Irena Morawska Było piekło teraz będzie niebo Prószyński i S-ka W serii ukazały się: To nie ale (reportaże roku 1997) Krzysztof Łukaszewicz Sto dni Thomas Sancton, Scott MacLeod D Zbiór reportaży z lat 1993-1998 z , krwmiat 765725 Copyright © Irena Morawska 1999 Wybór reportaży: Irena Morawska i Bożena Dudko Słuch absolutny Na okładce fragment obrazu Zbigniewa Nagalskiego Ikar Projekt oktadki: Zbigniew Karaszewski Redaktor prowadzący serię: Jan Koźbiel Redakcja językowa: Bożena Dudko Redakcja techniczna: Anna Troszczyńska Łamanie: Ewa Wójcik Korekta: Grażyna Nawrocka ISBN 83-7180-294-3 FAKT Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. K.E.N. 85-067 Bydgoszcz, ul. Jagiellońska l C o to jest słuch reporterski? Na pewno - zdolność słuchania innych. Ale to za mało. Zdolność słuchania ma wielu reporterów. Nawet najwięksi egocentrycy potrafią sobie powiedzieć - teraz milcz, słuchaj cierpliwie. Natomiast to, co nazywamy „słuchem", to rzadki dar. Albo się go ma, albo się go nie ma. Prawdopodobnie nie jest to w ogóle cecha reporterska. To pewien ludzki talent, który się posiada od urodzenia, i który sprawia, że jakiś reporter albo aktor, albo psycholog, może także lekarz, intuicyjnie rozumie i czuje coś więcej niż jego zawodowi koledzy, którzy urodzili się bez tego daru. Mówimy, że reporter ma słuch albo że ma ucho. To są słowa mylące, ograniczające, ponieważ reporter, który ma słuch i oko, to taki, który także, czy przede wszystkim - widzi i czuje. No więc, co to jest ten słuch reporterski? Ja wyobrażam to sobie w ten sposób -jest to zdolność do wyjścia z własnej skóry, do utożsamienia się z rozmówcami i do wtopienia w ich sytuację. Zdolność do tego, by przy tym utożsamieniu zachować instynkt samozachowawczy - nie dać się nikomu oszukać. A na koniec zdolność do powrotu do siebie i przekazania innym tego, co się poznało, kiedy się żyło tym innym życiem. Tak właśnie Irena Morawska poznaje i przekazuje nam historię ojca i syna - zabójcy i ofiary z wioski Wólka Duża, bunt rzeźbiarki Katarzyny Kozyry, autorki słynnej Piramidy zwierząt, strach chłopców z Radomska, warunki, w jakich w gminie pod Ciechanowem żyli murarze z oberwanej windy, frustracje młodzieży z Narodowego Odrodzenia Polski. Reportaże Ireny Morawskiej zaświadczają o tym, że ma ona słuch absolutny. Rzadko się zdarza, by reportaż tak wyraźnie przenosił nas w świat opisywany. Reporter o słuchu absolutnym dzieli się nim z nami. Czytelnicy jego tekstów, przynajmniej przez jakiś czas, lepiej słyszą i widzą. Małgorzata Szejnert DUSZE W POCZEKALNI O statnio Henryka Dziczek poczuła się jak zbędny kredens. - Przyjechali z gminy i powiedzieli: sprzedajemy was. Mazurską wieś Sztynort ma kupić Dietrich Traitler, austriacki biznesmen, prezes budowlanej firmy Rot. Bud Polska, która wsławiła się budową hotelu Sobieski w Warszawie. Żeby nie było, że cudzoziemiec wykupuje Polskę, akt notarialny sporządzony będzie na nazwisko żony biznesmena - Polki. Sztynort jak na szpilkach czeka na podpisanie aktu. Jesteśmy skomunalizowani W Sztynorcie szumią stare dęby. Ludzie mówią, że to duch von Lehndorffów w tych dębach gra, którzy cztery wieki temu wznieśli pałac. Ostatni z rodu - major Henryk von Lehndorff- został powieszony w 1944 r. za nieudany zamach na Hitlera w pobliskiej Gier-łoży. Szumią dęby. - A w nich nie duch, tylko smutek - patrzy w okno Henryka Dziczek. Albo nadzieja, jak chce Mirosław Lichacz, który „z bezrobocia odnalazł w sobie talent rzeźbiarski". - Kupi nas Austriak. Da pracę i wskaże, jak żyć - oczekuje Mirosław, głaszcząc wyrzeźbioną w buku sowę. Lichaczom nie dokucza tak jak Henryce myśl, że gmina się ich pozbędzie jak bezużytecznego mebla. - Jesteśmy skomunalizowani - ocenia Stanisława Lichacz. - Niech z nami robią, co chcą, aby praca była dośmiertna. Dusze w poczekalni 9 o irena Morawska Dzika preria i opuszczony „Chruszczow" Wieś rozsławił zabytkowy pałac, w którym podczas II wojny mieszkał Joachim von Ribbentrop, minister spraw zagranicznych Rzeszy, który doprowadził do sojuszu z ZSRR. Legenda głosi, że na niewielkiej wysepce Jeziora Sztynorckiego, nieopodal pałacu, marszałek Hermann Góring miał bunkier. Ukrywał w nim zrabowane dzieła sztuki. Podobno jesienią 1944 r. podczas bombardowania wysepka zatonęła, a wraz z nią skarby Góringa. Wokół Sztynortu, tam gdzie nie dotyka go Jezioro Sztynorckie, rozpościerają się wyschnięte trzy tysiące hektarów popegeerowskich pól - dzika preria. W gminie żartują, że latem można tam kręcić amerykańskie westerny. W latach 80. pałac zajęła firma Interster (utworzona na bazie Polskiego Związku Żeglarskiego). Niektórzy we wsi pamiętają, jak helikoptery przywoziły „panów na ich włości". A na jachcie „IRA" (zbudowany w latach 50. z okazji wizyty Nikity Chruszczowa w Polsce) bankietowano do świtu. Dziś opuszczony „Chruszczow" (jak czasem wyrwie się tu komuś) straszy w przystani wyglądem, tak jak zdewastowany pałac. <\ Bez ambony, kaganka i sołtysa Sztynort ma jeden telefon i jeden sklep. Jest też przystanek autobusowy, który łączy wieś ze światem. Ale ludzie rzadko podróżują, bo to kosztuje. - Nie jeździmy już nawet w poszukiwaniu pracy - zwierza się bezrobotna Marianna Dacko. W Sztynorcie położonym na Szlaku Wielkich Jezior mieszka 128 osób. Cztery z nich pracują. Przynajmniej oficjalnie. Czasem komuś uda się coś złapać, ale chowa to w tajemnicy, by nie wejść na języki za „wyłamywanie się z biedy". Szczęśliwi, którzy mają zasiłek. Większości już przepadł. - Kuzyn zatrudnił mnie na pół roku w ogrodzie - mówi Kazimierz Śmiech, 59-letni wdowiec. - I nie o robotę szło, tylko żeby znów wskoczyć na kuroniówkę. Sztynort nie ma szkoły, kościoła ani poczty. I nie ma sołtysa. Najważniejszy we wsi jest stróż pałacowy: pilnuje, by ludzie do reszty nie wykradli kafelków ze zdewastowanych pieców albo ostatniego kominka. Co pół roku, w ramach prac interwencyjnych, gmina obdziela tą funkcją bezrobotnych. Ostatnio posadę trzyma technik mechanik Mi- w Lichacz. - Przynajmniej zarobiłem na rok kuroniówki - cieszy cię smutno. W Sztynorcie czas liczy się na: „za PGR-u", „za Intersteru i „po komunie". . . Za PGR-u" Maria Zalewska, która prowadzi jedyny we wsi sklep, hodziła do przedszkola w pałacu. Było darmowe mleko, kartofle -Za Intersteru" pracę miało 130 osób. Firma wyszkoliła szwaczki na żaglomistrzynie. W pałacu von Lehndorffów szyły żagle, śpiwory i pracowały w kuchni. Te ze średnim wykształceniem - w pałacowych biurach. Mawiały: „Idę na pałac". Dzisiaj recytują to z nabożnością. Nie chodzi o te pół życia „na pałacu", tylko o pracę. „Za Intersteru" był też długi strajk przeciwko prezesowi Ireneuszowi Sekule oraz za odwołaniem dyrektora Jerzego Litwinienki. Tego, który w „po komunie" został wiceburmistrzem Węgorzewa i w styczniu objawił się w Sztynorcie jako mesjasz głosząc ratunek dla wsi. „Po komunie" w Sztynorcie żyje się, bo „żywy przecież w ziemię nie wlizie" -jak mówi Henryka Dziczek. „Po komunie" dotarło do ludzi, że nie mają nic własnego. Oprócz mebli i myśli. - A czasem nawet myśli wydają się obce - mówi Ewa P., która zerwała kontakty z ludźmi, bo ileż można opowiadać o biedzie? Jeśli plan się powiedzie Niegdysiejsza chluba Węgorzewa - Sztynort dziś jest dla gminy wrzodem. W ostatnim roku na dopłaty do czynszów i za prąd gmina wyłożyła 360 starych milionów. Prowizoryczny remont pałacowego dachu wchłonął 180 milionów. - Jeszcze rok i wszystko pójdzie pod spychacz - mówi sekretarz gminy Janina Borowska. - Pan Traitler objawił się nam w samą porę. Pani sekretarz podkreśla, że wiarygodność nabywcy gmina sprawdziła drogami oficjalnymi i prywatnymi. - Ma niezbędne gwarancje NBP i promesę od ministra Kołodki. Decyzję o sprzedaży Sztynortu Urząd Miasta i Gminy w Węgorzewie podjął w grudniu 1994 roku. Wkrótce Dietrich Traitler za 1,5 min zł kupi 52 ha ziemi, pałac z zabudowaniami towarzyszącymi, zabytkowy park, grunt, na którym stoi kilkanaście lichych chałup z 39 rodzinami, Dusze w poczekalni ]| Irena Morawska wodociąg, sieć elektryczną, kilka drobnych uliczek oraz przystań. - Robimy pierwszy w Polsce eksperyment - chwali się sekretarz Borowska. - Sprzedaż wsi. Jeśli plan się powiedzie, Sztynort będzie perlą Mazur. W latach 90. Sztynort przeżył dwa przetargi. Gmina chciała za wszelką cenę (były głosy, by nawet za darmo) oddać wioskę, do której co roku dokłada kilkaset milionów starych złotych. Rozesłano oferty do biznesmenów. Ale oferta nie zainteresowała rekinów biznesu. Apetyt na Sztynort miały za to osoby i firmy, które nie spełniały finansowych wymogów. Pewien ochotnik deklarował, że jest właścicielem siedmiu kilometrów plaży w Hiszpanii i zainwestowanie dla niego w Sztynort to pestka. Interesowała się pałacem niemiecka fundacja i obywatelka Gdańska z angielskim sponsorem. Niemiecki posiadacz biur turystycznych Franz Fisher miał konkurenta, biznesmena z Milanówka Zbigniewa Rybaka, znanego „króla keczupu". Rybak zapowiedział gminie, że zrobi wszystko, aby Sztynort nie dostał się w obce ręce. Jego patriotyczne starania spełzły na wyprodukowaniu wódki „Sztynort". Perła z pięcioma gwiazdkami Sekretarz Borowska mówi, że oprócz pieniędzy, jakie Węgorzewo otrzyma ze sprzedaży wsi, gminną kasę zasilą podatki, a trzystu bezrobotnych znajdzie u Traitlera pracę. To zapewnia umowa. W umowie gmina zastrzega też, że jeśli Dietrich Traitler w ciągu trzech lat nie wyremontuje pałacu (pod nadzorem konserwatora zabytków), nie zostanie właścicielem Sztynortu. W urzędzie zastanawiają się, czy zdąży. Dyrektor firmy Rot. Bud Polska Rafał Wawkonowicz (pod nieobecność prezesa Traitlera, który wypoczywa za granicą) mówi: - O dotrzymanie terminu jesteśmy spokojni. Nikt nie wierzył, że w osiem miesięcy wybudujemy fabrykę pampersów dla Procter & Gamble. Kupno wsi traktujemy poważnie, ale umowa nie jest jeszcze parafowana. W Sztynorcie firma Rot. Bud Polska planuje ośrodek wypoczynko-wo-rekreacyjny: z polem golfowym, hipodromem, pięciogwiazdkowym hotelem i przystanią jachtową. Zgodnie z wymogami konserwatora w pałacu będą wyłącznie sale reprezentacyjne. Kawałek chlewika, ogródek i jajko Każda rodzina w Sztynorcie dostała deklarację, w której ma się owiedzieć, gdzie chciałaby zamieszkać po sprzedaży wsi: w specjalnie wybudowanym bloku w Sztynorcie? Czy w Węgorzewie? Ludzie trzymają nie wypełnione kartki. Oglądają, dyskutują i znów odkłada- Gryzą się: co robić? Przed miastem strach, przed ekskluzywnym Sztynortem jeszcze większy. - Jak my, wieśniaki, będziemy się plątać między cudzoziemcami? -Jarek Dacko, 24-letni bezrobotny szkutnik po kursie na pilarza, boi się wielkiej wizji. Prędzej pasuje do lasu niż do nowego Sztynortu. Ale do miasta też nie pójdzie. Ani jego żona ł rodzice: Marianna i Jerzy. - Tu mamy las z opieńkami i jezioro z rybami - mówi ojciec, kierowca bez pracy. - Nasadzimy kartofli i da się przeżyć. Deklaracja Dacków leży na stole obok poświątecznej babki. Nie wypełniona, bo rodzina w rozterce. - Tu mamy chlewik, kawałek ogródka, własną kaczkę i jajko - wylicza Marianna (żaglomistrz). -Bloków się boimy. Upchną nas jak ptaki w klatce i duś się człowieku. Na zebraniu informującym o sprzedaży Sztynortu wiceburmistrz Litwinienko zapowiedział: „Uczcie się języków". - Gdzie ja, stara, 44 lata, pojmę obcy język? - pyta Marianna. - A gdybym już ten mózg przemogła, to za co kurs, dojazdy i książki? Mąż Marianny, Jerzy, w listopadzie wziął ostatni zasiłek. Zdrowy, w sile wieku, rozmyśla: - A gdyby tak dać się samochodowi potrącić? Leciutko, Niemcowi na przykład. Od razu byłoby jakieś odszkodo-wanko, może nawet renta. Dackowie chcieliby pożyć w poczuciu bezpieczeństwa, jak Blocho-wie. Wszyscy zazdroszczą im stałych dochodów: ona emerytka, on rencista. Tej wiosny Jerzy Dacko zaprzągł się do brony, parę arów pod kartofle przeorać. Gdy ciągnął, niby koń, tę bronę przyduszoną belką dla wagi, przejeżdżający Niemcy wyciągnęli kamerę. Sąsiedzi krzyczeli: „Żwawo Dacko, będziesz w niemieckiej telewizji!" Krowa w pożyczce Niemieccy turyści od lat fotografują sztynorcki pałac. Ledwie coś podjeżdża z niemiecką rejestracją, jak grzyby po deszczu wyłaniają się dzieci. Sprzedają widokówki albo wyciągają gołe rączki. Niemcy to fil- Irena Morawska Dusze w poczekalni fj mują. - Żebramy pod pałacem - mówi sześcioletnia Ola. - Mama nam każe. Latem dajemy Niemcom kwiatki, a oni nam marki. Wczoraj mamusia sprzedała kilka marek i kupiła chleba, margaryny i mąki. Ola ma ośmioro rodzeństwa. Matka Krystyna Z. nie pracuje, ojca niedawno zatrudniła pobliska szkoła jako palacza na pół etatu. Krystyna Z. ma 46 lat. Najmłodsza córka Urszulka - ledwie ponad rok. Krystyna kocha swoje dzieci. Ale nie ukrywa, że dzięki rosnącej gromadce wzrasta rodzinne. Od lat to jedyny stały dochód. Ostatnio za swoją gromadkę wzięła milion czterysta starych złotych. Jedyna we wsi ma krowę. Kiedyś rodzina pożyczyła jej cielną Ła-ciatkę. Gdy urodziła się Czarna, Łaciatka odjechała z powrotem sto kilometrów do rodziny. W Sztynorcie zazdroszczą jej, ale mówią o Krystynie z podziwem: sama robi masło i sery, odciąga śmietanę. Ostatnio wyhodowała pięćdziesiąt kurcząt. Krystynę niepokoi tylko, czy opłaci się jej ten kurczęci interes. - Co ja z nimi zrobię, jak Austriak nas zburzy? Sezon na markę W deklaracji gminnej Krystyna zadecydowała, że zostanie „na Sztynorcie". Gmina zaproponowała Krystynie mieszkanie 100-metro-we, a ona uważa, że 70 będzie akurat. - Te metry tylko pieniądze połykają. Na wsi łatwiej się wyżywić. Poza tym - dodaje z nadzieją - na pewno mąż u tego zagraniczniaka pracę złapie. Niech mu Bóg pozwoli nas odkupić. Na szczęście szkoła uczy dzieci angielskiego, za parę lat -jak znalazł. Syn Henio znosi z okolicy drewka, zaraz w mieszkaniu cieplej. Rodzina i znajomi przysyłają paczki. Dzieci chodzą paczkowo, kolorowo ubrane. Wiosna i lato to „sezon na markę". - Za żebrami to nie jestem -mówi Krystyna. Słysząc to, dziesięcioletnia córka Ala wtrąca: - Oj, mamo, nie bujaj, przecież wysyłasz nas pod pałac. Speszona Krystyna odpowiada: - Z czegoś te dzieciaczyny trzeba wyżywić. Ulicą jadą samochody. Ala wychyla się i gotowa do biegu przygląda się numerom rejestracyjnym. - Eee... - macha ręką - to Polacy. Mama powiedziała, że jak nas kupi ten pan, to sezon na marki będzie tu cały rok. Krystyna udaje, że nie słyszy. Mówi: - Dziś znów wzięłam u Marysi chleb na kredyt. Zeszycik z telewizji, „Kazaczok" i buzanty Rodzice 47-letniej Marii Zalewskiej wylądowali w Sztynorcie po wojnie z akcji „W". Maria poważana jest we wsi bardziej nawet niż stróż pałacowy. Jedyna bizneswoman Sztynortu. Prowadzi sklep U Marii". Zna kieszeń każdego sztynorciaka. Sytuację ekonomiczną wsi ma w zeszycie. - W telewizji był program o Sztynorcie - wspomina. - Pokazali tam zeszyt, w którym nanoszę kredytową sprzedaż. Od tamtej pory wszyscy mówią: „Marysiu, jeszcze raz w zeszycik z telewizji". Maria wszystko sprzedaje na kreskę. - Oprócz wina i wódki - zastrzega. - Stawiają butelkę po winie na ladzie, a obok należność. I Maria wie, że ma podać „buzanta", czyli wino za 2 złote: „Czar PGR-u" albo „Kazaczoka". Ma kilku stałych klientów do „buzan-tów". Od zawsze na „buzownika" przychodzi Kazimierz Śmiech. - Ale nigdy na sztywno się nie upił - broni go Maria. Marię cieszy, że „jakiś desperat kupi Sztynort". - Wyciągnie nas z błota. Niepokoi ją tylko, czy sklep nie będzie w sprzeczności z tym eleganckim światem, jaki przewiduje Traitler. Chciała go o to zapytać w Palmową Niedzielę. Pytania bez odpowiedzi W niedzielę przed Wielkanocą Sztynort nie myślał o święceniu palm. Miało dojść do pierwszego spotkania z Dietrichem Traitlerem. Ludzie nie spali. Opracowali sobie pytania: Grzesiek Dziczek chciał wiedzieć, czy można sadzić kartofle, bo czas na to, ale nie wiadomo, czy zanim je wyciągną, spychacz nie wjedzie. Szkoda by było dwóch wiaderek ziemniaków. Planował też zapytać, czy wolno będzie łowić ryby w jeziorze tym, co się zaprą zostać w Sztynorcie. Z żoną i dzieckiem żyją z jego „skróconej kuroniówki" (z zasiłku dla bezrobotnych państwo odciąga mu 5 proc. alimentów na „kawalerskie dziecko"). Więc gdyby te ryby byty i dla nich, to też jest jakieś rozwiązanie. Irena Morawska Dusze w poczekalni 15 Jego matka, 64-letnia Henryka Dziczek, nie chciała o nic pytać. Zamierzała wyrzucić z siebie: że jej, starej, wystarczy tylko mały dach nad głową i metr, a może mniej, przy bloku, tak żeby wyjść na chwilkę na słońce. - Bo ja w Sztynorcie się spracowałam, życie umęczyłam i tu chcę umrzeć. Ewa P. chciała odważnie spytać, czy jako 33-letnia kobieta z pomaturalnym wykształceniem, po kursie komputerowym i kursie dla małych przedsiębiorców, ale „bez języka", może liczyć na pracę. Po kilku latach bezrobocia (sama z trójką dzieci) ledwie przekracza drzwi jakiejś firmy, zanim wydusi pytanie o pracę, zaczyna płakać. Więc pomyślała, że tym razem zbierze się jakoś po neospasminie i zapyta bez łez. Marianna Dacko, jej mąż i syn chcieli zapytać, czy zamiast bloku mogą liczyć na wolno stojące domki; broń Boże blok. Syn Jarek miał argument: - Jak będę motor po schodach do bloku wciągał? Mirosław Lichacz zamierzał postawić problem: czy on - ojciec dwójki dzieci, żona na zasiłku - w wieku 38 lat może wreszcie z życiem wiązać jakieś nadzieje? Zamiast Austriaka na zebranie przybył wiceburmistrz Litwinien-ko i oznajmił, że Dietrich Traitler nie przyjedzie, bo zachorował na anginę. Epilog Sprawdziły się obawy Marii Zalewskiej. Wprawdzie Dietrich Traitler kupił Sztynort, ale jedyne, czego we wsi dokonał w ciągu trzech lat, to naprawa kilku pomostów na jeziorze, aby o suchej stopie mógł wysiąść zjachtu. Gmina Węgorzewo, odczekawszy trzy lata, zamierzała wnieść pozew do sądu przeciwko Traitlerowi (m.in. za to, że nie wybudował żadnego z zagwarantowanych mieszkańcom czterdziestu mieszkań). Ale w marcu 1998 roku objawił się kolejny wybawiciel - Towarzystwo Inwestycyjne Grupy Agros z Warszawy wykupiło sto procent udziałów niefortunnego nabywcy. Przyjedziemy innym razem Dyrektor Rot. Bud Polska Rafał Wawkonowicz pamięta, że w Palmową Niedzielę miał wybrać się do Sztynortu razem z prezesem Traitle-rem. Zastanawia się, dlaczego nie dojechali: - Aha - przypomina sobie -była śnieżyca, więc zrezygnowaliśmy. Pojedziemy tam innym razem. W ostatnią niedzielę Sztynort znów wypatrywał swego wybawcy, jak mówią o Dietrichu Traitlerze. Jeszcze w czwartek sekretarz gminy Janina Borowska patrząc w kalendarz mówiła: - 23 kwietnia pan Traitler na pewno tu będzie. Ale Dietrich Traitler dopiero jutro wróci z Majorki. Maria Zalewska zalewa kolejną kawę: - Każdej wiosny objawia nam się jakiś nabywca. Czy tym razem znów będzie to tylko objawienie? („Gazeta Wyborcza" z 24 kwietnia 1995) OPATRZNOŚĆ PRZY PRODUKCJI PROCHU W pierwszą niedzielę wiosny po Pionkach pod Radomiem poniosło, że największy zakład miasteczka - Pronit - uratowała od bankructwa Matka Boska Fatimska. Taki komunikat ogłosił w kościele ks. proboszcz Stanisław Buj-nowski. Dodał też, że z dnia na dzień wierzyciele fabryki umorzyli bilion starych złotych długu. Pronit to fabryka w części zbrojeniowa, produkuje materiały wybuchowe, poza tym kleje, rozpuszczalniki. - Radny Alfred T. pokazał mi gazety, z których wynikało, że Pronit nie miał szans na ratunek - opowiada ksiądz. - Zrobiłem naradę wśród księży, pozbierałem informacje od pracujących w Pronicie parafian i wyszło, że tylko nadzwyczajne okoliczności mogły zapobiec nieszczęściu. To było dziesięć dni po wizycie kopii cudownej figurki Matki Boskiej Fatimskiej. To szczególnie wymowny znak. Ksiądz Bujnowski od lat jest dziekanem Dekanatu Pionkowskiego. - Pionki wyjątkowo leżą mu na sercu - zdradza jeden z księży. Proboszcz potwierdza. - Bo Pionki leżą na łopatkach - odpowiada. - Kilka zakładów wegetuje. Brak programu, który by dawał miasteczku nadzieję. U was królowa, u nas Matka Boska Matka Boska Fatimska przyjechała do Pionek o siódmej wieczorem 15 lutego. Z parafianami spędziła noc. Rankiem odjechała samochodem podobnym do papieskiego papamobile. - Tamta noc siedzi B U V W t Irena Morawska Opatrzność przy produkcji prochu w nas głęboko - 80-letnia Marianna S. z kółka różańcowego kładzie szczupłą pięść na sercu. - Wymodliliśmy to z Pronitem. Dwanaście kółek różańcowych pełną noc adorowało figurkę na ponad metr wysoką. - Każdy modlił się za każdego - mówi Marianna. Mąż Marianny 30 lat „w szkodliwym prochu robił". I umarł. Syn Henryk szczęśliwie dobrnął do emerytury i w spokoju w towarzystwie rodziny akurat ogląda telewizyjne sprawozdanie z pobytu królowej Elżbiety II w Polsce. - Królowa idzie rozmawiać z Cimoszewiczem, to możemy o figurce porozmawiać - szepcze Marianna. Wnuk Krzysiek, 34-letni robotnik, rzuca ironicznie: - Trzeba zacząć modlić się za Chemiomontaż, to może i nas co uratuje. Ojciec oburza się: - Gdyby nie modlitwy, pewnie nie byłoby tego l uratowania. ! Spod sufitu z kredensu na ciasne mieszkanie Marianny spoglądają święte figurki. Marianna wznosi oczy do kredensu: ; - Do Warszawy przyjechała angielska królowa, a do nas Matka : Boska. Pionki nigdy takiego tłumu nie widziały. Pewnie większy niż na królowej. (Księża naliczyli, że na procesji było z 10 tysięcy dusz). Rodzina ustala, czy oddłużenie Pronitu ksiądz trafnie nazwał cudem. Marianna broni proboszcza: - Ksiądz powiedział: „cudownie się stało", a ludzie zaraz, że to cud. Pomieszał świętość z gospodarkg Pionki liczą niecałe 20 tyś. mieszkańców. Kilka zakładów zatrudnia ok. 5,5 tyś. osób. W 1994 r. władze wojewódzkie uznały miasteczko za rejon szczególnie zagrożony bezrobociem. Wówczas proboszcz w liście do prezydenta Wałęsy prosił o ratunek dla miasta i Pronitu. Kancelaria Prezydenta odpisała, że ratowanie Pionek nie należy do prezydenta. - Modlimy się za Pionki - mówi proboszcz. - Ale jeśli decydenci nie pomogą, będzie dramat. To bardzo smutne miasto. Komunikat proboszcza o powiązaniach figurki z Pronitem stał się „dyżurnym" tematem Pionek. Następnym po zamordowanej w sklepie ekspedientce. Komunikat podzielił miasteczko: niektórzy sądzą, że ksiądz popełnił nadużycie wydobywając „takie sprawy" w kazaniu. - W cichej modlitwie niech se dziękuje - uważa 50-letnia Wanda, pracownica Pronitu. - Ale głośno? Ci, co chodzą do kościoła dla oka, naśmiewają się. - To parodia! Z ambony takie rzeczy - oburza się Kazik B. z bloku przy ul. Zakładowej. Kazik mówi oszczędnie, bo gna na piwo. Na pytanie o wiek odpowiada: - Trzy dziewięć. O rodzinę: - Bez żony. Pomstuje na życie. Ostatnio stracił dziewięć zębów. - Wzięły i zbutwiały. To mi leży na sercu, a nie ksiądz, co miesza święte sprawy z gospodarką. Negatywny widok na podwórku Pronit i wydzielone z niego spółki dają zatrudnienie ponad dwu tysiącom mieszkańców. Z każdej rodziny ktoś tam pracuje. Kazik sześć lat temu porzucił Pronit. - Wnerwił mnie taki jeden na transporcie amunicji. Uniosłem się. Nie wiedziałem, że roboty już nie znajdę. Więc kręci się między bezrobociem za 240 zł a pracami interwencyjnymi za ciut więcej. Podobnie jak ponad trzy tysiące pionkowskich bezrobotnych. Wstaje o siódmej. - Na podwórku obserwuję obywateli. Negatywny widok. Potem idzie pod spożywczak nieopodal muru z hasłem: Nigdy nie chodź sam!!! - Robi się zrzutkę na połówkę albo winko - opowiada Kazik, pedantycznie przyczesując tłustą grzywkę na bok. Później śpi. - Nawet trzy razy dziennie. Po każdej wypitce kładę się i znów pod sklep. Tam się też gada o tym kazaniu. Kazik pochodzi z rodziny katolickiej, więc nie wypada być niewierzącym. Kiedy ojca, inżyniera z Pronitu, dziesięć lat temu przejechał pociąg, zapytał Boga: „Czy Ty w ogóle istniejesz?" - Do dziś mi nie odpowiedział - żali się. W lutym Kazik obejrzał figurkę, „ale bez natchnienia". Modły prywatne i grupowe Niektórych pionkowian komunikat proboszcza uradował połowicznie. - Bo czy to uratowanie już pewne? - niepokoi się Krystyna F. Opatrzność przy produkcji prochu 20 Irena Morawska W zbrojeniowym Pronicie ludzie siedzą jak na beczce prochu. Raz: boją się redukcji. Dwa: pamiętają wybuch z 1972 r., który zabił pięć osób. Strach objął wtedy Pionki, ale dokąd mieli pójść absolwenci dwóch szkół chemicznych o kierunku, na przykład, „materiały wybuchowe"? W takim fachu maturę zrobiła Krystyna F. Dwa lata po wybuchu poszła do Pronitu. - Z Matką Boską w sercu. Ona nas prowadzi do emerytury - mówi Krystyna. Ma 43 lata. Trójka dzieci i troski dodały jej lat. Opowiada, jak wiosną dziesięć lat temu Matka Boska uratowała Jacka, jej syna. - Ważył półtora kilo i był chory, lekarze nie dawali szans - wspomina. Położyła go pod obrazem Matki Boskiej. Trzy godziny czuwała. I przeżył. A teraz, dziesięć lat i miesiąc po ozdrowieniu Jacka, ksiądz ogłosił, że Matka Boska uratowała zakład Krystyny. - Modły o ratowanie Pronitu były duże - mówi Krystyna. - Prywatne i grupowe. I dały mi siłę, żeby docenić każdy dzień w pracy, nawet jeśli idę na „szkodliwy" albo „niebezpieczny" wydział. Po cichu przypomniała Matce Boskiej o synku pod obrazem, przeprosiła, że nadużywa najświętszej cierpliwości, poprosiła o siłę i pracę. - I zaraz ukoiło mi nerwy. Zacznę się martwić, dopiero jak się znajdę za bramą. Dwa lata temu, gdy Pronit dzielił się na spółki, były zapisy w sekretariacie: kto do spółki, kto na państwowym? („Wtedy koleżanki zaczęły donosić i trzeba było zamknąć się w sobie"). Krystynie państwowe wydało się pewniejsze. Dziś co miesiąc bierze na rękę ponad trzy stare miliony. Dorabia liczeniem torebek foliowych. Na czas grypy wzięła urlop. - Chorobowe to 80 procent wypłaty. Nie stać mnie. Krystyna ma wyrzuty sumienia, że nie adorowała Najświętszej Panienki całą noc - jak inni. Tłumaczy: - Palto wiatrem podszyte, mąż po operacji, buty dzieciaków na cienkiej podeszwie, zaczęły pociągać nosem. Jak ktoś ma grubsze podeszwy, to obszedł trzy parafie. Szczęście czy cud? Wiesława Chajdysa, dyrektora ds. handlowych w Pronicie, denerwuje sytuacja z figurką, cudem i jego zakładem. Był na mszy owej nie- dzieli, kiedy ksiądz podkreślił związek między odwiedzinami figurki a umorzeniem długów. Nie ugięły się pod nim nogi ani nie widział ocieranych przez parafian łez, o których tyle mówią Pionki. (- Kościół płakał - zapewnia ksiądz proboszcz). Dyrektor Chajdys w zielonej marynarce i o ton jaśniejszej koszuli nie skomentuje komunikatu proboszcza. — Z kazaniem się nie polemizuje. Woli mówić o tym, co da się zmierzyć, zważyć, dotknąć, zobaczyć. Dawniej Pronit produkował płyty muzyczne i podeszwy do butów. Na skóropodobnych podeszwach dotarł do kapitalizmu. - Wtedy coś w Pronicie pękło - tłumaczy. Kilka lat temu fabryka wdrożyła program naprawczy. Z niektórych wydziałów tworzy się spółki. - Uczymy ludzi odpowiedzialności za zakład - mówi dyrektor. -Mniejsze jest bliższe człowiekowi. Kiedyś Pronit miał własny stadion sportowy, basen, mieszkania. - Oddaliśmy to. Miasto przejęło też wolne hale i szkoły - wylicza Wiesław Chajdys. Dyrektor uważa, że od patrzenia w niebo sytuacja się nie naprawiła. - W kwietniu ubiegłego roku wszczęliśmy bankowe postępowanie ugodowe zmierzające do oddłużenia zakładu. Ta kilkumiesięczna harówka teraz dała owoce. W jej wyniku ponad połowa wierzycieli obiecała darować Pronito-wi długi. Dyrektor nie chce wymienić dobroczyńców. - Bo zaraz inni żądaliby od nich umorzenia. Sekretarka dyrektora, pani Ela, mówi, że Pronit spotkało szczęście, a nie cud: - Cud to coś takiego, że niewidomy człowiek nagle odzyskuje wzrok. Albo ktoś zmartwychwstanie. A u nas, w Pronicie, ani ślepego, ani martwego na skraju zmartwychwstania. Dyrektor Chajdys uważa, że jeśli ktoś umorzenie nazywa cudem, to jego sprawa. Ale dodaje: - Przy produkcji prochu Opatrzność jest potrzebna. To tak samo jak górnik, który idzie pod ziemię i zawsze ma nadzieję, że Opatrzność pozwoli mu wyjść na powierzchnię. 