lat wróciły i odżyły w nowej chwale. Podobne pragnienie sławy charakteryzowało jeszcze epokę ponapo-leońską, było to bezpośrednie dziedzictwo wojen przełomu stulecia i zawrotnych karier. Człowiek, oczywiście, nigdy się nie wyzbył pragnienia popularności czy nawet sławy, ale traktuje ją dzisiaj z większą rezerwą. Dzisiaj sława bardziej utożsamia się z powodzeniem materialnym i tylko maniakom może jeszcze zależeć na zwycięstwie za grobem. Może dlatego, że łatwiej jest zamienić sukces artystyczny na pieniądz. Sprzedać można wszystko, prywatne manie przynoszą nieoczekiwane zyski. A może „wieczna sława" dlatego nikogo nie podnieca, że przyszłość przedstawia się tak ciemno, jakby jej w ogóle nie miało być? Czy też ten przyszły świat jawi się nam tak antypatyczny, że myślimy o sławie u następnych pokoleń z obojętnością? Odpowiedź tkwi chjjba w teraźniejszości: przynosi ona raz po raz wstrząs, który zagraża egzystencji, zaprzecza osiągnięciom, wydrwiwa cały nasz dorobek. Niejeden przeżył swoją zagładę jako artysta, ujrzał się nagle otoczony milczeniem, odcięty od czytelnika. Obojętność i niemrawość czytelników sprawiają, że pisarz nie czuje swojego powołania, pisarstwo staje się zawodem, sposobem zarabiania na chleb, a nie środkiem wypowiedzi. I oto paradoks. Nie przywiązuje się znaczenia do sławy, ale ceni się dokumentarną wartość zapisu. Mnożą się dzienniki i pamiętniki, powstaje cała literatura, która chce być przede wszystkim dokumentem. I nie idzie tylko o fakty, mniej czy bardziej historyczne, ale także o uporządkowanie fabularne wydarzeń, bo wciąż tli się wiara, że dobra proza oddaje to,- co jest niepodrabialne: atmosferę czasu, -napięcia psychologiczne. Wiadomo wprawdzie, że historię można doraźnie fałszować, ale ufa się jej na dalszą metę. Tak więc, bez wiary w sławę, część 237 swojej produkcji literatura współczesna datuje w przyszłość. Współcześni Montaigne'a troszczyli się o nieśmiertelność duszy — dzisiaj chce się tylko uczciwego świadectwa. Ataki Montaigne'a na wiedzę są raczej banalne i często posługują się chwytami demagogicznymi. Ale czy trzeba przypominać o żałosnym stanie ówczesnej wiedzy? Możemy tylko przytaknąć, kiedy pisze o „śmiesznej pogoni za kamieniem filozoficznym". Albo kiedy drwi z chiromancji. Zaopatrzony w tę wiedzę człowiek „będzie przyjęty z czcią i faworem w każde towarzystwo". Z drugiej strony Montaigne nie zaprzecza, że istnieje coś w rodzaju postępu w badaniach naukowych: mogą nas one „doprowadzić do znajomości niektórych rzeczy". Nie jest łatwo określić granice naszemu rozumowi, skoro „przekonał się z doświadczenia, iż co jednemu się nie udało, drugi to osiągnął". Widzi nawet siebie samego w tym długim łańcuchu badaczy, którzy przekazują następnym pokoleniom swoje osiągnięcia: „Mimo iż moja siła nie jest zdolna czegoś odkryć, nife ustaję wszelako w zagłębianiu i próbowaniu; obrabiając i ugniatając ową nową materię, wzruszając ją i rozgrzewając, stwarzam temu, który przyjdzie po mnie, niejaką łatwość, aby mógł jej zażyć bardziej swobodno [•••] toż samo uczyni drugi trzeciemu" (II, 299). -1 jakaż wiara jest w końcu w tych słowach: „Człowiek zdolny jest do wszystkich rzeczy, tak samo jak do niektórych!" Jest w tym tekście nieustanna obecność wojen religijnych, które doprowadzają go do rozpaczy. „Trze-baż bodaj, własnym kosztem nabierać rozumu!" — wykrzykuje. Zdeptać, poniżyć — to znaczy teraz zahamować, okiełznać, uspokoić. Posłuchajcie, fanatycy: „Czyż mi się nie zdarzyło nie raz, ale sto, tysiąc razy, co dzień, przy pomocy tych samych narzędzi, w tych samych okolicznościach, przyjąć za prawdę 238 jakąś rzecz, którą później osądziłem za fałszywą? [...] Czyż nie jest głupotą dać się tyle razy przewodnikowi wywieść na manowce?" (II, 303). I wreszcie: „Zawsze owo obecne i ostatnie zda się nam pewne i nieomylne: dla niego trzeba poświęcić mienie, cześć, życie, zbawienie i wszystko!" To buntuje się wolny duch. Ale Montaigne zna to zjawisko, kiedy ludzie, nie mając własnej prawdy, przyjmują prawdę grupy, uciekając w ten sposób od osamotnienia. „Człowiek rad jest poddać się kłamstwu". Montaigne chce obudzić zmysł krytyczny — oni wolą bezkrytycznie przyjąć coś, co zwolni ich od odpowiedzialności. Świadek i ąuasi-uczestnik wojen religijnych zna zjawisko opisane przez Ericha Fromma w Ucieczce od wolności. On sam był kiepskim materiałem na posłusznego stronnika, w żadnych warunkach nie przyjąłby kultu wodzostwa. „Trzeba zawsze pamiętać — doda upomnienie do wydania roku 1588 — iż człowiek to jeno daje i człowiek przyjmuje. Śmiertelną jest ręka, która nam ofiaruje, i śmiertelną ta, która bierze". Czy władcom tego świata, od Boga namaszczonym, mogło się podobać takie ściąganie ich z piedestału? Rozwinięty był co prawda teatr pokuty władców, Henryk III biczował się publicznie, nie można zresztą wykluczyć szczerości, ale była to jego królewska wola — nawet biczując się nie przestawał być Majestatem. Apologia zwraca się czasami do pewnej damy, na której prośbę autor miał zająć się swoją materią. Jedni badacze widzą w niej Małgorzatę de Yalois, czyli żonę Henryka z Nawarry, Margot, inni sądzą, że nikt tej apologii Montaigne'owi nie zlecił, autor tworzy tu mistyfikację, co jest bardzo prawdopodobne. Jeśli jednak owa adresatka Apologii nie jest wymyślona, w takim razie to ją samą ściąga niedelikatny autor z obłoków na ziemię. Dotknęliśmy tu zaledwie kilku „materii", o których 239 mowa w Apologii, w istocie jest ona o wiele bogatsza. Są i powiedzenia kapitalne, i sprawy ogromnej doniosłości, choć czasem tylko mimochodem muśnięte. Ileż znawstwa duszy ludzkiej jest w spostrzeże-. niu, że czasem pod wpływem wzburzenia wstępuje się na stos za mniemanie, „za które wśród przyjaciół i na swobodzie nie byłby się nawet zgodził sparzyć koniec palca" (II, 308). Wiele mądrych rzeczy o ukrytych pobudkach szlachetnych czynów. I o tym, że rozumowanie nasze jest wciąż pod presją wpływów ubocznych, „bodaj czy zdarzy się spotkać jedną godzinę w życiu, w której by nasz sąd znajdował się w należytym stanie". Jest to „najczystszy" Montaigne, taki, jaki nam się objawia już w pierwszych rozdziałach Prób („Nie jesteśmy nigdy u siebie"). Długi ustęp o zmienności nastroju własnego. „We własnych pismach nawet nie zawsze odnajdę kształt własnego pomyślenia". Montaigne dotarł do swego dzieła poprzez studiowanie samego siebie: on sam jest obiektem, przykładem kruchości ludzkiej — do zbadania. Atak na wiedzę jest banalny — powtórzmy za prof. Frie-drichem — ale przez to, że skupia go na swojej osobie i swojej „rozmaitości", znajduje się na gruncie twardym i znajomym. „Ta nowa orientacja jest oryginalna". „Przez poznanie swojej chwiejności przypadkowo wytworzyłem sobie niejaką stałość mniemań". Pewien konserwatyzm w poglądach jest konsekwencją sceptycyzmu: po co wymieniać poglądy, skoro te nowe zawierają nowe błędy? Przy okazji, jako jeden z pierwszych humanistów, wspomina Kopernika: „za naszego czasu Kopernik tak dobrze ugruntował tę doktrynę, iż posługuje się nią skutecznie we wszystkich konsekwencjach astrologicznych" (II, 313). Co nie znaczy, że powinien rzucić mu się w objęcia. Sądzi bowiem, że za jakie tysiąc lat „trzecie mniemanie" 240 obali kopernikańskie. Ciekawe, co w tym miejscu dopisze do manuskryptu bordoskiego: oto wyliczy wszystkich tych, którzy już za czasów greckich utrzymywali, że ziemia biegnie wokół słońca. Apologia miała swoje przygody. Początkowo Kościół nie zgłaszał do niej zastrzeżeń; ani fideizm, ani sceptycyzm autora nie zaniepokoiły go — ważniejsze było to, iż można było przyjąć, że Montaigne występuje przeciw protestantom. Florimond de Raemond, świecki apologeta katolicyzmu, cytuje dzieło swojego przyjaciela Montaigne'a we własnych publikacjach przeciw Reformacji. Ale stopniowo rosła ilość libertynów, którzy przyznając się do Montaigne'a tym samym kompromitowali go wobec „władz". Pascal dowodził nie bez słuszności, że wiara Montaigne'a jest wątła. Najostrzejszy atak nastąpił ze strony janse-nistów z Port-Royal w r. 1666: Montaigne jest wrogiem Kościoła, twierdzili, tylko chytrze to ukrywającym. Sainte-Beuve, poza tym wielbiciel Montaigne'a, przyzna im po dwóch stuleciach rację. Za ateistę uzna Montaigne'a współczesny polski badacz Zbigniew Gierczyński. W 1669 Bossuet, wielki kaznodzieja, grzmi: ten Montaigne, którego tak uwielbiacie, woli zwierzęta od człowieka, instynkt od rozumu. W 1674 Malebranche wytacza długi i brutalny akt oskarżenia. W dwa lata później Próby zostają umieszczone na indeksie. Ralph Waldo Emerson jest autorem szkicu Montaigne, czyli sceptyk. Napisał w nim: „Miejsce sceptyka znajduje się nie przy ołtarzu, ale w przedsionku świątyni". W kuluarach, powiedzielibyśmy dziś przenosząc rzecz na forum bardziej świeckie. Zdaje się, że Montaigne tam właśnie widział swoje miejsce. 21 — Ja, Michał... Rozdział szesnasty JA, MICHAŁ Z MONTAIGNE... Wielki świat puka do drzwi wieży. Raz po raz wyrywają mędrca z samotni, powiadają mu: pójdź do nas. Ten samotnik lubi życie, żądny jest rozmowy, nowin, i drobnych uciech, nie trzeba go długo namawiać. Jest pisarzem (chociaż się do tego nie przyznaje) — i jak każdy pisarz chętnie ucieka od stołu z papierem. Oto królowa Margot przybywa do Bordeaux. Wita ją deputacja miejska, królowa wygląda prześlicznie, w jej świcie jest Brantóme, który zostawi świadectwo jej urody. Przybyła, ażeby połączyć się z mężem — minęły dwa lata, jak Nawarra wymknął się z Paryża i wrócił do protestantyzmu — Margot odgrywa bogobojną, wierną i stęsknioną małżonkę, zapewne nie bez presji ze strony matki. Margot jest dopiero u początków swojego burzliwego życia erotycznego, ale już kilku jej kochanków ścięto, następni dadzą głowę prawie wszyscy, jeden po drugim, sami młodzi chłopcy i bardzo często z ludu — taki będzie koszt krótkotrwałego romansu z królową Nawar-ry. Ta kobieta przynosi mężczyznom śmierć: przypomnijmy choćby uczestników jej wesela'— iluż z nich zginęło w Rzezi! Tylko jej mąż, tak świetnie grający lekkomyślnego młodzieńca, wymknął się losowi-. To nie syn węglarza, nie aptekarczyk, który by, za noc z królową o legendarnie pięknej piersi, gotów był^iść na szafot. To książę krwi, ma misję do speł- 242 nienia, uważa swoją Małgośkę za bezczelną i sprośną zdzirę, choć nie pozbawioną sprytu. Jeśli kiedyś czuł coś dla niej, to wyleczyły go z tego jej romanse — Henryk czuje się dotknięty jako mężczyzna i zdradzony jako władca swojego małego królestwa. Nie chce jej widzieć. Królowa Nawarry wzywa na pomoc pana z Mon-taigne — tak utrzymują niektóre przekazy. Wie zapewne, że król-małżonek go ceni: obdarzył go w 1577 r. godnością swojego pokojowca, dokładnie taką samą, co dwór paryski. Margot mówi myślicielowi, że chce zbliżyć króla Nawarry do Boga, każe sobie opowiadać o Rajmundzie Sebond — domyśla się, a może i wie prof. Maurice Rat. Czy Montaigne pośredniczył między królewskimi małżonkami? Henryk w każdym razie przybywa na spotkanie żony, wszyscy mogą zauważyć, że jest uprzejmy i zimny. Za to łakomym wzrokiem spogląda na świtę królowej. Jest w niej pewna śniadolica dziewczyna, ledwo rozkwitła, z matki Kastylijki, córka Piotra Montmo-rency barona de Fosseux. Zasłynie jako „piękna Fos-seusse". Henryk zakrzątnął się koło szesnastoletniej dziewczyny i wkrótce uczynił ją kobietą. Zdaje się, że to była cena za pogodzenie się z żoną, chociaż Margot z trudem panowała nad zazdrością. W Nerac, dokąd dwór się przeniósł, król spędził z żoną kilka nocy — stwierdzają wszystkowiedzący uczeni. Jeszcze bardziej zbliżyła ich jego choroba: Margot spędza 3 tygodnie przy łożu króla Nawarry i wszyscy powiadają, że bardzo jej z tym do twarzy. Ale ledwo Henryk wstał z łoża boleści, wrócił do małej Fosseus-se. Traktował ją jak dziecko — opowiada prof. Rat (Damy i mieszczanki XVI wieku) — brał na kolana, częstował słodyczami. Lolitka! On sam miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale przeżył tyle, że wydawał jej się wujkiem. 21* 243 Czy i kiedy Montaigne był na dworze króla Na-warry, w Nerac lub Pau, nie wiadomo. Nie ma jednak wątpliwości, że dużo wiedział o romansach swojego króla — z następną jego kochanką będzie wręcz zaprzyjaźniony. Mógł też spotkać się z dworem Mar-geryty w uzdrowiskach pirenejskłch, u „wód", do których wybrał się ze względu na pogarszający się stan zdrowia. Bo spotkało go to, czego najbardziej się obawiał: zachorował na kamicę nerkową. Ze wszystkich chorób tej właśnie bał się najbardziej — i to od dzieciństwa — i ta właśnie musiała go dotknąć. Kiedy zamykał się osiem lat temu w wieży, .był w doskonałym zdrowiu. Już wówczas wyrzekał na medycynę, ale „Bogu chwała! nie mamy ze sobą nic do czynienia" (I, 203). Dotychczas nie wiedział, co to choroby i może dlatego przeląkł się ich, kiedy nadeszły, bardziej, niż na to zasługiwały. Miał lat 39, kiedy napisał — nazbyt optymistycznie, jak wiemy — że należy mu się co najmniej drugie tyle. To, że zawsze myślał o śmierci, nie było spowodowane złym stanem zdrowia, ale przekonaniem człowieka myślącego, odziedziczonym po starożytnych, że filozofować to znaczy uczyć się umierać. I o nic tak chętnie się nie wywiadywał, przyznaje w pierwszych rozdziałach Prób, jak o śmierć ludzi, co rzekli, jaką postawę mieli przy tym. Mogliśmy tę ciekawość zauważyć nawet w owym liście do ojca relacjonującym śmierć przyjaciela. „Gdybym się parał układaniem książek — doda do manuskryptu bordoskiego, więc już jako sławny autor, kiedy nie było wątpliwości, że się właśnie »para* — sporządziłbym komentowany rejestr rozmaitych śmierci". Michał był jeszcze młody i zdrów, kiedy ktoś w domu — chyba żona — przeglądając papiery znalazła jego rozporządzenie na wypadek śmierci. Ten-ktoś — tak, chyba jednak żona — był bardzo 244. zaskoczony. Waćpanie, cóż to znowu? Trzeba było tłumaczyć, że nigdy się nie zna dnia ani godziny... Dokoła nie wszyscy zdają sobie sprawę, że choroba zmienia go, i to w sposób raczej nieoczekiwany: bardziej wiąże go z realnym życiem. To, co przedtem było spekulacją myślową, dywagowaniem na marginesie starożytnych tekstów, czy nawet z lekka pozą, teraz znalazło pożywkę w nim samym. Przedtem udawał starość, co pozwalało mówić mu o niej z miną znawcy (rozdział O miłości ojców do dzieci niepostrzeżenie przemienia się w poradnik Jak być starym), teraz naprawdę czuje, że się zestarzał. Przedtem rozmyślał o śmierci, jako o dalekim końcu bytowania, chociaż nieuchronnym, teraz naprawdę musnął go jej cień. Przedtem rozważał po akademicku prawo człowieka do samobójstwa — referując „za" i „przeciw" — teraz zastanawia się, czy rzeczywiście nie położyć kresu swoim cierpieniom. Czuje się do tego uprawniony, odnotował przecież kiedyś sam, że Pliniusz uznał, iż trzy są choroby, które usprawiedliwiają samobójstwo, jedną z nich jest właśnie kamica nerkowa. A jednak samobójstwa nie popełnił. Po pewnym czasie — trwało to chyba półtora roku — nauczył się żyć ze swoim cierpieniem. Uratowała go miłość życia, ale też kto wie, czy nie — pisarstwo? Wszystko dla księgi! Choroba, cierpienie, miłość, śmierć. Jeśli nie mnie się to przysłuży, to innym, którzy przyjdą po mnie. Gwarzmy o naszej chorobie. Piszcie, panie sekretarzu: O podobieństwie ojców do dzieci. Taki jest tytuł rozdziału, w którym Montaigne zwierza nam się z choroby. Idzie tu właśnie o sprawy dziedziczności. Bo Michał swoją chorobę wziął po ojcu. Zdumiewa go to dziedzictwo, bo kiedy się urodził, ojciec był zdrów i krzepki. Michał miał dwadzieścia osłem lat, kiedy ojciec zachorował. Można się zastanawiać nad cudem tego, że w „kropelce nasienia" 245 zawarte są nawet „myśli i skłonności rodziców". Mon-taigne jest tu bliski formuły o zapisie genetycznym, nieraz zresztą wykazuje — błądząc w mrokach średniowiecznych — zdumiewającą intuicję: jego inteligencja popycha go zawsze w stronę światła. Nie wie nic, ale domyśla się prawie wszystkiego. „Jestem w zapasach z najgorszą ze wszystkich chorób, najbardziej gwałtowną, dotkliwą, najśmiertel-niejszą i najbardziej nieuleczalną" (II, 552). Ale jest przynajmniej ta korzyść z cierpienia, że pogodzi go ono ze śmiercią. Czy ma udawać, że mu nic nie jest, że go nie boli, ażeby nie sprawiać kłopotu i smutku bliskim? Szuka odpowiedzi dla siebie i dla nas. Nie, taką grę „zawsze uważałem za puste błazeństwo". Nie trzeba wstydzić się cierpienia i pozować na spokój. Trzeba, „abyśmy byli, a nie udawali". Robić to, co może przynieść ulgę. Także i krzyczeć — Epikur, proszę bardzo, nawet to doradza. Ale on sam tylko jęczy. Jest dumny z tego, że „w najgwałtowniejszym cierpieniu zachowuję świadomość siebie". Kiedy wszyscy myślą, że jest powalony i starają się go oszczędzać, on, chcąc doświadczyć własnych sił, zaczyna z nimi gwarzyć o rzeczach najbardziej odległych od jego stanu. Napady są częste, ale w przerwach jest dawnym panem Montaigne, towarzyskim i pogodnym. Teraz, kiedy zmuszony został do zawarcia znajomości z medycyną, nie ma dla niej ani jednego dobrego słowa. Wie z doświadczenia, że istnieją pewne lekarstwa naturalne (do takich zalicza kąpiele i picie wód). „Nie ufam jeno wymysłom naszego rozumu, naszej wiedzy i sztuce". Nawet najzawziętsi obrońcy sztuki lekarskiej nie będą go za to potępiać. Montaigne wylicza recepty wówczas zalecane (sproszkowane łajno szczurze etc.) i nie ma się co dziwić, że nazywa je błazeństwem. Nie chce, powiada, wspominać całej błazenady magicznej tym lekom towarzyszącej. Medy- 246 cyna ówczesna była komiczna nie tylko na scenie. A przecież szło o życie! Ktoś powiedział mu, że na jego chorobę dobra jest świeża krew z kozła. Montaigne, trochę eksperymentator jak i jego pan ojciec, hoduje więc kozła, którego krew ma mu posłużyć za lekarstwo. Kiedy zarżnięto zwierzę, okazało się, że ono samo choruje na kamień. Narody szczęśliwe, to znaczy u początków istnienia — znowu jesteśmy w kręgu myśli platońskiej i owidiuszowego Złotego Wieku — obywały się bez lekarzy. „Powiedzmy prawdę: przy całej różnorodności i zamęcie przepisów, jakiż ostatecznie ostanie się inny cel i skutek jak jeno opróżnić żołądek?" To przekonanie będzie powszechne na dworze Ludwika XIV, tak przynajmniej wynika z pamiętników Saint-Simo-na. Montaigne, jak to zwykle on, daje argumenty i za, i przeciw. Przyzna się w manuskrypcie bordo-skim, że najbardziej obawia się „poruszenia czyszczącego", czego nauczył się, powiada, od „wielkiego Platona" (ale raczej miał w pamięci chorobę jelit Stefana de La Boetie). Oto los mędrca dawnych wieków: ponieważ człowiek błąka się w niewiedzy, trzeba z nim rozprawiać o wszystkim — o materiach wysokich i niskich. W gruncie rzeczy oczekiwano od filozofów rad praktycznych. Mędrzec był niby ów redaktor z „kuriera serc", który musi udzielić rady w każdej potrzebie. Miał pouczyć, jak się kochać i jak pisać testament; jak walczyć z impotencją i jak wychować syna, a jak córkę; co jadać i jak czcić Boga; czym jest sen, a czym śmierć; jak powściągać gniew, jak prowadzić konwersację, co i jak czytać. Rodzina niepokoi się o niego, błaga, żeby zasięgał rady lekarzy. Montaigne upiera się w swojej niechęci. I żeby przekonać swoich, że to nie jest kaprys, żeby zracjonalizować swój upór, pisze ten rozdział — tłumaczy w liście do pani Margeryty Duras, która ży- 247 wi szacunek dla sztuki medycznej. No cóż, czemu nie, on nie upiera się przy tym, że ma rację. Czyż nie widział między lekarzami „wielu poczciwych ludzi i godnych, by ich miłować"? (II, 579) Przezacna pani — „Ci, którzy miłują naszą medycynę, mogą również mieć swoje racje, dobre, wielkie i silne" (II, 586). Nie żywi nienawiści do pojęć odmiennych od swoich: „nie mam tego w charakterze, aby mnie gniewało, gdy spotkam się z różnicą w zdaniach i abym nie mógł ścierpieć towarzystwa ludzi, dlatego iż myślą i rozumują odmiennie niż ja". Montaigne, który najbardziej cenił rozmaitość, odmienność, kończy tak: „Raczej znajduję to bardziej osobliwym, gdy się trafi na zgodność w usposobieniach i zamiarach. I nigdy nie było w świecie dwóch mniemań jednakich, tak samo jak dwóch włosków i dwóch ziarn: najpowszechniejszą ich cnotą jest odmienność". Człowiek w wieży przegląda setki zapisanych stron — tyle już się nagromadziło! Niby tylko „żołnierz i Gaskończyk", ale przecież już i autor. Zdumiony sam sobą: „Oto w istocie nowa postać: nieumyślny i przygodny filozof!" Czasem, przeglądając, swoją księgę, nie rozumie sam siebie: nie pamięta, co właściwie chciał przez to powiedzieć. Jak poeta. Zostawmy to jednak, tak jak jest (będą pokolenia badaczy głowić się nad komentarzem). Wyrzeka na swój styl, gadaninę bez ładu i składu (II, 401), ale wkrótce pochwali samego siebie za treść — nie sądzi, ażeby znalazło się więcej pisarzy, którzy by mu w tym dorównali. Teraz jednak, póki księga jest w rękopisie, przeżywa zrozumiałe lęki i wahania. Czy wypada publikować cały ten galimatias? Ma świadomość, że druk to przejaw próżności, niegodnej mędrca — Sokrates nie pisał, tylko nauczał! Pewnie i boi się próby druku. Co powiedzą — już nie krytycy, nie erudyci — ale ci, którzy go otaczają? Oto napisał 248 o sobie, że to lubi, a tamtego nie lubi. Że ma takie a takie obyczaje, że jest chory, że ojciec mu zaaplikował oryginalne wychowanie, że miał zdolności do pokrzywiania się. Kim jest, by tak szczegółowo opisywać swoją osobę? Kogo to może interesować? Ale jeśli właśnie to jest ciekawe? Nie zna się na niczym, nie jest filozofem, filologiem, teologiem, matematykiem, naturalistą, pedagogiem, nie zna żadnej ze sztuk, które taki Cardano ma w małym palcu — ale zna się na sobie. Ten jeden przedmiot zgłębił! Powoli książka staje się wyzwaniem. Za dużo o sobie? „Żadne opisanie nie jest równie trudne J— napisze wyzywająco przed śmiercią — jak opisanie samego siebie, ani z pewnością równie pożyteczne" (II, 60). Maluje głównie swoje myśli, mówi dalej, podmiot nieuchwytny. Nie czyny, na które składa się przypadek, które przychodzą jakby z zewnątrz, ale siebie samego, swoją istotę. Przedmiotem jego badań jest człowiek — a któryż obiekt jest mu lepiej znany niż on sam? Nie ma etnografii, nie ma socjologii i psychologii, wiadomości o ludach docierają bałamutne, a z takiej Afryki wciąż jeszcze głównym źródłem informacji jest — Herodot. Jeśli Montaigne chciał studiować człowieka, to musiał zajmować się sobą — z konieczności. Zresztą, jak napisze we wspomnianym liście do pani Duras, „celem moich nauk było nauczyć się działać, nie pisać [...] Kształtować me życie — oto moje rzemiosło i dzieło" (II, 583). Gdzie indziej powtórzy prawie dosłownie: „Moje rzemiosło i sztuka to żyć" (II, 62). Montaigne-autor miota się, by usprawiedliwić swoje pisarstwo, ale przede wszystkim to, że sam jest jego przedmiotem. Tłumaczy się: „Nie wznoszę tu posągu, aby go ustawić na rogu ulicy ani w kościele, ani na publicznym placu" (II, 436). To „ku zabawie sąsiada, krewniaka, przyjaciela" spędza tak pracowicie czas. Owszem, może i jest to ten adresat 249 bezpośredni. Ale jest i ten dalszy: to mędrcy, duchy mędrców, władcy tego świata (do których trafi!). „Nie czują się powołany — napisze po latach wyniośle — ani mówić, ani pisać dla początkujących" (III, 203). Ale gdzie indziej o wiele skromniej: „Gwarzę z moim papierem, jak gwarzę z pierwszym, który mi się nawinie. Byle szczerze, to i wszystko". Nie jest to jednak takie zwykłe gwarzenie i Montaigne ma świadomość tego. Spojrzy z góry na swoich krytyków: „Nie mieć odwagi mówić po prostu o sobie, to objawia niejaką tchórzliwość ducha" (III, 209). Wie już też — chociaż lubi się zastrzegać, że tylko zabawia się piórem — iż pisarstwo jest jego losem: „póki starczy inkaustu i papieru na świecie". Ponieważ rzecz była nowa i obudziła wątpliwości, a nawet spotykała się z potępieniem, Montaigne zajmie się nią w księdze trzeciej. My zajmiemy się tą wypowiedzią już teraz, jako że wynika ona z tego, co nagromadziło się w dwóch pierwszych księgach. Właśnie na ten temat, stosunku do siebie samego jako przedmiotu opisu, Montaigne uznał za stosowne wyłożyć jasno swoje credo, bez żadnych niedomówień. Jest to jeden z najsławniejszych rozdziałów Prób (O żalu) i wypada go tu obszernie przytoczyć. „Drudzy tworzą człowieka; ja go opisuję i przedstawiam tu jeden poszczególny okaz, bardzo licho obdarzony. Gdybym go miał kształtować na nowo, uczyniłbym go z pewnością cale innym niż jest: obecnie już przepadło". Erich Auerbach, komentując w Mi-mesis ten właśnie rozdział, pisze z uwielbieniem: „Do każdego z tych zwrotów, podobnie jak i do całości, odnosi się to, co Horacy powiada o dziełach doskonałych: decies repetita placebit (będzie się podobać i dziesięć razy powtórzona)". Tak miłośnie piszą o Montaigne'u bezlitośni zwykle krytycy! Ale idźmy dalej. „Rysy mego malowidła nie zbacza- 250 ją z drogi, mimo iż odmieniają się i rozbiegają. Świat jest jeno wiekuistą huśtawką; wszystkie rzeczy huśtają się na niej bez przerwy, ziemia, skały Kaukazu, piramidy Egiptu; tak powszechnym, jak swoim własnym ruchem. Stałość nawet nie jest niczym innym, jak powolnym chwianiem się". Podobnie więc opisując siebie (jako „jeden poszczególny okaz bardzo licho obdarzony") nie można się ustalić raz na zawsze, bierze się takim, „jakim jest w tej chwili, gdy się nim zabawiam. Nie maluję swojej istoty, maluję jej przejście, nie przejście z jednego wieku w drugi [...], ale z dnia na dzień, z minuty na minutę. Trzeba odmierzać moją historię na godziny; za chwilę mogę się zmienić, nie tylko co do losu, ale i co do usposobienia". Oto Proust — na trzy z górą wieki przed Proustem. Być może, inspirowany Heraklitem, ale przede wszystkim — własnym doświadczeniem. „Gdyby moja dusza mogła osiedzieć się w miejscu, nie próbowałbym się, ale bym się określił: ale jest ona w ciągłej nauce i próbie". Tak więc Próby to próby dotarcia do siebie samego. To eksperymentowanie na samym sobie. Tak to tłumaczy Auerbach. Thibaudet stara się być bardziej wyrafinowany: Montaigne próbował w swej księdze tego, czego nie mógł dokonać w życiu. Współcześni tłumacząc Montaigne'a na łacinę czasem dawali tytułowi sens „usiłowań", czasem degustacji. Sens tytułu rosyjskiego Opyty jest bliższy naszym „doświadczeniom", i to w znaczeniu podwójnym: doświadczeń życiowych i prób eksperymentatorskich. Podobnie wypowie się i sam Montaigne: „Ostatecznie cały ten bigos majej pisaniny jest nie czym innym, jak tylko rejestrem prób mego życia..." (III 389). Credo pisarskie w rozdziale O żalu jest gęste od myśli. I jakże zuchwałe. „Przedstawiam tu życie liche 251 i bez blasku: wszystko jedno; można tak samo nawiązać całą filozofię moralną do życia pospolitego i ustronnego, jak i do najbogatszego treścią. Każdy człowiek nosi w sobie całkowitą postać ludzkiego stanu". Nie zdajemy sobie już dziś sprawy z rewolucyj-ności podobnych twierdzeń. Romantycy, z Byronem na czele (zresztą czytelnikiem Montaigne'a), mogli się na to obruszyć. Ale Montaigne jest tylko wierny sobie. Kiedy twierdzi, że jego myśli są mu wrodzone, że zawdzięcza je tylko sobie, to może mówi właśnie o tym swoim przekonaniu — jeszcze dzisiaj bynajmniej nie przez wszystkich podzielanym — że nie trzeba badać dusz wodzów, żeby móc zajrzeć w otchłań nędzy ludzkiej, nie trzeba zajmować się generałami, żeby wiedzieć, co to jest wojna. Montaigne też pisze o królach i wodzach, ale nie robi tego na kolanach — pisze ze współczuciem, jako o biednych małych ludziach. Dla niego „dusze szewców i cesarzy sporządzone są na tym samym kopycie" (III, 382). „Życie Cezara nie więcej mieści przykładów dla nas niż własne: cesarskie czy gminne, zawszeć to jedno życie podległe ludzkiej przygodzie", bohaterskie serce bije równie często pod sukiennym kubrakiem, co i pod pancerzem. „Z na j zwyczaj nie j szych, najbardziej pospolitych i znanych spraw, gdybyśmy tylko umieli je oświetlić, można wywieść największe dziwy natury i najbardziej cudowne przykłady, zwłaszcza co się tyczy uczynków ludzkich" (III, 393). Auerbach zwraca uwagę, że skromność Montaigne'a jest tu nieco przesadna: nie było to życie „liche i bez blasku", Montaigne był możnym panem, bliskim Dworu, mógł być wpływowy, a jeśli nie korzystał z tego, to dlatego że nie chciał. Jednakże Montaigne ma do swojej osoby podejście beletrysty: koncypuje ją po trosze na użytek księgi. Tworzy bohatera: jest nim on sam, Michał z Montaigne. 