Julian May Bezcielesny Jack (JACK THE BODILESS) Przekład Kinga Kremky Data wydania oryginalnego 1991 Data wydania polskiego 1998 (Korektorze! - Akapity z małej litery, dialogi bez myślników, ma tak zostać!) Prawdziwie wiernym towarzyszom - nareszcie! Ty utkałeś mnie w łonie mej matki. Dziękuję Ci, że mnie stworzyłeś tak cudownie, godne podziwu są Twoje dzieła. I dobrze znasz moją duszę, nie tajna Ci moja istota, kiedy w ukryciu powstawałem, utkany w głębi ziemi. Oczy twoje widziały me czyny i wszystkie są spisane w Twej księdze; dni określone zostały, chociaż żaden z nich jeszcze nie nastał. PSALM 139* [Z Księgi Przysłów Starego Testamentu (Biblia Tysiąclecia 1980).] W znanych zamkniętych układach fizycznych stan ostateczny jest wyznaczany przez określone warunki początkowe. Układy otwarte natomiast, o ile w ogóle osiągają stan stabilizacji, mogą rozwijać się i dochodzić do postaci końcowej na podstawie różnych warunków początkowych i na różne sposoby. LUDVIG VON BERTALANFFY A Systems View of Man Bóg pisze prosto krzywymi liniami PRZYSŁOWIE HISZPAŃSKIE PROLOG GROTA ŚNIEŻNA, PARK PLANETARNY TERYTORIUM KANNERNARKTOK SEKTOR 14: GWIAZDA 14-661-329 (SIKRINERK) PLANETA 6 (DENALI) ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1 - 400-644 (17 MAJA 2113) Była ciemna, wietrzna noc, podobna do innych nocy na Denali, gdzie topografia i klimat stwarzały jedne z najgorszych warunków pogodowych w całej Galaktyce. Najgorszych z punktu widzenia człowieka, oczywiście, chyba że byłby zagorzałym fanem narciarstwa... Myśli przedstawiciela rasy Lylmik, nadzorcy o imieniu Atoning Unifex, uśmiechały się, podczas gdy jego materialna postać unosiła się ponad chłostanym wiatrem parkiem. Denali, planetę o nierównym terenie i wietrzną przez większą część roku, nawiedzało Wielkie Białe Zimno; opiewano to zjawisko w pewnej ziemskiej piosence, dobrze znanej Pierwszemu Nadzorcy. Na większości kontynentów Denali lodowce i obszary wiecznego śniegu rozciągały się daleko pośród szczytów, odbijających oślepiające blaski, czarnych przepaści i ostrych skał, sterczących niczym połamane kły prehistorycznych potworów. Pierwotnie Denali nie była zamieszkana przez myślące formy życia. Żadne rozumne stworzenia nie pojawiły się na niej, aż do momentu przyłączenia planety do Państwa Ludzkości z woli światowych zarządców Imperium Galaktycznego. Najsłynniejszy rodowity syn planety, św. Bezcielesny Jack, został poczęty przed przybyciem pierwszych ziemskich osadników. Śmiałkowie, którzy zaczęli kolonizować Denali w początkach dwudziestego pierwszego wieku, pochodzili z Alaski i innych obszarów Stanów Zjednoczonych, nawiedzanych surowymi zimami. Szybko dołączyli do nich Kanadyjczycy, Sybiracy, Samojedzi, Lapończycy i całe zastępy innych, którzy pragnęli takiego wezwania, jakim było życie wśród dzikiego piękna przyrody. Można by się spodziewać, że wśród pierwszych osadników zapanują nastroje równie ponure i przygnębiające jak pogoda na Denali. Jednak, z niewiadomych przyczyn, przeważało tu zupełnie inne nastawienie; na zdobytym obszarze panowała krzepiąca atmosfera życzliwości i werwy. Pierwotną przyczyną założenia kolonii były znajdujące się na planecie cenne złoża rudy galu, wciąż głównego bogactwa naturalnego. Denali stała się jednak po pewnym czasie popularnym obiektem turystycznym, najpierw przyciągając amatorów sportów zimowych z Państwa Ludzkości (w tym słynny klan Remillardów z New Hampshire), a następnie całe gromady pseudorozumnych Poltrojan. Atoning Unifex zapuścił się pamięcią w najdalsze obszary swej świadomości; przywołał wspomnienia tłumione przez całe eony czasu. Tak. Oboje kochali tę małą planetę... Ona, oczywiście, urodziła się tutaj, mieszkała i pracowała w Iditarod, stolicy kolonii, aż do momentu, kiedy nieuchronny los zabrał ją na Ziemię, gdzie oboje spotkali się w tak nieprawdopodobny sposób. Na początku ich wielkiej przygody wypowiadała się zdawkowo o swoich doświadczeniach rdzennej mieszkanki Denali, oboje zaśmiewali się natomiast, przywołując do pamięci ich wspólne, zadziwiające przeżycia. Ten śmiech zamilkł dawno temu, ale wspomnienia pozostały w odległych zakamarkach wiekowego umysłu Lylmika, strzeżone i pielęgnowane, aż w końcu stały się prawie zbyt cenne, by je rozpamiętywać. Ból, który zaćmił je niegdyś, dawno już zelżał, mógł więc znów powrócić do przeszłości. Tak oto Atoning Unifex włóczył się w środku burzy, a jego umysł pozostawał w stanie, który człowiek nazwałby po części marzeniem, po części modlitwą. Jego myśli błądziły wokół osoby, która kiedyś była kobietą i dwukrotnie głęboko kochała, a potem w odległej Galaktyce stała się matką Wspólnoty, złożonej z wielu istot, których umysły odbiegały od ludzkiego. W końcu Lylmik wydobył z siebie myślowy odpowiednik głębokiego westchnienia. Epilog tej komedii był już prawie dopełniony; jeszcze czekał tylko na niezastąpionego wuja Rogi, który jak zwykle tracił czas, podczas gdy kosmiczne przeznaczenie pozostawało niewypełnione. Unifex skupił swój umysł na podziemnej pieczarze lodowej, gdzie schronił się przed śnieży ca Rogatien Remillard. Przy małym namiocie zobaczył zgarbionego, wysokiego i chudego mężczyznę, który zdejmował właśnie buty narciarskie. Podobnie jak inni członkowie słynnej rodziny, wuj Rogi nosił w swoim organizmie geny samoodmładzania. Miał rumianą twarz pięćdziesięciolatka, która ukrywała jego faktyczny wiek - 167 lat ziemskich. Zapadnięte policzki były zaczerwienione od mrozu, a z oczu i nosa ciekło mu trochę na brodę, gdy zapominał obetrzeć się czerwoną opaską, którą nosił owiniętą wokół mankietu starej wojskowej kurtki L.L. Bean Penobscot. Odrzucił na bok dzianinową czapkę; siwe spocone loki rozsypały się na czoło i uszy. Pogwizdując, ściągnął archaiczny dwudziestowieczny strój narciarski i wyblakłe czerwone kalesony w paski, odkrywając blade, żylaste ciało. Zanurzył się wreszcie z namaszczeniem w małej geotermicznej sadzawce, znajdującej się na środku pieczary. Fale telepatyczne, które wysyłał jego uparty, wszechstronny umysł, świadczyły o pełnym zadowoleniu. Jeśli burza jeszcze potrwa, powiedział do siebie wuj Rogi, odpuszczę sobie ostatni etap wędrówki, złapię transporter parkowy i poszaleję przez tydzień w narciarskim centrum rozrywki. Kasyno, kabaret, kwartety smyczkowe, jedzenie Lucullana, dobre towarzystwo... No, może i nowa powieść science fiction, którą będę delektował się w Zimowym Ogrodzie, podczas gdy kelnerzy będą przynosić coraz to nowe drinki, i oczywiście pooglądam sobie panienki! Stary mężczyzna uśmiechnął się i zanurzył głębiej w parującej wodzie. Biedny wuj Rogi! Unifex miał wobec niego inne plany. Rogi zaliczył już udane wakacje, trasę ponad dwustu kilometrów, którą pokonał na nartach wzdłuż pięknego parku podczas niezwykle spokojnych i pogodnych trzech tygodni. Teraz jednak pogoda zmieniła się i wuj, czy był skłonny to przyznać czy nie, wystarczająco już odpoczął i zregenerował się po pierwszym etapie swojej dziennikarskiej roboty. Był już najwyższy czas, by obaj wrócili do pracy. Unifex zniżył się nad powierzchnię planety. Niewielka warstewka fizycznej substancji, otulająca jego umysł, naruszyła tylko najdrobniejsze płatki ubitego śniegu i z łatwością przeniknęła trzymetrową warstwę lodu i śniegu, pokrywającą grotę, w której obozował Rogi. Miejsce to było jednym z typowych podziemnych zagłębień, od których park planetarny Denali wziął swoją nazwę; jaskinia o nieregularnych kształtach wielkości sporego pokoju, wytopiona w lodowcu przez małe gorące źródło. Jej ściany i sufit tworzył lód, natomiast skalista podłoga wyścielona była gęstym dywanem porostów w kolorze ciemnej szarości i lawendy. Tuż przy płytkiej bulgocącej sadzawce rosły większe i delikatniejsze, egzotyczne formy życia. Organizmy te, przypominające czerwone cebule i obdarzone dziwnymi kwiatami, wydzielały po potarciu cierpki siarczany zapach i były mięsożerne. Gdy kwiaty cebulaków pochyliły się w kierunku obnażonych ramion Rogiego, ten dla odstraszenia prysnął na nie gorącą wodą. Wklęsłe ściany groty były pokryte migocącymi kryształkami szronu w chłodniejszych, wyższych partiach, a ociekały wodą tuż przy ziemi. Delikatne obłoki pary mieniły się złociście w świetle staroświeckiej, elektrycznej latarki Rogiego, nim zniknęły w otworze stanowiącym naturalny komin. Narty stały oparte o ścianę, a plecak leżał obok małego namiotu. W głębi pomieszczenia zamocowano drzwi wykonane ze złożonego we dwoje, półprzeźroczystego kawałka plastiku. Prowadziły one do tunelu wyjściowego i nowoczesnej latryny. Turystów odwiedzających park obowiązywał surowy zakaz rozkopywania śnieżnych grot, jak również obozowania w nie wyznaczonych do tego celu “dziewiczych” jaskiniach - poza sytuacjami awaryjnymi. W opalizujących lodowych ścianach wydrążono tu i ówdzie okrągłe otwory, mniejsze niż obwód ludzkiej dłoni. Z kilku z nich, jak również z większego, tuż przy powierzchni ziemi, którym wypływała woda ze źródła, wyzierały błyszczące oczka i słychać było od czasu do czasu drażliwy świst. Naturalni mieszkańcy groty, ciepłokrwiste ośmiocentymetrowe “kraby lodowe”, zaskoczone przez człowieka, który przyszedł tam spędzić noc, bacznie obserwowały przebieg wydarzeń. Kraby zawsze uznawały obecność tych obcych intruzów za wielkie utrapienie, pomijając fakt, że zwykle przynosili oni ze sobą coś, co warto było ukraść. Jeden z bardziej stanowczych cebulaków zaczął dla eksperymentu podskubywać mokre ramię Rogiego. Mężczyzna sięgnął do plecaka, rozpiął jedną z jego kieszeni i wyjął wyświechtaną, oprawną w skórę manierkę. Pociągnął z niej spory łyk armagnacu i chuchnął w stronę żyjątek, które natychmiast cofnęły się przed wyziewami alkoholu, przybrały jasną ziemistofioletową barwę i wyraziły swoje obrzydzenie w prymitywnym trybie telepatycznym. Cała gromada czerwonych mięsożerców wycofała się szybko, rezygnując z kulinarnych zapędów. Rogi kiwnął głową z satysfakcją, pociągnął jeszcze jeden haust trunku i zanurzył się głębiej w gorącym źródle. Ponad grotą, na powierzchni huragan wył w ciemności, a gdzieś z oddali dobiegał łoskot spadającej lawiny. Grota zadrżała lekko; kryształki lodu posypały się z sufitu, wirując przez chwilę nad głową kąpiącego się, aż stopniały. Rogi zaczął cicho śpiewać: Wiatr jak wilk u drzwi skamle wśród nocy, pośród głębokiego śniegu brodzi, lodowe gnomy bieżą z północy... Unifex włączył się: i Wielkie Białe Zimno nadchodzi! Stary mężczyzna podskoczył, jak ugodzony włócznią jesiotr. - Bordel de merde! To tylko ja, wuju Rogi. - Do cholery! Zawału kiedyś przez ciebie dostanę! [Śmiech]. Przepraszam. To była stara szkolna piosenka. Myślałem o niej, jak tylko się tu zjawiłem. Przywołuje mi najróżniejsze wspomnienia. - Zobacz, co zrobiłem przez ciebie - powiedział Rogi oskarżycielskim tonem. Poruszywszy się gwałtownie w sadzawce ochlapał gorącą wodą cebulaki, które miotały się teraz w dzikiej agonii, szczękając drobnymi ząbkami jak malutkimi kastanietami. - Znasz przepisy parku dotyczące ochrony przyrody! Te małe żarłoki są delikatne. Jeśli któryś z nich coś wykracze, wpakują mnie w płacenie nielichej kary... Uspokój się, zobacz, ożywiłem je. - Niezła robota - mruknął Rogi wychodząc ze źródła na podłogę z porostów. Kępa czerwonych cebulaków kołysała się z zadowoleniem, a delikatny brzęczący dźwięk wypełnił jaskinię. - Niezbyt często to słyszę. To ich serenada pełnych brzuchów. Przynajmniej tyle mogłem zrobić. Rogi zachichotał. Nagi i parujący odszukał manierkę brandy, która na szczęście nie wylała się, i wetknął ją w bezpieczne miejsce. - Jestem bardzo głodny. Masz ochotę zjeść ze mną trochę chili cagado, mon fantome? Dziękuję, ale nie. - Zbyt materialne jak na twój gust Lylmika, co? Kiedyś to uwielbiałeś. Unifex pomyślał z nostalgią: Nie masz może ze sobą trochę grochówki...? - Zjadłem ostatnią dwa dni temu. Umysł Lylmika westchnął. Rogi usiadł po turecku i nastawił polową kuchenkę mikrofalową. Nabrał garnek wody ze źródła, zajrzał do środka, wydobył czarne galaretowate ciałko i szklistą krewetkę, pływające apatycznie na dnie naczynia. Wrzucił bezkręgowce z powrotem do sadzawki, ustawił garnek na kuchence, dodał następnie dwie tabletki “Aqua Pura” (dla oczyszczenia wody), ponieważ Denali zrodziła mikroorganizmy równie silne jak jej kolonizatorzy. - A więc nie mogłeś się oprzeć, żeby za mną nie pójść - stary człowiek wytarł się małym ręcznikiem i założył z powrotem swoje długie kalesony i skarpetki. Unifex powiedział: To była pewnego rodzaju podróż sentymentalna. Poczułem, że powinienem unikać Denali podczas pierwszego etapu jej pobytu tutaj. Rogi zawahał się. - Chcesz mi opowiedzieć o was dwojgu? Wiem tylko tyle, ile powiedzieli mi Cloudie i Hagen - a oni niewiele wiedzą. Nie teraz. Może później. Rogi wyjął gotujący się garnek z kuchenki, napełnił dwie miski i dużą filiżankę, dodając różnokolorowe kostki do każdego naczynia. Po czterech sekundach musowania silnie skondensowane jedzenie napęczniało i przenikliwy aromat chili uniósł się z pierwszej miski, a cynamonowo-jabłkowy zapach grzanego wina z drugiej. W filiżance znajdowała się czarna kawa. Rogi dodał do niej pięć kostek cukru i kieliszek Armagnacu, a następnie wsypał do chili prawie dwieście gram czedara “Tillamook”. Z otworów w ścianie dobiegł świszczący, tęskny chór krabów, błyskających pożądliwie oczami. Rogi zaśmiał się złośliwie. - Bezczelne gnojki. Pamiętasz, jak potrafiły zjadać adidasy zostawione poza namiotem w jaskiniach? Unifex zaśmiał się. Powiedział: Widzę, że nosisz teraz niejadalne buty narciarskie Salomona. Wyglądają na wygodne. Podobają mi się też twoje nowe narty Rossiego. Ale czy to nie jest lekkomyślne z twojej strony, że nie nosisz kombinezonu środowiskowego? - To dla mięczaków! Biegam na nartach w tych ciuchach od stu pięćdziesięciu lat i jeszcze niczego sobie nie odmroziłem. Zobaczysz sam, że mój ręczny nadajnik jest wystarczająco nowoczesny. Chroni mnie przed zmianami pogody. A jeśli zmoknę albo się wywalę, lub nawet skończy mi się kawa czy chrupki, Patrol Śnieżny albo automatyczny kontroler da znać transponderowi lokacyjnemu i zajmą się mną. Wiedziałem, że ta burza miała nadejść. Myślę, żeby spędzić tu noc, a potem sprowadzić transporter, żeby mnie odholował do ośrodka parkowego, o ile nie będzie tak wiało jak zapowiada prognoza. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby spędzić ostatni tydzień wakacji obijając siew... Przykro mi, wuju Rogi. Muszę cię zabrać. - Mam jeszcze siedem dni wolnego, do cholery! Wystarczająco już odpocząłeś i jesteś znów gotowy - podobnie jak ja - by wrócić do pracy nad swoimi pamiętnikami. Nie spiesz się, skończ twój posiłek, ale jeszcze dziś w nocy wrócisz do domu i będziesz spał w swoim łóżku w New Hampshire. - Wrócić na Ziemię. Dzisiaj? To oznacza lot o maksymalnym czynniku przemieszczania. Będę psychicznym wrakiem. Sam cię zabiorę... łagodniej. Rogi zmrużył oczy i spojrzał z ukosa na powietrze przed nim, w miejsce, z którego dawały się emanować myśli niewidzialnego przyjaciela. - A więc wy, Lylmicy, macie sposób na złagodzenie szoku hiperprzestrzennego przeniesienia! A więc miał rację Ti-Jean, który to właśnie mówił. Tak. Jack był zawsze spostrzegawczy. Ale wynalazek ten nie nadaje się jeszcze do powszechnego zastosowania wśród klientów różnych ras w Imperium Galaktycznym. Nikomu o nim nie wspominaj. Rogi nabrał łyżkę chili i upił łyk kawy. - Nie śmiałbym pogwałcić wspaniałego planu Lylmików... ale po co, do cholery, ten pośpiech w sprawie pamiętników? Mamy swoje powody. Rogi przewrócił oczami w poczuciu bezcelowości dalszego upierania się. Jakiś czas jadł w milczeniu przerzucając leniwie w myśli to, co już napisał, i zastanawiając się, co wydarzyło się dalej w okresie poprzedzającym Wielką Interwencję. - To zajmie całą następną książkę, tak dużą jak poprzednia, żeby opisać trzydzieści osiem lat okresu Panowania Simbiari. Dosyć męczące będzie też uporządkowanie tych wszystkich rodzinnych zawiłości. Unifex odparł: Chcę, żebyś opuścił większość tego i zaczął od razu od wczesnego dzieciństwa Jacka, śmierci jego ciała i wzrastającego zagrożenia związanego ze sprzeciwem ludzkości co do członkostwa w Imperium Galaktycznym. Potem opiszesz rolę Dorothy w początkowym dramacie i zakończysz spojrzeniem na Rebelię Metafizyczną, co w sumie stworzy Galaktyczną Trylogię. Trudne lata “Panowania” i okres przed przyjęciem Państwa Ludzkości do Konsylium Galaktycznego zostały już opisane w autobiografiach Philipa i Lucille. Ale oni nigdy nie znali pełnej historii Jacka ani Diamonda. - Oczywiście, mon cher fantome. Ani mojej. - Będę musiał sięgnąć nieco wstecz, żeby to wszystko zgrać ze sobą, rozumiesz. Zacznę od swego rodzaju retrospektywnej dygresji. Będę jednak potrzebował twojej pomocy, żeby stworzyć pełny obraz. Rozumiem. - Czy to dlatego... - Rogi przerwał na chwilę. Przełknął ślinę, porzucając pewną myśl, zanim zdążył ją, nawet bez słów, sformułować. - Eh bien, mon fils. Tak, synu. Sądzę, że wiesz, co robisz. Zdecydowanie. Zmieniając nieco myśl jednego z twoich ulubionych pisarzy fantasy: nawet najbardziej oporny umysł nie może oprzeć się pokusie nauczenia chociażby paru rzeczy, po sześciu milionach lat. Stary człowiek uśmiechnął się z rozbawieniem w kierunku zamglonego powietrza. - Sześć milionów lat... Ach, te geny samoodmładzania Remillardów! Nieśmiertelność, prawdziwy narkotyk, nie? Nie, żebym to krytykował, rozumiesz. Ale... czy wiesz może... hmm... czy możesz przewidzieć, kiedy ja... Niezupełnie. Moi, je ne suis pas le bon dieu, j‘t‘assure! Zapewniam cię, że nie jestem Panem Bogiem, ale wiem też, że pożyjesz wystarczająco długo, żeby skończyć kronikę rodzinną. - Cóż, dobre i to. Rogi wylizał resztkę grzanego wina z łyżki i wypił fusy z kawy. Nastawił kuchenkę na tryb zmywania i wrzucił naczynia do środka. Następnie zaczął pakować wszystkie rzeczy, podśpiewując pod nosem Winter Song (Zimową Piosenkę) z repertuaru chóru Dartmouth College. W końcu rodzinny Duch Remillardów zapytał: Jesteś gotów, wuju Rogi? Droga do domu zajmie tylko chwilę. Nie poczujesz dyskomfortu charakterystycznego dla podróży statkiem kosmicznym. - Poczekaj, nie w gaciach! Stary człowiek zaczął zakładać resztę ubrania. Zdążył ledwie narzucić spodnie i koszulę, zanim zniknął gwałtownie ze śnieżnej groty, a jego rzeczy wraz z nim. Nagłą ciemność pomieszczenia rozświetlała teraz jedynie nikła poświata fosforyzujących porostów. Szelesty i pluski narastały, aż stworzenia podziemne wyległy ze swoich norek, by wygrzebać resztki ziemskiego sera. Na zewnątrz jaskini wył wiatr. 1 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATILNA REMILLARDA Jeszcze ciągle śni mi się czasami ten koszmar. Miałem go tamtej nocy, kiedy tak bezceremonialnie zostałem przeniesiony z planety Denali na Ziemię, pozbawiony w ten sposób reszty wakacji i zmuszony do dokończenia tych pamiętników. Jak zwykle, sen toczy się w dziwnie przyspieszonym tempie. Na początku nie ma w nim nic przerażającego. Piękna matka trzyma w ramionach niemowlę, dokładnie zawinięte w kocyk, i podnosi wzrok na nadchodzącego czternastoletniego syna. Starszego chłopca otacza dziwnie złowieszcza aura. W ogromnym pośpiechu wrócił właśnie do domu ze swoich zajęć w Dartmouth College. Ma na sobie czarny skórzany kombinezon motocyklowy, a pod pachą trzyma zmodyfikowany, zabudowany kask. Jego oczy są szare, a umysł nieprzenikniony, uśmiecha się krzywo i niepewnie, kiedy za namową matki odkrywa kocyk, aby po raz pierwszy zobaczyć swojego małego braciszka... w jego cielesnej postaci. Ręce w czarnych rękawicach drżą lekko z przejęcia, co chłopiec z zażenowaniem usiłuje ukryć. W końcu dziecko leży odkryte, nagie, doskonałe. Umysły Marca i Teresy łączą się w radości. - Mamo, on jest zdrowy! - Tak. TAK! - Tata się my lii, analiza genetyczna była nieprawidłowa... - Tak, kochanie, nieprawidłowa, nieprawidłowa, i jeszcze raz nieprawidłowa. Ciało małego Jacka jest normalne, a jego umysł, jego umysł...! - Umysł? - Och Marc, kochanie, jego umysł - przemów do niego - jest wspaniały, nie bój się go obudzić... Delikatne powieki dziecka otwierają się. W moim śnie, nie ma pod nimi oczu. Słyszę śmiech i rozpoznaję głos Victora. Nie, to nie może być Victor, ponieważ umarł on dwanaście lat przed narodzeniem Jacka, a przez ostatnie dwadzieścia siedem lat przed śmiercią był bezbronny i pozbawiony kontroli nad ciałem. Podobny los miał spotkać Jacka, ale w przeciwieństwie do niego, Victor utracił wszystkie metafunkcje, jakikolwiek fizyczny i psychiczny kontakt ze światem zewnętrznym. W moim śnie szatański śmiech milknie w zapachu sosny i paroksyzmie bólu. Teresa po raz pierwszy w trudnym życiu swojego dziecka myje mu twarz. Bezokie niemowlę uśmiecha się do nas... I wtedy nagle zaczyna się prawdziwy koszmar. Nie ma oczu. Tylko ta pusta, niewidoma ciemność żyjąca jakąś dziwną, przerażającą wiedzą. Mój sen toczy się dalej, szybko, Teresa i Marc znikają. Zostaje tylko żałosne, małe dziecko zaplątane w skomplikowane zwoje aparatury podtrzymującej mu życie, i nagle, obserwując ten horror widzę, że jego ciało zaczyna się rozkładać. Próbuję oderwać wzrok od makabrycznego widoku, ale nie mogę. Proces autodestrukcji, zaprogramowany przez jego własne ciało, postępuje coraz szybciej i szybciej. Zrozpaczona matka wini własną dumę za jego cierpienia. Ojciec, Paul, kryje swój ból za naukowym dystansem, traktując rozkład ciała jako smutny, lecz fascynujący przypadek. Marc po raz pierwszy, przez mgnienie oka, widzi Mentalną Postać. Denis Remillard, Colette Roy i inni naukowcy Państwa Ludzkości nazywają dziecko prochronistycznym mutantem, urodzonym w nienormalny sposób, za wcześnie jak na biologiczny rozwój człowieka. Cztery obce rasy Imperium Galaktycznego, użalając się nad nim, nazywają chłopca żałosnym i przeklętym. Tajemniczy Lylmik odmawia komentarza w tej sprawie, zezwalając jedynie beznamiętnie na eutanazję. We śnie mój umysł wrzeszczy: Nie, nie Ti-Jean. Nie, Boże - jak możesz pozwolić temu chłopcu umrzeć, jeśli jego mózg żyje; mózg wspaniały, mocarny supermózg. Boże, dlaczego, dlaczego... - I wtedy widzę nagi mózg. Błagam: Pozwól mu też umrzeć. Pozwól umrzeć biednemu maleństwu, zatrzymaj aparaturę, przerwij wysiłki inżynierii genetycznej, jej daremne próby. Pozwól mu odejść w spokoju, pozwól mu odejść! Monstrum, które samo nie wie, kim jest, postrzega mózg dziecka jako Wielkiego Wroga i w ścianie ognia aparatura przestaje działać. Znów słyszę diabelski śmiech Victora, który rozkoszuje się potworną ironią sytuacji. Oto bowiem mózg Jacka nie umarł i wciąż żyje. W nie wyjaśniony sposób żyje. Nieprzenikniony mózg, utrzymywany przy życiu w sposób znany tylko sobie, odżywiany przez atmosferę i fotony, żyje. Adaptuje się, uczy, nabiera mądrości i wdzięku, a mnie - Boże jedyny - strach paraliżuje; tak bardzo się go boję, chociaż on chce mnie uspokoić i we śnie wołam jego imię: Ti-Jean! Jack! Ten przerażający mutant, ta rzecz, to wciąż mój kochany, mały stryjeczny wnuk Jon Remillard. Ta cudowna, żywa, zaledwie trzyletnia istota ludzka, uwięziona jest w oderwanej od ciała, człekokształtnej mózgowej protoplazmie. Mój sen nie ukazuje ostatecznego triumfu Jacka. Pamiętam tylko własny strach i obrzydzenie, i demoniczny szept: Czyje ciało rozłoży się jako następne? Może twoje, Rogi?... I wtedy Marc jest znów przy mnie, dużo starszy. Tym razem ubrany jest w lśniący mokry kombinezon, kontrolujący ruchy ciała za pomocą specjalnie wzmocnionych impulsów mózgowych, urządzenie zakazane przez Imperium Galaktyczne. Marc patrzy na bezcielesną rzecz, która jest jego zmutowanym bratem, z wyraźnym podziwem. I z paradoksalną zazdrością. Widzę ostrzeżenie w bezokiej głębi i Marc widzi je również. Umysł Jacka przemawia do nas: nie. Ludzka forma jest lepsza. Dla ciebie, Marc. Dla was wszystkich. Marc uśmiecha się i kręci głową przecząco. Mentalna Postać jest nieuniknioną kulminacją jakiegokolwiek istnienia i nie ma sensu czekać, aż nadejdzie ona w opieszałym tempie ewolucji. Można ją przy spieszyć... Nagle widzę trzy osoby zawieszone w przestrzeni kosmicznej: kobietę bez twarzy odzianą w diamenty, lśniącą plazmę otaczającą pierwszą Mentalną Postać i czarną uzbrojoną sylwetkę, prowadzącą kosmiczną armadę w przeciwną stronę niż ta, którą podążają dwie pozostałe osoby. Metafizyczna Rebelia ludzkości przeciwko Imperium Galaktycznemu rozpoczęła się. W kulminacyjnym momencie mojego snu, biało-niebieska planeta eksploduje wśród śmiertelnego krzyku milionów ofiar. I w tym straszliwym momencie Imperium Galaktyczne, dobroczyńca, który uratował ludzkość przed jej własnym szaleństwem i podarował nam gwiazdy niczym zabawki, zaczyna konać... Sen zawsze kończy się w tym momencie, przed końcowym rozwiązaniem, i budzę się drżący, sparaliżowany ze strachu, ze zduszonym w gardle okrzykiem. Spokój! T’en fais pas, Rogi! To już ciebie nie dotyczy. Uspokój się i odpręż. To wszystko wydarzyło się dawno temu, i teraz wreszcie, niech napisanie tych pamiętników będzie egzorcyzmem, który zabije koszmar na zawsze. Być może, znacie mnie już ze wstępu do tych pamiętników. Jeśli nie, pozwólcie, że się krótko przedstawię. Nazywam się Rogatien Remillard i czasem mówią na mnie Roger, ale najczęściej po prostu wuj Rogi (co mniej więcej wymawia się jak rogue he - łobuz). Nazywają mnie tak szczególnie ci, którzy uważają moje imię za zbyt pogańskie. Ma ono francuskie korzenie, a Remillardowie są dużym rodem, który początkowo kolonizował Quebec, a później emigrował na północno-wschodnie obszary Stanów Zjednoczonych. Osiedliła się tam spora, lecz nie narzucająca się społeczność francusko-amerykańska. Przez większą część mojego życia byłem sprzedawcą książek w miasteczku uniwersyteckim w Hanower w New Hampshire. Mam mały antykwariat, “The Eloquent Page”, w którym oferuję koneserom po wyśrubowanych cenach stare, rzadkie dwudziestowieczne książki fantasy i science fiction, drukowane na starannie konserwowanym papierze. Chociaż należę do rodziny znanych gigantów mentalnych, moje własne zdolności intelektualne i metafizyczne są niewielkie. To jednak nie uchroniło mnie od udziału w wyjątkowo urozmaiconych losach moich sławnych krewnych. Przeciwnie nawet, zdarzyło mi się pewnego razu odegrać znaczącą rolę w machinacjach rodzinnych - co zresztą zostało zignorowane przez historyków Imperium. Byłem naocznym świadkiem wzlotów i upadków wielu galaktycznych bohaterów i łotrów, włączając w to dwóch świętych oraz pewnego znanego osobnika, którego przestępstwa były tak poważne, że nazywano go Aniołem Piekieł. Nigdy się nie ożeniłem, ale kilkakrotnie byłem niemądrze zakochany. Kilkakrotnie również otarłem się o śmierć i przeżyłem dzięki zupełnie nieprawdopodobnemu przypadkowi. Z zimną krwią zabiłem trzy osoby, chociaż jestem najspokojniejszym i najbardziej zgodnym z ludzi. A jedną z tych osób szczerze kochałem. Mój brat bliźniak, Donatien, i ja urodziliśmy się w 1945 roku w Berlinie w Nowej Anglii. Nasz młody ojciec nie żył już wtedy, został zabity podczas drugiej wojny światowej, a matka umarła wydając nas na świat. Zostaliśmy więc, dwie sieroty, wychowani przez życzliwych nam wujka i ciotkę, którzy sami już mieli szóstkę własnych dzieci. Jednak nikt z rodu Remillardów, oprócz mojego brata i mnie, nie miał genów “nieśmiertelności”, których istnienie stwierdzono u nas dopiero po “Interwencji”, jak również nikt nie miał genów wyższej energii myślowej. Wiele lat później, ja i mój brat dowiedzieliśmy się, że nie jesteśmy jedynymi osobami dysponującymi zdolnościami nadprzyrodzonymi. W jaki sposób reagowaliśmy na siebie przy pomocy niepokojących właściwości naszych umysłów, opisałem już kiedyś dość szczegółowo. W dużym skrócie - nauczyłem się żyć z takimi zdolnościami jak telepatia, psychokineza i metakoercja, podczas gdy Don został przez nie ostatecznie zniszczony i zginął tragicznie mając zaledwie czterdzieści cztery lata. W wyniku jakiejś dziecięcej choroby stałem się bezpłodny. Don miał dziesięcioro dzieci i wszystkie one odziedziczyły geny metafunkcji i samoodmładzania, ale tylko dwójka najstarszych była w stanie wykorzystywać swoje nadzwyczajne zdolności umysłowe. Koleje losu uczyniły najstarszego syna Dona, Denisa, moim przybranym synem. On właśnie ze swoją żoną Lucille Cartier, również będącą umysłowym operantem, zapoczątkował tak zwaną Dynastię Remillardów. Wydała ona później wiele potężnych umysłów, jakich ludzkość przedtem nie znała. Drugi syn Dona, Victor, nie był tak sprawny intelektualnie jak starszy brat, ale jego zdolności metafizyczne były nawet potężniejsze i wykorzystywał je bezlitośnie dla własnych korzyści, aż został w końcu pokonany, tuż przed samą “Interwencją”, albo przeze mnie, albo przez tajemniczą postać, którą zwykłem nazywać Duchem Rodzinnym. Od czasu do czasu, szczególnie, kiedy jestem pijany, smutny lub ogarnięty melancholią nieuchronności losu, którą osoby francuskojęzyczne nazywają malheur, mam ochotę uwierzyć, że Duch Rodzinny jest niczym więcej, tylko wytworem mojej własnej wyobraźni. Ale jeśli byłoby to prawdą, to ja byłbym odpowiedzialny nie tylko za Wielką Interwencję, ale również za Rebelię Metafizyczną i inne, bardziej nawet znaczące wydarzenia, które miały miejsce później, a są dopełnieniem tej długiej historii. Jednak byłby to zbyt daleko idący w skutkach żart, nawet jak na Pana Boga, który jest do nich tak skory. Pozwólcie mi więc rozpocząć Trylogię Imperium Galaktycznego bez dalszego ociągania się. Zacznę od retrospekcji. 2 DYGRESJA RETROSPEKTYWNA BERLIN, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 30 MARCA 2040 Rogi jechał do swego rodzinnego miasta w pewne posępne wiosenne popołudnie, wioząc ze sobą z Hanoweru Teresę i małego Marca, zgodnie z danymi mu instrukcjami. Niezadowolenie i gniewny protest nie zdał się Rogiemu na nic; Paul był niewzruszony. Tym razem Rogi również miał przyjechać do Berlina, aby uczestniczyć w dorocznym rytuale, ponieważ Denis nalegał na to. Tak więc musiało być. W Wielki Piątek zawsze zwykł padać deszcz, ale w tym roku przynajmniej był ciepły. Szybko więc rozprawiał się z resztkami lodu pokrywającego jeszcze gdzieniegdzie ulice i z brudnoszarymi hałdami śniegu, wciąż kryjącymi się w niedostępnych dla słońca zakamarkach. Do Wielkanocy, pomyślał Rogi, Berlin będzie prawie wymyty do czysta. W ogrodach wzdłuż rzeki Anroscoggin, w miejscu, gdzie kiedyś stały dymiące papiernie, zakwitną bazie, przebiśniegi, niebieskie syberyjskie cebule morskie i różowe ciemierniki, a pierwsze drozdy zaczną śpiewać wśród pączkujących gałęzi klonów. Mieszkańcy miasta, świątecznie wystrojeni, będą przechadzać się alejkami wzdłuż rzeki. A przy odrobinie szczęścia, do przyszłej wiosny, może Vic już nie będzie żył. - Dlaczego dobrze? - spytał nagle Marc. - Kto to jest Vic, wujku Rogi? I dlaczego byłoby dobrze, gdyby umarł? - Oh, merde et puis merde - zaklął Rogi. - Rogi, na miłość boską! - skarciła go Teresa. Bezpieczny w swoim foteliku na tylnym siedzeniu dużego lincolna, chłopiec oderwał się od pasjonującej obserwacji miasta i zapuścił w umysł swojego stryjecznego pradziadka mentalną sondę. Rogi jęknął z nagłego bólu, spowodowanego tym niespodziewanym atakiem. Pucołowata buzia Marca, widoczna we wstecznym lusterku, wyrażała jedynie czystą ciekawość, a jego umysł był jak zwykle niedostępny za niemożliwą do sforsowania zasłoną. Miał jedynie dwa lata. Marc, przestań! - powiedziała Teresa. Tak, mamo - odpowiedział chłopiec. Sonda cofnęła się prawie tak szybko, jak została zapuszczona, pozostawiając jedynie uciążliwy ból między oczami Rogiego. Słodki jednak brzdąc o mały włos nie wyssał jego umysłu, niczym soku pomarańczowego z plastikowej torebki. - Wstydź się za dokuczanie wujkowi. Masz natychmiast przeprosić! Niepokój Teresy, starannie ukrywany przez całą godzinną podróż z Hanoweru, wybuchł teraz z irytacją, co przekazała starszemu mężczyźnie w trybie poufnym: - Na miłość boską, Rogi, czy nie możesz panować nad sobą; jeśli nie z czystej przyzwoitości, to przynajmniej przez wzgląd na mnie i Marca? Chłopiec powiedział: - Przepraszam, wujku Rogi. - Wybaczam - odpowiedział starszy mężczyzna i zwrócił się do Teresy: Jak tylko dotrzemy do domu Vica, dzieciak będzie czytał myśli całej rodziny jak z kartki; bez względu na to, jak wszyscy będą starali sieje ukryć. To kompletny idiotyzm ze strony Denisa prosić cię, żebyś przywiozła ze sobą Marca na tę cholerną szopkę. Czy on naprawdę ma zamiar wykorzystać to dziecko w metakoncercie i... na diabła mu tak przeciętny umysł jak mój? Cała ta farsa to pieprzona wymówka, mająca zagłuszyć poczucie winy Denisa. Powinniście już dawno z tym skończyć, a Paul miałby więcej rozumu i nie niepokoił cię w twoim stanie. Marc wtedy zapytał: - Czy wuj Rogi mówi, że Vic ma umrzeć i to może skrzywdzić ciebie i Maddy, mamo? - Nie, kochanie. Absolutnie nie. Czuję się świetnie, podobnie jak Maddy, bezpieczna we mnie. Rogi, spróbuj być ostrożniejszy w trybie poufnym! A w ogóle, to lepiej skup się na tym, gdzie jedziesz, jeśli już uparłeś się prowadzić ręcznie. Spójrz, czy nie mieliśmy skręcić w High Street? - Marc, kochanie, źle zrozumiałeś myśl wujka. Ten Vic, o którym myślał wuj Rogi, to Victor Remillard, brat dziadka. Jedziemy, żeby go zobaczyć i pomodlić się za niego. Victor jest bardzo, bardzo chory. Jest chory już od prawie dwudziestu siedmiu lat, aż od momentu Wielkiej Interwencji. Chłopczyk atakował zaciekle matczyną zasłonę mentalną niczym zawiedziony kociak, drapiący zamknięte drzwi. Nie mógł jednak znaleźć w tej barykadzie żadnego przesmyku dla jego fal myślowych; litościwa natura uczyniła większość rodziców operantów odpornymi na ataki swych dzieci. - Ale dlaczego Vic miałby umrzeć? Otwórz się przede mną, mamo, żebym mógł to lepiej zrozumieć. Chcę zrozumieć. Być nieżywym jest źle, prawda? Dlaczego to ma być dobre dla Vica? - Kochanie, nie bądź natarczywy. Ile razy mam ci powtarzać, żebyś szanował psychikę innych ludzi? I powinieneś nazywać go stryjecznym dziadkiem Victorem. Dobre wychowanie, Marc, pamiętaj o tym!... Kiedy ktoś jest bardzo chory i nie może już wyzdrowieć, zwykle jest dla niego lepiej, żeby umarł i poszedł do nieba a nie dalej cierpiał. Rogi wybuchnął głośnym śmiechem. - Do nieba! A to dobre! Teresa zwróciła się spokojnie do dziecka: - Wujek ironizuje. Pamiętasz, Marc, co to jest ironia? - Tak, mamo, ale wolałbym teraz rozmawiać o śmierci, jeśli można. - Nie ma zbyt wiele czasu, ale postaram się wytłumaczyć ci tyle, ile zdołam. Rogi zwolnił trochę, kiedy przejeżdżali przez centrum Berlina. Miasto ogromnie się zmieniło, odkąd był tu ostatni raz; rozbudowało się i zmodernizowało prawie nie do poznania. Stare budynki, nadające się jeszcze do remontu, zostały fachowo odrestaurowane oraz otoczone zielenią i wyglądały teraz, jakby stały tu od niepamiętnych czasów. Obok każdego bloku urządzono małe parki, w których malownicze latarnie uliczne rozświetlamy już blady świt, chociaż do wschodu słońca pozostały jeszcze dwie godziny. Miasto było czyste i schludne. Nawet w ulewnym deszczu domy śródmiejskiej dzielnicy mieszkalnej zdawały się lśnić świeżością. Wiele z nich - z białymi ścianami i ciemnymi okiennicami - utrzymywało klasyczny nowoangielski styl, inne natomiast zwracały uwagę wesołymi pastelowymi kolorami, charakterystycznymi dla południowego Quebecu. Teresa nie ustawała w wysiłkach wytłumaczenia swojemu dziecku problemu śmiertelności. Mała główka pokryta masą ciemnych loczków pochylała się coraz to niżej, z każdym jej słowem, w pełnej posłuchu koncentracji. Nagle wuj Rogi poczuł, że Marc ponawia próby zdobycia nowych informacji wwiercając się niemal w jego czułą korę mózgową. Rogi zmobilizował całą swoją koercyjną siłę dorosłego człowieka na odparcie dziecinnego ataku, zwracając się do chłopca w możliwie najprecyzyjniejszym trybie poufnym, aby Teresa nie zorientowała się, co powiedział: Przestań się wtrącać, szczeniaku! Powtarzam, do cholery, przestań mnie męczyć! Vic jest złym człowiekiem, a przynajmniej był zły, zanim zachorował. To najgorszy człowiek, jakiego kiedykolwiek znałem, i im szybciej umrze, tym lepiej dla nas wszystkich. Czy jesteś wreszcie zadowolony? Tak, wujku Rogi. Wkrótce zobaczysz, o co chodzi w tych corocznych, wielkopiątkowych spotkaniach rodziny. Siedź po prostu cicho, patrz i słuchaj, a wszystko samo się wyjaśni. Jeśli potem będziesz miał jeszcze jakieś pytania, zwróć się do dziadka Denisa. Ja... ja nie chcę. Nie lubię dziadka Denisa. Zapytam ciebie w drodze powrotnej. Dobrze? Pewnie tak. Teraz zostaw mnie w spokoju, próbuję znaleźć to miejsce. Nie byłem tu od dwudziestu pięciu lat. Cholera, wszystko tu wygląda inaczej. Chyba muszę zdać się na komputer. -...i w ten sposób cząsteczki naszych ciał, które zostały uformowane tysiące lat temu w sercach wielkich eksplodujących gwiazd; cząsteczki, które tylko pożyczamy na krótki czas, muszą być zwrócone Galaktyce do ponownego wykorzystania - ciągnęła Teresa - ale nawet, jeśli nasze ciała umrą, nasze umysły będą żyły nadal w jednym Umyśle Wszechświata i pozostaną szczęśliwe z Bogiem i wszystkimi naszymi bliskimi w wiecznej jasności. Tym właśnie jest niebo. - Czy ja umrę? - zapytał Marc. Ujęła jego drobne dłonie i pocałowała w czoło. - Jeszcze długo, długo nie. Ty masz... ty masz wyjątkowe ciało po to, aby starczyło na długo twojemu wyjątkowemu umysłowi. - A czy ty umrzesz? A wujek Rogi? - Twój wujek ma ciało tak samo wyjątkowe jak ty. On również nie umrze jeszcze przez długi czas; ani on, ani tata. Ja nie mam takiego ciała jak wy, ale kiedy stanę się stara i schorowana, poddam się regeneracji, żebym mogła z tobą zostać. Czy pamiętasz, co to znaczy regeneracja? - Tak, jak babcia. W laboratorium regeneracyjnym. - Dokładnie. Kiedy się zestarzeję, pójdę w takie miejsce i odnowią mnie tak, jak to zrobili z babcią Lucille, żebym znów była młoda i silna. Babcia wróci do nas już niedługo. Nie poznasz jej, będzie wyglądała tak młodo jak ciocia Cat. Rogi wprowadził do komputera samochodu dane na temat celu ich podróży, którym była rezydencja Victora Remillarda na Upper Hillside Drive, i przełączył układ prowadzenia na funkcję autopilota. Westchnął z ulgą i rozsiadł się wygodnie w fotelu, podczas gdy pojazd poruszał się samodzielnie, wykorzystując punkty orientacyjne przekazywane przez satelitę. Rogi, w głębi swojej staroświeckiej duszy, traktował tego rodzaju wynalazki jako przejaw zepsucia. Autopilot był nawet gorszy od skomputeryzowanych pasów szybkiego ruchu na autostradach - dziś już przestarzałych. Urządzenia te odbierały całą przyjemność prowadzenia samochodu. Można było równie dobrze jechać autobusem albo jednym z tych cholernych latających jajek, które poruszały się w tunelach powietrznych, wyznaczonych przez Miejski Urząd Kontroli Lotów. Do tej pory Rogi zdecydowanie odrzucał myśl o nauczeniu się pilotażu tych pojazdów; ostatnio zaczął się nieco do nich przekonywać. Trzeba przecież iść trochę z duchem czasu, nawet kiedy wydaje się on gnać jak diabli - z prędkością światła. Rozległ się sygnał z deski rozdzielczej i elektroniczny głos powiedział: - Dotrą państwo do celu podróży za blisko trzy minuty. Proszę przygotować się do przejęcia ręcznej kontroli nad pojazdem. Rogi wymamrotał coś pod nosem. Marc zapytał matkę: - Czy zobaczymy się z tatą, wujkiem Philipem i resztą rodziny w domu dziadka Victora? - Tak. Wszyscy przylatują. Samochód skręcił z Hillside Drive w wąską alejkę, ocienioną potężnymi sosnami i drzewami szaleju. Wypielęgnowana imitacja pradawnych lasów Nowej Anglii przechodziła dalej w rozległy trawnik, zwiędły jeszcze po zimie, skąd roztaczał się wspaniały widok na rzekę Androscoggin. Rogi zaparkował przy domu obok pięciu pojazdów latających w kształcie jajek; trzech wulf-mercedesów, jednego mitsubishi i sportowego zielonego de havilland kestrela, należącego do Severyna Remillarda. Nie widać było nigdzie czerwonego maserati Paula. Dom, z którego Victor zarządzał swoim imperium finansowym przed Wielką Interwencją, był tak samo brzydki, jakim go Rogi zapamiętał: wyniosłe, nowobogackie ceglane kolumny, stiuk, sztuczne drewno. Został zbudowany w latach trzydziestych dwudziestego wieku, dla jakiegoś satrapy z upadłej papierni. Okna zostały wykonane z ołowiu i szkła. Szczyty dachu pokrytego łupkami, ostro zakończone, błyszczały w czasie deszczu, jakby były tłuste. Dobudówki o fantazyjnych kopułach - bezładnie doklejone tu i ówdzie - były kiedyś stajniami, garażami i mieszkaniami służby. W głównym budynku znajdowało się dziesięć olbrzymich sypialni, biblioteka wyłożona dębową boazerią, pretensjonalna pracownia malarska z oranżerią (pozbawioną później roślinności) i wielka sala balowa. Po wyłożonych marmurem, szerokich korytarzach hulały przeciągi, a nowoczesna kuchnia z oficjalną jadalnią onieśmieliłaby niejeden mały hotel. Dopełniał tego wszystkiego pusty basen kryty i najlepszy z możliwych system alarmowy. Victor Remillard mieszkał w tym domu z dwoma młodszymi braćmi-bliźniakami Louisem i Leonem oraz owdowiałą siostrą Yvonne Portier od roku 2009, tj. od momentu największego powodzenia firmy Remco Industry. Wszystkich ich pozbawił zdolności ponadzmysłowych już we wczesnym dzieciństwie, przez co rodzeństwo stało się marionetkami Victora. W roku 2013, kiedy zbrodnicze plany Victora zostały udaremnione, a on sam stał się pozbawioną zmysłów, bezsilną rośliną, dom zamienił się w jego miejsce zesłania. Denis, wraz ze swoimi wpływowymi przyjaciółmi, obiecał Louisowi, Leonowi i Yvonne, że nie zostanie przeciw nim wszczęte dochodzenie pod warunkiem, że będą mieszkać tam nadal, spokojnie opiekując się Victorem; dozorować niewielką grupkę służby i pielęgniarek, pozostając z dala od życia publicznego. Począwszy od roku 2016, kiedy jego najmłodszy syn Paul miał dwa lata, Denis Remillard z żoną Lucille Cartier i siedmiorgiem dzieci, pojawiali się u Victora w Wielki Piątek. Denis objaśnił rodzeństwu, że on i jego rodzina w ten dzień modlą się o duchowe odrodzenie Victora. Yvonne, Louis i Leon nigdy tak naprawdę nie pojęli, co Denis przez to rozumiał, cieszyli się jednak, że zdołali umknąć wymiarowi sprawiedliwości po tym, jak pomagali i wspierali Victora w jego zbrodniach. Sumiennie wykonywali swoje obowiązki zgodnie z instrukcjami Denisa, a ponieważ byli “normalni”, nie brali udziału w dorocznym rytuale mentalnym. Zajmowali się, co najwyżej, gośćmi-operantami, którzy w końcu zaczęli przywozić również swoich małżonków. Opiekunowie Victora modlili się każdego dnia swojego życia (bez wiedzy Denisa), aby starszy brat nigdy nie zbudził się z tajemniczej śpiączki i nie odnowił swojej dominacji nad nimi. Prawdę mówiąc, cała ta trójka wznosiła ręce do Boga, żeby Victor Remillard umarł. W tym roku, wreszcie, wyglądało na to, że ich prośby mogą być wysłuchane. Aurelie Dalambert stała przy oknie biblioteki, patrząc na deszcz i sącząc sherry. Pomimo buchającego z kominka żaru, w pokoju panował chłód. Cecilia, Maeve i Cheri siedziały w niewygodnych adamaszkowych fotelach tak blisko ognia, jak mogły, wzmacniając się gorącą herbatą. - Wciąż ani śladu Primadonny? - spytała ostro Maeve O’Neill. - Nie - odpowiedziała Aurelie - Rogi przywozi ją i Marca. Samochodem. Cheri Losier-Drake, dwudziestotrzyletnia, najmłodsza żona w rodzinie, zdusiła w sobie drżenie i sięgnęła po srebrny czajnik z herbatą. - To cholerne modlitewne czuwanie staje się każdego roku coraz dziwaczniejsze. Moje nerwy są w strzępach. Gdybym tylko mogła się napić! Cele, ty jesteś lekarzem. Na pewno jedna brandy nie zaszkodziłaby mi. Cecilia Ashe delikatnie położyła rękę na ramieniu swojej szwagierki. Kojąca fala przepłynęła z jej mózgu do drugiej kobiety. - Wiesz, że nie powinnyśmy... Czy ten masaż pomógł ci trochę? Cheri westchnęła. - Musiał. Dzieciak nieźle mnie kopnął. - Wkrótce będzie po wszystkim - powiedziała Aurelie uspokajającym tonem. - Nie tak znowu wkrótce - odparowała szorstko Maeve. Wypiła ostatni łyk swojej herbaty, z głośnym brzęknięciem postawiła piękną porcelanową filiżankę ze spodkiem na stole i poszła po kolejną brzozową szczapę do kominka. - Ja uważam, że wymowa tego dorocznego rytuału jest fascynująca - powiedziała Cecilia - To takie wzruszające, gdy rodzice troszczą się o swoją czarną owcę. - Od razu widać, że jesteś tu pierwszy raz. - zauważyła Maeve, ciskając szczapę do ognia. Chmura iskier wzbiła się w górę komina. - Nie wiem, ile ci Maury powiedział, ale, wiesz, tak właściwie, to my się nie modlimy. Denis łączy wszystkie nasze umysły w koercyjny metakoncert i... on się modli. Albo coś w tym rodzaju. Sewy uważa, że to wszystko u Denisa jest nieustającą próbą zmazania winy. Czuje się nie w porządku, bo nie ukrócił Vica przez te wszystkie lata. Cecilia, która poślubiła owdowiałego Maurice’a Remillarda siedem miesięcy wcześniej, przywołała na twarz wyraz zawodowej uprzejmości. - To może być jedno wyjaśnienie. Ale są też inne. - Ja myślę, że nasza koercja ma zabić Vica - stwierdziła krótko Cheri - i jest to, tak naprawdę, naszym pobożnym życzeniem. - Amen - dodała Maeve. Wrzuciła do ognia następny kawałek drewna, otrzepała ręce i wcisnęła się z powrotem w swój fotel. - Jeśli Paul ma rację i nasz niesławny kaleka wreszcie umiera, to może być ostatni rok, kiedy musimy godzić się z obsesją Denisa. Aurelie odezwała się spod okna: - Widzę światła samochodu. To Rogi i Teresa. Rozmawiałam też mentalnie z Paulem. On i Denis wkrótce tu będą. Połączenie ekspresowe z Baltimore do Bostonu opóźniło się i stracili sporo czasu w korku. To skandal, jak pogorszył się ostatnio ruch powietrzny. Podeszła do kominka i nalała sobie filiżankę herbaty, po czym usiadła ze wszystkimi. Cecylia odezwała się: - Jako neurochirurg uważam sprawę tajemniczej śpiączki Victora Remillarda za zastanawiającą. Czy to prawda, że jego ciało pozostało w świetnym stanie aż do teraz? - On ma zespół genów nieśmiertelności, podobnie jak reszta tych cholernych szczęściarzy - powiedziała Maeve z gorzkim uśmiechem. - Bogu dzięki, że dopracowali w końcu terapię regeneracyjną. Możecie sobie wyobrazić, jak czuła się biedna Lucille, zamieniając się w starą, zniedołężniałą siedemdziesięciodwulatkę, podczas gdy jej mąż, tylko o rok starszy, wciąż wygląda na świeżo po studiach! - To będzie pierwszy Wielki Piątek, który Lucille opuści - powiedziała Cheri. - Pewnie tak sobie to zaplanowała - stwierdziła Maeve. - Dziewięć miesięcy w laboratorium i potem - proszę bardzo! Odrodzona, młoda i boska! Poklepała się po zaokrąglającym się brzuchu. - Niech to szlag, że ciągle musimy rodzić dzieci w ten sam, staroświecki sposób. Spójrzcie na siebie! Oprócz Aurelie i Anny, dziewicy-męczennicy - wszystkie jesteśmy jedną wielką, pieprzoną porodówką. Wydaje się, że dzieci to wszystko, czego oczekuje od nas dynastia Remillardów. Czasami Sewy jest do tej sprawy nastawiony zbyt optymistycznie! Ciekawe, czy dlatego Jenny i Gala rozwiodły się z nim? - Teresa już chyba niedługo... Prawda? - zauważyła Aurelie, zmieniając nagle temat. - A Cat jest już w ostatnim miesiącu - Ale to prawda - Maeve naciskała Cecilię. - Zamierzają wykorzystać sztuczne ciąże, aby wspomóc proces zaludniania etnicznych planet. Dlaczego tego nie upowszechnić? Mogę być w ciąży dwa razy, ale niech mnie diabli, jeśli mam przez to przechodzić jeszcze wielokrotnie, tylko po to, żeby wyposażać Państwo Ludzkości w nadzwyczajne Umysły Remillardów. Ale gdyby udało nam się zapełnić inkubatory zapłodnionymi jajami... - Dysponujemy odpowiednią do tego techniką już od dłuższego czasu - przyznała Cecilia. - I w pewnych sytuacjach jest ona bardzo użyteczna. Dla dziecka jednak jest zdecydowanie lepiej rozwijać się w ciele matki, w sposób naturalny. Wchodzą tu w rachubę zarówno czynniki psychologiczne, jak i fizyczne. Dlatego właśnie ustawa reprodukcyjna tak drastycznie ograniczyła sztuczne ciąże. - A co Nadzorcy Simbiari mogą wiedzieć na ten temat? - napuszyła się Maeve. - Te cholerne, znoszące jaja jaszczury! Oni nie ryzykują życia, żeby mieć dzieci. Zerwała się z miejsca i podeszła energicznym krokiem do okna. Samochód podjechał pod główne drzwi posiadłości, a służalczy Louis i Leon pospieszyli, by przywitać przybyłych. - Przechodzisz tę ciążę znacznie lepiej niż poprzednią, kochanie. - Aurelie starała sieją pocieszyć. - Jeśli potrafisz, spróbuj po prostu ograniczyć swoje kontrredaktywne skłonności... unikaj stresu - dokończyła Maeve zjadliwym tonem. - Łatwo ci mówić. Masz już sześcioro i będziesz jeszcze tak ciągnąć, dopóki ci jajniki nie wysiądą. Rodzisz dzieci łatwo jak indiańska squaw. Cheri odezwała się ostrzegawczym tonem: - Spróbuj się uspokoić, Maeve. Daj sobie spokój. Irlandka powiedziała: - Już wkrótce się uspokoję. Zaraz, jak tylko skończymy to budzenie żywych trupów! - Patrzyła na zlane deszczem niebo. - Jeśli mnie mój słaby wzrok mentalny nie myli, to jajko Paula nadlatuje. Chodźmy po naszych mężów i miejmy tę całą cholerną sprawę z głowy. Paul użył swojej kreatywności, by osłonić ich przed deszczem, gdy wraz z ojcem biegli od pojazdu w kierunku domu. Denis potknął się i byłby upadł, gdyby syn nie podtrzymał jego ramienia. - Tato, wciąż jesteś jeszcze zbyt słaby, aby opuszczać szpital. To był błąd. Denis z uporem potrząsnął głową. Wyglądał nawet młodziej od swojego dwudziestosześcioletniego syna. Ten ostatni, wyższy od ojca prawie 30 centymetrów, nosił jowialny wąsik, co miało dodawać powagi wizerunkowi tego obiecującego polityka planetarnego. Obaj mężczyźni ubrani byli w eleganckie garnitury i płaszcze, ich wypolerowanym butom zagrażała teraz woda z zalanego deszczem trawnika. Lucille zawsze nalegała, żeby rodzina była ubrana uroczyście w wielkopiątkowy rytuał i nawet podczas jej nieobecności wszyscy stosowali się do tego. - Czuję się świetnie - zapewniał Denis. - Wiesz doskonale, że miałem wyjść ze szpitala w przyszłym tygodniu. Fizycznie nic absolutnie mi nie dolega. Tucker Barnes miał chyba rację orzekając, że cierpię po prostu na przemęczenie i depresję z powodu nieobecności Lucille. - Jeszcze jeden powód więcej, aby przesunąć Wielki Piątek. - Nie, to byłoby absolutnie nie do pomyślenia. Szczególnie w tych okolicznościach. Dotarli do głównego wejścia i Paul zwinął metafizyczny parasol. Louis i Leon otworzyli drzwi, prowadzące do jasno oświetlonego holu i odebrali od Paula i Denisa ich płaszcze. Bracia bliźniacy mieli po sześćdziesiąt dwa lata i pomimo, że obaj odziedziczyli cenne geny samoodmładzania, wyglądali nie najlepiej - krępi i łysiejący, z zapadniętymi oczami. Skomplikowany proces współdziałania tysięcy genów w organizmie nie do końca był poznany. U różnych ludzi uaktywniały się one w odmiennym stopniu. Ciotka Yvonne, która była starsza o rok od bliźniaków, była wciąż młoda, ale tych dwoje biedaków miało zawsze wyglądać na mężczyzn w średnim wieku, podobnie jak wuj Rogi. Paul starał się ukryć brak szacunku, jaki odczuwał do swoich wujów, za oficjalnymi słowami chłodnego powitania. Czy on utrzyma swoją żywotność i dobry wygląd przez kolejne lata? Denisowi się to udało; był blondynem delikatnej budowy, podczas gdy Paul wyrósł potężny i smagły, podobnie jak Rogi w młodości. A Victor... - Jak on się czuje? - zapytał Denis. - Pielęgniarka musiała znowu podłączyć go do aparatury - odpowiedział Louis. - Poziom sztucznej hemoglobiny wciąż spada - dodał Leon. - Tętno i oddech są w normie, przyswaja substancje odżywcze i wydala, skóra i struktura mięśni są prawie w normie, EEG jest jak zwykle. - W każdym razie - dokończył Louis neutralnym tonem - jeśli terapia przeciwanemiczna nie zostanie przeprowadzona dostatecznie szybko, on w końcu umrze. Denis już kierował się w stronę wyłożonych czerwonym dywanem schodów. - Paul, zbierz resztę i przyprowadź ich natychmiast. - Tato, zaczekaj... Denis stanął i odwrócił się z jedną ręką na balustradzie. Paul zaczerpnął powietrza, ukrył swoje myśli tak głęboko, jak tylko zdołał, i zmobilizował swoją koercję. - Tato, przemyślałem tę sprawę dogłębnie podczas naszego lotu z Baltimore. Nie pozwolę małemu Marcowi uczestniczyć w metakoncercie. Nie wiemy do końca, w jaki sposób połączenie umysłów wpływa na uczestników. Denis uśmiechnął się łagodnie. Nie patrzył synowi w oczy. - Victor przegrywa, Paul. Możemy już nie mieć drugiej szansy, tego roku brakuje nam wkładu twojej matki. Zapewniam cię, że program, którego używam, jest zupełnie nieszkodliwy, umysł zaś Marca jest potężniejszy niż umysł niejednego dorosłego. Dużo silniejszy niż umysły naszych żon czy Bretta. - Tato, nie. Marc jest moim synem. To jeszcze dziecko. Zawsze podchodziłem z rezerwą do tych wielkopiątkowych spotkań, jednak uczestniczyłem w nich, bo było to ważne dla ciebie. Nie mogę jednak ryzykować dobra małego dziecka. Wuj Rogi zgodził się wziąć udział, powinien trochę pomóc. Denis odwrócił się. - Doskonale. Wchodził dalej po schodach, pozwalając, aby umysł wyprzedził go, i pierwszy dotarł do pokoju chorego. Dzienna pielęgniarka, która była nonoperantem, podniosła wzrok znad swojej książki elektronicznej, kiedy Denis wszedł do pokoju. - Dzień dobry, pani Gilbert. Jesteśmy już prawie gotowi. - Och, profesorze Remillard! Chciałam z panem porozmawiać, ale pan Philip i doktor Severin powiedzieli, że jest pan zbyt chory. - Czuję się już lepiej - uspokoił ją redaktywnie. - Proszę zasunąć zasłony, jeśli można. Ja tylko jeszcze sprawdzę aparaturę. Stał przez chwilę przy łóżku swego młodszego brata, patrząc na bladą, spokojną twarz mężczyzny, który z całą pewnością przeklął samego siebie. Następnie podszedł do aparatury podtrzymującej życie, znajdującej się w nogach wielkiego, okrytego baldachimem łóżka. Pielęgniarka nie dawała za wygraną. - Doktor Cournoyer był tu wczoraj. Chciał z panem omówić pogarszający się stan pana Victora i konieczność natychmiastowej terapii, jeśli anemia ma być zatrzymana. Denis nie odpowiedział. Skończył sprawdzanie sprzętu, przysunął sobie krzesło do łóżka i usiadł. Uniósł swoje jasnoniebieskie oczy i napotkał wzrok siostry Gilbert, która zastygła zahipnotyzowana w miejscu, w którym stała, trzymając w jednej ręce sznur od draperii. - Kiedy wiele lat temu stwierdzono, że stan mojego brata jest nieodwracalny i władze pozwoliły mi przejąć odpowiedzialność za jego opiekę, zakładały, że zarządzę wkrótce wstrzymanie podawania kroplówki, żeby jak najszybciej umarł. Z powodów, które wydały mi się słuszne, nie sięgnąłem po to rozwiązanie. W zamian za to Victor otrzymywał pożywienie i opiekę pielęgniarską przez przeszło dwadzieścia siedem lat. Jego ciało utrzymywało się w świetnym stanie wskutek procesu samoregeneracji, aż do momentu sprzed dwóch miesięcy. Jego umysł, chociaż niezdolny do zakomunikowania tego w jakikolwiek sposób, najwyraźniej funkcjonował. Victor jest ślepy, głuchy, nie jest w stanie mówić ani zareagować na żaden bodziec zmysłowy. Pozbawiony jest zdolności poruszania się, komunikacji telepatycznej, koercji i jakiejkolwiek zewnętrznej manifestacji możliwości metafizycznych... ale wciąż myśli. Osobowość taka jak on nie kontynuowałaby życia, gdyby nie chciała. Czy pani rozumie, pani Gilbert? - Tak... tak sądzę. Denis pochylił głowę, zasłaniając swoje przenikliwe oczy, i przez chwilę wydawał się jedynie bardzo zmęczonym i delikatnym młodym człowiekiem. - Jeśli Victor umiera, to znaczy, że tego chce... i nie podejmiemy żadnych dodatkowych kroków, aby to powstrzymać. Będziemy się nim jedynie zajmować tak, jak dotychczas. Czy to jest jasne? - Tak... tak. Pielęgniarka wolno zasunęła draperie, a następnie zapaliła dwa mosiężne kinkiety po obu stronach łóżka. - Proszę zawołać moją rodzinę. - Tak, profesorze. Wyszła, zamykając cicho drzwi za sobą. Denis podniósł kołdrę i wyjął spod niej ręce Victora, krzyżując je na jego piersiach. Nieprzytomny mężczyzna ubrany był w złotą, jedwabną piżamę; żaden element aparatury medycznej nie był widoczny. Jego przystojna twarz straciła z powodu anemii wyraz szorstkości i wyglądała bardzo zwyczajnie z cieniem uśmiechu błąkającym się po sinawych, nieruchomych ustach. Jego czarne kręcone włosy nie miały więcej siwych pasm, niż dwadzieścia siedem lat temu, kiedy został powalony przez... “coś” na szczycie Mount Washington, w momencie rozpoczęcia Wielkiej Interwencji. Victor Remillard zabił z zimną krwią około setki ludzi, w tym własnego ojca i wielu krewnych. Ukradł miliardy dolarów i naruszył setki cywilnych i finansowych praw. Konspirował z maniakalnym Kieranem O’Connorem w celu przechwycenia kontroli nad ziemskim, satelitarno-laserowym systemem obrony. Był o włos od zamordowania śmietanki operantów całej ludzkości i trzech tysięcy delegatów ostatniego Kongresu Metafizycznego, w sam dzień Wielkiej Interwencji. Victor miał z pewnością okazję do przemyślenia bardzo dogłębnie swoich win. - Vic - wyszeptał Denis - Vic, czy odnalazłeś prawdę? Czy w końcu wiesz, gdzie popełniłeś błąd? Z umysłem szeroko otwartym i chłonnym, Denis nasłuchiwał. Rogi był na szarym końcu procesji, która kroczyła do pokoju Vica: siedmiu metafizycznych mocarzy Dynastii Remillard, ich dzielne małżonki i on - przerażony jak cholera. Przynajmniej mały Marc został oszczędzony. Pielęgniarka zajęła się nim, gdy Teresa odmówiła pozostawienia syna pod opieką głupawej Yvonne, która stała teraz w holu na dole, z Louisem i Leonem, skąd patrzyli z obawą na wchodzących po schodach krewniaków. Ciemne dębowe meble w pokoju Vica były dokładnie takie, jakimi je Rogi zapamiętał sprzed dwudziestu czterech lat. Starą aparaturę podtrzymującą życie zastąpiła bardziej wyrafinowana i skomplikowana, a na łóżku rozesłano nowe kapy i draperie. Pozostał stary czarny krucyfiks z wieczną lampką. Ten sam, który biedna Sunny, żona Dona, powiesiła tuż po ślubie zawartym w domku przy School Street. Twarz człowieka leżącego na łóżku przejęła Rogiego przerażeniem tak głębokim, że aż się zachwiał i musiał kurczowo przytrzymać się poręczy krzesła, żeby nie uciec z pokoju. Uczestnicy rytuału ustawili się wokół łóżka w pary. Po prawej stronie, najbliżej głowy Victora, stał Philip Remillard. Tęgi i rozluźniony, najstarszy z siedmiorga rodzeństwa, był szefem Remco Industries. W miarę upływu lat, coraz bardziej przypominał on Rogiemu starego dobrego wujka Louie, pracowitego brygadiera z młyna, który go wychował. Elegancka żona Philipa, Aurelie Dalambert, stała spokojnie u jego boku, obracając w palcach kryształowy różaniec. Ona i jej starsza siostra, która wyszła za drugiego syna Denisa i Lucille, zrobiły karierę żon wybitnych mężczyzn i karierę matek ich dzieci. Maurice Remillard, wyglądający równie przystojnie i łagodnie jak Denis, ale silniej od niego zbudowany, wziął właśnie dłuższy urlop na wydziale socjologii Uniwersytetu Columbia, aby razem z trojgiem swojego młodszego rodzeństwa - Anną, Adrienem i Paulem - sprawować funkcję administratora Państwa Ludzkości w Imperium Galaktycznym. Jego druga żona, doktor Cecylia Ashe, ubrana w dyskretny tweedowy garnitur, (reszta kobiet miała ciemne garsonki i sukienki), spoglądała na nieprzytomnego mężczyznę z klinicznym zainteresowaniem. Obok stał Severin Remillard, jej kolega z wydziału neurologii w Akademii Medycznej Dartthmou i odrzucony zalotnik. Był wysokim, bardzo atrakcyjnym blondynem o obrazoburczych poglądach na sprawy dotyczące Imperium Galaktycznego, z którymi, zresztą, sympatyzował Rogi. Trzecia żona Severina, Maeve O’Neill, Irlandka, hodująca niegdyś z dużym sukcesem konie, była piękną rudowłosą kobietą. Teraz blada jak ściana, z wyrazem niepokoju w dużych oczach, odpychała podtrzymującą ją rękę męża. Po prawej stronie łóżka, ramię w ramię - połączeni współczuciem dla pacjenta - stali Catherine Remillard i jej mąż Brett Doyle McAllister. Pracowali wspólnie nad Projektem Inkubacji Dzieci w stolicy Państwa i byli urzędnikami w Instytucie Planowania. Obok znajdowali się Adrien Remillard i wzięta rzeźbiarka, nowoczesna Cheri Losier-Drake. Podobnie jak Maeve, Cheri wyglądała na nieszczęśliwą i zaniepokojoną. Jej mąż, pomimo swych metafizycznych talentów, był uznawany przez bardziej krytycznych członków rodziny za nieokrzesanego, za coś w rodzaju gorszej, niedokończonej wersji młodszego i sławniejszego Paula. Paul Remillard zaś był nie tylko wysoki, atletycznie zbudowany i nieprzeciętnie przystojny, ale posiadał również może najpotężniejsze zdolności mentalne ze wszystkich ludzi. W swoim czasie poślubił oklaskiwaną sopranistkę Teresę Kendall, z którą miał, oprócz Marca, najstarszego syna, małą córeczkę Marie. Nie narodzone dziecko, które Teresa nosiła w łonie, było również dziewczynką i miało się nazywać Madeleine. Jedyna niezamężna wśród rodzeństwa Anna Remillard, zajmująca wysokie stanowisko w Instytucie Planowania, podeszła do Rogiego z ostrym błyskiem w zimnych niebieskich oczach i przymusiła go siłą swej koercji, aby stanął przy niej obok Catherine i Bretta, najbliżej drzwi. Denis przyjął pozycję tuż przy nich, w nogach łóżka. Jak zwykle, Remillardowie zwrócili się twarzą do krucyfiksu i odmówili “Modlitwę Pańską” po francusku, w języku swych przodków. Aurelie, Cecilia i Teresa, które również były katoliczkami, przyłączyły się do modlitwy. Rogi był zbyt przerażony, aby wydusić z siebie jakikolwiek dźwięk. Następnie, łagodnym tonem, przemówił Denis: - Dziękuję wszystkim za przybycie, szczególnie tobie, Cecilio, ponieważ zdaję sobie sprawę, że ten zwyczaj rodzinny może wydać ci się, po raz pierwszy, nieco dziwny... i tobie, wuju Rogi, dla powodów, których, jak wiem, wolałbyś nie wspominać. Ktoś odkaszlnął i słychać było ogólne szuranie stóp o podłogę. - Ze względu na Cecilię - kontynuował Denis - pozwólcie mi wyjaśnić, co będziemy robić. Zamierzam połączyć wszystkie nasze umysły w metakoncert i modlić się, w bardzo specyficzny sposób, za mojego brata Victora. Leży on w tym pokoju od ponad dwudziestu sześciu lat w głębokiej śpiączce. Wiemy z odczytów aparatury medycznej, że on wciąż myśli. Jego mózg wysyła uporządkowane schematy myślowe i są one prawie całkowicie racjonalne. Jest jednak całkowicie odcięty od świata odczuć; na ile jesteśmy w stanie to stwierdzić, nie odbiera żadnych bodźców. Victor pozostaje sam ze swymi myślami, sam ze swoimi wspomnieniami, sam z potwornymi zbrodniami, których się dopuścił. Zawsze było moim osobistym życzeniem, moją nadzieją, że Victor w końcu zacznie żałować tego, co zrobił, a kiedy się to stanie, albo powróci do zdrowia, albo odejdzie od nas w pokoju. Denis przerwał i popatrzył na Rogiego, który poczuł się, pod spojrzeniem jego niebieskich hipnotyzujących oczu, jak dzika zwierzyna na muszce sztucera. Był nawet zbyt sparaliżowany, by czuć strach. Wreszcie Denis odwrócił wzrok. - Ostatnio produkcja komórek krwi u Victora jest poważnie zakłócona. U osób z zespołem genów samoregeneracji oznacza to bardzo pesymistyczne prognozy. Mój brat umiera, i to jest prawdopodobnie nasza ostatnia okazja, żeby spotkać się w jego sprawie. Przygotujmy teraz nasze umysły na metakoncert... Cecilio, proces jest bardzo prosty dla jego uczestników, odbywa się według podanej przeze mnie konfiguracji. Po prostu otwórz swój umysł szeroko, pozbądź się wszystkich barier i zaufaj mi. Połączę nasze umysły bardzo powoli, jeden po drugim. Kiedy koncert dopełni się, ja go poprowadzę. Nie musicie robić nic więcej, jak tylko zrelaksować się. Gotowi? Rogi zamknął oczy. Natychmiast porwała go fala wspomnień. Wydawało mu się, że znów widzi swojego brata bliźniaka Donniego, którego młodzieńcze ataki na jego umysł - na początku tak niewinne - spontanicznie wykształciły u Rogiego silną zasłonę mentalną. Tylko raz zdarzyło się, że w samoobronie połączyli się w jeden triumfalny metakoncert. Ale później, chcąc ponowić doświadczenie, Donnie próbował atakować jaźń Rogiego i połączyć ich obydwu w jedną, nierozerwalną całość. Rogi odmówił, a Donnie znienawidził go - a za tę nienawiść z kolei, siebie. I było tak aż do dnia jego śmierci. W powodzi wspomnień Rogi zobaczył też syna Dona, małego Denisa u chrzcielnicy, i poczuł, jak ten nowy, młodziutki umysł lgnie do niego. Denis traktował Rogiego jak swego przybranego ojca, czerpiąc od niego miłość, której Don mu odmawiał, całą przelewając na Victora. Kiedy młody umysł Denisa dojrzał i nieśmiały chłopiec wyrósł na jednego z potężniejszych operantów świata, Rogi nauczył się go bać - chociaż nie przestawał go kochać - a szczególnie bał się połączenia z nim w metakoncercie. Denis nigdy świadomie nie skrzywdziłby swojego ukochanego, przybranego ojca, ale był tak potężny, tak inny od stryja, że Rogi nie potrafił się wyzbyć swojego strachu. I teraz bał się bardzo. Zasłony mentalne Rogiego były wciąż aktywne, nie podporządkował się Denisowi i w ostatnim momencie odmówił połączenia. W ten sposób reszta uczestników musiała stworzyć pełne połączenie bez niego; Rogi ledwo zdawał sobie sprawę z metakoncertu odbywającego się poza nim, w ezoterycznej atmosferze stworzonej przez Denisa. Gdzie indziej - w bezgranicznym i nieokreślonym polu dynamicznym; w sferze mentalnej zwanej eterem - “coś” pozbawione jakiejkolwiek formy materialnej patrzyło na Rogiego. To nie był Denis. Ani Victor. Nikt z osób, które stały zgromadzone wokół łóżka i kogo Rogi by znał. “Coś” zupełnie innego patrzyło na niego z niezgłębionej mentalnej otchłani; coś nieopisanie potwornego, zawierającego w sobie zło większe ponad wszystko, czego doświadczył. Rogi znał Kierana O’Connor i Victora Remillarda, dwa najbardziej zwyrodniałe umysły, jakie ludzkość kiedykolwiek zrodziła. Ale to było gorsze. I “to” skinęło właśnie na niego. Kim jesteś? - zapytał Rogi. A “to” odpowiedziało: Jestem Fury. Skąd pochodzisz? Jestem dziecięciem nieuchronnie narodzonym. Czego... czego chcesz? Was wszystkich. Umysł Rogiego wydał wrzask strachu i odrazy. Wydawało mu się, że słyszy śmiech - i tym razem był to niezaprzeczalnie głos Victora. Rogi wrzasnął znowu, prosząc, błagając o ratunek... Denisa, kogokolwiek! Ale Denis zdawał się daleko, i równie daleko były umysły pozostałych osób, skupione wokół niego. Potrzebuję wspólnika - powiedziało Fury. Na początek wezmę ciebie głupi, nędzny, stary Rogi! Ale przydasz się. Nie możesz! Nie możesz!... Widzisz? Mówiłem ci! Rogi śmiał się histerycznie, a potwór, którym był Fury, zawył i przeciwieństwo mentalnej otchłani rozbłysło karmazynową poświatą, która rozjarzała się jaśniej i jaśniej, stając się czerwona kulą, zawieszoną w nagłej ciemności. - On jest mój - powiedział inny głos. Znajomy głos. - Nie dostaniesz Rogiego. Rób, co do ciebie należy, ale bez niego. Czerwona kula uniosła się i zdawało się Rogiemu, że przybiera jakiś znajomy, konkretny kształt. Schwycił się tego jakoś i ów kształt wyniósł go daleko, jak najdalej z otchłani, jak najdalej od mentalnego monstrum o imieniu Fury, z powrotem do rzeczywistości... ...pokój. Severin i Cecilia pochylają się nad leżącą na wznak postacią; ona próbuje znaleźć puls w nadgarstku, on podnosi powiekę skrywającą rozszerzoną, nieruchomą źrenicę. Denis na kolanach, z pochyloną głową, jego ręce dotykają przykrytych stóp leżącego - płacze. Paul i Adrien przy aparaturze, gdzie lampki, niegdyś zielone, błyskają teraz na czerwono. Anna stoi sama z boku ze ściągniętą twarzą. Catherine, Teresa i reszta kobiet, zbite w grupkę, rozmawiają cichymi głosami. Philip, Maurice i Brett patrzą na siebie bezradnie. Nagle, przez zamknięte drzwi Rogi usłyszał krzyk dziecka. Ocknął się z odrętwienia, rzucił się do drzwi i otworzył jeż impetem. Zamarł osłupiały na widok sceny rozgrywającej się w holu. Trzy ciała leżały na plecach, na orientalnym kilimie. Yvonne, Louis i Leon, z wykrzywionymi twarzami i szeroko otwartymi oczami, byli martwi. Przy drzwiach sypialni po drugiej stronie holu stała siostra Gilbert i patrzyła na ciała w najwyższym osłupieniu, podczas gdy dwuletni chłopiec w jej ramionach wrzeszczał i miotał się jak dzikie zwierzątko. Ręka Rogiego powędrowała bezwiednie do kieszeni spodni po amulet, który zawsze nosił ze sobą; mała, czerwona kulka z przezroczystego kamienia na cienkim łańcuszku. Zacisnął na niej palce. Już dobrze, powiedział Rogi do Marca. Już sobie poszedł. Krzyk dziecka natychmiast ucichł. Zalany łzami i rozczochrany, łkając jeszcze, Marc wyciągnął ręce do starszego mężczyzny. Rogi zabrał go od pielęgniarki, przytulił małą główkę do piersi i zbiegł po schodach. 3 OKANAGON / ZIEMIA 24 SIERPNIA 2051 Został wezwany. Przymuszony. On - tak bardzo niedostępny. Nie było to konkretne wezwanie telepatyczne w trybie poufnym, żadna wiadomość, ale raczej rozkaz, naglące błaganie nie podobne do niczego, z czym zetknął się dotąd jego silny i sprawny młody mózg. Było to uczucie (i to od razu czyniło sprawę podejrzaną), że jego matka, oddalona o ponad 540 lat świetlnych, na Ziemi, była zagrożona przez coś, co mogło wyrządzić jej nieodwracalną krzywdę. I tylko on, Marc Remillard, mógł ją uratować. To było wbrew logice. Marc tymczasem starał się tak kierować swoim życiem, aby ujarzmiać różne, pozarozumowe strony swojej psychiki. Kiedy przeszkody natury emocjonalnej brały czasem nad nim górę, traktował to jako osobistą porażkę, analizował to zjawisko szczegółowo i starał się poddać kontroli, aby następnym razem, zmniejszyć własną podatność na jego skutki. Ale tym razem, ponieważ chodziło o matkę, poruszenie emocjonalne nie ustawało. Mogło się wydawać dziwne, że wciąż kochał ją tak zaskakująco silnie pomimo łagodnej obojętności Teresy. Na nic nie zdały się próby metakreatywnego przeorganizowania własnej osobowości, jego synowskich uczuć do matki nie udało mu się zmienić w nic bezpieczniejszego... Łatwiej poszło mu w przypadku ojca. Paul nie był już w stanie go skrzywdzić, ani nawet wyprowadzić z równowagi. Dlaczego, w takim razie - zadawał sobie pytanie - więzi syna z matką tak bardzo trudno poddać rozumowej ocenie? Było to irytujące - a w obecnej sytuacji intuicja podpowiadała mu nawet, że może być niebezpieczne. Intuicja też często bywa nielogiczna. Kiedy Marc spróbował porozumieć się z matką mentalnie, stwierdził, że jest otoczona niemożliwą do przeniknięcia zasłoną. Był więc zmuszony, po prostu, skontaktować się z nią przez komunikator ponadprzestrzenny z Okanagon, zupełnie jakby był nonoperantem albo metafizycznym dzieckiem. Gdy więc połączył się z nią, Teresa pogodnie zaprzeczyła, żeby miała jakiekolwiek problemy. Powiedziała, że za nim tęskni, podobnie jak za pozostałą trójką dzieci, znajdujących się na rozmaitych letnich wyjazdach. Już wkrótce będą znów razem, a ona ostatnio czuje się całkiem dobrze. To takie niepodobne do niego, mieć wybujałą wyobraźnię. Czy przypadkiem nie zamierza wracać do domu jakimś niesprawnym wrakiem? Uspokoił ją, że będzie ostrożny, i przeprosił za irracjonalne zachowanie, które nie mogło jej zaniepokoić. Zaśmiała się serdecznie i stwierdziła, że pewnie po prostu dojrzewa, co wywołuje u młodzieży nawet najpotężniejszych operantów, pewne rozchwianie emocjonalne. Powiedziała, że go kocha, i jeszcze raz zapewniła, że w domu na Ziemi wszystko jest w najlepszym porządku, po czym przerwała połączenie. Marc nie mógł zorientować się, czy matka kłamała, czy też nie. Stwierdzenie, że przyczyną jego niepokoju mogło być dojrzewanie, odrzucił natychmiast. Jego gospodarka hormonalna była prawidłowa jak na trzynastoletniego chłopaka i był przekonany, że znajduje się ona, podobnie jak reszta jego czynności biologicznych, pod pełną kontrolą mentalną. Opętańcze wołanie zatem nie było wytworem jego wyobraźni; była to czyjaś niezaprzeczalna koercja, wymierzona ze świadomą precyzją właśnie w niego. Nacisk ten nasilał się z każdą godziną, pomimo prób zlokalizowania jego źródła. Porozumiał się telepatycznie ze swą rozsądną, dwunastoletnią siostrą Marie, która próbowała właśnie pisać pierwszą powieść w starej letniej posiadłości dziadków nad Atlantykiem. Marie powiedziała mu, że widziała się z mamą w zeszły weekend i w domu wszystko było w porządku, jak zwykle. Teresa wyraźnie dobrze się czuła. Nic nie wskazywało na to, żeby miała jakieś problemy psychiczne. Pracowała trochę w ogrodzie i z wyraźnym entuzjazmem poświęcała się zapisowi popularnych, staropoltrojańskich piosenek ludowych, w nowoczesnym systemie nutowym. W odczuciu Marie, przeczucia i niepokój Marca były rodzajem mentalnej niestrawności. Jego potężny mózg cierpiał zapewne z powodu przeciążenia, spowodowanego dziwacznymi energetycznymi eksperymentami, które na sobie przeprowadzał. Powinien trochę przystopować, chociażby po to, żeby powąchać kwiatki, zanim strzelą mu jego synapsy. Marc podziękował Marie za dobrą radę. Następnie próbował się skontaktować z wujem Rogim, który mieszkał nad swoją księgarnią, półtora bloku dalej od domu rodzinnego chłopca. Słabiutki umysł Rogiego nie odpowiadał na wołania Marca, co oznaczało, że stary człowiek prawdopodobnie znowu znajduje się w jednym ze swoich stanów pijackiego zamroczenia. Tak czy inaczej, istniała niewielka szansa, że Rogi znałby prawdę o Teresie. Zawsze był nieufny w stosunku do rodziców Marca i do innych osobistości galaktycznych z klanu Remillardów, ale z samym Markiem, powściągliwym, najstarszym synem Paula i Teresy, pozostawał w zaskakującej zażyłości... W końcu chłopiec stwierdził, że nie ma innego sposobu na rozwiązanie tego problemu, jak tylko pojechać do domu najszybciej, jak to możliwe, i przekonać się osobiście. Podróż z Okanagon na Ziemię na pokładzie CSS Funakoshi Maru zajęła Marcowi trzy dni, przy maksymalnym czynniku przemieszczania, dopuszczalnym dla ludzkich operantów. Chłopiec prawie nie odczuł bólu związanego z potrójnym hiperprzestrzennym przełożeniem łańcuchowym. Zatopiony w niespokojnych myślach, nie zwrócił również uwagi, że cena biletu w pierwszej klasie pochłonęła prawie całkowicie zawartość jego karty kredytowej. Kiedy statek kosmiczny wylądował w Ka Lei, Marc zorientował się, że nie stać go już na dalszą podróż do domu z Hawajów ani latającym ekspresem, ani taksówką. Miał co prawda przy sobie kartę kredytową rodzinnej korporacji, z nieograniczonym kontem - na wypadek jakiejś podbramkowej sytuacji, ale użycie jej wymagało autoryzacji rodziców, ponieważ był niepełnoletni. To z kolei wzbudziłoby podejrzenia jego ojca. To cholerne przeczucie mówiło mu, że nie powinien informować nikogo - a szczególnie Paula - o swoim powrocie. Tak więc Marc zadowolił się najtańszym statkiem powietrznym, który leciał z Ka Lei do północnoamerykańskiego portu kosmicznego na Anticosti Island. Właśnie stąd w czerwcu wylatywał na planetę Okanagon, zostawiając swój turbocykl BMW T99RT na długoterminowym parkingu. Przez chwilę rozważał pomysł wykradnięcia swojej maszyny bez płacenia, ale w końcu go odrzucił. Drzwi garażu były w pełni zautomatyzowane i zabezpieczone przed taką ewentualnością komputerem, do którego nie udałoby się włamać nawet takim jak on. Jeśli miałby swój wehikuł sprzątnąć i dać się złapać, mógłby równie dobrze zostać na Okanagon. Nie pozostało mu nic innego do zrobienia, jak tylko rozegrać to normalnie. Odebranie turbocykla zredukowało kredyt na jego karcie prawie do zera, ale na szczęście BMW było zatankowane do pełna i gotowe do drogi, a opłata za autostradę miała automatycznie obciążyć rodzinne konto. Marc wyjął z bagażnika skórzany kombinezon i nałożył go. Sprawdził zasilanie i obwody w cerebroenergetycznym kasku nawigacyjnym, po czym wsadził go na głowę, podłączając swój mózg do pojazdu. Kiedy elektrody w kasku ożyły na jego polecenie, poczuł ukłucie w skórę głowy. Maszyneria BMW zjednoczyła się z jego zmysłami, a kontrolę nad pojazdem przejął system nerwowy, sterowany mentalnymi poleceniami. W systemie cerebroenergetycznym nie było nic niezwykłego, za wyjątkiem faktu, że został on zaprogramowany do obsługi turbocykla, a nie statku kosmicznego, albo jakiejś równie skomplikowanej aparatury. Ten, zamiast powstać w fabryce IBM, Datasys czy Toshiby, został zbudowany przez samego Marca. Zwykle, kiedy brał udział w wyścigu, prowadził swoje superszybkie BMW skrupulatnie przestrzegając przepisów, jednak teraz, w wyjątkowej sytuacji, kładł maszynę niemal płasko na zakrętach, podkręcając prędkość prawie do maksimum na pasach szybkiego ruchu. Jeśli napatoczyłby mu się jakiś glina, musiałby zaryzykować wypranie mu mózgu. Dwukołowa maszyna, umysłowo nawigowana przez chłopca, wyjechała z podziemnego garażu portu kosmicznego, dostosowując się do ograniczenia prędkości przez całą długość tunelu Jacquesa Cartiera, prowadzącego na autostradę Labrador, na pomocnym brzegu Saint Laurent. Gdy tylko wjechał na pas szybkiego ruchu na głównej autostradzie, chłopiec wyciągnął spojlery i zarządził pełną moc. Na szczęście żaden policjant nie zauważył go na drodze, ani żaden nadgorliwy kierowca nie okazał się dostatecznie czujny, aby zanotować jego numery. Dotarł do Hanoweru w New Hampshire tuż po południu, osiągając średnią prędkość 282,2 kilometra na godzinę. Piękne, stare miasteczko uniwersyteckie, uśpione letnim upałem, wydawało się opuszczone. Marc wjechał do niego cicho i pomyślał, że dobrym pomysłem będzie zapuszczenie sondy mentalnej do domu, zanim do niego wejdzie. Skierował się na pusty parking przy kościele katolickim na Sanborn Road, tuż za rogiem swojego domu. Było tak gorąco, że ptaki przestały śpiewać, a asfalt na jezdniach stawał się płynny. Kiedy rozpiął swój klimatyzowany skórzany kombinezon od lewego barku aż do prawej kostki i wyszedł z niego, miał wrażenie, jakby wszedł do sauny. Był w stanie łatwo dostosować swój biologiczny termostat, ale przeczucie nadciągającej tragedii stało się nagle prawie paraliżujące. Podczas podróży z Anticosti celowo nie próbował dotrzeć mentalnie do Teresy, ani zobaczyć jej. Przeczucie mówiło mu, że byłoby to niebezpieczne; że mogłaby mimowolnie zdradzić jego obecność na Ziemi i przeszkodzić mu w przyniesieniu jej pomocy. Ale teraz, stojąc w cieniu olbrzymiego klonu z terkoczącym cicho silniczkiem Beemera, chłodzącym go z tyłu, chłopiec zapuścił najsilniej, jak tylko się dało, strzeżoną sondę i dostał się w ten sposób do starego, białego domu w stylu kolonialnym przy East South Street 15. W domu nie było nigdzie widać ani Herty Schmidt, niani Marca, ani Jacqui Delarue, gosposi. Jego matka, Teresa Kaulana Kendall, była w swoim studio muzycznym na drugim piętrze i siedząc przy klawiaturze, naprzeciwko otwartego okna, grała cichą gitarową improwizację. Kiedy ultrazmysły Marca spoczęły na jej lekko wilgotnej twarzy, odrzuciła energicznym ruchem opadający na oczy kosmyk włosów, co kontrastowało z jej spokojnym usposobieniem. Umysł jej był omotany przesłoną tak silną, że żaden z Remillardów - nawet jej mąż czy najstarszy syn - nie byliby w stanie jej przeniknąć. Po drugiej stronie pokoju, na obitym skórą krześle pomiędzy biurkiem z komputerem a zawaloną starymi nutami biblioteczką, siedziała sztywno Lucille Cartier - groźna babka Marca, a teściowa Teresy. Odnowiona uroda Lucille pozostawała nieskalana przez pot, a jej ciemne brązowe włosy obcięte z grzywką, na klasycznego chanelowskiego pazia, były starannie zadbane. Lucille odezwała się: - Teraz, kiedy mamy już pewność, że genetyczne badania prenatalne przyniosły wynik negatywny, przyznasz, że jest to jedyne możliwe rozwiązanie. Teresa nie odpowiedziała. Muzyka, którą grała, była technicznie perfekcyjna, jednak kompletnie pozbawiona jakiegokolwiek uczucia. Lucille po mistrzowsku powstrzymywała swój niesławny temperament, emanując żalem, współczuciem i kobiecą solidarnością, podczas gdy jej koercja pracowała pełną parą. - Kochana Tereso, to jest jedyny sposób, w jaki rodzina może ochronić cię przed prawnymi skutkami twojego nieodpowiedzialnego zachowania A dziecko jest... - Przeklęte, tak czy inaczej - dokończyła Teresa uśmiechając się z roztargnieniem. - Severin osobiście wykonał analizę genetyczną i potwierdził obecność przynajmniej trzech zabójczych cząsteczek w DNA płodu. I chyba nie muszę ci przypominać - głos Lucille zaostrzył się - że przeprowadzanie tych testów czyni Sewy’ego wspólnikiem twojej zbrodni, podobnie jak mnie. Nie wahał się jednak zaryzykować, tylko po to, aby przekonać cię, że nic się nie da w tej sprawie zrobić. - Dziękuję wam obojgu, że próbowaliście. I, że nie zadenuncjowaliście mnie. - Nigdy nie myśleliśmy, żeby cię zadenuncjować do Magistratu! Teresa leciutko rozchyliła usta. - Oczywiście, że nie. Honor rodziny Remillardów i... honor pierwszego desygnowanego na stanowisko magnata - nigdy nie podźwignąłby się po takim skandalu. - Nie wiesz, co mówisz - słowa Lucille były w dalszym ciągu spokojne i wyważone. Ale jej sfera mentalna, łatwo dostępna dla szpiegujących ultrazmysłów Marca, wrzała z wściekłości. - Podobnie, jak nie wiedziałaś, co robisz, celowo łamiąc ustawę reprodukcyjną. - Och, wiedziałam... ale nigdy nie zamierzałam zaszkodzić Paulowi ani nikomu z rodziny. Pomyślałam tylko, że... że może tym razem warto było zaryzykować. - Jak w ogóle mogłaś sądzić, że to się uda? - Miałam pewien plan. Kiedy moja ciąża zacznie być widoczna, ukryłabym się w starym domu rodzinnym na plaży w Kauai, gdzie mieszkają teraz tylko rdzenni Hawajczycy. Łatwo byłoby mi znaleźć jakąś wymówkę dla Paula. - Teresa zaśmiała się cicho. - Z pewnością by za mną nie tęsknił, w całym tym zamieszaniu, w związku ze zbliżającym się końcem Panowania Simbiari i oficjalną ceremonią wprowadzenia nowych magnatów ziemskich do Konsylium Orbitalnego. Myślałam, że po tym wszystkim, kiedy Państwo Ludzkości w końcu zostanie włączone do Imperium Galaktycznego, a członkowie dynastii zagrzeją swoje stanowiska magnackie, mogłabym wrócić. - To wszystko jeszcze nie jest takie pewne. - Nie jestem jedyną osobą, która sądzi, że ustawa reprodukcyjna jest niesprawiedliwa! Nie jestem też jedynym operantem, który próbuje ją obejść. Dla normalnych ludzi karą jest w tym wypadku jedynie grzywna, sterylizacja i utrata kilku uprawnień. Dlaczego Simbiari traktują operantów w tak drakoński sposób...? - Mamy szczególne przywileje - powiedziała Lucille łagodnie - i mamy w związku z tym większe obowiązki. - Do diabła z nimi. - Głos Teresy był spokojny. W jej muzycznej improwizacji, która stała się dzika i zawiła, można było usłyszeć Bacha. Do diabła z całymi bezbożnymi rządami Simbiari. Do diabła z obcymi i ich Imperium. Jakimi głupcami byliśmy sądząc, że bycie członkiem Galaktycznej cywilizacji będzie takie wspaniałe. - Są tacy zwyczajni ludzie i zapewne kilku operantów, którzy zgodziliby się z tobą. Większość ludzkości jednak uważa, że Interwencja ocaliła planetę przed katastrofą. - Cena okazała się zbyt wysoka dla ludzkiej wolności i godności. Warstewka współczucia stopiła się na chwilę i odsłoniła myśl Lucille: Biedna neurotyczna wariatka! Jeśli zostały w niej jeszcze jakieś resztki miłości czy współczucia, Marc ich nie zarejestrował. Teresa zdawała się nic nie zauważać i kontynuowała tym samym tonem. - Ale tak na dobrą sprawę, to wszystko nie ma sensu. Mój plan został odkryty przez twoją matczyną wnikliwość, Lucille. Jej gra zwalniała, aż przeszła w pojedynczy dźwięk. W zamyśleniu powiedziała: - Jeśli jesteście z Severinem gotowi do przeprowadzenia zabiegu, najlepiej zróbmy to jutro wczesnym rankiem, zanim Paul wróci z Concord. - Dzięki Bogu, że w końcu zmądrzałaś! Lucille zerwała się z krzesła, podeszła szybkim krokiem do swojej synowej i wzięła ręce Teresy z klawiatury, podnosząc ją z miejsca. - Kochanie, wiem, jakie to dla ciebie straszne. I bardzo mi przykro, że tak musi być. Powinniśmy byli pomyśleć, jakie emocje tobą targają. Paul powinien był wiedzieć... Teresa uwolniła swoje ręce. - Nie Paul - powiedziała bardzo cicho. W jej oczach pojawiły się łzy, a bariera mentalna, którą oddzieliła się od swojej teściowej, straciła nagle swoją nieprzenikalność, tak jakby nie zależało jej już na skrywaniu sekretu, który i tak został zdradzony. - Paul nigdy by się nie dowiedział. Trzeba było innej kobiety, żebym odkryła prawdę. Cóż, jutro będzie już po wszystkim... Lucille, nie musisz się już o mnie martwić. Masz całkowitą rację, rzeczywiście jestem wariatką i tyle. Może lepiej idźcie już, żeby wszystko przygotować. Chciałabym być teraz sama... zajmę się moimi ćwiczeniami wokalnymi. Wiecie, że nie lubię, kiedy ktoś słyszy, jak nędzny stał się mój głos. - Nonsens! - zapewniła Lucille solennie. - Twój głos jest piękny, jak zawsze. Ile razy mamy ci powtarzać, że twoje problemy ze śpiewaniem są wyłącznie natury psychosomatycznej? A sprawa tej... tej obsesji również mogłaby zostać poddana terapii, gdybyś tylko... - Proszę. - Oczy Teresy błysnęły bólem. - Pozwólcie nam zostać samym razem przez te kilka ostatnich godzin. - Ono jeszcze nie jest świadome! To dopiero piąty miesiąc - głos Lucille był piskliwy, a oczy błyszczały. - To tylko twoja chora wyobraźnia sprawia, że je słyszysz! - Tak, oczywiście. Teresa odwróciła się do Lucille plecami, zajęła znów swoje miejsce za klawiaturą i przestawiła ją na ścieżkę fortepianową. Zaczęła grać “Kołysankę” Szopena. - Będę gotowa na jutro. Dajcie mi tylko znać, gdzie i kiedy. Lucille zacisnęła usta, kiedy rozpoznała utwór. Skinęła jedynie głową, wyszła z pokoju i zbiegła po schodach do czekającego na nią samochodu. Marc poczekał, aż jego babka odjedzie, i zaczął prowadzić swój motor w stronę domu, rozmawiając po drodze z matką. MARC: Mamo. Przyjechałem TERESA: Marc? To ty? Ale... dlaczego, kochanie? Co z twoimi wakacjami, na które miałeś jechać z kolegami po zakończeniu seminarium przygotowawczego na Okanagon? Wycieczka do Śpiewającej Dżungli! Wiem, że nie mogłeś się doczekać wakacji przed rozpoczęciem nauki w Dartmouth na jesieni... MARC: Przyjechałem ci pomóc. TERESA: Mówiłam ci przecież, że wszystko jest w porządku. Nie ma nic, czym powinieneś się przejmować. [Odłączenie]. MARC: Wiem dobrze. Poczułem twoją troskę. Twoje zagrożenie. To było przymuszenie nie do odparcia. Twoja koercja przywiodła mnie tutaj. TERESA: Och, nie, Marc. Znasz mój umysł najlepiej ze wszystkich ludzi. Moja koercja jest za słaba, żeby przesłać ją do drugiego pokoju, a co dopiero pięćset lat świetlnych na Okanagon. MARC: Podświadomie mogłaś to zrobić... w pewnych okolicznościach. To musiałaś być ty. To na pewno nie był on. TERESA: Och, Boże, czy to znaczy... Marc, ty wiesz? MARC: Nie wszystko, ale wystarczająco dużo. Czytam teraz twoje podświadome myśli, mamo. Twoja przesłona jest opuszczona i myślisz tak wyraźnie, że nie mogę ich nie słyszeć! Czy on... on naprawdę mówi do ciebie? TERESA: Lucille upiera się, że to niemożliwe. To dopiero piąty miesiąc i jego umysł nie rozwinął się jeszcze dostatecznie. Nawet ośmiomiesięczny płód jest ledwie zdolny do konceptualizowania, a co dopiero do osiągnięcia dojrzałości mózgowej, umożliwiającej najprostszą formę samoświadomości czy komunikacji. Nic z tego nie rozumiem. Ja tylko wiem, że to on. Nie ty ani żadne z reszty moich wspaniałych dzieci. Przebacz mi, przebacz. Muszę to zrobić, on musiałby żyć zmutowany. To on, Marc, czy możesz nam pomóc? Jak mógłbyś w ogóle nam pomóc, masz tylko trzynaście lat. Lucille i Severin zabiją go, żeby mnie ratować, ale ja nie pozwolę na to; ucieknę, wyrwę się stąd razem z nim, zanim... MARC: Teresa, uspokój się! TERESA:...Tak. MARC: Jestem tu. W domu. Wchodzę po schodach. Wiem, co zrobić, żeby was uratować. To dobrze, że twoja podświadomość mnie wezwała. Zaufaj mi. TERESA: Tak. Teresa nie podniosła wzroku, kiedy Marc wszedł. Wpatrywała się w swoje ręce, leżące bez ruchu na elektronicznej klawiaturze. - Jesteś tylko dzieckiem. Dzieckiem o niezwykłym umyśle, ale nie na tyle silnym, aby sprzeciwić się władzom wykonawczym Imperium Galaktycznego. To co zrobiłam, to poważne przestępstwo i jeśli mi pomożesz, staniesz się współwinnym i będziesz podlegał takiej samej karze jak ja. - Podobnie jak babcia i wuj Sewy, jeśli dokonają aborcji. - Prawdopodobieństwo, że będą przyłapani, jest znikome, podczas gdy ty, jeśli spróbujesz pomóc mi uciec, zostaniesz aresztowany prawie na pewno. - Nie dam się złapać. Wszystko już obmyśliłem. Spójrz! [Obraz]. - Rozumiem - wyszeptała - rozumiem. Przylgnęła do niego mentalnie, do swego najstarszego dziecka, które oddaliło się od rodziców już w najwcześniejszym dzieciństwie, trzymając się z dala, najwyraźniej odrzucając miłość jako zbędny kaprys. Kultywował jedynie niepokojące zdolności metafizyczne, które w przyszłości miały zapewnić mu pozycję pierwszego operanta ludzkości w nowym Wieku Galaktycznym. Teresa była szczerze zdumiona, że to właśnie Marc próbował jej pomóc... pomóc im obojgu. Nigdy nie okazywał szczególnego przywiązania do reszty swojego rodzeństwa, a wobec rodziców zdawał się mieć jedynie formalny szacunek. Nawet teraz zesztywniał instynktownie, na jej próbę mentalnej pieszczoty, jakby wiedział, że kontakt emocjonalny naruszyłby jego samowystarczalność i uczyniłby go słabym. Tak też się stało. - Marc, jesteś pewien? - spytała, biorąc go za rękę. Była ciepła, w przeciwieństwie do murów otaczających jego duszę. - Tak - odpowiedział. Teresa pocałowała młodą dłoń i z uśmiechem położyła ją na swym brzuchu, który dopiero zaczynał się zaokrąglać. Mięśnie Marca zesztywniały i przez chwilę bała się, że cofnie rękę, ale wtedy... - Tutaj - powiedziała uspokajająco i chłopiec rozluźnił się. - Musisz słuchać bardzo uważnie. Jego... jego tryb myślowy jest czymś, czego nigdy przedtem nie doświadczyłam, ani u ludzi, ani u obcych. Na początku jest niepokojący, ale trzeba przywyknąć. Przynajmniej ja to tak odebrałam! Przygotuj się na coś zupełnie nowego. I bądź delikatny, bo on wyczuwa, że musi uciekać, czasem jest jak małe przestraszone zwierzątko... Marc ukląkł przy Teresie, położył obie dłonie na brzuchu matki i zamknął oczy. Niczym w transie, zdawał się nie oddychać przez kilka minut. W końcu wydał niski, przeciągły, nieartykułowany dźwięk. Otworzył oczy i zobaczył swoją matkę zdjętą dumą i strachem. - Wszystko w porządku. - powiedziała Teresa z uśmiechem. - Bardzo się cieszy ze spotkania z tobą. I... tak, wydaje się, że spodziewał się ciebie. 4 HANOWER, NLW HAMPSHIRE, ZIEMIA 24 SIERPNIA 2051 Antyczny dzwonek u frontowych drzwi księgarni “The Eloquent Page” zadzwonił i nastolatek wszedł do środka. Zanim jeszcze podniosła głowę znad komputera, na którym sporządzała okresowy spis książek, Perdita Manion poczuła, że do sklepu wszedł metafizyczny operant o wyjątkowych zdolnościach. Jego tożsamość była nie tylko trudna do odczytania, ale tak zawile zakodowana, jakby ta osoba w ogóle nie istniała. Tak. To mógł być tylko ten człowiek. W serdecznym przywitaniu uśmiechnęły się nie tylko jej usta, ale także umysł. - O, witaj, Marc! Więc wróciłeś do domu w samą porę, aby cieszyć się ostatnimi dniami tego pięknego lata w New Hampshire, co? Myślałam, że miałeś być poza Ziemią na wakacjach, zanim zacznie się semestr jesienny w Dartmouth. - Seminarium przygotowawcze z “ambiwalencji psychokreatywnej” w Instytucie Okanagon skończyło się wcześniej niż przypuszczałem. Jeden z profesorów Simbiari złapał jakąś egzotyczną alergię i bez przerwy pocił się na zielono. - Mój Boże! - A potem gruchnęła ta wielka wiadomość o wyborze pierwszego ludzkiego magnata do Konsylium. Każdy o nazwisku Remillard był łakomym kąskiem dla dziennikarzy, więc złapałem najbliższy statek na Ziemię. - Ależ, to była twoja pierwsza, zupełnie samodzielna podróż kosmiczna. Nie chciało ci się jednak zostać i pozwiedzać trochę? Okanagon to taka wspaniała planeta. Te wszystkie kwitnące drzewa i śpiewające motyle w tropikalnych ogrodach... Linsday i ja rozważaliśmy poważnie osiedlenie się tam 30 lat temu, kiedy otworzono pierwsze planety kolonijne. Odpowiedź Marca była krótka i oficjalna. - Planeta jest rzeczywiście bardzo atrakcyjna fizycznie, jednak pod względem mentalnym uważam ją za niestałą. Ma bardzo liczną i zróżnicowaną populację nonoperantów; ich niespójne umysły tworzą wyjątkowo nieharmonijną aurę planetarną. - Och. - Może jestem przeczulony. Ale... nie ma to jak w domu. - Zgadzam się w zupełności. Perdita Manion przekazała mu matczyną sympatię zaprawioną humorem. Biedactwo. Nastolatkom ze środowiska najwybitniejszych operantów nie było łatwo. Im bardziej byli uzdolnieni, tym trudniej przystosowywali się do “normalnej” ludzkości, gdy wyrwali się po raz pierwszy z cieplarnianych warunków szkolenia operanckiego, które znali od dzieciństwa, rzuceni na głębokie wody “normalnej” ludzkości. Jej własny wybitny syn, Alexis, który podobnie jak Marc skończył właśnie Brebeuf Academy, przeżywał obecnie trudne dni. Raz chciał być idealistycznym mistrzem Etycznego Altruizmu, innym razem znowu utożsamiał się z żądnym władzy małym faszystą. Na nic zdawały się wysiłki Jezuitów, szkolnych wychowawców, którzy starali się pomóc młodym w odnalezieniu swojej drogi. Był już najwyższy czas dla obu chłopców, by iść do college’u, gdzie będzie położony większy nacisk na przystosowanie ich do ludzi nonoperantów oraz przedstawicieli pięciu ras obcych, niż na ich edukację akademicką. Perdita odezwała się: - Alexis bardzo ucieszy się z twojego powrotu, Marc. W przyszłym tygodniu wybiera się z Boom-Boom Laroche’em i Pete’em Dalembertem na ryby do Maine. Na pewno chcieliby, żebyś do nich dołączył. Wypocząłbyś sobie. Marc odpowiedział jej obojętnie, ale przez ułamek sekundy Perdita czuła cień niepokoju, który wymknął się jakby spod kontroli młodego umysłu. - Czy wszystko w porządku? - Nic ważnego. Po prostu... sprawy osobiste. - Ja cię tu zatrzymuję, a chcesz pewnie pogadać z wujkiem Rogi. Idź na tył sklepu do jego nory. Prawdopodobnie zastaniesz go po uszy w zamówieniach klientów. Ucieszy się, że ma gościa. Perdita wróciła do swojej pracy. Jej podświadomość wyrażała miłość bez zastrzeżeń dla własnego niełatwego dziecka i tolerancyjną przychylność dla najlepszego przyjaciela Alexisa. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że większość tych myśli jest dla Marca doskonale czytelnych. Przemknęło jej przez głowę: “Dzięki Bogu, że Alexis jest tylko zwykłym geniuszem. Od śmierci Lindsaya jest po prostu... ale co by było, gdybym miała wychowywać takie dziecko jak Marc? Biedny chłopiec!” Marc przekazał jej serdeczne pozdrowienie mentalne, ignorując treść jej pozostałych rozważań. Jak wielu innych niższych operantów, Perdita nie miała pojęcia o tym, w jaki sposób funkcjonują umysły takie jak jego; oceniała integrację osobowościową Gigantów Metafizycznych według własnych, przeciętnych standardów. Nic zatem dziwnego, że nie potrafiła zrozumieć Alexisa, a co dopiero jego. Marc przeszedł wzdłuż ciasno stojących półek, pełnych staromodnych papierowych książek - fantasy: science fiction i horrory - właśnie tym głównie handlował jego wujek. Antykwariat był nastawiony wyłącznie na kolekcjonerów, a sprzedaż odbywała się głównie drogą zamówień pocztowych. Jedynie tomy z odniesieniami i naukowe opracowania klasyki w “The Eloquent Page” miały postać ciekłokrystaliczną. Księgarnia zajmowała narożny lokal w starym budynku “Gate House” na Main Street i stanowiła punkt orientacyjny Hanoweru jeszcze przed Wielką Interwencją. Jej właściciel, nazywany wujem Rogi przez mieszkańców miasta i przez licznych członków klanu Remillardów, zajmował mieszkanie na trzecim piętrze. Rzędy biur zajmowały drugie piętro; w budynku była również kawiarnia i agencja ubezpieczeniowa w dobudówce na tyłach domu, gdzie znajdował się również garaż, w którym Rogi trzymał swój samochód. Marc, jego dwie młodsze siostry i braciszek Luc, praktycznie wychowali się w księgarni, podobnie jak wcześniej ich ojciec Paul i ich sześcioro wujków i ciotek od strony ojca. Było to miejsce wytchnienia, po męczącej czasem atmosferze domu rodzinnego Remillardów, gdzie elita ziemskiej społeczności operantów, jak również członkowie obcych ras Imperium Galaktycznego potrafili wpadać bez zapowiedzenia i przesiadywać dowolnie długo. Włochate szare zwierzątko wyszło spomiędzy półek i spojrzało na Marca z łaskawą tolerancją. - Miau. POZDROWIENIE OD PRZYJACIELA PANA. - Cześć kocie! - JEDZENIE? - Czy ty w ogóle kiedyś myślisz o czymś innym, tłuściochu? Marc pochylił się, żeby podrapać między uszami wielkiego kota Rogiego rasy Maine Coon, o imieniu Marcel LaPlume. Zwierzak przeciągnął swoje dziesięciokilowe cielsko, ziewnął i spiął mięśnie do skoku, kiedy Marc sięgnął do klamki w drzwiach pokoju, w którym Rogi zwykle pracował. Drzwi otworzyły się i Marcel wskoczył do środka, wymrukując telepatycznie kocie pretensje pod adresem panów, którzy zamykają drzwi przed swoimi ukochanymi kotkami. W pokoju było duszno od letniego upału, pomimo starań antycznej klimatyzacji w oknie. Charakterystyczny aromat dobrej whisky mieszał się ze stęchłym zapachem starych papierzysk. Wuj Rogi, ubrany w zwykły letni strój, czyli spłowiałe dżinsy i koszulę z kory, spał w starym fotelu na biegunach, obitym skórą. Opróżniona do połowy butelka “Wild Turkey” i nadgryziona kanapka z serem i szynką leżały przed nim na stosie wideogramów i starych wydruków. Wydawało się, że Marcel przefrunął na biurko, lądując swym ciężkim cielskiem bez poruszenia choćby jednego przedmiotu. Złapał kanapkę i rzucił Marcowi chytre spojrzenie szaroniebieskich oczu, nim znów wzbił się do lotu. Z łatwością pokonał trzy metry dzielące go od wysokiej półki, gdzie usadowił się bezpiecznie, by rozkoszować się świeżo zwędzonym lunchem wśród stosów stuletnich brukowców owiniętych w plastik. Marc wszedł i zamknął za sobą drzwi. - Wujku Rogi, obudź się! Powiedziawszy to, chłopiec wykorzystując swoje redaktywne zdolności, wykonał dość drastyczny manewr telepatyczny, likwidujący odrętwienie alkoholowe. Fale mózgowe śpiącego księgarza poderwały się nagle do wyjątkowo niepożądanego stanu czuwania. Rogatien Remillard parsknął i przeciągnął się mamrocząc przekleństwa w swym rodzinnym języku, czyli kanadyjskim francuskim z północnej Nowej Anglii. Otworzył szeroko oczy, kiedy Marc wystrzelił zwięzłą wiadomość prosto w jego mózg. - Mojej pomocy? Batege! W co się tym razem wpakowałeś? I co robisz z powrotem w domu, tak wcześnie? Tylko mi nie mów, że wyleciałeś z następnej szkoły za niesubordynację... Stary mężczyzna przerwał nagle, zmuszony koercyjnie do milczenia. Marc zwrócił się do niego w trybie poufnym: To nie to, wujku Rogi. To poważna sprawa. Problem rodzinny. Musisz iść ze mną natychmiast do domu i, na miłość boską, zasłoń się przed zasięgiem Perdity Manion!... Czy nadal masz to stare canoe i sprzęt campingowy w swoim garażu? Tak. Ale... Dobrze. Będziemy ich potrzebować, jak również twojego samochodu. Czy masz jakąś gotówką? Wiesz doskonale, że mam, do cholery, i będą miał do momentu, kiedy te pieprzone karty kredytowe podbiją wszechświat [Podejrzliwość]. Ile chcesz gotówki? Trzy lub cztery kawałki. Wielki Boże! W co ty się... Weź je i idziemy. Bez dalszej dyskusji księgarz podniósł się i schował butelkę whisky do szafki. Wziął starą zniszczoną torbę z półki z materiałami pakowymi, wyjął z niej plik durofilmowych banknotów i wcisnął pieniądze do kieszeni spodni, po czym przeszli z chłopcem do księgarni. - Wychodzimy z Markiem na jakiś czas, Perdita. Jeśli przyjdzie profesor Dalembert po swoją kopię “Mamelons and Ungava” (Wzgórze Ungawy) Murraya, wspomnij mu o tych lekkich zadrapaniach. W dalszym ciągu jednak jest to duża okazja, za trzy stówy. - Lećcie sobie, ja popilnuję fortecy - powiedziała Perdita pewnym tonem, - I tak nic się nie dzieje w takie letnie senne popołudnia. Marc roześmiał się nerwowo. - To miło z pani strony. Wujek i ja może pojedziemy na resztę dnia popływać na canoe. Miło było znów panią widzieć, pani Manion. Stary człowiek i chłopiec wyszli na ulicę zalaną złotymi promieniami słońca. Po jasnym niebie poruszało się jedno latające jajko, kierując się na zachód ku dolinie Connecticut River. Wydawało się, że płynie wolno jak dziecinny balonik, gdy tymczasem musiało gnać z prędkością siedmiuset kilometrów na godzinę. Poza tym niebo było puste. Czarny sportowy samochód minął wolno pocztę, na fasadzie której wisiały dwie flagi; po jednej stronie - Stanów Zjednoczonych Ameryki, a po drugiej - Państwa Ludzkości Imperium Galaktycznego. Przy przeciwnym krawężniku Main Street, na stacji energetycznej BP, Wally Van Zandt spryskiwał wodą typu D rosnący obok stanowiska dla jajek klomb petunii, zgodnie z popularnym przekonaniem, że kwiaty wyglądają od tego lepiej. Marc zauważył, że paliwo podrożało o pięć centów od momentu jego wyjazdu z Ziemi. Wydawało się, że te cholerne kompanie energetyczne podnosiły ceny każdego lata. Czas był najwyższy, aby fabryki przekonstruowały turbocykle i samochody na napęd fuzyjny, na którym poruszały się już pojazdy komercyjne i jajka. Wymagałoby to początkowo od zakładów energetycznych pewnych inwestycji, jednak na dłuższą metę pojazdy stałyby się energooszczędne. Rogi i Marc skręcili na rogu w East South Street, do garażu wuja. Minęły trzy miesiące od momentu, kiedy księgarz widział ostatni raz swojego bratanka i nawet po tak krótkim czasie wydawało się, że Marc urósł. Głowa pokryta czarnymi kędziorami sięgała już Rogiemu powyżej ramion. Młoda szczęka z zapadniętymi policzkami była jakby mocniej zarysowana, a profil szybko tracił swą dziecinną miękkość i nabierał charakterystycznego dla Remillardów orlego zarysu, tak uderzającego u ojca Marca. Jednak oczy chłopca nie były tak niebieskie jak u Paula; szare, osadzone głęboko w oczodołach - niepokoiły blaskiem. Brwi zataczały dziwny, rozszerzający się ku skroniom hak, co przywodziło na myśl skrzydła. W nielicznych momentach, kiedy Marc opuszczał swoją “towarzyską” zasłonę mentalną, oczy te promieniowały siłą niemal porażającą. Rogi, którego własne zdolności, jako operanta, były przeciętne, był najstarszym członkiem rodziny. Doświadczył na sobie wiele razy tych zdolności ze strony gigantów klanu i nie miał wątpliwości, że w przypadku Marca były one najpotężniejsze. Podejrzewał również, że mógł być najmniej ludzki z wszystkich swoich krewniaków. Z tych właśnie powodów docieranie do psychiki Marca sprawiało Rogiemu dużo trudności. Od maleńkości chłopiec potrafił ukryć się za barierą prawie perfekcyjnej kontroli i samowystarczalności. Co gorsza, było w nim coś, co przypominało Victora Remillarda z jego ostatniego okresu świadomego życia. Marc podobnie jak Victor, jego stryjeczny dziadek, był emocjonalnie zimny i dumny, zdecydowany działać po swojemu bez troski o resztę świata. Z drugiej strony, u podstaw arogancji chłopca nie leżało zło, jak w przypadku Victora. Ta zuchwała pewność siebie była raczej konsekwencją zbyt dużego ładunku zdolności mentalnych w jego głowie; zbyt dużego jak na możliwości przystosowawcze jednego człowieka. Marc bardzo potrzebował dorosłego przyjaciela. Jego ojciec Paul, oddany polityk zajęty tysiącem spraw, był niewątpliwie dumny ze zdolności swojego syna, jednak wydawało się, że dawno zrezygnował z prób nawiązania z nim bliskiego kontaktu. Matka, kobieta o artystycznym temperamencie, zaangażowana w okresie jego dzieciństwa w karierę śpiewaczki operowej, a później załamana osobistą tragedią, kochała Marca taką samą bezwiedną miłością, jaką darzyła pozostałą trójkę swych dzieci. Podejmowane przez nią, bez przekonania, próby przebicia się przez pancerz syna, podobnie jak próby jej męża, zakończyły się niepowodzeniem. Rogi również nie zdołał w pełni tego dokonać, nie zamierzał się jednak poddawać... Weszli do garażu i Marc polecił Rogiemu skompletować sprzęt, sam natomiast zajął się instalowaniem archaicznego bagażnika na canoe, na dachu starego volva. Nie rozmawiali i Rogi cierpliwie pakował do samochodu namiot, zestaw do gotowania, brezentową płachtę i resztę prawie całego sprzętu kempingowego, jaki posiadał. Marc tymczasem, po umocowaniu bagażnika, odkrył się ze swoimi uczuciami, używając psychokinezy do załadowania canoe na dach samochodu. Psychokineza uważana była wśród operantów jego klasy za nieco prymitywną metafunkcję. W końcu, kiedy przymocowali canoe do bagażnika, Marc sformułował uporządkowany opis sytuacji i przekazał go mentalnie Rogiemu: Moje seminarium na Okanagon skończyło się wcześniej. Pomyślałem, że zrobię mamie niespodziankę i nie zawiadamiając jej złapałem pierwszy lot na Ziemię. Przeleciałem z Ka Lei do Anticosti i stamtąd moim turbocyklem przyjechałem do domu. Kiedy wjechałem do Hanoweru, nie spotkałem żadnego znajomego. Wygląda tak, jakby wszyscy byli na wakacjach. Pomyślałem, że nie zastanę w domu nikogo oprócz mamy, bo tata ma wrócić z Concord dopiero w weekend, a dzieciaki są jeszcze u dziadków nad morzem. Wysłałem sondę do domu, do studio mamy. Była tam babcia Lucille. Usłyszałem, co mówiła... Jesteś, do cholery, trochę za sprytny z tym podsłuchiwaniem, mój mały. Kiedyś się doigrasz. [Niecierpliwość!] To teraz jest nieistotne!... Co wiesz o dziedzictwie genetycznym rodziny Remillard? [Zakłopotanie]. Masz na myśli nieśmiertelność? Nie, nie chodzi mi o wieloczynnikowy zespół samoregeneracji, tylko o geny zabójcze! ...Poza wiedzą na temat dziwnej mieszanki genetycznej Paula i Teresy, jestem raczej laikiem w tych sprawach. Cała nasza czwórka odziedziczyła po ojcu dominujący, poligeniczny zmutowany kompleks: jesteśmy inteligentni, posiadamy wyjątkowe zdolności metafizyczne, nasze ciała starzeją się tylko do pewnego momentu, a potem nieustannie się samoregenerują. Kompleks ten ma ograniczony zasięg i zróżnicowane działanie. Czy wiesz, co to oznacza? Cholera. Nie bądź takim cholernym mądralą. Znaczy to tylko tyle, że niektórzy z Remillardów dostają więcej a inni mniej. Ja jestem na końcu tej listy podarków, a ty urządziłeś się całkiem nieźle razem ze swoim rodzeństwem, kuzynami, ojcem, wujkami, ciotkami, dziadkiem Denisem... Właśnie. I teraz - z powodu pokrewieństwa mamy z Annaritą Latimer, jej potomstwo ma zwiększoną szansę na uaktywnienie się któregoś z dobrych genów. Niestety, mama przekazała części swoich dzieci również niedobre predyspozycje. Niebezpieczne geny nie uaktywniły się u niej samej, podobnie jak u Marie i u mnie, więc założono, że mama została poddana działaniu czynnika uaktywniającego gen w którymś momencie jej życia, po urodzeniu się Marie w 2039. Występowanie szkodliwych genów wydawało się zależne od płci, a stawały się one zabójcze u chłopców w większości przypadków. Maddy też pozostaje bezpieczna, ale jest nosicielką. Luc odziedziczył szkodliwą mutację, ale w końcu udało się doprowadzić jego stan do prawie zadowalającego. Dzieci, które mama urodziła martwe i które usunęła w czasie ciąży, odziedziczyły zabójczy kompleks, jak się okazało, nie do zwalczenia wysiłkami inżynierii genetycznej... Stąd unieważnienie licencji reprodukcyjnej twoich rodziców. Czy powinna być unieważniona? Marc, do cholery, o co ci chodzi? Takie jest prawo. Ale czy jest sprawiedliwe? Tak uważa Imperium Galaktyczne. Ustawy reprodukcyjne mają na celu oczyścić ludzki potencjał genetyczny z... Imperium to nieludzka organizacja. Skąd może wiedzieć, co jest najlepsze dla naszej rasy - które geny są dobre, a które złe na dłuższą metę? Badania wykazały, że ludzki mózg nie poddaje się próbom genetycznych ulepszeń. Czynniki dziedziczne są zbyt skomplikowane, aby je próbować ulepszać. Kto dał tym obcym prawo do ingerencji w fizyczne strony naszego ludzkiego dziedzictwa? Jej skutkiem ubocznym przecież może być rysa w naszej ewolucji mentalnej... Na to pytanie nie ma odpowiedzi, Marc. Ludzie zadają je sobie już od momentu Wielkiej Interwencji i nie ma sensu, żebyś do tego wracał. Imperium postawiło jako warunek włączenia nas do cywilizacji galaktycznej, prawo do kontroli reprodukcji ludzkości. My zaakceptowaliśmy to i tyle... Dlaczego więc tak nagle narobiłeś tyle rabanu? Do cholery, chłopcze, powiedz, o co ci w końcu chodzi, zamiast obchodzić sprawę dookoła! W rodzinie Remillardów znajdują się najpotężniejsi metafizycy na Ziemi. Kto może stwierdzić, co w tak złożonym zespole genetycznym jak nasz jest do przyjęcia, a co nie? Wyniki testów genetycznych pięciorga martwych dzieci mamy nie wykazały nic, poza zdolnościami mentalnymi. I co z tego? Fizycznie te biedactwa nie miały szans. Na nic nie zdały się starania inżynierii genetycznej. Te, które urodziły się martwe, nigdy nie ujrzały światła dziennego, te zaś, które zostały usunięte, byłyby potwornie zdeformowane i upośledzone. Nie dożyłyby wieku reprodukcyjnego. Ale umysły tych usuniętych dzieci mogłyby wnieść jakieś wartości do Ziemskiego Umysłu, zanimby umarły. Marc, nie rozumiem, do czego zmierzasz. Czy chcesz powiedzieć, że geny mózgów tych dzieci powinny być badane niezależnie od reszty ich ciała? Nawet ja wiem, że to nie jest możliwe. Ludzka genetyka posunęła się bardzo do przodu pod kierunkiem Imperium, ale nie może badać umysłu na podstawie komórek mózgowych, podobnie jak nie może wpływać na umysł, manipulując pobranym z mózgu DNA. Najzwyklejsza ewolucja radzi sobie świetnie sama, przekształcając naszą rasę w metafizycznych operantów. Ziemski Umysł zmierza ku zespoleniu, w czym pomagać mają ustawy reprodukcyjne, więc nieistotne jest, czy kilkoro małych upośledzonych dzieci będzie miało swój wkład... Ale istotne jest to, że mama znów jest w ciąży. ??Niemożliwe!! Słyszałem, jak mówiła babci. Jezus Maria. Teresa nie może być teraz w ciąży... Ale jest. W przededniu inauguracji Konsylium? W momencie, gdy Paul stoi na czele listy nowo wybranych ludzkich magnatów? To katastrofa dla ojca i reszty rodziny! Jak ona mogła, jak ona mogła... “Mama sama usunęła implant antykoncepcyjny. To nie było specjalnie trudne dla osoby o takim talencie kreatywnym. Ona czuje, że to jej obowiązek... wobec całej ludzkości - urodzić to dziecko. Nawet, jeśli oznacza to pogwałcenie praw Simbiari. Sacre nom de Dieu! Wszyscy wiedzieliśmy, że było z nią kiepsko po utracie ostatniego dziecka, ale wydawało się, że się jakoś z tego wykaraskała. I teraz to! Twoja biedna mama! Taki talent! I taka piękność! To jasne, skąd bierze się jej szaleństwo; ona i twój ojciec zawsze byli opętani idiotyczną obsesją prześcignięcia Denisa i Lucille... Ten płód ma pięć miesięcy. Mama mówi, że rozmawia z nią już w sposób typowy dla małych dzieci. - Merde de merde! - wykrzyknął Rogi na głos. - Ta biedulka kompletnie zbzikowała! Canoe było już porządnie przymocowane do dachu starego volva, a cały sprzęt zapakowany. Kiedy wsiedli do samochodu, chłopiec wydawał się dziwnie podekscytowany. - Babcia Lucille sondowała umysł dziecka. Nie słyszała nic, poza zwykłymi, chaotycznymi sygnałami, jakich można się spodziewać u tak młodego płodu. Dyskutowała z mamą i potem... wyszła. Oczywiście nie odkryła mojej obecności. Wszedłem i rozmawiałem z mamą, wyjaśniając sytuację, i zaraz potem przyszedłem po ciebie do księgarni. - Ale ja nadal nie rozumiem... - Babcia pojechała po wujka Severina. Dokonają aborcji, zanim tata - lub ktokolwiek inny - się dowie. Być może jutro. - A zatem... to jedyne sensowne wyjście! Rogi otworzył automatycznie drzwi garażu i wycofał z niego samochód. Zamknął drzwi i ruszyli wolno ulicą. - Wcale nie. - Masz jakieś moralne obiekcje? To zrozumiałe. Jesteś jeszcze młody i pełen idealistycznych przekonań o ludzkiej godności i wartości. Ale to jest prawdziwe życie, Marc. Nawet Kościół nie potępia ustaw reprodukcyjnych. Jeśli płód obciążony jest zabójczymi genami, może zostać usunięty. Twoja mama ma chore złudzenia i potrzebuje psychiatry. Marc, masz trzynaście lat, ale jesteś już bardzo dojrzały. Wiesz, co może oznaczać ta nielegalna ciąża - nie tylko dla rodziny, ale także dla całego Państwa Ludzkości. Twoi rodzice nie są zwykłymi, prywatnymi obywatelami. Paul na pewno zostanie nominowany Pierwszym Magnatem, kiedy ludzkość w styczniu wejdzie do Konsylium. Jeśli wejdzie! Mój Boże, chłopcze, czy nie rozumiesz, jak poważne jest to wykroczenie? Nawet stan psychiczny twojej matki nie usprawiedliwia... - Mama jest jak najbardziej normalna, wujku Rogi. Ja też słyszałem płód. - Ty... - To chłopiec. Słyszałem... nie potrafię opisać tego, co słyszałem, a na pewno nie jestem w stanie przekazać jego obrazu umysłowi tak ograniczonemu jak twój. Musisz mi uwierzyć, że to dziecko jest niezwykłe. Słuchałem już kiedyś nie narodzonych jeszcze dzieci, ale czegoś takiego nigdy nie doświadczyłem. Bóg jeden wie, jakie będą jego metazdolności. - A jego ciało? - Zapytał Rogi z niepokojem. - Jeśli ma zabójcze geny, fizycznie będzie stracony. - Niekoniecznie. Upośledzenia Luca były uleczalne. Terapia regenerująca i inżynieria genetyczna idą naprzód z dnia na dzień. Mój nie narodzony brat zasługuje na szansę! Nie jestem jedyną osobą, która tak twierdzi. Setki milionów łudzi uważa, że ustawy są niesprawiedliwe i powinny być zmienione. Rogi nie wiedział, co odpowiedzieć. Gdzieś w głębi duszy powtarzał sobie: prawo jest prawem. Zostało zaakceptowane przez Ziemię, jako część ceny za nowy Złoty Wiek. Teresa więc popełniła Przestępstwo Pierwszego Stopnia, poczynając to dziecko, choćby było nie wiem jak wyjątkowe. Minęli niewielki ciemny budynek, znajdujący się w połowie drogi od księgarni, i stanęli przed domem Remillardów przy East Street 15, tuż za publiczną bazą danych, którą wszyscy wciąż nazywali biblioteką. Rogi skręcił na podjazd, po czym obaj wysiedli z samochodu. Dom Marca był utrzymany w klasycznym nowoangielskim stylu; biały, z okapami i ciemnymi okiennicami, małym gankiem i mansardowymi oknami na trzecim piętrze. Jedno z okien studia Teresy było otwarte i sączyła się z niego muzyka operowa, napełniając swymi tonami parne letnie powietrze. Sopranistka, przy akompaniamencie całej orkiestry, śpiewała, w jakimś innym języku niż standardowy angielski, żałosną pieśń o tak przejmującej sile, że chłopiec i mężczyzna zatrzymali się nagle, u wejścia na ganek i stali zasłuchani. Głos Teresy Kaulana Kendall zawsze wywoływał ten efekt, nawet wśród członków jej rodziny, którzy słyszeli nagrania mnóstwo razy. Rogi uświadomił sobie, że ma łzy w oczach. Wspaniała koloratura została zachowana na laserowych dyskach na zawsze, podczas gdy sama śpiewaczka zamilkła, poświęcając się rzekomo większemu dobru Państwa Ludzkości. Ta nowa katastrofa - zastanawiał się starszy mężczyzna - może doprowadzić Teresę do ostatecznego szaleństwa i degradacji, jeśli nie natychmiastowej kary Magistratu, tylko dlatego, że uwierzyła ona mentorom Lymikom. Powiedzieli, że pewnego dnia ludzkość będzie posiadała najpotężniejsze umysły ze wszystkich ras we wszechświecie... - Co moglibyśmy zrobić, żeby jej pomóc? - wyszeptał Rogi. - Pomóc dziecku - poprawił Marc chłodno. - Umysł o tak niewiarygodnym potencjale musi żyć. Aria wzniosła się do crescendo i zakończyła cichym pytaniem, które zamilkło bez odpowiedzi. Rogi odezwał się: - Może, gdyby udało się nam udowodnić Nadzorcom Simbiari i Magistratowi... - Mama słyszy dziecko i ja też - powiedział Marc. - Nikt inny go nie usłyszy. Jeszcze nie. Żaden mechaniczny skaner nie ma wystarczającej wrażliwości, aby potwierdzić jego nieprzeciętność. Jego umysł jest absolutnie nietypowy. - W takim razie nie ma szans. Biegli sądowi orzekną, że Teresa jest szalona, a twoje zeznania zostaną unieważnione z powodu pokrewieństwa z nią i twoich cholernych umiejętności mentalnych, które wykluczają badanie wykrywaczem kłamstw. Sprawa jest beznadziejna. Marc odezwał się cicho: - Nie jest, jeśli zabierzemy stąd mamę. Ukryjemy ją aż do urodzenia dziecka; wtedy już będzie bezpieczne. Żywy człowiek ma pełne prawa do ochrony życia, bez względu na upośledzenia. Prawo jest jednoznaczne w tej kwestii. Mama wciąż będzie winna, ale może... usunąć się na jakiś czas, do momentu, kiedy ludzcy magnaci przejmą kontrolę w sprawach Państwa. Wtedy będzie musiał znaleźć się jakiś sposób, żeby ją uwolnić. - Ale to niemożliwe! Nie ma na Ziemi takiego miejsca, gdzie ktoś taki jak Teresa, o zarejestrowanej tożsamości metafizycznej, mógłby się skryć przed władzami Magistratu, Simbiari i Krondaku. - Myślę, że jest takie sekretne miejsce, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy szukać operanta. I nawet, jeśli rzucana nie pobieżnie okiem, nie wpadną na to, aby wnikliwie je przeszukiwać. Marc przekazał starszemu mężczyźnie mentalny obraz, który wyrwał z jego ust westchnienie. - Byłeś tam, wujku, za cichą zgodą twojego przyjaciela, który kupuje od ciebie książki. Opowiadałeś mi o tym. I to jeden z powodów, dla którego potrzebuję teraz twojej pomocy. Chłopiec otworzył frontowe drzwi domu i obejrzał się przez ramię. - Pomożesz, prawda? Pot wystąpił na czoło Rogiego. Opanowała go czysta panika, chociaż chłopiec nie stosował żadnego koercyjnego przymuszenia. - Czy wiesz, co się stanie, jak nas złapią? - zapytał. - Z nami, z nią? A może z całym cholernym Państwem Ludzkości, jeśli twój ojciec nie zadenuncjuje własnej żony za pogwałcenie ustaw? - Warto jest zaryzykować! Papa może robić, co do niego należy, aby ocalić swoją cenną reputację, jeśli prawda o jej nielegalnej ciąży wyjdzie na jaw. Może odciąć się od postępku mamy, a nawet brać czynny udział w poszukiwaniach. Nikt nie dowie się jednak, że ona żyje, jeśli mój plan się powiedzie. Nie będą też w stanie udowodnić nam współudziału. Mogę zablokować twój umysł, a do mojego nigdy nie będą w stanie dotrzeć dostatecznie głęboko, żeby odkryć prawdę. Później sąd będzie musiał oczyścić mamę z zarzutów, z powodu nacisków opinii publicznej, przez wzgląd na to, że donosiła tak wyjątkowego operanta. Ustawy reprodukcyjne zostaną zmodyfikowane. - Nie możesz być tego taki pewien! - Szóstego stycznia Państwo Ludzkości zostanie przyjęte do Konsylium Galaktycznego z pełnym prawem wyborczym w Imperium. Panowanie Simbiari nareszcie się skończy i Zielone Lepkie Dziwaki przestaną nami rządzić jak dziećmi. Ludzie wreszcie będą panami własnego losu, również w kwestii reprodukcji. I kiedy to się stanie, pokażemy tym obcym, co to znaczy prawdziwa siła umysłu! Rogi spojrzał na trzynastolatka z konsternacją. - Jeśli ten nie narodzony braciszek okaże się taki jak ty, to obce rasy pożałują Interwencji. Marc roześmiał się i powiedział miękko: - W jakiś sposób podświadomość mamy dosięgnęła mnie na Okanagon; mnie, jedyną osobę, która mogła ją ocalić. W normalnych warunkach nie dysponuje ona mocą, która mogłaby przebyć tę odległość, ale tym razem... myślę, że była wspierana przez metakoncert z nie narodzonym dzieckiem! Taki umysł musi zostać ocalony dla ludzkości. Zrobię wszystko, żeby go uratować. Wszystko! Rogi poczuł, jak kurczy mu się serce. - A co z twoją matką, na miłość boską? - Ją też, oczywiście - powiedział Marc z uśmiechem. - Ich oboje. Uśmiech zniknął z jego twarzy równie szybko, jak się pojawił. - Nie mamy wiele czasu. Powiedziałem mamie, żeby spakowała parę rzeczy. Musimy zabrać ją stąd tak szybko, jak się da. Zamówiłem dla nas jajko Hertza. Będzie tu za pół godziny. Teraz chodź ze mną na górę i pomóż mi ją uspokoić. Marc wszedł do domu, zostawiając Rogiego na ganku. Księgarz powiedział do siebie: To szaleństwo! Marc nie rozumie sytuacji. Złamanie prawa przez żonę Paula może spowodować, że Nadzorcy Simbiari odwołają inaugurację Konsylium. Tylko czekają na taki pretekst! Czy Paul byłby w ogóle w stanie udowodnić, że nie konspirował z Teresą? Jego umysł jest prawie równie odporny na badania jak Marca; będą podejrzewać, że ukrywa prawdę. ...Jezu Chryste, co za kocioł! Płody-operanty! Ale bzdury! Tylko tego nam trzeba, kolejnego geniusza Remillarda! Czy nie wystarczy ich już tyle kręcących się po świecie i utrudniających życie nam, biednym prostaczkom? Przecież Marc i Teresa mogą po prostu wyobrażać sobie telepatię dziecka, słyszeć to, czego sobie życzą. To może być jakaś neuroza, jakaś dziwna wymiana poczucia winy pomiędzy matką a synem... a ja tkwię pośrodku tego wszystkiego po uszy! ...Marc nie może przecież zmusić mnie do przystania na jego plan. Nie może przymusić mnie na odległość, a z bliska nie jest w stanie zrobić tego całkowicie. Jeśli zaś spróbuje, giganci rodziny wyłuskają łatwo ze mnie fakt jego koercji. Dzieciak chyba zdaje sobie z tego sprawę. ...Muszę po prostu wyłożyć mu to wszystko spokojnie i powiedzieć, że jego lojalność względem matki jest godna podziwu, ale plan jej ukrycia jest niewykonalny. Mógłbym wymknąć się teraz z powrotem do księgarni i zawiadomić Severina... Nie. Marc, do cholery, bądź rozsądny... Rogi, posłuchaj mnie. Marc i Teresa mówią prawdę... Ty... nie jesteś Marc! Nie. Wiesz, kim jestem. Och, nie... Och, kurwa! Rogi, drogi synu, knocisz mi robotę! Do jasnej cholery, mnie osobiście nie jest tak bardzo do śmiechu... Musisz pomóc Teresie i jej dziecku. To konieczność. Duchu...Mówimy o Przestępstwie Pierwszego Stopnia, na miłość boską! [Irytacja]. Bez dyskusji. Nie ma chwili do stracenia. Rób dokładnie to, co mały Marc każe. Ryzyko wzrasta z każdą zmarnowaną przez ciebie chwilą. - Ty Lylmicki sukinsynu! - syknął Rogi wygrażając pięścią dusznemu powietrzu. - Ustawy reprodukcyjne to część twojego własnego Imperium Galaktycznego! Dlaczego po prostu nie powiesz swoim pupilkom Simbiari, żeby zrobili wyjątek? Po co te gierki? - mruczał niezadowolony. Drzwi otworzyły się same. Rogi poczuł niezbyt delikatnego kuksańca. - Niech to szlag! Idę, już idę. - zamruczał. Stary człowiek wbiegł do domu i zaczął wchodzić po schodach, wciąż mamrocząc francuskie przekleństwa. Dwie muchy, którym udało się wślizgnąć do domu za Rogim, pozbawione nagle powietrza spadły na ziemię i ich małe ciałka leżały na dywanie w holu, przebierając niezdarnie nóżkami. Wtedy drzwi znów się otworzyły, muchy zostały przeniesione na dwór, po czym drzwi wolno zamknęły się. Owady pełzały przez chwilę nieprzytomnie po podłodze ganku, żeby w końcu rozprostować skrzydełka i odlecieć. 5 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA, DYGRESJA Metafizyczni pionierzy, Denis Remillard i Lucille Cartier mieszkali w starym domu przy South Street od przeszło trzydziestu lat, podczas których wychowali siedmioro swoich niezwykłych dzieci. Paul, najmłodszy i obdarzony najbardziej niezwykłymi zdolnościami w tym stadku, urodził się w 2014, w rok po Interwencji. Jako jedyny z całej siódemki był nauczany, już w łonie matki, nowymi technikami metodycznymi Imperium. Zanim osiągnął wiek młodzieńczy, został uznany za pierwszego Giganta metafizycznego. Jego potencjał był tak ogromny, że praktycznie zagwarantowano mu stanowisko w Konsylium, jak tylko zakończy się długi okres przygotowawczy dla ludzkości. W roku 2036, kiedy Paul miał dwadzieścia jeden lat i był już uważany za pewnego kandydata na polityka (w praktyce oznaczało to umiejętność sprytnego obchodzenia co mniej popularnych rozporządzeń Simbiari) oraz najwybitniejszego potomka ziemskiej “Pierwszej Rodziny Metapsychologii”, spotkał Teresę Kaulana Kendall, młodą kobietę hawajskiego pochodzenia, również osobistość w swoim środowisku. Była ona muzycznym objawieniem i zadebiutowała właśnie w poprzednim sezonie w nowojorskiej Metropolitan Opera, odtwarzając z pasją trudne role Królowej Nocy i Lucii di Lammermoor. Miała niespełna dziewiętnaście lat, gdy stała się przedmiotem zachwytu krytyków i publiczności. “The New York Times” pisał o niej: Głos Stulecia... rzadkie, niezwykle dźwięczne i wysokie sopra acutissima, całkowicie kontrolowane i pełne zachwycających barw. Teresa była również piękną i naturalną aktorką, a jej kreacje sceniczne, nawet już w tym początkowym okresie, miały w sobie tę magię, która odróżnia talent od gwiazdorstwa. Na powściągliwego Paula Remillarda śpiew Teresy działał jak niezawodny afrodyzjak. Nawet ludzie, którzy normalnie nie przepadali za muzyką operową, zachwycali się młodą śpiewaczką. Była również metafizycznym operantem, chociaż jej zdolności mentalne nie równały się talentowi wokalnemu. Niektórzy, co prawda, pomniejszali jej splendor, twierdząc, że wspaniały głos jest jedynie czystą iluzją psychokreatywną, złudzeniem hipnotycznym publiczności wywołanym siłą jej umysłu. Były to oczywiste bzdury, chociaż Teresa rzeczywiście zawdzięczała w pewnym stopniu swą popularność koercyjnemu czarowi (podobnie jak inne diwy-nonoperantki), jednak jej głos był w istocie zjawiskiem niezwykłym, co udowadniają nagrania. W niecałe pięć miesięcy od momentu pierwszego spotkania, Teresa i Paul pobrali się na scenie Metropolitan Opera, przy okazji zakończenia sezonu 2036-37. Ślub odbył się w scenografii ostatniego aktu rosyjskiej opery fantastycznej, którą wystawiono wtedy specjalnie dla Teresy. Pannie młodej towarzyszyli kierownicy produkcji, wszyscy w przepięknych słowiańskich kostiumach (pan młody założył klasyczny czarny krawat). Arcybiskup Manchesteru w New Hampshire, znany entuzjasta opery i bliski przyjaciel znamienitych rodziców pana młodego, odprawił uroczystość. Uczestniczyła w niej nieprzebrana liczba śpiewaków, muzyków, techników i cała reszta pracowników Opery. Kiedy panna i pan młody pocałowali się, chór Opery wykonał skróconą wersję hymnu do miłości z “Turandota”, z taką mocą, że zadrżały kandelabry. Licznie przybyli wtedy Remillardowie, łącznie z pewnym starszym księgarzem. Była również matka Teresy, znana aktorka Annarita Latimer, jej ojciec znakomity astrofizyk Bernard Kane Kendall i urocza, doskonale odmłodzona babka, Elaine Donovan. Pokrewieństwo narzeczonych, nawet jeśli byłoby zauważone, nie stanowiłoby przeszkody dla ich małżeństwa, zgodnie z prawem Imperium. Zupełnie inna sytuacja zaistniała wiele lat później, kiedy Marc i Cyndia Muldowney chcieli się pobrać i ich prawdziwe powinowactwo wyszło na jaw. Przedstawienie, w którym wystąpiła Teresa w noc swojego ślubu, była to, złowieszcza, jak się okazało, “Śnieżynka” Rimskiego-Korsakowa, mroczna baśń z niepokojącym zakończeniem. Nikt jednak nie myślał tej nocy o złych znakach. Teresa była zapatrzona w charyzmatycznego Paula, gotowa do urodzenia jego dzieci - które z pewnością byłyby metafizycznymi gigantami - i przekonana, że będzie kontynuować swoją karierę operową bez większych przeszkód i zmian. Lucille i Denis przekazali nowożeńcom swój wielki stary dom na South Street i przeprowadzili się do elegancko odnowionej daczy na Trescott Road, na wschód od Hanoweru. Denis był już wówczas emerytowanym profesorem metapsychologii w Instytucie Metafizyki w Dartmouth College, a odmłodzona Lucille - seniorką metafizycznej społeczności. Na początku wydawało się, że szczęście zapisane jest Paulowi i Teresie w gwiazdach. W krótkich odstępach czasu urodziła się im trójka cudownych dzieci - Marc, Marie i Madeleine. Rodzinę zasmuciły narodziny martwego brata bliźniaka Marca - Matthieu (prawdziwego pierworodnego), jednak to zdarzenie szybko zapomniano, a jego znaczenie pomniejszono. Podobnie jak większość śpiewaczek operowych, Teresa była bardzo silna fizycznie i urodziła trójkę dzieci z łatwością, wycofując się ze sceny tylko na ostatni miesiąc każdej ciąży. Maleńkie dzieci niańczone były za kulisami, w salach prób, w garderobach, a nawet w luksusowej kabinie jajka Remco, które korporacja rodzinna zapewniła primadonnie dla jej podróży z domu w New Hampshire do teatrów w Nowym Jorku, Londynie, Mediolanie, Tokyo, Moskwie i innych miejscach na Ziemi. Śpiewała również w wielu koloniach ziemskich na Assawompsett, Atarashii-Sekai, Cernozem, Londinium, Etruscia i Elysium, na obcej planecie SponsuBrevon, w poltrojańskim centrum artystycznym i na Zugmipl, gdzie pełni uwielbienia Gi wypełniali salę po brzegi przez cały tydzień wystawiania “La Traviaty”. W najwyższym hołdzie, szesnastu najzagorzalszych zapaleńców operowych umarło w estetycznym uniesieniu, w kulminacyjnym momencie jej występu. Paul był tolerancyjny wobec zawodowych obowiązków żony. W okresie tym angażował się bez reszty w organizowanie systemu biurokratycznego Państwa Ludzkości w Imperium Galaktycznym. System ten działał początkowo jako “niższy samorząd metafizyczny” pod ścisłą kontrolą Simbiari, niezależnie od niemetafizycznego rządu ziemskiego, ale w momencie, kiedy Paul wkroczył na scenę polityczną, w dwadzieścia lat po Interwencji, samorząd zaczął zdradzać coraz większe ambicje uniezależnienia się i zwiększenia swych wpływów. Ziemskie struktury rządowe z czasów przed Interwencją zostały, z polecenia lylmickich zwierzchników, prawie kompletnie zastąpione dość specyficznym systemem republikańskim, który miał być najodpowiedniejszy dla Państwa Ludzkości. Było to połączenie wpływów samorządów obywatelskich, pracujących na zgromadzeniach miejskich w New Hampshire na najniższym poziomie cywilnym, z oligarchią operantów na najwyższym szczeblu władzy ustawodawczej i wykonawczej. Całość opierała się na strukturze drzewa, zapewniając prawo wyborcze każdemu obywatelowi w obrębie miejskim; każdej korporacji lub organizacji korporacyjnej angażującej ponad tysiąc osób; każdemu miastu oraz żonie - regionowi zajmowanemu poprzednio przez jakiś mały naród lub państwo, wreszcie poszczególnym obszarom kontynentalnym, zwanym Intendenturami. Najwyższym szczeblem stanowiska publicznego był Partner Intedacyjny. - Funkcje te mogli pełnić zarówno operanci, jak i “zwykli” ludzie. W niższych strukturach rządowych przeważali nonoperanci, a w systemie ustawodawczym - osoby o wyższych zdolnościach mentalnych. Ogólnie rzecz biorąc, Państwo Ludzkości było całkiem dobrze zorganizowane. Większość pozostałości po krwawych, ludzkich zapędach nacjonalistycznych i fanatycznych sprzeciwach religijnych wobec rządów Imperium, zanikło w czwartej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku. Niesławni Synowie Ziemi, ze swymi zapędami oddziaływania na obce rasy za pomocą różnych tajemnych sztuczek, byli jednym z niebezpiecznych wyjątków od tej reguły. Czytający w ludzkich myślach obcy nadzorcy i rzecznicy praw obywatelskich praktycznie wyeliminowali zjawisko politycznej nielojalności. W dalszym ciągu istniała w pewnym zakresie przestępczość, nadużycia prawne, uprzedzenia, niesprawiedliwość, ale nie na skalę masową. Egzekwowaniem prawa zajmowali się zarówno oficerowie operanci, jak i ludzie “normalni”, nadzorowani przez Magistrat Simbiari. Wykroczenie prawne pociągało za sobą natychmiastową karę, a recydywiści traktowani byli ze szczególną surowością. Członków elity metafizycznej, oskarżonych o poważne przestępstwo, z reguły skazywano na karę śmierci. Znaczna większość “normalnych” ludzi była zachwycona cudownym nowym światem i opieką Imperium Galaktycznego. Dla dumniejszych jednak Ziemian rządy kapryśnej Simbiari, mające rozwinąć naszą dojrzałość psychosocjalną, były upokarzające. Ci obcy Nadzorcy byli poza tym zieloni; ich fizjonomia była ciągle przedmiotem niewybrednych żartów ze strony ludzi, a ich mściwość i surowość wobec ludzkich słabości budziły często nienawiść, a nawet otwarty bunt. Z drugiej jednak strony, zjawiska takie jak nędza były obecnie rzadkością na Ziemi, system edukacji zapewniał każdemu wykorzystanie maksimum swoich możliwości, uczciwość i ciężka praca były nagradzane, zapewniano wystarczająco dużo wypoczynku, a jeśli ktoś czuł, że Ziemia jest dla niego za mała, miał do dyspozycji nowe światy do zdobycia na planetach kolonialnych, przeznaczonych przez Imperium dla rozrastającej się ziemskiej populacji. “Normalni” otwarci przeciwnicy polityki Imperium, chociaż nigdy bezpośrednio nie karani za sprzeciwianie się Galaktycznej rewolucji społecznej, pozbawieni byli możliwości zajmowania wysokich stanowisk, wystąpień publicznych i w końcu “zapisywani” byli do klasy reprodukcyjnej ZPG. Po roku 2040 uniemożliwiono im również korzystanie z technologii odmładzania i zabroniono wstępu do ogrodu “zaawansowanej socjoekonomii i uciech technicznych”. Części z tych niesubordynowanych obywateli udawało się uciec z Imperium przez wrota czasu Madame Guderian do epoki Pliocenu. W większości jednak przypadków, nonoperanci w rodzaju fundamentalistów religijnych, czy inni wyrzutkowie, żyli na wygnaniu i umierali w zapomnieniu. Prawie zawsze tracili kontakt ze swoimi dziećmi, nawet jeśli kształciły się one poza kontrolowanym przez Imperium systemem edukacyjnym. Kiedy osiągały pełnoletność, najczęściej odcinały się od reakcyjnych skłonności swoich rodziców i opowiadały się za sondowaniem mentalnym i intensywniejszą wyższą edukacją, która przy gotowałaby je do życia w Państwie Ludzkości. Przeciwnicy polityki Imperium, będący operantami, stanowili zupełnie oddzielny problem - właśnie ich losy zajmą dużą część niniejszych pamiętników... Trójka starszego rodzeństwa Paula - Anna, Catherine i Adrien - zrobiła karierę w administracji Państwa Ludzkości, przygotowując się pod okiem obcych Nadzorców na dzień, w którym rosnąca populacja ziemskich operantów utworzy najwyższy organ rządowy Państwa Ludzkości w Konsylium Galaktycznym, pod przewodnictwem Pierwszego Magnata elekta. Kiedy Paul dołączył do swych sióstr i braci jako członek Północnoamerykańskiej Intendentury, szybko wybił się dzięki zdolnościom dyplomatycznym i mentalnym umiejętnościom zyskiwania przewagi nad przeciwnikiem, na najwyższe dostępne dla człowieka stanowisko - Partnera Intendenckiego. Ze stanowiska tego Paul wywindował, w ciągu dwóch lat, niżej stojące w hierarchii rodzeństwo na pozycje Gigantów Metafizycznych i Partnerów Intendenckich. W ten sposób pojawiła się pierwsza zapowiedź narodzin Dynastii Remillardów, tuż pod nosem niczego nie podejrzewającego Imperium. Z minimalnym użyciem koercji, Paul nakłonił swych pozostałych trzech braci do starania się o stanowiska metapolityczne. Severin porzucił neurochirurgię, Maurice badania socjologiczne, a Philip, najstarszy z dzieci Denisa i Lucille, z niechęcią zrezygnował z kierowniczego stanowiska w Remco Industries, niewyczerpanym źródle rodzinnej fortuny. Jako że nepotyzm całkowicie mieścił się w zasadach etycznych Imperium (chociaż czasem jacyś nadgorliwcy próbowali protestować), siedmioro rodzeństwa Remillard połączyło swoje umysły, przeznaczenie i elektorat... i osiągnęli szczyt. Denis i Lucille woleli jednak świat akademicki, opierając się próbom Paula wciągnięcia ich do polityki. Rodzice przyjęli ambicje swych dzieci z pewnym niepokojem, co jednak nie spowodowało w rodzinie żadnych podziałów. Wkrótce cała siódemka rodzeństwa osiągnęła status Gigantów i stanowiska Partnerów Intendenckich. Podczas gdy muzyczna kariera Teresy rozkwitała, Paul poświęcił się całkowicie działaniom, które miały mieć swój moment kulminacyjny podczas wyborów w Concord w New Hampshire, stolicy Ziemi i Państwa Ludzkości w roku 2040. Starania te sprawiły, że został mu nadany przez media przydomek “Człowieka, który sprzedał New Hampshire”. Paul dorobił się elegancko przystrzyżonej bródki, która podkreślała jego wizerunek ustawodawcy, wydał kilka książek gloryfikujących Galaktyczną Ludzkość i stał się częstym gościem programów telewizyjnych. Jego poczucie humoru, atrakcyjna powierzchowność i budzący zaufanie (u “normalnych” ludzi) wizerunek mówcy o “konserwatywnych”, metafizycznych poglądach zjednywał mu wielu zwolenników. Między nimi znajdowali się również układni poltrojańscy pomocnicy Simbiari, którzy uwielbiali obserwować, jak Ziemianie przerabiają na szaro poważnych, sprawnych, zaawansowanych technologicznie, ale niezaprzeczalnie gamoniowatych i odstręczających Nadzorców. Czwarte dziecko Paula i Teresy, Luc, urodziło się z epilepsją, niewidome i z poważnymi deformacjami ciała. Metafizyczne wyposażenie dziecka było olbrzymie, jednak prawie nie wykorzystane. W 2041, roku jego urodzenia, inżynieria genetyczna była w stanie doprowadzić jego narządy wewnętrzne do ludzkich norm i przywrócić wzrok. Całkowita regeneracja jego potencjałów stała się możliwa dopiero w momencie wejścia w okres dojrzewania. Nie tak pomyślnie zakończyły się próby złagodzenia epilepsji, której przyczyn nie udało się ustalić, jednak specjalny implant w mózgu zapobiegał najgorszym atakom. Cierpienia Luca stały się dla Teresy źródłem depresji i poważnego napięcia nerwowego. Coraz bardziej zaniedbywała swój głos i drastycznie ograniczyła liczbę występów. Pomimo to lista jej sukcesów powiększyła się o role takie, jak Manon, dawno zapomniana Lakme, Juliette i Królowa Shemakha w “Le Coq d’Or” Rimskiego-Korsakowa, która nie była wystawiana przez większe teatry od czasów świetności Beverly Sills. Popisową jednak rolą Teresy pozostała Śniegoruczka ze “Śnieżynki”, innego dzieła Rimskiego, pięknej, ale psychologicznie mrocznej baśni, która prawie nigdy nie była wystawiana poza Związkiem Radzieckim, aż do momentu, kiedy elektryzująca kreacja Teresy spopularyzowała ją w ciągu jednej nocy. Zawodowe i osobiste załamanie Teresy rozpoczęło się od momentu, kiedy jej następne dziecko urodziło się martwe, w 2043 roku. Pełna analiza skomplikowanego dziedzictwa genetycznego Kendall-Remillard była wciąż jeszcze kwestią dalekiej przyszłości, jednak zidentyfikowano już kilka zabójczych genów w osoczu Teresy i stwierdzono, że zarówno ona, jak i Paul posiadają tak zwane geny nieśmiertelności Remillardów, unikalne poligeniczne dziedzictwo, znacznie zwiększające zdolność samoregeneracji właściwej dla każdego człowieka. Pomimo problemów genetycznych, Paul i Teresa zdecydowani byli mieć jeszcze dużo dzieci, tak samo wybitnych jak pierwsza czwórka. Ich starania zakończyły się narodzinami kolejnych dwojga martwych noworodków i dwiema ciążami obciążonymi, jak wykazały testy prenatalne, zabójczymi genami. Najnowocześniejsze techniki inżynierii genetycznej nie zdołały zwalczyć upośledzenia płodów. Dokonano więc w obu przypadkach aborcji, zgodnie z wytycznymi ustaw reprodukcyjnych Simbiari. Teresa cierpiała w tym okresie na głęboką depresję, przeszła dwa krótkie załamania nerwowe i stopniowo zaczęła tracić swój cudowny głos. Ostatnim ciosem było odebranie małżeństwu, pomimo starań Paula, licencji reprodukcyjnej. Stwierdzono, że to Teresa jest nosicielką kompleksu mutagenicznego i wszczepiono jej implant antykoncepcyjny. Zaszyła siew domu w Hanowerze i starała się utrzymać przy zdrowych zmysłach, spędzając czas na ćwiczeniach wokalnych, pielęgnując płonne nadzieje o powrocie na scenę i odegraniu się na obcych władcach, którzy narzucili swój dobroczynny despotyzm na praktycznie wszystkie dziedziny ludzkiego życia - nawet na macierzyństwo. Paul był przybity tragedią, ale nastawiony bardziej filozoficznie. Oczywiście, jego własne nasienie było zdrowe, mógł rozwieść się i ożenić ponownie. Jednak jego przywiązanie do Teresy nie pozwoliło mu na to, chociaż namiętność pierwszych lat ich małżeństwa wypaliła się już. Poza tym Paul był niezmiernie dumny z czwórki swoich dzieci. Rozwód był wyjściem najgorszym z możliwych, biorąc pod uwagę “staroświeckie”, rzymsko-katolickie poglądy Remillardów. Paul mógł jedynie pójść za przykładem swojego bliskiego przyjaciela i rywala Europejskiego Partnera Intendenckiego, Davy’ego MacGregora, który podobnie jak wiele innych osób o wyjątkowym dziedzictwie genetycznym, oddał swoje nasienie do banku spermy, aby przez zapłodnienie in vitro wspomóc zaludnianie planet kolonijnych. Jednak ścisła anonimowość dawców w bankach kłóciła się wyraźnie z jego poczuciem ojcowskiej dumy. Chciał znać swoje dzieci... a dla chcącego nie ma nic trudnego. Nigdy nie narzekał na brak kobiecej adoracji, a teraz, kiedy Teresa, choć wciąż piękna, straciła swój wyjątkowy kusicielski czar, Paul pozbył się religijnych skrupułów i zabrał się do pomnażania swego genetycznego potencjału z dyskrecją! pełnym zaangażowaniem, jak również z bardzo dużą przychylnością ze strony pań dysponujących nieprzeciętnym materiałem chromosomowym. Wciąż dzielił z Teresą łoże, jednak ona, jako czująca ponadzmysłowo żona, wiedziała, że nie był jej wierny. Nigdy nie przestała go kochać i nigdy od niego nie odeszła. Nie było jednak co do tego wątpliwości, że nieustająca zdrada małżeńska Paula zrodziła w Teresie determinację posiadania jeszcze jednego, ostatniego cudownego dziecka. 6 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATILNA REMILLARDA Teresa posłuchała swojego najstarszego syna i spakowała się. Kiedy wszedłem do jej studia, pokazywała zawartość torby Marcowi. Był w niej przenośny telewizor Tri-D, odtwarzacz książek, magnetofon, składany keyboard Yamaha Scrollo, dwa wzmacniacze Bose Dinky-Boom, pudełko książek ciekłokrystalicznych, zapas baterii do całego tego sprzętu, mały zestaw toaletowy, tuzin bawełnianych pieluszek, plastikowe majteczki, dwie pary śpioszków, kocyk z puchu łabędziego, który miał kiedyś dostać jej pierworodny, zanim dowiedziała się, że nie żyje, płaszcz przeciwdeszczowy, kłębek sznurka, zapalarka, resztka “Dom Perignona” i szwajcarski wojskowy nóż ze wszystkimi możliwymi bajerami oprócz mikro-manipulatorów. Marc patrzył na tę kolekcję z niedowierzaniem. Ona, z rozbrajającym rozsądkiem, tłumaczyła synowi, że sznurek miał służyć do przewiązania dziecku pępowiny i do suszenia prania, a szampan do uczczenia narodzin Jacka. - Jacka? - powtórzył Marc słabo. - Będzie się nazywał Jon - J-O-N. Wolę tę pisownię. Już mu tłumaczyłam kwestię zdrobnień - skinęła mi wesoło na przywitanie. - Twój wujek Rogi może nazywać go Ti-Jean, oczywiście, zgodnie z tradycją franko-amerykańską. - Mamo, cały ten sprzęt muzyczny! - zaprotestował Marc. - Powiedziałem ci, żebyś zapakowała tylko najpotrzebniejsze rzeczy! - Ależ to są najpotrzebniejsze rzeczy, kochanie. Nie przeżyłabym czterech miesięcy, w jakiejś zabitej dechami dziurze, bez mojej muzyki. - Nie wzięłaś ubrań! Machnęła ręką obojętnie. - Kupię je w lokalnym centrum handlowym, kiedy tam dotrzemy. Gdziekolwiek to jest. Na razie ten komplet będzie odpowiedni i wygodny w podróży. Nie sądzisz, Rogi? Teresa nie była wysoka, ale sprawiała takie wrażenie. Miała na sobie modny połyskujący bawełniany dres treningowy w ulubionym zielonym kolorze rodziny Kendall, a czarne włosy związała z tyłu, dopasowaną w kolorze, jedwabną apaszką. Na ramiona zarzuciła płowy, kaszmirowy sweter z kapturem; reszty stroju dopełniały sportowe buty Raichla. Był to świetny strój na wycieczkę w okolicę Mount Moosilauke z klubem Dartmouth Outing, ale nie na spędzenie zimy na górskim odludziu... Odwróciłem od niej wzrok i postarałem się ukryć moje myśli. - Och Tereso, czy Marc nie powiedział ci, że miejsce, do którego jedziesz, to kompletna dzicz? Żadnych centrów handlowych, w ogóle żadnych sklepów ani nawet targów w promieniu stu kilometrów. Wzruszyła ramionami. - W takim razie będę musiała zdać się na życzliwość lokalnych mieszkańców - stwierdziła Teresa z rozbrajającym uśmiechem. - Może mogłabym w zamian za ciepłą odzież dawać małe koncerty albo lekcje muzyki. Marc prawie krzyknął. - Mamo, jedynymi lokalnymi mieszkańcami rezerwatu Megapod są “oni”. - Och - powiedziała Teresa. Jej piękne brązowe brwi zmarszczyły się w wyrazie determinacji. - Cóż, w takim razie będę musiała sobie jakoś poradzić; w końcu byłam harcerką. Wyjęła pudełko wielkości talii kart. - Moja ciekłokrystaliczna biblioteczka zawiera mnóstwo przydatnych rzeczy. Poza operowymi nagraniami wideo i muzyką, przegrałam wszystkie książki i filmy z naszej rodzinnej kolekcji na dole, a do tego jeszcze kilka pozycji z biblioteki publicznej, które mogą się przydać. “Obozowanie i Podstawy Łowiectwa”, Horacego Kepharta brzmiało cudownie pioniersko w katalogu. Nie mogłam też odmówić sobie paru książek z dziedziny survivalu Billa Riviere’a i Bradforda Angiera, które pamiętam jeszcze z dzieciństwa, kiedy czytałam je w letnim domku babci Elaine w Maine. Jakie cudowne franko-amerykańskie nazwiska mają ci autorzy! A z literatury pięknej, są “Walden”, “Zew Krwi” i “Poezje zebrane” Roberta Service’a. - Mon cul - mruknąłem. Teresa nawet mnie nie usłyszała. Opowiadała dalej. - Kwestia porodu nie powinna być problemem po moim szkoleniu w Lamaze i z pomocą książek położniczych, które również nagrałam. Jack twierdzi, że urodzi się bez problemów. Będzie małym dzieckiem. Nie bardzo jeszcze rozumie moje wyjaśnienia dotyczące pieluch, ale myślę, że wszystko stanie się jasne, jak tylko wydostanie się z wód płodowych i zetknie z pojęciem suchości. Nie będzie też potrzebował zbyt dużo ubranek w domu, jeśli tylko nastawię ogrzewanie odpowiednio wysoko. - Jakie ogrzewanie? - warknąłem. Słuchałem jej idiotycznego szczebiotu z otwartymi z przerażenia ustami. - Jaki dom? Tam nie ma nic, oprócz zawalającego się szałasu z zardzewiałym piecykiem, na miłość boską, a ten nie był używany od ponad czterdziestu lat! Będziesz musiała rąbać drzewo na opał... Teresa pokazała z dumą szwajcarski nóż wojskowy. - Na szczęście jest bardzo ostry! Oczywiście nigdy jeszcze nie miałam okazji, aby go użyć, ale myślę, że się szybko nauczę. Poza tym będzie tam przecież mnóstwo suchych gałęzi, po prostu leżących na ziemi, prawda? - Mnóstwo - powiedziałem słodko. - Problem jedynie w tym, że kiedy przyjdzie zima, co stanie się około początku listopada na tej wysokości, będą one przykryte trzy - czterometrową warstwą śniegu. Marc był bardziej zamknięty w sobie niż zwykle. Ogrom problemu, być może, przytłoczył w końcu jego zawsze pewne siebie “ego”. W pewnej chwili jednak zwrócił się do mnie ze straszliwym pomysłem. - Początkowo myślałem, że poproszę cię tylko o pomoc w odwiezieniu mamy na miejsce, wujku. Zapewniła mnie, że da sobie radę, jeśli tylko będzie miała odpowiednią ilość zapasów. Ale rozumiem teraz, że trzeba będzie zrobić inaczej. Musisz zostać razem z nią. Znasz się na sztuce przetrwania na odludziu. Stanąłem jak wryty, oniemiały, z umysłem krwawiącym z przerażenia, gdy oni tymczasem kiwali do siebie zgodnie głowami. Marc powiedział do mnie: - Zapakujemy dla niej przynajmniej więcej ubrań. A jeśli chodzi o ciebie, zaplanowałem zatrzymać się w drodze na szybkie zakupy sprzętu i prowiantu. Podstawą będzie twój zestaw kempingowy, ale zrób listę reszty rzeczy, których będziecie potrzebować. Teresa odezwała się: - Jeśli wolno mi zabrać jeszcze parę rzeczy osobistych, chciałabym wziąć piżamę, szlafrok i kapcie. Skoro ma być zimno, mój wielki puszysty szal. Polubisz go, Rogi, w długie noce spędzone przed kominkiem. Możemy go wcisnąć w mały tobołek i nie zajmie w bagażu żadnego miejsca. W końcu odzyskałem mowę i wybuchnąłem: - Zaraz, do cholery, chwileczkę! Mówimy o czterech miesiącach w dziczy! A co będzie z moją księgarnią... - Pani Manion się nią zaopiekuje - odpowiedział Marc. - Tak jak zawsze, kiedy wyjeżdżasz. Gdy minął mój pierwszy szok, zdałem sobie sprawę, że księgarnia jest ostatnią rzeczą” o którą należało się wówczas martwić. - Namierzą nas i aresztują, zanim wyjedziemy z Nowej Anglii - powiedziałem płaczliwie. - Nie, jeśli namieszam trochę w systemie - odparł Marc. - Wujku Rogi, nie martw się. Dopilnuję, żebyście bezpiecznie dotarli do rezerwatu. Wszystko przemyślałem. - Ach, no to cacy! - powiedziałem - a jak już tam będziemy, zaszyjemy się w luksusowym szałasie, otoczeni przez oblizujące się ze smakiem dzikie zwierzęta, ty wrócisz do domu i będziesz udawał, że nic się nie stało - i nikt niczego nie będzie podejrzewał. Ani twój ojciec, ani Denis i Lucille czy twoi wujkowie i ciotki Partnerzy... Pani Egzekutor Malatarsiss i jej zastęp mentalnych skurwysynów z Magistratu, a w końcu cała rodzina zaciągną cię do Concord, gdzie wyskrobią twój młody mózg jak jajko na twardo! - Nikt - powiedział Marc spokojnie - nie dostanie się do mojego umysłu. I powtarzam ci, że mam ułożony plan. Teresa uśmiechnęła się i wspiąwszy na palce, pocałowała mnie w policzek. - Tak się cieszę, że przy mnie będziesz, Rogi. Wiesz, bałam się trochę tego rąbania drewna. Jej urok stopił mi serce jak masło na patelni. Pobiegła do swojej sypialni po dodatkowe drobiazgi, a ja podniosłem ręce w geście poddania. - A, do diabła. Owinęliście mnie sobie we troje wokół palca i doskonale o tym wiecie. Marc uśmiechnął się łaskawie. - Mistrzowie Koercji - ja, mama i Jack. Mały skubaniec był tak pewien pokonania mnie, że nie zadał sobie trudu wysondowania mojego umysłu. I dobrze, bo nie myślałem wcale o dziecku jako o Mistrzu Koercji Numer Trzy... Odwróciłem się od Marca i wyjrzałem przez okno studia wychodzące na ulicę, próbując uspokoić myśli. Nagle zauważyłem małe białe jajko i większe czerwone, mijające wieżę kościoła katolickiego. - Leci serwis Hertza z tym jajkiem, które zamówiłeś. Lepiej zejdę na dół i odbiorę je. - Pójdę z tobą - powiedział Marc. - Dopilnuję szczegółów. Mogłem się spodziewać, jakiego rodzaju szczegóły ma na myśli. Agentka Hertza, czekająca na nas przed domem, była ślicznym stworzeniem około dwudziestki, o zwyczajnym umyśle. Identyfikator przy blezerze informował: Siri Olafsdotir. Koercja Marca spowodowała, że uśmiech Siri zastygł, a żywe oczy nabrały wyrazu zielonego szkła. Stała tak na ulicy, pomiędzy dwoma zaparkowanymi jajkami a moim volvem z canoe na dachu, z terminalem do kart kredytowych w wyciągniętej jednej ręce i z plastikowymi kluczami do pojazdów, kołyszącymi się w drugiej - nieruchomo jak hologramowy obrazek na stopklatce w reklamówce Tri-D. Marc nie tylko sparaliżował ją, ale również skasował jej wspomnienie przybycia do Hanoweru, a potem rozszerzył jej amnezję o późniejsze wypadki łamania prawa przez Remillardów. Małe kropelki potu zebrały się na dolnej wardze Siri, kiedy stała w słonecznym żarze, obojętna na jakiekolwiek wykroczenia. Mój przerażający mały krewniak usiadł na siedzeniu kierowcy w serwisowym jajku dziewczyny, przygotowując się do zakłócenia komputera Hertza. - Według komputera, ona nigdy tu nie przyjechała. Czerwony 2051Nissan Peregrine GXX z jajkiem BWS229 z New Hampshire znajdują się obecnie w stacji i zostaną tam przez najbliższe 24 godziny - zaczął mamrotać komendy do mikrofonu. Pogodzony z losem, delikatnie wyjąłem klucze z dłoni biednej Siri i otworzyłem czerwone jajko. Był to luksusowy model z olbrzymim bagażnikiem. Mieliśmy podróżować z klasą. Zastanawiałem się, jak Marc zamierzał przechytrzyć Północnoamerykański Urząd Kontroli Lotów i wiecznie czujną policję powietrzną, nie wspominając o neutralizatorach pól magnetycznych pojazdów latających, wykrywaczach noktowizyjnych i innych systemach alarmowych, które chroniły obszar rezerwatu. - Cierpliwości - powiedział młodociany przestępca. - Najpierw musimy odesłać tę dobrą kobietę z powrotem. Wyszedł z pojazdu serwisowego i odezwał się do agentki Hertza: - Do jajka! Wykonała polecenie z posłuszeństwem ślicznego robota. Teraz wystartuj i leć z powrotem do Burlington International. Wychodziłaś na kawę. Nigdy cię tu nie było. Nigdy nas nie widziałaś. Drzwi pojazdu zasunęły się. Cofnęliśmy się, kiedy Siri startowała. Połyskująca fioletowo siatka pola bezpieczeństwa spowijała obudowę jajka. Maszyna schowała podwozie i unosiła się przez chwilę pół metra nad ziemią. Kobieta w środku zachowywała się całkowicie normalnie i nie zwracała na nas najmniejszej uwagi. Wymanewrowała pojazd sprawnie na środek ulicy, prawidłowo zasygnalizowała i za chwilę zniknęła nam z oczu. Kilka suchych liści klonu zawirowało w powietrzu, po czym opadło z powrotem na chodnik. Marc spojrzał na chronograf na swoim nadgarstku. - Już prawie wpół do trzeciej. Zabierz mamę, wujku, ja dokonam jeszcze kilku modyfikacji w elektronicznym systemie identyfikacyjnym naszego jajka. - Zaraz, chwileczkę - zaprotestowałem. - Mam, co prawda, licencję, ale nie jestem jakimś zapaleńcem latania; szczególnie na długich trasach o dowolnym wektorze. Zwykle, kiedy zamawiam jajko, przełączam się na sterowanie automatyczne i ucinam sobie drzemkę albo czytam, aż dolecę do celu. Ale tam gdzie lecimy, nie ma torów powietrznych; to nie jest mała przejażdżka; to są góry! Ostatnio, kiedy tam byłem, podwoził mnie z lotniska Bella Coola mój przyjaciel Bili. Nie mam bladego pojęcia, jak dolecieć do rezerwatu. Marc wziął zestaw narzędzi i zaczął wymontowywać panel nawigacyjny. - Spokojnie. Ja będę pilotował. - No tak, mogłem się domyślić. Cóż, jedno przestępstwo w tę, czy w tamtą... - Zabierz mamę - powtórzył Marc. - Pojedziecie twoim samochodem do wesołego miasteczka przy River Road. Kupicie w przydrożnym sklepie trochę jedzenia. Postaraj się, żeby nikt w sklepie cię nie zapamiętał. Zaparkuj przed wesołym miasteczkiem, przy rzędzie drzew nad brzegiem rzeki. Będę tam na was czekał z jajkiem, przepakujemy sprzęt i ruszymy w drogę. - Ale jak zamierzasz... To wszystko, Rogi! Jego koercja spowodowała, że zatoczyłem się w miejscu, lecz w sekundę później wysłał łagodzącą emanację, a ja wchodziłem już po schodach. - Nikt nie zobaczy tego jajka na naszej drodze - zapewnił mnie - nikt nie zobaczy go w wesołym miasteczku. Zaufaj mi! Teraz leć do mamy i powiedz jej, że ma trzy minuty, żeby się zebrać. Mamy przed sobą długą podróż, a niewiele czasu. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Marc, by zmylić pościg, była zmiana kodu identyfikacyjnego jajka Hertza (marne Przestępstwo Czwartego Stopnia), w rezultacie której jego numer był teraz Vermont WRT 661; przynajmniej dla czytników Urzędu Kontroli Lotów Obszaru 603. Pilotując ręcznie, dotarł na nasze umówione miejsce nad brzegiem rzeki Connecticut na długo przed nami, co dało mu trochę czasu, aby namącić w kilku systemach komputerowych rozsianych po całej Ameryce Pomocnej. Jego koercja zdołała tak zatrzeć obraz pojazdu, że wtopiony w krajobraz, pozostał niewidoczny dla oczu nonoperantów. Ot, wirtualna ulepszona wersja ulubionej sztuczki dla dzieci operantów. Po załadowaniu sprzętu kempingowego do jajka i ukryciu canoe w nadbrzeżnych krzakach, zostawiliśmy mój samochód zaparkowany na środku parkingu. Jajko, wciąż zamaskowane przed oczami przypadkowego obserwatora, wystartowało z prędkością zbliżoną prawie do ponaddźwiękowej, uniosło się na wysokość lokalnego tunelu powietrznego 1120 metrów i poleciało. Marc odetchnął z ulgą, kiedy zdjął metakreacyjny kamuflaż z pojazdu, ponieważ założenie go było nie lada wysiłkiem dla osoby w jego wieku. Potem wprowadził do komputera zwyczajny plan lotu, obejmujący rzekomo obszar kilku kilometrów za zachód od wesołego miasteczka. Polecieliśmy na Boston, jakbyśmy wybierali się na zwykłą przejażdżkę do miasta. System nawigacyjny podał listę proponowanych wycieczek, zależną od aktualnego natężenia ruchu powietrznego, i poprosił pilota o dokonanie wyboru. Marc wybrał jedną z nich, mówiąc do mikrofonu: - Ekspres. System odpowiedział: Urząd Kontroli Lotów informuje z przykrością, że przelot ekspresowy do Bostonu na torze 2A36 jest niemożliwy z powodu drobnej usterki technicznej. Przepraszamy za wynikłą stąd niedogodność. Usterka zostanie usunięta w ciągu około dwóch godzin. - Pierwsze najszybsze połączenie - powiedział Marc spokojnie. Dziękujemy. Rozpoczynamy programowanie. Średnia prędkość lotu została ustalona na tysiąc kilometrów na godzinę. Przybliżony czas dotarcia do peryferii Bostonu - dziesięć minut, dwie sekundy. Proszę o potwierdzenie toru i miejsca docelowego. - Potwierdzam - powiedział Marc - Włączyć. System poinformował: Wejście w kontrolowaną strefę powietrzną i uruchomił autopilota. Czerwone jajko wzniosło się na wysokość 12 300 metrów, zanim zdążyliśmy mrugnąć. Połowiczna kopuła ochronna spolaryzowała się, przyciemniając nieco silne na tej wysokości światło słoneczne, a krajobraz New Hampshire zaczął przesuwać się szybko pod nami. Kierowaliśmy się na południowy wschód. Po chwili znaleźliśmy się w towarzystwie coraz większej liczby pojazdów, które dzieliły z nami tor. Na Marcu i Teresie sytuacja najwyraźniej nie robiła żadnego wrażenia. Chłopiec studiował właśnie wydruk zestawień areonautycznych, a Teresa, ułożona wdzięcznie na tylnym siedzeniu, przygotowywała się do drzemki. Ja jednak wciąż nie byłem wystarczająco obeznany z lataniem jajkami, aby spokojnie przyglądać się rojowi różnej wielkości jednostek, płynących po obu stronach naszego jajka wyznaczonymi ścieżkami, kontrolowanych i sterowanych przez odległe komputery. Pomiędzy pojazdami zachowana była dziesięciometrowa odległość, w powietrzu przesuwały się różnego rodzaju maszyny prywatne; wiele z nich było ozdobionych kropkami, paskami, zakrętasami i innymi ornamentami. Przepływały obok taksówki i inne pojazdy komunikacji komercyjnej, oraz większe lub mniejsze holowniki i pojazdy serwisowe z wypisanym na obudowie logo firmy. Dziwaczne spodki Simbiari albo poltrojańskie orbitery w kształcie cygar wyróżniały się w różnokolorowej masie jajek, niczym egzotyczne zabawki pośród wielkanocnych pisanek. Tu, w jasnej stratosferze, gdzie niebo zawsze było czyste, siatki pól bezpieczeństwa otaczające pojazdy stawały się niewidoczne. Nie słyszałem podczas lotu wycia wiatru ani pracy mechanizmu, nie miałem nawet poczucia ruchu, dopóki nie spojrzałem w dół albo na któreś z jajek w chwili, gdy komputer Kontroli Lotów przestawiał je na inny wektor. Stopniowo zacząłem się odprężać, a nawet udało mi się wypić pepsi, którą wyjąłem z torby z jedzeniem. Kiedy byliśmy około pięciu minut od Bostonu, na naszym ekranie pojawił się niebieski pojazd policyjny, spieszący za nami po wolnym torze. Zauważyłem napięcie Marca, jego umysł nastawił się na gotowość koercji, jednak żadne polecenie nie pojawiło się na ekranie, ani nie dało się słyszeć z głośników; nie zatrzymał nas również żaden promień sigma. Pojazd, mrugając światłami, przemknął po naszej lewej stronie niczym kobaltowy meteor i zniknął. Nawigator powiedział: ETA Boston za trzy minuty. Proszę wybrać nowy tor albo podać inną komendę. Zwłoka w decyzji nawigacyjnej spowoduje przesunięcie pojazdu na tor oczekiwania. Marc powiedział: - Miejsce docelowe - Międzynarodowe Lotnisko Logan, Odloty. Który przewoźnik? - Zrzeszony - odpowiedział Marc. Orientacyjny czas przelotu na Międzynarodowe Lotnisko Logan, dział Odlotów Zrzeszonych przez kontrolowaną strefę powietrzną - cztery minuty, dwie sekundy. Proszę potwierdzić miejsce docelowe. - Potwierdzam. Włączyć. Razem z setkami innych pojazdów zaczęliśmy obniżać się do poziomu chmur i zwalniać. Na promenadzie powietrznej sznury jajek rozdzieliły się i poleciały w różnych kierunkach, mijając się sprawnie z innymi kolumnami pojazdów, poruszających się z różną prędkością i na różnych wysokościach. W Bostonie padał deszcz, ale Kontrola Lotów przeprowadziła nas dookoła potencjalnie niebezpiecznej strefy cumulonimbusów, tak, że burzowa pogoda w żaden sposób nie zakłóciła lotu. Wiele prywatnych jajek zmierzało w stronę lotniska, a kilka tuzinów z nich towarzyszyło nam w zawiłej drodze do podwodnej strefy Odlotów Zrzeszonych. Teresa obudziła się, kiedy osiedliśmy na smaganym deszczem lądowisku i zostaliśmy umieszczeni na przenośniku, który miał nas zabrać pod Port Bostoński. Rozejrzała się po znajomej okolicy. - A co my tu robimy? - Spokojnie, mamo - powiedział Marc. - Zaczekamy tu tylko tyle, żeby czytniki lotniska odczytały naszą sfingowaną rejestrację i wprowadziły ją do krótkoterminowej pamięci. Kiedy zatrzymamy się na płycie startowej, znów zmienię kod transpondera jajka. Potem wydostaniemy się z powrotem i polecimy wolnym torem do samego Bostonu, a tam wrócimy w kontrolowaną strefę po wietrzną na krzyżówce MIT w Cambridge, za rzeką. - Ale po co? - Według mojego planu, nikt nie domyśli się, że opuściliśmy dom drogą powietrzną. Wszyscy będą sądzić, że zostaliśmy w New Hampshire i popłynęliśmy canoe. Na wypadek jednak gdyby ktoś rozgryzł mój zamysł i próbował śledzić naszą ucieczkę ze stanu, zacieram ślady. Widzisz, władze mają krótkoterminowy zapis trasy każdego pojazdu, korzystającego z torów. Za trzy dni od teraz zostanie on skasowany. Jeśliby ktoś chciał przeszukać pamięć Kontroli Lotów, zanim to się stanie, ma małe szansę odkryć, że numery rejestracyjne tego jajka są fałszywe, co z kolei wskazałoby trasę naszej podróży na lotnisko Logan. Jednak po przylocie tutaj, nasze jajko oficjalnie zniknie, po tym jak zmienię kod jego transpondera. Dotyczy to także pasażerów. Z Logan można lecieć prawie we wszystkie miejsca na Ziemi, a jeśli odpowiednio użyje się koercji w stosunku do kontrolera, można to zrobić nawet bez biletu. - Nigdy bym na to nie wpadła. Ale Paul by wpadł. Jechaliśmy cerametalowym tunelem, w ślad za żółtym Saabem, którego pełna kopuła ochronna ozdobiona była skomplikowanym różanym motywem. Młoda para wewnątrz pojazdu złączona była w namiętnym uścisku, nie kłopocząc się o włączenie elektronicznej zasłony. Marc patrzył na nich z niechęcią. - Ale co potem zrobimy? - zapytała go Teresa. - Jak się dostaniemy do Kolumbii Brytyjskiej? - Z Cambridge polecimy następnym kontrolowanym ekspresem do Montrealu, ale dla pewności zrobimy ten sam szwindel z rejestracją na lotnisku Dorval, gdzie codziennie przewija się tysiące pojazdów. Potem podskoczymy do Chicago i powtórzymy zabawę na lotnisku O’Hare. Polecimy torem do Denver, zmienimy numery, potem do Vancouver, znów zmienimy, aż w końcu dotrzemy do Jeziora Williamsa w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie zmienimy je po raz ostatni. Tam znajdziemy waszą kryjówkę, wysadzę was, a sam wrócę zupełnie inną trasą. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będę w domu jutro wczesnym rankiem i będzie po wszystkim, zanim ktokolwiek zorientuje się, co się stało. - Mój Boże - mruknęła Teresa. - Brzmi to wszystko strasznie skomplikowanie. Nigdy nie nauczyła się latać. Nawigowanie, jej zdaniem, było nieciekawe i wymagało poznania zbyt wielu nudnych zasad, jeśli chciało się podróżować z jakąś przyzwoitą prędkością. Marc ciągnął dalej: - Wszystkie te strefy Kontroli Lotów, za wyjątkiem Jeziora Williamsa, są bardzo rozległe; przelatują przez nie codziennie setki tysięcy jajek po skomputeryzowanych torach. Sądzę, że szansę na to, żeby Magistrat przejrzał mój plan i wytropił nas nad Jeziorem Williamsa przed upływem trzech dni, są zerowe. Ale nawet, jeśliby im się to udało, stamtąd polecimy już poza torami do miejsca docelowego - więc teoretycznie, ty i wujek Rogi możecie ukrywać się dokładnie wszędzie, od Arktyki do Wysp Królowej Charlotte. Nawet Krondaku nie zdołają przeczesać obszaru o takiej powierzchni za pomocą zwykłych wykrywaczy ciał. Mam również sposób na zmylenie sond operantów, ale wyjaśnię go później. - Jak długo potrwa cała podróż? - Jeśli będziemy mieć szczęście i przelecimy ekspresem z Bostonu, dotarcie do jeziora zajmie nam jakieś trzy godziny. Kolejne pół godziny z hakiem wystarczy na dotarcie poza torami do domu przyjaciela wujka Rogiego w lasach nad Jeziorem Nimpo. Stracimy jeszcze pewnie kilka godzin po drodze na kupienie jedzenia i sprzętu, ale zyskujemy trzy godziny przez różnicę stref czasowych. Daleko na północy będzie jeszcze dzień, kiedy dotrzemy do rezerwatu, a tam jest teraz dobra pogoda. Właśnie sprawdziłem. Teresa nie do końca rozumiała. - Ale, kochanie, co to za różnica, czy wylądujemy w rezerwacie za dnia czy w nocy? I dlaczego mamy się martwić pogodą? Znałem odpowiedź na to pytanie, podobnie jak Marc. Odpowiedział łagodnie: - Spokojnie, mamo. Nie przejmuj się tym. Dolatywaliśmy do jasno oświetlonego sektora odlotów, pełnego, jak zwykle, prywatnych jajek, taksówek i limuzyn wypuszczających pasażerów na platformę. Ludzie stali wzdłuż kontuarów, wyglądając, jak zwykle, na przygnębionych. Stosy ometkowanych bagaży czekały na to, żeby zajęły się nimi przepracowane roboty bagażowe. Dzieci płakały, biznesmeni zawisali nad kontuarami w niedbałych pozach, zagraniczni turyści kręcili się podekscytowani, a policja lotnicza przechadzała się wokół, doglądając wszystkiego i mamrocząc do swoich ręcznych nadajników. Para w żółtym jajku przed nami nie przestawała się czulić. Podobnie jak właściciele innych prywatnych pojazdów, mieli oni tylko pięć minut na legalne parkowanie, zanim władze lotniska zanotują ich numer; będą musieli dobrze wytłumaczyć się z przedłużonego postoju. Znaki ostrzegawcze stały wszędzie, przypominając prowadzącym o konieczności wydania systemowi nawigującemu polecenia opuszczenia platformy, kiedy zapali się na desce rozdzielczej ostrzegawcze światło. - Ojej - odezwała się Teresa, kiedy zatrzymaliśmy się. - Chyba muszę iść do toalety. Marc podniósł zasłonę elektroniczną i już kombinował gorączkowo przy transponderze. - Jeśli musisz... - powiedział spokojnie. - Ale jeśli zajmie ci to więcej, niż przepisowe pięć minut, nasz numer zostanie zapisany do długoterminowej pamięci a policjant-człowiek przyjdzie, żeby się nam przyjrzeć z bliska. Mógłby chcieć nas zaprotokołować i wtedy zobaczyłby, że numer rejestracyjny naszego jajka nie zgadza się z kodem transpondera - a to skończyłoby się dla nas śmiercią. Wzdrygnęła się. - Myślę, że mogę poczekać. Marc skończył majstrować i włożył panel na miejsce. Ostrzegawcze światło nie zdążyło się jeszcze zapalić, kiedy wydał do mikrofonu polecenie “Wyjazd!”. Przenośnik łagodnie przetransportował nas z powrotem na powierzchnię. Kilka minut później powróciliśmy do kontrolowanej strefy powietrznej nad Cambridge z nową rejestracją i pospieszyliśmy w kierunku Montrealu z prędkością 2000 kilometrów na godzinę. 7 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REM1LLARDA To skończyłoby się dla nas śmiercią... W kodeksie Magistratu Simbiari istniała spora liczba przestępstw zaliczanych do Klasy Pierwszej, karanych śmiercią, i świadome złamanie ustaw reprodukcyjnych było jednym z nich. Podobnie jak pomoc i współudział. Marc mógł uniknąć najwyższego wymiaru kary ze względu na swój wiek, Teresa na podstawie niepoczytalności, ale dla mnie i dla... Jacka, nie byłoby ratunku, gdyby nas złapano. Jednak miałem przeczucie, że to się nie stanie. Tajemniczy obcy byt, który nazywam Duchem Rodzinnym, kazał mi pojechać w tę podróż, a nie wysłałby mnie przecież na pewną śmierć; przynajmniej, dopóki potrzebował ludzkiego narzędzia do wypełniania swoich tajemniczych planów. Zdziwiłbym się, gdyby zdarzyło się inaczej. Ostatni raz Duch interweniował w moje życie przy okazji dość niewinnego zajścia w roku 2029. Polecono mi wtedy uczestniczyć w konwencji fantasy w Londynie. Tam zaś Duch kazał mi sprowadzić Mary, córkę Ilji i Katy Gawrys, z ich domu w Oxfordzie. Dziewczyna ta miała być przedstawiona pisarzowi science fiction Kyle Mcdonaldowi, mojemu znajomemu. Nie zrozumiałem sensu tego drobnego wydarzenia przez następne czterdzieści osiem lat... Z całych sił starałem się odrzucić wszelki niepokój, rozsiadłem się w moim wygodnym fotelu i pogryzając chipsy ziemniaczane starałem się zrelaksować, podczas gdy pędziliśmy przez jonosferę. Zgodnie z poleceniami Marca, ułożyłem listę - a raczej trzy listy; ubrań, sprzętu i jedzenia - rzeczy potrzebnych nam przez te cztery miesiące w kanadyjskiej dziczy. Prawie nie zauważyłem, jak zahaczyliśmy o Montreal i Chicago. Kiedy jednak dotarliśmy do Denver, Marc zdecydował, że jest na tyle bezpiecznie, żeby zrobić zakupy. Zboczyliśmy z kursu w kierunku dużego magazynu REI przy Alameda Square, gdzie Teresa i ja rzuciliśmy się w wir zakupów. Nie dostaliśmy wszystkich rzeczy z mojej listy, ale załatwiliśmy większość sprawunków z wyjątkiem jedzenia. Godzinę później znów byliśmy w drodze, a prawie całe tylne siedzenie zawalone było naszymi łupami. Zajęliśmy się z Teresą porządkowaniem zakupów i przepakowywaniem ich do oddzielnych toreb, podczas gdy Marc, pochłonięty jakimś dalekim sondowaniem, pogrążony był w transie przez prawie całą drogę do Vancouver. Kiedy w końcu się z niego otrząsnął, powiedział nam, że Lucille odkryła nieobecność Teresy i wyciągnęła wnioski najgorsze z możliwych. Poinformowała Paula o swoich podejrzeniach, a wiadomości o nielegalnej ciąży jego żony i jej prawdopodobnej ucieczce wstrząsnęły nim tak bardzo, że siedział wciąż w swoim biurze w Concord, zastanawiając się, co zrobić. - Na pewno szybko coś wymyśli - zaopiniowałem ponuro. - Pewnie wezwie rodzinnego ministra wojny. Ciekawe, ile czasu zajmie im pomyślenie o mnie? - Perdita Manion powie im, że pojechaliśmy razem popływać - powiedział Marc. - Wiedzą poza tym, że mogę odciąć nas od ich sond, jeśli zechcę. Nie mogą automatycznie założyć, że jesteśmy z mamą, a nawet tego, że mama uciekła. Na pewno nie zdecydują się na oficjalne nagłośnienie tej sprawy. Kiedy jutro wrócę, opowiem im moją wersję... - Jak ona brzmi, kochanie? - zapytała Teresa, studiując z zainteresowaniem skomplikowaną piłę laserową do drzewa Matsushita i jej instrukcję obsługi. Gwiazdy jonosferyczne lśniły nad kopułą naszego jajka, a ekran nie pokazywał żadnego pojazdu w promieniu krótszym niż dziesięć kilometrów. - To było bardzo gorące popołudnie - zaczął chłopiec z rozmarzonym wyrazem twarzy. - Postanowiliśmy z wujkiem Rogi popływać canoe na rzece Connecticut poniżej Wilder Dam i wzięliśmy cię, mamo, ze sobą. W jakiś sposób wywróciliśmy się na wodospadzie Harland. Uderzyłem się w głowę. Uczepiłem się przewróconego canoe, zamroczony i ogłupiały, podczas, gdy wujek próbował cię uratować. Był bardzo dzielny. Wydaje mi się, że przypominam sobie ich telepatyczne modlitwy, zanim nadszedł koniec. - Och, jakie to smutne! - wykrzyknęła Teresa. - Ale jakie sprytne, kochanie! Szczęka mi opadła. Dobry Boże, czy to był ten przemyślny plan Marca? - Ktoś znajdzie canoe i mnie, wyrzuconego na brzeg w okolicach Ascutney, jutro rano - ciągnął Marc. - Niestety, po was dwojgu nie zostanie nic poza jednym butem wujka Rogiego i zieloną apaszką mamy... - Czy ty naprawdę sądzisz, że Paul i Denis nabiorą się na tę historyjkę? - zapytałem z największym powątpiewaniem. - Nie będziesz w stanie zahipnotyzować ich tak, jak to zrobiłeś z biedną dziewczyną z Hertza! - Nie - zgodził się Marc. - Ale ani dziadek, ani ojciec nie będą w stanie udowodnić mi, że kłamię. Moja bajeczka posłuży rodzinie jako oficjalna, dyplomatyczna wersja wydarzeń, której żadni oficjele Magistratu nie będą w stanie podważyć - chyba że prześledzą nasz lot. Wiadomość o nielegalnej ciąży mamy wyjdzie prawdopodobnie na jaw. Gdybyż tylko babcia nie wygadała się ojcu! Ale zrobiła to, a on będzie musiał usatysfakcjonować swoje poczucie obowiązku... Mimo to, jestem przekonany, że rzekoma śmierć mamy pozwoli Paulowi i reszcie rodziny wywinąć się od dochodzenia, aż do inauguracji desygnowania magnatów w styczniu. - Ale tak naprawdę wszystko zależy od ciebie, prawda? - pokazałem palcem na Marca. - Od tego, czy zdołasz się przeciwstawić sondowaniu najpotężniejszych umysłów ludzkich i obcych redaktorów, starających się wydrzeć ci prawdę... Spojrzał na mnie z ukosa, z jednym z tych swoich dziwnych uśmiechów. - Oprę się - powiedział - możesz na to liczyć. Dotarliśmy do Kanady bardzo szybko, ani razu nie natknąwszy się na Patrol Powietrzny. Kolejne sondy Marca, zapuszczane do domu Remillardów, przyniosły wiadomości o gorączkowych dyskusjach pomiędzy Paulem, jego mocarnym rodzeństwem i resztą rodziny. Nie było zgody co do tego, czy Teresa uciekła, czy po prostu wyjechała na niewinną, jednodniową wycieczkę. Lucille nie zauważyła braku żadnego z przedmiotów, które zabrała Teresa. Potężny zatem klan rodzinny dysponował jedynie podejrzeniami Lucille. Denis, z charakterystyczną dla niego bystrością, przedsięwziął metodyczne sondowanie Hanoweru i okolic w poszukiwaniu zaginionej kobiety. Pomyślałem, że to nie najlepsza wiadomość, ponieważ jego dziadek posiadał prawdopodobnie najpotężniejsze zdolności sondowania aury w całym Państwie Ludzkości. Ale chłopiec wzruszył tylko ramionami na moje troski. - Jeśli teoretycznie leżę teraz nieprzytomny na brzegu Connecticut, a wy z mamą utonęliście - powiedział - to moja aura przygasła do granic niewykrywalności, a wasza zgasła zupełnie. Nic więc się nie stanie, jeśli dziadek nie zdoła nas namierzyć. Trasa z Vancouver do Jeziora Williamsa wiodła prawie prosto na północ, wzdłuż doliny wielkiej rzeki Fraser, przez tereny jeszcze wówczas dość gęsto zamieszkane przez farmerów i kowbojów. Wyniszczające operacje wyrębu lasów, które przetrzebiły tak olbrzymie tereny kanadyjskich puszcz, kończyły się już i natura szybko odzyskiwała odległe tereny Cariboo i Chilcotin. Podobnie jak na innych dzikich terenach Ziemi, wielu ludzi, którzy od pokoleń walczyli o przetrwanie, decydowało się wyemigrować na nowe planety kolonialne Imperium Galaktycznego. Jezioro Williamsa, stacja końcowa naszego lotu, była wówczas dziesięciotysięcznym miasteczkiem. Dotarłszy tam, poszliśmy najpierw do sklepu z narzędziami i korzystając z mojej topniejącej sumki pieniędzy, kupiliśmy takie rzeczy, jak, drut, gwoździe, ciężkie plastikowe płachty, kilka lamp, które miały działać na fuzyjne baterie Teresy, sporo grubej liny i sznurka, taśmę izolacyjną, przenośną wyciągarkę bloczkową (szałas wymagał remontu, bale drzewa przeciętnej wielkości ważyły około 150 kilo, a moja psychokineza była wyjątkowo słaba). Szwedzka piła, oprócz tej laserowej, którą już kupiliśmy wcześniej, i moich dwóch siekier, trzy metalowe wiadra, miska, dłuto i trochę klinów dopełniły reszty. Potem poszliśmy do sklepu spożywczego, gdzie zaopatrzyliśmy się w witaminy, ochronne kredki do ust, balsamy, zestaw pierwszej pomocy i środki higieniczne dla potrzeb Teresy. W Bayu (Hudson’s Bay Company), który zaskoczył Marca wyglądem zwyczajnego domu towarowego, kupiliśmy dziesięć metrów grubej wełnianej tkaniny, sztukę białej bawełnianej flaneli dla dziecka i różności takie jak igły i nici, duży garnek, holenderski piecyk i czajnik. W dziale z napojami nabyliśmy sześć butelek rumu Navy Lamb’a próby 151, dla biedaczyska (c ‘est moi!), który miał rąbać drzewo i nosić wodę. Mniej więcej tyle zawierała nasza lista zakupów. W Denver REI kupiliśmy trochę sprasowanego jedzenia kempingowego, głównie hamburgery, płatki ziemniaczane, marchewkę, zielony groszek i dziesięć kilo suszonych jajek. Resztę zapasów mieliśmy zrobić w hipermarkecie. Nasz czerwony pojazd był teraz nieźle obładowany, a moje pieniądze skurczyły się znacznie, więc musieliśmy zredukować nieco listę zakupów. Udało mi się wyperswadować kupno takich “niezbędnych” artykułów, jak olej z oliwek, puszkowany pasztet z wątróbek, wędzony pstrąg, czerwone wino i czekoladki żurawinowe z likworem. Kupiliśmy za to mąkę, margarynę, słoninę, mleko w proszku, suszony groch i fasolę, biały i brązowy cukier, makaron, owsiankę, suszone owoce i grzyby, kartofle w proszku, kawę, herbatę, koncentrat soku pomarańczowego i zupy w proszku. Do tego dodaliśmy jeszcze sól i proszek do pieczenia, drożdże, suszony czosnek i cebulę, jak również paprykę, liście laurowe, chili, oregano i parę innych ziół i przypraw. Ku przerażeniu Teresy, która uważała się za wyśmienitą kucharkę, wzięliśmy również dziesięć kilo nie psującego się sera Velveeta ragougnosse i pół skrzynki Spama. Kupiliśmy pięć kilo bekonu i puszki norweskich sardynek, dwanaście dużych czekolad Hersheya, zmiękczacz do mięsa Adolpha (za który potem dziękowałem Bogu), folię do rusztu, gigantyczne biodegradalne torby na śmieci, papier toaletowy i cztery litry bielinki. Marc obiecał przywieźć więcej jedzenia i zapasów gdzieś w połowie listopada, kiedy opadnie szum wokół sprawy. Wtedy zima zacznie na dobre zadomawiać się w naszej kryjówce. Powiedziałem mu, żeby przypadkiem, do cholery, nie zapomniał, bo jedzenie, które mieliśmy, wystarczyłoby nam z Teresą tylko na trzy miesiące. Uparłem się, żeby kupić jeszcze jedną rzecz i zostawiwszy Marca i Teresę, czekających na mnie w jajku, poszedłem do sklepu sportowego, żeby kupić sobie broń. Oczywiście nie obawiałem się łagodnie usposobionych mieszkańców rezerwatu, ale drżałem na samą myśl o niedźwiedziach grizzli, jedynych zwierzętach Ameryki Pomocnej, które wciąż nie chciały dzielić się z ludźmi swoimi terenami. Naczytałem się wielu przerażających opowieści o tych potworach, które na szczęście nie były zbyt liczne w niższych partiach Stanów Zjednoczonych, ale wiedziałem, że w Górach Nadbrzeżnych Kanady roi się od nich. Nie chciałem żadnej nowoczesnej broni fotonowej, o nie! Te najlepsze, ogólnodostępne wówczas spluwy na Ziemi, były zawodne przy kiepskiej pogodzie. Stawały się plazmatyczne już przy mżawce, czy we mgle. Wybrałem więc Winchestera, model 70. 30-06, strzelbę z zagiętą muszką i regulowanym tylnym celownikiem. Dokupiłem do niego kilka pudełek amunicji, płacąc za to wszystko prawie ostatnimi dolarami Państwa Ludzkości. W miejscu takim, jak Jezioro Williamsa nie było wówczas dziwne, że ktoś płaci gotówką zamiast kartą kredytową przy tego rodzaju zakupie. Nie było tam również żadnych korowodów z rejestracją broni czy okresem oczekiwania. Strzelbę traktowano jak każde inne, zwyczajne narzędzie na kanadyjskim odludziu. Jedyną bronią, jakiej kiedykolwiek używałem, był stary Mossberg 22 kuzyna Gerarda, z którego ja i mój brat Donnie strzelaliśmy do puszek po piwie, kiedy mieliśmy po jedenaście lat. Don stał się zapalonym myśliwym, ale ja nigdy w życiu nie zabiłem żadnego zwierzęcia (pominę milczeniem moje trzy zabójstwa). W każdym razie, ważąc w ręku tę starą klasyczną spluwę i celując z jej ciemnej stalowej lufy, poczułem się jak pewny siebie macho, któremu nie straszne było przetrwanie zimy z ciężarną kobietą pośrodku subarktycznego górskiego pustkowia. Boże, jakim byłem idiotą. Kiedy wylecieliśmy z miasta do Nimpo Lakę, małej osady tuż poza granicami rezerwatu, było około osiemnastej po południu czasu ziemskiego, i brakowało przeszło półtorej godziny do zachodu słońca. Obszar, nad którym lecieliśmy, był wysokim płaskowyżem poprzecinanym kanionami i suchymi teraz korytami sezonowych rzek. Lecąc na zachód, widzieliśmy, jak zmienia się on w wiecznie zielony las, który pokrywa niskie góry, upstrzone mnóstwem jezior i bagien. Po lewej stronie ciągnęło się na południe poszarpane pasmo Gór Nadbrzeżnych, których wiele szczytów dochodziło do 3000 metrów, a jeden, Mount Waddington, wznosił się na wysokość 4000 metrów. Jedne z dzikszych i bardziej malowniczych terenów Ameryki Północnej znajdowały się w tej części Kolumbii Brytyjskiej, do której zmierzaliśmy. Rezerwat Megapod zajmował obszar dwóch milionów hektarów i rozciągał się od deszczowych fiordów Pacyfiku porosłych lasami, aż do wschodnich stoków Gór Nadbrzeżnych. Na jego terenie nie było miast, ośrodków turystycznych, dróg ani szlaków. Pojazdom latającym nie wolno było przelatywać nad rezerwatem na wysokości niższej niż 20 tysięcy metrów. Cały teren otoczony był generatorami neutralizującymi pola magnetyczne jajek; one też, jako pierwsze, wykrywały nielegalną obecność wehikułów, a następnie oddawały je wraz z pasażerami w ręce sprawiedliwości w Bella Coola. Połączone systemy alarmowe, na obszarze Rezerwatu Megapod, zostały zaprojektowane w celu wykrywania nielegalnych turystów poruszających się pieszo lub za pomocą transportu naziemnego i zakłócających spokój rzadkich zwierząt zamieszkujących rezerwat, dla ochrony których on powstał. Gigantopithecus megapodes. Rdzenni Amerykanie nazywali je Toki-Mussi, Soquiam, Sosskwatl lub Sasquatch, Tybetańczycy z kolei - Mi-Go, a inni mieszkańcy Himalajów - Yeti. W Chinach określane jako Jen-Hsuen, w Mongolii Almas, w północnych Indiach Ban Manas, na Kaukazie Abanauayu, w Górach Pamiru - Gul’biyavan. Przez długi czas zwierzęta te uważano za legendarne. Naukowcy ze Związku Radzieckiego, którym udało się złapać pierwszego żywego osobnika tego gatunku w wysokim Tien Shan, nazwali go Śnieżnym Cziełowiekiem. Kanadyjscy biolodzy, którzy odkryli ostatnie stado olbrzymich ssaków naczelnych z rodziny pongid w odległej dolinie na wschód od Mount Jacobsen, w Kolumbii Brytyjskiej, nazwali je - zgodnie z tradycją - Wielkimi Stopami i wyznaczyli pierwszy teren rezerwatu. Po Interwencji cała populacja Gigantopithecus, trzydzieści osiem samców i dwadzieścia sześć samic, została wytropiona z pomocą metafizyków i osadzona w rozległym rezerwacie Kolumbii Brytyjskiej Megapod. Do 2043 roku, gdy odbyłem tajną wyprawę w te tereny, liczba Wielkich Stóp wzrosła prawie do dwustu i zostały one uznane za Galaktyczny Skarb. Gigantyczne małpy żyły w dalekiej dziczy, prawie zupełnie pozbawione kontaktu z człowiekiem. Według prawa, jedynymi osobami uprawnionymi do przebywania na terenie rezerwatu byli naukowcy i wyszkoleni leśnicy, pielęgnujący naturalną florę regionu i regulujący populację żyjących tam zwierząt. Wtargnięcie na te tereny zwykłego turysty było absolutnie zabronione. Ale były oczywiście różne sposoby. Zacząłem się interesować Wielkimi Stopami prawie dziesięć lat przed naszą wyprawą, kiedy wpadła mi w ręce kolekcja książek na ich temat. W trakcie prób jej sprzedania, skontaktowałem się z człowiekiem o nazwisku Bili Parmentier, oddanym miłośnikiem Wielkich Stóp, prowadzącym mały ośrodek łowiecki i wędkarski nad Jeziorem Nimpo. Tamtejsza okolica uznawana była za często odwiedzaną przez legendarne Sasquath jeszcze przed pojawieniem się białego człowieka. Przodkowie Billa Parmentiera twierdzili, że niejednokrotnie widzieli nieuchwytne, gigantyczne małpy, ale byli traktowani przez przedstawicieli wyższych klas społecznych Kolumbii Brytyjskiej jak przesądni wieśniacy. W końcu jednak ich opowieści potwierdziły się. W przesłanych do mnie wideogramach Bili pokazał mi ciekawe pamiątki rodzinne; niedoświetlone stare zdjęcia dziwnych śladów stóp, ludzi stojących przy drzewach i pokazujących, jak wielkie były małpy, które widzieli. Była tam nawet kępka rudych włosów, należących ponoć do Sasquatch, a przekazana przez krewnego, który o mało nie posikał się ze strachu pewnego dnia 1936 roku, podczas wyrębu lasu. Parmentier twierdził również, że sam widział kiedyś te stworzenia. Widywał je nawet dosyć często i to całkiem niedawno. Nie jest to nic strasznego, jeśli jesteś tutejszy, mówił, i znasz się na rzeczy. Sprzedałem mu kolekcję książek z dużą zniżką. Pewnego ponurego, deszczowego wrześniowego popołudnia, po tym, jak pozwoliłem sobie na kilka głębszych, zadzwoniłem do niego (staroświecki system telefoniczny - żadnych wideofonów) i rozmawiałem z nim po francusku. Hej! My Kanadyjczycy musimy trzymać się razem, co? Prosiłem, żeby pomógł mi zobaczyć te fantastyczne przedpotopowe potwory. Odpowiedział: - Do diabła, czemu nie? Sezon pracy dla opiekunów rezerwatu kończy się ostatniego dnia września. Sam myślałem, czy by się nie wybrać na ryby. W tydzień później już tam byłem na miejscu, wyglądając przez pęknięte okno opuszczonego szałasu nad Jeziorem Małp, do którego mnie wsadził, i starałam się nie posikać w spodnie ze strachu, gdy cała rodzina Wielkich Stóp przyglądała mi się z odległości mniejszej niż pięć metrów. Ojciec i matka - odziani w wydające mocną woń, kasztanowate futra - wyglądali jak pan i pani King Kong. Małe było mniej więcej mojego wzrostu, około 185 centymetrów. Jedli świeże brzoskwinie, które wyłożyłem im na przynętę, zgodnie z instrukcjami Parmentiera, a kiedy na drodze myślowej zauważyłem, że owoce się skończyły, rzuciły we mnie pestkami i odeszły. Mówię wam, to było przeżycie! Pewnego dnia, wiele lat później, opowiedziałem moją przygodę pewnemu dziwnemu dzieciakowi, mojemu mądremu wnukowi. Wspomniałem również, że aura gatunku Gigantopithecus była niepokojąco podobna do aury ludzkich operantów. Marc wtedy wykombinował sobie, że strome szczyty otaczające małe Jezioro Małp mogą udaremniać wszystkie próby odnalezienia kogokolwiek, z wyjątkiem może sondy myślowej precyzyjnej; nawet, jeśli obiekt poszukiwań ma zarejestrowaną tożsamość mentalną. Kiedy dotarliśmy nad Jezioro Nimpo, kilku rybaków jadło kolację w ośrodku turystycznym. Nie zwracali na nas najmniejszej uwagi, kiedy weszliśmy do holu, a następnie przetrząsaliśmy jadalnię malowniczego wiejskiego budynku, szukając Parmentiera. Pamiętał on moją osobę doskonale i waląc rubasznie po plecach, przywitał mnie wylewnie po francusku. Ściszonym głosem pogratulował dorobienia się ślicznej młodej żonki i dorodnego pasierba. Pouczony przez Marca, miałem już gotową całą historyjkę. Najpierw mieliśmy coś szybko zjeść. Na wpół usmażone steki byłyby cudowne. Potem chcieliśmy, żeby stary, dobry Bili zabrał nas do jednego z obozów wędkarskich, na Jeziorze Kidney w Parku Tweedsmuir, na zachodnim skraju rezerwatu. Przepraszaliśmy Parmentiera oczywiście, że jest już późno, i że to wszystko tak trochę na chybcika... - Pas de probleme! - powiedział. Musiałem jedynie polecieć tym swoim wymyślnym jajkiem na platformę ładowniczą przy doku i zrzucić bagaże. Bili miał załadować swoją “Beav” i przygotować ją do lotu, podczas gdy my będziemy jeść. Później, kiedy steki z przepyszną sałatką i pieczonymi ziemniakami polanymi kwaśną śmietaną i posypanymi szczypiorkiem oraz ciasto z borówkami i lodami waniliowymi były tylko wspomnieniem, cała nasza trójka skierowała się w kierunku doku. Teresa spojrzała na mający nas zabrać pojazd i krzyknęła z przerażeniem. - Chyba nie polecimy... tym? - Oczywiście, że tak - powiedziałem serdecznie. - Ale czy to w ogóle lata? - zapytała. Parmentier odezwał się głosem zniecierpliwionego chłopca. - Madame, ona lata już od sześćdziesięciu lat i polata jeszcze następne sześćdziesiąt. De Havilland “Beaver” jest koniem roboczym pomocy! Można na niej polegać, jest tania i nie do zdarcia. Nie zamieniłbym się na żadne z tych grymaśnych jajkowatych pojazdów nawet, gdyby mi dopłacali. Dwudziestowieczny samolot stał na szklistej powierzchni wody, na dwóch pływakach. Był cały powyginany i połatany. Przednia szyba była brudnożółta i wytrawiona patyną wielu zadrapań. Mimo to, szykowny pomarańczowo-biały lakier starej “Beaver” był świeży, a samolot był prawdziwym dziełem sztuki, wykonanym z laminowanego drewna. Był stary, ale wyglądał solidnie, podobnie jak jego pilot. Nasze torby i pudła ze sprzętem oraz zapasami wypełniły cały luk bagażowy i większość miejsca pomiędzy fotelem pilota a pasażera, pozostawiając jedynie odrobinę miejsca na metalowej podłodze. - Rogi, ty i twój chłopak, po prostu wślizgnijcie się tam i przykucnijcie - rozdysponował Bili. - Twoja pani może lecieć pierwszą klasą, obok mnie. - Żadnych pasów bezpieczeństwa? - przestraszył się Marc. - A ten aeroplan ma inercyjny system napędowy? Parmentier parsknął wesołym śmiechem. - Nie potrzeba pasów bezpieczeństwa, jak nie ma foteli. Jeśli się boisz, schwyć się po prostu tych bocznych uchwytów, synku. Wdrapaliśmy się na pokład, a nasz pilot zaczął manipulować pokrętłami i w jakąś minutę później duży silnik z hałasem obudził się do życia. Bili rozgrzał go, następnie dodał gazu i “Beaver” ruszyła po jeziorze w kierunku zachodzącego słońca, podrywając się nagle do góry z ogłuszającym rykiem. Przerażona Teresa schwyciła się kurczowo poobdzieranego fotela. Byłem świadom uspokajających fal emitowanych przez Marca do jej umysłu i muszę przyznać, że i mnie przydałoby się ich trochę. Samolot wykręcił ostre koło, co pozwoliło nam ogarnąć wzrokiem piękny widok wokół ośrodka, a jednocześnie rzuciło na mnie Marca; następnie skierował się na południowy zachód. - Następny przystanek - Jezioro Kidney! - krzyknął Parmentier. Kolejnym etapem podróży nie miało być jednak Jezioro Kidney. W jakiejś chwili Marc miał objąć umysł pilota koercją i wymusić zmianę kursu. Mieliśmy polecieć 30 kilometrów w głąb stromych, poprzecinanych lodowcem gór. Po wysadzeniu mnie i Teresy, Marc i Parmentier mieli wrócić nad Jezioro Nimpo. Sugestia posthipnotyczna miała przekonać Billa, że rodzina Remillardów zdecydowała się w końcu nie wędkować nad Jeziorem Kidney. Marc odleciałby czerwonym jajkiem z podniesionymi zasłonami elektronicznymi i wróciłby do New Hampshire inną, okrężną drogą. Zwróciłby jajko Hertza na międzynarodowym lotnisku Burlington w Vermont i pojechał autobusem do domu, zmieniając swoją tożsamość psychokreatywnie. Szarada miała się więc rozpocząć. Marc odezwał się do mnie w trybie poufnym: Jesteś pewny, że ten samolot przeleci przez barierę dla pojazdów latających? Pewny jak cholera. Ma silnik z wewnętrznym spalaniem. Lata na benzynie. Żadnej tam technologii pola dynamicznego. Z tego co wiem, cały personel rezerwatu używa w swojej pracy tego rodzaju antyków albo staroświeckich helikopterów. Ale oni pracują tylko w czerwcu, lipcu i sierpniu. Przez resztę roku rezerwat jest oficjalnie zamknięty i cały pokryty śniegiem. A systemy alarmowe? Parmentier ma ukrytą w oprzyrządowaniu czarną skrzynkę, która odwołuje alarmy. Wielu tutejszych to ma. Niektórzy z nich pracują w rezerwacie na pół etatu albo dowożą zapasy. Latają też do rezerwatu poza sezonem, skuszeni prawdziwymi okazjami wędkarskimi. Widziałeś tego tęczowego pstrąga wiszącego nad kominkiem, tam w ośrodku? Bill go złapał parę lat temu, w jednym z jezior rezerwatu. Mój Boże! Co za chciwość. Ale wędkarze nigdy nie latają nad Jezioro Małp. Jest mętne od mułu lodowcowego i nie ma w nim ryb. Bili powiedział mi jednak, że są tam zwierzęta. Grizzli, wilki, koty i wiele górskich owiec i kozłów. Kilka łosi żyje w niższej części doliny Małpiego Potoku. I oczywiście same Wielkie Stopy. To naprawdę wspaniałe miejsce i bardzo dramatyczne. Samotne jezioro z Mount Jacobsen - szczytem wyrastającym tuż za szałasem i lodowcem schodzącym aż do tafli wody... Oczywiście nie byłem tam zimą. Marc powiedział: Poradzisz sobie, wujku Rogi. Ciągnąłem dalej: Będziemy musieli z Teresą przyczaić się jeszcze przez tydzień, a potem nie będziemy musieli się martwić, że dym z naszego komina zobaczy jakiś człowiek. Aha! Pamiętaj, przypomnij mi, żebym podwędził Billowi mapę okolicy. Chciałbym mieć lepszą orientację w tym terenie. Nie zawracałem sobie głowy zabieraniem kompasu, bo góra Jacobsen jest tak wyraźnym punktem orientacyjnym, że tylko kretyn by się zgubił... Christ de Tabernacle! Zapomniałem rakiet śnieżnych! Dobra, chyba potrafię je zrobić. Ciekawe, czego jeszcze zapomniałem... Może dam ci znać telepatycznie, jeśli przypomni mi się coś ważnego; wtedy to przywieziesz. Marc powiedział: Nie będę próbował kontaktować się z tobą z domu. To byłoby zbyt niebezpieczne, nawet w trybie intymnym, dopóki trwa śledztwo, a ja jestem podejrzanym. Przez pewien czas będę obserwowany. Wrócę jednak do was między pierwszym a piętnastym listopada zjedzeniem i tym wszystkim, czego możecie potrzebować, czekając na narodziny dziecka. Odparłem mu: Będziemy cię wyglądać. Bardzo niecierpliwie. Odrzekł: Dziękuję ci... za wszystko, wujku Rogi. Wtedy jego koercja dosięgła umysłu Billa Parmentiera i przejęła nad nim kontrolę. Rozpoczął się ostatni etap naszej dziwnej podróży. 