11 („Gazeta Wyborcza" z 11 kwietnia 1996) WINDĄ NA ŚMIERĆ D o gminy Ojrzeń pod Ciechanowem, z której pochodzili Sławek, Piotrek, Grzesiek i Włodek, żałoba dotarła jeszcze przed nocą. Murarz z Ojrzenia, Wojciech Z., właściciel firmy remontowo-bu-dowlanej - jak mówią we wsi - w nowej Polsce wprowadził do wsi kapitalistycznego ducha. Ten duch charakteryzował się tym, że Wojciech Z. założył prywatną firmę i ściągał krajan na podwarszawskie budowy. Znajdował ich bez trudu. Licząca 4500 mieszkańców gmina biedna jest jak mysz kościelna, choć w samym Ojrzeniu nie ma kościoła ani szkoły. Nie ma też większego zakładu. Jest Spółdzielnia Kółek Rolniczych - „w rozsypce". Nie splajtowała tylko dlatego, że wysyła na duże budowy stolicy ok. 40 osób. I jest też Gminna Spółdzielnia. - Trzyma się, bo nie ma konkurencji - ocenia wójt, inżynier Wojciech Rykowski. Z braku pieniędzy wójt zlikwidował brygadę remontowo-budowla-ną przy urzędzie. Liczba bezrobotnych w gminie Ojrzeń przekroczyła 400 osób. Niedawno padły ciechanowskie zakłady, zatrudniające okolicznych rolników: ZREMB, STOLBUD. Redukcję przeprowadziła też mleczarnia. Chłopi zostali na łasce lichej ziemi albo zasiłku. U wójta w biurku leży lista 120 osób, którym zasiłek przestał przysługiwać. Spędza mu to sen z powiek. Z listy: 44 osoby skończyły edukację na podstawówce, 46 na zawodówkach. Wiadomo - są na garnuszku gminy. Wójt głowi się: jak dzielić? Z tej biedy ludzie zaczęli na siebie donosić. Piszą anonimy: że ktoś, komu gmina przyznała zapomogę, jeździ fiatem albo: ta biedaczka ma w banku konto. Lub: ten chory przepija Windą na śmierć 24 Irena Morawska zapomogę. I tak dalej. Bezrobotni spod Ciechanowa chwytają się byle fuchy. Najprościej znaleźć ją na czarno. D omostwo pod lasem we wsi Rzeszotko opatrzono tabliczką z napisem sołtys. Gdzie jest sołtys Sławomir Denara? Przechodzień, starszy mężczyzna, odpowiada przez łzy: - Sołtys spadł na śmierć. Matka sołtysa klęczy przy stole i łka. Nagle podrywa się, stoi niemo, po czyni zaczyna krążyć po gospodarstwie. - Wokół ślady mojego dzieciaka. O, kultywator sam wyszykował, piłę tarczową też. Wszędzie jest on, gdzie się człowiek nie obróci: w komórce, stodole, na polu. I ten dom stawiał, a miał wtedy ledwie piętnaście lat. Sołtys (i radny) Delura skończył niedawno 36 lat. Jego żona, 28--letnia Bogda, malarz pokojowy bez pracy, została z dwójką dzieci u teściów. Za tydzień Bogda i Sławek planowali uroczyste dziesięciolecie małżeństwa. Już ubili świniaka. Poszedł na stypę. Żeby ubrać się na czarno, Bogda wycofała z komitetu budowy linii telefonicznej pięć milionów. Zarobiła je rozgrzewając lepik na szkolny dach w sąsiedniej wsi. Bogda ma oczy zapłakane, podkrążone i nieobecne. - Sprzeciwiałam się temu, żeby Sławek pracował u Z. Nie dość, że na czarno, to Z. zalegał im z wypłatą i upychał w byle kącie. Jak kapitalista jaki. Czasem chłopaki siedziały w barakowozie albo w pralni bez grosza i bez jedzenia. Ale mój się zaparł. Chciał mieć choć jedną własną krowę. K ilka lat temu Delurowie kupili dziewięć hektarów. Ziemia rodzi zboże i dużo ziemniaków. Ale nikt nie chce tego kupić. Więc Sławek Delura łapał się tych podwarszawskich rusztowań. Zanim runął z dziewiątego piętra, ułożył dach poczty w Ożarowie. Kilku robotników z okolicy porzuciło budowy u Z., bo nie płacił. Ale „ten kapitalista" krążył granatowym volkswagenem na niemieckich numerach po wsiach i zawsze znajdował chętnych. - Bo wiedział, że ciemnota wiejska się nie postawi i weźmie od niego każdy ochłap - płacze Krystyna Bartold, matka 18-letniego Grzegorza z Bądkowa, któremu śmierć przerwała marzenia o sprawnym tarpanie. - Wiedział, że te dzieciaczyny połaszczą się na byle grosz. Po upadku windy prokuratura zatrzymała dwie osoby odpowiedzialne za remont budynku w Pruszkowie. Jedną z nich jest murarz z Ojrzenia, Wojciech Z. - Prywatny podwykonawca naruszył wszystkie zasady eksploatacji windy budowlanej - powiedział po wypadku szef prokuratury w Pruszkowie Witold Brogowski. Ojrzeń nie żałuje, że lokalny kapitalista trafił za kraty. Wielu nie kryje radości. Komentują: - Żaluzje w oknach nowej chałupy to se po-wstawiał, ale na ubezpieczenie chłopaków i remont windy nie dał. W dniu pogrzebu czterech z windy, i dzień po, drzwi domu Wojciecha Z. zamknięte na głucho. Żona wyjechała do Pruszkowa odebrać z policji broń gazową męża. Żaluzje w oknach nie wpuszczają nawet dnia do domu. K iedy Grześ Bartold leżał martwy pod blokiem w Pruszkowie, jego starszy brat, Beniek, malował sąsiedni budynek. W nocy opowiedział matce o windzie, co powiozła Grzesia do nieba. Matka zaniosła się od płaczu. Dopiero pogotowie uspokoiło ją zastrzykiem. Wiszące od lat na ścianie, między Matką Boską a Jezusem, zdjęcie kilkuletniego Grzesia w parę chwil nabrało szczególnej wymowy. Oprócz fotografii z dowodu - to jedyne zdjęcie najmłodszego z szóstki rodzeństwa -jest jeszcze jedno: zmasakrowane ciało, w gazecie. Rodzina z Poznania uwieczniła Grzesia w trumnie na kasecie wideo. I Bartoldów bezrobocie nie oszczędziło: Piotr, po podstawówce, układał w stolicy krawężniki. Nie wytrzymał: 600 tyś. starych złotych tygodniowo, po szesnaście godzin na dobę. Kilku Rosjan i trochę wiejskich chłopaków. Spali w ubraniach, żeby zaoszczędzić czas na sen. Tylko Pawła ominęło. Szczęśliwie służy w wojsku. - Przynajmniej ma co zjeść - mówi matka. W czerwcu Grześ został tokarzem. W sierpniu już stawiał komuś dom. Skończył i ruszył za pracą do Ciechanowa. Ale w Ciechanowie się w czoło pukali: ledwie skończył szkołę, już chciałby robotę. - Za partii była praca, a teraz jest kuroniówka - pani Krystyna, drobna kobieta o pięknych rysach, poprawia granatową czapkę, która ujmuje jej urody, znów płacze. Więc Grzesiek zarejestrował się na zasiłek. I potem Beniek, który, choć ma maturę (elektromonter), od roku skacze u Z. po rusztowa- Windą na śmierć 26 Irena Morawska niach, wciągnął tam brata. Po dwóch tygodniach Grześ spadł z tych 35 metrów. Gabrysia, ich jedyna siostra, oblała do ogólniaka z matematyki. Skończyła zawodówkę ogrodniczą, bo była pod nosem. Pół roku w Ciechanowie pielęgnowała państwowe pomidory i ogórki. Firma splajtowała. Już rok, jak Gabrysia szuka pracy i siedzi na zasiłku. Zapisała się na kurs krawiecki za 1,5 miliona. W domu jest maszyna, będzie szyła. Ale kurs nie może się odbyć, bo brakuje chętnych do kompletu. W najlepszym położeniu jest ojciec: uniknął redukcji i od 30 lat jest stolarzem w jednej firmie. Co miesiąc przynosi niecałe dwa stare miliony. Do tego pani Krystyna sprząta za milion w miejscowej szkole. Czasem dorobi u sąsiadów na zbieraniu „do czego poproszą", bo własnej ziemi Bartoldowie mają tyle co w doniczkach. Z iemi nie ma też Janina Klonowska (matka Włodka, trzeciego, który spadł z windą). Mieszka w dworze po byłym szlachcicu, nad stawami, przy kościele w Kraszewie. Teść, który był stajennym u szlachcica Szujskie-go, kupił pół domu dawno temu. Z dworu została nazwa, puste przestrzenie i salon, który Klonowscy przedzielili dyktą na pokój i kuchnię. Janinę Klonowska krępuje mówienie o dworze. Salowa w dworze - f dobre sobie. Właśnie pochowała młodszego syna i woli mówić o nim. - Dobry był dzieciak, i pożary w straży gasił - wyciąga z szuflady pod chlebakiem w kuchni zdjęcie Włodka. Postawny, ciemny blondyn o szarych oczach. Dziewiętnaście lat. - Garnął się do roboty. Wstydził się siedzieć mi na głowie. Pani Janina przyobleka żałobę na żałobę. W lipcu pochowała męża. Zjadł go rak płuc. Włodek nie dał rady skończyć warszawskiej budowlanki. Najął się u Wojciecha Z. Tynkował, budował, malował. Zniechęciła go robota „na czarno". Pojechał na Śląsk do brata, Tomka, który w 1983 r. został górnikiem z werbunku. Po roku, po kolejnym wypadku w kopalni, Tomek powiedział: - Jedź do domu. Mamusia ma nas dwóch. Co będzie, jak obaj tu zginiemy? Niech przynajmniej jeden z nią zostanie. Włodek posłuchał brata. Przyjechał, krążył za pracą, ale nic nie znalazł. Murarz Z. znał jego pracowitość. Nie musiał długo kusić chłopaka. Włodek zwrócił się do zaniepokojonej matki: - Ja trochę zarobię, mamusia trochę zarobi i jakoś sobie poradzimy. A kiedyś i dla nas dom wybuduję. Siostrze Włodka i jej mężowi z sąsiedniej wioski nie przysługuje już zasiłek. Dla nich i ich dzieci w sobotę kupił kiełbasę. Pobył trochę, pobawił się z siostrzeńcami. Potem wyjechał, a później spadła ta winda. Ze Śląska przyjechał brat, Tomek: - Pojechałem po ciuchy Włodka do Pruszkowa i dopiero zobaczyłem, w jakich oni warunkach tam żyli. Mieszkali w pralni, spali na styropianie. Bez ubikacji i kuchni. Za to z wielką grzała pod bieliźniany kocioł. Pani Janina obiera ziemniaki i płacze: - Czy ktoś może sobie wyobrazić, żeby 19-letni chłopak, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, dziewięćdziesiąt kilo wagi, który ledwie w trumnę na dwa dwadzieścia wszedł, żywił się smażonym chlebem? Pod Warszawę jeźd/ili razem, wysłużonym samochodem Sławka. Czasem w drodze na fuchę wyskakiwali w Jabłonnie. Rwali z przydrożnych pól kapustę, marchew i cebulę. Mieli do chleba i kartofli. D anuta Wojciechowska, matka Piotra, czwartego z windy, w liliowym sweterku chodzi z kąta w kąt po domu. Nie ma nic czarnego, a pogrzeb pochłonął wszystkie oszczędności z książeczki Piotra. - Składał na wesele, poszło na pogrzeb - płacze pani Danuta. - Ale do grobu go ubrałam, tak jak chciał być na weselu, nawet muszkę mu założyłam. Potem rodzina wyniosła trumnę bez wieka przed dom, potrzymała, a matka powiedziała: - Popatrz sobie jeszcze, synku. U Wojciechowskich zdjęcia Piotra są pod ręką. Uśmiechnięty, ładny chłopak w mundurze. - Dobrze, że był w wojsku, przynajmniej zdjęcia zostały. Piotrek, tak jak czwórka jego starszego rodzeństwa, nie miał głowy do nauki. Wojsko zrobiło z niego kucharza. I chciał nim po wyjściu zostać, ale nikt nie potrzebował kucharza z Bronisłowic, więc przesiedział półtora roku na zasiłku. Jak inni synowie Danuty. Córka i zięć też. Danuta nasłuchuje szmeru za oknem, wpatruje się w szybę. Czeka, aż Piotr nadejdzie, a właściwie nadbiegnie, bo on zawsze tak się śpieszył, żeby jej pomóc. Ktoś się w sieni wyłania. Skulony mężczyzna zzu-wa buty, boso stąpa po betonie, wchodzi do domu i płacze. To mąż. Ociera łzy jak dziecko. Półtora roku temu zwolniono go po 28 latach pracy z Kablobetonu w Ciechanowie. Właśnie zszedł z pola. Irena Morawska Windą na śmierć 29 - Człowiek patrzy w ziemię, urośnie czy nie? A jak już urośnie, to nikt nie chce tych worków z kartoflami. Co robić? - Wojciechowscy bezradnie kręcą się w kółko. Syna zabiło, pracy nie ma, pieniędzy brakuje. Przed swą ostatnią podróżą do Pruszkowa Piotr wyjął z szafy pół miliona. Po śmierci syna Danuta przeszukała wszystkie jego kieszenie, przetrząsnęła szafę -grosza nie znalazła. A tak liczyła, bo Piotr, co dał na dom, to dał, ale był wyjątkowo oszczędny. Zwróciłaby gminie za trumnę. Urząd Gminy w Ojrzeniu wykazał gest wobec zabitych i ich rodzin. Wynajął karawany pogrzebowe i na własny koszt sprowadził ciała do domów. Podróżowali w parach: Sławek z Piotrem - oni zawsze byli razem, i Włodek z Grzesiem - przyjaciele. Przyjechali w poniedziałek wieczorem. W domach już były przygotowane miejsca na trumny w reprezentacyjnych pokojach. W e wtorek 12 października, w piękny słoneczny dzień, od wczesnego rana aż do pogrzebu schodzili się ludzie, kładli kwiaty, dużo sztucznych kwiatów, składali kondolencje i oglądali. Potem przed kościołem ustalali, którego z nich upadek najbardziej zniekształcił. Chy-1 ba Włodka. I płakali. Tylu z nich buduje stolicę na czarno: Jarzębowiak, Szymaniak, Ku-linoga, Wiśniewiak. A Wojtek Chumięcki wsiadł na tę windę, tylko mu się pić zachciało, i zszedł. Przykościelny tłum szukał winnego śmierci chłopców: bezrobocie, kapitalizm czy może Pan Bóg? Większość obarczała tym „kapitalistę, co na reperację windy żałował". Ktoś szepnął, że takie pewnie było ich przeznaczenie. Tylko dlaczego Bóg wybrał takich dobrych chło-; paków? - Widać TAM dobrych też potrzeba - tłumaczyły kobiety. Na pogrzeb Sławka i Piotra platformę gminnego jelcza pokryto dy-; wanem z gabinetu wójta, usłano go świerkowymi gałęziami, na nich • położono dębowe trumny. Z kościoła koledzy ponieśli je na cmentarz. Kondukt miał kilometr, a może więcej. Pogrzeb Grzesia odbył się w innej parafii. - Ludzie się w podwórku nie mieścili - mówi Gabrysia. Trumnę Włodka strażacy z OSP w Kraszewie przenieśli na barkach^ z dworu do kościoła. - Żadnego roku nie mieliśmy takiego bilansu - skomentował naczelnik straży Jan Dołęgowski. - Od Wielkanocy chowamy piątego strażaka. Po raz ostatni przeciągle zawyły syreny i Włodka, któremu trzeba było drugą trumnę zbijać, bo się nie mieścił w tej dwa i pięć centymetrów, przysypała ziemia. W ójt siedzi w gabinecie urzędu, przybity pogrzebami i zatroskany kiepską kondycją gminy. - Warszawa nie jest żadnym dla nich rarytasem - mówi. - To konieczność. Tu nie mają szans na pracę. Czy wójt ma coś do zaproponowania bezrobotnym z gminy Oj-rzeń? - Niewiele - odpowiada. - Musimy poprowadzić drogi, wodociągi i telefony. Bez tego biznes wciąż nas będzie omijał. Oprócz sprowadzenia swych martwych obywateli do domu gmina dała ich rodzinom zapomogi na trumny. - Tylko Sławek Delura otrzymał trumnę w prezencie - wyjaśnia wójt. - Jako radnemu coś mu się od gminy należy. U („Gazeta Wyborcza" z 19 października 1993) Epilog Winą za spowodowanie śmierci Sławka, Piotra, Grzegorza i Włodka pruszkowska prokuratura obarczyła dwóch właścicieli firm budowlanych: Sławomira Cz. i Wojciecha Z. Akt oskarżenia zarzuca im jeszcze m.in. nieprzestrzeganie na budowie podstawowych przepisów bhp oraz zatrudnienie pracowników bez umowy. Sprawa w sądzie toczy się do dzisiaj, a Sławomir Cz. i Wojciech Z. odpowiadają w procesie z wolnej stopy. Sędzia prowadzący tę sprawę awansował do Sądu Wojewódzkiego w Warszawie. A Wojciech Z. pod nazwiskiem żony nadal prowadzi swą firmę. MOTYL NA MANHATTANIE W pokoiku trzy metry na trzy Leokadia K. składa ręce do słomkowej Matki Boskiej ze ściany i pyta: - Kto mnie poinformuje: Jak mam teraz żyć? Spalił mi się syn. Osiemdziesięcioletnia Leokadia nie wierzy, że Zbigniew K., jej syn, 9 marca 1995 roku na Manhattanie nie przymuszony polał się benzyną i podpalił. I nie dowierza w to kolega Zbyszka, leśniczy Stanisław Mikołaj -czyk, który pracował z nim w nadleśnictwie Szczebra na obrzeżach Augustowa: - Był ambitny i dumny. Nigdy bym nie powiedział, że publicznie zszarga swoją godność. Sąsiedzi z ulicy mówią o Zbyszku: układny, grzeczny, kulturalny. Wanda S., sąsiadka z domu naprzeciwko, znała go od dziecka. Patrzy w święty obraz: - Zgrzeszyłabym, gdybym co złego o tym chłopcu powiedziała. P o Augustowie krąży powiedzonko: na pokładzie samolotu lecącego do USA stewardesa pyta: „Czy Mońki i Augustów są w komplecie? No to startujemy". Co roku samoloty wożą augustowiaków za Ocean. Na wizy turystyczne, do pracy, głównie na czarno. Wracają lub nie, żywi albo w metalowych trumnach. Żyją gdzieś między dwoma światami, do żadnego nie przynależą. Tam jeszcze nie obywatele, tu często nikt ich już nie chce. Moda na amerykańskie wyjazdy przyszła do Augustowa z końcem lat sześćdziesiątych. Kierunek: Chicago lub Nowy Jork. Zbigniew K. podpalił się na Manhattanie dwa tygodnie po swoich 46. urodzinach. Mniej więcej tydzień po tym, jak Witold S. (49 lat) ze Motyl na Manhattanie 3'$ Irena Morawska wsi Nowinki pod Augustowem powiesił się, bo żona zza Oceanu zażądała rozwodu; dwa lata po tym, jak Zofia K. sprowadziła stamtąd w trumnie 30-letniego męża, bo dostał wylewu; i w tym samym dniu, kiedy Władysława B. z Augustowa za amerykańską rentę męża kupiła sobie garsonkę w „kolorze grin". W ładysława B., 47-letnia kobieta energiczna i potężna, kilka lat spędziła za Oceanem. - Ameryka to obca planeta. Szary Polak jest tam głuchy, niemy i ślepy. Kilka lat temu wezwano ją do Ameryki po męża, którego ktoś dotkliwie pobił. Pobicie uszkodziło mu mózg. Padło na mowę i „parę jeszcze rzeczy", których na oko nie widać. - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - ocenia Władka patrząc na Kazika. - Przywiozłam tego garbecia, ale renta, 350 dolarów, spływa co miesiąc. Pięćdziesięcioletni Kazimierz w amerykańskim dresie pali polskiego papierosa z uśmiechem kilkulatka: - W Czykago byłem siedem lat: pięć lat zdrowy i półtora w szpitalu. Pobili mnie albo samochód przejechał, nie pamiętam. - Jak ktoś daje w szyję, to nie pamięta - odpala Władka. Kazik: - Tam trzeba pić. Tyle pamięta. I pamięta jeszcze „taką wolność". Niespodziewaną: żadnych nakazów, zakazów. Wolność motyla: to tu, to tam, jakoś się ułoży. Kiedy więc Władka pojechała po swego (jak określa męża i innych sfatygowanych Ameryką) garbecia (z angielskiego: garbage - odpadek), przygarnęła ją amerykańska opieka społeczna. - Miałam jak u Pana Boga za piecem - wspomina. - Dostawałam po sto dolarów zapomogi i wyżywienie. Czekając na to, aż mąż będzie zdolny do dalekiej podróży, zatrudniła się u greckiego krawca („fantastyczny był ten boss"). Nauczyła się szyć męskie spodnie. Zarabiała jak trzeba. Dokładała do wykończenia 180-metrowej willi, którą zaczęli stawiać jeszcze z ojcowizny. Kazik wkładał w willę dolary, póki Ameryka nie wyssała z niego poczucia obowiązku. S zyjąc spodnie u „fantastycznego" Greka, Władka analizowała, co zostało z jej przystojnego i robotnego Kazika. Obserwowała „nielegalnych": - Najgorzej lądują ci, co w Polsce zostawiają rodziny. Zabija ich presja, że muszą zarobić fortunę, bo: pożyczyli na bilet, trzeba kupić samochód (sąsiad już ma, a on jeszcze nie). Bo mąż albo żona namawia: wytrzymaj jeszcze trochę. I tak dalej. „Nielegalni" najczęściej zatrudniani są przy szkodliwych i niebezpiecznych pracach: przy azbeście, na dachach. Dobrze, jeśli złapią zajęcie legalne. Jak Zbyszek, co spłonął, czy Kazik przed wypadkiem. - Dolar go uszkodził - komentuje Władka. - Gdy facet siedzi dłużej niż trzy lata, Ameryka pada na mózg: dolary, dupy, wódka. O - wskazuje na męża, a on się uśmiecha - mój garbeć jest ofiarą. Władka namawiała syna (po wojsku), żeby zagrał w loterię wizową. - Dziękuję - odparł. - Moja Ameryka jest w domu, w postaci ojca. W Augustowie trudno znaleźć przyjaciół Zbyszka K. Technikum leśne kończył w Białowieży, pomieszkiwał i pracował też poza miastem. W końcu lat 80. wyjechał do Ameryki po raz pierwszy. Zostawił żonę i trójkę dzieci. Szybko wrócił. - Nie mógł sobie znaleźć miejsca -wspomina matka. - Z tej rozłąki coś między nimi się poluzowało. Po roku 90. wyjechał ponownie. W marcu 1992 r. Zbyszek spadł z rusztowania na amerykańskiej budowie. - Uszkodził sobie osiem kręgów i trzy żebra - wspomina matka. Dziewięć miesięcy leżał w szpitalu. W listopadzie stanął na nogi, przysłał matce zdjęcia i napisał. Popatrz, mamo, jaki jestem zdrowy. Starał się o odszkodowanie. Został bez pracy. Wpadł w depresję. Z ofia P. z podaugustowskiej wioski Rudki słyszała o spalonym Zbyszku na Manhattanie. To jej nie zdziwiło. Depresja. Sama przez nią omal nie straciła męża. Kiedy był w Nowym Jorku, nie umiała z nim rozmawiać. - Pytam go przez telefon, co dziś robił, a on, że pięć godzin patrzył w okno. Przywarło go do tego okna wycie klaksonów i pisk hamulców. Zdawało mu się, że znów kogoś przejedzie samochód. Jak ich sąsiadkę z Rudek, która pisała rodzinie, że Nowy Jork huczy jej w głowie. Bała się tam wychodzić z domu. Ledwie wyszła, przejechał ją samochód. Wróciła w trumnie. Mąż Zofii wrócił po roku. - Znerwicowany - ocenia żona. Rudki to opustoszałe gospodarstwa. Ich właściciele wyjechali za Ocean. Nie wiadomo, czy wrócą. Nie mają za co, ustawili się albo Przepadli bez wieści. 3 Bytopiekto... 34 Iwno Morawska Motyl na Manhattanie Ojciec wiejskiej nauczycielki Jolanty D., wzorowy rolnik, zmarł tam z niedożywienia i przepicia, a Ryszard B. zapił się po powrocie. J ózefowi Z. udało się wrócić z Ameryki w należytym zdrowiu. „Tylko" pęknięta czaszka i szef na czubku głowy. Czasem myśli, że gdyby ten metal, co spadł mu z dachu na głowę, był cięższy i czaszka więcej pękła, dostałby amerykańskie odszkodowanie. Ale jego pęknięcie się nie kwalifikowało. Józef Z. wrócił dwa tygodnie temu. Był dwa lata. Mówi, że tego, co zobaczył, nie widział w żadnym filmie. - Filmowa Ameryka, nawet ta brutalna, jest piękna - tak uważa. Życie w Stanach jest mniej wyszukane. - Polskie garbecie umierają. Zwłaszcza wiosną. Zimą śpią w kanałach, na klatkach schodowych. Wiosną się wyłaniają. K siądz Antoni Kochański, proboszcz parafii Zbigniewa K., dodaje: - Wracają w metalowych trumnach. Trumny w środku są wyściełane mięciutkim koronkowo-falbankowym materiałem. A ciała piękne, zabalsamowane, z rumieńcami nawet. Tak Amerykanie przygotowują do ostatniej drogi. Ksiądz Kochański często wpada do Ameryki. Ma tam ustawioną rodzinę i przyjaciół. Dostrzega problem emigracji zarobkowej i bolą go dwie rzeczy: - To już nie jest emigracja za chlebem, to emigracja za pieniądzem. A ja im mówię: materialia nie są dobrem najwyższym. Księdza boli to, że wielu Polaków tam się nie szanuje. Opowiada: - Kiedyś w polskiej restauracji w Czykago zaczepił nas polski żebrak. Zapytałem: chłopcze, a gdzie twoja godność? S we dwuletnie amerykańskie życie Józef Z. nosi w tylnej kieszeni wysłużonych spodni: plik zniszczonych wizytówek. - Życie tam to robota i wyrko - wyjaśnia bez emocji. - Pobudka o piątej, robota, powrót po ósmej wieczór. I to jak dobrze pójdzie: w Wigilię np. ze Staśkiem, profesorem z Białegostoku, zbierałem pieczarki do jedenastej w nocy. Wizytówki Józefa są brudne, wymęczone, popisane: ROOFING -Richard O...ski. I odręczny dopisek Józefa: com długo robili przy dachu. - Spróbuj powiedzieć, żeś zmęczony, to ci rzuci: won! REALTY ROOFING - Wiesiek, co miałem wypadek. - Zapłacił za moją czaszkę, czyli prześwietlenie, szew i lekarza - 350 dolarów. Bał • Ale nie był kulturalny. Wie, że przyjechałeś, żeby robić. Traktuje cię jak Murzyna, choć sam Polak. ACAZCAR CONSTRUCTION - co się waliła ściana. - Ledwie z życiem uszliśmy. Ściana runęła prosto na nas. Przywaliła tylko szpadle. Udało się w porę odskoczyć. J.M. CONSTRUCTION~ com układał watę szklaną. - Tydzień nie spałem. Tak mnie wszędzie kłuło. Na wizytówkach ledwie widoczne: zadzwonić za tydzień, zadzwonić po niedzieli, zadzwonić za dwa tygodnie. P rzychodzą znajomi, siadają i każą: opowiadaj. A Józef chętnie, choćby ku przestrodze, żeby nie było jak „z tym z Manhattanu". Widział wielu, którzy skończyli z pętlą na szyi, na ulicy albo w kanale. Żyć jak szczur albo jak motyl, żebrać o pracę choćby na czarno, mieszkać w „bizmencie" (ang.: basement - suterena) i tęsknić. - Pół biedy, gdy jest do kogo. Niektórzy płaczą, bo rodziny się rozpadły, bo wygrali wizy, ale za wysoki numer. - Wzywają ich do imigrejszyn i grożą deportacją. A oni grożą samobójstwem. Kolega Józefa złapał szczęście: wylosował wizę w amerykańskiej loterii. Sprzedał w Polsce mieszkanie, samochód i wyjechał. - Dziś wyje - opowiada Józef. - Pieniądze wyszły, praca też, mieszkania nie ma czym płacić. Został bizment, żona i dzieci na głowie. Dziesięcioletni syn Józefa chrupie smażony chleb. Matka tłumaczy: - Kolacja. Naszło go na ten chleb. Ojciec, Józef Z., pedantycznie składa wizytówki: - Pieniądze z Czykago wysłałem do banku. Coś wolno idą, przyjechałem przed nimi. • Ż ona potraktowała mnie jak zdeptane kapcie - mówi rozgoryczony Benedykt K., technik elektryk, 44-letni ojciec dwójki dorastających dzieci. Żona Benedykta wyjechała do Ameryki pięć lat temu. - Przez cztery lata miałem od niej paczkę, pieniądz i list. Aż wybrał się z kolegami na ryby. Popili i jeden zdobył się na odwagę. Wyznał Benedyktowi, że w Nowym Jorku sypiał z jego żoną. Benedykt zadzwonił do niej: - Jak masz z kimś spać, to przynajmniej nie z chlapaczem. 36 Irena Morawska Motyl na Manhattanie 37 Żeby ratować 15-letnie małżeństwo, zagrał w loterii wizowej i mu się poszczęściło. Tyle że numer był za wysoki i odpadł. Żona zaproponowała: - Nie dostałeś wizy, to daj rozwód. Odpowiedział: - Kupię na bazarze, u Ruskich, najostrzejszy nóż i cię zabiję. - Pojadę tam, na ten Manhattan, i jązadźgam. • Ż ona Zbigniewa K. pojechała do ambasady amerykańskiej po wizę. W domu zostało dwóch synów i córka. Córka, 22 lata, bez pracy. Nie chce rozmawiać o spalonym ojcu. - Nic dziwnego - mówią sąsiedzi. - Nawet nie przychodziła do telefonu, gdy dzwonił. W małej izdebce domku przy cmentarzu w Augustowie płacze matka Zbigniewa - Leokadia K. W torebce przechowuje jedną kartkę z listu od syna, 27. strona. - Pisał, że mu źle, że dłużej nie zniesie, chciałby wrócić. Ale - żali się Leokadia - adwokat radził, żeby jeszcze potrwał w tej Ameryce, to pewnie coś się wyjaśni. Wyjaśnić się miało, czy dostanie odszkodowanie za utratę zdrowia po wypadku. Po śmierci okazało się: wkrótce miał otrzymać kilka milionów dolarów. Leokadia ociera łzy: - Po co komu te dolary? Ja chcę syna. Wielu augustowian zadziwia nie tyle tragiczna śmierć ich ziomka, ile miliony dolarów. - Mógłby sobie za to kawał Polski kupić - mówią. Znajoma żony Zbigniewa K. inaczej to widzi: - Za takie pieniądze można poświęcić męża. Nie żyli najlepiej. Jesienią ojciec Zbigniewa K. zadzwonił do Ameryki: - Powiedział synowi, że żona się prowadza. I umarł - płacze Leokadia. Zaklina się na Boga: - Synowa mu napisała, że podzielą się dzieciakami: ona weźmie córkę, a on niech zabiera chłopaków. Na 27. stronie listu, którą matka pielęgnuje w pustej torebce, Zbigniew K. pisze: Niech moje kochane dzieci uświadomią sobie, że żyję przede wszystkim dla nich. - Czego się spodziewał? - retorycznie pyta 80-letnia Leokadia K. męczona chorobą Parkinsona. - Sam już nie wiedział. Przecież to dziecko się zgubiło. Ni domu tam, ni tutaj. Wołał w tej Ameryce: Pomóżcie! Ale kto usłyszy zbłąkanego? Zanim Zbigniew K. w siedzibie Międzynarodowej Federacji Czerwonego Krzyża na Manhattanie oblał się benzyną i podpalił, krzyczał, by go nie deportowano, bo prześladuje go polska policja. Komendant policji w Augustowie, nadkomisarz Władysław Ka-wałko siedzi strapiony (właśnie w sprawie Zbigniewa K. dzwoni Interpol). Poleca sprawdzić, czy Zbigniew K. nie jest notowany. Personel nie znalazł śladu. - Czysty - uroczyście oznajmia komendant. O statnio Zbigniew był bez pracy i pieniędzy. Wegetował w amerykańskim przytułku dla bezdomnych. Cztery dni po samobójstwie odżył w nadleśnictwie Szczebra, w którym przez 12 lat opiekował się lasami. Leśnicy z żalem wspominają ambitnego kolegę. I z dużą tęsknotą mówią o milionach dolarów, które czekają na umarłego Zbyszka. Kadrowa Leokadia Szczudło wyciągnęła pożółkłe akta leśniczego Zbigniewa K. Zbiegli się wszyscy, tłum leśników, bo akurat w nadleśnictwie trwała narada. A w aktach kilka kartek, trochę nagan. Ot, „obywatel odmówił" jakiegoś tam wyjaśnienia. I nagana za to, że 29-31 lipca 1982 r. nie była prowadzona obserwacja motyli brudnicy mniszki. Brudnica mniszka to motyl, którego gąsienice niszczą drzewa iglaste. - Cała Ameryka jest usiana brudnicą mniszką - mówi leśnik, któremu Nowy Jork zabrał żonę. - Jak ktoś nie umie jej okiełznać, to po nim. II („Gazeta Wyborcza" z 20 marca 1995) WIĘŹNIOWIE REZYDENCJI L udzie marzą o willach, limuzynach i zagranicznych podróżach. A ja o tym, by móc powiedzieć bliskim: „Wpadnijcie do nas" - mówi Halina Biernacka, która z mężem i dwoma synami mieszka na terenie rezydencji Prezydenta RP w Otwocku Wielkim. Na ostatnie widzenie pozwolono nam cztery miesiące temu - Hali na, lat 38, dotyka rozognionych policzków. - Urządziłam mężowi imieniny. Kilku osobom udało się wejść, pozostałych komendant Ro zum nie wpuścił. ; Koniec z odwiedzinami Halina i Zbigniew Biernaccy są chyba jedynymi obywatelami Rzeczypospolitej, którym listę gości zatwierdza oficer BOR-u i pracownik Kancelarii Prezydenta RP Adam Rozum. Od pięciu miesięcy komendant Rozum nie wpuszcza nikogo do Biernackich. Ostatecznie rozgniewała go wizyta matki Haliny. W marcu przejechała kawał Polski, by zobaczyć się z córką i wnukami, a komendant Rozum zakazał jej wejścia do domu. Ludzie we wsi do dziś wspominają, jak obie z córką błagały komendanta przez telefon na wartowni o przepustkę, choćby na kubek herbaty. Kierownik zapytał: „Pani matka jest przejazdem czy przyjechała specjalnie?". Halina odpowiedziała: „Pan przekracza swe kompetencje". Rozum się uniósł: „No to od dziś nie mam kompetencji w wydawaniu zezwoleń na wizyty pani gości. Koniec z odwiedzinami!". Michał, 12-letni syn Biernackich, uważa, że komendant w każdym widzi terrorystę. - Pewnie myślał, że babcia to przebrany facet z bombą. Więźniowie rezydencji 40 Irena Morawska - Nie jesteśmy przestępcami - zaklina się Halina. - Gdybyśmy byli, pewnie bym zrozumiała takie traktowanie. Chociaż i bandyci mają swoje prawa. Czy państwo sobie życzą? Halina i Zbigniew pochodzą z podzamojskiej wioski. Ona pielęgniarka, on ogrodnik. W 1984 roku pojawiła się możliwość pracy w sadzie rezydencji ówczesnego Urzędu Rady Ministrów. - Nie mieliśmy mieszkania - wspomina Zbigniew. - To była wyjątkowa okazja. Teren rezydencji ich oczarował: 93 ha - las, woda, sad. Na wysepce jeziora Rokola - pałac. Wiodą do niego dwa mosty strzeżone przez Nadwiślańską Jednostkę Wojskową MSW. Rezydencję otacza wysoki parkan. Biernackich ulokowano w budynku gospodarczym, w najdalszym punkcie od pałacu, tuż za jedną z bram, nieopodal wartowni. Z pracodawcą (URM) spisali umowę najmu mieszkania, z adnotacją, że w razie rozwiązania umowy o pracę Biernaccy pozostaną tam do chwili zapewnienia im lokalu zamiennego. Zbigniew opiekował się sadem, Halina dostała pracę w otwockim szpitalu MSW. Do ośrodka przyjeżdżały osobistości. Eskortowane przez wojsko i milicję. Biernaccy szybko zrozumieli, że gdy na przykład był szczyt RWPG, lepiej nie zapraszać gości. Kiedy rezydencja nikogo nie gościła, a ktoś do nich przyszedł, wartownik dzwonił i pytał: „Czy państwo sobie życzą przyjąć?". Przez osiem lat u boku rezydencji prowadzili normalne życie. Gość jak loteria Po zmianie PRL w RP rezydencję URM przejęła Kancelaria Prezydenta. Dla Biernackich nic się nie zmieniło. Zbigniew dbał o sad jak dawniej, a brama dla ich gości była otwarta. Aż do stycznia 1992 r., kiedy w rezydencji zapanował Adam Rozum nominowany przez dwie instancje: Kancelarię Prezydenta - na kierownika rezydencji, i Biuro Ochrony Rządu - na komendanta ochrony obiektu. Komendant Rozum rozpoczął urzędowanie od rozstrzelania trzech bezpańskich psów. Synowie Biernackich: Michał i Szymek, wpadli w rozpacz. Relację z tego zdarzenia Halina nagrała na kasetę i zawiozła do schroniska dla zwierząt. Ale nikt nie zareagował. Kancelaria Prezydenta wręczyła Biernackiemu rozwiązanie umowy o pracę „za porozumieniem stron". - Porozumienia nie było, ale co miałem do gadania? - wspomina Zbigniew. Sad po Biernackim przejęła Hanna Rozum, żona komendanta. Od Kancelarii Prezydenta otrzymała posadę starszego intendenta. Komendanta Rozuma zaczęły drażnić odwiedziny u Biernackich. Pozbawił ich telefonu. Żołnierzom z wartowni nakazał nikogo nie wpuszczać do lokatorów budynku gospodarczego bez jego osobistej zgody. Każdego należy spisać z nazwiska i numeru dowodu osobistego - polecił. Przez dwa lata było tak: gdy Biernaccy lub ich synowie spodziewali się gości, pisali do Adama Rozuma: proszę o wpuszczenie do naszego domu tylu i tylu osób, w godzinach tych i tych. - Nigdy nie wiedziałam, czy nie powie tak, jak kiedyś do żołnierza: „niech spierniczają, żadnych odwiedzin nie będzie" - mówi Halina. -Każdy gość to loteria. Gdy pytałam, dlaczego tak postępuje, odpowiadał: „Bo ja mogę pozwolić, ale nie muszę". Albo: „Pani goście mnie nie interesują". Lek na upokorzenie Po '92 Biernaccy dzielili życie na „przed kartką" i „po kartce". „Przed kartką", czyli tuż przed czyjąś wizytą, Biernackich ogarniała złość, nie odzywali się do siebie, spychali jedno na drugie napisanie „prośby". - Jestem pielęgniarką - mówi Halina. - Przynoszę ludziom ulgę w cierpieniu. Podaję środki uśmierzające ból, pocieszam. Ale wobec własnego bólu jestem bezsilna. Czy ktoś wymyśli lek na upokorzenie? W 1992 r., gdy komendant Rozum nakazał rewizję gości i lokatorów budynku gospodarczego, Biernaccy nie wytrzymali. Poskarżyli się rzecznikowi praw obywatelskich, że pan Rozum depcze prawa człowieka. I że czują się więźniami rezydencji. - Zyskaliśmy tyle, że listę Irena Morawska Więźniowie rezydencji 43 gości musieliśmy dać komendantowi dobę przed planowanymi odwie-1 dzinami. Rozum reagował bez zmian: „Mogę, ale nie muszę". Nawet gdy byli chorzy. Zwłaszcza Zbigniew, którego dotknęła ciężka, przewlekła choroba. - Poniżałam się. Prosiłam: „Choćby na ; muszce pistoletu, ale niech pan wpuści" - wspomina Halina. Życie „po kartce" zależało od nastroju komendanta. Jeśli gości nie wpuścił, napięcie w domu rosło. - Wstydzimy się jedno przed drugim, że ktoś tak nami pomiata -mówi Halina, a jej mąż dodaje: - Co ze mnie za ojciec i mąż, że na to pozwalam? Gdy zdarzyło się, że Rozum wpuścił gości, Biernaccy cieszyli się, jakby wygrali miliard w totka. - Ale tylko moment - podkreśla Halina. - Dopóki ktoś nie stanął pod bramą. Przyjaciółka Haliny, bibliotekarka z Otwocka, Ewa Musiał, mówi, że kto nie skamlał pod bramą, nie wyobraża sobie upokorzenia, na jakie skazuje Biernackich i ich gości wymysł Rozuma. Nie zliczy, ile razy odeszła z kwitkiem. - Kiedyś byłam zapisana z synem. Przyszłam sama, więc pan Rozum odegnał mnie jak psa, bo na liście były dwie osoby, a chciała wejść jedna. Innej koleżance zakazał wstępu, bo zapisana na „po południu" przyszła dwadzieścia po czwartej. Zdaniem komendanta to już był wieczór. O rodzinnym dramacie Halina powiadomiła listownie Kancelarię Prezydenta. - Ale nikt nie odpowiedział - skarży się. Za dopuszczenie do czteroletniego maltretowania psychicznego jej i jej rodziny chciałaby podać Kancelarię Prezydenta do sądu, ale nie wie, jak się do tego zabrać. Jeden z urzędników potwierdza, że list Biernackiej dotarł do Kancelarii Prezydenta, ale „nikt jeszcze się tym nie zajął". - W obiektach państwowych obowiązują „niejawne" przepisy, ustalane przez ministra MSW, które każdy ma obowiązek respektować. Alfa Hermańska, która czasowo zastępuje nieobecnego rzecznika prezydenta, mówi, że o konflikcie Biernackich z kierownikiem Rozumem nie słyszała. Obiecuje, że w ciągu dwóch tygodni Kancelaria sprawę wyjaśni. Dom to nie hotel - Najtrudniej uzyskać pozwolenie na widzenie z rodziną - ocenia Halina. - Komendant wypomina, że nasi synowie są niesubordynowa-ni, bo biegają i grają w piłkę. Gdy z Kanady przyjechała siostra Zbyszka, na nic zdały się prośby o zgodę na jej nocleg. Komendant upierał się: „Nie będzie pani z domu robiła hotelu". W ostatnią Wielkanoc Halinie przypadł dyżur w szpitalu. Nie wyjechali do rodziców. Zaprosiła więc przyjaciół. Udekorowała stół. Pomyślała: „Są święta, może Rozum zmięknie". - Ale odpędził gości od bramy. Wystawiliśmy stół za bramę i tam urządziliśmy Wielkanoc. Halina ociera łzy. - Płacimy czynsz, chodzimy na palcach. Dlaczego on tak nas gnębi? Chciałam o to zapytać komendanta. Ale za pośrednictwem dwóch żołnierzy odmówił rozmowy. Jeśli chcę wejść do mieszkania państwa Biernackich, muszę pojechać po przepustkę do Kancelarii