'Ktoś, kogo obser- 252 wujemy, podpatrujemy, śledzimy bieg jego myśli, podziwiamy lub sprzeczamy się z nim. Młody Yoltaire spostrzegł ten zamysł przenikliwie: „Czarujący to był pomysł ze strony Montaigne'a, by się odmalować tak po prostu, jak to uczynił, bowiem odmalował w ten sposób naturę ludzką [...] Uczony w wieku ignorancji, filozof między fanatykami, który odmalował pod swoim imieniem nasze słabostki i nasze szaleństwa — to człowiek, który będzie zawsze kochany" (Uwagi o „Myślach" pana Pascala). Skromność bohatera jest Montaigne'owi potrzebna niejako w założeniu — tylko w ten sposób może dokazać, że da się nawiązać „filozofię moralną do życia pospolitego i ustronnego". Księga ma narratora — jest nim autor. Żywy człowiek. I autor czuje, jak ta księga, jak jej bohater wywierają nacisk na piszącego. Montaigne-autor stara się podciągnąć do myśli, przekonań, poziomu etycznego, filozofii życiowej narratora. Być z nim w zgodzie. „Zarówno jak ja uczyniłem moją książkę, tak i moja książka uczyniła mnie" (II, 438). „Pióro musi u mnie trzymać równy krok ze mną samym" — powie później. „Model (czyli on) umocnił się od tego i niejako ukształtował sam siebie. Malując się dla drugich, wymalowałem się w samym sobie farbami żywszymi niż moje pierwotne" — wszystko to dodane zostanie do wydania pośmiertnego księgi drugiej. Samowiedza narasta powoli, jest rezultatem powstającego dzieła, a nie czymś powziętym a priori. Bo to dzieło, zgodne z osobowością autora, ujawnia nieoczekiwanego Montaigne'a Montaigne'owi, może on się w nim przejrzeć jak w zwierciadle, i obraz — jak to się nieraz zdarza — go zaskakuje. Kiedy po latach raz jeszcze przejrzy tekst rozdziału O żalu, będzie już miał całkowitą świadomość swojej oryginalności. Punktem wyjścia do rozważań jest co prawda pokora, ale poczucie oryginalności daje 22 — Ja, Michał... 253 powód do dumy: „Zazwyczaj autorowie udzielają się publiczności jakowąś osobną i szczególną cechą; ja, pierwszy pono całą mą istotą: jako Michał z Montaigne, nie jako gramatyk albo poeta, albo uczony w prawie". Ja pierwszy! To twierdzenie Mon-taigne'a ma swoją własną bibliografię. Czy naprawdę jest usprawiedliwione? — zastanawiają się badacze. Montaigne na pewno nie był pierwszym, który uczynił siebie bohaterem swojego dzieła — pierwsza osoba występuje nawet w narracji biblijnej (księga Ne-hemiasza) — ale czy był pierwszym, który tak się odsłonił i opukał? Są przecież Wyznania św. Augustyna. Jest Petrarka. Różnica jednak jest zasadnicza, wskazuje prof. Hugo Friedrich: Augustyn relacjonuje swoje błędy z wyżyn spełnienia, dokonanego przełomu; podaje tylko te wydarzenia, które mają związek z doświadczeniami łaski. Petrarka zaś, kiedy się oskarża, to dla celów estetycznych; jest dla siebie „tematem". Friedrich nie zaprzecza, że są pewne zbieżności między Montaigne'em a Pertrarką — możliwe, że to wpływ wspólnych lektur: Cycerona i Se-neki. Ale właśnie różnice są istotne. Petrarka nie umie, bo i nie chce, uchronić się od stylizowania własnego obrazu. Jest o tyle reprezentantem swojego stulecia, że czuje się stworem boskim wypędzonym z Raju i chce się do Raju przybliżyć. Człowiek końca XVI wieku, którego wyraża "Montaigne — stwierdza Friedrich — woli uważać się za istotę normalną właśnie przez to, że jest bliski naturze, odrzuca zaś świętość i mędrca jako anomalie. Kto chce się przemienić w anioła, przemienia się w bydlę — stwierdzi dosadnie Montaigne, i Pascal spędzi nad tym zdaniem trochę bezsennych nocy. Pascal właśnie będzie najmocniej warczał na owo „ja" Montaigne'a: „Cóż to za głupi pomysł malować samego siebie! I to nie mimochodem, na wspak swoim zasadom, jak się zdarza 254 całemu światu; ale z zasady, z pierwotnego i głównego planu. Mówić głupstwa przypadkiem i przez słabość to zwyczajna choroba; ale mówić je z umysłu, to już nie do zniesienia..." * To ten passus wywołał sprzeciw Voltaire'a, który wyżej cytowaliśmy. Wspomnijmy jeszcze dzieło, które zostanie napisane w niespełna dwieście lat później: Wyznania Jana Jakuba Rousseau. „Imam się przedsięwzięcia, które dotychczas nie miało przykładu i nie będzie miało naśladowcy" — napisze Jan Jakub przekreślając jednym pociągnięciem pióra prekursorstwo Prób. Mało mu tego lekceważenia, zaatakuje wprost: „Zawsze śmiałem się z fałszywej szczerości Montaigne'a, który udając, iż przyznaje się do błędów, troszczy się bardzo pilnie, aby te rzekome błędy przedstawić w jak najpowabniejszym świetle" **. Ponieważ Montaigne nie pisze o swoich łajdactwach — których po prostu nie zdarzyło mu się popełnić — Rousseau imputuje mu nieszczerość. Sam jest w swych Wyznaniach niby szczery, nawet zdumiewająco szczery, ale jest w tej szczerości wyraźny interes. Jego Wyznania były nie tyle „aktem odwagi", ile rozpaczliwą samoobroną. Podczas gdy Montaigne, nie mając innego celu niż poznanie obranego przedmiotu, obserwuje siebie jak przez lupę, by czasem wykrzyknąć: „Nie widziałem na tym świecie potwora ani cudu bardziej osobliwego niż ja sam!", to Rousseau — spotwarzony, ośmieszony, prześladowany, czasem naprawdę, czasem tylko w swojej własnej wyobraźni — zaczyna od tego, że odsłoni nam „wszystko". I odsłania — różne drobne łajdactwa i świństewka, kolejno onanizm, masochizm, ekshibicjonizm, hipochondrię, potem oddawanie własnych dzieci do przytułku („dla ich dobra"). Odsłania po to, żeby — kiedyśmy już uwierzyli w je- * Myśli, Nr 76. Przeł. Tadeusz Żeleński-Boy. ** Przeł. Tadeusz Żeleński-Boy. 22» 255 go bezwzględną szczerość — dać świadectwo swojej szlachetności i prawości, o czym mówi pod koniec Wyznań bez ogródek. On jeden jest szlachetny, mądry, bezinteresowny — musimy mu wierzyć, bo przecież jest także prawdomówny. Dlatego wciąż wszystkich dokoła poucza, wtrąca się do osobistych spraw różnych ludzi, z tą naiwną wiarą, że wszystko da się naprawić, każdy konflikt rozwiązać, wystarczy posłuchać jego! Doradza Polakom, „liberum veto", układa prawodawstwo dla Korsyki. Jak później Tołstoj, jego wyznawca, zaleca wstrzemięźliwość seksualną (on, który lubił wyściskiwać małe dziewczynki), ale dopiero wtedy, kiedy sam stracił zapały. Pyszni się tym, że nie odwiedza domów publicznych zapominając, że próbował przecież, ale przepędziło go fiasko: „Jasiu, weź się do matematyki". Jest szczery, bo nie czuje, że jest obłudny. Jak molierowski świętoszek, wszystko, co robi z pożytkiem własnym, czyni przez wzgląd na innych. Nawet legat od „milorda marszałka" Keitha przyjmie, by „oddać tym zaszczyt godnemu człowiekowi" — nie ze względu na siebie. Nie chcę tu pomniejszać istotnego znaczenia pism J. J. Rousseau. Można być nieszczerym, egocentry-cznym, można być naiwnym profetystą — i napisać szereg wspaniałych zdań o własnym społeczeństwie, to właśnie przydarzyło się Rousseau. Tutaj idzie tylko o to, by wykazać, że Rousseau strzelając do Mon-taigne'a trafiał obok. W przeciwieństwie do biedaka Rousseau, pan z Montaigne, który nie przeżył podobnych Janowi Jakubowi klęsk, nie buduje swojej apo-logii, nie wznosi sobie posągu, nie usprawiedliwia się. Nie ma potrzeby. Próby nie są ani dziełem ekshibicjonisty, ani spowiedzią: są dziełem literackim i filozoficznym, mają za przedmiot człowieka. Mógłby nim być nie jego autor, mógłby być ktokolwiek inny, ale lepiej, żeby był nim autor. Bowiem: „W tym jednym 256 bodaj jestem zgodny z zasadami nauki, iż nigdy żaden człowiek nie traktował przedmiotu, który by rozumiał i znał lepiej niż ja znam ów, który podjąłem; w nim jednym jestem najbardziej uczony z żyjących. Po wtóre, nigdy nikt nie zapuścił się w przedmiot głębiej ani też nie rozebrał wyraźniej jego członków i składników, ani też doszedł wierniej i pełniej do celu, jaki założył swej robocie (III, 26)". Nie powinna nas mylić lekka ironia i nuta autoironii w tym cytacie — jest to tylko właściwość stylu, osobowości — Montaigne myśli serio. Na niczym się nie zna, ale w tym jednym przedmiocie, znajomości Michała z Montaigne, chociaż także kulawej, jest uczeńszym od wszystkich uczonych. Wystarczy do dokonania tego tylko „dobra wiara", spojrzenie szczere i czyste — w miarę możliwości. „Mówię prawdę nie aż do samego dna, ale tyle, ile śmiem powiedzieć, a śmiem nieco więcej w miarę jak idę w lata". Zostawia więc sobie pole do dyskrecji — nie musi mówić wszystkiego, bo nie wszystko śmie, także ze względu na zwyczaje wieku. Oto szczere, prawdomówne postawienie sprawy. Ludzie, którzy znali Montaigne'a, potwierdzali, że był właśnie taki, jakim się opisał. Obiecuje czytelnikowi zgodność dzieła z autorem. Uważa, że człowiek pospolity w rozmowie nie może być interesujący w książce. Jeśli jest pospolity, to ,,zdatność" jego musi być w tym, co zapożyczył. Dziś mamy większy zasób doświadczeń i wiemy, że „zdat-ność" jest tajemnicą, którą trudno rozszyfrować na podstawie rozmowy z autorem. Kawiarnia! Najbardziej błyskotliwi rozmówcy niekoniecznie są najciekawszymi twórcami. Istnieją szermierze rozmowy, ar-cymistrze paradoksów, których własne książki czy zapiski intymne ujawniają zaskakującą płaskość i nieudolność. Istnieje też pewna konwencja rozmowy towarzyskiej, która zabrania być nadto serio. Zapewne, 257 inaczej to wyglądało w czasach Montaigne'a, kiedy ludzie odbywali nieraz długie podróże po to właśnie, żeby poważny dyskurs prowadzić. „Człowiek uczony nie jest uczony we wszystkim, ale rozumny człowiek jest we wszystkim rozumny —. nawet w tym, czego nie wie..." Montaigne jakby na chwilę zapomniał, że nawet człowiek rozumny jest słaby, a słabość może odebrać jasny sąd... Ale to zdanie trąci nam autoreklamą. Bo i jest nią. Od samego początku rozdział O żalu jest obroną i zachwalaniem własnego dzieła. Autor jest w nim cały — kto uzna książkę za mądrą, będzie mógł powiedzieć, że poznał mądrego człowieka. Niewątpliwie! Ale Montaigne idzie dalej: „Gdzie indziej można chwalić albo ganić dzieło oddzielnie od robotnika; tutaj nie: kto godzi w jedno, godzi i w drugie". Nie mamy jednak powodu ukrywać, że poznawanie autora jedynie przez książki może być korzystniejsze dla obu stron — autora i czytelnika. Ciekawe, że Michałowi z Montaigne to w ogóle nie przychodzi do głowy. Ludzie byli wtedy chyba wyrozumialsi dla siebie i bardziej się łaknęli towarzysko... Dwie księgi Prób już są gotowe, najwyższy czas zająć się ich wydaniem. Bordeaux ma swojego ruchliwego wydawcę, jest nim Simon Millanges. Rzecz prosta, pan z Montaigne będzie musiał koszty druku opłacić, skoro chce się bawić w autora. Michał nie zapomina, że jego księga ma uwiecznić imię przyjaciela, chce włączyć do niej ową buntowniczą Dobrowolną niewolą Stefana, być może okrojoną. Ale młodzieńcza broszura jego przyjaciela żyje już swoim własnym życiem, służy nieprzyjaciołom Korony. Druk hugenocki, do którego włączono broszurę Stefana, budzi oburzenie Parlamentu i będzie uroczyście spalony. Zestawienie dat jest wymowne: 7 maja 1579 egzemplarze Memóires de l'Estat de France płoną na 258 placu rOmbriere w Bordeaux, („...rozciągnęliśmy tortury cielesne na utwory i pomniki Muz" — pisze o paleniu książek Montaigne.) 9 maja pan Millanges uzyskuje przywilej na druk dzieła pt. Próby. Montaigne nie rezygnuje jednak z zamiaru uczczenia przyjaciela. Wręczono mu właśnie dwadzieścia dziewięć sonetów francuskich Stefana. Montaigne włącza je do swojej księgi jako rozdział dwudziesty dziewiąty i poprzedza dedykacją dla pani de Gramont, hrabiny de Guissen. Przyzwyczailiśmy się już, że ty-tulatura francuska jest skomplikowana i nie będzie niespodzianką, że idzie tu o Dianę d'Andoins, najbogatszą poddankę króla Nawarry, zwaną „piękną Ko-ryzandą" (Montaigne nazywa ją „la grandę Corisan-de"), żonę Filiberta de Gramont hrabiego de Guissen (albo de Guiche), z którym Montaigne był zaprzyjaźniony. Portrety „dostojnej Koryzandy" ukazują kobietę, której uroda i dziś nie 'budzi wątpliwości, co jest sprawą raczej rzadką. Piękne rysy, mądre oczy, szlachetny wyraz twarzy, uroda, inteligencja, dostojność. Henryk z Nawarry za kilka lat straci dla niej głowę, będzie jej długo wierny, i to na sposób romantyczny, ona w nim dostrzeże swojego rycerza, księcia i pana, jak na lojalną poddankę przystało, jej wpływ na Henryka — nie bez udziału rad przyjaciela z Montaigne — będzie pozytywny, historycy nie mają jej nic do zarzucenia. Rola Montaigne'a przy tej kobiecie nie jest jasna. Czy rzeczywiście poprzestał na przyjaźni, czy jego serce nie zabiło dla niej żywiej? „Pani — zaczyna swą dedykację — nie ofiaruję ci nic ze swego, ponieważ nic nie posiadam, co by już nie było twoim..." Czy to tylko dworność, czy też rzeczywiście gotów był jej ofiarować wszystko? Najpewniej Montaigne uwielbiał ją po cichutku — była zbyt piękna, zarówno by jej się mógł oprzeć, jak 1 o niej marzyć — a „dostojna Koryzanda" na pewno 259 wszystkiego się domyślała. Pewno i lubiła małego pana z Montaigne, stosunek ich musiał być chwilami poufały, sądząc z pewnych słów rzeczonej dedykacji; Montaigne bywał coraz częściej powiernikiem pięknych pań, co nie zawsze go chyba zadowala. Dwadzieścia dziewięć sonetów Stefana de La Boe-tie nie wchodzi dziś do kanonu Prób. Usunął je stamtąd w końcu sam Montaigne zaznaczając na manuskrypcie bordoskim: „zamieszczone gdzie indziej". Ukazały się pono w odzielnym wydaniu między rokiem 1588 a 1592, ale dotychczas nie znaleziono egzemplarza. Może dlatego Montaigne zdecydował się je w końcu usunąć, że „same przez się, jednomyślnym zdaniem wydawców, nie przedstawiają nic godnego uwagi. Jest to jedno z owych w miarę szkolnych i chłodnych naśladownictw Pertrarki, jakich pełno w owym czasie w poezji wszystkich języków". (Boy--Żeleński). Podobnie mogła sądzić i piękna Koryzan-da. No i wreszcie mógł do tego samego wniosku dojść sam Montaigne. Lepiej więc nie ściągać mitu na ziemię, niech żyje w legendzie. Drukarze składają dzieło, ale autor wciąż go jeszcze nie zamyka, wciąż dorzuca nowe rozdziały. Jeden z nich to O wychowaniu dzieci napisany na prośbę Diany de Foix, która właśnie poczuła, że jest w ciąży (dzięki czemu można było ustalić w przybliżeniu datę napisania eseju). Drugi to relacja o chorobie, kłótnia z medycyną — ten też odnosi się do zimy 1579/80. Profesor Strowski puszcza wodze wyobraźni, bardzo sugestywnie i sympatycznie opisuje, jak Montaigne przegląda pisane przed laty eseje, szlifuje zdanie, sprawdza cytaty. Drukarz nagabywa go w samym Montaigne, wyrywa mu spod ręki kolejne rozdziały, przywozi szpalty, wspina się do biblioteki na wieży, wspólnie teraz przeglądają odbitki stron, dyskutują. Na okładce będzie zaznaczone, że „messire Michel pan 260 na Montaigne" jest kawalerem orderu i pokojowcem łcróla. Wydanie z 1582 roku doda do tego tytuł mera i zarządcy m. Bordeaux. W następnych wydaniach, zgodnie z nowym poglądem autora, tytuły znikną. Wszystko uzgodnione — potrzebny jest jeszcze wstęp, mości panie Michale. Jest pierwszy marca R. P. tysiąc pięćset osiemdziesiątego, wczoraj pan zamku skończył lat 47. Dzisiaj, jako autor, ma się zwrócić wprost do czytelnika. O czym będzie mowa w tym najbardziej bezpośrednim przesłaniu? Może o tym, że to o mnie samym, o Michale z Montaigne. Trzeba mieć odwagę do tego się przyznać, skoro stało się. Piszmy: „Otoć, czytelniku, książka pisana w dobrej wierze. Ostrzega cię od początku, iż nie zamierzyłem w niej sobie żadnego celu prócz domowego i prywatnego". Tak skromnie sobie poczyna. Ale i wyzywająco: „Nie miałem w niej żadnej troski o twoje służby ani o moją chwałę: siły moje nie są zdolne do takiego zamiaru". Książka prywatna, dla najbliższych, żeby po jego śmierci — „co ich czeka niebawem" — mogli dzięki tej książce mieć „żywszą znajomość mej osoby". Nie stara się nikomu przypodobać, chce być prawdziwy, „bez wymuszenia i sztuki, siebie bowiem tutaj maluję". Napisałby wszystko, gdyby „publiczna obyczajność pozwoliła". Chyba nikt dotąd nie pozwolił sobie na tyle ironii w samym stylu co Montaigne pisząc, że gdyby żył wśród ludów pierwotnych, które cieszą się słodką swobodą, odmalowałby się ze wszystkim nago. „Tak więc, czytelniku, ja sam jestem materią mej książki: nie ma racji, abyś miał używać swego wczasu na tak letki i błahy przedmiot". Kończy leciutkim, autoironicznym uśmieszkiem, który tylko pozornie jest niefrasobliwy: wszystko to ma ukryć drżenie serca. Ale wyczuwamy je teraz, kiedy książka ma iść między ludzi. „Zatem z Panem Bogiem"... Rozdział siedemnasty W PODRÓŻY Dzieło już wydrukowane — Simon Millanges przywozi z Bordeaux egzemplarze dwóch pierwszych ksiąg. Można opuścić bibliotekę, zejść z wieży, rozejrzeć się po świecie. Trochę się uciszyło: zajadłość stronnictw jakby na chwilę przygasła, chociaż tu i ówdzie bucha płomień; ale to już nie pożar, to tylko pogorzelisko. Montaigne może zostawić dom i zrealizować wreszcie to, o czym od lat marzył: pojedzie za granicę, do Włoch. Kiedy bohater Prousta wyrywa się do Wenecji, nie ma wątpliwości, że pragnie tego przede. wszystkim esteta, wychowanek Ruskina. Motywy, które kierują Montaigne'em, są bardziej różnorodne. Włochy — kraj humanistów, zapewne. Ale i kraj, w którym jego ojciec odbył długą żołnierkę, a Montaigne w stosunku do pamięci ojca potrafi być sentymentalny. Włochy — kraj antyku, ważny motyw. Ale nade wszystko pędzi Montaigne'a ciekawość — ludzi, urządzeń, krajobrazów, obcego obyczaju. Do tego stopnia najważniejsza jest sama podróż, samo poszukiwanie inności, że Montaigne zastanawia się, czy nie pojechać raczej do Polski, do Krakowa. Ale trzeba też ratować nadwątlone zdrowie, wyjazdy do zdrojów pirenejskich nie przyniosły ulgi, Montaigne postanawia więc spróbować słynnych europejskich wód. Gdyby Polska sławiła się wówczas jakimiś źródłami leczniczymi, za- 262 wdzięczalibyśmy temu może wizytę wielkiego pisarza, a w następstwie niezwykły reportaż z naszej XVI-wiecznej rzeczywistości. Zostawiwszy zarząd majątkiem Franciszce (można się domyślać, że nastąpił okres najlepszej gospodarki w dziejach Montaigne) wyrusza z domu 22 czerwca 1580 roku, z autorskimi egzemplarzami Prób w skrzyni i z kilkoma lub więcej nawet domownikami u boku, z których jeden — postać tajemnicza, a niezmiernie ważna dla historii kultury — będzie sekretarzował swojemu panu. Najpierw orszak udaje się do Paryża, gdzie Montaigne osobiście wręczy królowi swoją książkę. Henryk III zabrał się od razu do lektury, już wkrótce miał obsypać autora komplementami — szczerymi, jak się zdaje. Ten tytularny pokojowiec rozumie serca władców — mógł pomyśleć król — mimo iż nie znajduje się blisko naszej osoby; wie, iż jesteśmy ułomni; wie też, że uginamy się pod ciężarem odpowiedzialności; moi uczeni akademicy także rozprawiają na temat natury ludzkiej, ale odrabiają to według ustalonych wzorów niby pensa szkolne. Ten mądry szlachcic ośmielił się napisać: „Król jest to człowiek i nic więcej" (I, 371) — ale któż wie lepiej od nas, iż jest to sama prawda? Uczci j my pana Montaigne'a pochwałą, bo widać, że staje się ozdobą naszego panowania. Miejmy go też po swojej stronie w tych trudnych czasach. Co naprawdę powiedział król, nie wiemy, ale autor przyjął pochwały wdzięcznym sercem. „Panie mój — miał odpowiedzieć Montaigne, według świadectwa La Croix du Maine — trzebaż więc, abym i ja się spodobał Waszemu Majestatowi, skoro moja księga wydała mu się przyjemna, nie masz w niej bowiem inszej rzeczy, jeno moje życie i uczynki". Odpowiedz wielce prawdopodobna: powtarza z uporem znane nam już zdanie z późniejszej księgi Prób 263 o jedności autora i dzieła. Faktem jest też, że Mon-taigne sprzyjał usiłowaniom zmontowania trzeciego stronnictwa, centrowego, lojalnego wobe Dworu, i to do tego stopnia sprzyjał, że niektórzy komentatorzy uważają pisarza wręcz za „człowieka" królowej matki, a podróż do Włoch za przedsięwzięcie polityczne, związane z nadzieją otrzymania tam ambasady — w Wenecji lub w Rzymie. Tekst Dziennika tego nie potwierdza. Lojalista, kawaler Orderu Sw. Michała, na domiar szlachcic, który może obawia się, by go nie posądzo-tno o nadmierny intelektualizm, Montaigne udaje się pod mury twierdzy La Fere. Niedawno zajęli ją hu-genoci i rozgniewany Walezjusz rozkazał ją odbić. Montaigne spędza prawie miesiąc w obozie oblegającym twierdzę pod dowództwem marszałka Matigno-na, z którym później, już jako mer Bordeaux, będzie szczęśliwie współpracować. Takie oblężenie, prowadzone bez pośpiechu, bywało często biwakowaniem między znajomkami, można ich było znaleźć także po tamtej strome murów. Chwilami jednak zrywa się kanonada, bzykają kule, wybuchają pociski. Tak trafiony zostaje dobry znajomy Michała, Filibert hrabia de Gramont, mąż „dostojnej Koryzandy". Rana jest lekka, w ramię, ale w owych czasach każda mogła być śmiertelna, Filibert de. Gramont po czterech dniach umiera. Montaigne odprowadza trumnę aż do Soissons, zauważając po drodze (o czym wspomni w Próbach), że obcy ludzie wyrażają żal i ból, chociaż nie mają pojęcia, kim był nieboszczyk, tylko dlatego, że kondukt jest wspaniały. Podróż, jak każda ówczesna podróż, zapowiada się jako uciążliwa i niebezpieczna, co zresztą nikogo nie odstraszało, i ruchliwość takich ludzi, jak Petrarka, Erazm czy Cardano, napełnia podziwem. Michał zabiera ze sobą gromadkę młodzieńców, zapalczywych 264 byczków, skorych do wyciągania szpady. Ich oręż miał go może chronić na włoskich gościńcach? Jedzie więc z nim jego własny brat, o dwadzieścia siedem lat odeń młodszy Bertrand-Charles, pan na Mattecou-lon; dalej pan de Cazalis, szwagier Michała, niedawno owdowiały; wreszcie Charles d'Estissac, potomek znakomitego rodu, który przyprowadził ze sobą pana du Hautoy (jedynego nie-Gaskończyka w tym towarzystwie), dwóch lokajów, muła, mulnika, pokojowca, ale który też zobowiązał się pokrywać połowę wydatków. Młodzi ludzie mają się przypatrzyć światu, nabrać manier, posłuchać mądrości. Czyż można sobie wyobrazić wychowawcę lepszego niż mędrzec z Montaigne, autor eseju O wychowaniu dzieci i O miłości ojców do dzieci, dedykowanego właśnie matce młodego d'Estissaca? A jednak... Lekcje umiarkowania, które Montaigne daje w Próbach, nie na wiele się przydają jego własnym podopiecznym. Szczególnie kiepsko wychował swojego brata: Bertrand — który jedzie do Rzymu, by się wyuczyć włoskiej szermierki — sekundując komuś w pojedynku zabije najpierw sekundanta przeciwnej strony, potem przeciwnika swojego partnera; uwięziono go i trzeba było aż „uroczystego poręczenia naszego króla", by wychowanek mędrca wydostał się z więzienia. Montaigne zrelacjonuje ten skandal w dopisku do księgi drugiej, nie budzącym szczególnej wiary. Ale posłuży mu to za argument przeciw „zbiorowym pojedynkom", które miały być plagą wieku. Brantóme, spec od tych spraw, zapewnia — chociaż niechętny Montaigne'om — że młody Mattecoulon był od strony „honoru" zupełnie w porządku. Trzeba wierzyć. Na tym jednak wyczyny Bertranda się nie skończą. Pełen temperamentu młodzian, który potrafił łączyć nieprzejednany katolicyzm ze służbą wojskową przy hugenockim królu Nawar-ry, spoliczkował publicznie protestanta, który źle się 23 — Ja, Michał... 