Fudal Władca marionetek Wszystkim, którzy całe życie byli okłamywani. Rozdział 1 Było ciemno. Bardzo ciemno i cicho. Prawie że niewyczuwalny wiatr poruszał bezgłośnie ogromnymi liśćmi nadbrzeżnych palm oświetlonych srebrną poświatą zachodzącego księżyca w pełni. Nad wschodnim horyzontem widać było coraz bardziej zauważalne pojaśnienie zwiastujące nadejście kolejnego, tropikalnego dnia na wyspie. Początkowo ciemnoczerwona linia nad widnokręgiem poszerzała się coraz bardziej, a czerwień powoli ustępowała miejsca żółci i blademu błękitowi. Robiło się coraz jaśniej. Gasnąca w morzu wielka złocista tarcza księżyca nie dawała już pełnego blasku. W szybko jaśniejącym świetle można było już wyraźnie zobaczyć zarys piaszczystej plaży i osiedli ludzkich położonych jakieś dwieście metrów dalej. Spod oceanu wzeszło poranne czerwone słońce i szybko wznosiło się nad ciemnozielonkawą linią wody. Jego pierwsze promienie oświetliły położony najbliżej plaży bungalow. Widać było, że należy do bogatego człowieka, jednak nie był ogrodzony drutem kolczastym i wieżyczkami wartowniczymi jak letnie rezydencje szefów korporacji położone na innych wyspach archipelagu. Zamiast tego budynek był otoczony pięknym sadem palm tropikalnych, wśród których biegła piaszczysta ścieżka prowadząca spod jedynych drzwi wejściowych prosto na plażę położoną tylko sto metrów dalej. Coraz mocniejsze promienie wschodzącego słońca wdarły się wreszcie do pokoju spokojnie śpiącego mężczyzny oświetlając dosyć obszerne łóżko, drogie, choć proste mahoniowe meble oraz mały, zawsze zepsuty telewizorek położony w rogu pokoju. Na szklanym blacie stolika nocnego widać było kilka niezużytych poprzedniego wieczora kresek amfetaminy najlepszej jakości. Można było też zauważyć kobiecą postać przechodzącą ostrożnie z łazienki przez pokój do drzwi wejściowych. Dziewczyna delikatnie zatrzasnęła za sobą drzwi i chwiejnym krokiem podążyła w stronę zabudowań... Kilka godzin później Adrian obudził się. Było już całkiem jasno; tropikalne słońce mocno przygrzewało i w mieszkaniu zaczęło robić się duszno. Przypomniał sobie, że wieczorem zapomniał włączyć klimatyzację. Niepewnym krokiem podszedł do okna, otworzył je na oścież i wciągnął w płuca orzeźwiającą morską bryzę. Szybko podszedł do stolika nocnego i z pietyzmem używając karty kredytowej zebrał narkotyk na jedną kupkę i zmiótł do małego woreczka, który następnie schował do szuflady biurka. Przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego wieczora i spojrzał na łóżko, ale dziewczyny już tam nie było. Wyszła bez pożegnania. To nic, pomyślał, i tak dzisiaj jakąś spotkam, zapowiada się śliczny dzień. Wszedł pod prysznic i odkręcił zimną wodę. Orzeźwiający strumień zmył z niego resztki kaca. Poczuł się znacznie lepiej. Wyszedł z kabiny i całkowicie nagi stanął przed ogromnym łazienkowym lustrem. Tak, podobał się sobie i lubił patrzeć na swoje odbicie. Nie uważał tego za objaw narcyzmu, bynajmniej. Po prostu był przystojnym facetem. Miał błękitne oczy, jasne blond włosy, ciemną, opaloną karnację i wysportowane ciało. Nic dziwnego, że każda dziewczyna na wyspie leci na mnie, pomyślał. Wyszczerzył do lustra rząd ślicznie utrzymanych, białych ząbków. On chciał przelecieć każdą dziewczynę na wyspie i uważał to za dobry układ. Życie jest piękne. Po porannej toalecie i skromnym śniadaniu składającym się tostów i filiżanki gorącej kawy postanowił, że wstąpi do Grega. Przyjaciel mieszkał zaraz obok, w małym, przytulnym, acz nieco zaniedbanym domku przy tej samej uliczce. Właściwie to przy ulicy były tylko dwie posiadłości: jego i Grega. Szybkim, sprężystym krokiem przemierzył kilkadziesiąt metrów piaszczystej ścieżki. Podszedł do drzwi, zapukał w nie i poczekał, aż ukaże się w nich zaspana twarz Grega. Greg był chyba jedynym mieszkańcem wyspy, który rozumiał Adriana i jego jedynym prawdziwym kumplem. Właściwie to pojawił się na wyspie całkiem niedawno i zupełnie nieoczekiwanie. Kiedy Adrian po wypadku na desce surfingowej musiał przez tydzień leżeć w szpitalu na obserwacji, do jego sali wkwaterował się na drugi dzień facet ze złamaną nogą. Gdy Adrian pierwszy raz na niego spojrzał i zobaczył, że współlokator nudzi się śmiertelnie w ciasnym pokoiku z pobielanymi ścianami i z okienkiem wychodzącym na podwórze, wiedział, że znalazł wreszcie bratnią duszę. Tak więc nasz bohater przybył tego pięknego ranka pod cienkie drzwi stanowiące wejście do wiecznie cuchnącego składu starych mebli, rozkładających się konserw i niewypranych ubrań, zwanego eufemicznie mieszkaniem Grega i usłyszał za nimi jakiś ruch. Jego uszu doleciał też odgłos potknięcia, krótkie niewybredne przekleństwo, trzask otwieranego zamka i po chwili w drzwiach ukazał się zaspany i niedogolony pysk kolegi. Greg był śmiesznym człowieczkiem. Był niskiego wzrostu, a jego ubranie i fryzura wydawały się żyć ze sobą w doskonałej harmonii, ponieważ prawdopodobnie ani się nigdy nie czesał, ani nie prał garderoby. Splątane strąki czarnych włosów opadały na jego twarz, tak więc widać było tylko bladoniebieskie, wesołe i rozbiegane oczka. Greg był też strasznie wesołym facetem. Jego sposób bycia i niewybredne poczucie humoru sprawiały, że Adrian nie pamiętał, by od czasu przybycia Grega na wyspę czymś się martwił. Dnie spędzane z Gregiem polegały na piciu piwa na plaży, opalaniu się, chodzeniu na siłownię i uwodzeniu napotkanych dziewczyn („zarywaniu dup”, jak mówił Greg), co dla Adriana stanowiło esencję życia na tej najlepszej z możliwych do wyobrażenia na naszym pięknym świecie tropikalnej wyspie. - Hę? – nadzwyczaj inteligentnie zagaił rozmowę Greg i jego twarz wykrzywił nieprzyzwoity uśmiech. – I jak? – spytał Adriana w sposób, który dawał do zrozumienia, że chce się dowiedzieć czegoś o dziewczynie, z którą spędził noc. - ... – Adrian tylko się uśmiechnął, ale Gregowi to widać wystarczyło. - Hehe! – rubasznie zaśmiał się Greg i gestem zaprosił Adriana do środka. Adrian poszedł w kierunku wytartej kanapy, która była chyba jedynym porządnym meblem w mieszkaniu i po drodze potknął się o stertę niewyrzuconych puszek po piwie. Wprawiło to Grega w jeszcze weselszy nastrój. - To co dzisiaj robimy? – zapytał się Greg retorycznie. Adrian tylko się uśmiechnął i obaj udali się w kierunku plaży, która już o tej porze była lekko zatłoczona. Podeszli do drewnianego baru, zamówili dwa duże piwa i usadowili się nieopodal na dwóch wynajętych leżakach. Obaj przyjaciele nasmarowali się olejkiem do opalania i zaczęli się smażyć w gorącym, tropikalnym słońcu, co daleko nie odbiegało od ich codziennej rutyny. Gorące, wilgotne powietrze, chłodna bryza od oceanu i zimny Heineken sprawiły, że powieki Adriana zaczęły sennie opadać. Powoli zapadał w płytką drzemkę, z której budziły go tylko komentarze Grega na temat mijających ich dziewczyn w rodzaju „patrz, ale ma bufory”, albo „ale kręci dupą”. W końcu kumpel ruszył się z leżaka i podszedł do jednej z nich próbując zacząć interesującą konwersację („ładna dzisiaj pogoda”, „skąd jesteś?”, „długo tu zostajesz?”), ale Adrian nie miał chęci się przyłączyć. Kobiety były wprawdzie bardzo atrakcyjne, ale Adrian był po prostu zbyt rozleniwiony upałem i piwem, żeby wstać z miejsca. Właśnie wtedy, kiedy znużony gadaniem Grega Adrian skierował senne oczy na rozpalony piasek, zobaczył leżącą niedaleko swojego leżaka zadrukowaną kartkę papieru. Gdy uważniej przyjrzał się jej, zobaczył, że jest wyrwana z gazety. Zaintrygowało to Adriana, bo nie przypominał sobie, by gdziekolwiek na wyspie widział kiosk z gazetami. Widocznie przypływ wyrzucił ją na brzeg, pomyślał. Kartka była mocno już zniszczona przez słoną wodę, ale Adrianowi udało się odczytać tytuł artykułu i parę linijek poniżej. Brasilia zdobyta! Jeden z ostatnich pogańskich bastionów na naszej planecie został wczoraj zdobyty przez misjonarzy Religii Oficjalnej. Założony dzisiaj lokalny Kościół w tym mieście wykonał od razu egzekucje na najzacieklejszych obrońcach starego porządku. Jego Świątobliwość Feliks F. Faulky przesyła misjonarzom duszpasterskie błogosławieństwo. Poniżej widać było zdjęcie, którego widok spowodował, że Adriana przeszyło przenikliwe zimno, pomimo, że było trzydzieści stopni w cieniu. Przedstawiało ono młodego, uśmiechniętego człowieka w mundurze z karabinem. Na ramieniu mężczyzna miał wyszyty dziwny znak: promieniejące oko wpisane w równoboczny trójkąt. Bojownik trzymał w ręku dzidę, na którą była zatknięta zakrwawiona głowa z wyłupionymi oczami. Adrianowi zakręciło się w głowie. Nigdy przedtem nie widział czegoś takiego. - Greeeg! – zawołał kumpla przerażony. Ten przeprosił dziewczynę i podszedł do Adriana. Ona, przez chwilę jeszcze stała w miejscu i patrzyła w ich kierunku, po czym pomachała ręką i odeszła. - Co jest? – zapytał Greg wyraźnie zdenerwowany, że przeszkadza mu się w takim momencie. – O co chodzi? - Popatrz na to. – Adrian podsunął mu pod nos kartkę. – Co to może być? Greg przez chwilę głupawym wzrokiem gapił się na stronę gazety jakby nie zauważając artykułu i makabrycznego zdjęcia pod spodem, po czym powiedział najspokojniejszym głosem pod słońcem: - Wiesz co, stary? To jest chyba strona z gazety. Obaj natychmiast roześmiali się. - Słuchaj. - Greg szybko zmienił temat rozmowy. – Ta laska przyleciała na wyspę z przyjaciółką. Będą wieczorem w Lizard Club. Powiedziała, że chyba nie będą miały nic przeciwko temu, żebyśmy wpadli. To jak? – Greg mrugnął okiem do Adriana. - Na pewno nie omieszkamy wstąpić. – potwierdził z uśmiechem Adrian. Natychmiast zapomniał o wycinku z gazety, który przez kilka sekund zaburzył błogi spokój umysłu najszczęśliwszego mieszkańca najpiękniejszej pod słońcem tropikalnej wyspy. Rozdział A Było ciemno. Ciszę śpiącego wielkiego miasta przerywał co chwilę huk startujących odrzutowców, odgłosy strzelanin, krzyki przerażonych ludzi oraz jęk syren policyjnych. Nad miastem wisiała olbrzymia chmura brunatnego, duszącego smogu powodując, że nawet do apartamentu na ostatnim, pięćdziesiątym piętrze wieżowca nie docierało nigdy ani światło słoneczne, ani blask gwiazd. Za to odgłosy metropolii po przedarciu się przez kilkusetmetrową warstwę gryzącego dymu docierały do mieszkania śpiącego zniekształcone, wytłumione, nieludzkie. Dlatego śpiący nie słyszał aut policyjnych i nie budziły go wrzaski mordowanych ludzi. Za to wytłumione dźwięki docierające nocą do jego ucha uspakajały go, usypiały i wprowadzały w dziwny stan błogości, podczas którego skłonny był zapomnieć o nędznych i nic nieznaczących ludziach przeżywających swe zwyczajne życia kilkaset metrów niżej. On przecież był władcą świata. Powoli zaczęło się robić coraz jaśniej. Coraz słabsze odgłosy strzelanin i coraz głośniejszy hałas startujących i lądujących samolotów dawały znak, że Wieczne Miasto budzi się do następnego dnia życia. Nad Rzymem prawdopodobnie świeciło już słońce, jednak słońca w mieście już nikt od kilkudziesięciu lat nie widział. Zresztą nikt tam nie patrzył już w niebo. Kilkadziesiąt milionów mieszkańców brudnego, zatrutego i umierającego miasta podążało do swoich codziennych, nieciekawych zajęć… Kilka godzin później Feliks F. Faulky obudził się. Olbrzymi mahoniowy zegar u wezgłowia łóżka wskazywał już jedenastą przed południem. - O cholera! – zaklął cicho aby nie budzić śpiącej obok niego kobiety. Wstał z łóżka i chwiejnym krokiem poszedł do łazienki. Po drodze zauważył na szklanym blacie nocnego stolika kilka niezużytych kresek amfetaminy najwyższej jakości. Pomyślał, że jak tego nie sprzątnie przed trzynastą, to służba wciągnie do odkurzacza narkotyk warty ze sto kawałków. Pierwsze co zrobię po wyjściu z łazienki, to sprzątnę to ze stolika, pomyślał. Odkręcił powoli zimną wodę. Pomimo, że lodowaty strumień trochę go orzeźwił, poczuł jednocześnie obrzydliwą woń chloru. Od kiedy tu przybył, woda tak śmierdziała. Obrzydliwy fetor wydawał się przenikać całą łazienkę i sprawiał, że Faulky’emu od razu zrobiło się niedobrze. Postanowił, że w końcu odłączy się od wodociągów i zacznie skądinąd sprowadzać wodę. Nie, nie podobało mu się w Rzymie. Nienawidził tego miasta, odkąd go tu sprowadzono, odkąd przybył do miasta, skąd miał kierować najpotężniejszą na świecie organizacją. Nie rozumiał, dlaczego Ich siedziba ma mieścić się właśnie w tym ohydnym, zapaskudzonym, śmierdzącym i zapomnianym przez Boga mieście, które nigdy nie ogląda słońca. Wyszedł z kabiny natryskowej i spojrzał z obrzydzeniem na swoje odbicie w olbrzymim łazienkowym lustrze. Nienawidził siebie i nie cierpiał patrzeć na swoje chorobliwie napuchnięte, tłuste ciało. W swoim mniemaniu był całkowicie obleśnym facetem i to, że od czasu do czasu znajdował sobie kochankę, graniczyło z cudem. Ubrał się w szlafrok i