Prezydenta w Warszawie, na Wiejską 10. Pracownik Kancelarii, który woli nie podawać swego nazwiska, tłumaczy, że komendantowi Rozumowi z racji stanowiska oficerskiego nie wolno rozmawiać z prasą. Ale mógł to zrobić jako cywilny kierownik rezydencji. Prezydentowa mnie zrozumie Wiosną Halina przeczytała wywiad z pierwszą damą RP. Jolanta Kwaśniewska opowiadała w nim, że córkę w Pałacu Namiestnikowskim odwiedzają koleżanki i koledzy, bo inaczej Ola byłaby „w straszliwy sposób izolowana". - Pomyślałam: Ta kobieta mnie zrozumie. Wie, co matkę boli - opowiada Halina. Opisała prezydentowej swój los, że dzieci tracą pewność siebie, kolegów, opuszczają się w nauce. Że rodzina jest poniżana przez komendanta. I tak dalej. Jolanta Kwaśniewska napisała w liście do Haliny: Staram się Panią zrozumieć, współczuję, ale nie mogę interweniować ze względu na przepisy obowiązujące w obiektach państwowych, w tym ustanowione przez Kancelarię Prezydenta RP (...) Nie chcę pogarszać sprawy przez osobi- 44 Irena Morawska Więźniowie rezydencji 45 Sobotnie popołudnie. Po obu stronach ciężkiej bramy uczepione dzieci. Z jednej strony Michał i Szymek, z drugiej dzieci ze wsi. Chcą zobaczyć rybki w akwarium Michała. Ale wejście na teren chroni żołnierz z karabinem. || („Gazeta Wyborcza" z 30 lipca 1996) QJJ Kancelarii inarnie sta interwencję lub przekazanie listu do Biura Skarg i Listów KancelaĄ Prezydenta RP. Halina pyta: - Jak można pogorszyć naszą sytuację? Czy demokracja polega na deptaniu praw człowieka? Za tamtego ustroju nasz problem przecież nie istniał. Zbigniew uspokaja żonę. Tłumaczy, że to nie zależy od ustroju, tylko od człowieka. Opowiada, jak generał Jaruzelski za swej prezydentury odpoczywał w rezydencji przez miesiąc. - Gdy porządkowaliśmy teren - opowiada Zbigniew, który był wówczas specjalistą od pielęgnowania zieleni - a nadchodził generał, wszyscy odrywali się od roboty i usuwali z drogi. Ja też miałem takie polecenie. Kiedyś nie zdążyłem. Patrzę, a generał podchodzi do mnie. Nogi się pode mną ugięły. Myślę: „No, już nie mam roboty". Generał uśmiechnął się i zapytał: „Czyja tu zbytnio nie przeszkadzam?". Taki był. Choć prezydent, to niżej nosił głowę od Rozuma. Nawet inten-dentce kupił kwiaty na koniec pobytu. A Rozum na „dzień dobry" nie odpowie. Wolne hektary Ostatnio nikt nie przyjeżdża do rezydencji. Wprowadzono zakaz zwiedzania pałacu. Mieszkańcy wsi dziwią się: - Komu potrzebne tyle wolnych hektarów? Kiedyś na ryby wpadał prezydent Wałęsa z księdzem Cybulą. Częstym gościem był minister Wachowski. Wieś widzi, kiedy „nadjeżdża świta". Podobno raz przemknął prezydent Kwaśniewski, innym razem pani Waniek. A teraz? - Prędzej psa powieszonego na gałęzi zobaczysz niż kogoś ważnego - ocenia Michał. - Pół roku temu wisiał sznurek, a na nim pies. Żołnierze opowiadali, jak komendant kazał młotkiem dobić powieszone zwierzę. Halina odwiedziła Helsińską Fundację Praw Człowieka, Komitet Ochrony Praw Dziecka. Przyznają jej rację. Obiecują pomoc. Zbigniew założył sklep spożywczy. Wierzy, że kiedyś uzbiera na budowę domu. - Dziś w nocy znów nie spałam - mówi Halina. - Zamykam oczy i widzę bramę. PS Po publikacji reportażu państwo Bi«tffqey Prezydenta RP mieszkanie, a komendant zwolniony z pracy. DO SIEBIE, DOOKOŁA ŚWIATA D zwonek do drzwi mieszkania Anny wywołuje u niej torsje i dygotanie. Boi się, że to ojciec. - Usta zwężały mu się jak nitka, ostre oczy świdrowały mnie na wylot. Zamachiwał się, ale nie zawsze uderzał. Zmuszał do upokarzającego kulenia się. Te chwile to były moje małe końce świata. Gdy Julię ogarnia smutek, słyszy głos matki, która pluje jej w twarz i krzyczy: „Won! Dla kundla nie ma miejsca w moim domu!". Julia zatyka uszy, jakby te słowa atakowały ją teraz. - Ponad trzydzieści lat żyłam jak własny cień. STAĆ SIĘ M UCHĄ Anna Polonistka, 51 lat, mąż, dwoje dzieci. - Gdy się człowiek boi, chce się zmniejszyć, stać muchą, nogą o$ stołu, chciałby skulić się do wielkości ziarnka ryżu. Julia Socjolog, 45 lat, mąż (naukowiec). - Instynktownie wyczuwałam, że jest we mnie jakieś inne ja niż ten wystraszony „kundel", którego widziała we mnie matka i rodzeństwo. Ale latami nie mogłam tej prawdziwej siebie wydobyć. Do siebie, dookoła świata 49 48 Irena Morawska DRAPANIE Anna Dom Anny należał w K. do wzorowych. Ojciec - filolog, władający siedmioma językami. Autorytet w pra-j cy, u sąsiadów. Nie pił. Nawet „cholera" mu się nie wyrywała. Biały kołnierzyk, czyste paznokcie. Matka - dobrze zapowiadająca się przedwojenna poetka, po ślubie skulona gospodyni domowa. Ochrzciła córkę tuż po porodzie, Anna w każdej chwili mogła umrzeć. Być może ojciec oczekiwał dorodnego syna. „Jakie to szkaradne!" - przywitał córkę w roku 1946. Anna została jedynaczką. - Ojciec uczył mnie pacierza. Myliłam się, a on świdrował mnie wzrokiem. Ile mogło mieć dziecko w łóżeczku z siatką? - zastanawia się. - Przy kolejnej pomyłce chlasnął mnie z całej siły w głowę, zaryłam w bety. O tym, że jest „gnidą" i „przeklętym nasieniem", Anna dowiedziała się kilka lat później. Julia Ubogie mieszkanie w T. Początek lat sześćdziesiątych. Czworo dzieci i ich matka Gertruda K. Ojciec - wojskowy, „w delegacji". Julia miała cztery, może pięć lat. Ostrze rzuconej w nią siekiery odpadło po drodze, w twarz uderzył ją drewniany uchwyt. Nie przestraszyła się bólu ani krwi z policzka, tylko oczu matki, która krzycząc „ty bękarcie!" cisnęła w nią siekierą. Za co? Może nie chciała czegoś podać, może pyskowała? A może nie chciała drapać matki po ple-v cach? Obowiązkiem Julii i jej rodzeństwa było drapanie matki tar gdzie z tyłu wcinał się biustonosz. Julia tego nienawidziła. Z czaser, odkryła, że robi to za karę. - To drapanie było gorsze od bicia. Rzadko zresztą mnie biła, za wsze zdołałam uciec, ukryć się. Zaczęła mnie wyzywać. Rzucane w siebie obelgi Julia wynosiła na podwórko. Dzieci star tąd były bystrzejsze od niej. - Znały znaczenie słów „bękart", „zaraza". Płakałam, ale nie wi ście. I zawsze „dzień dobry" z daleka krzyczał. PS Nazwa wsi i niektóre imiona oraz nazwiska zostały zmienione. Ul („Magazyn Gazety Wyborczej" z 11 października 1996) Epilog Marian Balcerek wymodlił dla siebie łaskę. Psychiatra uznał, że „w chwili popełnienia zbrodni oskarżony był w stanie znacznego ograniczenia poczytalności", podlega więc nadzwyczajnemu złagodzeniu kary. Sąd skazał go na pięć lat więzienia, ale wiek Balcerka kwalifikował go do wcześniejszego warunkowego zwolnienia i po dwóch latach wrócił do domu. Znów jest - jak mówi sołtys - najprzykładniejszym gospodarzem Wólki Dużej. Było piekło... MIASTECZKO JAK KRYMINAŁ K omendant policji w Barczewie Andrzej Piętka charakteryzuje miasteczko: - Mamy tu chuliganów, złodziei rowerów i samochodów. Zorganizowane gangi z radiotelefonami, które straszą. Po zmroku mieszkańcy miasteczka boją się wychodzić z domu. Tu mówi się, że nikt przy zdrowych zmysłach nie powiadomi oficjalnie policji o przestępstwie ani w ogóle o niczym. Urywają się za to anonimowe telefony: chuligani skaczą nocą po starej zastawie; zniszczono tabliczki z nazwami ulic - nie oszczędzono nawet bar-czewianina, kompozytora Feliksa Nowowiejskiego, który rozsławił miasteczko; ktoś się powiesił; ktoś utopił cudzą syrenę w jeziorze albo znalazł martwą portierkę z butelką między nogami. - Same anonimy. Ludzie boją się zemsty - tłumaczy komisarz Piętka. Być może dlatego o Joannie, 18-letniej absolwentce gastronomicznej szkoły specjalnej, i jej koleżance, Izie, inaczej w Barczewie nie powiedzą jak „wariatki". Tuż po sylwestrze, kiedy powybijano szyby w Urzędzie Miasta, banku i mieszkaniach, to one wskazały tych, co tłukli. W rzucającym kamieniami Joanna i Iza rozpo/nały szefa „adidaso-wej bandy" Roberta L. - „Młodego". Przeklęte miasto Barczewska inteligencja mówi o swoim mieście „miasto przeklęte". - Potworzyły się tu gangi - szanowana w mieście osoba, woli Pozostać anonimowa. - Kiedyś maltretowali się wzajemnie. Teraz 84 Irena Morawska Miasteczko jak kryminał 88 grożą zwykłym ludziom. Policja udaje, że tego nie widzi. Strach tu żyć. XIV-wieczny klasztor Franciszkanów przetrwał jako więzienie dla recydywy. Stoi przy ul. Klasztornej. Niemal każda rodzina ma kogoś za murem. Pracuje tam mąż, ojciec, brat, szwagier lub wujek. (Teść Izy, były klawisz, przez sen ustawiał więźniów. Cały dom wyrwany ze snu stawał na baczność, a teść z łóżka dyrygował). W wielu barczewskich rodzinach ktoś siedział lub siedzi w więzieniu. Słowo „kryminał" nie wywołuje tu gęsiej skórki. Mieszkańcy mówią o nim „na Klasztornej". Ksywy, charakterystyczne dla więziennego światka, są powszechne w tutejszych rodzinach. „Młody", czyli Robert L., syn byłego naczelnika więzienia, trafił z kolegą na Klasztorną za - jak to ujął komisarz Andrzej Piętka - nakłanianie Joanny do fałszywych zeznań. Wyszli za kaucją. Odwiedziny naczelnika Spokojna część miasta oczekuje jesiennej rozprawy „Młodego" i jego kolegów. „Młody" grozi Joannie, jej rodzinie i Izie. Tuż przed Dniem Kobiet skopał Joannę tak, że w trzech miejscach pękła jej ręka. Pobicie zgłosiła olsztyńskiej prokuraturze. - Ledwie córce gips włożyli - wspomina Elżbieta J., matka Joanny -gang „Młodego" groził, że „kurwę zgwałcą i zabiją". Żeby nie padło na nich, kogoś opłacą. I kazali jej zmienić zeznanie. Nie ustąpiła. Do mieszkania Joanny zapukał ojciec „Młodego". Ojciec „Młodego", Jerzy L., były naczelnik więzienia, prowadzi sieć wypożyczalni kaset wideo, sklepy z używanymi ciuchami i firmę produkującą parkiet. - Naczelnik L. przyniósł oświadczenie, w którym córka odwołuje skargę w prokuraturze - mówi Elżbieta J. - Napisał też za nią, że nikt jej nie pobił, tylko spadla ze schodów. I położył pięć starych milionów. Myślał, że nas kupi. My biedni, ale z honorem. O wizycie rodzice Joanny powiadomili olsztyńską prokuraturę. Jesienią w sądzie rejonowym ma odbyć się sprawa przeciwko Jerzemu L. Za nakłanianie państwa J. do fałszywych zeznań. Joanna opuściła Barczewo. - Ze strachu przestała spać i wychodzić z domu - opowiada matka. Barczewska policja nie traktuje poważnie rodzin Joanny i Izy. Komisarz Piętka uspokaja jednak: - Robert L. przestał im grozić. Teraz grozi im inna banda. Ale to tylko słowa. My czekamy na fakty. - Fakty znaczy trup - denerwuje się Elżbieta. Jej mąż wozem konnym jeździ po okolicy, najmuje się do prac. Ze sobą wozi „lolę". „Lola" to metalowy łom. - Nerwy nam wyszły na wierzch - tłumaczy Elżbieta. - Niech nas jeszcze raz ktoś zaczepi. Jak mąż zawinie „lolą", to któremuś mózg wypłynie. Najwyżej pójdą do kryminału. - Przecież to trzy ulice stąd - ironizuje Elżbieta. Nie ma świadków, nie ma sprawy Koleżanka Joanny, 26-letnia Iza, ma troje dzieci. Od trzech miesięcy nie wychodzi do miasta, tylko do sklepu obok. Gdy robi zakupy, słyszy za plecami: „Już nie żyjesz, kurwo". Albo: „Razem z tamtą kurwą i jej rodziną utoniesz". - Napisałam do Olsztyna, do prokuratury, że boję się żyć. Że gang Roberta L. grozi mi śmiercią. Dodała, że z tego prześladowania nie poszła z dzieckiem na obowiązkowe szczepienie. I zgłosiła się na policję w Barczewie. Policjant powiedział: „Nie ma świadków, nie ma sprawy". Iza pali papierosa za papierosem i się trzęsie. Trzy miesiące strachu wyssały z niej siedem kilogramów. Stoi pod blokiem z wypiekami, nerwowo się rozgląda. Nagle ścisza głos. - Koledzy poradzili mężowi -zdradza - żeby wynajął kogoś do zabicia. Dla postrachu. Może wtedy się uspokoją. Pijana demokracja - Od stycznia do czerwca nie było w Barczewie ani jednej imprezy kulturalnej - ocenia nauczyciel historii, dziennikarz i radny Tadeusz Rynkiewicz. - Młodzież dziczeje z nudów. Snuje się pijana po ulicach. Albo klnie na ławkach lub leży pod nimi. Komisarz Piętka uważa, że to pijana demokracja chodzi po nocnym Barczewie. - Nastało rozluźnienie obyczajów. r i Inna Morawska Miasteczko jak kryminał W piątki, soboty i niedziele mieszkańcy nie pośpią. Pod oknami do świtu odbywają się orgie. Wtedy w komisariacie ciągle dzwoni telefon, ludzie skarżą się, że spać nie mogą. Policja każe zgłosić na piśmie, komu przeszkadza hałas: „Niech pani zrobi listę niezadowolonych". Anonimy i pojedyncze zgłoszenia policji nie obchodzą. Na osiedlu Słonecznym sąsiadują ze sobą bar U Zbycha i dwa sklepy z wódką. Miejsce to nazwano „kołem fortuny": łatwo można tu zarobić w dziób. - Postanowiliśmy dać młodzieży szansę - zdradza komisarz Piętka. -Urządzimy dyskotekę. Szukamy tylko miejsca bez szyb i sklepów. Bo sklepy okradną, a szyby powybijają. Komendant Piętka czuje nostalgię do lat 70. - Zaszczytem dla miasta i milicjanta była jego obecność na zabawie - wzdycha. - Miał nawet swój służbowy stolik. W ubiegłym roku (1994) w Barczewie dokonano 456 przestępstw, głównie kradzieży i rozbojów. Najmłodszy złodziej miał pięć lat. Wspólnie z kolegami (8 i 14 lat) wyniósł ze szkoły telewizor. Żebyśmy się nie bali Wieczorami, niczym szczury, gangi Barczewa wylęgają na ulice: gang „Młodego" w dresach Adidasa, gang „Łysego" - w szelkach. I gang pół-łysych chłopców w ortalionach. Sieją postrach: piją, zaczepiają, biją, straszą. W jakimś punkcie przecina się wspólny interes gangów: kradzieże samochodów, głównie z Niemiec. O tym wie miasteczko, ale nikt głośno nie powie. Są rekiny, powiązane z „Dzikim" z Pruszkowa. I narybek. Księdzu proboszczowi wyrywa się: - Część mieszkańców ma powiązania z mafią samochodową. W maju, na sesji rady miejskiej, poprzedni komendant policji Anatol Uścinowicz powiedział, że na 23 policjantów, z którymi pracuje, ufa tylko trzem. Zrobił się raban. Komendanta zdjęto. Zabrał się za pszczoły. Jego miejsce zajął Andrzej Piętka. Zapytany o bezpieczeństwo w mieście komisarz Piętka odpowiada: - Niech pani napisze tak, żebyśmy nie bali się wychodzić z komisariatu. W Barczewie o ekskluzywne auto nietrudno. Na skraju miasta powstał komis samochodowy zwany „ruletką". „Ruletką" zarządza pan Darek. Od ręki, taniej niż na giełdzie, może sprzedać rocznego opla astrę. - Świeżutki, ledwie z Niemiec przyjechał - zachęca. Na toyotę albo audi trzeba poczekać kilka dni. Wystarczy zaliczka. „Młody" z kumplami krążą limuzynami po miasteczku. Czasem poniesie ich fantazja i po chodniku gonią ludzi. Tak sobie, dla zabawy. Ludzie uciekają i milczą. Nie chcą usłyszeć, jak były klawisz, obecny biznesmen R.: „Już j esteś trupem". Wieśniak tego nie kupi „Młody", czyli Robert L., ma 18 lat. Jest sympatycznym, rudym i piegowatym grubasem. Z kieszeni dresu Adidasa wyciąga prasowe wycinki. - Napisali, że jak „Dziki" wyszedł z kryminału, ja witałem go szampanem. A to nieprawda. Kolega „Młodego", Andrzej („Ksywy nie zdradzę, bo policja mnie namierzy"), pyta: - Czy ten chłopak mógłby kogoś zabić? „Młody" dodaje: - Tamte dwie, co skarżą, to wariatki. I odsyła do swojego adwokata. Nic więcej nie powie. Robert nie uczy się i nie pracuje. Mówi, że pomaga ojcu. - Jak policja nie ma sukcesów w pracy, to łapie się byle czego - skarży się. Andrzej, 22-letni piekarz, bez pracy: - Kuroń bez prawa do zasiłku - przedstawia się. - Z czego żyję? To moja sprawa. Pytam go, dlaczego kosztowne dresy Adidasa noszą jak garnitury. - To jest moda, styl życia - mówi Andrzej. - Nosić najdroższe i najlepsze. Wyróżnić się. Wieśniak tego przecież nie kupi. Na blisko siedem tysięcy mieszkańców Barczewa 1850 jest bezrobotnych. Wielu -jak Andrzej - bez prawa do zasiłku. Sekretarz miasta Bolesław Darecki ubolewa: - W Barczewie jest grupa, która nie pracuje, ale afiszuje się bogactwem. Czy słyszał o mafii samochodowej? - Tak, ale wolałbym o tym nie rozmawiać. Lejemy za cyferblat „Śpiewnik", „Łysy", „Tiko" i „Głodny" grzeją ławkę na skwerku. Miasteczko uważa, że na tych ławkach dojrzewa narybek mafii. Obok siedzi pijany brodacz, pod krzakami leży następny. Psy go obwąchują. Miasteczko jak kryminał 89 Irena Morawska Z dala gapi się policjant. Być może to ten, którego pijany obywatel zaatakował kiedyś śrubokrętem. O Barczewie mówi się, że można tu za nic dostać w mordę. - Lejemy za cyferblat - potwierdza 24-letni „Śpiewnik". - Jak nam się czyjaś gęba nie podoba, mówimy: ej, wieśniak, postaw piwo. Jak nie postawi, obrywa w ryło. Jeśli postawi - leją po wypiciu. - Po piwie rączki nam rosną tak, jakbyśmy telewizorki mieli pod pachami - objaśnia „Łysy". Są zaczepni, w lustrach ćwiczą pogardliwe spojrzenia. - Szukamy zadymy. Dlaczego? Bo nam się nudzi. Radny i redaktor naczelny lokalnego miesięcznika „Nowiny Bar-czewskie" Tadeusz Rynkiewicz mówi, że sylwestrowa demolka ratusza to był protest młodzieży: - Władza szalała w domu kultury, a młodzieży nikt niczego nie zaproponował. Organizują więc czas po swojemu. - Czaimy się w parkach, straszymy - opowiada „Głodny". Napatrzą się. - Gwałty w Barczewie to normalka - ożywia się „Śpiewnik". - Baby nie skarżą, bo się boją. Świeże powietrze tu mamy Ma wyższe wykształcenie i stanowisko. Więcej o sobie nie powie. Nawet imienia. Boi się. Niech więc będzie Anna. Kilka miesięcy temu w parku dwóch wyrostków zgwałciło córkę sąsiadki Anny. Zagrozili, że poderżną gardło, jak piśnie. Anna się rozgląda, czy nikt jej nie śledzi, jak rozmawia ze mną (w miasteczku się rozniosło, że dziennikarka z Warszawy przyjechała, a obcego tu każdy rozpozna). Gdy przechodzi kilku chłopaków, Anna podnosi głos: - Tu bardzo dobrze się żyje, świeże powietrze mamy i tyle zielem. Strach odbiera ludziom zdrowy rozsądek. Niedawno w obieg puszczono fałszywe miliony. Krążyły po sklepach. Ekspedientki nie zgłosiły tego policji. Wolały stracić albo puścić fałszywkę dalej, niż donieść. Od czasu jak w maju zamordowano Lilkę, matkę „Łysego" z ławki, Barczewo ogarnął jeszcze większy strach. Oprowadzający mnie po barczewskim więzieniu pedagog Jacek Albert zapewnia, że nic mi nie grozi ze strony 700 więźniów. Są prze- cięż za kratami. Ale przestrzega: - Nie radzę wieczorem chodzić po mieście. Więźniowie dostają przepustki. Nawiązują kontakty w miasteczku, zakładają meliny. Albo idą do miejscowego hotelu, biorą pokoje i kobiety. Są chętne, jak Lilka. Janek, co siedział w Barczewie za zabójstwo pierwszej żony, kręcił się przy Lilce. - Wyszedł na przepustkę, zapoznał, pobrali się - opowiada „Łysy". W maju „Łysy" znalazł matkę martwą w domu. Wskoczył oknem, bo drzwi były zaryglowane. - Patrzę, a matka śpi - opowiada. - Wziąłem za ramię i mówię: Matulka, obudź się! A ona sztywna i zimna. Taką demolkę w domu zrobiłem, jakby huragan przeleciał. Janek przepadł. Chłopcy z gangu „Łysego" tęsknią za miłością. Kiedy idą na dziewczyny, wołają: „Hej, Dziunia, pójdziesz na ogona?" albo: „Sypiesz się za pestki?" Co znaczy: „pieprzysz się za forsę?". A one chętnie. Ładniejsze zapraszają na piwo i dyskoteki do pobliskiego Ramso-wa. Kończą się pieniądze, kończą się dziewczyny. Chłopaki wypijają po dwa „buraki" (najtańsze wino), wkładają pończochy na twarz albo kominiarki i straszą. W milczeniu przyglądają się ciemnym sprawom Barczewa. Czy mają powiązania (o czym wszyscy mówią) z mafią samochodową? O tym nie chcą mówić. - Zęby nie rosną trzy razy - wyjaśnia „Śpiewnik". Gang „Łysego" poszukuje Janka. Sami chcą się rozprawić z zabójcą Lilki. - Może wydłubiemy mu oczy? - rozważa „Łysy". - Nie - protestuje „Śpiewnik" - obetniemy mu pewną część ciała, żeby już żadnej kobiety nie skrzywdził. - Przecież można i to, i to - uzupełnia „Głodny". Więzienia się nie boją. To normalka. - Żyję zemstą - „Łysy" zaciska pięści. („Gazeta Wyborcza" z 14-15 sierpnia 1995) Współpraca Paweł Pietkun ON LEŻY W GROBIE, A JA UMARŁEM Ludzie są jak rzeki: woda jest we wszystkich jednakowa i wszędzie ta sama, ale rzeka bywa wąska, bystra, szeroka, spokojna, czysta, zimna, mętna, ciepła. Tak samo jest z ludźmi. Każdy człowiek ma w sobie zalążki wszystkich ludzkich cech: czasami ujawnia te, czasami znów inne, i bywa nieraz zupełnie do siebie niepodobny, pozostając jednakże wciąż sobą. (Lew Tołstoj, Zmartwychwstanie) K rystyna Świtoń, pakowaczka w Metalurgii, wciąż w czerni, zapala znicz na grobie syna. - Wyrósł mi pięknie. Do trumny się nie mieścił. Musiałam zamawiać specjalną. Grażyna W., kucharka w przedszkolu, wyciąga z portfela jedyny list, jaki jej syn Tomek napisał z więzienia: Chciałbym, żeby moje nieszczęście stało się dla braci motorem do zmiany ich poglądów na życie... Urszula Z., inwalidka z zaćmą, sprzedała magnetowid i kupiła od sąsiadki wersalkę dla syna. - W więzieniu Mariusz śpi na twardym. Powiedzieliśmy sobie: „Niech już nigdy łóżko nie kojarzy mu się z więzieniem". Żadnych gangów nie ma 16 marca 1996 roku na klatce schodowej wieżowca przy ul. Tysiąclecia w Radomsku śmiertelnie pchnięto nożem 17-letniego Daniela Świtonia. W mieście mówią, że Daniel jest ofiarą walki skinów z punkami. r On leży w grobie, a ja umaiłem 9§, Irena Morawska Komendant policji w Radomsku, nadkomisarz Piotr Alberciak, twierdzi, że w Radomsku nie ma gangów. Są kibice - „szalikowcy", ale szumią tylko po meczach. A tak to jest spokój. Szef miejscowej prokuratury, Włodzimierz Wiaderek, inaczej postrzega swoje miasto: - Dopóki to się nie zdarzyło, nie mieliśmy pojęcia, że te nieformalne grupy istnieją i że są tak agresywnie do siebie nastawione. W końcu lutego 1997 roku Sąd Wojewódzki w Piotrkowie Trybunalskim wydał wyroki na sprawców napadu na Daniela Świtonia. Za winnego zabójstwa uznał Tomasza W. Skazał go na 15 lat więzienia. Pozostałym dwunastu (czterech nieletnich odpowiada z wolnej stopy) zasądził od 2 do 3,5 lat pozbawienia wolności. Do sądu wpłynęły dwa wnioski z prośbą o uzasadnienie wyroku. Obrońca Tomasza W., mec. Wojciech Kilanowski, zamierza wnieść apelację. Wyrok uważa za „absurdalnie wysoki". - Ta śmierć to fatalny przypadek. Prokurator Włodzimierz Wiaderek jest oburzony „łagodnym potraktowaniem przez sąd głównego oskarżonego". - Wnosiliśmy o 25 lat. Sąd zmienił kwalifikację artykułu i dzięki temu zasądził niższą karę. To był bandycki, kryminalny napad zorganizowanej grupy, a nie przypadek. Punkobrudasy, wieśniaki Mariusza Z. („Zychu"), inwalidę II stopnia, sąd uznał za „lidera ideologicznego grupy", która zaatakowała Daniela i jego kolegów w szalikach. Tę grupę „szalikowcy" nazywają „punkobrudasami" albo „wieśniakami". W więzieniu „Zychu" skończył 23 lata. Tomek, uznany za winnego zabójstwa Daniela - 21. Siedzi w ciemnej dżinsowej kurtce w sali widzeń piotrkowskiego więzienia. Patrzy przed siebie nieobecnym wzrokiem: - To miało być inaczej. Chcieliśmy ich tylko postraszyć - mówi w przestrzeń. Z uśmiechem szłam na wywiadówki Krystyna Świtoń po śmierci syna kilka miesięcy przebywała na zwolnieniu. W nocy szloch niósł się po klatkach dziesięciopiętrowego wieżowca. Sąsiedzi brali urlopy, by się nią opiekować. Rok wcześniej pochowała męża. - Wypić lubił, ale za dziećmi był bardzo. - Krystyna ocenia męża. Ze zdjęć opatrzonych czarną aksamitką, rozstawionych na regale, łagodnie patrzy Daniel. - Z uśmiechem szłam na wywiadówki - Krystyna ociera oczy, woła córkę: - Powiedz, jaki był. - I zanim Kasia zdąży zareagować, wyrzuca z siebie: - Odkurzył, łóżko posłał, zakupy robił... - 14-letnia Kasia w milczeniu potakuje głową. Matka: - Anioła zabili! Sąsiadki z piętra dodają: - Niejedna chciałaby mieć takiego syna. Lepszy od tłumu dziewczyn. Czy Krystyna wiedziała, że Daniel przyjaźni się z „szalikowcami"? - Mecze kochał. Ale jak wracałam z drugiej zmiany, po dziesiątej wieczorem - zawsze był w domu. Kolację córce zrobił i karcił: „Jedz, bo powiem mamie". Młodzież według Roberta Radomsko w województwie piotrkowskim ma blisko pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, trzynaście kościołów, kilka szkół średnich, kilka fabryk państwowych, dobrze prosperujące firmy prywatne. Bezrobocie tuszuje szara strefa przemysłu drzewnego. Na czarno powstają tu krzesła, stoły, szafy i łóżka. W okręgu łódzkim Radomsko wyróżnia największa liczba ekskluzywnych samochodów. Ale, jak podkreśla młodzież, prawdziwą dumą miasta jest Ra-domszczański Klub Sportowy (RKS). A w nim piłka nożna. Kolega zabitego Daniela, 19-letni Robert P. („ksywa nieważna"), dzieli młodzież miasta na trzy grupy: pierwsza to kibice, druga - ci, co siedzą w domach albo barach. - A trzecia to punki, czyli śmiecie. Robert uczy się w wieczorowym technikum mechanicznym. - Na 46 osób w klasie dwie pracują, reszta się snuje. Żyje od meczu do meczu. Gdy w 1995 roku RKS wszedł do II ligi, na murach Radomska pojawiły się napisy: Polska dla Polaków, Brudasy won, Punk is dead. Część „szalikowców" włożyła flayersy i glany. „Gdynia", "Dziegieć", „Dudi", „Barwni", „Willow", „Profesor" (i wielu innych) ogolili głowy na zero. Zaczęli „czyścić miasto". Na początek obrzucili kamieniami inwalidę na wózku za to, że „wyglądem zaśmiecał" stadion podczas meczu. On leży w grobie, a ja umarłem itena Morawska Na dworcu Tomek i „Zychu" poznali się kilka lat temu w Jarocinie. Spotykali sid potem w klubie Wahadło, gdzie głośno brzmiał rock. „Szalikowcom" koncerty się nie podobały. Były zadymy. Klub zamknięto. Do pracy w szlifierni Metalurgii Tomek dojeżdżał autobusem 15 km ze wsi Brudzice. Dodatkowo - trzy razy w tygodniu pociągiem do technikum mechanicznego w Częstochowie. Z tłumu wyróżniały go nietypowe dla punkowego wyglądu długie do pasa włosy, czarna skórzana kurtka i wysokie buty. Z tego ubioru tłumaczył się podczas procesu o zabójstwo Daniela: „Mój strój to podkreślenie inności, demonstrowanie prawa do wolności osobistej. I tego, że nikt nie ma prawa ingerencji w moje życie". Ale wygląd Tomka rozmijał się z gustem „szalikowców" z Radomska. - Jakieś dwa lata temu napadło mnie na dworcu czterech łysych -opowiada. - Wyzywali od brudasów, wieśniaków. Bili i kopali. Myślał, że wzięli go za Rumuna, bo ma ciemną cerę. Ale wyjaśnili, że nosi zbyt długie włosy. Podobne „przypadki" zaczęły spotykać na dworcu innych długowłosych lub ubranych w wojskowe panterki chłopaków z Brudzie i Gomulic, którzy dojeżdżali do szkół i do pracy. - Kroili nas z kurtek - wspomina brat Tomka, Erwin (w spodniach z naszywką „niszcz nazizm"). - Bili, grozili, ze spodni kazali wyskakiwać. Koleżankom wyrywali z uszu kolczyki. Ten zabity, Daniel, skopał kiedyś naszą koleżankę. Włodek, brat Erwina i Tomka, przyznaje, że identyfikuje się z ruchem punk. I podkreśla: - Tomek nie był punkiem, to indywidualista. Piękne Tomek snuł plany, poza wioskę wychodziły. - Pierwszy w rodzinie o studiach marzył - płacze matka. Wspomina, jak pewnej nocy przyszedł zakrwawiony i padł na łóżko. - Nie chciał zdradzić, co się stało. Skąd mogłam przypuszczać, że to przez te długie włosy, w których tak mu pięknie było? Panterki i skalpele Modę na wojskowe panterki (tzw. kamuflaże), które tak drażnią „szalikowców", do Radomska wprowadził „Zychu". Już jako czterola-tek salutował każdemu żołnierzowi. Patrzył w niebo za samolotami. Bezbłędnie rozróżni iskrę od wilgi. Nawet gdy warczą wysoko w chmurach. Chciał być oficerem. Ale zaćma i wojsko się wykluczają. Podobnie jak matka, nosi grube szkła. Nieraz słyszał między blokami: „Ej, ty... w musztardówach". Albo czytał na murach: „Skrzynka wina za okulary Zycha". Jakieś dwa lata temu poszedł na osiedle Starowiejska do kolegi -punka „Kryształa". Pod osiedlowym sklepem, na którym skinheadzi namalowali swastykę, gromadka piła piwo. - Wyskoczyło kilku - opowiada „Zychu". - Skopali mnie, wyzwali od brudasów. Zgubił okulary. Po omacku dotarł do domu. - Zaczęliśmy ich unikać - wspomina. - Baliśmy się nie tyle kijów baseballowych, co skalpeli, którymi nas atakowali. Nad prawą brwią „Zychu" ma bliznę. Pod ubraniem więcej: - Cały jestem porysowany - chce ściągać ubranie. - Na ramieniu, na plecach. Gdy pierwszy raz wrócił do domu ze spływającą po twarzy smugą krwi, matka zasłabła. „Uderzyłem się o jakiś metal" - skłamał. Jeszcze was nie zabili? „Zychu" zajął się „szkołą przetrwania": kompletował na ten temat książki i wyruszał na kilka dni do lasu z saperką i plecakiem. - Ćwiczyłem charakter. Tomek, jego bracia i koledzy z Brudzie i Gomulic coraz bardziej bali się przyjazdów do Radomska. - Skini wiedzieli, o której bywam na dworcu - wspomina Tomek. - W kominiarkach czaili się za budką z biletami. Bili i kopali. Czasem leżałem i widziałem, jak odjeżdża mój ostatni autobus do domu. Z bólu nie mogłem się ruszyć. Nie zliczy, ile nocy koczował na dworcu. Rano szedł do pracy. Po takich napadach bolała go głowa i wielu szczegółów nie pamiętał. - Kiedyś byłem jednym z lepszych w klasie z matematyki. Po napadach stawałem przy tablicy i nie umiałem rozwiązać podstawowych rachunków. Zamiast o liczeniu, myślałem o tym, jak dojadę do domu. Opowiadali o tym podczas procesu przed Sądem Wojewódzkim w Piotrkowie. I o tym, że kilkakrotnie zgłaszali napady policji. Wspomina „Zychu": - Pokazałem ślady pobicia, policjant odpowiedział: >,Małe, nie ma co protokołować". Starszy brat Tomka Włodek poskarżył policji na skinheadów. - Policjant spojrzał na ufarbowane 5 Irena Morawska On leży w grobie, a ja umarłem 97 włosy, na panterkowe spodnie, długie buty i zapytał: „Jeszcze was nie zabili?". Nadkomisarz Piotr Alberciak broni podwładnych: - Nie wyobrażam sobie, by moi ludzie nie przyjęli zgłoszenia. Teraz ci chłopcy opowiadają różne rzeczy, bo się bronią. Prokurator Wiaderek też nie wierzy w to, co Tomek i jego koledz opowiadali przed sądem. - Przyjęliśmy to jako jedną z form ich obrony. Tomek płacze. - Czy ktoś, kto się nigdy nie bał, jest w stanie zrozumieć strach? I wstyd przed kolegami. Sami szukali sprawiedliwości: zbierali się czasem w kilku i urządzali „wjazdy" (napady) na „szalikowców". Przez jakiś czas był spokój. My jesteśmy od porządków Czy któryś z „szalikowców" oberwał choć raz tak, jak dostawał „Zychu", Tomek i ich koledzy? Pytanie rozśmiesza „szalikowców". - To my jesteśmy od robienia porządku - grozi „Dudi". - Punki są cienkie. A w nas jest „polska siła". „Gdynia", „Dudi", „Willow", „Barwin", „Profesor" i kilku ich kolegów w szalikach określają siebie jako narodowców. - Polska ma być dla Polaków, a nie dla Żydów, Murzynów i innych brudasów - wyjaśnia „Gdynia". - A brudasy mówią, że dla wszystkich. Dlatego trzeba ich tępić. Jak karaluchy. - I żeby nie zaśmiecali ojczyzny sobą i ideologią - dodaje „Bunio", który walkę z „Zychem" i jego kolegami nazywa wyrywaniem chwastów, bo tak mówi jego ojciec, murarz. - Dzięki takim jak my Polska będzie kiedyś czysta i wolna - wyznaje „Profesor", 16-latek z zawodówki mechanicznej. Są dumni z przynależności do Narodowego Odrodzenia Polski. - Jeździmy do Łodzi na szkolenia. Próbują wykrzesać z pamięci, o czym są wykłady. - Ostatnio było coś o Dmowskim - przypomina sobie „Dudi". Szefem NOP w Radomsku jest „Gdynia". - Niejeden marzy, by do nas należeć - zdradza. - Ale u nas najpierw trzeba przejść chrzest. Chrzest - to odważne wyrażanie poglądów, noszenie na flayersie naszywki z napisem „Polska", pisanie haseł na murach (np. „Jude raus") i wykazywanie się na „wjazdach". - Lepsze pięści i kopy wobec śmiecia - to większe szansę - uściśla „Profesor". Niektórzy skinheadzi zdobywali „punkty za odwagę" bijąc „wieśniaków" podczas zbierania pieniędzy na Wielką Orkiestrę Jurka Owsiaka. - Było nas już ponad trzydziestu, ale „po wydarzeniu" niektórzy spękali - mówi „Gdynia". Nabojki i żullandia „Gdynia" (Radek W., syn hydraulika i sprzątaczki) jest niewysoki, drobny i ma 21 lat. Uczy się w pomaturalnym studium ekonomicznym. Od „Willowa" pożyczył czerwoną baseballówkę. Spod daszka spoglądają zimne, niebieskie oczy. Jak większość kolegów nosi zieloną flayerkę z pomarańczowym spodem i biało-czerwony szalik. W sobie nosi pesymizm. - Skończę szkołę i co? - pyta zaczepnie. -Pójdę na bezrobocie, bo za pięć stów nie ma co rąk brudzić. Hitler to był gość. Jak doszedł do władzy, bezrobocie zlikwidował. Wzorem dla „łysych" z Radomska są skinheadzi z Legionowa, którzy „czyszcząc miasto" zabili dwóch kloszardów. „Dudi" dodaje: - Daniel nie należał do NOP, ale i tak go pomścimy, bo nasz koleś. Do tego zginął zamiast mnie albo kogoś. My to co innego: śmierć mamy wkalkulowaną. Ich żywiołem są mecze. - Tam się wyżywamy, odchamiamy, buzujemy i ćwiczymy charaktery - tłumaczą. - Kandydaci do nas muszą wykazać się bojowością - wyjaśnia „Dudi". - Są „nabojkami", czyli w starciu z kibicami przeciwnej drużyny idą na pierwszy ogień. Potem my, „official hooligans". Podczas meczu siadają „na kotle", czyli na trawie za bramką. Stamtąd zagrzewają RKS do boju. Klną głośno, gdy ich drużyna przegrywa. I klną, gdy wygrywa. Miejsca na trybunie nazywają „żullandia". - Tam siadają frajerzy i żule - wyjaśnia „Gdynia". 