265 wyrażał o Dziewicy i świętych. Protestanci zburzyli mu zamek. Wspominając go, pewien pamiętnikarz — a jest nim jego własny krewniak Charles de Guama-ches — wyrazi się, iż był wielbicielem kształtów ludzkich w postaci dobrze zbudowanych poddanek, „jako najbardziej umiłowanych przez naturę". Nawet zażarci katolicy ówcześni byli, za sprawą humanizmu, zatruci terminologią pogańską. Charles d'Estissac także nie stroni od przygód i za sześć lat skończy w Paryżu życie w pojedynku, do którego stanie bez powodu, dla rozrywki. Nie darmo bohater Trzech muszkieterów jest Gaskończykiem! Osoba matki Charles'a, pani d'Estissac, do niedawna jeszcze wprawiała uczonych montenistów w stan podniecenia. Nazywała się z domu Luiza de Beraudiere i miała to być owa „piękna Rouet" (czyli „Kołowrotek"), o której już coś niecoś wiemy. W swojej książce z 1955 roku Maurice Rat. mówi o niej jako o „pięknej wdówce". Jest kolejno kochanką Antoniego Bur-bona, Karola IX, Henryka Walezego. Wykonuje dla Katarzyny Medycejskiej najbardziej poufne misje wobec książąt krwi i ambasadorów. Tańczy we wszystkich baletach, gra w przedstawieniach dworskich, zawsze jako nimfa lub heroina, recytuje, śpiewa, gra na lutni. To przyjaźń z nią Montaigne'a nasuwa profesorom przypuszczenie, że i on wykonuje „misje". Brantóme wzdycha do niej, poświęca jej sonet: „Nigdy, o moja Rouet, nie cierpiałem podobnego bólu". Ponieważ Montaigne cieszył się jej sympatią, nasuwa się myśl, czy może to nie była przyczyna, dla której zazdrosny Brantóme darzył go taką niechęcią. Cóż za wszechstronna osoba, ta pani d'Estissac! Bo oprócz wszystkich talentów wesołego dziewczęcia Montaigne przyznaje jej w dedykacji niezrównane cnoty macierzyńskie! Ale kiedy zsumuje się żywoty dwóch pań, nawet dosyć skromnych, to otrzymamy kobietę o wy- 266 bujałyni temperamencie. Bo były dwie Luizy de Beraudiere, zreszfą skuzynowane — dowiódł tego Roger Trinąuet w r. 1956 i skończyło się z emocjami. Ta, której nazwisko figuruje w Próbach, wyszła za mąż mając lat dwadzieścia, i to jako dziewica (badacze wiedzą już teraz wszystko), za pana Ludwika d'Estis-sac, gubernatora twierdzy La Rochelle, zmarła zaś w r. 1608; inskrypcja łacińska na jej grobowcu — którą ułożyła córka, pani La Rochefoucauld — sławi m. in. jej wierność małżeńską. W drogę, mości panowie. A że pamięć mam lichą, zaś po powrocie trzeba będzie niewiastom opowiedzieć wszystko, cośmy widzieli i czego doświadczyli, będziesz mi, panie sekretarzu, prowadził dziennik. Bo chyba właśnie przeświadczeniu Montaigne'a, że ma kaleką pamięć, zawdzięczamy istnienie tego niezwykłego dokumentu, jakim jest Dziennik podróży do Włoch przez Szwajcarią i Niemcy. No i oczywiście temu, że pani Franciszka przed wyjazdem nakazała mu spamiętać, jak się niewiasty w obcych krajach odziewają, jakie mają nakrycia głowy, jak prowadzą gospodarstwo. Dziennik nie był przeznaczony do publikacji i przeleżał sobie w archiwach zamku prawie dwieście lat, gdzieś do roku 1770, kiedy odnalazł go tam historyk ziemi perygordzkiej, ksiądz Prunis. W grubym zeszycie brakowało dwóch pierwszych stron. Jedna trzecia pisana była ręką sekretarza i niejako w jego imieniu, bo Montaigne występuje tam w trzeciej osobie. Reszta jest pióra autora Prób, część tekstu po włosku, o czym jeszcze będzie mowa. Dziś nie ma już tego manuskryptu, jest tylko tekst, który ostatecznie, z polecenia hr. de Segur, właściciela zamku Montaigne i potomka pisarza, przygotował do druku Meusnier de Querlon, pracownik Biblioteki Królewskiej. Dziennik wyszedł w 1774 r. i spotkał się z tak zwa- 267 nym „mieszanym" przyjęciem. Z jednej strony niebywały sukces czytelniczy: cztery wydania w ciągu jednego roku i piąte w następnym. Z drugiej — kwasy Encyklopedystów, którzy zgorszeni byli tym, że Dziennik nie zawiera żadnych refleksji, tylko nieważne fakty, jest suchym i zimnym opisem podróży, co jest oceną krzywdzącą. Dziennik psuł im trochę obraz Mon-taigne'a, szczególnie nie podobało się to, że w Dzienniku Montaigne jest (tak uważali) potulnym katolikiem, odbywa pielgrzymkę do Loreto, całuje papieski pantofel, każe wymalować siebie i rodzinę oddających cześć Marii. Mieli również powód boczyć się na wydawcę, gdyż Querlon był człowiekiem spoza ich grona i w swoim własnym tekście rewindykował Mon-taigne'a dla przeciwników tolerancji. Dla nas jednak Dziennik jest gratką. Prawdziwym błogosławieństwem. Jest to bowiem dokument (a dotychczas byliśmy cały czas w kręgu domysłów), i to jedyny, który pokazuje „najmędrszego z Francu-' zów" tak blisko. Widzimy go naprawdę na co dzień. Jak je, sypia, leczy się, targuje, adoruje kobiety, szuka rozrywki, rozmowy, odwiedza kościoły. Widzimy, jak przygląda się światu, wiecznie głodny podniet, wiedzy, doświadczeń, chociaż obolały, chory — niezmożo-ny. Mimo „suchości" tekstu, na którą narzekał Grimm, pozwala on rozumieć lepiej autora, stanowi nie tylko nieodzowny komentarz do jego życia, ale także i do niektórych partii Prób. Czasami świadectwo Dziennika ma znaczenie wręcz rozstrzygające i można się tylko zdumiewać, dlaczego tak często było ono ignorowane. Wreszcie staje się rzeczą pewną, że trzecia księga Prób będzie wiele tej podróży zawdzięczać — bez niej na pewno byłaby inna. Jest to wystarczający powód, by się Dziennikowi przyjrzeć z bliska. „Chcąc osądzić człowieka, trzeba iść długo i pilnie jego śladem". Nigdy się chyba nie dowiemy, co zawierały dwie 268 brakujące stronice Dziennika. Ta trzecia wprowadza nas w zakończenie jakiejś zagadkowej i krwawej awantury: przyjrzawszy się ranom hrabiego, panowie znajdują, że nie są śmiertelne. Jaki hrabia, skąd te rany, nie wiadomo. Zdaje się, że w przygodę wmieszany jest lekkomyślny Bertrand-Charles, bo jego imię jest wymienione w tekście. Jesteśmy jeszcze na ziemi francuskiej, w B e a u-mont-sur-Oise. Tu formuje się ostatecznie orszak i stąd grupa podróżnych udaje się do M e a u x. Sekretarz notuje uwagi pana o miasteczku: że piękne, położone nad Marną. Że stare mury zburzono dwanaście lat temu, bo miasto było hugenockie. Od początku towarzyszy czytelnikowi obraz chwiejności politycznej kraju, tragicznego rozdarcia. Wkracza do zapisków i przeszłość historyczna: to Meaux broniło się dzielnie podczas wojny stuletniej. Notatka ma chyba wesprzeć słabą pamięć podróżnika; ale wiadomo, że każdy, nawet człowiek obdarzony niezłą pamięcią, będzie miał kłopoty z odtworzeniem marsżtuty i wrażeń, jeśli nie będzie wspomagał ich zapiskami. Zwiedzają opactwo benedyktyńskie z końca ubiegłego tysiąclecia. Opis jest reporterski, spostrzeżenia człowieka dociekliwego, wrażliwego na osobliwości. Panowie przymierzają kości dawnych rycerzy do swoich ramion. Nieco dłuższe od ramienia pana Montaigne^ — notuje sekretarz, nie wiadomo, czy z aprobatą swojego pana. W kościele Sw. Stefana nadzorcą skarbca jest niski starzec (tak Dziennik określa sześćdziesięciolatka), człek uczony, z którym można o świecie porozmawiać. („Najbardziej owocnym i naturalnym ćwiczeniem umysłu jest, moim zdaniem, rozmowa. Zabawa ta wydaje mi się milsza niż jakakolwiek czynność". Napisze to ten rzekomy samotnik w księdze trzeciej, właśnie jakby chciał wytłumaczyć, dlaczego w podróży tak 269 gorliwie szukał rozmówców). Bywały człowiek, skarbnik, zwiedził Egipt, Jerozolimę, siedem lat mieszkał w Konstantynopolu; zbieracz i znawca manuskryptów greckich, pokazuje Michałowi swoją bibliotekę, a w niej przeróżne osobliwości. W L p e r n a y po mszy odnajduje Montaigne'a w zajeździe jezuita, sławny z uczoności Juan Maldo-nado, którego Montaigne nazywa panem Maldonat. Montaigne zwykł zasięgać jego rady w kwestiach teologicznych, a może także chętnie wysłuchiwał jego opinii w sprawach bardziej świeckich, bowiem ten jezuita uczestniczył w nawróceniu Henryka z Nawarry na katolicyzm po Rzezi. I o czym teraz ci dwaj eru-dyci rozprawiają? Trochę o uczonych materiach — notuje sekretarz .— ale zaraz potem przechodzą do właściwości różnych zdrojów (jezuita wrócił właśnie ze Spa) i jakie są skutki kuracji tu i gdzie indziej. Zapisz i to, panie sekretarzu. I zapisz, sekretarzu, iż doniesiono nam, że żyje jeszcze stara Gwizjuszka, osiemdziesięciosiedmioletnia Antonina z Burbonów, którąśmy mieli za nieboszczkę, matka Henryka Pokiereszowanego (Le Balafre), żyje i odbywa jeszcze małe spacerki. I jeszcze zapisz, mój panie sekretarzu, opowieść o dziewkach z Chaumont, które nie chciały niewiastami być i poszły w świat w przebraniu męskim. Z których jedna zarabiała tkactwem, ożeniła się i żyła ze swą małżonką ku zadowoleniu jej. Ale została rozpoznana, postawiona przed sądem, skazana i powieszona. Co wolała, niż wrócić do stanu niewieściego. Były jurysta relacjonuje ten wyrok bez komentarza. Dalej godna zapisu wydaje mu się opowieść o dziewce, której w dwudziestym drugim roku życia broda wyrosła i nazywali ją Marią Brodatą, wkrótce zaś po tym, w następstwie skoku przez rów, narządy w niej męskie się pojawiły. Przechrzcił ją wówczas uroczyś- 270 cie sam kardynał z Marii na Germaina. Odtąd dziewki okoliczne śpiewają: „Nie będę ja więcej rozkroku robiła, by mi się ta rzecz, co Marii, nie przydarzyła". Opowieść o Marii przemienionej w mężczyznę zostanie dodana do księgi pierwszej, by zilustrować „potęgę wyobraźni". Napisze, że sam ją widział — z Dziennika wynika, że niestety nie można się było z Ger-mainem zobaczyć, bo był we wsi. Ale miejscowi urzędnicy zapewnili pana Montaigne, że opowieść jest ścisła i że sam wielki chirurg Ambroży Parę odnotował ją w swej książce. A więc tak, jakbyśmy to sami widzieli... Czyście zapisali, panie sekretarzu? No to dobranoc — i o świcie dalej w drogę. Zbaczają milę z trasy, by jadąc wzdłuż Mozy dotrzeć do wsi Domremy, z której pochodziła Joanna. Kto nie wiedział, dowiaduje się z Dziennika, że ród jej został uszlachcony, otrzymał od króla lilie w herbie, a nazwisko Du Lys. Neufchateau, potem Mirecourt, belle petite viii e. To określenie powtarza się tak często, że pobrzmiewa szablonem. Ale może miasteczka w tamtych czasach rzeczywiście były ładne? Tutaj, notuje sekretarz, pan Montaigne zrywa się rano, by pośpieszyć do Poussay, gdzie odwiedza zakonnice nauczające dziewczęta ze szlacheckich domów. Mieszkają każda oddzielnie, nie ślubują dziewictwa, ubrane są dowolnie, jak inne panny, z wyjątkiem białego czepca i dużego płaszcza do kościoła. Dokładny opis zasad współżycia. Zastanawia go, że większość zakonnic przebywa tu do końca swoich dni nie chcąc zmienić kondycji. Wreszcie Plombiere, gdzie kończy się beztroska i zaczyna kuracja. Montaigne — i tak będzie cały czas — aplikuje ją sobie sam, baz oglądania się na lekarzy, stosuje końskie dawki, ludzie mu się dziwią — notuje sekretarz. 271 W basenie, w którym bierze się kąpiel z gorących źródeł, mężczyźni prawie nadzy, kobiety w koszulach — kąpią się pospołu. Jedzą, drzemią, śpiewają i tańczą. Kąpieliska cieszą sią więc własną etyką, przybywa się tu chętnie, by zrzucić krępującą kryzą. Można sobie wyobrazić, że nie każdy i nie każda z zażywających kąpieli czynią to z powodu choroby. Mieszkają w zajeździe „Pod Aniołem" i płacą piętnaście soldów dziennie z opałem. Wszystko tanie lub w granicach rozsądku. Pomieszczenia nie nazbyt „pom-peus", ale wygodne. Chleb i wino marne. Za to ludzie dobrzy, posłuszni prawu. Jurysta i zbieracz osobliwości każe przepisać sekretarzowi rozporządzenie miejscowego seniora pochodzące z roku 1500. Zabrania się tam m. in. prostytutkom i dziewczętom bezwstydnym zbliżać się na pięćset kroków do kąpieliska pod karą publicznej chłosty na miejscu. Panom, którzy je tu sprowadzą, grozi grzywna. Tak samo karane są rozpustne propozycje wobec kąpiących się dam, nieuczciwe dotykania etc. Prawo nakazuje również badanie czystości ciała osób, które pragną zażyć publicznej kąpieli, zalecając przy tym skromność i dyskrecję. Nie podporządkowujących się odprowadzi się do sądu dla przykładnego ukarania. Gospodarze muszą zgłaszać władzom imiona i nazwiska wszystkich lokatorów. W ciągu dziesięciu dni pobytu w Plombiere Mon-taigne zażywa kąpieli leczniczej pięciokrotnie. Jedyny rezultat: oddawanie moczu. Apetyt dobry. Sen, żołądek — nic się nie pogorszyło. Szóstego dnia pobytu ma atak „kamienia" mocniejszy niż kiedykolwiek, trwa cztery godziny. Zaczyna się odnotowywanie kamyków, czasem piasku. Erudytów tu nie ma, brak okazji do dyskusji. Spotyka znajomego: jest nim p. Andelot, którego ojciec był koniuszym wielkim w armii Juana Austriackiego. 272 Ma siwe pasma w brodzie i jędrną brew białą; posiwiał, opowiada panu Michałowi, w ciągu jednego dnia, kiedy książę Alba w Niderlandach kazał zamordować iego brata jako wspólnika hrabiego) Egmonta i Hoorna (w maju 1568 roku). Myślano, pow/iada, że unurzał ja-kowymś sposobem brodę w mące. Trzeba ruszać dalej. Nocują w Remiront: b e 1-le petite viii e, ostatnie miiasto w Lotaryngii. Tutaj klasztor żeński podobny do łtego w Poussay. Panowie d'Estissac i Montaigne (w tej kolejności zawsze, jako że ród Estissaców znaczniejszy) pośpieszają odwiedzać zakonnice, każdą w jej mieszkaniu, wszędzie ładne mebelki. Właśnie mają wyforać nową przeoryszę po śmierci poprzedniej. Jedna z zarządzających, Margeryta de Ludę, odwiedziła paaia Michała w Plombiere (czyżby już wielbicielka?), a następnie posłała mu z klasztoru karczochy i baryłkę wina. Drobiazgowy opis szat zakonnic, zupełnie jakby podróżnik zbierał materiał dla żurnalu mód. Więc jeto pamiętajmy, że nie jest to określanie się „na wieczność". To, że my odczytujemy jego słowa * Tadeusz Żeleński-Boy: Mózg i pleć, t. I. 352 iako postawę neutralisty z ducha, jest nie jego winą, ale naszych czasów. Czytelnik, zwykle sam zaangażowany PO jakiejś stronie, chce mieć autora za sobą. Nie znajdując go, robi mu z tego powodu wyrzuty. Zupełnie niepotrzebnie — Montaigne nie o nas myślał. Ani też nie zwolnił nas od obowiązku samodzielnego myślenia. On sam potrafi się wykłócać z własnymi myślami. Zaskakująca jest refleksja, godna zresztą człowieka myślącego, że dla Kościoła jest z pożytkiem, że „miotany był... tyloma burzami i zamieszkami". Dzięki temu wyklarowały się postawy, „odżyła w nas żarliwość i siła w tej potrzebie walki" (II, 373). Jest to refleksja z roku 1582, niezupełnie zgodna z tymi, które nachodzą go teraz, ale Montaigne nie usuwa jej z tekstu, i słusznie, bez niej brakowałoby czegoś, jakiegoś małego światełka. Można na swoje czasy spojrzeć jeszcze bardziej przekornie, z gorzką ironią: „I nieszczęście na coś się przyda; dobrze jest urodzić się w wieku bardzo skażonym: przez porównanie z drugimi tanim kosztem uchodzisz za cnotliwego. Kto w naszych czasach nie jest ojcobójcą i świętokradcą, jest tym samym zacnym i prawym człowiekiem" (II, 414). Z podobnych rozmyślań, ale już bez ironii, raczej z odcieniem patosu, pochodzi zdanie: „Bądźmy wdzięczni losom, iż dały nam żyć w wieku zgoła nie miętkim ani gnuśnym, ani też bezczynnym; niejeden, który by tego nie osiągnął innym sposobem, stanie się sławnym przez swoje niesizczęścia" (III, 345). Złe czasy, złe urządzenia. Czy nie wyobrażał sobie lepszych? Innego społeczeństwa? Ależ tak: nakreślił przecież jakby szkic czegoś nowego opisując swoich ,ykanibalów"! Ale wątpił, czy tu u nas, w tej skażonej Europie, da się z tego wyciągnąć praktyczne wskazówki. I czy opłaca się. Dopatrywał się u swoich 353 dzikich poezji i nauki, która pozwoli nam zrozumieć lepiej samych siebie, nie wynosić się ponad inne narody — ale nie jest to wzór do naśladowania. Być może, myśli, „utrzymanie państw jest rzeczą, która przekracza... nasze rozumienie". Zgoda, że nie ma bardziej uciążliwego rzemiosła niż być królem. On sam może być pierwszym w Perigueux czy Bordeaux, ale w Paryżu wolałby być trzecim. Jest skłonny usprawiedliwiać błędy królów chętniej, niż to się czyni zazwyczaj, bo straszliwy jest ciężar ich szarży, „która mnie wprost przeraża: trudno zachować miarę przy potędze tak niezmierzonej!" (III, 176) Cokolwiek uczynią, podlega krytyce i osądowi, ale to właśnie może być pobudką do cnoty, bo „nie masz dobrego uczynku... iżby nie był wpisany w rejestr". Ale któż to w końcu sądzi? Lud — „sędzia mało baczny, łatwy do omamienia, łatwy do zadowolenia". Trudno o szczery sąd, bo zawsze powoduje nami jakiś interes osobisty. Zdaje się, że konflikt między władcą a poddanymi jest nieuchronny: „Wyższość i niższość, władztwo i poddaństwo, złączone są z naturalnym uczuciem zazdrości i oporu, z konieczności muszą się ścierać nieustannie". To, co jest najgroźniejsze dla władcy, to zgraja pochlebców, która go otacza. Wszystko mu się ułatwia, nigdy nie spotyka się z prawdą, nie zna swoich prawdziwych możliwości i swoich przywar, ma zniekształcony obraz samego siebie. „W istocie zdało mi się często, iż z nadmiaru czci traktuje się książąt wręcz pogardliwie". Prawda, że od władcy należałoby wymagać więcej niż od nas. Nie dość, aby książę „miał rozum pospolity i mógł to, co my możemy. Są oni o wiele niżej od nas, jeśli nie są o wiele wyżej". Ale popatrzcie, kim się otaczają, jak rozdają stanowiska, bardziej wedle trafu niż zasługi. I dziw, że nie jest gorzej, skoro mają tak mało rozeznania. Kto by znalazł sposób na do- 354 bór doradców, „stworzyłby tym samym najdoskonal-szą formę społeczności". Wciąż nurtuje go krzywda Stefana... A pewnie i jego własna... Samotnik w bibliotece wie, że książęta chętnie by go mieli przy sobie. Czasem się jeszcze waha. Walczy z sobą. „Czuję niekiedy w duszy opary niejakich ambicji" wyznaje. Ale z tego, co zakosztował w owym zatrudnieniu, nabrał doń raczej odrazy. Zresztą nie jest pewny, czy się do tego rzemiosła nadaje. „Wnioskować z roztropności prywatnego życia o jakiej bądź roztropności w sprawach publicznych zła to konkluzja. Ktoś może dobrze prowadzić siebie, a nie umiałby poprowadzić drugich; kreśli Próby, a nie umiałby spełnić całego Dzieła". Do księgi drugiej dodaje zdanie, które może płynąć z obserwacji, a może też z jego własnego doświadczenia jako mera: „Pospolitsze i mniej napięte umysły okazują się sposobniejsze i szczęśliwsze w prowadzeniu spraw, zasię wysokie i wyborne zasady filozofii okazują się niezdatne w praktyce". Montaigne wróci jeszcze do tej myśli, do manuskryptu bordoskiego dopisze: „Uważam, iż wielkie duchy w równym stopniu niezdatne, są do małych rzeczy, jak małe do wielkich". Sokrates ośmieszył się przed radą nie umiejąc obliczyć głosów swojego plemienia. (Gdzie indziej jednak powie, że łatwo może sobie wyobrazić Sokratesa na miejscu Aleksandra; Aleksandra na miejscu Sokratesa — nie potrafi). Czasem w ogóle nie jest rzeczą ważną, kto stoi na czele państw: dzieciakom trzymającym ster władzy udawało się więcej niż mężom stanu. Wszystko zależy od szczęścia! „Przeważnie sprawy tego świata dzieją się same przez się. Wynik pokrywa często bardzo niezdarne prowadzenie". Wszystko poddaje w wątpliwość. Wiadomo, że władca ma być roztropny, śmiały — i hojny. Montaigne już nam pokazał, że roztropność i śmiałość 355 mniej znaczą od szczęścia — teraz kwestionuje hojność. Woli, żeby władca, zamiast wydawać na p pych, finansował — i tu ujawnia się Bordończyk porty i przystanie. Sądzi, że Medyceuszka, gdyby by ły inne okoliczności, na to by właśnie wydawała. Żałuje, że przerwano budowę Nowego Mostu (Pont--Neuf) — chciałby go jeszcze oglądać przed śmiercią. (Postawi go dopiero Henryk IV). Lepiej ograniczyć przepych, skoro tak już jest, że ludowi wydaje się, iż monarcha raczy się jego kosztem. Biorąc rzecz ściśle — „król nie ma nic zupełnie własnego". (Montai-gne sądzi o tym odwrotnie niż Kubilaj-chan, który zabronił swoim poddanym gier hazardowych mówiąc: „Wszystko, co posiadacie, moją jest własnością; kiedy więc zaczynacie grać, gracie moim majątkiem".) Wychowawca księcia nie powinien wszczepiać mu hojności, łatwo wszczepić ją temu, kto może czerpać, ile zapragnie — na cudzy koszt. „Jeśli hojność księcia jest bez rozeznania i miary, wolę go raczej skąpym" (III, 157). Korzyść z tego rozdawnictwa niewielka: wyróżnieni darami są nienasyceni. Co raz dostali, już się nie liczy, już to jest ich, czekają teraz na nowe dary. Za co ta zapłata? Wszak i my jesteśmy winni coś monarsze naturalnym zobowiązaniem! Wszystko to chyba aluzje do obsypywanych faworami mignonów Henryka III. Zdanie, które dopisize do manuskryptu bordoskiego, brzmi jak przestroga dla Henryka IV: „Najistotniejszą cechą chciwości jest niewdzięczność". 24 października 1587 r. do Montaigne po raz drugi przybywa „książę", jest nim znów Nawarra — oto okazja, aby powiedzieć wszystko, co się przemyślało. Nawarra ma przy sobie małą zbrojną świtę, jest zakurzony, zziajany, ale podniecony, pełen wigoru — wraca z pola bitwy, cztery dni temu odniósł pierwsze duże zwycięstwo nad wojskami królewskimi pod Cou-tras, poległ dowódca nieprzyjacielski, ulubieniec Hen- 356 ryka Ul, młody książę Annę de Joyeuse. Zwycięzca ma za sobą dwadzieścia dwa zdobyte sztandary, chce •je teraz ofiarować „dostojnej Koryzandzie", której nie widział od półtora roku. Bo to ona jest matką tego zwycięstwa. A ojcem, być może — Montaigne, jej doradca. Kiedy dwa lata temu Henryk, załamany eks-komuniką papieską, niepowodzeniami, odstępstwem Henryka III, myślał o wycofaniu się z rozgrywki, zakochana hrabina napisała doń list, w którym czuje się wpływ Montaigne'a. Radziła mu pokazywać oblicze pogodne i pewne siebie, zarówno dla swoich, jak i dla wrogów. Jej książę jest dla niej wszystkim, więcej go ceni niż kogokolwiek w świecie, niechże więc okaże się jeszcze bardziej godnym tej, dla której nie ma na świecie nic jemu równego. Nawarra posłuchał — i oto zwycięstwo! Przemyśla teraz, jak je spożytkować. Montaigne uważa, że bezlitosny pościg iza rozbitymi wojskami królewskimi byłby błędem. Ten młody książę, „większy w złej niż dobrej doli", kipi teraz gniewem, chce pomsty, słodka to namiętność, ale często zgubna. Postaramy mu się to wyjaśnić. „Nie powiadałem mu, iż dla miłości chrześcijańskiej trzeba nadstawić drugi policzek temu, kto nas ugodził; ani też nie przywodziłem tragicznych wydarzeń, jakie poezja przypisuje tej namiętności: zostawiłem go w jego (zamiarach; ale próbowałem ukazać piękność przeciwnego .obrazu; cześć, miłość, przychylność, jaką by sobie nabył dobrocią i łagodnością: odwróciłem go ku ambicji. Oto jak trzeba sobie poczynać". Montaigne stawia tu siebie, z pewną chełpliwością, za wzór — dlatego, że perswazja się udała: Nawarra zrezygnował ze ścigania wojsk królewskich. Czy takie właśnie były argumenty pana zamku, nie jest rzeczą pewną, jak również nie wiemy, które .z nich przekonały księcia. Mówiono prawdopodobnie i o polityce: nie należy izaostrzać stosunków z królem, trzeba mu 357 dać do zrozumienia, że — mimo ekspedycji zbrojnej księcia de Joyeuse — Nawarra nadal uważa się za lojalnego wasala. Ta polityka przyniesie wkrótce owoce. Tymczasem Diana d'Andoins cieszy się z powrotu swojego pana i kochanka, znowu ma go w swoich objęciach, dwadzieścia dwa sztandary leżą u jej stóp. W Paryżu dziwią się, że nic nie słychać o postępach wojsk Nawarry. Gdzie się podział? Czy nie poległ? Henryk de Guise zapytuje o to króla. „Znam tę pogłoskę — odpowiada Henryk Walezy — i wiem, dlaczego książę mnie o nią pytasz. Jest tak umarły, jak i książę; ma się dobrze i jest ze swoją kurwą". O tym król wiedział od swoich agentów, nikt mu jednak nie doniósł o treści rozmów w Montaigne. Żałujmy, że nie było przy tym szpiega, byłby to raport dla nas bezcenny. Możemy tylko domyślać się, że Montaigne nie skorzystał z okazji, by perorować tak zuchwale, jak sobie na to pozwalał w Próbach. Zresztą gdyby pozwolił sobie to wszystko powiedzieć, może by już potem tego nie napisał. To, co trapi teraz Henryka z Nawarry, to sprawa jego nawrócenia'na katolicyzm: wie, że kiedyś będzie musiał to uczynić, ale nie teraz, kiedy wciąż jest tylko pretendentem. Jeśli teraz zmieni wyznanie, jego ludzie uznają to za odstępstwo, jego przeciwnicy — za objaw słabości i nieszczerość. Ale jeśli to właśnie uratuje sprawę i kraj? Montaigne rozumie jego zgryzotę — nietęgo byłoby z jego sumieniem, gdyby potrafił lekko odmieniać słowo i wiarę — ale uważa, że czasem trzeba iść za powszechniejszym mniemaniem. „Nieszczęściem jest, iż doszliśmy do tego, że najlepszym probierzem prawdy jest mnogość wierzących. O ileż w takiej ciżbie głupcy przewyższają co do liczby rozumnych! — Cytuje Cycerona: „Jak gdyby coś było tak bardzo pospolitym jak zupełna ignorancja!" Cho- 358 ciąż mówi spokojnie, nie zapalając się, trudno nie dosłyszeć w jego słowach zuchwalstwa: — Pierwszy dowód, zaczerpnięty z samego przedmiotu, zdobywa sobie prostaczków; stamtąd przechodzi do rozsądniej-szych, pokryty powagą liczby i dawnością świadectw. Co do mnie, w co nie uwierzyłbym jednemu, nie uwierzę i stu, i nie sądzę o mniemaniach wedle ich lat". Bardzo to wszystko brzmi podejrzanie dla ucha prałatów. Ale Nawarrę słowa takie mają przekonać, że musi się liczyć z rzeczywistością, niezależnie od tego, jak bardzo jest przyziemna. Kiedy ostatni Wale-zjusz umrze, on ma zająć jego miejsce, zasiąść w Paryżu na tronie. Cóż znaczy wobec tego ten czy inny obrządek? Henryk IV nigdy nie wypowiedział słów: „Paryż wart jest mszy". Pochodzą one z XVII-wiecz-nego zbiorku satyrycznego, gdzie wypowiada je Sul-ly. Lapidarność tych słów i ich logika jest taka, że przypisano je królowi. Ale zdanie podobne mogło paść w owej jesiennej rozmowie 1587 roku, z której strzępy do nas dotarły. „Najjaśniejszy panie — Paryż wart jest mszy". Tak mógł powiedzieć Montaigne. Rozdział dwudziesty SPEŁNIAĆ ROLĘ CZŁOWIEKA „Postarzałem się o sporo lat od pierwszego ogłoszenia mej książki [...], ale wątpię, zali zmądrzałem bodaj o jeden cal. Ja obecny i ja ówczesny to dwie istot-ty: która lepsza, o tym nie mogę nic powiedzieć. Pięknie by to było być starym, gdybyśmy kroczyli jeno ku poprawiei jest to wszelako ruch jakoby pijacki, chwiejny, zawrotny, bezładny, albo też ruch trzciny, którą wiatr kołysze ustawicznie, wedle woli" (III, 236). (Ruch trzciny! Pascal pokiwa głową i zauważy: tak — ale trzciny myślącej). Montaigne nie otacza starości szacunkiem, nie dopatruje się mądrości i cnoty w siwym włosie. „Nazywamy mądrością zgryźliwość naszego humoru i niechęć do rzeczy obecnych [...]. Oprócz głupiej i dziecinnej próżności, nudnego gadulstwa, kwaśnych i nie-społecznych humorów i zabobonów, i śmiesznej zajadłości na bogactwa wówczas, gdyśmy stracili ich por żytek, widzę, co gorsza, zawiść, niesprawiedliwość i złośliwość" (III, 42). W Polsce żaden pisarz, aż do Mickiewicza włącznie, nie ośmieli się odbiec od stereotypu czcigodnego starca — we Francji Montaigne da początek całej galerii nieznośnych staruchów, skąpych, zawistnych, despotycznych, złośliwych, oszalałych... „Starość przynosi nam więcej zmarszczek w mózgu niż na twarzy". Wiedząc o tym, obserwuje sam siebie, stara się przeciwstawić zgrzybieniu, nie 360 -mu się pokonać i wykorzysta własną starość — do księgi. Zdaje się, że w tym czasie stosunki w domu psują się, raz po raz dochodzi do scysji, to chyba powód, dla którego pani Antonina przenosi się do swej trzydziestopięcioletniej córki Leonory: to wtedy zbliży się do swej wnuczki Joanny de Camain, od niej zazna serdeczności i jej będzie ją okazywać. Czyja wina, że w domu jest nieprzyjemnie — żony czy męża? Montaigne siebie nie wybiela: niepokój domowy „mam w swoich wnętrznościach i żyłach". Starzenie się i choroba wyczerpują nerwy — jest teraz skorszy do wybuchu niż kiedykolwiek przedtem. Ale nie zapominajmy, że jeśli on występuje czasem w Próbach jako Sokrates, to jest tam i miejsce dla Ksantypy. Jej skrzeczenie nad uchem, zdaniem Montaigne'a, było najdotkliwszą próbą, przez którą przeszedł grecki mędrzec. On nie rości sobie pretensji do wytrwałości Sokratesa: „jestem w tym cale odmienny". Lada brzęczenie muchy wybija jego umysł z toru. Montaigne był merem, zaufanym królów, sławnym autorem ksiąg, ale — przypomnijmy to sobie — „niewielu ludzi było podziwianych przez swoich domowników". I nie ma tak niepospolitego człowieka, u którego by „własna żona i służący nie zauważyli nic nagannego". Bardzo to osobiste, co pisze, że vczęsto po jakimś akcie publicznym lud odprowadza kogoś z uwielbieniem do mieszkania: tam ów odkłada wraz z suknią swą rolę i spada tym niżej, im wyżej się wzniósł". Jeśli miewał ^hwile, w których sukces mógł mu przewrócić w głowie, to codzienność przywraca go do przytomności. Rozdział O próżności zaczyna się od rozpasanego samokrytycyzmu: to, co pisze, są to „wydzieliny starczego dowcipu, to twardszego, to wolniejszego,, a zawsze niestrawnego". Wcale nie żartem żąda, by istniało „jakoweś prawo i kara przeciw 31 — Ja, Michał... 