8 RYE, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 24-25 SIERPNIA 2051 Hydra wisiała wysoko na niebie i patrzyła na płomienie ogniska. Ogniste jęzory migotały żółto od soli morskiej, którą przesączone było palące się drewno a tam, gdzie Adrienne wrzuciła obgryzione żeberka, strzelały iskierkami niebieskimi. Ach, ta głupia Adrienne, krzątająca się pomiędzy dziećmi i dorosłymi, doglądająca, czy wszyscy wrzucili do ognia papierowe talerzyki, serwetki, skórki ziemniaków i inne resztki. Dyrygująca wszystkim Adrienne była jeszcze gorsza od Cheri, swojej matki. Zawsze zawracała rodzinie głowę pomysłami w stylu Mickey Mouse, podczas gdy wszyscy chcieli po prostu poleżeć w spokoju na plaży i wyłączyć się. Hydra przypatrywała się przez skaczące płomienie, tyranizującej swoje otoczenie, najstarszej córce Cheri Losier-Drake i Adriena Remillard i zdecydowała, że któregoś dnia na pewno się nią zajmie. Cześć, Hydra! Widzę, że masz bardzo pożyteczne myśli. ... Boże! To Fury! Potężny wielki Fury. Tak się cieszę. Tak długo czekałam. Tak długo, że zaczęłam już podejrzewać, że ty, Czarowniku Zachodu, zginąłeś! Ostatnio całe to pieprzenie o Umyśle Imperium i Miłości psuje nam szyki. Po prostu wyczekuję odpowiedniego momentu, Hydra. Wszystko toczy się prawidłowo, a potem będzie nasz rrruch. [Chichot]. Więc w końcu tu jesteś. Czy to znaczy... Tak. Dziś jest ta noc. [Rządzą, niecierpliwość, ekscytacja... strach]. Nie masz się czego obawiać, Hydra, nigdy się nie bój. Ja cię poprowadzę, pokażę, jak... Zaufaj mi - to będzie kosmiczne. Lepsze niż bomba nerwowa? O całe lata świetlne. Pobieranie energii życiowej w ten sposób, to Ostateczny Krok. Sprytny stary Fury... kto? !!!...? Spójrz tam w wodzie. Widzisz? On. Hydra, nie mów mi, że się boisz... Kurwapieprzonamać, niee! Tylko pokaż mi jak! (On naprawdę na to zasługuje, wiesz o tym. Co za kutas! Ona też, głupia ważniacka suka, ale rozumiem, dlaczego chodzi o niego i będzie dobrze... Jest dobrze, zrobię to!). Jest tuż po północy. Musisz trochę poczekać. Dobrze. [Dreszcz!]. Zachowuj się naturalnie. Idź do łóżka, jak wszyscy, po ostatniej kąpieli w morzu. Ale żadnego spania. Jeśli zaśniesz, wszystko spieprzysz. Powiem ci, kiedy zacząć i wszystko, co powinnaś wiedzieć, słodka Hydro. Droga Hydro... Bombanerwowa! bombanerwowa! Proszę, BożeBożeBoże, bombanerwowa - bombanerwowa - daj mi ją - daj mi ją-aaaaaaach!... Och Fury, jak bardzo cię kocham. Mały biały trawler kołysał się przez jakiś czas, tworząc kręgi na zabarwionych ogniem wodach Atlantyku. Po pewnej chwili łódź uspokoiła się, a woda wokół wygładziła. Leżeli na plecach na pokładzie, trzymając się za ręce, przytomniejąc, patrząc na nieruchome gwiazdy i pędzące satelity, i słuchając dochodzących z plaży przytłumionych, odległych śmiechów i krzyków reszty rodziny. Ręczny nadajnik, który był obecnie jedyną rzeczą, jaką miał na sobie, zadrgał dwukrotnie na nadgarstku. - Już północ, kochana Cat. Wszystkiego najlepszego. Westchnęła z udawaną niecierpliwością. - Brett, ty potworze. Koniecznie musiałeś mi przypominać? Czterdzieści dwa lata! - Nieśmiertelna hipokrytka. Wiesz doskonale, że wyglądasz na dwudziestolatkę. Jesteś boska i nie mogę ci się oprzeć. Szaleję za tobą i dzisiejszej nocy pragnę cię jeszcze raz, moja osłodo, moja radości, moja żono. Potrzebujemy siebie - chodź, nie wahaj się więcej, powstań dla mnie i przynieś ukojenie nam obojgu... Uniósł się lekko nad pokładem, odwrócił i napłynął nad nią z otwartymi ramionami. Wyciągnęła do niego swoje ramiona i wyszeptała: - Nie opuściłabym ciebie i naszej pracy za nic na świecie, Brett. Za całe Imperium. Nikt mnie do tego nie zmusi. Nikt. Długie blond włosy spowijały lśniącymi falami pokład i jej nagie ciało, okrywając je od szyi po kolana. Objęła rękami jego twarz, a on całował usta i powieki, przyciskał wargi do jej gorących dłoni, które poprowadził następnie do swojej już rozbudzonej męskości. Jego umysł mówił: Będą nalegać. Kusić cię swoją mocą. Odwoływać się do twojej dumy rodzinnej. [Wesołość]. Zmuszać cię, żebyś nie rozbiła Zespołu. [Śmiech]. Ty i dzieci jesteście moją rodziną. A moją dumą jest nasza praca i przetrwa ona tak długo, jak nasza miłość. Cat, moja najukochańsza; najdroższa Cat. Rozsunął gęste sploty włosów, spływających jej na piersi, i muskał językiem jej sutki, zwiększając przepływ psychokreatywnej energii między nimi. Pieściła go, wzmacniając erotyczny prąd przepływający przez ich połączenia nerwowe za pomocą magii, dostępnej tylko umysłom operantów. Ich ciała zbliżyły się z wolna. Pasma jej włosów powiewały i tańczyły na wietrze, falując i błądząc po jego plecach i bokach, wijąc się z delikatną natarczywością wokół jego ramion i wślizgując się między nogi, przyciągając go do niej, spowijając ich oboje w jedwabistej płynnej aurze, połyskującej w świetle gwiazd. Płynęli, zjednoczeni, ale nieruchomi, pozwalając, aby metafizyczne napięcie wzrastało, aż wreszcie wznieśli się razem na ten szczyt, z którego nie ma powrotu, i ich umysły rozbłysły spełnieniem. Fala wzniosła się i pękła, rozlewając się z wolna w przypływ ciepła i spokoju. Odpływając zabrała ze sobą ostatnie ślady irracjonalnej złości i winy z jego serca, a z jej - resztki pokusy. - Razem - wyszeptał - będziemy żyć i pracować. Już zawsze. ...Chociaż Imperium Galaktyczne żądało czegoś innego. Obcy ustawodawcy Konsylium Orbitalnego, działając w tajemniczej organizacji nazywanej Zrosła Wspólnotą określili wartość każdego dorosłego człowieka-operanta. Na podstawie bliżej nie zgłębionych kryteriów, wybrali tylko setkę - z setek tysięcy - do zajęcia stanowisk pierwszych ludzi magnatów w Konsylium. Nikogo nie zaskoczył fakt, że siedmiu członków tak zwanej Dynastii Remillardów znalazło się w tej grupie. Ale Catherine Remillard, jako jedyna w rodzinie, odrzuciła ten zaszczyt i nie ukrywała tego. Jako członkini rządu Imperium, musiałaby zrezygnować z prac nad aktywizacją dzieci o ukrytych zdolnościach metafizycznych w Państwowym Ministerstwie Edukacji, którym razem z mężem, Brettem Doyle McAllisterem, poświęciła siedemnaście lat życia. Projekt przynosił wspaniałe osiągnięcia: przeszło pięćdziesiąt tysięcy dzieci między piątym a dziewiątym rokiem życia, nie wykazujących żadnych zdolności metafizycznych, osiągnęło właściwości operantów za sprawą terapii opracowanej wspólnie przez Cat i Bretta, w pracochłonnym metakoncercie. Ale ich dzieło nie było jeszcze ukończone. Program nie był na tyle dopracowany, by pomóc dzieciom starszym, szczególnie tym powyżej dziewiątego roku życia; ostatnio jednak wiele zapowiadało przełom w ich pracy. Obcy z Konsylium najwyraźniej chcieli poświęcić naukowy duet McAllister-Remillard dla jakiegoś mglistego wyższego celu, ale Cat nie zamierzała się podporządkować. Poprzedniego dnia, późnym popołudniem, oficjalnie poinformowała Związek Intendencki w Concord oraz Konsylium, że rezygnuje ze statusu magnata. Jej decyzja wywołała sensację. Zapowiadało się oczywiście na wielką rodzinną kłótnię. Żeby odwlec ten moment i przedyskutować poparcie dla jej postanowienia (a oficjalnie uczcić jej urodziny) Cat i Brett pozostawili swoje badania w stolicy Ziemi i polecieli do położonego w Rye - nad morzem - letniego domu młodszego brata Cat, Adriena i jego żony, rzeźbiarki Cheri Losier-Drake. Ta wspaniała stara posiadłość, oddalona tylko pół kilometra od skromniejszego domu letniego Denisa Remillarda i Lucille Cartier, należała do rodziny Drakę od pokoleń i przypominała, ze swoimi dwudziestoma pokojami statecznego, białego słonia. Wszystko się zmieniło, gdy Cheri poślubiła jednego z wybitnych synów Denisa i Lucille. Miała z Adrienem sześcioro dzieci i doczekała się w końcu całej hordy siostrzeńców i siostrzenic operantów, których liczba przekroczyła trzydziestkę. Była dobrą, serdeczną matką i troskliwą gospodynią, hołdującą tradycji wspólnego biesiadowania - wszystko razem sprawiło, że od późnego maja do września olbrzymi gotycki dom na plaży prawie zawsze był pełen młodych gości, a Cheri bardzo zaniedbywała rzeźbę. Zajęci pracą rodzice wpadali, kiedy tylko mogli, a inni krewni byli zawsze mile widziani na zabawach, szczególnie w dzień Czwartego Lipca, kiedy urządzano piknik na plaży, w Święto Pracy, które kończyło sezon letni ucztą, złożoną z krabów i homarów. Cat i Brett, których czwórka dzieci była zbliżona wiekiem do potomstwa Adriena i Cheri, trzymali swego holenderskiego trawlera o nazwie “Doolittle”, w Yacht Clubie w Rey Harbor, o niecały kilometr na południe od domu. Oboje nie przepadali za wymagającym wysiłku żeglarstwem. Pływanie małym przerobionym trawlerem uspokajało ich, a to, że ostatnio zrobił się on za ciasny dla ich czwórki dorastających dzieci, również miało dla Bretta i Cat swoje dobre strony... Inni zapaleni wodniacy rodziny - szczególnie Paul, ze swoim wspaniałym żaglowcem “Nicolson” i Anne, która całe dnie spędzała ścigając się swoim “Swanem” - szydzili z niepozornego kopciucha McAllistera. Kiedy znów znaleźli się we władzy grawitacji, Brett wyplątał się delikatnie z włosów swojej żony. - Na pewno twoja decyzja rozpęta niezłe piekło w rodzinie, Cat, ale w końcu to przełkną. Nawet Paul. Każdy wykształcony operant w Państwie docenia wagę naszej pracy. Nikt, oprócz ciebie, nie jest na tyle kompetentny, by ocenić konfiguracje naszego pilotowego projektu drugiego poziomu. Szepnęła mu do ucha: - Nie ma również nikogo, oprócz mnie, kto potrafi wyłapać sens w twoich redaktywnych przekazach programowych. Mój geniusz polega na praktycznym zastosowaniu twojego. - Ciągle potrzeba nam jeszcze przeszło roku, żeby ukończyć szczegóły projektu. Ale kiedy będzie nareszcie zamknięty, miliony dzieciaków z ukrytymi talentami metafizycznymi zostanie odblokowanych i będzie mogło bez przeszkód korzystać ze swojego potencjału umysłowego. Dzieciaków, które do tej pory skazane były na życie w normalności... Cat usiadła gwałtownie. - Brett, wiesz, że nie wolno nam mówić w ten sposób. Nie powinniśmy nawet tak myśleć, chociaż wiemy, że jesteśmy wybraną elitą przyszłości, spadkobiercami biednej, normalnej ludzkości, Boże, może dlatego czuję, że nasz projekt jest priorytetowy, a nawet ważniejszy niż przyjęcie ludzkości do Konsylium Galaktycznego. Ta przepaść pomiędzy Operantami i Nonoperantami musi zniknąć jak najszybciej, dla dobra naszego i ich... - Zniknie. - Uspokoił ją, mówiąc na głos. Nie mówiłam ci, bo miałam tyle innych rzeczy na głowie, ale ten biedak Gordo ma wciąż otorbiony kompleks metabigotyczny. Nie usunęłam go po tym, jak nieszczęsny chłopak kompletnie zamieszał w głowie swojej matce-psychiatrze! Brett roześmiał się. Wstał i zaczął nakładać spodnie. Powiała chłodna bryza, więc podał Cat jej welurowy szlafrok. - Gordo ma jedenaście lat. Może to już czas, żeby dalszy jego rozwój przejął stary Papa, stosując nieco surowsze metody. - No cóż, można i to rozważyć. Ostatnio, jakoś nie mogę trafić do tego dziecka. Brett powiedział: Nie martw się. Nie martw się o dzieci całego świata. Ani o nasze. Pomyśl teraz o naszej miłości. Zaczęła splatać swoje piękne włosy w gruby warkocz. Odezwała się niskim głosem, mając trochę mieszane uczucia. - Myślę o tym. O nas. Zawsze. - I chcę, żeby to trwało wiecznie i do diabła z naszymi obowiązkami wobec ludzkości operantów; do diabła z aspiracjami normalnych i z aroganckimi obcymi; ze wszystkim... poza tobą, mną i morzem. I gwiazdami, które są niczym więcej, jak tylko małymi światełkami na niebie... - Ciiii... Wiem, że wcale tak nie myślisz. Wziął ją w ramiona i pocałował po raz ostatni, a potem poszli do kabiny, włączyli silnik białego trawlera i popłynęli w kierunku portu. “Doolittle” został wreszcie zacumowany pomiędzy innymi łodziami Remillardów, niczym brzydkie kaczątko wśród smukłych mew i fregat. Hydra czaiła się pomiędzy cumami jachtów, chowając się za dużym pojemnikiem na śmieci... ... czekając, czekając... Aż w końcu nadszedł czas! Nikt nie obudził się na innych łodziach, a stróż siedział w swojej kanciapie, oglądając pornosa na wideo i zajmował się sobą. Bądź bardzo cicho. Zogniskuj maksymalnie swoją koercję na obojgu. Tak Fury. [Potknięcie]. Kurwa! [Przerażenie i irytacja...] Do cholery, cicho. Jeśli cię wyczują, to koniec. Na zawsze! Nie błagaj mnie, zobacz. Nikt nie zauważył. Wszystko w porządku... Dobrze. Idź dalej... powoli... teraz! Uderz najpierw ją - użyj całej siły, żeby zapadła w sen REM*.[*Faza snu z marzeniami sennymi.] Tak! Dobrze... Teraz szybko na pokład! Wciągnij ją do kabiny. Świetnie! Teraz on! Gotowa? Gotowa w końcu moja słodka Hydra? Na pewno gotowa? Tak?... Zacznij od czubka głowy... Catherine Remillard obudziła się o świcie, zziębnięta i obolała, osłabiona dławiącymi ją mdłościami, słysząc delikatny plusk małych fal, uderzających w kadłub trawlera i głosy trzech rybaków kłócących się na brzegu na temat jakości przynęty. Leżała odkryta na koi. Czaszkę rozsadzał jej ból. Jak dziwnie! Jak wszystkie małżonki operantów, poszukała aury swojego męża, ale najwyraźniej nie było go nigdzie w pobliżu. Zaklęła cicho, podniosła się i wyjęła z szafki jakieś ubranie. Nałożyła je na siebie i weszła do kabiny nawigacyjnej. Tam znalazła leżącego Bretta i krzyknęła. Leżał twarzą w dół, a spodnie i sweter miał spalone. Prawie cała skóra była pocięta i poszarpana; pokryta potwornymi, krwawymi ranami. Wzdłuż kręgosłupa, karku i głowy biegł wypalony głęboki ślad. Na środkowej zaś linii grzbietu ujrzała siedem dziwnych spopielonych pól, mniej więcej wielkości dłoni, z których każde miało obrys zawiłego kwiatu o wielu płatkach. Umysł Catherine Remillard nie był w stanie myśleć racjonalnie i nie zwróciła szczególnej uwagi na wzory. Wydobyła z siebie głos znowu i krzyczała tak długo, aż przybiegli rybacy, stróż, wreszcie policja z Rye. Hydra na długo przed tym była już z powrotem w łóżku; śpiąca i nasycona, poza zasięgiem Fury. 9 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Staliśmy z Teresą na maleńkiej plaży Jeziora Małp, otoczeni kolekcją naszych toreb i pudeł, która teraz wydała się. nagle bardzo skromna. Patrzyliśmy, jak De Havilland Beaver znika za porośniętym lasem wzgórzem nad Małpim Potokiem, który wypływał z jeziora na jego wschodnim krańcu. Kiedy oddalający się ryk silnika samolotu w końcu zamilkł, musiałem zasłonić swoje myśli przed Teresą, żeby nie odkryła nagłej paniki, jaka mną zawładnęła. Nie obchodziło mnie już, czy Paul albo Magistrat wytropią nas tu; przerażało mnie całkowite odosobnienie tego miejsca i odpowiedzialność, jaką wziąłem na swoje barki, zgadzając się ukryć w tej dziczy z niedoświadczoną i niezrównoważoną psychicznie kobietą, która nosiła w swym łonie dziecko wyznaczone do spełnienia jakiegoś przerażającego Galaktycznego Przeznaczenia. Próbując skupić się na rzeczach praktycznych, zacząłem przenosić nasze bagaże z odsłoniętej plaży na skraj zagajnika, gdzie nie byłyby widoczne z powietrza. Niebo miało kolor indygo, z wyjątkiem przeciwległego brzegu naszego czterokilometrowego jeziora, nad którym połyskiwały resztki karminowej poświaty, w miejscu, gdzie słońce zaszło za poorane lodowcem strome skały, nazwane później Mount Remillard. Samotna jasna planeta wisiała nad górami. Bladoniebieskie wody jeziora były wciąż jeszcze lekko poruszone płozami samolotu. Wzdłuż jeziora ciągnęła się wysoka na 1800 metrów ściana skalna, która łączyła dwa anonimowe szczyty, później nazwane przeze mnie Mount Mutt i Mount Jeff. Stromy przeciwległy brzeg porośnięty był gęstym lasem świerków i białokorych sosen w niższych partiach, a w wyższych rzadko porozsiewanymi kępami skarłowaciałych drzew krummholz i roślinnością tundrową. Poziom roślinności na tej wysokości sięgał około 1500 metrów, ale znaczna część zachodniego brzegu jeziora była jałową morenową skałą bądź tworem skutym lodowcem. Jęzor potężnego lodowca Fyles uformował naturalną tamę na końcu zbiornika wodnego, a kawałki lodu obkruszone z niego wyglądały z daleka jak małe białe plamki na wodzie. Za nami mały Potok Megapod szemrał, wypływając z jeszcze jednego, niebezpiecznie zwisającego lodowca, który prawie zakrywał Mount Jacobsen, tak, że tylko potężny szczyt tej góry był widoczny. Na południu delikatna różowa poświata zabarwiła śnieg pokrywający górę Talchako, wyższą nawet od Jacobsen. Byliśmy jakby kompletnie odcięci od świata masą skały i lodu, sami w zagubionej oazie pośród alpejskiej puszczy i wysokich łąk, gdzie kwitły jeszcze ostatnie kwiaty lata, a mętna woda obmywała porośnięte mchem otoczaki u naszych stóp. - Jak ślicznie - odezwała się Teresa. Jej umysł uśmiechał się. - Rzeczywiście. - Próbowałem przeszukać okolicę moją mizerną sondą. - Czy... hm, wyczuwasz jakieś zwierzęta? Usiadła na jednym z pakunków, zamknęła oczy i skoncentrowała się. - Ptaki - wyszeptała - coś małego na zboczu, między drzewami. Może zając albo świstak. - Żadnych Wielkich Stóp? Ani niedźwiedzi? - Nie... Rogi, czy mogłabym posiedzieć tu przez chwilę? Chcę opisać to miejsce Jackowi. Jest bardzo ciekawy. I coś zdawało się potwierdzać jej słowa. Poczułem, jak włosy stają mi dęba na karku i zaryzykowałem mentalne pytanie: Dziecko? Jack? Czy to ty? Nie było odpowiedzi. Teresa stała się zamyślona i niedostępna, a myśli dziecka - jeśli nie wyobraziłem ich sobie - były połączone z jej myślami. Podniosłem torbę, w której były nasze śpiwory, mój stary namiot typu igloo i inny sprzęt potrzebny nam do przetrwania tej pierwszej nocy w dziczy. Ściemniało się już, a plaża była zbyt wąska i kamienista, żeby na niej rozbić obóz. Postanowiłem rozejrzeć się trochę wokół szałasu, stojącego na zboczu. Z samolotu wyglądał na bardziej zniszczony niż podczas mojej poprzedniej wizyty, osiem lat wcześniej. Byłem więc przygotowany na najgorsze. Wspiąłem się niewyraźną ścieżką, która skręcała na prawo od potoku i prowadziła przez gąszcz karłowatego górskiego szaleju i świerków Englemanna. Dróżka była stroma, ale krótka i nagle znalazłem się na małej okrągłej polance, gdzie stał drewniany szałas. Budyneczek zbudowano na czteroipółmetrowym kwadratowym fundamencie, z kamieni i cementu, z małymi betonowymi schodkami prowadzącymi do skierowanego na wschód frontowego wejścia. Cztery ściany pozostały prawie nienaruszone, jednak w kilku miejscach cement uszczelniający drewniane pale wykruszył się i odpadł. W północnym oknie, z którego oglądałem rodzinę Sasquatch, wciąż była szyba. Drewniany dach zawalił się pod ciężarem śniegu, rozrzucając po nadgniłej podłodze cedrowe odłamki. Wnętrze domku wypełnione było porosłymi mchem żerdziami i połamanymi, zardzewiałymi fragmentami rury od piecyka. Rozwalające się łóżka i inne prymitywne meble zostały pożarte przez naturę, ulegając biodegradacji, ale w jednym rogu izby zauważyłem metalowy piecyk, wyglądający nieśmiało spomiędzy gałęzi dorodnej wierzby, która rozgościła się pośrodku popróchniałych desek podłogi. Wziąłem głęboki oddech i starałem się przekonać, że nie ma powodów do paniki. Będę musiał po prostu wyremontować szałas przed pierwszymi opadami śniegu, za pomocą naszego małego zestawu narzędzi i wszystkich informacji, jakie znajdziemy na ten temat w naszej elektronicznej biblioteczce. Nigdy w życiu nie zbudowałem niczego bardziej skomplikowanego, niż najprostsza półka na książki, ale w moich żyłach płynęła krew podróżników, courseurs de bois, i dziesięciu pokoleń franko-kanadyjskich traperów. Poza tym był jeszcze Duch Rodzinny. Poradzę sobie, pomyślałem. Znalazłem odpowiednie miejsce na namiot, rozłożyłem go sprawnie i zamaskowałem z grubsza iglastymi gałęziami. Komary i inne gryzące owady zaczęły mi dokuczać pomimo mojej metakoercji i wiedziałem, że wkrótce nawet dla operanta stanie się niemożliwe poruszanie się poza domem, czy namiotem bez siatki ochronnej na głowie, lub maści przeciwko owadom. Namiot był akurat na tyle duży, że dwie osoby mogły w nim usiąść i zagotować wodę na herbatę w mojej małej przenośnej mikrofalówce, a potem wślizgnąć się do śpiworów, leżących na dmuchanych matach Mylara. Musieliśmy zostawić na noc resztę naszego ekwipunku na plaży, ponieważ nie było czasu na budowanie schowka. Żadne jednak artykuły żywnościowe nie były otwarte i nie rozsiewały atrakcyjnych zapachów, stwierdziliśmy więc, że lokalnym mieszkańcom traw i lasu zajmie dzień lub dwa, zanim się nami zainteresują. Zapasy były prawdopodobnie bezpieczne. Zasłoniłem niektóre bardziej jaskrawe pakunki moimi starymi matami do kamuflażu, na wypadek, gdyby przelatywał nad nami personel rezerwatu. Jeszcze tylko jedną rzecz należało zbadać. Kiedy urządziłem wszystko w namiocie, wstałem i przeszedłem się wolnym krokiem wzdłuż najdalej położonego od Potoku Megapod skraju polany, w poszukiwaniu jeszcze jednej ścieżki, którą pamiętałem gdzieś w tej okolicy. Znalazłem ją zagrodzoną częściowo zwalonym pniakiem, który odsunąłem na bok. Dróżka przedzierała się przez gęste krzaki i zarośla i dochodziła do drugiej maleńkiej polany, gdzie za sprawą szczęśliwego losu (lub pewnego Lylmika) odnalazłem pozbawiony dachu, ale poza tym nie tknięty, przenośny szalet z włókna szklanego. Tego typu urządzenia używane były na większości kempingów w całej Ameryce Pomocnej pod koniec dwudziestego wieku. Aby go uruchomić, musiałem jedynie wykopać nowy dół bliżej szałasu, przyciągnąć go tam i zasłonić dach plastikiem przed insektami. Zmierzch szybko zapadał, więc pogwizdując wróciłem do szałasu i skierowałem się w stronę brzegu, żeby zawołać Teresę. Widziałem ją już z góry. I pomyślałem: Do pioruna! Kochana dziewczyna zdążyła już zrobić coś użytecznego! Klęczała w odległości paru metrów od ujścia potoku, gdzie woda była czysta i nieskażona mętnym mułem lodowcowym i napełniała nasz składany, dziewiętnastolitrowy kanister. Teresa wstała i odwróciła się znów w kierunku Mount Remillard; teraz widać było tylko jej czarną sylwetkę na tle purpurowego zachodniego nieba. Powiała lekka bryza, która przyniosła zapach żywicy i odległego śniegu. Wieczorna gwiazda świeciła niesamowitym blaskiem w zimnym czystym powietrzu. I Teresa zaczęła śpiewać. Stałem jak wryty, nie wierząc własnym uszom. Głos, o którym mówiło się, że jest już na zawsze stracony, zabrzmiał nagle swoim dawnym magicznym bogactwem, które oczarowywało publiczność całej zamieszkałej Galaktyki. Śpiewała gwieździe i swojemu dziecku; nagłe przeczucie przeszyło mnie wraz z pięknem muzyki. Och, Tereso. Pozwól mi cię ocalić. Ocalić was oboje... Zimny wiatr powiał silniej i pieśń skończyła się. Rozejrzała się wokół z niepokojem, więc zbiegłem szybko do niej, przesyłając jej telepatyczne zapewnienie, że wszystko było gotowe na nadejście nocy. 10 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA, DYGRESJA Ruch konspiracyjny, który ostatecznie doprowadził do powstania Metafizycznej Rebelii ludzkości, kiełkował przez długi czas. Przez przeszło trzydzieści lat ziemskich było tylko dwóch buntowników: pochodząca ze Związku Radzieckiego Anna Gawrys-Sakhvadze, profesor fizyki w Instytucie Pola Dynamicznego w Cambridge, oraz jej były kochanek i kolega, Owen Blanchard, Amerykanin, który ostatecznie wyemigrował na planetę Assawompsett i został pierwszym prezydentem tamtejszej, renomowanej Akademii Komercyjnej Astrogacji. Przez dwadzieścia lat, które Owen i Anna spędzili wspólnie w Cambridge, głównym tematem ich codziennych rozmów było tchórzliwe zrzeczenie się przez Ziemian ich podstawowego prawa do wolności i poddanie się dobroczynnemu despotyzmowi Imperium Galaktycznego. Przez wiele długich angielskich nocy, po zaspokojeniu potrzeb swoich ciał, oboje debatowali, analizowali i dochodzili do wniosku, że Wielka Interwencja Imperium Galaktycznego była niemoralnym zakłóceniem porządku ewolucji suwerennej rasy ludzkiej. Inwazja na naszą planetę w 2013 roku i narzucenie Ziemi obcej, zaawansowanej cywilizacji, były pogwałceniem pewnych najbardziej fundamentalnych praw ludzkiej wolności. Nadzorcy Simbiari, którzy występowali w charakterze reprezentantów czterech obcych ras przez długie lata okresu “edukacyjnego”, poprzedzającego przyznanie ludzkości pełnego członkostwa w Imperium, poważnie ograniczyli ludzką wolność intelektualną, religijną, reproduktywną, edukacyjną, wolność środków przekazu i wyboru w kwestii stylu życia i miejsca zamieszkania. Wykpili habeas corpus*[*(łac) - obowiązek ustalenia legalności aresztowania.] i prawo do prywatności mentalnej. Skusili ludzką młodzież wizjami nowoczesnej technologii i nowych światów do podbicia. Praktycznie zniewolili ludzkich operantów metafizycznych (zarówno Anna, jak i Owen dysponowali olbrzymim potencjałem umysłowym) poprzez ograniczenie ich wyborów zawodowych oraz próby manipulowania ich motywacjami i lojalnością. Przyszłość niosła ze sobą jeszcze jedno niebezpieczeństwo; kiedy liczba żyjących ludzkich umysłów osiągnie pewną mistyczną “zrosła liczbę”, miała nadejść ta nieunikniona chwila, gdy wszyscy ludzie operanci osiągną tajemniczy stan mentalny zwany Wspólnotą, co, jak z obawą przepowiadali liczni psychologowie i teologowie, spowodowałoby wtopienie się ludzkiej indywidualności w Kosmiczny Wszechumysł. Dziś jeszcze wciąż kryję się przed Wspólnotą, cztery dekady po tym, jak stała się ona faktem, jestem jednak wytrwałym outsiderem, ostatnim Metafizycznym Buntownikiem, zbyt słabym mentalnie, aby zagrozić Imperium. Zostałem więc zostawiony w spokoju, a kapryśny Lylmik, którego nazywam Duchem Rodzinnym, gwarantuje mi nietykalność w zamian za służenie mu w charakterze narzędzia... Od początku swojej kariery akademickiej Anna Gawrys-Sakhvadze była szczęśliwa, mogąc studiować permutacje pola sigma w Cambridge, które szczyciło się największą liczbą operantów ze wszystkich ludzkich uniwersytetów. Natomiast Owen Blanchard, który w momencie Interwencji był dobrze zapowiadającym się skrzypkiem, na podstawie przeprowadzonych przez Simbiari testów, które wykryły jego duże zdolności koercyjne i kreatywne, został zmuszony do porzucenia muzyki na rzecz fizyki pola dynamicznego. Była to dziedzina nauki mająca istotny wpływ na przyznanie Państwu Ludzkości pełnego członkostwa w Imperium. W tych początkowych latach Panowania Simbiari Ziemia potrzebowała ogromnych ilości potencjału mentalnego. Tak więc Owen pogodził się z nieuniknionym losem i zaczął nawet odkrywać uroki projektowania hiperprzestrzennych mechanizmów napędowych i pełnienia funkcji przewodniczącego Departamentu Studiów Ipsylon. Ale kiedy grał Annie na skrzypcach, jego żal do Imperium, a w szczególności do nieludzkich Nadzorców Simbiari, którzy odmówili mu życia, jakie sobie wymarzył, przydawał jego grze prawie diabolicznej żarliwości. Kiedy koleje losu w końcu rozdzieliły tych dwoje, wiedzieli, że ich wywrotowe poglądy podziela jeszcze kilku innych wysoko postawionych operantów. Otwarty sprzeciw wobec Imperium Galaktycznego był zupełnie niemożliwy: operanci nie mieli nawet tej sposobności, jaką była ucieczka z XXI wieku, przez wrota czasu Theo Guderiana, do innych, wcześniejszych epok. Taką możliwość mieli ludzie “normalni”. Jeśli operanci przyjmowali na siebie jarzmo Imperium, żyło im się dobrze i mogli dorobić się wysokich stanowisk; jeśli jednak odrzucali je, popadali w zawodową niełaskę, spotykał ich ciężki los “otwartego uwięzienia”, lub nawet kara śmierci za bunt. - Jesteśmy dwojgiem samotnych buntowników - wyszeptała Anna, całując Owena na pożegnanie w porcie kosmicznym Unst - nie traćmy jednak nadziei do końca. Teraz, kiedy zbliża się koniec Panowania Simbiari, ludzie może znów dostrzegą wagę samookreślenia. Będę starała się odnaleźć innych operantów, którzy podzielają nasze poglądy; ty musisz zrobić to samo. Ludzkość może być znów wolna i jest prawdopodobne, że to nam pisana jest rola przywrócenia tej wolności. W głębi serca Owen uważał, że jej marzenie o rebelii jest mrzonką. Zaangażowany w zagospodarowywanie nowej, urodzajnej planety i w dynamiczny rozwój Akademii, nie miał czasu na idealistyczne fantazje. Pracował ciężko, aby stworzyć najlepszą w całym Państwie Ludzkości uczelnię, kształcącą personel statków superluminalnych. Ożenił się i stał ojcem dwóch synów, i prawie zapomniał profesor Anne Gawrys-Sakhvadze z Uniwersytetu Cambridge. Tak było aż do momentu, kiedy spotkał Rangara Gathena, w roku 2050. Gathen był starszym kapitanem Cywilnych Sił Międzygwiezdnych, jednostki najbliżej spokrewnionej z kosmiczną marynarką wojenną, którą szczyciło się Państwo Ludzkości podczas Panowania Simbiari. Czysty przypadek sprawił, że tych dwóch mężczyzn usiadło koło siebie na przedstawieniu operowym “Wilhelm Tell”, wystawianym na rzecz wyzwolenia Szwajcarii. W przerwie, popijając drinki, Blanchard i Ragnar Gathen odkryli, że w głębi serca obaj są przeciwnikami Imperium Galaktycznego, obaj też są operantami o rosnących wpływach politycznych i mają duże szansę być nominowani na stanowiska magnatów w Konsylium za dwa lata, kiedy znienawidzeni Nadzorcy Simbiari wreszcie ustąpią, a Państwo Ludzkości przejmie kontrolę nad własnym losem. Upewniwszy się co do prawdomówności Ragnara przy użyciu sondy mentalnej, Owen przedstawił go Annie, która również spodziewała się nominacji na stanowisko magnata. Anna oceniła, że przed kapitanem otwierają się interesujące perspektywy, a ten odwiedzał ją odtąd, kiedy tylko bywał na Ziemi. Ragnar przedstawił swoją siostrę Oljannę, kapitana liniowca kosmicznego, która podzielała jego buntownicze poglądy, siostrzeńcowi Anny, Alanowi Sakhvadze, podobnie zorientowanemu. Młodzi ludzie natychmiast zakochali się w sobie i ostatecznie pobrali się. Alan Sakhvadze, który pracował w Instytucie Pola Dynamicznego, na innym wydziale niż Anna, przyjaźnił się ze swoim kuzynem Willem MacGregorem. Rozpalił w końcu w Willu antyimperialne nastroje, zwiększając liczbę buntowników do sześciu. Żaden z młodzieńców nie pretendował do stanowiska magnata. Ubiegał się o nie natomiast ojciec Willa, Davy MacGregor, syn pioniera metafizycznego, Jamiego MacGregora, administrator Intendentury Europejskiej. Jego zdolności metafizyczne były tak potężne, że uważano go za jedynego poważnego rywala Paula Remillarda, w walce o stanowisko Pierwszego Magnata. Will był pewien, że ojciec odczuwa wiele wahań i wątpliwości natury filozoficznej, w związku z dążeniem Państwa Ludzkości do stworzenia wspólnoty, w którą mieli być włączeni operanci. Czy te wątpliwości przerodziłyby się w sprzeciw wobec całego Imperium, nie było pewne. Żaden z członków spisku nie dysponował takimi siłami, żeby podjąć się koercyjno-redaktywnego sondowania umysłu wielkiego Davy’ego MacGregora. Jeśli grupa miałaby go pozyskać, potrzebne były subtelniejsze sposoby. Anna, podobnie jak Owen i Ragnar, uważała, że domysły co do poglądów Davy’ego są bardzo zachęcające. Trzech, a może nawet czterech desygnowanych na magnatów osobistości było zdecydowanymi przeciwnikami dominacji obcych nad ludzkością! Czy pośród reszty kandydatów mogli znajdować się inni potencjalni buntownicy? Ona sama rozpatrywała dwie “kandydatury”. Jordan Kramer był potężnym dwudziestoczteroletnim psychofizykiem, desygnowanym na stanowisko magnata, pracującym w Cambridge oraz w ośrodku naukowym na Okanagon. Gerrit Van Wyk, starszy o rok, był prawdopodobnie najwybitniejszym specjalistą w dziedzinie cerebroenergetyki w Państwie. Niestety, jego potencjał umysłowy jako operanta był bardzo niewielki, a do tego był notorycznym pijakiem. Z żabią twarzą i zrzędliwą, ekscentryczną osobowością został jednak nominowany przez Imperium na stanowisko w Konsylium. Po bardzo delikatnym wybadaniu sytuacji, stworzono taką okazję, żeby Owen, posiadający najsilniejszy potencjał koercyjny w grupie, mógł wziąć “pod lupę” mentalną umysły rozpatrywanej dwójki. Kiedy oburzenie obydwu badanych opadło, przyłączyli się do spisku i jednocześnie poinformowali jego członków, że pracują właśnie nad rewolucyjnym urządzeniem psychoanalitycznym, które może okazać się bardzo cenne (lub bardzo niebezpieczne) w walce o ludzką wolność. Rekrutacja niezbyt czarującego Van Wyka przyniosła niespodziewane korzyści. Wiedział o dwóch innych wysoko postawionych operantach z buntowniczymi zapatrywaniami i podejrzewał o nie jeszcze trzeciego. Pierwszym z nich był słynny Hiroshi Kodama, Partner Intendacyjny na Azję. Drugi z kolei działał w Intendacji Europejskiej. Tym sojusznikiem okazała się znana ksenologistka z Uniwersytetu Krakowskiego, Kordelia Warszawska, uzdolniony polityk i... platoniczna przyjaciółka Davy’ego MacGregora. Kandydatura trzeciego “spiskowca” wysunięta przez nieco rozchwianego psychicznie Van Wyka, niezmiernie wszystkich zaskoczyła i poruszyła. Był to człowiek, którego nikt z członków grupy nie śmiałby sondować. Jego ewentualna rekrutacja musiała być przełożona do czasu, gdy Magistrat zwolni nadzór, sprawowany nad nim obecnie, ponieważ był nie tylko kandydatem na magnata, ale również podejrzanym w śledztwie w sprawie o morderstwo. Nazywał się Adrien Remillard. 11 NUSFJORD, WYSPY ŁOPOTY NORWEGIA, ZIEMIA, 27 SIERPNIA 2051 Partner Intendencki na Azję podziwiał zapierający dech w piersiach widok, roztaczający się z balkonu letniego domu. Zupełnie zapomniał o trzymanej w rękach tacy z dzbanem piwa i glinianymi kuflami. - Taihen utsukushii desu! - wykrzyknął, na co Inga Johansen przybiegła z kuchni sprawdzić, o co chodzi. - Co się stało, panie... to jest obywatelu Kodama? - Jak większość Norwegów starszego pokolenia znała język angielski od wczesnego dzieciństwa, standardowa zatem jego wersja, ustanowiona przez Simbiari jako język oficjalny, nie sprawiała jej żadnego kłopotu. Japoński był drugim językiem dla trzydziestosiedmioletniego Hiroshi Kodamy. - Nic takiego. Proszę mi wybaczyć, że przestraszyłem panią, Fru Johansen. Hiroshi postawił tacę na suto zastawionym stole z przepraszającym uśmiechem. - To tylko ten cudowny widok na fiord i przystań w dole tak nagle mnie zachwycił. Kiedy przyjechałem wczoraj, padał deszcz i nie przypuszczałem, że mieszka pani w tak przepięknym miejscu. Te groźne szare klify leciutko muśnięte zielenią, woda o świetlistym odcieniu akwamaryny, małe białe łódki porozsiewane po niej niczym mewy. I te wspaniałe domy, ich jaskrawa czerwień w połączeniu z czarnymi dachami! - Nazywają się rorbuer; to stare rybackie chaty wynajęte turystom. Żywy kolor to tradycja, gdyż nasze wyspy nie zawsze są tak słoneczne jak dzisiaj. Przyniosła dobrze zamrożoną butelkę okowity i postawiła ją obok tacy z małymi szklaneczkami. Szykowało się wiele toastów przy tej specjalnej okazji. Kiedy wnuk zadzwonił do jej apartamentu w Trondheim z zapytaniem, czy mógłby zaprosić kilku przyjaciół do domu rodzinnego na dalekiej wyspie Flakstad, za kołem polarnym, starsza pani odpowiedziała: - Pod warunkiem, że pozwolicie mi przygotowywać wam prawdziwe norweskie jedzenie! Ragnar Gathen roześmiał się i przystał na to. Była nonoperantem, a wszystkie ich dyskusje miały się odbywać na poziomie mentalnym, nie było więc przeszkód co do jej obecności. On sam nie był w domu w Nusfjord od dzieciństwa, ale kiedy Owen zapytał go, czy nie zna jakiegoś miejsca na uboczu, na pierwsze “oficjalne” spotkanie ich buntowniczej grupy, od razu przyszła mu do głowy letnia posiadłość Bestemor Ingi. Przypływ nostalgii na wspomnienie starej, pięknej wioski rybackiej ostatecznie utwierdził jego decyzję. Urodził się w Ameryce, a większość życia spędził na atrakcyjnej i prężnie rozwijającej się planecie Assawompsett, jednak coś w głębi duszy mówiło mu, że jego prawdziwym domem jest Norwegia. Fru Johansen, z rękami na biodrach, przyglądała się badawczo stołowi. Aby zrobić przyjemność swojemu wnukowi i jego znakomitym gościom, pulchna, siwowłosa kobieta założyła tradycyjny strój ludowy z rodzinnych stron, z Trondelag. Składały się nań: długa ciemna spódnica z brokatowym złotozielonym fartuszkiem, czerwony stanik z marszczonym kołnierzem, spięty w talii srebrnymi zapinkami, biała haftowana bluzka, ozdobiona dwiema dużymi srebrnymi rosesoljer, broszkami o wielu małych, wklęsłych i połyskujących obrączkach. Hiroshi miał na sobie prosty, ciemnoniebieski garnitur, w którym przyjechał, świeżą koszulę i muszkę oraz biały, sztywno wykrochmalony fartuch, który włożył na prośbę gospodyni dla ochrony ubrania. - O! Wygląda to już całkiem miło, jak sądzę. Dziękuję za pomoc, obywatelu Kodama. Dopilnuję teraz piecyka, a pana prosiłabym o sprawdzenie, czy wszyscy są już gotowi do obiadu. Partner skłonił się i pospieszył korytarzem do salonu, mijając kuchnię, skąd dobywały się intrygujące zapachy i odgłosy krzątaniny. Podłoga i ściany pokoju wyłożone były lakierowanym jasnym drewnem. W jednym rogu, na kamiennej płycie, stał zdobiony żeliwny piec z mosiężnym zwieńczeniem. Ragnar, Owen Blanchard, Will MacGregor, Alan Sakhvadze i jego żona Oljanna Gathen oraz Jordan Kramer wrócili niedawno ze wspólnego wędkowania. Przebrali się już w czyste, swobodne stroje i rozłożeni wygodnie na kanapie i fotelach, przykrytych nieco wytartym kretonem, rozmawiali o sportowych przeżyciach dnia. Kordelia Warszawska, drobna kobieta o słodkiej twarzy, znana w Intendenturze Europejskiej z tego, że nie tolerowała głupców, stała przy rzeźbionym sosnowym stole naprzeciwko otwartego okna, układając duży bukiet dzikich kwiatów, które nazbierała. Anna Gawrys-Sakhvadze przez większą część dnia pozostała w salonie, nadrabiając zaległości z dziedziny fizyki, nieodzownej w studiach nad polem dynamicznym. Kiedy pojawili się jej wspólnicy-spiskowcy, odłożyła w końcu odtwarzacz książek i zaczęła podziwiać kolekcję starych drewnianych kufli Fru Johansen, stojącą na ściennej półce. Miała siedemdziesiąt jeden lat, była średniego wzrostu i mocnej budowy. Terapia regeneracyjna przywróciła jej gęste rudozłote włosy, które nosiła spięte na karku w ścisły kok, ale nie do końca wygładziła siateczki drobnych zmarszczek wokół zielonych oczu, a charakterystyczny, zadarty słowiański nos nie odzyskał dawnej linii. Kiedy Hiroshi wszedł do pokoju, przesyłając wszystkim telepatyczne zaproszenie na obiad, Anna nie odmówiła sobie psotnego komentarza w trybie konwersacyjnym: - Wybacz mi proszę, kolego, ale widok japońskiego dżentelmena wysokiej rangi politycznej, pomagającego w przygotowaniu obiadu, zaskoczył mnie. Muszę jednak przyznać, że fartuch leży na tobie doskonale. Hiroshi zdjął go zupełnie bez skrępowania, podczas gdy reszta towarzystwa chichotała. Odparł więc: - Dla przedstawiciela starszego pokolenia tego rodzaju sytuacja byłaby nie do pomyślenia. Jednak my, młodsi, jesteśmy bardziej elastyczni. Nasze kobiety dołożyły wielu starań, żeby podnieść świadomość mężczyzn w tych kwestiach. [Obraz jego żony o nieustępliwym wyrazie twarzy]. - A poza tym, Fru Johansen jest prawdziwą skarbnicą wiedzy na temat tutejszego regionu. Czy wiecie, że na tych Arktycznych wyspach klimat umiarkowany utrzymuje się przez cały rok, za sprawą ciepłego Golfsztromu? Lofoty są zamieszkałe już od czasów przed-lodowcowych. Uważano kiedyś, że były ojczyzną nadprzyrodzonych istot. A słynny Maelstrom, zabójczy wir opisywany przez Juliusza Verne i Edgara Allana Poe, znajduje się tuż przy wyspie, na południe stąd. Kordelia Warszawska stwierdziła: - Zupełnie mnie to nie dziwi. Sceneria jest rzeczywiście niesamowita, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Z jednej strony zamglone strome skały, a z drugiej słońce tak rozświetlające wodę, że błyszczy niczym płynne klejnoty. Prawie spodziewałam się, że zostanę napadnięta przez trole, kiedy zbierałam te kwiaty wśród skał. Will MacGregor odezwał się na głos: - Nasz troi został w łóżku przez cały ranek z powodu migreny, biedny mały sukinsynek. Czy nie podejrzewacie, że mógł nagle spękać? Czy nie zostawi nas, wobec tego, w pięknym stylu na lodzie? Owen Blanchard zareagował: Will. Daruj sobie. Młodsi uczestnicy spotkania roześmieli się niepewnie. Alan podsumował: Will tylko żartował. Will na to: Niech mnie szlag, jeśli żartowałem. - Sądzę - odezwała się na głos Oljanna Gathen - że będzie lepiej, jeśli podniesiemy nasze zasłony i pozostaniemy przy tradycyjnym użyciu naszych języków. Niektórym z nas mogłaby wymknąć się jakaś niemiła myśl. A przecież nie chcemy, żeby ktokolwiek poczuł się urażony, prawda? - Oljanna ma rację - odezwał się Alan. Pozostali przytaknęli mu. Jordan Kramer zasłonił swój umysł, aby nikt nie wyczuł, jak dużych nabiera wątpliwości. Było to pierwsze spotkanie poważnego młodego Amerykanina, desygnowanego na magnata, z resztą grupy. Był najmłodszy ze wszystkich. Idea wyzwolenia ludzkości spod obcego panowania rozpalała jego uczucia jak zawsze, ale niektórzy z członków spisku budzili jego obawy. Nie chodziło oczywiście o Anne ani o Owena; oboje byli szanowanymi naukowcami w swych dziedzinach i w pełni zasługiwali na swoją nominację do Konsylium. Hiroshi i Kordelia również zrobili na Jordym wrażenie solidnych, całkowicie oddanych sprawie wyzwolenia ludzkości i psychologicznie dojrzałych. Podczas wycieczki wędkarskiej zdecydował również, że Ragnar Gathen i jego siostra Oljanna byli ludźmi, z którymi chętnie współpracowałby przy tym ryzykownym przedsięwzięciu. Ale Alan Sakhvadze i Will MacGregor, obaj, podobnie jak Gathenowie, tuż po trzydziestce, stanowili zupełnie odrębny problem. Jordy zastanawiał się, dlaczego zostali przyjęci do grupy. Bezsprzecznie byli wspaniałymi naukowcami, dobrze pracującymi pod przewodnictwem Anny w Instytucie. Nie byli jednak nominowani na stanowisko magnatów i z tego powodu czuli się bardzo rozczarowani, motywacja ich zatem mogła nie być tak do końca nieskazitelna. Alan był spokojnym, niemal bezbarwnym człowiekiem, który zwykle ustępował swojej wygadanej żonie, natomiast Will lubił zwracać na siebie uwagę i potrafił być nietaktowny. Pozostawał wreszcie najbardziej kontrowersyjny uczestnik spisku - jak na ironię, najlepiej Jordemu znany - jego własny kolega po fachu, Gerrit Van Wyk. Podobnie jak inni, Gerrit został poddany badaniu nowym, tajemniczym urządzeniem psychoanalitycznym, które pozwalało uzyskać znacznie dokładniejszą analizę mentalną niż sondowanie redaktywne ludzkich operantów. Test wykazał jego lojalność wobec grupy. Ale czy nie zmieni swojego stanowiska, gdy dojdzie do prawdziwej walki? Will MacGregor miał najwidoczniej co do tego wątpliwości. Podobnie jak i Jordy... - Jeśli nasze przedsięwzięcie ma się zakończyć sukcesem - mówiła Oljanna - potrzebujemy jak najwięcej ludzi. Szczególnie ludzi wybitnych! Proponuję, żebyśmy powstrzymali się od złośliwych komentarzy na temat członków naszej grupy, nawet jeśli dotyczą one kogoś, kto zasługuje na krytykę. Jeśli dana osoba jest nieobecna, nie może stanąć we własnej obronie. Czy wszyscy się zgadzają? - Tak - powiedział cicho Ragnar Gathen. Will MacGregor parsknął pogardliwie. Jego włosy lśniły ognistym kasztanowym odcieniem w padających przez okno promieniach słońca, a czarne oczy błyszczały spod krzaczastych brwi. - Co, myślisz, że poszło mi w pięty? Myślę i mówię, co mi się podoba, i chrzanię to, czy jestem miły czy nie. Prawda jest taka, że wypowiadam głośno to, co wszyscy myślą. Podniósł swoje smukłe ciało z kanapy i w zapadłej nagle ciszy zaczął, z udanym zainteresowaniem, przyglądać się detalom starego żeliwnego pieca. - No, dobra! Nic się nie stało. Trzeba rozluźnić atmosferę. Powiem wam coś, co zostawiłem na deser: mój ojciec w końcu zdecydował się wystąpić przeciwko Paulowi Remillard w walce o stanowisko Pierwszego Magnata. Rozległy się okrzyki zdziwienia i poruszenia. Kordelia zapytała bez ogródek: - Po co? Przecież nie ma szans. Davy MacGregor wie, że Paul dysponuje większym potencjałem umysłowym niż on, nie mówiąc już o charyzmie, wystarczającej, żeby wlecieć na orbitę słoneczną! Dave jest, poza tym, serdecznym przyjacielem Denisa Remillarda, prawda? Myślałam, że twój ojciec zdecydował się oddać Paulowi fotel Pierwszego Magnata przez aklamację. - Tak, ale to było przed morderstwem - powiedział Willy. Jordy Kramer zamrugał oczami. - Byłem ostatnio zajęty projektowaniem generatora mózgowego na Okanagon. Ale rzeczywiście, było coś o morderstwie w rodzinie Remillardów w Tri-D... - To potworna zbrodnia, z całą pewnością popełniona przez jakiegoś giganta metafizycznego. Will otworzył drzwiczki żeliwnego piecyka i zajrzał do środka. Był pełen opału i gotowy do rozpalenia. - Kiedy wieść się rozeszła wśród wszystkich Remillardów, a jednym z podejrzanych stał się młody Marc, mój ojciec porozumiał się natychmiast z Denisem. Wiecie, na zasadzie “Powiedz, że to nieprawda!”. Denis wyśmiał pomysł, żeby ktokolwiek z jego rodziny miał być odpowiedzialny za to morderstwo. Powiedział, że zna umysły wszystkich na wylot. Ale wczoraj mój ojciec dostał cynk z Magistratu, że obcy są przekonani, że zrobił to ktoś z Remillardów. Tak naprawdę nie mają żadnego dowodu, który by to potwierdzał, ale wystarczyło, żeby ojciec się podniecił. Trójka rodzeństwa Paula ma być zupełnie oczyszczona z zarzutów, ale pozostała czwórka i Marc jest w dalszym ciągu podejrzana. - Czwórka, to znaczy kto? - zapytał Owen Blanchard napiętym tonem. - Catherine, żona zamordowanego, jej starsza siostra Anne, Adrien... i Paul. I to jest główny powód, dla którego tata zdecydował się z nim rywalizować. - O szlag! - wyszeptał Alan Sakhvadze. - Czy ma jakieś szansę? - zapytała Oljanna Gathen. - Czy podejrzenia Magistratu zostaną ogłoszone publicznie, tak, że inni desygnowani się dowiedzą? Ragnar zwrócił się do siostry. - Mało prawdopodobne. Obcy chcą Paula na Pierwszego Magnata. - Jest wybrańcem Imperium Galaktycznego i popiera zjednoczenie się ludzkich umysłów we Wspólnocie - powiedział Hiroshi Kodama ostrym tonem. - Spytajcie kogokolwiek, kto słyszał jego przemówienia w Związku Intendacyjnym w Concord. Wspólnota to dla niego Święty Graal. Kordelia Warszawska odwróciła się od swoich kwiatów w kierunku zebranych. - Hiroshi ma absolutną rację. - Rację w czym? - rozległ się zrzędliwy głos. Gerrit Van Wyk, zwany trolem, wszedł zgarbiony do pokoju. Jego rzadkie blond włosy były zmierzwione, a miejsca między oczami i koło szerokich ust poorane głębokimi bruzdami. Miał głos człowieka, którego czaszka upleciona jest z cieniutkich filigranowych szklanych niteczek. - Gerrit, mój drogi - odezwała się troskliwym głosem Anna. - Widzę, że twoja migrena już trochę zelżała. Na pewno miałbyś czego żałować, gdybyś nie przyszedł na obiad Fru Johansen. - Może coś tam przekąszę - stwierdził Van Wyk bez przekonania. Odebrał wiadomości przekazane mu przez Anne i zamrugał swoimi lekko wybałuszonymi, niebieskimi oczami. - Proszę, proszę! A więc wielki Paul Remillard jest podejrzany o morderstwo, czy tak? I jego syn również! - zaśmiał się cynicznie. - Myślę, że to działałoby na naszą korzyść, gdyby dowiedziało się o tym jak najwięcej desygnowanych. Jeśli Paul wygra, będziemy musieli zaprezentować nasze urządzenie psychoanalityczne, czy chcemy, czy nie, i spowodować wznowienie śledztwa. Przecież nie możemy mieć Pierwszego Magnata - mordercy, prawda? Ani nawet Pierwszego Magnata, którego tarcza herbowa splamiona jest morderstwem. Z drugiej strony, jeśli Davy MacGregor wygra, nasze szlachetne przedsięwzięcie zyska po dwakroć. Będziemy mogli zatrzymać nasz analityczny wynalazek jeszcze przez jakiś czas w tajemnicy, co daje nam pewność, że nie zostanie użyty przeciwko nam. A poza tym, z Davym na czele Państwa będziemy mogli podjąć właściwie otwartą debatę na temat podporządkowania się ludzkości Imperium. - W tym nasza nadzieja - powiedział Owen. - Kiedy Państwo Ludzkości uzyska autonomię, ci magnaci, którzy podzielają nasz punkt widzenia, będą mogli opowiedzieć się za takim człowiekiem jak Dave MacGregor. Pod rządami Paula atmosfera polityczna byłaby dużo mniej sprzyjająca. - Jest prawdopodobnie wielu desygnowanych, którzy widzą miejsce dla ludzkości poza Imperium. - Gerrit pociągnął nosem. - A jeszcze więcej takich, którzy uważają, że cały gang Remillardów to banda pretensjonalnych, wywyższających się dupków. “Pierwsza Rodzina Metapsychologii”! Co za bzdura. Jeśli ci obcy wzięliby pod uwagę szlachetność charakteru a nie tylko wielkość potencjału metafizycznego, nie wiem, czy choćby jeden Remillard kwalifikowałby się do Konsylium. Zapadła krępująca cisza, podczas której wszystkie umysły zgromadzonych wokół Van Wyka były szczelnie zasłonięte, a jednocześnie przebiegła przez nie ta sama naganna myśl. W końcu Anna westchnęła. - Będziemy musieli starać się doprowadzić do zwycięstwa Davy’ego MacGregora nad Paulem Remillardem wszystkimi dostępnymi nam metodami. Uraza Gerrita do rodziny jest słuszna. Kiedy siedmioro z nas stanie się magnatami, musimy być przygotowani do działania. Dzisiejszej nocy opracujemy naszą strategię. Pozostali uczestnicy wyrazili zgodę. Nagle Ragnar uciszył ich szybką myślą: Idzie! Fru Inga Johanson weszła do salonu i z nieśmiałym uśmiechem splotła ręce na fartuchu. Powiedziała: - Vaer sa god! Obiad gotowy! Wszyscy wyszli za nią na balkon i przez następne półtorej godziny zapomnieli kompletnie o Imperium Galaktycznym. Najpierw wzniesiono toasty okowitą - za pomyślność sprawy bardzo oględnie wyjaśnionej, za jej sympatyków znanych i nieznanych, za nieobecnych kolegów i za Davida Somerelda MacGregor, Partnera Intendenckiego na Europę. Po “Skal” wjechało piwo i przekąski w formie Lofotkaviar - kawioru z dorsza - i wędzonego łososia pokrojonego na plasterki tak cienkie, że były przezroczyste. Do tego podano soczystego peklowanego pstrąga oraz kromki żytniego chleba i miejscowe masło. Wszystko to zniknęło w błyskawicznym tempie, a Fru Johansen wniosła wazę parującej olsuppe, zupy piwnej, do której podała maleńkie słone strucle. - Superb! - Gerrit Van Wyk wychwalał babcię Ragnara, prosząc o dokładkę zupy. Pożarł również prawie całego peklowanego pstrąga. - A co będzie naszym piece de resistance, madame? - Oczywiście jeszcze więcej ryb! - wykrzyknął Ragnar i zerwał się z miejsca. - Duma naszych wysp. Pomogę Bestmor Indze je przynieść. Jako entree, podano pozornie proste danie, złożone z opiekanego w cieście dorsza z tartym kozim serem, o nazwie “Reinetorsk”, w sosie z kwaśnej śmietany. Gerrit wychwalał potrawę pod niebiosa i wkrótce wszystkie trzy pełne półmiski zostały wyjedzone do czysta. Następnie wjechała rakostsalat z sałaty, ogórka, pomidorów i kalafiora z majonezem i siekanym koperkiem. Ragnar napełnił kufle piwem, a Oljanna pomogła serwować fjelldesert, domowej roboty makaroniki z multer - rzadkimi pomarańczowymi owocami przypominającymi maliny, rosnącymi dziko na bagiennych obszarach wysp. Podane były z bitą śmietaną. Kiedy skończono deser, starsza pani wstała i odezwała się z uśmiechem łączącym uprzejmość i leciutką wymówkę. - A teraz zostawię państwa samych, żeby nie przeszkadzać w rozmowie. Kawa, ciasteczka oraz koniak i likiery są w salonie. Wychodzę odwiedzić starą przyjaciółkę i nie będzie mnie przez dłuższy czas. Proszę nie przejmować się naczyniami. Mam jedną z tych nowych zmywarek jonowych, która rozprawi się z nimi, kiedy wrócę późnym wieczorem. Wszyscy zerwali się z miejsc. Ragnar odezwał się: - Tusen tackfor maten, Bestmor! Zapamiętamy ten obiad na całe życie! - Tak - powiedziała Inga Johansen smutno - myślę, że zapamiętacie. - Po czym wyszła, a wszyscy usiedli z powrotem. Oljanna pierwsza przerwała długą ciszę. - Pewnie, po prostu, wyczuła co nieco z naszych planów. - Ale nie zdradzi nas? - twarz Anny zbladła w świetle słonecznym. - Nigdy! - zapewnił Ragnar. - Ale nie pochwala naszych zamiarów - stwierdziła Anna. Hiroshi Kodama upił piwa ze swojego kufla, po czym postawił go na stole i zapatrzył się w jego spienione wnętrze. - Ona jest taka jak wielu innych starszych ludzi, którzy pamiętają czasy politycznego chaosu, światowej nędzy i strachu, czasy przed Interwencją. Dla niej nadejście Imperium Galaktycznego było cudem, który uratował nasz świat przed jego własną dumą i chciwością - a może i od zagłady nuklearnej... Anna, wśród nas tylko ty i Owen jesteście w tym wieku, że możecie pamiętać te czasy, kiedy prześladowano operantów, wyczerpywały się źródła energii, a powietrze, woda i ziemia były tak zanieczyszczone, że wydawało się, iż nigdy już nie da się ich zregenerować. Wróćcie pamięcią do tego dnia w roku 2013, kiedy to tysiące statków kosmicznych pojawiło się nad wielkimi miastami Ziemi i powiedziano nam, że nasz koszmar się skończył. Przybyli, by Interweniować i powitać nas w Galaktycznej Cywilizacji. - Pamiętam to - wyszeptał Owen. Pochylił głowę, podobnie jak Anna. Dzięki technologii kuracji regeneracyjnej wyglądali oboje tak młodo, jak ich towarzysze, ale ich umysły, pokryte patyną wspomnień i doświadczeń, czyniły ich dużo starszymi. - Wraz z Interwencją - kontynuował Hiroshi - nagle nastał pokój, znalazły się rozwiązania dla naszych ekologicznych i ekonomicznych problemów. Byliście prawdopodobnie jednymi z bardzo nielicznych, którzy kwestionowali wtedy nadejście Złotego Wieku. To, że nasza grupa jest nieliczna dzisiaj, świadczy o tym, że większość ludzi wciąż myśli podobnie jak Fru Johansen. Imperium Galaktyczne i Jego Wspólnota są dla nich jedyną nadzieją. Jeśli my - buntownicy - chcemy poprowadzić naszą rasę w innym kierunku, musimy głęboko przemyśleć opinię naszych oponentów. Czy mogą mieć rację? Czy to może my się mylimy? Czy reprezentujemy stanowisko dumnej elity, a oni większej części ludzkości...? - Nigdy nie miałam żadnych wątpliwości - powiedziała Anna prostując się na krześle i patrząc Hiroshiemu w oczy. Owen Blanchard natomiast błądził wzrokiem ponad fiordem, wśród małych łódeczek unoszących się na lśniącej wodzie. - Ja miałem. Odezwał się Ragnar Gathen: - Jeśli zwyciężymy, będzie to oznaczać, że większość się z nami zgadza. Kordelia Warszawska roześmiała się gorzko. - Przemówił wielki, dzielny kosmonauta! Przemiany społeczne nie są takie proste. Czasem ludzie nie wiedzą, co jest dla nich dobre, więc trzeba nimi pokierować, nauczyć ich. A nawet zmusić do właściwego wyboru, jeśli dobro ogółu kłóci się z ich egoistycznymi interesami. - My, operanci, jesteśmy wybrani przez obcych, aby być liderami - stwierdził Gerrit Van Wyk - musimy więc starać się o poparcie operantów, a nie normalnych. - To działałoby tylko na krótką metę - odparła Oljanna. - Operanci wciąż stanowią niewielki procent ludzkości, pomimo że nasza liczba rośnie. Wiecie też wszyscy, że “zrosła liczba”, czyli pula umysłów potrzebnych do stworzenia Wspólnoty - obejmuje normalnych, tak samo jak nas. Kiedy zostaniemy włączeni do Wspólnoty, cokolwiek miałoby to znaczyć, jakikolwiek bunt będzie niemożliwy. Będziemy w jakiś sposób trwać, zniewoleni w jednym wielkim umyśle obcych. Razem z Lylmikami, Krondaku, Poltrojanami i Gi. - I z Simbiari - dodał Will - tymi pieprzonymi zielonymi sukinsynami, którzy uważają, że są tacy wspaniali. Przez pewien czas siedzieli w milczeniu. Pomimo jasnego słońca, powietrze było chłodne i czuli, że po zapadnięciu zmroku trzeba będzie rozpalić w piecu. W końcu Owen wstał z miejsca. - Ludzkość nie będzie stopiona z umysłami obcych ras! Na początku, tuż po Interwencji, zostaliśmy zaślepieni dobroczynnością Imperium. Nie mogło być inaczej. Ale po czterdziestu latach Panowania Simbiari, przynajmniej kilkoro z nas uświadomiło sobie, że cena, jaką zapłaciliśmy, była zbyt wysoka. Dla operantów będzie ona jeszcze wyższa, jeśli będziemy siedzieć z założonymi rękami... Chodźmy, napijmy się tej kawy i zabierajmy się do roboty. 12 CONCORD, STOLICA PAŃSTWA LUDZKOŚCI, ZIEMIA, 28 SIERPNIA 2051 Mogli pojechać metrem i wtedy dotarcie na miejsce nie zajęłoby im nawet pięciu minut, ale Paul zaproponował, żeby przespacerowali się po odświeżonych deszczem ogrodach stolicy. Pewne rzeczy musiały zostać powiedziane teraz, a nie później: poza tym, ani jeden, ani drugi nie mieli ochoty siedzieć w biurze Paula do czasu rozpoczęcia spotkania, a zwłaszcza przyjąć kondolencje od Tuckera Barnesa i Colette Roy z powodu podwójnej tragedii rodzinnej. Potrójnej, jeśli liczyć dziwną śmierć Bretta. Paul zaczął: - Czy wygodnie ci w hotelu? - Tak wygodnie, jak każdy więzień mógłby sobie wymarzyć - odpowiedział Marc obojętnym tonem. - To ładnie ze strony Magistratu, że wyznaczyli przyjaciół rodziny na moich strażników. - Zawodowa uprzejmość. Dr Roy i profesor Barnes chętnie wzięli na siebie ten obowiązek i miło im było, że mogą oszczędzić ci przetrzymywania pod kontrolą obcych. Ale ta uprzejmość na tym się kończy. - Rozumiem, papo. Zeszli po niskich stopniach Wieży Północnoamerykańskiej i zaczęli spacerować wzdłuż Canada Plaza. - Przepraszam, że nie udało mi się zjeść z tobą śniadania. Było wstępne głosowanie w sprawie propozycji nowej “amerykańskiej” planety; już od dwóch tygodni miałem wygłosić podsumowujące przemówienie na ten temat. - W porządku. Zasłona na młodym umyśle pozostała niewzruszona. Jeśli Marc niepokoił się nadchodzącym przesłuchaniem, żadna psychiczna ani fizyczna oznaka nie zdradzała jego emocji. Miał na sobie luźne białe, sportowe spodnie i białą bluzę do rugby w zielone, granatowe i złote paski. Włosy, sterczące zwykle na wszystkie strony w postaci niedbałych ciemnych loków, były starannie uczesane i ułożone. Zapytał obojętnie: - Jak poszło głosowanie? - Propozycja przeszła absolutną większością głosów. Planeta będzie się nazywać Denali, tak jak najwyższy szczyt Alaski. Nowelizacja poprzednich ustaleń osiedleńczych zezwala na nieograniczoną imigrację z Kanady, Grenlandii i arktycznych obszarów Europy i Azji, po przejściu pierwszej fali jankeskich osadników. - A więc będzie to raczej zbieranina mieszańców, a nie prawdziwa kolonia? - Na to wygląda. I na to właśnie liczą sponsorzy. Poza bogatymi złożami mineralnymi, miejsce to nie jest tak bardzo atrakcyjne dla ludzi, jak inne kolonie. Panuje tam raczej polarny, surowy klimat. Nie sądzę, żeby Denali kiedykolwiek przyciągnęła aż tylu osadników, żeby otrzymać status kolonii. Nie będzie w stanie spłacić żadnych pożyczek Imperium ani zasiłków imigracyjnych. Siłą rzeczy więc dostanie się do klasy etnicznej. “Amerykańska” klasa etniczna jest pojęciem tak szerokim, że pochłonie tę mieszaninę osadników, którą planeta bez wątpienia przyciągnie. - Typ poszukiwaczy złota znad Jukonu? - Tak. Również rybacy morscy. Tamtejsze oceany są pełne smakowitych pseudoskorupiaków. Krajobraz tej planety cechuje pewnego rodzaju... romantyczny urok, jeśli lubi się Staruszkę Zimę w jej najdziwniejszym i najbardziej majestatycznym wydaniu. W powietrzu jest dużo jonów ujemnych, do tego piękne góry. Podobało mi się tam, kiedy z komitetem robiliśmy rozeznanie. Pamiętasz może tę wycieczkę, na którą pojechałem z matką w marcu? - Pamiętam. Mama mówiła, że były to najlepsze wakacje, na jakich byliście od lat... I bardzo romantyczne. Umysł Paula pozostawał nieporuszony pomimo tego mało subtelnego przypomnienia. Nielegalne dziecko zostało bez wątpienia poczęte podczas pobytu na Denali i niewykluczone, że Teresa wszystko to ukartowała z góry. Niech ją piekło pochłonie! Albo niebo, jeśli nie żyje... Proszę, cię, o Boże, niech ona nie żyje. Zwrócił się do Marca: - Denali może nie wygląda jak typowe zdjęcie kolonii w książce, ale która planeta etniczna tak wygląda? Krótko mówiąc, chodzi o to, aby zachęcić osadników o większym poczuciu solidarności do osiedlania się na planetach, które są trudniejsze w kolonizacji. Mieszkańcom Alaski z cichą pomocą z Maine, Minnesoty i Wyoming udało się uzbierać minimalną liczbę osiedleńców, wymaganą do nadania Denali statusu planety etnicznej. Kiedy wygłosiłem moje krótkie przemówienie, opowiadające się za znowelizowanym projektem i dałem do zrozumienia, że jeśli ktokolwiek z Partnerów Intendenckich będzie kwestionował etniczny dynamizm tych byłych poszukiwaczy złota, zostanie zlinczowany rzemieniem za skóry morsa, większość z nich uległa i projekt przeszedł bez problemów. Marc spokojnie pokiwał głową. - Zapowiada się, że Denali będzie wspaniałą planetą. Chętnie bym się tam wybrał. - Zabawne... wielu Partnerów powiedziało to samo, a w ich podświadomości rozbłysły wielkim napisem NARTY. Podobnie jak w twojej. Marc uśmiechnął się blado. - Bardzo możliwe, że przez długi czas nie będę mógł wyjechać na narty, papo. - To - ostrożnie powiedział Paul - zależy wyłącznie od ciebie. Szli pod koronami wspaniałych, wielkich klonów, które osiągnęły maksymalną wysokość 40 metrów w dwanaście lat po ustanowieniu Concord stolicą Państwa Ludzkości. W kierunku zachodu rozciągał się wspaniały widok na dolinę Merrimack, a po drugiej stronie rzeki leżało Old Concord, stolica stanu New Hampshire. Miasto łaskawie pozwoliło na modyfikację nazwy, kiedy ustanowiono stolicę Państwa Ludzkości w położonym na wschodzie Loudon Hills. Najbardziej znaną wizytówką Old Concord był Parlament Stanu New Hampshire, którego biała kopuła ukazała się oczom Marca i Paula, pomimo lekkiej mgiełki. Tutaj w roku 1680 narodziły się nieugięte i unikalne prawa demokratyczne, będące wciąż powodem do dumy dla miasta i podstawą regionalnego szczebla rządów Imperium. Podobnie jak wiele innych wielkich miast, Old Concord zostało oczyszczone z wszelkiej brzydoty; zakłady, fabryki i inne tego rodzaju budowle zostały przeniesione pod ziemię albo ukryte w odrestaurowanych budynkach o dużej wartości architektonicznej, przeniesionych podczas drastycznych przesiedleń ludności na początku XXI wieku z innych obszarów stanu. Przebudowane miasto przypominało teraz spokojną, osiemnastowieczną wioskę nowoangielską, ale spełniało potrzeby mieszkańców żyjących w Wieku Galaktycznym. Marc odezwał się: - Widzę telepatycznie Akademię Brebeuf tam, za Rum Hill. Zabawne. Nie mogłem się doczekać końca szkoły w marcu, wyrwania się spod nadzoru Ojców i wyjazdu na moją pierwszą wycieczkę na obcą planetę, rozpoczęcia college’u. Teraz naprawdę tęsknię za Brebeuf. My, starsi uczniowie, byliśmy tam Królami Kosmosu. Sądziliśmy, że wiemy wszystko, co tylko da się wiedzieć. A teraz nagle znów jesteśmy najmłodsi, pierwszaki w wielkim zamieszkałym wszechświecie... i zdajemy sobie sprawę, że nie wiemy nic, uwięzieni, jak reszta ludzkości, pod nadzorem największym z możliwych. Byli prawie sami na parkowej alejce. Paul wpatrywał się gdzieś w dal, ignorując jakby obecność syna. Doszli w ten sposób do opuszczonego ogrodu z dużym, otoczonym wierzbami stawem. Białe i różowe lilie wystrzelały na powierzchni ciemnej wody, w której odbijały się nie tylko drzewa i pobliskie krzewy, ale i delikatne, jasne wieże siedzib obu Intendentur, przebijając jakby niebo w dwóch odległych miejscach. Alejka przecinała jedną z odnóg stawu przechodząc w otoczone wodą, szerokie kamienne stopnie. Paul zatrzymał nagle Marca na środku kamiennego mostka, położył dłonie na ramionach chłopca i zmusił go do spojrzenia w swoje przenikliwe niebieskie oczy. Był wysokim, ale nie masywnym mężczyzną, a prosta sylwetka i giętkość ciała przydawały mu latynoskiego wdzięku. Czarna broda była przystrzyżona, a krótko obcięte włosy (dla ograniczenia kręcenia się) zaczynały lekko siwieć, na przekór genom samoodmładzania. Elegancko, jak zwykle, i kosztownie ubrany, był w garniturze koloru khaki uszytym z jedwabnej przędzy, w czarnej koszuli bez krawata, ozdobionej krwistoczerwoną apaszką. - Rozumiesz - powiedział - dlaczego muszę zgłosić tę sprawę, i twoją w niej rolę, do Magistratu. - Ale nie powiedziałeś Nadzorcom, co babcia Lucille i wujek Severin planowali zrobić, prawda, papo? - Marc mówił bardzo łagodnie. - Tego, że zabiliby po cichu dziecko nie zgłaszając ciąży... - Nie. Ich... chęć ochronienia mnie i uniknięcia skandalu była czymś godnym pożałowania, ale także nielegalnym. Plan twojej babki jednak nie udał się. Podobnie jak twoja niefortunna eskapada. Całonocna nieobecność automatycznie czyni cię jednym z podejrzanych w sprawie zabójstwa Bretta. Marc nie odezwał się. Umysł chłopca wydawał się otwarty, ale najgłębsze jego pokłady pozostawały całkowicie niedostępne. Podobnie było tego ranka, gdy Marc pojawił się z opowieścią o wywrotce canoe, a ojciec próbował uparcie wedrzeć się do jego psychiki. Paul kontynuował: - Dwa podejrzenia przestępstw w kręgu gigantów metafizycznych; takich jak ja, twoi wujkowie i ciotki - zajmujących wysokie stanowiska w Państwie i desygnowanych na magnatów - muszą już być badane poza jurysdykcją ludzką. Ta sprawa będzie zgłoszona do Magistratu. Badano mnie już koercyjno-redaktywną sondą, podobnie moje rodzeństwo. Ty też tego nie unikniesz. Twój potencjał metafizyczny jest zbyt wielki, a twoje poczynania zbyt podejrzane. Magistrat musi wykluczyć powiązanie pomiędzy morderstwem Bretta a zniknięciem twojej matki i wujka Rogiego. - Rozumiem, tato. - To, co stanie się dziś z tobą... - Paul przestał troszczyć się o swoją chwiejną barykadę emocjonalną. - Do cholery, Marc, musisz pozwolić przesłuchującym cię obcym poznać prawdę, bez względu na to, jaka jest i komu miałaby zaszkodzić! To nasz surowy obowiązek - nas, uprzywilejowanych operantów, szkolonych, aby służyć ludzkości żyć z honorem. Mam przestrzegać prawa Imperium Galaktycznego i popierać je. Bez żadnych wątpliwości? Narazić... tak. Niektóre z praw Imperium są niesprawiedliwe. Okrutne. Nieludzkie. Synu mój drogi! Wiem, że niektóre z nich mogą wydawać się... Papo, nie jestem jedynym, który ma zastrzeżenia. Zastrzeżenia nie są jeszcze problemem. Jest nim natomiast działanie. Nie musisz się martwić. Obcy nie wykryją, podczas przesłuchania, żadnych kompromitujących danych w moim umyśle. Honor rodziny jest bezpieczny... Paul wykrzyknął: - Niech cholera weźmie ciebie razem z twoją głupią pyszałkowatością! Nie rozumiesz, że sędzia Krondaku, gigant metafizyczny, będzie cię dziś przesłuchiwał? Sondował mnie, poprawił Marc. A głośno dodał: - Papo, nic, czego dowie się ode mnie Magistrat, nie zaszkodzi twojej reputacji ani nie skompromituje twojego autorytetu. Ty i babcia sondowaliście mój umysł trzy dni temu, zaraz po wypadku, a wujek Severin, ciocia Anne i profesor Barnes mieli okazję mnie później wymaglować. Wszyscy wierzycie, że mówię prawdę. Teraz czas, żeby usatysfakcjonować również oficjalnie ciekawość obcych. Albo uwierzą mi i uwolnią, albo stwierdzą, że złamałem ich prawa i wydadzą na mnie wyrok jeszcze dzisiejszego ranka. Zgoda, jeśli o mnie chodzi. Pozwól mi tylko mieć to już za sobą, bo im dłużej zwlekamy, tym bardziej się boję. - Marc, otwórz przede mną swoje myśli - błagał Paul, zaciskając palce na ramionach chłopca; otwórz najskrytsze pokłady. Wiem, że nie udało nam się od ciebie wydostać wszystkiego. Byłeś bardzo dobry w maskowaniu swych myśli, ale wiem, że coś ukrywasz. Pozwól mi to zobaczyć! Zaufaj mi! Na miłość boską - powiedz - czy twoja matka i wujek Rogi żyją, czy nie? Psychokineza Marca łagodnie rozluźniła nacisk rąk ojca i chłopiec uwolnił się z jego objęć. - Już znasz odpowiedź, papo. Zdarłeś moją zasłonę i sam zobaczyłeś. Wszyscy zobaczyliście. Tak, zobaczyliśmy. Myśleliśmy, że zobaczyliśmy. Jeśli ta opowiastka o wypadku jest prawdą, to gdzie jest twój smutek, Marc? Przecież ci zależy... nie mogłeś jej świadomie zabić, kochałeś ją... Bardziej niż ty, papo. Paul powiedział: - To nieprawda! Wejrzyj we mnie! Patrz! Chłopiec wzruszył ramionami, ignorując zaproszenie. Przez jego umysł przesunęło się wiele ulotnych obrazów kobiet - wszystkie piękne, potężne mentalnie, rozkochane w Paulu Remillardzie. - Nie rozumiesz - powiedział Paul - To... nie ma nic wspólnego z miłością. - Odrobina uczucia, jaką okazał, zgasła nagle jak chwiejny płomień świecy i znów ojciec patrzył na swojego syna z jowiszowej wysokości: Jesteś zbyt młody, żeby zrozumieć złożoność męskiego libido. Jesteś zbyt... - [nieludzki!] - wyobcowany emocjonalnie. - Wujek Rogi też mi to mówił. Będę za nim tęsknił. Marc, powiedz mi, czy oni naprawdę nie żyją? Pełna siła koercji Paula ugodziła chłopca. Marc zesztywniał konwulsyjnie i zatoczyłby się wprost do wody, gdyby Paul nie podtrzymał go. Tak szybko, jak uderzył, ojciec wycofał atak; po raz kolejny poczuł się przybity przepaścią oddzielającą jego namiętną naturę od lodowatej głębi młodego umysłu. W tych ciemnych przestrzeniach mogło kryć się wszystko... Ojciec nagle porwał syna w ramiona i przytulił mocno, podczas gdy ich umysły pozostawały odgrodzone od siebie... Paul powiedział: - Kocham twoją matkę i kocham ciebie. Jeśli zrobiłeś to, o co cię podejrzewam, wierzę, że twoje motywy były dobre. Nie mogę ci pomóc, ale zrobię, co tylko będę mógł, żeby ratować sytuację. Rozumiesz? - Tak, papo. Paul wypuścił syna z objęć. Poszli dalej po kamiennych stopniach i wyszedłszy spomiędzy drzew, znaleźli się na placu przed dużym szarym budynkiem. Siedziba zarządu stolicy Państwa, w przeciwieństwie do bogato zdobionych wież Intendentur kontynentalnych, wyglądała skromnie. Wydawało się, że stara się usunąć w cień, stapiając się ze zboczem wzgórza porośniętym drzewami. Granitowe balkony obrośnięte były kwitnącym winem i innymi roślinami, a okna szczelnie zamknięte i pokryte lustrzanymi taflami, tak, że zdawały się być częścią muru albo bujnej roślinności. Główne wejście, podobnie jak okna, było skromne i nie rzucało się w oczy. Podwójne, masywne rzeźbione drzwi z dębowego drewna pomalowano na szaro i dodano do nich czarne metalowe okucia w amerykańskim stylu kolonialnym. Na małym trawniku przed schodami stała granitowa kolumna, podtrzymująca tablicę z napisem: MAGISTRAT IMPERIUM GALAKTYCZNEGO ODDZIAŁ ZIEMSKI Przystojny mężczyzna z brodą i wysoki chłopiec weszli razem po schodach. Marc kurtuazyjnie przytrzymał przed ojcem otwarte drzwi. Znaleźli się w bardzo małym holu z wypolerowaną, czarno-białą marmurową podłogą i ścianami wyłożonymi kosztowną boazerią z orzechowego drewna. Po obu stronach pomieszczenia stały eleganckie, brązowe skórzane kanapy ze stołami i mosiężnymi lampami Stiffela. Jeden ze stołów wyposażony był w odtwarzacz książek, a drugi w telefon bez ekranu. Naprzeciwko wejścia widoczne były kolejne drzwi - proste, z wypolerowanego brązu. Za nimi zobaczyli ekran i małą tabliczkę z brązu ze staroświeckim przyciskiem, opatrzonym napisem INFORMACJA. Paul nacisnął go. Ekran rozświetlił się, ukazując błyszczące, zielone oblicze męskiego przedstawiciela rasy Simbiari. - Dzień dobry, intendencie Remillard - odezwał się obcy w pozbawionym jakiegokolwiek akcentu standardowym angielskim. - Dzień dobry, nadzorco Abaram. Przyprowadziłem pozwanego świadka Marca Alaina Kendall Remillarda, który ma zostać teraz przesłuchany. - Jesteście trzy minuty przed czasem, intendencie, ale główny nadzorca Malatarsiss i zarządca Throma’eloo Lek gotowi są dostosować się do tej nieznacznej różnicy - chyba, że świadek chce poczekać. - Nie, nie chce - powiedział Paul. Brązowe drzwi otworzyły się, ukazując dwóch pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu Simbiari w złotych mundurach. - Pozwany świadek zostanie odprowadzony przez tych dwoje zarządców - odezwał się Abaram. Kiedy Marc ruszył w ich kierunku, Paul powiedział ostrym tonem: - Po skończonym przesłuchaniu, proszę odesłać chłopca do mojego biura w Wieży Północnoamerykańskiej. Natychmiast. - Stanie się tak - odparł Abaram - jeśli wynik przesłuchania na to zezwoli. Zostaniecie niezwłocznie poinformowani, gdyby obecność pozwanego świadka wymagana była w innym miejscu. Ekran zgasł. Marc stanął pomiędzy dwojgiem obcych, po czym cała trójka odwróciła się i odeszła. Drzwi zamknęły się za nimi. Paul pozostał sam. Kiedy skończyli, chłopiec oddychał znów normalnie, a jego mózg pogrążony był w głębokim śnie. Dwoje obcych redaktorów przeszło do pomieszczenia obok, aby uciec od unoszącego się w pokoju przesłuchań swądu bólu i strachu. Moti Ala Malatarsiss wyciągnęła garść chusteczek jednorazowych z platynowej sakiewki, wiszącej u pasa jej munduru, wytarła swoje lepkie odnóża i wrzuciła zazielenione zmięte kleenexy do kosza na śmieci. Jej cera nabrała niezdrowego oliwkowego koloru. Otworzyła barek z napojami, napełniła szklankę gazowaną wodą i wychyliła ją duszkiem. - Proszę mi wybaczyć, zarządco - odezwała się nieco za późno. - Poczułam nieodpartą potrzebę rehydracji. Czy mogę wam również zaoferować jakiś napój? - Jedną szkocką, jeśli można. Czystą. Główny nadzorca Simbiari chwyciła butelkę Bunnahabhain i zaczęła ją niezdarnie otwierać. Szyjka butelki z brzękiem uderzyła o szklankę, na której zostały lepkie ślady odnóży. - Wybaczcie mi również to. Włożyła drinka w wyciągniętą mackę Throma’eloo Lęka. Groteskowy Krondaku mrugnął otworem ocznym, z pobłażliwym zrozumieniem dla niezwykłego poruszenia koleżanki. - Cóż za dziwny i fascynujący przypadek, czyż nie? Po raz kolejny rasa ludzka odkrywa swoje niepoznane oblicza i zadziwia nas. Główna nadzorczym ponownie napełniła swoją szklankę. - To jeszcze niedojrzałe dziecko! - pociągnęła łyk, powracając stopniowo do równowagi. - Przejdźmy na balkon i przedyskutujmy to, dobrze? Wciąż panuje tu nieco rozpraszająca atmosfera. - Jak sobie życzycie - westchnął Throma’eloo, wyślizgując się za Malatarsiss na pełne słońce, przez uchylone psychokinezą drzwi. Dyskretnie wysłał kojący impuls redaktywny do jej rozedrganego układu, a jednocześnie na innym poziomie umysłu formułował streszczenie złych wieści dla Komisji Śledczej do spraw Oceny Przestępstw w Konsylium Orbitalnym. Prymitywniejszy poziom świadomości Krondaku ubolewał nad silną grawitacją, niskim ciśnieniem tlenowym i intensywnym promieniowaniem UF rodzinnej planety ludzi. Trunki jednak były wyborne; Mati Ala nie zapomniała przynieść ze sobą na balkon napoczętej butelki. Urzędniczka Simbiari klapnęła na leżak, podwinęła rękawy munduru i wystawiła zielone przedramiona na kojące promienie słońca. - Święci pańscy! Od razu lepiej. Monstrualny Krondaku przysiadł w najbardziej zacienionym kącie, niedaleko od miejsca, w którym balkon stapiał się z granitem sztucznego klifu. Wodospad obmywał tu porośnięte mchem kamienie i zraszał pokrytą brodawkami skórę przyjemną mgiełką wilgoci. Nalał sobie szkockiej i rozpoczął oficjalne podsumowanie sprawy. - Rozumiem teraz, koleżanko, dlaczego nalegaliście na moje uczestnictwo w tym pozornie prostym śledztwie. Przedwczesny rozwój członków dynastii Remillardów jest oczywiście przedmiotem nieustających badań ewolucjonistów w Konsylium. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, że w rodzinie tej narodził się osobnik o potencjale tak potężnym. Zdolność przesłuchiwanego do oparcia się technice psychsondażu Simbiari i Krondaku powoduje niejakie komplikacje. Oczywiście, Marc może być przypadkiem odosobnionym. Jego ojciec i rodzeństwo ojca są rzekomo uznawani za najpotężniejszych ludzkich operantów, a jednak nasz sondaż w ich przypadku okazał się skuteczny. Muszę przy tej okazji zauważyć, że mechanizm blokowania, który stosuje Marc, właściwie instynktownie, może być opracowany w formie programu i przekazany, przynajmniej teoretycznie, do użytku innym ludziom o dużych możliwościach metafizycznych. - Ale w końcu złamaliśmy go... jak sądzę. Krondaku przytaknął, jednocześnie wlewając spory łyk szkockiej do swojego otworu gębowego. - Myślę, że ustaliliśmy przynajmniej prawdę w kwestii utonięcia. Chłopiec był najwyraźniej przerażony ryzykiem, jakie podejmowała matka w kwestii prokreacji. Podobnie jak wielu niedojrzałych ziemskich osobników płci męskiej, szczególnie tych o wysokiej inteligencji i zahamowanej sferze emocjonalnej, tłumi on pociąg seksualny do rodzica płci żeńskiej, pragnąc jednocześnie matczynego pocieszenia, które ta ofiarowywała mu w okresie wczesnodziecięcym, a teraz mu go odmawia. Wśród przedstawicieli gatunku ludzkiego, niestabilność hormonalna okresu dojrzewania zajątrza ten problem psychologiczny. Możemy w takim razie stwierdzić, że podświadomie Marc nienawidzi swojej matki za odrzucenie go, oraz odczuwa zawiść w stosunku do ojca i nie narodzonego dziecka, widząc w tym ostatnim uzurpatora miłości należącej się, jemu samemu, oraz przeciwnika metafizycznego. Relację chłopca z ojcem komplikuje czynnik wzoru osobowego. Chłopiec odczuwa do Paula prawdziwy szacunek, będąc jednocześnie o niego zazdrosnym. Jest to zupełnie normalne u ludzi. Gdy matka odkryła fakt swojej nielegalnej ciąży, najwyższy poziom świadomości chłopca uznał tę informację za olbrzymią groźbę dla Marca i jego ojca... - Na niższych zaś pokładach świadomości rozważał podwójną możliwość - zemsty na obu rodzicach i... wyeliminowania nie narodzonego rywala. Tak, tak, zgadzam się z waszą opinią, zarządco. Twarz głównego nadzorcy zaczęła odzyskiwać swój normalny szmaragdowy kolor, jak tylko jej gruczoły śluzowe uspokoiły się. Okolica leżaka dostojnej Simbiari zasłana była zużytymi chusteczkami, co budziło niesmak wrażliwego Krondaku. Zanim rasa Simbiari przejęła nadzór nad planetą Ziemia, jej przedstawiciele zwykli byli osuszać nadmiar swoich płynów fizjologicznych za pomocą dyskretnych małych gąbeczek, ukrytych w zakamarkach ubrania. Funkcja jednak nadzorców Ziemian niosła ze sobą pewną niedogodność. Niezbędne okazały się uciążliwe zabiegi ustawicznego wyżymania gąbeczek, tak więc rezydujący na Ziemi Simbiari uzależnili się kompletnie od kleeneksów, które nosili w ozdobnych pojemniczkach przy pasach, i z którymi prawie nigdy się nie rozstawali. Wkrótce upowszechnili ten zwyczaj wśród przedstawicieli swojego gatunku w całym Imperium (ku radości ziemskich producentów papieru); zmięte i zużyte chusteczki zdawały się zaśmiecać obecnie połowę planet konstelacji Oriona. Trooma’eloo Lek, podobnie jak wielu innych przedstawicieli swojej starej i wybrednej rasy, w głębi duszy cierpiał z tego powodu, ale nigdy nie poniżyłby Simbiari, zwracając im na ten temat uwagę. Ziemia była pierwszą planetą nadzorowaną przez połowicznie Uwspólnioną Rasę i zadanie to stanowiło dla Simbiari olbrzymie wyzwanie. - Twierdzicie zatem - odezwał się Krondaku - że chłopiec nie jest winny podwójnego zabójstwa przez utopienie? Główny nadzorca przyjęła bardziej oficjalną pozycję i opuściła rękawy munduru. - Okiełznanie niedojrzałej ludzkiej psychiki nie jest prostym zadaniem. Moim zdaniem jednak, udało nam się wykazać, że Marc Remillard działał wyłącznie pod wpływem podświadomych impulsów, doprowadzając do utonięcia swojej matki i przypadkowego zgonu swojego wiekowego krewnego płci męskiej. Najpierw Marc zaproponował wycieczkę canoe, a następnie zlekceważył konieczność przetransportowania kajaka lądem wokół wodospadów. Pomimo to w jego umyśle nigdy nie postała świadoma intencja zabicia. Nie sądzę również, aby miał on jakikolwiek związek z zabójstwem McAllistera. Krondaku wahał się przez chwilę. - Pozostawmy na razie kwestię ewentualnego udziału chłopca w tej ohydnej zbrodni. Chciałbym jeszcze wyjaśnić do końca sprawę nielegalnej ciąży. Czy przekonuje was stwierdzenie, że Paul Remillard nie zdawał sobie sprawy ze stanu żony i jej postanowienia dotyczącego pogwałcenia praw Imperium? - Moje osobiste badanie Paula Remillarda, jeszcze przed jego stawieniem się w Specjalnym Komitecie Etycznym, przekonało mnie, że nie pozostawał w konspiracji z żoną. Zdumiała mnie natomiast jego dwuznaczna reakcja na przedstawienie przez Marca wydarzeń z wycieczki. Wyraźny strach, że żona może nie umarła. - Nie znaleziono ciała ani Teresy, ani Rogatiena Remillarda. - Wodospady Hartland, gdzie nastąpił wypadek, najprawdopodobniej uwięziły ciała pośród ich chaotycznie porozsiewanych skał podwodnych. - Główny nadzorca podniosła się z miejsca z wyrazem dezaprobaty. - Jednak... byłoby to wysoce niewskazane, gdybyśmy mylili się w analizie tej sprawy, drogi Leku. Są pewne strony sfery umysłowej chłopca, także jego bliskich krewnych, których nie potrafię zrozumieć. Przypadkowość dwóch tragicznych wypadków, dziejących się niemal jednocześnie, jest, delikatnie rzecz ujmując, wątpliwa. Pomimo to, pomiędzy dwiema sprawami jakby nie ma żadnego związku. Nikt poza Markiem nie jest zaangażowany w wypadek na rzece, a dorośli Remillardowie nie są powiązani w żaden sposób, z tego co widać, ze sprawą morderstwa Bretta McAllistera. Magistrat zmuszony był zwolnić od podejrzeń Paula i jego sześcioro rodzeństwa. Teraz należałoby zwolnić również chłopca... aczkolwiek widzicie, że nie jestem z tego rada. Umysł Krondaku emanował uspokajającymi falami, łagodzącymi niepokój znakomitej zarządczyni, który wyraziła używając nieco archaicznego określenia. - Lylmicy, którzy wybrali siedmioro Remillardów na stanowiska magnatów w Konsylium, na pewno nie nominowaliby nikogo o wątpliwej lojalności. Marc jest, zgodzę się, bardziej skomplikowanym problemem. Jest bezsprzecznie egocentrykiem, nie potrafiącym dostosować się do zasad etyki Imperium i może okazać się zdolny praktycznie do wszystkiego. Ale pomimo to nie sądzę, aby jakikolwiek ludzki chłopiec, nawet tak utalentowany jak ten, był w stanie oszukać tak doświadczonych badaczy jak my, moja droga Moti Ala. - Nie tyś się zmagał z tym dzikim ludem przez trzydzieści osiem lat, Lek, lecz ja! Było to pasmo przykrych niespodzianek... Imperium Galaktyczne obdarzyło nas olbrzymim zaufaniem i obarczyło niezwykle trudnym obowiązkiem, powierzając nam, od razu na początek, nadzór nad Ziemią. Przez wszystkie te ciężkie lata, wielokrotnie w samotności nocy, musiałam walczyć z rosnącym przeświadczeniem, że nie nadajemy się do tej roli. - Balderdash, Moti Ala - poklepał czułką jej srebrzyste ramię i poczuła, że kojący przypływ energii miesza się z jej chlorofilem. - Ale poważnie, Lek. Ciągle zastanawia mnie, dlaczego Paul obawiał się, że jego żona żyje. Dlaczego nie byłam w stanie wejrzeć głębiej w ten strach, lub odnaleźć jakieś dane wyjaśniające w umyśle jego syna? To niemożliwe, żeby jakiś człowiek potrafił oprzeć się naszemu koercyjno-redaktywnemu sondażowi! Chociaż... - To jest możliwe. Jako rzekłaś. Jedynie nasi mentorzy Lylmicy przewyższają nas możliwościami głębokiego sondowania. Sugerujesz zatem, żeby przekazać im tę sprawę, wraz z naszymi wątpliwościami i poprosić o wstrzymanie się z inauguracją siedmiu magnatów Remillardów?... Czy może należy posunąć się dalej i złożyć wniosek o przedłużenie Panowania Simbiari? Oboje wstali, za bezgłośnym porozumieniem opuścili balkon i wrócili do pokoju. Główny nadzorca wyprostowała plecy i podjęła decyzję. - Nie - powiedziała spokojnie - Nie posuwałabym się aż tak daleko, zarządco. - Powróciła do oficjalnego tonu. - Poinformujecie Komisję Śledczą, że Ziemski Oddział Magistratu decyduje się na natychmiastowe uniewinnienie tak Paula Remillarda, jak jego syna Marca, któremu nie udowodniono zamordowania Teresy Kendall i Rogatiena Remillarda. Paul ma być również uznany za nieświadomego uczestnictwa w poczęciu nielegalnego dziecka. Poinformujecie Komitet, że śledztwo w sprawie zaginięcia Teresy Kendall i Rogatiena Remillarda będzie kontynuowane. Utrzymamy także nadzór nad chłopcem, jako że może on mieć jakiś związek z wyżej wymienionymi zabójstwami. - Przekażę waszą decyzję, główny nadzorco. Tymczasem, spodziewamy się otrzymać bieżące informacje, dotyczące drugiej naszej sprawy, nie wyjaśnionego morderstwa Partnera Intendenckiego, Bretta Doyle’a McAllistera. Muszę przyznać, że jestem zaintrygowany i zaskoczony sposobem, w jaki energia życiowa została z niego jakby wyssana, poprzez skomplikowane, symetryczne psychokreatywne rany. Ta technika zabijania jest uderzająco podobna do stosowanej przez tak zwanych Wampirów z Shigoomith-4, prymitywną rasę, która na szczęście wymarła przed osiągnięciem poziomu cywilizacyjnego, umożliwiającego podróże międzygwiezdne, około czterdzieści dwa tysiące galaktycznych lat temu. - Niech chaos pochłonie wasze wymarłe wampiry! - wykrzyknęła szorstko nadzorca. - Nie mamy żadnych użytecznych informacji dotyczących sprawy McAllistera. Po zwolnieniu siedmiu Remillardów i Marca, nie mamy żadnych podejrzanych, żadnych motywów, żadnych poszlak ani nawet jednoznacznej przyczyny zgonu. Nic prócz faktu, że zamordowany był mężem kobiety z rodu Remillardów; podobnie, jak żoną Remillarda była Teresa Kendall. - W dalszym ciągu zakładacie, że może istnieć jakieś powiązanie pomiędzy tymi dwiema sprawami? - Musimy brać taką możliwość pod uwagę. - Ci tajemniczy Remillardowie! - Throma’eloo westchnął głęboko. - Tacy utalentowani, tak kontrowersyjni. Tak... istotni. Nie wolno nam zapominać, że za sto trzydzieści jeden dni, ta właśnie niesamowita rodzina będzie wśród pierwszych ludzi, którzy staną się pełnoprawnymi członkami naszego Konsylium. Fakt ten nie pomaga nam, ale może wpłynąć na czyjeś wnioski dotyczące dochodzenia. Jeśli członkowie rodziny Remillardów ukryli podczas przesłuchania jakieś dowody, cały system prawny Imperium wymagałby restrukturyzacji i nowego spojrzenia na pokutujące obecnie twierdzenie, że zawsze da się wydobyć prawdę za pomocą sondy mentalnej... Moti Ala Malatarsiss poczuła, że tak otwarte przyznanie się do klęski uderzyło ją niczym obuchem, i zaczęła, jak zwykle w takich wypadkach, archaizować: - Zaiste, sądzisz, że powinniśmy oddać tę sprawę Lylmikom! Zbrakło ci odwagi, by rzec to wprost, bo lękasz się zranić mnie. Postrzegasz bowiem, żem utraciła już estymę! - Ależ nieprawda, Moti Ala - odparł w tym samym duchu Throma’eloo. - Dzielnaś, jak zawsze, a jedynie w zakłopotanie wprawiona, jakże złożoną sytuacją. - Dobrze zatem - twarz nadzorczym zaczęła znów się mienić. - Zmieniłam zdanie. Przekażecie cały ten mętlik Nadzorcom Lylmikom. Niech oni zadecydują, co zrobić ze swoimi pupilkami Remillardami - a być może z całą rasą ludzką! - dopóki nie dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi! Ponadto, sugerowałabym, aby przyjąć Państwo Ludzkości do Konsylium na razie tylko na okres próbny, wynoszący jeden rok galaktyczny, czyli tysiąc dni ziemskich. - Zrobię, jak sobie życzycie, główny nadzorco Malatarsiss. Throma’eloo Lek otworzył drzwi do sali egzaminacyjnej. Resztki ciężkiej atmosfery rozwiały się zupełnie. Chłopiec wciąż leżał na kanapie, śpiąc i uśmiechając się przez sen. Krondaku zbliżył się i przyłożył jeden ze swoich czułków sensorycznych do czoła Marca, starając się odczytać jego sen. Oczy chłopca otworzyły się. Jego niemożliwa do przeniknięcia zasłona mentalna była już na miejscu. Patrzył na odrażającą postać Krondaku z pełnym opanowaniem. - Czy jestem niewinny? - “Nie udowodniono winy” brzmi werdykt, jaki przedstawimy - powiedział Throma’eloo Lek. - Zostałeś uwolniony od zarzutów. Czy czujesz się na siłach chodzić? - Oczywiście. Chłopiec znów się uśmiechnął i bez trudu wstał z kanapy. - Nie było to wcale takie straszne, jak mi mówiono. Ale wystarczająco. Uśmiech znikł nagle, a szare oczy stały się zimne. Krondaku starał się wślizgnąć dyskretnie pod mentalną zasłonę chłopca. Była doskonała - osiągnięcie godne jego rasy tytanów metafizycznych. O, tak, konferencja z Lylmikami była rzeczywiście niezbędna! Odezwał się na głos: - Czy czujesz do nas urazę za to, czemu zostałeś poddany? - A wy byście nie czuli? - powiedział Marc neutralnym tonem. - Przyznaję, że Magistrat miał prawo mnie przesłuchiwać. Ale nie...w tak drastyczny sposób. Założyliście blokadę na mojej pamięci, ale wiem, że sprawiliście mi dotkliwy ból i zmusiliście do wyjawienia moich najskrytszych myśli. A to nie było w porządku. Wielu ludzi wciąż uważa, że nie wolno pogwałcać wolności jednostki i, że nikt prócz Boga nie ma prawa do poznania jej najgłębszych sekretów. Ale to kłóci się z definicją waszej Wspólnoty, prawda? - Nie, nie rozumiesz. Proponuję, żebyś dokładniej zapoznał się z założeniami Wspólnoty, chociaż jesteś jeszcze zbyt młody, aby w pełni zrozumieć wysublimowany twór, stanowiący podstawę funkcjonowania całego Imperium Galaktycznego... Umysł włączony do Wspólnoty jest jednocześnie suwerenny i zrosły. Nie jest też zdolny do popełnienia takich czynów, o które byłeś podejrzany. Dopóki wasza rasa ma wciąż status klienta, niezrosłego i nie wcielonego do Wspólnoty, nie traktujemy twojej wolności jako suwerennej i nietykalnej. Czujemy się więc upoważnieni do przeprowadzania wnikliwych śledztw, które w sprawach tak poważnych, jak ta, są nieuniknione. Marc przytaknął zimno. - Dziękuję za wyjaśnienie, zarządco. - Proszę bardzo. Marc zwrócił się do nadzorcy Simbiari. - Czy mogę już odejść? - Proszę poczekać przy windzie na strażnika, który zapewni eskortę do Wieży Północnoamerykańskiej. - powiedziała nadzorca Malatarsiss chłodno. - On przyniesie potwierdzenie zwolnienia. - Dziękuję - powiedział Marc. Bez pośpiechu opuścił pokój. Dwoje obcych wymieniło zdawkowe słowa mentalnego pożegnania, po czym zarządca Throma’eloo wyszedł drugim wyjściem. Nadzorca wróciła do pomieszczenia przy sali przesłuchań po większą ilość chusteczek, którymi napełniła swój platynowy pojemniczek. Z niewiadomych przyczyn, jej twarz i odnóża zaczęły znów pocić się obficie, a następny przesłuchiwany już czekał. 