98 Irena Morawska On leży w grobie, a ja umarłem §f > Mistrz i Małgorzata Daniel, który zginął na klatce schodowej, nie opuścił żadnego meczu. Gdy nie oglądał go z wujkiem na „żullandii", siadał z „szalikow-cami" na kotle. Ale szalika nie miał. Ani zielonej kurtki z pomarańczową podszewką. Był uczniem III klasy technikum mechanicznego. Zamierzał studiować informatykę. Rok wcześniej przyniósł do domu książkę Mistrz i Małgorzata - nagrodę za bardzo dobre wyniki w nauce, wzorowe sprawowanie i pracę w kółku strzeleckim. Matka wyciąga Słownik poprawnej polszczyzny. Daniel dostał go za drugie miejsce w zawodach o „Srebrny muszkiet". - Pewnie przyniósłby nową nagrodę, ale ci zbrodniarze go zabili. I za co? - Jeśli już kogoś walnął, to nigdy za darmo - odzywa się Robert, „szalikowiec", kolega Daniela („Dudiego", „Gdyni" i innych). Krystyna tego nie słyszy. Mówi: - Wolał przebywać z kolegami na klatce, niż snuć się po mieście. Co to za miasto... tylko winkle z pijakami. A na klatce czuł się jak w domu. W kapciach wychodził. Ganiali się, czasem pluli, rozmawiali sobie. Jak to dzieci. Na ulicę w zbroi W ostatnią Wigilię na wolności „Zychu" odmówił pójścia z rodzicami do ciotki, na osiedle Starowiejska. Gdy zdziwieni nalegali, zapy tał: „Chcecie, żeby na waszych oczach krzywdę mi zrobili?". Wtedy Urszula usłyszała, że są „jacyś łysi", jakaś „Polska dla Poi ków" i że jej syn jest zwolennikiem ruchu antyfaszystowskiego. Nalegała, by zgłosił prokuraturze. - Ale był uparty, a ja za mał stanowcza - wyrzuca sobie Urszula. Żeby obronić się przed „rysowaniem skalpelem po ciele", „Zychu" zrobił sobie metalową zbroję (połączone dwie blachy, które chronią tułów). Wkładał ją pod panterkę. Ale kolegom nie powiedział. Wstydził się, że „mięczak". „Szalikowcy" o „Zychu": - To twarda sztuka. Kopało go 20, a on podnosił się i szedł o własnych siłach. Była wiosna 1996 roku. Na 21 marca środowiska antyfaszystowskie w kraju planowały manifestacje przeciw nacjonalizmowi. Tomek, jego bracia, „Zychu" i ich koledzy wybierali się na manifestację do Bełchatowa. „Szalikowcy" o tym wiedzieli. Zaczepiali częściej niż zwykle. Wspomina Tomek: - Kiedyś dwóch złapało mnie za ręce, a dwóch straszyło nożem, że wydłubią mi oczy. Było to mniej więcej wtedy, gdy w Łodzi trwał głośny proces mężczyzny ze Zgierza, który wydłubał oczy pasażerowi w tramwaju. - Po tym napadzie zacząłem się tak bać, że jeździłem tylko na klasówki, stopni nałapać - mówi Tomek. Żeby uniknąć przebywania na stacji, Tomek kupił zużyty motor. Zamierzał go wyremontować i jeździć nim do pracy i do szkoły. Na krótko „przed wydarzeniem" do „Zycha" zastukali „szalikow-cy". Próbowali wyciągnąć go z domu, namówić na walkę „punków ze skinami" gdzieś „na gruncie neutralnym". Odmówił. - Tydzień później powiedzieli, że mnie zabiją - wspomina „Zychu". - Gromada w pomarańczowych flayersach skopała mnie pod wieżowcem przy ul. Tysiąclecia. Zgłosiłem policji. Policjant znów mnie olał. Następnego dnia przeczytał na murze: Zychu zginiesz. Siedemnastu idzie przez miasto Postanowili: w sobotę 16 marca urządzą „wjazd" na „szalikow-ców". Rozpowiedzieli wśród znajomych: skrzywdzeni niech przyjdą. Na dworzec w Radomsku stawiło się siedemnastu „naznaczonych" z Brudzie, Gomulic i Radomska. Wiek: 16-22 lata. Pod kurtkami skryli łańcuchy, kije baseballowe, pałki metalowe i drewniane. Tomek miał myśliwski nóż. - Pomyślałem: jak go zobaczą, może w przyszłości przestaną się nade mną znęcać. Ruszyli pieszo przez miasto. Przed godziną 19 dotarli na osiedle Starowiejska. Zobaczył ich „Willow", zaczął uciekać. Tomek pobiegł za nim z nożem. Nim „Willow" skrył się w klatce z domofonem, Tomek przejechał mu nożem po flayerce. Z klubu Karo wyszli co odważniejsi „łysi". W ruch poszły pięści, kije i kamienie. „Gdynia" z „Dudim" skryli się w klubie. Właściciel zamknął drzwi na klucz i zagroził policją (w sądzie właściciele klubu nie mogli sobie przypomnieć wydarzenia sprzed roku. Ale wspomnieli, że kiedyś „Szalikowcy" mieli zakaz wstępu do ich klubu za „picie, przeklinanie i rozwalenie drzwi wejściowych"). fena Morawska On leży w grobie, a ja umarłem 101 Grupa odeszła. Wezwana policja się nie zjawiła. - Starcie ze skinami rozogniło nas - wspomina „Zychu". - WstąpiJ ła w nas jakaś agresja. Poczuliśmy się silni. Któryś powiedział, że nef klatce w wieżowcu przy ul. Tysiąclecia przesiadują pozostali „szali-] kowcy". Ruszyliśmy tam. Wracaj, bo kolacja wystygnie Daniel skończył właśnie odkurzanie mieszkania. Matka krzątałd się przy kolacji. - Koledzy zastukali po niego. „Tylko szybko - powiej działam - bo parówki wystygną". Siedemnastu chłopaków pod blokiem zobaczyło przez szybę ja] kies sylwetki. Rafał S. („Zośka") skoczył na rekonesans. Potwierdził! że na klatce stoją „szalikowcy". Był z nimi „szalikowiec" „Gro] belniak", któremu każdy chciał dołożyć, bo rzadko bywał w korni] niarce i łatwo dał się zidentyfikować jako ten, który bił ich najmoc niej. (Potem „Grobelniak" zakazał kolegom mówić policji, że byj z nimi na klatce). Tomek i reszta nałożyli kominiarki, wyjęli „sprzęt", podzielili sid na grupy: jedenastu wjechało dwiema windami (z dwóch stron klatkil na której stał Daniel z kolegami) na piętro wyżej. Sześciu zostałcj przed blokiem, „na wszelki wypadek". Daniel stał z kolegami między czwartym a piątym piętrem. Z gór zbiegło jedenastu w kominiarkach. „Akcja" trwała minutę, może dwie: mocne razy pięściami, pałkami! łańcuchami, kopniaki i popychanki. Był w tej kotłowaninie Tomelf z nożem myśliwskim. Pamięta, że wcześniej go wyjął. Nagle Daniel zbiegł po schodach. Wpadł do sąsiadki, Iwony Sty] py, krzyknął, że chce się umyć. I dodał: „Tylko nic nie mów mai mię". Szalik w trumnie Tomek, „Zychu" i reszta wybiegli przed blok. Zdjęli kominiarki.* Szli bez pośpiechu, w milczeniu. W domu „Zychu" zjadł odsmażone z obiadu kluski i usiadł przedjj telewizorem. Tomek w swoim pokoju położył nóż na regale i włączył telewizor. - Szedł jakiś amerykański film. Sąsiadka Stypa wpadła do Krystyny. Krzyknęła, że coś z Danielem, bo upadł i krew z niego uchodzi. Krystyna wybiegła. Uderzyła ją cisza na klatce. Tylko poręcze się trzęsły. Pogotowie przyjechało po 20 minutach, choć siedzibę ma obok. Na klatce policja znalazła drugi nóż, sprężynowy. Komendant policji w Radomsku, nadkomisarz Piotr Alberciak, jest dumny z akcji. - W ciągu trzech godzin zabójców mieliśmy w areszcie. Wspomina Tomek: - Nikt z nas nie wierzył, że ktoś umarł. Myśleliśmy, że to prowokacja policji. Jego matka, Grażyna, dodaje: - Policjant wziął nóż (do ręki, a nie, jak w filmach, do foliowego woreczka) i ocenił: „Tym to można przebić na wylot i jeszcze czapkę na czubku powiesić". Przed pogrzebem Daniela „szalikowcy" zapytali Krystynę, czy mogą włożyć szalik do trumny. - Nawet nie wiedziałam, że tak marzył o szaliku - wyznaje matka. -Dlaczego mi o tym nie powiedział? Szalik położyli w nogach, nie wokół szyi. W pogrzebie udział wzięło kilka tysięcy osób. Na murach pojawił się napis: Zychu, jesteś martwy. „Szalikowcy" ułożyli pieśń ku czci Daniela: „...punków powiesimy, Brudzice spalimy...". Na cmentarzu w Brudzicach ktoś postawił sześć krzyży. Wieś w przerażeniu pobiegła do księdza. Ksiądz próbował coś wyjaśnić, ale bez skutku. Strach wniósł do wsi bezsenność. Potem przyjechała policja, straż pożarna. Wioski nie podpalono, a krzyże znikły. Nie wiadomo, co się działo Obrońca Tomka W., mec. Wojciech Kilanowski, nie rozumie, na jakiej podstawie sąd ustalił winnego? Proces nie odpowiedział na pytanie, którym nożem zabito Daniela. - Sekcja zwłok to za mało, by to określić. Sąd oparł się na domniemaniach. A w prawie karnym domniemania nie istnieją. Podczas procesu obrońca zażądał opinii biegłego psychologa, by ustalić, „jaki wpływ na reakcje obronne oskarżonego i jego kolegów miały ich wcześniejsze pobicia i czy te pobicia mogły wywołać u nich agresję, nad którą nie mogli zapanować". On leży w grobie, a ja umarłem 1&3 Irena Morawska Psycholog Janusz Tamilla nie dostrzegł związku. Uznał, że w Radomsku miała miejsce walka skinów z punkami. Dodał, że Tomek „w sposób świadomy przyjął identyfikację z punkami i miał intelektualne możliwości do dokonania oceny skutków tej przynależności". Mecenas Kilanowski wniósł też o przeprowadzenie wizji i tzw. eksperymentu (odtworzenia przebiegu wydarzeń na klatce schodowej z 16 marca 1996 r.) z udziałem biegłego sądowego. I poprosił, by na podstawie wyników tego eksperymentu Instytut Ekspertyz Sądowych z Krakowa wydał opinię, „czy jest możliwe, aby ktoś inny mógł zadać cios nożem Danielowi Świtoniowi". Sąd odrzucił wniosek. Decyzję uzasadnił m.in. tym, że oskarżeni oraz pokrzywdzeni nie potrafią szczegółowo opisać przebiegu zdarzenia [...] z uwagi na panujące zamieszanie... Mecenas zarzuca: - Jeśli nie wiadomo, co tam się działo, na jakiej podstawie sąd wskazał winnego śmierci chłopca? Nie przeprowadzone ekspertyzy noży. Dlaczego? Nie wiem. O to i wiele innych spraw dotyczących procesu chciałam zapytać sę-j dziego Bogdana Moraczewskiego, przewodniczącego składu sędziów-] skiego, ale w dniu, w którym przyjechałam na umówioną z nim rozmc we - przebywał na zwolnieniu lekarskim. Prokurator Włodzimierz Wiaderek: - Idąc na taką „akcję", mieli tylko jeden cel: pokazać siłę, że jest się lepiej zorganizowanym. Taki atak nie może być niczym usprawiedliwiony. Napadli na czterech nie-j winnych chłopców. Jeden z kolegów Daniela zeznał w sądzie, że Daniel pogonił kiedyś] punka, ale ten punk pobił kiedyś kolegę z jego bloku. Tamto było snem? Tomek siedzi w sali widzeń piotrkowskiego więzienia. Drobny! W więzieniu stracił osiem kilo. Nie pamięta, „jak to się stało". Nie wiej czy to on, czy może ktoś „od tego drugiego noża". - Wszystko mi siej wymieszało. Kiedyś się zdrzemnąłem i śniło mi się, że „tamto" było snem. Chciałbym być na miejscu Daniela. Leżeć w trumnie. Ciągle] o tym myślę. Brudzice nie wierzą, że „ten mały, spokojny chłopak" mógł to zro-j bić. Tu unika się słowa „zabił". Koledzy z pracy nie mówią o Tomku nic złego. - Koleżeński i skromny - opowiada mistrz jednego z wydziałów („Tu pracuje matka zabitego, więc anonimowo poproszę"). - Nigdy nie pił. Nie palił nawet. Chodził po górach i jaskiniach. Cytował nam Jacka Londona i innych, których nawet nie znamy. W więzieniu Tomek ucieka w książki. - W głowie taki mętlik, że po pięć razy czytam ten sam akapit. Mówi, że jedynym oddechem jest Zmartwychwstanie Lwa Tołstoja. Polecił je do przeczytania braciom. - To Zmartwychwstanie, a nie Biblia, którą przyniósł ksiądz, pozwoliło mi spotkać Boga. Byłem najstarszy Matka Mariusza „Zycha" ścisza radio. - Nie mogę słuchać wesołej muzyki, kiedy syn jest w areszcie. Urszula nie używa słowa „więzienie". - Na początku chciałem sprowokować strażnika, żeby mnie zastrzelił - opowiada Mariusz. Napisał o tym rodzinie. Babcia dostała wylewu krwi do mózgu. W pudełku po czekoladkach Urszula zgromadziła czterdzieści listów od syna. W jednym z nich pisze: Śniło mi się, że byłem w wojskowym, a może więziennym samochodzie. W jego włazie na dach wisiało ciało, do którego strzelałem z karabinu. Z dziur lała się krew... Rozmawiam z „Zychem" w więziennej izbie widzeń. - Matka Daniela powiedziała w sądzie, że gdyby mnie tam nie było, jej syn by żył. Niestety, ona ma rację. Boja byłem najstarszy i oni mi ufali. W śmierci Daniela widzę kawałek własnej winy. I za to odpowiem. Ale odpowiem przed Bogiem, bo sądowi nie ufam. Zza ciemnych okularów nie widać jego oczu. Na prawe, to pod blizną, nie widzi od urodzenia. Na lewym ma plus 16. - Na poc/ątku mogłem czytać, teraz już nie. Jedynym ukojeniem jest myśl, że za murem ktoś na mnie czeka. Syn nie ogląda świata „Szalikowcy" z Radomska przestrzegają: - „Brudasy" nie mają tu PO co wracać, chyba że po śmierć. 4 Irena Morawska On leży w grobie, a ja umarłem 105 Mecenas Wojciech Kilanowski podjął się obrony Tomka, mimcr sprzeciwu żony i syna, którzy obawiają się zemsty skinów. Jego syn, też Tomek, studiuje prawo. Jest rówieśnikiem Tomka skazanego na 15 lat. Kocha mecze, ogląda je z „żullandii". - Ofiary stały się sprawcami - komentuje mecenas. - To nie byli chuligani. To normalni chłopcy, tylko wciąż zastraszani. Prokurator Włodzimierz Wiaderek potwierdza, że chłopcy pocho^ dzą z normalnych domów. - Rodzice nie mieli z nimi żadnych próbie mów. Tylko nie mieli pojęcia, że ich synowie trzymali pod łóżkiem kije pałki i noże. Syn byłego policjanta, „Dziegieć" - „szalikowiec", markuje strzela nie: - Pif-paf! Śmieje się i mówi: - Mój stary trzyma pod łóżkiem spru wy: dziewiątkę i dwunastkę. Krystyna zapala znicz na grobie Daniela. - Ten płomyk to mój synek. Płacze. - Jestem wierząca, ale zabójcy zasłużyli na karę śmierci. jylój syn nie ogląda świata, niech i oni go więcej nie zobaczą. Tomek siedzi nieruchomo nad stertą wymiętych chusteczek higienicznych. Skulony, wystraszony. Mówi, że jego proces nie odbywał się na sali sądowej, tylko w nim - dotyka kurtki na piersiach. - Ja i tak już nigdy nie będę wolny. Modlę się. Długo milczy. - Mam w środku czarną dziurę. Pusto. Nie żyję - tak mogę o sobie powiedzieć. Daniel leży w grobie, ale to ja umarłem. H („Magazyn Gazety Wyborczej" z 28 marca 1997) Epilog Sąd apelacyjny utrzymał w mocy decyzję w sprawie wyroku Tomasza W. - piętnaście lat spędzi on w więzieniu. Jego obrońca mecenas Kilanowski odwołał się do sądu kasacyjnego. W więzieniu Tomek kończy technikum, korespondencyjnie uczy się języka niemieckiego. W nagrodę za wzorowe sprawowanie wkrótce otrzyma pierwszą przepustkę do domu. KIEDYŚ ODROSNĄ NAM WŁOSY Nacjonalizm (...) ożywia martwe języki, wymyśla tradycje, wskrzesza fikcyjną pierwotną czystość. (...) Kultury, których ma bronić i które ma wskrzeszać, to bardzo często jego wlasny wymyśl lub nierozpoznawal-na modyfikacja. (Ernst Gellner, Narody i nacjonalizm) P olsce grozi kolejny rozbiór! Żydzi nas sprzedają! - Bolesław Tej-kowski, szef Polskiej Wspólnoty Narodowej-Polskiego Stronnictwa Narodowego, w szarej, przykusej marynarce, którą wciąż nerwowo poprawia, wpatruje się w miniaturową biało-czerwoną flagę stojącą na stole w warszawskiej siedzibie. - Nie rozbiór, tylko wchłonięcie Polski przez obce nacje - uważa członek Stronnictwa Narodowego „Szczerbiec" Konrad Rękas, student prawa na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. - Zjednoczenie Europy zabierze Polsce suwerenność, zniszczy tożsamość narodową, kulturową, historyczną i biologiczną. Musimy temu zapobiec - apeluje na KUL-u Krzysztof Kawęcki, prezes ponadpartyjnego Stowarzyszenia Prawica Narodowa. W skład Prawicy Narodowej wchodzą: członkowie Stronnictwa Narodowego (tzw. senioralnego) Macieja Giertycha, Stronnictwa Narodowego „Szczerbiec" Mariana Barańskiego, ZChN, UPR oraz Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego Jana Zamoyskiego i RdR Romualda Szeremietiewa. - Najpierw wyczyścimy gówno, to, co zaśmieca nasz kraj - planuje 18-letni Maciek z Narodowego Odrodzenia Polski (NOP) - ćpunów, pedałów, Ruskich, Rumunów i Żydów. Potem zabierzemy się za zdrajców. Szef Maćka, przewodniczący NOP, Adam Gmurczyk wyjaśnia: - Zdrajcy to ci, co Polskę sprzedali w układzie z Maastricht. - Zaciąga 108 Irena Morawska Kiedyś odrosną nam włosy się papierosem i spokojnym głosem dodaje: - A dla zdrajcy jest tylko jedno: szubienica. W wydawanym w Warszawie przez NOP miesięczniku narodowo--radykalnym „Szczerbiec" uściślił: To, że cień szubienic nie pokrył jeszcze kraju, najlepiej świadczy o tym, jak daleko posunęła się polityczna zgnilizna.... Tworzymy nowego człowieka Tymczasem w cieniu wodzów kilkunastu partii narodowych NOP tworzy Nową Polskę i Nowego Człowieka, czyli Politycznego Żołnierza. Pomaga mu w tym Instytut Polskiej Narodowej Myśli Politycznej, którego prezesem i honorowym członkiem NOP jest Mirosław S. Żo-chowski. Instytut i NOP to właściwie jedno ciało. - Zbieramy materiały archiwalne - mówi prezes Żochowski. - Odwiedzamy starców, którzy schodzą z tego świata, i odbieramy im cenne materiały dotyczące kraju. Narodowe Odrodzenie Polski działa od 1981 roku. Zanim w 1992 roku zarejestrowało się jako partia, działało w podziemiu komunistycznej Polski. Jednak w leksykonie podziemnych partii NOP nie jest odnotowany. - Byliśmy wszędzie - wspomina były członek NOP i student UW, dziś dziennikarz tygodnika „Myśl Polska" Jacek Kamiński. - Na każdym studenckim strajku, na wiecach i pielgrzymkach były nasze transparenty. NOP prowadził działalność szkoleniową (brał udział w wykładach, m.in. w warszawskim kościele Matki Boskiej Częstochowskiej przy ul. Zagórnej). Jego starsi członkowie wykładali w prywatnych mieszkaniach. I pojawiał się NOP w salonie mecenasa Napoleona Siemaszki. Wydawnictwo NOP „Jestem Polakiem" wydawało książki, m.in. Romana Dmowskiego, Feliksa Konecznego, Jędrzeja Giertycha, Stanisława Głąbińskiego, ks. Michała Poradowskiego. - Pieniądze na wydawanie dostawaliśmy od polskich narodowców z Londynu - zdradza Jacek Kamiński. Duchowo i ideologicznie W latach 90. NOP przeżywa renesans. Przystąpiło do International Third Position. Przywódca Międzynarodowej Trzeciej Pozycji (ITP) Roberto Fiore (włoski biznesmen w Anglii) podtrzymuje NOP na duchu: Są w Europie setki towarzyszy walki, którzy was nie opuszczą i jak jedno ciało są gotowi na cierpienie, kiedy i wy będziecie cierpieć. Nawet w najgorszych momentach nie czujcie się samotni. Jesteśmy z wami, dlatego też jutro należy do nas. Mirosław S. Żochowski nie ma złudzeń: - Przyszłość należy do NOP i przyjaciół z zachodnich partii nacjonalistycznych. Oni dają nam duchowe i ideologiczne oparcie. Jacek Kamiński podkreśla, że Adama Gmurczyka zawsze fascynowały zachodnie partie nacjonalistyczne. Nieudacznik, paranoja i my Przewodniczący Gmurczyk swoją partię uważa za prawdziwie narodową na politycznej scenie Polski i jedyny ruch nacjonalistyczny o jasno sprecyzowanej doktrynie. - Pozostałe tylko w nazwie są „narodowe" - tłumaczy. Wiele z nich nosi w sobie ideologię PAX-u, PPS-u albo PZPR-u, bo tacy przywódcy -jego zdaniem - tworzą te ugrupowania. - Oprócz Tejkowskiego - dodaje - bo to jego można zakwalifikować jako przypadek kliniczny. Poza tym Tejkowski jest antynarodo-wy, bo ponad naród stawia Wspólnotę Słowiańską. (Tejkowski o NOP: - To chłopcy w krótkich spodenkach, dywersja prożydowska). Mirosław S. Żochowski podziela zdanie Gmurczyka i dodaje: - Giertych to nieudacznik, Rybicki - paranoja. Liczymy się tylko my. Według Adama Gmurczyka NOP skupia od 1,5 do 3 tyś. osób. Ale o liczbach woli nie mówić. - Nie są ważne. Tylko sprawność działania. Wciąż jest nas za mało. Średnia wieku - 30 lat. NOP jest najmłodszą w Polsce partią nacjonalistyczną. - Stażem - podkreśla Gmurczyk - to najstarsza. Sympatyk skrajnej prawicy, student psychologii na KUL-u, Grzegorz K. mówi, że nacjonalizm zrobił się modny wśród młodzieży akademickiej. Jacek Kamiński potwierdza to, dodając, że w kręgach studenckich popularna jest także Unia Polityki Realnej. Autor broszury Gdzie kończy się patriotyzm... Z dziejów polskich grup faszyzujących 1922-92 (wyd. Kanalezja, Bydgoszcz 1993), 19-let- IłO Irena Morawska Kiedyś odrosną nam włosy 111 ni student UW, Rafał Pankowski, zajmuje się zjawiskiem nacjonali-zmu jako elementem historii. Nie podziela tej opinii. - W pewnym sensie modne zrobiło się NOP. Tak jak kiedyś była moda na partie Tej. kowskiego, potem Bryczkowskiego. Członkowie NOP, studenci Akademii Teologii Katolickiej i Wyż-szej Szkoły Pedagogiki Specjalnej, prowadzą badania na temat NOP-U i udziału młodzieży w narodowym radykalizmie. Narodowe Odrodzenie Polski stworzyło w kraju 12 okręgów i ośrodki w wielu większych miastach. Najaktywniejsze to Łódź, Kraków i Warszawa. W Warszawie - twierdzi Gmurczyk - istnieje osiem kół (najsilniejsze na Żoliborzu, Pradze i Woli) oraz kilka ośrodków akademickich (m.in. UW, ASP, WAT i dwie szkoły biznesu). Istnieje też koło w Anglii. Jak każda partia skrajnie prawicowa NOP ma w swoich szeregach skinheadów. Po co ta histeria? Przeciętny obywatel nie wie, do jakiej partii należą skinheadzi, którzy mordują niemieckiego kierowcę w Nowej Hucie, a do jakiej ci, którzy biją holenderskich turystów we Wrocławiu; kto depcze symbole kultury żydowskiej i pali izraelską flagę; kto napada na Cyganów i Rumunów. Nie wie, jaka partia stoi za pobiciem ciemnoskórych sportowców w Stargardzie czy Murzynki w Gdańsku, z okazji „urodzin Hitlera". Kto wypisuje: POLSKA DLA POLAKÓW, BIAŁA SIŁA albo JUDE RAUS. Poturbowany przez skinheadów Marcin Świetlicki z Krakowa, jeden z najpopularniejszych obecnie poetów młodego pokolenia i lider rockowej grupy Świetliki, nie zastanawia się, czy okładali go łysi od Tejkowskiego, Gmurczyka czy Giertycha. Pamięta tylko, że bijąc, skandowali: Wisła Kraków i Polska dla Polaków Marcin Świetlicki mówi: - Nigdy nie zetknąłem się z pojedynczym narodowcem ani z narodowcem starszego pokolenia. „Pojedynczy" 31-letni narodowiec, szef NOP, Adam Gmurczyk ma gotowy komentarz: - Młodzież zawsze lubiła się bić. Po/a tym wszyscy wiemy, że Polacy nienawidzą obcych w swoim kraju, więc po co ta histeria? Narodowiec „starszego pokolenia", 57-letni dr nauk humanistycznych, Mirosław S. Żochowski uściśla: - Murzyni mają swoją Afrykę, Azjaci - Azję, a my mamy swoją Europę i swoje w niej kraje. Współpraca się nie układała W archiwach prasowych ledwie ślad o Narodowym Odrodzeniu Polski. Przywódcy NOP przyznają, że nie są partią popularną. - Ale mamy swoje kanały gdzie trzeba - zdradza Mirosław S. Żochowski. Po raz pierwszy o NOP było głośno w październiku 1989 r., gdy powstawał ZChN. - Któryś z młodych kolegów przyprowadził Gmurczyka i jego grupę - wspomina prof. Wiesław Chrzanowski. - Niewiele o nich wiedzieliśmy, więc ich przyjęliśmy. Ale wpółpraca się nie układała. Rozstaliśmy się po trzech miesiącach. Jacek Kamiński zdradza kulisy przystąpienia NOP do ZChN: - Członków w NOP było wówczas tak mało, że zrobiliśmy „łapankę", tzn. dopisaliśmy iluś tam znajomych, aby mieć to minimum -pięćdziesięciu członków. Pragnący zachować anonimowość były działacz NOP (obecnie ZChN) uważa, że Adam Gmurczyk zawsze zdradzał objawy wodzowskie: - Źle się czuł w innej roli niż szef partii. Prawdopodobnie obawiał się też, że ideały NOP rozmyją się w większej partii. Stąd pewnie ta współpraca nie szła. Wielu działaczy partii narodowych nie wie, czym zajmuje się NOP. Ci, którzy przeglądają czasem „Szczerbca", ukrywają swe niegdysiejsze powiązania. - To było dawno - mówi urzędnik państwowy pragnący pozostać anonimowym. - Ci ludzie się pozmieniali. I zmienił się charakter NOP. Dawni koledzy Adama Gmurczyka wspominają go jako dobrego i towarzyskiego kumpla. - Pół roku temu widziałem się z Adamem na piwie - wspomina Piotr Kolanowski, dziennikarz „Myśli Polskiej" i dawny działacz NOP. - Wciąż równy gość. W 1989 r. NOP był podejrzany o napad na siedzibę PPS. Jednak Policja nie zebrała na to dowodów. - Wtedy w NOP zaczęli się pojawiać skinheadzi - wspomina Jacek Kamiński. - Niezbyt nam się to podobało, ale... braliśmy każdego. To któryś z nich dokonał tego napadu i pobicia. T Kiedyś odrosną nam wtosy 113 steno Morawska W 1990 r. skinheadzi z NOP ochraniali Kongres Prawicy Polskiej w Warszawie. Nazwano ich „chłopcy ze swastykami". Adam Gmur-czyk protestuje przeciw swastykom. Rafał Pankowski, członek jednej z kilku grup zwalczających nacjonalistów Grupy Anty Nazistowskiej - GAN, pamięta, że kurtki NOP--owców zdobiły emblematy przypominające swastyki. - Zdaje się, że była to swastyka Afrykanerskiego Ruchu Oporu. Biała duma Przewodniczącego NOP odwiedziłam w mieszkaniu jego rodziców na warszawskich Jelonkach. Tam ma swój pokój i biuro partii. Na śmietniku pod blokiem wielkie litery - NOP. Adam Gmurczyk mówi, że do NOP wciągnęli go rodzice, nauczyciele. Działa też jego siostra. Gmurczyk jest historykiem po Akademii Teologii Katolickiej. Siedzi przy komputerze w czarnej koszulce z napisem „White Proud" (biała duma) i krótkich spodenkach. W tle biało-czerwona flaga z czarną zgiętą ręką, która dzierży miecz. Ręka z mieczem coraz częściej pojawia się na murach polskich miast. To nieodłączny element partyjnych ulotek i miesięcznika „Szczerbiec". To także symbol ze złota, który Adam Gmurczyk powiesił sobie na srebrnym łańcuszku na szyi. - Zrobił to nasz członek, grawer - wyjawia. i Czarny miecz Miecz ma przeciąć zło i „zgniliznę toczącą Naród" - symbolizuje walkę z wrogiem: „z komunizmem i demokracją - dwoma postaciami antynarodowego systemu", z „nasilającą się imigracją obcych nam narodowo i rasowo elementów" i „masońsko-żydowskim spiskiem przeciwko polskiemu Narodowi". Miecz to symbol walki o katolicki („a nie przesiąknięty judaizmem i masonerią") Kościół oraz o karę śmierci. Wrogami zewnętrznymi narodu polskiego są: Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, zjednoczona Europa i NATO. Rękę z mieczem wraz z ideologią Narodowe Odrodzenie Polski przejęło z winiety przedwojennego dziennika „ABC" należącego do Obozu Narodowo-Radykarnego: „Przetrwała idea Wielkiej Polski, idea Polski dla Polaków, idea Polskiej Siły. Bo wczoraj był ONR, dzisiaj jest NOP". Bóg („ten, do którego modli się Prawdziwy Polak"), Honor, Ojczyzna, Rodzina - to wartości wytyczające „świetlisty szlak", którym kroczy nacjonalista z NOP. Wybory jak afrodyzjak NOP jako ruch narodowo-radykalny „wziął na swoje barki odpowiedzialność za los Narodowej Polski i Narodowej Europy, wrogów musimy bez kompromisu zniszczyć". Adam Gmurczyk nie pozwala mi na włączenie magnetofonu. Zaznacza też, że do rozmów z prasą są wyznaczone dwie, trzy osoby z zarządu partii. Jeśli z kimkolwiek z NOP rozmawiałam bez jego pozwolenia - uzyskane przeze mnie informacje uzna za kłamliwe. Mówi spokojnie, z przekonaniem i pewnością siebie. Pali papierosa za papierosem. Podkreśla, że Narodowe Odrodzenie Polski nie powstało, by walczyć z obecnym systemem, lecz po to, by go zniszczyć. W przeciwieństwie do innych partii nacjonalistycznych, NOP nie popiera systemu parlamentarnego (co nie przeszkodziło przewodniczącemu NOP przysłać prof. Chrzanowskiemu list gratulacyjny, gdy został on marszałkiem Sejmu). Gmurczyk uważa, że wybory parlamentarne i prezydenckie „są czymś w rodzaju afrodyzjaków, w których lubują się niektórzy starsi panowie". Rosną szeregi Dlatego NOP zbojkotuje wybory. - Planujemy kampanię antywy-borczą - zdradza szef NOP. I dodaje: - Jesteśmy za państwem korporacyjnym. Ani komunizm, ani kapitalizm. Pewne elementy tego dostrzegamy w Chile i Portugalii. Trzecią drogę, czyli system państwa korporacyjnego - Narodową Wielką Polskę z armią silną jak zakon rycerski - NOP zrealizuje za jedno, może dwa pokolenia. Wówczas przewiduje przejęcie władzy. W jaki sposób? Drogą Rewolucji Narodowej. - Na razie zdobywamy siłę. 8- Było piekło... 