361 niezdarnym i niepotrzebnym pisarzom, jak przeciw włóczęgom i nierobom; wówczas by wygnano z łona społeczności i mnie, i stu innych". Po takim samobi-czowaniu już się nie boi własnej próżności — już ją zdławił, przydeptał. Łazi po zamku wiecznie zatroskany, porządkuje, zrzędzi, awanturuje się. O osielskie wybiegi sług niemal co dzień przychodzi mu wszczynać piekło. Denerwuje się, że go nie rozumieją, że rodzina, służba, sąsiedzi nie mają umysłowości Montaigne'a. Nie podejrzewa, że jest kimś bardzo rzadkim: jednym jedynym na całym globie — na całe stulecia. Naraz, zmęczony tym wszystkim, poirytowany, zamyka się w swojej wieży, odcina się — w domu oddychają z ulgą. I on sam też — między ciasno ustawionymi półkami książek, ze stosem papieru na stole, myśliciel niespieszny — odzyskuje spokój, oddaje się refleksjom. Więc jest sławny — i co w jego życiu się zmieniło? A w nim samym? Najtrudniej nauczyć się żyć w codzienności. „Zdobyć fortecę, spełnić poselstwo, władać ludem to są czyny błyszczące i jasne. Łajać, śmiać się, sprzedawać, płacić, kochać, nienawidzić, obcować ze swymi i z samym sobą uprzejmie i sprawiedliwie; nie opuszczać się, nie zaprzeć samego siebie: to rzecz rzadsza, trudniejsza, a mniej ściągająca uwagę" (III, 31). To zdanie powinno go pocieszyć: jest wierny sobie, zawsze taki sam. Ogląda swoje wizerunki sprzed dwudziestu pięciu lat, sprzed trzydziestu pięciu (czemu do nas nie dotarły?!) i myśli ze zdziwieniem: jak bardzo to nie jestem ja. Owszem, wzrok ma wciąż bystry, nie gorszy niż niejeden młody, nie zna, co okulary. Tylko u schyłku dnia doświadcza niejakiego zmęczenia i ma pewne trudności w czytaniu. Kładzie płytę szklaną na książkę, żeby nie raził go blask papieru. Jeszcze nie narzeka na przytępienie słuchu, ale boi się tej chwi- 362 li bo zauważył, że ludzie starzejąc się nie chcą przyznać, że słuch im osłabł, zrzucają winę na głos tych, którzy do nich mówią. Chód ma wciąż szybki i pewny. Nadal nie potrafi usiedzieć cierpliwie, w miejscu, rzadko którego kaznodzieję wysłucha do końca. Lubi się wysypiać, osiem lub dziewięć godzin, nigdy nie wstaje przed siódmą, co jak na życie wiejskie jest późno. Spać lubi na twardym, sam, bez kobiety. Ponieważ je szybko, a nudzi go przesiadywanie przy stole, przychodzi na posiłki nieco później niż wszyscy. To, co go martwi, to starzenie się seksualne: „bez nadziei i pragnienia, cóż warte to życie!" — wzdycha. Sofokles powiadał, że cieszy go, że starość wyzwoliła go z pokus. Innego był w tym zdania od pana Michała! „Nigdy nie będę rad widział niemocy, choćby była z największym dla mnie dobrodziejstwem". Michał Montaigne nie ma w sobie nic ze świętoszkostwa Rousseau i Tołstoja, którzy zalecali czystość płciową, kiedy sami wyzbyli się już swoich sił witalnych. Montaigne nie szanuje „mdłej i zakatarzonej cnoty", którą nas darzą zgryźliwość i niemoc. „O cóż za nędzny rodzaj lekarstwa zawdzięczać chorobie swoje zdrowie!" — dopisze przed śmiercią. Nie ma w nim za grosz obłudy, żadnego samozałgania — samego siebie potrafi przyprzeć do muru. Gdyby była okazja, wyznaje, nie odgrywałby cnotliwego. „Pokusy moje są tak liche i omdlałe, iż niewarte są, aby im się sprzeciwiał (rozum)... Ale niechby mu postawić do oczu ową dawną pożądliwość! Obawiam się, iż aby jej się oprzeć, miałby (rozum) mniej jeszcze siły niż niegdyś" (III, 124). Jego części rozrodcze są obecnie w istocie haniebne i nic warte. Nie może patrzeć bez Wstrętu, „jak dla tego źdźbła mizernej jurności, która go rozgrzewa trzy razy na tydzień", przybierają srogą minę. „Prawdziwy ogień słomiany! Istny cud patrzeć, jak owa żarkość, tak chutna i skokliwa, 363 w jednym momencie zmienia się w ciężką senność i odrętwiałość". Klęska! Ta jurność „zostawi was i rzuci w pół drogi". Lepiej nie przynosić swoich niemocy i ułomności w miejsce, w którym chcemy się przypodobać. „Kto może ścierpieć, nie umarłszy ze wstydu, ową wzgardę malującą się nazajutrz w pięknych oczach [...], ten nigdy nie czuł snadź zadowolenia i dumy, że umiał je zamglić"... Pięknie to i po męsku powiedziane. Zdaje się, że Montaigne, w młodości bardzo jurny, stawiał sobie pod tym względem nadal wysokie wymagania — albo też jemu stawiano. Zwierza nam się, że nie może spółkować na stojąco. I inaczej jak przed snem (ale spać woli sam). Wspomina o tym, kiedy zastrzega się — i to takim tonem, jakby się na kogoś obruszał — że jego wiek jest poza wszelkim wychowaniem: niech nie próbują go zmieniać. Niech uszanują jego przyzwyczajenia. Sam też nie widzi celu walczyć ze sobą. „Jestem tu po to, żeby dokończyć tego człowieka, nie aby go przerabiać na nowego" (III, 299). Nawet ze zdrowiem, kiedy z rzadka go nawiedzi, nie wie właściwie, co począć. Zresztą sposób życia ma jednaki w chorobie jak i zdrowiu: „toż samo łóżko, te same godziny, te same potrawy, ten sam także napój" — wylicza. Nadal gardzi lekarzami. „Przebóg! niech medycyna udzieli mi kiedy jakiej prawdziwej i widocznej pomocy, zobaczycie, jak będę krzyczał ze szczerego serca" — i cytuje Horacego. Jego zdrowie — to utrzymywać bez zmącenia swój zwyczajny stan. Każda zmiana niepokoi i szkodzi. „Toć oni (lekarze) odbiorą nam ruch, a w końcu powietrze i światło!" (III, 399). Nienawidzi dokuczliwych lekarstw więcej niż choroby. „Być podległym kolce i podległym wstrzymywaniu się od rozkoszy jedzenia ostryg to dwie niedole miast jednej". Ale świat jest taki, że uważa za pożyteczne tylko to, co przykre. 364 Łatwość jest mu podejrzana" — zauważa i zdanie to ma na Pewno szersze znaczenie. Organizm sam wie, czego mu potrzeba. Korzenie i ostre sosy już mu nie smakują. W chorobie traci chęć do wina. Nic mu nie szkodzi, co zje z apetytem i smakiem. Nigdy — podkreśla — nie zaszkodził mu żaden uczynek, który był mu luby. Buntuje się przeciw legendzie, że choroba uszlachetnia, że cierpienie (fizyczne) pogłębia myśl. Woli siebie zdrowego, w pełni sił. „Widzę o wiele jaśniej w czas pogodny; zdrowie oświeca mnie nie tylko" o wiele weselej, ale i o wiele pożyteczniej niż choroba" (III, 40). Jak i przedtem, tak i teraz okazuje w cierpieniu wytrwałość, w przerwach żartuje z domownikami, bierze udział w dyspucie, przeprasza za swoje dolegliwości, bagatelizuje własne niedole. Jest w tym niejaka przyjemność, stwierdza, słyszeć raz po raz o sobie: „Cóż za siła ducha, co za cierpliwość! (III, 407)" Trzeba powiedzieć sobie otwarcie: „Mój dobry człowieku, skończyło się: już cię nikt nie odrestauruje; pokleić cię można najwyżej, połatać i przedłużyć o jakie parę godzin twą nędzę. Trzeba nauczyć się cierpieć to, czego się nie da uniknąć". Nawet w takim cierpieniu mędrzec nie powinien upadać na duchu, może sobie ulżyć rozumowaniem. Że każda budowla musi się kruszyć; że nie jesteś w swej chorobie sam; że czepia się ona możnych. Dajesz sobie radę bez lekarstw, przełknąłeś je tylko kilka razy — „przez uprzejmość dla dam". W towarzystwie się nie kompromitujesz, możesz wstrzymać urynę i dziesięć godzin. „I któreż członki trapi ta choroba? Toć te, którymi najwięcej zgrzeszyłeś". Kara jest łagodna, jakby po ojcowsku! Świat ma dla twej choroby szacunek i współczucie. I gdyby nawet choroba „ukazywała obraz bliskiej śmierci, czyż to nie jest dobra przysługa dla człowieka w twoim wieku, aby go sprowadzić 365 ku myślom o jego końcu?" Choroba kunsztownie i łagodnie obrzydza życie... Ale ponieważ tyle razy atak zapowiadał śmierć, która nie nastąpiła, to i w godzinie ostatniej „będziesz wierzył, że to jeno zwykłe próby". A więc, kończy niemal żartobliwie, „nie ma co uskarżać się na choroby, które uczciwie godzą się dzielić czas ze zdrowiem". Jest to szkoła wytrwałości, nauka przeznaczona tyleż dla innych, ile dla samego siebie. Jeśli wczytać się wnikliwie w tekst, można spostrzec, iż nigdy właściwie nie stracił nadziei, że stanie się cud i choroba go opuści. Czyż nie złagodniała w okresie merostwa? Czyż zdrowie nie dopisywało mu w ruinie domu, jakby to ona je skrzepiła? A ilu chorób pozbył się z latami! Czemuż by czas nie miał się uporać „i z tymi ekskrementami, które dostarczają materii do kamienia?" Sądzi optymistycznie, że gwałtowne i częste wymioty, którym podlega (a które raczej powinny go były zaniepokoić), oczyszczają organizm. Starzejąc się pozwala sobie na zuchwalstwa — w słowach i w myślach, których tylko próbkę mieliśmy wyżej. Jest to zuchwałość programowa: „Trzeba raz wreszcie zedrzeć ten głupi łachman, który zakrywa nasze obyczaje! Posyłają swoje sumienie do zam-tuza, ale miny zachowują przy tym układne i zbożne" (III, 80). Pokażcie, jacy jesteście naprawdę! On spowiada się publicznie — i to „z grzeczności dla hu-genotów", którzy potępiają spowiedź przy konfesjonale. Łaknie tego, aby dać się poznać — a właściwie nie tego, reflektuje się, idzie o to, by go nie wzięli za innego, niż jest. „Jeśliś jest tchórzem, a ktoś cię uczci jako bohatera, zali o tobie mówi? Bierze cię za drugiego". Ale przejdźmy do materii. Którą jest to, że wstydzimy się rozprawiać o czynności płodzenia. Dzieje się w końcu tak jak z zabronionymi książkami, „które zyskują tylko na sprzedaży". Wróci do tego 366 zagadnienia kilkadziesiąt stron dalej, w trochę innym tonie- Bo może i jest słuszność „przyganiać sobie sporządzanie tak głupiego produktu jak człowiek". I ta funkcja jest haniebna, i te części ciała takoż (szczególnie jego). Ale czyż to nie zdumiewające: „Każdy unika widoku urodzenia człowieka, każdy pędzi ku widokowi jego śmierci [...]. Jest powinnością kryć się i rumienić z tym, że się go płodzi, chwałą zasię, z której rosną różne inne cnoty, umieć go zgładzać". Do tego zdania doda — w miejscu, w którym postawiłem trzy kropki — sformułowanie, które spłynęło z pióra poety: „aby go zgładzić, szukamy obszernego pola, w pełnym świetle; aby go stworzyć, wtulamy się w ciemną i ciasną rozpadlinę" (III, 124). Nie żałuje mocnych słów: „Cóż za potworne zwierzę, które wzbudza wstręt w sobie samym, któremu ciężą własne jego rozkosze, a własne istnienie jest nieszczęściem!" Można mu odpowiedzieć, że to właśnie nie najgorzej świadczy o człowieku: jedyne zwierzę, które potrafi być krytyczne wobec samego siebie. Stary zuchwalec pisze o zmysłowości kobiet, o kulcie phallusa, o tym, jak szkodliwe jest rysowanie nie-przyzwoitości na murach („z tego przychodzi niewiastom owa wzgarda naszej zwyczajnej postaci"), zaleca pokazywanie dziewczętom zawczasu organów męskich w naturze, ażeby, rozgrzane pożądaniem, nie wyobrażały sobie bóg wie co. Piękna kobieta, która żyje w cnocie, dokonuje większego czynu niż Cezar i Aleksander. Ten rozdział — O wierszach Wergilego — może się komuś wydać frywolny, ale nikt nie odmówi mu śmiałości, a także prekursorstwa: pierwszy raz w literaturze nowożytnej wyraża się tu zrozumienie dla erotyzmu kobiety. Nawet jej zdrada nie zawsze godna jest potępienia — czasem mąż-niezguła sam sobie jest winien... Cierpi, starzeje się, traci na wadze — ale nigdy nie 367 był tak serdeczny dla świata, nigdy nie witał tak wdzięcznie przyjemności, które życie nam oferuje. Jest pobłażliwy dla naszych błędów, chętnie wtrąca tu i ówdzie określenie „humain" — ludzki. Gdzie się podział surowy stoik? „Bronię się przed wstrzemięźliwością, jak niegdyś broniłem się przed rozkoszą... Chcę być panem siebie w każdym rozumieniu: rozsądek ma swoje ekscesy i nie mniej potrzebuje umiarkowania co szaleństwo" (III, 73). Teraz, kiedy życie umyka, widzi, jak bardzo jest drogie. Gdzie się podział sceptyk, czytelnik Sekstusa Empiryka? Z Mon-taigne'a wychodzi na jaw ten, którego podpatrywaliśmy w Dzienniku podróży: witalista, zmysłowiec przyjazny ludziom i światu. Chce teraz uciekające swe życie „pomnożyć co do wagi", zatrzymać rych-łość uciekania czasu — intensywnością jego użycia. Chce swoje godziny „rozważać, smakować i przetrawiać" (III, 436). To już nie ten sam Montaigne, który powtarzał za Cyceronem, że filozofować znaczy uczyć się umierać. Teraz to znaczy — uczyć się żyć. I nie w imaginacji, jak zalecają niektórzy. Nie — uganiając się za uduchowianiem każdego przejawu życia. On, „człek mieszanej i grubej natury", woli osuwać się „ku zwykłym ziemskim rozkoszom wedle ludzkiego i powszechnego prawa" (III, 429). Nie znosi takich zaleceń przebywania duchem w chmurach, gdy ciałem jesteśmy przy stole. „Będą li, wlazłszy na żoniny podołek, szukać kwadratury koła?" — atakuje. „Natura po macierzyńsku troszczyła się o to, aby czynności, jakie przepisała dla naszych potrzeb, były nam zarazem rozkoszne. Zaprasza ku nim nie tylko rozumem, ale takoż i chucią". „Kocham życie — oświadcza nam wprost — i pielęgnuję takie, jakim Bogu podobało się nam je użyczyć. Nie jest mi w głowie pragnąć, aby było oczyszczone z jedzenia i picia [...] ani też aby się płodziło dzieci tępo i bez czucia, palcem albo pię- 368 tą» (III, 438). Nie teraz, ale za lat kilka, tuż przed śmiercią, wtrąci tu jeszcze zuchwałej: „...jeno, uczciwszy uszy, wolałbym raczej, aby przy płodzeniu ich doznawało się rozkoszy i w palcach, i w pięcie". Także potem dopisze cały wywód, że jeśli święci tolerują, a nawet zalecają cierpienie ciała, to należy również tolerować rozkosze ciała! „Nie ma nic równie pięknego i godnego — oświadcza nam chory me- • drzeć — niż dobrze i należycie spełniać swą rolę człowieka; ani też nie ma wiedzy tak trudnej, jak umieć dobrze i wedle natury przeżyć to życie". Powtarzać to teraz będzie z uporem: „Moim zdaniem — jest to dopisek człowieka bliskiego śmierci — dola ludzka zasadza się na tym, aby »żyć szczęśliwie«, a nie, jak powiadał Antystenes, aby umrzeć szczęśliwie". To teraz, kiedy jest chory, umie się cieszyć, jakby osobliwą łaską, kiedy nic mu nie dolega. To teraz, kiedy czuje, jak starość go przemaga, „chwytam wszelkie, by najmniejsze, sposobności uciechy, jakie mi się zdarzy napotkać". Nie wypada, Michale, nie wypada, przecieżeś już w leciech! — słyszy brzęczenie. I w odpowiedzi formułuje jeden ze swoich najsławniejszych paradoksów: „Nam to przystało szaleć i baraszkować, młodości zasię dbać o reputację i statek: ona idzie ku światu, ku znaczeniu; my stamtąd wracamy" (III, 75). Nie jest to jakiś odosobniony wyskok — podobną myśl wyrazi i w innym miejscu: „Raczej rzeczą młodości jest naginać się do powszechnych mniemań i nakładać sobie pęta dla innych" (III, 254). Franciszka nie jest w stanie nadążyć za tym rozumowaniem: znowu jakieś pokrętne dziwactwa. Montaigne wspomina o pląsach, jakie zdarzyło mu się uprawiać we Włoszech — żona jest zgorszona: ty, mer, człek szanowany, tłumacz i autor — och, Michale, lepiej byś się do tego nie przyznawał! Epaminon- 369 das — odpowiada gniewnie mąż, odpowiada oczywiście w zaciszu swojej biblioteki, na kartach księgi __ Epaminondas więc „nie uważał, aby mieszać się z pląsającą młodzieżą, śpiewać, grać i bawić się całym sercem, było jakimkolwiek uchybieniem dla czci jego chlubnych zwycięstw i wybornego statku obyczajów, jakim się rządził" (III, 432). Podobnie Sokrates, pani małżonko: nie masz w nim nic godniejszego uwagi „jak to, iż na starość znajduje czas, aby się uczyć tańczyć i grać na instrumentach". Sokrates? Więc dlatego i ty? Mąż milczy. Odpowie, jak zwykle, pisząc. Rękopis staje się ucieczką: nigdy jeszcze tak intensywnie nie pisał, jak w owym roku 1587. Ale dużo i teraz przemilczy. „Może mam osobiste przyczyny, aby mówić jeno półsłówkami, aby mówić mętnie i sprzecznie". W innym miejscu doda: „Czego nie mo-vg? wyrazić, ukazuję palcem". Ma nadzieję, że umysł bystry chwyci, w czym rzecz. Ale myślimy sobie niepewni, że może ta aluzyjność dotyczyć zarówno spraw osobistych, jak i ogólnych. Chwilami czuje się zmęczony. Marzy o zięciu, „który by umiał wygodnie otulić moje stare lata i uśpić je". Oddałby mu zarząd i użytek mienia, i wszystkie korzyści, „byle przyniósł w zamian szczere, wdzięczne i przyjazne serce". Tajemniczo brzmi westchnienie: „Ale cóż! żyjemy w świecie, gdzie wiara, nawet u własnych dzieci, jest rzeczą nie znaną!". Marzy o przyjacielu. Próby stają się jakby anonsem, wezwaniem do świata: oto jaki jestem; jeśli „usposobienie moje spodoba się i trafi do smaku jeszcze przed moim zgonem jakiemuś godnemu człekowi", niech się postara wejść ze mną w znajomość. On, gdyby dowiedział się o kimś takim, pośpieszyłby bardzo daleko, żeby go odszukać. „Och, przyjaciel! Jakże prawdziwa jest dawna sentencja, iż »użytek jego jest potrzebniejszy i słodszy niż ognia i wody«". 370 I marzy o miłości. Czeka na nią. Gdyby był lekarzem, zaleciłby sobie raczej miłość niż wszelką inną receptę. „Wróciłaby mi czujność, trzeźwość, uprzejmość i dbałość o swoją osobę" (II, 540). (Sam opisał •już kiedyś, jak stary Seneka zaczął dbać o siebie, jak bardzo pragnął być zdrów i żyć — przez wzgląd na młodą żonę). Miłość — jest tego pewny — „umocniłaby pogodę ducha tak, by kwasy starości, owe cierpkie i żałośliwe, jej nie skaziły; powiodłaby mnie ku zdrowym i dorzecznym zatrudnieniom, przez które mógłbym się stać godniejszym szacunku i miłości". Ale Montaigne wie, że to marzenia, że niełatwo znaleźć ten ratunek. I to teraz, kiedy „smak nasz stał się tkłiwszy i bardziej wybredny; żądamy więcej, gdy przynosimy mniej". Świadomość tego powoduje, że starszy pan staje się nieśmiały i, co gorsza, nieufny. Nie wierzymy, by nas kochano. Wstyd i skrępowanie przyczyniają się, że mniej przebywa między młodzieżą, niżby chciał. Bo to, czego szuka w tej dziewczynie — to młodość. I jeszcze tego — jak marzyć, to marzyć — by mu była prawdziwie wzajemna. Woli raczej nie żyć, niż żyć z jałmużny. To wyznanie jest chyba też anonsem. A w każdym razie zwierzeniem i krzykiem głodnego serca. Pewni komentatorzy pomawiają go o oschłość. Niektórzy twierdzą, że Montaigne nie umiał kochać. „Nie w najżywszej i najbardziej piekącej gorącości miłosnego cierpienia — odpowiada im Montaigne — skłonni jesteśmy "najbardziej roztaczać nasze skargi i namowy... Wszelka namiętność, która daje się smakować i trawić, jest jeno miernej siły". Dwa dołączone cytaty — jeden z Pertrarki, a jeden z Seneki — mają wzmocnić ten wywód. Kiedy to wszystko pisze, nie wie, że pewna dziewczyna w Pikardii, po przeczytaniu dwóch pierwszych ksiąg, śni o nim jak zakochana. Poznają się wkrótce 371 i Montaigne uzna, że spotkała go nagroda — za pisarstwo. Tak też było w istocie. Będzie żałował, że nie zaczął pisać wcześniej — może by i „luba łaska" dziewczęca (ale chyba nie tej dziewczyny?) spłynęła nań wcześniej. Pisanie zbliża się ku końcowi. Rozdziały teraz są dłuższe, już nie kilkadziesiąt ich składa się na tom, ale tylko trzynaście. To dlatego, tłumaczy, że „przerywanie rozdziałów... zakłóca uwagę, nim się rozbudziła, i rozprasza ją". Chce, żebyśmy czytając napięli naszą uwagę i wraz mieli z tym wypoczynek. Któryż autor nie woli — zapytuje — być raczej całkiem nie czytanym niż czytanym pobieżnie? Tytuły rozdziałów (podobnie „jak u Platona, Terencjusza, Plutar-cha" — przypomni skrupulatnie) często nie zapowiadają tego, co zawiera treść: O wierszach Wergilego, O pojazdach, O kulawych. Tylko trzynaście rozdziałów — ale wszystkie ważkie i sławne, niektóre popularne nie tylko między montenistami: O sztuce rozmawiania, O próżności, O oszczędzaniu woli. Ostatni — bardzo znamiennie: O doświadczeniu. Czas kończyć rozmyślania. Oto dopala się świeczka. Piszmy, a zważajmy na każde słowo — toć one zamykają księgę. „Oszczędzajmy czasu, ile chcemy, zawsze zostanie dosyć chwil spędzonych bezczynnie lub źle użytych [...]. Chcą się wydobyć z samych siebie i wyzbyć się w sobie człowieka: to istne szaleństwo. Zamiast przemienić się w aniołów, przemieniają się w bydlęta; zamiast wzbić się w górę, uniżają". Broń, mędrcze, ostatkiem tchu tego, co najdroższe: ziemi, życia, biednej ludzkiej doli. „Najpiękniejsze życie jest, moim zdaniem, to, które kształtuje się na wzór pospolity (doda tu po latach: „i ludzki, z porządkiem"), ale bez cudu i bez przekraczania miary". Czy brzmi to dosyć wyraźnie? Chyba nie ma nieporozumień. Chyba jasno przekazał, co myśli. Więc piszmy o sobie takim, jakim jest teraz, 372 zmęczonym i trochę żałosnym: „Owoc starość potrzebuje, aby obchodzić się z nią nieco bardziej łagodnie. Polećmy ją dobremu bogu, opiekunowi zdrowia i mądrości, ale mądrości ludzkiej i wesołej". I wszystko kończy się modlitwą, modlitwą pogańską — czy to takie zaskakujące? — modlitwą z Horacego, do Febusa--Apollina: Proszę cię, synu Latony, pozwól mi używać tego, co mam, w zdrowiu ciała i duszy, pozwól spędzić starość piękną, nie pozbawioną ludzi".* i Tak kończą się Próby. Horacym. Jak poemat. Jak symfonia. Profesor miał rację. * Przeł. Tadeusz Sinko i Edmund Ciąglewicz. 32 — Ja, Michał., JRozdzial dwudziesty pierwszy OSTATNI ROMANS W Bordeaux on płacił za druk — w Paryżu jemu będą płacić. Pan na Montaigne, nawet po straszliwej ruinie sprzed półtora roku, jest jeszcze człowiekiem bogatym — znaczenie ma nie honorarium, dość skromne zapewne, ale jego symboliczna wymowa. Simon Millanges z Bordeaux traci autora — Montaigne wybiera się do Paryża, gdzie czeka nań drukarz Abel UAngelier. Towarzyszy mu w tej podróży poeta Pier-re de Brach, którego moglibyśmy nazwać nowym przyjacielem, gdyby nie to, że pan Michał nie tyle przyjaciółmi jest teraz otoczony, ile wielbicielami i wyznawcami. Brach do takich właśnie należy. W Paryżu ma zamiar zająć się publikacją zbiorowego tomiku ku czci zmarłej rok temu żony, ale na pewno dopilnuje także druku nowego wydania Prób. Będzie ono zawierało trzeci tom i sześćset dodatków do pierwszych dwóch — w sumie, w stosunku do wydania z r. 1580, będzie ono podwojone. Wydawca zaznaczy na karcie tytułowej, że jest. to wydanie piąte. Ponieważ badacze znają tylko trzy wydania poprzedzające, a wyklucza się możliwość pomyłki (następne wydanie, pośmiertne, Montaigne sam zdążył oznaczyć jako „szóste"), przypuszcza się, że umknęło nam jedno, będące odbitką któregoś z wydań poprzednich. „Sprawy wydawnicze" — tak napisałby o celu swojej podróży pan de Montaigne, gdyby go poproszono 374 0 wy (strach pomyśleć) formularza paszportowego. Inaczej jednak o tym sądzili jego współcześni. \Vśród dyplomatów w Paryżu poruszenie: rozchodzi się pogłoska, że Henryk z Nawarry przysyła na Dwór swojego człowieka z tajną misją polityczną. Kto to jest? Nikt nie wie dokładnie, ale chyba to coś znaczy, że eskortuje'go hrabia Odet de Thorigny, syn marszałka Matignona, który coraz wyraźniej popiera Nawarrę. 24 stycznia 1588 roku Duplessis-Mornay donosi z zadowoleniem żonie: „Pan de Montaigne wyjechał na Dwór. Powiedziano nam, że wkrótce otrzymamy propozycje pokojowe uczynione przez osoby neutralne". Państwom ościennym bynajmniej nie zależy na tym, by we Francji zwyciężył pokój, i dwory są zaalarmowane. „Nowiny tu dziś nadeszły — pisze l lutego sir Edward Stafford, ambasador angielski, do swojego przełożonego w Londynie — że przybywa syn marszałka Matignona, którego spodziewamy się każdej godziny, ma ze sobą przywieźć niejakiego Montigny (!), niezmiernej mądrości szlachcica z dworu króla Nawarry (!), któremu tenże przekazał słowo do przedstawienia Królowi. Nigdy w życiu dotąd nie słyszałem o tym człowiek u". Wynika z tego chyba dość wyraźnie, że w grze politycznej „Montigny" był nowicjuszem. W niespełna trzy tygodnie później Stafford będzie o wiele lepiej poinformowany. Już nie pomyli nazwiska, już wie, że to „pan Montaigne" zbliża się do bram miasta. Wszyscy słudzy królewscy bardzo są niespokojni — donosi ambasador w liście do lorda Bourghle-ya — jako że nie do nich ma się zwrócić ów szlachcic i że nie wiedzą, z czym przybywa. Przypisują wysoką pozycję owego szlachcica temu, „iż jest wielkim faworytem hrabiny de Guiche (ambasador pisze o Ko-ryzandzie: „Bishe"), o której powiadają, że wedle swej woli rządzi królem Nawarry i jest wielce nie- 32* 375 bezpieczną niewiastą..." Czy rzecz nie dotyczy jakichś osobistych spraw Nawarry? — zastanawia się ambasador — na przykład sprawy wyznania? „Ten człek jest katolikiem, bardzo rozsądnym mężem; był merem Bordeaux, i jest kimś, kto nie podjąłby się przedłożenia królowi czegoś, co jemu samemu by się nie podobało". Ocena bardzo trafna. Możemy się cieszyć, że pokrywa się z naszą. Stafford był karciarzem i kosterą, stale w długach, i radził sobie w ten sposób, że sprzedawał swoje informacje — ambasadorowi Hiszpanii, don Bernardino de Mendoza. Czy była to po prostu zdrada, czy też Stafford — za zgodą swoich przełożonych — sprzedawał Hiszpanom wiadomości spóźnione, bezwartościowe lub wręcz fałszywe? Historycy brytyjscy przychylają się teraz ku tej drugiej myśli. Pamiętajmy, że czas jest pełen napięcia, dzieje się to wszystko tuż przed wyprawą „Wielkiej Armady" na Anglię. Cóż za zuchwała gra! Dwór hiszpański nie posiada się z radości, 'że ma w Paryżu informacje od wysoko postawionego Anglika. 25 lutego Mendoza donosi Filipowi II: „Powiadają, że przybył tutaj pan de Montaigne, katolik, który służy Bearneńczykowi (El de Bearne — tak Hiszpanie z uporem nazywali Henryka z Nawarry) wedle instrukcji od pana de Matignon. A jako iż ci, którzy zarządzają sprawami rzeczonego Bearneńczyka, sami nie wiedzą, z czym przybył, podejrzewa się, iż przybycie tej osobistości motywowane jest jakąś misją sekretną". W trzy dni później Filip II dowiaduje się od Mendozy — wyczuwamy ślad działalności jego angielskiego informatora — że ów Montaigne rządzi do woli hrabiną de Guiche („La Guisa", pisze z hiszpańska ambasador), która mieszka z siostrą „El de Bearne", jako że jest jego miłośnicą. Powiada się, że: „Król (Henryk III) chce użyć Montaigne'a tak, aby ów pośredniczył przy rzeczonej hrabinie La Guisa, iżby prze- 376 konała człowieka z Bearnu, że winien przychylić się ku temu, czego pragnie król". Nie ma tu też tak bezwarunkowo pochlebnej, jak u.Stafforda, opinii o Mon-taigne'u — przeciwnie, do epitetu, iż jest to „mąż rozumny", dodaje Mendoza: „aczkolwiek trochę trzpiot". O wszystkim jest w tych listach mowa, brak tylko jednego: że pan z Montaigne jest autorem Prób i że przybywa do Paryża, by wydać całość swojego dzieła. Dla ambasadorów sĄ to informacje bez znaczenia. Z Bordeaux Montaigne wyjeżdża na początku lutego 1588 r. Ale oto przygoda: zamaskowani jeźdźcy napadają na pisarza i uprowadzają go ze sobą, jak również jego skrzynie. Działo się to w lesie Yillebois — nazajutrz po wyjeździe, koło Angouleme, zdaniem Frame'a; koło Orleanu i w kilka dni później, zdaniem niektórych innych (którzy sugerowali się chyba listem Ma-tignona wysłanym z Orleanu 16 II 1588). „Wasza Wiel-możność — donosi Montaigne marszałkowi — dowiedziałeś się już o tym (a więc rzecz stała się jakiś czas temu), że nasz bagaż został nam odebrany na naszych oczach w lesie Yillebois, ale później, po długim gadaniu i zwłoce, książę pan uznał to za niesprawiedliwość". Nie widzieli księcia (protestanta Henryka de Conde), ale domyślają się, że napad jest odwetem za uprowadzenie panów Barrault i La Rochefoucauld. (Prof. Maurice Rat w swojej chronologii podaje coś dokładnie odwrotnego: napastnikami byli nie protestanci, lecz zamaskowani ligiści. Tak niejasny jest dziś list Montaigne'a!). Pisarz donosi marszałkowi, że jego syn, hrabia de Thorigny, miał szczęście, stracił tylko jakie pięćdziesiąt skudów, srebny kubek i trochę drobiazgów. Cała burza spadła na głowę biednego autora, który miał pieniądze w szkatułce. Stracił je, jak również większość swoich papierów i odzieży. Mniejsza o odzież, szkatułkę, srebny kubek hrabiego de Thorigny — ale te papiery! Więc i bezcenny rękopis był 377 w rękach napastników? Ani słowa w liście na ten temat. A jednak pan L'Angelier otrzymał manuskrypt w całości. Znowu niezgoda między uczonymi: jedni twierdzą, że to dlatego, że napastnicy zwrócili manuskrypt; drudzy — że go nie było między papierami; już przedtem zawiózł go ktoś do Paryża, może Pierre de Brach. W każdym razie sprawy w lesie Yillebois wyglądały poważnie, nawet dramatycznie. Może zaintrygować fakt, że kiedy nowe wydanie Prób się ukaże, będzie zawierać — opis napadu uzbrojonych jeźdźców na Montaigne'a. Skąd się wziął? Autor dopisał? Tak sądzi Rat. Strowski uważa, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju antycypacji literackiej przyszłych wydarzeń. Ale może to po prostu inny napad? Tego zdania jest Frame: jest przekonany, że były dwa napady — jeden opisany w Próbach, drugi — opisany w liście. Jeśli tak, to życie najspokojniejszego człowieka było jeszcze stanowczo dość niespokojne. Kwiecień. Jesteśmy w Paryżu. Montaigne prowadzi w Luwrze rozmowy, których treści nie znamy. Być może, tylko coś królowi przekazuje. Zdaje się, że jest w tym czasie poważnie chory, nawet bliski śmierci, sądząc z późniejszej relacji de Bracha. Któregoś dnia do zajazdu przybywa posłaniec z listem. Pisze go dwu-dziestotrzyletnia panna, Maria Le Jars de Gournay. Trzy lata temu przeczytała jego dzieło (zaledwie trzecia część tego, co możemy przeczytać dziś) i odtąd jest jego żarliwą wielbicielką. Tylko o tym marzyła, żeby go ujrzeć. Słyszała, że zmarł (czy ta wieść była skutkiem owego napadu w lesie? — zastanawiają się uczeni). Żyje, co za szczęście, i jest w Paryżu, do którego właśnie i ona przybyła z matką. Korzysta więc ze sposobności, by przesłać pozdrowienia i oświadczyć mu, jaki szacunek żywi dla jego osoby i książki. Załączony adres. 