przystąpił do codziennego rytuału golenia. Gdy już pokrył pianką swój jednodniowy zarost i spojrzał dokładniej na odbicie swojej twarzy, widok ten napełnił go odrazą. Nienawidzę siebie, myślał szybko, nienawidzę swojej parszywej mordy, wyłupiastych oczu i tych ciemnych, wiecznie tłustych i pozlepianych włosów. Pociągnął maszynką po prawym policzku. Skąd ta kobieta wzięła się w moim łóżku? Naprawdę nie obchodzi jej mój wygląd? Dokończył skrobanie policzka i zabrał się za podgardle. Naprawdę, niewiele kobiet chciałoby pieprzyć się z takim czymś jak ja, pomyślał i spłukał pianę z ostrzy. Pewnie i tak nie jest ze mną całkowicie szczera. Zaczął golić lewy policzek. Bardziej leci na moją władzę i pieniądze, niż na mnie. - Kurwa mać! Zaciąłem się! – wrzasnął. Przylepił kawałek papieru do krwawiącego miejsca i rozpoczął usuwanie zarostu znad górnej wargi. Może nie chodzi jej tylko o kasę, pomyślał. Spłukał resztki pianki z twarzy i dokładnie wytarł ją ręcznikiem. Słyszałem przecież historie o agentkach ruchu oporu nasyłanych w celu szpiegowania Religii. Czy jest możliwe, aby i ona była agentką? Myśli coraz szybciej przelatywały przez jego mózg. Tak, na pewno, mam w łóżku zdrajczynię! - Co robić? Co mam teraz robić? – zaczął szeptać gorączkowo szukając grzebienia. Nie znalazłszy go wszedł cicho do pokoju i ze wstrętem spojrzał na śpiącą. Najciszej, jak tylko mógł podszedł do szafki i z dolnej szuflady wyjął krótki pistolet z tłumikiem. Spokojnie zważył go w dłoni i stwierdził, że jeszcze musi znajdować się tak jedna lub dwie kule. Odbezpieczył, zarepetował i z lufą wycelowaną w głowę kobiety zbliżył się do łóżka. Cały się trząsł. Nie, nie przerażała go chęć zabicia dziewczyny, czuł uraz do siebie, winił siebie samego za to, że był taki naiwny i wcześniej nie dostrzegł zdrady, której teraz był nawet więcej niż pewny. - Ty suko! – wysyczał z zaciśniętymi zębami. Dziewczyna lekko poruszyła się. Po raz ostatni w swoim życiu otworzyła oczy i usiadła na łóżku. - Kochanie! Już wstałeś? Myślałam, że… - nie dokończyła, bo szczątki jej mózgu obryzgały piękną adamaszkową pościel. - Jezu, kurwa mać! Niech to szlag! – wrzasnął nagle uprzytomniwszy sobie, co właśnie zrobił. – Greeeg! – zawołał na pomocnika. Greg był z Przewodniczącym Religii Oficjalnej od samego początku. Nie był zbyt wysoki, zawsze niedogolony, jego włosy chyba nigdy w życiu nie widziały grzebienia i nożyc fryzjerskich, bo spod pozlepianych kruczoczarnych splotów opadających na jego twarz widać było tylko małe, bladobłękitne, zawsze rozbiegane i nieszczere oczka. Greg całkowicie poświęcił się Religii i jej Przewodniczącemu wyzbywszy się wszelkich własnych sądów, zapatrywań i przekonań. Z powodu swojego sprytu i znajomości ludzkiej psychologii był człowiekiem, który wiedział, jak sprostać trudnemu obowiązkowi służącego i szybko odgadywał, co w danej chwili jest Faulky’emu potrzebne. Za godzinę pracy w centrali dostawał trzysta kawałków. Mało kto w Wiecznym Mieście mógł tyle legalnymi środkami zdobyć. A praca u Przewodniczącego była legalna w najwyższym i najsubtelniejszym tego słowa znaczeniu. Przecież Oni rządzili ziemią. Gdy tylko Greg usłyszał wołanie Przewodniczącego, natychmiast wyszedł ze swojego apartamentu i przeszedł korytarzem w kierunku rezydencji Faulky’ego. Właściwie na piętrze znajdowały się tylko dwa mieszkania: właśnie Przewodniczącego oraz jego prawej ręki - Grega. Greg wszedłszy do sypialni zastał raczej niemiłą sytuację. Pierwsze co go uderzyło, to widok Przewodniczącego z pistoletem w ręku. Cały się trząsł, widać było, że nie panuje nad sobą. Greg zauważył też wąską strużkę krwi spływającej z lewego policzka Szefa – przełożony zaciął się przy goleniu. Dopiero później zwrócił oczy w kierunku łóżka, w którym leżała kobieta. Naga i martwa. Z otwartej czaszki wypływała krew krzepnąc powoli na poduszce. Całe łóżko było zababrane jej trzewiami. - Kurwa! – zaklął Greg po cichu. Wiedział, że przede wszystkim musi zająć się Przewodniczącym, bo jeśli ten zeświruje, on, Greg straci pracę. Dopiero później może się zająć zwłokami. Sięgnął do kieszeni i wymacał fiolkę ze środkiem uspakajającym. Szef miał skłonność do histerii i od czasu jego pierwszego napadu Greg zawsze nosił specyfik przy sobie. Teraz mocno ścisnął buteleczkę i postanowił ratować psychikę Przewodniczącego Religii Oficjalnej, Feliksa F. Faulky’ego. - Jego Świątobliwość! – zaczął Greg swoim służalczym szeptem, w którym pod maską lizusostwa i poddaństwa słuchać było stanowczy ton człowieka, który nie znosi sprzeciwu. – Proszę usiąść i opowiedzieć mi wszystko. - Aaa, Greg. Już jesteś. – niepewnym głosem odpowiedział Faulky nie patrząc nawet w kierunku sługi. - Niech Jego Świątobliwość usiądzie – tym samym uległym, acz nieznoszącym sprzeciwu głosem powtórzył Greg jednocześnie podsuwając Szefowi mahoniowy fotel z czerwonym obiciem z wyhaftowanym złotą nicią promieniejącym okiem wpisanym w trójkąt równoramienny. – i zażyje to. Greg podsunął Szefowi do ust fiolkę, mocno przycisnął do rozdygotanych warg i przechylił sprawiając, że Faulky chcąc nie chcąc musiał wypić parę łyków piekącego płynu. Lekarstwo po kilku minutach zaczęło działać i ze wzroku Przewodniczącego zniknął obłęd zastąpiony tępym, wystraszonym spojrzeniem, które Greg znał od lat. - Co tu się stało? – spytał się Greg i od razu zaczął żałować pytania. Przecież było całkowicie jasne, że Feliks F. Faulky (z powodu jemu tylko wiadomemu) zastrzelił kochankę i on, Greg, będzie musiał się z tym uporać. Nie czekając więc, aż Przewodniczący otworzy usta, Greg stwierdził – Ach tak, oczywiście. Niech się Jego Świątobliwość nie martwi, zaraz wezwę ekipę, posprzątają tu wszystko. Tymczasem przejdźmy do gabinetu. - Dobrze, Greg. Dziękuję, że jesteś. – obecność służącego i porcja środka uspokajającego podziałały na Przewodniczącego kojąco. Ogarnęła go fala porannej rześkości i ochota do pracy. Poczekaj na zewnątrz, muszę się przebrać. – powiedział już prawie spokojnie. Greg wyszedł z apartamentu, zamknął za sobą drzwi i przez krótkofalówkę zaczął wydawać dokładne polecenia ekipie, która miała sprzątnąć zwłoki z mieszkania Faulky’ego. Przede wszystkim należało po usunięciu ciała tak oczyścić apartament, żeby po morderstwie nie został najmniejszy ślad (prawdopodobnie trzeba będzie w tym celu wymienić część mebli) oraz podrzucić zwłoki gdzieś na ulicę tak, aby zasugerować, że dziewczyna została zgwałcona i zabita w jednej z mniej bezpiecznych dzielnic Rzymu. W czasie, gdy Greg instruował dokładnie ludzi, co mają robić, by po porannym wybryku Przewodniczącego nie został nawet najmniejszy ślad, ów Przewodniczący wyszedł z pokoju i równym, sprężystym krokiem pognał do gabinetu, nie czekając nawet na Grega. Ten uśmiechnął się delikatnie – jeżeli Szef radzi sobie bez niego, znaczy to, że Greg dobrze wykonał robotę. Przewodniczący tymczasem wszedł do gabinetu i usiadł za biurkiem z zamiarem przejrzenia dzisiejszej poczty. Były to głównie rutynowe, służbowe sprawy. Trzeba było zatwierdzić kilka wyroków śmierci wydanych przez okręgowych przedstawicieli Religii Oficjalnej (głównie chodziło o prostytutki, handlarzy narkotykami, filozofujących ateistów i producentów nieocenzurowanych przez Religię tak zwanych wsadów wirtualnych), raporty na temat sukcesów militarnych misjonarzy w Ameryce Południowej, którzy nawracali ostatni pogański kawałek planety na Religię oraz codzienne raporty z działalności Kościołów okręgowych (w tym całkiem nowego, założonego przez misjonarzy kilka miesięcy wcześniej w Colsie). Feliks F. Faulky miał określony system radzenia sobie z codzienną rutyną. Na początku czytał raporty związane z misjami, gdyż nie wymagały one od niego podejmowania jakichkolwiek działań, musiał je tylko „przyjąć do wiadomości”. W większości były one pomyślne, poza wiadomościami z frontu amazońskiego, gdzie uzbrojeni w najlepszą broń misjonarze nie mogli zdobyć twierdzy Brasilia, pomimo poświęcenia piechoty i wysłania na ten odcinek najlepszych dowódców. Można by się tu zapytać, dlaczego misjonarze nie użyją po prostu broni jądrowej, by zniszczyć twierdzę. Ten jednak, w którego umyśle zaświtałaby taka wątpliwość, dałby tym samym dowód swojej olbrzymiej ignorancji na temat zasad, jakimi kieruje się Religia. Gdyby zniszczyć miasto zabijając wszystkich pogan, Oni nie mieliby przecież kogo nawracać. W interesie Oficjalnych leży przecież nawracanie, nie śmierć poddanych. Po odczytaniu niepomyślnych wiadomości z frontu Jego Świątobliwość przeszedł do wyroków. Z tym też nie miał większych problemów. Zwykle wyroki orzekane przez lokalne Kościoły były zgodne z literą prawa kanonicznego, więc Faulky najczęściej wszystkie podpisywał. Tak też było tym razem. Sprawozdania z działalności lokalnych Kościołów Przewodniczący po pobieżnym przejrzeniu wszystkie wykasował, pozostawiając sobie do uważniejszej lektury raport z Colsu, ponieważ tamtejszy ośrodek był nowy i funkcjonował jeszcze niecałkowicie sprawnie. I właśnie wtedy, kiedy najważniejszy człowiek na świecie, Jego Świątobliwość Feliks F. Faulky miał zamiar odwrócić swą przewielebną głowę od monitora i zapytać Grega, który w międzyczasie wszedł do gabinetu i ulokował się przy swoim biurku, jakie audiencje go dzisiaj czekają, jego uwagę przykuł jeszcze jeden list, którego Przewodniczący wcześniej nie zauważył. Wiadomość była zaszyfrowana kluczem najwyższej tajności, a wysłana została przez Kościół w Palestynie. Faulky wybałuszył oczy na monitor i cicho zaklął wpisując jednocześnie kod deszyfrujący. Okazało się wtedy, że szyfrowanie jest kilkupoziomowe i Przewodniczący musiał powtarzać żmudną procedurę kilkakrotnie, zanim na ekranie ukazał się tekst: Do Jego Świątobliwości Feliksa F. Faulky’ego. Ściśle tajne. Pilne. Bunt archeologów podczas wykopalisk pod Jerozolimą. Kilkoro skasowanych, jeden przetrzymywany w areszcie. 4 misjonarzy zabitych przez buntowników. Sprawa najwyższej wagi. Wymagana natychmiastowa obecność Jego Świątobliwości. Więcej informacji na miejscu. Kościół w Palestynie, przewodniczący Richard North - Kurwa mać, co to?! – wyszeptał Przewodniczący. Na głos Szefa ze swojego fotela poderwał się Greg i stanął za plecami Faulky’ego wpatrując się w tajemniczą wiadomość. - Jego Świątobliwość, - zaczął Greg – wskazane byłoby się spakować. Po chwili dodał – Przygotuję transport. Sługa złapał za krótkofalówkę i nakazał ekipie technicznej przygotowanie pojazdu do lotu w ciągu pół godziny. W tym samym czasie Feliks F. Faulky poczłapał do swojego apartamentu, by zabrać rzeczy potrzebne na podróż. Gdy wchodził, minął się w drzwiach z grupą ludzi wynoszących zwłoki kobiety owinięte w czarną folię. Kobiety, którą rano zabił. - Nienawidzę tego kurewskiego miasta! – wysyczał przez zaciśnięte zęby. Po trzech kwadransach Feliks F. Faulky razem z Gregiem wyjechał na dach wieżowca, w którym mieściła się Ich siedziba, ulokowali się na głównym pokładzie wahadłowca i wystartowali zostawiając pod sobą apartament Faulky’ego, zakrwawione łóżko, zamordowaną kobietę i kilkukilometrową warstwę smogu, pod którą przeżywali swoje nędzne życia zwykli, szarzy mieszkańcy znienawidzonego przez Przewodniczącego miasta Rzym. Rozdział 2 Adrian i Greg szli ciemną i chłodną uliczką prowadzącą do restauracji, gdzie zamierzali zjeść obiad. Ponieważ słońce o tej porze świeciło prawie w zenicie i przypiekało niemiłosiernie, przyjaciele postanowili, że wpadną do jakiegoś chłodnego lokalu. W ten sposób doszli do Black Joe, baru, który właśnie o tej porze serwował lekkostrawne posiłki dla osób, które (jak nasi bohaterzy) po porannym wylegiwaniu na plaży uciekały w jakieś chłodne miejsce, by przetrzymać największy upał. Black Joe mieścił się w przytulnej, chłodnej, kamiennej piwniczce w centrum wyspy. Prowadzony był przez wysokiego, tęgiego, czarnego faceta o imieniu Joe. Jak tylko Adrian i jego przyjaciel weszli do lokalu, ich oczom ukazał się olbrzymi właściciel, który zahuczał basem: - Ardian, Greg! Witajcie! Co u was? - Sie ma, stary. – zawołał Greg i po chwili Joe zaprowadził ich do stolika w rogu, skąd mogli obserwować całą salę. O tej porze w barze nie było tłoku. Dominowali w nim poranni plażowicze chowający się przed spiekotą dnia. Było kilka dziewczyn, wśród których Adrian rozpoznał te, których wygląd Greg tak niewybrednie komentował. Było też trochę młodych par, prawdopodobnie małżeństw, które na wyspie spędzały swój miodowy miesiąc. Do Black Joe przyszło też paru staruszków, którzy usadowili się na przeciwległym końcu lokalu. Sącząc różnokolorowe drinki i paląc kubańskie cygara spod przymrużonych powiek leniwie obserwowali salę. Wszyscy ci ludzie byli na wyspie z jednego powodu – był to najpiękniejszy skrawek lądu na ziemi i czy chodziło