14 Irena Morawska Kiedyś odrosną nam wtosy Siłę to znaczy młodzież. »-•<;" ; Dwa lata temu członek NOP Dariusz Miśta powiedział „Gazecie Krakowskiej", że trudno zmienić mentalność wieku dojrzałego, „dlatego w orbicie zainteresowań nacjonalistów pozostanie najmłodsze po-kolenie Polaków". - Jeżdżę z młodszymi kolegami po Polsce, organizujemy spotkania, odczyty. Małżonka zajmuje się 15-letnim synem, którego na szczęście interesuje NOP - zwierza się Mirosław S. Żochowski. „Szkoła po szkole, ulica po ulicy" - to dewiza NOP. Adam Gmurczyk z zadowoleniem odnotował na łaniach „Szczerbca": Rosną szeregi zorganizowanego nacjonalizmu (...) rodzą się liczne inicjatywy lokalne kształtujące zgodnie ze swymi potrzebami najbliższe otoczenie -jest to widomy znak tkwiącej w Polakach sily i przełamania upadku. A źródlem tego aktywizmu jest mlode pokolenie. Główny wróg wewnętrzny narodu polskiego to - zdaniem wielu nacjonalistów, także NOP - Żyd. To on ze swym Talmudem burzy ład naszej łacińskiej cywilizacji, z której wywodzi się czysty Polak. Zapytałam Adama Gmurczyka: - Jacy Żydzi? Gdzie on widzi tych, którzy zagrażają Polsce? I w jaki sposób? Odpowiedział językiem przywódcy ONR-owskiej „Falangi" Bolesława Piaseckiego. - Żyd to element ludzki, który zawsze rozbijał jedność narodową Polaków. Inne nacje jakoś się asymilowały, nawet Niemcy czy Rosjanie, a Żyd wciąż jest tym elementem rozkładowym. Wciągając dym z papierosa, dodaje: - Nie chodzi o Żydów w jar-mułkach. Gorsze jest to, że ci pseudo-Polacy przesiąknięci są żydowską mentalnością. Wszędzie ich pełno i dla własnego celu grają Polską. Na to nie można patrzeć z założonymi rękoma. I nie będziemy działać w białych rękawiczkach. Przyjaciel Le Pen Przy drzwiach niewielkiego pokoju obok obrazka z Matką Boską napis: UWAŻAJ, WRÓG PODSŁUCHUJE. Adam Gmurczyk śmieje się: - To prezent na trzydzieste urodziny. Obok plakatów i ulotek (np. „Jutro należy do nas - NOP walczy, NOP czuwa, NOP nową Polskę wykluwa") wizerunki Jeana-Marie Le Pena, przywódcy francuskiego Frontu Narodowego. Największy pla- kat - Le Pen na tle tłumu - Gmurczyk powiesił tak, by rzucał się w oczy, gdy pracuje przy komputerze. - To bardzo sensowna postać -ocenia. Krzysztof Kawęcki z Prawicy Narodowej zaprosił do Polski („osobiście go zapraszałem") wodza francuskich nacjonalistów. Adam Gmurczyk mówi z przekąsem: - Który to już raz on go zaprasza, tylko Le Pen jakoś dojechać nie może. Jeśli jednak Le Pen kiedyś wpadnie do Polski, NOP chętnie się z nim spotka i zrobi wywiad do „Szczerbca", który można kupić w kioskach wielu miast, łącznie z Portem Lotniczym na Okęciu. Adam Gmurczyk twierdzi, że sukces Le Pena na Zachodzie daje siłę i pewność polskim nacjonalistom. Tak samo uważa Tejkowski: - Le Pen jest dowodem na to, że idziemy słuszną drogą. Gdyby Żydzi w naszej ojczyźnie dopuścili nas do telewizji, to byśmy udowodnili, że mamy pół Polski za sobą. Dar przekonywania Jak Le Pen jest autorytetem dla polskich nacjonalistów, tak Adam Gmurczyk jest idolem części młodzieży. - To prawdziwy patriota - 18-letni Maciek wypowiadając te słowa moduluje głos. - Nasz szef mówi, że nacjonaliści to najbardziej świadoma część narodu. Jest tak oddany idei, że nawet nie założył rodziny i nie pracuje. - To godny podziwu tytan pracy - ocenia Żochowski. Adam Gmurczyk potwierdza, że nie pracuje: - Czasem w soboty przewalam kamienie na budowach. To pewny i szybki zarobek. Dawni członkowie NOP: Jacek Kamiński i Piotr Kolanowski z tygodnika „Myśl Polska", twierdzą, że Gmurczyk zawsze zdradzał chęć bycia w centrum. Imponowało mu bycie wodzem. - Demonstracyjnie ignorował przeciwne mu opinie. U niego działanie wyprzedzało refleksję - mówi Jacek Kamiński. - Lubił działać. Przez półtora roku (1988-89) był przewodniczącym samorządu studenckiego na ATK. Jego dawni koledzy z NOP twierdzą, że Gmurczyk ma w sobie dar przekonywania i przyciągania. - Na dziesięciu nowych członków NOP T 6 Irena Morawska Kiedyś odrosną nam włosy 117 czterech czy pięciu pochodziło z werbunku Adama - wspomina Jacek Kamiński. Dlaczego Jacek rozstał się z NOP? - Adam był nacjonalistą radykalnym, a ja tradycjonalistycznym - odpowiada. - Różnił nas sposób myślenia. Czyścimy ulice Maciek ma ogoloną głowę, nosi białą koszulę, czarne szelki i szeroki pas. Lekko podwija dżinsy, żeby było widać glany (ciężkie buty) z białymi sznurówkami. Kurtka flayerka, na plecaku napis: „Żydzi do gazu". - Na plecakach wyrażamy swoją ideologię - mówi z wystudiowanym chłodem. - Jesteśmy nacjonalistami. Socjolog z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN Anna Wyka uważa, że wodzowie partii skrajnie prawicowych odwołują się do słowa „nacjonalizm" z powodów taktycznych i strategicznych. - Reszta ślepo ten ich językowy kruczek powiela, bo jest zbyt młoda, za mało wykształcona historycznie i ideowo. Słowo nacjonalizm w takim wydaniu to znak frustracji i przerażenia. - To taka pokraczna postać: słabość, a nie siła, lęk przed wolnością, lęk przed podjęciem osobistej odpowiedzialności za siebie, za bliskich itp. - dodaje Anna Wyka. Młodzi NOP-owcy mówią o sobie: chłopcy z Ruchu. Maciek uczy się w jednej z warszawskich zawodówek. Będzie cukiernikiem. Marzy o tym, by zostać członkiem Narodowego Odrodzenia Polski. Jako kandydat uczestniczy w szkoleniach organizowanych przez partię. Wykłady odbywają się w mieszkaniach albo w kościele. W którym, Maciek nie zdradzi: - Byłoby to nielojalne wobec szefa. Zapytałam o to Adama Gmurczyka. Odpowiedział: - Przecież oficjalnie Kościół się w te sprawy nie miesza. Honorowego członka NOP Mirosława S. Żochowskiego nurtuje pewien problem tyczący Kościoła: - Jak tu działać, kiedy jeden ksiądz w Mińsku Mazowieckim każe z ambony kupować „Szczerbca", a drugi zakazuje. Dochodzi do niemiłej wymiany zdań. A po co? Przewodniczący powtarza: - Prawdziwym Polakiem nie jest się od ósmej do szesnastej albo siedząc w domu. Wielkość Narodowej Ojczyzny zrodzi się z walki i działania. Szkolenia poprzedza trzymiesięczny staż w akcjach. Maciek udowadnia zaangażowaniem, że ma zadatki na Politycznego Żołnierza. - Akcje to treść życia - mówi. - Czyścimy ulice. Czyszczenie to tępienie ulicznego brudu. Brud to: Rumun, Murzyn, Żółty, punk i anarchista. W żartach określają się śmieciarzami. Strach ściskał gardło Podczas warszawskiej manifestacji poświęconej 61. rocznicy powstania ONR 15 kwietnia 1995 roku Adam Gmurczyk zauważył: „W każdym narodzie będzie istniał margines społeczny - zwykłe ludzkie śmieci. A śmiecie -jak to śmiecie, trzeba je po prostu posprzątać. Nacjonalista to coś więcej niż - z całym szacunkiem do tego zawodu -śmieciarz". Akcje to także roznoszenie ulotek (w szkołach, w kościele, na osiedlach), malunki na murach i przyklejanie plakatów. To chłopców z Ruchu dowartościowuje. - Czujemy się potrzebni ojczyźnie. Malując po murach albo bijąc „śmiecia" Maciek ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Nawet jeśli za rogiem stoi policja, on odczuwa mniejszy strach niż ten, który ogarniał go, kiedy ojciec wtaczał się pijany do domu i szarpał rodzinę. - Strach ściskał mi gardło. Marcin Świetlicki: - Myślę, że nacjonalizm to taki sam defekt ludzkiej natury jak poezja, filatelistyka, internacjonalizm oraz wszelkie ideologie. Bierze się pewnie z czegoś, co można nazwać niechęcią do samotności. Legitymacja Politycznego Żołnierza Derek Holland na łamach „Szczerbca" zaapelował do swoich przyjaciół z NOP: Nigdy w historii Europy potrzeba batalionów Politycznych Żołnierzy nie była tak pilna i tak konieczna. I przypomniał: Szeregi wrogów są ogromne: banki, komuniści, masoni, syjoniści, kapitaliści. Zanim kandydaci otrzymają legitymację Politycznego Żołnierza, czyli członka NOP, czeka ich egzamin przed komisją. Muszą znać materiał ze szkoleń i tematykę z miesięcznika „Szczerbiec". - Piszą tam patrioci - mówi Maciek. 8 Irena Morawska Kiedyś odrosną nam wtosy 119 Oto kilku autorów „Szczerbca" piszących o tym, co powinien wie-| dzieć patriota i kandydat na członka NOP: O obronie białej rasy: ...najazd Azjatów, Afrykanów, muzułmanów, którzy (...) rozprze} strzeniają na żywym ciele chrześcijańskiej Europy swe religie i wierzenia Pogaństwo szerzy się niczym pożar na stepie. (...) Propaganda demolĄ beralizmu i wrodzona glupota tzw. intelektualnej elity usiluje pozbawią Naród Polski jego tożsamości duchowo-rasowej... - Robert Larkowski. O Rosjanach: Należy zamknąć przed tą szarańczą wschodnią granicę, zlapanycti mafiosów rozwalać na miejscu bez sądu, a resztę (pracujących na „czar\ no") deportować. (...) Jeśli tzw. wladze RP tego nie zrobią, (...) to my\ nacjonaliści, się tym zajmiemy; oj, z przyjemnością się tym zajmiemy • Dariusz Miśta, student, radny w Nowej Hucie. O tolerancji i fanatyzmie: Tolerancja zaklada nieistnienie prawdy obiektywnej, jest więc wro\ giem religii. (...) pochwalą bezmyślności i tchórzostwa. (...) W zalewie, zarazy, zwanej tolerancją, musimy stać się enklawą fanatyzmu. (...) Fa\ natyzmem uratujemy nasz kra] - Arkadiusz Zdolski, absolwent SGPiSJ makler giełdowy w jednym z zachodnich banków. O zasadach Rewolucji Narodowej: ...Odbędzie się w sposób gwałtowny - należy się spodziewać takżd krwi, lecz krew ta będzie krwią Politycznych Żolnierzy, fanatyków wal\ czących o Prawdę - Konrad Sitnik, 25 lat, prawnik, pracownik Komi-[ sji Papierów Wartościowych w Warszawie. O demokracji: Na terytorium nasze runęla niszcząca fala obcych, okrutnych i chan skich pojęć „demokratycznych" (...) Żydowska demokracja chwyciłĄ w szpony powaloną Polskę i dusi ją - Mirosław S. Żochowski, kuz Stanisława Żochowskiego, byłego szefa Sztabu Dowództwa NSZ, ry dostrzegł „potrzebę stworzenia Nowego Typu Człowieka, bo ten dotychczasowy jest za słaby". - Czy nie widzi pani tych słabych ludzi wokół? - pyta. - Intelektu-j alny kwiat leży w ziemi, a my stanowimy ledwie widoczną garstkę.] Musimy nauczyć ludzi myśleć. O polskim militaryzmie: Ideałem wewnętrznym Polski jest typ na wskroś militarny, ucieleśnia jacy zasadę, że nad Wislą nawet spać trzeba z karabinem. (...) Wojna powinna być dla Polaków (...) swobodnym narzędziem ducha narodowego... - Mirosław S. Żochowski, o którym były publicysta „Szczerbca" Edward Prus (dawny członek PZPR i autor kilku antyukraińskich książek) mówi: - Pan Żochowski jest arcy-Polakiem. To patriota wszech czasów. Człowiek chory na Polskę. Adam Gmurczyk o Edwardzie Prusie: - Przestaliśmy go drukować, gdy wyszła na jaw jego komunistyczna przeszłość. O Ciemnych Siłach: Musimy zdawać sobie sprawę, że nasz materiał rasowy w Europie został zagarnięty i przerobiony przez cywilizację żydowską. (...) Obserwując obecną rzeczywistość polityczną w Europie i w świecie dochodzimy do wniosku, że Ciemne Siły konsekwentnie realizują swój kolejny mit w postaci „Nowego Porządku Światowego" czerpiąc natchnienie z przemyśleń i doświadczeń masońskich - Mirosław S. Żochowski. Żochowski twierdzi, że zaocznie kończył nauki polityczne na Wydziale Dziennikarstwa UW, a w 1990 r. napisał doktorat. Temat: „Wizja Polski w myśli politycznej Stronnictwa Narodowego w latach 1939-1945". Zapewnia, że poza artykułami w „Szczerbcu" nigdy nic nie publikował. - Za komuny nikt nie chciał mnie drukować. Zarabiał pracą w harcerstwie, następnie - gdy w końcu lat 70. przeniósł się ze Szczecina do Warszawy („za żoną, poznałem ją przez kolegę z harcerstwa") - został robotnikiem. - W piekarniach konserwuję silniki - zdradza. Uwielbia artykuły ks. Poradowskiego ze „Szczerbca", który pisze „nagą prawdę o Kościele". O Antykościele: Masoneria jest Antykościolem i żaden katolik nie może do niej przynależeć. Celem bowiem masonerii jest zniszczenie Kościoła i religii objawionej przez Chrystusa Pana. (...) Mamy coraz więcej księży, biskupów, a przede wszystkim kardynałów głównie w Watykanie, którzy wbrew zakazom Kościoła przynależą do masonerii... - ks. prof. Michał Poradowski z Wrocławia. Ksiądz prof. Poradowski długie lata mieszkał w Chile. W nr. 2/3 periodyku „Fronda" ksiądz wspomina: Pinochet to niesłychanie sympatyczny i bezpośredni człowiek, widywałem się z nim w ważnych sprawach od czasu do czasu. O klejnocie: KiedyS odrosną nam włosy 121 Irena Morawska Biały człowiek jest klejnotem ludzkości i dumy z tego nie odbierze mu nikt, ani nikomu nie wolno tego robić - Wojciech Piachy, robotnik spod Warszawy. Dziś zagadnienia te chłopcy z Ruchu mają opanowane. Douczą się jeszcze z „różnych książek", „trochę Dmowskiego" i koniecznie zapamiętają, że nie było żadnego Dziennika Anny Frank, tylko Żydzi to sobie wymyślili. Manifestacje to dobry werbunek Kolega Maćka 16-letni Konrad nosi jak Maciek glany i flayerkę, ale nie wygląda na skinheada. Dopiero gdy się odezwie. - Tylko prawo pięści i system totalitarny zrobią w kraju porządek. Ambicją Konrada też jest zostać członkiem NOP. Będą służyć Polsce, bo „siła rodzi się ze służby". - Chcemy być Białą Siłą. Z zapałem idą na akcje - manifestacje robotników to ich żywioł. Bolesław Tejkowski twierdzi, że „jego ludzie" są obecni na każdej demonstracji. - To bardzo dobry werbunek, ci ludzie są niezadowoleni z żydowskich rządów. - Ja też - wtrąca szef warszawskiego okręgu partii Tejkowskiego Grzegorz Borowski, były robotnik („nie mylić z tamtym Żydem z URM-u") - wziąłem się tu z niezadowolenia. Pewnego ranka wstałem i uświadomiłem sobie, że wokół są Żydzi. Adam Gmurczyk odnotował, że po każdej manifestacji ludzie więcej interesują się NOP-em. Honorowy prezes Żochowski dodaje: - Osoby przyjmowane sprawdzamy; przeszłość, możliwości finansowe, np. czy wniosą ze sobą lokal, jakąś gotówkę itd. Albo - jeśli młodzież szkolna - czy wezmą udział w akcjach. Tu nie przychodzi się, żeby należeć, tylko żeby działać. Prof. Wiesław Chrzanowski ocenia: - Te partie to wciąż margines, ale jeśli polityka wyjdzie na ulicę, jest ryzyko, że taki wódz porwie za sobą tłum sfrustrowanych robotników. Tak jak to zrobił Wrzodak. Przecież on głosi podobne hasła. Stworzyć silną armię Uprawiają sport. NOP-owiec musi być silny i zwinny jak tygrys. Kolega Marcina i Konrada, Arek, chce zostać komandosem. Ćwiczy i kolekcjonuje no- że. Uczy się nimi posługiwać (- Ćwiczenia dadzą mi sprawność, a NOP mądrość). Konrad uprawia jogging. Później silniej kopie się „śmiecia". - Poza tym - ma plan zgodny z wizją szefa - musimy stworzyć silną armię. Teraz najważniejsza jest jednak para w nogach. Gdy się sprayem na murach maluje hasła organizacji: WOLNOŚĆ TO NACJONALIZM, JUDE RAUS, ŻYDZI DO GAZU albo POLSKA DLA POLAKÓW -trzeba nieraz uciekać przed policją. Jesienią, kiedy malowali na murach, policja zgarnęła Konrada, bo słabo uciekał: izba dziecka, komisariat, przesłuchanie. Nie zdradzili, kto za nimi stoi. Komisarz policji ds. nieletnich na Pradze-Południe, psycholog Wanda Krawcewicz, od kilkunastu lat pracuje z nieletnimi złodziejami, kombinatorami i młodocianymi mordercami. - Ale nikt nigdy nie wywołał we mnie takiego przerażenia jak te dzieci określające się nacjonalistami. Płacimy życiem albo szkołą Konrad wyleciał z liceum. Razem z nim dwóch kolegów. Na półrocze i tak mieli po kilka jedynek. Dyrektorka prosi, by nie podawać nazwy szkoły. Zaczęło się od tego, że na autokarze wycieczki z Izraela, która odwiedziła szkołę, Konrad namalował powieszoną na szubienicy gwiazdę Dawida, a potem rozpowszechniał kasetę z nacjonalistycznymi piosenkami. Dyrektorka wspomina: - Flamastrami mazali kurtki nieuległym chłopcom, bili ich i grozili, że jeśli „będą myśleli inaczej niż prawdziwi Polacy", nosić długie włosy, nie chodzić na religię itp., to rodzicom spalą samochody. Dyrektorka przyznaje, że za zainteresowania dzieci odpowiada również szkoła. Jednak wyjaśnia: - Gdy mowa o zajęciach pozalekcyjnych, większość nauczycieli pyta, ile na tym zarobią. Zresztą, o czym tu mówić, jeśli jeden z wyrzuconych chłopców był synem nauczycielki w szkole podstawowej, sympa-tyczki NOP. Konrad poszedł do technikum. Zamierza tam wygłosić referat na temat tolerancji. Przykro mu, że ludzie nie rozumieją tego pojęcia. Podczas kwietniowej manifestacji przewodniczący Gmurczyk poświęcił Konradowi fragment przemówienia: „Służba Polsce jest na- Irena Morawska Kiedyś odrosną nam włosy 123 szym obowiązkiem, a nie łaską czy przysługą. (...) I za ten narodowy aktywizm (...) płacimy życiem, zdrowiem, wolnością, pracą, szkołą. I tak być powinno, bo idea ograniczająca się do papierowych deklaracji, której bronić nie potrafilibyśmy - nie byłaby nic warta". Najpierw chęć, potem ideologia Jacek Kamiński i Piotr Kolanowski z „Myśli Polskiej" byli mniej więcej w tym samym wieku co dziś Maciek i Konrad, gdy w połowie lat 80. zachwycił ich NOP. Licealiści, zafascynowani tym, co zakazywał ówczesny system. Jak wielu innych do NOP trafili z warszawskiego kościoła na Zagórnej. - Nam się wydawało - mówi Piotr - że wszystko, z czym walczy komuna, jest dobre dla nas. Zaczęliśmy zdobywać wiedzę, potem ją filtrować i myśleć samodzielnie. Podczas rozłamu NOP-u z ZChN-em uznali, że do NOP nie wrócą. Dziś Jacek działa w Stronnictwie Narodowo-Demokratycznym. Piotr nigdzie. - Nie podobają mi się te wieczne kłótnie i podziały w prawicy - wyjaśnia. Maciek i Konrad trafili do NOP ze Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej. - Drużynowy Grzesiek otworzył nam oczy. Opowiedział o prawdziwym patriotyzmie - mówi Konrad, a Maciek dodaje: - Najpierw imponuje łysa głowa albo rozróby. Potem zaczyna się ideologia. Warszawskiego kuratora oświaty Włodzimierza Paszyńskiego dziwi, że sprawa młodocianych nacjonalistów trafiła najpierw na policję, dopiero potem do niego. - Sądzę, że to margines - mówi - którego jednak nie należy lekceważyć. Dziś nie wiadomo, co może stać się niebezpieczne. Komisarz Wanda Krawcewicz od kilku lat obserwuje upadek norm i autorytetów. - Szkoła przestała pełnić funkcję wychowawczą. Działacze narodowi weszli w tę lukę. Jak w plastelinie rzeźbią w tych młodych charakterach. Dla policji i dla mnie jako psychologa to nie jest margines, to już problem. Wanda Krawcewicz zastanawia się nad postawami rodziców: - Jeśli rodzice ślepo przyzwalają na glany, szerokie pasy i łyse głowy - to jest akceptacja. Nie pomyślą, że to może być krok do jakiejś niebezpiecznej ideologii. Adam Gmurczyk: - To wspaniałe, że za glanami i flayersami nie tkwi pustka. Anna Wyka, socjolog, widzi tam nie tyle pustkę, ile otchłań, czarną dziurę wynikającą z braku jakiegokolwiek zakorzenienia: w sobie samym, w grupie przyjaciół czy społeczności wokół. Jest przekonana, że „wielka płyta" i klucz na szyi tworzą takie postawy: - Powiesić się czy włożyć glany i pognać do Wielkiego Dziadka lub Brata: pana Tejkowskiego albo pana Gmurczyka. Jasne, że polecieć. „Towar do wzięcia": tak pisali o sobie w „Elicie" parę lat temu ówcześni rówieśnicy tych, którzy dzisiaj określają się „nacjonalistami". Młodzi ludzie nadal są takim „towarem". Z tej „czarnej dziury" zapewne wyłania się list licealisty z Gdańska do „Gazety Polskiej": Prawica nie może wyklinać kogoś tylko za to, że nosi dlugie wlosy i pije piwo (...) woli pójść na czadowy koncert niż z ta-tusiem na spacer. (...) Oni też chodzą do kościoła i też nie lubią czerwonych. Trzeba umieć ich zaakceptować i wykorzystać ten ogromny kapitał ludzki i intelektualny w przyszlości. Rafał Pankowski uważa, że przywódcy partii nacjonalistycznych kaleczą psychikę młodego pokolenia. - Żerują na naiwności. Młodzież poszukuje jakiegoś sensu i wtedy pojawiają się oni. Dlatego wspólnie z kolegami wydaje pismo „Nigdy więcej". - Protestujemy przeciw rosnącej fali faszyzmu. I przeciw temu, co wodzowie-nacjonaliści wyprawiają z historią. - Oni grają na tradycjach narodowych, manipulują nimi i chcą je sobie przywłaszczyć. Nie wolno im na to pozwolić. Hitler miał jakieś trafienia Chłopcy z Ruchu lubią rozważać o przyszłości. Zwłaszcza gdyby od nich coś zależało. Wiadomo, że ziemie wschodnie trzeba będzie odebrać. Ale - myślą już teraz - jak pozbyć się niepełnosprawnych albo chorych na AIDS. Przemawia do nich koncepcja Hitlera, który „pozbywał się tego". - Nie jestem pewny jeszcze co do sposobu likwidacji - mówi Konrad. - Może nie tak zaraz do gazu, ale na przykład stworzyć jakieś getta. Coś z tym brudem trzeba zrobić. Bo Polska musi być czysta. Wierzą, że zanim przyjdzie im decydować, znajdą receptę. - Hitler nie był taki zły - mówi Konrad. - Daj spokój - wtrąca Maciek -jego babka była Żydówką. T Kiedyś odrosną nam włosy 125 Irena Morawska Zdaniem ich szefa Adama Gmurczyka Hitler „był łagodnym barankiem" w porównaniu z „ludobójcami", którzy pozwalają na aborcję. - Hitler miał przynajmniej jakieś trafienia. To znaczy, że na wszystkie śmierci, których dokonał, co któryś zabity niewątpliwie na to zasługiwał, a ci demoliberałowie mordują z założenia niewinnych ludzi. Będziemy jak wirus Narodowe Odrodzenie Polski uważa, że Rewolucja Narodowa, do której partia zmierza, nie potrzebuje tysięcy batalionów, aby zwyciężyć. W szkolach, fabrykach i biurach powstaną niezliczone komórki naszych bojowników - pisze w „Szczerbcu" Derek Holland. - Będziemy jak wirus, który w niezauważalny sposób będzie drążyl organizm systemu i doprowadzi go do śmierci... Adam Gmurczyk: - Nasi ludzie wywodzą się z każdego środowiska: prawnicy, wojskowi, historycy, nauczyciele, aktorzy. W książce Europa i jej narody Krzysztof Pomian zauważył, że niebezpiecznym wrogiem jednoczącej się Europy jest partykularyzm narodowy, państwowy, ideologiczny, który choć różnie usprawiedliwiany, zawsze powoduje albo samoizolację, albo dążenie do hegemonii (...) przekazywany niczym wirus z pokolenia na pokolenie i jak wirus zdolny podlegać najdziwniejszym mutacjom.... Od nacjonalisty do satanisty Dyrekcje szkół Konrada i Maćka nie wiedzą, że młodzi nacjonaliści agitują uczniów. Wielu rodziców nie ma pojęcia o działalności dzieci. Nie każde chodzi z łysą głową i nosi glany z białymi sznurówkami. - Białe sznurówki to czystość rasowa - wyjaśnia Janek, licealista z okolic Warszawy. Mamę Janka (urzędniczkę) dziwi moja wizyta. Szeroko otwiera oczy. - Co za NOP? To chyba jakaś pomyłka. Na regale w pokoju Janka wisi nunczako, w szufladzie leży bron gazowa. „Szczerbiec" pod ręką. Obok ulotka: „NOP dla Polski". Kilka miesięcy temu Janek porzucił „kandydowanie na członka NOP". - Dziecinada. Nasza rola sprowadzała się do bójek. Kiedyś stanął w obronie kolegi bitego za to, że nie chodził na religię i nie był rasistą. Konrad i inni zagrozili Jankowi „łomotem". - Przez miesiąc nie chodził do szkoły - wspomina matka, ale dopiero teraz dowiaduje się, o co poszło. - Biliśmy kiedyś razem - dodaje Janek. - Znam to: kastety, kije, łańcuchy... glan na gębie. Bałem się. Jak dawni koledzy z Ruchu i on głosi czystość rasową. - Cieszy mnie, gdy Cyganie albo Rumuni dostają łomot. Ale żeby Polak bił Polaka? W to się przestałem bawić. Po miesiącu wagarów Jankiem zajęli się psychoterapeuci. Od kilku miesięcy łyka pastylki. W nowym liceum dochodzi do siebie. - Tu przynajmniej ich nie ma - mówi z ulgą i włączając muzykę satanistów dodaje: - Wszystkiego trzeba spróbować. Janek twierdzi, że z rodzicami ma kiepski kontakt. Mogłoby ich nawet nie być: - Ojciec każe razem siadać do obiadu, myśli, że tym załatwi sprawę domowego ogniska. Szukam nowych wartości. Te, którymi karmią mnie rodzice, to przeżytek. Matka Janka uśmiecha się pobłażliwie. Nachyla się i szepcze: - Jego ojciec pije, nic dziwnego, że on tak... I ogródek się skopie W przeciwieństwie do matki Janka matka Konrada, Teresa, wie o zainteresowaniach syna. Teresa ma 40 lat, wykształcenie zawodowe i jest bez pracy. Uważa, że to wina Rosjan. - Zjechała ta franca i podbiera robotę Polakowi. Swoje bezrobocie Teresa ukrywa przed matką, która mieszka razem z nimi. Od trzech lat codziennie rano wymyka się, niby do pracy. Czasem złapie w okolicy pilnowanie dzieci albo sprzątanie. Rodzinę utrzymuje z renty matki i z alimentów. Gdy Konrad miał miesiąc, odszedł mąż, kierowca. Potem zamieszkał z nimi przyjaciel Teresy. Chłopcu wygospodarowali skrawek w końcu kuchni: weszło łóżko i biurko. Nad biurkiem kilka książek: Tajemne zapiski magów Hitlera, Życie po śmierci i mie-Sl?cznik „Szczerbiec". Czytanie go pochłania Konradowi najwięcej czasu. Niekiedy posłucha muzyki zespołu Honor: Kiedyś odrosną nam włosy 126 Ireno Morawska („Gazeta Wyborcza" z 12-13 sierpnia 1995) Białe dziedzictwo aryjskiej rasy, głos, którego przyszłość zależy dziś od ciebie. Jeszcze niedawno świat mógł być ocalony, dziś jest inaczej, więc rasy swojej broń. Teresa komentuje: - Syn przynosi kasety z ładnymi, patriotycznymi piosenkami, trafiają w serce. Z tego, co syn mówi, to nawet ten NOP mi się podoba: Żydzi do pieca, Murzyni na drzewa. Czasem oglądam z nim filmy: skiny tłuką Żółtków czy Turków. Taką czystkę powinni zrobić w Polsce, tyle się tego napleniło. Teresa uważa, że każdy młody chłopak, zwłaszcza chowany bez ojca, powinien należeć do takiej organizacji. Bo partia jest dla nich domem. I tylu mężczyzn wokół, jak ojców. Adam Gmurczyk przyznaje: - Czasem rodzice dziękują nam; wyrażają zadowolenie z tego, że ich dzieci znalazły sens życia. Staramy się stworzyć w NOP przyjacielską atmosferę: na przykład gdy młodzież ma problemy w szkole, udzielamy darmowych korepetycji. NOP organizuje pielgrzymki do świętych miejsc we Francji. - A gdyby trzeba było, to i ogródek się komuś skopie - dodaje szef NOP. Zęby tylko wytrwać Maciek, Arek i Tomek odwiedzają Konrada w domu. Znów rozmawiają o przyszłości. Myślą: może by tak narodowe partie połączyć? Kiedyś, oczywiście jak zostaną przywódcami. W końcu mają kolegów u „Tejkowera", u Bryczkowskiego i Barańskiego. Wielu myśli tak jak oni. Maciek jest zadumany, trochę spięty - wkrótce czeka go egzamin na Politycznego Żołnierza. Idzie na pierwszy ogień: - Kiedyś pozwolimy odrosnąć włosom, ściągniemy flayersy i glany, a ideologia w nas zostanie. Przerywa mu Konrad: - Moim największym marzeniem jest to, żebym wytrwał w swych poglądach. Żeby mój patriotyzm nie osłabł. Wyznanie Konrada zagłusza chrapliwie zespół Honor z kasety: Ginie dzisiaj polskość twa, obcy prąd zagarniają, . więc dlaczego milczysz wciąż... ii* - POKÓJ DLA CUDZOZIEMCA T amtego dnia, jak zwykle, Zenon K. wyszedł z domu rano. Pokręcił się po bazarze Różyckiego. Potem postał na Targowej. Z nieba padał śnieg, obok sunęło życie: ludzie poważni i radośni, samotni albo w parach, niektóre pary trzymały się za ręce, inne się śmiały. Nie pasował do tego miejsca. Wsiadł w autobus i pojechał do zakładu pogrzebowego. Umowa na jego pogrzeb była już gotowa. Poprosił personel, aby - w razie jego śmierci - tabliczka z nazwiskiem na trumnie była biała, nie czarna. I zamówił kwiaty - dwa wieńce z łososiowych tulipanów. Potem zapytał, czy może wybrać sobie miejsce w chłodni dla umarłych. Tłumaczył, że chce pokonać drogę, jaką po śmierci przemierzy jego ciało. Tak tylko, powtarzał, chce przeżyć swoją ostatnią drogę. Jest przecież stary i schorowany. Stukot jego laski zamilkł przy chłodni. Więc tu będę leżał - spojrzeniem powiedział dyrektorowi. Rozejrzał się niespokojnie. Przerażony wyjątkowością miejsca. I sobą w nim -jeszcze żywym, choć bez życia. Wokół szumiały agregaty. Magazyn z trumnami nie robi aż takiego wrażenia w porównaniu z tym miejscem: wysuwane półki, na ich uchwytach kartki z nazwiskami zmarłych. - Poprosił o miejsce na półce pośrodku - wspomina dyrektor Jan Szczuciński. - Powiedział: „Wolę między ludźmi". Gdy wybierał to miejsce, drżała mu broda i usta. Po policzkach płynęły łzy. 9. Byto piekło... Irena Morawska Pokój dla cudzoziemca 131 Nagle krzyknął: - Muszę już jechać! I zniknął. Zadzwonił do siostry, Lucyny. Prosił o spotkanie. Była oschła, nie miała czasu. Nalegał. - Mówił chaotycznie, nerwowo - wspomina Lucyna. - A ja mu na to: Po latach se siostrę przypominasz? I odłożyła słuchawkę. Zadzwonił ponownie, krzyczał, że musi... pilnie... ma coś ważnego... Siostra zimno wypomniała mu, że ostatnio w autobusie jego żona udała, że jej nie zna. I znów odłożyła słuchawkę. Lucyna nie wybaczyła bratu, że przez czternaście lat nie zaprosił jej io nowego mieszkania. Kłótnia o wnuczkę Nie wiadomo, od kiedy Zenon K. zaczął nosić w sobie myśl 3 śmierci. Po raz pierwszy, po latach, odwiedził własny grób w okolicy sześćdziesiątych czwartych urodzin. Był wrzesień 1997 roku. Świeciło słonie. Zenon ściereczką z ręcznika frotte czyścił lastryko w kolorze kawy i mlekiem. Grób na wolskim cmentarzu kupił w latach siedemdziesiątych. 3dy wówczas poprosił żonę o zdjęcie na pomnik, krzyknęła: - Chybaś aszalał! Ledwieśmy ślub wzięli, a ty mi z grobem wylatujesz! Wtedy odpowiedział: - Mąż i ojciec jest po to, aby zapewnić byt. Za życia i po nim. No i zalśniły na grobie dwa zdjęcia w kolorze sepii. A gdy ostatniej jesieni Zenon K. ocierał kurz ze zdjęć na grobie, nówił coś do nich podniesionym tonem. - Często przejeżdżałem tędy na rowerze - opowiada Rafał B., odwiedzający grób przyjaciółki. - I widywałem tego człowieka. Kiedyś ;ak głośno mówił, że aż się zatrzymałem. A on się uśmiechnął, wskazał la zdjęcia i powiedział: „O wnuczkę się kłócą". To wtedy -jak sądzi Apolonia, najstarsza siostra Zenona - zawarł Dakt z diabłem. - Poczuł samotność -jest przekonana Lucyna, młodsza siostra. Trzecia z sióstr, Barbara, „nie ma zamiaru o nim", a brat, Kazi-nierz, wzrusza ramionami: - Nie poszło mu, jak planował. Żona, Wanda, ucina szorstko: - Szajba mu odbiła! Zenon K. zmarł w praskim szpitalu za pięć trzecia po południu. Był piątek, 30 stycznia 1998 roku. Przepustka do świata Zenon K. urodził się w mazowieckiej wsi Ż. w październiku trzydziestego trzeciego roku jako najstarszy syn ubogich rolników. Do końca wojny przybyły mu trzy siostry i brat. Edukację rozpoczął po wojnie. Miał jedenaście lat. Po siedmiu klasach zaczął pracować na roli. Pomagał rodzicom i okolicznym chłopom. Wstąpił do Związku Młodzieży Polskiej. Rok był skarbnikiem, trzy -przewodniczącym. Powołanie do wojska przyjął jak przepustkę do świata. Bo, jak mówi dziś jego rodzeństwo, nie miał talentu do gospodarki. W wojsku pracował jako kierowca. Zapisał się do partii. Służbowo jeździł do Warszawy. Stolica mu się spodobała. Zakręcił się, by zostać. Był słusznej postury, nieskomplikowany, bez pretensji do świata. Zapytał rodziców, czy może zostać milicjantem. W styczniu 1956 roku Milicja Obywatelska dała Zenonowi mundur i mieszkanie na Pradze. W podaniu o służbę napisał: Pragnąłbym pracować w szeregach MO dla dobra całego narodu i zbudowania socjalizmu w Polsce Ludowej. Gdy Zenon w mundurze milicjanta pojawił się w rodzinnej wsi, sąsiedzi z uznaniem kiwali głowami: - Taki awans! Największa we wsi kariera nie uderzyła mu do głowy. - Choć w mundurze i z samej Warszawy, był tym samym Żenieni, jakiegośmy znali - wspomina Szczepan W., dawny kolega, który nie wierzy, że „Zenek się targnął". - Do jego głowy taka myśl by nie wpadła. Jak trzeba było pomóc - Zenek w pogotowiu; na zabawę - Zenek pierwszy; na kobitki - też. Po prostu chodząca radość. Dwie polisy Było ponure listopadowe popołudnie 1997 roku, gdy Zenon K. po raz pierwszy zjawił się w warszawskim zakładzie pogrzebowym Słu-żew. - Muszę opłacić swój pogrzeb - powiedział w drzwiach. Nie wprawił tym w zdumienie personelu. Przed nim pogrzeb wykupiło już kilkanaście osób. Irena Morawska Pokój dla cudzoziemca 133 - Większość to samotni - wyjaśnia dyrektor Jan Szczuciński. - Po śmierci nie chcą nikogo kłopotać. Zenonowi dokuczała cukrzyca, astma i nadciśnienie, przedstawił stosowne zaświadczenia, ale przyznał się, że ma żonę i dwoje dorosłych dzieci. - Żona mówi, że jak zdechnę, pogrzebie mnie pod płotem - wyjaśnił. Miał napiętą twarz, oczy rozbiegane, podniesiony głos przerywany chrapliwym oddechem. Ponadstukilogramowe ciało opierał na drewnianej lasce. - Skarżył się, że w domu źle go traktują, dlatego sam woli zadbać o swój pogrzeb - wspomina dyrektor. -1 wyjął dwie polisy. Potem usiadł i się zamyślił. Marzył o służbie w przestępczości Milicja posłała Zenona do szkoły dla podoficerów. Opinię miał dobrą. Zdyscyplinowany, dba o swój wygląd zewnętrzny. Do linii Komitetu Centralnego naszej partii i Związku Radzieckiego - ustosunkowany pozytywnie. Nałogów szkodliwych nie stwierdzono - tyle można o nim przeczytać w archiwum policyjnym. Żona Zenona, Wanda, nie zna tej karty jego życia: - Jego przeszłość mnie nie obchodziła. Starsi mieszkańcy wsi pamiętają, jak w 1957 r. spłonął rodzinny dom Zenona, a on przyjechał do Ż. w mundurze. - Wszystkiego naprzywoził do remontu: cementu, farby, desek. Dzięki niemu stanęliśmy na nogi - wspominają siostry. Jako milicjant nie przeganiał szwendających się po ulicach brudnych dzieci. Został społecznym kuratorem sądowym. Dzieciom ulicy pokazywał, że da się żyć, nawet jeśli ich rodzice nie potrafią. - Ten margines leżał mu na sercu - wspomina Lucyna. - Załatwiał im domy dziecka, zapomogi, pracę. W drugim roku służby Zenon wypisał się z partii. Przeniesiono go do Zmotoryzowanych Oddziałów Milicji Obywatelskiej. Nowe zajęcie mu się nie spodobało. Marzył o „służbie w przestępczości". Gdy po raz kolejny mu odmówiono, złożył wymówienie. Przełożony nie protestował. Napisał: Skupial wokól siebie innych i demobilizo-wat ich do pracy. Byl inicjatorem napisania oszczerczego listu do KC PZPR na kierownictwo tutejszej komendy. Mało interesował się zagad- nieniami bieżącymi. Bezpartyjny. Wyczuwało się, że do pracy w MO przyszedł tylko i wyłącznie dla zarobku. Chyba się zmieszczę W końcu listopada Zenon K. ponownie odwiedził zakład pogrzebowy. - Sprawiał wrażenie zagubionego - wspomina dyrektor Szczuciński. - Powtórzył, aby w razie jego śmierci nie powiadamiać żony i dzieci („Traktują mnie gorzej niż psa"). I zapytał, czy może wybrać trumnę. Do magazynu z trumnami idzie się schodami w dół jak do piwnicy. Jest tu chłodnia i pomieszczenie do tak zwanej toalety pośmiertnej, gdzie wykonuje się makijaż, bo dom pogrzebowy Służew „nie wypuszcza klienta nie umalowanego" (w umowie z Zenonem też figuruje ta pozycja: tanatokosmetyka - 25 zł). Pół godziny Zenon spędził wśród trumien. W końcu wygrzebał coś w sam raz na jego, ważące blisko sto trzydzieści kilogramów, ciało. Otworzył wieko i nie powstrzymał łez. Zachwiał się, oparł o trumnę. Spocony, ciężko dysząc, wyszeptał: - Tu się chyba zmieszczę. To nie ta przeszłość Zenon K. wybierał dla siebie chłodnię, trumnę, wieńce z łososiowych tulipanów i odbywał podróże w przeszłość. Zaczął od Targówka. Tam mieszkał, pracował jako milicjant i kurator. W miejscu kamienicy, w której spędził kilkanaście lat - wyrosły wieżowce ze sprayowymi napisami: Lepsze jutro było wczoraj!, Załatwię was! - Rambo. Nie znalazł drzewa, które posadził, ani znajomych. Z przeszłości, do której przyjechał, została tylko nazwa ulicy: Prała-towska. Zaczepiał starszych, wypytywał, ale oni patrzyli z politowaniem albo pukali się w czoło. A gdy ktoś poświęcił mu chwilę uwagi, łapał się tej chwili jak ratunkowego koła. I z tej nie swojej przeszłości wydobywał własne wspomnienia. Wtedy się ożywiał: mówił szybko, hałaśliwie. Wiedział, jak zarobić Po odejściu z milicji, w 1958 roku, został motorniczym. Zaczęło mu się gorzej wieść. Mniej pomagał rodzinie na wsi. To mu doku- Pokój Ma cudzoziemce 135 Irena Morawska szalo. Uważał, że jako