378 Dziewczyna! Młoda, rozentuzjazmowana — a może piękna? Stare, głupie serce kołacze się niespokojnie w piersi. Nazajutrz Montaigne przemaga swą boleść — odświeżony, wymyty, pachnący udaje się z wizytą do panny de Gournay i jej matki. Składa wyrazy podziękowania — i przygląda się swojej entuzjastce. Nie, nie jest piękna. Ale nie jest też brzydka. Młoda, świeża, inteligentna, oczytana, trochę egzaltowana, prawie niepoczytalna — bardzo dobrze, może myśleć schorowany mędrzec, niepoczytalne panny to jedyna nasza nadzieja. Rozmawiają długo, szczerze, swobodnie. Montaigne pozwala się pannie wygadać. Taki jest los ludzi sławnych: poznaje się ich po to, żeby nie dopuścić ich do słowa, żeby samemu się przed nimi odkryć. Stary lis wie, jak się zachować: mów, mościa panno, mów o sobie, chcę wiedzieć jak najwięcej. Dowiaduje się, że jej ojciec, p. Guillaume de Jars — był skarbnikiem domu królewskiego, zarządcą kilku zamków. Nie żyje od lat dziesięciu. (Och, biedne dziecko!). Sześcioro nas osierocił, wyjechaliśmy potem z matką z Paryża do Gournay-sur-Aronde w Pikardii, żyje się tam łatwiej. Maria czytała w tej samotni wszystko, co jej wpadło w ręce, nauczyła się sama łaciny, chociaż bez gramatyki, z greką ma trudności... No i pewnego dnia zawędrowały tam Próby. (Jej oczy znowu błyszczą entuzjazmem.) Próby spodobały się młodej dziewczynie — to niezwykłe, ma prawo myśleć autor. Czy będzie z niej miłośnica? Czy nie wzgardzi tobą schorowanym, mało już apetycznym? Mędrcze, pamiętaj, kim jesteś, nie szalej. Nie ośmieszaj się. Zachowaj dystans — dla dobra przyszłych stosunków. Maria zaprasza go do Gournay — w Paryżu jest niespokojnie, lud burzy się przeciw królowi — wasza miłość wypoczniesz u nas i poprawisz zdrowie. Montaigne dziękuje, chyba skorzysta z zaproszenia, na razie sprawy za- 379 trzymują go w Paryżu — publiczne i literackie. Literackie? Czyżby — następna księga? Radość Marii, radość nie udawana: więc dzieło rośnie! Więc tyle nowych kart mądrości i pociechy! Już wkrótce, zapewnia Montaigne, coraz bardziej poruszony. I mówi: biedne dziecko, skoro jesteś bez ojca, a tak lubisz moją księgę, pozwól, że cię będę nazywał swoją córką, córką mojego ducha — co może czasem znaczy więcej niż płód ciała — a więc bądź moją filie d'alliance, córką przybraną. Nie wiadomo, czy matka była podczas tej sceny obecna. Wolno przypuszczać, że chorowała — niedługo potem zmarła. Ale cała ta ceremonia, niewinna i dość nieobowiązująca, mogła się też odbyć w jej obecności. Uwieńczył ją zapewne pocałunek. Wszystkiego tego możemy się domyślać. Sama panna de Gournay w swojej autobiografii z r. 1641, pisanej w trzeciej osobie (Żywot jejmościanki z Gournay) poświęca temu spotkaniu zwięzłą informację: następnego dnia po otrzymaniu listu „przybył, aby ją zobaczyć i podziękować, ofiarując jej afekt i stosunek ojca do córki; co przyjęła z tym większą gotowością, iż zdumiewała się ową losem pisaną wspólnością natur ich obojga; jako że ona ze swej strony obiecała sobie w sercu taki stosunek od pierwszego obcowania z jego księgą, a to z uwagi na różnicę wieku i skłonność dusz i charakterów". Zbyt duży nacisk kładzie — po przeszło półwieczu — na to, jaki rodzaj stosunku ich łączył, by nie nasunąć kosmatych myśli, że mogło być inaczej. A równocześnie zdradza ją zapomnienie: mówi o różnicy wieku, ale zapomina — o istnieniu jego żony. Był to wielki dzień w życiu Marii z Gournay, która od lat marzyła właśnie o tym: by zastąpić w sercu wielkiego człowieka jego zmarłego przyjaciela. Oto on sam, jej uwielbiany autor: mały, pożółkły, w czarnych szatach, w białej kryzie. Poprzez swobodę i pewną nad- 380 mierną szarmanckość wyczuwa się zdenerwowanie; boi się, że jest odstręczający, śmieszny — ależ nic podobnego, to wspaniały człowiek — ma piękne czoło, mądre oczy, które chwilami rozjaśnia błysk tłumionej kpiny. Jest inny, niż sobie wyobrażała, rzecz prosta, ale to nie znaczy, że czuje się zawiedziona. Gotowa jest dlań na wszystko. Chce w niej widzieć córkę — ach, coś więcej niż córkę, bo i wspólniczkę myśli. Maria nie wierzy własnemu szczęściu. Montaigne napisał przedtem, że nikogo już nie spotka, kto go zrozumie tak jak La Boetie, i dlatego wypowiada się cały w księdze. Gdyby to wziąć poważnie, to może lepiej, że panna de Gournay pojawiła się po formalnym zakończeniu Prób. Nie byłoby samotności — byłaby radość, flirt, trochę uniesienia, trochę szczęścia — ale może diabli by wzięli księgę? Montaigne odpowiedziałby nam, że on sam woli dla siebie radość osobistą. Pisał wprawdzie, że wolałby spłodzić piękne dzieło w obcowaniu z Muzą niż dziecko z kobietą, ale ostatnie rozdziały świadczą, że teraz spragniony jest bardziej zwykłego („ludzkiego") szczęścia. „Rewizyta", z którą udał się do Marii, też za tym przemawia. Najbardziej nawet szarmancki autor nie musi składać podziękowania, i to od razu na drugi dzień, każdemu, komu jego książka się spodoba. Tylko że tym razem wielbiciel jest młodą dziewczyną. Nie ma wątpliwości, że Maria w zuchwałości swojej bierze to pod uwagę. Kiedy pisze do niego po raz pierwszy, liczy po cichu na atuty młodości i płci. Fra-me sądzi, że to „urodzona stara panna" — owszem, może, ale to nie przeszkadza, może nawet sprzyja, egzaltacji i pewnej determinacji. W uniesieniu jest gotowa ofiarować ulubionemu autorowi całą siebie. Zdanie, że nikt mu nie zastąpi Stefana, zniknie z następnych wydań Prób. W wydaniu pośmiertnym z r. 1595, które przygo- 381 towała do druku właśnie panna de Gournay, na końcu rozdziału O zarozumiałości jest duży dopisek na jej temat: „Ze szczerą radością wyraziłem w wielu miejscach nadzieje, jakie budzi we mnie Marła de Gournay Le Jars, moja przybrana córka, którą miłują przywiązaniem z pewnością o wiele większym niż ojcowskie i którą garnę do siebie w moim odludziu i samotności jako jedną z najlepszych części mej własnej istoty: ją jedną widzę już tylko na świecie. Jeżeli wiek młodociany pozwala wyciągnąć jakieś wróżby, dusza ta będzie kiedyś zdatną do najpiękniejszych rzeczy; między innymi, zdatną do doskonałości w owym świętym uczuciu przyjaźni, do której nie czytaliśmy jeszcze, aby jej płeć wzbić się potrafiła. Prostota i statek jej obyczajów już dziś są dostateczne; przywiązanie jej do mnie tak doskonałe i pełne, iż nie zostawiają mi nic do życzenia, jak tylko, aby obawa o mój zgon (ile że poznała mnie w pięćdziesiątym i piątym roku mego życia) nękała ją mniej okrutnie. Sąd, jaki powzięła o moich pierwszych Próbach — kobieta, i w tych czasach, i tak młoda, i tak osamotniona! — znana gwałtowność, z jaką mnie umiłowała i tęskniła do mnie jedynie z samego szacunku, jaki powzięła dla mnie z tej książki na długi czas, nim mnie poznała, są to rzeczy bardzo niepospolite i godne uwagi". Wprawdzie nie znaleziono tekstu tego wtrętu na manuskrypcie bordoskim, ale uczeni nie wątpią, że jest on pióra Montaigne'a — zaznaczone tam jest krzyżykiem miejsce, do którego prawdopodobnie było przyklejone pasemko papieru. „Czytelniku — tłumaczy z werwą panna de Gournay w przedmowie — nie wiń go w braku zastanowienia, iż wydał o mnie sąd aż tak pochlebny, kiedy stwierdzisz, jak mało nań zasługuję. Kiedy mnie chwalił, miałam te wszystkie zalety: ja z nim i ja bez niego — to dwie różne osoby". 382 Inna rzecz, czy panna de Gournay z lekka sobie tego tekstu nie przeredagowała. W wydaniu 1635 roku — które także przygotowała ona — cała ta pochwała brzmi już o wiele skromniej. Pozwoliła sobie na skreślenia, oświadcza Maria de Gournay we wstępie, „by zadać kłam tym [...], którzy uważają, że gdyby ta księga mniej mnie wynosiła, mniej bym się nią cieszyła i mniej jej służyła", l z tego powodu cenzurować uwielbianego autora! Donald M. Frame sądzi, że tekst z r. 1635 przywraca tylko to, co Montaigne naprawdę napisał. Spójrzmy więc na to, co zostało po skreśleniach, to pouczające: „Ze szczerą radością wyraziłem w wielu miejscach nadzieje, jakie budzi we mnie Maria de Gournay Le Jars, moja przybrana córka, którą miłuję przywiązaniem [...] ojcowskim. [...] Jeżeli wiek młodociany pozwala wyciągnąć jakieś wróżby, dusza ta będzie kiedyś zdatną do najpiękniejszych rzeczy. [...] Sąd, jaki powzięła o moich pierwszych Próbach — kobieta, i w tych czasach, i tak młoda, i tak osamotniona! — dobra wola, którą poświęciła mi, jedynie z samego szacunku, jaki powzięła dla mnie z tej książki na długi czas, nim mnie poznała, są to rzeczy bardzo niepospolite i godne uwagi".* Skromnie. Nie ma, że uczucie jest mocniejsze od ojcowskiego i nie ma zdania: „Ją jedną widzę już tylko na świecie". Ją jedną? Jak to? A żona? A córka? Jeśli to napisał Montaigne, to jakaż w tym ostentacja!... (Której zresztą nie pominął w swoich przypisach zakłopotany prof. Rat). Niełatwo doprawdy rzecz rozstrzygnąć. Czy można sobie wyobrazić, że panna de Gournay dodawała Montaigne'owi aż tak bezczelne kawałki ku swojej czci nie bojąc się, że ktoś jej udo- * Dosłownie byłoby: „jest to zjawisko ze wszech miar godne uwagi". Montaigne'owi idzie tu bardziej o fenomen psychologiczny niż o samego siebie. 383 wodni, że to kłamstwo? Przecież była rodzina, był Pierre de Brach, istniał drugi egzemplarz z poprawkami. Z drugiej strony jej miłość, fanatyczne przywiązanie, maniakalna ambicja, by pokazać całemu światu, kim była dla Mistrza, mogły ją do tego pchnąć. Ale że też nikt jej nie chwycił za rękę! Nikt nic nie wypomniał!... Już po wydrukowaniu pośmiertnego wydania Maria spędza półtora roku w Montaigne z panią Franciszką w najlepszej komitywie. Czy więc Franciszka nigdy nie zaglądała do Prób? Wydanie Plejad z r. 1965 uwzględnia pełny tekst o pannie de Gournay. I chyba to słuszne. , Matka z córką odjeżdżają w swoje strony — Montaigne zostaje w niespokojnym Paryżu. Ultrakatolic-cy paryżanie są pod urokiem Henryka Gwizjusza, to niekoronowany „król Paryża". Jego opętana siostra, księżna de Montpensier, bluzgając nienawiścią pokazuje tłumowi nożyce, którymi wystrzyże się ostatniemu z Walezjuszy tonsurę, kiedy się go pośle do klasztoru. 12 maja przejdzie do historii jako „dzień barykad" — sfanatyzowany tłum wznosi je przeciw swojemu królowi. Henryk uchodzi z dworem do Chartres. Montaigne towarzyszy królowi. Paryż należy już niepodzielnie do Henryka de Guise. Ten na razie udaje lojalność wobec panującego władcy, nie uznaje tylko Nawarry jako następcy. Sam wciąż jeszcze nie zgłasza pretensji do korony — przychyla się do kandydatury Karola kardynała de Bourbon — ale powszechnie wiadomo, że heraldycy już pracują nad tym, by dowieść, że Gwizjuszowie rodzą się od Kapetyngów, należy mu się więc tron bardziej niż komukolwiek innemu, niż któremukolwiek z Walezjuszy nawet. W połowie czerwca Abel L'Angelier uzyskuje przywilej na druk całości Prób. W lipcu Montaigne wraca do Paryża z Rouen, dokąd przeniósł się ostatnio Dwór. 384 Od trzech dni jest chory, jakieś bóle w lewej nodze: ostra podagra. Kładzie się 'do łóżka. 10 lipca, po południu, zjawiają się nieproszeni goście: komendant z oddziałem żołnierzy. Przyszli po niego, jest aresztowany. Nie, nie pomyłka, to właśnie pana Michała z Montaigne jest rozkaz do więzienia odprowadzić. \Vszak-ci to waszmość dopiero co opuścił dwór królewski? Wygląda na to, że czekano na jego powrót. Ale za co, w czym rzecz? Nie ma odpowiedzi, pewno nie wiedzą sami. Na własnym koniu, pod eskortą zbrojnych ludzi, na oczach przechodniów, chory pisarz prowadzony jest do Bastylii. I oto mury więzienne, ciemna cela. Świat jest huśtawką. Wiadomość o uwięzieniu Montaigne'a dociera do siedemdziesięcioletniej królowej matki, od pewnego czasu dążącej do porozumienia z Gwizjuszem. To Katarzyna — informuje nas o tym własnoręczna notatka Montaigne'a w Efemerydach — uzyskuje od Gwizjusza rozkaz natychmiastowego zwolnienia pisarza. Wymaga on jeszcze potwierdzenia przez prewota miejskiego, którym był znajomy Montaigne'owi z pobytu w Loreto pan Chapelle-Marteau. O ósmej wieczorem rozkaz dotarł wreszcie do komendanta Bastylii i Mon-taigne'a wypuszczono „z niesłychanym faworem". „Po raz pierwszy w życiu byłem w więzieniu" — zdumiewa się pisarz. „Wsadzili mnie tam dlatego, że diuk d'Ełbeuf kazał mnie chwycić w odwet za szlachcica--ligistę aresztowanego w Rouen" (przez króla). Jeśli prawdą jest, że przedtem napadli go protestanci, by pomścić uwięzienie swoich stronników, to teraz — i to z podobnego powodu — aresztowali go katolicy. Wciąż to samo: dla gibelinów gwelf, dla gwelfów gibelin. Wszystko to nie poprawia stanu jego zdrowia. „Kiedy kilka lat temu byliśmy razem w Paryżu — napisze PO jego śmierci Pierre de Brach do Justusa Lipsiu-sa •— i doktorzy stracili nadzieję utrzymania go przy 33 — Ja, Michał... 385 życiu, on zaś pragnął już tylko śmierci, widziałem, jak odpychał śmierć zaglądającą mu z bliska w twarz, ukazując pogardę dla strachu, jaki się z nią wiąże". Były to, jeśli wierzyć temu wielbicielowi — trochę nawet mitotwórcy — największe chwile mędrca. Mówił wspaniale, sypał naukami, wykazywał niezachwianą odwagę, która mogła najbojaźliwszego uczynić bezpiecznym. „Nigdy nie słyszałem człowieka lepiej mówiącego". Schorowany Montaigne decyduje się skorzystać z zaproszenia swej młodej czytelniczki, już prawie „córki", i przybywa pod koniec lata do Gournay-sur-Aronde w Pikardii. Spędzi tu trzy miesiące otoczony czułą opieką i uwielbieniem. „Babie lato" Michała z Montaigne. Było czy nie było? — zastanawiają się badacze. Większość skłonna jest myśleć, że Maria trzymała starego autora na dystans — obcowanie fizyczne nie wchodziło tu w rachubę. Tak chce też pani profesor Marjorie H. Ilsley, autorka książki o Marii.* Czy to takie ważne? „Podbródek Mistrza przestał dygotać, zmarszczki wygładziły się, zapomniał o swojej kamicy i siwiejących włosach" — pisze Strowski, który wyraźnie woli, żeby „było". Mamy wszystkie objawy sentymentalnej miłości: codzienne spacery, wspólne lektury, rozmowy, wyrzuty, przekomarzania, zaklęcia, łzy. Kiedy Mistrz przed odjazdem wyraża przypuszczenie, że Maria wkrótce o nim zapomni, ona wyrywa szpilkę z włosów i — „aby zaświadczyć o szczerości swoich przyrzeczeń i o swej stałości [...] żgnęła się kilka razy tęgo w ramię, tak iż skóra pękła i krew trysnęła rzetelnie" (I, 116). Na nim, tak powściągliwym w okazywaniu uczuć, musiało to zrobić piorunujące wrażenie. Nie wiemy, jak się zachował — nie * A Daughter of the Renaissance, Marie Le Jars de Gournay, her Uje and works, Haga 1963. 386 będzie chyba jednak nietaktem domyślić się, że próbował utulić Marię pocałunkami. Samoskaleczenie się jest tu aktem o znaczeniu seksualnym, może dopełnia-iącym, może tylko zastępczym, świadczy o stanie podniecenia — jeśli nie ciała, to umysłu. Montaigne nie będzie mógł tej sceny zapomnieć, doda jej opis do pierwszej księgi, wtopiwszy ją, jakby dla zmylenia śladów, w opisy różnych niezwykłości w rozdziale Iż poczucie dobrego i złego zależy w znacznej mierze od naszego o tym mniemania. W manuskrypcie swoim stara się o zachowanie anonimowości dziewczyny, ale — rzecz ciekawa — Marii na dyskrecji nie zależy. Montaigne napisał: „Widziałem niedawno dziewczynę...", Maria dodaje w swoim wydaniu z 1595 r. „w Pikardii", wskazując wyraźnie na siebie. Objawia całemu światu, że to ona zaświadczała w tak namiętny sposób „o szczerości swoich przyrzeczeń i o swej stałości". Miłość... Jest to pobyt jasny, pogodny, prawie szczęśliwy. Maria gada, Mistrz słucha, czasem zapewne jednym uchem. Nie ma śladów nieporozumień. Żadnych małostkowych sporów o udko kurczęcia; Maria nie jest zresztą apodyktyczną i żądną życia George Sand, Montaigne nie jest tak drażliwy jak Chopin. Czasem pracują razem: Montaigne dyktuje jakieś wstawki do Prób, Maria jest jego sekretarką, współpracownicą —• najwyższe szczęście! Czytają razem i jest to lektura godna zakochanych: Dialog o miłości erotycznej Plu-tarcha albo — jak je nazywa tłumacz Amyot — Dziwne przypadki zachodzące w miłości. Idylla! Podczas spaceru Maria szkicuje Mistrzowi projekt historyjki romansowej, którą chce napisać. Montaigne nie jest wielbicielem tego gatunku, ale teraz, w ustach Marii, zaczyna go to bawić, kiwa głową, rzuca uwagi, zapewne z lekka ironiczne, na czym dziewczyna się nie poznaje. Możliwe, że pan Michał ma nadzieję, że 33« 387 cały zamysł skończy się na tej rozmowie — ale nie zna najwyraźniej swojej Marii. Trzeba jechać do Blois, dokąd Henryk III — król bez stolicy, już prawie bez ziemi — zwołał Stany Generalne. Debaty trwają od października i są zdominowane przez Ligę, która uchwala całkowite zniesienie podatków i inne tego typu „reformy". Montaigne przyjeżdża pod koniec listopada. Spotyka tu znajomych i wyznawców — mają już nowe wydanie Prób. Jak się zdaje, nie aprobują szczerości trzeciego tomu. Są rozczarowani — „to już nie to", autor nam się zepsuł. Montaigne może pocieszyć się, że innego zdania jest panna de Gournay, uważa ten tom za jeszcze większe osiągnięcie od poprzednich dwóch — tak, jedna Maria go rozumie. To w Blois opowiada Montaigne historykowi de Thou o tym, jak pośredniczył między Nawarrą a Gwi-zjuszem. Strowski domyśla się, że Montaigne wystawiał wodzowi katolików, iż nie ma żadnych szans na koronę i że w jego interesie jest pokój. „Diuk de Guise, odrzucając ostatnią szansę uspokojenia państwa, sam skazał się na śmierć". Tak więc, jeśli iść za Strowskim, niepozorny i chory pan Montaigne jest za kulisami każdego doniosłego wydarzenia. Panowie przechadzają się po dziedzińcu wspaniałego zamku w Blois, tej perły Walezjuszy. Kto raz zobaczył słynną krętą klatkę schodową, nigdy jej nie zapomni, tak jest oryginalna. Montaigne jest nieobojętny na uroki architektury. Czy przyglądał się tym wszystkim wspaniałościom, kiedy go zaczepił Etienne Pasąuier? Pasąuier jest właśnie po lekturze trzeciego tomu. Żałuje, mówi Montaigne'owi, że autor przed drukiem nie dał swej księgi któremuś z przyjaciół do przejrzenia, wskazałby mu miejsca, które trącą gas-kończyzną. Czyżby? Ależ tak, pokażę waszmości — Pasąuier prowadzi go do swojej komnaty, otwiera 388 próby i pokazuje: o tu, i tu, to są miejsca zrozumiałe tylko dla Gaskończyków. „Myślałem — pisze w opublikowanej w r. 1619 relacji z tego spotkania — że w pierwszym następnym wydaniu rozporządzi się, żeby to poprawiono. Niestety, nie uczynił tego". (List do A. M. Pelge). Autor sam ośmielił krytyka. Czyż nie napisał w tomie trzecim: „Witam z radością i z otwartymi ramio-ny prawdę, w jakimkolwiek ręku ją napotkam. Poddaję się jej z radością i składam przed nią pokornie oręż, skoro tylko ujrzę zbliżającą się z dala" (III, 184). Ale można przypuszczać, że uwagi Pasąuiera tylko go zirytowały. Pomyśleć, że miałby pokazać swój rękopis jakimś erudytom — on, który chce, żeby księga wyrażała przede wszystkim jego, takiego jakim jest naprawdę, ze wszystkimi brakami. Dobrze odgadł w uwagach Pasąuiera lekką nutę wyższości i do niego są chyba adresowane słowa, które napisze pod adresem krytyków: „Byle tylko kto nie brał się do tego z gębą zbyt bakałarską i zwierzchniczą, chętnie przyjmuję zarzuty, jakie ktoś czyni mym pismom". Tych zarzutów jednak nie przyjął — „gęba" była nazbyt „zwierzchniczą". Pasąuier nieuważnie czytał trzeci tom (co dodatkowo mogło zirytować Montaigne'a: czyż nie pisał, że woli być raczej nie czytanym wcale niż pobieżnie?), bo znalazłby odpowiedź na swoje zarzuty: „Nieraz mi powiadano lub też ja powiedziałem sobie: »Jesteś nadto ciężki w figurach. Oto wyrażenie gaskońskiego chowu. Oto zwrot wątpliwy (nie odtrącam żadnego z owych, które mają obieg na ulicy; ci, którzy gramatyką chcą zwalczać obyczaj, w piętkę gonią). Oto wywód nie dość uczony. Gadasz paradoksy. Szaleństwa się ciebie trzymają. Kpisz sobie z ludzi: pomyśli ktoś, że mówisz poważnie, a to szczere drwiny«, Zapewne, powiadam, ale poprawiam jedynie błędy wynikłe z nieuwagi, 389 a nie z nawyku. Czyż nie tak mówię zawsze? Czy nie przedstawiam się żywo, jak jestem? Wystarczy. Uczyniłem to, co chciałem: każdy pozna mnie w mej książce i książkę moją we mnie" (III, 120). Etienne Pasąuier, dotknięty zlekceważeniem swoich uwag, a także wziąwszy do siebie ową uwagę pod adresem krytyków, będzie miał i inne zarzuty, które wyłoży w cytowanym liście: „Podczas gdy on sam ukazuje nam pozór, jakby gardził sobą, w istocie nigdy nie czytałem autora, który by stawiał siebie tak wysoko jak on. Albowiem gdyby ktoś skreślił wszystkie ustępy, w których zwykł gadać o sobie i swojej rodzinie, jego dzieło byłoby krótsze o jedną czwartą, zwłaszcza w księdze trzeciej, która wydaje się być opowieścią o jego sposobie życia i poczynaniach; co przypisuję raczej przyzwoleniu starczego wieku, kiedy ją układał". Pasąuier obawia się, że adresat mógłby wnioskować, że pan na Montaigne ma w nim przekonanego wroga. Boże broń. „Kocham, szanuję i czczę jego pamięć równie jak każdy inny i więcej. A jeśli chodzi o Próby (które zowie arcydziełem), nie miewam w ręku książki, którą bym się cieszył bardziej od tej. Zawsze znajdę coś, co mi da zadowolenie. Jest to drugi Seneka — w naszym języku". Nieszczęsnym gaskonizmom może przeciwstawić znakomite i śmiałe francuskie okresy. Przede wszystkim jego księga jest „prawdziwą rozsadą świetnych i pełnych znaczenia powiedzeń". Nie tyle przewód rozumowy go zachwyca, ile wzbogacenie dobytku mądrości, lamus dla przyszłych kompilatorów i zbieraczy. Niełatwo wyzwolić się z myślenia tradycyjnego, zastosować nową skalę , ocen, wbrew nawykom pierwszych dziesięcioleci roz-pasania druku, kiedy zasługą były zbiorki adagiów, przysłów, figlików, anegdot, sentencji, powiedzonek, wskazówek. Nie było chyba Montaigne'a w Blois, kiedy król 390 Henryk III postanowił rozprawić się z Gwizjuszem. Charlotta de Sauve, kochanka wszystkich królów i książąt, kiedyś także Henryka z Nawarry, uprzedza- ' ła swojego umiłowanego Gwizjusza, że szykuje się na niego zamach. Podczas wieczerzy ktoś położył mu przy talerzu kartkę z ostrzeżeniem: „Król chce cię zamordować". „Nie ośmieli się" — napisał na niej „król Paryża". Rankiem 23 grudnia, kiedy miał spotkać się z królem, czuł się jednak źle, dostał krwotoku z nosa, był zdenerwowany i niewyspany. Kapelani królewscy odprawiali nabożeństwo za „powodzenie króla w przedsięwzięciu, od którego zależy przyszłość Francji". Gwizjusz przed pójściem do króla wstąpił do kaplicy, by zmówić modlitwę. Bóg mógł być w prawdziwym kłopocie słuchając dwóch tak sprzecznych ze sobą modlitw — wysłuchał, jak się później okazało, obu. Król rozdał swoim mignonom sztylety. Kiedy Gwizjusz, dwumetrowy olbrzym, kroczył do gabinetu królewskiego, mordercy czekali za kotarą. Przebity sztyletami błagał o życie, uczynił kilka kroków i padł przewracając krzesło. Jak w filmie. Scena ta będzie też odtworzona na ekranie jako jedna z pierwszych w dziejach kina. Historycy francuscy uznają dziś, że to wyrachowane morderstwo było koniecznością — uratowało Francję. Ale nie od razu. „Bestia nie żyje! — krzyczał oszołomiony sukcesem Henryk III. — Zdechła gadzina!" Popędził do obłożnie chorej matki: „Jestem znowu królem Francji!" Aresztuje się kardynała Karola >Lotaryńskiego; nazajutrz, w dzień wigilijny, zostanie ścięty. Na czele Ligi stanie następny z Gwi-zjuszów, diuk de Mayenne. Montaigne odnotuje w Efemerydach: „December 23. 