13 SEKTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [TELONIS] PLANETA l [KONSYLIUM ORBITALNE] ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1-387-470 [(1 WRZEŚNIA 2051] Czworo przedstawicieli Lylmickiego Zgromadzenia Nadzorczego było lekko zdenerwowanych, spędziwszy dłuższy czas na roztrząsaniu niepokojących wiadomości, przekazanych przez Zarządcę Prawnego Krondaku, Throma’eloo Lęka. Ponieważ nie można było wyciągnąć żadnej konkluzji bez udziału Unifexa, który przebywał obecnie w jednej ze swych tajemniczych pozagalaktycznych podróży, stwierdzili, że czas się odprężyć. Przenieśli się więc do pomieszczenia, w którym znajdowały się ciała. Kontynuując dyskusję zaczęli je przymierzać. Sprawa nie wyglądała optymistycznie. - Zdaję sobie sprawę - zauważył z lekką irytacją Homologous Trend - że Unifex zechce zrobić wrażenie na całym Konsylium wysokim statusem nowo mianowanych magnatów Państwa Ludzkości. Zastanawiam się jednak, czy nie nadużywa swej zaszczytnej pozycji wymagając od nas, Nadzorców, abyśmy poznali materialny aspekt człowieczeństwa podczas inauguracji. - Sądziłem, że ciała astralne będą wystarczające - powiedział Asymptotic Essence, przyglądając się podejrzliwie czterem wyprostowanym tworom. W przezroczystych pojemnikach, na tle lekko połyskującej zielonej ściany były wystawione dwa męskie i dwa żeńskie ciała. Niepokojąco materialne. - Na pierwszą entelechię! Cóż za szkaradne stworzenia! - wykrzyknął Eupathic Impulse. - Szczególnie samce. Nigdy bym nie przypuszczał, że Unifex, biorąc nawet pod uwagę jego słynne poczucie humoru, mógłby przypisać mnie, tę płeć! Noetic Corcondance, poeta, stwierdził natomiast: - Zgadzam się z przypisaniem mnie do płci żeńskiej, ponieważ raz już służyłem jako matryca kreatywna w tworzeniu nowego Lylmika, drogiego Resolute Mandamenta. Zdarzyło się to jeszcze w Czasie-Fa, a stymulatorem koercyjnym był nikt inny, jak Homologous Trend. - Przyznaję, że zapomniałem o tym - powiedział Eupathic Impulse. - Cóż, prawdę mówiąc, ja również - przyznał Homologous Trend. Roześmieli się wszyscy. Reprodukcja Lylmików ustała w Czasie-Ti, przeszło osiem galaktycznych cykli temu. Jednak historycy tej rasy zgodzili się, że tragedia ta miała również swoje dobre strony, ponieważ skłoniła Lylmików do wyjścia poza swoje Dwadzieścia Jeden Światów, co w rezultacie doprowadziło do stworzenia Imperium Galaktycznego i zapoczątkowało ewolucję zrosłych umysłów w Drodze Mlecznej. - Ta dawna operacja reproduktywna wyjaśnia, dlaczego Trend został samcem, a Corcondance samicą - zauważył logik, Asymptotic Essence. - Ale dlaczego mnie, chociaż nigdy nie służyłem jako matryca kreatywna, została przypisana płeć żeńska? I Impulse, również nie mający nigdy nic wspólnego ze stymulowaniem koercyjnym, z jakiego powodu jest samcem? Concordance stwierdził: - Unifex przeanalizował nasze osobowości, zanim przyporządkował nas do tych dwóch płci. Myślę, że w pewien sposób ten dobór jest sprawiedliwy. - Och, bez wątpienia sprawiedliwy - powiedział Impulse z lekką irytacją. - Sam często przybierałem ludzką formę podczas moich ziemskich inspekcji, ku zgorszeniu tu obecnych. Zastanawiam się tylko, czy uczczenie nominowanych na magnatów Ziemian jest jedynym powodem, dla którego mamy wciągać na siebie te cielesne powłoki. Wszystkie te niepokoje ubawiły troje pozostałych Lylmików. Przyjrzawszy się jednak dokładnie ciałom, poczuli, że opuszcza ich pewność siebie. Były tak przerażająco materialne! Omega jedna wie, co może się stać, kiedy je na siebie założą... Umysł każdego przedstawiciela rasy Lylmik znajdował się w otoczce całkowicie przejrzystej substancji materialnej, niewyczuwalnej ani niewidocznej dla organów sensorycznych Krondaku, Poltrojan, Simbiari i Ziemian. Jedynie przedstawiciele hiperprzenikliwej rasy Gi byli w stanie odróżnić rzadko rozsiane molekuły, zawierające psychikę Lylmików, od zwykłych cząsteczek atmosfery. W szczególnych przypadkach, kiedy ze względów kurtuazyjnych pożądana stawała się postać materialna, Lylmicy zwykli byli przybierać iluzoryczne ciała astralne o różnych formach. Jednak to, o co Unifex prosił obecnie Nadzorców, było śmiałym żądaniem. - Patrzcie na te bryłowate, żylaste stopy! - wykrzyknął Impulse. - I ta obrzydliwa blizna pępkowa. Skóra pokryta szczątkowym zarostem, intensywniejszym u samców, ale występującym u obu płci w postaci porozsiewanych tu i ówdzie kępek. Część z tych komicznych włochatych miejsc pokrywa się z gruczołami wydzielania zewnętrznego, których wydzieliny zaczną prawdopodobnie śmierdzieć, jak tylko dostaną się do nich bakterie atmosferyczne. Troje Lylmików skurczyło się z obrzydzenia. Impulse rozsmakowywał się melancholijnie w tej długiej liście wad. - Zwróćcie szczególną uwagę na nieelegancki wygląd męskich narządów reprodukcyjnych - jakby przyczepione bez żadnego pomysłu, bez uwzględnienia artystycznej kompozycji całości, wrażliwe na urazy, niezdarne ruchowo... - Na to nosi się ubranie - powiedział Trend - w każdym razie my na pewno założymy je na inaugurację, ponieważ tak mają ludzie w zwyczaju. Asymptotic Essence zauważył grzecznie: - Nie ma na co czekać. Zmobilizujmy naszą odwagę i zaczynajmy eksperyment. - Racja - przyznała reszta. I w jednej chwili przezroczyste pojemniki otworzyły się, a ciała ożyły i zaczęły oddychać, kiedy czworo Nadzorców wcieliło się w młodych mężczyzn i kobiety, nie odznaczających się ani szczególną urodą, ani brzydotą. Reprezentowali różne rasy ludzkie, a jedyną oznaką ich obcej natury, były świecące nieludzkim, akwamarynowym blaskiem oczy. - Przyjmijcie moje pozdrowienia, koledzy, i gratulacje! Wyglądacie wszyscy wspaniale - rozległo się. - Unifex! W sali rozległy się nerwowe chichoty. Euphatic Impulse odkrył ku swemu przerażeniu, że mimowolne rozszerzenie naczyń krwionośnych spowodowało zmianę koloru jego twarzy z różowawego na jasnoczerwony. Lylmicki zwierzchnik powiedział: - Zjawisko to jest nieszkodliwe, a nawet podlega psychicznej kontroli. Pozwólcie mi przekazać wam wszystkie informacje dotyczące adaptacji fizjologicznej. [Dane]. Rumieniec Impulse’a zbladł po wprowadzeniu przekazanego przez Unifexa programu. - Dziękuję za te informacje. Czy można spytać, jaką formę ludzką ty przyjmiesz na inaugurację? - Myślę, że ta będzie najbezpieczniejsza - powiedział Unifex. Nagle ukazał się jasny błysk, i ich zwierzchnik ukazał się w postaci białowłosego, potężnie zbudowanego starszego mężczyzny, wyższego od swoich kolegów, o głęboko osadzonych szarych oczach. - A teraz przywdziejmy coś. Kolejny błysk... i wszyscy mieli na sobie długie tuniki, miękko układające się płaszcze w różnych, subtelnych kolorach. - Może urządzimy sobie teraz krótką lekcję praktyczną. - Doskonale - odpowiedzieli Lylmicy. Unifex zaczął rzeczowym tonem: - Zajmijmy się informacjami przekazanymi nam przez zarządcę Throma’eloo Lęka. Jeśli naprawdę bylibyśmy ludźmi, powinniśmy usiąść do naszej dyskusji. Pojawił się okrągły złoty stół z pięcioma krzesłami. Unifex zajął swoje miejsce z niedbałą wprawą, a reszta poszła za jego przykładem, jednak z większą ostrożnością. - Zarządca Krondaku przekazał nam dwie bardzo niepokojące informacje - powiedział Unifex, przyswoiwszy sobie błyskawicznie dane przekazane mu przez umysły towarzyszy. - Pierwsza dotyczy podejrzenia, że umysł młodego Marca Remillarda, a być może również jego ojca Paula, oraz jeszcze jednego starszego członka rodziny Remillardów, mającego związek ze śledztwem, zdołały oprzeć się najsilniejszemu z typów sondowania. Pytania są następujące: czy chłopiec jest winny zamordowania swojej matki i krewnego, oraz, czyjego ojciec wraz z rodzeństwem pomagał ukryć zbrodnie syna, albo, co jest mniej prawdopodobne, jest wspólnikiem tych zbrodni. - Czy mamy połączyć się w Quincux, aby odpowiedzieć na to pytanie? - zapytał Trend - Chwilę zajmie nam przeskanowanie całej planety Ziemi i ustalenie miejsca pobytu ciał fizycznych Teresy Kendall i Rogatiena Remillarda - żywych lub martwych. - To nie jest konieczne - powiedział Unifex. - Mogę wam od razu powiedzieć, że Teresa i Rogi żyją. Z powodów, o których teraz nie wspomnę, nie poinformujemy Magistratu o tym fakcie, ani nie przekażemy żadnych nowych danych, dotyczących udziału Marca Remillarda w zniknięciu tej dwójki. Chłopiec teoretycznie pogwałcił pewne ustawy Imperium, ale nie popełnił morderstwa ani żadnej zbrodni, którą musielibyśmy się zająć. Jego drobne przewinienia mają swoje usprawiedliwienie w Szerszej Rzeczywistości i mogą zostać obecnie zignorowane. Możemy jednak polecić władzom Ziemskim, aby nie spuszczały Marca z oczu i nie pozwoliły mu wpaść znów w jakieś tarapaty, zanim Państwo Ludzkości nie zostanie przyjęte do Konsylium. Eupathic Impulse starał się stłumić narastające w nim oburzenie. - Czy mogę spytać, na jakiej podstawie wyciągnąłeś te wnioski? - Nie - odpowiedział Unifex. - Zgłaszam mój sprzeciw! Jestem oburzony! Asymptotic Essence położył dłoń na ramieniu swojego poruszonego kolegi, pozwalając na przepływ uspokajających fal redaktywnych. Zwrócił się do Unifexa: - Przyjmujemy twoje zapewnienia, podobnie, jak przyjmowaliśmy je już wielokrotnie, zawsze w dobrej wierze. Ale żałujemy, że odmawiasz nam zaufania. Unifex wzruszył ramionami. - W odpowiednim momencie dowiecie się wszystkiego... Drugą sprawą, jaką musimy rozpatrzyć, jest zjawisko psychicznego wampiryzmu i jego domniemanego związku ze śmiercią Partnera Intendenckiego, Bretta Doyle’a McAllistera - zawahał się przez chwilę i zmarszczył brwi. - Nie potrafię wnieść nic nowego do tej sprawy. Proponuję oddać jaw odpowiednie ręce i macki Magistratu. Jestem przekonany, że w swoim czasie sprawa ta zostanie rozwiązana, a sprawca tej zbrodni stanie przed sądem. Homologous Trend przypatrywał się swoim nowym rękom. Palce splotły się, a kciuki kręciły się nerwowo. - Nie widzisz zatem żadnych przeszkód w kwestii inauguracji siedmiorga Remillardów pomimo podejrzeń, jakie niosą za sobą te dwie sprawy? Zarówno Throma’eloo, jak i główna nadzorczyni Malatarsiss podchodzą z dużą rezerwą do kandydatury członków rodziny na magnatów. Sugerują nawet, żebyśmy przesunęli termin zakończenia Panowania Simbiari i wstrzymali się do tego czasu z przyznaniem ludzkości autonomii i członkostwa w Imperium. Asymptotic Essence powiedział: - Simbiari i Krondaku zdecydowanie opowiadają się za przedłużeniem nadzoru nad Państwem Ludzkości, na co najmniej rok okresu próbnego, i za odłożeniem na później kolonizacji przez ludzi nowych planet. Mam wrażenie, że obawa przed klęską metafizyczną ciągle drąży umysły tych jakże wytrzymałych istot. Trend, Impulse i Concordance przytaknęli głowami. “ Unifex podsumował: - Przyjaciele, skandale i nieporozumienia są nieuniknione, obojętnie kiedy sprawy Państwa Ludzkości staną się sprawami Imperium. Stanie się to, co stać się musi. W końcu Wspólnota, mimo wszystko, zwycięży nad chaosem, zapewniam was. Panowanie Simbiari musi się teraz zakończyć, a przyjęcia ludzkości do Konsylium nie można zatrzymać. Zgadzam się na roczny okres próbny i moratorium planetarne. Poczekamy kilka dni, po czym poinformujemy o tym Ziemian taktownie. Proszę, aby jakiekolwiek niezadowolenie, wywołane naszymi ustaleniami, nie przedostało się w szeregi mających zebrać się tu, desygnowanych na magnatów. Nie chcemy psuć uroczystości. Lylmicy przytaknęli. - Doskonale. Prześlemy nasze postanowienia do władz ziemskich. Unifex podniósł się z miejsca i wykonał pewien gest. Pięć pojemników ze spienionym bursztynowym płynem zmaterializowało się nagle na stole, po jednym przed każdym z zebranych. - Pozwólcie, że zapoznam was z jeszcze jedną ludzką tradycją, toastami. Przy różnego rodzaju ważnych okazjach, wypowiada się życzenie i pije w tej intencji. Niech więc będzie mi wolno wznieść toast: za rychłe powiększenie Imperium Galaktycznego - i pomyślność wszystkich sześciu jego Państw! Podniósł swoją szklankę i wychylił jej zawartość, po czym westchnął głęboko. Pozostali ostrożnie upili po małym łyczku. - Cóż, muszę znikać - powiedział Unifex. - Spotkamy się na inauguracji! Popracujcie od czasu do czasu nad swoimi nowymi ciałami, dobrze? Pewnie chcielibyście zapoznać się z ich zmysłami fizycznymi, głosami, mięśniami i innymi niespodziankami, zanim zaprezentujecie się całemu Konsylium. - Unifex uśmiechnął się odrobinę przewrotnie. - Będzie tam sporo zamieszania tym razem, chyba zdajecie sobie sprawę. Trzeba być przygotowanym. A teraz żegnam was. Znów ukazał się błysk, gdy molekuły ludzkiego ciała zwierzchnika rozłączyły się i rozproszyły w atmosferze sali. Siedzieli przez chwilę, pijąc napój i rozmyślając. W końcu odezwał się Noetic Concordance: - Z danych przekazanych przez Unifexa wynika, że ten płyn nazywa się piwo Labatt. Przyznam, że stan lekkiej euforii, wywołany niewielką ilością alkoholu zawartego w nim, nawet mi się podoba. Pozwala to zmniejszać w prymitywnym ludzkim mózgu uczucie niepokoju i przypomina w jakimś stopniu wsparcie zapewniane przez Wspólnotę. Napijmy się jeszcze. Pojawiły się cztery pełne szklanki. - Czyżby? Eupathic Impulse powątpiewał nieco, jednak nie na tyle, żeby odmówić drugiej kolejki. Homologous Trend podzielił się z towarzyszami nieco poważniejszym spostrzeżeniem. - Unifex właściwie przyznał, że Paul Remillard i jego syn zdołali oszukać śledczych Magistratu. Możemy więc założyć, że redaktywne przesłuchania pozostałych dorosłych członków rodziny, rodzeństwa Paula, nie wnoszą nic istotnego. Wszyscy oni prawdopodobnie są w stanie ukryć swe myśli. - Podniósł pustą już w połowie szklankę i patrzył na unoszące się w górę pęcherzyki powietrza. - Jest to wysoce niepokojące, że ludzcy operanci okazali się tak potężni, zanim zostali bezpiecznie włączeni do Wspólnoty. Asymptotic Essence powiedział: - Unifex zapewniał nas niejednokrotnie, że ludzie dysponują największym potencjałem umysłowym w całej Galaktyce. Nie ma się więc czemu dziwić, że umysły najwyższej klasy pojawiają się wśród nich na tak wczesnym etapie ewolucji. - Ile właściwie wynosi wymagana liczba zrosłych umysłów dla ludzi? - spytał Impulse. - Nie mogę zapamiętać tych trywialnych szczegółów. - Dziesięć miliardów umysłów - poinformował Homologous Trend. - Mają już siedem i pół. Zasoby planetarne zostały prawie zupełnie wyczerpane tuż przed Interwencją, a liczba urodzeń spadła drastycznie z tego powodu. Teraz, wraz ze wzrostem populacji na planetach kolonijnych, przewiduję datę osiągnięcia zrosłej liczby około roku Pierwszego 1-390-150, czyli według kalendarza ziemskiego A.D. 2083. - Mało czasu - zadumał się Asymptotic Essence. Zmaterializował sobie kolejną pełną szklankę, a na skinienie Eupathic Impulse, napełnił również jego. - Nie mogę się oprzeć zadumie, wobec nieskończonej liczby rozwijających się światów, badanych przez rasę Lylmików od początku istnienia Imperium. Tyle myślących form życia, podlegających paradygmatom ewolucji, wyrosłych ze zwykłego szlamu, powstało tylko po to, by osiągnąć transcendentalną samoświadomość. Prawie wszystkie z nich były skazane na zagładę, ponieważ nie osiągnęły zrosłego poziomu z powodu porażek technologicznych lub kataklizmów naturalnych. Pięć zwycięstw przez siedemset trzydzieści tysięcy lat galaktycznych! Jakie marnotrawstwo... - Ewolucja jest marnotrawna - stwierdził Trend szorstko - jeśli jest się niecierpliwym, na Omegę! Zwróćmy lepiej uwagę, że te pięć ras, którym się udało, osiągają zrośnięcie w coraz krótszych odstępach czasu. Jeśli ludzkość nie potknie się, uda się jej to najszybciej ze wszystkich ras do tej pory. Być może czeka nas istna metafizyczna eksplozja pośród inteligentnych ras dominujących. - Czy sugerujesz, że Państwo Ludzkości ma odegrać najistotniejszą rolę w tym rzekomym rozkwicie mentalnym? - Impulse nie starał się nawet ukryć swego sceptycyzmu, materializując czwarte piwo. - Cóż, nie twierdzę, że tak będzie na pewno - zastrzegł się Trend. Impulse dopił swoje piwo i postawił szklankę z głośnym brzęknięciem na złoty stół. Essence napełnił ją ponownie. - Moim zdaniem, Ziemianie prędzej spowodują klęskę, niż przyspieszą postęp! Są chytrzy, i tyle... Chytrzy!! - dopił piątą szklankę. - Tylko setka z nich dostanie się do Konsylium - zauważył Trend. - Co złego mogą zrobić, będąc taką mniejszością wśród głosujących? Jego umysł zaprezentował dane: Głosy Krondaku 3460 Głosy Poltrojan 2741 Głosy Simbiari 503 Głosy Gi 430 Głosy Ziemian 100 Głosy Lylmików 21 (z prawem veta) - Możemy się dowiedzieć dużo za późno, do czego zdolna jest ludzkość! - wykrzyknął Impulse. - Tylko nie mówcie, że nikt was nie ostrzegał! Zerwał się nagle i spojrzał z osłupieniem na swą szatę w okolicach bioder. - Och! Ciało! Co ono wyprawia?! Koledzy, ratunku! Ono ma jakąś przerażającą własną wolę! Trend wstał, wziął swojego kolegę pod ramię i poprowadził go spiesznie w kierunku drzwi. Powiedział uspokajającym tonem: - Przeanalizowałem to zjawisko. Po prostu wypiłeś zbyt dużo i to właśnie powoduje tę dziwną reakcję fizjologiczną. Nie przejmuj się, musisz po prostu... Drzwi zamknęły się za nimi. Noetic Concordance i Asymptotic Essence wymienili spojrzenia. - Może powinniśmy jednak zdjąć nasze ciała? - zasugerował Essence. - Za chwilę. Najpierw chciałbym wziąć lunetę do sali obserwacyjnej i popatrzeć na gwiazdy moimi oczami. Masz ochotę mi towarzyszyć? - To może być interesujące doświadczenie. Może powinnyśmy zaprosić naszych chłopców? Śmiejąc się, dwie lylmickie kobiety dopiły swoje drinki, ułożyły starannie fałdy swoich tunik i wyszły na gwarną Promenadę Centralną ośrodka administracyjnego. Przybyło już wielu biurokratów Państwa Ludzkości, rezydujących w Konsylium Orbitalnym i mających uczestniczyć w inauguracji, więc nikt nie zwrócił specjalnej uwagi na tę parę, spacerującą z wolna i gawędzącą ze skromnie spuszczonymi, dziwnymi oczami. 14 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA RGMILLARDA Pierwszego ranka po naszym przyjeździe nad Jezioro Małp obudziłem się tuż po świcie, zostawiłem Teresę śpiącą w namiocie i przeszedłem przez mglistą łąkę na skraj lasu, skąd roztaczał się piękny widok na jasne, groźne wody jeziora. Wydało mi się nagle, że czuję silne drganie otaczającego mnie miejsca. Ja, intruz, zapragnąłem dostroić się, zsynchronizować z wibracjami tej ziemi - lub nawet zaśpiewać, tak, jak instynktownie uczyniła to Teresa. Chciałem wtopić się w tę potężną i subtelną harmonię jeziora, gór, lodowca i żyjących tu roślin i zwierząt. Nie opieraj się, dusza Jeziora Małp zdawała się do mnie przemawiać, nie opieraj. Poddaj się. Zacząłem iść. Trawa pokryta była rosą. Słońce wciąż skrywało się za wschodnią ścianą gór, a lodowiec pokrywający Mount Jacobsen przypominał oślepiająco białą, zamarzniętą falę morską. Doszedłem do stromej ścieżki przy strumyku, prowadzącej nad brzeg jeziora. Wąski potoczek płynął z pluskiem pomiędzy ciemnoszarymi łupkami iłowymi i innymi kamieniami, które popękały na drobne płytki, stercząc w dziwnej pionowej pozycji, ustawione tak kiedyś, przez ruchy sejsmiczne. Czysty zimny strumyk, rozczepiony wielokrotnie na kilka pomniejszych przez ostrza skał, zdawał się niemalże iskrzyć z radości, kiedy w końcu znów łączył się w jedną niewielką kaskadę i wpadał łagodnie do małego, wodnego rozlewiska na kamienistym brzegu jeziora. Poszedłem kawałek wzdłuż brzegu jeziora i stanąłem skupiony, odprężony nad rozciągającą się przede mną spokojną, mleczną taflą wody, nasłuchując mego umysłu. Nie jestem poetą ani nie mam takiej wrażliwości; nigdy nie doświadczyłem świadomości kosmicznej ani prawdziwego uwspólnienia umysłów, jak również tych przerażających zwiastunów Wspólnoty, do których garną się młodzi operand postrewolucyjnego Państwa Ludzkości, i o których szepczą w swych umysłach. Doświadczyłem jednak istoty Jeziora Małp tamtego poranka. Wzniosłe góry były namacalnym doznaniem, przypominającym uderzenia w bęben w moich kościach. Posmakowałem przenikliwego promieniowania otaczających mnie pokładów lodu, poczułem wyzwanie dzielnych, poskręcanych małych drzew, rosnących na tym odsłoniętym brzegu i smaganych od setek lat wiatrem. Usłyszałem daleki grzmot toczącej się lawiny i pośpiech małych wodospadów, zlatujących po zboczu na drugim brzegu jeziora. A co najbardziej przerażające, zdałem sobie sprawę, że jestem obserwowany przez inne umysły - delikatne, nieuchwytne umysły o naturze operantów, których wkład w atmosferę Jeziora Małp, czynił to miejsce bardziej niż jakiekolwiek inne częścią planety Ziemi. Poczułem się zdumiony i wdzięczny, że umysły te wydają się chętnie zgadzać na to, abym wraz z Teresą i nie narodzonym Jackiem dzielił z nimi ich dom. Wydawało się, że moje obawy i niepokój wyparowały wraz z rosą pokrywającą gąszcz wierzb. Pomodliłem się, czego nie robiłem od dawna, a następnie, obładowany torbami z jedzeniem, wspiąłem się ścieżką z powrotem na polanę i zacząłem przygotowywać śniadanie. Przez pierwszy tydzień naszego pobytu nad Jeziorem Małp, który był zarazem ostatnim tygodniem pracy personelu rezerwatu, postanowiliśmy z Teresą nie robić niczego, co mogłoby znacznie zmienić wygląd okolicy szałasu, widzianej z powietrza. I jak się okazało, przeleciały nad nami dwie maszyny - duży turbocopter w kształcie banana z podwiązanym na linie, kołyszącym się dużym ładunkiem, oraz stary samolot Cessna. Oba pojawiły się na południu, za Mount Jacobsen i kierowały się na pomocny zachód, w kierunku kwatery zarządu rezerwatu Megapod w Bella Coola. Ryk ich silników ostrzegł nas zawczasu, tak, że zdążyliśmy się schować. Spróbowałem wysondować, kim była załoga tych maszyn, ale udało mi się jedynie ustalić, że nikt z niej nie był operantem. Jednym z pierwszych zadań, jakie sobie wyznaczyłem, było wykopanie nowego dołu pod latrynę, bliżej szałasu niż poprzedni, oraz przeniesienie samej kabiny i pokrycie jej dachem. Tymczasem zadaniem Teresy było zebranie i ususzenie jak największej ilości mchu i porostów. Przez następny tydzień zgromadziła dwadzieścia wielkich worków tego materiału, potrzebnego do uszczelniania domku. Następnym zadaniem było zbudowanie kryjówki na prowiant. Było to dosyć istotne w rejonie pełnym niedźwiedzi, rosomaków i innych stworzeń łasych na ludzkie jedzenie. Nie orientowałem się zbyt dobrze w gustach kulinarnych Wielkich Stóp, ale miałem przeczucie, że stworzenia te mogłyby okazać się bardziej nieproszonymi gośćmi niż grizzli, gdyby zdecydowały się potraktować nasze zapasy jako darmowy lunch, więc urządziłem kryjówkę bardzo starannie. Zgodnie z naszymi skautowskimi informacjami, należało w tym celu znaleźć cztery mocne drzewa, tworzące niewielki kwadrat, pozbawić je gałęzi, a następnie zbudować wysoko położoną platformę wykorzystując pnie drzew jako narożne słupy. Do kryjówki można byłoby się dostać za pomocą zdejmowanej drabiny. Niestety, nasz szałas stał na północnym zboczu, więc dookoła przeważały karłowate tsugi i inne, zdeformowane uderzeniami zimowego wiatru i ciężarem śniegu, drzewa. Najlepsze, jakie znalazłem, okazały się dwie piętnastometrowe sosny na zboczu, w odległości rzutu kamieniem od szałasu, w pobliżu małego Potoku Megapod. Ich powyginane pnie były tak szerokie u podstawy, że nie mogłem ich objąć rękami. Jednak ku górze zwężały się istotnie i były niemalże identycznej wielkości. Wymyśliłem, żeby dobudować pozostałe dwie podpory z wkopanych w ziemię drągów, ale podłoże okazało się tak kamieniste i twarde, że w końcu zdecydowaliśmy się zbudować trójkątną konstrukcję. Posługując się moją starą siekierą ściąłem odpowiedni świerk, po czym pozbawiłem go gałęzi, pozostawiając jedynie kilka na samej górze dla kamuflażu. (Dużo bardziej wydajna piła laserowa wydzielałaby kłęby dymu, które mogłyby nas zdradzić, tak więc nie ośmieliliśmy się jej używać, aż do l września). Przyciągnęliśmy świerk z mozołem na miejsce, używając ręcznej wciągarki. Za pomocą tejże wciągarki, zawieszonej na drewnianym trójnogu, umieściliśmy koniec pala w wykopanym dole, który wypełniliśmy kamieniami i ziemią. Później, na tych trzech podporach, zamontowaliśmy dodatkowo stożkowe pierścienie, zrobione ze spłaszczonych puszek, aby zniechęcić wiewiórki, myszy i innego rodzaju złodziejski drobiazg. Zrobiłem drabinę z młodych drzewek, o celowo delikatnej konstrukcji, żeby nie wytrzymała ciężaru Wielkich Stóp, i przybiłem do niej żerdzie platformy. Zdumiałem się, kiedy Teresa zaproponowała, że zbije z desek podłogę i zbuduje poręcz wokół niej. - Nie mam lęku wysokości - zaśmiała się. - Kiedy śpiewasz Królową Nocy, ciągle wisisz wysoko nad sceną. Tak więc zostawiłem jej tę robotę, której oddała się bez strachu, podśpiewując na wysokości czterech metrów, niczym Lark Ascending, podczas gdy ja zająłem się budowaniem tymczasowego schronienia, w którym mieliśmy mieszkać do czasu wyremontowania szałasu. Konstrukcja ta, rodzaj prostej szopy, którą Teresa nazwała “Le Pavilion”, zbudowana była z żerdzi połączonych drutem i powiązanych linami dla ochrony przed wiatrem. Gdy dobudowałem dach i okryłem całość płachtami grubego plastyku, stała się ona osłoniętym wigwamem o wymiarach cztery na sześć metrów, gęsto obłożonym iglastymi gałęziami na dachu i z trzech stron. Na czwartej ścianie, skierowanej w stronę szałasu i oddalonej od niego o około trzech metrów, znajdowało się okno z przeźroczystego plastyku, przepuszczającego światło, i drzwi, które można było mocno zamknąć. Na podłodze również znajdowały się płachty plastyku podwinięte do góry na rogach i przymocowane do ścian, żeby woda nie wciekała do środka. Rozsypałem na klepisku trochę suchej trawy, żeby wchłaniała wilgoć i zapobiegała poślizgnięciu. “Le Pavilion” miał się stać naszym domem na najbliższe cztery tygodnie. Był oczywiście nie ogrzewany, ale pogoda okazała się ciepła, a krótki deszcz spadł tylko kilka razy. Po pierwszej ulewie, kiedy dach przeciekł na wysokości drzwi, dobudowałem coś w rodzaju prowizorycznej werandy. Jej dach zrobiony był już nie z plastyku, ale z cedrowych desek pozyskanych z szałasu, które pozbieraliśmy starannie z myślą o ich ponownym użyciu. Uratowałem metalowy piecyk i ustawiłem go na werandzie, skróciłem komin i - ...proszę! Mieliśmy szykowne kryte palenisko. Kiedy tylko zrobiło się bezpiecznie, mogliśmy tam piec i gotować prawdziwe posiłki, zamiast żywić się skromnymi porcyjkami prasowanego jedzenia, zalewanego wodą ugotowaną w naszej małej mikrofalówce. Kiedy pierwszy mróz unicestwił kąsające nas owady, mogliśmy przesiadywać przy ogniu, wygrzewając kości, kiedy tylko nie było burzy, a nawet suszyć ubrania, gdy wzrastała wilgoć. Tuż koło werandy ułożyliśmy stos drewna i porąbanych klocków na opał. Po wyremontowaniu szałasu, dotychczasowe schronienie miało się stać szopą na drewno, do której łatwo dostać się z szałasu, nawet wtedy, gdy śnieg przysypie nas po dach. Oczyściłem połamane - deski z podłogi i zbiłem z nich ławki i chwiejny stół. Zrobiłem również kilka prymitywnych półek, obiecując poprawić się w stolarce, kiedy tylko będę miał możliwość cięcia nowych desek za pomocą piły spalinowej. Małe igloo, które ustawiłem w kącie “Le Pavilion”, służyło nam jako sypialnia i jedyne prawdziwe schronienie przed drapieżnymi muchami, komarami i gzami, które atakowały pomimo naszej koercji i wielokrotnego okazywania odrazy. Pracowaliśmy tak ciężko przez pierwsze dni (i zasypialiśmy tak szybko), że brakowało nam czasu na zwykłe kontakty i rozmowy. Teresa była serdeczna, ale często nieobecna, pogrążona w mistycznych rozmowach z płodem, który wydawał się zadowolony z niezwykłego położenia naszej kryjówki. W codziennych sprawach dotyczących pracy, zwykle chętnie wypełniała moje polecenia, wykonując bez narzekań każdą robotę, jaką jej wyznaczyłem. Była bardzo silną kobietą, z wilczym apetytem, a ciąża wydawała się nie pogarszać w żaden sposób jej samopoczucia. Zupełnie zresztą o niej zapominałem, dopóki nie stała się widoczna. W siedem dni po naszym przyjeździe, byliśmy spaleni przez słońce, pokąsani przez owady i tu i ówdzie lekko podrapani i posiniaczeni. Mieliśmy za to schronienie przed deszczem, mrozem i zimnem, bezpieczną kryjówkę na jedzenie i kilka podstawowych wygód. Stary szałas został oczyszczony i uprzątnięty, gotowy na dobudowanie nowej podłogi i dachu. Teraz, kiedy nadszedł wreszcie długo oczekiwany l września, mogliśmy rozpocząć pracę nad naszym domem bez obawy, że zostaniemy zauważeni. Ale najpierw był dzień odpoczynku. Zarządziłem, że w tym roku będziemy obchodzić tradycyjne amerykańskie Święto Pracy trzy dni wcześniej. Był już najwyższy czas, żeby Teresa odpoczęła, a dla mnie, żebym rozejrzał się trochę po okolicy. Nie miała ochoty mi towarzyszyć i próbowała przekonać mnie, żebym nie zostawiał jej samej, ale wytłumaczyłem, że rozeznanie się, co okoliczne tereny mają nam do zaoferowania, jest konieczne. Co ważniejsze, potrzebowaliśmy drzew większych i prostszych od powykręcanych badyli, rosnących w naszej okolicy. Chcieliśmy porządnie zreperować dach szałasu i zrobić nową podłogę. Wiedziałem już nawet, gdzie można było znaleźć to, czego potrzebowaliśmy. - Ale będziesz ostrożny? - umysł Teresy pełen wizji, w których wpadałem do jarów i szczelin lodowych, goniły mnie rozwścieczone Wielkie Stopy, otaczały sfory śliniących się grizzli i wilków; błądziłem i dostawałem ataku serca. - Oczywiście, że będę ostrożny. I wiesz, że nie musimy obawiać się żadnych zwierząt. Pograj sobie na keybordzie, pośpiewaj albo pooglądaj stare dobre filmy na Tri-D. Ciężko pracowałaś i należy ci się odpoczynek. Ja będę odpoczywał wędrując. Robię tak od blisko stu lat! Jeśli poczujesz się samotna, dasz mi znać. Nie odejdę dalej, niż dwa, trzy kilometry. Najwyżej do końca jeziora, żeby obejrzeć Kanion Małpiego Potoku i przeciwległy brzeg. Teresa uniosła głowę, jakby nasłuchując, po czym rozpromieniała się. - Jack zgadza się z tobą, że nie mam się czego obawiać. - Właśnie - zachowałem mentalną powagę. - Cóż, użycz mi szczęścia, moja mała. Jeśli nie znajdę jakichś porządnych drzew na dach, spędzimy tę zimę w “Le Pavilion!” Zapakowałem kilka niezbędnych rzeczy do mojego starego plecaka Kelty, zarzuciłem go na plecy i wyruszyłem wzdłuż potoku Megapod, kierując się ku wschodniemu krańcowi jeziora. Był prześliczny, słoneczny dzień; wiała orzeźwiająca lekka bryza. Białe pasma cirrusów pełzały po lazurowym niebie, nad Mount Remillard i miałem nadzieję, że zimna, czysta masa powietrza zmierza w naszą stronę. Moja nadzieja wzrosła, kiedy wszedłem w krzaki i cholerne robactwo napadło na mnie całymi szwadronami, spragnione swojej ostatniej krwawej uczty, zanim ostry mróz skuje ich ciałka. Daremnie próbowałem odpędzić je moją koercją i w końcu założyłem rękawiczki a siatkę na głowę. Natrafiłem na wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę, około dwunastu metrów od brzegu w górę zbocza, którą przedarłem się przez gęste zarośla. Przecinała ona kilka kamienistych polanek, gdzie dzikie górskie kwiaty tworzyły niepowtarzalną atmosferę schyłku lata. Lawendowe astry, żółte, przypominające stokrotki kwiaty taminki i inne, kwitły pośród ostatnich arktycznych łopianów. Pełno było dojrzałych borówek, z których można zrobić dżemy, jak również czarnej beżyny, która, z tego co pamiętałem, była również jadalna. Skontaktowałem się telepatycznie z Teresą i przekazałem jej ich obraz, żeby mogła sprawdzić beżynę w jednym z naszych poradników, oraz przekazałem jej dobre wieści na temat borówek. Była naprawdę świetną kucharką i nasze ograniczone menu, złożone z prasowanego jedzenia, było dla niej udręką, chociaż nigdy nie wypowiedziała nawet jednej skargi na ten temat. Jej odpowiedź aż iskrzyła się entuzjazmem: Rogi, wiem co zrobię! Nazbieram trochę borówek i upiekę ciasto! I trochę prawdziwego chleba, zamiast tych paskudnych podpłomyków! Brzmi cudownie... Wszedłem na niewielki odkryty pagórek, żeby obejrzeć tereny niewidoczne z okolic szałasu. Duży prześwit za skałami ciągnął się aż do brzegu jeziora. Nie było widać strumienia, ale podejrzanie bujne wierzby i inna obfita roślinność kazały mi sądzić, że jest tam bagno. Kiedy doszedłem do tego miejsca, okazało się, że miałem po trosze rację; znalazłem się na podmokłej łące, dość suchej o tej porze roku i porosłej kwiatami, ale usianej głębokimi zagłębieniami o średnicy metra, wypełnionymi częściowo brązową od torfu wodą. Stąpałem bardzo ostrożnie, aby nie przebić zwodniczo cienkiej podściółki i nie wpaść nogą w wodę. Poradziłem sobie z tą przeszkodą i dotarłem do zagajnika karłowatych tsug, rozglądając się za zwierzęcymi odchodami, czy innymi oznakami życia. Nie znalazłem jednak nic, prócz wszechobecnych insektów i przyjacielskiego ptaszka, whisky-jacka, którego turyści pozbawieni poczucia humoru nazywają obozowym złodziejem. Ich zachodnia odmiana jest nieco bardziej szara niż ta, która zamieszkuje tereny White Mountain, w moim rodzinnym New Hampshire, ale zwyczaje mają identyczne. Whisky-jack leciał za mną, obwieszczając całej okolicy moją obecność i żebrząc o jałmużnę głośnym ćwierkaniem i gardłowym świergotem. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego alarmu przeciwniedźwiedziowego. Małpie Jezioro, długie na trzy kilometry i szerokie na jeden, przypominało kształtem kiepsko wypieczony croissant. Północna linia brzegowa była gładka i wklęsła, podczas gdy południowa, gdzie stał nasz szałas, wiła się nierówno poszarpana licznymi morenami, usypanymi przez lodowiec na zachodnim krańcu jeziora. Rozległe połacie traw w okolicy ostro zakończonego, południowo-wschodniego krańca jeziora, tworzyły naturalny korytarz pomiędzy Mount Jacobsen po mojej prawej stronie, a Mutt-and-Jeff Rigge po lewej. Na samym koniuszku tego korytarza rósł gęsty las, który postanowiłem zbadać później. Małpi Potok nie przepływał przez tę krainę, ale rozdzielał się na mnóstwo wijących się strumyczków, wpadających do jeziora; jego ujście znajdowało się kilkaset metrów dalej. Poszedłem wzdłuż wąskiego, pokrytego białym błotem brzegu, które obrastały trawiaste dywany i po minięciu skał, dotarłem do ujścia Małpiego Potoku, przegrodzonego grubą warstwą drewna naniesionego przez wodę. Napomniany przez znajomego ptaszka, abym uważał, pokonałem tę przeszkodę z największą ostrożnością, mając spiętrzone wody jakieś dwa bądź trzy metry pod sobą. Kiedy dotarłem na drugą stronę, wspiąłem się do połowy stoku, skąd roztaczał się widok na Małpi Kanion. Ściany wąwozu sprawiały wrażenie, jakby dopiero co zostały wyrżnięte w litej skale i nie przypominały w niczym linii brzegowej. Wody potoku spływały po wielu kamiennych występach, aby w końcu runąć w dół spienionym, grzmiącym wodospadem. Oceniłem, wykorzystując zdolności telepatyczne, że miał dobre 20 metrów wysokości. Dalej widać było kilka innych, drobniejszych kaskad. Kanion z pewnością nie był łatwy do przebycia ani dla ludzi, ani dla Wielkich Stóp. Jeśli małpoludy miałyby nas odwiedzić, przyszłyby prawdopodobnie od strony jeziora... W końcu dotarłem do celu i znalazłem się na wprost szałasu, po przeciwnej stronie jeziora. Ten zakątek wydawał się bardzo niebezpieczny. Poskręcane, kolczaste krummholce i zbite w masę olchy rosły tuż nad wodą, a zaraz za nimi stok piął się niezwykle stromo w górę. Na szczęście nie musiałem iść daleko, aby znaleźć to, czego szukałem. Zarośla przerzedziły się z lekka i na stromym zboczu ukazał się las pięknych, smukłych świerków. Miały przeszło 35 centymetrów średnicy u podstawy, nadawały się więc idealnie na deski. Młodsze drzewka można było wykorzystać na drążki i żerdzie do budowy podłogi. Musiałem tylko ściąć odpowiednią liczbę drzew, pozbawić je gałęzi, przyciąć odpowiednio i stoczyć do wody pod kątem 40°. Trzeba było te bloki jakoś przetransportować na drugą stronę jeziora. Znalazłem owiewaną świeżą bryzą skałę, na której usiadłem; zdjąłem siatkę z głowy i rękawiczki i podzieliłem się z ptaszkiem moim lunchem, złożonym z podpłomyka z rodzynkami posmarowanego velveeta. Ani Teresie, ani mnie nie udało się upiec niczego porządnego w mikrofalówce. Podpłomyki, tradycyjne jedzenie wędrowców, robiło się z mąki, słoniny, proszku do pieczenia i wody. Były całkiem smaczne, jeśli piekło sieje w popiele lub na otwartym ogniu. Niestety, mikrofalówka czyniła z wypieku szare podeszwy o konsystencji plastikowej pianki. Jedząc, rozpatrywałem wszystkie możliwości transportu drzewa, jakie przychodziły mi do głowy. Możliwość Pierwsza: Nasz skład narzędzi zawierał między innymi trójcalowe gwoździe. Można było nimi zbić małe kawałki drewna z większymi pniami, formując je w wąskie tratwy. Mógłbym następnie je spławiać, stojąc na konstrukcji i odpychając się tyczką, aż do szałasu, przez odcinek około dwóch kilometrów. Byłaby to potwornie ciężka praca, ale moje ramiona są silne i mógłbym w kilku miejscach ciągnąć tratwy na linie, idąc wzdłuż brzegu jak nadwołżańscy burłacy. Ocena: Praktyczny, ale bardzo powolny sposób transportu. Z pewnością bym też zmókł, a woda była lodowata. Możliwość Druga: Gdybym skonstruował żagiel, tratwy mogłyby przepłynąć bezpośrednio na drugi brzeg, pokonując odległość o połowę, mniejszą od trasy wzdłuż brzegu; bez wysiłku z mojej strony, z prędkością zależną od siły wiatru... Niestety, ten najczęściej wiał z zachodu, prosto w dół jeziora, a nie zdarzało się to zbyt często przez cały nasz tygodniowy pobyt. Ocena: Zmókłbym tak samo, a do tego, jak sterować czterystukilową tratwą po głębokim jeziorze, przy przeciwnym wietrze? Możliwość Trzecia: Holować tratwy przez jezioro za inną łodzią. Ocena: Nie pomyśleliśmy, żeby zabrać ponton, a nie miałem ochoty budować canoe ani drążyć czółna w pniu. Możliwość czwarta: Przestań myśleć jak tępy “normalny”, kretynie! Porąb i przytnij drzewo do odpowiedniego rozmiaru i za pomocą swojej psychokinezy, któregoś spokojnego dnia przepchnij pojedyncze kawałki po powierzchni jeziora. Twoja zdechła psychokineza jest wystarczająco silna, aby poruszyć płynące drewno. Ocena: Eureka! Whisky-jack śmiał się ze mnie. Bardzo z siebie zadowolony, skończyłem lunch i wspiąłem się na zbocze, aby przyjrzeć się drzewom i wybrać odpowiednie sztuki. Potem stanąłem cicho przy skazanych na śmierć świerkach i zapewniłem Jezioro Małp, że zrobię, co w mojej mocy, żeby nie zniszczyć krajobrazu, jeśli będzie współpracowało ze mną, utrzymując wody w spokoju podczas transportu drzew. Atmosfera miejsca pozostała spokojna, więc uznałem, że odpowiedź jest pozytywna. Jutro zacznę wyrąb wspaniałą piłą laserową Matsu, urządzeniem, które wyparło zupełnie piły łańcuchowe, nie wspominając już o zwykłych siekierach. Przy odrobinie szczęścia szałas będzie wyremontowany w ciągu jakichś trzech, czterech tygodni. Nadeszło popołudnie. Z obozowiska unosił się niewielki pióropusz dymu. Teresa po raz pierwszy rozpaliła piecyk i, być może, właśnie zaczynała gotować dla nas prawdziwy, cywilizowany posiłek. Zdecydowałem się nie kontaktować się z nią jeszcze; uznałem, że lepiej, jeśli udam zaskoczonego. Ruszyłem w drogę powrotną, od dawna nie czując się tak pełen wigoru. Ponowne przejście po spiętrzonych kłodach wydawało mi się dużo łatwiejsze i kiedy już byłem po drugiej stronie potoku, usiadłem i patrzyłem na nie przez chwilę. Miałem szczęście, że rumowisko drzewne spiętrzyło się właśnie w tym miejscu. Gdyby nie to, miałbym cholernie dużo kłopotu z przeprawieniem się przez rwący nurt na moją drzewną farmę. Umysł mój jeszcze raz zachwycił się tym zakątkiem. Oczy tymczasem, spuszczone w dół, natrafiły na gigantyczny ślad nagiej stopy, odciśniętej świeżo w białym przybrzeżnym błocie. 15 OKRĘG SAMORZĄDOWY HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA, 4 WRZEŚNIA 2051 Profesor Denis Remillard usiadł na ławce w szklarni, przygotowując ostatnią orchideę. Gwałtowna burza zalewała okolice Hanoweru, napełniając powietrze grzmotami, błyskawicami i burzowymi jonami, właśnie tej nocy gdy musiała się odbyć wreszcie długo odwlekana konferencja rodziny Remillardów - tu, na jego farmie, za jakieś pół godziny. Gdy zaczynały kwitnąć bardziej okazałe odmiany orchidei, Denis zazwyczaj przynosił je do domu, aby zrobić przyjemność Lucille albo przyozdobić stół podczas słynnych obiadów, jakie wydawała, lub innych okazji akademickich. Dzisiejsze ponure spotkanie rodzinne nie miało nic wspólnego z radosnym świętowaniem, ale tym bardziej - twierdziła Lucille - należało je rozjaśnić tym miłym akcentem. Pani domu chciała sama ułożyć orchidee. Właśnie kiedy szli z Denisem do małej szklarni, wpadła na wspaniały pomysł, który zbiegł się w czasie z nagłym urwaniem chmury. Nie zważając na zacinający deszcz, pognała do swojego samochodu. Jej cel i motywacje były głęboko ukryte, ale przedzierając się przez ulewę wysyłała Denisowi nieco spóźnione mentalne zapewnienia, żeby się nie niepokoił. Przypomniała sobie po prostu o czymś, co mogło wnieść istotne wyjaśnienie w sprawie zaginięcia Teresy i Rogiego. Wkrótce wróci, a Denis ma nie dopuścić, aby konferencja rozpoczęła się bez niej. Denis nauczył się, po dwudziestu sześciu latach małżeństwa z Lucille Cartier, podejścia filozoficznego do gwałtownych zmian nastrojów swojej żony i nagłych wybuchów pomysłowości. Wiedział, że próby jej powstrzymania byłyby daremne, jak również żądanie wyjaśnień. Spokojnie więc zabrał się do ścinania orchidei i co jakiś czas posyłał do nieba modlitwę w intencji spokoju całej rodziny Remillardów. Kiedy pora przyjazdu siedmiorga dzieci zaczęła zbliżać się, Denis przygotował i wniósł dwie piękne rośliny. Jedną z nich była długa delikatna gałązka Phalaenopsis, przeznaczona na kominek, a przypominająca bladożółte ćmy, przycupnięte na łodyżce. Druga z nich - Oncidium ornithorhynchum, chmura roztańczonych lilaróż kwiatków o ptasim kształcie - miała znaleźć się w pięknym wazonie z chińskiej porcelany, stojącym na frontowym oknie. Należało jeszcze zająć się dumą jego kolekcji, Fujiwara Azurine “Atmosphere”, gałązką o trzech przepięknych lazurowoniebieskich kwiatach, z których każdy mierzył prawie 18 centymetrów. Właśnie osiągnęła szczyt swego piękna, Denis liczył, że pocieszy nieco biedną Cat, która zawsze uwielbiała ten kwiatek. Jak na ironię, była to również ulubiona orchidea wujka Rogi. Za pomocą wysterylizowanego noża Denis wyciął kilka nadpsutych korzeni, po czym przetarł nacięcia środkiem przeciwgrzybicznym. Dokładnie obejrzał roślinę w poszukiwaniu szkodników, podlał ją i umieścił w ozdobnym koszu. Następnie posprzątał wokół, umył ręce w umywalce, zgasił światło i stał przez chwilę w wilgotnej, wonnej ciemności. Deszcz wciąż uderzał o szklany dach, ale przynajmniej ustały grzmoty. Tu i ówdzie cicha błyskawica rozświetlała rosnące na zewnątrz klony. Przez cały ten koszmarny weekend Święta Pracy nie ustawały burze, co nie znaczy, że właśnie zła pogoda wpłynęła na nastroje rodziny. Ostanie tragedie spowodowały odwołanie tradycyjnej zabawy na plaży, w posiadłości Adriena i Cheri, a w zamian za to, Paul ponownie zwołał konferencję rodzinną, która była już dwukrotnie przesuwana. Pierwszy raz z powodu zniknięcia Teresy i Rogiego; drugi - gdy zdawało się, że Magistrat może zarządzić wykluczenie Paula i jego rodzeństwa z Konsylium. Na spotkanie nie zaproszono przedstawicieli młodszej generacji, jak również żon ani mężów członków rodziny. Było to zebranie wyłącznie siedmiorga gigantów metafizycznych, dzieci Denisa i Lucille. Mieli omówić przyszłość Catherine oraz działania, jakie rodzina podejmie w sprawie zaginięcia Teresy i wuja Rogiego, jak również podjąć decyzję, czy angażować się w najwyraźniej mało skuteczne śledztwo, dotyczące potwornej śmierci Bretta McAllistera. Denis zamyślił się nad tą ostatnią sprawą; myślał o niej zresztą przez cały weekend, od kiedy wiadomość do niego dotarła. Dobry Boże, powiedział do siebie, przecież on nie mógł tego zrobić. On nie żyje. Zabrałeś go! Uwolniłeś nas... Ale wzór oparzeń Bretta był identyczny, nie mogę mylić się w tej kwestii i nigdy nie zapomnę straszliwego widoku jej biednego spalonego ciała, tak długo jak będę żył! Ale on nie mógł zabić Bretta! On jest martwy. Bezpiecznie martwy. Boże, musi być, ale jak inaczej to wyjaśnić? I Wuj Rogi...! Ten z pewnością nie utonął. Nie jestem pewny co do Teresy, ale wiedziałbym, gdyby ten stary łobuz kopnął w kalendarz. Zbyt mocno go kocham, żeby nie wiedzieć; przesondowałem rzekę Connecticut w tę i z powrotem i nie znalazłem nic... nawet jeśli ciała poniosło aż za tamę Bellows Falls, nigdy nie przedostałyby się przez Vernon, a więc nie ma ich tam, cokolwiek twierdzi Marc. Mały krętacz!! On wie!! - Boże, musisz mi odpowiedzieć! - krzyknął na głos. Jednak Opatrzność pozostała obojętna na jego wołanie. Stojąc tak, pośrodku błyskającej, naładowanej jonami nocy, przytłoczony tajemnicami i zgnębiony prof. Denis Reimillard utracił swoje zwykłe opanowanie i samodyscyplinę. Frustracja zmobilizowała całą jego potężną metafizyczną moc, która wybuchła nagle rykiem dzikiego szału, skierowanym na tryb poufny Rogiego: Rogi! Odpowiedz mi! Wiem, że żyjesz! Przemów do mnie, ty stary łajdaku, i powiedz mi prawdę! I przez króciutką chwilę... Denisowi wydawało się, że odczuł jakąś niewyraźną odpowiedź, naznaczoną mentalną sygnaturą Rogiego; jakby mentalny pisk, wydany chyba mimowolnie, przez niespodziewanie zaatakowany umysł. Przybyła z dalekiego północnego wschodu... Denis natychmiast skierował swe myśli w odsłoniętym przez mgnienie oka kierunku. Wzniósł się ponad Ameryką Pomocną, szukając, szukając, znanej dziwacznej aury wujka Rogi, ponad Wschodnimi Górami, Wielkimi Jeziorami, puszczami i wyżynami Kanady, Górami Skalistymi, płaskowyżem Kolumbii Brytyjskiej, nadbrzeżnymi górami, fiordami i porośniętymi deszczowym lasem wyspami Pacyfiku... I nie znalazł nic. Oczywiście, że nic. Jeśliby słaby umysł Rogiego usłyszał coś, jeśli ukrywa się gdzieś z Teresą, nie zasłaniałby się mentalną barykadą i nie siedział cicho wobec człowieka, którego kochał jak syna. Zmysł telepatycznego przeszukania Denisa był niezwykle silny, jednak nieprawidłowo szkolony według standardów Imperium. Teraz mógł jedynie miotać się bezradnie w gniewie, nie wiedząc, gdzie szukać ulotnego mentalnego błysku. Znajdę cię, Rogi! Prędzej czy później! Przekonasz się! Denis powrócił. Nakazał sobie spokój. Nagle, jakaś myśl ugodziła ponownie jego wciąż skoncentrowany umysł; tym razem dochodziła z bliska i było to wołanie żony, a nie jego wujka - włóczykija. Lucille wróciła i wołała z salonu ich elegancko wyremontowanego domu: Denis, Denis... chodź szybko, znalazłam TROP!! ...trop? W domu Paula. Weszłam tam jeszcze raz, rozejrzałam się i znalazłam... - Denis, chodź natychmiast. Jajko Paula ląduje przed domem, są też Philip i Maury... Dobrze. Idę. I jest Anne. I Sevvy I Adrien z Cat! Tak, tak - już lecę. Podniósł delikatnie niebieską orchideę i za pomocą psychokinezy otworzył drzwi prowadzące do domu. Silne, precyzyjne sygnały, które odebrał, kiedy wszedł do salonu, były serdecznymi pozdrowieniami jego siedmiorga dorosłych dzieci, gigantów metafizycznych. Te dobre uczucia całkowicie wyznaczały resztki ponurej aury burzowej. PAUL: Papa już jest. Czy teraz, mamo, powiesz nam, co znalazłaś, czy mamy popełnić mentalne matkobójstwo? Czy Teresa i Rogi żyją? LUCILLE: Myślę, że mam na to dowód. PAUL: O, Chryste... DENIS: Chodźcie, usiądźcie wszyscy. Na miłość boską, Lucille, zdejmij płaszcz. PHILIP: Powieszę go, mamo. LUCILLE: Do diabła z płaszczem!... Wiesz, że przeszukiwałam twój dom, Paul, starając się zauważyć, czy brakuje jakichś istotnych przedmiotów, takich, które Teresa mogła zabrać... PAUL: I nie udało ci się, bo jej pokoje przypominają stajnie Augiasza. Ma trzy szafy pełne ubrań, a sprzętem muzycznym dałoby się obdarować całe konserwatorium. Gospodyni, zgodnie z instrukcjami pani, nigdy nie rusza jej rzeczy osobistych, więc jak można stwierdzić, że czegoś brakuje? LUCILLE: [cierpko] Na pewno nie ty. Większość czasu spędzasz w swoim apartamencie w Concord. Ale nie o rym... Nie udało mi się nic znaleźć poprzednio, bo szukałam nie tego, co trzeba! Doszłam do tego dzisiaj. Powinnam była szukać rzeczy dla dziecka. CATHERINE: Oczywiście! ANNE: Jeśli Teresa uciekła z Rogim, to na pewno po to, żeby ratować dziecko. PAUL: Cedrowa skrzynia. Ta w garderobie, którą zawsze zamienialiśmy na pokój dziecinny... LUCILLE: Tak. Tam trzymała wszystkie dziecięce rzeczy - ubranko do chrztu, które uszyła dla ciebie, Philipie, ciotka Margie. Nosiły je wszystkie dzieci. I szal, który Annushka Gawrys zrobiła na szydełku dla Marca, i ta srebrna grzechotka, którą gryzły wszystkie niemowlęta... i ten śliczny kocyk z łabędziego puchu, który Colette Roy dała Teresie. W skrzyni był bałagan i mogło brakować jakichś pomniejszych przedmiotów - nie byłam pewna. Jednej rzeczy na pewno nie było - kocyka! Zostało po nim tylko rozerwane opakowanie. WSZYSCY: [Okrzyki]. PAUL: [ponuro] Żyje. Wiedziałem. Wiedziałem od początku. Boże! Jak ona mogła mi to zrobić? Nam wszystkim? SEVERIN: To już nieistotne. Zrobiła to i to całkiem sprytnie. PAUL: Do cholery, Sewy...! DENIS: Matka ma jeszcze coś do powiedzenia. LUCILLE: Wzięła ten kocyk i to kazało mi pójść dalej tropem. Teresa mogła wydawać się trochę obojętna w stosunku do starszych dzieci, ale o niemowlęta dbała bardzo starannie. Jeśli zamierzała ukryć się na najbliższe cztery miesiące w miejscu, gdzie są ostre zimy, chciałaby prawdopodobnie zdobyć pewne informacje, dotyczące wymagań noworodków w takich warunkach. Zdałam sobie sprawę, że nikt nie pomyślał o sprawdzeniu publicznej bazy danych... MAURICE: Właśnie! Biblioteka! Jacy byliśmy głupi... LUCILLE:...sprawdziłam więc w komputerze, jakie materiały zostały pobrane 24 sierpnia, w dniu jej zaginięcia. Nie było wymienionych żadnych książek o pielęgnacji noworodków, ale ktoś przegrał następujące tytuły... [Obraz] ADRIEN: “Jak okiełznać dziką przyrodę”, “Obozowanie i podstawy łowiectwa”, “Budujemy dom w lesie”, “Biblia podróżnika”... PHILIP: Walden! Mój Boże. PAUL: Poezje zebrane pieprzonego Roberta Service?! MAURICE+SEVERIN+ADRIEN: “Kilku chłopców wołało w Malamute Saloon...” ANNE: Ukrywa się nad Jukonem? Ależ to absurd! DENIS: Niekoniecznie nad Jukonem, ale gdzieś w tamtej okolicy. Sam mam pewną poszlakę... [Streszczenie]. WSZYSCY: [Okrzyki i zdumienie]. DENIS: Tak więc wujek Rogi na pewno żyje, a Teresa jest prawdopodobnie z nim. Wydaje się oczywiste, że Marc wymyślił i przeprowadził cały ten plan. PAUL: [jękliwie] Na pewno. Wujek Rogi nie ma takich umiejętności, żeby wykombinować taki numer. ADRIEN: Biorąc pod uwagę, że Marca nie było w domu około piętnastu godzin, musieli wylecieć stąd. PAUL:...Jeśli przekażemy te nowe informacje do Magistratu, z całą pewnością znajdą Rogiego i Teresę. Jak znam Marca, na pewno nieźle namieszał w rejestrach ruchu powietrznego. Jeśli nie uda się odtworzyć trasy ich lotu, dzisiejszy kontakt taty z Rogim zawęzi bardzo teren poszukiwań do rozsądnego obszaru, takiego, który może być przeczesany przez grupy Simbiari i Krondaku, złączonych w metakoncert. Może to zająć nadzorcom całe tygodnie, zanim namierzą moją żonę i Rogiego. Ale w końcu ich dopadną. LUCILLE: Jeśli przekażemy. Marc musiał wiedzieć, że istnieje duża szansa na to, że Denis telepatycznie wyszuka wujka Rogi. Wymyślił wypadek na canoe, aby dać rodzinie wymówkę i nie nagłaśniać całej sprawy. ANNA: Przesłuchania - nie udowodniły naszego współudziału, ani nawet tego, że domyśliliśmy się, iż Teresa i Rogi żyją. Rodzina jest oficjalnie poza podejrzeniami... SEVERIN:...a stanie się znów podejrzana - a przynajmniej Paul - gdy Teresa stanie w drzwiach naszego domu z owocem jej przestępstwa, owiniętym w kocyk Colette! MAURICE: Cztery miesiące... do tego czasu wszyscy już będziemy magnatami... ADRIEN: Gdyby Państwo Ludzkości osiągnęło autonomię prawną, moglibyśmy zgłosić moje polityczne wątpliwości i przepchnąć projekt ustawy korzystnej dla dziecka, a niektórych z nas oczyścić z wszelkich zarzutów. Ludzie poprą nas, kierując się uczuciami. Ustawa reprodukcyjna jest chyba najbardziej znienawidzonym aspektem Panowania Simbiari i trzeba ją znowelizować. PHILIP: Jeśli mogę zauważyć, nasza przyszła wiarygodność - wspólnota poglądów z przedstawicielami Konsylium Galaktycznego - zostanie podważona, jeśli opowiemy się za przestępstwem... ADRIEN: Pieprzyć to! Mówię wam, mały Marc nieźle wykombinował! PHILIP: Z prawnego punktu widzenia, pogwałcenie ustawy reprodukcyjnej w Imperium podpada pod paragrafy prawa cywilnego, a nie naturalnego i można się spierać, czy od zarania dziejów reprodukcja była dla ludzkości niepodważalnym prawem jednostki... SEVERIN: [jękliwie] Oszczędź sobie tej gadki na rozprawę sądową, Phil. PAUL: Ta cała cholerna sprawa rozkłada mnie na łopatki. Cat, nie wypowiedziałaś się jeszcze. Co ty byś zrobiła? CATHERINE: Jestem człowiekiem, kobietą i matką. Czemu jeszcze pytasz? ANNE: Bzdury! Ja jestem człowiekiem, kobietą i prawnikiem, i uważam, że Phil postawił bardzo istotny zarzut. Państwo Ludzkości będzie funkcjonować w Konsylium na statusie próbnym przez tysiąc dni i przez ten czas pięć obcych ras Imperium będzie oceniać naszą rasę na podstawie jej rządu. Wszyscy wiemy, że będziemy go tworzyć my! Czy ta rodzina ma zamiar wkroczyć w Złoty Wiek, naznaczona zwolnieniami od zarzutów, jak jakiś gang Nixonow operantów? ADRIEN: [wzruszając ramionami] To akurat jest wyłącznie sprawą Ziemian. Nie sądzę, żeby Simbiari byli szczególnie rozczarowani, biedne zielone sukinsyny. Nie po tym, jak mieszali się w nasze sprawy przez trzydzieści osiem lat. MAURICE: Wątpię również, żeby przeciwstawiali się Gi, biorąc pod uwagę ich reprodukcyjny entuzjazm. Poltrojanie zaś będą klaskać w małe fioletowe łapki i uwielbiać nas za dokopanie Lepkim Dziwakom. DENIS: Paul, ty masz zostać Pierwszym Magnatem, chyba, że uda się to Davy’emu McGregor. Teresa jest twoją żoną i dziecko jest twoje. Do ciebie należy decyzja. PAUL:...Niech więc tak będzie. LUCILLE: [Westchnienie]. CATHERINE: [obejmując Paula] Niech cię Bóg błogosławi. Wszystko się z czasem ułoży. SEVERIN: Marc myśli, że przechytrzył obcych podczas przesłuchania, ale wiemy, że Magistrat wciąż trzyma go pod nadzorem. Musimy go ostrzec, żeby uważał na to, co robi. PAUL: Nie będziemy więcej angażować tego chłopca w naszą rodzinną sprawę! ADRIEN: Myślę, że i tak już siedzi w niej po uszy. SEVERIN: Jeśli nie powiemy dzieciakowi, że wiemy, co zrobił, stawiamy się w dość ryzykownym położeniu. Jeśli wpadnie na pomysł odwiedzania matki do czasu narodzin dziecka, może być śledzony przez agentów Magistratu i wtedy znów ściągamy na siebie chmury. ADRIEN: Marc wywiódłby w pole każdego agenta, tak, jak to zrobił podczas przesłuchania. PAUL: Niekoniecznie. Jeśli Magistrat użyje mechanicznych strażników, zamiast żywych agentów, Marc może nawet nie zdawać sobie sprawy z ich obecności! Ten mój dzieciak jest niezrównany, jeśli chodzi o żywe umysły, ale wciąż jeszcze musi się wiele nauczyć o osiągnięciach nowoczesnej techniki. Sewy ma rację, twierdząc, że Marc stanowi dla nas zagrożenie. Ale wtajemniczać go w nasze plany... to skończyłoby się na aktywnym współudziale w przestępstwie! To nie byłoby już bierne, ciche przyzwolenie. PHILIP: [chłodno] Słuszne spostrzeżenie. ANNE: Jezuickie, powiedziałabym. WSZYSCY: [Niepewny śmiech]. LUCILLE: Mam pewien pomysł, Paul. Za dwa tygodnie wysyłasz do Konsylium Orbitalnego swoich nowych pracowników, żeby zajęli się przygotowaniem do inauguracji i zainstalowali tam twoje biuro. Wyślij Marca z nimi! Usuń go w ten sposób z Ziemi. Mianuj go młodszym członkiem twojego personelu. Inni desygnowani na magnatów też to robią. Wiem, że Annushka Gawrys zabiera ze sobą swojego siostrzeńca, Vasylego. Będzie pomagał przygotowywać inaugurację od strony organizacyjnej, za co jego uniwersytet policzy mu nawet punkty. Moglibyśmy zorganizować coś takiego dla Marca w porozumieniu z wydziałem Nauk Politycznych w Dartmouth. ANNE: Trzeba będzie do tego czasu bardzo uważać na spryciarza. Najlepiej byłoby go wysłać poza Ziemię natychmiast. Jutro! SEVERIN: Racja. A najlepszą nianią dla niego będziesz ty. ANNE: Ależ nie, Sewy, ty nie... SEVERIN: To logiczne. Jesteś mistrzem koercji i masz chytrą i podejrzliwą naturę - co jest ważne dla okiełznania Marca. Poza tym jesteś jedyną osobą w rodzinie z niczym nie związaną; możesz w każdej chwili rzucić wszystko i odejść. Masz na głowie tylko swoją pracę w Państwowym Instytucie Prawoznawstwa i biblioteczkę elektroniczną, którą możesz wrzucić do torebki. Plan mamy jest najlepszym wyjściem, a poza tym Marc może się rzeczywiście przydać w Konsylium. Mógłby użyć swojej koercji do załatwienia jakichś atrakcyjnych kwater dla rodziny. PAUL: Annie, myślę, że to najlepszy pomysł. LUCILLE: Bez wątpienia. Kochanie, proszę. ANNE: Cóż, jestem przyparta do muru. ADRIEN: A więc, dzięki Bogu, dogadaliśmy się. [Obraz tematów do omówienia]. Przejdźmy do następnej sprawy. CATHERINE: [Zasłona!]. PAUL: Cat, proszę. Godząc się uczestniczyć w tym spotkaniu, wiedziałaś, że będziemy o tym mówić. PHILIP: [łagodnie] Projekt, nad którym pracowaliście z Brettem, został wstrzymany i wymaga kompletnej restrukturyzacji. Mogą minąć miesiące, zanim uda się zastąpić Bretta - jeśli uda się go zastąpić. Musisz to zaakceptować, moja droga, że nie jesteś już nieodzowna w tym przedsięwzięciu. Twoje miejsce jest tam, gdzie wyznaczyli je obcy - w Konsylium Galaktycznym. MAURICE+SEVERIN+ANNE+ADRIEN+PAUL+DENIS:Tak. LUCILLE: W głębi serca wiesz, że mamy rację, kochanie. CATHERINE: Wszyscy mieliście rację... od początku. Gdybym była posłuszna, Brett mógłby wciąż żyć. WSZYSCY: [Oburzenie i przerażenie]. PAUL: Cat, na Boga... CATHERINE: W porządku! Dobra! Wygraliście! Cholerna Dynastia zawsze wygrywa! Już przestaję się mazać z powodu Bretta i przyznaję, że nie jestem już więcej potrzebna mojemu projektowi, jak również przyjmuję swój obowiązek wobec Państwa Ludzkości! Jesteście zadowoleni? PAUL: Dziękujemy, Cat. CATHERINE: A teraz, na miłość boską, przejdźmy do następnego punktu programu - tego, z którym baliście się zmierzyć od początku! MAURICE: [niepewnie] Hm... czy mogę wam przynieść coś do picia? LUCILLE: Chodź, pomożesz mi przynieść kawę i herbatę, Maury. W taki wieczór trzeba się rozgrzać. SEVERIN: Garcon, koniak do mojej herbaty, s’il vous plait. - Jakiś dobry. MAURICE: [idąc za Lucille] Francuski filistyn!... DENIS: [do Catherine] Rozumiem, dlaczego to zrobiłaś, ale szkoda mi twoich włosów. CATHERINE: [z nieobecnym uśmiechem] To nic takiego. Brett lubił, jak były długie, ale ich pielęgnacja wymagała zawsze sporo zachodu. DENIS: Jestem trochę zawiedziony, że nie zauważyłaś niebieskiej orchidei. Przyniosłem ją specjalnie dla ciebie. CATHERINE: Papo, jest cudowna... I rozwinęły się trzy kwiaty naraz. DENIS: Weź jeden do domu. CATHERINE: Nie mogłabym... DENIS: Ależ weź. Nalegam. [Obcina kwiat scyzorykiem i daje jej]. Proszę. Powiem Mauremu, żeby przyniósł ci plastikowy pojemnik. CATHERINE: No... dobrze, papo. [Całuje go]. Dziękuję, że... że próbujesz mnie rozweselić. ANNE: Wszyscy kochaliśmy Bretta. Nie możemy jednak sobie pozwolić na luksus pogrążenia się w żałobie. Jedynym sposobem uczczenia jego pamięci jest ukaranie mordercy. SEVERIN: Cholerny Magistrat nie robi nic w tym kierunku, od kiedy nie udało mu się niczego wyciągnąć od rodziny. ADRIEN: Znacie ostatnią plotkę? Mordercą nie jest człowiek. Znajomy z Ministerstwa Spraw Obcych powiedział mi, że nadzorcy podejrzewają o metakoncert grupę zbuntowanych Simbiari, którzy są jedyną rasą, poza Ziemianami, tak słabo zespoloną ze Wspólnotą, że zdolną popełnić morderstwo. Uważają, że był to metakoncert, ponieważ żaden Simbiari nie posiada w pojedynkę takiej mocy, aby pozbawić Bretta energii psychokreatywnej w tak bezwzględny i wyrachowany sposób. PHILP+ANNE+SEVERIN+CATHERINE: [Niedowierzanie]. PAUL: Ta teoria jest całkiem prawdopodobna. SEVERIN: Pieprzenie. Morderstwo jest sprawką jakiegoś ludzkiego operanta - psychopaty z tantryczną fiksacją na punkcie kwiatu lotosu. ANNE: Dziękujemy, doktorze Jung. SEVERIN: [wytrwale] Siedem wypalonych na ciele czakr może oznaczać tylko to. Policja powinna szukać jakiegoś orientalnego znajomego Bretta, żywiącego do niego zawodową urazę. PAUL: Szukali. Nie ma takiej osoby. Wśród znajomych Bretta i Cat nie ma nikogo, kogo można by uznać za potencjalnego wroga. Ci, którzy nie są ich gorącymi wielbicielami, nie posiadają takiego potencjału metafizycznego. SEVERIN: W takim razie sprawcą był przypadkowy morderca. Teoria o metakoncercie Simbiari jest absurdalna. Jakie racjonalne powody mogliby mieć nasi drodzy Zieloni Bracia - a na dobrą sprawę, ktokolwiek inny - żeby zabić Bretta? ANNE: Magistrat był skłonny uwierzyć, że każdy z nas miał jakiś racjonalny powód... dopóki nas nie przesłuchali. CATHERINE: Tylko obce debile mogłyby wpaść na pomysł, że moje własne rodzeństwo zabiło mi męża, bo zrzekłam się stanowiska magnata! PHILIP: [cicho] Ale teraz już je przyjęłaś. CATHERINE: Tak... PAUL: Magistrat wciąż nie jest pewien, czy sondowanie redaktywne nas siedmiorga - i Marca - dało jakiekolwiek wymierne wyniki! Podejrzewają, że jesteśmy na tyle silni, aby oszukać ich technikę sondażu. ADRIEN: To śmieszne. Żaden ludzki gigant metafizyczny nie jest na tyle potężny... PAUL: Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy teoria o metakoncercie upadłych Simbiari nie ma na celu zamydlenia nam oczu... SEVERIN: Tymczasem nadal nas podejrzewają... PAUL: Albo Marca. CATHERINE: O mój Boże. PAUL: Jeżeli jakiś człowiek jest w stanie oprzeć się przesłuchaniu Krondaku i Simbiari, jest nim Marc. Wiadomo, że nikt z nas nie potrafi przedostać się przez jego zasłony. Nie znaczy to, że go podejrzewam... ANNE: Musimy sami przeprowadzić śledztwo w sprawie śmierci Bretta i użyć wszystkich dostępnych nam źródeł. To jedyny sposób, by oczyścić imię rodziny. Przyjąć na siebie sprawę Teresy i jej dziecka, to jedna rzecz, ale zarzut morderstwa, to już coś innego. ADRIEN: Tak, Annie trafiła w dziesiątkę. Jak zwykle! Wiadomo, że pomysł z okresem próbnym dla ludzkości, jest bezpośrednią konsekwencją śledztwa w sprawie morderstwa. Krondaku i Simbiari zasiadający w Magistracie postulowali nawet odwołanie nominacji członków rodziny, z powodu śmierci Bretta i zniknięcia Teresy. Uratowało nas jedynie veto Lylmików. PHILIP: I tu jest ciekawa rzecz... To potwierdzałoby teorię o istnieniu jakiejś obcej frakcji, która chce nas zdyskredytować. Lylmicy nie dopuściliby do tego, ale mogą chcieć, żeby Magistrat brnął dalej i sam badał sprawę ewentualnej intrygi Simbiari. MAURICE: [wracając z Lucille] Lylmicy chcą, żeby Panowanie Simbiari się zakończyło, a Państwo Ludzkości zajęło swoje miejsce w Konsylium, a także, by najpotężniejsi operanci naszej rasy, tzn. my, pracowali na rzecz Imperium, a nie przeciwko. Dlatego zdecydowali się zignorować skandal i nalegać na inaugurację. ADRIEN: [w zamyśleniu] Paul, poinformowałeś Magistrat o nielegalnej ciąży Teresy przed śmiercią Bretta, prawda? PAUL: Przekazałem tę wiadomość Malatarsiss, jak tylko dostałem ją od mamy. O 13.46, w czwartek, dwudziestego czwartego. Brett został zamordowany przynajmniej czternaście godzin później, nad ranem, dwudziestego piątego. ANNE: Teoria zatem o metakoncercie obcych jest prawdopobna, biorąc pod uwagę konspirację w samym Magistracie. Trzeba też pamiętać, że decyzja Cat o odrzuceniu stanowiska magnata była przedmiotem dyskusji w Concord tego popołudnia. CATHERINE: Ale... obcy mieliby zabić, tylko po to, żeby nas oczernić i odsunąć od stanowisk w Konsylium?... Dlaczego? MAURICE: Myślą przyszłościowo. Obawiają się, że to, co twierdzą Lylmicy o potędze umysłowej ludzkości, może być prawdą. Wkurza ich to. CATHERINE: Imperium Galaktyczne ma być ponad brudną polityką! Na tym polega pojęcie Wspólnoty. PAUL: Simbiari są rasą niecałkowicie włączoną do Wspólnoty. Podobnie będzie kiedyś z nami. Fakt, że ta teoria jest brana pod uwagę, oznacza, że konspiracja Simbiari jest możliwa. ADRIEN: Nie mamy żadnej możliwości przeprowadzenia śledztwa wśród obcych, a na pewno nie przed końcem okresu próbnego. PAUL: To prawda... Czy zadowolimy się, w takim razie, pozostawieniem sprawy w rękach Magistratu przez ten czas? PHILIP+MAURICE+SEVERIN+ANNE+ADRIEN: Tak. CATHERINE: A co, jeśli zabójcą jest ktoś zupełnie inny? MAURICE: Masz na myśli jakiegoś psychopatycznego adepta jogi Kundalini, który zamordował Bretta, nie mając żadnego motywu? CATHERINE: Mogło się tak zdarzyć... PHILIP: Powinniśmy tym bardziej zaniechać działania w tej sprawie. Nadzorcy są w stanie zrobić dużo więcej niż my. PAUL: A więc ustaliliśmy. Czekamy. PHILIP+MAURICE+SEVERIN+ANNE+CATHERINE+A-DRIEN: Tak. CATHERINE: To zamyka sprawę... Mamo, papo, wybaczcie, że was teraz opuszczę. Adrien, czy możemy już iść? ADRIEN: Oczywiście, siostrzyczko. Moje jajko jest twym jajkiem. ANNE: Pozwólcie, że przypomnę o jednym. Jutro będziecie moją gwardią honorową, odprowadzającą mnie i małego Marca do portu kosmicznego Kournou w Gujanie. WSZYSCY: [Jęki i gwizdy]. ANNE: Uśmiechnijcie się. Zafundujecie sobie kurczaka z papryką i koktajl rumowy z mango w Devil’s Island Randevous, po tym jak znikniemy z drogim chłopcem w hiperprzestrzeni. [Do Paula]. Przygotujesz go? Sprawdzę loty do Konsylium Orbitalnego na moim ręcznym nadajniku. Musimy wyjechać z Burlington o 6,35. Nie mów nic Marcowi, aż do momentu, kiedy będziemy bezpieczni w sali odlotów, dobrze, Paul? Tak dla pewności. Powiedz mu, że tylko mnie odprowadzacie, a przedtem po cichu spakuj mu torbę. Nie chcemy, żeby robił sceny, rozchorował się w ostatniej chwili albo wymyślił jakiś wyjątkowo dobry powód, dla którego musiałby zostać na Ziemi. PAUL: W porządku. [Denis pomaga Catherine opakować jej orchideę. Wychodzą z Adrienem. Wychodzi też Anne. Lucille zaczyna zbierać filiżanki i spodki. Paul pomaga zanieść je do kuchni]. DENIS: [w trybie poufnym] Philip. Maury. Sevvy. Zostańcie, proszę, po wyjściu Paula. PHILIP+MAURICE+SEVERIN:???Oczywiście. PAUL: [wracając do salonu] Dobrze, też się będę zbierał. Dobranoc, mamo, papo. Dziękujemy za gościnę. [Do braci] Do zobaczenia w Burlington, braciszkowie. [Wychodzi]. DENIS: [po chwili] Mam wam trojgu coś do powiedzenia; chodzi o morderstwo Bretta. Może lepiej znów usiądźmy. LUCILLE: [zaglądając do środka] Et moi aussi! DENIS: Proszę, też siadaj. LUCILLE: [siadając] Wiedziałam, że coś się święci, kiedy przymusiliście Paula do wyjścia. SEVERIN: [zdumiony] Papo! Czy ty... PHILIP: Cicho bądź, Sewy. O co chodzi, papo? DENIS: Mam jedną pewną informację dla was, a reszta to jedynie intuicja. Wszyscy wiecie, co to jest. [Obraz]. To ten dziwny wzór wypalony wzdłuż kręgosłupa Bretta i na jego głowie, po tym, gdy zabójca pozbawił go psychokreatywnej energii życiowej. Porównajcie, proszę, ten motyw kwiatów lotosu z tym... [Obraz]. PHILIP: Są właściwie identyczne. DENIS: Ten drugi wzór znaleziono na ciele Shannon O’Connor Tremblay. Została zamordowana w 2013 roku - dokładnie w dniu Interwencji - przez mojego młodszego brata Victora. Podobne ślady odkryto na ciele jej ojca, Kierana O’Connor, który, jak się uważa, również został zabity przez Victora. Przyznaję z żalem, że blokada emocjonalna nie pozwoliła mi aż do tej pory powiązać tych faktów w całość. [Ogólna konsternacja]. PHILIP: Ale Victor działał sam! Nie dzielił mocy z nikim, nawet z diabelskim ojcem Shannon. Nie ma osoby, której mógłby przekazać swoją... technikę. Poza tym Victor nie żyje od jedenastu lat. Byliśmy tam wszyscy i widzieliśmy, czuliśmy... że umarł. DENIS: Umarł. Po prawie dwudziestu siedmiu latach śpiączki, uwięziony wewnątrz własnego mózgu, niezdolny do komunikowania się mentalnego ani psychicznego z jakąkolwiek żywą istotą. Umarł. Tak... sądziliśmy. PHILIP: Boże Wszechmogący, papo, czy sugerujesz... MAURICE:...że Victor w jakiś sposób odzyskał swoją moc... SEVERIN:...i jego zło zostało przekazane dalej, a diabelskie ambicje żyją... PHILIP+MAURICE+SEVERIN:...w umyśle kogoś z nas? DENIS: Zastanawiałem się, czy to jest możliwe... Czy Bóg pozwolił uwięzionej psychice Victora wydostać się z ciała, po tym, jak modliliśmy się o to długo... i osiągnąć miłość, czy też ulec ostatniej pokusie...? PHILIP: Papo, nie chcę być bluźniercą, ale Bóg nie ma, za cholerę, nic z tym wspólnego! Pytanie brzmi: Czy Victor miał taką siłę, wtedy na łożu śmierci, by przebić się przez swoją niemoc fizyczną i posiąść inny umysł ludzki? [zalega cisza]. PHILIP: [znów] Mamy nie było tam wtedy, ale byliśmy wszyscy razem z żonami i mężami. Możemy chyba wykluczyć Maeve i Cecylię z podejrzeń. Od rozwodu Maeve unika rodziny. Podczas barbecue na plaży w Rye była w Irlandii, w łóżku, gdzie spała ze swoim ostatnim facetem. Cecylia zaś była poza Ziemią na konferencji medycznej. Zostaję ja, Maury, Sevvy, moja żona Aurelie, Adrien z Cheri, Anne, Paul i sama Cat. Dziewięcioro członków rodziny może być potencjalnym narzędziem Victora, jeśli rzeczywiście zdołał przekazać swoją energię. LUCILLE: Nie! Nie! To jakieś bzdury, a nie prawdziwa metapsychologia. Coś takiego nie ma prawa się zdarzyć! Jeden umysł nie może być zniewolony przez drugi. Ludzka osobowość... SEVERIN:...może się dzielić. Mnożyć. Jesteś wykształconym psychologiem, mamo. Wiesz, że ślady kilku osobowości mogą znaleźć się w jednym chorym umyśle. Zwykłym umyśle. Kto wie, do jakich potwornych wynaturzeń może dojść w przypadku operantów? Za pomocą naszych umysłów możemy wpływać na strukturę czasu, przestrzeni, materii i energii! Kto może stwierdzić, do czego jeszcze jesteśmy zdolni? Niezwykła psychologia homo superior jest wciąż przedmiotem badań. Sam się tym trochę zajmuję! Jeśli takie przeniesienie byłoby możliwe, ofiara mogłaby nawet nie być tego świadoma - tak jak człowiek cierpiący na rozszczepienie osobowości, nie jest świadomy istnienia innych wcieleń. LUCILLE: Denis... czy sądzisz, że to mogło się zdarzyć? DENIS: Nie wiem. Ale rozumiecie moje obawy, prawda? PHILIP: Dobry Boże, oczywiście! Maury i ja jesteśmy prawdopodobnie jedynymi osobami, oprócz ciebie, mamy i wujka Rogiego, które pamiętają, jaki był Victor u szczytu swych sił. On nie był człowiekiem. On był... pomyłką ewolucji. SEVERIN: [cicho] Ja pamiętam Victora całkiem dobrze. Ostatni raz widzieliśmy go przed Interwencją. To było na rodzinnym przyjęciu bożonarodzeniowym u Tante Margie w Berlinie, w 2012. Ty, Phil, miałeś piętnaście lat, Maury trzynaście, a ja - dziewięć. Anne, Cat i Adrien byli małymi dziećmi, a Paul oczywiście jeszcze się nie urodził... Wujek Victor wszedł ze swoimi braćmi bliźniakami, jego ofiarami, pozbawionymi zdolności metafizycznych, obładowany jak zwykle drogimi prezentami. Krewni operanci byli jak zwykle uprzejmi i skryci za najsilniejszymi zasłonami mentalnymi, a nonoperanci płaszczyli się przed czarną owcą rodziny o dotyku Midasa, albo śmiertelnie się go bali. Tylko najmłodsze dzieci cieszyły się na widok wujka Vica, takie, które nie zdawały sobie jeszcze sprawy z tego, że był on kimś więcej, niż tylko dużym przystojnym panem, rozdającym wspaniałe prezenty... Tego roku, kiedy miałem dziewięć lat, po raz pierwszy wiedziałem. Vic nie próbował nawiązać mentalnego kontaktu, właściwie nic nie zrobił. Ale mimo to wiedziałem. Poczułem po raz pierwszy, że tajemnicze zło weszło do domu i skamieniałem. Vic tylko się roześmiał i dał mi wspaniały programator rytmiczny, jeden z pierwszych, które miały wmontowany układ komunikacji mózgowej z użytkownikiem. Sprzedałem go zaraz po świętach... MAURICE: To dobrze. Te pierwsze programatory miały paskudne właściwości. [Chwila zadumy]. DENIS: [wolno] Chłopcy, czy zgodzicie się ze mną, jeśli założę, że żaden znany nam operant nie mógłby zabić Bretta, w ten sposób, na odległość? PHILIP: Myślę, że to rozsądne założenie. Nawet obcy gigant metafizyczny - z wyjątkiem Lylmików, o których wciąż tak mało wiemy - musiałby znajdować się w pobliżu Bretta, aby przypuścić tak skomplikowany atak psychokreatywny. DENIS: Magistrat przesondował umysły was wszystkich, jak również waszych żon i mężów; i w końcu uznał was niewinnymi zamordowania Bretta. Aurelie i Cheri zostały zwolnione z podejrzeń, ponieważ ich możliwości metafizyczne są zbyt słabe, aby popełnić taką zbrodnię. Poza tym nie potrafię zupełnie oprzeć się sondażowi obcych. Możemy spokojnie wyeliminować je z grupy podejrzanych. Wiemy natomiast, i wie to również Magistrat, że przesłuchanie nie musiało być miarodajne w naszym przypadku. Tylko czterej członkowie rodziny z całą pewnością nie byli w pobliżu portu Rye, kiedy Brett został zamordowany na łodzi. Wy troje i wasza matka. Severin był w Hanowerze przez cały zeszły czwartek, całą noc i wczesny ranek w piątek, w dniu morderstwa. Lucille skontaktowała się z nim z Concord, kiedy wydawało jej się, że przekonała Teresę do aborcji. Wczesnym wieczorem we czwartek, kiedy twoja matka odkryła, że Teresa zniknęła, przywołała was dwoje ze stolicy, żebyście pomogli w pierwszych, pobieżnych poszukiwaniach. Wszyscy troje zostaliście z nią aż do następnego ranka. SEVERIN: Paul nie był na plaży. Został w Concord i przybył do Hanoweru późnym rankiem w piątek... MAURICE: Tak. W wieczór zabawy na plaży miał wygłosić oświadczenie przed specjalną komisją sądową, która zadecydowałaby, czy zostanie zawieszony w obowiązkach w Związku Intendenckim na czas trwania śledztwa, w sprawie nielegalnej ciąży Teresy. Kiedy pozwolono mu zachować jego stanowisko, postanowił nie jechać od razu do Hanoweru. W piątek rano miało się odbyć ważne spotkanie Związku w sprawie kolonizacji Denali, a on stwierdził, że Teresa tylko się schowała i wkrótce wróci... DENIS: Paul wrócił do Hanoweru długo po znalezieniu Marca na brzegu rzeki w piątek rano, kiedy to zaczęliśmy podejrzewać, że Teresa i Rogi utonęli. Powiedział wtedy, że noc spędził w swoim apartamencie w Concord. SEVERIN: Ale miał wtedy wystarczająco dużo czasu, żeby polecieć do Rye. DENIS: Adrien, Anne i nasze żony nic nie wiedzieli o zaginięciu Teresy i Rogiego, aż do chwili, kiedy im o tym powiedziałem, a to było zaraz po tym, jak policja poinformowała mnie o zamordowaniu Bretta. Skontaktowałem się z Paulem i zastałem go jeszcze w Concord, co czyni go podejrzanym. LUCILLE: O mój Boże...! DENIS: Podobnie jak Adriena i Anne. Oboje przybyli z Concord w czwartek po południu, podobnie jak Cat i Brett, chcąc uniknąć piekła, które rozpętało się w stolicy z powodu decyzji Cat. W czwartek wieczorem byli wraz ze mną i wszystkimi wnukami na plaży w Rye. LUCILLE: Adrien... Annie... Paul... To niemożliwe, żeby któreś z nich było psychicznym wampirem! DENIS: Nie zapominajmy o samej Catherine. Jeśli przeniesienie funkcjonuje głęboko w nieświadomości, ona również mogła być winna. LUCILLE: Denis, nie! DENIS: [spokojnie] Tak. Jakaś cząstka jej umysłu mogła sprzeciwiać się przywiązaniu do Bretta i Projektu Aktywizacji Dzieci. Catherine wydaje się mieć najsłabsze możliwości koercyjne z was wszystkich i jest najmniej ambitna. Poślubiła Bretta - cudownego człowieka, ale metafizycznie przeciętnego - wbrew radom rodziny, ponieważ była w nim głęboko zakochana. Ale jeśli Victor posiadł jej umysł dawno temu, kto wie, jakimi motywami, tak naprawdę, kieruje się? Być może w jej umyśle zalegała pewnego rodzaju... bomba zegarowa, która została zdetonowana przez odpowiedni bodziec. SEVERIN: Marc jest również podejrzany. Nikt - tak naprawdę - nie wie, gdzie był, dopóki nie pojawił się o świcie na brzegu rzeki. MAURICE: Ale w jaki sposób Vic mógł się dobrać do niego? Marca nie było przy łożu śmierci, gdy my tam zgromadziliśmy się. I miał tylko dwa lata! Papo, zakładasz, że Vic zastosował jakąś metodę kuszenia pod presją? Ale dwulatka nie da się kusić! DENIS: To nie był zwykły dwulatek. PHILIP: Marc tam był. Wujek Rogi przywiózł jego i Teresę do Berlina, bo Paul akurat zabierał papę ze szpitala Johna Hopkinsa. DENIS: Tak. Paul starał się mnie przekonać, że jestem zbyt chory, aby uczestniczyć w wielkopiątkowym spotkaniu. Miałem jednak jakieś przeczucie, że to będzie nasza ostatnia szansa. SEVERIN: Marca nie było w pokoju Victora, został w holu z pielęgniarką. Victor okazał się jednak na tyle silny w chwili śmierci, że zabrał ze sobą Louisa, Victora i Yvonne... MAURICE: A więc mógł też dosięgnąć Marca. DENIS: [z westchnieniem].Tak. LUCILLE: [gwałtownie] Ależ to potworne! Ta osoba jest w naszej rodzinie, jak wilk w owczej skórze! PHILIP: Brett nie żyje. Ślady na jego ciele wyglądają dokładnie tak, jak te widziane na ofiarach Victora Remillarda. Musi być jakiś związek. Modus operandi jest zbyt dziwny... MAURICE: Papo, czy szczegóły śmierci Shannon i Kierana O’Connor były publikowane? Ja nie pamiętam, żeby media wspominały wtedy o tym. Oczywiście Interwencja przyćmiła wszystko inne... DENIS: Wujek Rogi, który praktycznie przyłapał Vica na gorącym uczynku, wiedział o Shannon. Powiedział mi wcześnie, następnego dnia, i przyprowadziliśmy grupę oficerów z policji stanowej New Hampshire do tego hotelu, gdzie w szafie ukryte było ciało Shannon. Sanitariusze, którzy ją zabrali karetką, mogli widzieć wypalony wzór. Później lekarz sądowy, który robił autopsję. Kto jeszcze? Pracownicy domu pogrzebowego, którzy wkładali jej ciało do trumny. Nikt więcej... Oprócz wujka Rogi i mnie, wszyscy, którzy widzieli wypalone ślady, byli nonoperantami. Śmierć Kierana O’Connora nie była w żaden sposób nagłaśniana. A jeśli chodzi o śledztwo, cóż, tak jak powiedział Maury, najważniejszą sprawą była wówczas Wielka Interwencja. Zgadzaliśmy się z wujkiem Rogim, że nic nie da oskarżanie Vica o zabójstwo Shannon. Nie mieliśmy dowodów, a on pogrążony był już w głębokiej śpiączce. W końcu ogłoszono oficjalnie jej śmierć; nawet nie nazwano tego morderstwem! Nie miała żadnych żyjących krewnych. Jej mąż, Gerry Trembaly, z którym była w separacji, rozpoznał ciało i... została skremowana. Myślę, że Garry mógł widzieć wypalony wzór, ale on też już dawno nie żyje... Victor pozostawał w stanie śpiączki i w końcu przekazano go pod opiekę rodziny, bo nikt nie bardzo wiedział, co innego z nim zrobić, a my zgodziliśmy się przejąć za niego odpowiedzialność. Nie mógł być oskarżony o strzelaninę na Mount Washington ani właściwie o nic innego, ponieważ zablokował umysły swoich wspólników tak, żeby nie mogli przeciwko niemu zeznawać. W momencie, kiedy Simbiari zabrali się za tę sprawę i chcieli wznowić śledztwo, uznano, że prognozy medyczne w jego przypadku są beznadziejne. Mogliśmy go w każdej chwili odłączyć, jeśli tylko byśmy chcieli. PHILIP: Nikt z nas nie rozumiał, dlaczego nie zrobiłeś tego, papo. Myśleliśmy, że łączymy się z tobą co roku w metakoncercie, aby modlić się o naturalną śmierć dla niego, ponieważ ty... ty nie potrafiłeś... LUCILLE: Widzieliście wszyscy, że ciało Victora pozostaje w dobrej formie, nawet bez stymulacji mięśniowej. Utrzymywał wygląd zdrowego człowieka, mając zapewnione tylko jedzenie i wodę. Jego system nerwowy funkcjonował doskonale. EEG wykazywało normalne fazy snu i czuwania oraz zachowanie świadomości, chociaż nie był zdolny do wykonania żadnego ruchu ani do komunikacji werbalnej czy metafizycznej. Żył i najwyraźniej myślał. Jakie to były myśli - szalone czy normalne - nikt nie mógł powiedzieć. Był całkowicie odizolowany. SEVERIN: Więc dlaczego nie... DENIS: Jak długo żył, wciąż miałem nadzieję, że w końcu pożałuje tego, co zrobił. I poczuje wyrzuty sumienia. Wydawało mi się oczywiste, że nie jest jeszcze gotów na śmierć. Sam mógłby w każdej chwili zatrzymać swoje funkcje życiowe. MAURICE: Mój Boże, papo!... DENIS: Żadne z was, dzieci, nie zdawało sobie sprawy z ogromu win mego brata. Bardzo niewielu ludzi zdawało sobie sprawę. Myślę, że muszę wam o tym powiedzieć... ale nie dziś. SEVERIN: [miękko] Był potworem. Ale skazywać go na coś takiego... MAURICE: Każdego roku, w Wielki Piątek zmuszałeś nas do odwiedzania go. Nigdy nie znaliśmy prawdziwego powodu, dla którego łączyłeś nas w metakoncercie; dlaczego wykorzystywałeś połączoną siłę naszych umysłów. DENIS: [znużonym głosem] Co by to dało, gdybyście wiedzieli, że mój biedny brat przeklął samego siebie? Coś takiego można zrobić tylko samemu sobie. Tak, sami sobie zgotowujemy piekło. Tak długo, jak był w stanie myśleć, nie czując fizycznego bólu... SEVERIN: Skazany na całkowite uwięzienie w samotności. Taki los przeznaczyłeś Vicowi, papo? DENIS: Zrobiłem to, co podyktowało mi moje sumienie i czego wymagała ode mnie moja religia. PHILIP: Och, papo! Gdybyś tylko powiedział nam prawdę! Myliłeś się! Bez względu na to, jakich zbrodni dopuścił się twój brat, nie miałeś prawa... LUCILLE: Uważałam decyzję twojego ojca za słuszną. Chodziło o nadzieję. Jesteśmy zobowiązani do wzięcia odpowiedzialności za nasze życie i podejmowania właściwych decyzji. Czasem napotykamy trudności, niełatwo jest od razu uzyskać gotową odpowiedź. Wydawało się nam, że Victor chciał żyć, i wciąż mieliśmy nadzieję na jego duchową rehabilitację. Twój ojciec uczynił dla swojego brata to, do czego miał prawo. SEVERIN: Teraz my ponosimy tego konsekwencje. DENIS: Tak. [Długa cisza]. MAURICE: Gdyby udało się komuś zdobyć lub stworzyć taką możliwość koercyjno-redaktywnego sondażu, który odkryłby prawdę... PHILIP: Nas pięcioro, połączonych w metakoncercie, mogłoby spróbować, wykorzystując wyłącznie ludzkie parametry, a nie techniki Krondaku i Simbiari! Moglibyśmy przesondować podejrzanych członków rodziny i sprawdzić, czy są winni śmierci Bretta. Stosując zaś technikę Imperium poparlibyśmy bądź obalili wyniki przeprowadzonych na nas, niemiarodajnych przesłuchań. Byłby to akceptowalny przez prawo dowód. DENIS: Nie wiem. Po prostu nie wiem. Dopiero zaczynamy rozumieć zasady działania ludzkiego metakoncertu. Kiedy łączyłem się z wami w sprawie Victora, działałem niemalże instynktownie! Mógłbym spróbować stworzyć niezawodny program sondażu, ale nie sądzę, abym posiadał do tego wystarczające umiejętności. Wątpię, czy posiada je jakikolwiek człowiek - nawet Davy MacGregor, czy Ilya Gawrys. Najlepszym rozwiązaniem będzie poczekanie, aż Państwo zajmie miejsce w Konsylium, i wtedy zwrócimy się z nieformalną prośbą o pomoc do Ministerstwa Zarządu Krondaku. Napisali przecież tę cholerną książkę na temat sondażu mentalnego. PHILIP: Tak... to wydaje się najlepszym rozwiązaniem. MAURICE: I najbezpieczniejszym. Tak długo, jak istnieje możliwość, że członek naszej rodziny jest świadomym bądź nieświadomym mordercą, cała nasza piątka musi strzec swoich myśli i działać z największą ostrożnością. Jeśli nasz Mistrz Niegodziwości poczuje się zagrożony, może znów zaatakować. W dalszym ciągu nie mamy bladego pojęcia, jakie mogą być jego motywy. SEVERIN: Kiedy będziemy już na inauguracji w Konsylium Orbitalnym, będziemy bezpieczni. Żaden operant morderca nie ośmieli się atakować w cerametalowym ulu, pełnym obcych gigantów metafizycznych i zwierzchników lylmickich. Może uda się nam nawet rozwiązać ten problem, zanim wrócimy na Ziemię - jeśli papa zgodzi się wypracować z Krondaku program sondażowy. DENIS: Wasza matka i ja nie jesteśmy desygnowanymi na magantatów i na pewno nie będziemy mogli spędzać z wami całego czasu, udając, że jesteśmy członkami waszego personelu. Przybędę do Konsylium wraz z innymi gośćmi, a do tego czasu postaram się wymyślić jakiś zarys programu sondażowego. Obiecuję, że nie będę zgrywał Sherlocka Holmesa, ani bawił się w policjanta, jeśli wy nie będziecie. PHILIP+MAURICE+SEVERIN: Zgoda. DENIS: W takim razie może pożegnamy się już. [Rodzice i dzieci wymieniają uściski. Philip, Maurice i Severin wychodzą. Lucille i Denis stoją w drzwiach, patrząc, jak pojazd unosi się w powietrzu. Małe chmury przetaczają się po niebie zasłaniając księżyc. Deszcz ustał]. LUCILLE: To żaden z nich. Wiem to. DENIS: Mam nadzieję. 16 SEKTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [TELONIS] PLANETA l [KONSYLIUM ORBITALNE] ROK GALAKTYCZNY PIERWSZY l - 378-497 [28 WRZEŚNIA 2051] Pierwszego ranka po przybyciu na planetę Konsylium Orbitalnego, Anne Remillard i jej bratanek Marc poszli na śniadanie do “La Closerie des Lilas” (Zakątek Bzów), restauracji na wolnym powietrzu, znajdującej się naprzeciwko niewielkiego “Hotelu Montparnasse”, gdzie zatrzymali się do czasu znalezienia jakiegoś stałego miejsca zamieszkania. Zagospodarowana przez Lylmików planeta podzielona została na ponad trzydzieści zróżnicowanych enklaw przeznaczonych dla ludzi; każda z nich miała naśladować jakiś obszar ziemski. Nadano im odpowiedni krajobraz, wybudowano typowe dla danego okręgu ekonomiczne, kulturalne i artystyczne ośrodki, jak również stworzono charakterystyczny typ zabudowań. W niektórych z tych krain kipiało życie, inne były spokojne, część z nich urządzono ze smakiem, inne wydawały się krzykliwe i napuszone. Niektóre z tych “ziemskich” obszarów miały charakter miejski, inne przypominały wyglądem wieś. Fragmenty planety oddzielono od siebie starannie zadbanymi parkami i lasami, które poddawano sezonowym “przeróbkom”: raz stawały się ogrodami skalnymi, kiedy indziej prawdziwymi górami, oazami pustynnymi, dżunglami, tropikalnymi lagunami albo rzekami i jeziorami. Nad wszystkim tym rozciągało się iluzoryczne niebo, które rozświetlało się i ciemniało w 25-godzinnym cyklu galaktycznej doby, w nocy ukazując gwiazdy i ziemski księżyc, a w dzień przesuwające się chmury. Deszcz padał w tym miejscu i czasie, w którym był potrzebny, a dodatkowo w lasach Boreal, oddzielających Scandię iBalticę. W enklawie Alpejskiej, Jakuckiej i Himalajskiej czasami padał śnieg. Większość roślinności była żywa i autentyczna, jednak fauna, oprócz kilku tubylczych gatunków, została wyhodowana sztucznie. Całość była utrzymywana w czystości i porządku przez automatyczne mechanizmy. Nowi ziemscy magnaci w Konsylium, ich najbliższe rodziny i asystenci mogli mieszkać w czasie trwania obrad w dowolnie wybranej enklawie, a w okresie, kiedy Konsylium nie obradowało, wolno im było pozostać tam lub wrócić na Ziemią. Desygnowanych Ziemian było na razie stu, spodziewano się jednak, że liczba ta znacznie wzrośnie w nadchodzących latach, aż osiągnie poziom proporcjonalny do innych ras. Ludzkie enklawy rozwiną się wówczas i powiększą. Rodzina Remillardów, z wyjątkiem Paula i Anne, wybrała domki na plaży w Paliuli, w rajskiej enklawie w stylu hawajskim. Stawała się ona pomału jednym z najpopularniejszych miejsc na planecie. Paul poprosił o zakwaterowanie w Golden Gate, lylmickiej wersji wyrafinowanego San Francisco, niedaleko Zgromadzenia Centralnego i wszystkich budynków, w których odbywały się obrady i spotkania. Anne pomyślała, że spodobałby się jej apartament w stylu paryskim w Rive Gauche i dlatego właśnie zdecydowała się zatrzymać tam w hotelu. Marc uważał, że Rive Gauche jest przesadnie malownicze, prawie kiczowate i nie mógł zrozumieć, dlaczego trzeźwa zwykle Anne zainteresowała się tak pretensjonalnym miejscem. Gdy ciotka zamówiła na śniadanie jedynie cafe au lait i kilka croissantów, Marc doszedł do wniosku, że po trzech tygodniach jedzenia bardzo przeciętnych posiłków na statku kosmicznym CSS Hassan Bashaw umiera wprost z głodu. Z przewrotnością nastolatka, kręcił nosem na wszystkie francuskie smakołyki w menu restauracyjnym i wprawił kelnerkę w osłupienie żądaniem peklowanej wołowiny pokrojonej na cienkie plasterki, i podsmażonej na chrupko z jajkami w koszulkach. Do tego dania życzył sobie w dodatku plastra świeżej papai z limoną, wafli bananowych i dzbanka meksykańskiej czekolady. - To właściwie nie jest specjalność naszej restauracji... - zaczęła wymuskana kelnerka w średnim wieku. Była ubrana jak dziewiętnastowieczna serveuse, zgodnie z wystrojem całego wnętrza. - I nie może mi pani tego przynieść, tak? - Marc uniósł jeden kącik ust w drwiącym uśmiechu, co podczas długiej podróży z Ziemi doprowadzało Anne do szału. - Całe jedzenie na tej planecie pochodzi z centralnego depozytu żywności i może pani mieć w swojej kuchni dowolne danie ziemskie w ciągu pięciu minut. Gdybym miał ochotę, mógłbym zamówić larwy gąsienicy albo gałki oczne owcy czy garb bizona. - Marc - powiedziała Anne ostrzegawczym tonem. - Co, nie mógłbym? - zapytał chłopiec. - Tak, proszę pana. - Kelnerka, podobnie jak cały ludzki personel wielkiej sztucznej planety, była nonoperantem, ale potrafiła rozpoznać rozwydrzonego dzieciaka na pierwszy rzut oka; zmieniła więc natychmiast swój ton na słodki i opiekuńczy. - Będziemy oczywiście radzi przygotować panu to, co pan zamówił. Pewnie czuje się pan trochę nieswojo, tak daleko od Ziemi, prawda? Biedactwo. Zrobimy, co w naszej mocy, aby ulżyć pańskiej tęsknocie za domem. Czy życzy pan sobie larwy gąsienicy z grzanką? - Nie - warknął. - Tylko to, co zamówiłem na początku. - Oczywiście - pogłaskała Marca po głowie, mrugnęła do Anne i odeszła. Z płonącymi policzkami, chłopiec wpatrywał się w obrus. Tuż za nim, na wiecznie kwitnącym krzaku zmutowanej lilii, świergotał mechaniczny ptak. Powietrze wypełniał chór werbalnych rozmów pozostałych gości restauracji. Atmosfera, jak zresztą na całej planecie, pełna była pogodnych i życzliwych wibracji. Marc poczuł, że zaraz będzie musiał zwymiotować. - Czy nie sądzisz, że już najwyższy czas na rozejm? - zapytała Anne. Podniósł oczy. - Rozejm? - Wiesz doskonale, dlaczego chcieliśmy, żebyś opuścił Ziemię. - Tak - odpowiedział krótko. W sali wylotów, kiedy Paul wręczył mu nagle spakowaną torbę i bilet, a cała rodzina zogniskowała na nim całą swoją koercję, chłopiec nie wykazał żadnego sprzeciwu. Bezsilny w uścisku dorosłych gigantów, po prostu spojrzał swojemu ojcu w twarz i powiedział: “Możesz tego żałować”. Odwrócił się i bez słowa poszedł za Anne. Teraz ona odezwała się; - Zostaniesz tu w Konsylium przynajmniej do stycznia, aż do momentu inauguracji. Możesz się dąsać i obrażać jak małe dziecko, jeśli chcesz, ale miałam nadzieję, że zaakceptujesz decyzję rodziny i przydasz mi się trochę tutaj. Będzie wiele roboty w naszych biurach do momentu, kiedy wszyscy przyjadą w grudniu. Popatrzył na nią, a ona odwzajemniła spojrzenie, nie przekazując najdrobniejszej cząstki informacji mentalnej, aż w końcu opuścił wzrok. Anne, podobnie jak jej młodsza siostra Catherine, była wysoką blondynką, i tak jak Cat cechowała ją gwałtowność i namiętność odziedziczona po Lucille. Chłodny intelektualizm wzięła po Denisie, on zaś traktował ją zawsze jako swoją ulubienicę. Rodzeństwo żartowało, że wyskoczyła w pełnym uzbrojeniu z głowy Denisa, zamiast urodzić się normalnie jak jej siostra i pięciu braci. Anne wzięła sobie te dowcipy poważniej do serca, gdy jako mała dziewczynka dostała od ojca małą statuetkę Pallas Ateny. Stała się ona jej maskotką i do dziś zdobiła biurko w Concord. Marc zapytał kiedyś Anne, co symbolizuje ta bogini, na co ona odparła: “Zwycięski umysł”. Marc nie był w dużej zażyłości ze swoimi wujkami i ciotkami, zauważył jednak dość szybko pewne duchowe pokrewieństwo między nim a tą spokojną, operatywną kobietą; ona też gardziła emocjonalnym zaangażowaniem. Zaintrygowany jako dziewięciolatek tajemnicą seksu zwrócił się o wyjaśnienia do ciotki Anne, a nie do rodziców czy wujka Rogiego. Wyłożyła mu to przystępnie i jasno, przedstawiając zjawisko jako przeszkodę dla tych, których przeznaczeniem jest życie na wyższym, umysłowym poziomie. Seks może cię odciągnąć od naprawdę istotnych rzeczy - mówiła. To jedynie biochemia, zwykły zwierzęcy pociąg, na tyle jednak silny, że jest w stanie zniszczyć ludzki rozsądek; nigdy nie należy mu ufać. Marc nie bardzo rozumiał, jak to działa, ale ciocia Anne tylko roześmiała się i powiedziała “Poczekaj!”. Oznajmiła mu, że nie wyjdzie za mąż, nie chce mieć dzieci, ani angażować się w żadne związki z drugą osobą, ponieważ jej praca dla Imperium i ludzkości operantów jest ważniejsza, niż względy prywatne. Po pewnym czasie Marc uznał jej postępowanie za szlachetne i godne podziwu oraz naśladowania, ale ze wszystkich sił starał się jej tego nie pokazać. Anne była pierwszą z Remillardów, której Nadzorcy Simbiari powierzyli stanowisko Partnera w Północnoamerykańskiej Intendacji, quasi-samodzielnej legislature Państwa Ludzkości. Była również, od samego początku, politycznym mentorem młodszego brata Paula, prowadząc go i doradzając w jego karierze w Związku Intendenckim i namawiając do starania się o stanowisko Pierwszego Magnata, w momencie uznania Państwa Ludzkości za pełnoprawnego członka Konsylium Galaktycznego. Nie wahała się też przyznać rodzinie do skrytej ambicji; pragnęła zostać, po zakończeniu panowania Simbiari Kierownikiem Planetarnym Ziemi; szefem wszystkich operantów, zajmujących stanowiska polityczne. To marzenie ciotki jeszcze bardziej zachwyciło Marca i nie przestawał jej bezkrytycznie podziwiać... aż do momentu przymusowej wycieczki z Ziemi na planetę Konsylium. Wściekły i zrobiony na szaro, pełen niepokoju o matkę ł Rogiego, chłopiec zabarykadował się w swojej niedostępnej mentalnej fortecy, prawie nie odzywając się do Anne podczas podróży, a nawet unikając jej, na ile było to możliwe, na pokładzie małego statku kosmicznego. Przez ten czas świadomie wybranej samotności, miał okazję do przemyśleń i jedną ze spraw, nad którą zastanawiał się głęboko, było morderstwo wujka, Bretta McAllistera. Posługując się tą samą logiką co Denis, Marc wydedukował, że Anne - razem ze swoją siostrą Cat i bratem Adrienem - byli głównymi podejrzanymi. Również jego ojciec. Myśląc w samotności o tej śmierci, próbując zdusić w sobie strach, który nim zawładnął, Marc zastanawiał się nad jeszcze jedną sprawą, która niepokoiła go i gnębiła od blisko jedenastu lat. Była to śmierć Victora Remillarda. Wspomnienia z pamiętnego Wielkiego Piątku w 2040 roku zachowały ostrość, porównywalną do obrazów z ekranu elektronicznego przywoływacza przeżyć. Wtedy, jako rezolutny chłopczyk, był bardzo ciekaw, na czym polegał rodzinny rytuał, z którego został wykluczony. Zapuścił nawet sondę mentalną do zamkniętej sypialni i uczestniczył w scenie śmierci prawie w takim samym stopniu, jak znajdujący się w pokoju dorośli. To, co zobaczył i poczuł, nie było dla niego do końca zrozumiałe. Nawet teraz nie potrafił w pełni pojąć tamtych wydarzeń. Ale w miarę jak dorastał, odkrywając coraz to bardziej mroczne aspekty umysłu własnego i innych wybitnych operantów, sprawa ostatnich chwil wujka powoli stawała się dla niego bardziej zrozumiała. Pomimo to, wciąż nie umiał sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: czy umierająca osobowość, powodowana okrutną ambicją, może znaleźć schronienie w umyśle i ciele innej osoby? Wszystko, co Marc wiedział na temat psychologii i filozofii, przeczyło takiej możliwości. A jednak coś wydarzyło się przy łożu śmierci Victora. Cokolwiek ten człowiek zrobił, stało się to za przyzwoleniem świadomym lub podświadomym jego osoby lub... kilku jego osobowości. Teoria, że Victor, albo jakiś jego wysłannik, musi być zamieszany w sprawę dziwnej śmierci Bretta, przyszła mu do głowy nagle, niczym niespodziewany błysk, nie mając nic wspólnego z logiką, co tym bardziej Marca zaniepokoiło... Ciotka Anne patrzyła na niego teraz jasnymi, zimnymi oczami, w których czaiło się dziwne przeczucie. - Będziesz ze mną pracował, Marc? Uciekł wzrokiem w bok. Tak subtelnie, jak tylko potrafił, przekazał jej bezsilną rezygnację, a zasłona mentalna, którą uważała za całkowicie nie do przebicia, jakby lekko uchyliła się. Przekazał jej niepewność nastolatka i rozpaczliwą potrzebę zaufania jakiemuś dorosłemu. Ujawnił jej wreszcie drobną cząstkę swojego dawnego podziwu. - Ja... zrobię, co będę mógł, ciociu Anne. Dotknęła jego ręki i uśmiechnęła się lekko. - Dobrze. Ja też postaram się ci pomóc, Marc. Pojawiło się jedzenie i francuska kelnerka z serdecznością przyjęła przeprosiny Marca za obraźliwe zachowanie. Zwierzył się, że jest tylko Franko-Amerykaninem, ale jako smakosz odwiedzi wszystkie ziemskie enklawy etniczne na planecie, aby podszkolić nieco swoje kubki smakowe. Roześmiała się serdecznie. - Powinien pan też spróbować jedzenia obcych! Oczywiście, oprócz specjałów Krondaku, które zawierają zbyt dużo petrochemikaliów i alkalidów. Kuchnia Gi natomiast jest naprawdę wyśmienita, a szczególnie znana ze swoich wonnych deserów i sałatek. Poltrojanie z kolei robią cuda z owoców morza i dziwnych potraw mięsnych, a Simbiari słyną z najwspanialszych cukierków, jakie można sobie wyobrazić. Zieloni tylko po części fotosyntetyczni, wie pan, potrafią więc wymyślać niesamowite rzeczy z cukru. No i są też Lylmicy. Proszę tylko pomyśleć! Można tu naprawdę spotkać niezwykłe istoty. Ci, którzy przeżyli spotkanie z nimi, mówią, że doznanie jest niezapomniane. Aż trudno uwierzyć, ale oni nic nie jedzą. Niektórzy mówią, że Lylmicy funkcjonują wchłaniając dźwięki muzyki, ale uważam, że to nonsens. Marc odpowiedział: - Bardzo się cieszę z pobytu tutaj. Słyszałem, że odwiedziny w obcych enklawach planety, to jakby szybka podróż po całej zamieszkanej Galaktyce. Wszyscy koledzy z klasy będą mi zazdrościć, kiedy wrócę na Ziemię. Każdy słyszał te niesamowite opowieści o planecie Konsylium i chciałby tu przylecieć, ale nie jest to możliwe dla turystów, nawet dla operantów. - Jak długi jest zwykle kontrakt personelu? - zapytała zaciekawiona Anne. Kelnerka westchnęła. - Tylko trzysta dni na większości etatów. Mam nadzieję, że w końcu to zmienią. Bardzo chciałabym pobyt przedłużyć, chociaż mój mąż nie może się doczekać powrotu do Paryża. Życie jest tutaj dużo bardziej ekscytujące niż na Ziemi, szczególnie teraz, gdy ludzkość ma zająć swoje miejsce w Konsylium. - Zniżyła głos: - Płace są tu trzy razy wyższe niż w Państwie Ludzkości, a my, ludzie normalni, mamy takie same przywileje w zakupach, co biurokraci operanci. Jeśli mamy ochotę, możemy również korzystać z tych samych ośrodków artystycznych, kulturalnych i rekreacyjnych, z których korzystają magnaci i ich asystenci. - A macie ochotę? - zapytał Marc. Kobieta przyjrzała mu się uważnie. - Nie, nie bardzo. Cieszymy się, że możemy mieszkać w enklawach etnicznych, w dzielnicach nonoperantów. Człowiek zawsze najlepiej czuje się wśród swoich, prawda? Marc odpowiedział: - Mais naturellement, madame. Vous m’en direz tant. Tyle ciekawych rzeczy mi pani opowiedziała. - A więc jednak zna pan francuski, młody Franko-Amerykaninie! To cudownie! - wykrzyknęła radośnie. - Tylko trochę. Stryjeczny dziadek mnie go nauczył. - A jest tu z panem? - zapytała kobieta z uśmiechem. - Nie - odpowiedział Marc odwracając wzrok, a jego twarz stała się nagle bez wyrazu. Kelnerka wzięła swoją dużą tacę pod pachę, z zamiarem odejścia od stolika. - Eh, bien. Bon appetit i miłego dnia. Przez kilka minut Marc i Anne jedli w milczeniu. Kiedy skończyła swojego drugiego croissanta, odezwała się: - Gdyby był jakiś ważny powód, czy potrafiłbyś porozumieć się z dziadkiem za pomocą komunikatora przestrzennego i zaaranżować rozmowę w trybie poufnym? On nie miałby problemu z telepatycznym przekazaniem myśli w przestrzeni czterech tysięcy lat świetlnych... - Dlaczego miałbym chcieć rozmawiać z dziadkiem? - Marc dopił gorącą czekoladę i oblizał usta. Była podana w trochę niestosownej, dużej filiżance z cienkiej porcelany, ale za to wspaniale przyrządzona - z miodem, wanilią i szczyptą cynamonu. - Wiem, że nie jesteś w zbyt bliskich stosunkach z Denisem. Ale, gdyby zaistniała jakaś... poważna sprawa rodzinna, którą musiałbyś omówić z kimś na Ziemi, coś, co chciałbyś załatwić, możesz się do niego zwrócić. - Będę o tym pamiętał. - Marc odstawił pustą filiżankę i położył nóż i widelec równolegle na talerzu. - Czy musimy zaczynać pracę od razu? Anne uśmiechnęła się. - Właściwie nie, chociaż wpadłabym chętnie dziś do biura. A co masz na myśli? Zwiedzanie? - Chciałbym rozejrzeć się trochę po okolicy. Tak po prostu się przejść. Dwadzieścia trzy dni w szarej otchłani niezbyt dobrze mi zrobiły. - Zgadzam się w zupełności. - Anne spojrzała na swój ręczny nadajnik. - Jesteśmy dziś zaproszeni na kolację o 19.30 przez Kyle Macdonalda i jego żonę Mary Gawrys, do enklawy Lomond. Pamiętasz ich, prawda? Marc przytaknął. - On jest pisarzem science fiction, a ona europejskim Partnerem. Wujek Rogi opowiadał, że poznał ich ze sobą. Próbowałem przeczytać coś Macdonalda, ale jest to dość pogmatwane i niewiarygodne. - Mam nadzieję, że przy obiedzie zachowasz dla siebie krytykę literacką. Dobra. Czy jeśli zwolnię cię dzisiaj, obiecasz mi, że popracujesz jutro nad rezerwacją kwater na Pauliuli? Ciężko będzie zdobyć coś porządnego na plaży. Słyszałam, że Rosjanie próbowali już zakosić co lepsze miejsca. Szare oczy Marca zaświeciły się. - Daj mi dziś trochę wolnego, a jutro możesz prosić mnie o wszystko, co zechcesz. Anne roześmiała się. - No to leć. Nie wpakuj się tylko w nic, z czego nie mógłbyś się wykaraskać. Rzucił serwetkę na stół i niemalże przewrócił metalowe krzesło, zrywając się z miejsca, po czym wybiegł z restauracji. Sto metrów od restauracji, naprzeciwko piekarni, znajdowało się wejście do metra i zmusił się, żeby zwolnić i iść normalnym krokiem. Odwrócił się raz i pomachał Anne, która piła kolejną kawę i patrzyła na niego z wyrazem twarzy, który zdradzał niepokój. Zbiegł następnie po schodach na wyłożoną lśniącym szkłem stację, która kontrastowała ostro z przytulną atmosferą enklawy francuskiej. Prawie natychmiast nadjechała kapsuła ponaddźwiękowa, którą pomknął w kierunku najdalszego poziomu olbrzymiej planety - do Portu Kosmicznego. Przez prawie cztery godziny Marc siedział spokojnie na ławce w Terminalu Ziemskim, pozwalając swemu umysłowi krążyć i upewniać się co do formalności związanych z wylotem, aby nie popełnić żadnego błędu. Studiował procedurę związaną z biletami, kwarantanną, dość niedbały sposób odprawiania mniejszych, prywatnych statków kosmicznych, a nawet wykonywany przez obcych przegląd techniczny pojazdów Państwa Ludzkości. Tym razem gotów był na złamanie tylu praw, ile trzeba będzie, aby tylko dostać się na Ziemię. Ale jak to zrobić? Mógłby z łatwością dostać się na pokład któregoś z dużych statków pasażerskich, hipnotyzując ich załogę, a następnie wymazując z pamięci zahipnotyzowanych odpowiedni fragment wydarzeń - pod warunkiem, że nie było wśród nich Gigantów. Kiedy jednak Anne spostrzeże jego zniknięcie, wyśle za nim kapsułę pościgową, więc to nie wchodziło w rachubę. Mógłby również za pomocą swojej kreatywności zamaskować się, albo uczynić niewidzialnym, i w ten sposób przetrwać podróż, ale na Ziemi zastałby już zawiadomionych przez ciotkę funkcjonariuszy Magistratu, przeszukujących wszystkie statki przylatujące z Konsylium, a jakiś obcy glina-Gigant przejrzałby przez każdy mentalny kamuflaż łatwo, jak przez szklaną szybę. Dobra, co w takim razie zostało? Dostać się za pomocą koercji na jakiś bardzo mały statek, może na jedną z tych służbowych jednostek z trzyosobową załogą, który podwiózłby go, niczym autostopem. Przy stanowisku 638 stał niewielki kaledoński stateczek, który mógłby wziąć pod uwagę. Co zatem robić? Odciąć jego łączność i sygnalizację; wyprać mózgi załogi niemalże do granic debilizmu, a jak tylko uruchomią pojazd, zniknąć w hiperprzestrzeni. Spać będzie tylko wtedy, gdy pojazd będzie poruszał się z przełożeniem łańcuchowym w szarej otchłani. I żadne tam dreptanie z prędkością 180 df - tym razem trzeba nastawić czynnik przemieszczenia na 250 albo i więcej. Z łatwością zniesie ból hiperprzestrzennego przełożenia przez pole ipsylon. Jeśli przeciążenie otumani załogę, tym lepiej, łatwiej będzie nią manipulować. Przy odrobinie szczęścia mógłby dotrzeć na Ziemię w dwa tygodnie, na długo przedtem, niż by się go spodziewano. Nakupowałby jedzenia i poleciał do Kolumbii Brytyjskiej, gdzie ukryłby się z mamą i wujkiem Rogi do czasu, kiedy mógłby się bezpiecznie ujawnić. Jeśli przeprowadziłby to wszystko dostatecznie sprytnie, rodzina prawdopodobnie kryłaby go w dalszym ciągu. Przekupienie właściciela porwanego siateczka i jego załogi kosztowałoby pewnie nielichą sumkę, ale to drobiazg dla rodzinnej korporacji. Pod warunkiem, że nikogo nie zabije. Wstał z ławki i kupił sobie dużą pepsi-colę w barku. Następnie, sącząc ją przez słomkę, niedbałym krokiem skierował się w stronę tunelu prowadzącego na stanowisko 638. Stanowiska mniejszych jednostek latających były znacznie mniej zatłoczone niż obszar głównego terminalu, a w tunelu przeważali ludzie nie należący do załogi, starający się wyglądać jak poważni biznesmeni, ubrani w proste garnitury, z teczkami w rękach, albo naukowcy błąkający się z rozwianym włosem i deklamujący wzniosłe myśli. W pobliżu nie było żadnej młodzieży, więc kilku przechodniów przyjrzało mu się z zaciekawieniem, kiedy zatrzymał się przed oknem widokowym, wychodzącym na stanowisko 638 i stał tam, popijając pepsi. Ekran informacyjny przy wejściu poinformował go, że statek nazywa się CSS Roderick Dhu i należy do Guiness PLC. Ten dwunastoosobowy De Havilland S-211 z Grampian Town w Kaledonii miał wystartować za niecałą godzinę. Idealnie! Statek był w dodatku potomkiem w linii prostej starej Beaver, samolotu, który przywiózł Marca, jego matkę i wujka Rogi do rezerwatu Megapod! - Cóż za zrządzenie losu, prawda? - odezwał się za nim jakiś dorosły głos. Marc drgnął, a serce zaczęło mu bić szybciej. Nie zdawał sobie sprawy, że ktoś do niego podchodził, nie wyczuł niczyjej aury. A mimo to miał towarzystwo. Tuż za nim stał bardzo wysoki, starszy mężczyzna ze starannie przystrzyżoną brodą i patriarchalną aureolą śnieżnobiałych włosów. Miał na sobie długą, aż do ziemi, niebieską szatę, której Marc nie mógł jakoś dopasować do żadnej z grup etnicznych. Głęboko osadzone oczy świeciły niecodziennym blaskiem. Marc od razu nabrał podejrzeń, że nie był to człowiek. Jego sygnatura mentalna była zupełnie nieczytelna. Nie można było nic ustalić, nawet za pomocą sondażu trzeciego poziomu, prowadzonego w zasięgu bezpośrednim. Kim był ten obcy? Krondaku znani byli z tego, że czasami przybierali iluzoryczne ciała, szczególnie, kiedy przeprowadzali badania socjologiczne albo podejmowali jakieś inne działania wśród ludzi, które wymagały nie rzucającego się w oczy i niegroźnego wyglądu. Gigant metafizyczny Krondaku potrafiłby ukryć swoją aurę przed sondą redaktywną każdego człowieka... a Magistrat dysponował mnóstwem przerażających, niespotykanie inteligentnych istot. Kubek pepsi zadrżał w ręku Marca, kiedy odwrócił się, naprężając swoją zasłonę mentalną do maksimum. - Przepraszani, co pan powiedział? - Nie powiedziałem właściwie nic ważnego. Ale wiele dałem do zrozumienia. Marc wykrzywił usta w uśmiechu i wzruszył ramionami. - Przykro mi, ale nie rozumiem; po prostu patrzyłem sobie na ten statek... -...zastanawiając się, czy załoga wejdzie do niego przez to wejście, czy przez tamto tuż przy platformie stanowiska. Odpowiedź na to pytanie brzmi: przez żadne z nich. Właśnie okazało się, że nie mogą dziś wracać do Kaledonii - drobna usterka w systemie klimatyzacyjnym. Ale nie musisz już rozglądać się za innym statkiem. - Och - powiedział Marc. O, Chryste - obcy go dorwali. Był tak pewien, że jego skryte myśli pozostałych poza ich zasięgiem; tak pewien, że zamydlił im oczy podczas przesłuchania! A oni po prostu nie spieszyli się. Jakiś potężny mózg czytał w jego myślach, prawdopodobnie od momentu przybycia na planetę, i wiedział wszystko o... -...twoim planie zwędzenia statku. O, tak. Nawet udałby się chyba, gdybyś zdołał kontrolować impuls redaktywno-koercyjny na tyle precyzyjnie, żeby uniknąć trwałego uszkodzenia mózgów załogi. A nie sądzę, abyś to już potrafił. Można by się co do tego spierać. Nie musisz wracać na Ziemię. Ich dwoje przeżyje bez twojej pomocy. - Kto? - wyszeptał. Chociaż wiedział. - Chodźmy - powiedział energicznie zamaskowany obcy - nie traćmy czasu. Potężna siła metakoercji zawładnęła Markiem. Nigdy przedtem nie doświadczył czegoś podobnego. Nie był dzieckiem prowadzonym przez silniejszego dorosłego; był komarem niesionym przez burzę. Kiedy szedł tak bezsilny u boku swego porywacza, w kierunku głównego terminalu, zdołał przyjrzeć się obliczu idącej przy nim osoby. - Czy... czy ja pana znam? Starszy mężczyzna roześmiał się, ale nie odpowiedział na pytanie. - Czego pan chce? - zapytał Marc. - Chcę, dzieciaku, żebyś sobie stąd poszedł. Wyniósł się z tego. terminalu i nie wracał, aż nadejdzie pora powrotu do domu. - Czy jestem aresztowany? - Nie. Pod warunkiem, ze zabierzesz stąd swój młody tyłek i nie będziesz więcej próbował wykręcać takich numerów. Spróbuj, a dopilnuję, żeby przydarzyło ci się coś, od czego narobisz w spodnie ze strachu i cały czas, od teraz aż do Inauguracji, spędzisz w szpitalu. Na oddziale pediatrycznym. Spodoba ci się tam. Dają tam piżamki z Myszką Miki i Kaczorem Donaldem. Marc był osłupiały. Czy to był Krondaku? W każdym razie nie mówił, jak Krondaku! Kimkolwiek był ten facet, na pewno nie był Nadzorcą Magistratu. To ktoś inny... robił go w konia! Ktoś, kto wiedział wszystko o mamie i wujku Rogi!... Marc poczuł, jak rozpaliła się w nim złość. Nagłe, potworne podejrzenie złapało go za serce. - Czy jesteś nim? Vic...? - Nie mam nic wspólnego z Victorem Remillardem ani jego sługami - powiedziała istota. - Ale masz zupełną rację, biorąc to pod uwagę. Stanowią oni poważne zagrożenie dla zachowania ładu w Imperium Galaktycznym. Są prawie tak samo niebezpieczni, jak ty. Weszli do zatłoczonego terminalu. Umysł Marca zawirował, kiedy poczuł przemożny nakaz pójścia dokładnie w kierunku wejścia do metra. Zaczął wołać w myślach: Kim jesteś kim jesteś kim jesteś? Uważał, żeby jego telepatyczny krzyk nie przedostał się dalej, niż poza jego czaszkę. Ramię w ramię, zdezorientowany chłopiec i wysoki mężczyzna stali, czekając na przyjazd kapsuły. Kiedy Marc podjął ostatnią słabą próbę przełamania koercji, pusty prawie kubek z colą wysunął się z jego rąk, rozsypując pokruszone kostki lodu po całej platformie peronu. - W końcu dowiesz się, kim jestem - powiedział mężczyzna. - Ale pamiętaj, co ci powiedziałem. Nie żartowałem na temat unieruchomienia cię, jeśli sprawiałbyś jakieś kłopoty... Oto twoja kapsuła. Bardzo interesująco rozmawiało się z tobą twarzą w twarz, ale teraz - spływaj. Wielka dłoń spoczęła na ramieniu Marca, zaciskając się boleśnie, i wepchnęła go do środka pojazdu. Wysyłam cię do bajecznie kolorowej enklawy Carioca. Uważaj jednak, nie zasiedź się tam i nie spóźnij na obiad, bo twoja ciocia Anne będzie więcej niż trochę wkurzona. Au revoir, dzieciaku. Drzwi zasunęły się i kapsuła zniknęła w rozświetlonym na fioletowo tunelu, ponosząc Marca z prędkością 6000 kilometrów na godzinę. Uśmiech Unifexa zbladł i Lylmik potrząsnął głową. Jednym ruchem sprzątnął lód z podłogi i poszedł w kierunku terminalu. Postanowił też napić się pepsi, zanim się zdematerializuje. 