najstarszy syn i brat ma taki obowiązek. Wró-z\\ do MO. W Kompanii Konwojowo-Ochronnej wytrwał niepełne trzy lata. Zanim, w 1964 roku, na zawsze zrzucił milicyjny mundur, zdążył poznać podskórne życie stolicy: handel walutą, paserstwo, pośrednictwo w wynajmowaniu pokoi, mieszkań. Świat, który zwalczał jako mundurowy, z czasem go wchłonął. Niektórzy z tych, których konwojował do aresztu, później zostawali jego współpracownikami. Pośredniczył w meldowaniu zamiejscowych i zarabiał na swataniu. Nielegalny dochód miał dobry i stały, bo w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ludzie pchali się do stolicy. Zenon K. - jak uważał - pomagał w rozwiązywaniu życiowych spraw takim jak on i j ego rodzeństwo. Klienci Zenona pozbywali się oszczędności i rodzinnej biżuterii. Wiedział, jak obrócić złotem, by zarobić. Przeprowadził się na Wolę, urządził mieszkanie. Jeden pokój przygotował dla cudzoziemców. Odnajmował za dolary. Krystyna J., dawna znajoma Zenona, wspomina: - Mieszkanie -marzenie: meblościanka, dywany, telewizor, glazura, parkiet lakierowany. Każdy chodził tam na palcach. Od urządzenia mieszkania zaczął budowanie rodziny. Życiowego celu-jak mawiał. Planował poślubić miłość z rodzinnych stron. Ale rodzice zakazali: Celina miała kilka lat więcej od niego i wyznaczonego przez rodziców kandydata na męża. Piekło Ostatnie miesiące życia upływały Zenonowi między cmentarzem, domem pogrzebowym a spotkaniami z przeszłością. Jakby szukał czegoś, co miało go uciszyć. Zgłosił się do jednego z warszawskich domów opieki społecznej. Powiedział, że chce tu zamieszkać, bo „jego dom to piekło". Opieka obiecała zbadać sprawę. Zenon usiadł i zaczął opowiadać, jak budował rodzinę. Najpierw wy Siostry pozazdrościły Zenonowi stolicy. Najpierw ściągnął Lucynę, po siedmiu klasach. Do sprzątania biur więcej nie potrzebowała. Poznał ją z kolegą- Stefanem, frezerem, który miał mieszkanie i szukał żony. Po trzech miesiącach skakał na weselu siostry. Potem zamieszkała u niego najmłodsza Barbara. Posłał ją na kurs krawiecki. Utrzymywał. Gdy uzyskała lata i dyplom krawcowej, ją też wydał za mąż. Na nielegalnych interesach dobrze zarabiał, ale żeby nie mieć kłopotów, potrzebował stałego zatrudnienia i pieczątki pracodawcy w dowodzie. Zatrudnił się więc w piekarni jako konwojent, potem w ubojni na Żeraniu. Był ślusarzem w fabryce mebli, strażnikiem w sądzie, konwojentem w Wedlu, pomocnikiem kucharza w Warsie. Kręcił się po różnych zawodach: rok, dwa, parę miesięcy. Gdy bliscy pytali, kiedy się ożeni, mawiał: - Najpierw wy, potem ja. Chciał porozmawiać Zenon postanowił odwiedzić kamienicę przy Spiskiej na Ochocie. Był listopadowy poranek 1997 roku. - Siedliśmy w kuchni - wspomina 57-letnia Monika P. - Nie chciał kawy ani herbaty. Ani papierosa. Zapomniałam, przecież nie palił. Chciał porozmawiać. Szukał Krystyny J., dawnej znajomej, ale ona już tu nie mieszka. Siedzimy w tej samej kuchni, przy stole. Monika spogląda na obrus w róże. Skuliła ją wieść o śmierci Zenona. - Nie wyglądał na samobójcę - ocenia. - Skarżył się, ale w oczach był wesoły. Poznała go rok wcześniej, gdy po latach odwiedził jej drugiego męża. Podczas ostatniej wizyty zapytał o niego. Monika zakreśliła stopą prostokąt na podłodze. - Tu umarł - powiedziała. Zenon podskoczył, po czym wymamrotał: - Każdy musi umrzeć. - Tak powiedział, pamiętam, z jakimś dziwnym spokojem. A ja wrzasnęłam: Ale nie o drugiej w nocy! Właśnie oglądaliśmy telewizję. Wstał tylko, żeby się napić. I upadł na amen. Zenon K. zapisał nowy adres kolegi - tak to ujął - i spytał o znajo mych z bloku. , . Pokój dla cudzoziemca 137f tętna Morawska - Robię rundę po znajomych i nikogo nie zastaję - poskarżył się. -Albo powyprowadzali się w nieznane, albo do Bozi. Monika P. zapytała, co u niego słychać. Gość smutno się ożywił. I zaczął: dzieci się nie odzywają, żona przestała mu prać i stawiać przed nim jedzenie. Ma kochanka, a jego wygania z domu. - I pomyśleć - powiedział - że w tym mieszkaniu ją zapoznałem. Stukot laski odchodzącego Zenona przywołał Monikę do okna. Odsłoniła firankę i się do niego uśmiechnęła. Przez chwilę Zenon zatrzymał wzrok w oknie i oddał jej uśmiech. A Monika pomyślała: - Jak takiś samotny, to może przygadaj sobie nową, spokojniejszą. P Zdatna z niej gospodyni Ściągnięta ze wsi siostra, Lucyna, zamieszkała z mężem na Spiskiej. Sąsiadka z piętra, Maria Bąk, wynajmowała pokój wiejskiej dziewczynie. Dużej, z piwnymi oczami, bez wykształcenia. Miała na imię Wanda i pracowała w szpitalu jako salowa. (- W domu było nas pięcioro - powie później Wanda. - Ja najstarsza. Czego miałam szukać na wsi?) Maria Bąk nie zamierzała zameldować obcej, a o tym Wanda najbardziej marzyła. Po pracy dziewczyna odsłaniała śnieżnobiałe firanki, opierała łokcie na parapecie i oglądała świat. Czasami widywała postawnego mężczyznę, który z siatkami z Peweksu wchodził do bloku. Zawsze sam. Maria Bąk wyłapała spojrzenie sublokatorki. Wyjaśniła, że to kurator sądowy, brat sąsiadki. Wanda podpytywała Bąkową. Nie musiała naciskać. - Kawaler z mieszkaniem - dodała Bąkową. } Wandzie aż się oczy zaiskrzyły. Sąsiedzi Lucyny odnosili się do Zenona z należną kuratorowi atencją. - Panie kuratorze - zagadnęła wkrótce Bąkową - poznam z kimś pana. ; Sublokatorka uprosiła gospodynię, by przedstawiając ją panu kuratorowi nie zdradzała jej imienia. - Heńka - takie wiejskie, krzywiła się. To wtedy została Wandą. Był sylwester 1972 roku. Ślub wzięli trzy miesiące później. Zenon skończył czterdzieści lat, Wanda - dwadzieścia trzy. Maria Bąk udostępniła nowożeńcom mieszkanie na przyjęcie, przygotowała dania weselne na dziesięć osób. Pan młody miał gest, opłaciło się Bąkowej. Zenon zabrał żonę do swojego mieszkania na Wolę. Krótko po ślubie zajrzał do swatki. - Energiczny, czysty na koszuli i uśmiechnięty -wspomina córka Marii Bąkowej, Krystyna J. - O taką mi chodziło - mówił, całując jej dłonie. - Zdatna z niej gospodyni. Po roku urodziła się córka (w podzięce Bąkowej dostała imię jej córki - Krystyna), po kilkunastu miesiącach - syn. Zanim dzieci poszły do szkoły, Wanda od kwietnia do listopada przebywała z nimi u rodziców. - Co miałam tu siedzieć? - pyta. - Na wsi przynajmniej powietrze było. Wanda ucieka od wspomnień w kolejny papieros. - Z początku było normalnie: dużo gości, siedziało się przy wódce, herbacie i szynce - rzuca niechętnie. - Ale jak mu ta szajba odbiła... Tylko na to czekał Wolny czas, a miał go przed śmiercią w nadmiarze, spędzał na ławce pod blokiem albo na pogrzebach. Lubił deszcz, bo gdy płakał, mógł udawać, że to krople deszczu na policzkach. Wstydził się, bo tych, których odprowadzał do grobu, znał tylko z przycmentarnych klepsydr. Pewnego listopadowego dnia wybierał się na kolejny pogrzeb, gdy - po latach milczenia - zadzwoniła Apolonia, najstarsza siostra. - Mietek się kończy. Przyjedź! - płakała do słuchawki. Mieczysław, mąż Apolonii, leżał w szpitalu z nowotworem. - Przyjechał natychmiast - opowiada Apolonia. - Zawsze był wrażliwy. Pytał, w czym pomóc. Nalegał. Chciał być potrzebny. Powiedział: zapomnijmy o niezgodzie. Gospodarstwo rodzinne w Ż. - dom, siedem hektarów, krowa, koń i kilka kur - skłóciło rodzeństwo piętnaście lat temu. Ledwie wtedy pożegnali rodziców (matka Zenona zmarła w środę, ojciec - w niedzielę, cztery dni później). Na pogrzeby Zenon przyjechał bez żony. - Zauważyliśmy, że między nimi krzywe kluski - wspomina Apolonia. Ale wówczas nie to zaprzątało ich myśli. Ojcowizna została do podziału. Gdy każdy z piątki rodzeństwa przedstawił swoje pragnienia, okazało się, że gospodarstwo musiałoby być kilka razy większe. Padły złe słowa. Pokój dla cudzoziemca 139 Irena Morawska - Między nami była wojna - Apolonii drżą dłonie. -1 jak Zenio przyjechał do Mięcia, od razu wiedziałam, że tylko na to czekał. Na jakiś znak. Przy szpitalnym łóżku szwagra powiedział: - Nie martw się, Mięciu, twoja świeczka jeszcze nie gaśnie. To moja się dopala. - Widocznie już musiał mieć postanowione - wnioskuje Apolonia. Garstka z ojcowizny Rok wcześniej, gdy postanowił zamienić rentę na emeryturę i kompletował papiery, przyjechał do Ż. Ale Apolonia i brat Kazimierz milczeniem zbyli jego wizytę. Wtedy widziano go, jak nieruchomo siedział przy grobie rodziców. ; A potem wziął garść ziemi z ojcowizny, którą brat zarządza. - Tyle lat spłynęło nam w zawiści i milczeniu - żałuje Apolonia. Wyciskał złotówki W poszukiwaniu minionego czasu Zenon K. udał się na Wolę. W bloku, w którym kiedyś mieszkał, zadzwonił do kilkorga drzwi. Ale otwierały same obce twarze. Zanim coś powiedział, drzwi zamykały się z hukiem. Niechlujny grubas bez zębów mógł wzbudzać litość albo przerażenie. - Jak go zobaczyłam rok temu, krzyknęłam: Bój się Boga, Zenek! Co żeś ty z sobą zrobił? - wspomina Maria D., dawna sąsiadka. -A on odpowiedział: „I tak piach to ze mnie wyciągnie". Maria często bywała u K. Pamięta ich doskonale. Zenon z żoną i dziećmi mieszkał na Woli do 1984 roku. Gdy dzieci poszły do szkoły, pomyślał o kształceniu Wandy. Podkreślał, że matka jego dzieci musi być wyuczona. Wanda wybrała wieczorową gastronomiczną. Ona się uczyła, on zajmował dziećmi. W wolnych chwilach robił przetwory i swetry na drutach. W pokoju do wynajęcia ciągle zmieniali się dolarowi lokatorzy. - Zenków stać było na wszystko - opowiada Maria D. - Cała Polska gniotła się w kolejkach po pętko zwyczajnej, a u nich balerony, szynka, banany. Lodówka się nie domykała. Bo taki był Zenek: wszystko, co najlepsze, dla dzieci i żony. Do tego był gościnny. Odwiedzało go rodzeństwo ze wsi i siostry z Warszawy. Gdy kilkanaście lat temu Apolonia leczyła syna u warszawskich specjalistów, zatrzymywała się na Woli u Zenków. - Wanda była dobrą żoną - uważa najstarsza siostra. - Gotowała mu i prała. - Czekało się na imieniny u nich, żeby najeść się różnych frykasów - wspomina druga siostra Lucyna. Jego dzieci miały najlepsze zabawki, konta w banku i książeczki mieszkaniowe. - A Wanda chodziła jak bombonierka - dodaje Lucyna. - Najpiękniej w bloku ubrana. Chciała ortalion, dżinsy z Peweksu, to jej kupił. Na garsonki nabierał materiałów. Wieszał na niej złoto jak bombki na choince. - Kupował to, co jemu się podobało - oburza się Wanda. - Ja lubiłam czerwony, a on mi zieloną bluzkę przynosił. Kontakty Zenona z rodzeństwem zaczęły się rwać gdzieś w okolicach drugiego futra Wandy. - Zaszumiało jej bogactwo. Z biedą nie będzie się bratała - skarży się Lucyna. Wanda inaczej widzi rozłam ze szwagierkami: - Zazdrościły, że nam się dobrze wiedzie, że ja, wykształcona, w domu sobie siedzę. Z czego oni mają to wszystko? - dziwili się sąsiedzi. O piątej rano, przez osiem lat, Zenon ustawiał pod drzwiami butelki z mlekiem. Dzień należał do niego. Z każdej minuty potrafił grosz wycisnąć: na wyścigach, u cinkciarzy, na bazarze. Handlował, zamieniał, sprzedawał. - Nie przepijał, po knajpach nie łaził. Wszystko zgarniał dla rodziny. Na punkcie rodziny miał obsesję - twierdzi Maria D. - Z grobu by wstał, gdyby wiedział, że na zmartwychwstaniu da się zarobić. Ciasne poranki Gocław - osiedle oddalone od centrum stolicy o kilkanaście minut jazdy samochodem. Jeden z wielu mrówkowców. Z bloku wylewa się tłum. Po niewielkim podwórku biegają psy i dzieci. Ze skrzyżowania ulic dobiega wycie klaksonów, pisk opon i hamulców zatrzymującego się autobusu. To tu, czternaście lat temu, Zenon K. kupił czteropokojowe mieszkanie na parterze wieżowca. Starym zwyczajem jeden z pokoi przygotował dla cudzoziemców. Interesy szły doskonale, więc z oficjalnej posady przeszedł na rentę. Był rok 1984. Taksówkami przywoził zagranicznych gości, głównie spod hotelu Metropol. Kupował od nich dolary. Jak dawniej kręcił się Pokój dla cudzoziemca 141 Irena Morawska po bazarach, pod Peweksami, pod bankami. Wśród cinkciarzy uchodził za niegroźnego pionka. Wieczorami, gdy wracał, kładł się na wersalkę. - Nic go nie obchodziło, tylko robota - skarży się żona. - O dzieci nie dbał. Mówię mu: „Zrobiłeś je, to choć wyprowadź na spacer" albo: „Ruszyłbyś się, wszyscy w niedzielę idą z dziećmi do Łazienek". No to na tyle lat, raz tylko poszliśmy tam razem. Apolonia, najstarsza siostra, broni Zenona: - Bardzo mu dzieci leżały na sercu. Woził je na religię, do lekcji gonił. Każde z nich miało osobny pokój: on, żona, dzieci i cudzoziemiec. Jako rencista Zenon już nie musiał wstawać wcześniej od dnia. Gdy dzieci wychodziły do szkoły, ciasne robiły się te poranki: Zenon w łazience albo w kuchni; w pokoju; w oknie; w przedpokoju. Okazało się, że z Wandą nie mają o czym ze sobą rozmawiać. Czasem próbował zainteresować żonę swoją przeszłością, podopiecznymi. Ale Wanda wolała popatrzeć w telewizor. Zatrudniła się w barze. - To wtedy pokazała rogi - oburza się bratowa Lucyna. - Dama się z niej zrobiła! Do świata poszła! A jak awansowała na szefową kuchni, to z góry zaczęła traktować naszą rodzinę. - Był starym kawalerem, jak się pobraliśmy - protestuje Wanda. -Naleciałości miał! W nowym mieszkaniu nikt już ich nie odwiedzał. - Na swoje siostry mówił: te kurwy - opowiada Wanda. Przestali wyprawiać imieniny, ale Wanda na święta, jak zwykle, wyjeżdżała z dziećmi do rodziny na wieś. - Po jakiejś awanturze moje święta się skończyły. - Wanda ma twarz napiętą, wyraz oczu ginie w mroku przymkniętych żaluzji. - Samolubny był! Zabronił mi spać na nowej wersalce. Dlaczego? Bo niechcący wypaliłam w niej dziurę papierosem. - Dzieciom wydzielał, co mają oglądać w telewizji. A potem się dziwił, że są za mną. Awanturny był. - Poprawia w uchu złoty kolczyk i opowiada dalej: - Jak córka skończyła podstawówkę, zaparł się, żeby szła do pielęgniarskiej. Wrzeszczał: To potrzebny zawód, tylu ludzi cierpi! Córka wagarowała, Zenon odprowadzał ją pod szkołę, znalazł korepetytora. - I teraz Krysia męczy się przez niego za grosze - ubolewa Wanda. Spłyń, ćwoku Zenon K. odkrył nową Polskę, gdy przed oczami wyrosły mu kantory z walutą, a w miejscach jego pracy zjawili się faceci w białych skarpetach i grubych łańcuchach wokół szyi. Przejęli jego interesy. Gdy się upominał, warczeli: - Spłyń, ćwoku. Z pokoju dla cudzoziemców chcieli korzystać już tylko Rosjanie. Kupował od nich spirytus, obrusy, pościel. Najpierw sprzedawał na bazarach, potem gromadził. Jego męskość umarła na długo przed nim. Zaczął podejrzewać żonę o zdrady. - Był tym na „i", nooo... jak to się nazywa? - mówi nie pytana Wanda. - Ale ja miałam dość cyrku w domu, żeby se szukać. Zazdrosny był. Wymyślał. Pewnego dnia Zenon ujrzał w lodówce kartki z podpisaną żywnością: „to moje". Potem żona zaczęła sortować rzeczy do prania. - Sam se pierz - mówiła. A on z tabliczką na piersi: „Wynajmę pokój" zdzierał buty pod Pałacem Kultury. W kolejce po pomoc W połowie grudnia ubiegłego roku odnalazł nareszcie Krystynę J., córkę Marii Bąkowej ze Spiskiej. Krzyczał do telefonu, że muszą natychmiast się spotkać. - Nie widziałam go kilka lat - wspomina Krystyna J., emerytowana urzędniczka. - Jak go zobaczyłam, chciałam uciekać: tłusty, niechlujny, śmierdzący. - Chyba dostrzegł moje przerażenie, bo zapłakał i powiedział: „To ona tak mnie z życia wyprowadziła". Dawni znajomi nie mieli sobie za dużo do powiedzenia. - Wstydziłam się go - opowiada Krystyna J. - Płakał, że żona go źle traktuje, że go zdradza. Ja mu na to: „A jak ty wyglądasz?! Też na jej miejscu bym to robiła!" Przypomniał się w Ośrodku Pomocy Społecznej. Powiedziano mu, że „badają sprawę". Dziś pracownica tego ośrodka mówi: - Na miejsce u nas czeka tysiąc pięćset osób. Poprosił Wandę o rozwód. Odmówiła. Pokój dla cudzoziemca j^j Irena Morawska - I co bym zrobiła? Przecież mieszkanie było na niego - tłumaczy dzisiaj. Córka Krysia poślubiła nie tego, którego Zenon chętnie przy niej widywał. Wybrała hydraulika z Warszawy, a nie chłopaka z jego rodzinnych stron. Zenon przeżył to bardzo, ale wybaczył. Córka przy nadziei, była nadzieją dla niego. „Wnuk mi życie zmieni" - obiecywał sobie i sąsiadom, gdy upominali: „Panie Zeniu, weź się pan za siebie". I nie miał nic przeciw temu, aby zięć zamieszkał u niego w domu. Któregoś dnia szczęśliwy oznajmił sąsiadom: - Jestem prawdziwym dziadkiem. Wnuczka mi się urodziła. Nie mógł się doczekać, kiedy zacznie wozić ją w wózku. Kilka dni potem siedział markotny na ławce pod blokiem i już o wnuczce nie mówił, tylko karmił gołębie rozmoczonym chlebem. Miał nowy problem. Dozorczyni Teresa Z. przysiadła obok. Zenon nie wytrzymał i się poskarżył: - Zabronili mi na wnuczkę nawet patrzeć. A potem sąsiedzi widzieli, jak Krysia wyprowadza się z mężem i z wnuczką. Syn, Jarek, po zawodówce przylgnął do towarzystwa, które kręci się przy cudzych autach. Przestał reagować na ojca. Tak samo jak Wanda. Nawet pod blokiem, przy ludziach, udawali, że go nie znają. Twierdza Z upływem lat Zenonowi było coraz trudniej znaleźć lokatorów do wypielęgnowanego pokoju. Mógł jeszcze liczyć na Wietnamczyków i Rosjan, ale niedługo. Znajoma z sąsiedniego bloku, którą kiedyś wprowadził do biznesu, zaczęła mu ich podbierać. Miała lepsze warunki, czyściej i taniej. I wtedy Zenon zamieszkał w pokoju dla cudzoziemców. A kiedy się tam wprowadził, to tak jakby w nim samym zamieszkał ktoś inny: zmienił drzwi pokoju na pancerne o silnych zamkach, w okna wstawił kraty, a na siebie włożył luźne łachmany. Skąd on je wytrzasnął? - Ze śmietnika - odpowiada Krystyna J. Nikt już z sąsiadów nie pamięta, kiedy Zenon K. zaczął grzebać w śmietnikach. Ani kiedy kupił (a może znalazł na śmietniku?) wielki kocioł, do którego wkładał kapustę i świńskie głowy. Gdy gotował sobie danie na tydzień albo dwa, w bloku cuchnęło tak, że nie sposób by- ło wytrzymać. Zwłaszcza jak odgrzewał. Ale sąsiedzi wiedzieli, że jest „odsunięty", i tylko szeptali: „Gruby znów sobie gotuje". Bo w tym czasie został „Grubym". Nikt też nie wie, kiedy „Gruby" wniósł do swego pokoju czarną walizkę, do której składał złote łańcuszki, pierścionki i kolczyki. Po jego śmierci wszyscy o niej mówią, bo oprócz złota były tam srebrne platery i Bóg wie co jeszcze. - Tam są skarby - przekonuje Krystyna J. - Po to tak bardzo chciał się ze mną spotkać. Mówił: „Tyle tego mam, ale ona nic nie dostanie". Jak złodziej skradał się do swojej twierdzy. Zamykał coraz liczniejsze zamki i sztaby, i układał, przekładał, liczył gromadzone prześcieradła, ręczniki, obrusy, poszwy. Otwierał czarną walizkę i liczył złoto. Kiedyś ujrzał wścibskie oczy po drugiej stronie okna. Wpadł w furię. Wkrótce założył żaluzje i już nigdy ich nie podniósł. A potem wezwał ślusarza, Czesława R., i zapłacił za zrobienie kolejnej sztaby w drzwiach w pokoju dla cudzoziemca. - Swój dom uważał za wrogi - opowiada Czesław R. - Mówił, że żona i syn polują na jego majątek. Pokój miał dwa metry na cztery. Lewą stronę wypełniały graty i szmaty ze śmietnisk. Prawa - niczym supermarket: równo poukładane nowe komplety pościeli, ręczniki, narzuty. Butelki z wódką, spirytusem. I czarna walizka. Nad wszystkim unosił się smród z jedzenia w kotle. - Oczy mi z orbit od tych skarbów wychodziły - wspomina ślusarz. - Marzył mi się jeden ręcznik, z lwem pośrodku. Przygadywałem nawet, że córce bym dał. Ale Zenon K. nie słyszał ślusarza, tylko liczył sztaby, zasuwy i powtarzał: - Chcą mnie okraść. Pan / pani Na ławce pod blokiem zaczął przesiadywać kilka lat temu. Jednych wzruszał, innych drażnił. Zwłaszcza gdy beształ tych, co łażą po trawie, albo gdy krzyczał na właścicieli psów załatwiających się przy wejściu do bloku. Oburzeni krzyczeli: „Spójrz w lustro, tłuściochu!" albo: „Mój pies lepiej od pana wygląda!" Smutniał wtedy Zenon i jakiś czas nie zwracał uwagi na życie obok, ale niedługo usiedział, jak dzieciaki w krzakach paliły papierosy. w Pokój dla cudzoziemca 145 Irena Morawska - Przynajmniej porządek był, jak „Gruby" na ławce urzędował -twierdzi dozorczyni Teresa Z. - Był pogodniejszy, gdy widział, że jest przydatny. Niektórzy najmowali go do drobnych spraw: popilnować psa, rzucić okiem na samochód, na śpiące w wózku dziecko albo posprzeda-wać truskawki, które sąsiad przywiózł od rodziny. - Uczciwy był - mówi Teresa Z. - Co do grosza się rozliczał. Sąsiad polecił Zenona komuś do pilnowania parkingu. Przez rok był stróżem A potem znów częściej bywał na ławce. - Czekam, aż wyjdą do pracy. Ogolę się, zjem - mówił sąsiadom. Kiedyś znalazł w domu lalkę bez nóg. Krążył potem z korpusem w jednej ręce, z nogami w drugiej, i rozpytywał o fachowca od lalek, takich dużych, chodzących - pokazywał. Ktoś mu wskazał. - Był szczęśliwy, że zrobi wnuczce niespodziankę - wspomina dozorczyni. A potem znów siedział na ławce. Przy nim lalka z nogami. Dozorczyni zapytała: - No i co? Zenon wzruszył ramionami: - Nie chcą nas. Na rok przed śmiercią Zenon zaczął regularnie golić głowę. Pewnie zląkł się życia (w dzieciństwie lekarz ogolił go na zero, gdy głowę pokrył mu kołtun. Matka potem mu wyjaśniła, że kołtun robi się ze strachu). Zaczął do żony mówić: „pani". Stracił akurat posadę stróża. Sąsiedzi plotkują, że żona tego zażądała. Wanda zaprzecza: - Kiedyś mu mówię: „Zenek, masz coś z głową, idź do lekarza". A on jak na mnie nie wsiądzie: „Dla pani jestem panem, a nie Zenkiem". Od wtedy aż do samej śmierci byłam dla niego „pani". Suchy badyl Nastała ostatnia wiosna w życiu Zenona K. Dozorczyni zmagała się pod blokiem z uschniętą brzozą. Zenon zaczął krzyczeć, że niszczy przyrodę zamiast ratować. - Wyjaśniłam, że to suchy badyl, nic już się nie da zrobić. - To ja pani udowodnię - uniósł się. Postawił taboret przy suchej brzozie i codziennie, aż do lata, siedział przy niej z wodą w baniaku. Ludzie widzieli, jak „Gruby" podlewa drzewko, gładzi je i coś do niego mówi. - I brzózka nam zmartwychwstała - pokazuje Teresa Z. Śmierć w powietrzu Zenon zrzekł się telefonu jako jego właściciel. Żona i syn protestowali. - W piekle telefon niepotrzebny - powiedział. I polecił odłączyć. Był grudzień 1997 roku. Krótko po tym zastukał do sąsiada. W ręku miał jogurt i serek. - Już nie będzie mi to potrzebne - podał sąsiadowi. - Byłem zaskoczony - wspomina Krzysztof S. - Do więzienia idę - wyjaśnił. - O czwartej ta suka wraca z pracy. Dzisiaj na pewno ją zabiję. Mam już siekierę. Sąsiad zbaraniał. Wiedział, że Zenonowie źle ze sobą żyją. Ale zabójstwo? - Pomyślałem: „Gruby" się upił i bredzi. Ale nie, z niego był przecież chłop bezalkoholowy. Krzysztof S. próbował przemówić mu do rozsądku. - Zabiję sukę! - upierał się Zenon. - Pójdę do więzienia na dwa lata. Stary przecież jestem i chory. Ale się wyzwolę. Już nikt mi nie powie: zdechnij wreszcie! Krzysztof S. uprzedził policję o niekonwencjonalnym zwierzeniu sąsiada. O czwartej po południu brygada antyterrorystyczna w czarnych uniformach wtargnęła do mieszkania Wandy i Zenona K. A Zenon siedział zamknięty w pokoju dla cudzoziemców i płakał. Zenon straszył żonę śmiercią: - Najpierw z wami zrobię porządek, potem z sobą. Napiję się kwasu albo coś. - Ja mu mówiłam: nie pij żadnego kwasu, bo nie umrzesz od razu, tylko będziesz się męczył. A on na to: „A teraz to nie cierpię?" - opowiada Wanda. - Śmierć w tym domu od lat wisiała w powietrzu. W ostatnie Boże Narodzenie nieproszony stanął w drzwiach mieszkania Lucyny, najmłodszej siostry. - Co było, a nie jest... zapomnijmy - prosił. - Jak zobaczyłam tę łysą i wielką sierotę, złość mnie opuściła. Siadaj, Zenuś, powiedziałam. A z niego łzy uchodziły. Nad świątecznym makowcem liczył: - Mam szesnaście par spodni, siedemnaście sztuk pościeli, ręczniki, złoto - coś z tym trzeba zrobić. - Masz żonę, dzieci - powiedziała Lucyna. - A on płakał, że syn na niego rękę podniósł, a córka napluła. Że idzie do opieki, bo w domu ma piekło. 10. Bytopiekto. f bona Morawska Pokój dla cudzoziemca 147 Nie mógł usiedzieć, kręcił się. Wstał, przywarł do siostry. Powiedział: - Już się nie zobaczymy. -1 wyszedł. - Szedł potem o lasce, powoli, jak nie on - wspomina Lucyna. -1 Mówię do męża: patrz, bogaty taki, a idzie jak bezdomny. Garnitur do trumny W styczniu jeszcze raz upomniał się o miejsce w Ośrodku Opieki Społecznej. Odwiedził swój grób, odbył kilka pogrzebów. Parę razy nocował na Dworcu Centralnym, bo na ławce pod blokiem było zimno, a pokój dla cudzoziemca straszył głośnym śmiechem zza ściany. Zadzwonił do Krystyny J. Chciał porozmawiać. - Powiedziałam, żeby dał mi spokój. Prosił najmłodszą siostrę o spotkanie. - A ja nie miałam czasu -tłumaczy się Lucyna. Zadzwonił do drzwi sąsiadki, Anny B., nauczycielki, z którą przegadał wiele godzin na ławce pod blokiem. - Otworzę, to znów się będzie żalił, siedział Bóg wie ile. A ja tonę we własnych problemach. Udałam, że nikogo nie ma w domu. Był 17 stycznia 1998 roku (tydzień po tym, jak córka z powrotem wprowadziła się do domu). O siódmej rano na przystanku autobusowym stało kilka osób. Wśród nich małżeństwo: Wanda i Zenon K. Ale stali na dwóch końcach, jak obcy, nawet nie patrząc na siebie. Wanda jechała do pracy. Jej autobus przyjechał pierwszy. Zenon wsiadł do swojego. Pojechał na bazar Różyckiego, potem do zakładu pogrzebowego. Przyjechał zmienić umowę. Dyrektor Jan Szczuciński wspomina: - Powiedział, że się rozmyślił, i przeprasza, ale rezygnuje z kwiatów i tabliczki z nazwiskiem. Tłumaczył, że nie chciałby, aby żona i dzieci wiedziały, że umarł. W końcu tyle razy nie było go w domu i nikt się nie zamartwiał. Mimochodem dodał: - Bym zapomniał. To jest garniturek, który w razie czego nada się do trumny. Wystarczy tylko zdjąć kurtkę. Dyrektor popatrzył: garnitur przykusy, z dawnych lat. Wychodząc z zakładu, Zenon K. zapytał, czy może skorzystać z toalety. Po kilku chwilach dobiegł stamtąd dziki krzyk. Zenon w konwulsjach leżał na podłodze. Obok niego butelka z resztką kwasu solnego, którego nie dopił. Z krzyku dało się wyłowić błaganie, by nie powiadamiać żony. Bez niej chce umierać. Gdy przyjechało pogotowie, krzyczał, że chce zostać w zakładzie, bo tu ma wszystko. Trzynaście worków Szpital powiadomił żonę. Zenon K. konał w mękach, gdy żona, córka i syn włamywali się do pokoju dla cudzoziemców. Zawartość pokoju wysypała się na trzy głowy. Czarnej walizki nie było. Ani nowych ręczników, pościeli, obrusów. Wanda obdzwoniła znajomych: gdzie czarna walizka? Krystyna J. poradziła: - Szukaj pod kafelkami, w wersalce, na której zakazał ci spać. Ale Wanda niczego nie znalazła. Zenon umierał, kiedy wokół śmietnika zaczęły fruwać jego zdjęcia i szpargały z pokoju dla cudzoziemców. - Zajął nam trzynaście worków - mówi Wanda. Umarł trzynaście dni później. Wtedy Wanda powiadomiła rodzinę i znajomych. - Zenek miał wylew - zakomunikowała. Myślałam, że był wyższy Od kiedy Wanda zaczęła się wstydzić męża? Nie pamięta. Przez czternaście lat nigdy razem nie wyjeżdżali. Żadnej pocztówki, żadnego listu. Wanda nie wie nawet, jaki charakter pisma miał jej mąż. A ile miał wzrostu? Papiery w policyjnym archiwum podają-168 cm. - Myślałam, że był wyższy - dziwi się Wanda. - Czy między nami była kiedyś miłość? - zastanawia się. - Nie wiem, nie pamiętam. Kiedy zbieram się do odejścia, pyta: - A może pani wie, gdzie może być czarna walizka? PS Imiona, inicjały i nazwiska bohaterów reportażu zostaiy zmienione. („Magazyn Gazety Wyborczej" z 25-26 września 1998) PIRAMIDA Artysta musi być zawiną Me, bo tylko z dna można krzyczeć, żeby być^^ym. Tam, na tym dnie, może wspólnie się zrośmy. l/atarzyna Kozyra, studentka ASP, jak* ISstawita Piramidę zwierząt. Wypchanej ustawiła kolejno na sobie - jak w baśni br#i Gnmm, która ją zainspirowała. ,, Na obronę w czerwcu przybyło około 5« oso • - Ludzie Kaśce gratulowali i ściskali ^ wsp °™d P J .edmej pracowni A^ .