o spędzenie cudownych wakacji, przeżycie pierwszego miesiąca małżeńskiego życia czy też doczekania spokojnej starości, nie było na całym świecie lepszego miejsca do zrealizowania marzeń. Wyspa była rajem na ziemi. Rajem, w którym Adrian i Greg mieszkali na stałe i to wydawało się właśnie Adrianowi najcudowniejsze. Podczas deseru nasi przyjaciele zaplanowali sobie resztę dnia. Ponieważ wieczór mieli już zajęty (byli umówieni w Lizard Club), pozostało im do rozporządzenia wolne popołudnie. Mogli wrócić na plażę lub pójść poćwiczyć na siłowni. Nad morzem spędzili cały poprzedni dzień, więc dziś wypadało pójść potrenować. - Trzeba przypakować przed wieczorem, nie? – powiedział Greg. Tak więc po krótkiej sjeście w mieszkaniu Adriana przyjaciele przebrali się i poszli poćwiczyć. Siłownia mieściła się w starym zakładzie przemysłowym, o którym nikt nie wiedział ani co produkował, ani kiedy został zamknięty. Od kiedy Adrian pamiętał, od zawsze było to miejsce, gdzie można było w spokoju „popakować”. Była hala fabryczna wprost pękała w szwach od najróżniejszego sprzętu treningowego, od bieżni, stepperów i drabinek, po profesjonalny atlas, stanowisko wyciskania sztang i specjalizowane urządzenia, przy pomocy których można było trenować poszczególne grupy mięśni. Na tyłach siłowni znajdowała się sauna, gabinet masażu i prysznice, a ogólne dobre wrażenie wieńczyła pracująca cały czas klimatyzacja sprawiająca, że nawet w najbardziej upalny dzień panował w hali przyjemny chłód. Tego dnia w siłowni było niewiele osób, więc Adrian z Gregiem mogli poćwiczyć kilka razy na każdym stanowisku. Z głośników zawieszonych na ścianach wydobywała się wesoła, dyskotekowa muzyka pomagająca ćwiczącym trzymać rytm. Poza tym, było raczej nieciekawie, bo, według Grega, „żadne laski się nie pokazały”. Gdy wyszli z siłowni, słońce stoczyło już się trochę niżej na bezchmurnym niebie i nie prażyło tak mocno, jak przed południem. Mimo wszystko Adrian zadecydował, że odpocznie przed nocną balangą. Zmęczony kilkoma seriami ćwiczeń (szczególnie dawały mu się we znaki mięśnie brzucha), powlókł się do domu, wziął prysznic, pogapił się na swoje nagie odbicie w lustrze i poszedł do pokoju przygotować sobie podwieczorek. Jaki ten świat jest cudowny, pomyślał wbijając swoje białe równe ząbki w kanapkę z żółtym serem i ogórkiem. Mieszkam w jego najcudowniejszym zakątku, mam piękne mieszkanie, najlepszego kumpla, jakiego można mieć (właściwie nie wiem, jak mogłem żyć bez niego przedtem), codziennie opalam się, pływam w morzu, a przede wszystkim jestem niesamowicie seksowny i codziennie mogę mieć inną dziewczynę. Nie, nie chodziło o to, że nie szanował tych wszystkich kobiet, z którymi spędzał noc, a rano szybko opuszczały jego mieszkanie. Szanował prawo każdego człowieka do takiego życia, jakie sobie wybrał, a jeśli większość dziewczyn na wyspie chce się z nim pieprzyć, nie będzie im w tym przeszkadzał. Nawet czuł dla nich podziw, że zauważyły jego nieprzeciętną osobę i ta osoba je na tyle zainteresowała, żeby okazać mu nieco więcej niż tylko platoniczne zainteresowanie. Na takich rozważaniach minęło Adrianowi popołudnie. W końcu zauważył, że dochodzi szósta i trzeba przygotować się do nocy. Szybko ogolił się, przebrał w strój wyjściowy (co w jego przypadku oznaczało włożenie swoich najbardziej kolorowych ciuchów i ciemnych okularów z odblaskową oprawką) i zadzwonił do Grega. Po drugiej stronie słuchawki usłyszał głos kumpla: - Hę? – jak zawsze zaczął rozmowę Greg. - No to co? – spytał Adrian. – Idziemy? - Ależ oczywiście! – potwierdził przyjaciel i, choć Adrian nie widział jego twarzy, był przekonany, że się uśmiechnął. - No to wyłaź z tej swojej dziury! Chwilę później obaj znaleźli się na piaszczystej ścieżce, tylko tym razem poszli w kierunku przeciwnym do plaży, w głąb wyspy, gdzie znajdował się czynny każdą noc Lizard Club, który był świetnym miejscem dla facetów pokroju Adriana i Grega. Greg zawsze mówił: - Adrian, jak chcesz dobrze się napić, porządnie przyćpać i zarwać niezłą dupę, to ten klub jest właśnie miejscem dla ciebie. Tak więc właśnie owego wieczora Adrian z Gregiem przybyli do klubu wypiwszy przedtem po dwa piwa, które Greg jakoś zdołał znaleźć w swoim bałaganie. Bramkarz stojący przy wejściu znał ich aż zbyt dobrze, więc tylko pozdrowił ich krótkim „cześć” i przyjaciele po chwili znaleźli się w nasączonym gryzącym dymem papierosowym i słodkawym zapachem marihuany lokalu. Ubrany na biało didżej kręcił się jak zwariowany nad konsolą, co chwilę wydawał w kierunku bawiących się jakieś nieartykułowane dźwięki i popijał swoje piwo dużymi, łapczywymi łykami. Ten sam facet kontrolował też migające światła w lokalu, które odbijały się od wielkiej błyszczącej kuli pośrodku sufitu posyłając w kierunku podłogi różnokolorowe refleksy. Adrian i Greg zasiedli przy stoliku i zamówili martini z wódką. Słodkawy płyn w połączeniu ze skrętem, którego Greg wyłudził przy wejściu od jakiegoś gówniarza sprawił, że Adrian poczuł się dziwnie zrelaksowany. Nie miał jednak ochoty całą noc przesiedzieć przy stoliku; przecież nie po to tu przyszedł. Zobaczył właśnie w podskakującym tłumie dziewczynę, z którą Greg rozmawiał rano na plaży. Obok niej podrygiwała w rytm muzyki jej przyjaciółka. Greg też wypatrzył tańczące kobiety i zapytał się znaczącym głosem: - To co? Zarywamy? Po chwili dziewczyny siedziały przy ich stoliku. Z początku rozmowa jakoś się nie kleiła, ale po kilku drinkach zaczęły opowiadać o sobie. Ta, którą Greg rano zaczepił, była blondynką. Nazywała się Cynthia i studiowała psychologię. Jej przyjaciółka, nieco wyższa i poważniejsza brunetka o imieniu Lydia nic nie studiowała. Wyglądała jak ktoś, kto rano spędza cztery godziny przed lustrem na nakładaniu makijażu. Przyjechała razem z Cynthią na wyspę, aby spędzić najlepsze wakacje w życiu. - W takim razie natrafiłyście na odpowiednich facetów. – niewyraźnym głosem wybełkotał mocno już podchmielony Greg. Przyjaciółki w odpowiedzi tylko zaśmiały się głupawo. Gdy Greg z Lydią gdzieś znikli na dłużej, Adrian poprosił Cynthię do tańca. Ponieważ było już późno, didżej zaczął puszczać spokojniejsze kawałki i tańczyli razem przytuleni do siebie (Cynthia w ciągu ostatnich kilku godzin wypiła z osiem drinków). Adrian nie wiedział kiedy zaczęli się namiętnie całować i nawet nie zauważył, jak znaleźli się na świeżym powietrzu pod rozgwieżdżonym niebem, a dziewczyna zapytała: - Gdzie mieszkasz? - Chodź! – nakazał i pociągnął ją za rękę w kierunku mieszkania. Gdy weszli, dziewczyna od razu zaczęła się rozbierać, ale Adrian ją powstrzymał: - Czekaj. Mam coś, co jeszcze bardziej nas nakręci. Wyjął z szufladki celuloidową torebeczkę z amfetaminą i szybko uformował na stoliku nocnym kilka kresek narkotyku, które zaraz z niego znikły dostając się przez nozdrza do krwiobiegu obojga. Przez krótką chwilę gapili się na siebie, po czym pospiesznie zdarli z siebie resztę ubrań i rzucili się na łóżko Adriana w desperackim akcie hedonizmu, jaki możliwy jest tylko podczas gorącej nocy na najpiękniejszej z możliwych tropikalnej wyspie. Lecz właśnie wtedy, kiedy wpadające przez okno światło księżyca oświetlało splecioną w miłosnym uścisku parę, w momencie, który dla Adriana stanowił ukoronowanie dnia i kwintesencję życia, jakie prowadził na wyspie, kiedy Cynthia zamknęła swoje błękitne oczy i cicho pojękiwała nie czując poza nim reszty świata, z umysłem Adriana stało się coś strasznego. Może to był efekt skręta wypalonego wieczorem w klubie, może zbyt dużej ilości martini, może za długiego przebywania na słońcu. Adrian nie widział już księżyca, nie słyszał westchnień dziewczyny i nie wyczuwał jej obecności pod sobą. Wydawało mu się, że zawisł w próżni. W próżni, z której nagle wyłonił się uśmiechnięty młody człowiek w mundurze z karabinem. Człowiek trzymał w ręku dzidę, na którą nadziana była ociekająca krwią głowa zmaltretowanego człowieka z wyłupionymi oczami... Rozdział B Przewodniczący siedział wygodnie w fotelu przy oknie i patrzył na błękitną planetę pod i na czarne niebo nad sobą. Piękno tego widoku poruszyło Feliksa F. Faulky’ego do głębi. Przez chwilę zapomniał o tajemniczej wiadomości, którą dostał dziś rano i która (jak przeczuwał) całkowicie odmieni jego życie. Poczuł się dziwnie lekko i, po raz pierwszy może od kilku miesięcy, nie bał się. Po raz pierwszy zapomniał o paraliżującym strachu o własne życie, o obsesyjnym, wprost paranoicznym lęku przed zdradą lub spiskiem. Chciał, żeby ten lot trwał wiecznie, żeby pilot nigdy nie lądował, żeby na zawsze zostawił najważniejszego człowieka na ziemi w tej komfortowej pustce, z perspektywy której cały świat wydawał się taki mało ważny, taki niepozorny i niemający znaczenia. Jednak Przewodniczący przypomniał sobie o celu lotu w tej chwili, gdy jakieś dziesięć minut po starcie wahadłowiec zaczął obniżać lot i wszedł w gęstsze warstwy atmosfery. Naprzeciwko jaśniejącego w oknie nieba ukazało się Przewodniczącemu odbicie własnej twarzy, odbicie, którego tak nienawidził. Szybko odwrócił się od okna i na powrót ogarnęła go panika. Obrócił się w przeciwną stronę i dostrzegł uśmiechniętą twarz Grega. Dobrze, że jest przy nim. Pomocnik zawsze umiał sobie radzić w trudnych momentach i pomagał Szefowi w sytuacjach wydawałoby się bez wyjścia. Pojazd tymczasem dotknął kołami lotniska w Jerozolimie i po chwili wypuścił hamujący spadochron. Wahadłowiec rozpoczął hamowanie i Faulky przeraził się. Był u celu podróży i cokolwiek na niego czekało w tym mieście, będzie musiał temu stawić czoła i nie będzie to bynajmniej przyjemne. Na lotnisku powitał przyjezdnych sam Richard North, przewodniczący lokalnego Kościoła. Poprowadził Przewodniczącego do hotelu, w którym miał spędzić się rozpakować i zostawić swoje rzeczy. Jednak niemalże zażądał, aby Faulky pojawił się za pół godziny w sali konferencyjnej w celu przedstawienia sprawy. Było jedno zastrzeżenie – miało być to spotkanie w cztery oczy, a na to Przewodniczący nie chciał się zgodzić. W końcu wymusił na Northu obecność Grega. Faulky najpierw rozejrzał się po pokoju, który przeznaczono dla niego. Był jasny, przestronny, dobrze, acz skromnie umeblowany, a przez duże okno wpadało do środka jasne, ciepłe, popołudniowe słońce. Z głośniczka włączonego radia dobiegała uszu Przewodniczącego spokojna, smyczkowa muzyka. Od razu spodobało mu się to miejsce, było dokładnym przeciwieństwem jego apartamentu w Rzymie. Przewodniczący usiłował przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek widział w Rzymie słońce, ale w końcu jego pamięć musiała skapitulować. Wieczne Miasto słońca nigdy nie oglądało. Właśnie wtedy, gdy przypomniał sobie o swojej siedzibie, powróciło przerażenie i dziwne przeczucie, że cokolwiek Richard North ma mu do powiedzenia tego dnia, mocno nadweręży i tak już mocno umęczoną psychikę Przewodniczącego. Spojrzał na zegarek i przeraził się – do audiencji zostało mu już tylko dziesięć minut. Musi się pospieszyć. A przede wszystkim nie może dać poznać, jak jest przerażony całą sytuacją. Tak więc jakiś czas później Feliks F. Faulky siedział w wygodnym fotelu w obszernej, klimatyzowanej sali konferencyjnej, a przed nim stał North. Przewodniczący czuł się okropnie. Wiedział, że zaraz będzie musiał podjąć ważną decyzję i przeczuwał, że ta decycja nie będzie dla niego łatwa. Z kolei North też czuł się nieswojo. Nie wiedział jak zacząć. Wiadomość, którą miał przekazać przewodniczącemu, mogła zaburzyć całą strukturę Religii, naruszyć jej podstawowe fundamenty, a tego zarówno on, jak i Faulky nie życzyliby sobie. Przez chwilę pomyślał, że najlepiej by było zataić całą sprawę przed Przewodniczącym, a wszystkie osoby w nią zaangażowane uciszyć. Jednak później, za kilka lat, sprawa mogłaby ujrzeć światło dzienne, a wtedy jego głowa mogłaby spaść. Tak więc Richard North nie miał dla Szefa dobrych wiadomości i chciał, żeby audiencja była już za nim, a Przewodniczący podjął racjonalną decyzję. - Jego Świątobliwość. – zaczął niepewnie Richard i głos mu uwiązł w gardle. Patrzył raz na Przewodniczącego, który zdawał się równie przerażony sytuacją, jak on sam, raz na Grega, który niewzruszony stał za fotelem Szefa jak cień. – Jak zapewne Jego Świątobliwość wie, z Jego nakazu rozpoczęliśmy wykopaliska we wschodniej Jerozolimie. - Tak, oczywiście. – potwierdził Przewodniczący, chociaż o wykopaliskach słyszał pierwszy raz. Widocznie któryś z moich podwładnych je zlecił, pomyślał. - W trakcie prac archeolodzy pracujący pod naszym nadzorem natrafili na grobowiec z pierwszego wieku, pieczarę wykutą w skale i znaleźli tam kilka dobrze zachowanych szkieletów, pięć męskich i jeden kobiecy. - ... – Faulky skinął głową, bardziej zainteresowany i