17 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Nie powiedziałem nic Teresie o telepatycznym, niespodziewanym ataku; tym wściekłym ryku Denisa w trybie poufnym, który rozniósł się po całej planecie Ziemi i Bóg wie jakiej części kosmosu, wołając moje imię. Ugodził mnie on z siłą potężnego ciosu w brzuch i odpowiedziałem kompletnie odruchowo. Natychmiast jednak powstrzymałem się i byłem pewien, ze Denis nie zdołał ustalić mojej pozycji, chociaż... Wielokrotnie, przez następne tygodnie nad Jeziorem Małp leżałem nie śpiąc i spodziewając się, że za chwilę poczuję w mym umyśle precyzyjnie nakierowany impuls telepatyczny mojego przyrodniego syna, informujący mnie, że w końcu odszukał kryjówkę. Ale nigdy się to nie zdarzyło i w końcu przekonałem się, że Denis nie znajdzie nas, i nikt inny - dopóki nie urodzi się mały Jack. Wiedziałem o tym, że dynastia Remillardów zostanie bezpiecznie przyjęta do Konsylium, a my z Teresą będziemy wolni od wszelkich zarzutów i będziemy żyć długo. Dwa miesiące zajęło odremontowanie naszego domku i przygotowanie go na zimę. Ścinanie i obróbka drewna było niemal przyjemnością, za sprawą cudownego urządzenia, jakim była piła laserowa. Dziękowałem Bogu za nią (i firmie Matsushita Industries), pracując przy szałasie i konstruując meble. Kiedy byłem młody, używałem piły łańcuchowej, która była wówczas wspaniałym wynalazkiem, usprawniającym ręczne rąbanie i piłowanie drewna. Ale nawet mała piła łańcuchowa była niewygodna i niebezpieczna w użyciu, wydzielała szkodliwe spaliny i wymagała częstego ostrzenia. Przy niej, piła laserowa była leciutkim i wygodnym cudeńkiem. Owalna prowadnica piły łańcuchowej zastąpiona była tu końcówką w kształcie litery D, która wyglądała jak rama od piłki do metalu, tyle, że bez ostrza. Kiedy włączało się to urządzenie, cienka wiązka złocistego światła łączyła oba końce ramy. Ten fotonowy promień (jak zapewniała mnie instrukcja) przetnie każde, nawet najtwardsze drzewo, z taką łatwością, jakby było to masło. I rzeczywiście ciął, wypalając świeże włókna, wypuszczając kłęby pary i pozostawiając tak gładką powierzchnię, że wydawała się wypolerowana. Na suchym drewnie, po użyciu piły laserowej, pozostawała cienka zwęglona warstwa, ale takiego budulca prawie nie używałem w swojej pracy. Cięcie pni było fraszką, z moim słodkim małym laserowym urządzonkiem, a jedna z bardziej uciążliwych prac przy budowie drewnianego szałasu, cięcie desek, przypominała krojenie chleba. Okorowanie pnia szło tak szybko, jak oskrobanie marchewki, a pocięcie go na szczapy do pieca, zajmowało kilka sekund. Trzeba było jedynie pamiętać o noszeniu ochronnej maski na twarzy i rękawic, które chroniły skórę przed kontaktem z chmurą gorącego pyłu. Urządzenie było napędzane przez jedną z popularnych wówczas baterii fuzyjnych typu D (odpowiedź Imperium na ziemski kryzys energetyczny), i która pracowała około dwustu godzin, zanim wymagała naładowania. Uwielbiałem moją piłę laserową, a ona pracowała bez zarzutu, aż do tego fatalnego dnia 19 października, kiedy zapomniałem ją przełączyć na pozycję STANDBY, po skończeniu pracy. Temperatura na werandzie, gdzie ją zostawiłem, tej nocy spadła grubo poniżej zera, powodując zamarznięcie ciężkiej wody w module fuzyjnym urządzenia i tym samym zniszczenie go. Na szczęście roboty remontowe były już wtedy prawie zakończone, ale od tego czasu musiałem rąbać drzewo na opał siekierą. Odloty ptaków rozpoczęły się na początku października i często w nocy słyszeliśmy ich głosy, kiedy leciały na południe. Były szczególnie wyraźne, kiedy świecił księżyc. Gęsi i tundrowe łabędzie lecąc kwiliły, krzyczały i nawoływały się, ale łabędzie trębacze dawały koncerty naprawdę cudownej muzyki, niczym latająca francuska orkiestra dęta, i wprawiały Teresę w zachwyt. Udało jej się odtworzyć ich śpiew na syntezatorze i wtedy skomponowała “Sonatę Łabędziową”, która dla mnie brzmiała całkiem dobrze, ale ona ją skrytykowała, że pobrzmiewa w niej zbyt dużo nawiązań do Sibeliusa i Rachmaninowa. 21 października spadły pierwsze płatki śniegu, który pobielił wzgórza Mount Mutt i Mount Jeff po drugiej stronie z wolna zamarzającego jeziora, ale koło domku leżało nie więcej niż kilka centymetrów puchu. Zaraz potem wyszło słońce, sprawiając, że cała okolica roziskrzyła się niesamowitym blaskiem, aż w końcu większość śniegu stopniała. Nie byłem jednak w nastroju, aby zachwycać się z Teresą tym pięknym widokiem. Pierwszy opad przypomniał mi jedynie, że zapomniałem zabrać swoje rakiety śnieżne, a bez nich nie będziemy w stanie się poruszać, kiedy spadnie naprawdę duży śnieg. Natychmiast zrobiłem dwie porządne łopaty śnieżne, a potem zajrzałem do naszej literatury, w poszukiwaniu wskazówek dotyczących konstrukcji rakiet. Te, których używałem jeszcze w domu w Nowej, były klasycznym modelem z Maine - szerokie i spore, z drewnianymi ramami i naciągiem z nie garbowanej skóry. Decamole miały zostać wynalezione dopiero za pięćdziesiąt lat. Tradycyjne były koszmarnie kłopotliwe w krzaczastym lub stromym terenie, czyli w takim, jaki otaczał Jezioro Małp, postanowiłem więc zrobić inne, bardziej skomplikowane, zaokrąglone, które nazywały się “łapy niedźwiedzia”. Jedynym, odpowiednio twardym i elastycznym budulcem, nadającym się na budowę ram, była krzaczasta wierzba. Bałem się, że grubsze gałęzie pękłyby pod moim ciężarem, jak tylko by wyschły. Powiązałem więc cztery cieńsze witki drutem i zrobiłem z nich ramy, a naciąg wykonałem z grubego sznurka. Był on dużo mniej wytrzymały od nie garbowanej skóry, praktycznie niezniszczalnej, ale, jak do tej pory, nie widzieliśmy ani łosi, ani karibu, a tylko skóra tych zwierząt byłaby dostatecznie mocna, aby zrobić z niej rzemienie. Spodziewałem się, że będę używał rakiet tylko w bezpośrednim sąsiedztwie szałasu, do odkopywania nas po śnieżycach i wykonywania drobnych prac gospodarskich. Nigdy nie przypuszczałem, że te prymitywnie sklecone rakiety, pewnego dnia, uratują nas od śmierci głodowej. Podczas pierwszych tygodni, kiedy wydawało się nam, że zapasy jedzenia wystarczą na sto lat, jedynymi zwierzętami, które Teresa brała pod uwagę jako cel polowania, były zające. Kiedy przybyliśmy nad Jezioro Małp, futerka tych stworzeń były brązowe, a teraz, wraz ze zbliżającym się sezonem zimowym, nabierały śnieżnobiałego koloru, z wyjątkiem nakrapianych na czarno uszu. Było ich bardzo dużo na porośniętym rzadkim lasem zboczu, ponad szałasem, i łatwo wpadały w druciane sidła. Teresa nie tylko łapała je i gotowała, ale również zajmowała się obdzieraniem ze skóry, którą można było wszechstronnie wykorzystać. Kiedy skończyłem budowę nowej podłogi w naszym domu, Teresa zrobiła dywaniki z części wełnianego sukna, którego mieliśmy dziesięć metrów. Część materiału przeznaczyliśmy na potrzeby dziecka i zostało jeszcze trochę na wąskie materacyki na oba łóżka. Ona obawiała się jednak, że możemy jeszcze marznąć, pomimo śpiworów, puchowej kołdry i podkładów, kiedy temperatura spadnie dużo poniżej zera. Przeczytała w którejś z naszych traperskich książek, że Indianie robili ubrania plotąc je z pasków króliczej skóry. Postanowiła w ten sam sposób zrobić nam futrzane koce i zabrała się natychmiast do roboty rozstawiając sidła, gdzie tylko się dało, i łapiąc mnóstwo biednych zajęcy. Jej starania wkrótce zaowocowały dwiema sporymi narzutami (delikatnymi, ale luksusowymi) i małym futrzanym kocykiem dla dziecka. Od września do października jedliśmy smażone zające, pieczone zające, kotlety z zajęcy, potrawkę z zajęcy, zające w cieście, blanquette z zajęcy, pierożki z zajęcy, fricassee z zajęcy, makaron z zajęczym sosem i zupę zającową z pokruszonymi podpłomykami w charakterze grzanek. W końcu, przetrzebienie populacji tych zwierzątek i utrudnienia związane z rozwijającą się ciążą zakończyły jej karierę łowiecką. Do dziś dnia samo wspomnienie jakiejkolwiek potrawy zawierającej zająca sprawia, że robię się zielony na twarzy. Po wyremontowaniu, nasz domek nad Jeziorem Małp był kwadratem o boku około czterech i pół metra. Teresa uszczelniła stare ściany mchem i gliną. Nowy dach opierał się na ramie z żerdzi, którą wprowadziłem na miejsce za pomocą wciągarki zawieszonej na drewnianym trójnogu. Przybiłem do ramy warstwę desek i położyłem na to plastikową płachtę dla ochrony przed przeciekaniem, a następnie pokryłem to jeszcze jedną warstwą listew i żerdzi uszczelnionych mchem. Całość zabezpieczyliśmy dodatkowo gontami; częściowo starymi, a częściowo nowymi, zrobionymi przeze mnie. Byłem przekonany, że ten dach nie zawali się, bez względu na to, jak gruba warstwa śniegu go pokryje. Dach osłaniał również małą werandę, biegnącą wzdłuż wschodniej ściany domku. Naciąłem więcej żerdzi, uszczelniłem ją i dodałem plastikową zasłonę, żeby śnieg nie wsypywał się do szałasu za każdym razem, kiedy otworzymy drzwi. Oba łóżka miały drewniane ramy z naciągiem z lin, a większe należało do mnie. Dla ochrony przed zimnem były dosyć wysokie i składowaliśmy pod nimi część naszego dobytku, choć również wiele rzeczy trzymaliśmy na zbudowanych powyżej nich półkach. Teresa, za pomocą piasku, pracowicie zdrapała większość rdzy z metalowego piecyka i postawiliśmy go na niewysokiej podstawce z małych kamieni, połączonych “cementem” z mułu lodowcowego. Na szczęście, komin piecyka, podobnie jak zasuwa i ognioodporne przejście dachowe, były w dobrym stanie. Będąc świadom niebezpiecznych skutków obecności tlenku węgla w małych pomieszczeniach (mój kuzyn umarł w ten sposób w chacie rybackiej nad jeziorem Winnipesauke), dokładnie uszczelniłem spawy rury taśmą izolacyjną Pyron. Wyrzuciliśmy stare, niedbale sklecone meble i udało mi się skonstruować kilka całkiem zgrabnych sprzętów, kiedy jeszcze działała piła laserowa. Można było się nią posługiwać z dużą precyzją, jeśli nabrało się odpowiedniej wprawy. Duży stół kuchenny i mniejszy stół roboczy przymocowane były do ściany, a nad nimi zbudowane były półki. Sprzęt muzyczny Teresy znajdował się pod dużym stołem, podobnie jak zapas zasilających go fuzyjnych baterii wodorowych (nie pasujących do piły laserowej, helasf), sprzęt stereo, telewizor Tri-D, dwie lampy i mikrofalówka. Skonstruowałem także dwa krzesła, które Teresa wyłożyła poduszkami napełnionymi mchem. Stołek przy łóżku służył również jako nocny stolik. Zrobiłem też wiele skrzynek (przenieśliśmy całe nasze jedzenie z szopy), jeszcze więcej półek, umywalkę, pojemnik na drewno i kołyskę - która była niczym innym, jak po prostu jeszcze jedną skrzynką na wysokich nogach. Nasza łazienka zajmowała małe pomieszczenie, przylegające do frontowych drzwi, gdzie zawiesiłem stary przenośny worek prysznicowy z mojego kempingowego zestawu. Teresa zawiesiła wokół niego zasłony z flaneli, którą kupiliśmy wcześniej. Jedyne okno, wychodzące na jezioro, miało okiennicę z zawiasami na górnej krawędzi, którą czasami zamykaliśmy na noc albo gdy wiał szczególnie silny, północny wiatr. Byłem bardzo dumny z tych zawiasów, które musiałem wystrugać scyzorykiem. Nadający się na ten cel kawałek metalu i klamkę do drzwi wejściowych znaleźliśmy pod różnymi rupieciami, na podłodze szałasu. Jak tylko wnieśliśmy do domku drewno na opał, wprowadziła się do nas rodzina myszy leśnych. Parszywe stworzonka zadomowiły się pod deskami podłogi i stały się strasznym utrapieniem, atakując nasze zapasy jedzenia, a nawet rozrywając moją wełnianą skarpetę, którą wykorzystały do budowy gniazda... aż w końcu pojawił się piękny mały gronostaj - śnieżnobiały z czarną końcówką ogona i czarnymi oczami - i rozprawił się z nimi bardzo szybko. Gronostaj błyskawicznie oswoił się i zaczął traktować nasz domek jako część swego terytorium. Byłem bardzo zaskoczony jego towarzyskością, bo z tego, co słyszałem, wszystkie łasicowate są raczej dzikie. Teresa nazwała go Herman i dawała mu okruchy sera, w ramach nagrody za eksterminację myszy. A kiedy późnym wieczorem grała na swoim keyboardzie i śpiewała cicho nie narodzonemu Jackowi, mała bestyjka czaiła się za pojemnikiem na drewno i słuchała ze świecącymi, paciorkowatymi oczkami. Remont domku zakończył się 23 października. Przymocowałem do zewnętrznej ściany rakiety śnieżne, siekiery, piłę i strzelbę, co nadało szałasowi miły wygląd schroniska dla myśliwych coureur de bois, a nad drzwiami zawiesiłem na kołku jako totem czaszkę niedźwiedzia, którą znalazłem w lesie. Nie mogliśmy się doczekać, żeby pochwalić się Marcowi naszym domkiem, kiedy przyjedzie z nowymi zapasami. Jezioro Małp zaczynało już zamarzać, ale zapewniłem Teresę, że stara Beaver wyląduje i wystartuje bez problemu na płozach, tak samo jak na pływakach. W ostatnim tygodniu października po raz pierwszy mieliśmy okazję naprawdę odpocząć. Kiedy ucichły wszystkie budowlane hałasy, poczuliśmy wreszcie niesamowity spokój i ciszę, otaczającą to miejsce za dnia i w nocy. Przeżyliśmy krótkie babie lato, kiedy było jeszcze na tyle ciepło, że mogliśmy siedzieć przed domem bez kurtek - wreszcie wolni od insektów, które zginęły z nadejściem pierwszych mrozów, podobnie jak piła laserowa. Dwudziestego dziewiątego poszliśmy na spacer ulubioną trasą Teresy; wzdłuż południowego brzegu jeziora, kierując się na zachód aż do bocznej moreny Lodowca Małp, gdzie po stromym zboczu Mount Jacobsen spadał szumiący potok. Od momentu, kiedy widzieliśmy go po raz ostatni, dwa tygodnie wcześniej, zrobił się dużo węższy. Lodowiec, z którego wypływał, zaczynał się rozrastać wraz z nadchodzącą zimą i wkrótce nasz mały strumyk Megapod i wszystkie inne potoki w okolicy miały zaniknąć i musieliśmy czerpać wodę z jeziora. Podczas naszego jesiennego spaceru widzieliśmy jedynie towarzyskie whisky-jacki, kilka kuropatw i ślady małego wilka na nadtopionym śniegu, pomiędzy karłowatymi drzewami. Zawsze byliśmy czujni na ewentualne pojawienie się nieuchwytnych Wielkich Stóp, ale nie znaleźliśmy więcej ich śladów, niż ten jeden widziany przeze mnie. Oprócz tego, jedynym dowodem ich istnienia była smrodliwa lekka woń, którą przynosiła czasami wschodnia bryza, wiejąca od strony jeziora. Pamiętałem Aróme de Sasquatch (zapach małpoludów) z mojego pierwszego spotkania z tymi stworzeniami i poleciłem Teresie być na niego wyczuloną, ale żadna Wielka Stopa nigdy się nie pojawiła. Kiedy obudziłem się rankiem 30 października, w domku było bardzo zimno. Woda w wiadrze stojącym na nie rozpalonym piecyku była zamarznięta. Klnąc pod nosem, zesztywniałymi palcami zabrałem się do rozpalania ognia. Na niebie wisiały nisko ciemne, szare chmury, z których w groźnej ciszy padał gęsty śnieg. Płatki nie przypominały tych pierwszych, delikatnych, które spadły wcześniej. Chociaż były małe, miało się wrażenie, że nie zamierzają szybko przestać padać. Na ziemi leżało już przeszło 15 centymetrów i zobaczyłem, że jezioro zamarzło w końcu na całej długości, tworząc rozległą płaszczyznę najczystszej bieli. Pozwoliłem Teresie spać dalej. Kiedy ogień rozpalił się na dobre, okutałem się i wyszedłem na dwór. Łopaty śnieżne leżały przygotowane na werandzie i bez trudu odgarnąłem ścieżki prowadzące do “Le Pavilion” i latryny. Przyniosłem trochę suchego i świeżego drewna na werandę (pierwsze z nich potrzebne było do gotowania, a drugie do utrzymania ciepła), a następnie wziąłem mniejszą siekierę, puste wiadro z przywiązaną do niego liną i poszedłem ścieżką nad brzeg jeziora. Lód otaczający mały pomost, który zbudowałem z kamieni, miał tylko parę centymetrów grubości. Rozbiłem go z łatwością i nabrałem pełne wiadro mętnej wody. Teraz, kiedy przestały płynąć zamulone lodowcowe strumienie, woda miała zacząć się oczyszczać. Stałem przez chwilę i patrzyłem ponad jeziorem. Ciszy nie mącił żaden odgłos, oprócz leciutkiego świstu padającego śniegu. Czułem zapach palącego się drewna i mroźnego powietrza. Byłem ciepło ubrany w kurtkę puchową, grube polipronowe spodnie i ocieplane futrem buty. Na zboczu, za moimi plecami, powoli nagrzewał się wygodny mały domek i za kilka minut mogłem tam pójść, zacząć przygotowywać śniadanie z jajek w proszku, smażonego bekonu i kawy i zjeść je z Teresą. Jej irytujące zmanierowanie i beztroska nie przeszkadzały mi już. Opiekowanie się nią i doradzanie w sprawach dotyczących naszego traperskiego życia przypominało mi czasy sprzed ponad osiemdziesięciu laty, kiedy byłem najlepszym przyjacielem i mentorem metafizycznym małego Denisa. Jego przetrwanie zależało ode mnie, podobnie jak teraz Teresy. Po tak długim okresie samotności zapomniałem już, jaka to olbrzymia satysfakcja, być potrzebnym drugiemu człowiekowi. Dwojgu, właściwie. Po śniadaniu Teresa zmyje naczynia i postawi do wyrośnięcia zakwas na chleb. Potem może umieści na piecyku garnek z fasolą, gdzie będzie się gotowała cały dzień. Jeśli będę miał ochotą, pooglądam sobie stare filmy na Tri-D, poczytam elektroniczną książkę albo upiorę sobie skarpetki. Teresa poćwiczy na swoim keyboardzie ze słuchawkami na uszach, albo zajmie się szyciem dziecięcych ubranek. Potem zagramy w pokera, używając suchych ziaren fasoli jako żetonów i zniszczonej talii miniaturowych kart, które zawsze noszę w dolnej prawej kieszeni mojego plecaka. Ona zajmie się pracą nad swoimi kompozycjami muzycznymi, a ja zaktualizuję mój dziennik, który ostatnio zaniedbałem pracując dwanaście, czternaście godzin dziennie nad remontem szałasu. Czas leciał. W przyszłym tygodniu miała minąć połowa naszego pobytu nad Jeziorem Małp. Teresa była zdrowa i szczęśliwa, pełna naiwnego optymizmu, że narodziny Jacka wskrzeszą miłość Paula do niej. Cudowny płód miał już siedem miesięcy i najwyraźniej rozwijał się dobrze, poznawał świat poprzez swoje ultrazmysły i zapożyczone od matki zdolności mentalne, tak, jak to zwykle robią dzieci operanci. Z zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, że bardzo odpowiada mi takie życie. Znów byłem silny i w dobrej formie, czułem się jak czterdziestolatek, a z sześciu butelek rumu, które kupiłem nad Jeziorem Williamsa, pozostało aż pięć i pół. Kiedy Marc przyleci starą “Beaver” z resztą zapasów jedzeniowych, będzie cholernie dumny ze swojego wujka Rogi. 18 HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 31 PAŹDZIERNIKA 2051 Wielki Wróg niespodziewanie przyjął propozycję wygłoszenia przemówienia na temat polityki Imperium, podczas sympozjum odbywającego się w Dartmouth College. Tego samego dnia w rezydencji rektora, w święto Halloween, miał być wydany obiad, na jego cześć i dwóch innych znamienitych mówców. Była to dla Fury zbyt dobra okazja, aby ją zmarnować. Któż zwróci uwagę na Hydrę, grasującą po terenach wokół uniwersyteckiej rezydencji, przez tę świąteczną noc, bądź noce? Na całej Greek Rów odbywają się zwykle zaimprowizowane bijatyki. Połowa studentów, nie mających jeszcze dyplomu, krąży po kampusie poprzebierana w kostiumy, podobnie jak miejscowe dzieci. Większość z nich to operanci, którzy bawiąc się w trick-or-treat*[* Trick-or-treat - okrzyk wydawany przez dzieci, które w święto Halloween dzwonią do drzwi domów i domagają się pieniędzy albo prezentów, ostrzegając, że w przypadku odmowy spłatają gospodarzowi jakiś figiel.] nie mają najmniejszych skrupułów, aby zadzwonić do drzwi rektora lub innych znakomitości. Wpuszczenie Hydry w tłum niosło ze sobą pewne ryzyko, ale nadarzała się okazja, aby wykluczyć z gry Davy’ego MacGregora, tu, na Ziemi, zamiast czekać na zebranie się wszystkich desygnowanych w Konsylium. Fury zdecydował się zaryzykować. Noc była jasna i chłodna, kiedy około 21.30 przybyła Hydra. Przemknęła po oświetlonym przez księżyc trawniku w kierunku rezydencji rektora, obserwowana z góry przez Fury. We wszystkich oknach utrzymanego w gregoriańskim stylu budynku paliło się światło, a drzwi wejściowe ozdobione były wiązankami zboża i rozjarzonymi lampionami. Wzdłuż ulicy stały zaparkowane trzy samochody i jedno jajko mające rejestrację stolicy Państwa i Lothii. Davy MacGregor mieszkał w Edynburgu, kiedy nie był zajęty w Concord w Wieży Europejskiej. A więc jesteś w końcu. Dużo czasu ci to zajęło. Fury, kochany potężny Fury. Nie złość się na mnie. Przyszłam najszybciej, jak tylko zdołałam się pozbierać... Nieważne. Czujesz się na siłach? Och tak, tak, tak! Może pozwolę ci to zrobić dziś w nocy, moja mała słodka Hydro. Zrobić to? Masz na myśli zrobić to jeszcze raz? Jeśli będą sprzyjające warunki. Tylko wtedy! Ja muszę zdecydować, a ty musisz się mnie słuchać. Tak - tak - tak. Ale proszę, pozwól proszę - proszę - proszę. To było takie cudowne. To sprawia, że wzrastam!! Cisza! Całkowita cisza mentalna już od teraz! Wszyscy na tym przyjęciu, oprócz rektora i jego żony, to potężni operanci. Jeśli zostaniesz odkryta; jeśli pozwolisz komuś choćby podejrzewać, kim jesteś i jaki jest twój plan, to znikasz stąd natychmiast za zasłoną tak szczelną, jakbyś była pieprzonym niewidzialnym powietrzem! Rozumiesz? [Zgoda]. Przestudiuj uzbrojenie mentalne obojga - MacGregora i jego żony Margaret Strayhorn, kiedy będą kończyć posiłek. Potem idź w pobliże drzwi frontowych i czekaj w krzakach, koło okna biblioteki, aż dam ci znak. [Zgoda]. Trójka małych dzieci w kostiumach przebiegła ulicą chichocząc i piszcząc. Wszystkie były nonoperantami i nie miały pojęcia, że Hydra obserwuje je ze swojej kryjówki w krzakach. Dzieci zadzwoniły do drzwi i jedna z dorosłych córek rektora otworzyła je. Przebierańcy krzyknęli: Trick-or-treat! Córka rektora dała im cukierków, które maluchy włożyły do swoich toreb na łupy. Następnie pobiegły spróbować szczęścia w domu Sigma Nu Delta. Namyśliwszy się, Fury podążał za nimi myślami przez kilka minut, rozważając nowy przerażający pomysł, który przyszedł mu na myśl tego popołudnia. Davy MacGregor miał być dużo silniejszym przeciwnikiem od Bretta McAllistera. Wiadomości zdobyte przez Fury podczas sympozjum politycznego potwierdziły jego podejrzenia. W ciągu ostatnich lat, a szczególnie od momentu zawarcia przez niego drugiego małżeństwa, przed dziewięcioma miesiącami, Wielki Wróg zmienił się i prawdopodobnie stał się zbyt silny, aby niezbyt jeszcze wprawna Hydra mogła go znacznie uszkodzić, a tym bardziej zabić. Davy MacGregor przeistoczył się z posępnego starzejącego się sześćdziesięcioletniego wdowca w odmłodzonego potentata metafizycznego. Przeszedł kurację regenerującą, zanim jeszcze Margaret Strayhorn zgodziła się go w końcu poślubić i teraz znów wyglądał jak za czasów swej młodości; mistrz corocznych zawodów sportowych w Kaledonii, wysoki, ciemnowłosy, o ostrym spojrzeniu czarnych oczu, silnie zarysowanych szczękach i nieco staroświeckich wąsach. Dave był głęboko zakochany w swojej nowej żonie, a romantyczna namiętność, jak to często zdarzało się wśród ludzi, wzmocniła jego i tak już potężne, metafizyczne zdolności kreatywne. Fury jednak, oprócz konwencjonalnych sposobów, miał w zanadrzu kilka innych, aby rozprawić się z Wielkim Wrogiem. Jego nowa żona, sama w sobie, stanowiła interesującą opcję. Socorro Ortega była bardzo dobra w swojej pracy i oficjalnie określano ją na liście płac Dartmouth jako “Pierwszą Damą Rektora College’u”. Jej wynagrodzenie równało się płacy profesorów, a pracowała często dużo więcej niż oni, występując w charakterze oficjalnej gospodyni (i nieoficjalnej spowiedniczki) uniwersytetu, pełniąc również obowiązki żony rektora i matki jego dzieci. Ponadto, dużo częściej niż by tego chciała, musiała łagodzić różne konfliktowe sytuacje towarzyskie, do jakich ten obiad dla operantów w Halloween niewątpliwie się zaliczał. Zwykle Pierwsza Dama nie miała nic przeciwko zabawianiu ludzkiej elity metafizycznej, chociaż niektórzy wykształceni “normalni” mieli jej to za złe. Działo się tak dlatego, że prawie jedną dziesiątą pracowników naukowych college’u stanowili operanci, a większość z nich nie kryła się specjalnie ze swoją pogardą do nonoperantów. Mimo wszystko ludzie obdarzeni zdolnościami metafizycznymi mieli takie same słabości jak reszta ich rasy i w tym kryło się wyzwanie, któremu Socorro Ortega dzisiejszej nocy stawiała czoło, i z którego wyszła zwycięsko. Jej mąż, rektor Tom Spotted Owl, był niegdyś studentem Davy’ego MacGregora w Edynburgu, zanim słynny Szkot (syn niezrównanej Jamie MacGregor) zrezygnował z wykładania ksenopsychologii, aby poświęcić się pracy w Intendenturze Europejskiej. Kiedy mówca zaproszony na sympozjum na temat polityki Imperium zachorował na dzień przed jego rozpoczęciem, Tom uprosił swojego byłego mentora, aby przyleciał z Concord i zastąpił go. W ten sposób, dwaj najpoważniejsi kandydaci na stanowisko Pierwszego Magnata Państwa Ludzkości, David S. MacGregor i Paul Remillard, wyłożyli swoje polityczne poglądy tego samego dnia. Wydarzenie to przydało wielkiego splendoru uniwersytetowi i zostało szeroko opisane przez media. Następnego popołudnia, w święto Halloween, do dwóch desygnowanych Ziemian dołączyło małżeństwo znakomitych psychopolityków z Amalgam w Poltroi, tworząc razem wybitny (i nie zawsze zgodny) zespół, który miał wprowadzić olbrzymi zamęt na scenie politycznej w ciągu nadchodzących miesięcy. Tom zdecydował w ostatniej chwili, że Davy i jego żona Margaret mają uczestniczy ć w skromnym, nieoficjalnym obiedzie wydawanym na cześć dwojga Poltrojan, nowo przybyłych do college’u. Pierwsza dama zgodziła się i nie przemyślawszy pewnych subtelnych reperkusji, zadecydowała, że Paul Remillard powinien zostać również zaproszony. Paul nie był starym znajomym To ma i Socorro, takim jak Davy MacGregor, i ani ona, ani jej mąż nie przepadali za energicznym Partnerem Intendenckim, którego popularność w mediach i zaciekła lojalność wobec Imperium Galaktycznego kłóciła się w jakiś sposób z jego reputacją playboya. College jednak nie mógł sobie pozwolić na nietakt w stosunku do Paula. Był on jednym z najbardziej znanych wychowanków Dartmouth i mógł oczekiwać zaproszenia na obiad, jeśli otrzymał je MacGregor. Tak więc Pierwsza Dama osobiście przekazała zaproszenie dla MacGregora do Seuss Auditorium i zostało ono przyjęte. Ale kiedy Socorro udała się na poszukiwania Paula, natknęła się w holu na dwoje Poltrojan i pogodnie powiadomiła ich o spodziewanym, dodatkowym gościu na obiedzie. Z przerażeniem stwierdziła, że reakcją było pełne zakłopotania chrząkanie i jąkanie się, a w końcu Poltrojanka wspomniała o swej “nagłej niedyspozycji”, która wykluczała jej obecność na obiedzie. Żona rektora nie miała zdolności telepatycznych, ale była doświadczonym dyplomatą. Od razu zorientowała się, w czym tkwił problem: nieodłączną towarzyszką Paula Remillarda przez cały czas trwania sympozjum, był nikt inny, tylko puta callejera - ta ulicznica Laura Tremblay, żona wiecznie zdradzanego kolegi Paula, Partnera Intendenckiego Rory’ego Muldowneya. Ogólnie wiadomo było, że Paul i Laura mieli romans od przeszło roku. Dwoje Poltrojan (szczególnie ona, zapalona miłośniczka ludzkiej opery) było zaszokowanych niedelikatnym, w ich mniemaniu, postępowaniem Paula w tak krótkim czasie po tragicznej śmierci Teresy Kendall. Socorro od razu zorientowała się, dlaczego obcy tak nagle odmówili udziału w obiedzie, który wydawała na ich cześć. Obawiali się, że Paul przyprowadzi uroczą, ponętną Laurę. I zrobiłby to, gdyby Socorro nie znalazła sposobu, aby temu zapobiec. Cracoles! Czyż Dartmouth College miało obrazić miłych odczuwających sympatię do Ziemian Poltrojan tylko z powodu nienasyconych apetytów erotycznych Paula Remillarda? Nagle przyszła Socorro do głowy wspaniała myśl. Zamiast obiadu dla ośmiu osób, rektor Dartmouth i jego żona wydadzą obiad dla dziesięciu. Socorro szybko zadzwoniła do Lucille Cartier, błagając o pomoc w sytuacji podbramkowej i otrzymała ją. Następnie, kiedy Pierwsza Dama w końcu zdołała złapać Paula samego i wręczyć mu zaproszenie, wspomniała, że zaprosiła również jego rodziców i zastanawia się, czy nie zechciałby również zaprosić swojej matki chrzestnej, emerytowanej profesor Dartmouth w dziedzinie ludzkiej genetyki, Colette Roy, jako swojej osoby towarzyszącej. Socorro i Tom tak lubili Colette i nie widzieli jej już od dłuższego czasu... Po krótkiej chwili wahania, przechytrzony Paul zgodził się. Następnie Pierwsza Dama znów skontaktowała się z Poltrojanami, prosząc ich o przemyślenie swej decyzji i nadmieniając, że Paulowi będzie towarzyszyć czcigodna profesor Roy. Obey skwapliwie przyjęli zaproszenie i Socorro wreszcie mogła poinformować Toma, że wszystko jest w porządku. Od samego początku wszystko wskazywało na to, że przyjęcie obiadowe uda się znakomicie. Wydawało się, że Paul i jego rywal w walce o stanowisko Pierwszego Magnata zapomnieli na chwilę o politycznych podziałach, które stanowiły punkt sporny podczas sympozjum, i ograniczyli konwersację, przynajmniej werbalną, do nie zobowiązującej pogawędki. Denis Remillard z radością odnawiał starą przyjaźń z Davym MacGregorem i oczarowywał Margaret Strayhorn. Drobni, o fiołkoworóżowej skórze Poltrojanie, wyglądający zupełnie jak łyse ziemskie dzieci poprzebierane na Halloween, odziani w ozdobione klejnotami szaty, rej przyjęcia uniwersyteckie były znane jeszcze za czasów, kiedy Tom Spotted Owl był jedynie uroczym asystentem wykładającym nauki polityczne w Dartmouth, a Socorro pięknooką studentką, przygotowującą się do dyplomu w Campeche, nie szczędziła pochwał dla Socorro za nowy wystrój rezydencji rektora. To będzie, pomyślała szczęśliwa Pierwsza Dama, niezapomniana noc. W oranżerii, gdzie odbywała się dalsza część przyjęcia, Tom, Socorro i ich ośmioro gości, siedzieli na metalowych krzesłach przy dużym okrągłym stole ze szklanym blatem. Pastelowe chryzantemy i astry, rosnące w czarnych donicach Oaxaca, i jaskrawe liście klonu, stojące w kamionkowych wazach, tworzyły kompozycję, która, zdaniem Lucille Cartier, niemalże przekraczała granicę dobrego smaku. A może przesadzam? Pomyślała Lucille. Może to po prostu objaw lekkiej niestrawności? Ryba była tak przeraźliwie pikantna. Ale wszyscy, poza nią, wydawali się świetnie bawić. Zaproszenie Davy’ego, Paula i Poltrojan okazało się dużym sukcesem i nie dało się wyczuć nawet cienia wrogości pomiędzy dwojgiem desygnowanych. Dlaczego w takim razie miała przeczucie, że zdarzy się coś okropnego? Pierwsza Dama zaserwowała posiłek utrzymany w południowoamerykańskim stylu. Para obcych, Fritiso-Prontinalin i Minatipa Pinakrodin (“Mówcie nam Fred i Minnie”), i reszta gości ze Szkocji rozpływali się w zachwytach nad rybą w sosie pieprzowym z dodatkiem annatto, mole de poblano, tortillą, ryżem, frijoles i sosem guacamole. Denis i Paul nie zostawili nawet kawałeczka ryby po majańsku, którą Socorro przygotowała osobiście według starego przepisu rodzinnego. Ale Lucille tylko skubnęła po trochu bardzo pikantnych potraw, czując dziwny niepokój z powodu negatywnych wibracji, jakie odczuwała przez cały dzień. Kiedy otrzymali z Denisem zaproszenie na obiad w rezydencji rektora, Lucille prawie odmówiła, ale nie chciała zawieść Socorro; była również ciekawa poznania Margaret Strayhorn - potężnego operanta - którą poślubił niedawno Davy, po trzydziestu latach bycia wdowcem. Lucille przemogła się i przyjęła zaproszenie. Teraz odezwała się telepatycznie tylko do swojego syna Paula, siedzącego po jej lewej stronie: Kochanie, czy możesz nieco wspomóc swoją starą biedną matkę? Boli mnie trochę głowa i żołądek. Kochanie, czy możesz nieco wspomóc swoją starą biedną matką? Boli mnie trochę głowa i żołądek. [Współczucie]. Lepiej? Dużo lepiej. Czy zauważyłeś jakieś niepokojące zjawiska dzisiaj? Plamy na słońcu czy supernowe, albo coś takiego? Nie. Jestem jedynie zaskoczony, że Davy i ja tak świetnie się dogadujemy. Podczas dyskusji, dziś po południu, był bardzo wojowniczo nastawiony wobec mnie. Audytorium było zachwycone, szczególnie gdy Davy napadł na mnie i na innych Partnerów Północnoamerykańskich za niezajęcie bardziej stanowczego stanowiska w sprawie tysiąca dni okresu próbnego, narzuconego nam przez Lylmików. Nic tak nie cieszy akademickiego motłochu, jak widok jakiejś politycznej grubej ryby, zapędzonej w kozi róg przez człowieka z ich obozu - nawet nie należącego już do ich grupy! Davy MacGregor zdaje się uważać, że Państwo Ludzkości zostałoby przyjęte do Konsylium bez żadnych dodatkowych warunków, jeśliby Remillardowie wycofali się w całości ze stanowisk magnatów. Rozumiesz, w oczach obcych jesteśmy podejrzani, a nasza źle pojęta duma rodzinna powstrzymuje rozwój Galaktycznej Ludzkości. Ależ, kochanie. To niesprawiedliwe! Lylmicy nigdy nie prosili cię, żebyś zrezygnował. Wręcz przeciwnie. Zostało jasno powiedziane, że Remillardowie mają pozostać na liście desygnowanych, a ja mam kontynuować swoją kampanię na stanowisko Pierwszego Magnata... - Nasz dzisiejszy deser to będzie coś specjalnego - oświadczyła Socorro Ortega, kiedy zniknęły już resztki obiadu. - Są to sapo-te-pietos, małe niebieskie śliwki daktylowe, które moja siostra zebrała dziś w ogrodzie w Merida na Jukatanie i wysłała ekspresem powietrznym do Bostonu. Mam nadzieję, że będą państwu smakować. Przy stole rozległy się uprzejme okrzyki podziwu. Lucille uważała, że małe owoce są tak słodkie, że niemal mdlące, ale zjadła je śmiało, podczas gdy Poltrojanin o imieniu Fred, siedzący po jej prawej stronie, opowiadał, jak bardzo cieszą się, wraz z małżonką^ z wizyty w Dartmouth College. - Okolica jest niezwykle piękna, a szczególnie te wspaniałe klony - powiedziała Minnie z błyszczącymi entuzjastycznie rubinowymi oczami. - Nie przychodzi mi na myśl żadne inne miejsce w Galaktyce, gdzie zmiana pór roku jest tak malownicza. - Siedziała po drugiej stronie stołu, między Tomem Spotted Owl i Davym MacGregor i przy krzepkich panach wyglądała niemal jak laleczka. Wszyscy Poltrojanie byli łysi, ale przedstawicielki płci żeńskiej pokrywały swoje kształtne, purpurowe czaszki wyrafinowanymi wzorami, namalowanymi złotą farbą. - Nie możemy się też doczekać zimy, która jest tak podobna do klimatu na naszej rodzimej planecie. Fred wraz z kolegą robili w tym rejonie rekonesans przed Interwencją i oto teraz miał okazję powrócić. Fred odezwał się: - Nasze córki bliźniaczki dołączą do nas w kampusie po rozpoczęciu semestru zimowego. Zapisały się już na kilka kursów muzycznych i nie mogą się doczekać, aby spróbować ziemskich sportów zimowych. - To miło, że państwa rodzina również przyjeżdża - odezwał się Denis. - Dartmouth ma swój własny ośrodek, gdzie można uprawiać narciarstwo alpejskie i biegowe. Jest również akademicka drużyna hokejowa, urządzamy wyścigi z toboganem, wyścigi psich zaprzęgów i zawody łyżwiarskie, a nawet wyścigi motocyklowe na lodzie po zamarzniętej rzece. Wzięcie udziału w tych ostatnich jest marzeniem mojego wnuka, Marca. Ale on jest dopiero pierwszakiem, więc będzie musiał poczekać do następnej zimy. - Wyścigi motocyklowe na lodzie? Nie sądzę, abym spotkał się kiedyś z tym sportem - powiedział Fred. Paul Remillard spojrzał z dezaprobatą na swoją salaterkę deserową. - To może być dość niebezpieczne i pewnie dlatego mój syn chce brać udział w tych zawodach. Motocykle są bardzo ciężkimi maszynami, o ogromnej mocy, a opony nabite są stalowymi kolcami dla większej przyczepności do lodu. - Och, doprawdy! - wykrzyknął Fred. - Ten pański syn musi być bardzo odważnym chłopcem. - Nieroztropnym, to odpowiedniejsze słowo. - Paul skłonił się w stronę Poltrojan i zwrócił się do Margaret Strayhorn, siedzącej obok. Fred pochylił się ku swej sympatycznie wyglądającej sąsiadce przy stole, Colette Roy, i odezwał się bardzo cicho: - Czy dobrze słyszałem, że jeden z synów Partnera Remillarda był... oops! Nieco zbyt późno, Minnie wysłała swemu małżonkowi w trybie poufnym dyskretne ostrzeżenie. Colette Roy tylko westchnęła. - Tak, to ten chłopiec, obawiam się. Po tym jak został zwolniony, Paul wysłał go ze względów bezpieczeństwa na planetę Konsylium. - Słyszałem, że ten młody człowiek jest... hm... niezwykle utalentowany umysłowo - ciągnął Fred, pomimo ostrzegawczego spojrzenia małżonki - tak samo jak jego ojciec. Czy to prawda, że Partner Remillard był pierwszym człowiekiem edukowanym już w łonie matki za pomocą percepcyjnych technik Imperium? Colette Roy przytaknęła. - Pozwoliłam sobie to zasugerować. - I dlatego jesteś moją matką chrzestną... - odezwał się Paul odsłaniając w uśmiechu śnieżnobiałe zęby. - Dołożyłaś wszelkich starań, aby uchronić mnie przed grzechem i zepsuciem! Denis wtrącił szybko: - Lucille i ja uznaliśmy, że nasza rodzina jest już w komplecie, kiedy mieliśmy szóstkę wspaniałych dzieci operantów. Colette nalegała jednak, abyśmy postarali się o jeszcze jedno dziecko i uczyli je już w łonie matki, w taki mniej więcej sposób, jak wy to robicie. - Dowiedziałam się o tej technice całkiem przypadkowo, w jakiś miesiąc po Interwencji - powiedziała Colette. - Jedna z Poltrojanek w lokalnej grupie łącznikowej była w ciąży. Sama przeszłam histerkomię wiele lat wcześniej, po urodzeniu syna, więc zaproponowałam to Lucille i Denisowi. Uznałam, że to wspaniała okazja do poszerzenia naszej wiedzy naukowej. - Zabawne - dodał Denis. - Wuj Rogi podpowiedział mi dokładnie to samo tydzień wcześniej. Bóg wie, gdzie on na to wpadł. Jest tylko księgarzem. - Imperium ma powody, aby być wdzięczne za pani pomysł, doktor Roy - powiedział Fred. - Książka, która powstała na podstawie... hm... wspólnych badań Lucille Cartier i Denisa Remillarda zapoczątkowała właściwie rozwój studiów nad ludzką metapediatrią. - My, ludzie, mamy tak wiele do zawdzięczenia Poltrojanom - powiedziała serdecznie Margaret Strayhorn. - Zawsze byliście tacy przyjacielscy i życzliwi wobec naszej prymitywnej rasy. Wy... uczłowieczyliście Imperium Galaktyczne w trudnych dla nas latach Panowania Simbiari. Gdybyśmy mieli za przykład jedynie pozostałe rasy, moglibyśmy nie wytrwać, nie uwierzyć, że miejsce ludzkości jest naprawdę w Imperium Galaktycznym. Pomogliście nam... nie zniechęcić się. - Wielu z nas uważało, że mianowanie Simbiari, a nie nas, na waszych nadzorców nie było szczęśliwym rozwiązaniem! Ale nie kwestionuje się decyzji Lylmików. - Ależ, owszem, kwestionuje się - mruknął pod nosem Davy MacGregor. Siedząca koło niego Minnie uśmiechnęła się i powiedziała: - Ostateczny potencjał umysłowy ludzkości jest dużo większy niż nasz, Partnerze MacGregor. Nie bylibyśmy dla was tak surowym rządem jak Simbiari i Lylmicy na pewno wzięli to pod uwagę. - Zauważyłam, że to bardzo modne krytykować naszych Zielonych Braci - stwierdziła Colette z odrobiną surowości w głosie. - Ja osobiście uważam, że Simbiari całkiem dobrze spełniają niewdzięczną rolę - i są przynajmniej człekokształtni. Czy wolelibyście, żeby rządziły nami, na przykład, te potwory Krondaku? Kilkoro ludzi przy stole wzdrygnęło się. - Oni nadzorowali naszą rasę - powiedział Fred. - Legendy mówią, że ledwo przeżyliśmy to straszne doświadczenie, zanim osiągnęliśmy zrośnięcie. Jesteśmy pełni zrozumienia dla cierpień waszej rasy, bo sami czujemy się blisko was. Przeszliśmy ewolucję bardzo zbliżoną do waszej, nawet pod względem pewnych agresywnych czynników, które rządziły nami. Staraliśmy się więc łagodzić surowość rządów Simbiari, jeśli tylko było to możliwe; podzieliliśmy się z wami naszą technologią edukacji płodowej, jak również innymi istotnymi danymi. Chcieliśmy, żebyście nie popełnili tych błędów, przez które przeszliśmy dawno temu, kiedy nadzorowali nas Krondaku... - I żebyście nie poddali się... - wtrąciła Minnie, a jej mała ładna twarzyczka posmutniała - tak, jak to uczyniły 72-ie rozwijające się rasy, powierzone nadzorowi Poltrojan. - Co się stało z tymi, którzy odpadli? - zapytał Tom Spotted Owl. - Zostali odizolowani - powiedział Fred smutno. - Odmówiono im dostępu do transportu superluminalnego, który ułatwia podróże międzygwiezdne. Szara otchłań hiperprzestrzeni patrolowana jest przez Lylmików, aby mogli upewnić się, że kwarantanna została zachowana. Większość cywilizacji nie jest w stanie przetrwać długo, jeśli nie uda się im osiągnąć zrośnięcia. - Czy tak zwane zrośnięcie... - Denis Remillard pochylił się do przodu, wbijając mocne spojrzenie niebieskich oczu w Poltrojanina miało zapobiegać agresywnym zachowaniom i gwarantować altruizm? - Po pewnym czasie, tak. Kiedy rasa osiąga swą zrosła liczbę i całkowitą dojrzałość, jej Umysł w całości włącza się do Wspólnoty i odrzuca agresję. Podobnie dzieje się w wysoce złożonym układzie, który odrzuca dezintegrację. W przypadku niedoskonale zrosłej rasy, takiej jak na przykład Simbiari, pewna liczba... hm... błądzących jednostek, wciąż jest w stanie dopuścić się zachowań antyspołecznych, ale na pewno nie większość. Cztery starsze rasy Imperium, całkowicie zrosłe, należą również w całości do Wspólnoty. To czyni nas niezdolnymi do popełnienia jakiegokolwiek poważnego wykroczenia społecznego. Oczywiście, jesteśmy w stanie nadal popełniać naruszenia osobiste. Prowadzą do nich duma, rozpacz, lekkomyślność - tego typu rzeczy. - Fascynujące - powiedziała Margaret Strayhorn - i jakież to zadziwiające, że my, ludzie, zostaliśmy zaproszeni do Imperium, skoro jesteśmy jeszcze tak niedoskonali! Nawet biorąc pod uwagę okres próbny, nałożony na nas przez Konsylium, i tak dostajemy dużo więcej niż na to zasługujemy. - Była to jedna z wielu decyzji Lylmików pozytywnych dla was - powiedziała Minnie - zgadzaliśmy się z nią zawsze, bez zastrzeżeń. Fred wzruszył żartobliwie ramionami. - Przeciwko włączeniu Ziemian do Wspólnoty zawsze występowały wszystkie cztery zrosłe rasy, ale wy i tak ich przechytrzyliście. Wszyscy roześmieli się. Davy MacGregor podniósł szklankę Rioja Reserva. - Wznoszę toast za przyjazną Poltroję! Za jej fizjologię reprodukcyjną, tak bardzo zbliżoną do naszej, oraz za technologię edukacji płodowej, którą mieliśmy możność zapożyczyć. Gdyby nie oni, musielibyśmy przyjąć technikę Simbiari. - Za następne osiem miesięcy - dodała Margaret z triumfem - musielibyśmy z Davym udawać, że noszę w sobie przyszłego operanta-kijankę. Wybuchły gratulacje i śmiechy, po czym wszyscy wypili za Amalgam w Poltroi i nowo poczęte dziecko. - Młodzi ludzie i Poltrojanie mogą wstępować do Dartmouth - oświadczył Tom Spotted Owl uroczyście - ale kijanki, nigdy! Znów wszyscy roześmieli się. - Jeśli wszyscy skończyli już deser, może napijemy się cafe de olla w salonie - zaproponowała Socorro Ortega. Wyjaśniła Poltrojanom: - Ten napój kofeinowy jest doprawiony korą rośliny o nazwie cynamon i dodaje się do niego, dla smaku, aromatycznej rafinowanej sacharozy, zwanej brązowym cukrem. - Brzmi wspaniale - powiedział Fred. - Im więcej cukru, tym lepiej! - Ach, dodaje cukru klonowego do wody sodowej - wyznała Minnie kręcąc głową - i dżem do jajecznicy, a krążki smażonej cebuli macza w miodzie. Żona rektora pozostała niewzruszona. - Następnym razem, kiedy przyjdą państwo na obiad, podam coś specjalnie dla Freda: kandyzowane jalapenos. Kiedy wszyscy podnieśli się z miejsc i zaczęli z wolna wychodzić z oranżerii, Paul przesunął się w kierunku Davy’ego MacGregora i jego żony. - Może polecicie do Konsylium z nami, CSS Kungsholmem? - Czemu nie? - odpowiedział Davy. - Ten statek odlatuje siedemnastego listopada, prawda? Nasza trójka i żona Willa mieliśmy wylecieć jakimś małym stateczkiem pojutrze z Akwitanii. Ten przylatuje na miejsce cztery dni później niż wy, szóstego grudnia. Margaret Strayhorn zaśmiała się przepraszająco. - Obawiam się, że nie mogę podróżować statkami o wysokim, superluminalnym czynniku przemieszczenia. Nawet wolniejsze przełożenie w hiperprzestrzeń niezbyt dobrze mi robi, a teraz, kiedy jestem w ciąży, może być jeszcze gorzej. To dobrze, że ludzcy magnaci nie muszą spotykać się w Konsylium częściej niż dwa razy do roku; ziemskiego roku. Gdyby było inaczej, Davy musiałby latać beze mnie. Davy MacGregor objął żonę gestem posiadacza. - Nigdy w życiu. Denis roześmiał się. - Widzę, że miodowy miesiąc jeszcze się nie skończył. - I nie skończy się nigdy - mruknął Davy. - To nie ta cholerna kuracja mnie odmłodziła, to Maggie. Nie rozstanę się z nią, choćby chciało tego Konsylium albo sam Alud Clootie! Margaret pokręciła głową z udawaną irytacją. Była wysoka, miała kruczoczarne włosy i jedynie trzydzieści lat, a już zajmowała stanowisko Partnera Intendenckiego na Europę, podobnie jak jej mąż. Nie została nominowana do Konsylium, co wydawało się nie martwić jej w najmniejszym stopniu. - Davy, jesteś kochanym idiotą. Co ja mam z nim zrobić, Lucille? - Denis odrzucił nominację - powiedziała cicho starsza kobieta. - To nie żadna hańba. Nie wspomniała jednak, że gdyby Davy zrezygnował, Paul nie miałby właściwie żadnego przeciwnika w walce o stanowisko Pierwszego Magnata. Jedynie syn Jamiego MacGregora nadawał się, oprócz Paula, do tego, aby reprezentować ludzkość w Konsylium Galaktycznym. Goście poszli za Socorro i Tomem do wspaniałego oficjalnego salonu rezydencji rektora, w którym, wokół wielkiego kominka rozstawiono krzesła. Kobieta w średnim wieku, ubrana w ciemną sukienkę i biały fartuch, wniosła dzbanek kawy, a córka rektora szła za nią z tacą pełną filiżanek i spodków. - To jest Susan O’Brien, która przygotowała mole depoblano, które dziś jedliśmy - powiedziała Socorro - a jej pomocnicą jest nasza córka Maria Owi, która broni dziś naszej twierdzy przed atakami przebierańców. Goście wymruczeli słowa powitania. Prezydent i Pierwsza Dama pokazali Poltrojanom oraz Davy’emu i Margaret kilka antyków, które ozdabiały salon; między innymi portret drugiej pani Daniel Webster, piękną małą rzeźbę Jadwigi Majewskiej i kilka eksponatów sztuki prekolumbijskiej wypożyczonych z kolekcji Dartmouth. Zadzwonił dzwonek u drzwi. - A niech to... - powiedziała Maria Owi, serwując kawę. - Czy te dzieciaki kiedyś dadzą mi spokój? - Proszę pozwolić mi się nimi zająć tym razem. - zgłosiła się Margaret. Ruszyła w kierunku drzwi, zanim Socorro czy Tom zdążyli zaprotestować. - Nie mamy czegoś takiego w Szkocji, to będzie prawdziwa przyjemność. - Och, zechciałaby pani? - spytała Maria - Cukierki są w koszyku na stole, przy drzwiach. Jeden cukierek dla każdego, a jeśli to studenci, proszę nie dać się naciągnąć na więcej. Margaret roześmiała się. - Bez obaw. Chociaż ganek oświetlony był jasno, w holu panował lekki półmrok, rozpraszany jedynie małym kryształowym kandelabrem. Margaret Strayhorn wzięła do ręki koszyk z cukierkami i otworzyła ciężkie drzwi. Pięcioro dzieci wyglądających na dziesięć, jedenaście lat stało rzędem w wyczekującej pozie. Była tam kolonialna dziewczynka w masce domino, Królik Bugs, niezdarnie ucharakteryzowana czarownica, pirat z klapką na oku i tramp o twarzy klowna. Margaret była oczarowana i jednocześnie zaskoczona, że wszystkie dzieci były operantami, a ich umysły pozostawały szczelnie zasłonięte. - Trick-or-treat! - zawołały dzieci. I Hydra uderzyła. Margaret Strayhorn była kobietą o silnym umyśle, szczególnie w zakresie koercji i kreatywności, kiedy więc Hydra wymierzyła w nią swój mentalny dren, mający wyssać z niej życie, ułamek sekundy wystarczył, aby zasłonić się przed atakiem. To uratowało jej życie. Kiedy jej włosy stanęły w płomieniach, Margaret krzyknęła przenikliwie. Instynktownie, cały swój potencjał kreatywny zużytkowała na wzniesienie mentalnej barykady obronnej. Chwilę później upadła na podłogę. Wystawienie tak potężnego ekranu pozbawiło ją resztek sił. Tymczasem wszyscy przybiegli do holu. Drzwi frontowe były otwarte i ukazywały czarną pustkę. Margaret leżała na boku, zasłaniając twarz skrzyżowanymi rękami, jakby wciąż broniła się przed napastnikiem. Czubek jej głowy był zwęglony i widniał na nim dziwny symetryczny wzór, jakby jakiś wysłannik diabła wycisnął na skórze swój znak. Odrętwiały z przerażenia Davy padł na kolana obok żony i uniósł lekko jej poparzoną głowę. - Maggie, Boże, Maggie! Otworzyła oczy. Jej źrenice były tak rozszerzone, że wyglądały jak czarne dziury. - Widziałam to - wyszeptała - zabiłoby mnie, ale zasłoniłam się i odparłam pierwszy atak. A potem... to odeszło. - Co odeszło?! - krzyknął Denis. - Nie wiem - powiedziała Margaret Strayhorn bezradnie. - Nie wiem. Kretynka! Idiotka! Pozwoliłaś jej krzyknąć! Wybacz mi, wybacz. - Och, najdroższy Fury. Starałam się jak mogłam... Tak. Wiem... Szlag! Nigdy nie przypuszczałem, że będzie aż tak szybka. Czy uciekłaś bezpiecznie i dobrze się schowałaś? Tak. [Panika, żal, złość, tęsknota, żałosny płacz]. Głupia! Przestań! Czy chcesz zwrócić uwagę normalnych?... o, od razu lepiej. Uśmiech. Śmiech. Zachowuj się naturalnie. A teraz, tak szybko, jak potrafisz, wracaj gdzie twoje miejsce! Ale chybiłam, Fury. I... ona mnie widziała. Widziała Hydrę? Nie... tylko nas. Jest w szoku. Nie będzie pamiętała niczego ważnego. Mogę redaktywnie wzmocnić ten efekt. Nie będzie w stanie wyciągnąć z tego najmniejszego sensu. Będzie pamiętała tylko, że otworzyła drzwi, a nie... to, co tam było. [Cierpienie. Poczucie straty. Niepewność. Możliwość rozłąki]. Nie! Połączcie się razem! Dużą winę za dzisiejszą klęskę ponoszę ja. Nie doceniłem Margaret Strayhorn. Przyjąłem, że jej możliwości mentalne są niniejsze. Chociaż nie jest gigantem, jednak są w niej najwyraźniej jakieś ukryte komponenty gigantów, które uaktywniły się w odpowiedzi na twój atak. Była taka szybka... nie sądziłam, że może być w stanie krzyknąć i zapobiec wymierzeniu drenu. Chciałam sparaliżować ją za pierwszym ciosem i wciągnąć w krzaki. Potem spopieliłabym jej całe ciało, tak jak mi kazałeś. Nikt by nie podejrzewał, że to ja zrobiłam. Ale teraz... Ma wypalony znak lotosu. Denis i Paul Remillard będą wiedzieli, co to znaczy... Cóż, nic na to nie poradzimy. Nadal uważam, że moja strategia dotycząca Strayhorn jest właściwa i doprowadzi do pozbycia się Wielkiego Wroga. Jej śmierć całkowicie go załamie. Ale jak, Fury? Jak? Nie mam tyle siły, żeby ją zabić! Musisz się jeszcze trochę podszkolić, to wszystko. Zajmę się tym podczas podróży na planetę Konsylium. Można bardzo efektywnie wykorzystać te nudne tygodnie w hiperprzestrzeni. A do tego czasu... [Westchnienie]. Czy to będzie bolało, tak jak poprzednie lekcje, Fury? O, tak. Nawet bardziej, jeśli chcesz być na tyle silna, aby niszczyć umysły gigantów i dostać to, co ci się całkowicie należy, a czego pozbawiło cię Imperium. Będziesz musiała wiele wycierpieć, aby zdobyć tę siłę. Chyba że zmieniłaś zdanie... Nie! Kurwa pieprzona mać! Nie! Zrobię wszystko! Chcę tego! Chcę wszystkiego! [Śmiech]. Oto moja słodka Hydra. Ale pamiętaj: Nie uda ci się bez mojej pomocy! Musisz robić tak, jak ja ci każę, nawet jeśli jest to trudne. Zrobię wszystko! Najdroższy Fury, ty mnie stworzyłeś i uczyniłeś mnie taką szczęśliwą. Zrobię wszystko, co powiesz. Tylko pozwól mi nasycić się jeszcze raz czyjąś energią życiową. Pozwól mi wzrastać. Proszę. Idź do domu. Rana Margaret Strathorn jest do wyleczenia. Nie powstrzyma jej przed towarzyszeniem mężowi podczas inauguracji. A do tego czasu ty będziesz już na planecie Konsylium, gotowa do ponownej próby - i tym razem ci się uda. 19 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Obudziłem się rankiem 21 listopada z głową spuchniętą od potężnego kaca, ale bez poczucia winy. Jeśli kiedykolwiek jakiś mężczyzna miał tak dobry powód, żeby się schlać, to ja. Marc powiedział mi, że przymusi Billa Parmentiera, żeby przywiózł go nad Jezioro Małp między pierwszym a piętnastym listopada, z zapasem żywności. Ale pomimo świetnej pogody, pozwalającej nawet na zrzucenie z samolotu zapasów, jeśli pokrywa lodowa okazałaby się jeszcze zbyt cienka, aby utrzymać ciężar Beaver, Marc nie pojawił się. W miarę, jak ubywało jedzenia, próbowaliśmy schwytać kilka zajęcy, jednak masakra, którą Teresa przeprowadziła już wcześniej, wytrzebiła je z naszej najbliższej okolicy, o czym świadczył brak zajęczych śladów. Tereny wokół Jeziora Małp oferowały zimą bardzo niewiele zwierzyny, oprócz myszy, naszych dobrych przyjaciół gronostaja Hermana i kilku kuropatw. Spróbowaliśmy jednej z tych ostatnich i wyglądała kusząco po wyjęciu z piecyka, przypieczona, z dodatkiem wonnych krążków jabłek. Mięso jednak smakowało okropnie, przesiąknięte na wylot stęchłą wonią igieł świerkowych, którymi żywił się ten ptak. Myślę, że wmusilibyśmy jaw siebie, gdybyśmy umierali z głodu, ale żadne z nas nie było jeszcze na takim etapie, więc ptak dostał się wdzięcznemu Hermanowi, a my zjedliśmy ostatnią puszkę sardynek z sucharkami i masłem orzechowym, oraz biszkopty na deser. Później Teresa wyczytała w jednej ze swoich książek, że powinna była wygotować ptaka kilkakrotnie, za każdym razem zmieniając wodę. Następnym razem ugotowała kuropatwę według tego przepisu i efekt był jadalny - ale z trudem. Podczas minionego tygodnia próbowałem około dwudziestu razy porozumieć się telepatycznie z Markiem - nie przejmując się specjalnie tym, że moje słabe, niedokładnie wycelowane myśli mogą wymknąć się z trybu poufnego i być słyszalne przez wszystkich. Nie otrzymałem odpowiedzi, co mogło oznaczać dwie rzeczy: albo chłopiec znajdował się daleko, poza zasięgiem mojej telepatii, najprawdopodobniej poza Ziemią, albo... nie żył. Mój wrodzony francuski pesymizm podpowiadał także inne niebezpieczeństwo. Bałem się, że Magistrat odkrył, iż nasz wypadek na rzece był kłamstwem, a Marc był współwinnym zaginięcia Teresy. Nadzorcy Simbiari mogli nie wyciągnąć od tego młodego cwaniaka całej prawdy, ale to nie musiało przeszkodzić im w uznaniu go winnym popełnienia przestępstwa. Wykonywanie wyroków odbywa się u nich zwykle bardzo szybko. Rodzina mogła nie być w stanie go uratować. Pomimo to, dzień po dniu, w miarę jak słabła moja nadzieja, zapewniałem Teresę, że jej syn jutro na pewno się pojawi. Próbowałem stłumić moją narastającą panikę, nakazując sobie udawać dobry nastrój przed Teresą i dziękując Bogu, że jedyną sztuczką operantów, w której byłem dobry, było szczelne zasłanianie moich myśli. Ale w końcu, 20 listopada, nie mówiąc mi o tym, zrobiła szybki remanent naszych zapasów. Przy kolacji powiedziała mi, że jeśli będziemy jeść bardzo skromnie, zostało nam żywności na trzy tygodnie oraz, że musimy się pogodzić z faktem, że Marc nie przyjedzie. - Też tak sądziłem. - powiedziałem. Jedliśmy makaron z margaryną i resztkami owsianki z groszkiem. W naszej spiżarni pozostały głównie produkty skrobiowe. Mieliśmy dużo przypraw, herbaty, zamarzniętej na kość kawy i suszonych owoców, ale prawie w ogóle protein. Kiedy wypowiedziała te złowrogie słowa, spojrzałem z rozpaczą na swój wylizany do czysta talerz. Przez chwilę rozważałem pójście w ślady czcigodnego kapitana Oatesa z fatalnej ekspedycji antarktycznej Scotta. Poszedłbym w las, mówiąc Teresie, że nie będzie mnie przez kilka dni i po prostu nigdy bym nie wrócił. Ale fantazjując w ten sposób zdałem sobie sprawę, że nawet moja śmierć nie uratowałaby Teresy. I tak skończyłoby się jej jedzenie przed narodzinami Jacka i co stałoby się wtedy z nią i dzieckiem? Członkowie rodziny, którzy mogliby spenetrować rezerwat Megapod, znaleźć ją i dziecko, i ukryć ich, będą już w tym czasie 4000 lat świetlnych od Ziemi, na planecie Konsylium, uczestnicząc w inauguracji. Nawet, jeśli dowiedzą się o niej, powrót zajmie im trzy, cztery tygodnie, a do tego czasu Teresa umrze z głodu w dziczy, albo będzie zmuszona poddać się Magistratowi. - Nie jest tak źle, Rogi - powiedziała. - Masz strzelbę. Możesz iść coś upolować. - Wokół jeziora nie ma żadnej zwierzyny, na którą można by polować, oprócz małych stworzeń, których ciała kule mojej strzelby rozerwałyby na strzępy. Oczywiście, mogę wyłapać to co zostało z zajęcy i kuropatw, ale poruszając się w takim mrozie traci się wiele energii. - Nie sądziłem, abym mógł nałapać wystarczająco dużo tych zwierzątek, aby utrzymać nas dwoje przy życiu. Teresa przechyliła się przez stół i obdarzyła mnie swym olśniewającym uśmiechem. - Dlatego będziesz musiał pójść dalej i poszukać czegoś dużego. Właśnie wtedy stwierdziłem, że jedyną rzeczą, którą warto zrobić, było upicie się... Następnego ranka, zagrzebany głęboko w śpiworze, z pękającą od bólu głową, usłyszałem, jak Teresa porusza się po domku podśpiewując jakąś arię operową i przygotowując śniadanie, składające się, jak przypuszczałem, z naleśników. Bekon i jajka w proszku przeszły już dawno do historii, teraz musieliśmy się rano zadowalać plackami, owsianką, albo ryżem z cynamonem i rodzynkami oraz resztką mleka. Niebiański zapach kawy przeniknął przez grubą warstwę puchu i króliczego futra, zakrywającą moją twarz. Usłyszałem zbliżające się kroki i wysiliwszy mój wzrok telepatyczny, zobaczyłem ją trzymającą parujący kubek. - Rogi, kochanie, nie martw się - powiedziała. - Na pewno znajdziesz jakąś dużą zwierzynę. A kiedy będziemy mieć dużo mięsa, możemy uzupełnić inne rzeczy. Usiadłem i wziąłem od niej kawę trzęsącymi się dłońmi. - Mam tylko dwa pudełka amunicji. I nie mam pojęcia o polowaniu. Wolę raczej zwykłą wędrówkę i wyznaję zasadę - żyj i pozwól żyć. W takich dzikich górach, jak te... Dieu de Dieu, nie wiem! Musiałbym zejść na niżej... - Oczywiście! - zgodziła się radośnie. - Widzisz? Już myślisz pozytywnie. Naładowałam ci odtwarzacz książek “Poradnikiem Przetrwania w Dziczy” Alana Fry. Jest tam wspaniały rozdział o polowaniu, który możesz przeczytać jedząc śniadanie, a ja poszukam ci jeszcze innych książek. Jęknąłem i wyczołgałem się ze śpiwora. Książki! Pomogły mi odremontować szałas i zrobić rakiety śnieżne; nauczyły Teresę, jak łapać i obdzierać ze skóry zające i robić z tych skór pledy. Ja dowiedziałem się, że powinienem trzymać strzelbę na mrozie, żeby zapobiegać kondensacji wilgoci i rdzewienia w ciepłym pomieszczeniu. Teresa przeczytała gdzieś, że do gotowania i grzania potrzebne jest zarówno suche, jak i świeże drewno, o czym nigdy wcześniej nie wiedziałem. Było jeszcze wiele innych użytecznych informacji, które czerpaliśmy z naszej elektronicznej biblioteczki. Tak więc poczytam, potem pomodlę się gorąco i jutro wyruszę na polowanie. Wybraliśmy sobie na naszą kryjówkę jeden z bardziej oblodzonych terenów w Ameryce Północnej. Prawie ze wszystkich stron wokół Jeziora Małp otaczały nas strome góry i nieprzebyte lodowce. Były tylko dwie trasy, które brałem pod uwagę. Pierwsza z nich biegła wzdłuż koryta Potoku Małp, który wił się dalej na wschód, w głąb rezerwatu Megapod. Druga zaczynała się po przeciwnej stronie jeziora i prowadziła na północny zachód. Droga ta okrążała jęzor rozległego lodowca Fyles, schodziła w dolinę dość sporej rzeki o nazwie Noeick i wreszcie dochodziła do morza. Pamiętając wodospady Potoku Małp, najpierw pomyślałem, że ta druga, północno-zachodnia trasa będzie lepsza. Jezioro Małp znajdowało się na wysokości 1400 metrów. Po przejściu zaledwie czternastu kilometrów na pomocny zachód, schodziłaby 850 metrów w dół, do porośniętej gęstym lasem doliny rzecznej, gdzie z pewnością zimują łosie. Zabicie jednego z nich rozwiązałoby nasz problem jedzeniowy w zupełności - pod warunkiem, że dałbym radę przyciągnąć mięso z powrotem nad Jezioro Małp. Po przestudiowaniu durofilmowej topograficznej mapy, którą zwędziliśmy Billowi Parmentierowi, zauważyłem ciasno stłoczone poziomice, których widok zawsze przeraża każdego wędrowca. Trasa ta była niezwykle stroma i aż do samej rzeki prawie w ogóle nie porośnięta lasem, w którym mogłyby żyć jakieś zwierzęta. Poza tym marsz po tym odsłoniętym terenie pozbawiłby mnie zasłony przed śnieżycami, jaką stanowiła Mount Jacobsen; byłbym też bezbronny wobec smagających mnie od strony Pacyfiku wichur. Druga trasa, wiodąca od wschodniego krańca jeziora w dół, Kanionem Małpiego Potoku, była pokryta zielonym kolorem, co oznaczało las ciągnący się aż do doliny rzeki Talchako płynącej na północ, odległej od nas jakieś 18 kilometrów. Przez większą część kanionu poziomice na mapie były rozmieszczone w rozsądnych odległościach od siebie. Teraz, kiedy temperatura utrzymywała się grubo poniżej zera, tak w dzień, jak w nocy, potok z pewnością zwęził się i zamarzł, co ułatwiało mi przeprawienie się. Z drugiej jednak strony, trasa wzdłuż kanionu nie wiodła w niskie partie lasu. W końcu jednak zdecydowałem się, że idąc tą drogą mam większe szansę na znalezienie dużej zwierzyny. Co to będzie za zwierzyna, nie byłem w stanie zgadnąć, ale zima była w pełni i miałem nadzieję na jakiegoś spóźnionego niedźwiedzia, albo jednego, bądź dwa jelenie. Miałem wyjść następnego dnia wcześnie rano, więc wszystko sobie przygotowałem. Ułożyłem trochę drzewa na opał w pobliżu werandy, dla wygody Teresy, i poleciłem jej topić śnieg na wodę, zamiast chodzić po nią stromą ścieżką do jeziora. Ona z kolei upiekła mi tuzin tłustych placków z suszonymi owocami. Wziąłem też kilka paczek zupy w proszku, która może nie miała dużo wartości odżywczych, ale przynajmniej mogłem napić się czegoś innego, niż gorącej wody czy herbaty. Włożyłem do plecaka płachtę brezentową, wiele plastikowych toreb, mały garnek do gotowania wody, siekierkę, największy nóż, osełkę, zwój liny, amunicję i namiot igloo. Wcisnąłem też do plecaka mój śpiwór i matę do spania, a do kieszeni włożyłem zapalarkę i wojskowy nóż Teresy z ostrzem w kształcie piły. Kiedy nie patrzyła, przemyciłem też butelkę rumu Lamb’s Navy. - Jak długo cię nie będzie? - spytała. - Tak długo, jak będzie trzeba. Nie próbuj się ze mną porozumiewać, chyba że będzie to konieczne. Jeśli nadal nas szukają, to mogłoby cię zdradzić. Spokojnie kiwnęła głową na znak zgody. Miała na sobie za dużą koszulę z bawolej wełny, rozpięte w pasie dżinsy, rozsznurowane buty i grube skarpety. Jej ciemne włosy, niegdyś tak jedwabiste i lśniące, były teraz matowe od mydła i ściągnięte w koński ogon. Pomimo to, ciąża sprawiała, że wyglądała kwitnąco, młodo i delikatnie, tak, że musiałem szybko odwrócić się od niej, żeby nie zobaczyła moich łez. Kiedy nałożyłem plecak, pocałowała mnie w policzek i powiedziała: - Uda ci się, Rogi. To nie może się skończyć w ten sposób. Jack jest przekonany, że będzie żył i dokona wielkich rzeczy. A to znaczy, że tak się stanie. Próbowałem się roześmiać. - A to mały mądrala z niego. - O, tak. Jego “ego” jest niezwykle mocne. Już teraz musiałam go pouczyć o niebezpieczeństwach dumy i egocentryzmu. Trudno jest mu zrozumieć, że jestem niezależnie żyjącą osobą, a nie tylko kochającym naczyniem, które istnieje dla jego wygody. Sama myśl, że kiedyś będzie musiał funkcjonować wśród innych ludzi, bardzo go przeraża. Dla niego wszystkie umysły, poza matczynym, kojarzą się z niebezpieczeństwem. Rozumiesz chyba dlaczego. - Ale ja nie jestem taki straszny. Nie wiem, czemu jest taki nieśmiały, że nawet nie chce się ze mną przywitać. - Kiedy cię nie będzie, spróbuję nauczyć go, że tego rodzaju stosunki międzyludzkie są bardzo istotną kwestią; że trzeba być miłym. On i jamamy ci tyle do zawdzięczenia. Spróbuję mu to wyjaśnić. Położyłem odzianą w rękawicę rękę na klamce. - Jeśli nie wrócę za sześć dni, masz się porozumieć z Denisem. Jej oczy rozszerzyły się. - Nie! - Musisz - nalegałem. - Nie możesz wtedy zwlekać zbyt długo, bo Denis opuści Ziemię i poleci na inaugurację. On mógłby wymyślić jakiś sposób, żeby cię uratować. Ma niesamowity umysł, Tereso. Zwykle nie afiszuje się z tym, więc ludzie nie pamiętają o jego możliwościach. Nawet jego własne dzieci. Pod pewnymi względami jest nawet silniejszy niż Paul. Na pewno dysponuje potężniejszą koercją i wiem, że nie zgadza się z despotycznymi aspektami Panowania Simbiari. Myślę, że mógłby wstawić się za wami, jeśli przekonałabyś go o niezwykłym potencjale umysłowym Jacka. - Nie! - wykrzyknęła. - Denis jest zbyt nieczuły! Jego oczy mnie przerażają. Myśli tylko o rodzinie, podobnie jak Lucille. Mogę ufać tylko tobie i Marcowi! - Marc nie wróci - powiedziałem poważnie. - A mnie może się nie udać. Przycisnęła obie ręce do swojego brzucha i zamknęła oczy, chcąc powstrzymać nagły strumień łez. - Uda ci się! Idź, Rogi. Idź już. Będę na ciebie czekać. Wzruszyłem ramionami, otworzyłem drzwi i wyszedłem na mroźny poranek. Pięć minut zajęło mi zapięcie rakiet śnieżnych. Potem zdjąłem winczestera ze ściany, naładowałem go, przewiesiłem przez ramię i wyruszyłem w drogę. Nie było zbyt dużego mrozu. Dym z naszego komina unosił się tylko kilka metrów w górę, po czym rozchodził się poziomo, co oznaczało, że ciśnienie atmosferyczne było niskie i zapowiadało się na złą pogodę. Pokrywa śnieżna miała około trzydziestu centymetrów grubości i z łatwością szedłem po zamarzniętej tafli jeziora w kierunku Małpiego Potoku. Ciemne chmury zakryły całkowicie szczyt Mount Jacobsen i wydawały się mnie gonić, ale nie pomyślałem o zawróceniu. Fakt, że wiatr wiał mi w plecy, poczytałem za dobry znak i jeśli zaczęłoby bardzo padać, po prostu zaszyłbym się w moim namiocie i poczekał aż przestanie. Pięć godzin później, kiedy zdołałem już pokonać kilka bardzo stromych kilometrów w dół Kanionu Małpiego Potoku, rozpętała się zamieć. Z poziomu jeziora zszedłem w dół po skalnych stopniach, które tworzyły wodospady, kiedy poziom wody w potoku był wysoki. Teraz tyko cienka nitka wody płynęła pod lodem. Kanion rozszerzał się nagle w miejscu, gdzie prawie całkowicie zamarznięty wodospad spadał do małego basenu. Nie rosły tam krzaki, a teren był dużo bardziej płaski, niż w górze kanionu. Wielkie głazy, porozrzucane wokół basenu, wyglądały jak jakieś śpiące bestie - pokryte częściowo śniegiem. Na skraju lasu gąszcz bezlistnych olch mieszał się z gałęziami jodeł i świerków. Kiedy było cieplej, musiało to być niezwykle malownicze miejsce. W momencie, gdy zaczęła się burza, przestałem zachwycać się pięknem okolicy. Padający śnieg nagle zagęścił się na tyle, że nie było widać nic, poza wszechogarniającą bielą. Wiedziałem, że nie mogę iść dalej, dopóki nie przestanie padać. Temperatura zaczęła spadać, a wiatr wiał coraz mocniej. Cofnąłem się między duże drzewa, znalazłem odpowiednio zasłonięte miejsce i wydeptałem w śniegu mały placyk. Potem zdjąłem rakiety, strzelbę oraz plecak i rozstawiłem namiot. Nasypałem na ścianki trochę śniegu, żeby nie zwiał go natychmiast wiatr, po czym spędziłem pięć przerażających minut szukając rakiet i winczestera, które zupełnie zatonęły w padającym bez przerwy śniegu, kiedy zajmowałem się namiotem. Zaszyty w końcu w mojej kryjówce, zrobiłem to, co zrobiłby każdy rozsądny Kanadyjczyk: wlazłem do śpiwora, pociągnąłem zdrowy łyk rumu i poszedłem spać. Z niewiadomych przyczyn, spałem spokojnie i głęboko jak dziecko. Nie pamiętałem żadnych snów, ale wiedziałem, że były pogodne. Kilkakrotnie budziło mnie wycie wiatru wśród drzew i świst śniegu uderzającego o napiętą powierzchnię namiotu, ale natychmiast znów zasypiałem. Z czasem odgłos wiatru zaczął słabnąć, a świst śniegu cichł i zdałem sobie sprawę, że namiot jest zasypany. Nie martwiłem się tym; małe okienko na tylnej ściance było otwarte dla wentylacji, a w sypkim śniegu było wystarczająco dużo powietrza. Tak więc spałem i spałem... ...aż obudziła mnie nagła cisza. W mojej kryjówce panowały kompletne ciemności, a burza skończyła się. Spałem prawie we wszystkich moich ubraniach i było mi nawet za gorąco. Rękawice, futrzane podszewki butów, oraz torba zjedzeniem i pojemnik na wodę leżały wciśnięte w nogach śpiwora. Wyciągnąłem je, włożyłem na siebie nie do końca wyschniętą puchówkę, zjadłem po omacku wilgotny placek owsiany (obrzydlistwo!) i popiłem wodą. Następnie gnany naturalną potrzebą, zacząłem się odkopywać. Warstwa śniegu przekraczała półtora metra, ale był na tyle sypki, że łatwo można było go odgarnąć. Rakieta śnieżna posłużyła mi za łopatę. Wstałem, wygrzebałem się z namiotu i wysiusiałem się w śnieżnej wnęce. Następnie nałożyłem rakiety i wyszedłem na świeże powietrze. Na zewnątrz było przeraźliwie zimno. Była noc i ku memu zaskoczeniu, na niebie nie zobaczyłem ani jednej chmury. Zorza polarna świeciła nade mną niczym olbrzymia świetlista zasłona zieleni i szkarłatu. Kiedy patrzyłem oczarowany, ona falowała i zdawała się niemal szemrać... Nagle zobaczyłem biały błysk, który wystrzelił zza góry, po przeciwnej stronie kanionu i wybuchł, rozrzucając po niebie kolorowe gwiazdy. Po nim wystrzelił następny, a potem trzeci i czwarty, niczym niebiańskie reflektory. Krzyknąłem ze strachu. Drzewa rzucały ostre cienie na świeżo spadły śnieg, a mały basen był całkowicie zalany poświatą, jak gdyby wzeszedł księżyc w pełni. W odległości niecałych 15 metrów, na stercie prawie nie ośnieżonych kamieni, zobaczyłem jakiś poruszający się kształt. Coś dużego. Stałem zdrętwiały z przerażenia. I wtedy doszedł mnie słaby powiew cierpkiej zwierzęcej woni, a to coś na skale przybrało postawę wyprostowaną na dwóch nogach. Zorza posrebrzała tę włochatą olbrzymią postać - pół metra większą ode mnie. Wiedziałem, co to jest. Ostrożnie, żeby nie wydać żadnego dźwięku, zanurkowałem znów w namiocie, namacałem strzelbę i zerwałem prawą rękawicę. Odbezpieczyłem winczestera, wypełzłem z namiotu i podniosłem strzelbę do ramienia; stanąłem naprężony. Stworzenie ciągle tam było i nie patrzyło na mnie, wyglądając potężnie i masywnie, jak niedźwiedź grizzli. Ale nie był to niedźwiedź. Był to przedstawiciel zagrożonego gatunku, Gigantopithecus. Wielka Stopa. Największy ssak naczelny, jaki kiedykolwiek żył. Jego umysł był telepatyczny, podobnie jak mój, ale w przeciwieństwie do niego, mój umysł nie był zaprzątnięty niewinnymi myślami. Kiedy wziąłem Megapoda na muszkę, zapomniałem o wszystkich wzniosłych frazesach, które chodziły mi po głowie, kiedy przybyłem nad Jezioro Małp. Myślałem tylko o tym, ile mięsa znajduje się w tym skórzanym, włochatym worku - mięsa, które utrzymałoby przy życiu Teresę, małego Jacka i mnie. Zabiłbym go. Z takiej odległości, nawet taki partacz jak ja nie mógłby chybić. I nie miałbym żadnych wyrzutów sumienia. To było zwierzę, a ja byłem zdesperowanym człowiekiem, przedstawicielem najniebezpieczniejszego gatunku we wszechświecie. Ale w chwili, kiedy mój palec zaciskał się na lodowatym cynglu, zorza wybuchła fantastyczną kaskadą purpury, zieleni i bieli, które rozbiegły się po niebie, niczym chmara kolorowych duchów. Zwierzę uniosło ramiona i do mego umysłu dotarł nie sprecyzowany okrzyk zachwytu i radości. Powoli opuściłem lufę. Świetlane błyski tańczyły na niebie nad nami, a gwiazdy migotały i potężna istota, stojąc na skalnym wzniesieniu, zaczęła nucić cichy hymn. Spróbowałem znów podnieść strzelbę. Zabezpieczyłem i ponownie odbezpieczyłem ją z cichym trzaskiem. Dźwięk ten rozległ się w zimnym powietrzu, niczym pękająca gałązka, a Wielka Stopa odwrócił się nagle i spojrzał na mnie. Zachwiałem się. On zniknął. Westchnąwszy, wróciłem do namiotu, zjadłem jeszcze jeden placek, łyknąłem rumu i poszedłem spać. Następnego ranka znów padał śnieg, ale tym razem lekki. Poszedłem obejrzeć skałę, na której widziałem olbrzymią małpę, ale nie znalazłem nic, nawet śladów. Możliwe, że zwierzę miało swoje legowisko w tym kamiennym kopcu. - Śpij w spokoju - powiedziałem. - Rozum podpowiada mi, że jesteś bardzo smaczny, ale serce mówi “nie”. Przecież nie mógłbym zjeść kolegi operanta. Po śniadaniu spakowałem się i ruszyłem w dalszą drogę w dół kanionu. Poniżej małego basenu, koryto potoku znów stawało się bardziej strome. Śnieg był tu dużo głębszy, musiałem więc posuwać się z większą ostrożnością i wolniej. Jak do tej pory, nie napotkałem na jakieś większe przeszkody, które utrudniałyby wędrówkę, ale też nie zobaczyłem żadnych śladów zwierzyny, oprócz czegoś, co mogło być tropem norki, albo kuny, w miejscu, gdzie potok wychylał się na chwilę spod lodu. Przez cały dzień sypało okropnie, dodając do pokrywy śnieżnej co najmniej dziesięć centymetrów. Potok zakręcał w kierunku północnym, okrążając niewielką górę, którą nazwałem Mount Jeff. Do końca dnia przeszedłem jeszcze jakieś cztery, pięć kilometrów w dół potoku. Znalazłem miejsce, gdzie wiatr omiótł ze śniegu skały, rozbiłem namiot i rozpaliłem ogień. Placki owsiane nie były dużo smaczniejsze na ciepło niż na zimno, ale garnek gorącej zupy kurczakowej rozgrzał mi przyjemnie brzuch. Leżałem w śpiworze, w otwartym wejściu do namiotu, sącząc rum kropla po kropli i patrzyłem, jak gaśnie ogień, a płatki śniegu opadają delikatnie w dół. W miarę, jak opanowywało mnie pijackie zadowolenie, zastanawiałem się, czy umrę. Zamarznięcie wydawało mi się bardzo łatwą śmiercią. Dużo łatwiejszą niż śmierć głodowa. Szczęściarz ze mnie. Biedna Teresa... Nagle ocknąłem się z tej śmiertelnej zadumy i przypomniałem sobie, że nie zgodziłem się towarzyszyć Teresie w tej eskapadzie z własnej woli. Kazał mi to zrobić Lylmik, którego nazywam Duchem Rodzinnym, i to on twierdził, że moje uczestnictwo w tym przedsięwzięciu było konieczne. Konieczne! Dlaczego? Dla jego kosmicznych szwindli, oczywiście. Byłem przekonany, że nie narodzone dziecko Teresy było kluczowym elementem planu mojego cholernego gwiezdnego opiekuna, co oznaczało, że dożyje narodzin Jacka. Było zatem logiczne, że przeżyję również ja, żeby nie musiała rodzić sama w środku zaśnieżonej dziczy. Koniec. Kropka, wujaszku Rogi! Nie miałem więc co liczyć na luksus zamarznięcia na śmierć. Tak, czy inaczej, byłem coraz bardziej zmęczony tym schodzeniem w dół kanionu. Im dalej odchodziłem od jeziora, tym trudniejszy stawał się powrót. Jeszcze jedna cholerna zamieć i nie będę mógł wrócić w ogóle... - Mon fantome! - zawołałem - Jesteś tam? Ostatnie płonące drewienko na moim ognisku zgasło. Pozostał tylko żar, syczący cicho, kiedy padały na niego płatki śniegu. - Duchu! Wiem, że mnie słyszysz. Robi się, coraz zimniej i ta wędrówka po skałach, w rakietach, coraz bardziej mnie wykańcza. Jestem tylko biednym starym człowiekiem, mam sto sześć lat! Jeśli pójdę jeszcze dalej, będę miał nie lada problem z powrotem, z jakąkolwiek zwierzyną. Spuść mi tu jutro jakieś jadalne stworzenie, słyszysz mnie? Koniec tych wygłupów. To ty wpakowałeś mnie w tę robotę, więc teraz przestań się znęcać! Dużego zwierzaka! Bez kitu! Jutro! Dokładnie tutaj! Bez kantów! Czując się dużo lepiej, zakręciłem butelkę, zapiąłem namiot i poszedłem spać. Rano było bardzo zimno i pochmurno, ale śnieg przestał padać. Kiedy zszedłem na dół do potoku po wodę, odkryłem, że coś było tam przede mną. Ślady wiodły w górę strumyka, na przeciwległy brzeg i zobaczyłem małą chmurkę dymu lub pary, unoszącą się znad jodeł w odległości jakichś stu metrów. Złapałem winczestera, podkradłem się moją stroną strumyka i zobaczyłem go, pasącego się wśród jodeł. Celuj w przód ciała, gdzie znajdują się wszystkie główne organy, pouczał “Poradnik Przetrwania w Dziczy”. Książka zawierała nawet rysunek zwierzęcia, z wyrysowanym na nim środkiem tarczy strzelniczej, dla takich idiotów jak ja. Odbezpieczyłem strzelbę, wycelowałem i wypaliłem. Młody łoś padł martwy na śnieg. Musiał ważyć co najmniej 450 kilo. Nawet, jeśli zrobiłbym sanie, musiałbym obrócić kilka razy, aby przetransportować całe mięso do domu. Ale, co tam. Uda mi się! Upojony sukcesem, wyjąłem siekierę, noże, brezent oraz torby i zacząłem sobie przypominać, co książka mówiła na temat dzielenia mięsa. Nie bardzo pamiętałem szczegółów, ale wiedziałem, że sobie poradzę. Zanim zacząłem, zaryzykowałem jeden triumfalny telepatyczny okrzyk, niedokładnie wycelowany na tryb poufny Teresy: Jedzenie, wspaniałe jedzenie! Nagle, inny pocisk myślowy przeszył mój mózg jak strzała, trafiając prosto między oczy: Mam cię, wujku Rogi! Denis w końcu mnie znalazł. 