^-Przewodniczący komisji, prof. ,. -źbą zachwycony. Nie d^a:y^^^^^^^^^^^^ wg B Według fca moran Potem odezwały się głosy, ze artys ^ za™ja^azetVyborczej''), .fetorflcwn^ (Xymena Zamewska, w ^ rffa zflte^ / dto A^ry«i (Maaej I łowiecki do Aleksandra Jakubowska uznała -- ze Katarzyna K. chce nas przekonać, ze -niej natura odjęła Katarzynie K. sumienie patologiczna - oceniła Jakubowska. W Akademii zrob,ł się szum. ^ Związek Polskich Artystów Adama Myjaka, że wstępujących na dróg dopuszczać do haniebnych praktyk igrania ich i mordowania. Piramida 151 Irena Morawska Ten sam związek do ministra kultury i sztuki napisał: W aneksie autorka opisuje, jak to szukała tych zwierząt osobiście, jak to osobiście opiekowała się nimi, po to, by pewnego dnia własnoręcznie je zamordować, wypatroszyć, wypchać, by ich ciała posłużyły do montażu pracy dyplomowej. W aneksie do dyplomu nie znalazłam takich informacji. Autorka Piramidy wyjaśnia, że nigdzie nie napisała przytoczonych zdań i nie mogłaby ich napisać, bo to jest nieprawda. Jej promotor prof. Grzegorz Kowalski dodaje: - To insynuacje i wyssane z palca bzdury. Szum wokół zwierząt z piramidy w ASP skrócił urlop rektora. Ministerstwo Kultury i Sztuki zażądało wyjaśnień. W departamencie edukacji kulturalnej zasugerowano rektorowi, czy nie można by się na ASP zastanowić nad określeniem zasad wolności ekspresji artystycznej. We wrześniu rektor zwoła w „trybie wyjątkowym" zebranie Rady Wydziału. Tymczasem odpowiada: - Akademia jest miejscem eksperymentu twórczego i ryzyka artystycznego. R ok temu, w wakacje. -Wyjechałyśmy samochodem na wystawę do Kassel - wspomina Katarzyna Górna, przyjaciółka Katarzyny Kozyry. - Miałyśmy prowadzić na zmianę, ale ona całą drogę przespała. Opadała z sił. Po powrocie mogła już tylko leżeć, gdy wstawała - dusiło ją w gardle. Myślała, że to tarczyca. Lekarz prowadzący Kasię: - Przyjęła diagnozę z wielką odwagą. Przez dwie godziny była przekonana, że to nieuleczalne. - To było jesienią. Zadzwoniła do mnie późnym wieczorem -wspomina przyjaciółka - jakaś odmieniona. Powiedziała, że doznała wartościowego przeżycia, że udało jej się „przejść" na tamtą stronę. W październiku 1992 roku zgłosiła profesorowi Grzegorzowi Kowalskiemu temat pracy: Piramida zwierząt. Wyjaśniła: wypcha skóry konia, psa, kota i koguta i ustawi jedno zwierzę na drugim. Rzecz będzie o śmierci. Profesor zaproponował, by wyrzeźbiła tę piramidę („to niezwykle utalentowana rzeźbiarka"). Pożyczył jej książkę. - Popatrz - otworzył angielski album Metamorfozy symboli śmierci - tak też można o tym opowiedzieć. Miała robić szkice rzeźbiarskie, małe projekty. Ale nie chciała się do tego zabrać. - Od początku byłam zdeterminowana - wspomina Katarzyna. -Propozycja profesora była dla mnie półśrodkiem. - W jakimś momencie zrozumiałem, że to był jej wewnętrzny przymus - opowiada Grzegorz Kowalski. - Nie mogłem jej zabronić pójścia własną drogą. Tym bardziej że nie było mowy o zabiciu zwierząt. N a stole, pod oknem swego pokoju, Kasia rozkłada prace sprzed dwóch lat. Nieforemne figury przypominają leżące zwierzę. W okolicach żeber i ud spod seledynowosinej plasteliny prześwitują cienkie druciki. Na innej deseczce - postać zbryzgana czerwoną farbą. Tak widziała modelkę, którą sama gdzieś wyszukała. Zrobiła tę pracę między jedną śmiercią a drugą. Najpierw odszedł jeden, potem drugi przyjaciel. - Przez kilka miesięcy towarzyszyła mu w umieraniu - wspomina przyjaciółka. - Widziała zmieniający się wyraz jego twarzy, sylwetkę skuloną z bólu i wzrok - nakierowany na coś innego niż rzeczywistość. I cierpiała razem z nim. Potem sama zachorowała. Uznała to za jakiś znak. P racę dyplomową zaczęła od poszukiwania skóry konia rzeźnego. Podwarszawskim rolnikom i w rzeźniach wyjaśniała, w jakim celu. Zostawiała adres, w razie gdyby... Nikogo to nie oburzało, najwyżej zaciekawiało. - Czasami ludzie wciskali mi konie chore, stare, aby się ich pozbyć i przy okazji zarobić - wspomina Katarzyna. Z przyjaciółmi i siostrą przez miesiące usiłowała znaleźć martwego konia. Nie znalazła, bo koń musiał mieć zdrową skórę. Jerzy Linkowski, 65-letni dermoplasta z Otrębus, który pomagał jej spreparować zwierzęta na piramidę, wspomina: - Widziałem, jak się ta dziecina miota. Skąd wziąć końską skórę. Radził, by poszła na wyścigi. - Tam, gdy koń złamie nogę, to go dobijają - wyjaśnia Linkowski. Profesor dopytywał, czy Kasia przypadkiem nie zmieniła zdania i nie pracuje nad rzeźbą. Ale ona myślała o tym, jak zdobyć skórę konia. - Ta skóra stała się tematem numer jeden na długie miesiące - Piramida 153 Irena Morawska wspomina Andrzej Karaś. - Paranoja. O niczym innym nie dało się z nią rozmawiać. oce autorki Piramidy zwierząt z okresu poszukiwania materiału do l pracy dyplomowej. Opowiada Andrzej: - Kładzie się do łóżka, po chwili wstaje, zapala papierosa, siada, wstaje, chodzi boso, kładzie się, wstaje, nalewa wody do wanny, wchodzi do niej, po chwili wychodzi, zapala papierosa, kładzie go na brzegu kuchennego stołu, chodzi, zapala drugiego papierosa, kładzie się, wstaje, napełnia wannę... Na kilka tygodni przerwała poszukiwania. Lekarz nakazał higieniczny tryb życia. W marcu napisała do przyjaciółki przebywającej w Londynie: Jestem już wolna, dlatego przyśpieszyłam z tym konikiem. (...) Trochę się boję tego dyplomu. I ta inercja, że nie mogę tego zrobić własnymi rękami. - Chodziło o to, że nie chciała tego wyrzeźbić - wyjaśnia przyjaciółka. - To była jej walka z samą sobą. Czuła, że będzie musiała przekroczyć jakąś granicę w sobie. Wtedy wiedziała już, że szuka żywego konia rzeźnego. Uśpienie spowoduje ona sama na kilka dni wcześniej, niż zaplanowali to specjaliści od przerobienia go na mięso. - Na targu uświadomiłam sobie, że patrzę na konia jak sęp. Z jednej strony widzę żywe stworzenie, a z drugiej - muszę patrzeć pod kątem przyszłej rzeźby: zdrowa skóra, piękna, bez skazy. Taka, jakiej wypatrujemy kupując buty. Właściciel zażądał zaliczki - inaczej za dwa dni koń pojedzie do Włoch na kiełbasę. Koń za piętnaście starych milionów miał na imię Kaśka. - Tak jak ja, i był rudy jak ja. F otografia sprzed dwóch lat: zza długich, gęstych włosów wyłania się łagodna twarz, trochę zamyślona. Dzisiaj: krótkie włosy spięte w cieniutki kucyk, dziesięć kilo mniej. Kuchenny stół centymetr po centymetrze z trzech stron wypalony papierosami. Na czarnej krawędzi dogasa kolejny. Kasia go nie dostrzega, przypala następnego. Wstaje, boso chodzi po kuchni, odgar- nią włosy opadające na twarz, ściąga gumkę z tyłu, znów siada, znowu wstaje, kolejny papieros. Pod oknem kot figluje z królikiem. - Starałam się nie zaprzyjaźniać z tym koniem - płacze. Marzec. Z listu do koleżanki: przeraża mnie to zabijanie. P odczas usypiania konia powstał film. W aneksie do Piramidy autorka napisała: Jest dokumentem makabrycznym, przedstawiającym jeszcze świeżego trupa zwierzęcia. W pierwszym etapie widoczne są jeszcze drgające mięśnie konia, a następnie widoczne są już tylko fragmenty mięsa, które wyglądają dość znajomo, i do widoku których ludzie są przyzwyczajeni, wystarczy spojrzeć na haki w sklepie rzeźniczym. A jednak uczestnictwo innych ludzi w tym etapie przygotowywania pracy wywolato w nich reakcje oburzenia, niezrozumienia, a nawet odrzucenia. - Gdy na pożegnanie chciałam, jak zwykle, ucałować koleżankę -wzdrygnęła się, spojrzała na mnie z obrzydzeniem, a może nawet z pogardą, i odeszła. Obecny przy „operacji" z koniem Jerzy Linkowski wspomina: - Nie chciała na to patrzeć, ale chciała przy tym być. Potem poszła na to naświetlanie, bo akurat wypadł termin, i wróciła. Znów płakała. Pocieszałem ją, że koń był kulawy, że i tak by poszedł na mięso, ale ona wciąż swoje. N ie przypuszczała, że znalezienie martwego psa i kota będzie tak samo trudne jak konia. Wędrowała po weterynarzach, schroniskach. Radzono jej „grzebowisko". Ktoś zaproponował, by uśpiła kota śmietnikowego albo piwnicznego - „tyle tego się pałęta". Znajomi rozglądali się za zwierzyną na piramidę. Koń już był u Jerzego Linkow-skiego, czas naglił. Pewnego razu koleżanka przywiozła jej kota o trzeciej rano. Wracając ze składkowej prywatki, znalazła go na jezdni potrąconego przez samochód. Włożyła w prodiż i zawiozła Kasi. Ale kot się nie nadawał. Szukała dalej. W jednym z telefonów usłyszała: ,,/a pół literka da się załatwić. Wykopie się kota z cmentarza dla zwierząt". - W pewnym momencie zorientowałam się, w jakim żyję absurdzie. Od miesięcy latam za zdechłymi zwierzakami. Jak idiotka: dzwonię, jeżdżę, pytam, angażuję znajomych. -eno Morawska Piramida 155 Oglądała miejsca, z których Bacutil zabiera padlinę do przerobu na [łączkę kostną. Ale i tam trudno było coś wybrać. Musiały być rude ak koń i ona. - To stało się nie do zniesienia - wspomina przyjaciółka. - Ona za-zęła we wszystkich przedmiotach widzieć zabite zwierzę. „Zobacz, hodzę w trupach" - pokazywała na buty. Z pomocą przyszedł Jerzy Linkowski, który od czterdziestu lat pre-aruje zwierzęta: od dżdżownicy po wieloryba („nie ma w Polsce mu-eum, w którym nie byłoby moich eksponatów, są nawet w zoo"). Wy-alazł w zamrażalniku skórę sprzed czterech lat - rudy kot - w sam aż. Niedługo znalazł się martwy pies. Tylko koguta trzeba było uśpić. Weterynarz się zdziwił: przecież koguta się zarzyna. Piramida stanęła w noc poprzedzającą obronę. Pani z portierni na 'ydziale rzeźby znieruchomiała: - Siedzę i oczom nie wierzę, do budynku wchodzi koń. A l lipcu Piramidę i jej autorkę pokazał telewizyjny program „Ani-F V mals". Przed nagraniem realizator zasugerował jej, by kupiła mięso. Bezie je kroiła podczas kręcenia programu. I opowie o pracy dyplomo-rej- Tego dnia miała kroplówkę. Czuła się źle. Przyjechała telewizja, akręciła program i wyjechała. Kasia z programu „Animals" nie przypomina zagubionej i nieśmia-j studentki ASP, którą znam od kilku dni. Jest chaotyczna, śmieje się srwowo. Zgodnie z wolą realizatora kroi mięso. Realizator zamierza pokazać ten film na egzaminie wstępnym do :koły filmowej. - Chciałem zrobić film o zdarzeniu - wyjaśnia. - To jest zdarzenie, śnie? Komentarz autorki programu „Animals": „Nie będę teoretyzować i temat, czy sztuka jest ważniejsza od życia czy życie od sztuki. Wszelkich odkryć dokonała na ten temat sztuka faszystowska". Oglądam z Kasią „te przeklęte siedem minut", jakie poświęcił jej rogram „Animals" (z nagranych dziewięćdziesięciu). Skulona w klęsk, raczej nie patrzy. Słucha, zerka tylko, czy na ekranie nie widać satrunku po kroplówce na lewej ręce: - Powiedzieliby - przyćpała jredzi. Nie widać. . Lekarz prowadzący Kasię: - W dniu „takiej" kroplówki pacjent jest w szoku. Jest dziwny. Zmienia się nie tylko sposób jego reakcji, ale nawet wyraz twarzy. K atarzyna Kozyra: - Moja kompozycja jest o śmierci w ogóle i o śmierci tych konkretnych czterech zwierząt. Nie robiłam tego „dla dreszczyka". Zrobiłam to z wewnętrznej potrzeby postawienia pytania: czy odczuwamy obecność śmierci jedząc kotlety, stosując kosmetyki lub używając innych produktów ze zwierząt - czy też została ona skutecznie zneutralizowana przez udomowionych przedstawicieli zwierząt, które na co dzień obdarzamy uczuciami. W niektórych opiniach pojawia się ocena: prowokatorka. - Świadomie wystawiłam się na tę próbę. Znacznie straszniejsza była obserwacja śmierci konia niż wszystkie inwektywy, które padły pod moim adresem. Chcąc być konsekwentną, wzięłam na swoje sumienie także śmierć dwóch zwierząt padłych. - To sprawa pewnej odwagi i prawdomówności - komentuje profesor Kowalski. - Gdyby nie powiedziała, że dwoje z tych zwierząt uśpiono, nie byłoby problemu: wzięła z dołu, wypchała, postawiła. Mogłoby to razić zmysł estetyczny. Natomiast tu został postawiony problem moralny: zabicie. Grzegorz Kowalski nie ma wątpliwości, że sprawa jest polemiczna. Chodzi tylko o ton „dyskusji". - Pani Zaniewska zarzuca autorce Piramidy, że jej sztuka służy do dekoracji, a pan Iłowiecki - że do zabawy. Nie dopuszczają myśli, że ta praca może nieść istotne pytania. Takie spojrzenie świadczy o lekceważeniu sztuki i fundamentalnych pytań, jakie ona niesie. Ludzie w ogóle są przyzwyczajeni - powiesić miły obraz, i spokój. Tymczasem, jeśli ten obraz zaczyna krzyczeć, stają osłupiali: że artysta czymś takim się zajmuje. Dla autorki jej dyplom też nie ma wymowy jednoznacznej. A mimo to zrobiła go, i zrobiła film. Dlaczego? - To była konsekwencja drogi, na którą weszłam na pewnym etapie pracy i uświadomiłam sobie, że się nie cofnę - wyjaśnia Katarzyna Kozyra. Prodziekan wydziału rzeźby prof. Roman Woźniak zauważył, że ^^w^wii^r Piramida 157 Irena Morawska na Akademii jeszcze nigdy nie było „takiej pracy, że aż panie sprzątaczki zbiegały sieją oglądać". - Praca Kozyry, mimo że jest tak akademicka, dotyka problemów egzystencjalnych - mówi prof. Woźniak. - Śmierć jest tematem tabu - dodaje prof. Kowalski. - Ludzie nie chcą o niej mówić, chociaż każdego ona niepokoi. Czy ja mam cenzurować wrażliwą studentkę, która chce o tym mówić? Miałbym zastępować jej własne sumienie? Ja się do tego nie nadaję. Pierwszy i podstawowy warunek - to jest wolność artysty. P o programie „Animals" Katarzynę odwiedził inspektor z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. „Czy pani nie znęcała się nad zwierzętami z Piramidy!" - zapytał. Kiedy zobaczył królika i dwa koty, wyciągnął plik fotografii swoich zwierząt: koty, psy i biały szczur. Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami nie zajęło jeszcze stanowiska w sprawie Piramidy zwierząt. - Najpierw musimy ustalić, czy studentka dręczyła zwierzęta - wyjaśnia Jerzy Zawisza, sekretarz Zarządu Głównego Towarzystwa. - Na razie nie mamy na to czasu, bo zalewają nas sygnały, że ludzie znęcają się nad zwierzętami, wyrzucają je na ulicę, przetrzymują na głodniaka, a nawet zamykają na klucz w piwnicy - dodaje dr Janina Siedlanowska z Zarządu Okręgowego Towarzystwa. H istoryk sztuki Waldemar Baraniewski uważa, że zamęt wokół pracy Kozyry wynika z ignorancji dotyczącej sztuki współczesnej. - Niewiele osób próbuje ją zrozumieć. Sztuka współczesna sięga po drastyczne środki, ale - jeśli jest uczciwa - za dziełem stoją poważne motywacje artystyczne, a często również dramatyczne decyzje ich autorów. Waldemar Baraniewski twierdzi, że zamieszaniu wokół dyplomu Katarzyny Kozyry sprzyja brak krytyki artystycznej. - To ona powinna pośredniczyć między artystą a przeciętnym odbiorcą sztuki. PS Katarzyna Kozyra wygrała walkę z ciężką chorobą. Każdej kolejnej pracy artystki towarzyszą podobne reakcje jak przy Piramidzie zwierząt - od potępienia po fascynację. A każde dzieło (fotografia, film na wideo) to nawiązanie do problemów egzystencjalnych (np. Olimpia, Łaźnia}. Katarzyna Kozyra została laureatką Paszportu tygodnika „Polityka" w dziedzinie plastyki za rok 1997. Z uzasadnienia nagrody: za nieuleganie jakimkolwiek ideologiom artystycznym. Za brak obłudy, bezkompromisowość i odwagę mówienia o rzeczach najtrudniejszych w sposób otwarty i przenikliwy. („Gazeta Wyborcza" z 4-5 września 1993) DŁUGI SEN FEDERICA P raca z Federikiem była zabawą. Powrotem do lat dziecinnych, zabaw na ly, na podwórku, w szkole - Marcello Mastrjnanm me powt nic W1ęcej, bo jest zmęczony i smutny. W ostatmą medz.de stra- dł T^otodwiedził go w CmecUta. Lecz tym razem Fedenco Fel-lini mlczekał na mego, jak niegdyś, w swoim gabineae Teatru piątego Tmm był jak zwykle, a nawet większy. Zabrakło tylko reżysera. Tężał w trumnie, pośrodku swego ukochanego Teatru. ^eTadomo, kto kogo rozsławił: Buckmgham Pałace kro ową Elżbietę czy królowa - Buckingham Pałace - Franco Manotti rzecz-S prasowy Cmeatta, miasteczka filmowego na peryferiach Rzymu, s uka Sgo porównania. - Tak samo jest z Fdlimm i Cmecit a. To ono^yLo^o czy on je rozstawił? Jesteśmy wdz^czm Felhme-mu bo nazwa wytwórni zawsze pojawiato si« przy jego nazW1sku. Większość filmów Fellini zrealizował w Cinecitta. On zawsze będzie miał tu swoje miejsce, jak papież w Watykanie -dodaje Mariotti. Najpiękniejsze wspomnienie Rosalby Diana Bernardi, jedna z trzech sióstr prowadzących bar „Canova prz^azfddPopolo, opowiada: - W tych dniach jest inwazja much na Rzim Komisja sanitarna zamknęła bar. Zamknęła tez wide m-"ch, a" tylko o^szym pszą gazety. Dlaczego? Bo tu przez cw.rc wieku nrzvchodził Federico Fellini. Kilka miesięcy temu, z okazji przyznania Fellimemu piątego Osca-ra, felewizja odwiedzHa bar „Canova". Kamerę ustawiono przed naj- Długi sen Federica 161 Irena Morawska piękniejszą barmanką, Rosalbą. Maestro u niej lubił zamawiać swoje codzienne cappuccino. „Co pani powie Felliniemu?" - zapytała telewizja. A Rosalbą się odważyła: „Przesyłam mu buziaka". Ledwie Fellini powrócił ze statuetką zza oceanu, stanął przed barmanką: „No i co? Daj to, co obiecałaś". I ucałował. Rosalbą ma 45 lat. Jest piękna i ma piękne wspomnienie: pocałunek Maestra. Pieszczotliwie muska pulchny policzek w kolorze czekoladki. - O, tu... i tu - Rosalbą rozpromienia się. - Ja mu posłałam jeden pocałunek, a on dał mi dwa. W barze „Canova" Fellini czuł się jak w domu. Tu umawiał się z przyjaciółmi i na wywiady. Wielbiciele zjawiali się o dziewiątej rano po autografy. Gdy Maestro był w pogodnym nastroju, żartował: Ależ ja nie jestem Fellinim, tylko facetem do niego podobnym. - A jak był piękny dzień - dodaje Diana Bernardi - prawił komplementy moim córkom. Jaka jesteś bella - mawiał. Diana zastanawia się, co powiedzieć o filmach słynnego bywalca jej baru. - Nie powiem, żebym wszystkie rozumiała, ale mówią, że on w tych filmach przepowiadał przyszłość. Giulietta i listy Przez zakratowane okno baru „Canova" widać kręcących się fotoreporterów. Polują na Giuliettę Masinę. Ćwierć wieku temu Giulietta i Federico zamieszkali nieopodal baru, w bloku przy niewielkiej uliczce - via Margutta. Od kilku dni Italia pogrążona w smutku. Fellini jest w śpiączce. Pod jego domem koczuje fotoreporter, udaje, że czyta gazetę, co chwila zerka na drzwi frontowe. W pierwszych dniach śpiączki Felliniego sceneria przed blokiem przypominała tę sprzed polikliniki: kamery wystrzelone prosto w drzwi, aparaty fotograficzne, dziennikarze z całego świata z telefonami w kieszeniach. Wejścia na oddział reanimacyjny strzegli policjanci. Jednak i to nie wystarczyło. Ktoś potajemnie sfotografował umierającego Felliniego. Zdjęcie pokazała telewizja. Ministerstwo zdrowia wszczęło dochodzenie. Wejścia do domu Masiny skutecznie bronią portier z żoną. Kobieta, w czerwonym sweterku i takich samych wypiekach na twarzy, ścisza głos: - Nasz wielki sąsiad umiera. Tyle filmów nakręcił. Czy dobre, to ja nie wiem. Dla mnie tak, bo ledwie zaczynam oglądać, zaraz zasypiam, a normalnie to cierpię na bezsenność. Na czwartym piętrze, w mieszkaniu Giułietty Masiny, okiennice zamknięte. - Giulietta odpoczywa - wyjaśnia cicho siostra aktorki Mariolina, opiekująca się nią w dniach długiego snu Federica. - Wciąż na niego czeka. W oczekiwaniu na ozdrowienie męża, Giulietta czyta ostatnie jego listy do niej. I te, które codziennie spływają tu z całego świata. Mariolina poukładała je w gabinecie reżysera. - Jest ich z pięćdziesiąt kilogramów - ocenia. Złote nożyczki Wśród nich jest też telegram od Pina. - Federico, nie bądź dzieckiem, wyzdrowiej! - napisał do szpitala w Rimini, jeszcze w sierpniu, kiedy Maestro przebywał tam po wylewie. W dziewiątym dniu śpiączki Felliniego Pino, czyli wzięty fryzjer Giuseppe Rinelli, nie może pozbierać myśli. - Przez tyle miesięcy, jak chorował w Rimini i w Ferrarze, nie dał sobie obciąć włosów. Dopiero po powrocie do Rzymu zadzwonił do mnie i powiedział: „Pinoccio, od trzydziestu lat zabierasz mi włosy, chwytaj nożyczki i do dzieła". Było to miesiąc temu. - Ogoliłem go i pięknie obciąłem włosy, jak prawdziwemu przyjacielowi. Pino podkreśla swą przyjaźń z mistrzem. - Kiedyś powiedział: „Pinoccio, nie nazywaj mnie maestro, dla ciebie jestem Federico". W ramach przyjaźni Fellini dał mu rolę w Wywiadzie. Potem wręczył mu złote nożyczki i postawił na planie filmu Glos księżyca. Pino gra tam samego siebie. Ledwie wystaje zza fotela. Bo ma może z metr pięćdziesiąt. Za to pięknie operuje nożyczkami. I reżyser poświęcił tym nożyczkom długie sekundy. A potem Pino zrobił aktorowi masaż głowy, taki sam, jaki poza planem robił Federicowi. I aktor wiercił się na fotelu tak jak sam Maestro. Do tego gazeta przed nos, okulary. Jak golić Felliniego? l. Było piekło... Irena Morawska Długi sen Federica 163 - Nie zwracałem mu uwagi - mówi Pino. - Bo miałem szacunek dla jego wielkości. Wielkość Felliniego to według Pina ciepłe i ludzkie traktowanie wszystkich wokół. - Nawet żebraków - dodaje. - Rozdawał im drobniaki. Niedawno Federico zapytał: - Pinoccio, co ci podarować pod choinkę? Pino zapragnął, by Fellini narysował jego zakład fryzjerski. Na rysunkowym prezencie Maestro siedzi na swoim ulubionym fotelu i mówi: „Drogi Pino, mam 20 sekund. Musisz umyć mi włosy, ogolić brodę, zrobić maseczkę, wyrwać włosy z nosa, wypielęgnować ręce, zrobić paznokcie. Oprócz tego muszę wykonać sześć telefonów i poczytać gazetę. 20 sekund! Odwagi!" Wspomnienia o Fellinim pozbawione są dat. Zastępują je tytuły filmów. - Poznałem Felliniego tuż po Satyriconie ~ wspomina Gianfranco Angelocci, który wspólnie z Fellinim napisał scenariusz do Wywiadu. -Pracować z Federikiem znaczyło godzić się z nim całym. Trzeba było go czuć, mieć zaufanie do niego i jego wyobraźni. Kolejne dni śpiączki Felliniego Gianfranco z kolegami spędzają pod salą reanimacyjną. W milczeniu przyglądają się lekarzom, szukają w nich nadziei. Maurizio Mein, asystent Felliniego we wszystkich filmach po Satyriconie, wie, że asystowanie pod salą reanimacyjną jest czekaniem na cud. W poszukiwaniu nieba Federico Fellini przemawiał obrazami. Nie tylko w filmach. Jego scenariusze to drobne notatki i sterty rysunków. Popr/edzały je godziny, dni, miesiące i lata rozmyślań. Unikał wówczas życia towarzyskiego, którego i tak nie znosił. Na jego widok wyłączano radia i telewizory. Bo lubił spokój. Za pomocą rysunków przedstawiał swoje wizje scenografom, ko-stiumologom i fachowcom od efektów specjalnych. Jednym z nich był polski malarz mieszkający w Rzymie, Józef Na-tanson. Wykonywał tzw. malarskie efekty specjalne w filmach wielkich reżyserów, m.in. Pasoliniego, De Siki, Zeffirellego i Felliniego. 84-letni malarz wspomina współpracę z Fellinim: - Narysował mi, ak wyobraża sobie niebo w filmie Satyricon. Józef Natanson kilka dni i nocy spędził na rzymskich dachach. Szu-cał nieba wymarzonego przez Felliniego. Znalazł dużo różnych nieb. - Wszystkie nieba w Satyriconie są moje - mówi. Przy którymś niebie Natanson powiedział: - To jest niebo el Greca. - Nie - odparł reżyser - to niebo Felliniego. Malarz upomniał się o swoją część: - Jeśli to jest niebo Felliniego, :o i Natansona. Ale Federico Fellini z nim się nie zgodził. - Wszystko w jego oczach należało do niego - wspomina Natan-lon. - Nawet aktorzy. Geniusz rozsławił naszą ziemię W czerwcu Fellini przebył operację aorty w klinice w Zurychu. Czuł się po niej dobrze. 3 sierpnia na trzecim piętrze jego ulubionego Grand Hotelu, w Ri-mini, kelnerka Eleonora o czwartej po południu usłyszała łomot ciała padającego na ziemię. Wylew krwi do mózgu powalił Maestra. Ledwie podłączono reżysera do szpitalnej aparatury, jak z całego świata zaczęły napływać telegramy. - Geniusz Felliniego rozsławił nasze miasto i ziemię - rzecznik prasowy urzędu gminy Enrico Gnassi nie może pominąć tych wielkich słów. Jest zbyt przejęty. Na dwa dni przed śmiercią „wielkiego obywatela" nikt w Rimini nie ma wątpliwości, że to już koniec. Dlatego Rimini gorączkowo roztrząsa kwestię, co nazwać imieniem Felliniego? Latami Fellini dawał do zrozumienia, jak bardzo nie znosi szumu wokół swojej osoby. Unikał obecności na premierach własnych filmów. Tzw. dni Felliniego w Rimini (i nie tylko) odbywały się bez niego. Jeszcze za życia Felliniego ktoś zaproponował, żeby w centrum Rimini wznieść jego pomnik. Wiadomość dotarła do reżysera. Powiedział, że nienawidzi pomników, bo na pomnikach zbiera się ptactwo i je zanieczyszcza. Więc miasto planuje powołanie Fundacji Felliniego. Stworzy ona m.in. szkołę filmową, może scenariuszową, może scenograficzną, a może aktorską? Rimini zadba też o nazwanie ulicy albo placu imię- '.na Morawska Długi sen Federica 165 em wielkiego obywatela i zbuduje centrum rehabilitacyjne imienia jmysłodawcy, czyli Felliniego. Kilka lat temu to ponadstutysięczne miasto zamierzało podarować slliniemu apartament z widokiem na morze lub ziemię pod willę. Fel-liemu pomysł się nie spodobał. - Całe szczęście - Yittorio, portier w urzędzie gminy, troszczy się Giuliettę. - Gdyby ta biedaczka otrzymała spadek, musiałaby płacić )datek od wzbogacenia. Tak jak ja. Państwo zażądało ode mnie po lierci ojca stu milionów lirów. Spłacałem kilka lat. Duch Felliniego unosi się nad każdym zakątkiem miasta. Jed-) z nadmorskich kąpielisk nieopodal Grand Hotelu nosi nazwę 7ederico", biuro podróży - „Amarcord", a cukierenka - „Dolce ta". Recepcjonistka Grand Hotelu Maria Quadrelli pyta przez łzy: - Czy to możliwe, że Maestro już tu nigdy nie przyjedzie? Rzecznik gminy Gnassi nie zada takiego pytania. On nie ma wąt-iwości: - Jego śmierć to dla nas koniec pięknej bajki. Tu wszyscy ;iąż go kochają. Wałkonie to my Przed urzędem gminy - na głównym placu miasta - Cavour, zwa-rm potocznie placem Ploteczek, wokół kilku ławek stoją: Gino Ber-.rdini (mam trzy lata mniej od Federica), Giovanni Scattorali (mam k więcej od naszego Maestra) i jeszcze kilku kolegów. Choć paź-iernikowe słońce ogrzewa, otulili się płaszczami. Gino nawet w ko-szku i szaliku, wszyscy w kapeluszach - zwanych borsalino, takich cię nosił Fellini. Plac Ploteczek wciąż rozprawia o wielbionym Fede-:u. - Z Felliniego mam tylko kapelusz - mówi Giovanni. - Ale w filie Amarcord widziałem siebie i w Dolce vita też. A Yitelloni- Wa#com'e - kim są? - To my! To my! - krzyczą jeden przez drugiego. - To film o nas! szystkie filmy Maestra są o nas! Krzyk przerywa Gino. Mocno bije się w piersi przez kożuszek łeklaruje: - Na własne oczy, we własnym telewizorze widziałem iyszałem, jak Amerykanie mówili, że nasz Federico jest grandę, zysięgam! Gino nie pamięta Federica z dziecięcych lat. Widział go za to, już jako wielkiego Felliniego, w hotelu Grand, w którym latami sprzątał kuchnię. Kucharki pokazywały mu przez szparę: zobacz, to nasz Federico. - Jako dzieciak zawsze był dwa kroki przed nami - mówi Bettino Parigi. - Chodziliśmy do cyrku, nad morze, po przygody. W Rimini mieszka siostra reżysera Maddalena Fabbri. W wieku 60 lat z gospodyni domowej została aktorką. Na dwa dni przed śmiercią brata kręci film w odległym od Rimini Yiareggio. Ma wyjątkowego pecha: dwa lata temu, gdy też stała przed kamerą, umierał jej inny brat. W Rimini mieszka też najbliższy przyjaciel Federica ze szkolnych lat, adwokat Luigi Benzi. Zastaję go w biurze. Gdy wymawiam nazwisko reżysera, adwokat rzuca się rozpaczliwie na biurko: - Nie chcę rozmawiać o Federicu. Fellini z fotografii spogląda na przyjaciela z każdej ściany. ,, Tak naprawdę urodziłem się w Cinecitta" 166 &ena Morawska Czyj jest Maestro? Dwadzieścia kilometrów od Rimini rozciąga się dziesięciotysięczne miasteczko - Gambettola. To tu 73 lata temu przyszedł na świat Federico. W czasie śpiączki Felliniego miasta toczą spór. - Urodził się w Rimini - zapewnia rzecznik gminy. - Kto mówi, że w Gambettoli, jest nie doinformowany! Cioteczna siostra Felliniego, Jole Bellagamba z Gambettoli, nie ma wątpliwości. - Urodził się w Gambettoli, o tam (jest ciemno i nic nie widać). Gdy miał trzy lata, jego rodzice przenieśli się do Rimini. Jole, choć dziesięć lat spędziła w jednym domu z Federikiem, nie miała z kuzynem zażyłych kontaktów. Ostatni raz widziała go na Boże Narodzenie, dwa lata temu. Przyjechał z życzeniami, ale nie chciał przekroczyć progu. - Powiedział, że wszystkie kwiaciarnie były pozamykane, a z pustą ręką nie wypada. Dopiero gdy zobaczył małą Francescę z zespołem Downa (Jole przygarnęła ją na święta z Instytutu, w którym sprząta od ćwierć wieku), ożywił się. Wziął ją na ręce, tulił i całował. . - Powiedziałam mu wtedy, że jego filmy są nudne. - Masz rację - odpowiedział. Jole się cieszy, że chociaż raz znany kuzyn podzielił jej pogląd. Wyciąga pudełko po pizzy. W pudełku: malutki Federico, kilkuletni Federico nad morzem z bratem Riccardem, Federico w Wenecji, Federico z Giuliettą. Fakt, że Jole jest bliską kuzynką Maestra, nie robi wrażenia na jej znajomych. Dla niej samej też jest on zwykłym Federikiem. Gdy po wylewie leżał w szpitalu w Rimini, chciała się nawet przedrzeć przez strzegącą dostępu policję, ale uznała, że nie będzie mu przeszkadzać. Młody fryzjer Mimmo z Grand Hotelu w Rimini w sierpniu nie tylko golił Federica (włosów nie dał sobie ściąć, trzymał dla Pina z Rzymu), ale i czytał mu listy od Giulietty. Mimmo treści nie zdradzi. - To byłoby wchodzenie z butami w ich życie - wyjaśnia. - Ja czytałem, a Maestro płakał. Bardziej niepokoił się o Giuliettę niż o siebie. Krucha jak gałązka Giuliettą podczas długiego snu Federica tylko kilka razy opuściła mieszkanie, żeby ucałować męża i pomodlić się Długi sen Federica 169 'rena Morawska jrzy nim. Do kliniki wchodziła w przebraniu podziemnym wejściem. Chroniła się przed dziennikarzami. Nadzieja gaśnie Pod rzymską polikliniką gromadzą się ludzie. Jakaś dziewczynka przynosi kwiatki dla Maestra. - Jak się czuje nasz Federico? Z tłumu wyłania się mężczyzna około czterdziestki, Nino. Mówi, że ,gdzieś dają świętą wodę, która przywraca życie". On powie gdzie, na-vet za darmo, niech tylko ktoś go wysłucha. Ale tłum krzyczy na Nina. Obok siedzi kobieta w szarym kostiumie, czyta gazetę. Fellini - na-łzieja gaśnie. - Proszę o pseudonim - zastrzega. - Niech będzie Maria di Roma, o tak po włosku, Adelaide źle brzmi. Maria di Roma czyta, bo lubi kroniki wypadków. Wszystko jedno: imiera Fellini czy ktoś kogoś zabił. Tu śmierć i tam śmierć. Jeden mutek. Adelaide ma 60 lat, szczupłą figurę i czerwone paznokcie z na wpół :dartym lakierem. Życie poświęciła szóstce dzieci. Nie żałuje, że nie vidziała żadnego filmu Felliniego. - Ale żal jego - konstatuje. - Umiera sławne nazwisko. - Wszyscy Włosi kochają Felliniego, ale nie wszyscy go znają -nowi rzecznik Cinecitta Enrico Mariotti. - Przeciętny człowiek musi ;adać sobie trochę trudu, żeby zrozumieć jego filmy. Oni wolą kome-lie albo mecze piłki nożnej. Ale go kochają, bo jest ich, włoski. Bolesław Michałek, krytyk filmowy i ambasador Polski we Wło-zech, dodaje: - Nikt lepiej od Felliniego nie pokazał charakteru prawdziwego Vłocha i nikt nie potrafił tak jak Fellini wyrazić swojej miłości do lu-izi i do życia. On stworzył własne uniwersum - lepsze od naszego wiata. W nim każdy chciał się znaleźć i mogło tam być miejsce dla ;ażdego. Tipo felliniano - Był jednym z nas - mówią o Fellinim Pino, Gino i Rosalba. - Grać w filmie Felliniego to wielkie szczęście - ocenia Marcello Ma-troianni. I niecierpliwi się: - Czy trzeba do tego coś jeszcze dodawać? - Na zdjęcia próbne przyjeżdżali ludzie z całego świata - wspomina Maurizio Mein, asystent Felliniego - intelektualiści, ambasadorowie, robotnicy. Wszystkie sfery. Fellini przebierał w twarzach. - Dla niego nie liczył się aktor, tylko twarz, barwa, światło, ekspresja - dodaje kierownik produkcji i przyjaciel Felliniego, Roberto Mannuni. W okolicy rzymskiego Piazza del Popolo krąży człowiek w granatowym kapeluszu, na dużym nosie sterczą druciane okulary. Wielkie wąsy. Koszula w kolorze morza, marynarka w czarno-białą pepitkę, dżinsy i wysokie buty - popielate krokodylki. Zaczepiam go. - Jestem tipo felliniano - przedstawia się radośnie - Francesco Gabriele, Sycylijczyk, ale obywatel świata. Francesco ma 50 lat i jasnoniebieskie oczy. Jako showman odwiedził cały świat. To mu zajęło ćwierć wieku. Do kraju powrócił w 1987 roku. - W mojej karierze scenicznej brakowało tylko roli u Felliniego -wyjawia przyczynę powrotu. Spędził miesiące pod jego domem. Maestro albo był nieuchwytny, albo go nie dostrzegał. Po ośmiu miesiącach cierpliwość Sycylijczyka się wyczerpała. Zaczaił się przy postoju taksówek (Fellini porzucił samochód po -jak kiedyś wyznał - zderzeniu się z „maluchem" prowadzonym przez dziewięcioletniego chłopca). - Maestro, czy mogę posłać panu swoje zdjęcia? - Po co, przecież pana widzę. - Fellini trzasnął drzwiami taksówki. Nim samochód ruszył, uchylił ponownie drzwi i - jakby doznał objawienia - podał adres biura. - Myślałem, że się ze mnie nabija - wspomina Francesco. - Więc wsiadłem w następną taksówkę i śledziłem go przez cały dzień. W końcu podrzuciłem te zdjęcia. Nazajutrz o siódmej rano Francesco był burmistrzem w filmie Glos księżyca. Fellini wyłapywał twarze z tłumu. Pewien wielbiciel reżysera wkradł się do Cinecitta podczas kręcenia Miasta kobiet. Wcisnął się w kąt między współpracowników. Zdawało mu się, że jest niewidoczny. Nagle Fellini wskazał na niego palcem: - A teraz ty wejdziesz na plan! Irena Morawska Długi sen Federica 171 W mniej oryginalny sposób, choć też wyjęty z tłumu, dostał się na plan filmu Ginger i Fred nasz rodak Jerzy Hordyński, korespondent „Przekroju" w Rzymie. - Zadzwonił Fellini z prośbą, żebym się u niego zjawił. Potem zaproponował mi rolę dziennikarza - wspomina. Na planie dziennikarz nabija fajkę. Nauczył go tego sam Fellini. Tak dbał o szczegół w filmie. , Nagrody dla Nieobecnego - W oczach świata Federico był nie tylko słynnym reżyserem -wspomina Mario Longardi, rzecznik prasowy Felliniego - ale i postacią historyczną. Wiele znanych osób prosiło mnie o kontakt z papieżem i Fellinim. Mario Longardi przez ćwierć wieku był „gumowym murem" chroniącym Felliniego przed dziennikarzami i światem. Felliniego nazywano „ii faro" - reflektor, latarnia morska. - Nosił w sobie tyle światła: w oczach, w duszy. Całym sobą rozświetlał otoczenie. Nawet reflektor czy snop światła latarni morskiej byłby w jego cieniu - mówi Longardi. - I miał niezwykłą zdolność nawiązywania kontaktu z ludźmi. Lista znienawidzonych przez Felliniego - a narzuconych przez etykietę - czynności jest wyjątkowo długa. Tę niechęć nosił w sobie od dziecka. Gdy goście przychodzili na jego urodziny, zamykał się w łazience. - Kiedy film Klowni prezentowano w Wenecji - wspomina Longardi - Federico przysłał mi telegram: Drogi Marietto, silne wiatry odpychają mnie daleko od Wenecji, zawiadom ostrożnie wszystkich przyja-ciól, że nie dam rady przypłynąć na czas. Wiedziałem, oczywiście, że to wymówka. Pewnego razu włożył sobie nogę w gips, aby nie odbierać osobiście Oscara. Po ostatniego Oscara też nie miał zamiaru się stawić. Dopiero gdy żona jego najbliższego przyjaciela Rinalda Gelenga powiedziała: - Federico, specjalnie dla ciebie, dla twojego Oscara, uszyłam sobie tę czarną suknię - zdecydował, że pojedzie. Archiwum grubych i chudych Gdy rozchodziła się wieść, że Fellini szuka obsady do filmu, do Ci-necitta i biura Maestra przy Corso Italia w Rzymie płynęły tysiące zdjęć. Fellini stworzył archiwum postaci: grubi, chudzi, piękni, brzydcy, karły i wielkoludy. Każdy rodzaj miał swoją teczkę i swoją półkę. Teraz teczki ze zdjęciami leżą w pracowni prof. Rinalda Gelenga, przyjaciela i współpracownika (od malarskich efektów specjalnych). W centrum pracowni stoi portret Felliniego, 80 na 100 cm. Nienagannie