mniej zdenerwowany niż przed chwilą. - No więc, archeolodzy zaczęli badać znalezione szczątki; oczywiście pod naszym nadzorem. Chcieliśmy dowiedzieć się, czy może są to zwłoki ludzi związanych z Religią Oficjalną, może apostołów czy ich późniejszych uczniów. Wtedy właśnie zaginął jeden szkielet. - Co to znaczy? - Po prostu zniknął. Od razu oczywiście przeprowadziliśmy śledztwo i odkryliśmy, że to archeolodzy ukryli szkielet, aby nie dzielić się z nami wynikami swoich badań. Wtedy zrozumieliśmy, o co im chodziło. – North jakby się zająknął. – Albo niech Jego Świątobliwość sam zobaczy. – dodał i zrobił się blady na twarzy. Na wielkim ekranie umieszczonym na przeciwnej ścianie sali Feliks F. Faulky zobaczył trójwymiarowy model szkieletu, który, w miarę wyjaśnień Northa, obracał się i ukazywał miejsca, o których przewodniczący palestyńskiego Kościoła mówił. - Tak więc, okazało się, że szkielet ma pogruchotane, jakby przebite gwoździem, kości nadgarstka i śródstopia. Ma też złamane dwa lewe żebra i kości piszczelowe oraz strzałkowe obydwu nóg. – ponieważ Przewodniczący zdawał się nic nie rozumieć, North dodał. – Jego Świątobliwość, ten mężczyzna umarł na krzyżu. - O ile wiem, w pierwszym wieku Palestyna była prowincją Rzymską, a Rzymianie często stosowali ten rodzaj kary. – odezwał się nagle Greg. – Cóż w tym dziwnego? - Tak. - i w tym miejscu North zrobił długą pauzę, jakby zastanawiając się, co ma powiedzieć. – Ale odtworzyliśmy twarz na podstawie kształtu czaszki. – na ekranie zaczęły się pojawiać wokół kości głowy mięśnie, a następnie skóra i oczy. – To właśnie wyników tych badań nie chcieli nam udostępnić archeolodzy i zagrozili, że ujawnią je w Sieci... Ale Jego Świątobliwość Feliks F. Faulky nie słuchał już wywodów Richarda Northa. Patrzył na twarz zmarłego człowieka na ekranie, twarz, którą znał zbyt dobrze, żeby jej nie rozpoznać, pomimo braku na komputerowej symulacji zarostu i włosów. Twarz, którą widział na Całunie przechowywanym w Kościele w Turynie. Z migającego ekranu komputera na ścianie sali konferencyjnej patrzyła na Przewodniczącego umęczona twarz Jezusa z Nazaretu, który podobno zmartwychwstał i wstąpił do nieba. - O kurwa! – powiedział Faulky i straciwszy świadomość osunął się na wypastowaną podłogę. Rozdział 3 - Greeeg! – krzyknął zduszonym głosem jednocześnie zrzucając dziewczynę z łóżka. - Co ci odbiło? Naćpałeś się czy co? – rzuciła gniewnie dziewczyna. - Idź stąd! Odejdź! – krzyczał, ponieważ stale widział przed sobą zakrwawioną głowę z wyłupionymi oczami. Głowa wyraźnie poruszyła się i uśmiechnęła do Adriana. – Greeeg! – zawołał jeszcze raz machając rękami, jakby chciał odegnać od siebie ten koszmarny widok. - Naćpany palant! – syknęła Cynthia, zaczęła się ubierać, zabrała torebkę i wybiegła z domu. Po odejściu dziewczyny halucynacja minęła, ale nie minęło dziwne uczucie, które pierwszy raz go ogarnęło, gdy zobaczył wyrzuconą przez morze kartkę. Odcięta, zakrwawiona głowa nie była dla Adriana koszmarnym widokiem. Na tropikalnej wyspie, gdzie życie było dla mieszkańców idyllą, gdzie największym problemem były uderzające na archipelag co kilka miesięcy cyklony nie pozwalające wylegiwać się na plaży, widok uśmiechniętego żołnierza mordującego swoją ofiarę był wprost surrealistyczny, nierzeczywisty. Adrian nie wiedział, że wojna jest złem, że jest okrutna. On nie wiedział, co to są wojny, bo na wyspie nikt go nie powiadomił o ich prowadzeniu. Jednocześnie czuł, że odzywa się w nim jakaś dawno zapomniana, odrzucona część duszy; uwięziona podświadomość pragnąca wydostać się na wolność. Po raz pierwszy poczuł, że gdzieś poza wyspą istnieje świat, który nie jest rajem na ziemi; świat, w którym ludzie zabijają się nawzajem, a przeżywa ten, kto (jak żołnierz z gazety) jest silniejszy i szybszy od przeciwnika. Ale najbardziej przeraziło Adriana to, że ten okrutny świat, w którym prowadzi się wojny, zabija bliźnich i znęca nad pokonanymi jest normą, natomiast jego wyspa tylko pojedynczą oazą spokoju, nieprawdziwym skansenem, w którym przeżywają swoje szczęśliwe życia ci, którzy jak on są nieświadomi okrucieństwa, które ich otacza. Podniósł słuchawkę i wystukał numer Grega, ale kumpla nie było w mieszkaniu. Pewnie gdzieś poszedł z Lydią, pomyślał. Niewiele myśląc wybiegł z domu i nagi pognał w kierunku plaży, gdzie wskoczył do zimnego oceanu i zaczął płynąć przed siebie. Nie było to łatwe w jego stanie, ale przemógł się i, jak tylko mógł, wytężał wszystkie wyćwiczone w siłowni mięśnie i płynął coraz dalej od brzegu. Płynął bez opamiętania, najszybciej jak mógł, jak najdalej od piaszczystej plaży, na której codziennie się wylegiwał, w kierunku budzącego się powoli z mroków nocy bladoróżowego świtu... Nie pamiętał jak długo płynął, ani jak daleko zdążył dotrzeć. Pamiętał tylko łódź ratunkową, która zmaltretowanego i wymęczonego dowiozła go do wyspy oraz salę szpitalną i zmartwioną twarz Grega pochyloną nad nim. Nigdy nie widział kumpla tak zatroskanego. Wyglądało to tak, jakby pierwszy raz od przybycia na wyspę Greg zaczął myśleć o czymś poważniejszym, niż tylko wylegiwaniu się na plaży i „zarywaniu”. W końcu wyrzucił z siebie: - Stary, kurwa! Popierdoliło ci się coś w tej zasranej mózgownicy?! Co ci odjebało? Adrian nie wiedział, co ma odpowiedzieć, jak wytłumaczyć mu swoje zachowanie. Przecież nie powie kumplowi, że zamierzał się utopić z powodu głupiego świstka papieru, wyrzuconego wczoraj na plażę i niezbyt przyjemnego odjazdu po amfie. Musiał mu swoje zachowanie wytłumaczyć inaczej, racjonalnie. Było to trudne, zwłaszcza, że sam nie umiał sobie tego wytłumaczyć. - Przepraszam cię, Greg. To już się więcej nie powtórzy. – powiedział sam nie wiedząc, dlaczego. Nagle jednak przełamał się i zaczął mówić. – Słuchaj, pamiętasz tę stronę z gazety? - Mhm. – potwierdził Greg nie rozumiejąc związku między gazetą a dziwnym zachowaniem przyjaciela. - Kim był ten człowiek... na zdjęciu? – wyraźnie mówienie sprawiało mu trudność. Nie wiadomo dlaczego, ale podświadomość podpowiadała mu, że Greg będzie znał odpowiedź. Gdy Greg usłyszał pytanie Adriana, jego twarz zmieniła się z zatroskanej na śmiertelnie przerażoną. Przerażoną tym, że Adrian chce wiedzieć coś, o czym wiedzieć nie powinien. Uważnie popatrzył na Adriana i (przynajmniej Adrianowi tak się wydawało) na krótką chwilę wstrzymał oddech. Wszystko trwało oczywiście mniej niż pół sekundy, po czym gęba Grega przyjęła znów tak dobrze znany Adrianowi głupawy wyraz. Może mu się to wszystko tylko przywidziało. - To pewnie misjonarz Religii Oficjalnej po zdobyciu jakiegoś miasta. – odparł Greg takim tonem, jakby to był znany wszystkim fakt, a Adrian wykazał się całkowitą ignorancją pytając go o to. - Misjonarz... Religii Oficjalnej... – powoli, słowo za słowem powtórzył Adrian. Wydawało mu się, że kiedyś słyszał te słowa, tylko nie mógł powiązać ich brzmienia z jakimkolwiek znanym znaczeniem. – Co to znaczy? – zapytał się w końcu. - Znaczy to tylko tyle, że następne miasto musiało poddać się Religii. – stwierdził po prostu Greg. – Zostanie tam założony lokalny Kościół i mieszkańcy będą musieli się mu podporządkować. Wydawało się dziwne Adrianowi, że nigdy przedtem nie słyszał o Religii Oficjalnej. Z notatki w gazecie oraz z tego, co mówił Greg wynikało, że jest to organizacja o zasięgu ogólnoświatowym. Jednak chwilę później dotarło do umysłu Adriana, że nie mógł wiedzieć o Religii, skoro nie czyta gazet i nie ogląda telewizji (zresztą jedyny jego telewizor był od zawsze popsuty). - Greg, słuchaj. – spytał się niepewnie. – Czy to znaczy, że tutaj, na wyspie też mamy lokalny Kościół? - Oczywiście. – z rozbrajającą szczerością odpowiedział Greg, chociaż Adrian nigdy o żadnym Kościele nie słyszał. - Gdzie to jest? - W centrum wyspy, zaraz obok osiedla, taki mały domek. Pamiętasz, przechodziliśmy tam kiedyś. - Tak, pamiętam. – teraz sobie przypomniał. – Dlaczego nigdy wcześniej mi o tym nie mówiłeś? - Bo nigdy nie pytałeś. – Greg wyraźnie się zdenerwował. – Całymi dniami wylegujemy się na plaży, pakujemy, zarywamy dupy i ani razu nie wspomniałeś słowem o Religii. Nagle wyskakujesz goły z domu i próbujesz się topić; a gdy tylko ja lecę jak głupi do szpitala i chcę ci jakoś pomóc, ty wyjeżdżasz mi tutaj z pierdoloną polityką. Pojebało cię? Ogarnęło go wstyd. Dopiero teraz zauważył, że dotychczas zupełnie nie interesował się światem. Całymi dniami leżał na słońcu, pływał, ćwiczył na siłowni, chodził do klubów i uwodził kobiety nie zdając sobie sprawy z tego, że gdzieś tam poza wyspą istnieje inny świat. Świat, który może nie jest tak piękny i spokojny, ale o którym trzeba coś wiedzieć, a o którym Adrian nie wiedział nic. Nigdy nawet nie opuszczał wyspy. - Greg? - Tak, stary? – kumpel już się trochę uspokoił. - Wyjedziemy gdzieś stąd na kilka dni? - Że jak? – Greg najwyraźniej się zdziwił. - Wiesz, na wycieczkę. – ciągnął dalej myśląc, jak przekonać przyjaciela do wyprawy. – Tylko kilkudniową. Polecimy na kontynent, pozwiedzamy trochę... - Po chuja wyjeżdżać, skoro i tak u nas jest najlepiej? Wszyscy do nas przyjeżdżają, gdy chcą się zabawić. Po co stąd jechać? - Nie sądzisz, że moglibyśmy trochę zobaczyć świata? Polecielibyśmy na kontynent, przenocowali w jakimś hotelu, rozerwali trochę. Poza tym, poza wyspą też pewnie są jakieś dupy. – wymownie spojrzał na Grega. - No dobrze, prawie mnie przekonałeś. To gdzie chciałbyś lecieć? – zapytał się Greg i uśmiechnął się dziwacznie. Adrian nie wiedział, gdyż nie miał nawet pojęcia, jak blisko było z wyspy do kontynentu ani tym bardziej, jaki to kontynent i jakie kraje na nim się znajdują. Postanowił, że kupi gdzieś mapę i kilka książek, jednak bardzo szybko zrezygnował z pomysłu. Nikt na wyspie nie sprzedawał ani map, ani książek. Nie wydawało się to Adrianowi dziwne, bynajmniej. Po co komu na takiej pięknej wyspie księgarnia? - Greg, nie wiesz, gdzie tu jest najbliższe lotnisko? – zapytał się. - Słyszałem, że na sąsiedniej wyspie, ale w życiu tam nie byłem. - Popłyniemy tam? Dobrze, Greg? Pierwszy raz w życiu poczuł, że zrobi coś naprawdę pożytecznego. Nie wiedział dokładnie, co zobaczy poza wyspą, na dalekim kontynencie, ale przeczuwał, że zrobi to na nim wielkie wrażenie. Po raz pierwszy zauważył, że jego dotychczasowe życie było beznadziejnie nudne i jednostajne, a wycieczka pomoże mu to zmienić i dowiedzieć się czegoś o świecie, w którym istnieją wojny, zbrodnie, gwałty, Religia Oficjalna i misjonarze nabijający na dzidy głowy swoich niewinnych ofiar. Rozdział C - Jego Świątobliwość! – usłyszał nagle stłumiony, daleki głos gdzieś nad sobą. – Niech Jego Świątobliwość się obudzi. – jednocześnie poczuł lekkie uderzenie w twarz. Powoli, z trudem otworzył oczy i od razu oślepiło go ostre światło. Było ciepło. Przez chwilę nie był Feliksem F. Faulkym, Przewodniczącym Religii oficjalnej, tylko jednym z dziesięciu miliardów zwykłych ludzi zamieszkujących planetę. Wydawało mu się, że leży na gorącej tropikalnej plaży, słyszy szum fal i chłonie całym ciałem chłodną bryzę od oceanu. Po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę szczęśliwy. Nie musiał się o nic troszczyć, wszelkie nierozwiązywalne problemy zostały dawno rozwiązane, a jemu pozostawało tylko... żyć. Żyć i cieszyć się życiem. Jednak słodka iluzja szybko ustąpiła miejsca szarej rzeczywistości. Zorientował się, że leży w łóżku w pokoju hotelowym w Jerozolimie, a nad nim z zatroskaniem pochyla się Greg. Wydawał się bardzo zmartwiony stanem Przewodniczącego. Faulky spojrzał na okno – to stąd wpadało do pokoju światło słońca. Przypomniał sobie, po co przybył do Jerozolimy. Przypomniał sobie grób Jezusa odnaleziony przez archeologów i wiedział, że odnalezienie jego szczątków oznacza kres Religii Oficjalnej. Cała władza, jaką mieli nad mieszkańcami planety została im przekazana przez Chrystusa, którego zmartwychwstanie i wniebowstąpienie stanowiły jedne z najbardziej podstawowych i niepodważalnych dogmatów Religii. Wiedział, że aby nie dopuścić do rozpadu Religii i utracenia kontroli nad światem, będzie musiał zatrzeć wszystkie ślady świadczące o tym, że ciało Jezusa kiedykolwiek znaleziono. Wiedział ponadto, że będzie musiał poprosić Grega o pomoc w tym trudnym zadaniu. - Greg, która godzina? – zapytał się służącego. - Szesnasta, Jego Świątobliwość. – odpowiedział Greg. Przewodniczący pamiętał, że przyleciał do Jerozolimy około trzynastej, a spotkanie z Northem odbyło się jakieś pół godziny później, więc szybko obliczył, że musiał być nieprzytomny około dwóch godzin. Zmarnował całe dwie godziny i ciągle nie wiedział, jak poradzić sobie z sytuacją. Jak nigdy w życiu był bezradny i zagubiony. Z trudem podniósł się z łóżka i przytomniejszym wzrokiem popatrzył