20 SEKTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [TELONIS] PLANETA l [KONSYLIUM GALAKTYCZNE] ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1-378-566 [6 GRUDNIA 2051] Czwartego grudnia czasu ziemskiego Anne Remillard poprosiła - nie, rozkazała - żeby Marc wypełnił swoje obowiązki wobec rodziny i oprowadził nowo przybyłych młodych kuzynów po planecie Konsylium K; zapoznał ich z centrum legislacyjnym Galaktyki. Przekazała mu tę wspaniałą wiadomość na zasadzie “ach, tak przy okazji...”, kiedy obydwoje wychodzili w poniedziałek z biurowca Państwa Ludzkości i kierowali się w stronę stacji metra, wtopieni w wielki tłum operantów-biurokratów. - Ale co z moją prawdziwą pracą? - zaprotestował Marc. - Nie skończyłam jeszcze badań dotyczących stosunku GPP-sów zjednoczonych ras do ich wskaźników przestępczości. - Junko może to za ciebie skończyć. - Ale ja jestem tu po to, żeby zajmować się sprawami prawnymi i prowadzić pewną istotną pracę dla ciebie i reszty rodziny, a nie, żeby niańczyć grupkę głupawych dzieciaków! Anne była niewzruszona. - Młody człowieku, dopóki twój ojciec albo ktoś inny nie poprosi cię o twoje nieocenione usługi, jesteś ciągle pod moim nadzorem i masz robić to, co ci każę. Po dwóch dniach odpoczynku po męczącej podróży, twoi kuzyni będą już przebierać nogami, żeby coś robić, szczególnie ci młodsi. Nie ma powodu, żeby tracili czas na surfingu albo leżąc na plaży w Paliuli, jeśli mogą w tym samym czasie poszerzać swoją wiedzę. - Ale dlaczego ja? Są przecież organizowane wycieczki dla rodzin i przyjaciół nowych ziemskich magnatów... - Wiem, że objeździłeś już ten ul wzdłuż i w poprzek. Zrób z tego jakiś użytek. Twoi wujkowie i ciotki, twój ojciec i ja będziemy zbyt zajęci przygotowaniami do inauguracji i innymi sprawami Konsylium, żeby zajmować się dziećmi, a poza tym twoi kuzyni dowiedzą się znacznie więcej od ciebie, niż dowiedzieliby się od przewodników wycieczek. Większość rodziny Remillard przyleciała na pokładzie CSS Kungsholm, który wylądował dwa dni wcześniej i wszyscy, oprócz Paula, zamieszkali w tropikalnym Pauli. Jedynie Denis i Adrien pozostali jeszcze na Ziemi, żeby dopilnować ostatnich spraw. Mieli dołączyć do reszty tuż przed Bożym Narodzeniem. Lucille nalegała, że musi zaopiekować się podczas podróży kosmicznej młodszym rodzeństwem Marca opuszczonym przez Teresę. Teraz zajmowała się nimi w apartamencie Paula w Golden Gate, wydając dyspozycje niani i gospodyni. Mianowała się również oficjalną hostessą Paula, ku jego skrytemu niezadowoleniu, i załatwiła dla siebie i Denisa apartament sąsiadujący z mieszkaniem syna. - Oprowadzaj swoich kuzynów w małych grupach - powiedziała Anne, kiedy zjeżdżali z Markiem schodami ruchomymi na peron metra. - Nie większych, niż po sześcioro, siedmioro dzieci. Pięć dni dla każdej grupki powinno im wystarczyć, żeby obejrzeć ludzkie i obce enklawy, szczególnie te ostatnie. Szczególnie postaraj się im pokazać, jak nasi nieludzcy comperes zachowują się w symulowanym środowisku naturalnym. I nie zapomnij zabrać ich do galerii dla zwiedzających, w kuluarach Konsylium, żeby mogli poznać trochę procedurę legislacyjną. Marc warknął: - W ten sposób będę się zajmował wyłącznie prowadzeniem pięćdziesięciopensowych wycieczek przez cały czas, aż do Nowego Roku! - Rok galaktyczny trwa tysiąc dni, a mamy dzisiaj - Anne pozwoliła sobie na lekki uśmiech i sprawdziła na ręcznym nadajniku - dopiero Dzień 566. Wrócisz na Ziemię na długo przed końcem roku. Marc spojrzał na nią wstrząśnięty, a irytację zagłuszyła nagła myśl. - Wrócę na Ziemię... ciociu Anne, a czy ty wiesz, co papa i inni zamierzają zrobić? - W jakiej sprawie? - Anne spytała uprzejmie. Skierowała się w kierunku baru z napojami, jak tylko dotarli na niższy poziom. - Chcesz piwa bezalkoholowego? - wsadziła swoją kartę kredytową w stojący na barze terminal i zamówiła dla siebie piwo Anchor Steem. Marc przyjął zaproszenie na drinka, ale w dalszym ciągu nie odsłaniał swych myśli. Nie odpowiedział na głos, tylko przesłał jej w trybie poufnym obraz matki i wujka Rogiego. - Nie organizujemy jeszcze rodzinnej uroczystości pogrzebowej, ani requiem - powiedziała Anne, przyciskając prawy kciuk do rogu ekranu terminalu i pobierając pokwitowanie. - Możesz dać na mszę w ich intencji, jeśli chcesz zrobić coś specjalnego. - Doskonale wiesz, że nie to mam na myśli. Dwa zimne drinki wyjechały z otworu w barze, na wprost nich. Marc wziął swój i zaczął go sączyć z pozorną niedbałością. Bar wypełniony był ludźmi i obcymi, tak, że Marc i Anne siedzieli ściśnięci między wysokim Gi, sączącym dystyngowanie koktajl z nektaru frangipani, a tęgim Poltrojaninem, stojącym nad kuflem creme de menthe. Anne odezwała się do Marca w trybie poufnym: Jeśli masz jakieś pytania, dotyczące Teresy i Rogiego, zapytaj ojca - o ile masz tyle odwagi. Zrób to jednak bardzo dyskretnie, bo cała ta planeta najeżona jest lylmicką aparaturą nadzorującą. Nie mogę spytać ojca. Nie udało mi się być z nim sam na sam, od naszego przyjazdu. Jest zajęty wyłącznie podlizywaniem się przyszłym wyborcom i spacerami z Laurą Tremblay. Ten cholerny obłudnik ma być cudownym przywódcą i wspaniałym mężem stanu... Zostanie Pierwszym Magnatem a, na Boga, nie obchodzi go nawet los żony i nie narodzonego dziecka... Zamknij się. Wiesz, że mam rację! Ty też w nim nienawidzisz tej dwulicowości. Mylisz się. Wcale nie! Dlaczego kłamiesz? Powiedz mi! Dlaczego wszyscy go bronicie... Żeby przetrwać. A co to, do cholery, znaczy? Wkrótce się dowiesz... Chcę wiedzieć, co rodzina zamierza zrobić w sprawie mamy! - No cóż, lepiej już się zbierajmy - powiedziała Anne, uśmiechając się słodko do Marca i dopijając piwo. - Idę dziś wieczorem do teatru z Ilją i Katy, a ty, mój chłopcze, zajmiesz się przygotowaniem trasy wycieczki, co sprawdzę jutro rano. Możesz zacząć oprowadzanie od zaraz. Marc pochylił się w jej kierunku z pozorną niedbałością, wciąż sącząc swój napój. Nagle, bez ostrzeżenia, szare oczy wpiły się w jej oczy i poczuła mocarny nacisk nieodpartej koercji. Chryste! Kiedy on się nauczył takiego chwytu?! Zanim chłopiec zdołał zapuścić swoją sondę w jej umysł i obrać ją, niczym mandarynkę, ugodziła go ogłuszającą mentalną ripostą. Zachwiał się od tego ataku i stracił jakikolwiek dostęp do jej umysłu. Marc zatoczył się na stojącego obok Poltrojanina i zaczął krztusić się swoim piwem bezalkoholowym. - Och, kochanie! - wykrzyknęła Anne z niepokojem i troską. - Potrąciłam cię? A może twoje piwo wpadło nie w tę dziurkę? Czy mam cię klepnąć po plecach? Nigdy więcej nie próbuj mnie sondować, ty arogancki mały gnojku - przekazywała mu jednocześnie mentalnie. - Masz, kochanie, weź moją chusteczkę. Tak mi przykro! Pewnie, że wiem, co zrobiłeś z Teresą i Rogim. My wszyscy wiemy wszystko, z wyjątkiem tego, gdzie ich upchnąłeś. Zrobimy, co w naszej mocy, żeby rozwiązać tę sytuację, ale ty trzymaj się z daleka, rozumiesz? Marc przeprosił obcego, którego potrącił, a następnie odezwał się do Anne. - Już dobrze. Wszystko w porządku. A co z atakiem na Margaret Strayhorn? Co rodzina ma zamiar zrobić w tej sprawie, jeśli wiecie, że ktoś z nas jest za to odpowiedzialny... Skąd się o tym dowiedziałeś? Umysł babci przesiąkał jak sito w dniu jej przyjazdu. Musiało chodzić jej to po głowie przez całą podróż. Żona Davy’ego MacGregora miała wypalone takie same dziwne znaki, jak Brett - znaki Victora... Nie będziesz rozmawiał na ten temat z nikim, nie podejmiesz żadnego śledztwa. Mówię naprawdę poważnie, czy mnie rozumiesz? ... Dorośli z rodziny się tym zajmą. I wcale nie jest pewne, że ktoś z nas jest winien. Nie rozśmieszaj mnie! To może być nawet ojciec! A Strayhorn i MacGregor przylatują pojutrze. Co będzie, jeśli pieprzona prawa rączka Victora znów po nią sięgnie? Jeśli tak się stanie, a śledztwo Magistratu wykryje, że ktoś z Remillardów stoi za jednym i drugim atakiem, możemy wpaść w niezłe kłopoty - przynajmniej jeśli chodzi o członkostwo w Konsylium. Robimy, co w naszej mocy, żeby rozwiązać ten problem... Ha! Niech cię szlag, Marc! Czy chcesz, żebym cię wsadziła na pokład najwolniejszego wraka, jaki znajdę? Takiego, który przywiezie cię na Ziemię akurat na letnie wakacje? Jeśli nie będziesz trzymał nosa z dala od tej sprawy, to, na Boga, zrobię to. Nie możemy sobie pozwolić na węszących wokół tej sprawy nastolatków. Ta kwestia jest zbyt niebezpieczna i zbyt poważna. Dla nas wszystkich. ... dobra, dam sobie spokój. [Zgoda]. - A jeśli chodzi o te wycieczki dla twoich kuzynów. - Anne wzięła Marca pod rękę i wyprowadziła z baru na peron metra. - Czy wolałbyś najpierw zająć się najmłodszymi dziećmi? - mówiła głośno. Nie będę cię prosić, abyś zajmował się kimkolwiek poniżej dziewięciu lat. Niech ich rodzice zadecydują, co im pokazać, ale jeśli chodzi o starsze dzieci, masz wolną rękę. Co o tym sądzisz? - Co tylko zechcesz, ciociu Anne. Minutę później przyjechała kapsuła do Golden Gate i Marc wsiadł do niej nie powiedziawszy więcej ani słowa. Wypełniał swój obowiązek z perfekcyjną dokładnością. We wtorek oprowadzał siedmioro maluchów po ludzkich enklawach, cierpliwie znosząc ich dziecinne pytania i wymykające się, głupie uwagi, że ludzie na jednej części ziemi zawsze uważają, że gdzie indziej jest na pewno dużo ciekawiej i wygodniej. Starał się nie tracić zimnej krwi, kiedy grupa spierała się, którą enklawę chcą zobaczyć najpierw. Nie powinien był dawać im wyboru. Gromadka dzieciaków składała się z dziesięciolatka Richarda, trzeciego syna wujka Phila, dwójki dzieci wujka Maury’ego - dziewięcioletniego Rogera i pretensjonalnej, jedenastoletniej Celinę, oraz czwórki pozostałych jedenastolatków. Byli nimi najmłodszy syn wujka Sevvy’ego, Quentin, (zawadiaka Gordona, syn cioci Cat), drugie dziecko wujka Adriena i cioci Cheri - Parni, wreszcie siostra Marca - Madeleine. Słabowity brat Luc, który jeszcze nie doszedł do siebie po bolesnych doświadczeniach podróży, miał dołączyć do późniejszej grupy. Gordo wyśmiał propozycję Marca odwiedzenia enklawy Simbiari. - Kogo obchodzi, jak żyją Lepkie Zielone Dziwaki? Traktowali nas jak gówno przez czterdzieści lat! - Uważaj, co mówisz, Gordo - powiedziała Celinę. - Mogą cię usłyszeć. - Och, uważaj, bo się posikam ze strachu! - Ej, Marc - prosił kuzyn Parni. - Chcielibyśmy raczej zobaczyć te szalone morskie wyspy, gdzie Gi uprawiają seks! - Albo lepiej baseny wypełnione olejem, w których to robią potwory Krondaku - dodał Quint z błyszczącymi oczami. - Co robią? - zapytał niewinnie mały Roger. Jego starsza siostra odpowiedziała zwięźle: - Kopulują. - To brzmi nieźle - odezwał się dziesięcioletni Dicky. - Założę się, że są lepsi od parzących się słoni morskich, które widzieliśmy kiedyś w Argentynie. Krondaku muszą ważyć dwa razy więcej. I mają macki! - Chłopcy - westchnęła Maddy, wznosząc błagalnie oczy ku niebu. - Ja chcę zobaczyć poltrojański Ogród Zimowy, z tymi słodkimi małymi domkami, przytulonymi do potężnych korzeni drzew, na wpół zakopanymi w śniegu. Chcę wejść do poltrojańskiego domu i zobaczyć, czy rzeczywiście wszystko mają wysadzane drogimi kamieniami. Te domki to prawdopodobnie najcudowniejsza rzecz we wszechświecie. Pójdźmy tam najpierw, Marc. Trójka chłopców jęknęła z niezadowoleniem. Gordo powiedział: - Pewnie, że najpierw tam pójdziemy, Maddy. Co tylko zechce mała, kochana siostrzyczka Marca. - Widzieliśmy już Poltrojan tysiące razy na Tri-D - stwierdził Parni pogardliwie - a prawie w ogóle nie pokazują, jak żyją Krondaku. Pewnie nie chcą nas przestraszyć na śmierć, biednych Ziemian. - Ja też jestem za Krondaku - powiedział Quint. - Słyszałem, że czasami nawet prawdziwi ludzie pieprzą się w tych ich kadziach, wypełnionych afrodyzjakami, tuż obok obcych obrzydliwców. Gordo wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. - Żartujesz! - zwrócił się do Marca - Ludzie potruliby się od tarzania w tym syfie, prawda? - Nie - odpowiedział Marc szorstko. - Płyn w zbiornikach partnerskich Krondaku składa się w głównej mierze z gliceryny, z niewielkim dodatkiem imidazolidynylu, jak również ze śladowych ilości izoiohimbiny, tetrahydroharminy, nikotyny i innych psychoaktywnych alkaloidów. - O, skurczysyn... - wyszeptał Gordo. - Kto z was, chłopaki, chce zacząć od ciupciających się Krondaku? - zapytał Parni. Wszyscy chłopcy podnieśli ręce, a dziewczynki naburmuszyły się. Marc westchnął. - Niezbyt wam się to spodoba. Domostwa Krondaku, wielkie czarne budowle zrobione z lawy, wyglądają jak ciemna rafa koralowa z wydrążonymi w środku dziurami. W ich wnętrzu mieszkają całe rodziny. Krondaku preferują grawitację o połowę słabszą niż nasza, więc będziecie ciągle podskakiwać, drapiąc się w głowy o szorstkie sufity ich budynków. Poza tym lubią zimno, wilgoć i wysokie ciśnienie tlenu, od którego dostaje się zawrotów głowy. - I tak chcemy zobaczyć najpierw enklawę Krondaku! - wykrzyknęli chłopcy. - A szczególnie ciupcianie - dodał Gordo. - W porządku, szczeniaki - powiedział Marc. - Ale macie być grzeczni i taktowni. To nie jest wycieczka do zoo. Krondaku są najbardziej wpływową rasą w Imperium, poza Lylmikami. To nie są tylko zwaliste brzydactwa. Są mądrzejsi od nas i wyrobią sobie zdanie na temat całej ludzkości, obserwując wasze plugawe małe móżdżki. - Nie prosiliśmy nikogo - powiedziała słodko Madeleine - żeby nas wciągał do tego wspaniałego Imperium Galaktycznego. Jeśli nas nie lubią, to już ich problem. Czy możemy wyruszyć, Starszy Bracie? Kiedy wysiedli z kapsuły w enklawie Krondaku w Lurakal, dzieci otworzyły z przerażenia usta i instynktownie zbiły się w gromadkę. Miejsce było pełne olbrzymich sworzeń o wielu odnóżach i potwornych kształtach; Marc ze swymi podopiecznymi byli tam jedynymi osobnikami nie należącymi do rasy Krondaku. Ściany stacji, czarne i chropowate, wyglądały tak jakby były wyciosane z węgla lub obsydianu. Wszystkie powierzchnie lśniły kropelkami wilgoci, a w powietrzu unosiła się ostra woń, przywodząca na myśl duszną od smarów maszynownię. Czerwonawe oświetlenie pomieszczenia skojarzyło się dzieciom z poświatą zachodzącego słońca, przytłumioną burzowymi chmurami. Mali kuzyni Marca widzieli już w swym życiu przedstawicieli tej przerażającej rasy, ale zawsze w ziemskim otoczeniu, gdzie wrażenie, jakie robiły te superinteligentne bestie, łagodzone było przez obecność życzliwych dorosłych, należących do tej samej rasy co dzieci. Na Ziemi łatwo było traktować Krondaku jako potworne wynaturzenie, które widzi się tylko od czasu do czasu. Tu, w ich własnej enklawie, potwory poruszały się, żyły i zajmowały własnymi sprawami; były u siebie w domu, a człowiek był obcym intruzem, desperacko pragnącym znaleźć się gdzie indziej. Grupa wyszła w niezdarnych podskokach za Markiem ze stacji, drżąc z zimna i nie odważając się nawet odezwać. Znaleźli się w miejscu, które okazało się dzikim wulkanicznym brzegiem sztucznego jeziora, wypełnionego falującym leniwie, gęstym płynem. Otaczały je takie formy terenu jak ostre cyple, wysokie skalne wieżyczki i porozrzucane w pobliżu brzegu sterty kamieni oraz postrzępione wysepki jakiegoś ciemnego minerału przypominającego bazalt. Enklawa Krondaku osłonięta była mrocznym szkarłatnym “niebem”, po którym przetaczały się szybko czarne chmury. Czuło się tu wyraźny odór ulatniającego się węglowodoru i wiał zacinający wiatr, marszczący ponuro powierzchnię jeziora, którego brzegi ginęły we mgle. Smużki pary unosiły się z każdego małego szczytu na wysepkach i ze wzgórz na lądzie. Ze skał wyzierała ogromna liczba otworów świecących zielonym, niebieskim i cynobrowym światłem. Dopiero po pewnej chwili młodzi Ziemianie zaczęli dostrzegać, że to, co wydawało się jedynie jałowymi formacjami wulkanicznymi, było w istocie systemem domostw zamieszkałych przez Krondaku. Dzieci gapiły się w osłupieniu na krzątających się wokół Krondaku. Jedni wynurzali się z jeziora i znikali w wejściu na stację metra, a drudzy wychodzili z niej, by statecznie zanurzyć się w falach i popłynąć w kierunku którejś z wysepek. Poza wiatrem pogwizdującym cicho wśród ostrych skał i pluskiem fal, panowała tu cisza. Krondaku umieli porozumiewać się werbalnie, ale już od wielu eonów kontaktowali się głównie za pomocą telepatii. Żaden z wielkich bezkręgowców nie zwrócił uwagi na obecność gości, ani nie zlustrował ich swym dodatkowym okiem. Atmosfera całej enklawy była w gruncie rzeczy życzliwa, ale wszyscy uczestnicy wycieczki Marca byli w dalszym ciągu zaniepokojeni. Po jakichś pięciu minutach podszedł do nich wyjątkowo duży Krondaku i spojrzał bacznie w młode twarze jasnoniebieskimi, podstawowymi otworami ocznymi. Istota, która okazała się samicą, przekazała im telepatycznie poważne słowa przywitania i przedstawiła się jako ich hostessa, Loga’etoo Tilk’ai. Następnie otworzyła tornister, który miała ze sobą. Macką wyjęła z niego kurtki z kapturem firmy Abercrombie & Pitch i rozdała je przemarzniętym Ziemianom. - Zamówiłam dla nas pojazd lądowy - powiedziała Loga’etoo Tilk’ai, dziwnym głucho brzmiącym głosem. - Zawiezie nas do mojego prywatnego domostwa, znajdującego się niecały kilometr od brzegu. Następnie, przez trzy godziny będziecie mieli okazję poznać zwyczaje Krondaku - dość powierzchownie, ale interesująco przedstawione. - To będzie dla nas przyjemność - powiedział Marc. Młodsi chłopcy usiłowali dzielnie ukryć swoje przerażenie, podczas gdy dziewczynki uśmiechały się z wyższością. - Trójka moich dzieci, pozostających jeszcze w stanie larwalnym, szczegółowo przestudiowała ludzkie wymagania dietetyczne i przygotuje dla was posiłek, co będzie dla nich niezmiernie pouczające - ciągnęła Loga’etoo rozciągając otwór gębowy i pokazując szereg kłów w geście, będącym odpowiednikiem uśmiechu. - Wiem, że będziecie wyrozumiali, jeśli stwierdzicie jakieś amatorskie błędy w ich technice kulinarnej. Dopilnuję, żeby żadne z dań nie było trujące, albo kompletnie nie nadające się do spożycia. - Jestem głęboko przekonany, że posiłek będzie przepyszny - powiedział Marc, przekazując koercyjne napomnienie przerażonym kuzynom. - Przepyszny! - powtórzyli posłusznie. Loga’etoo wyraziła swoje zadowolenie. - Po posiłku zaprowadzę was do Muzeum Nauki i Historii Krondaku w Lurakal, które być może zauważyliście już kilkaset metrów dalej, na tej malowniczej esplanadzie. Tam będziecie mogli zapoznać się, za pomocą zapisu wirtualnego, z ewolucją anatomiczną Krondaku, morfologią i ekologią planety; postępem technologicznym ostatnich pięćdziesięciu tysięcy ziemskich lat. - Czy... czy możemy zobaczyć zbiorniki partnerskie? - Oczywiście. Jeden z nich znajduje się tuż przy tej stacji metra. Czy chcielibyście odwiedzić go, zanim udamy się do mojego domostwa? - Tak, prosimy! - wykrzyknęli kuzyni, a ich twarze rozjaśniły się. Jednak ich umysłów nie zaprzątała już niezdrowa, głupkowata ekscytacja. Nawet Parni, Gordo i Quint zostali poskromieni. - A więc tędy proszę. - powiedziała Loga’etoo. - Zachowujcie tylko ostrożność. Nasza słabsza grawitacja jest zwykle postrzegana przez ludzi jako zjawisko przyjemne, ale w nieco ciaśniejszych pomieszczeniach może stać się nieco niebezpieczna. Ruszyła z niespodziewaną szybkością. W środowisku, które w sztuczny sposób naśladowało ich własne, Krondaku nie cechowali się już ospałą ociężałością, typową dla nich na obszarach silnej grawitacji. Dzieci, podskakując i zataczając się, podążały za swoją hostessą, która poprowadziła ich do miejsca wyglądającego jak spory wyłom w klifie wulkanicznym. Było to wejście do kaplicy Krondaku. Musieli przejść przez to zadziwiające sanktuarium, które przypominało pustą jaskinią, oświetloną migoczącymi, pomarańczowymi lampkami olejnymi, aż w końcu dotarli do szybu windy w jednej z wnęk kaplicy, gdzie czekała na nich ażurowa kapsuła przypominająca klatkę. Wsiedli i kiedy winda ruszyła, zatopili się w całkowitej ciemności, po czym nagle zatrzymali się w małej, nieco mrocznej jaskini. Po wyjściu z kapsuły, Marc i jego kuzyni podążyli za samicą Krondaku, która zniknęła w przejmująco wilgotnym i ciemnym tunelu o wielu odchodzących od niego korytarzach. Obok tablic informacyjnych w językach obcych, była również jedna w standardowym angielskim: DO ZBIORNIKA PARTNERSKIEGO - ZNANEGO RÓWNIEŻ JAKO “BASEN POTWORÓW” Od swego przyjazdu na planetę, Marc wielokrotnie odwiedzał Krondaku, ale nigdy nie miał ochoty zobaczyć ich miejsca schadzek. W miarę jak zbliżał się do niego w podskokach, podążając za Loga’etoo, ogarniała go coraz większa niechęć. Fakt, że mężczyźni i kobiety doznawali wzmocnienia swych erotycznych bodźców, baraszkując razem z rozpalonymi bezkręgowcami, był dla niego równie odpychający i niezrozumiały jak pozostałe irracjonalne aspekty ludzkiej seksualności. Kuzyni natomiast szybko odzyskali pogodę ducha. Marc wyczuwał sekretną wymianę myśli pomiędzy jedenastolatkami i wiedział, że prawdopodobnie głupie szczeniaki znów chichocą i opowiadają sobie wulgarne żarciki. W końcu grupa dotarła do cul-de-sac z dwojgiem drzwi. Napis na jednych z nich brzmiał: KOMNATA WIDOKOWA. Drugi natomiast informował: WEJŚCIE DO ZBIORNIKA PARTNERSKIEGO UWAGA. WSZYSCY NIE NALEŻĄCY DO RASY KRONDAKU! PROSZĘ NIE WCHODZIĆ BEZ APARATU TLENOWEGO. KAŻDY, KTO KORZYSTA ZE ZBIORNIKA PARTNERSKIEGO, ROBI TO NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Loga’etoo otworzyła drzwi do komnaty widokowej i dała dzieciom znak macką, żeby weszły do środka. Znaleźli się w czarnej skalnej grocie, prawie całkowicie wypełnioną ciemną cieczą. Atmosfera pomieszczenia była dziwna - przerażająca i pociągająca jednocześnie - a zamiast chłodu, czuło się przyjemne ciepło. Całe światło dobywało się z głębi basenu, w którym, połyskując pulsującymi kolorami, leniwie falowały niewyraźne kształty. Pomiędzy tymi dużymi, lśniącymi obiektami poruszało się szybciej kilka mniejszych. Loga’etoo odezwała się telepatycznie: Przejdziemy w miejsce, z którego będziemy mogli obserwować to, co dzieje się pod powierzchnią. Proszę nie rozmawiać. Przeżycia seksualne są dla wielu Krondaku czymś świętym, podobnie jak dla niektórych ludzi. Marc zszedł za wszystkimi w dół małej rampy. Na dole znajdowało się wielkie przezroczyste okno, przypominające ziemskie akwarium. Teraz pary Krondaku widać było dużo wyraźniej, złączone powierzchniami brzusznymi i zawieszone w gęstym płynie. Ich olbrzymie ciała, tak bezkształtne i odrażające na lądzie, falując pod powierzchnią basenu nabierały swoistego wdzięku. Macki złączonych obcych zwijały się i rozwijały we wspólnym rytmie, a to, co zwykle było brzydkimi brodawkami na krostowatej skórze Krondaku, zmieniło się w wielokolorowe świetliste organy, pulsujące w wolnej harmonii seksualnego rytuału. Natomiast mniejszymi kochankami, wijącymi się pomiędzy wolniejszymi parami Krondaku, niczym złączone po dwa płomienie, byli ludzie. Marc wstrzymał oddech, kiedy jedna połyskująca złocisto para zbliżyła się do okna. Zmusił się do opanowania, kiedy poczuł, jak ich ekstatyczna aura dotknęła jego umysłu i zawładnęła nim. Młodsze dzieci, mające wciąż przed sobą okres dojrzewania, odczuwały jedynie ulotną radość. Kochankowie byli nadzy, a ich ciała oplecione zawiłym wzorem żółtego światła, przebijającego przez ciemniejszą niebieską poświatę. Byli piękni i jednocześnie groteskowi, ponieważ ich twarze zasłonięte były całkowicie aparatami tlenowymi z nadętymi soczewkami ocznymi, żarzącymi się krwistą czerwienią. Nie mieli na sobie butli tlenowych ani żadnego sprzętu, który krępowałby ruchy. Zbiornik partnerski dzieliły z Krondaku trzy pary Ziemian. Psychoaktywne alkaloidy, w których pływali, były absorbowane przez skórę, odzierając ich z zasłon mentalnych i wszystkich innych ograniczeń, tak że ich sygnatury mentalne były bardzo wyraźne. Jedną parę tworzyli Ilja Gawrys i jego żona Katy MacGregor. Drugą parą byli brat Katy, Davy MacGregor i jego żona Margaret Strayhorn. Trzecia para połyskiwała intensywniej niż pozostali, ich ciała poruszały się w gwałtowniejszej ekstazie. Mężczyzną był ojciec Marca, Paul Remillard, a kobietą Laura Tremblay. - Dziękujemy, Loga’etoo Tilk’ai, za to interesujące doświadczenie. - Marc zacisnął swą koercję na umysłach kuzynów i zmusił ich do odsunięcia się od okna. - ale chyba już czas iść. Dzieci mają jeszcze tyle do nauczenia się o twojej rasie, a tak mało czasu. Tak, moja słodka Hydro? Są tu, Fury! Musieli przylecieć dzisiejszym statkiem. Doskonale. Ona jeszcze pewnie dochodzi do siebie po twoim ataku podczas Halloween, a i podróż kosmiczna też ją osłabiła. Zajmij się nią, jak tylko będzie to możliwe. Już to planuję. Po wyssaniu z niej całej energii życiowej, pozbądź się ciała w destruktorze odpadków. Powinna również zostawić list pożegnalny. Taki: [Obraz]. Zmuś ją do napisania, jak już zniszczysz siłę woli. Jasne? Pewnie! O, Boże, Boże, BOŻE - nie mogę się doczekać! Wiele zależy od ciebie, Hydro. Ja będę obserwował, ale to ty musisz załatwić tę ważną sprawę. Nie zawiedź mnie znów. Jeśli mnie zawiedziesz... może będę musiał znaleźć sobie innego pomocnika. Nie, nie, nie! Zrobisz to dziś w nocy? Dziś w nocy. I nie zawiodę cię. Davy miał rację, jak zwykle. Wszystkie uporczywe ślady doznanego przez nią szoku, nie wspominając o zmęczeniu po podróży, zniknęły zupełnie po tym, jak kochali się przez kilka fantastycznych godzin w Basenie Potworów. Gusta erotyczne Margaret nigdy nie oscylowały wokół seksu grupowego i w pierwszej chwili wzdrygnęła się, kiedy Ilja i Katy zaproponowali jej to jako idealną kurację. - Ależ nie ma w tym nic ordynarnego - zapewniała szwagierka Margaret, z łagodną powagą. Katy była niewysoką kobietą o delikatnych rysach, a jej odmłodzona postać przywodziła na myśl cudowne krągłości i miękkie linie starożytnej Venus. - W Basenie Potworów jesteś tak zatopiona w intymnej miłości, że nie masz absolutnie poczucia uczestnictwa w orgii. Pary Krondaku i cała reszta ludzi wydaje się tylko sennymi widziadłami, utkanymi z kolorowych świateł. Obcy poruszają się wolno, niczym potworne konstelacje gwiazd, a ludzie są jakby złocistymi meteorami. Jedynymi odczuciami odbieranymi przez twój umysł są piękno i harmonia. - A poza tym - wtrącił pragmatyczny, posępny Ilja - ludzie noszą maski. Stajesz się więc jakby inną osobą przed wejściem do zbiornika... Davy nalegał, żeby spróbowali, i w końcu zgodziła się. W zbiorniku była już jedna para ludzkich kochanków, kiedy ich czwórka przybyła, ale, by nie zniechęcać wahającej się wciąż Margaret, Davy zasłonił ich sygnatury psychokreatywną barykadą, tak że nie miała pojęcia, kim są. Nie znaczy, że miałoby to jakieś znaczenie. Przez prawie osiem godzin ona i jej mąż doświadczali nie słabnącej rozkoszy. Kiedy było po wszystkim (Ilja i Katy oraz anonimowa para opuścili zbiornik na długo przedtem.) i wyprowadził ją z basenu, zdjęli maski i wzięli razem prysznic, zmywając z siebie resztki psychoaktywnych substancji. Margaret ze zdziwieniem stwierdziła, że nie jest zupełnie zmęczona, a przeciwnie nawet, pełna energii i nie dowierzająca prawie, że to niesamowite przeżycie było prawdziwe. Davy zabrał ją następnie do ich nowego mieszkania w ziemskiej enklawie, o nazwie Ponte di Rialto. Po przybyciu na miejsce musiał zająć się jakimiś formalnościami, zostawiając żonę zajętą rozpakowywaniem bagażu. Porzucili go w pośpiechu w porcie kosmicznym tego ranka, kiedy Ilja i Katy, którzy wyszli ich powitać, zaproponowali terapeutyczną wizytę w Basenie. Margaret nie spieszyła się z robotą, będąc wciąż jeszcze w romantycznym nastroju. Po wypakowaniu swoich rzeczy, poznała nowych sąsiadów i rozkoszowała się widokiem na Grand Canal, roztaczającym się z balkonu. Była zaskoczona faktem, że gondolierzy pływający po kanale są żywymi ludźmi nonoperantami, a nie robotami. Potem obejrzała kuchnię w ich nowym apartamencie, ponieważ gotowanie było jedną z jej wielkich namiętności. Była bardzo dobrze wyposażona, chociaż niezbyt duża. Praktycznie, wszystkie najświeższe produkty spożywcze mogły być zawsze dostarczone z Głównego Magazynu Towarów do małej stacji odbiorczej, wbudowanej w jedną ze ścian kuchni. Był tu również destruktor odpadków, wyglądający na bardziej skomplikowany niż ten, który mieli w swoim mieszkaniu w Concord, albo w domku letniskowym w Szkocji. Urządzenie to nie wykorzystywało surowców wtórnych w klasyczny sposób, ale po prostu rozkładało wszystkie odpadki na czynniki pierwsze. W ten sposób, to co dziś było kurzem albo gazem, jutro stawało się - za sprawą koercji tajemniczych mocarzy Galaktyki - świeżym melonem, Ryvita, albo udkiem jagnięcym; nie wspominając już o szminkach, chusteczkach jednorazowych i innych przedmiotach codziennego użytku, które znajdowały się w bogatej ofercie dystrybutora. Margaret sprawdziła zawartość kuchennych szafek i z radością znalazła spore zapasy herbat Darjeeling i Spiderleg - ulubionych gatunków jej i Davy’ego. Wsadziła czajnik wody do mikrofalówki i usiadła z notatnikiem elektronicznym, aby zrobić listę potrzebnych artykułów spożywczych. Wtedy zadzwonił dzwonek u drzwi. - Idę! - zawołała donośnie. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Margaret spojrzała ze zdziwieniem, po czym roześmiała się, kiedy opadła zasłona niewidzialności. - A cóż to takiego? Kim jesteście, komitetem powitalnym? - Tak - odpowiedziała Hydra. Tym razem atak był błyskawiczny i skuteczny. Ale zanim jej umysł uległ zniszczeniu, zdołała wydać ostatni telepatyczny krzyk agonii w trybie poufnym jej męża i sformułować jedno słowo: Pięć. Paul przybył do swojego apartamentu w Golden Gate bardzo późno; znacznie później, niż Marc położył się do łóżka, gdy prawie zasypiał. Lucille wciąż jeszcze była tam i grała w karty z Hertą, nianią operantem i Jacqui, gospodynią nonoperantem. Jacqui miała przewagę siedemnastu dolarów. Obie kobiety-operanci nie śmiały używać swej telepatii, żeby zaglądać jej w karty. Marc usłyszał, jak ojciec zwalnia do domu nianię i gospodynię i prosi babcię, żeby została na chwilkę. Jego głos brzmiał dziwnie. Marc przebudził się zupełnie i wytężył swój umysł. Paul był tak roztrzęsiony, że nie starał się nawet używać trybu poufnego; przekazał Lucille potworne wieści w zwykłej mowie telepatycznej. Chodzi o Margaret. Magistrat znalazł mnie w mieszkaniu Laury i przekazał tę wiadomość. Pognałem natychmiast do apartamentu Davy’ego w Ponte di Raalto, ale nie chciał mnie widzieć. Nie chciał mnie widzieć... Paul, na miłość boską, co się stało? Margaret... nie żyje. Och, nie... Został list pożegnalny. Pisany odręcznie. Pisała, że nie mogła znieść tego napięcia - nominacji Davy’ego do Konsylium, jego kandydatury na Pierwszego Magnata. Stwierdziła również, że nie może wydać dziecka na świat zdominowany przez nieludzkie istoty. Potem otworzyła klapę destruktora odpadków. I... wskoczyła. 21 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Denis nie zrobił nic. A dokładniej - nic, żeby nas skrzywdzić. Kiedy jego zmysł poszukiwawczy mnie namierzył, korzystał zapewne z EE (excorporeal excursion); porzucił ciało i przemieszczał się umysłem, aż w końcu znalazł mnie i odezwał się bez obawy, że obcy podsłuchają rozmowę. Zapewniał, że nie ma zamiaru informować o nas żandarmów Imperium, powiedział, co stało się z Markiem, a nawet poradził, żebym pośpieszył się z oprawianiem łosia, bo zbliża się właśnie potężna burza śnieżna znad Pacyfiku, a do Jeziora Małp miała dojść za czterdzieści osiem godzin. - Dobra - powiedziałem, nagle cholernie pewny siebie, jak tylko dotarło do mnie, że nie dostanę się w ręce prawa - może byłbyś tak uprzejmy i sprawdził w swojej biblioteczce, w jaki sposób mam poćwiartować tego potwora na kotlety i steki, tout de suitę. Tylko szybko. Niech mnie diabli wezmą, jeśli pamiętam cokolwiek na ten temat z książek. Oczywiście, zrobię to. - Jeśli idzie następna burza, może po prostu odciacham kawał mięsa i wrócę do domu, a resztę zostawię tutaj i wrócę później. Denis odpowiedział: To nie najlepszy pomysł. Poczekaj chwilę, sprawdzę, jak się dzieli mięso. Przykucnąłem, podczas gdy laureat Nagrody Nobla, emerytowany profesor metapsychologii, szukał - siedząc w swym biurze w Hanowerze - potrzebnych mi wiadomości. Byłem przekonany, że znajdzie je w potężnej bazie danych Dartmouth. Po kilku minutach powiedział: Nie możesz tak po prostu zostawić zabitego łosia. Pożrą ją zwierzęta albo zamarznie na taką bryłę lodu, że nie dasz rady potem jej pociąć. Nie... musisz najpierw spuścić krew i obedrzeć go ze skóry, potem wyrzucić wnętrzności i wyjąć jadalne organy - przynajmniej serce, wątrobę i nerki. Potem potniesz resztę mięsa na mniejsze porcje tak szybko, jak się da, i ukryjesz je tak, żebyś mógł po nie później przychodzić. - Posłuchaj, zbudowanie skrytki zajmie mi co najmniej dwa dni! Nie musisz niczego budować. Po prostu powieś mięso na drzewach. Jaka tu jest temperatura? - Zapomnieliśmy termometra. Dobrze, wyczuję temperaturę panującą wokół ciebie i porównam ją z panującą w moim biurze... około minus szesnastu stopni Celsjusza. To powinno wystarczyć, żeby zamrozić mięso na tyle szybko, żeby się nie zepsuło, pod warunkiem jednak, że pokroisz je na kawałki nie większe niż dwu, trzykilogramowe. Nie potrzebujesz oczywiście całego łosia. Wystarczy jakieś sto kilo mięsa i tłuszczu, jeśli ty, Teresa i dziecko zamierzacie wrócić do cywilizacji zaraz po narodzinach... Ale poczekaj: tak naprawdę nie możecie wyjść z ukrycia, dopóki nie zostanie zatwierdzone wasze uniewinnienie. Ludzkość nie będzie już podlegać pod Simbiari po inauguracji, ale należą oni do Magistratu i wciąż mają prawo do pewnej ingerencji w sprawy Państwa Ludzkości. Muszę porozumieć się z Anne w kwestiach prawnych... - Nie! - wrzasnąłem dziko, wygrażając nożem szaremu niebu. - Nie waż się mówić komukolwiek, że żyjemy! Ani Anne, ani Paulowi, ani nawet Lucille! Rogi, oni już wiedzą. - Och - powiedziałem zbity z tropu. Wyjaśnił mi, w jaki sposób rodzina dowiedziała się i dlaczego zdecydowali się pozostawić tę sprawę w spokoju. - Jeśli Paul zgodził się z resztą rodziny, aby nie wszczynać poszukiwań - powiedziałem - to możesz się konsultować z nim albo z kimkolwiek innym z rodziny, proszę cię bardzo. Tylko wykombinuj jakiś sposób na wyciągnięcie nas stąd tak, żebyśmy nie wylądowali w jakimś obcym więzieniu. Postaram się. Ale będzie można to zrobić dopiero po narodzinach, kiedy dziecko stanie się wobec prawa niezależną od matki osobą. - Ty i reszta rodziny będziecie w Konsylium, kiedy dziecko się urodzi i powrót na Ziemię zajmie wam całe tygodnie... Nie martw się o to, wujku Rogi. Znajdziemy z Paulem jakiś sposób. - Dobra. Zabezpieczę łosia tak dobrze, jak potrafię, i będziemy mieli wystarczająco dużo jedzenia aż do wiosny. Będziemy mieli pewnie wtedy już dosyć dziczyzny, ale jakoś przeżyjemy. Wyciągniemy was stąd do tego czasu... O! Znalazłem w bazie danych ciekawą książkę Swede Gano, zatytułowaną “Łoś na kuchennym stole”. Jest pełna przepisów. Mogę skontaktować się z Teresą i przekazać jej kilka receptur. A tak przy okazji, gdzie ona dokładnie przebywa? Zawahałem się, ale zdałem sobie sprawę, że głupotą byłoby nieodpowiadanie na pytanie Denisa. Mógł przecież sam przeszukać okolicę i znaleźć Teresę bez trudu, nawet bez mojej pomocy. A przecież naprawdę mu ufałem. - Jest w domku nad Jeziorem Małp, jakieś sześć, siedem kilometrów w górę strumienia. Ale pozwól, że przekażę jej wiadomość o znalezieniu nas, dobrze? Jest... jest trochę nieufna w stosunku do ciebie, Denis. To nic poważnego, ale mógłbyś ją przestraszyć, nie wiedząc o tym. Chyba nie chcesz tego? Nie. Rozumiem. - Mógłbyś jednak rzucić na nią okiem i powiedzieć mi, czy wszystko jest w porządku. Nie mogę przejrzeć przez te przeklęte skały. Z przyjemnością... Wygląda na to, że wszystko z nią w porządku. Jak również z... Chryste! - Denis! Co się stało? - żołądek podskoczył mi do gardła, kiedy usłyszałem jego pełen przejęcia okrzyk. Przez dwie minuty milczał. Poczułem następnie coś w rodzaju mentalnego drżenia i w końcu odezwał się: Dziecko. Mój Boże, dziecko. A, to... - Kiedy jestem w pobliżu, zasłania się przede mną; jeszcze go właściwie nie poznałem, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Ale pewnie masz już próbkę jego możliwości. Rogi, dotykałem tego płodu tylko przez mgnienie oka, moją najdelikatniejszą sondą. A on złapał mnie, namierzył moją pozycję, przeszukał wspomnienia swojej matki, żeby mnie zidentyfikować i powiedział “Cześć, dziadku!”. Potem zatrzasnął najmocniejszą zasłonę, z jaką spotkałem się w ludzkim umyśle. Mocniejszą nawet niż Marca. Nie wiem... nie wiem, co mam o tym sądzić. - No cóż. - Ja też nie wiedziałem. - Tak, więc ten maluch ma niezłą parę, co? On jest niesamowity... nie będę próbował znów go dotykać. Muszę to przemyśleć. Zostawię cię teraz... - A co z tym cholernym łosiem?! - wrzasnąłem - prześlij mi chociaż schemat krojenia mięsa, żebym wiedział, gdzie są te cholerne polędwice! Denis powiedział: Oczywiście. Przepraszam... [Obraz]. Proszę. Dokładne instrukcje rzeźnickie. Wujku Rogi, chciałbym porozmawiać jeszcze z tobą później. Wrócę do ciebie dziś wieczór, kiedy rozbijesz namiot. I zniknął nagle. Wtedy po raz pierwszy zorientowałem się, jakie reakcje będzie budził młody Jack wśród innych ludzi - operantów. A szczególnie wśród pewnego typu operantów. Wzruszyłem ramionami i zabrałem się do roboty, która okazała się potwornie uciążliwa. Nie miałbym oczywiście siły, żeby podnieść to bydlę i tylko dzięki uprzejmości Ducha Rodzinnego, który podstawił łosia koło strumienia, mogłem obmyć mięso w wodzie. Instrukcje Denisa podpowiedziały mi, żeby otworzyć tętnicę szyjną przed rozpoczęciem pracy, jak również pouczyły mnie w kwestii obdzierania ze skóry, co polegało na zrobieniu nacięcia na brzuchu tak ostrożnie, żeby nie podziurawić organów wewnętrznych. Trzeba było potem wyciąć koło wokół odbytnicy, a następnie zawiązać ją sznurkiem, żeby łajno nie wylało się na mięso, gdy wyciągnę wnętrzności. Obdarcie ze skóry i wypatroszenie potężnego zwierzęcia zajęło mi ponad trzy godziny, a pocięcie mięsa kolejne dwie. Kiedy skończyłem, a ostatnie kawałki polędwicy i ostanie torby ziarnistego tłuszczu wisiały na drzewie albo leżały przygotowane do włożenia do plecaka, byłem przesiąknięty krwią i wyglądałem jak na wpół zamarznięty kawał mięsa. Rozpaliłem wielkie ognisko, wypłukałem pokrwawione rękawice i oczyściłem kurtkę w lodowatej wodzie, a następnie powiesiłem je, żeby wyschły, a sam upiekłem sobie kawał wspaniałej wątróbki łosia a la mode sauvage i nażarłem się tak, że mało nie pękłem. Potem zapakowałem resztę świeżo zamrożonej wątróbki w plastikową torbę, żeby zanieść ją przyszłej matce. Zabrałem też dokładnie wypłukane serce, nerki i jęzor oraz, oczywiście, zwisające luźno nozdrza - albo pysk - które, jak pamiętałem z czasów młodości, po ugotowaniu były przepyszne. Dodałem do tego jakieś piętnaście kilo polędwicy i karkówki oraz wyśmienitego, bardzo pożywnego białego tłuszczu. Postanowiłem nie budować sań. Nie miałem na to czasu i zdecydowałem, że zrobię to przy okazji drugiej wyprawy. Musiałem wrócić do szałasu tak szybko, jak się dało, a to oznaczało niesienie wszystkiego na plecach. Mając przed sobą jeszcze około dwóch i pół godzin do zapadnięcia zmroku, wyruszyłem w kierunku Jeziora Małp do Teresy i Jacka, niosąc tyle jedzenia, że wystarczyłoby go dla nas na co najmniej dwa tygodnie. Denis odezwał się do mnie znowu, kiedy układałem się do snu w kanionie - mroźną, rozgwieżdżoną nocą. Tym razem nie byłem już taki oszołomiony i nie tylko słyszałem go, ale też widziałem. Z blond włosami, kręcącymi się w chłopięcy sposób nad gładkim czołem, smutnym uśmiechem ministranta, wyglądał na trzydziestoletniego, a nie osiemdziesięciodwuletniego mężczyznę, którym faktycznie jest. Można by pomyśleć, że był technikiem komputerowym, kierownikiem supermarketu, absolwentem szkoły wyższej albo nawet przyjacielskim kierowcą latającego autobusu z sąsiedztwa - dopóki nie spojrzał komuś wnikliwie w oczy. Denis zwykle uważał, żeby tego nie robić. Giganci metafizyczni przestrzegali pewnej etykiety, a jedną z jej zasad było: Nie będziesz hipnotyzował niewinnych Osób. Teraz widziałem, że patrzy wprost na mnie, ale znajdowałem się daleko poza jego koercyjnym zasięgiem, więc te przerażające niebieskie oczy wyrażały jedynie przywiązanie i troskę. I byłem pewien, że Denis jedynie to czuje w tej chwili. Znów zapewnił mnie, że nie zamierza wydać nas w ręce władz. Kiedy zapytałem dlaczego, odparł: Sam nie jestem pewien, wujku Rogi. Być może inaczej oceniam etykę Imperium, niż pozostali, lojalni obywatele Państwa. Zdaje się, że zacząłem stawiać dobro mojej rodziny - i rodziny ludzkiej w ogólnym znaczeniu - ponad dobro jakiejś Galaktycznej Cywilizacji. Może jest to karygodne z mojej strony, ale taka jest prawda. - Moje postępowanie też jest karygodne - przyznałem. Ze śpiwora wystawał mi tylko czubek nosa. Byłem kompletnie wykończony, od krajania i zmagania się z łosiem bolało mnie całe ciało, a mój żołądek zaczynał szaleć od nadmiaru wątróbki. - Czy dlatego odrzuciłeś nominację na stanowisko Magnata Konsylium? Z tego i innych powodów. - Myślę, że nawet Lucille była zaszokowana twoją decyzją. Denis roześmiał się i powiedział: Podobały jej się wszystkie towarzyskie aspekty bycia żoną magnata. Wydawanie przyjęć na takim szczeblu, byłoby wielkim krokiem naprzód z cienia naszego małego wydziału w college’u. - Biedna Lucille. Cóż, może chociaż uczestniczyć w inauguracji. Tak. Szkoda, że nie widziałeś, jaką suknię sprawiła sobie na tę okazję. Czarno-zielona ze srebrnymi cekinami. Wyruszyła już z Ziemi, razem z Paulem, resztą desygnowanych i ich rodzinami. Ma przylecieć na planetę Konsylium 2 grudnia czasu ziemskiego. Został tylko Adrien i załatwia jakieś ostatnie sprawy. Wylatujemy za dwa tygodnie i będziemy na miejscu akurat, żeby spędzić z rodziną Boże Narodzenie. - Jeśli chodzi o Paula... Denis, Teresa jest przekonana, że narodziny tego niezwykłego dziecka rozwiążą wszystkie problemy pomiędzy nimi. Obawiam się, że to jedynie jej pobożne życzenia. Sam wiesz, że ich małżeństwo podupadało już od lat. Nielegalna ciąża Teresy i zmowa z Markiem, żeby upozorować jej śmierć, ostatecznie oddaliły od niej Paula. Nigdy nie rozwiedzie się z nią i będzie się starał razem z resztą rodziny o jej uniewinnienie. Ale nic poza tym. - Merde... Ale co się stało, już się nie odstanie. Czy myślisz, że mógłby przemówić do niej z Konsylium? Przynajmniej uspokoić ją dla dobra dziecka? Mogę o to poprosić, ale wątpię, czy zechce z nią mówić. Spójrz na to z jego punktu widzenia: świadomie wprawiła w ruch ciąg wydarzeń, które zniszczyłyby prestiż Paula i całej rodziny. A co więcej, zniknięcie Teresy ułatwiło obcym narzucenie tysiącdniowego okresu próbnego, zanim Państwo Ludzkości zostanie pełnoprawnym członkiem Konsylium. - Co to, do cholery, ma znaczyć? To znaczy, że jeśli będą mieli powód, mogą czasowo unieważnić nasze prawo do głosowania w Imperium Galaktycznym i przedłużyć nadzór Simbiari na nieokreślony czas, albo nawet... opuścić nas. - Opuścić...! Masz na myśli, odwołać Wielką Interwencję? Prawdopodobnie nie odesłaliby wszystkich ludzkich kolonistów z powrotem na Ziemię. Nie starczyłoby dla nich ziemskich zasobów. Ale Imperium może przeznaczyć Marsa albo jakiegoś asteroida na przyjęcie nadmiaru ludzi i odciąć nas od jakiegokolwiek kontaktu z ich konfederacją. - Och - przez chwilą myślałem o tym, co usłyszałem. - Ale przecież nie mogą wycofać wszystkich technologicznych usprawnień, które nam zapewnili - podróży superluminalnej, a szczególnie nowych rozwiązań energetycznych. Mamy już przecież całe pokolenie naukowców, którzy wiedzą na ten temat tyle samo, co każdy obcy. Postępu metapsychologii też nie da się zawrócić. Denis przyznał: Nie. - Powtarzano nam setki razy, że Imperium nie chce wszczynać wojny. Że ich Wspólnota - cokolwiek miałoby to być - wyklucza wszelką wrogość pomiędzy zjednoczonymi rasami. Ale ludzcy operand stają się coraz silniejsi i liczniejsi z każdym rokiem i wkrótce będziemy dysponować umysłami, które przewyższą umysły obcych. Jeśli się to stanie, czy wtedy Imperium zdoła przeszkodzić nam w odebraniu naszych planet kolonialnych, bez konieczności walki z nami? Nie wiem... nie wiem. - Może - powiedziałem - oderwanie się od Imperium wcale nie byłoby takim złym pomysłem! Pewnie, mielibyśmy pewne problemy z uniezależnieniem się, ale w końcu urządzilibyśmy się lepiej niż dotychczas. Do diabła, to jest duża Galaktyka. Przez dłuższą chwilę Denis milczał. Widziałem go w gabinecie jego domku letniskowego, siedzącego przed kominkiem i podpierającego głowę dłonią. I nagle: Dlaczego to zrobiłeś, Rogi? Przystałeś na ten szalony pomysł Marca? - Nie taki szalony. Zarówno Marc, jak i Teresa byli przekonani, że dziecko będzie niezwykłe... Ale ty nie byłeś przekonany, prawda? Jesteś zbyt rozsądny, żeby zgodzić się na coś tak nierealnego. Dlaczego ryzykowałeś swoim życiem, żeby im pomóc? Przestało mi już zależeć. Zaczynałem czuć się naprawdę źle. Cholerny łoś przystępował do pośmiertnej zemsty. Odezwałem się telepatycznie do Denisa: Odejdź i zostaw mnie w spokoju. Żołądek wywraca mi się na drugą stronę! Ale Denis nie chciał zrezygnować. Wymamrotałem: - Denis... nie uwierzysz, jeśli ci powiem. Pozwól mi spróbować. Westchnąłem. Mój żołądek zabulgotał. - Czy pamiętasz noc Wielkiej Interwencji? - Oczywiście. Ale co to... - Tuż przedtem, zanim ludzie Vica zaczęli atakować domek na Mout Washington, dostałeś ode mnie telepatyczną wiadomość. Powiedziałem, że kazano mi przekazać tobie i twoim metafizycznym partnerom, żebyście wstrzymali kontratak i połączyli się w metakoncercie dobrej woli. I, że jeśli to zrobicie, wtedy istoty z gwiazd pozwolą naszej biednej planecie wydostać się z Galaktycznego Zapomnienia i przybędą, aby nam pomóc. Pamiętasz to? Ja... myślałem, że wpadłeś wtedy w histerię. Chociaż pomysł ten był sensowny i wyjaśniał podejrzenia, które miałem już od pewnego czasu. - Nie wpadłem w histerię. Jeden Lylmik kontaktował się ze mną od lat. Rogi... - Zamknij się. Chciałeś wiedzieć, to słuchaj, do cholery! Ten Lylmik powiedział mi, że obcy potrzebują mojej pomocy. Powiedzieli, że nasza rodzina ma odegrać kluczową rolę. Kluczową rolę w pieprzonej historii pieprzonego świata! Od czasu do czasu ten Lylmik wydawał mi polecenia. Na przykład kazał mi zająć się twoją edukacją mentalną, kiedy byłeś dzieckiem. Jakiś obcy w przebraniu uratował mnie, kiedy Vic przyszedł, żeby zamienić mnie w zombie, tak, jak zrobił to z biedną Yvonne, Louisem i Leonem. Obcy ingerowali w moje życie w innych kwestiach, każąc mi wypełniać ich polecenia. A Lylmik, który kontaktował się ze mną - zawsze nazywałem go Duchem Rodzinnym - przemówił do mnie tego dnia, kiedy Marc wrócił na Ziemię, zdecydowany ratować swoją matkę i jej nie narodzone dziecko. Lylmik całkiem wprost kazał mi im pomóc. Wujku Rogi, Lylmicy nie działają w ten sposób! To są nieuchwytne, wyobcowane kosmiczne istoty, które zajmują się tylko najbardziej odległymi aspektami polityki Imperium. Prawie nigdy nie uczestniczą w codziennych sprawach Galaktyki, a tym bardziej nie próbują manipulować pojedynczymi ludźmi. - Próbują manipulować...? Mój Boże, ten cholerny Duch Rodzinny doprowadził mnie prawie do obłędu przed Interwencją, ciągnąc za sznurki, jakbym był kukiełką! Potem siedział cicho aż do teraz, z wyjątkiem zmuszenia mnie kiedyś do zaaranżowania spotkania Mary Gawrys i Kyle MacDonalda. Może zastanowisz się, jakiego rodzaju plany ma wobec nich! Czy masz na to jakiś dowód? Dlaczego nigdy przedtem o tym nie powiedziałeś? - Aa... wiedziałem, co byś powiedział. Pozwolono mi powiedzieć ci o ich schemacie Interwencji, ale nie chciałem, żebyś mnie wyśmiał. Jako dowód dali mi mały, śliczny talizman magiczny. Wielki Karbunkuł. Pamiętasz go. Twój czerwony breloczek do kluczy? - Nie śmiej się z tego. To prawdziwy dwudziestopięciokaratowy czerwony diament, szlifowany sferycznie. Ma w sobie coś jeszcze, ale nie jestem pewien co. To niesamowite. Masz to tu ze sobą? - Pewnie, że mam. Nigdzie się nie ruszam bez mojego szczęśliwego kamyka. A i Duch Rodzinny gdzieś się tu pałęta. Myślisz, że kto mi podesłał tego pieprzonego łosia?... Nie to, żebym narzekał. Był bardzo ładny. Ta wątróbka była najsmaczniejszym kąskiem, jaki jadłem od lat. Ale chyba troszkę z nią przesadziłem. Et maintenant t’as la chiasse, non? Teraz masz kłopoty... - Może. Dlaczego mnie nie ostrzegłeś, kiedy się tak opychałem? Teraz muszę wstać i wyjść, a tam na zewnątrz jest diabelnie zimno! Wujku Rogi, czy ten rzekomy Lylmik przekazał ci jakieś konkretne informacje na temat nie narodzonego dziecka Teresy? Na temat roli, którą ma odegrać w Imperium Galaktycznym? - Oooch... Denis, idź sobie. Zostaw mnie w spokoju. Wycofaj swoje EE. Źle się czuję. I poczuję się jeszcze gorzej. Jeśli masz odrobinę przyzwoitości... Tak, oczywiście. Przepraszam. Ale wrócę, wujku Rogi. Chciałbym jeszcze usłyszeć o twoim Duchu Rodzinnym. - Idź! - ryknąłem i zacząłem gorączkowo owijać się w moje na wpół zamarznięte ubranie. Zrobiłem to na zewnątrz. Zdążyłem, ale w ostatniej chwili. Reszta nocy była żołądkowym koszmarem i bardzo niewiele pamiętam z całego następnego dnia wędrówki, w górę po stromym zboczu. Sądzę, że Duch pomógł mi trochę, bo moje biedne ciało na nagły przypływ pożywnego jedzenia zareagowało jeszcze szybszym odpływem. Nie mogłem nawet zatrzymać placków owsianych. Nie śmiałem rozbijać obozu o zmierzchu. Wiedziałem, że gdybym stanął, już nigdy nie podniósłbym się. Kiedy zapadła noc, śnieg zdawał się błyszczeć i używając częściowo mojego wzroku mentalnego, widziałem wszystko dość dobrze. Nie można było się zgubić. Musiałem po prostu wlec się w górę Kanionu Małp i w końcu dotrzeć, w ten sposób, do domu. Mój żołądek uspokoił się w końcu, chociaż w dalszym ciągu nie byłem w stanie pomyśleć nawet o jakimkolwiek jedzeniu. Było piekielnie zimno i po pewnym czasie stwierdziłem, że nie czuję stóp. Wlokłem się bezmyślnie dalej, chwytając się gałęzi, żeby podciągnąć się w górę stromego zbocza, a czasami nawet używając liny, żeby nie potknąć się w moich rakietach śnieżnych albo nie upaść pod ciężarem przygniatającego mnie do ziemi plecaka. I wtedy, kiedy zacząłem już mieć halucynacje i widziałem Teresę w operowym kostiumie Królowej Nocy, podchodzącą do mnie z kielichem parującej herbaty z brandy i miodem, dotarłem w końcu do Jeziora Małp. Tam, na tafli lodu, arktyczny wiatr smagał mnie prosto w twarz z całą swoją wściekłą siłą. Krzyknąłem głośno z rozpaczy. Pozostał mi do przejścia niecały kilometr, a ja nie byłem już w stanie iść dalej. Padłem na kolana na zamarzniętą taflę jeziora i walcząc z potężnym wiatrem próbowałem się podnieść. Nie zdołałem jednak. Leżąc tam, odwracałem się od wiatru i smagających podmuchów nadchodzącej burzy przygnieciony potwornym ciężarem plecaka. Byłem zbyt wyczerpany nawet, żeby zwrócić się o pomoc do Ducha. Wreszcie poczułem, że zaczynam się rozgrzewać. Prześpię się tylko chwilkę, pomyślałem, i zaraz potem ruszę w drogę. Teresa może poczekać na mnie kilka chwil dłużej. Tylko kilka chwil... I zobaczyłem jej twarz. Tak bardzo, bardzo piękną. Ale czy była to Teresa? A może inna kobieta, kobieta, którą znałem przed laty, z rudoblond włosami i z tak jasnymi niebieskimi oczami, że wydawały się niemal srebrne. Kobieta, która kiedyś obudziła we mnie miłość i w której ja też obudziłem uczucie; której oddałem się, a potem głupio ją odrzuciłem, zabijając naszą miłość moją zranioną dumą. Czy była to Teresa, czy... babka Teresy Kendall, Elaine Donovan. - Czy to ty, Elaine? - To ja, Rogi. - Co ty tu robisz? - Przyszłam po ciebie. - To wspaniale, ale widzisz, nie mogę wstać. - Możesz. Chodź! - Dobrze. Dobrze, Elaine. - Chodź ze mną. Tędy. Chodź. To niedaleko. - Elaine! Nie śmiałem rozmawiać z tobą na ślubie Teresy i Paula. Miałem nadzieję, że mnie nie widzisz, tam na scenie Metropolitan, w tłumie. Aleja cię widziałem i wiedziałem, że nigdy nie przestałem cię kochać. Och, Elaine. - Chodź. Chodź ze mną. - Wyglądasz tak młodo. Mówią, że jako jedna z pierwszych próbowałaś kuracji regenerującej. Cieszę się, że nigdy nie widziałem cię starej. Elaine, Elaine! Teraz już nigdy nie musisz się starzeć, i oto jesteś tu, ze mną. - Chodź. To już niedaleko, Rogi. Kochany Rogi. - Elaine, czy ty też mnie kochasz? - Chodź. Chodź. Ale czy mnie kochasz? - Chodź! - Elaine - czy ty nie żyjesz? Czy my oboje nie żyjemy? Dokąd ty mnie prowadzisz? - Chodź... Otworzyłem oczy i zobaczyłem deski sufitu naszego szałasu. Była noc i paliły się lampy. Leżałem na swoim łóżku w moim puchowym śpiworze, a głowę otuloną miałem białym miękkim futrem i było mi wreszcie ciepło. Bolała mnie twarz. Podobnie jak stopy. Piecyk huczał cicho. Poczułem zapach kawy i świeżo upieczonego chleba... I pieczonego mięsa. Nic z tego nie rozumiałem. Zamknąłem znów oczy i prawie natychmiast je otworzyłem, kiedy drzwi domku uchyliły się, wpuszczając do środka podmuch lodowatego powietrza i wirujących płatków śniegu, po czym zatrzasnęły się z powrotem. - Elaine? - wymamrotałem. Rozległ się głuchy odgłos padających na podłogę ciężkich przedmiotów. Naręcze drewna i kilka garści śniegu. Podbiegła do mnie i nagle zatrzymała się z cichym okrzykiem troski, kiedy zorientowała się, że jest cała zaśnieżona. Cofnęła się i zdarła z siebie mokre wierzchnie ubranie, rzucając je na podłogę koło piecyka. Nie Elaine. Teresa. - Obudziłeś się! Och, dzięki Bogu. Spałeś prawie dwadzieścia godzin! Myślałam, że zapadłeś w jakąś śpiączkę. Jak się czujesz? Zdążyłam przed burzą przynieść całe mięso, które miałeś ze sobą. Jest cudowne. Czujesz, jak się piecze? Mam też twój plecak i strzelbę i cały sprzęt. Musiałam obrócić trzy razy, żeby to wszystko przynieść i wtedy rozpętała się burza, która trwa do teraz. Och, Rogi - tak się martwiliśmy! - Jak się tu dostałem? Uklękła przy łóżku. Jej włosy wymykały się niesfornie z końskiego ogona, po tym, jak zdusiła go kapturem kurtki. Były ciemne, a nie rudoblond. Jej oczy, łzawiące lekko od przejmującego mrozu panującego na zewnątrz i być może z powodu emocji, były orzechowozielone, a nie srebrzystoniebieskie. - Usłyszałam, że jesteś na jeziorze. Twój umysł wołał bardzo głośno i wiedziałam, że masz straszne kłopoty. Więc ubrałam się, wzięłam latarkę i wyszłam po ciebie. Kiedy już dotarłam po zboczu na taflę lodu, szło się w miarę łatwo. Wiatr zwiał większość śniegu. Znalazłam cię tuż koło Potoku Małp, prawie całego zasypanego, zdjęłam więc twój plecak i rakiety śnieżne. Byłeś przytomny, ale prawie w stanie delirium. Nazywałeś mnie imieniem mojej babci. - Pamiętam. - Byłeś... byłeś zbyt słaby, żeby wstać. Wiedziałam, że zamarzłbyś na śmierć, gdybyś tam został, więc zaczęłam cię wlec po lodzie. Zdołałam przejść tylko kawałek i musiałam się zatrzymać. Byłeś za ciężki i nie wiedziałam, co mam zrobić... więc poprosiłam Jacka, żeby cię przymusił. - Przymusił mnie! Przytaknęła. - I zrobił to. Przeszedłeś resztę drogi i położyłeś się na łóżku. - uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. - Rozebrałam cię i rozgrzałam, a potem wyszłam po mięso i sprzęt, zanim burza rozpętała się na dobre. To wszystko. Wyciągnąłem do niej ramiona i przytuliłem mocno do siebie. Wyszeptałem: - Dziękuję. Wam obojgu. Wzięła moją dłoń i położyła ją z powagą na swym zaokrąglonym brzuchu. - Wytłumaczyłam mu dokładnie, jak wiele dla nas zrobiłeś. Jaki jesteś dobry i pozbawiony egoizmu. Już nie będzie się przed tobą ukrywał. Jeśli chcesz, będzie z tobą rozmawiał. Chciałby nauczyć się ciebie kochać. Powiedziałem: Mały? Jack? Ti-Jean?... Wnętrze domku i wszystkie sprzęty zdały się blednąc i pokryły się dziwnym, ciemnoczerwonym światłem. Usłyszałem całą symfonię dźwięków, podwójny rytm wybijany na dwóch gigantycznych T bębnach, płynny szelest pomieszany z cichymi piskami i kwikami, wolne podmuchy wiatru. Posmakowałem czegoś słodko-słono-gorzkiego, poczułem się bezpiecznie i wygodnie, otulony czymś ciepłym. Moje serce zdawało się rozgrzewać, gdy dotknął mnie inny umysł, który przybył do mnie z radością. Zobaczyłem go i on zobaczył mnie. Jego oczy były wielkie, szeroko otwarte i czujne. Pływał sobie radośnie i klaskał w małe rączki; doskonale rozwinięty chłopczyk. Doskonały, doskonały... Powiedział: Rogi I odsłonił się przede mną. 22 SWAFFHAM ABBAS, CAMRIDGESHIRE, ANGLIA, ZIEMIA, 7 GRUDNIA 2051 Adrien Remillard nie miał pojęcia, dlaczego prof. Anna Gawrys-Sakhvadze tak pilnie chciała się z nim zobaczyć. Przemówiła do niego rankiem, czasu New Hampshire i poprosiła, aby, jeśli jest to możliwe, zjadł z nią tego wieczora kolację. Adrien spieszył się, żeby skończyć korektę kolejnego fragmentu podręcznika autorstwa jego ojca “Struktura metakoncertu i model programowania”. Zbliżający się już termin oddania książki do druku był powodem, dla którego on i Denis zostali jeszcze na Ziemi, podczas gdy reszta rodziny poleciała już do Konsylium. Nie miał zupełnie czasu na pogaduchy ze starą przyjaciółką rodziny. Nawet z tak drogą i bliską osobą, jaką była Dotty Annushka, jak ją nazywał Adrien, kiedy był jeszcze tak mały, że nie potrafił prawidłowo wymówić słowa “doktor”, a ona miała szereg gościnnych wykładów na wydziale fizyki w Dartmouth. Anna uwielbiała siedmioro dzieci Remillardów z pasją kobiety, która nie może mieć własnych potomków, i jako częsty gość w ich domu przynosiła im domowej roboty rosyjskie lody i inne niezapomniane wiejskie przysmaki. Kiedy zadzwoniła, Adrien usiłował wymigać się od spotkania, zasłaniając się pilną robotą. Miał jeszcze tylko trzy dni na skończenie książki, a potem, on i Denis, powinni byli odlecieć na planetę Konsylium. Czy nie mógłby spotkać się z Dotty Annushką już tam na miejscu, kiedy będzie mnóstwo czasu na spotkania i długie rozmowy? A może porozmawialiby o tej ważnej sprawie w tej chwili? Ale Anna powiedziała: Muszę się z tobą zobaczyć natychmiast, Adrien. Proszę, nie nalegałabym na to, gdyby sprawa nie była najwyższej wagi. Wystartował więc natychmiast swoim jajkiem i trzy godziny później spotkał się z nią na szybkiej kolacji w The Windmill. Pub ten znajdował się niedaleko Instytutu Studiów Pola Dynamicznego, gdzie pracowała Anna, w małej wiosce na pomocny wschód od Cambridge. Jej odmłodzona twarz miała zatroskany wyraz, chociaż powitała go serdecznym rosyjskim uściskiem i pocałunkiem. Była wyraźnie poruszona i zaniepokojona, co pomimo usilnych prób ukrycia emocji było czytelne. Nie może omawiać tej “ważnej sprawy” w miejscu publicznym, a szczególnie w takim jak The Windmill, pełnym operantów naukowców, zajadających kanapki i wiejskie placki, oraz sączących stare piwo. Rozmowa musiała poczekać, aż wrócą po kolacji do jej laboratorium. Tam, jak powiedziała, będą mogli rozmawiać w bezpiecznym schronieniu pola sigma, odpornego na fale telepatyczne i będą pewni, że nikt na Ziemi ich nie podsłuchuje. Adrien słysząc to, otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Powiedział: Na miłość boską, Dotty! Ale nie powiedziała nic więcej, aż do końca kolacji. Potem wyszli z przytulnego pubu w zimową noc. Przenikliwie zimny wiatr siekł od strony zamarzniętych bagien, ale do Instytutu był tylko kawałek drogi. Zgodnie z zaleceniem Anny, Adrien zostawił swoje jajko na zatłoczonym parkingu samochodowym, przed pubem. Kiedy oddalili się od centrum wioski, Anna powiedziała: - Czy wiesz, że żona Davy’ego MacGregor nie żyje? - Tak. Paul przekazał tę wiadomość papie, a on powiedział mnie. To straszne. Margaret i Davy wyglądali na takich szczęśliwych razem. Rozumiem, że Davy jest załamany jej samobójstwem. Anna wzięła Adriena pod rękę, przeszli przez ulicę i skręcili w boczną alejkę. - Davy przemówił do mnie dziś wczesnym rankiem i przedstawił dalsze szczegóły dotyczące śledztwa. Magistrat rzeczywiście znalazł spopielone szczątki ludzkie, odpowiadające wielkością kobiecie jej masy, włączając złoto i różne stopy metali równające się wadze jej obrączki ślubnej. Jej aura wygasła, jak wykazały badania Krondaku. Na pewno nie ma jej w obrębie tysiąca lat świetlnych od Konsylium. Magistrat szykuje się do oficjalnego uznania jej śmierci, ale oświadczenie pozostanie nie wyjaśnione... - Przecież zostawiła list pożegnalny... - List został napisany jej charakterem pisma, pozostały na nim odciski palców Maggy i ślady jej DNA. Davy jest jednak przekonany, że nigdy nie odebrałaby sobie życia. Uważa, że została przymuszona do napisania listu, a następnie zamordowana w tak samo tajemniczy sposób, jak zabito Bretta McAllistera - przez osobę, która zaatakowała ją w Dartmouth w święto Halloween. Davy powiedział mi, że podejrzewa kogoś z rodziny Remillardów. Być może nawet samego Paula. Adrien stanął jak wryty i spojrzał na rosyjską uczoną. Miała na sobie długie sztuczne futro i kapelusz, który przy krępej budowie przydawał jej misiowatego wyglądu, kłócącego się z brutalnymi słowami, jakie wypowiedziała. Ta kochana kobieta znała jego rodzinę od przeszło czterdziestu lat, lecz była kimś więcej niż tylko przyjacielem. Kierowała badaniami nad polem “Sigma” na Uniwersytecie Cambridge i nie skłonna do ekscytowania się mglistymi fantazjami. Adrien zapytał: - Ale jaki motyw mógł mieć ktokolwiek z nas, Remillardów? - Kilku moich znajomych, desygnowanych na stanowiska magnatów, uważa, że jedynym prawdopodobnym motywem zabójstwa Bretta był jego sprzeciw w kwestii pracy żony na rzecz Imperium. Kiedy został zabity, Catherine uległa. Teraz Davy jest jedynym przeciwnikiem Paula w walce o stanowisko Pierwszego Magnata. Jest jednak zbyt silnym operantem, aby można go było wprost zaatakować. Morderca jednak mógł założyć - jeśli Davy ma rację i Margaret została zamordowana - że będzie on na tyle zdruzgotany jej śmiercią, że zrezygnuje ze swojej kandydatury. Wiesz dobrze, że matka Davy’ego została zamordowana przez fanatyka nonoperanta wiele lat przed Interwencją. Utrata zaś pierwszej żony, Sybil, tuż po urodzeniu się Willa, okaleczyła go emocjonalnie na trzydzieści lat. Ruszyli znowu i wkrótce dotarli do porozsiewanych budynków Instytutu. Wschodni wiatr hulał po oszronionych trawnikach i wył w bezlistnych gałęziach czarnych topoli, rosnących wzdłuż drogi. - Mordercą nie może być ktoś z rodziny - powiedział Adrien. - Dam sobie głowę uciąć. - Jesteś aż tak pewien? - jej ton był tak zimny, jak nadchodząca burza. - Bez wątpienia Magistrat zgodzi się z tobą. Wszystkich was poddano sondażowi mentalnemu, po śmierci Bretta McAllistera, i musieli was zwolnić. - Tak czy inaczej, według ciebie Davy wierzy, że ktoś z Remillardów zabił jego żonę i Bretta. Czy Magistrat wie coś na ten temat? - Davy nikogo nie oskarża... oficjalnie. Może szaleć z rozpaczy, ale ma wciąż na tyle rozsądku, żeby nie wywoływać skandalu, który mógłby przeszkodzić w inauguracji Konsylium. W każdym razie musisz przyznać, że jeśli te dwie śmierci mają ze sobą coś wspólnego, pozycja Państwa Ludzkości jest zagrożona. Remillardowie nazywani są Pierwszą Rodziną Metapsychologii z pewnego istotnego powodu; wszyscy zajmujecie wysokie i wpływowe stanowiska. Jeśli więc ktoś z was jest wyrachowanym mordercą... - Nikt z mojej rodziny nie mógłby dopuścić się takiej rzeczy! Zbyt dobrze ich znam. - Mój kochany Adriuszka, widzę, że masz o nich jak najlepsze mniemanie - powiedziała łagodniejszym tonem. - I być może, tak jak mówisz, podejrzenia Davy’ego są bezpodstawne. Ale jeśli on ma rację, wiem z całą pewnością, że jest tylko jeden Remillard, którego niewinność jest w pełni niepodważalna. Ten ktoś nie mógł zabić Margaret, a więc nie zabił także Bretta. Ty nim jesteś. !! - Nikt nie przymusiłby Margaret Strayhorn do napisania listu samobójczego z odległości 4000 lat świetlnych; a tym bardziej, żeby wskoczyła do destruktora odpadków. Byłeś na Ziemi, kiedy ona umarła. Wniosek - nie jesteś mordercą. - Uśmiechnęła się do niego. - Poza tym znam cię, mój mały kochany Adriuszka, wychowałeś się na moich kolanach! Wiem, że jesteś uczciwy, serdeczny i nie ma w tobie za grosz egoizmu... Wiem, że nie akceptujesz bezmyślnie dyktatury Imperium Galaktycznego tak, jak Paul i Anne. Nie jesteś też zaślepiony niewątpliwymi sukcesami twojego młodszego brata, jak reszta rodzeństwa. Adrien jedynie potrząsnął głową. Szli przez chwilę w milczeniu, aż zapytał: - Dlaczego chciałaś, żebym przyjechał? - Muszę ci złożyć pewną bardzo istotną propozycję. Taką... z którą zamierzałam zwlekać jeszcze jakiś czas, ale zmieniły się okoliczności i uznałam, że powinnam porozmawiać o tym teraz. - Co to za propozycja? - Najpierw pozwól, że opowiem ci o wielkim, przełomowym wynalazku naukowym, którego dokonano w Cambridge, a o którym nie wiedzą jeszcze obcy. Jego autorzy trzymali swoją pracę w tajemnicy, przekonani, że nie byłoby rozsądne ujawnić się z wynalazkiem, zanim ludzkość nie będzie miała zagwarantowanego członkostwa w Imperium, a obcy stracą nad nami kontrolę prawną. Opowiem ci o tym pokrótce, więc nie masz potrzeby używać swojej koercji, żeby to ode mnie wyciągnąć. Ta oczywista nieufność uraziła nieco Adriena. - Dotty Annushka - czy naprawdę sądzisz, że mógłbym zrobić coś podobnego? - Nie jestem do końca pewna - odpowiedziała spokojnie. - Mógłbyś, gdybyś był bardziej lojalny wobec Imperium niż wobec swojej własnej rasy. Szli dalej nie komunikując się ani werbalnie, ani mentalnie. Adrien na próżno usiłował zrozumieć podejrzenia Anny, dotyczące jego rodziny. I co to miał być za tajemniczy wynalazek? Istniała żelazna reguła w świecie naukowym, nakazująca wstrzymanie się z natychmiastową publikacją doniosłych odkryć. Jeżeli Anna - zwykle tak sumienna - chciała odejść od tej zasady, musiała mieć ku temu bardzo istotne powody. O co, do diabła, chodzi? W końcu, kiedy Adrien był już prawie na wpół zamarznięty w swojej lekkiej wiatrówce, dotarli do budynku dużego Laboratorium Studiów Sigma. Anna ściągnęła rękawiczkę i nacisnęła kciukiem ogrzewaną płytkę zamka elektronicznego. Drzwi otworzyły się. Wewnątrz tego pseudośredniowiecznego budynku było ciepło, cicho i jasno, lecz korytarze okazały się puste. - Nikt nie pracuje dziś w nocy - powiedziała Anna. - Upewniłam się co do tego. Stanowisko dyrektora niesie ze sobą obowiązki, ale ma też pewne zalety. Podeszli do drzwi z napisem PRACA NAD EKSPERYMENTEM W TOKU - ABSOLUTNY ZAKAZ WSTĘPU, które również otworzyła przyciskając kciuk do zamka. Pomieszczenie było raczej małym pokojem bez okien, zapełnionym sprzętem i kablami wysokiego napięcia. W powietrzu unosił się słaby zapach ozonu, a podłoga wyglądała na nie zamiataną od tygodni. Na środku pokoju, gdzie była wolna przestrzeń, przed konsoletą kontrolną, stały dwa drewniane rozklekotane krzesła. Fragment jakiegoś aparatu wisiał na elektrycznym wyciągu, jakieś dwa metry nad konsoletą. Anna zdjęła futro i rzuciła je na bok. Usiadła na jednym z krzeseł, skinęła na Adriena, żeby zajął drugie, i zaczęła włączać urządzenie na stole technicznym. - Czy to jest nowy ultragenerator myśli typu “sigma”? - zapytał, wskazując maszynerię wiszącą nad jego głową. Usiadł koło niej i zapuścił w urządzenie sondę mentalną z prędkością światła. Było niezwykle skomplikowane i oczywiście daleko bardziej wyrafinowane od mechanicznych ekranów myślowych, będących już w użytku w Imperium od wielu dziesięcioleci. Żaden z nich nie był odporny na sondaż ludzkich Gigantów, Krondaku, oraz niektórych silniejszych umysłów Simbiari. Zanim Adrien skończył analizować nowy generator, światła w pokoju nagle zgasły i zdawało się, że siedzą wewnątrz kopuły z ciemnego, przezroczystego szkła. - Pole przepuszcza gazy, więc nie ma możliwości uduszenia się - powiedziała Anna zdejmując ręce z klawiszy konsolety i rozsiadając się na krześle, wyraźnie zrelaksowana. - I jak widzisz, przepuszcza światło, w przeciwieństwie do wcześniejszych ekranów. Koniec z klaustrofobią. - Wyciągnęła rękę i dotknęła kłykciem powierzchni kopuły. - Nie przepuszcza ciał stałych i płynów, jak również podobno myśli... Nawet w przypadku takich gigantów metafizycznych, jak ty. Chcesz zrobić test? Tam w rogu na ławce stoi ekspres do kawy. Spróbuj włączyć go swoją psychokinezą. Postaraj się, mój drogi. Napiłabym się chętnie czegoś gorącego. Adrien posłusznie zmobilizował swoją psychokinezę, funkcję najbardziej cenioną przez młodocianych operantów, ale lekceważoną przez intelektualistów Imperium, zarówno ludzi, jak obcych. Dorosły o dużym potencjale psychicznym, jeśli nadużywał tej funkcji, mógł być posądzony o niedojrzałość. Jednak, od czasu do czasu, sztuczka ta przydawała się. Najwyraźniej, nie w nowym polu “sigma” Anny. - To jest bardzo dobre - przyznał Adrien. - Usiłowałem wcisnąć przycisk ekspresu każdym ergiem, jaki mogłem zmobilizować, ale nic to nie dało. Czy właśnie ten ekran jest tym waszym nowym wspaniałym wynalazkiem? - Na Boga, nie! - Patrzyła na niego z dziwnym wyrazem twarzy, łączącym nadzieję i obawę. - O istnieniu tego ekranu wiadomo powszechnie w całym środowisku naukowym, jeśli nie poza nim. Nie, naszym prawdziwym osiągnięciem jest coś innego; nie całkiem zresztą związanego z przedmiotem studiów naszego Instytutu. Opowiem ci o tym i pokażę, gdy przedstawię powód, dla którego prosiłam cię o przyjazd do Anglii. Adrien bohatersko powstrzymał swoje zniecierpliwienie. - Dobrze. Dłonie Anny, nie ozdobione pierścionkami i z krótko przyciętymi paznokciami, spoczywały ciasno splecione na jej kolanach. Wpatrując się w nie, zaczęła mówić. - Myślę, że jestem dość liczącą się osobą. Wniosłam trochę do fizyki pola dynamicznego i dysponuję pewnymi wpływami tak w światku naukowym, jak i poza nim, co może robić wrażenie na obcych obserwatorach, skoro nominowali mnie na stanowisko magnata w Konsylium. Pomimo to, jeśli jutro umarłabym, nie byłaby to jakaś wielka strata. W tym instytucie jest przynajmniej pięciu innych naukowców, którzy w takim samym stopniu jak ja zasługują na honor, który, zdaniem Imperium, należy się właśnie mnie. Podniosła oczy i spojrzała na niego, po czym ciągnęła cicho. - A umarłabym, mój drogi Adrien - to znaczy, oddałabym swoje życie prędzej, niż wyjawiłabym sekret, którym zamierzam się z tobą dziś podzielić. W głębi serca wiem, że nie zrobisz nic, aby mi zaszkodzić albo mnie skompromitować. Ale jeśli mnie zdradzisz, nie pozostanie mi nic innego, jak tylko śmierć. Mówię ci to, żebyś zdawał sobie sprawę z powagi mojego zobowiązania. Zobowiązania... które jak sądzę, będziesz chciał również przyjąć na siebie. Jakieś światło alarmowe zapaliło się w umyśle Adriena. Do czego ona, do cholery, zmierza? Jej zasłona mentalna nagle opadła i czaiło się za nią coś niezwykłego i bardzo niebezpiecznego, zachęcając go, aby zapoznał się z tym bliżej. Ale nie zrobił tego. Czymkolwiek była ta wielka tajemnica, niech odpowiedzialność za jej wyjawienie spadnie na nią. - Nie, Annushka. Musisz mi powiedzieć. Nie będę tego od ciebie wyciągał. Skinęła głową na znak zgody. - Dobrze... Dawno temu byłeś na wielkim przyjęciu. Wszyscy dużo pili i myśli, które są zwykle pilnie strzeżone, krążyły wokół, niczym wolne ptaki. Myśli te wyrażały sprzeciw wobec Panowania Simbiari, wobec obcej dominacji nad Ziemią, pomimo to, że my, ludzie, zgodziliśmy się znosić wszystkie niedogodności związane z przygotowaniem nas do pełnego członkostwa w Imperium Galaktycznym. Byłeś tak samo pijany, jak reszta, i z dużą pasją twój umysł mówił, że być może popełniamy wielki błąd, akceptując nakazy cywilizacji stworzonej przez obcych. Powiedziałeś, między innymi, że wciąż nie wiemy naprawdę, na czym polega istota Imperium - i tej nieokreślonej Wspólnoty tak wychwalanej przez obcych, a wydającej się w sprzeczności z naturą ludzką i z naszą tak cenioną wolnością osobistą. - Powiedziałem to - przyznał Adrien. - I ciągle mam te same wątpliwości. Byłem jednak ostatnio zbyt zajęty innymi sprawami, żeby zastanawiać się nad tym. Z drugiej strony pewne twierdzenia naszych ksenologów i filozofów skłoniły mnie do refleksji, że być może Wspólnota nie jest taka straszna, jak to się wydawało. Jednak... Anna uciszyła go gestem dłoni. - A jak byś zareagował, gdybym powiedziała ci, że istnieje mała grupa wysoko postawionych operantów, do której należę również ja, przekonanych, że dobro ludzkości i jej przyszłość leżą poza Imperium Galaktycznym. Adrien odpowiedział cicho: - Myślę, że mógłbym się z tobą zgodzić. Na krótką metę bardzo potrzebujemy obcych. A na dłuższą... dlaczego nie mielibyśmy pozostać niezależni? A zwłaszcza od tej Wspólnoty! Przyznaję, że nie rozumiem jej do końca, a i tak przeraża mnie, jak cholera. Uczestnictwo w niej wydaje się wywierać inny efekt na poszczególne rasy i jest na pewno czymś bardziej wyrafinowanym, niż projekt mentalności zbiorowej, której tak obawiają się nonoperanci... Jestem Amerykaninem, Annushka, a my cenimy naszą niezależność ponad wszystko na świecie. Wszystko, co zagraża wolności, sprzeciwia się naszemu duchowi narodowemu i dlatego byliśmy dla Simbiari takim twardym orzechem do zgryzienia. To, co robili z nami obcy, naginając nas do swoich wymagań, było niczym więcej, jak tylko despotyzmem, narzuconym w opakowaniu najszlachetniejszych motywów. Zadawałem sobie pytanie, czy Wspólnota nie okaże się jeszcze gorszą formą tyranii - czymś, co będzie ograniczać naszą wolność, z czego nie będziemy sobie nawet zdawać sprawy. Pewnego rodzaju niewolą, którą przyjmiemy z radością i która sprawi, że będziemy zadowoleni i spokojni. Ona zmieni nasze umysły w coś, co nie będzie już ludzkie. Nigdy nie zrozumiemy, co nam uczyniono, bo będziemy już szczęśliwymi mieszkańcami klatki. Na zawsze. Anna wzięła jego ręce w swoje. Wciąż był jej małym Adriuszką, bystrym, zawsze podejrzliwym, nigdy nie przyjmującym rzeczy takimi, jakimi wydawały się na pierwszy rzut oka. Jego ciemne włosy potargał wiatr, a twarz o raczej jasnej karnacji, z małym wąsikiem, była blada i napięta. Miał tylko czterdzieści lat, był kochającym mężem i ojcem o niespotykanych uzdolnieniach i czekała go długa praca w służbie dla Państwa. Czy miała prawo prosić go o przyłączenie się do spisku przeciw organizacji, która dała ludzkości gwiazdy? Ich mała grupa potrzebowała go jednak tak bardzo - szczególnie teraz, u progu przyjęcia ludzkości do Imperium. Na pewno byłby członkiem wewnętrznej władzy Państwa Ludzkości, należałby do elity operantów. On pierwszy ze wszystkich osób należących do spisku byłby w stanie ocenić, czy Imperium i jego Wspólnota są tak niebezpieczne, jak podpowiadał instynkt Anny. - Adrien, kochanie. Mam dla ciebie propozycję. Złożę ją tylko raz. Dlatego właśnie poprosiłam, żebyś tu przyjechał, zanim zostaniesz magnatem - i jeśli będziesz chciał, możesz złożyć przysięgę lojalności wobec Imperium bez zaangażowania mentalnego i móc potem z czystym sumieniem ją odwołać. Jeśli nie przyjmiesz mojej propozycji, będziesz musiał bardzo pilnie strzec tego sekretu i moje życie będzie leżeć w twoich rękach. Nie pozwolę, aby wykorzystano mnie do wykrycia grupy buntowników przeciwko Imperium, a już na pewno nigdy ich nie zdradzę. Wzięła głęboki oddech, puściła jego ręce i wyprostowała się na krześle. - Adrien, czy rozważyłbyś przyłączenie się do mnie i do innych, innych desygnowanych na magnatów, którzy przysięgli walczyć o uwolnienie ludzkości spod wpływów Imperium Galaktycznego? Nie planujemy żadnych natychmiastowych rewolucyjnych posunięć ani nie opowiadamy się za przemocą. Zamierzamy doprowadzić do uniezależnienia się w legalny sposób, kiedy nadejdzie ku temu odpowiednia chwila, nie szkodząc w żaden sposób obcym. Czy przyłączysz się do nas? Kiedy złożyła to wyznanie, pochylił głowę. Po chwili podniósł ją znów i widać było, że jest już pewien. - Anno, w głębi duszy zawsze wierzyłem, że ludzkość musi mieć prawo do wolności i do kierowania własnym przeznaczeniem. Cały ten koncept Wspólnoty niepokoił mnie od lat. Nigdy nie przypuszczałem, że istnieje zorganizowana grupa operantów, sprzeciwiająca się Imperium. Teraz, kiedy powiedziałaś mi, że istnieje, a ty popierasz ten ruch, bardzo chciałbym się do was przyłączyć. Muszę cię jednak ostrzec przed czymś, co może okazać się dla was przeszkodą w przyjęciu mnie. My Remillardowie jesteśmy inni od reszty operantów. Silniejsi, szczególnie w koercji, redaktywności i kreatywności. Nawet obcy zaczynają to podejrzewać. Nie potrafią wydobyć od nas prawdy sondażem mentalnym. Jesteśmy zbyt potężni. Magistrat Imperium opiera całe swoje prawo na niezawodności technik sondażu Krondaku i Simbiari - ale my jesteśmy ponad to. I dlatego... możesz mieć rację, podejrzewając kogoś z rodziny o popełnienie morderstw. Nie powiedziałem ci wszystkiego do końca. Przesłuchanie mentalne mojej rodziny w sprawie zabójstwa Bretta zwolniło nas od zarzutów. Ale tak naprawdę, niczego nie dowiodło. Potrafimy wszyscy ukrywać nasze najskrytsze myśli przed najsilniejszymi sondami, jakimi dysponują obcy. Przyznaliśmy się sami przed sobą, że jedno z nas może być mordercą i staramy się rozwiązać ten problem. Powiedziałaś, że jesteś pewna, że nie jestem mordercą. Przyjmując mnie jednak do waszej organizacji, nigdy nie możecie być pewni mojej lojalności! Jestem pewien, że sprawdziliście motywacje każdego z was, ale mnie nigdy nie uda się wam wysondować. Tak więc, najlepiej będzie, jeśli nie przyjmę twojej propozycji, za którą zresztą serdecznie dziękuję, zanim wyjawisz mi jakieś tajne informacje, jak na przykład tożsamość członków waszej grupy. Nigdy nie zdradzę nikomu tematu naszej dzisiejszej rozmowy, a już na pewno nikomu z Remillardów. Jednak nie widzę możliwości, żebyś ty i twoi przyjaciele mogli podjąć ryzyko przyjęcia mnie do waszego spisku. - Zdaję sobie sprawę z trudności, o których wspomniałeś. Dynastia Remillardów i ich niezwykłe zdolności metafizyczne są rozważane przez nas jako jeden z wielu problemów... Jednak my potrzebujemy pewności tylko w jednej kwestii: czy deklarując wobec nas lojalność, mówisz prawdę czy nie. Nie potrzebujemy sondować twego umysłu, żeby wyciągnąć od ciebie jakieś dodatkowe informacje; chodzi jedynie o potwierdzenie lub zaprzeczenie. Roześmiał się ze smutkiem. - Nie możecie być nawet pewni wydobycia ode mnie tego. - Owszem, możemy. Mój drugi sekret - to odkrycie naukowe, o którym ci wspomniałam - znajduje się na wydziale cerebroenergetyki Uniwersytetu Cambridge. Dwóch moich kolegów z naszej grupy nareszcie stworzyło pierwszy mechaniczny aparat do sondażu mentalnego. Nie chcieli, aby dostał się w ręce Magistratu jako jeszcze jedna broń przeciwko ludzkości, zgodzili się więc nie ujawniać wynalazku, aż do momentu zakończenia Panowania Simbiari. - Dobry Boże! I to działałoby nawet na takie umysły jak mój? - Urządzenie nie jest jeszcze dopracowane. Wykazuje jedynie “prawdę” i “fałsz” - tyle co usiłował kiedyś zbadać prymitywny wykrywacz kłamstw. Nasze urządzenie działa oczywiście na kompletnie innych zasadach, analizując spektrum wszystkich fal mózgowych. Nikt z operantów, których badaliśmy - a część z nich była gigantami - nie zdołał się mu oprzeć. Otworzyła drzwiczki, znajdujące się w podstawie konsolety, i wyjęła małe czarne pudełko. Do przedmiotu przymocowane były kablem dziwaczne słuchawki, które wręczyła Adrienowi. Obejrzał je zafascynowany. Uśmiechając się, powiedziała: - Moi koledzy buntownicy i ja poddaliśmy się badaniu za pomocą tego urządzenia w zeszłym miesiącu. Polecono mi, abym zapytała ciebie, czy zechciałbyś uczynić to samo. - Chętnie. - Pozwól w takim razie zainstalować to urządzenie na sobie. Po kilku minutach słuchawki zostały zamocowane, kłując go nieco w głowę wystającymi, cienkimi igłami. - Na krótką chwilę stracisz przytomność - ostrzegła. - Dzieje się wtedy, gdy robimy odczyt. Efekt jest zupełnie nieszkodliwy. - Jestem gotowy. Stanęła przed nim, trzymając w ręku czarną skrzynkę z ekranem i sterownikiem w jednej ręce, a drugą położywszy na klawiaturze urządzenia. Poczuł lekkie mrowienie, kiedy urządzenie zostało zaktywizowane. I wtedy: - Adrienie Remillard - zapytała łagodnie - czy chcesz wystąpić przeciwko Imperium Galaktycznemu, przekładając dobro rasy ludzkiej nad interesami Cywilizacji Galaktycznej? - Tak - odpowiedział. I opadła go nagła porażająca ciemność. Kiedy doszedł do siebie, Anna uśmiechała się i ze łzami w oczach zdejmowała urządzenie z jego głowy. W chwilę później wyłączyła pole “sigma”. Kopuła przezroczystego półmroku zniknęła i nagle do małego laboratorium weszła grupa kobiet i mężczyzn, którzy zamarli w nerwowym oczekiwaniu. Adrien uśmiechnął się do nich, rozmasowując trochę obolałą po ukłuciach skórę głowy. - Moi koledzy spiskowcy, jak sądzę. Trójkę z nich już znał. Zarówno Hiroshi Kodama, jak Kordelia Warszawska byli znanymi Partnerami Intendenckimi, a Alan Sakhvadze był siostrzeńcem Anny i pracował z nią w Instytucie Studiów Pola Dynamicznego. Anna przedstawiła mu pozostałe osoby. - Owen Blanchard, badacz pola “ipsylon” i prezydent Akademii Komercyjnej Astrogacji. Jordan Kramer i Gerrit Van Wyk są psychofizykami na uniwersytecie, w dużej mierze również ponoszą odpowiedzialność za stworzenie urządzenia, które przed chwilą potraktowało cię tak niedelikatnie. Ragnar Gathen jest starszym kapitanem Cywilnych Sił Międzygwiezdnych. Sąjeszcze w naszej grupie dwie osoby, które nie mogły spotkać się tu dziś z nami. Pierwszą z nich jest siostra Ragnara, Oljanna, pilot superluminalnego statku kosmicznego CSS Schlaraffenlande, na pokładzie którego za kilka dni udamy się wszyscy do Konsylium. Jest ona również żoną Alana. Drugą osobą, której nie ma dziś z nami, jest Will MacGregor, syn Davy’ego, przebywający już na planecie Konsylium razem ze swoim ojcem. Naszą największą nadzieją jest, żeby Davy również chciał się do nas kiedyś przyłączyć. W tym czasie, głosujemy na niego wszyscy w wyborach Pierwszego Magnata, ponieważ wiemy, że opowiada się on za naszymi proludzkimi poglądami - jeśli nawet nie jest w skrytości ducha jednym z nas. - Jesteśmy zaszczyceni, przyjmując pana do naszego grona - powiedział Hiroshi Kodama, kłaniając się i ściskając dłoń Adriena. - Czy możemy mieć nadzieję, że zostanie pan również obrońcą praw ludzkich w Konsylium? Ci z nas, którzy są desygnowani na stanowiska magnatów, zobowiązali się podnieść sprawę ludzkiej autonomii w otwartej debacie ze zwolennikami Imperium, takimi jak pański brat Paul, tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. - Cóż, postaram się - odpowiedział Adrien. A następnie zamilknął na chwilę, kiedy nagła myśl przemknęła mu przez głowę. - Ale... osoba, której naprawdę potrzebujemy w naszej walce, nie będzie mogła dołączyć do nas przez kilka dobrych lat. I nie myślę teraz o Davym. Znam kogoś, kogo umysł jest potężniejszy od jego umysłu. Potężniejszy nawet od Paula. I opowiada się za dobrem ludzkości każdą komórką swego ciała. - Któż jest tym ideałem? - spytała Kordelia Warszawska z lekkim powątpiewaniem. - Jest jeszcze dzieckiem - powiedział Adrien - ale kiedy dorośnie, niech się Imperium strzeże! Mówię o synu Paula, Marcu. Jakimż przywódcą naszej rebelii on mógłby być! 23 SECTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [TELONIS] PLANETA l [KONSYLIUM ORBITALNE] ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1-378-584 [24 GRUDNIA 20511 Czterech nadzorców lylmickich, przyodzianych w ludzkie ciała i ukrytych za zasłonami mentalnymi, przechadzało się po zatłoczonej Promenadzie Centralnej planety. Przedstawiciele różnych ras przybyli na inaugurację (oraz w celach naukowych) i pierwszy zorganizowany na planecie Wieczór Wigilijny został uznany prawie przez wszystkich za bardzo udany. - Szkoda, że inauguracja Konsylium nie została zaplanowana na nieco później w roku galaktycznym - powiedział Noetic Concordance, a jego przystojna kobieca twarz przybrała wyraz żalu. - Wykazujemy rażący brak wyczucia, organizując uroczystość w czasie jednego z najważniejszych ich świąt tak, że biedni Ziemianie będą poza swoimi domami. - Cóż, Poltrojanie i Gi również pokutowali za nasze nieumyślne gafy - odparł Homologous Trend. Zwinnie uskoczył przed grupą rozbawionych kolędników, ściganych przez ubraną w białą szatę postać w masce konia, która usiłowała ugryźć uciekających. - Te dwie rasy, jak sądzę, są wyjątkowo sentymentalne - dodał Eupathic Impulse. - Należało i to wziąć pod uwagę; przeprowadzić odpowiednie rozeznanie w etnologicznej bazie danych. - Nie spodziewałem się, że będę świadkiem tak fantastycznej sceny, w środku nocy, na promenadzie! - pokręcił głową ze zdziwienia Asymptotic Essence. - Ale przypominam sobie, że element zaskoczenia jest częścią tradycji Bożego Narodzenia. Ludzie wydają się czerpać z tego dużo radości. Szczególnie dzieci. Cała powierzchnia parku, otaczającego budynek Konsylium Galaktycznego, została przekształcona w wielki plac zabaw, z myślą o Ziemianach. Poltrojanie i Gi przeszli samych siebie w zorganizowaniu uroczystości tak kosmopolitycznej i autentycznej, jak tylko się dało. W sektorze Simbiari odbywały się nawet pokazy sztucznych ogni. Najbardziej widowiskowy był rząd gigantycznych choinek świątecznych, ozdobionych z przepychem i oświetlonych lampkami - każda przybrana według tradycji innego regionu Ziemi. - Ubrane w świecące zabawki drzewko wywodzi się chyba z tradycji niemieckiej - zauważył Noetic Concordance. - Od momentu jednak Interwencji, praktycznie każda grupa etniczna na Ziemi - nawet nie należąca do kultury chrześcijańskiej - przyswoiła sobie jakiś wariant tego zwyczaju, łącznie z obchodzeniem samego Bożego Narodzenia. Uroczystość ta z czysto religijnej przekształciła się w święto świeckie, łączące takie uniwersalne elementy jak dawanie prezentów, ucztowanie, wesoły nastrój i zjednoczenie rodziny. Gromady Gi w okularach ochronnych, czerwonych bądź zielonych tunikach obszytych białym futrem i w szpiczastych czapkach z białymi pomponami krążyły wśród tłumu podziwiającego choinki, rozdając cukrowe rózgi, pomarańcze Satsuma, ciasteczka, śliwki w cukrze, placuszki owocowe, figurki z ciasta imbirowego, marcepanowe owoce i inne smakołyki. - Patrz, mamo! - krzyknęła mała dziewczynka, która dostała właśnie słodkiego precelka od sztucznie uśmiechającego się Gi. - To Wielki Ptak z Ulicy Sezamkowej! Zupełnie jak na Tri-D! - Sądzę, że chodzi o ulubioną postać z programu dla dzieci - wymamrotał Trend do swoich kolegów. - Jak to miło ze strony Gi, że ubrali się na ten festyn, chociaż wyglądają teraz jeszcze głupiej niż zwykle, kochane stworzenia. - Cóż, jest się tylko tym, kim się jest - powiedział Asymptotic Essence. Reszta Lylmików nie omieszkała zauważyć, że ich towarzysz, noszący ciało kobiece, ułożył czarne proste włosy w elegancką fryzurę, na okazję tej wieczornej przechadzki, a do tego “wyczarował” wystrzałową orientalną suknię w kolorze szmaragdowym, co dopełniało efektu. - Na Pierwszą Entelechię...! - Eupathic Impulse wskazał na ekspozycję Poltrojan, która przyciągała szczególnie wielu widzów na terenie znajdującym się tuż za choinkami. - A jak byście to nazwali? - Sądzę, że jest to odwzorowanie neapolitańskiego presepio - odparł Noetic Corcondance, po szybkiej konsultacji z archiwum historycznym - czyli ozdobna, folklorystyczna wersja mitu o narodzinach Jezusa w żłobie. Tego rodzaju sceny są popularne wśród praktykujących chrześcijan, a szczególnie wśród Włochów. Ta konkretnie wersja przedstawia anachronicznych włoskich wieśniaków z osiemnastego wieku, oraz aniołów, Trzech Króli i inne tradycyjne postacie. Scena ta pierwotnie była przedstawiana za pomocą misternych miniaturek, często ręcznie rzeźbionych przez neapolitańczyków i przyodziewanych w piękne kostiumy z prawdziwej koronki, szlachetnych metali i kamieni. Poltrojanie po prostu... hm... powiększyli nieco presepio, tworząc w ten sposób tableau vivant - żywy obraz. Czworo Lylmików ruszyło dalej wśród tłumu widzów, od czasu do czasu przyjmując jakiś świąteczny smakołyk od poprzebieranych Gi i Poltrojan, z których ci ostatni w większości wyglądali jak miniaturowe wersje Świętych Mikołajów. - Jeśli się rozejrzeć - stwierdził Concordance - można rozróżnić Poltrojan reprezentujących różne wcielenia postaci starca rozdającego prezenty. Francuska wersja nazywa się Pere Noel, a w Brytanii mówią na niego Father Christmas. Dalej możemy zobaczyć Dziadka Mrożą, tradycyjną postać w Rosji i na Ukrainie, któremu często towarzyszy kobieta ubrana na biało, o imieniu Śnieżka. W Chinach nazywa się on Stary Kolędnik. Niektórzy Japończycy wolą Świętego Mikołaja, podczas gdy dla innych prezenty rozdaje wesoły bóg Hoteiosho, o którym mówi się, że ma oczy z tyłu głowy i dlatego wie, czy dzieci były grzeczne, czy nie... - Kurisumasu omedeto! - zawołał Santakurosu o lawendowej twarzy, biorąc Asymptotic Essence za Japonkę i wręczając jej małą pomarańczę. - O-sewa-sama deshita! - odpowiedział Essence, kłaniając się. - Ten, którego widać tam dalej, znany jest w Polsce jako Gwiazdor - ciągnął Concordance i pochodzi prawdopodobnie od pogańskiego bóstwa, przyjętego przez chrześcijan z powodu skojarzenia z gwiazdą betlejemską... Wśród wielu narodów corocznym dawcą prezentów jest Święty Mikołaj, szczodry duchowny. On także bywa jednym z elementów świąt Bożego Narodzenia, choć nie zawsze. Sinter Klaas, holenderski święty, od którego wywiódł się Święty Mikołaj, jest przedstawiony przez tamtego Poltrojanina w kostiumie biskupa. Atoning Unifex mógł posłużyć za prototyp Świętego Mikołaja w mieszczańskiej, eleganckiej wersji. Błyszczące, szare oczy, rumiane policzki i elegancko przystrzyżone broda i włosy - oto wzór statecznego mężczyzny. Miał na sobie dobrze skrojony, trzyczęściowy garnitur z gałązką ostrokrzewu w butonierce. Kapelusz zaś ozdobił kwiatkiem idealnie pasującym do reszty stroju. Zwróćcie uwagę, że towarzyszy mu nieodłączny przyjaciel o imieniu Czarny Piotruś, który kiedyś raczej wymierzał niegrzecznym dzieciom kary zamiast rozdawać prezenty. Motyw kary zestawionej z nagrodą jest bardzo częsty w tradycji świątecznej, chociaż obecnie wszystkie dzieci uważa się za “grzeczne” podczas Bożego Narodzenia. W niektórych częściach Niemiec, Austrii i Szwajcarii prezenty rozdaje anielski odpowiednik samego Dzieciątka Jezus, Christkindl lub Kris Kringle, któremu towarzyszy demoniczny kompan. A spójrzcie tam: w krajach skandynawskich prezenty rozdawane są przez takie właśnie gnomowate stworzenia, nazywające się Julnisse, Jultomten i Julesvenn, wyraźnie już wywodzące się ze świeckiej tradycji. Czworo Lylmików zatrzymało się przed kolejną obleganą przez tłum atrakcją, dziwaczną budowlą stojącą wśród sztucznego lodu i śniegu, z której poprzebierani za elfy Poltrojanie wynosili kolorowo zapakowane prezenty i układali je w oczekujących saniach, do których zaprzężonych było osiem małych czworonogów. - Ten w czerwonym stroju, z białą brodą i w czarnych butach to najczęściej spotykana wersja Świętego Mikołaja - powiedział Concordance. - Ta typowa, północnoamerykańska postać stała się tak popularna, że szybko wypiera innych dawców prezentów, na większości terenów Państwa Ludzkości. Nie ma on, oczywiście, żadnego znaczenia religijnego. Nagle małe dzieci w tłumie zaczęły krzyczeć z podniecenia. - Spójrzcie tu - wskazał Homologous Trend. - Elf wnosi jeszcze jedno mechaniczne zwierzę i stawia je przed tamtą gromadką. Cóż za odrażające stworzenie! Czy to ma być jakiś mutant? Nie, to niemożliwe, żeby wyobrażało to istniejące naprawdę zwierzę... - To jest... - powiedział Concordance z westchnieniem - ... renifer, Rudolf - Czerwony Nosek, wymysł pomniejszego amerykańskiego pisarza Roberta Maya. Nieskończoność jedna wie, dlaczego ta bestia zadomowiła się tak silnie w tradycji Bożego Narodzenia. Nie śmiem zanudzać was, koledzy, żałosną historyjką Rudolfa, która jest na dobrą sprawę przekształceniem motywu Brzydkiego Kaczątka. Niech wystarczy nam stwierdzenie, że sympatia ludzkich dzieci dla Rudolfa świadczy o wrodzonej niedoskonałości ich psychiki. Nonsens! powiedział wesoły głos telepatyczny, tak dobrze znany im wszystkim. - Witaj, Unifex - odezwała się czwórka Nadzorców. Najstarszy z nich, też ukryty w ludzkim ciele, dysponujący jednak większymi zdolnościami od swych towarzyszy, wyłonił się nagle z hałaśliwego tłumu, w którym poltrojańskie elfy zaczęły zachęcać dzieci (i wielu dorosłych ludzi) do śpiewania przerażająco banalnej kolędy o Rudolphie. - Pójdziemy dalej? - zaproponował Unifex. - Muzyka na Promenadzie jest dużo lepsza, tam gdzie zgromadzili się Brytyjczycy i Niemcy z ucztującymi Gi. - Mieliśmy nadzieję, że się wkrótce pojawisz - zagadał szybko Impulse, a jego twarz zesztywniała na skutek prób utrzymania w ryzach niesfornych mięśni, by nie zdradzały oznak niezadowolenia. Miał kaukaskie rysy twarzy, a ubrany był w modną pelerynę i garnitur z ciemnoszarego połyskliwego materiału z czerwonymi wstawkami. Jego kolega płci męskiej, Trend, który wdział czarnoskóre ciało, miał na sobie luźny, wygodny garnitur z czarnej wełny, różową koszulę i krawat o drobnym, wyszukanym wzorze. - Dwie sprawy wymagają natychmiastowej konsultacji z Lylmickim Zgromadzeniem Nadzorczym - kontynuował Impulse - ale, jeśli nie można się porozumieć z Pierwszym Nadzorcą... - Miałem własne ważne sprawy, którymi musiałem się zająć. Ale teraz jestem do waszej dyspozycji... Och, czyż ta feta świąteczna nie jest wspaniała? Trzeba pamiętać o złożeniu gratulacji Gi i Poltrojanom. Zatrzymali się przed sceną na wolnym powietrzu, na której ziemscy tancerze wykonywali “Dziadka do orzechów” przy akompaniamencie orkiestry obcych muzyków. Unifex zmarszczył lekko brwi, przyglądając się występowi. - Inscenizacja Maurice’a Sendaka? Tak myślałem. - Proszę! - przynaglił go Impulse. - Miało miejsce następne potworne morderstwo. Margaret Strayhorn, żona Davida Someralda MacGregora, została zamordowana przez nieznanego sprawcę... na tej planecie. List napisany przez denatkę informował, że popełniła samobójstwo. Magistrat nie uznał, oczywiście, tej wersji. Asymptotic Essence wtrącił się: - Są pełne podstawy, aby przypuszczać, że osoba, która zaatakowała już wcześniej Margaret Strayhorn, tym razem w końcu zabiła ją. Sprawca poprzedniego ataku zastosował tę samą technikę pozbawiania energii życiowej, jaką zanotowano w przypadku morderstwa Bretta McAllistera. - Czy są jacyś ewentualni podejrzani? - zapytał Unifex, nie odrywając oczu od sceny, na której straszliwy Król Myszy groził Klarze. - Oficjalnie - nie - powiedział Homologous Trend. - Wielu ludzi wierzy, że planeta ta jest pełna mechanicznego sprzętu nadzorczego. Ale z tego, co wiemy, nie jest tak. Nie ma sposobu na dowiedzenie się dokładnie, jak Margaret Strayhorn umarła. Zarządca Prawny Krondaku zajmujący się tą sprawą nalegał, aby pewni członkowie rodziny Remillard, obecni na planecie w momencie dokonania morderstwa, zostali szczegółowo przesłuchani. Sprzeciwiliśmy się temu, ponieważ nie ma dostatecznych dowodów, które usprawiedliwiałyby zastosowanie tak drastycznej procedury. Pogwałciłaby ona ponownie godność i prestiż przesłuchiwanych. - Całkiem słusznie - zgodził się Unifex. Asymptotic Essence pozwolił, aby grymas frustracji zmącił jego porcelanowe rysy. - A poza tym sondaż mentalny i tak nie wydobyłby prawdy od Remillardów. - Też prawda - powiedział Unifex. Na scenie Klara cisnęła pantofelkiem w Króla Myszy, a ołowiane żołnierzyki w końcu wygrywały bitwę. - Na czym, w takim razie, polega wasz problem? Czworo Lylmików wyraziło swoje zdumienie i dezaprobatę. - Przecież wiesz doskonale! - wykrzyknął Essence piskliwie. - Celowo udajesz niezrozumienie! Znowu przyjmujesz tę dziwaczną ludzką pozę! Dlaczego wciąż traktujesz nas w ten niesłychanie arogancki sposób? Unifex poklepał delikatnie po ramieniu wyprowadzonego z równowagi Lylmika. - Staraj się nie pozwolić kobiecym hormonom, wydzielanym w twoim ludzkim ciele, zaburzyć logicznego myślenia. Co sugerujecie - że my, Lylmicy, powinniśmy przejąć śledztwo? A może psychokreatywnie przeanalizować mózgi Remillardów, żeby przekonać się, czy ktoś z nich maczał palce w morderstwie? - To wydaje się jedynym rozwiązaniem... - Essence odtrącił rękę zwierzchnika udając, że poprawia swoją zieloną szatę. - Popełniono bardzo poważną zbrodnię tuż pod naszymi wirtualnymi nosami, a my nie możemy zrobić nic, żeby współdziałać z Magistratem w ujęciu mordercy! - Nie możemy - zgodził się Unifex. - Kategorycznie sprzeciwiam się lylmickiej interwencji w tym momencie. Zapewniam was, że powstrzymanie się od działania jest teraz najlepszym z możliwych posunięć. Jestem o tym przekonany. - David Somerald MacGregor zdecydował się wczoraj nie wycofywać swojej kandydatury na stanowisko Pierwszego Magnata - powiedział Trend. - Jego życie również może być zagrożone, jeśli motywem zabójstwa Margaret Strayhorn było zniechęcenie MacGregora do występowania przeciwko Paulowi Remillardowi. To jest druga ważna kwestia, którą chcielibyśmy z tobą przedyskutować: - Istnieje niewątpliwie ryzyko dalszych ataków mordercy - przyznał Unifex - ale Davy jest gigantem metafizycznym i mistrzem koercji. Jeśli zachowa zdrowy rozsądek - a zachowa - zabójca nie będzie w stanie go tknąć. Wierzcie mi. Czworo Lylmików wycofało się za swoje mentalne barykady, ale nie potrafili zapanować nad pełnymi wyrzutu wyrazami twarzy. Na scenie orkiestra zapowiadała przeistoczenie się zwykłego dziadka do orzechów w pięknego księcia. - Musimy ci wierzyć - stwierdził Noetic Concordance zrezygnowanym tonem - chociaż jest dla nas jasne, że znasz tożsamość mordercy... - i nie masz zamiaru ruszyć palcem w tej sprawie! - krzyknął Asymptotic Essence. Unifex spokojnie spojrzał na dwoje Lylmików w kobiecych ciałach. - Są sytuacje, w których pasywność jest konieczna. Dla dobra Szerszej Rzeczywistości. Essence odezwał się z płonącymi oczami: - Ale biedna Margaret nie żyje, ty zimny draniu! - Tak. A biedny Davy żyje. Na razie to wystarczy. - Odwrócił się i zaczął się oddalać. - Zawsze uważałem, że choreografii tego pas de deux brakuje czegoś. Myślę, że zdążę jeszcze na końcówkę “Mesjasza”, zanim kardynał Bogatyrev zacznie odprawiać mszę o północy. Marc zaprowadził swoje siostry i młodszego brata na grecką wersję Bożego Narodzenia, gdzie Poltrojanie, paskudnie poprzebierani za Kallikantzaroi - śródziemnomorskie chochliki - atakowali aktorów grających ludzką rodzinę, usiłującą zjeść świąteczny posiłek w dziewiętnastowiecznej chacie. Małe potworki były owłosione, zdeformowane i paradowały na podobnie zdeformowanych mechanicznych karłowatych koniach i gigantycznych kurczakach. Ich przywódca, który przybył, utykając na końcu demonicznej procesji, miał groteskowo spuchniętą głowę z rogami, wywalony język, czerwone oczy i nieproporcjonalnie wielkie genitalia. Przedstawił się piszczącym, młodocianym widzom jako Koutsodaimonas i zapowiedział, że rozdziewiczy wszystkie młode dziewczęta znajdujące się w chatce, a potem te, które są wśród publiczności. Marie i Maddy zachichotały, a mały Luc mruknął: - Nie wiem, co to ma wspólnego z Bożym Narodzeniem. Gang Kallikantzaroi wspiął się na dach chaty i wszedł do środka przez komin. Będąc już na miejscu, przerazili rodzinę sikając na palenisko i wskakując dorosłym na plecy, aby zmusić ich do szaleńczego tańca. - W greckiej tradycji - wyjaśnił Marc nieobecnym tonem - wierzono, że świat stoi na wielkim drzewie. Demony przez cały rok starają się ściąć to drzewo, ale ich próby udaremnione zostają w końcu narodzinami Chrystusa - albo pierwotnie narodzinami jakiegoś starożytnego boga. Drzewo odradza się i rośnie znów silne i rozłożyste. Sfrustrowane skrzaty wychodzą z podziemnego świata i usiłują zemścić się na ludziach przez Dwanaście Dni Świąt. Zawsze jednak zostają odstraszone przez odpowiednie ludowe czary. “Dzieci” z oblężonego gospodarstwa atakowały swoich obrzydliwych małych napastników miotłami i gałązkami hizopu, wypędzając je za drzwi. Aby zapobiec inwazji przez komin, przyciągnięto do kominka wielki drewniany bal, gdzie został on spalony, aby odstraszyć demony dymem i ogniem. Kiedy wreszcie domostwo jest wolne od napastników, “matka” rodziny rozdaje Kallikantzarois bułeczki maczane w winie. Została nimi również poczęstowana publiczność, ku frustracji demonów. Te ostatnie zostały w końcu całkowicie przepędzone przez ludzkich aktorów, poprzebieranych za wiejskich księży, którzy spryskali wszystko święconą wodą i zaczęli śpiewać z rodziną greckie kolędy. - Dobra - powiedział Marc stanowczo - obejrzeliście. Teraz idziecie ze mną. Papa chce nas widzieć. - Ooch... - powiedział Luc - mieliśmy iść na meksykańskie pokazy i stłuc pinatę*.[* naczynie z owocami i słodyczami, zawieszone np. nad drzwiami, w które uderzają dzieci, chcąc je zrzucić i dostać się do smakołyków.] - Był mizernym, jasnowłosym dziesięciolatkiem, a jego osobliwa aura wciąż wykazywała pewne nieprawidłowości, które zostały złagodzone za pomocą inżynierii genetycznej i mikrochirurgii. Pozostał wrażliwy na wszelkie urazy i choroby, na które większość ludzi była całkowicie uodporniona. - A ja chciałam zobaczyć następne przedstawienie “Opowieści Wigilijnej” - powiedziała Maddy. Marie westchnęła. - Myślę, że będziemy musieli pójść na mszę o pomocy z całą resztą tego tłumu. - Dokładnie - powiedział Marc, poganiając ich swą koercją. - Idziemy. Przeszli wzdłuż rzędu choinek na zatłoczony plac, gdzie stało sześć kościołów, odpowiadających różnym obrządkom chrześcijańskim. Nocne rytuały wyrastały niczym grzyby po deszczu w miejscu, gdzie jeszcze wczoraj rozciągały się ogrody obcych. Budynki te miały zniknąć razem z całym chrześcijańskim widowiskiem dwudziestego szóstego grudnia, według kalendarza ziemskiego. Plac pełen był ludzkich i obcych kolędników oraz wiernych przybywających na swe religijne obrzędy, a na środku przestrzeni stała szopka w tradycyjnym, prowansalskim stylu. Siedmioro rodzeństwa Dynastii Remillardów z małżonkami i licznymi dziećmi, jak również Denis i Lucille zgromadziło się przy szopce. Paul stał z dala od innych, zatopiony w ożywioną rozmowę ze swym bliskim przyjacielem Ilją Gawrys. Podobnie jak reszta dorosłych, miał na sobie oficjalny strój wieczorowy. Po mszy, miała odbyć się wieczerza wigilijna w domu wuja Phila w Paliuli, dla nich i ich politycznych sprzymierzeńców. Dzieci, które nie zostały zaproszone na wieczerzę, miały zapewniony przez nianie posiłek w postaci lualu*.