1588. Henryk diuk de Guise, prawdziwie jeden z pierwszych ludzi swego czasu, został zabity w komnacie Króla". Ponieważ brak określenia „w Blois", znowu mamy dwie interpretacje: jedni sądzą, że oznacza to, że Montaigne jeszcze tam 391 był; drudzy, że to właśnie znaczy, że go tam nie było. Raczej nie było, bo gdyby był, chyba nie omieszkałby tego jakoś zaznaczyć. Może i w dodatkach do Prób mielibyśmy jakiś ślad tej obecności. W połowie grudnia jest już chyba w Montaigne — bo pod ten adres, jak się zdaje, przybywa pakiecik od Marii. Zawiera on rękopis romansu panny de Gour-nay — jednak przysiadła fałdów! — wraz z poprzedzającym go listem noszącym datę 26 listopada. Całość zatytułowana bardzo ładnie i bardzo stylowo: Przechadzka pana Mcmtaigne'a (Le Proumenoir de Monsieur de Montaigne), na pamiątkę ich wspólnej przechadzki. Pan Montaigne proszony jest o uwagi i wytknięcie błędów stylistycznych. „Jeśli mnie Waszmość nie zwolnisz z winy, to ekskuzujesz moją młodość, jako że życzliwość, którą ku mnie żywisz, użyczy mi wybaczenia, jeśli rozsądek go odmówi". Ta życzliwość przewyższa — tu słowa Marii, które coś nam przypominają — „tę, która łączy prawdziwych ojców i dzieci", jako że owe naturalne więzy można znaleźć i u zwierząt, ich zaś stosunek wypływa z rozumu. Być może te dwie — trzy godziny lektury będą powodem do kpin z autorki, która poświęciła tej pracy kilka wieczorów, ale będzie i tak szczęśliwa, jeśli dzięki niej pan Montaigne znajdzie któregoś wieczora wytchnienie od zajęć poważniejszych. „Całuję ręce pani i pannie Montaigne, mojej siostrze, oraz panom La Brousse i Mattecoulon, Waszmościnym braciom, którzy czynią mi ten zaszczyt, by się mienić i moimi — co do pana d'Arsac, sądzę, że go nie ma u Waszmości; niechże, proszę, nie kpią z lichoty utworu (wszyscy więc mieli czytać!), jeśli pan de Mattecoulon (to ten szermierz!) nie chce, abym poskarżyła się, że w ogóle nie skorzystał z poparcia, jakie jego słynna waleczność wyrobiła mu u Minerwy, by uzyskać u niej w darze dla mnie równie dobre pióro, jak dobra jest szpada, którą go obdarzyła. Mój ojcze, z Bogiem zatem — od twojej córy, której ten tytuł użycza chwały i błogosławieństwa"*. Maria wkupuje się w łaski całej rodziny, chce być uznana nie tylko przez Mistrza, ale przez wszystkich w tym domu, który uważa za niezwykły, dom pod opieką muz, i któremu poświęci czternaście czte-rowierszy poetyckich (Quatralns sur la maison de Montaigne). Nikt z członków rodziny nie zostanie w nich pominięty. A więc doczekał się romansu noszącego w tytule jego własne nazwisko. Pochlebne i krępujące zarazem. Oto treść: Alinda, młoda księżniczka perska, ma zostać poślubiona cudzoziemskiemu królowi. Ale Alinda kocha innego, kocha Leontyna mianowicie, swojego rodaka, i z tym Leontynem ucieka z kraju. Znajdują schronienie w Tracji. Cóż, kiedy Leontyn całkowicie zawodzi nieposzlakowaną Alindę, zaręcza się z siostrą pana Tracji, Ortaldą, zaś ów pan, któremu na imię Ortalk, zakochuje się w Alindzie. Wydawałoby się, że nic lepszego nie mogłoby spotkać pary emigrantów. A jednak jest dramat, jest on w samej Alindzie, w jej niezłomnym charakterze — w jej miłości. Bo ta perska księżniczka wciąż kocha płochego Leontyna. I Ortalk słyszy: nie, nie wyjdę za ciebie. W Tracji książęta kochają mocniej niż w Pikardii — Ortalk ponawia ofertę. A więc dobrze, zgadza się Alinda, jeno pierwej musisz zabić starą służącą, która mi złorzeczyła; i zabić w łóżku, podczas snu. Trochę nas to martwi, już--już byliśmy gotowi tę Alindę podziwiać, a tu takie kaprysy. Za to pana Tracji nic nie dziwi — zabić to zabić, można i służącą — egzekucja zostaje wyznaczona na najbliższą noc. Alinda pisze przy lampce oliwnej wzruszający list do Leontyna, w którym tłumaczy mu, czemu jej perskość chce umrzeć — i zaj- g: Paul Bonnefon, Montaigne et ses amis. 393 392 muje w łóżku miejsce służącej. Zbirowie podcinają jej gadło, ale potem, przyjrzawszy się trupowi — przebóg! wykrzykują, toż to księżniczka! i jaka piękna! (z podciętym gardłem...) — mordercy uciekają w popłochu. Niecierpliwy Ortalk przybiega, by przekonać się, czy życzenie księżniczki zostało spełnione, czy można już prosić na ucztę weselną — a tu cóż za osłupienie! Biada mi! Ach, i Leontyn, poruszony listem, szuka dokoła Alindy. Słyszy krzyki, przybiega — trup, morderstwo — ale kto? AlindaL. O bogowie! Leontyn chwyta martwą księżniczkę w ramiona, chce własnym ciepłem przywrócić ją do życia — za późno. Nie, tego nie wytrzyma, chwyta nóż i wbija sobie w serce. Szlachetnemu Ortalkowi i jego zrozpaczonej siostrze Ortaldzie pozostało tylko jedno: pochować kochanków we wspólnym grobie, niech się ich prochy ze sobą połączą. Taki jest los wygnańców. Paul Bonnefon sądzi, że autorka serio uważała, że niewierny Leontyn zasłużył na śmierć. Sam romans — zainspirowany opowiadaniem z r. 1553 pióra Claude'a de Taillemont — był, zdaniem uczonego, dość zajmujący na owe czasy i rokował powodzenie. Jeśli zaś powstał pod okiem Mon-taigne'a, możemy go uważać za współtwórcę gatunku wówczas w stanie zaczątkowym. Ale więcej jest powodów sądzić, że wszystko to było panu Michałowi obce i najwyżej go bawiło. Nie wniósł żadnych poprawek — zapewne uznał się za niekompetentnego — nie odesłał Marii rękopisu. Może wolał, żeby tego w ogóle nie publikować? Po śmierci męża pani Franciszka znalazła rękopis panny de Gournay i odesłała go autorce. Maria decyduje się wydać swoje dziełko wtrącając, wzorem Montaigne'a, różne dygresje i rozważania niezbyt na miejscu, jak stwierdza Bonnefon. Ale nie wymagano w tamtej epoce zwartości i zwięzłości, czasu było dosyć, dłużyzny się podobały. Dołączyła do ręko- 394 pisu czterowiersze ku czci Montaigne'ów i różne drobiazgi poetyckie. W r. 1594 Abel L'Angelier wydał przechadzką pana Montaigne'a napisaną przez — zaznaczono to — „jego przybraną córkę". Wydawca zaopatrzył też książkę w informację, że znaleziono ją między papierami Montaigne'a i że być może „doda ona coś do chwały tak wielkiej i boskiej osobistości". Panna de Gournay schroniła się za potrójną tarczą nazwiska swojego protektora: w tytule, w autorstwie, w nocie wydawniczej. Ale wybaczmy tę słabość początkującej autorce. Publiczność przyjęła romans ciepło. Do r. 1607 było pięć wydań. Później, kiedy Maria rozwinęła działalność krytyka literackiego, kłuto jej oczy tym dziełkiem wytykając bezlitośnie wszystkie głupstwa. Broniła się zażarcie w przedmowie do wydania z 1629 roku, trochę zaniepokojona tym, że może ucierpieć jej opinia poważnego badacza literatury. Trzeba to było jakoś wyjaśnić. Broniła też, wbrew modzie, prawa do metafor. Nie żałuje, że upstrzyła nimi tekst — żałuje, że dała ich tak mało. Montaigne nie był jedynym wielkim człowiekiem, do którego Maria pisała, szerzyła swoim piórem spustoszenie także w innych sercach. W Louvain, we Flandrii, spokojnie pracuje i mnoży swą sławę łacinnika Justus Lipsius (właściwie Joost Lipse). Montaigne napisze o tym Flamandzie, że to „najuczeńszy człowiek, jaki nam pozostał". Justus Lipsius zaś w liście z 1589 r. śmiało mieści Montaigne'a na liście siedmiu największych mędrców ludzkości, i to na czele. „Nie znalazłem nikogo w Europie, z którym bym się tak często zgadzał jak z tobą" — pisze bez żenady. Montaigne zaprasza go do siebie, Lipsius wymawia się od podróży słabym zdrowiem. I nagle do jego samotni przychodzi list od Marii. „Przybrana córka" Montai-gne'a obsypuje go komplementami. Erudyta nie mógł pozostać obojętny, „Kocham cię, nie znając cię" — od- 395 powiada, ale trzeba pamiętać, że strzeliste uczucia na-| leżały w epistolografii do formy. Podziwia jej umysł — niezwykły u tej płci. Za rekomendację wystarczy mu jej podziw „dla tego wielkiego człowieka", znów Montaigne toruje drogę Marii. Ale to zdanie ważne jest także dlatego, że stanowi świadectwo autentycznego sukcesu Montaigne'a już za życia, wbrew narzekaniom panny de Gournay. Lipsius dziękuje Bogu, że został zrozumiany przez takiego ducha i że mówią podobnym językiem. Nazywa Montaigne'a swoim przyjacielem. Erudyta z Louvain wydawał swoje listy w zbiorach po sto sztuk. W r. 1590 ukazała się centuria z listem do panny de Gournay. Maria znalazła się od razu w salonie literackim, mówiono o niej, plotkowano, wiążąc jej nazwisko z autorem. Ale nie należy przypisywać jej spryciarstwa, którego zapewne nie miała. Była szczera w swej egzaltacji i szczera w swych ambicjach. Korespondowano wtedy z uniesieniem, ale bez pośpiechu. Po czterech latach milczenia panna de Gournay przysyła w r. 1593 Lipsiusowi podziękowanie za to, że umieścił w swoim zbiorze list do niej. Skarży się, że nie może się wyrwać do swojego „ojca", z którym przebywała nie więcej niż dwa, trzy miesiące. Pięć lat już go nie widziała! A tyle miałaby mu do powiedzenia. (Kiedy to pisze, Montaigne nie żyje już od kilku miesięcy). Psychoanalitycy mogliby się zamyślić nad porównaniem, którego używa: przykrość tłumienia tej chęci jest nie mniejsza od tej, gdyby kobietę ciężarną zmuszono do przetrzymania dziecka w swym łonie poza przepisany okres. Pyta Lipsiusa, co sądzi o ostatnich Próbach. Ona sama wolałaby, aby gdzieniegdzie były przejrzystsze i by nie odzywały się tak porywczo o rzeczach niebezpiecznych w interpretacji, kiedy nie są całkowicie wyjaśnione. (Bała się 396 dwuznaczności wymowy). Ale poza tym jest to lekcja dla mistrzów, brewiarz półbogów, zmartwychwstanie prawdy etc. Ten trzeci tom — pisze panna de Gournay, i chwała jej za to, bo jest w swym sądzie raczej osamotniona — stanowi spełnienie i udoskonalenie dwóch poprzednich. Oto już sześć miesięcy — dodaje niespokojna — nie otrzymuje listów od ojca. Chyba pośle umyślnego. Sama pisze teraz traktat o Próbach. Posyła Justusowi swoje wiersze prosząc go o szczerą ocenę, niech jej nie oszczędza. Wiersze nie są jej specjalnością, są jej rozrywką. „Kochaj mnie jak ja ciebie". Zdaje się, że ostatnie wezwanie trochę przeraziło Justusa. Czy to dziewczę nie poszukuje nowego „ojca"? Odpowiada jej powściągliwie: „Tak, kocham cię, o dziewczę młode, ale tak jak kocham mądrość, cnotliwie. Czyń to samo względem mnie, a odkąd tego, którego nazywasz ojcem, nie ma więcej na tym świecie, uważaj mnie za swego brata". To był kosz. Korespondencja urywa się na trzy lata, aż do czasu, kiedy Maria pisze list z Montaigne. Nie nazywa uczonego „bratem" — może uznała, to za zbytnie spoufalenie, może po prostu zapomniała. „Monsieur, jak inni nie rozpoznają teraz mego oblicza, tak waszmość, lękam się, nie rozpoznasz mego pióra, tak ta nieszczęśliwa utrata ojca całkowicie mnie przekształciła! Byłam jego córką, jestem jego grobem; byłam jego drugim istnieniem, jestem jego popiołami". Patetycznie i humanistycznie: powołuje się na męki Tantala i Prometeu-sza (że fraszka). „Kochaj mnie waszmość i żałuj mnie". Bonnefon: „Uczucie szczere, zepsute przez fałszywą retorykę". Szkoda, zauważa uczony, że nie naśladowała Montaigne'a piszącego o śmierci La Boetie. Pani de Montaigne bynajmniej nie ukryła przed nią śmierci męża — przesłała jej wiadomość przez pana La Brousse, najbardziej uczynnego z braci Michała, 34 — ja, Michał... 397 wraź z pożegnalnym listem od umierającego. Maria przebywała wówczas w Cambrai i wiadomość do niej nie dotarła, a list zaginął. Była już wówczas okrągłą sierotą (matka zmarła w r. 1591), księstwo de Cambrai wzięli do siebie dwoje jej rodzeństwa, dwoje innych usamodzielniło się. Maria została sama z braciszkiem, zrujnowana, bo matka zaciągnęła długi. A teraz — jeszcze śmierć tego, o k.tórym czasem myślała jako o swej ucieczce. W początkach marca 1594 roku nadchodzi do niej drogocenna przesyłka od wdowy po Montaigne'u: pani Franciszka przekazuje jej trzy tomy uzupełnionych Prób z prośbą, aby Maria, jako osoba bliska duchowo jej mężowi i bardziej kompetentna, zajęła się ich wydaniem. Jest to gest wielkoduszny i rozsądny zarazem, dobrze świadczący o Franciszce. Może nareszcie zrozumiała wagę całej tej pisaniny. Dodatków jest mnóstwo, całe marginesy -zapełnione — złożyłyby się w sumie na oddzielną księgę — tak jest, czwarta część tekstu Prób powstała w latach 1589—92. Nie są one jednak poczynione ręką Montaigne'a, są skopiowane z o-ryginalnego egzemplarza, a dokonał tego najprawdopodobniej Pierre de Brach. Stąd różnice między wydaniem pośmiertnym a egzemplarzem oryginalnym, przechowywanym w bibliotece miasta Bordeaux. No i stąd, że tu i ówdzie mogła interweniować w tekst panna de Gournay, zapewne nie bez udziału de Bra-cha i za zgodą wdowy. W przedmowie do wydania z 1635 r. przyznała się, że czyniła to czasem „dla dobra dzieła". W roku 1595, z egzemplarzami szóstego — i prawie ostatecznego — wydania Prób w skrzyniach, Maria przyjeżdża do Montaigne. Wita się ją tu jak członka rodziny. Maria będzie gościć w Montaigne piętnaście miesięcy, zaprzyjaźni się z wdową, córką i braćmi pisarza, co znajdzie odbicie, we wspomnianych cztero- 398 wierszach i różnych polemikach w obronie czci pani Montaigne. Próby trzymają się dobrze: sama Maria do roku 1635 wydała je jedenastokrotnie. W tym samym czasie z pięćdziesiąt wydań ukazało się bez jej udziału! Niektórzy księgarze zaznaczali, że ich wydanie trzyma się tego z r. 1588, co świadczy o tym, że nie wszyscy mieli zaufanie do jej pracy i ostentacyjnie się od niej odcinali. Tracili w ten sposób */4 tekstu, ale kto wie, myśleli sobie, ile w tym jest autentycznego tekstu Montaigne'a. Dzieło musiało przetrzymać — i przetrzymało — wszystko; przyjaciół i wrogów, ataki i plagiaty. Przetrzymać przyjaciół. Za jednego z nich uważał się Pierre Charron, znakomity kaznodzieja i zażarty katolik. Był tak blisko związany z rodziną autora Prób, że przejął po nim herbową tarczą Montaigne'ów, a większość jego majątku odziedziczyła z kolei siostra Michała, Leonora de Camain. Charron, umysł schola-styczny, doszedł do wniosku, że Próby tracą na nieprawdopodobnym bałaganie materii, raz mówi się o tym, to znów o tamtym, trzeba to jakoś uporządkować. Ścisnął całość w pewien system i wydał w r. 1601 jako swoją Mądrość (La Sagesse) — i miał dwadzieścia pięć wydań. Jest paradoksem, chociaż możliwym do przewidzenia, że tak uporządkowane Próby, i to ręką katolika-ligisty, zaczęły trącić herezją — i rychło, bo już w roku 1605, dzieło Charrona znalazło się nji indeksie. Podczas gdy bałaganiarskie dzieło Montai-gne'a długo jeszcze było tolerowane, nawet czczone. Franciszka po śmierci męża coraz bardziej oddaje się pobożności. Zachowała się jej korespondencja z ojcem Markiem-Antonim z późnych lat jej życia. Jest on jej spowiednikiem, a zarazem doradcą i przyjacielem. W listach do wielce wielebnego ojca, oprócz spraw boskich, majątkowych, mowa jest także o lo- 34* 399 sach państwa i rodziny królewskiej. On posyła jej pomarańcze i czyni dla niej różne zakupy w Bordeaux według jej wskazówek. Kiedy pani Montaigne umrze, po trzydziestu pięciu latach wdowieństwa, rozdzwonią się wszystkie okoliczne kościoły. Pogrzeb będzie uroczysty — chowa się osobę zamożną, prawowierną katoliczkę, bogobojną, daleką od sceptycyzmu jej męża. Ze wszystkich pamiątek po nim największą czcią darzyła Order Ś w. Michała: znaleziono go u niej po śmierci. A jak potoczą się losy panny de Gournay? W r. 1598 przenosi się do Paryża zostawiając Gournay swojemu bratu Karolowi. W stolicy Maria wyżywa się we fre-netycznej działalności. Oddaje się alchemii, lekturom, tłumaczeniom, czasem pisze jakąś książeczkę. Chce być naraz Amyotem, Lipsiusem (którego w r. 1597 chyba odwiedza) i, oczywiście, Montaigne'em. Podczas ciąży żony Henryka IV, Marii Medyce j skiej, panna de Gournay pisze — wzorem swojego mistrza, fatalnie na niej zaciążył! — traktat o wychowaniu przyszłego delfina. Zaznacza co prawda, że szkoda, iż nie ma już między żywymi Montaigne'a — jemu by można było powierzyć wychowanie następcy tronu. Chociaż książeczka zdradza brak znajomości przedmiotu, o którym traktuje, Bonnefon uważa, że mogła ściągnąć na autorkę uwagę króla. Pouczeniami wychowawczymi powitała też narodziny Gastona księcia Orleanu (1608). Chociaż pokpiwa-no sobie z jej rad — tym razem podobno wcale do-rzecznych — sam Henryk IV, bądź co bądź prawie przyjaciel Montaigne'a, traktował ją z sympatią. Miała okazję być mu przedstawiona na miesiąc przed jego tragicznym zgonem. Zamach na króla wzburzył czterdziestopięcioletnią pannę, wydała związaną z tym wydarzeniem broszurę, w której pożegnanie „wzniosłej duszy króla" połączyła raczej niezręcznie z obroną 400 oiców jezuitów — i nagle znalazła się w ogniu pole-rnik, jakie w związku z tym morderstwem rozgorzały. Panna cTEscoman („Jacąueline Jasnowidząca") dawała do zrozumienia, że uprzedziła Marię o szykującym się na króla zamachu, a ona nie kiwnęła palcem. Czy tak było w istocie? Nic pewnego o tym wiedzieć już nie będziemy. Warto jednak pamiętać, że zarówno wdowa po królu, jak i syn, Ludwik XIII — co jest dużo istotniejsze — odnosili się do Marii przychylnie, ona zaś dedykowała im tłumaczenie z łacińskich poetów. Ma lat pięćdziesiąt siedem, kiedy dedykuje królowej rozprawę O równości mężczyzn i białych głów, niewątpliwie prekursorską — pani Marjorie Ilsley poczytuje jej za zasługę, że była pierwszą orędowniczką „wyzwolenia kobiet" — szkoda tylko, że broszura Marii jest pedantyczna i przeciążona cytatami. Bonnefon żałuje, że pisząc ją nie poszła za swoim własnym kobiecym instynktem. W cztery lata później ta waleczna prekursórka równouprawnienia wydaje swoje dzieła zebrane pod tytułem Cień panny de Gournay. Cieniem bowiem jest dzieło człowieka. Rozprawy, poczynając od tytułu, naśladują Mistrza i chcą być jego kontynuacją. Straszny ciężar wzięłaś na siebie, panno - de Gournay. Najgorszy jej grzech, twierdzi Bonnefon, to ten, że rzadko ośmiela się być sobą, podpiera się uczonością, co obciąża jej naturalną werwę. A przecież umie odpowiadać z polemicznym zacięciem i nie bez dowcipu na przeróżne kalumnie, których jej nie szczędzono. Śliczny jest jej wierszyk — cytują go czasem antologie — poświęcony Joannie d'Arc. Więcej szczęścia miała w oczach cudzoziemców, bardziej wówczas łaskawych dla uczoności kobiecej od Francuzów. Nazywali ją „Syreną francuską" i „Dzie-Siątą Muzą". W rozprawach polemicznych broniła poezji francuskiej przed regułami, które narzucił jej 401 Malherbe, i czas przyznał rację właśnie jej. Szkoda, żałuje Bonnefon, że nie wygrała w porą tej walki. Po śmierci Malherbe'a w r. 1628 przyszły na nią j lepsze czasy. Zmalała zaciekłość ataków. Już nikomu] nie przeszkadza, a reprezentuje przeszłość. Stara, dziwaczna, trochą śmieszna, ale godna szacunku osoba. W 1634 roku wyszło nowe wydanie jej utworów.! Jest przyjmowana w najlepszym towarzystwie, ją sa-| mą elita też chętnie odwiedza w apartamencie przyl ul. Saint-Honore, gdzie zamieszkała. To w jej mieszkaniu powstał podobno projekt założenia Akademii Francuskiej — instytucja ta miała służyć kulty wowan niu francuszczyzny, a sprawy języka żywo panną Ma-i rię • obchodziły. Wszyscy przyznawali jej hojność szy, dobroć „i inne cnoty, w których nie miała rów-nych". Wciąż jeszcze z niej pokpiwano, ale panna d« Gournay potrafiła znosić ukłucia z pogodną twarzą. Spodobała się kardynałowi Richelieu, kiedy złożyła mu wizytę. Kardynał pokpiwał z niej, panna Maria poznała się na tym i powiedziała dobrodusznie: „Śmiej się, śmiej, wielki geniuszu, cały świat powinien starać sią ciebie rozbawić". Zdaje się, że to wzruszyło zimnego drania, kardynał wyznaczył jej dwieście Skudów pensji rocznej, pięćdziesiąt Hwrów dla pokojowej, dorzucił dwadzieścia dla kotki Piaillon i jeszcze pistola na koeię (opowiada Tallemant). — Do samej śmierci była zakochana — tak twierdzili współcześni — w Montaigne'u broniąc zażarcie jego pamięci i Prób. W r. 1611 wydała po raz pierwszy Próby z indeksem osób i spraw, w 1617 zakończyła ustalanie pochodzenia cytatów, za co badacze następnych pokoleń winni jej wdzięczność. Nie zawsze miała tyle taktu, ile dobrej woli i być może, obawia się Bonnefon, że czasem zwracała przeciw Montaigne'owi niechęć, którą wzbudzała jako „córka". Kiedy zmarła — 13 lipca 1645 w wieku lat 80 — znaleziono u niej listy z komplementami od wybitnych 402 osób, m. in. od kardynała Richelieu. Nie zachowały się jednak, podobnie jak i jej listy. Chociaż mogła być świadkiem przeróżnych ataków na Próby, nie dożyła jednak czasów, kiedy pogrążono je w zapomnieniu. Wiemy już, że w roku 1676 Próby zostają umieszczone na indeksie. Sam ten akt nie mógł iednak zdecydować o odwróceniu się od dzieła Mon-taigne'a. Zmieniają się jednak i gusta. Znowu jest czas pozy i pseudouczoności, czas klasycznych rygorów i sztywnego smaku. Jeszcze Guez de Balzac, wyrocznia prozy w XVII-tym wieku, bywa — zdaniem Vil-leya — onieśmielony w atakowaniu myśli Montai-gńe'a, za to bez skrępowania atakuje to, co i Pasąuier: język, który można zrozumieć tylko w Barbarii, w jakimś Quercy czy Perygordzie. Chyba próbą obrony był ten areyciekawy Duch prób — o którym wspomina Pierre Yilley — przystosowany w r. 1677 (a więc kiedy dzieło od roku jest na indeksie) przez anonimowego wydawcę do panującej mody. Znowu walka z montaigne'owskim nieporządkiem! Wyrzucono dygresje. Tytuły przystosowano do treści. (Już widzą niektórych naszych redaktorów, jak im swędzą ręce do podobnej roboty). Więc: O wierszach Wergilego czy raczej o miłości małżeńskiej. Inny: O pojazdach czy raczej o wydatkach książąt i urządzeniu nowego świata. A niepokojąca Apologia została zredukowana "do kilku pobożnych stronic. Cóż to za przemożna rzecz moda, panujący nurt umysłowy — cały smak epoki jest mu podporządkowany: od 1669 roku nie ma w ciągu pięćdziesięciu pięciu lat ani jednego wydania Prób. Nie znaczy to, że elita była całkowicie od Montaigne'a odcięta, wybitne umysły znały go i ceniły: pani de Sevigne, pani La Fayette, La Rochefoucauld, La Bruyere starczą za przykład. Ale w księgarniach .— jak nożem uciął. Powrót nie będzie łatwy. Nastąpi okólną drogę z Anglii. 403 To tam emigrant-protestant Pierre Coste ogłasza między współwyznawcami na uchodźstwie subskrypcję francuskiego wydania Prób. W r. 1724 odbito pierwszy od lat nakład. Tym razem Próby zostaną już na stałe. Yoltaire, Montesąuieu, Diderot będą należeć do entuzjastów dzieła. Do końca wieku będzie jeszcze szesnaście wydań. Montaigne w ostatnich latach życia dodał do Prób trochę uszczypliwości pod adresem protestantów, czasem bardzo gwałtownych. Nic nie pomoże: póki spór jest żywy, protestanci będą brać Próby w posiadanie. Książki mają swoje własne życie. Rozdział dwudziesty drugi POŻEGNANIA W sierpniu 1589 do Montaigne przychodzi wieść o zasztyletowaniu w Saint-Cloud ostatniego z Wale-zjuszy. Dokonał tego fanatyczny, ogłupiały mnich z poduszczenia tej wściekłej Gwizjuszki, księżnej de Montpensier. Odprawiła go podobno na morderczą wyprawę wiele znaczącym pocałunkiem. Król zmarł nie od razu, zdążył posłać po Nawarrę i przekazać mu tron Francji. W Montaigne panuje podniecenie: nasz Bear-neńczyk jest wreszcie królem, Henrykiem Czwartym! Ale w kraju nie ma ani spokoju, ani jedności. Papież wyklina Henryka, katolicy go nie uznają i z dnia na dzień przeobrażają się w demokratów: Le peuple fait les rołs — oto ich nowe hasło — królestwa się nie dziedziczy, królem trzeba zostać z woli narodu! (Montaigne nie zapomni tej nagłej wolty i doda do wydania pośmiertnego ustęp o tym, jak łatwo zmienia się poglądy na obowiązek lojalności wobec monarchy). Katolicy ogłaszają kardynała de Bourbon Karolem X. Ale cóż, kiedy sprytny Henryk trzyma go u siebie pod strażą, naturalnie ze wszystkimi honorami należnymi książęcej krwi i stryjowi. U nas, w Bordeaux, chociaż wzburzenie ligistów jest wyraźne, Henryk IV może liczyć na poparcie: Mati-gnon, najwidoczniej odpowiednio przygotowany przez swoją przyjaźń z Montaigne'em, włada prowincją w imieniu nowego króla. A jeśli się to komuś nie podo- 405 ba, potrafi wystąpić i z nabitym pistoletem w dłoni, jak przeciw buntownikom podczas Wielkanocy 1589 r., potrafi też znaleźć kompromisową formułę: niech Parlament uzna tymczasowo Henryka, dając mu czas na spełnienie obietnicy zmiany wyznania, i niech się wszyscy rozejdą do domów. Wkrótce i marszałek Bi-ron przejdzie na stronę Henryka i stanie się jednym z naj użytecznie j szych jego zwolenników. Michał z Montaigne ma więc teraz monarchę wedle swojej myśli. Przy nim mógłby odegrać rolę prawdomównego doradcy, którą sobie kiedyś wyznaczył. Ale chory pisarz nie śpieszy się z opuszczeniem swojej wieży. Nie ma wątpliwości, że ściągający nowych zwolenników król o' nim pamięta. Jeśli od razu po śmierci swego poprzednika do niego nie napisał — a nie ma co do tego żadnej pewności — to w każdym razie uczynił to w listopadzie zapraszając go do siebie do Tours. List ten jednak dotarł do Montaigne dopiero w styczniu 1590 r., już po bitwie pod Arąues, która pozwoliła Henrykowi wymknąć się z pierścienia wojsk księcia de Mayenne. Montaigne natychmiast odpowiada. Ma nadzieję, że zawdzięcza list królewski osobliwej życzliwości. Król może sobie przypomnieć, że on, Montaigne, zawsze przewidywał dla niego ten los, który dosięgną! go obecnie, i że nigdy nie przestawał życzyć mu sukcesów, chociaż musiał się z tego spowiadać przed swoim proboszczem. Tak żartobliwie przypomina królowi, że życzyć mu dobrze nie była to bynajmniej rzecz bezpieczna. Zwraca przy okazji uwagę na wyjątkowe zasługi marszałka de Matignon. Skłonności ludów podlegają falowaniu — pisze zawsze wierny sobie doradca — i jeśli teraz przechył jest na waszą korzyść, to własnym ciężarem będzie dalej skłaniać się w tym kierunku aż do kresu. (W rozmowie z poetą Agrippą d'Aubigne, jednym z najbardziej zaufanych ludzi Na- 406 warry, Montaigne przestrzegał, że może zdarzyć się inaczej: lud, który wielbi księcia, może przestać go wielbić jako króla). Ponieważ król jest na przedmieściach Paryża, Montaigne obawia się, by chcąc zadowolić swoich wojaków nie dał im za dużo folgi, co by go skompromitowało w oczach poddanych. Chciałby, żeby pamiętał o zaleceniu, że dobrze byłoby potraktować zwyciężonych buntowników z większą troską niż ich właśni przełożeni. „Iżbyś tym sposobem pokazał, iż są oni twoimi nie prawem roszczenia przemijającym.! uzurpowanym, ale przez twą ojcowską i prawdziwie królewską protekcję". Cały dalszy ciąg listu wzywa do wielkoduszności i przebaczenia, wskazując na przykład — jakżeby inaczej — Scypiona Starszego. „Życząc waszej królewskiej mości, jako ja czynię, ażeby ci towarzyszyło szczęście bardziej teraźniejsze i o mniejszym hazardzie, a także aby lud twój raczej kochał cię, niż się bał, dobro zaś swoje widział powiązane z twoim, raduję się, iż postęp, z jakim idziesz ku zwycięstwu, jest też postępem >ku lżejszym warunkom pokoju". Osobliwie jest wdzięczny Majestatowi, że wzywa go do siebie, „osobę tak bezużyteczną". Ale prosi króla, by mając wzgląd zarówno na jego wiek, jak i życzenia, pozwał go tam, gdzie będzie mniej zaprzątnięty. „Może wkrótce w Paryżu, Sire; a wówczas nie poskąpię środków ani zdrowia, by przybyć. Montaigne." Król nie rezygnuje. Latem 1590 r. przysyła mu list, w którym poleca mu udać się do Matignona na rozmowy. Związane z tym wydatki pokryje się z królewskiej kasy. Montaigne odpowiada 2 września. „Sire. List z 20 lipca, który wasza królewska mość raczyłeś do mnie napisać, dostarczono mi dziś rano znajdując mnie obalonego bardzo silną febrą trzecłaczką, która panuje od miesiąca w okolicy. Sire, to wielki zaszczyt otrzymać twoje rozkazy, toteż nie omiesz- 407 kałem napisać do marszałka de Matignón po trzy-kroć [...]" Najpierw sprawy — potem dumna odpowiedź. „Sire, uczyniłbyś mi wielki fawor wierząc, że nigdy nie żałowałbym mojej sakiewki tam, gdzie nie chciałbym szczędzić i życia. Nigdy nie otrzymałem najmniejszego daru z hojności królów, nigdy też o nic takiego nie prosiłem ani na to zasłużyłem; jako też nie otrzymałem żadnej zapłaty za kroki, którem poczynił w Twojej służbie, o których waszej królewskiej mości po części wiadomo. Co zrobiłem dla Twoich poprzedników, uczynię tym chętniej dla Ciebie. Jestem, Sire, tak bogaty, jak życzę sobie być. Kiedy wyczerpię swoją sakiewkę przy waszej królewskiej mości w Paryżu, będę miał śmiałość rzec Ci o tym; a wtedy, jeśli uznasz, iż warto mnie wciąż trzymać w Twojej świcie, będę Cię kosztował mniej od ostatniego z Twoich urzędników". Odpowiedź godna wielkiego pana, ale rokująca przyjazd i służbę. Nie dojdzie jednak do tego. Natomiast jest już wreszcie upragniony zięć. Dziewiętnastoletnia Leonora (trochę „uśpiała") wychodzi za mąż pod koniec maja 1590 r. za pana Franciszka de La Tour. Młodzi spędzają dwa miesiące w domu teściów, a potem — szukaj wiary u własnych dzieci! — pisarz otwiera Efemerydy i wpisuje do kalendarium wydarzenie, które temu jakoby nieczułemu ojcu wydaje się ważne: „Julius 23. W sobotę o brzasku, bowiem upał krańcowy, Leonora de Montaigne pani na La Tour moja córa przeprowadziła się do swego nowego domostwa". La Tour w hrabstwie Sain-tonge było tak odległe, że cierpiący ojciec nie mógł przybyć na chrzciny wnuczki. Montaigne, teraz już dziadek, nie omieszkał jednak zrobić zapisu w kalendarium: „Martius 31, 1591, córce mojej pani na La Tour urodziło się jej pierwsze dziecko płci żeńskiej chrzczone przez wuja jej męża pana Saint-Michel 408 oraz przez nią żonę, które nazwano Franciszką z La Tour". Jest to ostatnia notatka w Efemerydach uczyniona ręką Montaigne'a. Następne dotyczą głównie rodziny Leonory i są często jej pióra. Dowiadujemy się z nich, że mała Franciszka mając lat dziewięć została zaręczona z Honoriuszem de Lur, wicehrabią; że kiedy doszli do pełnoletności, odbył się ślub; że Franciszka zmarła w 1612 roku w połogu, dając życie synowi. Ten prawnuk Montaigne'a, pan Charles de Lur wicehrabia d'Aureilhan, też nie pożył długo, zginął śmiercią żołnierza w r. 1639. Lepiej powiedzie się drugiej linii potomstwa pisarza. Bo Leonora owdowiawszy wróciła do Montaigne i wyszła powtórnie za mąż. Oto jej własne słowa: „October 20, 1608. Poślubiam w Montaigne Karola de Guamaches wicehrabiego de Raimont". Hrabia na hrabi — tak skoligaceni są teraz „ci sprzedawcy śledzi". Na początku 1610 roku czterdziestoletnia już prawie Leonora wpisuje wiadomość o narodzinach córki Marii. Niedługo jednak zostaje życia, by się nią cieszyć, Leonora umiera w r. 1616 i zostaje pochowana obok swojego ojca. Maria de Guamaches będzie żyła długo (umrze w r. 1683), w ten sposób zadając kłam wszystkim spekulacjom na temat rzekomo „zepsutej krwi" Montaigne'a. Jako siedemnastoletnia dziewczyna poślubi Ludwika de Lur, krewnego męża swojej przyrodniej siostry Franciszki, której pamiętać nie mogła. Urodzi potem trzy dziewczynki, trzy prawnuczki Montaigne'a Najstarsza z nich Claude-Madelaine de Lur jest antenatką Segur-Montaigne'ów, których potomstwo w prostej linii mieszka teraz we Francji. Wracajmy do Montaigne z końca szesnastego wieku, do komnat chorego pisarza. Kiedy może, wymyka się z nich do wieży, wspina się na trzecie piętro, otwiera Próby. Obcuje ze swym dziełem więcej niż kiedykolwiek przedtem, staje się ono dziennikiem, — ja, Michał... 