na Grega. Obecność sługi dodawała mu otuchy. To on pomagał Przewodniczącemu w najtrudniejszych momentach kariery i Faulky miał nadzieję, że będzie tak i tym razem. Przetarł zmęczone oczy i pewniejszym głosem spytał: - Greg? - Słucham, Jego Świątobliwość. – odpowiedział Greg swoim charakterystycznym służalczym szeptem, jednocześnie Przewodniczący zauważył w jego oczach dziwne, władcze spojrzenie. - Co mam robić? – zapytał się bezradnie. - Przede wszystkim trzeba będzie zlikwidować szkielet i zniszczyć wykopaliska. – Greg mówił szybko, widać było, że już obmyślił plan działania. Jednocześnie zdecydowany ton głosu sprawiał, że wydawało się, iż to on wydaje polecenia Faulky’emu – Należy też oczywiście postarać się, by archeolog, który pozostał przy życiu, nikomu o tym nie mógł powiedzieć. Trzeba też usunąć wszystkich ludzi, którzy mieli styczność z naukowcami przeprowadzającymi wykopaliska. - To znaczy ilu? – oczy Faulky’ego poszerzyły się w przerażeniu. - Prawdopodobnie całą rodzinę, wszystkich współpracowników i przyjaciół, którzy z nim rozmawiali w trakcie przeprowadzania wykopalisk oraz strażników, którzy go w tej chwili przetrzymują w areszcie. - Załatwisz to? - Oczywiście, jeżeli tylko Jego Świątobliwość sobie tego życzy. – Greg uśmiechnął się nieprzekonywająco. – Pozostaje jeszcze jeden problem... większego kalibru. - O co chodzi? – spytał się Faulky zmęczonym głosem. - O Northa. Jego też powinniśmy wyeliminować. Wie najwięcej z nas wszystkich, a nie wiadomo, czy kiedyś nie ruszy go sumienie i nie sypnie. – Greg zawsze umiał pomyśleć o wszystkim. - Richard? – zdziwił się Przewodniczący. – Zawsze był lojalny. - Tak, ale przezorności nigdy za wiele. Chyba mi Jego Świątobliwość przyzna rację? – służalczo zapytał się Greg. - Oczywiście, jak chcesz. Idź teraz do siebie i załatw wszystko. - Tak jest, Jego Świątobliwość. – powiedział Greg i wyszedł z pokoju. Greg wiedział, jak wykonać egzekucje. Wynajmie kilku agentów z centrali i zleci im zamordowanie kilkudziesięciu osób powiązanych z archeologami tak, by nie zostawiać najmniejszych podejrzeń. W tym tajni agenci Religii byli dobrzy. Oczywiście nikt z nich nie zostanie poinformowany, dlaczego mają pozbyć się tych ludzi. Po prostu przyjmą i wykonają zlecenie. Z Northem poradzi sobie w podobny sposób. Trzeba będzie tylko tak zorganizować zabójstwo, żeby wyglądało na zamach obrońców starego porządku na wysokiego przedstawiciela Religii Oficjalnej. Najlepiej do tego celu będzie się nadawał materiał wybuchowy umieszczony gdzieś w mieszkaniu czy podrzucony do samochodu. Pozostawał tylko jeden problem, o którym Greg Przewodniczącemu nie powiedział i powiedzieć nie mógł. Sprawa ta nurtowała Grega od momentu, gdy Faulky zasłabł i musiał go odtransportować do pokoju. Martwił go stan umysłowy Przewodniczącego. Jeżeli będzie zbyt słaby psychicznie, wyjawi w końcu komuś prawdę, a wtedy Religia Oficjalna może się rozpaść. Nie zależało Gregowi bynajmniej na Religii; nie chciał po prostu stracić intratnej posady służącego w rzymskiej siedzibie. Przez chwilę rozważał nawet możliwość zabicia Przewodniczącego, szybko jednak się z tej możliwości wycofał. Wiadomo, że żaden agent nie targnie się na życie najwyższego przełożonego, a wynajęcie płatnego mordercy będzie musiało wymagać zaangażowania środków finansowych, na które nawet Greg nie mógł sobie pozwolić. Szczególnie jeśli chodziłoby o zabicie najważniejszego człowieka na świecie. Nie miał też pewności, czy ewentualny następca Faulky’ego przyjąłby go na stanowisko, jakie piastował u boku obecnego Przewodniczącego. Postanowił na razie śledzić poczynania Szefa i działać w zależności od rozwoju wypadków. Wszedłszy do swojego pokoju Greg złapał za krótkofalówkę i specjalnym zaszyfrowanym kanałem zaczął wydawać dyspozycje dotyczące mających się odbyć niedługo egzekucji oraz akcji zacierania śladów na miejscu wykopalisk. W ciągu kilku minut wynajął kilkunastoosobową grupę tajnych agentów, którym zlecił poszczególne zadania. Zgodnie ze swoim planem zwrócił im szczególną uwagę na to, by wszyscy myśleli, że Richard North zginął w zamachu. Gdy skończył, poczuł dumę z tego, że dobrze wywiązał się z zadania. Najpóźniej za kilka dni zapozna się z raportami z akcji, które następnie zostaną zniszczone. Zatarte zostaną tym samym jedyne na ziemi dowody na to, że Jezus z Nazaretu nie zmartwychwstał i utrzymana zostanie dominująca pozycja Religii Oficjalnej (oczywiście razem z posadą Grega, o którą mu najbardziej chodziło). Szybkim krokiem podszedł do drzwi pokoju Faulky’ego i delikatnie zapukał. Ponieważ nikt nie odpowiedział, Greg przekręcił metalową klamkę i wszedł do środka. Przewodniczący stał przy małym stoliku przy łóżku. Był już ubrany i gotowy do drogi, ale wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć. Był blady na twarzy, a gałki oczne wykonywały nieskoordynowane ruchy we wszystkie strony. Gdy zobaczył Grega, usiadł na skraju łóżka i zaczął cały się trząść. Niedobrze, pomyślał Greg i podsunął Faulky’emu pod nos fiolkę ze środkiem uspokajającym, którą zawsze nosił przy sobie. Szef wyrwał mu ją z ręki i zaczął pić tak łapczywymi łykami, że Greg musiał zwrócić mu uwagę, aby nie przedawkował. Po kilku minutach specyfik zaczął działać i stan Przewodniczącego nieco się polepszył. - Greg, wracamy? – zapytał się beznadziejnie zmęczonym głosem. - Prawdopodobnie Richard North będzie się chciał z Jego Świątobliwością jeszcze zobaczyć. – przypomniał Greg. - Richard? – Faulky wydawał się nieobecny. – Ach tak. Zaprowadź mnie do niego. Obaj wyszli z pokoju, skręcili w kierunku windy i mieli zacząć poszukiwania Northa, gdy wprost wpadli na niego na zakręcie korytarza. Z jego twarzy aż biło zmęczenie i zniecierpliwienie. Widocznie czekał w hotelu na przebudzenie Faulky’ego i, nie doczekawszy się, postanowił sam go zbudzić. Jednak nie udało mu się, by oto przed nim stał przytomny już Przewodniczący razem z Gregiem, tajemniczym czarnowłosym mężczyzną, który nie odstępował Przewodniczącego na krok. Greg niepokoił Richarda. Dlaczego Faulky nigdzie bez niego się nie rusza? - Jak się Jego Świątobliwość czuje? Gorąco się modliłem za zdrowie Jego Świątobliwości. – skłamał North. - Dobrze, dziękuję Richard. – skłamał Faulky. - Co Jego Świątobliwość postanowił w sprawie... – zastanowił się przez chwilę. – W sprawie... - Powinniśmy uniknąć rozgłosu i zatrzeć wszelkie ślady. Już się tym zająłem. – przerwał mu Przewodniczący i spojrzał na Grega. – Oczywiście jesteś zobowiązany do najwyższej dyskrecji, Richard. – miał nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco przekonywająco. - Tak, rozumiem. Ta rozmowa nigdy się nie odbyła. – North uśmiechnął się dziecinnie. – Odprowadzę Jego Świątobliwość do wahadłowca. - Dziękuję ci, Richard. Po chwili Richard North, przewodniczący Kościoła w Jerozolimie patrzył na startujący pojazd zabierający Przewodniczącego i jego tajemniczego pracownika z powrotem do Rzymu. Był dumny z siebie. Strach przed reakcją Faulky’ego minął. Szef okazał się jeszcze bardziej przerażony niż on zaistniałą sytuacją. W końcu jednak zajmie się tą sprawą i po kilku dniach nikt nie będzie nic wiedział ani o szczątkach Jezusa, ani nawet o wykopaliskach. Nigdy nie odnaleziono żadnego grobu. To niesamowite, jak ta organizacja skutecznie działa, pomyślał wskakując do samochodu i zatrzaskując za sobą drzwi. Jeżeli Feliks F. Faulky mówi, że wszystkie ślady zostaną zatarte, to na pewno tak będzie. Zmęczony, ale szczęśliwy usiadł za kierownicą. Miał zamiar pojechać do domu i wreszcie odpocząć. Kupię po drodze pizzę, przyszło mu do głowy, gdy przekręcał kluczyk nie zdając sobie sprawy, że uruchamia tym samym zapalnik materiału wybuchowego ukrytego pod maską. Pół sekundy później samochód eksplodował rozrzucając poskręcane kawałki blachy i spalone szczątki Richarda Northa po całym parkingu... Rozdział 4 Stał na rufie i patrzył jak wyspa, którą właśnie opuszczał, staje się coraz mniejsza i mniejsza, aż całkowicie znika za dalekim horyzontem. Wsłuchując się w miarowe brzęczenie śruby zastanawiał się, co przyniesie mu ta pierwsza w życiu podróż. Nie rozumiał, dlaczego Greg był jej tak przeciwny, nawet wtedy, gdy Adrian wyszedł ze szpitala i kupił już bilety na statek, który miał ich dowieźć na sąsiednią wyspę, z której mieli odlecieć na kontynent. Najpierw Greg obawiał się choroby morskiej, później mówił, że nie chce opuszczać jakiejś kobiety, którą poznał dzień wcześniej, ale w końcu Adrian dokonał niemożliwego i przekonał przyjaciela po raz kolejny. Obrócił się od barierki i rozejrzał po pokładzie, ale Grega tam nie było. Pewnie „zarywa dupy” w barze pod pokładem, pomyślał. Od kiedy wypłynęli (było to rano, teraz dochodziło południe i słońce stało prawie w zenicie), prawie ze sobą nie rozmawiali. Może to i lepiej,. Greg nie zrozumie, dlaczego chciałem jechać. Przecież nigdy tak naprawdę nie wiedziałem, jak wygląda świat, rozważał dalej. Greg wiedział o Religii Oficjalnej, o zdobywaniu miast, o Kościołach, o wojnach, słowem o czymś, o czym Adrian nie miał żadnego pojęcia. To dlatego chciał polecieć i na własne oczy przekonać się, jak naprawdę wygląda życie poza wyspą. Spokojnym krokiem przespacerował się w kierunku dziobu mijając po drodze opalających się ludzi, którzy w tej chwili nie obchodzili Adriana zupełnie. Uśmiechali się, rozmawiali z sobą i sączyli przez słomki dziwne napoje, które miały szczególny, błękitnawy kolor. Kilka dni temu pewnie by się do nich przyłączył. Nasmarowałby się olejkiem do opalania i wystawił półnagie ciało na słońce. Sam się zdumiał, jak podczas tych kilku dni zmieniło się jego podejście do otaczającej go rzeczywistości. Nawet nie ciągnęło go do dziewczyn, z którymi Greg rozmawiał na dole. W pewnym momencie zauważył grubiejącą ciemną linię daleko na horyzoncie i domyślił się, że to następna wyspa archipelagu; wyspa, na którą płynęli. Szybko przeszedł na dziób, skąd mógł lepiej ją obserwować. To na tej wyspie zacznie się naprawdę jego podróż w nieznane. Adrian był zadowolony, że po tylu latach wreszcie zdobył się na opuszczenie miejsca, gdzie spędził całe swoje dotychczasowe życie, które spędził nieświadomy istnienia czegokolwiek innego poza kilkoma barami, gorącą plażą i równie gorącymi dziewczynami, które mógł mieć każdej nocy. Zamknął oczy i zamyślony wystawił twarz do słońca. Czuł na całym ciele chłodny, morski wiatr, słyszał przyciszone rozmowy opalających się i całym umysłem chłonął tę sytuację dobrze wiedząc, że niedługo statek przybije do brzegu i skończy się idylla łatwego życia, jakie dotychczas prowadził i zacznie podróż, która (czuł to podświadomie) zmieni całe jego postrzeganie świata. Nagle jakiś ogromny cień przesłonił mu słońce i zmusił do przerwania rozmyślań. Gdy otworzył oczy, zobaczył przed sobą wysokiego na dwa metry mężczyznę. Facet ubrany był w wysokie czarne skórzane buty, obcisłe czarne skórzane spodnie i zarzuconą bezpośrednio na pokryte tatuażami ciało czarną skórzaną kurtkę. Osobnik ów nosił niegoloną chyba od dziesięciu lat brodę, która ukrywała zawieszony na szyi metalowy łańcuch. Wyraźnie nie żywił wobec Adriana przyjaznych zamiarów, bo zacisnął wielkie jak głowa Adriana pięści, spojrzał na niego z nienawiścią spod ciemnych okularów i wysyczał z zaciśniętymi zębami: - Ty dupku! Spałeś z moją dziewczyną! - Nic podobnego. Przysięgam. – wybełkotał przerażony Adrian. W każdym razie to, czy spał, czy nie spał z dziewczyną osiłka nie miało w tej chwili najmniejszego znaczenia. Pieprzył się z połową dziewczyn na wyspie, a drugą połowę miał zamiar zaliczyć po powrocie; wśród nich mogła się znaleźć ta, którą facet w skórze uważał za swoją dziewczynę. - Ty fagasie! – wycedził olbrzym i prawy sierpowy wylądował na szczęce Adriana. Adrian złapał się za twarz próbując utrzymać równowagę, ale silne uderzenie sprawiło, że upadł na deski pokładu. Facet popatrzył przez chwilę na Adriana i, widocznie uznawszy, że dał już mu nauczkę, odszedł mrucząc coś do siebie. Adrianowi niewiele to pomogło, bo kręciło mu się w głowie i nie mógł wstać. Uklęknął i ostrożnie przycisnął rękę do ust. Poczuł w nich dziwny, słony smak i zauważył na dłoni czarnoczerwoną maź. Podniósł rękę i popatrzył na nią. Była to jego krew. Adrian pierwszy raz w życiu miał okazję tak naprawdę przyjrzeć się jej i poczuć jej smak. Smak, którego dotychczas nie miał okazji poznać. Krew zaczęła skapywać na pokład i wtedy Adrian zauważył na drewnianych deskach jeden ze swoich przednich zębów, które osiłek musiał mu wybić. - Adrian, nic ci nie jest? – usłyszał nad sobą głos Grega. Kumpel wyszedłszy na pokład zauważył, co się dzieje i od razu przybiegł, by mu pomóc, jednak było za późno. W każdym razie on też nie dałby rady olbrzymowi. - Ten skurwysyn chyba wybił mi ząb. – poinformował go Adrian. - Rzeczywiście skurwysyn. – trafnie zauważył Greg. – Chodź do kajuty. I tak nic nie poradzimy. – rzekł współczującym głosem. - O ząb się nie martw. Stać cię na nowy, nie? Adrian uśmiechnął się cierpko i obaj przyjaciele zeszli do kajuty, by wziąć bagaże. Wyspę widać było już dosyć dobrze. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała inaczej od tej, na której mieszkali Adrian z Gregiem, ale było w jej wyglądzie coś, co Adriana od razu zaniepokoiło. Nie wiedział o co chodzi, ale, po raz pierwszy od miesięcy, a może lat, poczuł dziwny, irracjonalny strach. Strach przed czymś, czego nie mógł jeszcze rozpoznać i zdefiniować, ale przed czymś, o czym wiedział, że jest bardzo niebezpieczne. W kajucie, gdy Adrian zmywał zakrzepłą na twarzy krew, zauważył w lustrze, że Greg bacznie mu się przygląda, jakby go badał i z zacięciem psychoanalityka analizował, co za chwilę zrobi. Pierwszy raz zauważył, że kumpel tak na niego patrzy. - O co chodzi? – obrócił się i pytającym wzrokiem spojrzał na Grega. - Nic, stary. Tak dziwnie wyglądasz. Jakbyś się czegoś bał. – Greg trafił w dziesiątkę. - Popatrz za okno. Co widzisz? - Wyspę, taką samą jak nasza. – zgodnie z prawdą odpowiedział kumpel. - Nie widzisz nic dziwnego? - Nie. – najspokojniejszym głosem w świecie stwierdził Greg. Właśnie wtedy Adrian zauważył to, co go w tej wyspie tak niepokoiło. Na plaży nie było tłumu ludzi, który tak znał z domu. Na całym kilkukilometrowym piaszczystym pasie wybrzeża opalało się co najwyżej pięć osób. Gdzie pozostali mieszkańcy, zapytał się sam siebie. Za plażą, zamiast ścieżek prowadzących w głąb wyspy, oczom Adriana ukazały się zasieki i wysoki płot z drutu kolczastego, z rozstawionymi co kilkaset metrów wieżyczkami wartowniczymi. - Greg, co to jest? – zapytał się ściszonym głosem. - To? Pewnie rezydencja jakiegoś bogatego palanta. Ma kupę kasy, to jej pilnuje, kutafon. – Greg roześmiał się. – Chodźmy na górę, statek przybija do brzegu. – dodał. Wzięli bagaże i wyszli z powrotem na pokład. Schodząc ze statku na ląd Adrian zauważył, że port nie różnił się zbyt od tego, którego znał ze swojej wyspy. Była jednak jedna zasadnicza różnica: ludzie tutaj wydawali się jakby mniejsi i dziwnie strwożeni czymś, o czym Adrian jeszcze nie wiedział. Patrząc na Grega zastanawiał się, skąd mógł na jego wyspę przybyć, skąd tyle wiedział o świecie, że widok wieżyczek strażniczych czy głowy nabitej na dzidę nie robił na nim najmniejszego wrażenia. Dziwiło go też to, dlaczego Greg nigdy mu o tym nie opowiadał. Widocznie uznał, że Adriana to nie interesuje, a może po prostu nigdy go się o to nie spytał. Miał jednak dziwne wrażenie, że Greg nie mówi mu całej prawdy. Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że przyjaciel coś przed nim ukrywa. Wiedział, że to nie jest sprawiedliwy osąd, przecież Greg był jego najlepszym i jedynym prawdziwym kumplem. Odkąd przybył na wyspę, robili wszystko razem. Dlaczego miał więc być podejrzliwy wobec najlepszego przyjaciela? Patrząc na niego, z jaką łatwością porusza się po porcie, pomyślał, że Greg mógł mieszkać tutaj, zanim przypłynął na jego wyspę. - Greg? - Tak, stary? - Byłeś już tu kiedyś? – Adrian wiedział, że od odpowiedzi na to pytanie będzie zależał jego stosunek do Grega podczas całej podróży. - Nie, nigdy. Chodźmy znaleźć hotel. Prześpimy się tam i jutro polecimy. Greg poprowadził Adriana ulicę prowadzącą w kierunku centrum wyspy i po kilkunastu minutach marszu zobaczyli wysoki wieżowiec, który okazał się czterogwiazdkowym hotelem. Adrian zauważył, z jaką łatwością przyjaciel go znalazł. Z pewnością był tu już kiedyś. Dlaczego go okłamuje? Dlaczego nie może mu powiedzieć prawdy? Postanowił, że od tego momentu nie będzie już mu bezgranicznie ufał, nie będzie dzielił się wszystkimi spostrzeżeniami i oczekiwał od niego wyjaśnień. Był prawie przekonany, że Greg wie o czymś, o czym nie chciał mu powiedzieć. Wejścia do hotelu pilnował szwadron ludzi uzbrojonych w karabiny, takich samych, jak żołnierz z gazety. Każdy z nich miał naszyte na ramieniu promieniejące oko wpisane w trójkąt równoramienny na niebieskim tle. Ich widok nie zrobił na Gregu najmniejszego wrażenia. Przeszedł obok nich, jakby zupełnie nie istnieli. Adrian od razu wyobraził sobie, jak jeden z nich mógłby z uśmiechem nabić jego głowę na dzidę i zrobiło mu się niedobrze. Weszli do środka przez przeszklone obrotowe drzwi i znaleźli się w obszernym, wysokim na dwadzieścia metrów zacienionym holu, w którym w wielkich donicach rosły wysokie palmy. Ściany wyłożone były aż po sufit kafelkami, których ciemna zieleń uspokajała i dawała odpocząć wzrokowi. Wynajęli wspólny pokój z dwoma łóżkami i poczekali, aż wydadzą im klucze. Pokój mieścił się na ostatnim, dziesiątym piętrze hotelu, skąd widać było prawie całą wyspę. Ogromne rezydencje otoczone zasiekami z drutu kolczastego i wieżyczkami wartowniczymi zajmowały prawie cały obszar, poza centrum, gdzie stał hotel, w którym Adrian z Gregiem się ulokowali, kilka dużych sklepów samoobsługowych oraz jeden lub dwa bary. Po rozpakowaniu postanowili, że zamówią bilety na pierwszy samolot lecący jutro na kontynent, nieważne, w jakim kierunku. Greg podniósł słuchawkę i wystukał numer rezerwacji. - Halo? Chciałem się zapytać, o której jutro odlatuje samolot do... Mhm... Tak, aha, rozumiem, dziękuję bardzo. – po czym odłożył słuchawkę. – Nie mamy szczęścia, stary. – tym razem zwrócił się do Adriana. – Przez cały tydzień samoloty nie kursują w związku ze strajkiem. Przynajmniej tak powiedzieli. – wydawał się naprawdę rozczarowany. – Idę pod prysznic. Trudno, spędzimy tu noc i wracamy. Spróbujemy za tydzień. Gdy Greg znikł w łazience, Adrian załamał się. Byli już tak blisko celu, przypłynęli na tę wyspę, a głupi strajk uniemożliwiał im dotarcie na kontynent. Usłyszał, jak Greg odkręca wodę i zaczyna śpiewać jakąś głupawą piosenkę. Jemu nie zależy na tym tak bardzo, jak mi, pomyślał z goryczą. Postanowił, że musi się czymś zająć, żeby przestać rozmyślać o nieudanej wyprawie. Zaczął starannie układać swoje rzeczy w szafce, wypakowywał je z walizek, dokładnie składał każdą koszulę, jakby miał tu zostać na dłużej, niż tylko jedną noc. Nagle usłyszał dziwny dźwięk, coś jakby szum. Przez kilka sekund nie wiedział, co to jest, zanim nie domyślił się, że jest to huk silnika samolotu. Startującego samolotu. Wyjrzał przez okno i zobaczył, jak olbrzymia pasażerska maszyna unosi się z lotniska na skraju wyspy i wzbija w niebo. Niewiele myśląc skoczył do telefonu i wybrał jeszcze raz ten sam numer, który wystukał Greg. - Rezerwacja biletów, słucham? – usłyszał miły, kobiecy głos. - Kiedy i dokąd odlatuje najbliższy samolot? – zapytał się Adrian tak cicho, jak mógł, żeby kąpiący się Greg nie mógł go usłyszeć. - O piętnastej piętnaście, do Rzymu. Bilet kosztuje... – nie zdążyła dokończyć, bo Adrian odłożył słuchawkę. Teraz był już pewny. Greg kłamał. Z jakiegoś powodu nie chciał, by Adrian dostał się na kontynent. Spojrzał na zegarek: wpół do trzeciej. Jak pospieszy się, to dostanie się na lotnisko. Bez Grega, oczywiście. Podszedł do szafki, do której przed chwilą z taką starannością układał swoje ubrania i usiłował ją przesunąć. Miesiące ćwiczeń na siłowni nie poszły na marne – udało mu się przemieścić ciężki mebel centymetr po centymetrze w kierunku drzwi łazienki. Zablokował je tym samym, bo otwierały się do wewnątrz pokoju. Greg nie wyjdzie stamtąd prędko. Przynajmniej nie w ciągu najbliższej godziny. A za godzinę będę już w samolocie, pomyślał. Usłyszał, jak Greg zakręca wodę. Nie miał wiele czasu. Wziął portfel z pieniędzmi i dokumentami i już miał zamiar wyjść z pokoju, gdy usłyszał zdenerwowany głos Grega: - Adrian? Jesteś tam? Drzwi mi się zacięły. Pomóż mi. Nie mogę wyjść. - Też nie mogę ich otworzyć. Skoczę na dół po kogoś do recepcji, żeby pomógł. – pomyślał, że może go to uspokoić chociaż na kilka minut. Wybiegł z pokoju i skierował się do windy. Zjeżdżając w kierunku parteru i wyjścia zrobiło mu się żal, że ktoś, kogo uważał za najlepszego przyjaciela, oszukał go i zdradził. Ogarnęła go tez przeraźliwa samotność. Przez chwilę nawet rozważał możliwość powrotu do pokoju i uwolnienia Grega. Jednak gdy wychodził z hotelu i zatrzymał taksówkę, która miała go dowieźć na lotnisko, poczuł ulgę. Po raz pierwszy podjął samodzielną decyzję, uwolnił się spod ciągłego nadzoru Grega. Gdy znalazł się przed terminalem i płacił kierowcy za kurs, zrozumiał, że jest wolny i może robić, co chce, nie pytając nikogo o zdanie. Od razu poczuł się lepiej. Rozdział D Gdy przyleciał wreszcie do Rzymu i śmiertelnie zmęczony dotarł do siedziby Religii Oficjalnej, jego oczom ukazał się niecodzienny widok. Na plac przed głównym wejściem do wieżowca nie było wstępu – radiowozy tarasowały przejazd. Snopy błękitnego światła omiatały cały budynek, plac przed nim i samochód, w którym siedział zmęczony przejściami w Jerozolimie Przewodniczący. Wszędzie biegali agenci z krótkofalówkami i aparatami fotograficznymi. Krzyczeli do siebie coś, czego Faulky nie rozumiał. Widocznie prowadzili jakieś śledztwo, o którym nie miał pojęcia. - Co to jest? – zapytał się siedzącego na tylnym siedzeniu limuzyny Grega. - Nie wiem, Jego Świątobliwość. – odpowiedział służący, nakazał kierowcy zatrzymać pojazd i wysiadł, aby zbadać sprawę. Faulky przez chwilę popatrzył za oddalającym się Gregiem, po czym zdecydował, że pójdzie za nim. Kierowca chciał go powstrzymać: - Nie uważam, że Jego Świątobliwość powinien tam iść. Po krótkim wahaniu Przewodniczący uznał jednak, że sam dowie się, o co chodzi, wysiadł z limuzyny i podszedł do grupki agentów, którzy gromadzili się wokół jednego miejsca na samym środku placu. Od razu podbiegł do niego Greg: - Proszę wrócić. To nie jest widok dla Jego Świątobliwości. Faulky go zignorował i przecisnął się przez pierścień agentów. Pośrodku, w kałuży krwi leżała martwa dziewczyna. To dokoła niej biegali agenci. Jedni robili zdjęcia, inni filmowali trupa i plac, jeszcze inni mierzyli ciało i zapisywali wyniki w notatniku. Kilkanaście metrów dalej stała bezużyteczna już karetka pogotowia. Widocznie nikt nie zadał sobie trudu, aby ją odesłać. Przewodniczący podszedł bliżej i dokładniej przyjrzał się zwłokom. Dziewczyna leżała tak, że Faulky nie mógł dostrzec jej twarzy, widać było jednak, że nie ma nawet dwudziestu pięciu lat. Od razu przypomniała mu się kobieta, którą zastrzelił rano. Dziwnie się poczuł i chciał przez chwilę nawet wrócić do samochodu. - Wiesz już, co się stało? – zapytał się Grega, który oczywiście nie odstępował Szefa ani na krok. - Tak, wiem. To agentka Anes. Popełniła samobójstwo skacząc z dachu centrali. – odpowiedział Greg takim głosem, jakby czytał poranny raport. - Ach, tak. – Feliks F. Faulky popatrzył w górę, jakby chciał obliczyć czas, jaki mógł upłynąć od skoku do tragicznej śmierci na dole. - Kilka miesięcy temu wykonywała zadanie specjalne w Colsie, gdzie niedawno Jego Świątobliwość założył nowy Kościół. – kontynuował Greg. – Nic trudnego. Musiała zniszczyć handlarza narkotykami i nieocenzurowanymi wsadami wirtualnymi. Nie wiadomo dlaczego, po wykonaniu zadania popadła w depresję, więc wysłano ją na urlop. Później znikła na kilka dni i znaleziono ją... tutaj. - Greg, zaprowadź mnie do apartamentu. – rozkazał Faulky. Czuł, że w jakiś sposób za śmierć tej kobiety też był odpowiedzialny. Może nie bezpośrednio, ale to on osobiście zatwierdzał wszystkie wyroki śmierci na handlarzy nielegalnymi towarami. Codziennie rano zezwalał na kilkanaście takich wyroków i nie były one dla niego niczym innym, jak tylko zwykłymi dokumentami do podpisania... aż do dzisiaj. Tego dnia zrozumiał, że mimo tego, iż osobiście nie kieruje całą organizacją, to jednak jej przewodzi i w pewnym stopniu odpowiada za wszystko, co się w Religii dzieje. Za śmierć Agentki Anes również. Poczuł się strasznie. Stał na samej górze, ale nie miał możliwości kierowania Kościołami. Może jego podwładni tak uważali, ale on wiedział, że jest inaczej. Codziennie czyta raporty przygotowane przez kogoś innego, zatwierdza wydane przez innych wyroki i zleca wykonanie misji, które przygotowuje ktoś inny. Po raz pierwszy od przybycia do Rzymu zrozumiał swoje prawdziwe położenie. Nie był najpotężniejszym człowiekiem Religii Oficjalnej – był jej najbardziej upokorzonym więźniem. Tą organizacją kieruje sztab agentów, on tylko służy do stawiania podpisów i grania roli Przewodniczącego. Roli, którą mu Religia narzuciła. Całkowicie przygnębiony zasiadł w swojej siedzibie do samotnej kolacji. Była przygotowana przez najlepszych rzymskich kucharzy, jemu jednak tego wieczora nie smakowała. Dotarło