[* danie hawajskie przygotowywane z liści taro, orzecha kokosowego i ośmiornicy lub kurczaka.] - Jest papa - powiedziała Marie bez entuzjazmu. - Myślisz, że wujek Ilja i ciocia Katy pójdą z nami na mszę? - Wątpię - powiedział Marc. - Będą razem ze swoimi bliskimi, jeśli w ogóle pójdą. Ta rozmowa papy, to pewnie po prostu część jego kampanii wyborczej. Wstrząsnęła nim wiadomość, że Davy MacGregor nie wycofał swojej kandydatury. Widok ojca zgasił blady entuzjazm Luca, który instynktownie złapał Marca za rękę. - To... to w ogóle nie przypomina Wigilii. Chciałbym, żebyśmy byli z powrotem w New Hampshire. - Powinieneś być wdzięczny za to wszystko, co Poltrojanie i Gi dla nas zrobili - skarciła go Marie - Nigdy jeszcze nie widziałam takiego spektaklu w Boże Narodzenie! A już na pewno nie w New Hampshire. - Nie to mam na myśli - wymruczał chłopczyk. - Na co to wszystko, skoro nie ma mamy... i łzy stanęły mu w oczach. Marc odezwał się szorstko: - Nie płacz. Ale Luc tylko stał dalej z opuszczoną głową i nie puszczał ręki Marca. Marc wziął głęboki oddech. Czy miał prawo ryzykować? Paul byłby wściekły, jeśliby się dowiedział. Papy jednak nie wydaje się to w ogóle obchodzić, a przecież jest Wigilia, a Luc, biedny mały szczeniak, jest naprawdę załamany i pewnie zaraz zacznie się mazać... Wreszcie zdecydował się i przemówił do rodzeństwa w ich zbiorowym trybie poufnym: Dzieciaki. Chcę wam coś powiedzieć, ale musicie to zatrzymać dla siebie. Choćby nie wiem co! Nie sądzę, żeby ktokolwiek próbował sondować wasze małe móżdżki, ale jeśli tak się zdarzy - albo jeśli się wygadacie - cała rodzina wpadnie w takie gówno, że może się z niego nigdy nie wydostać. Marco! co? - (Cholera, właśnie sam się wygaduję!) Słuchajcie, powiem wam, jeśli pozwolicie mi założyć potem blokadę. Taką łagodną, która zapobiegnie przypadkowemu wymknięciu się tej informacji, na przykład, podczas snu. Zgoda? Luc powiedział: czy ta blokada będzie bolała? Marc odparł: Nie. Maddy: Czy nie pozwolisz nam rozmawiać o tym sekrecie między sobą? Marc: Pozwolę, ale lepiej pilnujcie się, kiedy będziecie o tym rozmawiać. Marie: Jak ostatnim razem założyłeś mi blokadę, to nawet nie pamiętałam tego cholernego sekretu, który chciałeś, żebym zachowała! Marc: Jestem już w tym lepszy... zgadzacie się? Maddy: Czy ten sekret jest naprawdę dobry? Marc: Najlepszy. Młode trio powiedziało: Okay. Więc Marc powiedział im wszystko. Marie i Luc rozpłynęli się z radości słysząc nowinę, że ich mama żyje i ma urodzić nowego braciszka. Ale Maddy powiedziała: - Myślę, że Państwo Ludzkości uniewinni mamę - pod warunkiem, że papa a nie Davy MacGregor zostanie wybrany Pierwszym Magnatem. Ale uważam, że to było bardzo głupie i egoistyczne z jej strony w ogóle zachodzić w ciążę. - Pieprz się. - powiedział Marc na głos i zatrzasnął im wszystkim blokadę. Fury! Fury! Słyszysz mnie? Tak, moja słodka Hydro. Teresa Kendall żyje! I nosi w sobie dziecko o superumyśle! Wiem. Ale... nie sądzisz, że to może być istotne? Przeszło mi to przez myśl. Sądzę, że cieszy cię pomysł skuszenia tego cudownego dziecka, żeby do nas przystało. Cóż... to jest już oczywiste, że nigdy nie uda nam się zdobyć Marca, tak jak to ty planowałeś. Ale z tego, co on powiedział, ten dzieciak Jack jest nawet silniejszy od niego i... ma jakieś obciążenie genetyczne, jakieś zabójcze geny, więc może skończyć jako zupełny wrak. Gorzej nawet od Luca. Jeśli tak się stanie, może wyczuwać, że my mamy coś, co by się mu przydało! Hmm. Przyznam, że nie myślałem o tym nigdy w ten sposób. Chociaż wolałbym zwerbować Marca. Jego zdolności są wystarczająco duże, a temperament idealny do naszego, obliczonego na dłuższą metę przedsięwzięcia. Nienawidzę go. Ten arogancki zimny fiut! Nigdy nie przystanie do naszego przedsięwzięcia tak jak nie przystał do bomby nerwowej. (A przy okazji - to już tak długo, długo... Co mi dasz pod choinkę?) Hydra, Hydra, Hydra. Co ja mam z tobą zrobić? [Rozdrażnienie. Bunt]. Wcale mnie nie kochasz. Chcesz JEGO i nie obchodzi cię, że mną pomiata. A ten sprośny gówniarz Jack, kto wie, co z niego wyrośnie i dlaczego, och, dlaczego nie możemy być tylko - ty i ja? Ty jesteś najbardziej wyjątkową osobą ze wszystkich. Moja pierworodna i najukochańsza. Ale potrzebujemy też innych. Tłumaczyłem ci. To dla nas dopiero początek. Przygotowujemy grunt pod naszą wspaniałą przyszłość [uścisk] a później, kiedy będzie bezpiecznie... Santa przyniesie ci bombę nerwową. No - jesteś zadowolona? Bomba nerwowa!... Bomba nerwowa, bomba nerwowa, bomba nerwowa!! Tak, Fury... i jeśli chcesz, żebym się zajęła Davym MacGregorem, powiedz tylko słowo. Wiem, że dam mu radę; jest wciąż rozbity... Nie. Masz się od niego trzymać z daleka! Zanim Strayhorn umarła, przekazała mu wskazówkę opisującą twoją tożsamość. [!!!Panika!!!] [Zniecierpliwienie]. Tylko wskazówkę, nic konkretnego, głupia. Uspokój się, uspokój się. Czy nie ostrzegłbym cię, gdyby istniało prawdziwe zagrożenie? ... Oczywiście, że bym cię ostrzegł. Musimy teraz być cierpliwi. Dobrze wykonałaś swoją robotę, ale teraz musisz pozwolić, aby sytuacja nieco dojrzała, zanim zrobimy następny krok. Nie będę się z tobą kontaktował przez pewien czas... Znowu odchodzisz? Ooch. No już już. Skoncentruj się na gromadzeniu swojej siły. Nie jesteś jeszcze nawet w połowie taka, jaką mogłabyś być. Jaką będziesz. Jeszcze nie teraz. Masz przed sobą długą drogę, ale co to będzie za radość, kiedy osiągniesz cel! Kiedy osiągniemy go razem! Tak. Myślę, że tak... Dobranoc, moja słodka Hydro, i Wesołych Świąt. Tobie też, Fury. Wywieszę moją skarpetkę i zostawię mleko i ciasteczka. Pięć. Davy MacGregor stał w tłumie, po drugiej stronie szopki, naprzeciwko klanu Remillardów i patrzył na ich gromadę ciemnymi, smutnymi oczami. Był z nim jego syn Will i koleżanka Kordelia Warszawska. Pięć, powiedziała Margaret umierając, Pięć. - Hiroshi urabiał desygnowanych, którzy są członkami Intendencji Azjatyckiej - mówiła Kordelia - i jest przekonany, że zdobędziesz większość ich głosów. Wielu z nich ma wrodzoną niechęć do nepotyzmu, a jeśli Paul zostałby wybrany, bez wątpienia zacząłby obsadzać swoimi krewnymi wszystkie stanowiska w komitetach - jeśli nie w samym Dyrektoriacie. Desygnowani Partnerzy Europejscy są również po twojej stronie i jeśli głosowaliby tylko Partnerzy Ziemscy, prawdopodobnie wygrałbyś. Przeciw jednak będą pewnie głosować desygnowani spoza Ziemi - ci wybrani z kolonii, oraz desygnowani ze świata nauki, sztuki i innych dziedzin. - Gdybyż tylko Magistrat mógł znaleźć coś, co kompromitowałoby Remillarda - wymruczał Will - Cokolwiek! Ale oni nie mają nic - pomimo dwóch morderstw i ataku na Margaret w Dartmouth College. I pomyśleć, że kiedyś uważaliśmy obcych za wściekłych omnibusów. - Nie są nimi - powiedziała Kordelia. - A zwłaszcza ostatnio, gdy ludzcy operand nauczyli się w końcu w pełni używać swojej siły. Obcy nie chcą przyznać się otwarcie, że niektórzy z nas są w stanie przejrzeć ich na wylot i oprzeć się ich sondażowi, ale taka jest prawda. - Szczególnie w przypadku tych cholernych Remillardów - powiedział Will - ale, niech tylko poczekają, aż Państwo Ludzkości osiągnie należny mu status! Nasz własny Magistrat będzie miał... Nawet o tym nie myśl, głupcze! syknęła zaszokowana Kordelia. Will wycofał się pospiesznie za zasłonę mentalną, czerwieniąc się po cebulki kasztanowych włosów. Davy, który doskonale wiedział, o czym myśli jego syn, powiedział cicho: - Jeśli nie chcemy wprowadzić takiej dyktatury, jaką było Panowanie Simbiari, musimy wprowadzić ścisłe ograniczenia prawne dotyczące sondażu mentalnego. Każdego rodzaju sondażu. Już nigdy proceder ten nie będzie wykorzystywany bez przemyślenia, na przykład, w śledztwie dotyczącym wycieczki wędkarskiej. Jeśli zaś chodzi o udział Remillardów w morderstwach, nie istnieje żaden dowód, który by to potwierdzał. - W takim razie możemy nigdy nie dowiedzieć się, kto zabił Margaret! - powiedział Will. Jego ojciec odwrócił wzrok. Davy, podobnie jak syn, odziedziczył smukłą sylwetkę szkockich górali i orli nos Jamiego MacGregora. Ale, gdy Will miał kasztanowe włosy i ognisty temperament babki, Davy był smagły, a jego sylwetka bardziej sztywna i zadbana. - Jest tylko jedna poszlaka - wyznał Willowi i Kordelii. - Nie wspomniałem o tym Nadzorcy Krondaku; początkowo zapomniałem w rozpaczy i nie zwróciłem na to uwagi, kiedy usłyszałem śmiertelny krzyk Margaret. Ale ona powiedziała jedno słowo. Wtedy wydawało mi się, że to nie ma żadnego sensu. Zastanawiałem się nad tym, usiłując dociec znaczenie tego słowa i odtwarzałem je na przywoływaczu wspomnień. Myślę, że w końcu coś mam... - Na miłość boską, tato! - krzyknął Will. - Masz poszlakę i nic nie mówisz...? Kordelia dotknęła ramienia młodszego mężczyzny, uciszając go swoją koercją. Davy patrzył gdzieś poza nimi, ponad szopką z jej naiwnie czarującymi świętymi, na zbitą grupę ludzi, stojącą po przeciwnej stronie. Dumnie zebrani razem, ze swymi małżonkami i dziećmi, roztaczając niezrównaną aurę siły i konsekwencji, stało siedmiu członków Dynastii Remillardów: Philip, Maurice, Severin, Anne, Catherine, Adrien i Paul. - Margaret umierając - powiedział Davy - krzyknęła słowo “pięć”. Przemyślałem jego znaczenie i doszedłem w końcu do wniosku, że opisywała w ten sposób mordercę. Ale on nie był jedną osobą. Był połączeniem pięciu umysłów... metakoncertem. - Oczywiście - wyszeptała Kordelia Warszawska, a jej oczy rozszerzyły się, kiedy nagle zrozumiała. - I, jeśli ten sam metakoncert zabił Bretta, wiadomo już, skąd pochodziła niespotykana psychokreatywna siła, która pozbawiła ofiary energii życiowej w tak niecodzienny sposób. Dzwony kościelne zaczęły bić i chór wybitnych głosów Gi zaczął śpiewać “Cantique de Noel”. Prawie natychmiast do obcych przyłączyli się wszyscy z tłumu, którzy znali francuskie słowa, włączając całą rodzinę Remillardów. - To, co musimy teraz ustalić - podsumował Davy MacGregor - to pięcioro których? - Peuple a genoux - śpiewali obcy chórzyści - attends ta delivrance. Noel! Noel! Void le Redempteur! Oto Odkupiciel! - Nikt nie potrafił śpiewać tej pieśni tak, jak Teresa Kendall - westchnął Davy MacGregor. Zdawał się wpatrywać nie widzącymi oczami w wielką gwiazdę, która świeciła teraz nad szopką. - Ale ona też odeszła, biedna dziewczyna. Co za przeklęte święta. Kordelia była wyznania mojżeszowego, a Will był agnostykiem, ale to nie przeszkodziło im wziąć Davy’ego pod ramię i włączyć się razem do tłumu, kierującego się do kościoła protestanckiego. - Noel! Noel! - śpiewali ludzie i obcy. A dzwony biły. 24 JEZIORO MAŁP KOLUMBIA BRYTYJSKA, ZIEMIA 25 GRUDNIA 2051 Jon Paul Kendall Remillard miał problem natury filozoficznej, dotyczący pojęcia świąt Bożego Narodzenia. To, że małe drzewko iglaste, które matka przystrajała, było zimowym symbolem nadziei, było proste do zrozumienia, dzięki wyjaśnieniom i obrazom mentalnym, przekazywanym przez Teresę. Ale pojęcie Boga, który stwarza sobie materialne ciało - i w ogóle samo Tworzenie - zastanawiało Jacka. Powiedział: Wydaje się, że to, co zrobił Bóg, jest bardzo dziwne i zupełnie niepotrzebne. Stać się człowiekiem, żebyśmy go kochali a nie bali się go. Jeśli jest on naprawdę Najwyższym Bytem, to nie powinien potrzebować żadnej innej istoty do zapewnienia mu szczęścia. Szczególnie istot, które są tak niedoskonałe w swej naturze, że nieuchronnie zniszczą pierwotnie poprawne dzieło. Rozumiałbym, jeśliby Bóg stworzył materialny wszechświat dla zabawy. Ale po co tworzyć inne umysły, skoro wie się, że wszystko popsują? - Myślę, że słynni ludzcy myśliciele już zastanawiali się nad tą sprawą. Teresa mocowała maleńkie świeczki zrobione z sadła łosia na choince, która miała niespełna sześćdziesiąt centymetrów wysokości. Każda świeczka miała coś w rodzaju podstawki i jednocześnie zacisku z folii aluminiowej, do przymocowania na gałęzi, a jeśli nie było się ostrożnym, folię i świeczkę łatwo było złamać. Zdążyła już zmarnować trzy świeczki, przez zbytni pośpiech, chcąc skończyć ubieranie choinki, zanim wróci Rogi z porąbanym drewnem na opał. Świąteczna kolacja była już prawie gotowa. - Przypominam sobie chyba, że pierwsi teologowie [obraz] byli w pełni przekonani, że Bóg nie miał najmniejszej potrzeby stwarzać innych myślących istot - powiedziała Teresa. - Jest to oczywiście śmieszne, a oni sami przyznawali, że jednak zrobił to i musiał mieć ku temu jakiś dobry powód. Tak więc, o ile nie stwierdzimy, że Najwyższy Byt może być kapryśny i zrzędliwy [groteskowe obrazy], musimy przyjąć, że potrzebował tego. Potrzebował nas. Ale skąd się wzięła ta potrzeba Boga? - Z miłości - powiedziała Teresa. Płód odpowiedział: To irracjonalne. - Oczywiście. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek kiedyś rozumowo wyjaśnił, dlaczego Bóg nas potrzebował. Religie spoza żydowsko-chrześcijańskiej tradycji [obraz] w ogóle rzadko poruszają kwestię Boga miłosiernego. Na zdrowy rozsądek, “kochający i dobry”, nie są atrybutami Boga-Ważniaka i Stwórcy [obraz]. Rzeczywiście. - Ale miłość jest jedynym motywem, który wydaje się mieć jakikolwiek sens. Gdyby go odrzucić, Bóg-Stwórca byłby jedynie graczem, próbującym zabić czymś swoją kosmiczną nudę i traktującym nas jak pionki [obraz]. Nie byłoby tego wielkiego zaangażowania! A więc, skoro Bóg chciał, żebyśmy czuli, że stworzył nas z miłości, musiałby nam to powiedzieć. Sami byśmy się tego nie domyślili. Musiałby zbliżyć się do nas bezpośrednio, a nie pozwolić nam trwać w zapomnieniu, tak, jak reszcie niezamieszkałego wszechświata. [obraz]. Tak sądzę... - Mógł to zrobić na wiele sposobów [obrazy]. Postaw się jednak na miejscu Boga i postaraj się wymyślić najbardziej elegancki sposób zbliżenia się do myślących stworzeń. Sposób, który na pierwszy rzut oka jest trudny i niebywały, ale może przynieść najwspanialsze efekty, jakie można sobie wyobrazić. Nie najprostszy sposób? - Mój Boże, nie! Jakaż byłaby satysfakcja z czegoś takiego? Mogę ci zaśpiewać “Sto lat” [cytat], ale więcej satysfakcji sprawia mi odegranie szalonej sceny z Lucii [cytat], chociaż jest to potwornie męczące. Rozumiem. Kombinując jak się dało, Teresa przymocowała w końcu jedną świeczkę po drugiej, przerywając od czasu do czasu, żeby wyprostować te, które się przechylały. - Najelegantszy sposób, w jaki Bóg mógł zbliżyć się do nas, szokuje wszystkie przyziemne i stereotypowe umysły, a zachwyca tych, którzy mają poczucie humoru i lubią przygody, czyli charakteryzują się takimi cechami, jak On. Czy Bóg potrafi się śmiać? - Oczywiście, kochanie, jak również odczuwać smutek. Najwyższy Byt bez tych atrybutów nie byłby najwyższy. Ponurzy i zgorzkniali ludzie udają, że tak nie jest, ale ich argumenty nie są przekonujące. Wyjaśnij mi, w jaki sposób Bóg zbliżył się do nas. - Przebiegało to w inny sposób, niż w pozostałych częściach Galaktyki. Na naszej planecie, według mojej wiary, stało się to za pośrednictwem żydów i chrześcijan. To długa historia, musisz koniecznie przeczytać ją w Biblii [obraz]. Dzieło to, będące cudownym zapisem ludzkiej ewolucji moralnej, wspaniale łączy elementy historyczne z mitycznymi. Pewne fragmenty Biblii są poważne i głębokie, inne fascynujące lub poetyckie, a niektóre po prostu nudne. Czytając natomiast Świętego Pawła, mam ochotę śpiewać. Żałuję, że nie przeczytałam całej Biblii, ale możesz odszukać jej fragmenty w mojej pamięci. Poszczególne religie inaczej interpretują tę Księgę, ale my, katolicy, wierzymy, że kiedy pewne wyjątkowo inteligentne plemię ludzi [obraz] dojrzało w końcu do zrozumienia pojęcia kochającego Boga, Bóg po prostu przemówił do nich. - Roześmiała się. - Cóż, no może nie tak po prostu [obraz]. To plemię przyjęło wiadomość i przekazało ją dalej? - Niektórzy jego członkowie tak zrobili. A inni pozostali przy swoich prymitywnych wierzeniach w zagniewanych bożków, którzy ciągle domagali się krwawych ofiar i innych bzdur [obraz]. Bóg musiał im przypominać o sobie i karcić, kiedy tego wymagali, tak jak czyni to kochająca matka, kiedy jej dzieci są nieposłuszne [obraz]. No, cóż, musisz przeczytać Biblię i przedyskutować ją z ludźmi, którzy wiedzą na jej temat więcej niż ja. Twoja mama jest słabo wykształconą osobą, szczególnie w zakresie religioznawstwa. Prawdopodobnie źle ci to wszystko tłumaczę. Kiedy byłam w college’u, tak naprawdę interesowałam się tylko muzyką... Ojej, gdzie ja położyłam folię? Zapomniałam zrobić gwiazdę. Nie może być choinki bez gwiazdy [obraz]. Czy miłość jest zatem motywem wszelkiego stworzenia? - Tak to sobie wyobrażam. Okno mentalne w głąb naszej normalnej rzeczywistości nie mogłoby istnieć bez pozostałych rodzajów wglądu, i odwrotnie. Jeśli Bóg chciał stworzyć umysły kochające, musiał najpierw stworzyć cały kosmos. A kosmos jest naprawdę piękny, przynajmniej jego większa część. [Obrazy]. Ale tworzenie z powodu miłości wydaje się takie dziwne! - Oczywiście, że tak. Tak naprawdę, to nie ma sensu - w racjonalnym podejściu do wszechświata. Ale... każdy artysta zna prawdę. Każdy normalny dorosły człowiek też wie, że kiedy jest się zakochanym, chce się, żeby cały świat był równie szczęśliwy. Jeśli jesteś Bogiem i kochasz, albo nawet jesteś Miłością w pewien tajemniczy sposób, a nie ma wokół ciebie żadnych istot, które mogłyby dzielić z tobą twoje szczęście - to stwarzasz je. Można więc powiedzieć, że Bóg nas potrzebuje? - Większość naszych współwyznawców wierzy dziś, że tak... Cholera! Te dwie świeczki podpalą całą choinkę, jeśli tylko troszeczkę się przechylą. Muszę znowu je poprzestawiać! Płód drążył dalej: A co z problemem niedoskonałości stworzonych istot? Czasem nawet złych? - Myślę, że ma to coś wspólnego ze skomplikowaną teorią chaosu, której nigdy nie mogłam do końca pojąć. Musisz poprosić swojego starszego brata Marca, żeby ci to wyjaśnił, jak już się urodzisz. Istnieje również taka zasada, że cudownym jest stworzyć coś wspaniałego z niedoskonałych elementów. Sama niedoskonałość poszczególnych elementów - nawet jeśli jest w niej pierwiastek zła, jak to często bywa w przypadku ludzi - stanowi dla Boga wyzwanie do wzniesienia się na wyższe poziomy kreacji. Co za dziwna koncepcja. - Jest pewne stare przysłowie, które mówi “Bóg pisze prosto krzywymi liniami”. Ludzka historia jest pełna zawirowań, krzywizn i zwrotów [obrazy]. Wszystko wskazuje na to, że anarchia, barbarzyństwo albo ich wypadkowa powinny zatriumfować wieki temu. Ale tak się nie stało. Cały chaos, okrucieństwo i katastrofy zostały jakby wetkane w konstrukcję, która z roku na rok staje się coraz doskonalsza, podczas gdy pewne jej elementy mają się coraz gorzej! Świat, na który przyjdziesz, jest rajem w porównaniu do tego, który istniał jeszcze jakieś czterdzieści lat temu [obrazy]. Większości ludziom żyje się łatwiej, niż przed Wielką Interwencją. Pomimo to, są wśród nas ludzie wciąż niezadowoleni albo po prostu źli i sytuacje, które są złe i tragiczne. Tak czy inaczej, my, dzieci Boże, wciąż rozwijamy się i stajemy się lepsi w każdej dziedzinie, prawie pomimo własnej woli. Ma to coś wspólnego z brakiem liniowości i chaosem. I oczywiście z miłością Boga. Płód powiedział: To bardzo tajemnicze. Sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem!... Dlaczego ten koncept tak mi się podoba? Teresa tylko roześmiała się. - Podoba ci się choinka? Przymocowała właśnie gwiazdę i cofnęła się dwa kroki, żeby przyjrzeć się efektowi. Mały świerczek stał na stole przy oknie. Przybrany był żurawiami z folii, zrobionymi techniką origami, małymi ciasteczkami owsianymi i stworkami zrobionymi z szyszek sosnowych, drutu i twardego ciasta pokolorowanego kosmetykami, z którego wykonane były ich główki, rączki i nóżki. Jack był taktowny: Bardzo się napracowałaś nad tą choinką. Wujkowi Rogi się spodoba. To będzie na pewno interesujący widok, kiedy te wszystkie tłuszczowe cylindry zapłoną jednocześnie. Ryzykowne, ale interesujące. Teresa rozścieliła na stole przed choinką jedwabny szal, który posłużył jako obrus, a następnie rozłożyła talerze, kubki, widelce i łyżki. - Świeczki zapalimy przy kolacji. Choinka się nie spali! Będziemy z Rogim uważać. A po jedzeniu damy sobie prezenty. To te przedmioty owinięte materiałem, leżące pod choinką. Mamo, dlaczego daje się prezenty na Boże Narodzenie? - Taka jest tradycja. Trzej Królowie [obraz] dali prezenty Dzieciątku Jezus. Synowi Boga. A on jest prezentem od Boga dla nas. - Sprawdziła pieczeń z polędwicy, która “odpoczywała” w oczekiwaniu na pokrojenie, a następnie naostrzyła wielki nóż. Jack powiedział: To jest największy paradoks. Większy nawet niż tworzenie. Bóg wcale nie musiał stawać się człowiekiem i osobiście uczyć nas swojej miłości. Rozumiem, dlaczego niektóre religie zaprzeczają, że miało to miejsce. - Znów szperałeś w moim umyśle... Tak, inkarnacja jest rzeczywiście absurdalna. Ale musisz przyznać, że jest to wspaniały sposób, aby zwrócić naszą uwagę. I jaki elegancki. Poza tym jest nam dużo łatwiej kochać i modlić się do Boga-Człowieka, który łatwiej zrozumie nasze ludzkie problemy, niż próbować kochać wszechmogącego Boga-Stwórcę. A dlaczego Jego miałoby obchodzić, czy moja pieczeń się nie przypaliła, albo czy dożyję momentu twoich pomyślnych narodzin? Płód stwierdził: Wolałbym, żeby go obchodziło. - A! - Teresa przeszła kołyszącym krokiem przez pokój i zaczęła, po omacku, szukać pod łóżkiem Rogiego, gdzie schował ostatnią butelkę rumu. - Teraz wkraczamy na teren psychologii! Wcielony, kochający Bóg stosuje w kontaktach z ludźmi pewne umowne, znaczące elementy mitologiczne, które przemawiają do najgłębszych obszarów naszej psychiki. Do tych niemalże instynktownych poziomów, nazywanych zbiorową podświadomością. Nie zetknąłem się z tym jeszcze. - Zetkniesz się - zaśmiała się Teresa - kiedy naprawdę zaczniesz żyć wśród ludzi. Ja... wolałbym nie musieć tego robić. Nawet odkrycie się przed wujkiem Rogi było dla mnie, na początku, bardzo przerażającym przeżyciem. Sąw jego umyśle ciemne obszary. Widziałem też ciemność w umyśle dziadka Denisa, zanim odciąłem się od niego. - Nie możesz uciekać. Każdy człowiek ma w sobie dobro i zło. Tak jak ja i ty. To jest jeden z powodów, dla których Bóg stanowi dla nas takie wspaniałe pocieszenie. Nie ma w nim ciemnych obszarów, a jednak kocha nas. Chce dla nas tylko dobra, nawet, kiedy jesteśmy źli, albo kiedy go odrzucamy. Nigdy nie domyślilibyśmy się tego, nawet za milion lat, gdyby sam nam tego nie powiedział. Jest to tajemnica nie do pojęcia... Dobrze, zobaczmy: zupa i ryż grzeją się w garnkach na piecyku i mam mnóstwo przegotowanej wody na napoje, a deser jest... Czy Bóg wcielił się również w inne rasy Imperium? - Wszystkie rasy, oprócz Lylmików, wydają się tak sądzić. A antropologowie Imperium - albo jak tam siebie nazywają - twierdzą, że wiele prymitywniejszych ras Galaktyki przekazuje mity dotyczące inkarnacji, które bardzo przypominają nasze. Oczywiście, żaden z nich nie jest dowodem inkarnacji Boga. Tego nie da się udowodnić. Aleja wierzę w to, jak również wujek Rogi i twój papa, i twoje rodzeństwo... i miliardy innych istot. Nazywa się to wiarą. Przycisnęła obie dłonie do potężnie nabrzmiałego brzucha, zamknęła na moment oczy i przywołała wizerunek swego nie narodzonego dziecka. - Moja wiara w Boga jest jak moja wiara w twoją wielką przyszłość, Jack. Wiele rzeczy mnie przeraża, wiele też mnie uszczęśliwia. Jeśli wytrwam w swej wierze, nie poddam się rozpaczy. Nie poddam się. Mamo... Ale w tej samej chwili obuta noga zaczęła głośno kopać w drzwi i Teresa pospieszyła wpuścić Rogiego. Wtoczył się do środka, przygnieciony ciężarem drewna, a za nim do izby przyfrunęły płatki śniegu i arktyczne powietrze. - Uch...! To powinno nas ogrzać na jakieś dwie godziny! Zrzucił zamarznięte drewno, które wypełniło po brzegi przeznaczoną do tego skrzynię i zaczął ściągać z siebie ubranie. - Coś tu bosko pachnie. - Pieczeń z polędwicy łosia w sosie czosnkowym z tłuszczu łosia. Rosół z łosia z kluskami ze szpiku łosia i marchewką. Ryż z sosem łosiowo-grzybowym i rumowe ciasteczka z rodzynkami, pieczone na tłuszczu łosia. Zaczęła krzątać się przy kuchni, nalewając gorącą wodę do dwóch kubków. Dodała do nich inne ingrediencje, gdy tymczasem Rogi usiadł na stołku przy piecyku, zdjął buty i zaczął poruszać palcami obu nóg w skarpetkach, by przywrócić krążenie. Teresa podała mu parujący napój, który Rogi wziął od niej i powąchał z pełną niedowierzania rozkoszą? - Gorący rum z masłem? A ja myślałem, że cała margaryna jest już dawno historią. - Byłam przewidująca - powiedziała poważnie Teresa. Podniosła do ust swój kubek. - A la bonne votre, man cher ami. I Wesołych Świąt. - Joyeu Noel - powiedział Rogi - dla ciebie i Ti-Jeana. Trącili się kubkami, wypili i pocałowali lekko. Następnie kazała mu usiąść przy stole i zająć się krojeniem pieczeni, a sama przyniosła resztę dań i zapaliła świeczki na choince. - Nie obawiaj się. Mam przygotowane wiadro wody i mokre szmaty. Nie ma ryzyka pożaru. Wślizgnęła się na swoje miejsce. Wyłączyła dwie lampy na baterie i siedzieli przez chwilę obok, zatopieni we własnych myślach, wpatrzeni w małe tańczące płomyki i we własne odbicia w inkrustowanej, mrozem szybie okiennej popijając aromatyczny rum. - Nie zaszkodzi mu to? - zapytał Rogi po chwili. - Alkohol? Teresa potrząsnęła głową z uśmiechem. - Jest mocno rozcieńczony wodą, a on jest już wystarczająco duży, żeby pozwolić sobie na odrobinę... prawda, kochanie? Płód odpowiedział: To zmienia moją świadomość. Dziwne! Muszę to zbadać. Teresa i Rogi roześmieli się. Zmówili modlitwę i zaczęli jeść. Teresa odpakowała swój prezent od Rogiego. - Mam jeszcze coś - powiedział Rogi - ale jest na werandzie, bo nie jest jeszcze całkiem skończone, więc razem z innymi rzeczami wsadziłem do tej paczki tylko rysunek. Teresa patrzyła na cienką drewnianą płytkę z rysunkiem i cztery małe dziwne przedmioty. Obrazek przedstawiał prostą ramę w kształcie podwójnej odwróconej litery V z czymś wiszącym na niej, co wyglądało jak mała paczka. Drewniane przedmioty przypominały miniaturowe hantelki długości, sześciu, siedmiu centymetrów - z podwójnymi trzonkami, cienkimi prawie jak wykałaczki. Rogi zademonstrował, jak jeden z trzonków, ostro zakończony pasuje do zaokrąglonego końca drugiego. - To są - powiedział z dumą - prymitywne agrafki. Zapomnieliśmy ich zabrać. Te są zrobione z twardego drewna i zajęło mi to całą wieczność, żeby je wystrugać. Teraz nie będziesz musiała wiązać węzłów na pieluszkach Ti-Jeana. - Jakie wspaniałe! A obrazek - czy to jest huśtawka dla dziecka? - Coś w tym guście. Ten wełniany woreczek będzie miał drewnianą ramę, kiedy skończę całość. To jest rodzaj indiańskiego nosidełka. Albo wieszasz małego i huśtasz - wtedy będzie cię widział, albo odczepiasz nosidełko i wsadzasz go sobie na plecy. Ma rzemienie do zawiązania. Teresa objęła Rogiego i pocałowała. - Co za cudowne prezenty! - Podniosła się z miejsca. - Wypij sobie dolewkę rumu z masłem, a ja w tym czasie przygotuję prezent dla ciebie. Wręczyła mu napój. Świeczki na choince dawno już zdążyły się wypalić i na środku stołu, pomiędzy resztkami kolacji, stały zapalone dwie zwykłe lampy. Kazała Rogiemu odwrócić krzesło tak, że siedział twarzą do łóżka. Przygasiła lampy i postawiła je przed nim na podłodze. - To są światła rampy - powiedziała. Rozwiesiła płachtę flaneli od półek nad łóżkiem aż do podłogi, prawie całkowicie przykrywając w ten sposób łóżko. - To jest kurtyna! A sprzęt stereo jest gotowy do odtworzenia bardzo specjalnego utworu. Teraz, tylko wykonawczyni musi przywdziać kostium we wspaniałej garderobie, czyli we wnęce łazienkowej, a następnie rozpocznie się przedstawienie. Zanim zniknęła w małej łazieneczce przy drzwiach wejściowych, wręczyła mu owinięty w materiał przedmiot. - Zajmie mi to kilka minut - zawołała - lepiej dołóż do ognia! Nie zaszkodziłoby też, gdybyś posprzątał po kolacji. Ale najpierw otwórz część wstępną twojego prezentu. Osłupiały, odpakował inną płaską deseczkę, na której narysowana była ozdobna ramka z różnymi tajemniczymi słowiańskimi motywami, a w niej starannie wykaligrafowane było następujące zawiadomienie: *** PROGRAM” *** * ŚNIEGORUCZKA - ŚNIEŻYNKA Baśń o wiośnie. * Opera z prologiem i w czterech aktach - autorstwa N. Rymskiego-Korsakowa Libretto autorstwa Kompozytora na podstawie sztuki A. Ostrowskiego Tłumaczenie na francuski - P. Halperine i P. Lao (ku radości Publiczności za Jednego Franka) WYSTĘPUJE: TERESA KENDALL NA ŻYWO! z towarzyszeniem zarejestrowanego chóru i muzyki Artystów z Metropolitan Opera. - Niech mnie szlag! - powiedział Rogi. Widział już kiedyś tę operę, w wieczór ślubu Teresy i Paula, ale przyznał się jej potem, że był kompletnie rozbity i nie pamiętał prawie nic. Co Teresa zamierzała teraz zrobić? Sprzątnął ze stołu i dorzucił do ognia. Nagle zaczęła się muzyczna uwertura i Rogi rozsiadł się w swoim krześle. Na zewnątrz, zimowy wiatr szumiał i wył pomiędzy deskami okapu. Jego żołądek był pełen, w domku było ciepło, a aromat gorącego rumu uderzył do głowy, odurzając zmysły w najprzyjemniejszy z możliwych sposobów. Muzyka płynąca z małych głośników była bogata, romantyczna, pełna fletów i trąbek ćwierkających niczym kwietniowe ptaki. Ale był w niej też złowieszczy ton drżących smyczków, które zdawały się ostrzegać, że zima może odzyskać swoją moc i wiosna przyszła być może za wcześnie. Rogi poczuł, jak relaksuje się, a oczy przymykają mu się... Zobaczył ponury, zimowy krajobraz, a w dali skutą lodem rzekę. Na jej drugim brzegu stał stary warowny rosyjski gród. Księżyc zachodził i nastawał świt. Zapiały koguty. W miarę, jak niebo jaśniało, wydawało się, że lecą po nim miliony ptaków w kierunku lasu, jakby właśnie kończąc swą długą podróż z południa. Mały faun siedział na korzeniu wydrążonego drzewa, przyglądając się temu z radością. Zaśpiewał, że wiosna ma już za chwilę nadejść. I nagle pojawiła się ona, na złoto-zielonym rydwanie ciągniętym przez łabędzie i gęsi, otoczona innymi kolorowymi ptakami. Zaczęła śpiewać Rogiemu dziwną muzyczną opowieść. Wiosna zakochała się kiedyś w Królu Zimie i urodziła mu córkę, śliczną Śnieżynkę, Śniegoruczkę. Ale Zima zatrzymał dziewczynę w swej mocy, co roku zabierając ją do dalekiej ponurej Pomocnej Krainy, która nigdy nie topniała. Teraz, kiedy miała szesnaście lat, Śnieżynka zapragnęła mieszkać wśród ludzi, z dala od panowania nieczułego ojca. Nagle krajobraz, który Rogi sobie wyobraził, został zasypany niespodziewaną śnieżycą i sam Król Zima wkroczył na scenę. Wiosna błagała go, żeby uwolnił śliczną Śnieżynkę. Król zgodził się, ale postawił pewien surowy warunek: jeśli dziewczyna kiedykolwiek zakocha się w śmiertelniku, a on miłość tę odwzajemni, zazdrosny bóg słońca Yarilo zabije ją. Miłość i ciepło słońca były pokrewne, dlatego też okazały się nieosiągalne dla Śnieżynki. Wtedy pojawiła się sama Śniegoruczka. Rogi zdał sobie sprawę, że jego oczy są szeroko otwarte, a do iluzorycznego świata... - czy Teresa rzeczywiście go stwarzała? - ...wkroczyła nagle żywa istota.Ubrana była w białą szatę, ozdobioną śnieżnobiałym futrem i zdawała się iskrzyć srebrnymi, mroźnymi kryształkami. I Teresa śpiewała - naprawdę, śpiewała jak za swych najlepszych czasów - a jej cudowny głos współgrał idealnie z orkiestrą i głosami pozostałych wykonawców, odtwarzanymi z płyty. Cała magia jej śpiewu, zdawało się, już zagubiona na zawsze, nagle odżyto i Rogi siedział porażony nią, niemal nie wierząc, że była częścią otaczającej go rzeczywistości. Śnieżynka cieszyła się, że może żyć wśród ludzi. Zobaczyła młodego człowieka, zakochała się w nim i upodobała sobie pieśni, które śpiewał. Sam dźwięk głosu ukochanego roztapiał jej serce. “Taje, taje” krzyknął Król Zima, ostrzegając Śniegoruczkę przed losem, jaki miał ją spotkać, gdy młodzieniec odwzajemni uczucie. Ale ona myślała tylko o szczęściu. Zima odszedł do swego skutego lodem legowiska, a Wiosna odmieniła wygląd lasów. Wydawało się, że mały domek nad Jeziorem Małp otworzył się na wielką, zieloną łąkę - pełną kwiatów. To zachwyconą Śnieżynkę otacza gromada szczęśliwych wieśniaków, którzy tańczą, śpiewają, witają ją i zabierają do swych domów. Wreszcie wyimaginowana kurtyna opadła, kończąc prolog... Teresa stała pomiędzy dwiema świecącymi lampami, uśmiechając się do Rogiego. Jej olśniewająca biała szata i suknia zamieniły się, jak w bajce o Kopciuszku, w zwykły kawałek flaneli ozdobiony króliczym futrem z ponaszywanymi świecidełkami i płatkami śniegu z błyszczącej folii. Ale wciąż była piękna, wciąż pełna dumnego czaru. - Podoba ci się opera, jak na razie? - zapytała. - C’est fantastique! - krzyknął Rogi. - Ale, jak stwarzasz tę iluzję? Nie sądziłem, że twoje kreatywne metazdolności są tak wielkie. - Moje - nie. Ale Jacka tak. - Dziecko... - Odnajduje scenografię i wygląd pozostałych bohaterów w mojej pamięci, i odtwarza je. A teraz... akt drugi! Dużo później, Rogi nie był w stanie przypomnieć sobie wiele z treści opery, pamiętał natomiast przykuwającą uwagę postać Śnieżynki, błagającej swą matkę, Wiosnę, o to, co miało ją zabić, ale bez czego, jak oświadczyła, nie była w stanie żyć. Wiosna uległa córce. Śniegoruczka w końcu zakochała się w mężczyźnie, który odwzajemniał jej miłość. Zaślubiny jej i innych dziewcząt z wioski, miały odbyć się w jeden z wczesnych dni wiosennych, w święto Płodności. I wtedy rozpoczęła się najbardziej dramatyczna część baśni. Wieśniacy śpiewali pieśń mającą zapewnić dobre plony: Nous vous donnerons une jeune fille. Et nous serons un de plus, Et nous serons un de moins. Oddamy ci młodą dziewicę. I będzie nas o jednego więcej, I będzie nas o jedną mniej*. [* Tłum. Kinga Kremky.] Wtedy Śnieżynka zaśpiewała olśniewającą arię, w której wyrażała swoją miłość. Mon coeur śpiewała, man sang, mon etre tout entier s’embrase et brule! Moje serce, moja krew; wszystko we mnie plonie i gorzeje! Wtedy ugodził ją promień słońca i roztapiając, zabił. Jej śmiertelny ukochany pogrążył się w rozpaczy i nie przyjął wyjaśnień Tsar, że obecność Śnieżynki pomiędzy ludźmi obraziła boga słońca Yarilo. Odmówiłby on swego światła i ciepła ziemi, na której żyłaby Śniegoruczka. Wtedy pojawił się na szczycie świętej góry sam Yarilo, trzymając w jednej ręce snop zboża, a w drugiej, jaśniejącą ludzką głowę. Ludzie oddali mu cześć, śpiewając końcowy hymn. Kiedy opera skończyła się, Rogi bił brawo tak długo, aż zaczęły go boleć dłonie. Ciężarna diva, kompletnie wykończona, ze łzami spływającymi po policzkach, osunęła się w jego ramiona i musiał ją, wciąż w kostiumie, natychmiast położyć na łóżku. - Przesadziłaś - powiedział Rogi, próbując ukryć niepokój. - Nie, nie. Czuję się świetnie. Wszystko poszło wspaniale. Śpiewałam, Rogi! Śpiewałam. Zdjął jej słowiańską koronę i podłożył pod głowę jedną z wypchanych mchem poduszek. - Byłaś niesamowita. A finał... nie jestem pewien, czy zrozumiałem jego znaczenie... Teresa zamknęła oczy. - Ta baśń opiera się na starosłowiańskich wierzeniach religijnych. Aby udobruchać boga słońca i zapewnić sobie dobrą pogodę oraz obfite zbiory, ludzie poświęcali dziewicę. Było to mało korzystne dla niej, ale za to dla reszty ludzi - bardzo, bo musieli oni przeżyć, prosperować i tańczyć w promieniach słońca. Otworzyła oczy i spojrzała na niego spokojnie. - Nie cieszysz się, że nie mamy już takich bogów? 25 SECTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [ETELONIS] PLANETA l [KONSYLIUM ORBITALNE] ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1-378-597 [6 GRUDNIA 20521 Tańczył z kuzynką Adrienne, dziewczyną w tym samym wieku, i uważał, że jest najmniej odpychająca ze wszystkich młodych krewniaczek. Marc zawsze uwielbiał tańczyć (co dziwiło wszystkich oprócz matki) i był w tym bardzo dobry, nie lubił jednak, gdy jego partnerki usiłowały nadać wspólnemu wirowaniu jakiś romantyczny charakter. Seks, wielkie utrapienie, był ostatnią rzeczą, której pragnął na parkiecie. Taniec pozwalał mu w irracjonalny sposób uwolnić się od jego własnej mocy. Doskonale zgrany z pokrewną umysłowo partnerką operantem, taką jak Adrienne, Marc był w stanie rozluźnić na krótką chwilę swoją cenną samokontrolę bez poczucia zagrożenia. Jego twarz odprężała się wtedy w niezwykle rzadko goszczącym na niej, delikatnym uśmiechu. Najstarsza córka Adriena Remillarda i Cheri Losier-Drake była wysoką dziewczyną o jasnej twarzy i zwykle szorstkim oraz władczym sposobie bycia. W głębi serca Adrienne uważała, że jej kuzyn jest najprzystojniejszym i najwspanialszym chłopcem w całym wszechświecie. Ale wolałaby raczej umrzeć, niż dać mu to po sobie poznać, więc kiedy poprosił ją do tańca, ukryła się za najszczelniejszą zasłoną mentalną i udała znudzoną obojętność. Wydawało się, że odpowiada mu to. Orkiestra grała motywy z “I’m All Smiles”, łącząc elementy walca i jazzu, a dziewczyna wirowała w jego ramionach tak pogrążona w skrytej ekstazie i niepomna na otoczenie, że prawie przegapiła pojawienie się Lylmików. Ultrazmysły Adrienne nie były jednak nigdy zupełnie wyłączone, nawet, kiedy znajdowała się w stanie zbliżonym do orgazmu. I tym razem skupiły się one na niezwykłej aurze spóźnionych gości bez udziału woli. Gdy przybysze wkroczyli na Bal Inauguracyjny Państwa Ludzkości, zesztywniała nagle, a czar tańca prysł. - To oni! - wyszeptała, patrząc ze zdumieniem ponad ramieniem Marca. Nie stracił rytmu, ale z jego oczu zniknął wyraz rozluźnienia i stał się natychmiast czujny. - Mój Boże, masz rację, Addie. Wszyscy pięcioro i, tym razem, nie mają na sobie greckich tunik. Wystroili się po uszy. - Jak sądzisz, co oni tu robią? - Bóg jeden wie. Może są tu po prostu w celach towarzyskich. Furora, jaką wzbudzili Lylmicy, pojawiając się w ludzkiej postaci na inauguracji Konsylium tego popołudnia, była niczym, w porównaniu do poruszenia, jakie wywołali teraz, w sali balowej. Wcześniej wielu Ziemian nie doceniało w pełni honoru okazanego ich rasie, gdy pięciu Nadzorców zmaterializowało się na Podium Prezydialnym, w Sali Obrad Konsylium, w ludzkiej postaci. Reakcje obcych Pierwszych Magnatów i przedstawicieli ich ras były mieszane: Krondaku byli lekko poruszeni, impulsywni Gi o mało nie dostali zawału serca (zręcznie jednak powstrzymali się od okazania tego), Poltrojanie wydali mimowolne okrzyki i piski uznania, a Simbiari byli zaszokowani po same płetwy nożne i wymieniali między sobą oburzone komentarze, wymykające się spoza niedoskonałych zasłon. Chodziło o to, że galaktyczni Mentorzy nie raczyli uczynić im takiego wątpliwego honoru, kiedy inaugurowani zostali pierwsi magnaci Simbiari. Lylmicy nalegali na krótką ceremonię inauguracyjną ludzkich magnatów. Przyglądali się, jak Paul Remillard został wybrany Pierwszym Magnatem Państwa Ludzkości, wygrywając niewielką przewagą głosów. Wysłuchali, jak przemawiał w imieniu ludzkości przed całym Konsylium, a potem bili długo brawo, kiedy Panowanie Simbiari zostało wreszcie oficjalnie zakończone i wszyscy Ziemianie otrzymali nareszcie status członka Imperium Galaktycznego (O okresie próbnym dyplomatycznie nie wspomniano). Kiedy formalności zostały wypełnione, lylmiccy Nadzorcy zniknęli i wszyscy pomyśleli, że na tym się skończyło. Zaproszenie na Bal Inauguracyjny Państwa Ludzkości zostało skierowane do każdego magnata Konsylium, lecz spodziewano się, że przyjmą je tylko nieliczni spoza rasy ludzkiej. Krondaku nie mieli zwyczaju tańczyć na suchym lądzie i przesłali grzeczne odmowy. Pruderyjni Simbiari uważali, że taniec jest czymś próżnym, a poza tym zdawali sobie doskonale sprawę, że ludzie nie będą zachwyceni obecnością swoich eksnadzorców na balu, więc wszyscy, z wyjątkiem kilku nieszczęśliwców, którzy z racji zajmowanych wysokich stanowisk czuli się zobligowani do przyjścia, również odmówili. Gi przybyliby z radością, jednak w tym samym czasie w ich enklawach odbywały się ich własne bale i uczestnictwo w nich uznali za bardziej na miejscu. Serdeczni, mali, fioletowi Poltrojanie lubili tańczyć przy ludzkiej muzyce, więc duża ich grupa przyjęła zaproszenie. I byli teraz świadkami niesamowitego wydarzenia. Orkiestra grała dalej, ale wielu tancerzy opuściło parkiet, aby przypatrzyć się nowo przybyłym Lylmikom i wymienić na ich temat ciche komentarze. Pięciu Nadzorców zdawało się nie zauważać, że wywołują sensację. Wymieniając skinienia głowy oraz uśmiechy, często stając, aby uścisnąć dłoń jakiemuś dostojnemu operantowi, wmieszali się w tłum nie przerywając pogawędki. Czcigodny zwierzchnik miał na sobie klasyczną białą muszkę i frak, jego kaukaski towarzysz wystąpił w modnym kombinezonie z połyskującego zielonego nebulinu, trzeci mężczyzna, o indiańskich rysach odziany był w czarny oficjalny kostium latynoskiego caballero z marszczoną koszulą i szkarłatną szarfą. Dwoje Lylmików w kobiecych ciałach było jeszcze bardziej spektakularnych: Afrykanka miała na sobie turban i kaftan z wiśniowymi wstawkami, ciężkie złote naramienniki i naszyjniki, podczas gdy druga kobieta, najwyraźniej orientalnego pochodzenia, ubrana była w turkusowo-biały kostium z jedwabnego brokatu, wyszywany perłami. Orkiestra zaczęła grać “Dindi”, delikatny brazylijski standard autorstwa Antonia Carlosa Jobima. Lylmicy zrobili coś jeszcze bardziej niespodziewanego; poprosili ludzi do tańca. Nadzorca ubrany jak caballero wyszedł na parkiet z Lucille Cartier, a elegant w nabulinie ukłonił się przed Laurą Tremblay. Davy MacGregor w szkockiej spódnicy swego klanu i aksamitnym kubraku ze srebrnymi guzikami tańczył nagle z azjatycką pięknością, podczas gdy Paul Remillard, którego wytworne opanowanie zostało zmącone tylko na ułamek sekundy, towarzyszył posągowej Afrykance. Marc i Adrienne niemalże wyskoczyli ze skóry, kiedy usłyszeli za sobą głos: - Myślę, że zabiorę ci tę czarującą młodą damę, mój chłopcze. Marc odwrócił się i stanął twarzą w twarz z mężczyzną, który udaremnił jego próbę uprowadzenia statku kosmicznego na Ziemię. Siedząc na balkonie dla widzów, w Sali Obrad Konsylium, i patrząc na tajemnicze postaci na podium prezydialnym, chłopiec nie rozpoznał go. Ale teraz, lylmicki Nadzorca o imieniu Atoning Unifex, wyrósł nagle przed nim i Adrienne, olśniewający w swoim staromodnym, oficjalnym czarno-białym stroju. - Ty... - krzyknął chłopiec - Jesteś Lylmikiem! - Nawet więcej - powiedział obcy i ukłonił się wytwornie. - Jestem tym Lylmikiem. Jego głęboko osadzone oczy przykuły chłopca koercją nie do odparcia. - Zanim zatańczę z Addie, mam dla ciebie dalsze instrukcje, młody Marcu. Wypełnij je posłusznie i rozumnie. Kiedy w końcu będziesz mógł wrócić na Ziemię, bądź całkowicie uległy wobec ojca i szanuj go w ciężkich chwilach, które nadejdą. Cokolwiek będziesz na ten temat sądził, zasługuje na to. Adrienne odebrało mowę. Oni się znają! - A co... z resztą? - zapytał Marc. Lylmik machnął ręką. - Nie musisz martwić się o ich przetrwanie. O to już zadbano. Potem będziesz musiał opiekować się małym tak starannie, jak tylko będziesz w stanie. Odwrócił się do Adrienne, niemalże sparaliżowanej z przerażenia i musnął jej dłoń ustami. Nieludzkie oczy, połyskujące ironią, kiedy mówił do Marca, stały się teraz łagodne, niemal smutne. - Jak uroczo wyglądasz dzisiejszej nocy, ma petite. Nie - nawet więcej, droga Addie. Jesteś piękna! Zatańczymy? Chciałbym, żebyś zapamiętała tę noc do końca życia. Homologous Trend tańczył z Lucille Cartier i stanowili razem niesamowity widok. Lylmik przyciągał wzrok ze swymi rzeźbionymi, miedzianymi rysami i w zachwycającym latynoskim stroju. Niewysoka lady wzbudzała podziw czarno-zieloną suknią, wyszywaną srebrzystymi paciorkami i długimi na metr frędzlami. Na głowie miała wyszukany chapeau z piórami i wieloma pręcikami, które jak antenki wyrastały znad czoła. - Jeśli można mi wyrazić uznanie dla pani aparycji, profesor Cartier - wymruczał Trend - jest to najwspanialsza kreacja na tym balu. - I najcięższa - powiedziała Lucille, uśmiechając się do niego promiennie. - Wyszywana paciorkami suknia i peleryna ważą piętnaście kilo, a kapelusz prawie pięć. Gdybym nie podtrzymywała się na nogach moją psychokinezą, dawno bym już padła. Nie wiem, dlaczego zawsze wybieram tego rodzaju suknie! Ale za to bawię się wspaniale. - Cieszę się, że oderwała się pani od rodzinnych kłopotów. Lucille spojrzała w turkusowe oczy Nadzorcy. - Wy, Lylmicy, doskonale je znacie, prawda? - Nie do końca, pani profesor. Ale wystarczająco dobrze. I chcielibyśmy wam pomóc. Remillardowie mają do odegrania niezwykle istotną rolę w przyszłości Imperium Galaktycznego i bardzo poruszyły nas wasze ostatnie... tragedie. - Jak to miło - Lucille zabarykadowała swój umysł z taką siłą, jakby miało od tego zależeć jej życie, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że Lylmik niewątpliwie sonduje ją na wylot. - Czy wasza troska jest tak duża, że odkryliście, kto jest odpowiedzialny za zamordowanie mojego zięcia i Margaret Strayhorn? - Niestety nie. Nie mam żadnych użytecznych danych na ten temat. Ale myślę, że mógłbym służyć radą w innej kwestii, która panią dręczy. Lucille uniosła brew. Homologous Trend przesunął się w tańcu na drugi koniec parkietu i wskazał jej parę poltrojańską, rozmawiającą z Denisem Remillard. Lucille zmarszczyła brwi. - Dlaczego... przecież to Fred i Minnie! Nie sądziłam, że tu będą. Żadne z nich nie jest magnatem. - Ich obecność została specjalnie zaaranżowana. W przeciwieństwie jednak do Magnatów Konsylium, którzy mają jeszcze do załatwienia sporo spraw, zanim opuszczą planetę Konsylium, tych dwoje Poltrojan wraca na Ziemię jutro, ich prywatnym statkiem kosmicznym, aby stracić jak najmniej zajęć, które prowadzą w Dartmouth. Ich pojazd porusza się z wyjątkowo wysokim czynnikiem przemieszczenia. Powinni znaleźć się na Ziemi za dwa tygodnie. Rozumiem, że wolałaby pani zostać tu, aby czuwać nad - hm - osieroconym dzieckiem pani syna, Paula. Ale jeśli pani maż, Denis, chciałby wrócić z poltrojańską parą, z radością wezmą go na pokład. Denis również przekona się, że zarówno Fritiso-Prontinalin, jak i Minatipa-Pinakrodin wykazują głębokie współczucie dla problemów ludzkości, w kwestii ustawy reprodukcyjnej Imperium. Lucille patrzyła na swego partnera z niemym osłupieniem. - Wiele poltrojańskich statków ma zarówno superluminalne, jak i subluminalne właściwości - ciągnął cierpliwie Trend. - Mogą z łatwością poruszać się w atmosferach planetarnych, mogą także bez konsekwencji penetrować słabsze pola siłowe, generowane przez ziemskie systemy bezpieczeństwa. Jeśli jest to konieczne, nie pozostawiają żadnych śladów. Lucille tańczyła w objęciach Lylmika przez kilka chwil, próbując zebrać myśli. W końcu zdołała wyszeptać: - Czy Fred i Minnie będą chcieli zaryzykować? Czy może znaczy to, że mają wasze przyzwolenie, aby... - Wy, Remillardowie, jesteście bardzo ważni dla przyszłości Imperium - powtórzył Homologous Trend. - Wszyscy. Davy MacGregor był z natury kiepskim tancerzem, ale trzymając w ramionach gibką, spowitą w jedwabie Asymptotic Essence, zmienił się w innego człowieka. Przesyłała do jego umysłu kojące fale, łagodząc ból jego osamotnienia z niezrównaną dokładnością - podczas gdy on zdawał sobie sprawę jedynie z obecności ich dwóch ciał kołyszących się razem, jej delikatnego uśmiechu i skośnych, świetlistych oczu, tak nie pasujących do jej orientalnych rysów. Uśmiechnął się do niej. - Uspokajasz mnie, prawda? - Masz coś przeciwko temu? Odwrócił od niej wzrok i uśmiech zgasł na jego twarzy. - Chcę pamiętać, co stało się z Margaret. Pamiętać ją. Kochałem ją i zamierzam odnaleźć tego, kto ją zabił, i dopilnować, żeby został ukarany. Ten ból... - przerwał, a ona dokończyła za niego. - Myślisz, że pomoże ci w poszukiwaniach. Ale mylisz się. Tylko zaćmi twoją ostrość widzenia. Tak czy inaczej, nie ma to znaczenia, skoro nie ty będziesz osobą, która odpowie za ujęcie mordercy twojej żony. To zadanie należy do kogoś innego. Twoja rola jest inna i będzie wymagała pełnej uwagi. - A więc przyznajecie, że Margaret została zamordowana. Że nie było to samobójstwo! Redaktywna energia emitowana przez Lylmika tym razem zdławiła jego emocje bez uprzedniej subtelności, tłumiąc jego słuszny gniew i łagodząc nagły przypływ bólu. Davy nie był w stanie się temu oprzeć. Zbrodnia nie będzie omawiana. Nie teraz. Tańczyli. Po pewnym czasie Asymptotic Essence powiedziała: - Nawet nie spytałeś, na czym ma polegać twoja nowa rola. - Cokolwiek wy, Lylmicy, sobie życzycie - powiedział Davy ponuro. - Zostaniesz Kierownikiem Planetarnym Ziemi. - Dobry Boże... Nigdy nie marzyłem o tym. Nie! Nie chcę! - To już tradycja, że stanowisko powierzane jest osobie, która go nie chce. Komuś, kogo ono nie zepsuje ani nie złamie. Davy zaczął śmiać się cicho i gorzko. - Nie wiecie, co robicie. Nie nadaję się do tego. Jestem MacGregor, Boże, zmiłuj się; od niepamiętnych czasów byliśmy dzikim klanem i nie ma we mnie za grosz dyplomaty... - Zostałeś wybrany. - Mam nawet wątpliwości co przynależności ludzkości do Imperium Galaktycznego! Co do kwestii Wspólnoty. Nie rozumiem, w jaki sposób moja rasa może wniknąć we Wszechumysł i jednocześnie zachować integralność. I jest wielu, którzy myślą tak samo, wiesz o tym! Nie wszyscy ludzcy operand rozumują, jak Paul Remillard, wierząc, że całkowite połączenie umysłów z obcymi rasami jest najlepszym wynalazkiem wszechczasów! Asymptotic Essence powiedziała: - To ty musisz zmienić zdanie i służyć im przykładem. - A w jaki sposób mam się przekonać, że Wspólnota jest naszym przeznaczeniem? - Możesz zacząć od przestudiowania dzieł francuskiego filozofa, który zbadał podstawy tego konceptu wiele lat temu, w połowie waszego dwudziestego wieku. Nazywał się Pierre Teilhard de Chardin. Z zawodu był paleontologiem. - Nigdy o nim nie słyszałem - powiedział Davy MacGregor. - Paul Remillard słyszał. Ale to nie jest istotne. - Dlaczego w takim razie wy, Lylmicy, nie mianujecie Paula Ziemskim Kierownikiem? Albo kogoś innego z tej jego przeklętej dynastii? Orientalna kobieta potrząsnęła głową. - Oh, nie. Paul ma swoje zadanie, a ty masz swoje. - I niech nam obydwu Bóg pomoże - wymruczał Davy. - My, Lylmicy, będziemy wam pomagać najlepiej, jak potrafimy. A Boga musisz do tego przymusić swoją koercją. Tańczyli dalej bez słowa, a kiedy muzyka skończyła się, Davy ukłonił się sztywno Asymptotic Essence i odszedł. Laura Tremblay prawie zemdlała z wrażenia. Lylmicki Nadzorca! Jeden z Galaktycznych Zwierzchników! Tańczy z nią! Co by Paul powiedział? Wtedy spojrzała ponad połyskującym ramieniem Eupathic Impulse i zobaczyła, że posągowa czarna kobieta, w ciele której ukrywał się Lylmik, tańczy z... Paulem. Nagle dreszczyk oszołomienia zniknął, a Laura zorientowała się, o co chodzi, i zdjęło ją przerażenie. Lylmicy chcieli ich rozdzielić! Była tego pewna. Paul był teraz Pierwszym Magnatem i te nieludzkie istoty wybrały jakąś inną kobietę - bez wątpienia jakąś cenną intelektualistkę, o nieprzeciętnych zdolnościach metafizycznych - aby została jego nową żoną. Ale nie uda im się ten chory plan! Paul znajdzie sposób, żeby ich przechytrzyć. Kiedy tylko rozwiedzie się z Rorym, będą wolni... - To nie byłoby dla ciebie zbyt dobre rozwiązanie - powiedział Impulse. Spojrzała na niego z otwartymi ze zdumienia ustami. Laura Tremblay była prześliczną kobietą o delikatnej karnacji, niebieskich oczach w oprawie ciemnych rzęs i dumnie wygiętym celtyckim nosie. Jasnoblond włosy mocno ściągnęła znad czoła, za pomocą pary złotych grzebieni. Czarną aksamitną suknię ozdobiła jedną żywą orchideą w jasnożółtym kolorze, przypiętą na prawym ramieniu. Powiedziała chłodno: - Nie wiem, o czym mówisz. Istota, która nie była mężczyzną, uśmiechnęła się tylko. - Myślisz pewnie, że twoje małżeństwo z Rorym Muldowneyem załamało się bezpowrotnie i, że nawet wasza miłość do trójki małych dzieci nie jest w stanie go uratować... - To prawda! - powiedziała zaciekle, próbując wykrzesać w sobie tyle sił, aby go odepchnąć. Ale nie udało się jej. Tańczyli w łagodnym latynoskim rytmie. - Rory wie, że to koniec. Postanowiłam odejść do Paula. Pogodził się z tym. - Paul nie ożeni się z tobą - powiedział poważnie Lylmik. - Nasze prolepsy informują, że nigdy się powtórnie nie ożeni. - Prolepsy! Co... co to znaczy? - Możemy przewidzieć to, co wy nazywacie przyszłością. Nie wszystko i nie zawsze dokładnie. Ale prolepsy dotyczące ciebie i Paula nie pozostawiają wątpliwości. - Kocham go, a on kocha mnie. Powiedział mi to. - Pierwsze twoje stwierdzenie jest niepodważalnie prawdą - powiedział Impulse. - Drugie jest wątpliwe - jeśli przez “miłość” rozumiesz przedłożenie drugiej osoby ponad własne ja. Paul uważa, że jesteś czarująca, atrakcyjna seksualnie i stanowisz dla niego wsparcie w trudnym okresie życia. Nigdy jednak nie poświęci swojej osoby dla ciebie, ani dla żadnej innej kobiety. Co ty wiesz o ludzkiej miłości, ty draniu? Ty, ty przedmiocie? - Wiem, że miłość jest czymś tajemniczym i ma zróżnicowane znaczenie dla istot ludzkich. Potrafi wynosić i umacniać, ale też degradować i niszczyć. Nie można do niej przymusić. Czasami jest spontaniczna, a czasami dojrzewa długo. Rodzi się, żyje i bywa, że umiera. Miłość jest kontynuacją zdolności metakreatywnych i spełnia się tylko przynosząc owoc. Uczucie to jest pokrewne boskości, ale także zdolne do pobudzenia zbrodniczych zamiarów. Tyle wiem o miłości. Nosząc to ciało, uczę się o niej niemal w każdej mijającej chwili, nowych i zdumiewających rzeczy. Laura Tremblay znów była spokojna, opierając się wygodnie o ramię Lylmika. Muzyka cichła, a jej słodycz musnęła ich melancholią; zakołysali się wolniej, prawie z rozmarzeniem. - Czy wiesz, jak miłość może ranić? - Jeszcze nie - przyznał Eupathic Impulse. - Ale z czasem, nawet i tego mogę się nauczyć. - Czy wy, Lylmicy, będziecie przybierać ludzkie formy na inne okazje? - zapytał Paul swoją partnerkę Noetic Concordance. - Nie zobaczysz nas pod tą postacią aż do momentu, kiedy rasa ludzka włączy się do Wspólnoty. Jeśli się włączy. - Ach - powiedział Paul - co za szkoda. Jesteś najlepszą partnerką, z jaką zdarzyło mi się kiedykolwiek tańczyć. - Pochlebiasz mi. Moja wiedza na temat tej sztuki jest czysto teoretyczna. Nigdy wcześniej nie tańczyłam. Jednak przyznaję, że doświadczenie jest przyjemne. - Miło mi to słyszeć. W naszym wcieleniu, jak pewnie sama już zauważyłaś, doznajemy mnóstwo przyjemnych doświadczeń. Afrykanka roześmiała się głośno. - Sądzę, Pierwszy Magnacie, że balansujesz na granicy impertynencji. - Z tak dostojną osobą, jak lylmicki Nadzorca? Jakże bym śmiał! - Myślę, że ośmieliłbyś się do wielu rzeczy i nie zawsze mądrze...Ale nie jestem tu po to, żeby cię besztać. Chcę złożyć ci gratulacje. Wygłosiłeś bardzo inspirującą mowę w Konsylium przed twoim zwycięstwem. Uwagi na temat poważnych obowiązków operantów względem nonoperantów były szczególnie niezapomniane. - Dziękuję. Podtrzymuję każe słowo z mojego przemówienia. - Zastanawiam się, czy większość twoich kolegów, ludzkich magnatów podziela ten idealizm i poświęcenie wobec Imperium Galaktycznego. Błysnął swym słynnym uśmiechem. - Jesteśmy niezrosłą rasą, ale myślę, że większość z nas stara się, jak może. Lata Panowania Simbiari były trudne. Są jeszcze w ludziach ślady żalu, zarówno wśród operantów, jak i zwykłych ludzi, z powodu ceny, jaką musieliśmy zapłacić za członkostwo w Imperium. Większość z nas mimo wszystko zdaje sobie sprawę, że w chwili Interwencji byliśmy kompletnie niedostosowani do przyłączenia się do waszej konfederacji. Byliśmy społecznie i moralnie niedojrzali. Wciąż jeszcze jesteśmy; trzeba jednak przyznać, że jest z nami o niebo lepiej niż w 2013 roku. Concordance roześmiała się również i dodała bardziej trzeźwo: - Nie będzie to łatwy okres dla ciebie, te tysiąc dni okresu próbnego. Inne państwa - szczególnie Krondaku i Simbiari - wyraziły się z dużą rezerwą o przyłączeniu Ludzkiego Umysłu do naszej Wspólnoty. - A co wy, Lylmicy, sądzicie na ten temat? - zapytał Paul. - Zgromadzenie Nadzorcze zgodnie uważa ludzkość za wyjątkową rasę. Wasz potencjał mentalny jest tak potężny, że usprawiedliwia przyjęcie was do Imperium na takim stopniu rozwoju socjopolitycznego, na jakim teraz się znajdujecie. Interwencja niosła ze sobą wkalkulowane ryzyko. Może się również zdarzyć, że nas zniszczycie. - To śmieszne! Jesteśmy metafizycznymi dziećmi w porównaniu z innymi rasami, a wasze dokonania naukowe tak dalece przewyższają nasze... - Z roku na rok ogólne możliwości metafizyczne ludzi rosną i coraz więcej dzieci operantów rodzi się z rodziców zwykłych. A wasz postęp naukowy jest nawet szybszy. Do momentu, kiedy wasza rasa osiągnie zrosła liczbę, będziecie górować nad innymi państwami w praktycznie wszystkich dziedzinach technologicznych. - Nie będziemy górować nad wami. - Nie... ale Lylmicy są inni. Jesteśmy antyczni, statyczni, sterylni. Przewidujemy i prowadzimy innych, ale nie możemy wzrastać. Imperium Galaktyczne jest naszym tworem, ale nie dotrwamy tak długo, aby być świadkami jego spełnienia. Ta rola spadnie na innych. - Czy sugerujesz, że my, ludzie, zostaliśmy wybrani, by być waszymi spadkobiercami? - Paul nie dowierzał. - To nie jest pewne. Zdolność przewidująca prolepsów kwalifikuje je raczej do obszaru sztuki a nie nauki, a ich zastosowanie jest chaotyczne. Istota o imieniu Atoning Unifex nakazała Interwencję i utrzymuje, że ostateczne Zjednoczenie jest... prawdopodobne. Jednego tylko jesteśmy pewni; nie ma szans dla ludzkości poza Imperium Galaktycznym. Teraz, kiedy jesteście jednymi z nas, nie możecie nigdy odłączyć się i pójść własną drogą. Jeśli nas opuścicie, to tylko dlatego, że zostaniecie odrzuceni, a konsekwencje tego mogłyby okazać się tragiczniejsze, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić. Tańczyli, utrzymując swe myśli w szczelnym zamknięciu, tak było zresztą od samego początku rozmowy. W końcu muzyka skończyła się i Paul powiedział nagle: - Powiedz mi jedną rzecz, jeśli możesz, zanim się pożegnamy. Czy jakiś Lylmik schronił kiedyś mojego stryjecznego dziadka, był dla niego kimś w rodzaju anioła stróża? - Rogiego? Noetic Concordance wzruszyła lekko ramionami. - Czemu pytasz? - Mój ojciec umierając wspomniał coś o tym. - Nie mam ci do przekazania żadnych informacji na ten temat. Ale wydaje się to bardzo wątpliwe, nie uważasz? - W istocie - powiedział Paul. - Dziękuję bardzo za taniec. - To była przyjemność - powiedziała Noetic Concordance. - Żegnaj. Fury patrzył z wysoka. Sprawy przybierały bardzo korzystny obrót, poza faktem, że głupi Lylmicy mianowali Davy’ego MacGregora Kierownikiem Planetarnym Ziemi. Wielki Wróg u władzy! To należy w przyszłości naprawić. Unifex na to: nie wygrasz. Nie możesz być taki pewien! Jestem poza twoimi prolepsami! To prawda. I nie możesz mnie tknąć. Przyznaj! Wielki manipulator nie jest znów taki wszechmocny. Zrobię, co mi się podoba. Jestem istotnym składnikiem kosmicznego równania. Negatywnym składnikiem! Nie baw się w swoje gierki. Nie jestem Bogiem, a ty nie jesteś diabłem. Jesteśmy przeciwstawnymi umysłami... a ty nawet nie wiesz, kim naprawdę jesteś. Nie. Ale wiem, co chcę zrobić. Co zrobię! Nie wygrasz. Istota, którą stworzyłeś, jest niedoskonała, a sam nie jesteś w stanie przymusić Rzeczywistości bardziej niż ja. Przekonamy się o tym. Może masz rację w kwestii mojego stworzenia. Od razu spotkałem się z pewnymi ograniczeniami w jej przypadku. Ale są przecież inne ryby w morzu, jak to mówią ludzie. I inni rybacy, oprócz mnie i ciebie, Fury. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz robił to, co musisz. Au revoir. 26 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Piątego stycznia dziecko “opuściło się” jakby w brzuchu Teresy, przygotowując się do narodzin. Jack przestraszył się, ponieważ był to pierwszy znak, że czas jego pobytu w łonie matki dobiega końca, i aby go uspokoić, Teresa przemawiała do niego na głos i telepatycznie godzina za godziną. Był to najbardziej niesamowity dialog, jaki w życiu słyszałem. Św. Bezcielesny Jack został kanonizowany nie przez Kościół katolicki, ale przez aklamację Konsylium Galaktycznego. Gdyby Kościół przeprowadził oficjalne dochodzenie na temat jego życia i osobistej filozofii, a ja zgodziłbym się, żeby moje chaotyczne zapiski zostały zbadane przez ekspertów kościelnych, i gdyby zdołali oni wyciągnąć ode mnie wspomnienia ostatnich rozmów Jacka z matką przed narodzinami, byłby to niezwykle ważny element jego dossier. Nie jestem w stanie dokładnie przytoczyć tych dialogów w moich Pamiętnikach; nie potrafię też odtworzyć późniejszych, cudownych rozmów Marca i Jacka. Istota, która asystowała przy ich pisaniu, odmówiła wzmocnienia mojej pamięci. Krótko mówiąc, był to czas, kiedy Jack po raz pierwszy zapoznał się ze zjawiskiem bólu i modlitwy, oraz z korzyściami, jakie mogą one mieć w kwestii doskonalenia wyższych poziomów świadomości. Miał narodzić się z bólem - Jack więc najpierw nauczył się modlić. Teresa instynktownie wiedziała, że proces narodzin będzie bolesny dla dziecka od strony fizycznej i będzie cierpieniem psychicznym. Ewolucja ludzka nie doszła jeszcze wówczas do poziomu, gdy rozumny płód operant potrafi narodzić się w sposób naturalny, bez przeżywania wstrząsu. Żadne z jej poprzednich dzieci nie było tak mentalnie rozwinięte w momencie narodzin, jak Jack, a pomimo to cierpieli niemało. Po narodzinach wspomnienia zacierała naturalna amnezja oraz instynktowne, pozytywne fale redaktywne, wysyłane przez ich matkę. Wszystko to razem wydawało się leczyć je z przykrego przeżycia. Teresa była jednak przekonana, że Jack nie zapomni tak łatwo swych narodzin. Był niewątpliwie zupełnie inny, niż pozostałe dzieci i dlatego postanowiła pomóc mu przejść przez te trudne chwile w szczególny sposób. Jack miał do tej pory bardzo małe doświadczenie z bólem. Znał już poczucie dyskomfortu, kiedy rozpoczął się proces “opuszczania” i nie podobało mu się ono. Świadomość, że niedogodności będą się stopniowo nasilać, w zrozumiały sposób przerażała go. Do tej pory czuł, że jest w stanie kontrolować swój bezpieczny świat, ale teraz władzę przejęła nad nim macica. Nie tylko zamierzała wyrzucić go z raju, ale proces ten miał być bolesny. Teresa powiedziała mu dokładnie, co go czeka. Wyjaśniła również, w jaki sposób bóle porodowe pomagają nawet zwykłym dzieciom, przebijać się na zewnątrz. Skurcze wypychają płyn z płuc rodzącego się, żeby były lepiej przygotowane na pierwszy łyk powietrza. Szok jasnego światła, nagłe zimno i branie na ręce, których w lepszej adaptacji w świecie zewnętrznym doświadczy wkrótce, są swoistym stresem, który, jak udowodniono, pomaga zdrowym noworodkom. Gwałtowny sprzeciw wobec zmiany środowiska stymuluje ich mózgi. Jack, ponieważ był już świadomy i rozumny, mógł cierpieć podczas porodu podwójnie - nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Ale Teresa była przekonana, że jeśli jej nie narodzony syn będzie się modlił z wiarą, ten ból da mu siłę. Jeśli użyje pozytywnej koercji wobec siebie i Boga - a to właśnie znaczyła “modlitwa” - narodziny będą dla niego w końcu triumfalnym przeżyciem, takim, jakim są one dla dorosłych ludzi od początku istnienia ludzkości. Cierpliwe przetrwanie bólu, przy odpowiednim nastawieniu umysłu, może otworzyć jego życie na tajemniczą, niepojętą drogę. Narodziny, wyjaśniła Jackowi, będą wielkim przejściem - pierwszym z wielu, jakie go jeszcze czekały. Miał na zawsze opuścić przytulną ciemność, niemal nieważki komfort i całkowite bezpieczeństwo łona; wydostać się do jasnego świata, który oferował wiele radości i satysfakcji. Tam czekały na narodzone dzieci różne możliwości, które stwarzają im głównie matki. W tym nowym świecie cierpienie było czymś powszechnym - tłumaczyła Jackowi - nie dlatego, że Stwórca w swym okrucieństwie tak to zaplanował, ale z powodu ograniczeń fizycznego wszechświata i niedoskonałości żyjących w nim istot. Teresa ostrzegła swego syna, że będzie nie tylko cierpiał podczas porodu, ale pozna także różne odmiany bólu podczas samodzielnego życia, które go czekało. To jest cząstka bycia człowiekiem. Ale ból, powiedziała, jest czymś bardzo szczególnym. Tylko wyższe zwierzęta rozwinęły w sobie zdolność do świadomego cierpienia. Im wyżej w rozwoju znajduje się dane stworzenie, tym intensywniej odczuwa ból. Rzecz w tym, że jest on niezbędny do przetrwania pewnych wartości. Wyjaśniła Jackowi kilka bardziej elementarnych funkcji bólu, a następnie przeszła do omawiania trudniejszych aspektów cierpienia. Intensywny ból może wyniszczać, tłamsić ducha istot rozumnych. Tak przeważnie jest. Może jednak zostać przekształcony, siłą woli, w modlitwę - w rzecz o wielkiej wartości; w coś, co może podnieść samoocenę cierpiącego, jeśli siebie nie lubi i odrzuca, albo podkreślić wagę Uniwersalnego Umysłu Wszechświata, jeśli dana osoba cierpi z powodu miłości do innych. Jack zaczął już przyzwyczajać się, przy jej pomocy, do pojęcia wcielonego Boga. Próbowała teraz rozszerzyć to wyobrażenie, wprowadzając pojęcie Boga świadomie wybierającego cierpienie i śmierć, aby osiągnąć wyższy cel. Teresa nie była teologiem, ale była (pomimo swego odwrotnego przekonania) wykształconą kobietą i również bardzo utalentowaną artystką, która zniosła wiele, aby osiągnąć wyżyny sztuki. Jej własna potrzeba i zdolność kochania męża i dzieci były poważnie zakłócone przez wymagania kariery, ale role, które odgrywała, nauczyły ją dobrze, do czego może przywieść człowieka miłość: - do morderstwa, samobójstwa, szaleństwa, ale również do poświęcenia własnego życia i szczęścia. Teresa powiedziała Jackowi, że cierpienie z powodu miłości do innych jest pojęciem, o którym więcej dowie się później, kiedy będzie dojrzalszy. Teraz była to dla niego abstrakcja, choć w przybliżeniu zdawał się pojmować, że jego matka i wujek Rogi cierpieli dla jego dobra. Cierpienie natomiast z powodu miłości do samego siebie było tym, czego żadne inne dziecko w łonie - z wyjątkiem wcielonego Boga - nie doświadczyło. To przeżycie mogło nauczyć go wiele na temat własnej duszy. Mogło go wzmocnić i istotnie rozszerzyć jego świadomość mentalną. - Noszenie w sobie dzieci i rodzenie jest wielką próbą dla matki - mówiła do dziecka. - Jeśli robi to w naturalny sposób, jest dobrze przygotowana i nie boi się rozwiązania - przeżywa wielkie uniesienie. Gdy już urodzi się główka dziecka, całkowicie zapomina niewygody ciąży i odczuwane w czasie porodu bóle; ogarnia ją uniesienie. Mam nadzieję, że będziesz czuł to samo, mój kochany synku. Jack powiedział tylko: - Pomyślę o tym. Kiedy spał (płody też śpią, nawet bardzo młode), wyznała mi, że Jack najbardziej obawia się, że wstrząs związany z porodem może zaburzyć jego funkcjonowanie intelektualne i metafizyczne, które nazywał Wyższym Ja (Niższe Ja było zwierzęcą częścią jego osobowości). Bał się, że jeśli jego stan zostanie “poważnie zakłócony” i straci nad tymi funkcjami podczas porodu kontrolę, te dwie strony osobowości ulegną w jakiś sposób rozłączeniu, pozostawiając go niebezpiecznie wystawionego na coś... nieokreślonego. - Biedactwo, jest przecież tylko dzieckiem - przypomniałem. - To oczywiście bardzo dobrze, że namawiasz go do modlitwy i bycia silnym - ale co, jeśli nie będzie potrafił? Ta gadka o “Wyższym Ja/ Niższym Ja” przypomina mi coś, co czytałem o próbach inicjacyjnych Indian Amerykańskich. Jeśli wpadniesz w panikę, mogą dopaść cię demony! - Myślę, że demon Jacka jest jedynie podświadomy... - Powiedziałam mu, że będziemy nad nim czuwać, Rogi. - Teresa była jak najbardziej poważna. - Że będziemy w pogotowiu, a jego umysł będzie bezpieczny od zewnętrznych zagrożeń, jeśli miałby stać się na nie szczególnie wrażliwy. - Spojrzała na mnie dziwnym ufnym wzrokiem. - Nie mam pojęcia, o jakie niebezpieczeństwo może mu chodzić. To musi być jakaś zła siła pochodząca z nieświadomego id. Bo chyba żadna wroga siła metafizyczna z zewnątrz mu... nie zagraża? - Nie widzę sposobu. Koercja nie może działać na odległość. Szkodliwe odmiany redaktywności czy kreatywności, też nie. Może się zdarzyć jedynie, że ktoś z rodziny obejrzy poród przez EE. - Jestem pewna, że obawy Jacka są irracjonalne - tak, jak powiedziałeś; to przecież tylko dziecko! Ale musimy go szanować. Jeśli Denis albo nawet Paul odezwaliby się, nie dawaj im do zrozumienia, że mam już wkrótce rodzić. Nikt, oprócz ciebie i mnie, nie powinien być świadkiem pierwszego zetknięcia się mojego dziecka z bólem. Zdjęty niepokojem, zgodziłem się. Przestało padać i zrobiło się tak przerażająco zimno, że w nocy słyszeliśmy, jak w lesie pękają drzewa, kiedy zamarzały ich soki i rozrywały w ten sposób włókna. Kilka pni z dachu pękło również, co napędziło nam niezłego stracha. Kiedy obudziliśmy się następnego ranka, drzwi były pokryte grubą warstwą szronu od góry do dołu. Do tej pory nigdy nie zamarzały więcej niż do połowy. Dużo później zapytałem Billa Parmentiera, jaka mogła być temperatura tego dnia, biorąc pod uwagę moje obserwacje przyrodnicze, na co on wzruszył ramionami: - Mogło być ze trzydzieści, czterdzieści poniżej zera. To jeszcze nie najgorzej, jak na te rejony. Ale już całkiem rześko. Oczywiście, to właśnie tego dnia, mały Ti-Jean, mój praprabratanek Jon Remillard, musiał się urodzić. - Czy zdajesz sobie sprawę, że dziś jest dwunasty dzień po świętach? - zapytała Teresa, po tym, jak oświadczyła, że zaczęły się bóle. - Trzech Króli. Bardzo pomyślny dzień na pojawienie się Jacka! W charakterze jednak Trzech Króli mogą wystąpić tylko Wielkie Stopy - zaśmiała się. - Pamiętaj, żeby przekazać im nowinę, kiedy Jack się już zjawi. Reakcją dziecka na rozpoczęcie się porodu było zawieszenie komunikacji z matką. Powiedział jej, że musi zmobilizować wszystkie siły mentalne, aby zapobiec, jeśli to będzie możliwe, ewentualnemu rozdzieleniu się dwóch mistycznych jaźni. Teresa nie wydawała się specjalnie martwić jego wycofaniem. Była nadzwyczaj ożywiona psychicznie, prawie w euforii, gdyż wreszcie kończyła się jej najtrudniejsza ciąża. Powiedziała mi, że opanowała ją przemożna chęć zobaczenia dziecka, wzięcia go w ramiona, całowania, opiekowania się nim, doświadczania jego ciała - tak jak doświadczała jego umysłu. Oboje potrafiliśmy zwizualizować płód (przy użyciu ultrazmysłów i bez nich) i wiedzieliśmy, że był prawidłowo zbudowany, na przekór temu, co dowodziły testy genetyczne. Chcieliśmy go jednak zobaczyć, chcieliśmy być pewni. Podczas godzin porannych i popołudniowych, kiedy skurcze były jeszcze rzadkie, Teresa nie porzucała gotowania, sprzątania i innych czynności domowych, przerywając je tylko na chwilę, żeby zamknąć oczy i oddychać całkowicie swobodnie, kiedy nadchodziły bóle. Wyjaśniła mnie i Jackowi, że pierwsza faza porodu polega na rozszerzeniu się szyjki macicy, kanału rodnego. Kiedy uporałem się z codziennym rąbaniem drewna i czerpaniem wody, włożyła poradnik o narodzinach dzieci do odtwarzacza książek i kazała mi zapoznać się ze wszystkimi okropnymi szczegółami, żebym wiedział, czego się spodziewać. Przypomniała nam, że powiła już czwórkę dzieci, wykorzystując naturalne techniki rodzenia; bez chemicznych czy mentalnych środków przeciwbólowych, bez żadnej nadzwyczajnej interwencji medycznej. Nie wspomniała jednak o martwych płodach, aborcjach i bracie bliźniaku Marca, Matthieu, który umarł jeszcze w jej łonie, w bardzo dziwnych okolicznościach. Zdaniem Teresy, nie powinniśmy się zbytnio przejmować “niesterylnymi” warunkami panującymi w naszym domku. Noworodki są z natury dosyć odporne, a ona sama czuła się całkowicie zdrowa. Wystarczyły zwykłe zabiegi higieniczne. Wzięła zwój flaneli i wełny, który przygotowała, i wyparzyła go partiami w kuchence Colemana. Wygotowała również nóż i kawałek sznurka, po czym owinęła je w czysty kawałek materiału. Wiadro przegotowanej wody stało przykryte foliową pokrywką i czekało przy piecyku na moment, kiedy po urodzeniu będzie można umyć matkę i dziecko. Kazała mi przynieść dużo trocin z miejsca, w którym rąbałem drzewo. Zamarznięte bryły leżały więc na podłodze pod łóżkiem i tajały. Teresa dyskretnie nie powiedziała mi, jakie jest ich przeznaczenie. Nie powiedział mi tego również cholerny podręcznik rodzenia. Kiedy zaczęły zbliżać się następne fazy porodu, kazała mi rozpalić ogień, aż piecyk rozgrzał się niemal do czerwoności, a temperatura w domku osiągnęła poziom normalnego, cywilizowanego pokoju. Przygotowaliśmy następnie łóżko. Miała zamiar leżeć głową w tę stronę, gdzie zwykle miała nogi, żeby dać mi, amatorskiej akuszerce, więcej pola do manewru. Przygotowaliśmy złożony nadmuchiwany materac i poduszki, najpierw pokryte plastikiem, a następnie wełnianym materiałem, tak, żeby powstało skośne oparcie pod plecy. Chciała rodzić w pozycji półsiedzącej, która była najwygodniejsza. Po tej stronie łóżka, gdzie wystawał naciąg z lin, położyła dwie wełniane podkładki, które wcześniej zrobiła. Przylegały do ramy jak dwa materacyki, a na środku łóżka była między nimi wąska przerwa. Przykryła je dużym kawałkiem sterylnej flaneli, co sprawiało, że niższa część łóżka wyglądała normalniej. Teresa wzięła prysznic w naszej małej wnęce łazienkowej, używając ciepłej wody z niewielkim dodatkiem chloru, a następnie włożyła na siebie białą szatę Śniegoruczki, ogrzaną nad piecykiem. Każąc mi żartobliwie, żebym odwrócił oczy, położyła się na łóżku z podwiniętym tyłem koszuli i ułożyła wygodnie. Górna część ciała spoczywała na złożonym materacu i poduszkach, ale od pasa w dół, siedziała na wełnianych podkładkach. Przód długiej koszuli skromnie naciągnęła na kolana i stopy, na których miała czyste skarpetki; opierała nogi o ramę łóżka. Była zwrócona twarzą w kierunku północnego okna i dużego stołu, na którym stały zapalone niezbyt jasno lampy i wszystkie potrzebne przy porodzie przedmioty. - Teraz mnie przykryj - powiedziała, po chwili przerwy na skurcz. - Najpierw duże flanelowe prześcieradło. Położyłem je na niej ostrożnie. - Teraz mój puchowy szal; jego nadmiar zroluj przy ścianie. Na miłość boską, nie upuść go na podłogę, na te wilgotne trociny. - Tak, proszę pani. Ale trociny są naprawdę czyste. - Są teraz - wydała długie westchnienie ulgi. - Och, już lepiej. Teraz pozostało mi tylko czekać. Kiedy nadejdzie pora, ty będziesz musiał mi pomóc - tak jak ci powiem. I nie wpadaj w panikę. Uśmiechnąłem się, starając przybrać wyraz największej pewności siebie. - Jesteś pewna, że nie będzie ci wiało... hm... pod spodem? - Zaufaj mi. Wszystko jest w porządku. Bez słowa wskazałem na wybrzuszenie pod przykryciami i uniosłem brwi w pytającym geście. - Jest... cicho - powiedziała. - Czuję jego niepokój podczas skurczów. To w końcu jego głowa rozszerza szyjkę macicy. Biedne maleństwo! Będzie to dużo trudniejsze dla niego, niż dla mnie. Ale nic się na to nie da poradzić. Zwykłe dziecko odczuwa niewielki dyskomfort, i natychmiast o nim zapomina. Proces porodu nie jest jednak obliczony na rozumne płody. Późnym wieczorem Denis przekazał mi szczegóły inauguracji Konsylium, łącznie z wiadomością o wyborze Paula na stanowisko Pierwszego Magnata. Litościwie, nie wspomniał o zażyłości pomiędzy Paulem (uważanym przez wszystkich, oprócz rodziny, za wdowca) a uroczą Laurą Tremblay. Nie mówił mi też o śmierci Margaret Strayhorn. Miałem nie dowiedzieć się o popisach istoty o imieniu Hydra, aż do mojego powrotu do cywilizacji. Denis chciał się dowiedzieć, czy narodziny są już bliskie, i czy Teresa odezwie się do niego lub Paula po urodzeniu Jacka. Skłamałem bezczelnie, że na rozwiązanie jeszcze się nie zapowiada. Powiedziałem Denisowi, że Teresa śpi i w dalszym ciągu obawia się, że rozmowy telepatyczne mogłyby zdradzić jej miejsce wrogom. Prawdopodobnie nie będzie tego próbować. Zapewniłem, że dalej T będę zawiadamiał o przebiegu wydarzeń związanych z macierzyństwem. To wydawało się zadowalać Denisa. Konsylium Orbitalne było tak daleko od Ziemi, że nie posądzałem go o próby EE. Użycie ultrazmysłów na odległość 4000 lat świetlnych nawet dla giganta nie było łatwą operacją i nie sądziłem, żeby Denis próbował, oprócz rozmawiania z nami, jeszcze nas zobaczyć, dopóki nie miał ku temu ważnego powodu. Kiedy Denis wyłączył się, uspokoiłem Teresę, ukrywającą się z niepokojem za najsilniejszą zasłoną, jaką tylko była w stanie wznieść. Martwiła mnie jednak jej niechęć do porozmawiania z troskliwym teściem, który odegra prawdopodobnie istotną rolę w jej powrocie do cywilizacji i potyczkach prawnych. Był jeszcze Paul. Równie doskonały jak Denis, albo nawet jeszcze lepszy, w przesyłaniu myśli na odległość tak, żeby żaden monitor Magistratu ich nie wykrył. Jeśliby Teresa naprawdę go kochała i miała nadzieję na pojednanie, musiałaby odpowiedzieć na jego telepatyczne wołanie. Gdy w dalszym ciągu sprzeciwiała się, powiedziałem, że ma chyba zupełnie inne powody, dla których unika Paula. Ale ona tylko roześmiała się w odpowiedzi na moje usiłowania wydobycia jej spraw małżeńskich na światło dzienne. - Nie mam za złe Paulowi tego, jak zareagował na wiadomość o mojej ciąży, Rogi. Rozumiem, że przede wszystkim musiał być lojalny wobec Imperium, a nie wobec mnie, a ja popełniłam poważne przestępstwo. Ale teraz, kiedy wszystko idzie tak dobrze, czuję, że lepiej będzie poczekać z omówieniem tego. Nie doszlibyśmy do niczego, rozmawiając telepatycznie. To co mamy sobie do powiedzenia, musi być powiedziane twarzą w twarz. Chcę pokazać Paulowi jego doskonałego, nowego synka jako “fakt dokonany”, i ułożyć Jacka w jego ramionach. Wtedy będzie tylko dumny z nas... tak jak my jesteśmy dumni z niego. - Będzie dumny jak cholera - zapewniłem solennie - a teraz, kiedy jest Pierwszym Magnatem, poruszy z pewnością niebo i ziemię, aby uwolnić cię od zarzutów! Odwróciła głowę. - Wiem. Kiedy Paul spotka się z Jackiem, wszystko znów będzie dobrze. Zająłem się zaparzeniem Teresie filiżanki herbaty, a następnie usiadłem koło niej na stołku, wymasowałem jej kark i opowiedziałem kilka szczegółów z inauguracji, które przekazał mi Denis. Zapytała: - Jak duża była przewaga Paula? - Pięćdziesiąt dziewięć głosów na Paula, czterdzieści jeden na Davy’ego MacGregora. Mniej, niż się spodziewała rodzina. - Dziwne... myślałam, że Paul przejdzie znakomitą większością głosów. Oczywiście, uważam Davy’ego za uroczego człowieka i wspaniałego polityka. Zawsze lubiłam też jego żonę. - Odbędzie się gala inauguracyjna - bankiet i bal z wieloma rozrywkami. Lucille jest już gotowa do spełnienia roli metafizycznej Grandę Damę, a jej suknia będzie prawdopodobnie przebojem. Marc ma założyć na bal swoją pierwszą białą muszkę i Denis jest przekonany, że stanie się łakomym kąskiem dla wszystkich dorastających panien. Teresa roześmiała się ze szczerą radością, ale natychmiast wciągnęła łapczywie powietrze. Jej oczy rozszerzyły się. - Rogi! Wody! - Potrzebujesz wody? - skoczyłem zaalarmowany na równe nogi. - Zimnej? Gorącej? - Nie, kochanie - powiedziała łagodnie, przesuwając się w łóżku. - Owodnia, błoniasty worek pełen płynów, w których pływa Jack, pękł. Pot skroplił się jej na czole. Sapnęła i wydała dziwny gardłowy krzyk. Stanąłem przerażony nad nią. - Co mam robić? Jej oczy były zamknięte; zacisnęła zbielałe palce na ramie łóżka. Znów wydała ten dziwny, chrapliwy dźwięk. Wyszeptała: - Załóż świeżą koszulę. Wyszoruj ręce do łokci. Wypłucz je w wodzie z odrobiną chloru. - Już! - krzyknąłem, potykając się o wszystko. - Już! Tylko spokojnie. Nie zajmie mi to nawet dwóch minut! Wstrzymaj się, Jack! Nie tak cholernie szybko, na miłość boską... To boli! To boli! - Och, Jezu - jęknąłem. To nie Teresa krzyknęła z bólu; ona parła i napinała się, a jej umysł zamknął się w nagłej koncentracji. To Jack cierpiał: - płyn owodniowy, który kołysał go i chronił przez dziewięć miesięcy, wyciekał teraz przez pęknięcie w otaczającej go błonie. - jego delikatne ciało było ściskane przez gwałtowne skurcze silnych mięśni macicy, występujących teraz co dwie minuty. - był wypychany do przodu, centymetr po centymetrze, główką do przodu, przez straszliwie wąski kanał rodny; jego delikatna maleńka czaszka i cudowny mózg ściśnięte, zdeformowane. - utraciwszy kontakt z matką, zwrócił się do mnie: To boli... Wujku Rogi. To boli tak strasznie. Nie mogę zrobić tego, co chciała mama - proszę, proszę pomóż, pomóż, pomóż... - Pomogę, pomogę! - krzyknąłem, klękając przy łóżku, kładąc jedną rękę na przykrytym brzuchu Teresy. Wciąż leżała w swym szalu. Pozwoliłem memu umysłowi stopić się z umysłem dziecka i poczułem jego agonię, panikę. Zobaczyłem go w jasnej, delikatnej, kulistej otoczce - pulsującego w bólu, przerażonego. Tam, w tej szkarłatnej ciemności, czaiło się coś jeszcze. To coś, rzuciłoby się na niego, gdyby otoczka pękła i pożarłoby tę cenną istotę. Potwór był tam, lecz jego możliwości zdawały się ograniczone. Byłem dla niego godnym przeciwnikiem! W jakiś sposób objąłem jaśniejący, zbolały umysł Jacka, zasłoniłem go i umocniłem. Wydobyłem siłę dla nas obu, Bóg jeden wie skąd. Podzieliłem moje własne doświadczenie z jego cierpieniem. W jakiś sposób mu pomogłem. I nagle, Jack wycofał się ode mnie, bezpieczny i znów zdolny do kontrolowania sytuacji. Znów byłem w mrocznej izbie naszego domku, a na zewnątrz wył arktyczny wiatr. Teresa znów jęczała w regularnych odstępach, prąc dzielnie przy każdym skurczu, ale dziecko już nie krzyczało. Chłopiec wytężał swoje zdolności metafizyczne w nowy, niepojęty dla mnie sposób. On wzrastał. Wstałem z kolan i zdarłem z siebie moją brudną wełnianą koszulę. Świeżo wyprana wisiała na sznurku nad piecykiem. Wyszorowałem ręce i przedramiona, założyłem czystą koszulę, a następnie sprawdziłem wszystkie przedmioty leżące na stole: złożone czyste kawałki materiału pełniące rolę ręczników, gąbka zrobiona z wełny, większy kawałek materiału, który Teresa wykonała tak, żeby służył jako prześcieradło w czasie porodu, sterylny nóż i sznurek. Teresa powiedziała spokojnie: - Rogi, wypróżniłam się. To normalne. Chcę, żebyś teraz zdjął ze mnie szal. Zawiń mi prześcieradło powyżej brzucha i podnieś koszulę, przynieś ręcznik zmoczony w czystej wodzie, żebym mogła się wytrzeć. Potem wyciągnij zabrudzone prześcieradło spomiędzy moich nóg. Trzymaj je za rogi, kiedy będziesz podnosił, i spal w piecyku. Potem przynieś drugie czyste prześcieradło i podłóż pode mnie. Gapiłem się na nią. - Pospiesz się, kochanie. - Teresa uśmiechnęła się do mnie, dodając odwagi, ale w jej oczach pojawiły się łzy współczucia dla biednego Jacka. - Rób, co mówię, Rogi! Główka jest już przy kroczu. Wydała następny heroiczny jęk. Twarz miała mokrą i cała ociekała potem. Zrobiłem to. Na prześcieradle było mnóstwo płynów fizjologicznych i odchody. Zająłem się tym szybko. - Nie, nie zakrywaj mnie już - wydyszała. - Czy... widać go już? Kucnąłem. Jej stopy oparte były mocno o ramę łóżka, a kolana szeroko rozwarte. Bez zażenowania, spojrzałem na wejście do pochwy. Coś tam było. Z każdym następnym skurczem powiększało się, a następnie cofało trochę, kiedy parcie zelżało. Za każdym razem jednak posuwało się kawałek do przodu. W końcu widać było cały czubek głowy, niczym korek w butelce z winem. Był lekko zakrwawiony i pokryty gęstą białą substancją. - Widzę go! Idzie! Ale jest cały we krwi i czymś... - Okay - sapnęła - Okay... teraz! Wydała głośny, orgazmiczny krzyk. Wydawało mi się, że słyszę w myślach też inny głos... tak samo radosny. W tym momencie główka dziecka wyszła na zewnątrz. Oczy były zamknięte, czaszka żałośnie zdeformowana... Patrzyła na niego, jej ręce obejmowały biedną małą główkę. - Wszystko w porządku - zdołała powiedzieć - zniekształcenie... normalne. Daj... prześcieradło... połóż mi pomiędzy nogi. Nie, dalej... przygotuj się, żeby go złapać... śliski... aaaaah! Wraz z drugim jej ekstatycznym krzykiem, główka dziecka obróciła się na jedną stronę. Wyszły małe ramionka, za którymi wylał się strumień przezroczystego płynu, przesiąkł przez prześcieradło, podkładki i wsiąkł w trociny pod łóżkiem. Chwyciłem Jacka pod jego małe ramionka, gdy reszta ciała wyślizgnęła się błyskawicznie, z jeszcze obfitszym strumieniem płynu zaróżowionego od krwi. Był bardzo śliski. Ciało pod białą mazią było sine. Pępowina miała jasno niebieski kolor i pulsowała. Dziecko zdawało się nie oddychać. Bez namysłu podniosłem go za nóżki i dałem klapsa w pośladki. Otworzył usta i wypluł trochę płynu. Jego mała klatka piersiowa podniosła się. Prawie natychmiast zrobił się różowy. Zaczął wrzeszczeć i wić się. - Patrz! Jest! - krzyknąłem. - To Jack! On oddycha! Sam mogłem to zrobić! - Połóż go, kochanie - wyszeptała Teresa. Uśmiechała się. - Na prześcieradle. Przynieś nóż i sznurek. Pamiętasz, co robić? - No pewnie. - Trzęsąc się, Wielka Akuszerka zawiązała mocno jeden sznurek na pępowinie, jakieś dwa centymetry od brzuszka dziecka, a drugi - kawałek dalej. I (ciach!) przeciąłem pępowinę. - Owiń go w jakąś czystą flanelę i podaj mi. Zrobiłem, co kazała. Wzięła ode mnie pojękującą, małą istotkę i przytuliła do piersi, nucąc cicho. Jego główka zaczynała już wyglądać normalnie. Stałem niezdecydowany, z wypisanym na twarzy pytaniem: “Co dalej, szefie?”. Dziękuję. Już dużo lepiej. Mamo. Wujku Rogi. Oboje z Teresą wybuchnęliśmy płaczem. Kołysała go w ramionach i nuciła mu telepatycznie, płacząc jednocześnie ze szczęścia. Jego umysł stał się zupełnie niedostępny, odgrodzony od jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi, poza poziomem zwierzęcym. Superintelekt, zakosztowawszy swego triumfu, wycofał się w obszary dziecięcego zapomnienia. Jack oddychał swobodnie, jego serce biło równym rytmem, a główka pokryta małymi kosmykami ciemnych włosków spoczywała na piersi matki. Obrzydliwa biała substancja na jego skórze, jak mnie poinformowała Teresa, stanowiła naturalną ochronę o nazwie mazi płodowej, którą łatwo było później zmyć. W chwilę potem Jack zasnął, wciąż zaciskając swoje małe usteczka na sutku. Opowiedziałem Teresie o mojej podróży do umysłu dziecka i o “potworze”, którego najwidoczniej tam spotkałem. - Musiałeś sobie to wyobrazić, Rogi. A może to był wytwór jego własnej nieświadomości. Jego Niższe Ja groziło Wyższemu Ja w jakiś dziwny sposób. Wzruszyłem ramionami. - Cóż, może i tak. - Może to był symbol wszystkich trudnych zadań, które go czekają. Kiedy się obudzi, będą na niego czekać wszystkie te nowe bodźce do opanowania. Następne kilka dni będzie dla niego bardzo ciężkie. Biedny Jack! Jego umysł może być nadzwyczaj rozwinięty i samoświadomy, ale jest uwięziony w bezbronnym, niemowlęcym ciałku. Nie przeszkadzało mu to, dopóki pozostawał w bezpiecznej symbiozie z matką, ale teraz, kiedy jest już niezależny, musi się przystosować do wielu rzeczy. - Skrzywiła się. - Oh, oh... Jeszcze nie skończyliśmy. To ostatnia faza porodu. Teraz musisz... Pomogłem Teresie przy urodzeniu łożyska. Była to nieatrakcyjna cielista masa, wyglądająca jak gruby żyłkowany placek z przyczepioną w środku pępowiną. Wyszły z nim różne strzępki, które, jak wyjaśniła Teresa, były fragmentami błony otaczającej płód, oraz spora ilość krwi. Prawie wszystkie płyny wsiąkły w trociny pod łóżkiem. Teresa kazała mi spalić łożysko, mokre trociny, podkładki z łóżka i większość zaplamionych prześcieradeł. Sama obmyła Jacka, ubrała go w pas podtrzymujący pieluszki, plastikowe majteczki i mały becik, a następnie zawinęła go w kocyk z łabędziego puchu i futra z kołyski. Sama zaś umyła się i nałożyła świeżą koszulę. Leżała na moim łóżku i odpoczywała, a mały spał koło niej w śpiworze, przykryty dodatkowo szalem i futrzanym kocem. Temperatura w izbie gwałtownie opadała, bo przez ostatnią pracowitą godzinę zapomniałem o dokładaniu do ognia. Powiedziałem jej, ze musi spać w moim łóżku, ponieważ było bliżej piecyka. Zamieniliśmy się w ten sposób miejscami. - A może zaparzyłbym nam trochę mocnej herbaty? - Jest coś lepszego. Poszukaj w rogu wnęki łazienkowej. Zdziwiony, poszedłem sprawdzić. Stało tam pół butelki Dom Perignon, który początkowo znajdował się w jej torbie z “niezbędnymi” przedmiotami, a teraz czekał w kupce na wpół stopniałego śniegu. Zarechotałem z zadowolenia, otworzyłem korek i nalałem szampana do filiżanek od herbaty. Zaśmiewając się jak szaleni, wznieśliśmy toast za narodziny Jacka i za rychły koniec naszego wygnania. - Obawiam się, że naciąg na moim łóżku jest w kiepskim stanie. - powiedziała Teresa, uśmiechając się nad filiżanką. - Nic takiego. Na dzisiejszą noc położę na nie plastikową płachtę, a jutro zrobię nowy naciąg, jeśli tego nie da się odczyścić. Kiwnęła głową na zgodę. Jej twarz promieniała. Nie wyglądała w najmniejszym stopniu jak wzorcowa - wyczerpana, świeżo upieczona matka. Powiedziałem: - Nie spodziewałem się, że będziesz... w tak dobrej formie. Po wszystkim. - Niektóre kobiety czują się świetnie, inne ledwo zipią. Ja tak się czuję, jakbym wspięła się na wysoką górę i spadła na dół po drugiej stronie. Ale jutro już będzie wszystko w porządku. Przygotuję ci śniadanie. - Mój Boże. I na tym koniec? Zaśmiała się. - Będę jeszcze krwawić przez jakiś czas, ale mam gotowe podpaski. Jeśli nie dostanę jakiejś infekcji albo hemoroidów, powinnam w ciągu tygodnia wrócić całkowicie do siebie. Przez następne siedem dni zamierzam posłusznie leżeć w łóżku, jeść, spać do upadłego i niańczyć małego Jacka. Musisz odstawić na razie swoją robotę, bon homme, i doglądać mnie troskliwie. Przygotuję ci jutro śniadanie, bo teraz ty wyglądasz gorzej ode mnie. - Czuję się, jakbym urodził tego dzieciaka. Ciągle jeszcze trzęsą mi się ręce! Wyciągnąłem przed siebie trzęsące się dłonie. Siedzieliśmy razem, ona w moim łóżku, a ja na jednym z krzeseł, które sobie przyciągnąłem. - Czy będę ojcem chrzestnym? - Ty będziesz go chrzcił. - Co...? - Jutro. Okoliczności są niezwykłe, więc jest to całkowicie usprawiedliwione. I właśnie tak chcę, żeby zostało to załatwione. Schroniłem się za filiżanką szampana. - Co tylko sobie życzysz. Siedzieliśmy w spokojnej ciszy przez jakiś czas. Stygnąca rura od piecyka wydawała ciche trzaski; Wielkie Białe Zimno wpełzło przez deski podłogi i zaczęło podszczypywać moje stopy w wełnianych skarpetkach. Usłyszeliśmy daleki wybuch. - Drzewa znów zaczynają pękać - zauważyłem. - Czeka nas kolejna, naprawdę zimna noc. Chyba odwiedzę wychodek i przyniosę nam trochę drzewa na opał. Spojrzałem na mój ręczny chronometr, który zdjąłem z nadgarstka, kiedy szorowałem ręce. - Prawie północ. - Dobrze się spisaliśmy. - Dopiła swojego szampana. - Cholernie dobrze. Wziąłem od Teresy filiżankę, a ona ułożyła się do snu. Dziecko koło niej nie pisnęło nawet od momentu, kiedy skończyła je myć. Teraz, kiedy opadły już wszystkie emocje, zacząłem zdawać sobie sprawę z nowych, nieznanych wibracji szerzących się w atmosferze naszego małego domku. Dziwne i cudowne, nie przypominały żadnej ludzkiej aury z tych, które doświadczyłem. Zorientowałem się, że pochodzą od Jacka. Spojrzałem na jego maleńką twarz, która była teraz różowa i ładna. Być może wyrośnie z niego człowiek o najpotężniejszym umyśle, jaki kiedykolwiek żył na Ziemi! Odezwałem się do niego: Que le bon Dieu t’benisse, Ti-Jean. Niech cię Bóg pobłogosławi. Następnie, ze zbolałym każdym mięśniem, naciągnąłem buty i warstwa po warstwie, zacząłem nakładać na siebie ubranie, a dolną część twarzy otuliłem szalikiem, zanim zaciągnąłem szczelnie kaptur mojej kurtki puchowej. Gdy było szczególnie zimno, odkryte części twarzy odmroziłyby się w niecałą minutę. - Zaraz wracam - powiedziałem Teresie i wyszedłem na zewnątrz. Zorza świeciła niesamowitym blaskiem, a każda gałązka i konar pokryte były połyskliwym szronem. Kryształowa kraina zalana była jasnym tęczowym światłem. Poczułem, że serce staje mi w gardle na tak piękny widok. Dziękuję ci, powiedziałem. Dziękuję ci z całej duszy. Teraz pozwól im żyć. Pozwól temu wszystkiemu zakończyć się pomyślnie. I zatopiłem się w płonącą zimnym ogniem noc. Zarówno miejsce do rąbania drewna, jak i latryna znajdowały się na zachód od domku. Nie pofatygowałem się, żeby spojrzeć w kierunku powykręcanych drzew, rosnących dalej na wschodzie, za drzwiami szałasu. Gdybym to zrobił, zobaczyłbym prawdopodobnie istoty, które odcisnęły na śniegu duże ślady, jakie znalazłem następnego ranka tuż przy oknie. Jedna z tych istot, jak dowiedziałem się później z pewnego źródła, miała szare oczy. 27 JEZIORO MAŁR KOLUMBIA BRYTYJSKA, ZIEMIA 22 STYCZNIA 2052 Denis odezwał się do Rogiego następnego dnia po urodzeniu się Jacka, mówiąc mu, że jest w drodze powrotnej na Ziemię i przyjedzie, żeby zabrać ich dwoje i dziecko znad Jeziora Małp. Ukryje ich, powiedział, w jakimś miejscu o korzystniejszym klimacie, aż do momentu, gdy Dynastia będzie w stanie unieważnić lub zmodyfikować ustawę reprodukcyjną i zapewnić obojgu prawomocne zwolnienie od zarzutów. Następne dwa tygodnie spędzili bardzo spokojnie. Kolejne serie śnieżyc przetoczyły się nad Górami Nadbrzeżnymi, zasypując domek tak, że był przykryty niemalże po okap. Rogiemu zawsze udawało się odśnieżyć dach i z łatwością przedostawał się do szopy z mięsem łosia i do jeziora na swoich rakietach śnieżnych. Dróżki do latryny i zapasów drewna w “Le Pavilion” przemieniły się teraz w tunele i Rogi - jeśli domek miałby zostać przysypany jeszcze wyżej - martwił się o funkcjonowanie komina. Jack prawie zawsze zachowywał się jak normalne niemowlę - jedząc i śpiąc. Kiedy nie spał, przyglądał się im dwojgu z powagą. Rozmawiał mentalnie głównie z matką. Rogi wnioskował z tego, że mały zajęty jest ciężką pracą przetworzenia olbrzymiej liczby nowych danych sensorycznych i nie ma czasu na towarzyskie rozmowy. Jack zacieśnił więź ze swoją matką, od kiedy “formalnie” zidentyfikował ją jako osobę istniejącą niezależnie od niego. Kiedy Rogi ochrzcił go, dziecko przywiązało się również do niego, odnajdując jakby w głębinach pamięci pradziadka dawne wspomnienia chrztu Denisa i “stwierdzając”, że Rogi też zasługiwał na bezgraniczną miłość. Słońce wychodziło niechętnie w ciągu zimy w tej północnej krainie, podobnie jak Rogi i Teresa, chroniąc zapasy swej energii przed przejmującym zimnem. Matka trzymała kołyskę przy swoim łóżku i kiedy w nocy Jack dawał jej telepatycznie znać, że jest głodny, po prostu brała go do siebie i przystawiała do piersi, prawie się nie budząc. Rogi, w podobnym sennym letargu, wstawał kilkakrotnie w nocy, żeby dorzucić do ognia. Pomimo to, rankiem zastawali drzwi całkowicie oszronione, a wodę w wiadrze prawie całkowicie zamarzniętą. Dorośli dochodzili do wniosku, że są w stanie spać bez przerwy dziesięć, jedenaście godzin na dobę, a dziecko przesypiało dwadzieścia. Znajdowali się wówczas w stanie zbliżonym do hibernacji, dochodząc tak do siebie po okresie napięcia sprzed narodzin Jacka i mobilizując siły na wszystko, co mogłoby ich jeszcze czekać. Wieczorem 21 stycznia, Teresa i Rogi obwieścili w końcu dziecku, że Denis jest już w drodze i że, prawdopodobnie, opuszczą szałas następnego dnia. Uspokajanie Jacka, że zmiana ta była dobra i konieczna, zajęło Teresie sporo czasu, ale w dalszym ciągu był on przerażony perspektywą spotkania innych ludzi i mieszkania w nowym miejscu. Starała się mu to umilić, pozwalając mu zadecydować, które rzeczy chciałby ze sobą zabrać. Wybrał puchowy kocyk, indiańskie nosidełko zrobione przez Rogiego i gronostaja Hermana, którego figle fascynowały go. - Nie, kochanie - powiedziała Teresa - Herman nie może z nami iść. Tu jest jego dom i byłby nieszczęśliwy, gdyby z nami wyjechał. To też jest mój dom! - powiedział Jack, a jego mała twarzyczka skrzywiła się żałośnie. I wybuchnął rozpaczliwym płaczem. - Niezupełnie - powiedziała Teresa, tuląc go do siebie. Wraz z Rogim przesłali do mózgu małego obrazy dużego domu w Hanowerze, żeby pokazać Jackowi, jak wyglądał jego prawdziwy dom. Zaprezentowali mu obrazy ojca, braci i sióstr, jego dziadków, ale jedyną osobą, która wydawała się z góry do przyjęcia jako obiekt miłości, był Marc. Jack pamiętał go bardzo dokładnie. Paul i reszta towarzystwa byli utożsamiani z niebezpieczeństwem. W końcu zasnął i Teresa z westchnieniem położyła go w kołysce. - To będzie dla niego bardzo trudne, Rogi. Nie będziemy zapewne mogli nawet pojechać do domu w New Hampshire. Stary człowiek wzruszył ramionami. - Denis powiedział mi tylko, że znajdzie bezpieczne miejsce. - Pakował sprzęt muzyczny Teresy i kilka innych rzeczy, które mieli ze sobą zabrać. - Jack będzie musiał się po prostu zaadaptować. Innym dzieciom się to udaje. Nie możesz wychowywać małego w kompletnym odosobnieniu. Jest bardzo wrażliwy i zmiana będzie mu wydawać się straszna, ale poradzi sobie z tym. Wibracje, które od niego odbieram, mówią, że jest dużo wrażliwszy niż myślimy. Teresa zaczęła szperać w swoich ubraniach. Wzięła do ręki improwizowany diadem Śniegoruczki. - Czy myślisz, że znaleźlibyśmy miejsce na to i na resztę kostiumu w naszym bagażu? Rogi uśmiechnął się. - Cholera, pewnie. Kiedyś ty i Jack musicie powtórzyć to przedstawienie przed całą rodziną. To mogłoby się stać świąteczną tradycją! Później tego wieczora, kiedy bagaże były już spakowane, położyli się, stykając stopami na łóżkach, i słuchali zawodzenia wiatru w kominie piecyka. Teresa powiedziała: - Ja też nie chcę stąd odchodzić. - Wiem. Dokładnie wiem, co czujesz. I co on czuje. To miejsce było dla nas dobre, dawało nam bezpieczeństwo. Denis ma jednak rację, zabierając nas stąd. Musisz wrócić do cywilizacji, gdzie będziesz mogła nosić czyste ubrania, regularnie się kąpać, jeść owoce i warzywa i mieć możliwość prawdziwych ćwiczeń wokalnych. Bóg jeden wie, jak dużo śniegu spadnie tu, jeszcze przed nadejściem wiosny. A co by się stało z tobą, jeślibym zachorował albo złamał sobie coś? - Masz rację. Myślę tylko o sobie. Przepraszam, Rogi. Wciąż zapominam, jaki ogromny ciężar stanowiliśmy we dwójkę dla ciebie. Zamruczał z czeluści swojego śpiwora. - Niemądra dziewczyna. Od lat się tak dobrze nie bawiłem. Włączając polowanie na łosia! Zanudzę się na śmierć, jak wrócę do swojej księgarni. Zaśmiali się i poszli spać, ukołysani przez wiatr. Mamo! krzyknął umysł dziecka. Teresa i Rogi obudzili się zaalarmowani. Rzecz [obraz] - straszna, wielka rzecz! Rogi z wysiłkiem usiadł na swoim łóżku. Panowały kompletne ciemności, z wyjątkiem nikłej poświaty wokół krawędzi drzwiczek piecyka. Spojrzał na swój chronometr i z trudnością odczytał godzinę. Była 5.23. Rzecz! - Rogi, o co chodzi? - Teresa była przerażona. Porwała Jacka z kołyski i przytuliła do siebie kurczowo. Temperatura w izbie była jak w wielkiej lodówce. Rogi zebrał myśli. Był w stanie widzieć w ciemności całkiem dobrze, jak tylko użył swoich ultrazmysłów, ale Teresa była bardzo kiepska w tej akurat sztuczce, a jej emocje jeszcze pogarszały sprawę. Nie była też w stanie zidentyfikować obiektu, który przekazywało jej przerażone niemowlę; czegoś dużego, srebrzystego i wydłużonego, co najwyraźniej zawisło kilka metrów nad kominem domku. Ale Rogi wiedział, co to jest. - Spokojnie, spokojnie. To tylko Denis; przyleciał po nas. I niech mnie szlag trafi, jeśli nie przyleciał poltrojańskim orbiterem! Stary człowiek wygramolił się z łóżka, zapalił lampę i w pośpiechu nałożył ubranie na przybrudzone kalesony. Jack kwilił cicho. Teresa włożyła go z powrotem do kołyski i zaczęła się ubierać. Gdy tylko zdążyli się ogarnąć, wydarzyło się coś przedziwnego. Ktoś zapukał do drzwi. Rogi włożył szybko buty, przesunął palcami po swoich tłustych siwiejących włosach i wyprostował się. Podszedł do drzwi i otworzył je. Stał w nich człowiek w pełnym kombinezonie środowiskowym i w zamkniętym hełmie, oraz różowoskóry Poltrojanin w poobwieszanym biżuterią futrze i mukluksie. Za nimi, do środka, wdarł się lodowaty powiew i kryształki śniegu. Zamknęli drzwi za sobą. Jack nagle przestał płakać. Denis podniósł swój wizjer. - Witajcie, wujku Rogi, Tereso; poznajcie mojego dobrego przyjaciela Freda. - Enchante - powiedział Poltrojanin, ściągając swoje wymyślne rękawiczki. Uścisnął dłonie Teresy i Rogiego, promieniując radością, oraz pomachał do Jacka. - Przybyliśmy was zabrać - powiedział Denis. - Nie traćmy czasu. Pojazd Freda jest niewykrywalny w żadnym polu, ale wolałbym wylądować na Kauai, kiedy jeszcze wciąż będzie noc na wyspach. - Kauai! - wykrzyknęła Teresa radośnie. - Lecimy w moje rodzinne strony? Denis przytaknął. - Wszystko jest załatwione. Ty, Rogi i dziecko zostaniecie tam do czasu, kiedy wszystko się wyjaśni. Już nie ma niebezpieczeństwa odnalezienia przez Magistrat. Państwo Ludzkości kończy już obrady wstępne w Konsylium i w ciągu tygodnia wszyscy zaczną wracać do domów. Jak tylko ponownie zbierze się Związek Intendencki z nowymi magnatami, odbędzie się debata na temat ustawy reprodukcyjnej i zaczną się popisy prawników rodziny. Paul zamierza przedstawić rezolucję gwarantującą wam uniewinnienie tak szybko, jak to będzie możliwe. - A kiedy będziemy mogli wrócić do domu? - zapytała Teresa. - Naprawdę wrócić do domu. - Nie wiem jeszcze na pewno. Być może już w marcu, jeśli Dynastia będzie mogła za ciebie poręczyć albo wywalczyć generalną amnestię dla wszystkich osób naruszających ustawę reprodukcyjną. Wzrok Denisa po raz pierwszy spoczął na przykrytej futrami kołysce i jej cichym małym mieszkańcu. - Wciąż ma się dobrze? - Doskonale - powiedziała Teresa. - Widzę, że już nauczył się wznosić zasłonę mentalną. - Potrafił to jeszcze przed narodzeniem - powiedziała. - Niesamowite... wydaje się, że twoja nielegalna ciąża jest całkowicie usprawiedliwiona. Spojrzała mu odważnie w oczy. - Zawsze wiedziałam, że tak będzie. Jego małe ciałko jest całkowicie zdrowe. Nie ma żadnych wrodzonych deformacji, żadnych fizycznych nieprawidłowości na tyle, na ile jestem w stanie stwierdzić. Jego umysł jest... nieprzeciętny. Muszę cię uprzedzić, że on nie myśli jak niemowlę. Możesz go traktować jak rozwiniętego ponad wiek dziewięciolatka. - Bardzo niewinnego jeszcze dziewięciolatka - dodał Rogi. Zaczął rozpalać ogień po raz ostami. Denis zdjął rękawice. Blady płomyk lamp oświetlił srebrzysty kombinezon, gdy podszedł do kołyski i spojrzał na maleńkie dziecko. Jack powiedział: Cześć, dziadku. - Dzień dobry, Jack. Jesteś gotowy do drogi? Będę. Wkrótce. Muszę zostać nakarmiony i przewinięty. Czy moglibyście z Fredem poczekać parę minut? - Oczywiście - odpowiedział Denis. Dziecko odrzekło: Będę się bardzo starał nie bać. Mam nadzieję, że nie będziecie się gniewać, jak zacznę trochę płakać, jeśli przerazi mnie coś nowego. To reakcja, nad którą mam jeszcze bardzo małą kontrolę. - Rozumiem - Denis wyciągnął dłoń w kierunku różowego policzka dziecka. - Mogę cię dotknąć? Ręką? Tak. Ale nie umysłem. - Och, Jack - westchnęła Teresa. Uczyniła przepraszający gest w kierunku Denisa, który uśmiechnął się z wyraźną wyrozumiałością i cofnął rękę, musnąwszy dziecko lekko. Jack powiedział do Denisa: Nie sądzę, żebym mógł cię pokochać. - Nie znasz mnie - powiedział Denis spokojnie. - Może później zmienisz zdanie. Musisz się jeszcze wiele nauczyć. Szczególnie na temat innych ludzi, takich, jak ty. Czy są inni tacy, jak ja? - Oczywiście! - powiedziała Teresa z wesołym oburzeniem. Zaczęła się krzątać, przygotowując ręcznik, czystą pieluszkę i małą koszulkę dla niego, ogrzewając je najpierw na piecyku, ponieważ temperatura w izbie była wciąż poniżej zera. Powiedziała Denisowi i Fredowi, że dziecku nie zaszkodzi krótkie wystawienie na działanie zimna, kiedy będzie go przewijać. Nawet zwykłe dzieci potrafiły dostosować swoje termostaty do zimnego powietrza na krótką chwilę, a Jack był wyjątkowo uzdolniony w tej sztuce. - I jestem pewna, że posiada przeróżne inne talenty, których nawet jeszcze nie zaczęliśmy odkrywać - powiedziała z dumą. - Tylko czekaj, aż cię twój papa zobaczy, Jack! - spojrzała pogodnie na Denisa. - Sądzę, że Paul przyjedzie do Kauai zobaczyć się z nami, jak tylko wróci na Ziemię. - On uważa, że byłoby nierozsądne odwiedzenie was - powiedział Denis z żalem - zanim prawnicy rodziny nie wyjaśnią sytuacji. - Foutre! Ażeby, to! - wykrzyknął Rogi z oburzeniem. Twarz Teresy zgasła. Za chwilkę jednak rozjaśniła się znowu, gdy zaczęła rozbierać dziecko. - Bardzo dobrze. Rozumiem doskonale. Zrobimy wszystko, co tylko Paul uważa za słuszne. Prawda, Jack? Dziecko patrzyło na nią swoimi wielkimi oczami, ale jego umysł pozostał daleki i milczący. 