ubrany, w marynarce, krawacie i - jak zwykle - w szaliku. Patrzy z płótna przenikliwie. - Takim spojrzeniem pracował - mówi malarz. - Prześwietlał nim setki, tysiące twarzy. Profesor Geleng opowiada o ostatnich dniach świadomego życia Felliniego. Ze szpitala w Rimini przewieziono go na rehabilitację do Ferrary. Mówił, że zrobi „film życia". Miał to być film o lekarzach, pielęgniarkach, własnej chorobie. Żartował, że przeszedł generalną próbę umierania. W październiku przywieziono go do rzymskiej kliniki. Miał sparaliżowaną lewą część ciała. „Żytem, by odnaleźć w sobie i stwór żyć reżysera, po nic więcej." - W jakimś momencie -wspomina malarz - uświadomił sobie, że jest inwalidą. Nie potrafił się z tym pogodzić. On na wózku? To niemożliwe! - Zamieszkałem z nim w klinice, bo Giulietta zupełnie opadła z sił. Wpadał w depresję, nie dawał Gelengowi spać. Federico płakał, wołał, że chce do Giulietty. - Jak dziecko woła matkę, gdy czuje się zagrożone. Rinaldo Geleng jest przekonany, że już w Rzymie, po powrocie z rehabilitacji w Ferrarze, Fellini powoli umierał. Przestał mówić o „filmie życia". Chciał się rzucić pod tramwaj. Irena Morawska Dtugi sen Federica 173 - Rób, jak chcesz - prowokowałem, żeby tylko się ruszył, żeby się nie poddawał. Ale on na takie życie nie miał już siły. Ja też nie miałem siły. Nie spałem sześć nocy. W niedzielę, 17 października, Rinaldo Geleng poszedł zdrzemnąć się do domu. Giulietta z przyjaciółmi zabrali Federica na obiad do restauracji, potem wpadli do Rinalda obejrzeć nowe, wybrane przez niego biuro Federica. - Był wyjątkowo radosny i rozmowny - wspomina Geleng. - Niecierpliwił się, kiedy zasiądzie w biurze. Kilka godzin później, podczas kolacji w klinice, zakrztusił się. Zapadł w śpiączkę. W śpiączce doczekał 50. rocznicy ślubu z Giulietta. Wcześniej zdążył narysować zaproszenia, takie same jak przed pięćdziesięciu laty. Rinaldo Geleng był świadkiem na ich ślubie. Zgasło światło Dzień przed odejściem wielkiego reżysera, w sobotę, via Margutta promieniała świętem „Stu malarzy". Setki barwnych obrazów wisiały na murach romantycznej ulicy. Na zapleczu galerii Yittoria stało popiersie Federica Felliniego. Kilka kamienic dalej, na czwartym piętrze, o piątej po południu odbyła się msza z okazji 50. rocznicy ślubu Federica i Giulietty. Tylko dla najbliższych. Komunikat lekarski brzmiał wówczas: „Maestro gaśnie". Zgasł w niedzielę, 31 października 1993 roku, kilkanaście godzin po mszy. U („Gazeta Wyborcza" z 6-7 listopada 1993) PS Zdjęcia pochodzą ze zbiorów autorki reportażu. Reporterka otrzymała je od kuzynki Felliniego Jole Bellagamba. Zaproszenie na 50. rocznicę ślubu z Giulietta ZIEMIA DRŻY P rzy via Mazzini w Foligno dziewczynka czeka na matkę pod apteką. Podśpiewuje radośnie, bazgrząc palcem po murze. Przechodnie posyłają jej niecierpliwe spojrzenia. Przystaje starsza kobieta. - Dlaczego śpiewasz? - pyta Dziewczynka: - Bo mi wesoło. Kobieta: - Dlaczego ci wesoło? Dziewczynka: - Bo śpiewam. Kobieta: - A wiesz, że nie wolno śpiewać? Dziewczynka przecząco kręci głową. Kobieta: - Jesteśmy w żałobie. Nie widzisz, że Pan się na nas gniewa? - pokazuje palcem na odgrodzone domy z napisami: „Uwaga! Grozi zawaleniem". Dziewczynka: - Mój tatuś powiedział, że Boga nie ma. Ta scena przypomniała mi opowiadanie Gustawa Herlinga-Gru-dzińskiego Gruzy (napisane w 1981 roku). Tak właśnie wyobrażałam sobie małą Concettę, jego bohaterkę: czarne oczy, ciemne włosy, zadarty nosek. Tyle że dziewczynka spod apteki ma na imię Anna Maria. Z Concettą wiąże ją trzęsienie ziemi: Concetta przeżyła je na południu Włoch w 1980 roku, Anna Maria w Umbrii nieopodal Foligno jesienią 1997 roku. Dziewczynka z opowiadania w trzęsieniu ziemi straciła niemal całą rodzinę, dziewczynka spod apteki - „tylko" dom. Ale obie to samo usłyszały od ojców: „Boga nie ma!". Matka Anny Marii, Antonella, 35-letnia urzędniczka, rzuca wokół nerwowe spojrzenia: - Mąż stracił wiarę po drugim wstrząsie. Mówi, że Bóg nie pozwoliłby zniszczyć dorobku tylu ludzi. Że gdyby istniał... chroniłby przed strachem. Ja mu na to: „A przecież nas oszczędził". Ziemia drży la Morawska Chwyta córkę za rękę: - Mieszkamy pod namiotem... musimy leci. Kupiłam mu coś na nerwy. Cofa się krok i szepcze: - Patrzy w jeden punkt, kiwa się i powta-t: „Boga nie ma, już po nas". Zabiło serce Trzęsienie ziemi przyszło nocą, po drugiej, 26 września, już w pią- :. Szarpnęło śpiące regiony, Umbrię i Marche, 8-9 stopniami w skali ;rcallego. Wstrząs i huk wzdłuż Apeninów poniosło aż do Rzymu. )rzerwami ziemia drży do dzisiaj. Ludzie mówią, że to assestamento (osiadanie gruntu, układanie się mi). Ocalałych mieszkańców ewakuowano, część rozmieszczono w hoteli okolicznych miast i nad Adriatykiem, część obozuje w namiotach 'zyczepach na równinie, w odległości pięciu kilometrów od Tora Aha. ? wszystkie zwłoki zabitych zdołano wydobyć: mury i ściany domów >żą zawaleniem... W tamtą wrześniową noc dom przygniótł na śmierć starsze małżeń-'0 z Colfiorito, a w mieście Fabriano ciężki gzyms zabił mężczyznę, itrząsy uszkodziły część XIII-wiecznej bazyliki św. Franciszka Vsyżu, w której Giotto zatrzymał na freskach życie św. Franciszka. Dziewięć godzin później fragment fresku Cimabuego przedstawia-y św. Mateusza zabił cztery osoby: dwóch ekspertów i dwóch fran-^kanów. Jednym z nich był 22-letni Polak Zdzisław Borowiec. Nikt potrafi odpowiedzieć, jak się tam znalazł? Po co wszedł? Dlaczego iśnie on? Czy zatopiony w modlitwie po nocnych wstrząsach usłyszał głos Franciszka, tak jak się to w Asyżu przydarzyło samemu świętemu L 206 roku podczas modlitwy w małym, zniszczonym kościółku św. miana. „Franciszku, idź i napraw mój dom, który, jak widzisz, cały ie w ruinę" - podobno usłyszał. Do Asyżu Zdzisław Borowiec przybył z Peruggii dwa tygodnie ed śmiercią. W maju otrzymał zgodę na stały pobyt we Włoszech, o kolega (od roku w Asyżu, niewiele starszy) Kazimierz Więsek, nciszkanin, patrzy z bólem na dotkniętą wstrząsami bazylikę. - Tu spotkać śmierć, nad grobem św. Franciszka - zamyśla się -dla franciszkanina to śmierć najpiękniejsza. W drugi dzień wstrząsów drzwi sklepów, barów i restauracji Asyżu chronią ciężkie kraty i kłódki. Turyści jeszcze nocą zaczęli wyjeżdżać. Zostali miejscowi ze strachem w oczach. Pod okiem kamer z całego świata, policji i tłumu gapiów, służby porządkowe sortują gruzy pod bazyliką: fragmenty fresków, kawałki ścian, z których trudno cokolwiek odczytać, i zwykłe gruzy. - Tych gruzów przez całą noc strzegła policja. To bezcenny skarb -wyjaśnia mundurowy. Umbria i część Marche zamieniły się w wielkie gruzowisko. Siły obrony cywilnej kraju rozstawiły niebieskie namioty i przyczepy kempingowe. Po tygodniu można było już policzyć: czterdzieści tysięcy ludzi zostało bez dachu nad głową. Dwanaście osób zginęło. Piątkę z nich zabiło serce - gdy drżała ziemia, dostali zawału. Zapach świeżej bazylii - Świat krzyczy o zniszczonych freskach, zabytkach - z żalem mówi gospodyni domowa Olga Marnagnelli. - To nasz skarb i nasza duma. Ale jesteśmy jeszcze my - pozbawieni życia. Ono, tak samo jak freski, legło w gruzach razem z naszymi domami. Gruzy widać, ale nikt nie zapyta, co dzieje się w nas. Dali łóżko i spaghetti. I koniec. Złożona chorobą Olga leży w łóżku w hali sportowej w Foligno. Obok niej, przed nią, za nią - dwieście pięćdziesiąt innych łóżek polowych. Wokół biega dzieciarnia. Szkoły nieczynne. Na zewnątrz namioty na kilkaset osób. Przy Oldze siedzi córka, Luciana. W ręku trzyma telefon komórkowy. - Nie mogę go używać - żali się. - Z czego potem zapłacę? Nasze pieniądze, biżuteria, pamiątki - wszystko uwięzione w domu. Luciana jest nauczycielką angielskiego. Szkoła zniszczona, więc straciła pracę. Telefon komórkowy, tak jak różowa pomadka na spierzchniętych ustach Luciany, jest łącznikiem z minionym życiem. Telefon milczy. Nieprędko zadzwoni. - Cała rodzina straciła domy: wszystkie ciotki, wujkowie. Olga ma 66 lat i niewydolność nerek. Mieszkanie straciła w nocy z czwartku na piątek, gdy w bazylice św. Franciszka w Asyżu fragmen- 12. Było piekło... rena Morawska Ziemia drży 17'9 y fresków zamieniły się w pył, a jej córka zemdlała. Trzeba było ucie-:ać, bo stropy się waliły, a Luciana leżała na podłodze przykryta ka-rałkiem świętego obrazu. W sportowej hali Oldze tak skoczyło ciśnienie, że polowe pogotowie musiało ją reanimować. Szpital zamknięty, więc Olga wróciła do 6żka na halę. Między ławki, z których przed kataklizmem miasto iglądało sportowe wyczyny. Olga marzy o dietetycznym posiłku. Od lat dieta trzymała ją przy yciu. Gdy wczoraj odwiedził halę prezydent Włoch, Oskar Luigi Scal-aro, zatrzymał się przy łóżku Olgi. Odezwała się: „Panie prezydencie, ;stem chora, muszę być na diecie, opadam z sił". Prezydent: „Wiem, wiem, zrobimy co możliwe". - Więcej pomaga mi papież na obrazku niż prawdziwy prezydent Olga śpi obok wizerunku Jana Pawła II, który zdążyła zabrać walącego się mieszkania. Ostatniej nocy poczuła zapach piersi kurczaka pieczonej w bazylii, lakryła do stołu. Uśmiechała się do Luciany, która otworzyła piekar-ik, by wyjąć danie. Ale nie zdążyła. Nocną ciszę hali rozpruło roz-aczliwe: terremoto! Uleciał zapach świeżej bazylii. Jego miejsce wy-ełnił zaduch zmęczonych ciał. - Nigdy bym nie pomyślała, że sen o zapachu może dawać poczu-ie bezpieczeństwa. - Olga przymyka powieki, jakby pod nimi chciała dszukać tamtą woń. Ale ona nie wraca. Tak jak łagodne spojrzenie uciany, które zgasło po pierwszym wstrząsie. Od dwóch tygodni Lu-ana nie śpi. Poszła do władz gminy zapisać się na przyczepę. - Dni mijają, przyczepy nie widać - skarży się Luciana. Za dużo żądamy od życia Trzęsienie ziemi w środkowych Włoszech wciąż niszczy zabytki, lieszkania, szpitale. A w ludziach nadzieję. We wsi Africa (gmina No-:ra Umbra) popękały wszystkie domy. Terremoto posłało pod gołe iebo brzemienną Sonię, Giuseppinę z nogą złożoną metalowymi śru-imi i Gabriellę, w której sercu miejsce po nadziei wypełniła czarna dura. Ogołociło Marisę, której zdaniem „Bóg nas przestrzega", i Fernan-i, co krzyczy, że „to sprawa ziemi, a nie nieba". Gabriella Pignani otwiera garaż, w którym zamieszkała po tym, jak pierwsze wstrząsy pomarszczyły jej dom, a kolejne przechyliły go ku ziemi. Gabriella, 49-letnia położna, krąży wte i wewte. Nie wie, co ze sobą zrobić. We wsi Africa żaden dom nie nadaje się do zamieszkania. Tylko obórka u Fiorellich jakoś się trzyma. Tam jedzą to, co ugotują pod wiatą obok. Dwadzieścia rodzin początkowo skupiło się pod gołym niebem. Po dwóch nocach jedni przenieśli się do garaży, inni - jak rolnicy Tiburzi, Fiorelli czy Pallatta - zamieszkali w blaszanych szałasach, bo pod niebem trzęsie potrójnie: od zimna, od ziemi i od strachu. - Tyle się głupki modlicie! I co z tego macie?! - 62-letni rolnik Fer-nando Fiorella, rozgrzany z emocji do czerwoności, trzęsie się i tupie nogą, jakby chciał dać ziemi nauczkę. A ona drży leciutko. Marisa Tiburzi, lat czterdzieści, ma łzy w oczach: - W nocy chodzi mi po głowie, że to Pan nam grozi, bo jesteśmy egoistami. Bo za dużo żądamy od życia i od Pana. Sonia, z dala od pękniętego domu, trzyma się za duży brzuch. Za tydzień urodzi. - Tu - poklepuje - jest moja nadzieja. Będzie z nami, w metalowym szałasie. Sonia milknie. Fernando znów chce krzyknąć, ale Sonia mu przerywa: - Jak przetrwamy te wstrząsy? Wciąż tak nami szarpią... Nikt do nas nie zajrzał Terremoto wniosło do wioski Africa gruzy, ból, strach i upokorzenie. Gdy z całych Włoch w tym kierunku ciągnęły kolumny aut na sygnałach, wieś wybrała przedstawiciela. Enrico Yinciarelli ustawił się w tasiemcowej kolejce do władz. Gdy nadeszła jego kolej, złapał głęboki oddech i powiedział: „przygniotło nas, prosimy o namiot". - I tak chodzi codziennie - irytuje się Gabriella Pignani. Enrico jej przerywa: - Skończyłem z tym! Więcej nie pójdę! Obiecują, obiecują, obiecują. Przez sześć dni po pierwszym wstrząsie nikt z władz gminy ani obrony cywilnej nie zajrzał do wsi. - Nie chodzi o to, żeby zaraz nam coś rozdawali - mówią w wiosce. - Ale żeby się zainteresowali, żeby Ziemia drży 181 m Morawska wiedzieli: „Pamiętamy o was, skończymy najpilniejsze - przyjdzie-,". A ziemia wciąż drży. Wiatr nie tańczy z Madonną Miejscowy kościółek, jak cała Africa, przegrał z terremoto. Wstrzą-strąciły tynki, zdmuchnęły świece palone za dusze zmarłych, powa-i posąg Matki Boskiej. Enrico Yinciarelli wtargnął do świątyni no-, parę minut po pierwszym wstrząsie. I wyniósł na rękach Madonnę: swojego wzrostu, ale o wiek starszą. Madonna leży przy szafie w zniszczonym wstrząsami domu są-idów („uciekli stąd"). - Na zewnątrz byłoby jej pewnie bezpiecz-:j, ale zimno - tłumaczy Enrico. - Tu przynajmniej wiatr z nią nie iczy. Gabriella, Enrico i jego żona patrzą na pęknięty dom. Wspomina- - Przyjechała telewizja, pokręciła się, powzdychała. Nikt we wsi nie chciał stanąć przed kamerą. W końcu wypchnięto ibriellę: - Kręcicie to i tamto, a potem i tak pokażecie to, co wam : podoba, a nie to, co nas boli - powiedziała do czerwonego świa-ka. Najgorsze już było Odległa o 20 km od Asyżu Nocera Scalo, drugi dzień wstrząsów, iźny wieczór. Tu terremoto było dość łaskawe. Wprawdzie większość >mów nie nadaje się do zamieszkania, ale nikt nie zginął. Wzdłuż tra-biegnącej do Nocera Umbra, przy budce telefonicznej, stoi stół. Na m puste talerze po kolacji, butelki z wodą mineralną i winem. Wokół >łu, przy ognisku, kilkanaście osób. Nikt z nich nie zastanawia się .d przyszłością. Ich czas rozpościera się między śmiechem a płaczem, iędzy kolejnymi wstrząsami. Opatulona w koce Domenica Pilli ma 97 lat. Dotknięte trzęsieniem ;mi domy są tak samo pomarszczone jak twarz tej kobiety. Tylko jej ;zy skrzą, podkreślone siłą ognia. A domy są martwe, ciemne i ponu-. Bez światła. Staruszka uśmiecha się do ognia. - Najgorsza w moim ciu była śmierć męża. Teraz jest mi smutno, ale takich jak ja są ty-ice, a wtedy byłam sama. Nagle wszyscy milkną. Ziemia znów zakołysała naszymi krzesłami. Gasną latarnie, ktoś w oddali płacze. Tera- gdy wykluwający się świt rozgarniał resztki nocy nad gruzami modem im się dokładnie i do woli przyjrzeć. W sinawym świetle mia-łv wygląd widmowy, a jednak żył w nich jeszcze cień umarłe] *si; jak na twarzy człowieka, krótko po jego śmierci, rysy przed ostatecznym zastygnięciem i stężeniem zachowują coś z dawnego wyrazu... Umbryjskie osady, choć w większości zachowały średniowieczny charakter i atmosferę, to od lat nie remontowane i me wzmacniane, uległy kaprysom ziemi. Władze gmin zapewniają, że żadnej wioski me zrównają z ziemią. - Zależy nam na zachowaniu charakterui tradycji -tłumaczy Luisito Sdei, rzecznik gminy Foligno. - Wiemy, ze to trudne i czasochłonne. Ale możliwe. Jakby żyły nam ktoś podciął Z kilkuosobową ekipą specjalistów (malarz, fotograf, geometra, nrzedstawiciel obrony cywilnej) wybrałam się w góry na przegląd techniczny zabytków. Od tygodnia ziemia tam drży nieprzerwanie. I tam wysoko, w małych wioskach, budowli średniowiecznych z kamienia iest więcej niż w ludziach radości. Wysoko w Apeninach (850 m), przez wieś Yolpenno, biegnie Droga Loretańska. - Co roku zimą przechodzi tędy Madonna Loretańska - opowiada zatroskana Elena Nardoni, historyk sztuki. - I kiedy Ona wędruje, w każdym domu zapala się płomień. Zęby było Jej jasno i ciepło. A WwTopękanych domach Yolperino strach mieszkać. Wieś ustawiła namioty. W jednym z nich zrobiono ołtarz. Ksiądz msze odprawia. Zabytkowy kościółek się sypie. Elena otwiera jego drzwi. Ze ściany patrzy okaleczony wstrząsami św Krzysztof XV-wieczny fresk. Elena potajemnie ociera łzy. Na dziesięć fresków z XIV- i XV-wiecznej szkoły umbryjsko-marchetan-skiei tylko dwa oszczędziło terremoto. - Tu, pod nami, lezą moi przodkowie- Elena z przejęciem krąży między gruzami. - Terremoto! Jakby żyły nam ktoś podciął. Ziemia drży 183 ma Morawska Kilka kilometrów dalej. Poppola z kościółkiem i dwudziestoma du-ami. Tu też zrujnowane mury świątyni straszą. Średniowieczny ko-iół Marii Wniebowziętej jest jednym z 1120 zagrożonych zabytków Umbrii. Wchodzimy za proboszczem. Stąpamy na palcach, w ka-ach na głowach, rozmawiamy szeptem. Mury są tak popękane, że /daje się, że wystarczy kichnąć, aby świątynia rozpadła się jak karmy domek. Proboszcz, Yittorio laffaldano, jak w gorączce: błysz-ące oczy, wypieki, nie ogolony. Biega oczami po grubych rysach na lepieniu, na ścianach, wszędzie. Wybiega bez słowa. Wioska Cesi, region Marche. Gdzieś w głębi pola namiotowe, bli-j wojsko, straż pożarna, pogotowie ratunkowe, karabinierzy, policja, górze chmury i helikoptery. Jesteśmy w epicentrum wstrząsów. To w ostatni piątek zabrały one życie kilku osobom. Niebo znów zacią-się granatem. Jeszcze tego brakowało. Głowy zadarte do góry. Każ-kropla deszczu - to kolejne straty. A ziemia pod nami wciąż niespokojna. Krew krąży w przeciwnym kierunku Czwartek 2 października to dzień, w którym ziemia w regionie umyj sko-marchetańskim po tygodniu łagodniejszych wstrząsów zadrża-najsilniej. Ledwie o dwa stopnie słabiej niż 26 września. Nocera Umbra - miasteczko, którego historyczną część terremoto traktowało szczególnie okrutnie: poturbowało ludzi, kościół i śre-iowieczną wieżę. Z ponad tysiąca osób żadna długo jeszcze nie wró-jeśli w ogóle) do domu. Budynki grożą zawaleniem. Godzina trzynasta. W barze Trzy Łuki kilka osób. Otworzyłam tatki i podręczny komputer. Po pierwszym akapicie światem wokół wstrząsa potężny huk, jakby ięcy odrzutowców: nade mną, pode mną, we mnie. Wszystko drży. też. Ludzie wybiegają. Ze stołu spada zeszyt i gazety. Czuję w sobie ;ąś obcą energię: jakby krew w żyłach zaczęła krążyć w przeciwnym runku. Nie mogę się ruszyć. Słyszę krzyk barmanki: - Zostaw to! iekaj! Łapię telefon komórkowy, wybiegam. Nogi mam z waty. Ludzie :yczą, ktoś mdleje, jakaś kobieta szlocha w objęciach wolontariuszy, (ją wozy obrony cywilnej. Stoimy pod łukami przy wejściu do baru ki to podobno najbardziej bezpieczna konstrukcja podczas wstrzą- sów sejsmicznych). Wbiegam z powrotem do baru. Po torbę i komputer. Słyszę wrzaski. To znów na mnie. Wybiegam. Trzymam się muru. Chwilę potem miastem targa kolejny wstrząs, na szczęście lżejszy. Wystarczająco silny jednak, by wzmocnić panikę. Znów ktoś mdleje. Zebrani pod łukami na nowo zaczynają o strachu. Ktoś pokazuje mi ławkę na skwerku wśród kasztanów. - To najbezpieczniejsze miejsce -mówi. Ale słowo „bezpieczne" w tej chwili brzmi absurdalnie: krzyk, lament, płacz, wyjące syreny, białe jak kartki - twarze. Siadam z komputerem na ławce pod kasztanami. Nie mogę go otworzyć, tak drżę. Ktoś pożycza mi kurtkę, potem drugą. Dzienniki telewizyjne podają siłę „naszego" wstrząsu (6-7 w skali Mercallego). Wstrząsy z godziny trzynastej 2 października skruszyły kilka nadwerężonych domów i zabytków. Wznieciły na nowo strach, niepokój, panikę. Już przestano mówić: assestamento (osiadanie gruntu). Wreszcie otwieram komputer i zeszyt z notatkami z porannej wizyty w obozie gminy Nocera Umbra. Mam stąd nadać korespondencję. W ręku Madonna, w oczach łzy Na placu sportowym miasteczka służby cywilne ustawiły trzy obozy: w każdym po 450 miejsc. Obóz w Nocera Umbra na Morawska Ziemia drży 185 W niebieskim namiocie nr 51 sześć łóżek przedzielonych parawa-m. Przy reklamówkach, pełniących funkcję szafy, klęczy Assunta oriconi. W ręku - Madonna, w oczach - łzy. Assunta, znaczy wnie-iwzięta. - Imię uprzywilejowane - odrywa się od modlitwy. - Urato-iło nas, chociaż straciliśmy wszystko. Assunta wybiega z namiotu. Kreśli palcem po niebie. Na obóz oglądają czarne dziury domów XVII-wiecznego grodu. W tej hi-arycznej części miasta mieszkało ponad tysiąc osób. Dziś nikt nie oże wrócić do domu. Patrzą na nas popękane mury. Assunta poka-je w powietrze. - Tam gdzie ten zegar, było moje mieszkanie -sięga do namiotu. Chce spokoju. - Tu się żyć nie da. W ogóle się ć nie da. W nocy się nie śpi. Rano staje się w kolejce do ubikacji, > mycia. Ci, których stać na luksus myślenia o przyszłości, wychodzą poza obóz, telefonują do rodzin, do przyjaciół. Paolo Urbani jest w średnim wieku. Ma ładny uśmiech, a w sobie nadzieję. - Pojadę do Florencji - planuje. - Przyjaciel obiecał mi robotę. Przez dwadzieścia lat Paolo kroił kapcie w lokalnej fabryce. Teraz stracił pracę i dom. Został w kapciach i złotych łańcuszkach na szyi. Tak wybiegł nocą z domu. Ubranie przywiózł mu przyjaciel. Na terenie obozu sala operacyjna (pod namiotem), policja i straż. Harcerze prowadzą staruszkę o lasce. Płacze, bo nie potrafi pokonać stromego zejścia do obozu. Wśród namiotów chłopcy grają w piłkę, dalej szybkim krokiem maszeruje Marcello Bordellini, 63-letni inwalida: - Jesteśmy skończeni! Jesteśmy skończeni. Assunta Moriconi Potem krąży się wśród namiotów i gada o strachu, jaki wplotło nich terremoto. O przyszłości Assunta nie myśli. - To zbyt duży ksus. Strach w kaszy mannie W ostatnim stuleciu Włochy przeżyły 19 silnych wstrząsów ziemi. Najbardziej dramatyczny w 1908 r. w Messynie pochłonął 85 tyś. 926 ofiar (7 stopni w skali Richtera); w 1915 r. w Abruzzo - 32 tyś. 610 ofiar (6,8 w skali Richtera). Tego roku do Umbrii i Marche przyjechało tysiące wolontariuszy z całego kraju. Ich pomarańczowe kombinezony ożywiły zszarzałe od kurzu regiony. Wolontariusze stawiają namioty, doprowadzają do nich prąd i wodę. Próbują dać ludziom ciepło i nadzieję. Większość przyjechała z południa Włoch. Stamtąd, gdzie strach „jest we krwi". Któregoś dnia przerzucałem „Podróż wioską" Goethego i natrafiłem na opis jego wycieczki na szczyt Wezuwiusza, „na ten piekielny szczyt, co wyrasta w środku raju". Uciekłszy z „tegopieklą" Goethe zanotował: „Neapolitańczyk byłby na pewno całkiem innym człowiekiem, gdyby nie czuł się w pułapce między Bogiem a Szatanem". Wolontariusz Giovanni Accardo urodził się 42 lata temu na zboczach Wezuwiusza, w Torre del Greco. Na co dzień jest rzecznikiem prasowym gminy. Ale gdy gdzieś na świecie drży ziemia, Giovanni wkłada swój pomarańczowy kombinezon i wyrusza na pomoc. -Z mlekiem matki wyssałem strach - uśmiecha się. - Potem jadłem go na Morawska Ziemia drży 187 caszą manną. Jest w mojej krwi i nie tylko umiem sobie z nim radzić, : daje mi on napęd do życia. Giovanni Accardo Wąsaty Giovanni podkreśla, że tam, pod wulkanem, każdy przeży-dzień to dar od Boga. Więc uważa, że skoro wciąż żyje, to natural-, że biegnie tam, gdzie tacy jak on są na wagę złota. Czy ziemia trzę-: się w Egipcie, w Irpinii, Kampanii czy w Umbrii. - Moje miejsce .t tam, gdzie niebezpiecznie. Terremoto odkłada się w człowieku, ale / wiemy, jak z niego wziąć dobrą energię. Rzeka zrobiła się brunatna Do hotelu w Foligno wróciłam wieczorem. Bolały mnie mięśnie nóg, ramion, karku (wyjaśniono mi, że to od napięcia wywołanego wstrząsami). Miasto szykowało się do snu: wzdłuż ulicy po przeciwnej stronie hotelu ludzie słali legowiska w samochodach, przykrywali je wielkimi płachtami. Terremotati - ofiary trzęsienia ziemi - mówią: „tu się nie da spać". Już po pierwszej nocy w Umbrii poznałam znaczenie tych słów - wciąż budziły nas lekkie wstrząsy. Starałem się siedzieć do świtu w fotelu, podrzemując od czasu do czasu, i bez przerwy szukalem książek zdolnych do podtrzymania tej dobrowolnej bezsenności. Dwie rzeczy odkrylem podczas minionych tygodni. Że noc zdaje się potęgować grozę trzęsienia ziemi. I że jest to groza stawiająca człowiekowi pytania ostateczne z wyjątkową jaskrawością i mocą. Przed północą po raz kolejny ziemia o sobie przypomniała. Wyszłam do ludzi. Wciąż krążyli przy legowiskach w samochodach albo siedzieli przy opustoszałych po kolacji stołach. Opowiadali o dzisiejszych scossach (wstrząsach), w czasie których rzeka w Foligno zrobiła się brunatna. Potem wszystko wróciło do „normy". Tylko trochę miłości Noc w Foligno. Ulice wymarłe. Czasem ktoś przemknie środkiem (podczas terremoto trzeba pamiętać o tym, by nie chodzić pod murami). Z przykrytych płachtami samochodów dobiegają niespokojne oddechy, chrapanie, szepty, czasem krzyki albo miłosne westchnienia. - Tyle tylko nam z życia zostało: trochę miłości - tłumaczy Marco, który wyszedł z „domu" (samochodu) na papierosa. Marco ma 32 lata, prowadził niewielki sklep, ale wstrząsy go zniszczyły razem z domem. Syna wysłał do rodziny w Toskanii, z żoną zamieszkał w samochodzie. Wpatruje się w szare fale rzeki. - Skąd wiem, czy jutro ktoś nie zapłacze nad moim grobem? - Nade mną nawet nie miałby kto zapłakać - trzeźwo przedstawia swój stan Mario Ricci, 53-letni taksówkarz. Odsuwa barierkę z napisem „Uwaga, grozi zawaleniem", broniącą dostępu do drzwi starej ka- 8 Irena Morawska Ziemia drży 18$ mienicy. - Muszę się wyspać, jutro ktoś może poprosi o kurs do Rzymu i jak ja pojadę? Nie mogę powiedzieć klientowi: „Panie, nie wyspałem się w samochodzie, więc jadąc ze mną pan ryzykujesz, że zasnę za kółkiem". - A jak mnie przywali? - zastanawia się. - Nie zostawię po sobie żony ani dzieci. A tak w ogóle... - Mario znika w opuszczonej kamienicy. Po chwili z okna na drugim piętrze wysuwa się jego głowa. -A tak w ogóle... to co życie jest warte? Siedemset wstrząsów Piątek 3 października, godzina 10.55, Piazza delia Repubblica w Foligno odgrodzona barierkami od reszty miasta. Historyk sztuki, prof. Fabio Bettoni, opowiada mi o zabytkach miasta zniszczonych przez wstrząsy w 70 procentach. Stoimy pod byłym urzędem gminy (wyniósł się do baraku) - zabytkowym gmachem z wieżą. Wokół krążą policjanci. Rozpędzają gapiów. Niebezpiecznie. Średniowieczna wieża grozi upadkiem. Pod wieżę podjeżdża wóz strażacki. Nagle wstrząs: domy zatańczyły, ludzie z krzykiem w popłochu biegną na oślep. Wieża zakołysała się nad nami. Już wydaje się, że runie, gdy ziemia się uspokaja. Jakaś kobieta mdleje, nad miastem niespokojnie krążą ptaki, po ulicach - karetki na sygnale, a w Centrum Koordynacji Obrony Cywilnej 54-letnia Rosaria Laria zaczyna się dusić. Lekarze przywracają jej oddech. Rosaria przyjechała do Centrum po przydział na przyczepę kempingową, bo nie umie żyć pod namiotem. Przyszła do pokoju numer cztery, do inżyniera Amleto di Marco. Nie zdążyła wejść. W tym samym czasie, gdy terremoto ścisnęło Rosarię za gardło, o 10.55 inżynier Amleto di Marco stracił kuzynkę. Zmarła na zawał. - Powinienem być z rodziną, pomagać, wesprzeć - wyrzuca sobie inżynier. - Ale niech pani popatrzy. W korytarzu kłębi się tłum: krzyk miesza się z lamentem. - W czasie terremoto dla nas życie prywatne nie istnieje - inżynier di Marco zaprasza do pokoju kolejną osobę. W sobotę 4 października poranne dzienniki podały, że w ciągu sześciu dni Umbrią i Marche zatrzęsło 700 razy. To jest jak stempel Neapol, sobota wieczorem. W domu Gustawa Herlinga-Grudziń-skiego pijemy białe wino z jego rodzinnych winnic w Dragonei. Umbrią to jeden z najbardziej ulubionych regionów pisarza. Część zabytków, których piękno opisuje, zniszczyło ostatnie terremoto. - Dla mnie to trzęsienie ziemi jest straszną tragedią - mówi. -Oglądam reportaże telewizyjne, czytani w gazetach z bólem serca, dosłownie z bólem. Myślę o Asyżu, o Foligno, o Bevagni, o Nocera Um-bra, o Urbino - na szczęście nie został uszkodzony Palazzo Ducale -jak o bliskich mi osobach, które zostały ciężko ranione. I których powrót do zdrowia będzie bardzo trudny, a w niektórych wypadkach niemożliwy. Opowiadanie Gruzy nie powstało pod wpływem jednego tylko trzęsienia - na włoskim południu w 1980 r. (6,8 stopni w skali Richtera, zginęło 2 tyś. 578 osób). W domu żony pisarza, Lidii Croce, groza terremoto była obecna tak głęboko, że do dziś nie może ona o tym rozmawiać. Przysłuchuje się naszej rozmowie w milczeniu. Czasem tylko kiwa głową, a jej oczy mówią: „rozumiem". Dziennik pisany nocą, 30 kwietnia. Gustaw Herling-Grudziński przytacza fragmenty wspomnień ojca Lidii, słynnego włoskiego filozofa Benedetto Croce, z trzęsienia ziemi na wyspie Ischia z 1883 roku: (...) tuż po kolacji siedzieliśmy w pokoju wychodzącym na taras: ojciec pisał list, ja czytałem naprzeciw niego, matka i siostra rozmawiały szeptem w kącie; nagle rozległ się przeciągły i ponury huk, i w tej samej chwili zwaliły się na nas mury budynku. Ujrzalem w okamgnieniu ojca zrywającego się z krzesła i siostrę rzucającą się w objęcia matki. Ja wyskoczyłem instynktownie na taras, który otworzył mi się pod nogami, i straciłem przytomność. Ocknąłem się późną nocą zagrzebany po szyję, nad moją głową migotały gwiazdy, dokoła widziałem tylko żółtawą ziemię, nie mogłem pojąć, co się stało, zdawało mi się, że śnię. Po jakimś czasie zrozumiałem i ogarnął mnie spokój, jak bywa w wielkich nieszczęściach... Tamto trzęsienie ziemi zabrało filozofowi ojca, matkę i siostrę, które zmarły pod gruzami w objęciach. Sam doznał częściowego niedowładu lewej ręki. Od tamtej pory nigdy nie patrzył w lustro. Irena Morawska PS Wszystkie cytaty pochodzą z opowiadania Gustawa Herlinga-Grudziń- skiego Gruzy. to („Gazeta Wyborcza" z 11-12 października 1997) SP/S Małgorzata Szejnert Słuch absolutny ........................................................................ 5 DUSZE W POCZEKALNI .............................................................. 7 OPATRZNOŚĆ PRZY PRODUKCJI PROCHU ...................................... 17 WINDĄ NA ŚMIERĆ .................................................................... 23 MOTYL NA MANHATTANIE .......................................................... 31 WIĘŹNIOWIE REZYDENCJI .......................................................... 39 DO SIEBIE, DOOKOŁA ŚWIATA .................................................... 47 BIAŁE PIANINO Z CZARNYMI NOGAMI.......................................... 61 BYłO PIEKŁO, TERAZ BĘDZIE NIEBO ............................................ 71 MIASTECZKO JAK KRYMINAŁ ...................................................... 83 ON LEŻY W GROBIE, A JA UMARŁEM ............................................ 91 KIEDYŚ ODROSNĄ NAM WŁOSY....................................................107 POKÓJ DLA CUDZOZIEMCA ..........................................................129 PIRAMIDA ................................................................................ 149 DŁUGI SEN FEDERICA ................................................................159 ZIEMIA DRŻY ............................................................................ 175 N B U W pną Morawska, zanim zaczęta idia w Akademii Wychowania Fizycznego, cechowała skale termometrów pokojowych i przygotowywała Lodowe desery w Horteksie. W wolnych chwilach biegała i skakała w dal w warszawskim klubie Spójnia. Po studiach została nauczycielką wychowania fizycznego. Wreszcie postanowiła sprawdzić się w pisaniu. Przez rok była nauczycielką i dziennikarką. Pisywała pod pseudonimem Agnieszka Neyk. Od 1985 do 1989 roku reporterka „Nowej Wsi". Kiedy w Polsce rodził się kapitalizm, pomagała włoskim przyjaciołom zaistnieć na polskim rynku, m.in. sprzedawała guziki. Od 1990 do 1997 roku pracowała w dziale reportażu „Gazety Wyborczej". Obecnie zajmuje się pisaniem scenariuszy filmowych, ale dalej publikuje w „Gazecie". Dotychczas reportaże Ireny Morawskiej ukazały się w zbiorach: „Kraj Raj" (1993; „Wirówka", „Deszcz omija Lisków", „Tarchomińska trzynaście" i „Diabeł spacerował po niebie") oraz „To nie mój pies, ale moje łóżko" (1998; „Jak Emilię z Kalabrii od złej pani wykradłam"). Tom „Było piekło, teraz będzie niebo" to jej pierwsza autorska książka. Informacje o naszych ksiqżkach można znaleźć na stronie www.proszynski.com.pl