do niego, że przegrał swoje życie. Gdy konklawe przywódców Kościołów wybrało go na Przewodniczącego, myślał, że właśnie spełniły się jego marzenia o władzy i wielkim świecie. Nie wiedział wtedy, w jak wielkim był błędzie. Będzie teraz musiał do końca życia zostać w Rzymie i doczekać śmierci w mieście, które nigdy nie oglądało słońca. Miał zamiar wykąpać się przed udaniem się na odpoczynek, jednak gdy wszedł do łazienki i zobaczył w lustrze swoją twarz, zrezygnował. Nienawidził tego odbicia chyba bardziej, niż ludzi, którzy nim kierują. Powlókł się do łóżka brudny i śmiertelnie wymęczony. Zauważył, że nie było to łóżko, w którym się obudził rano. Służba je wymieniła, żeby pozbyć się śladów krwi. Nawet to musieli mi zabrać, pomyślał. Łóżko, w którym prawdopodobnie ostatni raz w życiu spałem z kobietą. Teraz już innej nie znajdę. Wstał, podszedł do okna i rozpłakał się patrząc na migoczące w dole światła Wiecznego Miasta, którego tak nienawidził. Płakał bez przerwy. Jego łzy spływały po policzkach, po brodzie, spadały na ubranie, spływały na czerwony, gruby dywan, na centralę Religii, na plac pod wieżowcem i na trupa Anes, za której śmierć odpowiadał. Faulky upadł na kolana i usłyszał w dali huk startującego odrzutowca i rozdzierające noc wycie syreny policyjnej. Spośród kilkunastu milionów mieszkańców miasta on był najbardziej samotny. Najbardziej z nich wszystkich, bo samotność w tłumie ludzi jest samotnością najgorszą. Teraz do śmierci będę sam, pomyślał. I będzie sam każdy mój następca, tak długo, jak długo Religia Oficjalna będzie istnieć. Zaszlochał głośno i zamknął umęczone oczy, które nie chciały oglądać tego świata. Wiedział, że jest wyjście, lecz takie rozwiązanie wymagałoby od niego heroicznej odwagi. Odwagi, na którą najpotężniejszego człowieka na świecie, Feliksa F. Faulky’ego nie było stać. Gdyby ogłosił odkrycie archeologów spod Jerozolimy, gdyby ludzie dowiedzieli się prawdy o Jezusie, Religia przestałaby istnieć, a Przewodniczący mógłby zacząć nowe życie. Nie mógł jednak tego zrobić. Wiedział, że są ludzie, którzy całe swoje życie poświęcili Religii i będą walczyć o jej utrzymanie. Tak jak Greg, jego służący, który swoją życiową karierę oparł na Religii i na jej Przewodniczącym. Greg pomógł mu w tak wielu trudnych sytuacjach; nie mógł go teraz zawieść. Zauważył, że czerń nocy zdążyła poszarzeć. Coraz częściej słyszał huk startujących i lądujących samolotów, zobaczył też podjeżdżające pod budynek samochody pracowników. Nie wiedział, że rozmyślał tak długo. Zaczyna się nowy dzień. Nowy dzień dla niego, dla Religii i dla miasta. Miliony szarych, zwykłych ludzi znowu udadzą się do swoich codziennych, nieciekawych zajęć z zazdrością spoglądając na przeszklony wieżowiec Religii nie wiedząc nawet, że mieszka tam najnieszczęśliwszy mieszkaniec świata, w którym dane im było przeżywać swoje nędzne życia. Robiło się coraz jaśniej i Faulky zrozumiał, że nie zaśnie już tej nocy. Powlókł się do łazienki i z ociąganiem zaczął swoją zwykłą, codzienną toaletę. Usiłował nie patrzeć na odbicie w lustrze, lecz gdy tylko podniósł głowę widział, że spogląda na niego brzydka, odrażająca twarz człowieka, który zawiódł się na życiu i, co bardziej jeszcze bolało, na sobie. Wziął do ręki nawet flakonik z perfumami z zamiarem roztrzaskania zwierciadła, ale zrozumiał, że nic to mu nie pomoże. Lustro odbija przecież tylko prawdę, którą tak się brzydził. Ogolił się, przebrał i wrócił do pokoju. Wtedy zauważył, że coś w jego apartamencie się zmieniło. Wszystko było jakby jaśniejsze, przybrało inny kolor. Szafki, sprzęty, fotela, biurko, szuflady, łóżko oświetlone były prostym, jasnym, ciepłym złocistym światłem. Wyjrzał przez okno i zrozumiał. To wschodziło słońce. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat dzienna gwiazda, zanim skryła się za warstwą brunatnego smogu, na kilka minut użyczyła Wiecznemu Miastu swych promieni. Jednak tych kilka minut oświecenia wystarczyło, by ukoić skołataną duszę Przewodniczącego. Upadł na łóżko i od razu zasnął. Spał długo, ale spokojnie, bez koszmarów. Śniło mu się światło. Jasne, przejrzyste, nieskażone niczym światło. Wtedy zrozumiał. Może był niewolnikiem Religii, ale też stał na jej czele i był uważany za najpotężniejszego człowieka na ziemi. To od niego zależało, czy tę potęgę prawidłowo wykorzysta. Dotarło do niego, że dzięki swojej pozycji mógł całkowicie zmienić swoje życie. Mógł je przecież zmienić, żeby już nigdy nie czuć bólu, samotności, strachu i przygnębienia. Był przecież władcą świata. Dlaczego nie mógłby być też być panem samego siebie? Rozdział 5 Gdy samolot wznosił się coraz wyżej i wyżej nad ciemnobłękitnymi wodami oceanu oświetlonymi różowymi promieniami zachodzącego słońca zostawiając w dole maleńkie wysepki archipelagu, Adrian zrozumiał, że zakończył właśnie pewien etap życia. Zostawił w dole wylegiwanie się na piasku, piwo i kobiety. Zostawił też za sobą Grega, który (teraz widział to bardzo wyraźnie) nigdy nie mówił mu całej prawdy o świecie. Co było takiego poza małą tropikalną wyspą, czego Adrian nie mógł się dowiedzieć? Jakimi motywami kierował się Greg, gdy oszukał go mówiąc o strajku? Dlaczego wcześniej nie zauważył, że musi istnieć coś poza skrawkiem lądu, który był dla niego rajem na ziemi, z którego wygnała go wyrzucona przez morze kartka? Im więcej pytań zadawał sobie, tym bardziej niespokojny się stawał. Nie mógł zrozumieć swego zaniepokojenia, które nie pozwalało mu zasnąć. Czuł, że czegoś się boi. Instynktownie wiedział, że na kontynencie, w Rzymie, do którego zdążał, dowie się nie tylko prawdy o świecie, ale (i tego chyba bał się najbardziej) prawdy o sobie. Choć nigdy przedtem nie słyszał nazwy Rzym, jak tylko zobaczył nazwę miasta na rozkładzie lotów na lotnisku, przez jego umysł przebiegło z szybkością błyskawicy tysiące obrazów mordowanych ludzi, szarego nieba i wszechogarniającego poczucia skrajnej nienawiści, samotności i panicznego strachu. Poczuł, jakby po wielu latach z najbardziej ukrytych pokładów podświadomości wychodziły na zewnątrz dawno zapomniane wspomnienia i przeżycia. Trwało to tylko ułamek sekundy, ale Adrian po raz pierwszy doznał ukłucia strachu. Teraz, kiedy samolot już w zupełnej ciemności zdążał w kierunku tajemniczego miasta, ten bezrozumny strach wzmagał się coraz bardziej powoli przesłaniając wszystkie inne uczucia i myśli. Lęk był tak przytłaczający, że jakby przygnieciony i zmęczony jego ciężarem zasnął. Nie był to jednak sen spokojny. Śnił, że idzie korytarzem, po którego obu stronach znajdują się setki drewnianych drzwi. Gdy tylko przechodził przez jedne z nich, wchodził do następnego identycznego korytarza. Znajdował się w labiryncie bez wyjścia. Przemierzał go chyba pół godziny, kiedy wreszcie zmęczony bezcelowością swoich działań osunął się na zimną, twardą podłogę. Wtedy zobaczył człowieka, który zbliżał się do niego powolnym, ostrożnym krokiem. Mimo wysiłku, nie mógł dostrzec jego twarzy. Jak to często w snach bywa, była zamazana i niewyraźna. Nieznajomy trzymał w rękach błyszczącą taflę. Było to ogromnych rozmiarów owalne zwierciadło. Nachylił się nad wyczerpanym Adrianem i nadstawił lustro, aby ten mógł się w nim przejrzeć. Gdy obrócił głowę w kierunku połyskującej powierzchni, całym jego ciałem wstrząsnął zimny dreszcz. Wiedział, że patrzy na swoje odbicie, ale nie był sobą. Całe jego ciało było niezdrowo otyłe, napuchnięte. Znikły gdzieś bicepsy i opalone ciało, które tak bardzo kochał. Najbardziej przeraziła go olbrzymia twarz z zaropiałymi oczami bez wyrazu, tłustymi włosami i zakrwawionymi ustami. Adrian zauważył, że monstrualne odbicie uśmiechnęło się do niego, a z pomiędzy nierównych zębów wypłynęła świeża krew. - Proszę pana! – usłyszał miękki, kobiecy głos gdzieś nad sobą. Obudził się. Stała nad nim stewardessa i potrząsała jego ramieniem. - Krzyczał pan przez sen. – wytłumaczyła. - Ach tak, dziękuję. – dalej był jakby nieobecny. - Radziłabym zapiąć pasy. Za chwilę lądujemy w Rzymie. – oznajmiła. Gdy usłyszał nazwę miasta, Adriana przeszył prawie fizyczny ból. Nie chciał tam być. Pragnął powrócić do swego dawnego, głupawego życia, do dziewczyn, do amfy, do Grega... Wiedział jednak, że nie ma odwrotu. Samolot już zaczynał lądowanie i po chwili dotykał kołami pasa startowego. Gdy zatrzymał się przy rękawie i pasażerowie zaczęli powoli wstawać ze swoich wygodnych siedzeń, też wstał i poszedł za nimi w czerń miasta, którego tak bardzo się obawiał... Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, był odrażający wręcz zapach. Całe miasto wprost dusiło się w gęstym smogu. Spojrzał w niebo i zatęsknił za rozgwieżdżonym niebem i księżycem, który w pogodne noce oświetlał piaszczystą plażę. Gdy szedł bez celu wąskimi, brudnymi uliczkami, słyszał w oddali głosy strzałów, ryk syren policyjnych i wrzaski, które po przedarciu się przez grubą warstwę smogu zdawały się Adrianowi nieludzkie, nie do pojęcia. Błąkając się po mieście bez celu szedł przez opustoszałe ulice i place, skręcał w najciemniejsze, najbrudniejsze zaułki, które wszystkie wydawały się takie same. Zobaczył duży pojemnik na śmieci tarasujący przejście. Gdy próbował do ominąć, zauważył w nim porzucone zwłoki niemowlęcia. Nagle usłyszał za rogiem strzały. Chciał uciekać, ale ciekawość zwyciężyła i poszedł w ich kierunku chowając się w cieniu. Zobaczył kilku młodych żołnierzy z karabinami, którzy głośno coś wykrzykując strzelali do skulonej pod murem dziewczynki. Mogła mieć najwyżej czternaście lat. Nie wiedział, o co chodzi, ale z tego, co krzyczeli domyślił się, że była prostytutką albo złodziejką. W każdym razie kimś, kogo Religia Oficjalna nie życzyła sobie w mieście. Widział, jak dziewczynka łapie się za twarz, pada na ziemię i więcej nie wstaje, a żołnierze z uśmiechem na ustach i okrzykami „Niech żyje Jego Świątobliwość Faulky” odjeżdżają dalej. Wtedy zrozumiał. Cały czas o tym wiedziałem, pomyślał. O wojnach, o morderstwach, o tym odrażającym mieście, o wszystkich okrucieństwach tego świata. Wiedziałem o tym cały czas i nie chciałem do siebie tego dopuścić. Poczuł się okropnie. Zrozumiał, jaki głupi był przez całe dotychczasowe życie. Wiedział o wyciu syren i o świście kul, o żołnierzu z dzidą i o Religii Oficjalnej. Uważał jednak, że żyjąc na pięknej tropikalnej wyspie ma prawo o tym zapomnieć. Gdy zauważył, że czarne jak smoła niebo powoli robi się szarobrunatne zrozumiał, że wstaje w Rzymie świt. Wiedział, że miasto to nigdy słońca nie ogląda i że on też nigdy tu słońca nie zobaczy. Zrozumiał, jakim egoistą był przez całe życie i w nagłym przypływie rozpaczy zaczął cicho płakać. Płakał pierwszy raz w życiu, jego słone łzy spływały po twarzy, obmywały jego piękne wysportowane ciało i tonęły w kurzu i smrodzie rzymskiej ulicy. Usiadł na krawężniku i nie widział już niczego, poza własnym nieszczęściem, własnymi łzami, strachem i samotnością. Już nigdy nie wróci na wyspę, nie powróci do dawnego życia. Nie po tym, co zobaczył w Wiecznym Mieście. Gdy załamany siedział w rynsztoku, usłyszał czyjeś kroki i odwrócił głowę, by zobaczyć, kto nadchodzi. Było to dwóch ludzi z karabinami, tacy sami jak ci, których widział przed wejściem do hotelu na wyspie, na którą przypłynęli z Gregiem. Każdy z nich miał na ramieniu promieniejące oko wpisane w równoramienny trójkąt na błękitnym tle. - W imię Jezusa Chrystusa! – zacharczał wyższy z nich celując karabin w pierś Adriana. – Wstań i pokaż dokumenty. Adrian bezwolnie spełnił jego prośbę. Żołnierze oglądali jego dowód ze wszystkich stron, radzili coś szeptem bardzo długo, po czym ten drugi rozkazał: - Idziesz z nami! Adrian bez cienia sprzeciwu dał się poprowadzić wąską uliczką do opancerzonego samochodu. Gdy tak wieźli do przez miasto, zauważył rozwieszone praktycznie na każdym murze plakaty z podobizną człowieka o wzroku zwycięzcy. Każdy plakat podpisany był Jego Świątobliwość Przewodniczący Feliks F. Faulky. Adrian widział tę twarz po raz pierwszy w życiu, mimo zdawało mu się, że jest mu skądś dziwnie znajoma. Nie wiedział, gdzie mógł spotkać tego człowieka o kruczoczarnych włosach i lekko wykrzywionych ustach, ale portret zaintrygował go i mocno utkwił w pamięci. Zawieźli go w końcu do dwupiętrowego betonowego budynku, który widocznie był miejscowym komisariatem. Tam sprowadzili go do piwnicy i zamknęli w ciasnej, zimnej celi bez okien, łóżka ani krzeseł. Wyczerpany usiadł w kącie pomieszczenia i powiódł smętnym wzrokiem po ścianach. Przez chwilę ogarnęły go wątpliwości. Może powinien się był bronić, nie dać się zaaresztować? Jednak wiedział, że nie miał innego wyjścia. Gdyby wymknął się temu patrolowi, na pewno zostałby złapany przez następny, a wtedy nie zostałby tak pobłażliwie