409 schronieniem, intymnym partnerem. Zdaje się, że żona przebywa teraz często u swojej zamężnej córki. I bardzo dobrze. Stosunki nie są najlepsze, ta żona — wierna, oddana, może nawet kochająca — uśmiecha się jednak rzadko. „W naszych czasach kobiety wolą na ogół objawiać wiarę i tkliwość wobec mężów po-marłych" (II, 532) — napisał przed rokiem 1588. Nic się nie zmieniło, ma prawo pomyśleć i może dodać: „starają się przynajmniej wówczas dać świadectwo swych dobrych chęci". Darmo wydzierają sobie włosy i drapią oblicze. „Przyzwolilibyśmy chętnie, aby się śmiano po nas, byle i nam śmiano się za życia" — napisał wtedy. Teraz, jako że sprawa jeszcze bliższa, dodaje rozjątrzony: „Czyż nie można zmartwychwstać ze złości, widząc, jak ten, kto mi plwał w twarz, póki żyłem, ściska mi nogi, kiedy mnie już nie ma?" Sam u progu śmierci, nie wierzy w szczerość żalu wdów. Bardzo często czują ulgę. On wprawdzie nie żądał nigdy żałoby po sobie, z niechęcią myślał o ceremoniach pogrzebowych, ale czy nie wskazuje palcem na winowajczynię, kiedy pisze, że opłakiwanie mężów „przystoi jeno tym, które im się śmiały"? Kto dręczył męża za życia, niech, się otwarcie śmieje po śmierci. Chcecie znać prawdę? Nie na łzy trzeba patrzeć, ale „na krągłą kibić, gładką płeć i pulchne liczko pod tymi srogimi krepy; te gadają ludzkim głosem. Mało jest takich, którym by nie przybyło zdrowia od żałoby: w tym nie poradzi już żadne udanie". Rozważania ogólne czy aluzje do spraw własnych? — 'jest się nad czym głowić. Można — myszkując po tekście — udowodnić, że teraz właśnie nastąpiło zbliżenie między małżonkami. Im on bardziej złożony niemocą, tym ona bardziej oddana. Nie lubiła jego męskich zajęć, przyjemności, zdrowia, zamykania się w wieży. Lubiła, kiedy jej potrzebował, kiedy był bezradny jak dziecko. Ale to są domysły. Wię- 410 J cej wskazuje na wzajemną gorycz i obcość — może nie bez udziału zazdrości z powodu panny de Gour-nay. „Biedny jest [...] kto nie ma w domu miejsca wyłącznie dla siebie, gdzie by się mógł cieszyć własnym towarzystwem, gdzie by się mógł ukryć!" Gdyby to pisał lokator współczesnego mrówkowca, nie byłoby w tym nic dziwnego, ale dopisuje to do swojej księgi pan zamku! 'Właśnie teraz. Po jego śmierci ten i ów będzie czynić wyrzuty Franciszce — o brak serca, o brak zrozumienia i pietyzmu. W jej obronie wystąpi gorąco nie kto inny, tylko sama Maria de Gournay. „Ma ona całą swoją krainę za świadka, że oddała pamięci swojego męża usługi najgorętszej miłości małżeńskiej, nie szczędząc trudu ni wydatków; ja jednakowoż mogę zaświadczyć w szczególności, gdy idzie o tę księgę, że jej mistrz sam nigdy nie miał o nią tyle starania". Ale to znowu jest świadectwo za tym, że zmarłego męża odpowiednio uczczono i że zadbano o puściznę literacką, w co nie wątpimy. Jak układało się współżycie, tego nikt nie wie, można się tylko domyślać. Do wszystkich chorób przyłącza się dokuczliwa, chwilami okrutna podagra. Teraz jednak, inaczej niż na początku, woli swoje cierpienia ukrywać. „Komuż nie staną się wreszcie tacy ludzie uprzykrzeni i nieznośni?... Uczysz przemocą okrucieństwa najlepszych przyjaciół, zatwardzając i żonie, i dzieciom długim nawykiem serce, tak iż nie czują wreszcie i nie litują się twych cierpień. Stękania mojej kolki nie wzruszają już nikogo". Montaigne pisze to dla siebie, ale — i dla innych. Dzieli się doświadczeniem własnym, ale także i obserwacjami. Widział nieraz, jak niedołężni starcy terroryzują otoczenie, które zaczyna mieć ich dość, więc boi się, czy i on nie będzie wzbudzał podobnych uczuć. Znowu jest dla -siebie obiektem doświadczalnym. Jego dzieło nabiera własnej dramaturgii, co- 35* 411 raz bardziej staje się przejmującą opowieścią o ostatnich dniach człowieka. „Zgrzybiałość jest to sprawa samotnicza. Jestem człowiekiem aż nadto towarzyskim; zda mi się słuszne wszelako, abym obecnie usunął oczom świata mą nędzę i hodował ją samotnie; abym się zwinął i zamknął w skorupie jak żółw; abym się nauczył patrzeć na ludzi, nie czepiając się ich... Pora już odwrócić się plecyma od kompanii". Kiedy spostrzega w chorobie jakieś objawy, które wydają mu się nowe, zapisuje je na karteczce. Zebrało się tego sporo. Kiedy zdarzy się coś niezwykłego, przegląda karteczki, żeby porównać objawy. I czasem wyciąga z tego pociechę na przyszłość, traktując minione doświadczenie jako pomyślny prognostyk. Czasem opada go melancholia: „Co najgorsze, nie masz już i po co zdrowieć: tak czy tak, lada dzień cię odwoła powszechna konieczność". Śmierć blisko, panie Michale. Czyś na nią gotowy? Czy powiedziałeś już o niej wszystko? Zajrzyj do Prób — ileś na jej temat już napisał, tak jeszcze od niej daleki! Czy to nie było lekkomyślne, może trochę nawet „zwierzchnicze", pisać, że „prawdziwe szczęście życia nie może być przyznane człowiekowi, póki się go nie widziało, jak odegra ostatni i z pewnością najtrudniejszy akt swojej komedii" (I, 140)? Chory człowiek w wieży czyta te słowa, może mu się teraz nie podobają — jakże daleko odbiegł od tej stoickiej surowości — ale ich nie skreśli. Jak i tych: „Odkładam do śmierci próbę owocu mych nauk: ujrzymy, czy rozprawy pochodzą z ust, czy z serca". Tak umierać umiał Stefan. Doda teraz kilka zdań o śmierci przyjaciela i zakończy: „Zagładą swoją przewyższył cześć i sławę, do której zdążał w swej drodze". Wtedy pisał o śmierci innych — teraz pisze „moja śmierć". Wtedy wyliczał, 'kto jak umarł, nie pomija- 412 jąć tych, którzy „zmarli między udami niewieścimi". Pisał: „Kto się nauczył umierać, oduczył się służyć" (I, 149)- Tak uczył swoich ziomków poczucia wolności. Jako sceptyk przeczuwał, że dużo tu się nauczyć nie da — „natura" musi pomóc. Dopisze: „Śmierć jest przerażająca dla Cycerona, upragniona Katonowi, obojętna Sokratesowi" (I, 50). Kiedyś pisał: „Można się z tym oswoić". Oswoić? Więzień w obozie zagłady musiał oswoić się z czymś innym — z czymś nie do oswojenia. Do końca, do utraty przytomności w komorze gazowej mógł zdumiewać się tym, co mu się przydarzyło, i rozliczać się ze swoimi braćmi — ludźmi. A może obóz zagłady to los człowieka w przeraźliwym skrócie? Pascal był najbliższy tej wizji: „Wyobraźmy sobie gromadę ludzi w łańcuchach, skazanych na śmierć; co dzień kat morduje jednych w oczach drugich, przy czym ci, którzy zostają, widzą własną dolę w doli swoich bliźnich i spoglądając po sobie wzajem z boleścią, a bez nadziei, czaka j ą swojej godziny. Oto obraz doli ludzkiej". Ten obraz nie każe myśleć ani o człowieku miłującym Boga, ani o Bogu zasługującym na miłość. Wiara Pascala, to przede wszystkim przerażenie, za którym idzie pokora. Montaigne wobec śmierci zachowuje się trochę jak gladiator, a trochę jak dumny pan. Dumny ze swojego chłodu, dowcipu, sceptycyzmu. Dorzuci teraz do księgi pierwszej anegdotę z Diogenesa Laer-tiosa. Sokratesowi oznajmiają: „Trzydziestu tyranów skazało cię na śmierć". „A ich natura" — odpowiada Sokrates. „Umrzeć dobrze to znaczy spokojnie i cicho" — napisał niedawno, już będąc chorym. I wtedy, i teraz pociesza się cytowaniem Lukrecjusza. Ale kiedy się jednego autora cytuje w dwóch różnych okresach życia, niekoniecznie ma się na myśli to samo. Lukre-cjusz, cytowany przed niemal dwudziestu laty, wzbo- 413 gacony Seneką, był jak rozprawka na zamówienie,, wypracowanie piekielnie zdolnego ucznia: biologiczne spojrzenie na krążenie materii wsparte stoicką bez-czułością. Zrobiłeś rzecz celująco, panie Michale, ale czyś sam siebie przekonał? „Ustąpcie miejsca innym, jak inni wam ustąpili!" — wołał krzepki wówczas pan z Montaigne. Z Lukrecjusza wziął wówczas i tę prawdę, że „śmierć jest cząstką życia tej ziemi". Natura jest pełna harmonii — i to miało godzić z odejściem. Pisał, to na pięć miesięcy przed Rzezią. W wieży, w której się wówczas zamknął, mogło mu się przez' chwilę wydawać, że istnieje tylko antyk, tylko rozmowy z duchami przeszłości, a jej okrucieństwa nie krwią pachną, tylko pergaminem. W kościach nie łupało, w podbrzuszu nie piekło, a kiedy wychodził ze swojej wieży, młoda i piękna małżonka ciągnęła go do łoża. Teraz cierpienie zmienia wszystko. „Nie mam żadnej ochoty składać w tej godzinie prób i dowodów hartu — polemizuje sam z sobą. — Dla kogo? Wówczas ustaje wszelkie prawo i wszelki cel reputacji". Teraz gdyby miał wybór, wolałby umrzeć na koniu niż w łożu. „Żyjmy i śmiejmy się wśród bliskich; trapić się i umierać idźmy między obcych". Nie ma nic złego w tym, aby umrzeć daleko i samotnie — twierdził to już po swojej podróży. Teraz to wzmocni: „Toć uważamy za naszą powinność chować się na uboczu dla załatwienia czynności naturalnych, mniej przykrych niż ta oto i mniej szpetnych" (III. 260). Niedołężny i obolały nie podziela swojej postawy z okresu pierwszych Prób. „Gdym był jeszcze młody, poskramiałem mą ochoczość i jurność rozsądkiem; będąc stary, rozpraszam me smutki zabawą". Głupio ^est gardzić życiem, „ostatecznie bowiem jest to cała nasza istota, nasze wszystko" (II, 31). Lektury uczone nie uzbroiły go do śmierci lepiej niż prostego chłopa. 414 „To pewna — napisał przed kilku laty — że przygotowanie do śmierci wielu ludziom więcej przyniosło udręki niż samo jej ścierpienie" (III, 336). Sprzeciw wobec tamtej postawy jest całkowity. „Mącimy życie troską o śmierć, a śmierć troską o życie" (III, 352). Wychwalanie prostoty i nawet tępoty prowadzi do paradoksu: „Przebóg! Jeśli tak, zakładajmyż szkoły głupoty". Rozważania o sytuacji bez wyjścia. Wie o tym mędrzec i człowiek umierający. Mniejsza o harmonię we wszechświecie, krążenie materii, śmierć jako cząstkę życia. Przystać na nią trzeba, bo jest nieuchronna. „Będzie ona czymś sprawiedliwym i naturalnym". Ale nie ma co jej wywyższać. Przeciwnie — raczej należy poniżyć. Odchodząc bagatelizuje śmierć — słownictwem: „W tym momencie zbierania swoich gratów i pakowania manatków"... Ten sam zabieg stosowali Polacy, aby pomniejszyć grozę okupacji hitlerowskiej. „Rozwałka" zamiast rozstrzelania. Ale i w życiu powszednim staramy się od-patetycznić swój kres, mówi się: wykorkował, odwalił kitę, wyciągnął nogi, przeniósł się do parku sztywnych... Śmierć — narodziny. Trudno o tym nie rozmyślać łącznie. „Jeśli potrzeba nam mądrej niewiasty (tak Francuzi nazywają akuszerkę), aby nas wyprowadzić na świat, potrzeba nam takoż jeszcze bardziej mądrego człowieka, aby nas zeń wyprowadzić" (III, 256). Czyżby zapomniał o roli księdza? Na to wygląda. Montaigne rozważa śmierć poza religią i nie bez powodu janseniści dostrzegli w tym świat bez Boga. Nie ma tu pociechy religijnej. Nie ma mowy o niebie, piekle, czyśćcu, spowiedzi, rozgrzeszeniu, zmartwychwstaniu ciał. Śmierć jest kresem istnienia — zarówno materialnym, jak i duchowym. Przed laty raz wspomniał — właściwie przytoczył myśl starożytną — że nicość jest i przed narodzinami, więc nie trzeba jej * 415 się bać i po śmierci. Ale teraz do tego już nie wraca. Między jedną a drugą nicością jest byt i to zmienia wszystko. Montaigne wie już — zauważa prof. Frie-drich — że „te dwie nicości są identyfikowane sztucznie", nasz kres jest sprawą zupełnie innej wagi niż nosze nieistnienie przed narodzinami. „Cierpienie i obawa gorszej śmierci zdają mi się najbardziej usprawiedliwioną pobudką skrócenia własnego życia" (II, 43) — napisał przed poznaniem Marii. Potem był chyba okres euforycznego zdrowia. Teraz czyta to zdanie i dodaje po słowie „cierpienie" epitet: „nieznośne". Bo męczy się coraz bardziej. Kamień wstrzymuje urynę po kilka dni „i stawia tak blisko śmierci, iż byłoby szaleństwem chcieć jej uniknąć, ba, nawet pragnąć uniknięcia" (III, 68). Ale życie, życie — jakże ono jest uparte — widzisz je .w każdym otaczającym cię przedmiocie, w każdej błahostce. Oto twój pies, oto koń, książka, kubek, wszystkiego żal, wszystko nabiera jakiejś wagi, kiedy myśli się o odejściu. Jak u innych ważne są — i równie niedorzecznie — ambitne nadzieje, sakiewka, wiedza. „Patrzę obojętnie na śmierć, gdy ją oglądam ogólnie, jako koniec życia. Mam ją za nic w całości, w szczegółach ona bierze górę". Widzi, że chodzą wokół niego na palcach, płaczą po kątach, darowuje się jego szaty, których nie będzie już nosił (schudł zapewne jeszcze bardziej) — śmierć zbliża się — łatwo się teraz rozczula, traci odporność psychiczną, „lada jaka pociecha, dotknięcie przyjaznej dłoni, wszystko to zasmuca mnie i rozmiękcza". A najgorsze, że tyle rzeczy traci sens. Już nie warto nabywać wiadomości, ani rozsądku, ani czynić nowych przemyśleń. „Stać się człowiekiem dorzecznym i nauczonym żyć, gdy się już nie ma życia przed sobą, toć lepiej chyba nigdy niż tak późno! Ja, którym już jest na wylocie, odstąpiłbym łatwo komuś, kto 416 przybywa, to, co nabrałem rozsądku ku obcowaniu z ludźmi: musztarda po obiedzie! Na nic mi dobro, z którym nie mogę nic począć". Świat po dawnemu stuka do drzwi. Odezwij się, panie Michale. Oto twój koń. Pies. Kubek, z którego pijesz wodę: Lipsius przysyła nową centurię listów, jest w niej mowa i o Marii. Ona sama pyta cię, czemu się nie odzywasz. Montaigne milczy. „Nie prowadźcie mnie już — pisze na marginesie strony — nie mogę iść. Z tylu dziedzin, z jakich składa się mądrość, wystarczy mi cierpliwość. [...] Mój świat się zapadł, mój kształt zwietrzał: jestem już ze wszystkim miniony i muszę do tego dostosować moje wyjście". Ale jest jeszcze dzieło. Te Próby, które wciąż rosną, nabrzmiewają, puchną. Nad którymi wciąż przesiaduje. Do ostatniego tchu. Skręcając się z bólu. Wszystko powoli staje się nieważne — to jedno pozostaje ważne, ważniejsze niż kiedykolwiek. Pisarstwo. Jego dzieło. To jest cały on. Kiedyś opisał swoje omdlenie — zdarzyło się ono, kiedy był jeszcze zupełnie zdrów, i uczucie to, podobnie jak sen, miało godzić go ze śmiercią — otóż wtedy podkreślił, że nie jest to nauka dla innych, tylko dla niego samego. Teraźniejsze nauki w niewielkim stopniu już są dla niego — za późno na to — są dla nas. Znów w bibliotece na wieży piętrzą się na stole kartki. Tysiąc dopisków, jedna czwarta całości tekstu — niemal nowa księga! Sam przepisuje z kartek te poprawki na marginesy ostatniego egzemplarza, a tam, gdzie marginesu nie starcza, przykleja wąskie pasemka papieru — ślady kleju są jeszcze dziś widoczne. Tej pracy przepisywania poprawek nie powierzy nikomu. I może napawać podziwem, że teraz, kiedy mu zależy, by nie było pomyłki, litery są staranne, czytelne — a przecież kiedyś tak narzekał na swój charakter pisma! Poprawia ortografię, przestankowanie. Tnie zdania dążąc do 417 jeszcze większej energii stylu. Monteniści z pietyzmem biorą do rąk ten egzemplarz (jest własnością Biblioteki Miejskiej w Bordeaux). Jego stan byłby całkiem dobry, gdyby nie to, że tępy introligator z końca ubiegłego wieku zbyt szczodrze przyciął marginesy odcinając z dopisków po trzy litery. Samotny, trochę sentymentalny, coraz bardziej w świecie snu, nostalgicznych wspomnień. Ojciec — jakie to dalekie i jak bliskie. Wydaje mu się, że słyszy krzyki żaków bitych do krwi w kolegium. Uzupełnia relację o swoim kompleksie szkatułki. Tym wszystkim, którzy krytykują go za to, że mówi o sobie, odpowie z ferworem, błyskotliwie, soczystymi przenośniami. Taki zakaz — „to znaczy obciąć nos dziecku tam, gdzie mu trzeba tylko go obetrzeć" (II, 61). Gdyby zdawał się sobie samemu całkowicie dobrym i roztropnym, nie wahałby się to obwieścić pełnym głosem. Ci, którzy unikają mówienia o sobie, nie muszą jeszcze być skromni. „Pycha leży w myśli; język może mieć w tym ledwie mały udział". Styl chorego Montaigne'a nie traci nic na wigorze, myśl — na śmiałości. Nie opuszcza go poczucie humoru, zdolność do parodiowania, jak i przedtem potrafi wpaść w nastrój żartobliwy. Podejmuje się obrony naszego najbardziej kapryśnego członka, „który nastręcza się tak nieobyczajnie, gdy nie mamy co z nim począć, zawodzi zaś tak dotkliwie wówczas, gdy go najpilniej potrzebujemy, przeciwstawiając zuchwale swą powagę naszej woli, a odrzucając z pychą i uporem nasze błagania, i myślne, i ręczne". Wyobrażając sobie owego członka pozwanego przed trybunały, wygłasza orację obrończą. „Pytam się bowiem, czy istnieje bodaj jedna część naszego ciała, która by często nie odmawiała w potrzebie swego współdziałania...?" Wyliczywszy różne inne zawodzące nas organy, Montaigne przypomina sobie krętac- 418 twa, które zna z sali sądowej, jak również język jurystów: „Słowem (powiedziałbym na obronę mego szanownego klienta) należy mieć na względzie, iż w tej rzeczy sprawa jego nierozdzielnie jest złączona ze wspólnikiem [...] Całą winą jego jest, iż niekiedy domaga się niewcześnie, ale odmawiać, nigdy; a i -to domaga się po cichu i spokojnie: z czego okazuje się uprzedzenie i jawna niesprawiedliwość oskarżycieli" (I, 171). A co uczynić — zastanawia się w dopisku do rozdziału O wychowaniu dzieci — „jeśli zdarzy się uczeń tak szczególnej kondycji, iż woli raczej usłyszeć bajkę niż opowieść o pięknej podróży", woli kuglarzy niż bęben rozpalający do walki, woli piłkę i pląsy niż palmę zwycięstwa w boju? „Wówczas nie widzę innej rady, jeno aby go udusić, jeśli uda się to zrobić bez świadków, lub uczynić zeń pasztetnika w jakimś poczciwym miasteczku, choćby był zgoła synem diuka..." (I, 250). Nie wszyscy poznali się na żartobliwym tonie tych zaleceń. Montaigne każe po cichu udusić ucznia! Zastanawiano się, co właściwie mu się stało. Sama panna de Gournay nie zauważyła kpin, chociaż powinna była ją zastanowić ironią tkiwąca w samym przeciwstawieniu gry w piłkę i pląsów (które Montaigne bardzo lubił) wojennym ćwiczeniom. Usunęła z tekstu słowa o duszeniu ucznia bez świadków. Nie było też ich w egzemplarzu, z którego tłumaczył Próby Boy-Żeleński. Dopisuje teraz relację o tragicznym losie Żydów portugalskich. Całą stronę dodaje do rozdziału O przepowiedniach. Do zdania „Wynikłoby z tego, iż całe pospólstwo [...] byłoby zmienne w swojej wierze jak chorągiewka na dachu" (III, 314) wtrąca: „a pospólstwem jesteśmy wszyscy". Tłumaczy mimochodem, że dla niego nie porządek przedmiotu jest ważny, lecz waga. Przegląda rozdział Ceremonia spotkania się. 419 królów; zastanawia się pewno, czy zostawić tę błahostkę — ależ tak, zostawmy ją, uzupełnijmy ją tylko zdaniem dalekim od postawy stoickiej: „Zresztą sztuka życia z ludźmi jest to wielce pożyteczna umiejętność". Ta księga jest już bogatsza od niego, myśli i zapisuje tę refleksję. Warto też wytłumaczyć, dlaczego pisząc o potędze wyobraźni daje także „świadectwa bajeczne". Dorzuci ich jeszcze trochę w tym rozdziale i w następnym — O zwyczaju. Zwierza się, że zachęcają go do spisywania spraw swojego czasu, uważając, że nadaje się do tego, ponieważ nie zaślepiają go namiętności, ale on się wzbrania: wyliczywszy różne uzasadnienia psychologiczne, warsztatowe, dodaje na koniec to, że „przy mojej tak wielkiej swobodzie języka, mógłbym głosić sądy wedle mego własnego mniemania i wedle rozsądku niedozwolone i karygodne". Dodaje pogardliwą wzmiankę o filozofach zastanawiających się, czy istnieje ruch. (Coraz bardziej po stronie zwykłego życia. Coraz niechętniej wobec rozważań spekulatywnych). Do Apologii dodaje drastyczne przykłady swobody obyczajowej cyników: oto Diogenes onanizował się publicznie w beczce. Nie rezygnuje z ataku na pedantów — nigdy bezwzględniej nie drwił z zawiłości stylu („moneta, którą uczeni posługują się... aby nie odsłonić czczości swojej sztuki") — zastanawia się tylko, czy sam już do nich nie należy. W ogóle, sprawa nadużywania cytatów niepokoi go. (Chryzyp zapełniał nimi swoje dzieła, przypomina, Epikur w trzystu utworach nie użył ani jednego. Większa jest chwała z wymyślenia niż z przytoczenia — uważamy „my, ludzie natury"). Ale nie tylko nie rezygnuje z wątpliwej chwały przytaczania, ale wciąż jakieś cytaty dorzuca. „Nie liczę swoich zapożyczeń, ale je ważę" — broni się (II, 97). Chwilami może się wydawać, że chce wykorzystać jak najwięcej z tego, co nagromadził, nie pozwolić zmarnować się swojemu archiwum. A może uważa, teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem, że nie przekona inaczej tych, których przekonać chce, niż powołując się na autorytety. Chyba na złość Pasąuierowi zamieszcza gaskońskie przysłowie i tłumaczy je zaraz na francuski. Zastanawiając się nad sobą, dochodzi do wniosku (przesadnego), że dobrze zna tylko Plutarcha i Senekę. I dodaje to do rozdziału... O wychowaniu dzi/eci. Do rozdziału O przyjaźni wpisuje mały trakta-cik o greckim homoseksualizmie. Będzie szczery: nie obchodzi go religia lekarza i adwokata, tylko ich sztuka; do łóżka szuka piękności — nie dobroci. Wzywa panią Dianę de Foix, by przygotowała syna do wszelkiego zła, nawet do tortur. „Bywają czasy, w których grożą one dobrym tak samo jak złym: mamy tego przykłady" (I, 238). Przestrzega: „Tam gdzie prosty błąd liczy się za zbrodnię, zbrodnie są jedynie błędami" (III, 137). Przegląda ostatnie rozdziały. Odwagi, myśli schorowany pisarz, odwagi trzeba nam wszystkim najbardziej. „Kto lęka się cierpienia, cierpi już przez to, że się lęka". Wróćmy zatem do księgi drugiej i dopiszmy: „Jeszcze spanie, jeśli jest głębokie, usypia niekiedy sny; ale jawa nasza nie jest nigdy tak rozbudzona, aby zdołała ze wszystkim przejaśnić i rozprószyć urojenia, które są snami na jawie i gorszymi niż sny". Jesteśmy w krainie poezji. Jeszcze tylko rozdział ostatni, zakończenie. Jest piękne, poetyckie, lepiej może nic nie dodawać. Autor przewraca kartki, czyta na przedostatniej stronie: „Szukamy innego stanu dlatego, że nie rozumiemy użytku naszego; wychodzimy poza siebie, ponieważ nie wiemy, jak się zażyć". Stary demon czuje podszeptywanie chochlika; ręka swędzi, żeby dopisać: p. 420 36 — ja, Michał... 