potraktowany. Może zostałby nawet zabity? Pochylił głowę i lekko przymknął oczy, gdyż świat dokoła niego zaczynał wirować, jakby wypił za dużo czy przedawkował amfetaminę. Wtedy właśnie, gdy zdawało mu się, że upadnie na wilgotną podłogę, dotarło do niego, gdzie widział wcześniej twarz z plakatu. Był to ten upiór, który się śnił mu w samolocie, gdy przeglądał się w zwierciadle postawionym mu przez nieznajomego. Może w koszmarze twarz była o wiele brzydsza i wymęczona, ale na pewno należała do tego samego człowieka. Najgorsze było to, że ta brzydka twarz, te poskręcane włosy, chorobliwe, przerażone oczy i wykrzywione jakby w trwałym grymasie wargi należały przez cały czas do Adriana. O tym też wiedział przez całe swoje życie i też myślał, że gdy o tym zapomni, będzie mu w tym życiu łatwiej. Nagle za drzwiami usłyszał kroki, które zatrzymały się przed jego celą. Zgrzytnęły zamki i po chwili do pomieszczenia weszła czarna postać. Adrianowi zdawało się, że znowu śni i widzi człowieka, który mu podał lustro. Powędrował wzrokiem w górę, w kierunku twarzy człowieka, aby przekonać się, czy będzie równie zamazana, jak wtedy. Zdawał sobie sprawę z tego, że to nie możliwe i wiedział jednocześnie, kogo zobaczy. Nie mylił się. Stał przed nim Greg. Nie był to jednak Greg, którego znał z wyspy. Na próżno byłoby szukać w jego wyrazie twarzy humoru czy przyjaźni, którą kiedyś tak hojnie Adriana obdarzał. Stał przed nim Greg, ale na pewno nie miał wiele wspólnego z tym wesołym facetem, który na wyspie częstował go piwem i wynajdywał dziewczyny. - Ty fagasie! – prawie że wysyczał i kopnął Adriana ciężkim butem w brzuch. Adrian skulił się z bólu na podłodze. - Greg... – Adrian nie wiedział, co powiedzieć. - I ty mnie zamknąłeś w łazience? – tym razem kopniak wylądował na twarzy Adriana. Znowu poczuł w ustach smak krwi. – To było dla twojego dobra, ty nędzny chujku. – Greg podniósł głos. - Ty, ty jesteś... – zaczął Adrian niewyraźnie. - Nie ważne, kim ja jestem. Ważne, kim ty jesteś. Po chuja było ci opuszczać wyspę? Mówiłem, prosiłem, a ty co, niewdzięczniku? – zaczął wrzeszczeć. – Przez całe życie mogłeś pić piwo, zarywać dupy i opalać się. Ale nie, musiałeś wracać do Rzymu. Po co ci to było?! Po co?!!! – krzyczał prosto do ucha Adriana okładając do pięściami po głowie. – Czy wiesz, że teraz mogę ciebie zabić i nic mi nie zrobią?! Nawet nie wiedzą, kim jesteś! Po co wracałeś? Nienawidzę cię!!! NIENAWIDZĘ!!! Adrian zrozumiał, że Greg, który nie przestawał zadawać coraz mocniejszych ciosów, ma rację. Nie potrzebował jechać do Rzymu, zupełnie niepotrzebnie się fatygował. Greg nie tylko był mądrzejszy od niego, ale też myślał o wiele rozumniej. Mógł przecież do końca życia ćwiczyć na siłowni, opalać się, uwodzić kobiety. Dlaczego tak bardzo chciał poczuć się częścią tego okrutnego świata? Świata, którym rządzą śmierć i zniszczenie. W którym wszechpotężna Religia Oficjalna kieruje wszystkimi sprawami związanymi z życiem dziesięciu miliardów istot nazywających siebie chlubnie ludźmi. Każdy, kto opuszcza raj na ziemi i dobrowolnie wtrąca się do piekła, zasługuje na śmierć, pomyślał. Sekundę przed tym, jak rozwścieczony Greg wyjął pistolet, by umieścić pocisk w jeszcze pulsującym sercu swojej ofiary, Adrian przypomniał sobie. W ostatnim przebłysku świadomości wreszcie wróciła mu cała pamięć. Wiedział już nie tylko, po co przybył do Wiecznego Miasta, ale też dlaczego z niego kiedyś uciekł... Rozdział E Wreszcie spał. Spał bardzo długo i nawet gdy wybiło południe, Greg zastanawiał się, dlaczego Przewodniczący nie wstaje. Feliks F. Faulky jednak spał. Od kilku miesięcy po raz pierwszy spał snem spokojnym, snem bez koszmarów o mieście, którego nienawidził, Religii, której przewodził i ludziach, za których śmierć odpowiadał. Nareszcie poczuł się wielki. Taki, za jakiego uznawali go inni ludzie. W końcu otworzył oczy i zobaczył swój apartament. Zobaczył mahoniowe meble, czerwony dywan i adamaszkową pościel. Spojrzał za okno poprzez gęstą chmurę smogu na miasto, które nigdy nie oglądało słońca, na ludzi, którzy podążali do swych codziennych, nieciekawych zajęć i wiedział, że nie musi już się bać. Wiedział, że jest potężny. - Greeeg! – zawołał pewnym siebie głosem. Po chwili służący wbiegł zaniepokojony do apartamentu i przestraszył się, bo w wyglądzie Szefa było coś bardzo niepokojącego. Znikł gdzieś tępy, przerażony wyraz twarzy, który znał od lat, znikły gdzieś rozbiegane i strachliwe oczy. Z twarzy siedzącego emanował spokój, zupełnie jak na plakatach przedstawiających Faulky’ego. Po raz pierwszy w życiu Przewodniczący Religii był taki, jakim go przedstawiała propaganda. Było to dla Grega niebezpieczne. Jeśli Faulky zyskał pewność siebie, służący nie będzie mu już potrzebny. Co się stanie, jeśli Przewodniczący wyjawi prawdę o wykopaliskach z Jerozolimy? Jednak pierwsze słowa Szefa rozwiały wszelkie wątpliwości Grega: - Greg? Czy czekają na mnie jakieś raporty do przeczytania i wyroki do zatwierdzenia? - Oczywiście, jak co dzień, Jego Świątobliwość. – nie ukrywając zdumienia odrzekł Greg. - Idź podpisz je za mnie. - Słucham, Jego Świątobliwość? – Greg był naprawdę zdziwiony tak nieoczekiwanym poleceniem. - Posłuchaj. – zaczął tłumaczyć Faulky spokojnym, rzeczowym głosem. – Codziennie siadam przed komputerem i czytam raporty, zatwierdzam wyroki i wykonuję zadania, jakie powinien wykonywać Przewodniczący Religii. Niedawno jednak zrozumiałem, że tak naprawdę na nic nie mam wpływu, wszystko dzieje się poza mną. Nawet rozkazów misjonarzom na froncie nie wydaję osobiście, choć oni są o tym święcie przekonani. Nie jestem faktycznym Przewodniczącym i nie chcę nim być. Idź i podpisz wyroki moim nazwiskiem. Zobaczysz, jakie to proste. Ja nie jestem już do tego potrzebny. Nie chcę brać w tym udziału. - A co Jego Świątobliwość zamierza w takim razie zrobić? – zapytał się już całkiem zbity z tropu Greg. - Nie martw się. Jak podpiszesz, wróć do mnie. Do tego czasu coś wymyślę. – Gregowi zdawało się, że Faulky się uśmiechnął choć wiedział, że to raczej niemożliwe. Greg oszołomiony wyszedł z apartamentu, przeszedł korytarzem do gabinetu i zasiadł za biurkiem, które tak jeszcze niedawno należało do Feliksa F. Faulky’ego. Zaczął od raportów z frontu amazońskiego, które jak zwykle były dla Religii niepomyślne. Pomimo największego poświęcenia misjonarzy udało się zdobyć tylko niewielki przyczółek na skraju twierdzy Brasilia. Można się było tego spodziewać. Następnie Greg przeszedł do raportów na temat działalności Kościołów okręgowych. Kościół w Palestynie z żalem zawiadamiał, że Richard North, jego przewodniczący zginął w zamachu bombowym przeprowadzonym przez obrońców starego porządku. Jak można się było domyśleć, raport ani słowem nie wspomniał o wykopaliskach. Greg musiał też zatwierdzić kilka wyroków śmierci i przeczytać informację na temat wczorajszej śmierci agentki Anes. To dziwne, jak niewiele umysłowego wysiłku wymagało od niego zajęcie roli Przewodniczącego. Jeśli Faulky wytrwa w swojej decyzji niemieszania się do spraw Religii, później jego obowiązki będzie można rozłożyć pomiędzy kilku wysokich agentów. Nikt nawet nie zauważy, że w pracach Religii nastąpiła jakaś zmiana. Skończywszy poranną rutynę swojego Szefa, Greg wrócił do jego apartamentu i zastał go tam siedzącego na łóżku tak, jak wtedy, kiedy wychodził. Nie zmienił się też jego pewny siebie wyraz twarzy. Greg przez chwilę się zawahał, czy ma podejść bliżej, jednak Faulky ruchem ręki wskazał mu miejsce obok siebie. Gdy służący usiadł, Faulky nachylił się nad nim i zaczął mówić przyciszonym głosem: - Słuchaj, Greg. Jak ci poszło? - Dobrze, Jego Świątobliwość. - Nie nazywaj mnie tak. Słuchaj i to, co powiem, niech zostanie między nami. Zrozumiałeś? - ... – Greg pokiwał głową zdziwiony taką nagłą zmianą w zachowaniu Przewodniczącego. - Jesteśmy najpotężniejszą organizacją na świecie. Praktycznie cały świat, z wyjątkiem może małych obszarów w okolicy Brasilii, jest pod naszą władzą. Nasi agenci mogą całkowicie wpłynąć na życie każdego z miliardów mieszkańców naszej planety, nieprawdaż? - Oczywiście. - Teraz posłuchaj. Religia nie potrzebuje mnie ani ja nie potrzebuję Religii. - Ależ Jego Świątobliwość jest Przewodniczącym, człowiekiem, który stoi na czele i jest gwarantem trwałości organizacji. - Daj spokój, Greg. Nie byłbyś tak inteligentny, gdybyś wierzył w te propagandowe bzdury. Religii nie jest potrzebna moja osoba. Im jest potrzebne moje nazwisko, którym firmowaliby swoją władzę nad światem. Przecież to wiesz. - Co Jego Świątobliwość w takim razie postanowił? – zapytał się Greg nieświadomy tego, co Faulky zaraz powie i jaki to wpływ będzie miało na jego życie. - Wiesz, ile u mnie zarabiasz. Od dzisiaj będziesz zarabiał trzy razy tyle do końca swojego życia, nawet po mojej śmierci. Nie chcę więcej mieszkać w Rzymie. Nienawidzę tego miasta. Przewieźcie mnie na jedną z pięknych tropikalnych wysp, z plażą, palmami, czystym niebem. I nie chcę nic pamiętać. – Faulky mówił coraz szybciej. – Nie chcę nic wiedzieć o Rzymie, o Religii, o tym, kim kiedyś byłem. Dacie mi nową pamięć i nową tożsamość. Do końca życia chcę wylegiwać się na plaży, pić piwo i spać z najpiękniejszymi kobietami... Ach tak, kobiety. I zmienicie mi wygląd. Chcę być piękny. Mieć wysportowane ciało, chcę, żeby wszystkie oglądały się za mną. Wiem, że możesz to załatwić. - To by było możliwe. – Greg był naprawdę zszokowany. - Chcę jeszcze, byś mieszkał ze mną na wyspie, był moim przyjacielem, pomagał mi we wszystkim i, o co proszę szczególnie, ani słowem nie wspominał o Religii, Przewodniczącym ani o czymkolwiek, co znajduje się poza wyspą. Chcę po prostu żyć szczęśliwie i nie być samotny. Zrozumiałeś? Greg zrozumiał. Chociaż w pierwszym momencie był przerażony możliwością zmiany trybu życia, po chwili zorientował się, że odmiana wyjdzie mu na dobre. Nie będzie musiał zmagać się z ciągłymi napadami histerii Przewodniczącego, do końca życia będzie z nim mieszkał w pobliżu plaży i przede wszystkim nie będzie mu więcej musiał usługiwać. Nie będzie musiał też martwić się losami Religii Oficjalnej, bo i tak będzie zarabiał pieniądze, o których większość ludzi na planecie mogła tylko pomarzyć. Tak, jeżeli to się uda, Greg do końca życia nie będzie się niczym martwił. Musiał jednak uporać się z kilkoma problemami natury technicznej: wynająć chirurgów plastycznych, psychologów i neurologów, którzy usunęliby Faulky’emu pamięć, wreszcie przygotować odpowiednią wyspę. Trzeba będzie później usunąć też wszystkich, którzy z tym eksperymentem mieli jakąkolwiek styczność i przekazać władzę w ręce zaufanej grupy agentów, którzy stworzą przekonanie, że Jego Świątobliwość nie tylko nie opuścił Rzymu, ale dalej pracuje i dowodzi Religią. Będzie to niewątpliwie najtrudniejsze zadanie, jakie dał mu Przewodniczący, wiedział jednak, że nagrodą za jego wykonanie będzie beztroskie życie wśród palm, oceanu i słonecznych plaż. Wiedział też, że nigdy już nie wróci do Rzymu, którego Greg nienawidził w takim samym stopniu, jak Przewodniczący. Nie dopuści do tego, by kiedykolwiek Feliks F. Faulky wrócił do Rzymu. Prędzej go zabije. Dlatego tylko delikatnie, prawie że niezauważalnie uśmiechnął się i odpowiedział: - Tak, chyba będzie to wykonalne. * * * Pierwszą rzeczą, która dotarła do jego świadomości po przebudzeniu, było światło. Ostre, gorące światło słoneczne wpadające przez okno do małej sali, w której się znajdował od pewnego czasu. Nie wiedział, jak długo tu leży ani jak się tu dostał, ale poczuł się nagle odprężony i zrelaksowany, jak nigdy przedtem. Gdzieś daleko słyszał szum fal i czuł chłodną bryzę wpadającą przez okno do pokoju, w którym leżał. Wiedział, że nie musi się już o nic troszczyć, bo wszelkie nierozwiązywalne problemy zostały już dawno rozwiązane, a jemu pozostało już tylko... żyć. Żyć i cieszyć się życiem. Powoli odwrócił głowę, która wydała mu się nagle bardzo lekka i zauważył, że w łóżku obok leży człowiek ze złamaną nogą. Nieznajomy też obrócił się w jego stronę, spojrzał na niego swoimi bladobłękitnymi oczami i niepewnie spytał się: - Adrian? Ty jesteś Adrian, prawda? Oczywiście, że nazywał się Adrian. Przypomniał sobie nieszczęśliwy wypadek na desce surfingowej i wiedział, że będzie musiał zostać przez jeszcze jakiś czas w szpitalu na obserwacji. Nienawidził szpitali i nudził się w nich okropnie. Miał nadzieję, że będzie mógł postarać się o wcześniejszy wypis. Powróci wtedy do wylegiwania się na słońcu, do dyskotek, dziewczyn, chłodnego piwa, mieszkania nad morzem i wiecznie popsutego telewizora. Miał dziwne przeczucie, że facet ze złamaną nogą mu w tym pomoże... Rzeszów, styczeń – sierpień 2000 r. ©Copyright 2000 by Fudal