421 „Próżno wszelako wspinać się na szczudła; i na szczudłach trzeba nam chodzić swoimi nogami; na najwyższym tronie świata i tak siedzimy jeno na własnym zadku". Potraktujmy te słowa jako ostatnie napomnienie, wiatyk odchodzącego — dla nas, maluczkich, i dla nich, tych wielkich. Testament ironiczny, w słownictwie szorstki — bardzo w jego stylu. To już będzie wszystko. Ach, nie — są jeszcze dwa słówka wtrącone do następnego zdania, jedno z nich to „humain" — ludzki. I to jest ostatni dodatek w tekście Prób. Formalnego testamentu Montaigne'a nie znamy — może go nie było. Ale według pewnej relacji (Bernard Automne, w książce wydanej w 1621 r. w Bordeaux),, miał którejś nocy, czując nadciągającą śmierć, zwlec się z łoża w nocnej koszuli i narzuciwszy szlafrok podreptać do swojego gabinetu; tam wezwał do siebie służbę i wszystkich, którym zostawił zapisy, i wypłacił im to, co zapisał, „przewidując trudności, jakie jego spadkobiercy mogą czynić, z wypłaceniem zapisów". Scena tak intymna i tak sugestywna, że chce się w nią wierzyć. Cierpiał — wiemy to z napisu na grobowcu — do ostatniej chwili, śmierć stała się wyzwoleniem dla udręczonego ciała. Zmarł w Montaigne 13 września 1592 r. Pod tą datą znajdujemy w Efemerydach notatkę o jego śmierci, suchą, lakoniczną, a jednak wzruszającą, kiedy się wie, że uczyniona została ręką rozdygotaną i niewprawną — to chyba matka odnotowała śmierć syna. Nie ma tam nic o jego ostatnich chwilach, nie wiemy, jak się zachował, co powiedział. Nie ma też wiarygodnych świadków. Nikt z braci piszącej nie był przy śmierci obecny. I znowu mamy dwie relacje ze sobą sprzeczne — na tę dwoistość w biografii Montaigne'a jesteśmy skazani do samego końca. Podczas gdy Florimond de Raemond pisze, że Montaigne spotkał śmierć z twarzą spokojną, zwykłą, bez pod- 422 dania się, „filozofując w krańcowym bólu, aż do śmierci, a nawet podczas umierania", to Etienne Pa-sąuier twierdzi, że w ostatnich trzech dniach życia pisarz dostał paraliżu języka. „Rozumiał wszystko, ale nie mógł mówić". Umysł jednak pracował, podawano mu papier i pióro i na piśmie komunikował swoje życzenia. Chciał pożegnać się ze szlachtą okoliczną, toteż przybyli na jego wezwanie. Zaczęto odprawiać mszę. „A kiedy ksiądz doszedł do podniesienia przy Corpus Domini, ten biedny pan uniósł srę jak mógł najwyżej na swym łożu, wysiłkiem rozpaczliwym, załamując ręce". I tak umarł. Taki obraz śmierci rysuje Pasąuier, taki przekazać mu miała pobożna pani Montaigne. Ani on, ani Raemond obecni przy śmierci nie byli. Podobnie jak i Pierre de Brach. Pamiętajmy, że był to czas mitotwórców. Wszystko po tej śmierci dzieje się tak, jak przewidywał Montaigne. Wdowa odczuwa boleśnie stratę, wielkość i dobroć swojego nieodżałowanego męża. Wyciągnie rękę do tej, która mieniła się — trochę samozwańczo i w sposób dla Franciszki podejrzany — jego córką. Franciszka walczy jak lwica o godny jego pamięci grobowiec. (On sam uważał to za rzecz całkiem obojętną, chociaż przyznawał, że nie jest obojętna bliskim. „Ja po prostu zostawię tę rzecz, aby się spełniła, jak zwyczaj nakazuje, i zdam się na sąd tych, którym ten obowiązek przypadnie", I, 68.) Urna z jego sercem została złożona w kościele Saint-Mi-chel de Montaigne, nie odnaleziono jej jednak nigdy. Trumnę z ciałem opuszczono do podziemi kościoła Feuillantów w Bordeaux, tuż koło ołtarza głównego, potem, po przebudowie kościoła, przeniesiono ją do kaplicy bocznej w r. 1614, czemu towarzyszyły różne zatargi wdowy z zakonnikami. Posąg na sarkofagu przedstawia, jak już o tym wiemy, leżącego rycerza — nie pisarza. Ale po obu stronach cokołu są epitafia — 36* 423 po grecku wierszem, po łacinie prozą — zredagowane przez miejscowego jurystę Jana de Saint-Martin. Czy sporządzono je według wskazówek Franciszki? Tekst grecki, zalecający się erudycją, wydaje się odzwierciedlać raczej poglądy jurysty i grupki uczonych przyjaciół. Stara się on scharakteryzować w skrócie „montenizm" zmarłego: „Ciało, szlachectwo, kłamliwe szczęście, godności, poważanie, przemijające igraszki fortuny, nic z tego nie było moje. Boski odprysk, zszedłem z niebios na ziemię Celtów,, nie jako ósmy mędrzec Grecji czy trzeci Auzonii, ale jedyny, równy wszystkim innym i głębią mojej mądrości, i urokiem mojego języka; ja, który z nauką Chrystusa skojarzyłem sceptycyzm Pirrona". Nie, to nie Franciszka! Zbyt uczone i zbyt pogańskie. Za to drugi tekst, łaciński, jest nie tylko jej, ale w jej imieniu. „Franciszka de La Chassaigne, ugodzona i skazana na wieczną żałobę, wzniosła ten pomnik ku pamięci męża godnego żalu i żalem żegnanego. Nie miał innej małżonki; ona mieć nie będzie innego męża". Tekst wylicza przodków zmarłego —• ojca, dziadka i pradziadka, dalej zaszczyty: Order Św. Michała, obywatelstwo Rzymu, merostwo. Wśród pochwał zwykłych w nekrologach (a przecież pisał: „Zrzekam się z góry wszelkich pochlebnych świadectw, jakie mi kto zechce oddawać nie dlatego, że będę ich godzien, ale dlatego, iż będę umarły", III, 70) jest również niezawodna wymowa i niezrównany sąd „uważane za najwyższe pomiędzy ludźmi; który za przyjaciół miał wielkich królów, pierwsze osobistości we Francji, i nawet przywódców stronnictw błądzących, chociaż sam wierny prawom swej ojczyzny i religii przodków. Nigdy nikogo nie zraniwszy, niezdolny do pochlebstw i obraźliwych wymysłów, pozostaje drogi wszystkim bez różnicy; a jako że całe swoje życie głosił moc mądrości przeciw wszelkim groź- 424 bom cierpienia, tak też doszedłszy do tych ostatecznych zmagań, po długiej i odważnej walce z cierpieniem, które go dręczyło nie dając mu wytchnienia, z Bożą pomocą zakończył, godząc swe uczynki z własnymi zaleceniami, piękne życie pięknyni końcem." gwiat jest huśtawką. W roku 1800 rewolucjoniści z miasta Bordeaux postanowili uczcić Montaigne'a wyprowadzając jego prochy z kaplicy kościelnej do bardziej świeckiego miejsca spoczynku. Uroczystość była podniosła, pochód barwny, grały fanfary. Cóż, kiedy okazało się, że przez pomyłkę wzruszono trumnę z popiołami jego powinowatej, wdowy po siostrzeń-cu Montaigne'a. Nie bez interwencji jednego z potomków pisarza, wszystko wróciło, już bez fanfar, do stanu poprzedniego. Dopiero pożar w r. 1871 zmusił do zabrania trumny z kościoła. Po latach wędrówki umieszczono ją, wraz z sarkofagiem, w westybulu wydziału literatury Uniwersytetu w Bordeaux — tu jest chyba na swoim miejscu. W roku 1812 Akademia Francuska rozpisała konkurs na najlepszą „pochwałę Montaigne'a". Wygrał go młody poeta Yillemain. W roku 1848, roku Wiosny Ludów, znakomity krytyk Sainte-Beuve nazywa Montaigne'a „najmędrszym z Francuzów". W tym czasie mniej więcej zaczyna się szperanie po archiwach, odkrywanie dokumentów, listów, świadectw — wszystko to mocno spóźnione, niestety. Publikuje się analizy, przyczynki, rozprawy. Bardzo często zajmują się tym rozentuzjazmowani amatorzy, jak niezwykle zasłużony Ir Payen, który poszukiwania te zainicjował ratując w swoim archiwum mnóstwo rzeczy od zniszczenia; albo też uczeni z Bordeaux, jak Teofil Malve-zin, który zajął się rodziną Montaigne'a i związkami pisarza ze swoim miastem. Ta praca nigdy już nie ustaje. W r. 1912 zakłada się Towarzystwo Przyjaciół Montaigne'a, pierwszym jego prezesem zostaje Anato- 425 le France. Towarzystwo do prezydentury honorowej zaprosiło, całkiem zręcznie, dwie ważne osobistości: panią Mahler-Besse, żonę obecnego właściciela zamku, i panią Houdart de la Motte, potomkinię Montaigne'a w prostej linii. Z Polski należy do Towarzystwa ksiądz Zbigniew Gierczyński, ceniony w kołach specjalistów badacz z Lublina. Towarzystwo rejestruje różne „montaignana" i wydaje specjalny Biuletyn, który ukazuje się „co kwartał, pół roku, lub co roku, w zależności od środków" — jak podaje bez ogródek statut Towarzystwa. Rzecz szczególna, surowi uczeni-montaigniści wydają się zakochani w przedmiocie swoich studiów. Zajmowanie się Montaigne'em to nie tylko zawód i pasja, ale także przyjemność. Czuje się to u Bonnefona, Strowskiego, Friedricha, Trinąueta, Graya, Frame'a. „Pisanie o Montaigne'u — zwierza się Thibaudet — to nie jest mnożenie uwag o Montaigne'u, to gawędzenie z Mon-taigne'em". A Auerbach przyznaje się, że kiedy czyta Próby, wydaje mu się, że słyszy głos autora i widzi go, jak po gaskońsku gestykuluje. Sprawia to oczywiście i język autora, ten jego tak własny, pełen energii styl, któremu tu może zbyt mało udzieliliśmy uwagi, ale z którym czytelnik, dzięki licznym cytatom, miał możność obcować bezpośrednio. Był — i jest — ulubionym autorem pisarzy tak różnych, że wydaje się to aż niezrozumiałe. Nietzsche, w rozprawie o Schopenhauerze: „Że taki człowiek (jak Montaigne) pisał, to doprawdy powiększa przyjemność życia na tej ziemi". Flaubert, w liście z 1853 r.: „To szczególne, jak jestem pełen tego jegomościa!... Są ludzie, których podziwiam bardziej niż jego, ale nie ma takiego, którego bym chętniej wywoływał z pamięci i z którym gawędziłoby mi się lepiej". Goethe, Wink-kelmann, Chateaubriand, Byron, Emerson, Thackeray, Schopenhauer, Stendhal, George Sand, Stevenson, ]VIalraux, Gide, Stefan Zweig, Eliot, Aldous Huxley, \7irginia Woolf — to pierwsze z brzegu nie byle jakie nazwiska przychodzące na myśl, kiedy się myśli o jego wielkich czytelnikach. Czyż możemy zresztą wiedzieć o wszystkich? Nie każde uczucie i nie każdy wpływ zostały poświadczone. Proust, Camus — na pewno wchłonęli w siebie Montaigne'a. Proust czasem, nawet w samym stylu. To oddziaływanie dzieła Mon-taigne'a trwa po dzień dzisiejszy. Świat szaleje, ale wciąż jeszcze są ludzie przywiązani do Montaigne'a w sposób maniakalny. Także i tutaj, w moim kraju. „Piszę mą książkę dla niewielu ludzi i na niewiele lat" — zwierzał się na krótko przed śmiercią. Dzieje literatury nie znają wspanialszej pomyłki. Wrzesień, 1976 r. WYPOŻYCZALNIA Nr f? H&.lnw. 426 INDEKS NAZWISK d'Abain Louis Chateignez 290, 296 d'Alba Fernando Alyarez de Toledo 273 d'Albret Jeanne, żona Antoine de Bourbon, króla Nawarry 173, 174 Alcybiades 106 Aleksander Wielki 355, 357 d'Alencon Francois, późniejszy książę d'Anjou 94, 177, 178, 318, 331 Amyot Jacąues 108, 110; 296, 387, 400 d'Andelot Frangois 99, 272 d'Anglades Jean 14 Anna Jagiellonka 176 Antoine de Bourbon, król Nawarry 98, 99, 106, 107, 108, 171, 173, 226, 266 Antystenes 369 D'Arc Jeanne 271, 401 Ariosto Lodovico 76, 221, 284 Arnoul Bernard 133 d'Arsac (lub d'Arsat) Jacąuet- te 35, 118, 120, 145 d'Arsac Jean 118, 392 Arystoteles 51, 56, 58, 64, 65, 80, 81, 130, 191, 192, 193, 233 d'Aubigne Agrippa 95, 406 Auerbach Erich 213, 214, 250, 251, 252, 426 św. Augustyn 254 Automne Bernard 422 Awerroes Ibn Ruszd 227 Bacci Andrea 313 Bainville Jacgues 11, 13, 105 Bajazyt I, sułtan turecki 188, 217 Balduin Frangois 281 Bali John 41 Balzac Guez de 403 Bandello Matteo 282 Barrault 377 Bellay Joachim du 89, 107 Bellay Martin du 169 Bellay Wilhelm du 169 Bellievre Pompone de 329 Belot Jean de 109, 121 Beraudiere Louise (piękna Rouetka) 107, 173, 266, 267 Bergson Henri 22 Beroald Mathieu 64 Berry Marguerite de 102 Beze Theodor de 8, 86, 102, 103, 297 Binet (Poynet) 285, 286 Biron Armand de Gontaud de 318, 321, 406 Boccaccio Giovanni 76, 207, 310 Bodin Jean 136, 226 Boecjusz 169 37 — Ja, Michał... 429 Boleyn Anna 7, 101 Bona Sforza, królowa Polskf 301 Bonnefon Paul 19, 21, 22, 35, 54, 62, 281, 323, 338, 393, 394, 397, 400, 401, 402, 426 Borro Jerome 310 Bossuet Jacąues-Benigne 241 Bouillhonas de 114 Bourbon Charles de 102, 335, 345, 384, 405 Bourdeilie de, brat Brantó- me'a 211 Bourg Annę du 95, 100, 101 Bourgiey lord 375 Brach Pierre 374, 378, 384, 3«5, 398, 423 Brantóme (Pierre de Bourdeilie) 25, 71, 112, 157, 211, 242, 265, 266, 321 Buchanan George 8, 56, 57, 79, 91, 227, 297 Bunel Pierre 68 Buoncampagno Jacomo (Gia- como) 292 Burie Charles de Concy 103 Butor Michel 169, 183 Byron George Gordon 252, 426 Callieres Jacąues de 336 Camain Jeanne de 145, 361 Camus Albert 218, 427 Candale, ojciec Diany de Foix 156 Capello Bianca 287 Cardano Girolamo 136, 249, 264 Carle-d'Arsac Marguerite (Ży- ronda) 96, 114 Carlstadt, ksiądz 225 Cazalis Bertrand de 265, 283 Cervantes Miguel de 172, 213, 214, 215, 216 Cesis Pier Donato de 308 Cezar 11, 19, 38, 41, 42, 64, 94, 219, 252, 367 Chapelle-Marteau Michel de la 302, 385 Charron Pierre 325, 399 Chateaubriand Francois-Rene de 426 Chatilion Odet de 99 Cherubino Paoiino de 304 Chłędowski Kazimierz 301 Chopin Fryderyk 387 Chryzyp 202, 221, 233, 420 Cięglewicz Edmund 39, 373 Clfcves Marie de 174, 175, 176, 177 Coligny Charles de 174, 175 Coligny Gaspard de 99, 171, 172, 173 Conde Henri de 332, 377 Conde Louis (ojciec) 99, 102, 171 Conde Louis (syn) 174, 175, 177 Cop Nicolas 6 Corbinelli Jacoppo 94 Cordier Mathurinus 33, 35 Coste Pierre 404 Courteault Paul 338 Cyceron 39, 50, 53, 80, 113, 169, 189, 198, 233, 234, 254, 349, 358, 368, 413 Czechów Antoni 229 Dante Alighieri 76, 288 Dehnel Tadeusz 193 Delorme Philibert 72 Delurbe Gabriel 327 Demokryt 233 Des Periers Bonaventure 69 Desportes Philippe 176 Diderot Denis 205, 404 Diogenes 164, 413, 420 Dioklecjan 289, 313 430 Dolet Etienne 46, 69 Dreyfus Alfred 134 Dubois Jacąues 79 Duboys Guillaume 13, 14 Duche Jean 100, 101, 177 Dumas, notariusz 146 Duplessis-Mornay Philippe de 329, 330, 331, 375 Dupuy Honoree 25 Durant Will 211 Duras Marguerite 247, 249 Edward I, król Anglii 11 Egmont Lamoral 1(2, 273 Ekiezjasta 168, 223 d'ElDeuf 385 Eliot 1'homas-Stearns 427 Elżbieta Austriaczka, żona Karola IX 171, 172 * Elżbieta I, królowa Anglii 7, 101, 106, 172, 278 Elżbieta de Yalois, żona Filipa II, króla Hiszpanii 100, 171 Emerson Ealph Waldo 162, 241, 426 . Epaminondas 228, 348, 369, 370 d'Epernon Jean-Louis 331 Epiktet 199 Epikur 189, 246, 420 Erazm z Rotterdamu 7, 29, 33, 36, 38, 46, 58, 185, 203, 264, 275 d'Escars Jacąues 114, 325 d'Escoman Jacąueline 401 des Essarts 71 d'Este Alfonso II, • 7, 284 Estienne Robert 86 d'Estissac Charles 57, 265, 266 d'Estissac Louis 267, 273, 278, 284, 287, 290, 313 d'Estissac Louise 57, 180, 194, 265, 266, 267 Eyąuem Antonina, z domu Lopez, matka Montaigne'a 5, 19, 24, 25, 26, 27, 28, 29, 34, 37, 43, 44, 47, 53, 54, 72, 76, 77, 78, 86, 87, 127, 128, 132, 144, 145, 146, 147, 148, 169, 189, 361 Eyąuem Arnaud,. kapitan de Saint-Martin, brat Montai-gne'a 35, 146, 147 Eyąuem Bertrand de Matte-coulon, brat Montaigne'a 35, - 269, 290, 313, 392 Eyąuem Grimon, dziadek Montaigne'a 14, 15, 16, 18, 23, 43 Eyąuem Joanna, zamężna Les-tonnac, siostra Montaigne'a 35, 45, 53, 76, 77, 86, 114, 119, 145, 157 Eyąuem Leonora, zamężna de Camain, siostra Montaigne'a 35, 87, 145, 157, 361, 399 Eyąuem Maria, siostra Mon-taigne'a 35, 87 Eyąuem Pey, brat dziadka Montaigne'a 10, 14 Eyąuem Piotr, ojciec Mon-taigne'a 5, 6, 8, 16, 17, 18, 19, 23, 27, 28, 31, 32, 33, 34, 35, 36, 38, 43, 44, 45, 46, 48, 49, 53, 55, 68, 87, 88, 90, 131, 141, 143 Eyąuem Piotr, kanonik de Gaujac, brat ojca Montai-gne'a 16, 19, 45, 54, 77, 90, 91 Eyąuem Piotr La Brousse, brat Montaigne'a 34, 35, 54, 77, 90, 147, 157, 392, 397 Eyąuem Ramon-Rajmund, pradziad Montaigne'a 10, 12, 13, 14, 15 37« 431 Eyquem Ramon-Rajmund de Bussaguet, stryj Montaigne'a 16, 54, 68, 73, 77, 104, 123, 127 Eyąuem Tomasz de Saint--Michel, stryj Montaigne'a 16 Eyąuem Tomasz de Beaure-gard d'Arsac, brat Montai-gne'a 34, 35, 45, 77, 119, 120, 145, 147 Fabri Sisto 297 Fellini Federico 294 Ferdynand Habsburg, arcy- książę 279 Ferraignes Isabeau de 12 Ferrier Arnauld de 77, 283 Fiiip II, król Hiszpanii 100, 101, 171, 173, 175, 376 Filip II August 91 Filip IV, król Hiszpanii 25 Fitzgerald Scott 125 Fitzgerald Sheila 125 Flaubert Gustave 426 Flawiusz (Józel Flawiusz) 21 Flaming lady, guwernantka Marii Stuart 72 Fleury de, lekarz 23 Foix Diana de Gurson de 57, 58, 59, 60, 156, 260, 421 Foix Gaston de Trans de 75, 82, 156, 157 Foix Jean de 18, 43 Foix Paul de 77, 313 Fontenelle Bernard de Bovier de 351 Four Jeanne du 15 Frame Donald M. 64, 77, 96, 146, 151, 224, 227, 324, 338, 377, 378, 383, 426 France Anatol 425 Franciszek I 5, 6, 18, 31, 32, 47, 50, 69, 70, 72, 80, 81, 82, 83, 210, 216, 314 Franciszek II 6, 99, 100, 101, 102 Frank Bruno 214 Freud Zygmunt 201 Friedrich Hugo 117, 118, 141, 142, 169, 184, 185, 194, 224, 227, 233, 240, 254, 416, 426 Froissart Jean 188 Fromm Erich 239 Fuggerowie, bankierzy 277 Fulstin Jean Herburt du 281 Gaston, książę Orleanu, 400 Gaujac Ramon de 12 Gelida Jean 64, 67, 79 Gide Andre 427 Gierczyński Zbigniew 183, 241, 426 Gilles Nicolas 169 Giotto Angiolotto di Bondone 287 Giunti, księgarz 310 Goethe Johann Wolfgang von 285, 426 Golski Jan 69 Gomara Francisco 203 Gombrowicz Witold 183 Gondi Paolo 175 Gonzaga Margarita 284 Gournay Le Jars Charles de 400 Gournay Marie Le Jars de 378, 379, 380, 381, 382, 383, 384, 386, 387, 388, 392, 393, 394, 395, 396, 397, 398, 399, 400, 401, 402, 411, 416, 417, 419 Gouvea Andreas 33, 45, 46, 49, 54, 56, 63, 64 Gouvea Antoine 64, 81 Gramont Charles de 43, 44 Gramont Philibert de 259, 264 432 Gramont Diana d'Andoins, hrabina Guissen (Koryzan-da) 259, 260, 264, 328, 329, 331, 332, 335, 358, 375, 376 Gray Floyd 36, 426 Grimm Frśderic-Melchior 268 Grouchy Nicolas 56, 57, 63 Grzegorz XIII, papież 175, 290, 292 Guamaches Marie de 409 Guamaches Raymond-Charles de 266, 409 Guerente Wilhelm 56, 57 Guichardini Francisco 169 Guise Antoinette de Bourbon de 270 Guise Charles de Lorraine de 71, 391 Guise Henri I de (Le Balafre) 172, 173, 174, 178, 179, 270, 336, 340, 358, 384, 385, 388, 391 Guise Francois de 71, 98, 99, 100, 105, 107, 108 Gurson Louis de 156, 322 Guze Joanna 218 Hannibal 303 Hasdai ben Szaprut 211 Hautoy du 265, 290 Henryk II, książę Orleanu 6, 32, 68, 71, 72, 95, 99, 100, 101, 102, 189, 216, 325, 327 Henryk III Walezy, książę d'Anjou 6, 171, 172, 174, 175, 176, 178, 179, 210, 239, 263, 266, 282, 291, 319, 320, 325, 327, 329, 331, 332, 335, 340, 345, 356, 357, 358, 359, 376, 384, 388. 391 Henryk IV z Nawarry 8. 62, 73, 98, 108. 139. 143, 150, 156, 173, 175, 176, 178, 179, 186, 196, 210, 239, 242, 243, 244, 259, 265, 270, 277, 283, 284, 318, 322, 327, 328, 329, 330, 331, 332, 333, 334, 335, 336, 337, 340, 345, 347, 356, 357, 358, 359, 375, 376, 384, 388, 391, 400, 405, 406, 407 Henryk VIII, król Anglii, 6, 70, 101, 210, 295, 375 Heraklit 251 Herodot 201, 249 Hitler Adolf 96, 349 Hoorn Philippe II de Mont-morency-Nivelle 172, 273 Horacy 76, 83, 160, 168, 169, 182, 250, 364, 373 Horstanus 76, 77 Hottman Francois 274, 280 Houdart de la Motte 426 Hozjusz Stanisław 301 Huizinga Johan 225 Huxley Aldous 206, 427 Ilsley Marjorie H. 386, 401 Iwan Groźny 7, 172, 294 * Jars Guillaume de 379 Joyeuse Annę de 357, 358 Juan Austriacki 272 Julian Odstępca 297 Justynian 133 Kalwin Johann 6, 86, 102, 277 Karol IV Piękny 11 Karol V Mądry 13, 32, 210, 216. 276 Karol IX 6, 102, 139, 170, 171, 172, 174, 175. 176, 210, 266 Karol V Habsburg, arcyksią- żę 276 Karol Wielki- 211 Karteziusz 201 Katarzyna Aragońska 7 433 Katarzyna Medycejska 6, 32, 71, 72, 100, 102, 104, 106, 136, 171, 173, 174, 175, 176, 266, 284, 302, 329, 356, 385 Katon Młodszy 184, 413 Katullus 83, 169 Katylina 303 Keith George 256 Klemens VII, papież 6, 7 Kolumb Krzysztof 26 Kopernik Mikołaj 7, 240 Kromer Marcin 281 Ksantypa 361 Ksenofont 97, 149 Kubilaj-chan 356 Kurlandzka Amelia 198 Kuszelewska Stanisława 206 Kwintylian 29 La Boetie Marguerite de 114, 121 La Boetie Stefan de 51, 93, 94, 95, 96, 97, 98, 100, 103, 104, 105, 106, 108, 109, 110, 111, 112, 113, 114, 115, 116, 11^, 118, 119, 120, 121, 122, 123, 124, 127, 128, 132, 140, 145, 148, 149, 150, 151, 159, 169, 189, 202, 203, 247, 258, 259, 260, 277, 283, 324, 338, 350, 355, 381, 397, 412 La Bruyere Jean de 403 La Chassaigne, teść Rajmunda Eyąuem de Bussaguet 68, 73, 74, 94 La Chassaigne, żona Rajmunda Eyąuem de Bussaguet 68 La Chassałgne Geoffroy de 127 La Chassaigne Joseph de 127, 148 La Croix du Maine Frangois 263, 325 434 La Fayette Marie-Madeleine de 403 Lancre Pierre patrz Rasteguy de Lancre Pierre L'Angelier Abel 374, 378, 384, 395 La Noue Frangois de 8, 211 Lansac de 43, 82, 149 Lanson Gustave 159 La Rochefoucauld de 267, 403 \\ La Rochefoucauld Francois de 377 La Tosta, żona Peya Eyąuem 10 La Tour Francois 408 La Tour Francoise 409 Lefevre Noel 323 Leon X, papież 295 Leonardo da Vinci 7 Lestonnac Jeanne de 45 Lestonnac Richard de 35, 114, 325 Levi Delia Vida 295 L'Hospłtal Michel Hurault de 8, 81, 101, 102, 139, 140, 149, 223, 322 Lignerac kapitan, 335 Likurg 204 Limeuil de 211 Lipsius Justus (Lipse Joost) 325, 385, 395, 396, 397, 400, 417 Liwiusz 120, 185, 303, 349 Loisel Antoine 322, 324 Lopez Antonio de Villeneuve 24, 25, 26, 27, 43 Lopez Antonio z Saragossy 25, 26, 27 Lopez Antonio, syn Antonia Lopeza z Saragossy 26, 36 Lopez Bertrand 27 Lopez Gil 26 Lopez Juan 25, 26, 27 Lopez Leonora 26 Lopez Pedro 25, 26, 27 Ludę Marguerite de 273 Ludwik XIII 401 Ludwik XIV 247 Lukan 42, 169, 182 Lukian 169 Lukrecjusz 169, 189, 235, 413, 414 Lur d'Aureilhan Charles de 409 Lur Claude-Madeleine de 409 Lur Honore de 409 Lur Louis de 409 Lur-Longa Guillaume 95, 96 Lustrac Marguerite de 107 Luter Marcin 7, 41, 52, 68, 76, 136, 225, 277, 295 Łoziński Władysław 226 Machiavelli Niccolo 7, 76, 185, 186, 196, 288, 334 Majmonides Moses 234 Maldonado Juan 270 Malebranche Nicolas 241 Malherbe Francois de 402 Malraux Andre 427 Malvezin Thśophile 15, 21, 146, 425 Małgorzata, żona Edwarda I 11 Małgorzata z Nawarry, żona Henryka d'Albret, siostra Franciszka I 6, 7, 31, 44, 47, 69, 81, 98 Małgorzata de Va1ois, Margot, żona Henryka IV 58, 172, 173, 175, 178, 239, 242, 243, 244, 322, 328, 329, 330, 331, 332, 335, 336 Mann Henryk 178, 333, 334 Marcjalis 66, 77, 183 Marek Aureliusz 169 Maria Medycejska, druga żona Henryka IV 400*401 Maria Stuart 72, 99, 100, 102 Maria Tudor 101 Marot Klemens 44, 69 Martin Jean 88 Massep, kapitan 327 Matignon Jacąues de 22, 264, 321, 327, 328, 330, 331, 332, 335, 336, 337, 338, 340, 375, 376, 377, 405, 406, 407, 408 Mauro Lucio 292 Mayenne Charles de Lorrai-ne, brat Henri de Guise'a 340, 391, 406 Maykowska Maria 192 Mahler-Besse 88, 426 Medicis Francesco Maria di 287 Melanchton Philippe 198 Mendoza Bernardino de 376, 377 Menil Baptiste de 106 Mesmes Henrł de 77, 149 Michał Anioł 7, 287 Mickiewicz Adam 31, 281, 360 Millanges Simon 258, 259, 262, 324, 374 Moneins Tristan de 73 Montaigne Francoise de, z domu La Chassaigne, żona Montaigne'a 127, 128, 129, 130, 131, 132, 144, 146, 148, 158, 168, 212, 263, 267, 300, 307, 320, 324, 361, 369, 384, 394, 397, 398, 399, 400, 411, 423, 424 Montaigne Geoffroy de 325 Montaigne Leonora de, zamężna de La Tour, córka Mon-taigne'a 28, 157, 320, 361, 408, 409 435 Montaigne Toinette de, córka Montaigne'a 148 MontescfUieu Charles de 404 Montesquiou 43 Montferrand de 211 Montgomery, kapitan 100 Montigny 375 Montluc Blaise 100, 155, 172, 285 Montluc, wnuk Blaise'a Montluc 285 Montmorency Annę de 99, 107 Montmorency de Fosseux Pierre 243 Montmorency de Fosseux, córka Pierre'a Montmoren-' cy de Fosseux („piękna Fos- seuse") 243, 322, 329, 330 Montpensier Louis de 211, 212 Montpensieur Catherine-Ma- rie de 384, 405 Moreau Pierre 22 Morel Jean 81 Mosti Giulio 285 Mosti Julio 285 Muret Marc-Antoine 56, 63, 64, 66, 78, 80, 296 Mussolini Benito 96 Nahamatallah lgnące 295 Nanke Czesław 185 Napoleon -I 217 Neron 32, 170 Nettesheim Agrippa von 224 Nicolai Alexandre 10, 146 Nietzsche Friedricti 426 Norton Grace 161, 224 Nostradamus 136 Ochman Jerzy 136 Olivier Frangois 8, 81 Orsino, kardynał 313 d'Ossat Arnauld de 305 Ossowska Maria 24, 216 Owidiusz 40, 51, 66, 76, 169, 349 Pars Ambroise 271 Pascal Blaise 143, 193, 232, 233, 236, 241, 253, 254, 360, 413 Passagon Meir 24 Passagon Moses 24 Pasąuier fitienne 77, 325, 388, 389, 390, 403, 421, 423 Paszkowski Józef 207 św. Paweł 235 Payen 16, 425 Pelge A. M. 389 Pentadius 40 Perrot, kapitan 155 Petrarca 76, 254, 260, 264, 303, 371 Pibrac Guy Faur de 77, 282 Piccolomini Silvio 309 Pico Delia Mirandola Gio- vanni 224, 302 Pirron 162. 424 Pithou Pierre 322 Pius XII, papież 45, 357 Pizzaro Francisco 7 Platon 41, 47. 69, 133, 152, 169, 189, 191, 192, 193. 194, 204, 206. 235, 236, 247, 372 Plattard Jacgues 45 Plaut 52. 66 Pliniusz 245, 301 Plutareh 19, 97, 108, 110, 148, 149, 169, 189, 201, 228, 295, 296, 372, 387, 421 Poitiers Diana de 71, 72, 100 Pons Thomas 13 Pontac Arnold de 78 Pontac Raymond de 77 Popper Karl S. 191, 193 Pratt Fletcher 187 Proust Marcel 21, 38, 195, 197, 214, 215, 251, 262, 427 436 prunis, ksiądz 267 prus Bolesław 229 Rabelais Francois 7, 38, 47, 55, 58, 70, 80, 86, 169, 287, 303 Eabier Julien 33 Eaemond Florimond de 129, 148, 156, 241, 422 423 Rafael Santi 7 Ramus (Pierre de la Ramśe) 80, 81, 175 Rasteguy de Lancre Pierre de 21, 138, 139 Rat Maurice 71, 130, 146, 159, 243, 266, 377, 378, 383 Reszka Stanisław (Stanislas Rekke) 301 Richelieu du Plessis Armand- -Jean 402, 403 Rohan Renę II de 332 Ronsard Pierre de 79, 80, 101, 169, 171, 234, 296 Roth Cecil 24 Rousseau Jean-Jacques 29, 41, 55, 205, 206, 255, 256, 363 ' Ruel Eduard 183 Ruskin John 262 Russell Bertrand 198, 199, 229 Saadia ben Josef 236 Sadolet Jacąues 29 Sainte-Beuve Charles-Augu-stin 241, 425 Saint-Martin Jean de 424 Saint-Michel de 408 Saint-Simon Louis de Rouv-roy de 247 Saint-Quentin de, siostrzenica Stefana de La Boetie 117 Sanchez Francisco (Sanchez le Sceptiąue) 223, 224 Sanczo Gruby, król Leónu 211 Sand George (Aurora Dude- vant 387, 426 Sauve Charlotte de 391 Savonarola Girolamo 288 Scaliger Joseph (młodszy) 16, 25, 79 Scaliger Jules-Cezar (starszy) 63 Schopenhauer Arthur 426 Scypion Młodszy 164 Scypion Starszy 407 Sebond Raymond (Sebundus, Sibiude, Sebon) 69, 88, 141, 143, 207, 223, 224, 226, 227, 228, 229, 231, 234, 243 Segur de, właściciel zamku Montaigne 267 Seinte, kapitan 327 Sekstus Empiryk 162, 223, 224, 368 Seneka 58, 64, 94, 128, 162, 169, 189, 194, 200, 228, 233, 254, 295, 371, 390, 414, 421 Servet Michel 86 Sevigne Marie de Rabutin- -Chantal de 403 Sienkiewicz Henryk 212, 217, 218 Sinko Tadeusz 39, 373 Sofokles 363 Sokrates 41, 59, 118, 190, 228, 248, 311, 317, 355, 361, 370, 413 Stafford Eduard 375, 376, 377 Steele Richard 23, 24 Stefan Batory 294, 301 Stendhal (Henri Beyle) 217, 426 Stevenson Robert Louis 426 Stilpon 165 Strasbourg Bertrand de 323 Strowski Fortunat 8, 12, 22, 46, 75, 77, 78, 82, 128, 142, 437 150, 151, 159, 180, 223, 260, 338, 378, 386, 388, 426 Strozzi Piętro 8, 81, 309 Stryjeński Tadeusz 11 Sully Maximilien de Bethu- ne 332, 359 Sykstus V, papież 289 Szekspir William 8, 62, 206, 207, 282 Szmydtowa Zofia 213 Tacyt 218, 275, 339 Taillemont Claude de 394 Talbot John 11 Tales z Miletu 128 Tallemant Des Reaux Gedeon 402 Talpin Jean 52 Tasso Torąuato 76, 284, 285, 301 Tausin 312 Tavannes Gaspard de Saulx de 172 Terencjusz 52, 66, 156, 169, 372 Thackeray William 426 Thevenet Frangois 166, 167, 168 Thibaudet Albert 22, 23, 97, 132, 139, 152, 190, 201, 205, 231, 251, 426 Thorigny Odet de 375, 377 Thou Jacąues-August de 79, 178, 322, 325, 388 Tołstoj Lew 161, 256, 363 św. Tomasz 295 Toynbee Arnold 193 Trinąuet Roger 9, 12, 15, 16, 23, 25, 29, 33, 36, 46, 49, 51, 54, 63, 75, 78, 81, 89, 90, 95, 104, 267, 339, 340, 426 Tukidydes 169 Turenne Henri de La Tour d'Auvergne 332 Turnebus (Adrien Turnebe) 8, 77, 79, 80, 81, 89, 175 Quercia Jacopo Delia 288 Querlon Meusnier de 267, 268, 286, 292 Yaillac Louis de 335, 336 Valois Frangois de, brat Henryka II 6 Yasari Giorgio 175 Yaudemont Louise de 177 Yillemain Abel Francois 425 Villeneuve 325 Yilley Pierre 110, 159, 162, 182, 189, 203, 403 Yinet Elie 49, 63, 324 Yoltaire Francois-Marie Aro-uet 41, 55, 206, 253, 255, 404 Wańkowicz Melchior 203 Wat Aleksander 178, 333 Wells Herbert George 39, 229 Wergili 47, 52, 169, 182, 295, 367, 372, 403 Wilhelm V, książę bawarski 278 Winckelmann Johann Joachim 426 Woolf Yirginia 427 Zebedee 33, 45 Zola Emil 134 Zweig Stefan 427 Zwingli Ulrich 277 Zygmunt August 171, 172 Zygmunt III Waza 301 Żabicki Zbigniew 214 Żeleński-Boy Tadeusz 7, 49, 142, 164, 193, 197, 208, 209, 255, 260, 297, 352, 419 Żurowski Maciej 197 438 TREŚĆ Rozdzial pierwszy: "„CI SPRZEDAWCY ŚLEDZI" . . Rozdział drugi: Z MATKI OBCEJ ....... Rozdzial trzeci: MICHEAU-ŁACINNIK ..... Rozdział czwarty: „OSTATECZNIE, TO ZAWSZE KOLEGIUM..." .............. Rozdział piąty: „NA WSKROŚ MOJE" ...... Rozdział szósty: „PARYŻ MA MOJE SERCE OD DZIECIŃSTWA" . ............ Rozdział siódmy: MICHAŁ OBEJMUJE URZĄD . . . Rozdzial ósmy: „BO TO BYŁ ON" ....... Rozdzial dziewiąty: „ZBRODNIA GORSZA OD ZBRODNI" Rozdzial dziesiąty: PAN NA MONTAIGNE- .... Rozdzial jedenasty: WIEŻA ........ Rozdzial dwunasty: PIERWSZE PRÓBY ..... Rozdzial trzynasty: „JAK GDYBY UCHWYCIĆ W GARŚĆ WODĘ..." ........... Rozdzial czternasty: NA KONIU ....... Rozdzial piętnasty: „TO JENO CZŁOWIEK SIĘ MODLI..." Rozdzial szesnasty: JA, MICHAŁ Z MONTAIGNE . . Rozdzial siedemnasty: W PODRÓŻY ...... Rozdzial osiemnasty: „ŻYJĄC PONIEKĄD DLA DRUGICH" .............. Rozdzial dziewiętnasty: W WIEKU BARDZO SKAŻONYM Rozdzial dwudziesty: SPEŁNIAĆ ROLĘ CZŁOWIEKA . Rozdzial dwudziesty pierwszy: OSTATNI ROMANS . Rozdzial dwudziesty drugi: POŻEGNANIA .... INDEKS NAZWISK ........ 5 21 31 43 62 75 86 94 123 141 158 180 189 210 223 242 262 318 342 360 374 405 429 33! Stro Stry Sull n< Syk Sze 2( Szr \ Tai Ta Ta Ta Ta TE Tf T: T T T 1 „Czytelnik", Warszawa 1978. Wydanie I. Naklad 10 320 egz. Ark. wyd. 19,5; ark. druk. 27,5. Papier druk. sat., kl. IV, 80 g, 86 X 122. Oddano do skladania 25 VIII11977 r. Podpisano do druku 12 IV 1978 r. Druk ukończono we wrześniu 1978 r. Zam. wyd. 315; druk. 885/77. S-78. Cena zl 65.— Drukarnia Narodowa Zakład nr l, Kraków, ul. Manifestu Lipcowego 19 Printed In Poland