28 HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZILMIA 25 MARCA 2052 Według kalendarza wiosna zawitała już do Ameryki Północnej. Ale jeśli chodzi o New Hampshire, kalendarz kłamał i to prawie wystarczyło, żeby Marc zapragnął znaleźć się z powrotem na klimatyzowanej planecie Konsylium, na której pogoda pozostawała pod ścisłą kontrolą. Marznący deszcz ze śniegiem smagał jego skórzany kombinezon, kiedy wracał do akademika swoim turbocyklem, mając za sobą pierwszy dzień spędzony w Dartmouth College. Trawniki, dachy i inne nie zabezpieczone powierzchnie zaczynały pokrywać się cieniutką warstwą lodu, kiedy słońce już zaszło. Nagie gałęzie dużych wiązów i krzaków połyskiwały w świetle ulicznych latarni. Piesi studenci przemykali tu i ówdzie, emanując przygnębieniem i uskakując przed fontannami wody, rozbryzgiwanymi przez samochody. Jadąc College Street na pomoc Marc ochlapał nie tylko pieszych przechodniów. Motor rzucał się dziwnie za każdym razem, kiedy chciał zmienić wektor. To pewnie hełm nawigacyjny. Majstrując przy nim, po stwierdzeniu jakiejś dziwnej nieprawidłowości w panelu mózgowym, musiał coś spartaczyć. Biedny turbocykl odbierał prawdopodobnie sprzeczne polecenia z jego mózgu, oraz jakieś inne przypadkowe fale i w rezultacie nie wiedział, jak zareagować. Marc wyłączył w końcu cerebronawigację. Wjechał na śliską Clement Road, przy której znajdowały się topniejące boiska, a z niej na podjazd do akademika “Mu Psi Omega”. Wprowadził się tu poprzedniego dnia, w niecały tydzień po powrocie na Ziemię. Podjazd był całkowicie oblodzony. Mógł wysunąć kolce w oponach, ale nastrój, w jakim się znajdował, skłonił go raczej do wyłączenia silnika i doprowadzenia ciężkiego BMW na miejsce, przy użyciu psychokinezy. Nie było sensu wkurzać nowych kolegów z akademika czymś tak prostackim, jak porysowanie podjazdu. Drzwi garażu otworzyły się na mentalną komendę, jaką wydał staroświeckiemu, elektronicznemu pilotowi. Wtoczył maszynę do środka i ustawił jaw wyznaczonym dla niej miejscu, w ogrodzonym sektorze dla pierwszaków, pomiędzy dziesięciobiegowym motorem Alexa Maniona a jet-scoo-tem Boom-Boom Laroshe’a. Zdjął hełm nawigacyjny i zmarszczył brwi, przyglądając się jego skomplikowanemu wnętrzu. Elektrody igłowe zabłysły jasną czerwienią krwi, po czym schowały się w obudowie, automatycznie podgrzewając się i sterylizując, wypuszczając przy tym małe obłoczki dymu. Nawet po zastosowaniu ultrazmysłów do przejrzenia podejrzanego mikrosystemu, Marc wiedział, że zwyczajne patrzenie na niego nie zda się na nic. Musiał albo wymontować go i przetestować samemu - co nie byłoby łatwe z powodu braku czasu (miał do nadrobienia dwa semestry), albo pokazać go Alexowi i zobaczyć, czy on nie miałby jakiegoś pomysłu. Wyjął z bagażnika turbocykla notes elektroniczny IBM i dużą torbę maślanych pączków, po czym ruszył zabłoconym chodnikiem. W szatni zerwał z siebie kombinezon środowiskowy i buty, włożył je do szafki, żeby wyschły, i przeszedł w samych skarpetkach do pomieszczeń na tyłach budynku. W pokoju gościnnym był już Alex, także Boom-Boom, Pete Delambert i Shig Morita, oraz kilku studentów z drugiego roku, których nie znał; wszyscy byli zajęci oglądaniem sowieckiego meczu piłkarskiego na Tri-D. - Cześć, Marc - powiedział Alex. Pozostała trójka pierwszaków również wymamrotała pozdrowienia. - Mój mały wkład w życie towarzyskie - powiedział Marc, rzucając torbę z pączkami. Zainteresowali się nią wszyscy oprócz Shiga, który chrupał już suszone wodorosty z plastikowej paczuszki. Starsi studenci wzięli więcej. - Gówniana pogoda - powiedział Boom-Boom z pełnymi ustami - ale niezłe torusy*.[* Torus - powierzchnia (w kształcie koła ratunkowego, opony samochodowej itp.), która powstaje w wyniku obrotu okręgu dookoła prostej leżącej w jego płaszczyźnie i nie przecinającej go. Tu: żartobliwie o pączku. Tori - ang. liczba mnoga od torus. - Tori - poprawił Alex. - Ale nie torii - powiedział Shig, nie odrywając wzroku od gry, bo to jest brama po japońsku, a nie pączki... Aaaach! Czy widzieliście, jak ten Ostrowski wybija piłkę nad głową? Skubaniec, musi być ukrytym psychokinetykiem! - Nie ma mowy - stwierdził Pete Delambert. - Sędzia wykryłby takie numery. - Nie, jeśli gość potrafi zmajstrować odpowiednią zasłonę - powiedział jeden ze starszych studentów. - Podbicie piłki psychokinezą jest wykrywalne przez sędziego operanta - stwierdził Alex. - A jeśli gracz starałby się ukryć za zasłoną, zasłona byłaby wykrywalna. Prawda, Marc? - W większości przypadków tak - powiedział Marc poważnie - Ja pewnie bym potrafił to przeszmuglować, ale nie sądzę, żeby wiele osób dało radę. - Och, proszę! Kogo my tu mamy? - Największy ze starszych studentów, z pobłażliwym uśmiechem na ustach, wymierzył w Marca nieporadną sondę mentalną. Nie została nawet odbita, wchłonęła się bez śladu. - Ooo! Kapitan Cuduś przybył do naszej piaskownicy! Ale z nas szczęściarze. Mówiłeś, że jak się nazywasz, mały akwizytorze pączków? - Odwal się od niego, Eric - powiedział Boom-Boom ostrzegawczym tonem. Chociaż student drugiego roku był od niego o trzy lata starszy, potężny czternastolatek miał nad nim dziesięć kilo przewagi. - On jest jednym z naszych kumpli z Brebeuf. - Nazywam się Marc Remillard - powiedział Marc obojętnie. Przeprowadzał właśnie szybką, telepatyczną rozmowę z Alexem Manionem na temat usterki kasku. Drugi ze starszych jęknął: - Następny przemądrzały, szczylowaty dupek. W tym budynku aż roi się od takich fiutków. - Remillard...? - Chłopak o imieniu Eric zmarszczył brwi. - Nie mów mi, że jesteś tym, który... Pączek wyleciał z ręki Boom-Booma i lewitując przez dzielącą ich odległość, celnie wylądował w otwartych ustach Erica. - Marc jest w porządku - odezwał się Pete Delambert spokojnie. - Zdarza się, że jest trochę dziwny, ale z czasem się przyzwyczaicie. Jest nie tyle nieśmiały, co arogancki. - Nasz wspaniały przywódca - powiedział Shig. - Wy, starsi, będziecie go uwielbiać nawet bardziej niż my. Eric wolno żuł swojego pączka. Jego oczy zwęziły się w zamyśleniu. Marc rzucił czarny kask Alexowi, który złapał go jedną ręką. - Panel mózgowy jest spieprzony. Wyszedłem z wprawy w tego rodzaju majsterkowaniu. Rzucisz okiem? - Pewnie - Alex Manion oblizał wolną rękę z lukru i wolno wstał z krzesła. - To jest hełm CE, to co trzymasz? - rozpromienił się Eric. - Słyszałem o nich, ale nigdy żadnego nie widziałem. Co to za model? - Domowej roboty - powiedział Marc. - Sam go zrobiłem. Nawiguje moje BMW. - Chryste Panie! - wykrzyknął drugi chłopak. - Naprawdę go skonstruowałeś, dzieciaku? Pokaż. Robię specjalizację z cerebro-energetyki. - Jest popsuty - powiedział Marc krótko. - Może innym razem. - Weźmy go do mojego pokoju i zróbmy szybki test - powiedział Alex. - Jest jeszcze trochę czasu do kolacji. Weszli razem na schody akademika, słysząc, jak Boom-Boom i Shig opowiadają nagle zainteresowanym studentom o historii rodziny Marca i jego metafizycznym potencjale. Z kuchni doleciał ich smakowity zapach zupy z małży. Ktoś potwornie kaleczył “Lush Life” na saksofonie. Ze sztucznie nasłonecznionego pokoju i z frontowego salonu dobiegały ich śmiechy i plątanina głośnych pokrzykiwań, najczęściej wesołych i lekko sprośnych, obracających się wokół tematu fałszywie skromnych dziewczyn i planowanych na piątkowe wieczory randek. Alex zwrócił się dyskretnie do Marca. Sorry, że cię przegapiłem dziś rano. Jak leci? Ujdzie. Te pierwsze dni muszą być parszywe, a najgorsze będzie gonienie z materiałem, ale nie ma strachu - nadrobię. Przekopałem się przez sporo informacji w Konsylium. Cóż, ciemne strony bycia wysoko urodzonym! To, że straciłeś Karnawał Zimowy i zawody motocyklowe na lodzie to pestka w porównaniu z planetą Konsylium i obracaniem się w tłumie Magnatów i... Lylmików - nadzorców w ludzkiej formie!! - Ha - powiedział Marc bez humoru. - Nie znasz nawet połowy. Weszli do pokoju Alexa, małego pomieszczenia, którego ściany, podłoga i dwa krzesła zawalone były mikroelektronicznymi urządzeniami, skrzynkami własnej roboty niewiadomego przeznaczenia, najróżniejszym sprzętem, począwszy od analizatorów myśli, a skończywszy na miniaturowych generatorach pola dynamicznego. W pokoju panował zaduch i czuło się woń cementu Forte. Na ścianie wisiał wielki plakat reklamujący nowy produkt firmy D’Oyly Carte Opera, “The Mikado”. - Widzę, że szybko się zadomowiłeś - zauważył Marc, ogarniając wzrokiem panujący w pokoju chaos. Usiadł na łóżku, jedynej wolnej przestrzeni, jaka było dostępna. - Twoja mama pewnie wychwala Boga za to, że wyniosłeś w końcu cały ten szmelc z domu. Jej ubezpieczenie od pożaru na pewno istotnie spadło. Alex, silny chłopak o szerokiej szczęce i ciężkich powiekach, które nadawały jego twarzy ospały wyraz, był najlepszym przyjacielem Marca, oraz kolegą z pokoju w poprzedniej szkole. Był jedyną osobą, która pobiła Marca w trójwymiarowych szachach, i jedynym oprócz Marca studentem Dartmouth, którego poziom inteligencji określono jako “niewymierny”. Był bardzo uzdolnionym komputerowym inżynierem amatorem i zamierzał specjalizować się w fizyce teoretycznej. Jego kreatywność była na poziomie Giganta, ale reszta zdolności metafizycznych nie przekraczała przeciętnego poziomu. Alex wyciągnął imadło zza przepełnionego kosza na śmieci i zrobiwszy nieco miejsca, przykręcił je do stołu, po czym zamocował na nim hełm CE. Zręcznie, niczym pielęgniarka przygotowująca pacjenta do operacji, usunął wizjer, słuchawki, mikrofony, obudowę elektrod igłowych i moduł klimatyzacyjny. - Mama urabia sobie ręce po łokcie w księgarni twojego wujka Rogi i nie ma czasu na przejmowanie się takimi bzdurami, jak moje drobne hobby. Ustawił mikroskaner i manipulator pozycyjny, po czym wyjął zestaw narzędzi, rękawicę wirtualną i okulary. Pogrzebał chwilę w rupieciach, zajmujących najbliższą półkę, i znalazł na niej coś, co wyglądało, jak jubilerskie pudełeczko na pierścionek, wykonane z kryształu i srebrzystego metalu. Podłączył do niego cienki kabelek i połączył ze skanerem. - Czy twoja rodzina ma zamiar zamknąć księgarnię, teraz, kiedy staruszek nie żyje? - Nie - odpowiedział Marc krótko. Alex majstrował przez chwilę przy swoim IBM Main Shoebox, podłączając również mały komputer do skanera. Włączył się trójwymiarowy monitor. Alex przystąpił do pracy, szepcąc parametry do ręcznego mikrofonu. Jego umysł powiedział: Naprawdę mi przykro, Marc. Z powodu wujka Rogi i twojej mamy. Niepotrzebnie. ...? W końcu to ogłoszą, ale do czasu, kiedy bomba pęknie, zachowaj to dla siebie: Wujek Rogi i mama żyją. Szczęka Alexa opadła w dół. Wpatrywał się zszokowany w swojego przyjaciela. Marc powiedział: To był jeden wielki szwindel. Prawie wszystko zmontowałem z pomocą wujka Rogi. Mama była w ciąży wbrew ustawie reprodukcyjnej i zdecydowała się, za wszelką cenę, urodzić dziecko. Testy genetyczne płodu wykazały, że jest naszpikowany zabójczymi genami, ale mama udowodniła mi, że jego umysł jest potężniejszy od kogokolwiek w rodzinie, włączając mnie. Stwierdziłem, że dzieciak zasługuje na to, aby żyć, więc ukryłem mamę w kanadyjskiej dziczy z wujkiem Rogi, żeby się nią opiekował. Mój ojciec i reszta rodziny wykryli to, ale nie wiedzieli, gdzie ich umieściłem. Zdawali sobie sprawę, że nie dadzą rady tego ze mnie wyciągnąć i bojąc się skandalu musieli się z tym pogodzić. Wysłali mnie do Konsylium, żebym trzymał się od sprawy z daleka i trzymali tam aż do momentu, kiedy większość ludzkich magnatów wróciła do domu. Mój dziadek w końcu wytropił, gdzie ukryłem mamę i Rogiego, zabrał ich stamtąd i umieścił gdzie indziej. Nasi prawnicy pracują nad znalezieniem sposobu na wyciągnięcie mamy z tarapatów. I Rogiego oczywiście. I dziecka. Nazywa się Jack. Nie widziałem ani jego, ani mamy, ani Rogiego. Nie kontaktowałem się nawet z nimi od sierpnia. Boże... czy twojej mamie uda się z tego wykręcić? Operant, który łamie ustawę reprodukcyjną, podlega karze śmierci! Tak było pod Panowaniem Simbiari. Papa i Dynastia stawali na głowie w Concord, żeby zmodyfikować prawo i uzyskać uniewinnienie mamy. To może potrwać jeszcze całe miesiące. Rezolucja jednak o modyfikacji ustawy reprodukcyjnej przeszła w końcu w Związku Intendenckim - trzy tygodnie temu - i trafiła do komitetów. Wtedy dopiero pozwolono mi opuścić planetę Konsylium. Czy ciebie mogą za cokolwiek przyskrzynić? Prawdopodobnie nie. Wujek Rogi będzie chyba utrzymywał, że to wszystko była jego sprawka. Nie ma sensu, żebym temu zaprzeczał. Jasna cholera... i mówisz, że ten twój braciszek jest takim niezłym mózgiem? - Niech teraz spróbuje nie być - powiedział Marc na głos. Alex zamrugał oczami, po czym zaryzykował pytanie: - A co z kwestią genów? - Nie wiem - odparł Marc cichym głosem. - Po prostu nie wiem. Alex nie odezwał się już ani słowem. Włączył mikroskaner, wycelował go na odpowiedni element hełmu, po czym założył wirtualną rękawicę i okulary. Manipulator pozycyjny delikatnie podniósł narzędzie precyzyjne, powielając ruchy uzbrojonej w rękawicę dłoni. Wydawało się, że Alex trzyma w ręku jakiś niewidzialny przedmiot, kiedy jego rękawica poruszała się w powietrzu. Na monitorze mikroskanera Marc mógł obserwować powiększenie maleńkiego narzędzia, usuwającego mikroskopijny układ scalony z jego obudowy w panelu mózgowym. - Mówisz, że wymieniłeś ten układ, kiedy kask zaczął po raz pierwszy wariować - powiedział Alex. Rzeczywistość wirtualna widoczna w jego okularach ukazywała mu układ scalony w rozmiarach większych, niż dysk książki elektronicznej. Mikroskopijne narzędzie wyglądało jak mały metalowy łom, trzymany kurczowo w odzianej w rękawicę dłoni. - Tak. Docierały do mnie dziwne sygnały z analizatora. Jakieś obce mentalne wyobrażenia, które nie miały żadnego sensu. Dziwne obrazy. Myślałem, że chodzi o ten układ w panelu mózgowym i wymieniłem go. Ale dzisiaj system wykonawczy kompletnie ześwirował i rzucał całym motorem za każdym razem, kiedy wydawałem mu mentalne polecenie. Alex wykonał gest przesuwania czegoś. Manipulator przemieścił się z hełmu na srebrno-kryształowe pudełeczko. Pojawił się w jego wieczku mały otwór i manipulator, kierowany ręką Alexa, umieścił mikroskopijne elektroniczne urządzenie w testerze funkcyjnym. - Ta mała błyskotka jest z pewnością przyczyną tych nieprawidłowych komend. Przejrzenie jej przez analizator powinno rozwiązać zagadkę. - Testowałem ją tylko pobieżnie. Nie analizowałem szczegółowo. - Zróbmy to. Alex zdjął rękawicę i ponownie wziął do ręki mikrofon. W kilka minut potem monitor zaczął wyświetlać sekrety układu scalonego. Chłopcy studiowali skomplikowane informacje, wymieniając na ich temat uwagi. Po jakichś dziesięciu minutach Alex powiedział: - Układ funkcjonuje bez zarzutu we wszystkich systemach. - Szlag - powiedział Marc. Alex wzruszył ramionami. - Chcesz, żebym sprawdził obwód panelu? To potrwa tylko chwilę. - Jest całkowicie zabezpieczony i nigdy go nie dotykałem. Ruszałem tylko ten układ. Musi być jakieś inne wytłumaczenie. - Może po prostu zużycie materiału - zasugerował Alex. - Pot na panelu. Łupież elektryczny. - Daj spokój! Widziałeś, jak ten panel mózgowy jest zabezpieczony i hełm działał bez zarzutu, zanim wyjechałem na Konsylium. Teraz zaczyna świrować, wyświetlać jakieś kretyńskie obrazy i wadliwie odbierać moje polecenia! Układ wydawał się oczy wista przyczyną. Jeśli go wyeliminujemy, co pozostaje? Alex zastanowił się przez chwilę. - Czy jest możliwe, że ktoś majstrował przy hełmie, kiedy ciebie nie było? - Był zamknięty w bagażniku motoru, w naszym garażu w domu. Kto, do diabła, mógłby to zrobić? - Nie mam zielonego pojęcia - powiedział Alex. Zawahał się. - Wiesz, stary, najbardziej prawdopodobne jest, że przyczyna tych usterek leży w twoim własnym systemie neuronowym. Ostatnie miesiące były dla ciebie ciężkie. Sprzeczne komendy mogą wynikać z jakichś konfliktów mentalnych, które nie mają nic wspólnego z systemem nawigacyjnym turbocykla. - Pieprzenie - prychnął Marc. - Wiesz, że wszystkie urządzenia CE są bardzo czułe na jakiekolwiek zaburzenia mentalne operatora... Chcesz mojej rady? - Nie, jeśli jest taka, jak myślę. Jego przyjaciel nalegał. - Daj temu panelowi odpocząć. Prowadź swój motor jak nonoperant. Przynajmniej, dopóki nie rozwiążą się problemy twojej rodziny i będziesz pewien, że myślisz trzeźwo... - Zawsze myślę trzeźwo, do cholery! Musi być jakieś inne wyjaśnienie. - Czy możliwe jest, że jakiś inny umysł nieopatrznie oddziaływał na twój system CE? Powiedzmy, sprzęgając się z twoim mózgiem przy okazji jakiejś aktywności kreatywnej? - Nie sądzę. Ale cerebroenergetyka jest jedną z tych cholernych dziedzin nauki, które rozwinęły się tak szybko, że nowe dane na jej temat dezaktualizują się, zanim jeszcze zdążą zostać opublikowane. Myślę, że teoretycznie jest możliwe, że ktoś świadomie namieszał w systemie, ale musiałby to być jakiś wyjątkowo sprytny gigant metafizyczny. - Gdybyś tylko miał bliźniaka - teoretyzował Alex - i on jechałby za tobą na drugim turbocyklu, mając na sobie identyczny hełm... Marc milczał przez chwilę. - Miałem brata bliźniaka... ale umarł, kiedy się urodziłem. Miał na imię Matthieu. - Żartujesz! - Wujek Rogi opowiedział mi tę historię pewnego dnia w księgarni, kiedy przyłapałem go, jak był pijany i nie bardzo wiedział, co robi. Powiedział, że my, dwoje dzieci, byliśmy mentalnymi antagonistami prawie od pierwszego momentu, kiedy tylko rozwinęła się w nas świadomość. Matt urodził się pierwszy, martwy, a kiedy ja się pojawiłem, miałem pępowinę owiniętą wokół szyi, a rączki zaciśnięte na pępowinie Matta. Najwyraźniej odciąłem dopływ krwi mojemu bratu, zanim zdążył mnie udusić. - Chryste! Naprawdę usiłowaliście się pozabijać? Dwa nie narodzone płody? - Zapytałem o to ojca, po tym, jak usłyszałem opowieść wujka Rogi. Nigdy nie zostało do końca wyjaśnione, co się stało. My, bracia, potrafiliśmy wznosić zasłony już w łonie matki, w ósmym miesiącu życia. Matt był prawdopodobnie potężniejszy mentalnie ode mnie. Może nie lubił konkurencji. - Najbardziej popieprzona historia, jaką w życiu słyszałem. - Alex wciągnął z powrotem rękawicę i okulary i w ciągu kilku minut umieścił układ scalony na miejscu. Całkowite złożenie hełmu zabrało mu trochę więcej czasu, po czym wręczył Marcowi połyskliwy czarny kask. - Nie miej do mnie pretensji, jeśli się w nim rozwalisz. - Nie mam zamiaru. - Marc skierował się ku drzwiom. - Dzięki za sprawdzenie. Zobaczymy się na kolacji. Drzwi zatrzasnęły się. - Najbardziej popieprzona - powtórzył do siebie Alex. Przysunął Shoebox bliżej, wszedł do bazy danych na temat psychologii patologicznej i zaczął szukać dziwnych objawów braterskiej rywalizacji. Marc poszedł do swojego pokoju, który nie był większy od pokoju Alexa, ale wydawał się dwa razy obszerniejszy, ponieważ wszystko w nim było pedantycznie uporządkowane. Na wideofonie paliła się czerwona lampka, więc wcisnął ją, żeby odtworzyć nagraną wiadomość. Na ekranie pojawiła się twarz nieznajomego mężczyzny. Panie Remillard, jestem Elihu Peters z dziekanatu pierwszego roku. Zauważyliśmy poważne rozbieżności pomiędzy pana aplikacją o dwuletnie przyspieszone studia na dwóch specjalizacjach a podstawowymi wymaganiami na niższy stopień naukowy. Proszę o spotkanie się ze mną w tej sprawie osobiście - nie dalej, niż do czwartku. Chciałbym podkreślić, że konieczne jest omówienie tego problemu z panem, a nie z jakimś pracownikiem pana rodziny. Ekran zgasł. - Pięknie - mruknął Marc. Ciotka Anne obiecała, że zajmie się biurokracją college’u; najprawdopodobniej zwaliła tę robotę na jakiegoś urzędasa, który, jak widać, ją spieprzył - i jeszcze dodatkowo zraził dziekanat do sprawy. Co, do cholery, zrobi, jeśli władze college’u zaprą się i każą mu tracić czas na jakichś bzdurnych, banalnych pierdołach, zamiast pozwolić mu uczęszczać na zajęcia, które go naprawdę interesują? Nie mógł iść z płaczem do cioci Anne, a prędzej by umarł, niż poprosił Paula o pomoc, jak zepsuty bachor, który oczekuje, że jego wysoko postawiony tatuś wszystko załatwi. Dziadek? Może. Denis z pewnością znał tę akademicką dżunglę od podszewki. Mógłby podsunąć jakiś pomysł, za które sznurki pociągać. Lepiej będzie do niego zadzwonić, niż kontaktować się telepatycznie... Marc. Stanął nagle jak sparaliżowany, z jedną ręką znieruchomiałą nad klawiaturą wideofonu. Marc, kochanie, to ja! Mama...? Gdzie... Jack i ja wróciliśmy. Jesteśmy na wsi. Z babcią i dziadkiem. Czy możesz przyjechać? Mamo, czy to... bezpieczne, żebyś tu była? Tak!! Proszę, przyjedź, jak tylko będziesz mógł. Wiem, że jest teraz paskudna noc, więc lepiej weź taksówkę powietrzną. Drogi na wsi są bardzo teraz śliskie. - Już pędzę! Porwał hełm i wypadł na schody, prowadzące do tylnego wejścia. Ktoś zawołał za nim, że kolacja jest już prawie gotowa, ale on, uporawszy się ze swoim sprzętem, wybiegł wprost na marznący deszcz. Motor czekał na niego na podjeździe, rozgrzany i z zapalonymi światłami. Wskoczył na siedzenie, wypadł na ulicę i odjechał z rykiem. Skręcił na południe w zamgloną Main Street w kierunku Wheelock, przymuszając przechodniów i samochody do usunięcia się z drogi, kiedy nie mógł ich ominąć, zacierając swoją tożsamość, żeby gliny nie wiedziały, kogo szukać. Chlapa na jezdniach skończyła się przy granicy miasta, dalej Trescott Road była już pokryta litym lodem. Departament Komunikacji New Hampshire uznał prawdopodobnie, że tylko wariat wybrałby się naziemnym pojazdem na przejażdżkę po drugorzędnej autostradzie w taką noc, więc nie trzeba wysyłać ciężarówek z piaskiem wcześniej niż rankiem. Motor zaczął się niebezpiecznie ślizgać, pomimo psychokinetycznych zabiegów Marca. Używanie kolców na oponach było nielegalne; były one przeznaczone wyłącznie do poruszania się poza drogami, ale tym razem chłopiec nie wahał się. Ostre stalowe kolce wysunęły się z opon i wgryzły w podłoże. Dopiero wtedy naprawdę przy dusił starego Beemera i jedynie spojlery trzymały go na powierzchni szosy, nie pozwalając wzbić się w powietrze. Maszyna sprawiała się idealnie i, jeśli jakiś wirus zaplątał się w jej obwodzie, dawno przeminął z wiatrem. Z rozsądku, schował kolce na kilkaset metrów przed bramą wjazdową do domu dziadka i za pomocą psychokinezy utrzymywał motor mniej więcej prosto. Okolica domu nie zdradzała niczego niezwykłego, na podjeździe stało tylko jedno, nieznane mu jajko. Grad bębnił po nim jak salwa z karabinu maszynowego, kiedy biegł w stronę ganku. Denis otworzył drzwi natychmiast, a Marc zdał sobie sprawę, że za nim stoi wujek Rogi. Denis wykrzyknął: - Przyjechałeś motocyklem w taką burzę? Mały wariat! Rogi powiedział: - Ona i dziecko są w największym pokoju gościnnym. Marc rzucił mu spojrzenie pełne wdzięczności i zignorował oburzone protesty Denisa, po czym wbiegł po schodach na drugie piętro, zostawiając za sobąpacyny błota i mokre ślady butów. Otworzył z impetem drzwi pokoju gościnnego. Siedziała tam, przy kominku, w krytym kretonem bujanym fotelu, trzymając w ramionach otulone szalem zawiniątko. Jej ciemne włosy, splecione w warkocze, były dużo dłuższe niż pamiętał. Miała na sobie szlafrok i niebieską koszulę nocną, plisowaną i tak bogato haftowaną, że wyglądała, jak jakaś średniowieczna madonna. Marc wszedł, zasłaniając swój umysł. Uśmiechał się niepewnie tylko jednym kącikiem ust, a jego przemoczony czarny skórzany kombinezon połyskiwał w świetle kominka. Pod pachą trzymał swój kask. - Mamo. - Witaj, Marc. Nie wziąłeś w końcu taksówki. - Nie. Pokiwała głową pogodnie. - Nieważne. - Czy... dobrze się czujesz? - Doskonale. Jak również wujek Rogi... i twój mały braciszek. Znajdujemy się w areszcie domowym. Prawnicy rodziny oddali mnie pod jurysdykcję Ludzkiego Magistratu. Obawiam się, że nie pamiętam zbyt dużo tych prawnych szczegółów, ale wydaje mi się, że po tym, jak zostaniemy jutro z Rogim oskarżeni, wpłacimy kaucję i będziemy wolni, aż-aż sprawa się rozwiąże. Wtedy będziemy mogli wrócić do domu. - Czy zostaniecie uniewinnieni? - Naprawdę nie wiem, co się stanie. Ale prawnicy wydają się przekonani, że wszystko pójdzie dobrze. Twój wujek powiedział im, że wymyślił cały ten plan po wypadku na canoe, kiedy zostaliśmy wyrzuceni na brzeg - uśmiechnęła się. - Oczywiście, ty nic o tym nie wiesz, ponieważ zostałeś porwany w dół rzeki. Marc przytaknął i milczał przez chwilę. - Rodzina zmusiła mnie, żebym poleciał do Konsylium. Próbowałem wrócić na Ziemię, żeby przywieźć wam więcej jedzenia, ale... - Daliśmy sobie radę. Wujek Rogi upolował wielkiego łosia. - Zaśmiała się cicho i położyła dziecko płasko na kolanach. - Tylko dieta Jacka była bardziej monotonna, niż nasza podczas tych ostatnich tygodni nad Jeziorem Małp. Ale, tak naprawdę, nie byliśmy nigdy głodni ani niedożywieni. Denis przyleciał i zabrał nas stamtąd dwa miesiące temu. Ukrywaliśmy się od tego czasu w starym domu mojej rodziny, na plaży w Kauai. - Cieszę się, że wszystko się udało - powiedział Marc sztywno. - A dziecko... czy rzeczywiście jest zdrowe? - Podejdź i zobacz - zachęciła go, wskazując małe zawiniątko. - Ale jestem cały mokry. - Nie będzie mu to przeszkadzać. Ręce Marca w czarnych rękawicach lekko drżały. Gardząc sobą za ten objaw słabości fizycznej i emocji, która nim powodowała, chłopiec ukrył się za swą mentalną barierą. Problem, który udało mu się usunąć całkowicie ze swych myśli, powrócił teraz i musiał stawić mu czoło; przerażająca moc drzemiąca w dziecku, o której Marc nie myślał od samego początku tej przygody: śmiertelne geny. - Chodź, kochanie - przynaglała go matka - odwiń szal. Wydawało się, że dziecko śpi. Było bardzo malutkie, z ciemnymi włosami. Marc wyciągnął rękę w rękawicy i chwycił brzeg wełnianego kocyka, po czym odchylił go. Dziecko leżało odkryte, nagie, doskonałe. - Mamo, on jest zdrowy! Tata się mylił, analiza genetyczna była nieprawidłowa... Tak, kochanie - nieprawidłowa... Ciało Jacka jest normalne, a jego umysł... jego umysł! Och, Marc - jego umysł... Przemów do niego, jest wspaniały. Nie bój się go obudzić... Delikatne powieki dziecka otworzyły się. Spojrzał na Marca i uśmiechnął się.. Jego przywiązanie do starszego brata było natychmiastowe. Jack kochał go. Marc cofnął się. Dlaczego? Dlaczego, dlaczego, dlaczego się zamykasz? Otwórz się przede mną i odezwij. Pomogłeś mnie uratować, kocham cię, chcę cię poznać! Otwórz! Otwórz! - Cześć, mały Jacku. Nie poganiaj mnie, to niegrzeczne. Nie rozkazuj ludziom, żeby się przed tobą otwierali. Czekaj, aż sami to zrobią, kiedy nadejdzie ta słodka chwila. Och. Czy dobrze się [obraz] czujesz? ?Moje ciało funkcjonuje prawidłowo. Mój umysł bardzo potrzebuje ambitniejszych bodźców i chciałbym przedyskutować pewne sprawy z umysłem bardziej skomplikowanym [obraz] niż mamy. Albo wujka Rogiego. Cóż, masz teraz dziadka Denisa do rozmowy. Jest bardziej skomplikowany [obraz] niż ktokolwiek, poza Lylmikami. Twój umysł jest mi bliższy. Wolałbym rozmawiać z tobą. Żądam! - Och, naprawdę? - Z rękami na biodrach, Marc patrzył na dziecko z wyrazem konsternacji na twarzy. - Mamo, temu dzieciakowi przydałby się kurs etykiety operantów. - Czyż nie jest wspaniały? - Teresa przyłożyła sobie nagie dziecko do ramienia, wstała i zaniosła go do stolika, na którym je przewijała. - Teraz, kiedy już zobaczyłeś, że jego ciało jest całkowicie normalne, ubiorę go z powrotem. Co ci powiedział? - Próbował mi rozkazywać. Teresa roześmiała się zachwycona. - Musisz mi pomóc go ucywilizować. Wiem, że będziecie sobie bardzo bliscy. Jack powiedział: Będziemy mamo. [KOERCJA]. Marc powiedział do dziecka: - Nie, jeśli będziesz mi dalej rozkazywał, srajdku. Przestań próbować mnie sondować! - Oh, Jack - powiedziała Teresa z wyrzutem - Wiesz, że to niezbyt uprzejmie. Dziecko odezwało się natarczywie do Marca w jego trybie poufnym: Wytłumacz mi, co to są zabójcze geny. Powiedz mi, dlaczego martwi cię to pojęcie i co to ma wspólnego ze mną. Otwórz swój umysł szerzej! Marc powiedział: Nie. Jack zaczął krzyczeć. Teresa podniosła go i zaczęła uspokajać, ale nie przestawał wrzeszczeć. - Co się stało? O czym rozmawialiście? - Nie pozwoliłem jedynie grzebać w moich myślach. Nie chciał przyjąć mojej odmowy i usiłował wkręcić się pod moją zasłonę, więc musiałem ją zatrzasnąć. Jest niesamowicie silny w koercji, mamo. - Kiedy byłeś mały, byłeś dokładnie tak samo nieznośnie stanowczy. Dokładnie pamiętam, jak próbowałeś się rządzić... Powiedz mi, powiedz mi, Marc, czy wolisz, żebym zapytał ją? Tylko by ją to przeraziło, a prawie nic o tym nie wie. Sam nie wiem wszystkiego. Jeśli tak bardzo ci na tym zależy, wygrzebię wszystkie dane, jakie mi się uda, i dostarczę ci je w ciągu kilku dni. Brakuje ci jednak odpowiednich zasobów emocjonalnych, żeby poradzić sobie z efektem, jaki ta informacja wywoła w twojej psychice. Przerazi cię to, jak cholera, Młodszy Braciszku. Nieistotne. [Pieluchy]. Powiedz mi! Niech ci będzie!! Tak. - Dobra - powiedział Marc - uspokoił się w końcu. Zamieniłem z nim parę słów, jak mężczyzna z mężczyzną. Teresa uśmiechała się niepewnie. - Wiem, że jest trudnym dzieckiem, Marc. Ale obchodź się z nim delikatnie, dobrze? Bądź jego przyjacielem. Potrzebuje bliskiego kontaktu z innym potężnym operantem, jeśli jego umysł ma się prawidłowo rozwijać. Nie będę w stanie sama podołać jego potrzebom, a z jakiegoś powodu jest podejrzliwy w stosunku do Lucille i Denisa. Nie może zmusić się, żeby im do końca zaufać. - Jest jeszcze papa - powiedział Marc. Teresa odwróciła wzrok. - Przyjechał się z nami zobaczyć, zanim opuściliśmy Kauai. Z prawnikami i Collete Roy. Twój ojciec był bardzo uprzejmy dla mnie i dla Jacka, ale dał wyraźnie do zrozumienia, że... że inne, bardzo ważne sprawy będą go zajmować w najbliższej przyszłości. - Rozumiem. - Marc stał bez ruchu, ukrywając przed nią nagły przypływ gniewu i rozczarowania. Biedna mama. Nawet uniewinniona, Teresa Kendall i owoc jej przestępstwa zawsze będą stanowić skazę na politycznej reputacji ambitnego Pierwszego Magnata Konsylium. Teresa odezwała się: - Lucille poleciała jajkiem po Marie, Maddy i Luca, żeby też mogli się zobaczyć ze swoim młodszym bratem. Wiem, że zrobią, co tylko będzie w ich mocy, aby pomóc mi przy Jacku. Ale on potrzebuje czegoś więcej, niż tylko grupy kochającego rodzeństwa, Marc. On potrzebuje kogoś bardzo mocno. Kogoś takiego jak ty. Nie śmiem prosić cię, abyś przeprowadził się tu z akademika, ale... czy będziesz mu poświęcać trochę czasu? - Dobrze. Jestem, co prawda, zawalony po uszy nauką, ale znajdę sposób, żeby z nim przebywać. Możemy też rozmawiać telepatycznie, jeśli tylko nauczy się kontrolować. Nauczę się! Nauczę! Koniec z głupimi szczeniackimi numerami? Obiecuję. - Dziękuję, Marc. - Teresa położyła Jacka w pięknej, starej kołysce z klonowego drewna, której Lucille używała dla swoich siedmiorga dzieci. Odprowadziła Marca do drzwi i pocałowała go w czoło. - Staraj sienie oceniać swego ojca zbyt surowo. Ciąży na nim tak olbrzymia odpowiedzialność, a jednak stara się po swojemu zrobić dla nas wszystko, co tylko jest w jego mocy. Marc powiedział jedynie: - Do widzenia, mamo. Trzymaj się, Jack. Po czym zbiegł po schodach, gdzie czatował wujek Rogi, nie pozwalając mu się ulotnić. - Jak poszło? - zapytał stary mężczyzna. Jego wyszczuplona nieco twarz była ogorzała od tropikalnego słońca, a pod starą prążkowaną marynarką ze skórzanymi łatami na łokciach miał hawajską koszulę. - Wybacza ojcu! - wzruszył ramionami Marc z niedowierzaniem. - Ty też powinieneś, jeśli rozumiesz, co jest dla ciebie dobre. Marc spojrzał zimno na Rogiego. - Ojciec nie może po prostu stwierdzić, że umywa ręce od spraw mamy, jakby była jakąś... jakąś... - Ona nie będzie ci wdzięczna za sprzeciwianie się Paulowi i nie potrzebuje rycerza w lśniącej zbroi. Nie możesz ojca zmusić, żeby zmienił zdanie w tej kwestii. Ale bądź pewny, że on nie pozwoli, aby Teresa została w jakikolwiek sposób upokorzona. Nie będzie rozwodu ani otwartej separacji. - To bardzo mądrze z jego strony i... cholernie korzystne ze względów politycznych! - Posłuchaj mnie - powiedział Rogi zapalczywie. - Teresa zaakceptowała sytuację, więc ty, do cholery, też ją zaakceptuj! Twoją matkę czeka jeszcze wiele problemów w najbliższej przyszłości i lepiej, żebym nie widział, że zachowujesz się jak mściwy mały dupek i przyczyniasz jej dodatkowych kłopotów! - Nie mam zamiaru. Może zainteresuje cię, że otrzymałem już instrukcje od “wyższej instancji”, określające moje synowskie obowiązki. Chociaż prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego Lylmicy wtrącają się w sprawy naszej rodziny. Rogi na to: - Proszę, proszę, niech mnie szlag. A więc zdecydowali się pracować również z tobą, co? Marc zignorował ten komentarz. - Zamierzam spędzać dużo czasu z mamą i Jackiem. Ona uważa, że mały mnie potrzebuje i prawdopodobnie ma rację. Będę starał się zachować dobrą minę, a papa nigdy nie dowie się, co o nim myślę. Jesteś zadowolony? Spojrzeli na siebie z wyzwaniem... I wtedy oczy starszego mężczyzny wypełniły się nagle łzami; po chwili złapał swojego praprabratanka w silne ramiona. - Och Boże, wujku Rogi - wyszeptał Marc z twarzą ukrytą w znoszonej marynarce. - Bon courage, mon petit gars. Odwagi, mój chłopcze. - Nie chodzi tylko o mamę... Jack szperał w moim umyśle. Nie byłem zasłonięty i nie miałem pojęcia, że jest w stanie zrobić coś takiego. Kazał mi obiecać, że wyjaśnię mu, co to są zabójcze geny. - Do pioruna. - Rogi wziął głęboki oddech. - Więc teraz musisz to zrobić. Marc uwolnił się z jego objęć. - Mama mówiła, że Colette Roy przyjechała na wyspy z papą i prawnikami. - Tak. Wzięła próbki komórek dziecka do szczegółowych badań w Centrum Ludzkiej Genetyki Gillmana. Pamiętasz, że pierwsze testy były robione po cichu przez twojego wujka Severina, a on nie jest w tych sprawach ekspertem. Paul spodziewa się wyników za jakieś trzy dni. Jeśli trzeba będzie przeprowadzić terapię, zrobi się to tutaj, w Dartmouth, pod okiem Colette. - Mama jest przekonana, że Jackowi nic nie dolega. - Wiem. Wygląda i zachowuje się normalnie, i to od samego początku. Ale to wcale nie znaczy, że jego organizm jest prawidłowy. Twoja mama jednak odrzuciła wszelkie podejrzenia co do wrodzonej choroby dziecka. - Ale mówisz przecież, że wujek Sewy nie jest ekspertem. Był, zdaje się, dość dobrym neurochirurgiem, nie kształcił się jednak w dziedzinie genetyki. Czy jest, mimo to, możliwe, żeby popełnił aż tak dużą omyłkę? Marc założył hełm i rękawice i, jakby dla uspokojenia, dodał: - Lekarze zdołali wykurować Luca, a pamiętasz w jakim był stanie. - Racja. Kiedy będziesz rozmawiał z Jackiem, powiedz mu o wspaniałych możliwościach nowoczesnej terapii genetycznej. Zabójcze geny nie są wyrokiem śmierci, tak jak kiedyś. Nie ma mowy! Rogi poklepał chłopca uspokajająco po plecach. Gdy Marc wyszedł, Rogi przez kilka minut obserwował wzrokiem mentalnym, jak turbocykl znika w targanej burzą nocy. Potem pokręcił głową i postanowił uszczuplić nieco zapasy przedniego koniaku Denisa. Manewr z hełmem CE okazał się zupełnym fiaskiem, tak jak przypuszczałem. Nie zgadzam się. Zdołałam nagiąć wolę Marca, odwodząc jego umysł od prawidłowego kierowania pojazdem. Moje przeczucie potwierdziło się: technologia cerebroenergetyczna zapewnia łatwy dostęp do jego mózgu. Wybieramy wtedy okrężną drogę, omijając jego wszystkie mentalne zasłony. I co z tego, że więcej się nie udało? Teraz pomyślę o innych sposobach. Ty nigdy tak daleko nie zaszedłeś! Jesteś bardzo pewna siebie. I bezczelna. Zaufaj mi choć trochę! Dobrze. Cofam moją początkową opinię. Twoje posunięcie było pomysłowe i może jeszcze okazać się przydatne, pod takim jednak warunkiem, że Marc nie może sobie zdawać sprawy, że traci kontrolę. Ale statystycznie taka sytuacja jest bardzo odległa; on zawsze się pilnuje. To leży w jego naturze, nigdy nikomu nie ufać. Będę próbować. Uczę się bardzo pilnie. To dobrze... Czy wiesz, że Marc zgodził się być mentorem Jacka? Nie! O kurwa! Mój pierwszy kontakt z dzieckiem do niczego nie doprowadził. On już się instynktownie zasłania. Jeśli Marc będzie się koło niego kręcił, nic z tego nie wyjdzie. Jeśli naprawdę chcesz mieć Jacka, musisz pozwolić mi zabić Marca. Nie. Mogłabym go załatwić przez panel mózgowy hełmu. Wiem o tym. Pozwól mi spróbować. Mogłabym sprawić, żeby miał wypadek... Nie. Dziecko ma większy potencjał umysłowy, ale może nie przeżyć. A Marc... nawet jeśli jest poza moją kontrolą, bezwiednie wprowadza mój wielki plan. Nie wolno ci go zabić. [Zazdrość. Niecierpliwość]. Zniszczysz wszystko, jeśli nadal będziesz mi się sprzeciwiać. Może być tylko tak, jak mówię. Jeśli już mnie nie kochasz i nie możesz wypełniać... Będę wypełniać! I wciąż cię kocham! Ale... Moja droga. Dałem ci wolny dostęp do bomby nerwowej. Już nie jest tak dobra jak kiedyś. Potrzebuję siły życiowej operanta! Potrzebuję jej, by wzrastać. Potrzebuję jej, żeby się przeistoczyć. Być może. Tak... Chcesz, żebym była silna! Wystarczająco silna, by zabrać się za najpotężniejszych Gigantów. Wystarczająco silna, by zabić twojego Wielkiego Wroga! Ale nie możemy ryzykować twego zdradzenia. Musisz się wzmacniać nie zostawiając śladów. Pomyślę nad tym. Nie namyślaj się zbyt długo, Fury. Wzrosłam już i muszę dalej wzrastać. 29 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Kiedy byłem dość młody, w ostatniej dekadzie dwudziestego wieku, inżynieria genetyczna była jeszcze w powijakach i zastanawiano się, czy w przyszłości będziemy mogli “projektować” dzieci manipulując kodem DNA tak, aby uzyskać ciała i umysły zgodne z życzeniem. W ten sposób stworzono by nowy schemat rasy ludzkiej. Twierdzono, bez dwóch zdań, że wtedy wszystkie wady wrodzone i wynikające z nich choroby będą już przeszłością. Koniec z anemią sierpowatą, hemofilią, mukowiscydozą. Nie urodzimy się z wadliwymi gałkami ocznymi (krótkowzroczność), ze zwiotczeniem mięśni, katarem siennym, zbyt krótkimi penisami albo łysymi głowami połyskującymi w świetle księżyca, ujmując nieco uroku romantycznym sytuacjom. Inżynieria genetyczna miała temu wszystkiemu zaradzić. Śmielsi futurzyści szli nawet dalej w swych przepowiedniach, twierdząc, że będziemy w stanie z łatwością ukształtować pożądane cechy u naszych nie narodzonych dzieci - długie rzęsy, gładką cerę, piękne rysy twarzy, białe zęby, a nawet iloraz inteligencji bliski 300-tu punktom. Manipulatorzy od spraw dziedziczności sięgną do “banku genów” i zaoferują przyszłym rodzicom najlepsze kąski z tego “menu”. To miał być dopiero początek eugeniki! Gdy zaniepokojeni wzrostem ludności Ziemianie postanowią w końcu zaludnić inne obszary Układu Słonecznego, okaże się, być może, że na planety wodne potrzebujemy kolonizatorów ze skrzelami, na planety gorące - ludzi o skórze jaszczurek, a tam, gdzie jest silna grawitacja - osadników o ciele żółwi. Wtedy powiemy, czemu nie... uzyskanie nowej populacji to przecież kaszka z mlekiem. Niektóre z tych proroctw spełniły się, ale nie wszystkie. Wielu chorych i nieszczęśliwych ludzi było rozczarowanych, a wśród nich także mój praprabratanek Jon Remillard. W miesiącach poprzedzających powrót Jacka do domu, nauczyłem się na temat ludzkiej genetyki i ograniczeń inżynierii genetycznej więcej, niż chciałem wiedzieć. Znaczna część informacji pochodziła od starej Colette Roy, która prowadziła terapię dziecka od pełnego nadziei roku 2052, aż do tragicznego końca w roku 2054, wykraczającego poza ludzkie rozumienie. Colette Roy, gdy zgodziła się zajmować Jackiem, miała 92 lata, należała kiedyś do hermetycznej grupy studentów operantów w Dartmouth. Przyjaźnił się z nią młodziutki wówczas Denis (dwunastoletnie dziecko), który zaczął naukę w college’u w roku 1979. Podobnie jak większość członków “grupy”, Colette studiowała medycynę ze specjalizacją psychologiczną. Pracowała później wraz z Denisem w nowym Departamencie Metapsychologii, prowadząc badania naukowe z operantami i suboperantami. W 1985 roku Colette poślubiła Glenna Dalemberta, kolegę należącego do tej samej co ona studenckiej paczki, ale ten umarł w roku 2031. Miała z Glennem syna, Martina Delamberta, który został wybitnym naukowcem genetykiem i ojcem trójki dzieci - Aurelie, Jeanne i Petera Paula. Aurelie wyszła za Philipa Remillarda, a Jeanne poślubiła jego brata Maurice’a. Peter Paul i jego żona, Alice Waddell mieli tylko jedno dziecko - Petera Paula juniora. Właśnie Pete stał się jednym z najbliższych przyjaciół Marca i członkiem grupy Metafizycznych Buntowników. Po Interwencji Colette ukończyła drugie studia i poświęciła się, w jesieni swego życia, genetycznym aspektem wyższych zdolności metafizycznych. Wykładała potem ten przedmiot na podyplomowych studiach, aż stał się słynny na całym świecie. Była w dalszym ciągu bliską przyjaciółką Denisa i Lucille oraz matką chrzestną Paula Remillarda. Mimo że się starzała, nie przestawała prowadzić pracy naukowej, nawet będąc już na emeryturze, i była pierwszą osobą, która poddała się terapii regeneracyjnej w 2035 roku. Jej odmłodzenie było niekwestionowanym sukcesem; mimo siedemdziesięciu dwóch lat, Colette miała ciało i psychikę trzydziestolatki. Kiedy zgodziła się spróbować pomóc Jackowi, Colette Roy wiedziała, że podejmuje się najtrudniejszego zadania w swym życiu. W wieku trzech miesięcy dziecko wciąż wyglądało na zdrowe, jednak w komórkach ciała rozpoczął się już wtedy zaprogramowany, destrukcyjny proces, który nieubłaganie prowadził do śmierci. Szczegółowe testy wykazały, że Jack miał nie trzy zabójcze geny, jak to wykazało pospieszne i niefachowe badanie Severina, ale trzydzieści cztery. Części z nich nie spotkano dotąd u ludzi. Każdy z tych wadliwych fragmentów DNA wystarczyłby, żeby zabić chłopca, zanim osiągnie pięć lat. Genom małego Remillarda nie poddawał się terapii, ale Colette mimo wszystko zdecydowała się walczyć, mając nadzieję, że geny Jacka okażą się również silne jak jego umysł. Organizm człowieka wyposażony jest w ponad 100 000 genów, swoistych zapisów DNA, które programują każdą komórkę naszego ciała tak, aby pełniła określoną funkcję. Zdołano wyrysować i wypełnić szczegółami mapę ludzkiego materiału genetycznego, ale nie jest ona łatwa do odczytania i jednoznaczna. Jeden gen nie w każdym przypadku odpowiada za jedną cechę. Zwykle dzieje się tak, że jakiś gen odpowiada za kilka funkcji ciała, co genetycy nazywają pleotropizmem. U schyłku XXI wieku wciąż jeszcze badano różne warianty pleotropizmu. W organizmie zachodzi także przeciwieństwo pleotropizmu, czyli sytuacja, gdy pewna liczba genów składa się na powstanie danej cechy. W grę wchodzi także środowisko - odżywianie w łonie matki lub we wczesnym dzieciństwie, obecność czynników rakotwórczych i wiele innych zewnętrznych sygnałów modyfikuje wpływ genów na ciało. Aby jeszcze bardziej skomplikować problem, nasz ludzki DNA obfituje w różne tajemnicze “dodatki” - ozdobniki, lub przypadkowe linie na mapie genetycznej, które wydają się całkowicie zbędne... Może tak rzeczywiście jest. Wejście rasy ludzkiej w Wiek Galaktyczny dało nam dostęp do nowoczesnej technologii, ale nie od razu spowodowało rozwój inżynierii genetycznej. Wciąż musieliśmy radzić sobie z tymi samymi genami, a związki zachodzące między nimi w organizmie ludzkim były dużo bardziej skomplikowane niż w przypadku genów pozostałych ras Imperium. Za pomocą osiągnięć nauki Imperium można było dokładniej identyfikować ludzkie geny pleotropiczne, ale modyfikowanie tych genów, bez efektów ubocznych, było zadaniem trudnym; realizowano je powoli i z dużym nakładem energii. Dopiero w roku 2040 ogłoszono wielkie osiągnięcie inżynierii genetycznej - terapię regenerującą. Weszła ona do powszechnego użytku, pozwalając ludziom odtwarzać utracone lub uszkodzone organy, oraz odmłodzić starzejące się ciała, do poziomu względnie młodego dorosłego osobnika. Uboczną korzyścią tego zbawiennego (i drogiego) wynalazku, była możliwość przeprowadzenia skromniejszych modyfikacji, na poziomie molekularnym - zmniejszenie lub zwiększenie masy mięśniowej, ilości tkanki tłuszczowej, poprawienie rysów twarzy, wyeliminowanie męskiego łysienia oraz nierównomiernej pigmentacji. Podczas lat Panowania Simbiari i jeszcze przez kilka dziesięcioleci po jego zakończeniu, aż do momentu, gdy terapia regeneracyjna stała się niedroga, udoskonalona i niemalże rutynowa, prawo zezwalało wyłącznie na zabiegi kosmetyczne lub drobne ingerencje genetyczne. Natura ludzka jest jednak taka nienasycona, że osoby, które miały dostatecznie dużo pieniędzy, często decydowały się na operacje znacznie poważniejsze. Przez cały XXI wiek, nawet najostrożniej wykonywane manipulacje genetyczne niosły ze sobą wciąż ryzyko dla zdrowia. Wszczepienie dodatkowych genów do zestawu właściwego tylko dla danej osoby mogło wywołać fatalną reakcję; mechanizm pleotropizmu był jeszcze mało poznany. Odkryto w tym czasie zjawisko autoredaktywności, które polegało na rozumowym kontrolowaniu tego, w jaki sposób geny “wyrażają się” w organizmie - pozytywnie czy negatywnie. Niektóre kompleksy genów, powodujące poważne uszkodzenia, okazały się całkowicie niepodatne na manipulacje genetyczne, nie dawało się też łatwo wszczepić ludziom niektórych genów “dobrych”, ulepszających ich organizm. Inteligencja i osobowość były kontrolowane przez całą siatkę oddziaływań pomiędzy 60-ma tysiącami różnych genów, co uniemożliwiało ingerencję genetyczną w mózg. Geny nieśmiertelności zatem, występujące w rodzinie Remillardów, można było przemieścić między osobami tylko za pomocą staroświeckiej techniki zwanej stosunkiem płciowym. Tak czy inaczej, do momentu narodzin Jona Remillarda, “złe” geny odpowiedzialne za grupę pokrewnych sobie chorób zostały już wyodrębnione. Najgroźniejsze z tych chorób można było już złagodzić na drodze terapii komórek somatycznych. Polegała ona na tym, że DNA zawierające “korektę” skażonego genu umieszczano w ciele pacjenta i jeśli wszystko poszło dobrze, schemat genetyczny przekształcał się, a nieprawidłowość ustępowała. Wypaczone jednak instrukcje wciąż przebywały w wyleczonych komórkach ciała pacjenta i mogły być przekazane potomstwu. Aby całkowicie wyeliminować skazę genetyczną z rodziny, potrzeba znacznie sprytniejszego manewru - wyleczenia skażonych ciągów genetycznych. “Korektę” umieszczano w tym celu w zapłodnionym jaju tak, żeby wszystkie komórki rozwijającego się embrionu, również te skażone, miały nowy, “przeprogramowany” układ. Terapia wadliwych ciągów genetycznych była przeprowadzana pomyślnie na roślinach i niektórych zwierzętach. Ale w skomplikowanym organizmie człowieka, z jego pleotropizmem, rezultaty były zwykle niezadowalające, ponieważ DNA z “korektą” wnikało często w nieodpowiednie fragmenty chromosomów embrionu. Etycy inżynierii genetycznej orzekli - jeszcze przed Interwencją - że ryzyko tej procedury przewyższa jej ewentualne zalety. Nadzorcy Simbiari potwierdzili ten osąd i uchwalili ustawę reprodukcyjną, aby zapobiec rozprzestrzenieniu się “niedobrych” genów w społeczeństwie. Ludzie musieli poddać się testom genetycznym, zanim wydawano im licencję reprodukcyjną. Osoby o układzie genetycznym bez zarzutu - szczególnie operand - były zachęcane do dużej liczby potomstwa, gorzej zaś wyposażeni przez naturę musieli ograniczyć się do tylko jednego dziecka. Uświadamiano ich przy tym co do ryzyka, jakie podejmują, i możliwości przeprowadzania skutecznej terapii regenerującej. Obdarzeni najgorszą kategorią szkodliwych genów byli pozbawieni prawa do prokreacji, pod karą zależną od wielkości defektu oraz statusu metafizycznego danych osób. Wszystkie płody musiały przechodzić testy genetyczne w ciągu dwóch miesięcy od poczęcia, a te, które cierpiały na nieuleczalne choroby genetyczne, musiały zostać poddane aborcji. Jeśli rodzice nonoperanci złamali ustawę i decydowali się na urodzenie poważnie uszkodzonego dziecka, byli karani grzywnami. Unieważniano im też ubezpieczenia zdrowotne i musieli wziąć na siebie wszystkie koszty związane z leczeniem i wychowywaniem niepełnosprawnego potomka. Rodzice operanci, w których Nadzorcy Simbiari widzieli podstawę przyszłej ludzkości, byli karani śmiercią za popełnienie takiego przestępstwa. Taki sam los spotykał obciążony genetycznie płód, jeśli nadal znajdował się w łonie matki-kryminalistki. Przypadek Teresy Kendall przyczynił się do tego, że świadome pogwałcenie ustawy reprodukcyjnej przez operanta zaczęto kwalifikować jako przestępstwo drugiego stopnia. Nie groziła już kara śmierci, a urodzone dziecko zostawało całkowicie uniewinnione i zachowywało prawo do najlepszej opieki medycznej, jaką tylko społeczeństwo było w stanie zapewnić. Winnych rodziców natomiast pozbawiano praw do opieki nad nielegalnie poczętym dzieckiem, obciążano ich wysokimi grzywnami i zobowiązywano do odpracowania dziesięciu lat w służbie społeczeństwu. Paul i jego wysoko postawione rodzeństwo nie tylko nie sprzeciwiali się propozycji tej nowej ustawy, kiedy została ona przedstawiona w Związku Intendenckim, ale nawet entuzjastycznie ją poparli. Ustawa przeszła większością głosów, została ratyfikowana przez Ludzkich Magnatów Konsylium i weszła w życie za potwierdzeniem Kierownika Ziemskiego, Davida Somerleda MacGregora, 10 maja 2052 roku. Klauzula uniewinniająca Teresę Kendall i Rogatiena Remillarda została odrzucona podczas ostatecznych debat. Wszyscy jednak członkowie Dynastii, z wyjątkiem Paula, głosowali za jej przyjęciem. Kiedy dotarła do księgami ta wiadomość, mało mnie szlag nie trafił. Anne przekazała mi szczegóły posiedzenia w Concord w zwięzłym, beznamiętnym przekazie telepatycznym. Wyskoczyłem ze sklepu i pognałem co sił w nogach do domu Teresy. Był ładny słoneczny dzień, a nowe róże, które posadziła na grządce po stronie domu wychodzącej na księgarnię, rozkwitały jedne po drugiej. Turbocykl Marca stał na podjeździe, co znaczyło, że wieści ze stolicy dotarły do niego jeszcze szybciej niż do mnie. Wpadłem do domu i znalazłem Teresę oraz jej pięcioro dzieci w chłodnym, mrocznym salonie. Jack kołysał się w indiańskim nosidełku stojącym przy matce. Marie, tuląc Luca i Madeleine, przycupnęły u stóp Teresy. Marc stał przy jednym z okien, wyglądając przez nie posępnie. - Nie macie się czym martwić - zapewniłem solennie. - Nie zabiorą wam Jacka. Musi być jeszcze proces; prawdziwy proces! Spojrzała na mnie spokojnymi oczami madonny. - Właśnie mówiłam dzieciom, co przekazała mi na ten temat ciocia Anne. Nie będziemy sądzeni wcześniej jak w listopadzie, a do tego czasu mamy jeszcze dwie możliwości uniewinnienia. Pierwsza z nich, zdaniem Anne realniejsza - to wywarcie pewnego nacisku w Konsylium przez dziesięcioosobowy Dyrektoriat Państwa Ludzkości. Anne sądzi, że Paul czuł się zobligowany do wykonania publicznego gestu potępienia; dlatego głosował przeciwko utrzymaniu klauzuli niewinności. I tak nie miałaby wystarczającego poparcia, żeby została zatwierdzona przez Związek. Kiedy jednak aplikacja o nasze uniewinnienie zostanie przedłożona Konsylium - ona i Paul nakłonią innych do uwolnienia nas od zarzutów. - Hmm! - parsknąłem. - Niech lepiej rzeczywiście to zrobią! Jeśli dojdzie do procesu, zostaniemy skazani. Ty możesz sobie pozwolić na zapłacenie prawie każdej grzywny, a dziesięć lat pracy społecznej będzie prawdopodobnie oznaczać dawanie lekcji muzyki na jednej z tych cholernych syberyjskich planet. Moja natomiast księgarnia zawsze balansowała na skraju bankructwa; jakakolwiek grzywna zupełnie mnie zrujnuje. I niech mnie cholera, jeśli pragnę spędzić następną dekadę mojej nieśmiertelności, sadząc małe świerczki w szkółce leśnej w Maine, podczas gdy komary będą obgryzać mi tyłek! Mary zachichotała. Luc jęknął: - Nie chcę, żeby mama szła do więzienia! Nie, kiedy dopiero co ją odzyskaliśmy. Mały Jack zapytał: Co to jest więzienie? Maddy odpowiedziała: - To coś naprawdę okropnego. - Przekazała mu jednocześnie w myślach przerażający obraz lochu z komnatą tortur, co spowodowało u dziecka natychmiastowy wybuch płaczu. - Mama nie pójdzie do więzienia, głupia - oświadczyła Marie. Dała Madeleine psychokinerycznego kuksańca. - Ani wujek Rogi. Nikt nie trafia do więzienia, oprócz naprawdę złych ludzi. Wciąż popłakując, Jack zdołał wykrztusić: Czy urodzenie mnie było tylko umiarkowanie złe? Teresa wybuchnęła śmiechem, wyjęła dziecko z nosidełka i pocałowała. - Ależ oczywiście, że nie! To wcale nie było złe, tylko nielegalne. To duża różnica. Marie zabierze cię teraz na górę i wyjaśni to, a poza tym już najwyższy czas, żebyś się zdrzemnął. Ciocia Colette przyjdzie później z nowym zapasem dobrych genów dla ciebie. Musisz być wypoczęty i pełen jak najlepszych redaktywnych myśli, żeby geny odpowiednio zadziałały. Dziecko odparło: Dobrze, mamo. Teresa oddała małego Marie i poprosiła Maddy i Luca, żeby wyszli do ogrodu pobawić się. Kiedy dzieci wyszły, Marc odwrócił się od okna. - Co będzie, jeśli papa i ciocia Anne nie przekonają Dyrektoriatu, żeby uniewinnił ciebie i wujka Rogiego? - Wtedy możemy wnieść apelację do Davy’ego MacGregora - odpowiedziała spokojnie. - Kierownik Planetarny może wydać wyrok ułaskawiający i nawet Lylmicy nie są w stanie go unieważnić. - Jeśli Davy MacGregor ma takie charytatywne skłonności - zamruczałem pod nosem. - Pewnie więcej osiągniecie u niego, niż u papy - stwierdził Marc. - Nie życzę sobie, żebyś w ten sposób mówił - skarciła go Teresa. - Jak wiele jeszcze papie potrzeba, żeby usprawiedliwić urodzenie Jacka? - zapytał Marc zapalczywie. - Już pierwsze, podstawowe badania potencjału dziecka pokazały, że dysponuje najpotężniejszym umysłem, jaki kiedykolwiek zrodziła rasa ludzka! Miałaś rację, że wybroniłaś go od aborcji! Pewnego dnia będzie jakimś super-Einsteinem! Ale wszystko, o co papa teraz dba, to jego cenne zasady i to, co pomyślą sobie cholerni Simbiari i Krondaku. Nawet nie przyjdzie, żeby zobaczyć Jacka! Spokój Teresy został zmącony. Jej oczy napełniły się łzami; wcisnęła się więc w róg sofy. Zwróciła się do mnie bez słów po cichu. - Okay - powiedziałem krótko do Marca - wyraziłeś już swoje słuszne oburzenie. Teraz się wynoś. Do chłopca dotarło w końcu, jakim wykazał się nietaktem i zawstydził się. Naburmuszony, przekazał matce przeprosiny, obiecał odwiedzić jutro Jacka i wyszedł. Odczekałem, aż ryk jego motoru ucichnie, zanim odezwałem się do Teresy. - Ma tylko czternaście lat. Umysł dorosłego człowieka, a takt i wyrozumiałość nastoletniego szczeniaka. - Wiem... i jest wspaniały dla Jacka, przychodzi prawie codziennie, pomimo dużych obowiązków w szkole. - To prawda - co on powiedział o umyśle Jacka? Zawsze czułem w kościach, że dzieciak jest niezłym mózgiem, ale czy psychologowie rzeczywiście to potwierdzili? Wzruszyła ramionami. - Najwidoczniej tak. Colette powiedziała mi o tym w zeszłym tygodniu. Przepraszam, że zapomniałam ci o tym powiedzieć, Rogi. Widzisz, nigdy nie wątpiłam, że Jack jest niezwykły a testy mentalne jedynie potwierdziły to, o czym wiedziałam od dawna. Mój mały synek dokona wspaniałych rzeczy dla dobra ludzkości. To... przykre, że dla Paula wciąż jest on przyczyną wstydu, a nie źródłem dumy. Mogę się jedynie modlić, żeby zmienił zdanie, kiedy w końcu zostaniemy uniewinnieni. - Jej oczy spotkały się z moimi. - Tak będzie; wiem o tym. Proszę cię, kochanie, nie martw się. Wymamrotałem jakieś słowa otuchy i dodałem, że lepiej już wrócę do sklepu. Teresa odprowadziła mnie do frontowych drzwi. Na podjazd właśnie zajechał samochód Colette. - Jak idzie terapia? - zapytałem Teresę. Uśmiechnęła się znowu. - Colette mówi, że wszystko przebiega bardzo dobrze. Jak widziałeś, Jack jest zupełnie zdrowy. Bardzo możliwe, że jego umysł usuwa szkodliwe efekty działania wadliwych genów. - To dobrze - powiedziałem serdecznie i uciekłem, rzucając Colette jedynie przelotne skinienie. Dwa tygodnie później, Colette Roy mogła już poinformować rodzinę, że zastępcze geny, mające przeciwdziałać wszystkim defektom Jacka, zostały pomyślnie wszczepione do jego ciała. Teraz mogliśmy jedynie czekać, czy terapia przyniesie spodziewane skutki. Od czasu do czasu, dziecko miało przechodzić kompleksowe badania w starym szpitalu Hitchcocka, który należał do Centrum Genetycznego. Zainstalowano mu również maleńki monitor, informujący Colette o ewentualnych problemach. Jack zatem wiódł życie normalnego dziecka. Teresa i dzieci dołączyli do reszty rodziny na weekend święta zmarłych*,[* Memorial Day, przypadające pod koniec maja amerykańskie święto zmarłych, początkowo upamiętniające jedynie śmierć żołnierzy poległych w wojnie domowej.] który wszyscy spędzili w domu Adriena i Cheri w Rye, na wybrzeżu New Hampshire. Święto to było jednocześnie tradycyjnym otwarciem sezonu żeglarskiego. Teresa i Jack wrócili do Hanoweru w następny wtorek, 28 maja, żeby dziecko mogło zostać poddane w Naukowym Centrum Mentalnym Ferranda testom sprawdzającym jego zdolność do autoredaktywności. Marc pojechał z nimi, żeby zdać swoje wiosenne egzaminy. Pozostała trójka dzieci i ich niania, Herta, zostali na resztę tygodnia z Cheri i całą gromadą młodszych kuzynów. 29 maja, w Wallis Sands Park, jakieś dwa kilometry na pomoc od Rye, kobieta operant, Frances Schroeder zaginęła podczas kąpieli w morzu. Dzień później młody mężczyzna operant, Scott Lynch, zniknął z Hampton Beach Park, kilka kilometrów na południe od Rye. Ich ciał nigdy nie odnaleziono. Madeleine Remillard, dwunastolatka, żeglująca w te dni wzdłuż brzegu na małym katamaranie, powiedziała, że mignęła jej płetwa rekina. Pozostała czwórka dzieci na łódce, jej kuzyni Celine, Quint, Gordo i Parni nie zauważyli niczego niezwykłego. Straż przybrzeżna zarządziła obserwacje wód w poszukiwaniu zwierzęcia, które kontynuowano bez rezultatów przez resztę lata. Dzieci Teresy Kendall - Marie, Madeleine i Luc - pozostały nad morzem przez cały sierpień. Opiekowały się nimi na zmianę Cheri, albo Lucille z Denisem. Od czasu do czasu zachodzili do rodzeństwa kuzyni, żeby się wspólnie pobawić. W tym okresie doszło jeszcze do dwóch ataków rekina. - Jedną z ofiar okazał się mężczyzna operant, którego przewróconą łódkę znaleziono dryfującą niedaleko wysp Shola, a drugą - kobieta operant, która zginęła, pływając o świcie przy plaży Salisbury, na granicy New Hampshire z Massachusetts. Rodzice klanu Remillardów nie potraktowali beztrosko tych tragedii i nie pozwolili swym dzieciom wchodzić do wody bez zabezpieczenia. Miały pływać ostrożnie i w grupach, wyczulając zmysły telepatyczne na morskich zabójców. 30 RYE, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 2 WRZEŚNIA 2052 Ogień płonął na palenisku przez całe popołudnie, aż kamienne podłoże rozgrzało się niemal do czerwoności, i teraz Adrien Remillard ostrożnie wygrzebywał ostatnie żarzące się węgielki. Czwórka dzieci, które zostały wytypowane na kucharzy dnia, w nałożonych na kostiumy kąpielowe fartuszkach, przygotowała już koszyki i pudełka z jedzeniem. Pozostałe, jeśli nie były zajęte żeglowaniem, graniem we Frisbees albo pływaniem, stały wokół i wymieniały mądre uwagi. - Wygląda nieźle - zawołał Adrien, odrzucając na bok ostatnią płonącą żagiew. - Dalej, kucharze! Najstarsza córka, Adrienne, w wysokiej czapie kucharskiej, wydała mentalne polecenie Marcowi i Duggiemu McAllisterowi, a ci nabierali widelcem mokre wodorosty z dużego stosu, wyłożonego na plastikowej tacy i układali je w palenisku. W jakimś momencie rozległ się syk i do góry uniosła się olbrzymia chmura jodowej pary. Małe dzieci zaczęły krzyczeć. Gdy ułożono na żarze już spory stosik wodorostów, Adrienne zarządziła: - Ziemniaki! Wraz z Caroline wrzucały do ognia owinięte w folię kartofle, używając ultrazmysłów i psychokinezy, aby wykonać pracę w kłębach dymu i pary. Potem Marc i Duggie ułożyli na ich wierzchu cieńszą warstwę wodorostów. Nadszedł wreszcie czas na położenie homarów i krabów, co wymagało wysiłków całej czwórki kucharzy. Delikatna Adrienne nalegała, żeby Marc uśpił telepatycznie wszystkie skorupiaki, zanim zostaną wrzucone do paleniska, co wywołało śmiech Duggiego i większości dzieci. Następna warstwa wodorostów pokryła nieszczęsne stworzenia i Adrienne zawołała: - Kukurydza! Wsypały naręcze nie łuskanej kukurydzy, którą chłopcy przykryli znów wodorostami, a następnie cała czwórka przysypała palenisko piaskiem, żeby potrawa prażyła się w wysokiej temperaturze i parze. Widzowie rozeszli się wśród wesołych śmiechów. Zanim posiłek będzie gotowy, minie jeszcze kilka godzin. Wtedy cała rodzina zbierze się przy wiejskim stole na plaży i napcha smakołykami z paleniska, sałatką i ciastem brzoskwiniowym, które kucharze mieli przygotować później i przynieść z domu. Kiedy Marc płukał zabrudzoną wodorostami tacę w nadbiegających falach morskich, podszedł do niego Luc, chłopczyk o dużych poważnych oczach. - Cieszę się, że zabiłeś te zwierzęta, zanim zostały wrzucone do paleniska - powiedział miękko do brata. - Niektóre dzieciaki... czekały, aż usłyszą ich mentalny wrzask. Wiesz. Jak się będą piec. - Sadystyczne małe gnojki - wymruczał Marc. - Złap za ten koniec tacy i pomóż mi płukać. Luc posłusznie wykonał polecenie. - Raz Maddy zabiła dla Jacka ćmę. Powiedziała, że chciała mu pomóc wczuć się w śmierć. Usiłowała potem zabić wróbla, ale jej nie pozwolił. Powiedział, że już wie, o co chodzi. Była rozczarowana, tak jak dziś, kiedy uśpiłeś homary i kraby. - Chryste... zepsuta gówniara! Nie dziwne, że Jack powiedział mi, że jej nie lubi. Będę musiał się z nią rozmówić w tych dniach. Zobaczył swoją młodszą siostrę na brzegu, spychającą na fale łódź “Hobie Cat”, razem z Quintem, Gordo, Parni i Celinę. Przekazał im telepatyczne ostrzeżenie: Uważajcie, dzieciaki, na rekiny! Odpowiedzieli: Tak proszę pana. Tak Oficerze Troskliwy! Twarz Luca była zatroskana. - Czy to trudne, zabijać różne stworzenia, Marco? - Nie takie stworzenia jak homary i kraby; albo robaki, pluskwy i inne drobiazgi. - Czy zabiłeś kiedyś coś dużego? - Nie - odpowiedział Marc szorstko. - Przestań wygadywać takie chore rzeczy. Strząsnął krople wody z tacy i włożył ją pod pachę. - Chcesz mi pomóc? Zabierz to do domu i połóż na tylnym tarasie. - Nie mógłbym niczego zabić. Nawet komara. Po prostuje odpycham. - Świetnie, jeśli cię to bawi. Tylko nie próbuj ich spychać na mnie. Marc skierował się z powrotem w stronę paleniska, a Luc ruszył za nim. Adrienne zarządziła właśnie, aby Duggie i Caroline pomogli jej zebrać koszyki po skorupiakach, widelczyki i inne rzeczy. - Jeśli podpłynąłby do ciebie rekin, potrafiłbyś go zabić, Marco? - zapytał Luc. - Nie wiem. Rekiny są dziwne. Joe Canaletto powiedział mi, że jeśli zetnie się takiemu głowę, może jeszcze cię ugryźć. Luc wzdrygnął się. - Tam są rekiny. Wszyscy tak mówią. Już nigdy nie będę się kąpał w oceanie. - Nie musisz się bać. Bądź po prostu czujny i jeśli zobaczysz rekina, to powiedz mu tylko: “Nie jestem smaczny. Idź sobie”. - To nie pomogło operantom, którzy zaginęli - stwierdził Luc z powątpiewaniem. - Pływali albo żeglowali samotnie i prawdopodobnie nie uważali na to, co się dzieje wokół nich. Teraz leć do domu z tą tacą. Popatrzył, jak mały chłopczyk odbiega, chudziutki w swoich majteczkach kąpielowych. Wiedział, że Luc nie będzie silny fizycznie, dopóki jego ciało nie zostanie wyleczone do końca terapią regenerującą, po osiągnięciu dojrzałości płciowej. I chociaż oceniano, że jego potencjał umysłowy jest na poziomie giganta, nie potrafił z niego jeszcze ciągle korzystać. Choroby przekształciły go w metafizycznego inwalidę i nadal pozostawało zagadką, czy kiedykolwiek wyrwie się z obecnej niemocy. Marc zastanawiał się, czy to samo spotka Jacka, jeśli jego skażone geny nie poddadzą się kuracji. - Pomóż mi zabrać te worki po wodorostach - zawołała Adrienne. - Już - odpowiedział Marc. Pozostała dwójka kucharzy już poszła, zabierając widelczyki i puste kosze. Kopiec nad paleniskiem dymił teraz łagodnie i młoda mewa myszkowała wśród rozrzuconych kawałków morskiego zielska. Adrienne za pomocą torby zmiatała piasek i ptasie odchody ze stołu piknikowego. - Musimy teraz zabrać worki i wypłukać je przy pompie, a potem będziemy już wolni aż do kolacji. - Super - powiedział Marc. Zebrał swoją część oślizgłych jutowych worków i ruszyli przez niskie wydmy w kierunku wielkiego szaro-białego domu. Kilkoro dorosłych siedziało na długiej frontowej werandzie i kiedy Marc z Adrienne przemaszerowali obok nich, kierując się na tył domu, gdzie na betonowym fundamencie stała pompa, Teresa pomachała ręką, a mały Jack powiedział: Cześć! Na tylnym podwórku, do którego nie docierało już zachodzące słońce, usłyszeli śmiech; mignęły im sylwetki Duggiego i Caroline biegnących w stronę drzew. Caroline miała ze sobą koc. Marc nachmurzył się. - No cóż, teraz już wiemy, jak oni spędzą najbliższe kilka godzin. Złapał za pomalowane na czerwono ramię pompy i zaczął tłoczyć wodę? - Są zakochani - Adrienne wywróciła worek na lewą stronę i nadstawiła go pod strumień wody. - To trwa już przez całe lato. Większość starszych dzieciaków wie o tym. Dziwię się, że ty nie. - Biedne gnojki. - Ja uważam, że to jest piękne! Oboje mają po szesnaście lat, więc mają święte prawo się kochać... Marc przerwał jej pogardliwym śmiechem. - Chciałaś powiedzieć - używać. Miłość! To tylko biologia. Jeden zespół nastoletnich gonad o wzmożonej aktywności przywołuje drugi, stwarzając skomplikowane emocjonalne gówno - a wszystko to służy... podtrzymaniu gatunku. - Ludzka miłość - oświadczyła Adrienne wyżymając worek - jest szlachetna i święta. Wszyscy filozofowie tak mówią. - Taka święta jak sikanie! Jeśli chcesz wiedzieć, co na ten temat sądzę, Addie, cały ten seks to cholerna nuda i strata czasu. Pomyśl tylko o sławnych ludziach, którzy na przestrzeni wieków zachowywali się jak idioci z powodu seksu: Św. Augustyn, Maria Królowa Szkocji, Henryk VIII, Oscar Wilde, John F. Keneddy, Dr. Louise Randazzo... Nie mówmy już o milionach mężczyzn i kobiet, którzy zrujnowali się i nic w swym życiu nie osiągnęli, bo byli zbyt zajęci uganianiem się za płcią przeciwną, albo karmieniem i wychowywaniem jednego dziecka po drugim. Zaharowywali się na śmierć, żeby utrzymać wszystkie dzieci, które spłodzili, bo nie potrafili trzymać łap z dala od swych żon... Rasa ludzka zaszłaby o wiele dalej, gdybyśmy byli chowani w inkubatorach, jak te płody, które hoduje się, żeby mogły zaludniać kolonie. Adrienne wyprostowała się i spojrzała na niego. Spalona słońcem (z nosa schodziła jej lekko skóra), miała na sobie głupawą czapkę kucharską, a jej ciemne włosy były pozlepiane i zmierzwione. - Czy tego was uczą w Dartmouth? - Nie - odpowiedział Marc łobuzerskim tonem - sam do tego doszedłem na drodze wnikliwej obserwacji i dedukcji. A czego was uczą, matematyczne ekspertki, w waszym MIT*[* MIT - Massachusetts Institute of Technology.] w tym roku? Jak być szlachetnymi, świętymi puszczalskimi? - Chyba żartujesz - Adrienne wyprężyła się i zaśpiewała: Ru-ti-tutu, ru-ti-tutu! My, dziewczyny z Instytutu. Ani buzi, Ani dupy. Nie damy chłopcom zepsutym. Marc zatoczył się ze śmiechu i pociągnął silnie za ramię pompy; podstawił złożone dłonie pod strumień wody i opryskał Adrienne. Ona uskoczyła i zdzieliła go mokrym workiem, po czym stanęli oboje uśmiechając się do siebie. - Mój Boże - powiedziała przeciągając słowa. - Oto para niepospolitych istot metafizycznych. - Upuściła worek i zbliżyła się do niego. Czapka kucharska spadła jej z głowy. - Jestem pospolita i genialna, a ty jesteś wspaniały i genialny; oboje mamy po czternaście lat i nigdy nikogo nie całowaliśmy... Marco, zróbmy to. - Dobry Boże, nie! Śmiała się, ale w jej oczach czaiło się coś innego. - Potraktuj to - powiedziała łagodnie - jak ćwiczenie z empiryzmu, swoiste doświadczenie zmysłowe. A może boisz się zweryfikować twoje antyseksualne hipotezy? Uśmiech znikł z jego twarzy. Emocje skrywały się za zasłoną, a szare oczy były jak wykute z polerowanego granitu. Nagle wziął jej głowę w mokre dłonie i pochylił się nad zwróconą ku niemu twarzą. Ich usta spotkały się i choć wargi dziewczyny zmroził strach, czuła jednocześnie śmiałość. Jego usta były ciepłe i lekko rozwarte. Poczuła, jak cała mięknie, gdy język Marca prześlizgnął się delikatnie przez jej zęby i wcisnął się mocno w jej usta. Miała wrażenie, że smakuje miód, potem tlące się piżmo, wreszcie leciutką kwaskowatość jabłka. Zawirowało jej w głowie i opadły wszystkie zasłony mentalne, które tkała tak starannie za każdym razem, kiedy był przy niej. Jej oczy zamknęły się a przez ciało przepłynęła słodka bolesna fala. Wciąż jednak “widziała” Marca i zdawała sobie sprawę, że on ją też “widzi” - jej ciało, mózg, wszystko. Że wszystko wie. I... znów stali naprzeciwko siebie - nieporadni i rozdzieleni; wciąż w głupich fartuszkach, z nogami i rękami oblepionymi piaskiem, wodorostami i łupinami kukurydzy. Uśmiechał się tym swoim krzywym uśmieszkiem, doprowadzającym do szału, a jego wnętrze było znów niedostępne. - Addie, ty niemądra dziewczyno. Nie możesz mnie kochać. To tylko seks. - Nigdy nie chciałam, żebyś się dowiedział - wyszeptała zawstydzona. Zawahała się. - Czy nie czułeś niczego? Nie odezwał się. Wyrzuciła ręce w geście beznadziejnej, komicznej irytacji. - Nic na to nie mogę poradzić, Marco. To jest we mnie. Te cholerne nastoletnie gonady! Ale nie obawiaj się, że zrobię z siebie jakąś skomlącą, załamaną płaczkę. Żadnego złamanego serca ani skomplikowanego emocjonalnego gówna. Będzie tak jak przedtem. Platoniczni kuzyni-kumple. Okay? - Okay - powiedział, uśmiechając się wreszcie szeroko. - Co powiesz na kąpiel w morzu? - zaproponowała wesoło. - Oboje jesteśmy utytłani, a przynajmniej jedno z nas potrzebuje ochłody. Marc wykonał prawie niezauważalny gest w kierunku rozświetlonego nieba. Adrienne spojrzała w górę i zobaczyła srebrny pojazd lecący w ich kierunku z zachodu. - To mój ojciec - powiedział. - Muszę się z nim zobaczyć. Umyję się tu, przy pompie. - Dobra. Ale pamiętaj, masz być w kuchni nie później niż o siódmej, żeby pomóc mi przy sałatce i brzoskwiniach. Bóg jeden wie, czy ci idioci, Caroline i Duggy, w ogóle się zjawią. Po czym odbiegła w stronę plaży, a jej nieodwzajemnione uczucie do Marca znów zostało szczelnie schowane. Rzuciła fartuch na stół, puściła się pędem po gorącym piasku, a następnie wskoczyła w fale i popłynęła silnymi ruchami w stronę głębokiej wody. Dużo dalej katamaran kołysał się na połyskujących w słońcu falach. Fury patrzył z nieba, obserwował płynącą dziewczynę która nagle zmieniła kierunek i zaczęła zmierzać ku “Hobie Cat” powodowana nieodpartą koercją. Mała łódka znajdowała się na tyle daleko od brzegu, że żadne z dzieci na plaży nie zwracało na nią specjalnej uwagi. Wszystko tak samo, powiedział Fury do Hydry. Zabierz ją dalej od brzegu, zanim to zrobisz. Tak, tak, tak, tak! Tak się cieszę, że ostatnia będzie ona. Nienawidzę jej! Nasyciłaś się porządnie tego lata, kochana Hydro. Teraz musisz odpocząć i dojrzeć, przygotowując się do swej metamorfozy. Zbliża się dla nas niebezpieczny okres i musimy być bardzo dyskretni. W porządku, mogę czekać. Będę dobra. Staję się coraz silniejsza i silniejsza... Ach, Fury - to takie wspaniałe. Tak bardzo cię kocham, a kiedy dojrzeję, przyjdzie czas na Marca. Prawda, prawda? Wtedy będę wystarczająco silna na Jacka i wszystkich pozostałych... Zobaczymy. Rozsmakuj się teraz w swym ostatnim umysłowym kąsku, moja kochana, a potem odpocznij. Odpoczywaj spokojnie i czekaj, aż cię obudzę. Tradycyjne amerykańskie Święto Pracy*[* Święto Pracy obchodzi się w Stanach Zjednoczonych w pierwszy poniedziałek września.] nie było obchodzone w Imperium Galaktycznym i Dyrektoriat Państwa Ludzkości musiał pracować w Concord przez cały poniedziałek. Większość czasu poświęcono ostatecznym debatom i głosowaniu w sprawie aplikacji o uniewinnienie Teresy Kendall i Rogatiena Remillarda. Paul był wykończony i przygnębiony i jeśli znalazłby jakiś rozsądny sposób wycofania się z ostatniego przyjęcia plażowego w sezonie, zostałby w swym apartamencie w stolicy. Ostateczny werdykt Dyrektoriatu miał być ogłoszony w wieczornych wiadomościach, musiał więc stawić czoło Teresie i reszcie rodziny. Zrezygnowany postanowił jednak tam pojechać. Manewrując srebrnym jajkiem i schodząc do lądowania za dużym domem, zauważył czekającego na niego Marca. Widok ten wywołał u Pierwszego Magnata podświadomy przypływ niechęci, a następnie ulgi. Przynajmniej ten cholerny dzieciak jest poza oskarżeniami. Ludzki Magistrat nie podważył zapewnienia wujka Rogi, że był on całkowicie odpowiedzialny za ucieczkę Teresy i jej ukrycie. Media wykorzystały to zeznanie, kreując staruszka na bohatera, nie wspominając już o chwale, jaka przypadła Teresie. Uważano ich niemal powszechnie za męczenników ludzkiej wolności; wśród społeczeństwa operantów i nonoperantów podniosła się pełna oburzenia wrzawa, kiedy pierwsza próba uniewinnienia uciekinierów zakończyła się niepowodzeniem. Ogłoszenie dzisiejszego werdyktu Dyrektoriatu miało wywołać wśród opinii publicznej jeszcze większe poruszenie. Marc, ubrany jedynie w kąpielówki, pozdrowił ojca chłodno, gdy ten wysiadł jajka. Na nic nie zdało się Paulowi podniesienie zasłony, kiedy ten mały szatan był w pobliżu; zresztą nawet najgłupszy nonoperant byłby w stanie wyczytać z jego twarzy werdykt. - Przykro mi, synu. Członkowie Dyrektoriatu głosowali przeciwko uniewinnieniu, w stosunku cztery do pięciu. Ja powstrzymałem się od głosu. Na nic nie zdałoby się unieważnienie głosowania i przekazanie sprawy do Konsylium. - Tak sądzę. - Szli ogrodową ścieżką w kierunku domu. Cheri posadziła tutaj całe masy jednorocznych, kolorowych kwiatów - nagietków, petunii, cynii i wielu innych. Wydawało się, że tworzą odrębny świat, odwiedzany tylko przez motyle. - Kto głosował przeciw? - zapytał Marc. - Vijaya Mukherjee, Dyrektor Sztuki - i przyznam, że była to przykra niespodzianka. Kwok Zhenyu, ekonomista. Rikky Cisneros, Dyrektor Ogólny. Dyrektor do spraw Kolonialnych, Larry Atlin... i twoja ciotka Anne. - Anne! - Marc stanął jak wryty. - W Związku Intendenckim głosowała za uniewinnieniem i powiedziała, że tak samo będzie głosować, kiedy sprawa trafi przed Dyrektoriat. - Zmieniła zdanie, kiedy przekonała się, że większość głosujących za uniewinnieniem, to osoby... najmniej oddane solidarności z Imperium Galaktycznym. Marc nadstawił uszu. - Och? Ta Rosjanka, która jest Dyrektorem Nauk? Ta, która żądała przeznaczenia większej liczby planet kolonijnych dla nonoperantów? Paul przytaknął. - Anna Gawrys-Sakhvadze. Tak samo głosowało dwójka innych Dyrektorów Ogólnych, którzy są jej kolegami - Hiroshi Kodama i Esi Damatura. Esi zawsze był intrygantem w Intendenturze Afrykańskiej, a Azjaci mają żal, że tak duży procent Ludzkich Magnatów pochodzi z Kaukaskich i Indiańskich grup rasowych. Czwarty głos “za”, należał do Nyssy Holualoa, co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę jej polinezyjskie pochodzenie. W głębi serca, Nyssa uważa Teresę za Hawajkę, a nie obywatelkę Imperium Galaktycznego. Minęli boczne schody i skierowali się do frontowej werandy, gdzie siedzieli Cheri, Teresa z dzieckiem, Denis, Lucille i Aurelie Delambert. Jack kołysał się w indiańskim nosidełku. Zakwilił i zawołał: Marc! Weź mnie na spacer po plaży! - Mogę? - zapytał Marc matki. - Dobrze, kochanie. Tylko uważaj, żeby miał główkę zakrytą przed słońcem. - Dobra, bachorku. Idziemy. Chłopiec odczepił brata od wynalazku wujka Rogi i umieścił sobie na plecach, po czym ruszył po plaży z Jackiem kwilącym radośnie w nosidełku. Paul westchnął i napił się lemoniady z lodem. Prawie natychmiast przekazał telepatycznie werdykt Dyrektoriatu wszystkim zebranym, prosto i bez ogródek, w sposób, w jaki operanci zwykle przekazują najgorsze wieści. Lucille powiedziała: - Co za szkoda. Paul usiadł koło niej, w pewnej odległości od Teresy. - Czy powiedziałeś już Rogiemu? - zapytała Aurelie. - Przekazałem mu wiadomość zaraz po głosowaniu. Ale przyjechałem tu, bo czułem, że jestem to winien Teresie. - Dziękuję ci - powiedziała Teresa neutralnym tonem. - Zgadzam się, że pchanie sprawy przed całe Konsylium byłoby nie najlepszym posunięciem - powiedział Denis. - Teraz Davy MacGregor powinien uruchomić swoje prawo ułaskawienia. - Naprawdę tak sądzisz? - zapytała Cheri powątpiewającym tonem. - On i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi - twarz Denisa była pogodna. Patrzył w stronę morza. - Wszystkie przepychanki polityczne mamy już za sobą. Paul oddał już chwalebnie hołd swym zasadom... - Do cholery, papo! - krzyknął Paul. Ale Denis nie przerywał. -... podobnie jak Anne i wszelcy lojaliści Imperium, którzy pokazali się w mediach z tej strony, z której chcieli. Zrobili to także zwolennicy ludzkiej wolności reprodukcyjnej. Teraz wszystko sprowadzą się do jednego pytania: czy dwoje niewinnych ludzi ma być surowo ukaranych za doprowadzenie do narodzin nadzwyczaj inteligentnego dziecka? - Paul, jak uważasz, czy jest takie pewne, że Kierownik ich uwolni? - zapytała Cheri. - Tak - oczy Pierwszego Magnata były spuszczone. Zapadła cisza. Teresa odezwała się nagle: - Zaproponowano mi rolę w Turandot na otwarciu sezonu w Metropolitan Opera. Kumiko Minotani zrezygnowała. Zamierzam się zgodzić. - Cudownie! - wykrzyknęła Cheri. - Mój Boże - jęknął Paul - czy tylko o tym potrafisz myśleć? Lucille zatroskała się o swoją synową. - Czy jesteś pewna, że dasz radę, kochanie? - To jest bardziej liryczno-dramatyczna, niż koloraturowa rola, i niezbyt trudna - z wyjątkiem dość głośnego finału. To prawda, długo nie śpiewałam. Ale już nic mi nie dolega fizycznie. Tak naprawdę, te cztery miesiące nad Jeziorem Małp dobrze mi zrobiły. Ćwiczyłam jak szalona i mój głos ma się całkiem dobrze; pod koniec miesiąca powinnam być gotowa. - To wspaniale! - powiedziała Aurelie. - Przyjedziemy wszyscy do Nowego Jorku, żeby dodać ci otuchy w noc przedstawienia. - Mam nadzieję. - Teresa spojrzała na Paula, ale on wciąż wpatrywał się w deski podłogi. Cheri taktownie zmieniła temat i plotkowali jeszcze o błahostkach przez następne pół godziny. Potem Paul wstał i powiedział, że chce popływać, zanim słońce jeszcze nie zaszło. Kiedy odszedł, Teresa zauważyła: - Nie zapytał nawet o Jacka. - Ma tyle rzeczy na głowie - powiedział Denis. - Odrzucenie przez Dyrektoriat apelacji o twoje uniewinnienie spowoduje kolejną burzę w mediach. - Jestem pewna, że Paul interesuje się rozwojem dziecka - zapewniła Aurelie uspokajająco. - Tak jak my wszyscy. Zawsze modlimy się za małego Jacka. - Dziecko wygląda doskonale - dodała Cheri. - Nie chciałam nic mówić, póki mały tu był, ale jak idzie terapia? Lucille powiedziała: - Colette jest bardzo dobrej myśli. Trzy zabójcze geny na chromosomie 11 zostały wyeliminowane i wygląda na to, że siedem, bądź osiem wadliwych enzymów też poddaje się terapii. - Ciało Jacka nadal nie wykazuje żadnych objawów, które byłyby skutkiem działania “zabójców”, choć te geny ciągle w nim tkwią - powiedziała Teresa. - Jego umysł je leczy; wiem o tym. Denis przytaknął. - To bardzo prawdopodobne. Jack jest bardzo niezwykłym człowiekiem. Marty Delambert powiedział mi, że jeśli jego umysł będzie się rozwijać w takim tempie jak obecnie, zupełnie dojrzeje w wieku czterech, pięciu lat. Oczywiście, należy też wliczyć szybki rozwój w okresie prenatalnym. - On nie ma kompleksu nieśmiertelności - powiedziała Lucille cicho. - Colette nie potrafi tego wyjaśnić, bo wydaje się, że jest to gen dominujący w naszej rodzinie. - Mutacja - zasugerował Denis - to przykre, ale dziecko ma również nieprawidłowo zaprogramowane DNA. Teresa tylko roześmiała się. Wstała i skierowała się do domu. - To nie ma żadnego znaczenia! Terapia regeneracyjna uczyniła całą rasę ludzką nieśmiertelną. Potrząsnęła wesoło rozpuszczonymi włosami. - Chyba też pójdę popływać! - I poszła. - Co za kochana, dzielna kobieta - zadumała się Cheri. - Nie wiem, jak ona to robi. Gdyby tylko... Nie skończyła myśli, gdy oczy wszystkich skierowały się na plażę, po której, nie odwracając się, szedł w stronę morza Paul Remillard, z ręcznikiem przewieszonym przez jedno ramię. Marc i Jack spędzili trochę czasu dyskutując nad szczególnym torem lotu “Frisbee” i porównując go z łatwiejszą do zanalizowania trajektorią piłki siatkowej, którą bawiło się w pobliżu kilku kuzynów. Kiedy znudziły się im zagadnienia fizyki, Jack chciał poznać cykle życiowe amerykańskiego homara i kraba błękitnego, które przestudiował swymi ultrazmysłami podczas ich pieczenia w palenisku. Marc powiedział, że nie ma bladego pojęcia na temat życia skorupiaków. Takim samym ignorantem okazał się w zakresie cyklu rozwojowego ziemniaka i nieco bardziej skomplikowanej kukurydzy, która również piekła się w palenisku. - Wiem tylko - powiedział starszy chłopiec - że wszystkie smakują fantastycznie, szczególnie, jeśli potraktujesz je masłem i solą. Jack powiedział: Chciałbym ich spróbować. - To za twardy kąsek dla ciebie, maluchu. Do tego trzeba całego zestawu zębów, a ty masz tylko cztery. Dziecko na to odrzekło z powagą: Według mojej oceny, mączna substancja, jaką jest ziemniak, byłaby całkowicie kompatybilna z moim ograniczonym uzębieniem. Szczególnie z masłem. Marc roześmiał się. - Spróbujemy, jeśli mama się zgodzi. Umysł Jacka zamilkł. Zastanawiał się nad czymś, ale Marc nawet nie próbował go podsłuchać. Dziecko wznosiło takie zasłony, o których on sam nigdy nie marzył - były ciaśniejsze niż zasłony Lylmików. Znajdowali się jakieś pół kilometra od domu, odpoczywając u stóp miniaturowego piaszczystego klifu, na szczycie którego rosła trzcina morska i mizerne krzaki. Dziecko siedziało w swym nosidełku, tak, że mogło obserwować morze, a Marc leżał na plecach, leniwie obserwując małe cumulusy na niebie i sprawdzając, czy jest w stanie wpłynąć na ich kształt swoją kreatywnością. Nagle: Marco? - Hmm? Wyjaśnij mi, proszę, dlaczego reakcja psychologiczna kuzynki Adrienne na twój pocałunek, tak drastycznie różni się od mojej reakcji na pocałunek mamy? Marc zerwał się wzbijając chmurę piasku. - Co?! Och, ty cholerny mały podglądaczu! Szpiegowałeś nas! Jack zakwilił zdumiony. Marc, klęcząc, potrząsał mu przed nosem wskazującym palcem. - Nigdy więcej tego nie rób, słyszysz? To jest obrzydliwe. To jest pogwałcenie czyjejś prywatności. To jest coś, czego operanci nie robią, chyba że są perwersyjnymi zboczonymi sukinsynami! Och... to tak jak patrzenie na dziadka i babcię w łóżku, kiedy mieszkaliśmy w ich domu? - Tak. Nie wiedziałem, że całowanie może być zakwalifikowane jako czynność seksualna. - Cóż, czasami może. Więc uważaj. Będę. Przepraszam, że cię rozzłościłem. Chcę być cywilizowaną osobą. - Tak, tak... - wymruczał Marc. Wstał i wpatrzył się w milczeniu w morze. Kręciło się kilka motorówek, a do portu Rey wpływał właśnie piękny szkuner, którego nigdy przedtem nie widział. Dziecko powiedziało: Zdumiał mnie ten nagły wybuch energii neuronowej w ciele kuzynki Adrienne, kiedy... - Zamkniesz się w końcu? Nie chcę o tym mówić! Wiesz, ona umarła. Marc odwrócił się wolno i ukląkł przy małym braciszku. - Ona co? Umarła. Kuzynka Adrienne. Zastanawiałem się właśnie, czy te siedem wybuchów energii z jej ciała, tuż przed śmiercią, było w jakiś sposób związane tym niniejszym paroksyzmem, w wyniku twojego pocałunku. - O, Chryste. O, Chryste... - Marc znów zerwał się na równe nogi i zaczął desperacko skanować ocean w poszukiwaniu aury Addie. - Nie mogę jej znaleźć! Przepadła!... Co masz na myśli mówiąc, że umarła? Jesteś pewien? Kiedy to się stało? Czy utonęła? To nie był żaden pieprzony rekin... Nie. Ludzie opowiadali o rekinach [obraz], że zjadają ludzi przez całe lato - ale rekiny tego nie robią. Chętnie wyjaśniłbym tę sytuację, gdyby tylko ktoś mnie zapytał. To nie rekin ich zabija, ale Hydra [dziwny zamazany obraz]. Wchłonęła energię życiową kuzynki Adrienne jakieś osiem minut temu, kiedy oglądałeś chmury. - O czym ty, do cholery, mówisz? - Marc odwrócił się do dziecka. Potworny skurcz skręcił jego wnętrzności. - Jack, czy ty naprawdę widziałeś Adrienne swoimi ultrazmysłami, kiedy... kiedy umierała? Niedokładnie. - Czy widzisz teraz jej ciało?! - krzyknął, zdjęty straszliwym przerażeniem. Jest całkowicie zniszczone, oprócz kości i zębów. One opadają na dno morza, a resztki ciała zostaną wkrótce zjedzone przez ryby i inne morskie stworzenia. - Och, Boże, nie. Nie! Nie Addie. Nie biedna kochana Addie... Mnie też jest przykro, Marco. Miała dominującą osobowość, ale była dla mnie miła. Położyła mi na smoczku trochę galaretki winogronowej dziś rano. Ale naprawdę nic nie mogłem poradzić na to, że Hydra ją pożarła... Co to jest, do cholery, ta Hydra? Nie wiem, jak ją zakwalifikować ani nie potrafię dokładnie jej zwizualizować. To jest pięć w jednym; podtrzymuje ją, kontroluje i kocha jakiś inny, dziwny umysł - o imieniu Fury. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że Hydra i Fury są źli. Hydra pożarła energię życiową jeszcze sześciu innych operantów, oprócz Adrienne. Kiedy nasyca się ich energią, na ciele ofiar pozostawia wypaloną symetryczną formę [obraz]. Marc porwał dziecko. Zaczął biec. Biegł szybciej niż kiedykolwiek dotąd w swym życiu, wrzeszcząc na poufnej fali do swego ojca: Papo! Papo! Wyjdź z wody! Wyjdź z wody! Paul Remillard wynurzył głowę z fal, strząsnął mokre włosy z oczu i zobaczył swoich dwóch synów na brzegu. Dziecko było spokojne, a nastolatek ogromnie poruszony. Obaj mieli naciągnięte na umysły nieprzeniknione zasłony. Rozdarty pomiędzy irytacją a troską, Paul zaczął płynąć w kierunku brzegu silnymi, spokojnymi pociągnięciami ramion. 31 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Tragiczne zaginięcie Adrienne Remillard zostało oficjalnie potraktowane jako piąty atak rekina, ostatni tego lata. Nawet jej matka, Cheri, poznała prawdę dopiero wiele lat później; nie poznała jej Teresa ani żadna z żon Dynastii, ani gromada młodych kuzynów. Nie zdradzając się ze swymi podejrzeniami przed Ludzkim Magistratem, Paul zdecydował, że będzie prowadził własne śledztwo w sprawie morderstw popełnionych przez potwora o imieniu Hydra. W straszliwy sposób był pewien, że jest on ściśle związany z rodziną Remillardów i stanowi śmiertelne zagrożenie nie tylko dla nich, ale także dla całego Państwa Ludzkości, dopóki trwał okres próbny. Marc i mały Jack mimowolnie stali się członkami nowej konspiracji. Tylko Marcowi Jack pozwolił przeskanować swoje wspomnienia. Dziecko kategorycznie odmówiło otworzenia się przed ojcem. Ufał bratu na tyle, żeby pozwolić mu myszkować w swym umyśle, a Marc przekazywał zaszokowanemu Paulowi niezwykły mentalny opis potwora o imieniu Hydra. Pokazał mu siedem śmiercionośnych czakr, wymierzonych na ofiarę, które Jack zauważył w krótkiej chwili, zanim ciało Adrienne zostało cicho zniszczone i pogrążyło się w głębinach. Wtedy Paul wtajemniczył również Denisa, ze względu na rozległą wiedzę, jaką jego ojciec posiadał na temat Victora. Poprosili następnie Marca, żeby ustalił, czy dziecko dysponuje jeszcze jakimiś konkretnymi danymi na temat istoty o imieniu Hydra. Marc naszkicował im zagadkowy pięcioczłonowy obraz, który według Jacka przedstawiał mordercze stworzenie. Nie przywodził on na myśl żadnej rozumnej istoty z całego zbadanego terenu Galaktyki. Żadne stworzenie nie miało pięcioczłonowego umysłu. Paul przypomniał sobie wtedy zagadkę, którą zostawiła Margaret Strayhorn swojemu mężowi umierając. Powiedziała pięć. Teraz nie było już wątpliwości: Margaret, Brett i biedna Adrienne, oraz cztery rzekome ofiary nie istniejącego rekina, byli ofiarami Hydry. Hydra, coś, co zabijało jak Victor, ale nie było Victorem. Hydra była czymś pięcioczłonowym - być może metakoncertem pięciu umysłów, a może jednym chorym umysłem, który rozpadł się na pięć różnych osobowości. Paul i Denis wymogli na Jacku konieczność zachowania w tajemnicy całej tej niebezpiecznej wiedzy. Ostrzegli go też tak dyskretnie, jak tylko potrafili, żeby był czujny i natychmiast informował ich, lub Marca, jeśli tylko zauważyłby chociaż najmniejszy ślad Hydry. Obydwaj dorośli zobowiązali do dyskrecji również Marca, uświadamiając mu niebezpieczeństwo, jakie mogłoby grozić jemu samemu, Jackowi i reszcie rodziny, a nawet całej rasie ludzkiej, jeśli obcy z Konsylium zwęszyliby cokolwiek na temat nowych zabójstw Hydry. Marc obiecał milczeć jak grób. Gdy tylko wrócił do Hanoweru, natychmiast pognał do mojej księgarni i wszystko mi opowiedział. Był to pierwszy raz, kiedy dowiedziałem się o działalności Hydry, ponieważ szczegóły śmierci Bretta nie zostały nigdy podane do publicznej wiadomości, podobnie jak ponure podejrzenia Magistratu i rodziny dotyczące “samobójstwa” Margaret Strayhorn. Siedziałem przerażony, kiedy Marc streszczał mi wszystko, co Paul powiedział mu na temat dwóch poprzednich zabójstw, oraz jego własne doświadczenia z tragedii w Święto Pracy i prawdopodobnego związku ze śmiercią czterech operantów, którą przypisywano rekinom. - Co za śmierdząca sprawa! - jęknąłem, kiedy zdawało się, że chłopiec skończył. - Jedynym prawdziwym świadkiem śmierci biednej Adrienne jest przedwcześnie rozwinięte ośmiomiesięczne dziecko! Nic dziwnego, że Paul i Denis chcą trzymać sprawę pod przykrywką. Czy wyobrażasz sobie Jacka przesłuchiwanego przez skanery redaktywne? - Nie mieliby najmniejszych szans go wysondować - zapewnił Marc. - Umysł tego dzieciaka jest pancerny. Nawet mnie nie pozwala dotrzeć do końca. Odtworzył jedynie swoje wspomnienia, a ja przekazałem je papie i dziadkowi, lekko przeredagowane. - Oj? - natychmiast obudziły się we mnie podejrzenia. Chłopiec siedział za stołku, w małym zabałaganionym pokoiku na tyłach księgarni, drapiąc mojego kota Marcela za uchem. Jego twarz była ponura i... - Jest coś, co Jack powiedział wtedy na plaży i co naprawdę mnie zaniepokoiło. Ja... nie potrafiłem się zmusić, żeby powiedzieć o tym papie, ani dziadkowi... bo miałem pewne skojarzenia. - Jakie skojarzenia, na miłość boską? O czym ty mówisz? Jeśli nie chcesz otworzyć przede mną swojego umysłu na tyle szeroko, żebym to pojął, to wyjaśnij mi! - Już wiadomość o samej Hydrze jest przerażająca. Ale to nie jedyny potwór. Jack powiedział, że Hydra jest “podtrzymywana, kontrolowana i kochana” przez jakiś inny umysł. Widziałem niewyraźny obraz tej drugiej istoty, i to było wszystko, co Jack uchwycił. To nie było stworzenie w rodzaju Hydry. Hydra nie była człowiekiem. Ale ta druga istota była - i co więcej, wydała mi się jakby znajoma. - Nom de Dieu! Czy to był Victor? - Też się nad tym zastanawiałem. Przywołałem więc dziecięce wspomnienia z ostatniego wielkopiątkowego spotkania rodziny, sprzed dwunastu laty, żeby zobaczyć, czy zachowałem jakiekolwiek dane na temat wujka Vica. Nie znalazłem żadnej osobowości, przypominającej jego... ale jest jakieś mgliste wspomnienie czegoś... obłędnego. Moja dziecięca autoredaktywność wymazała ten obraz; był zapewne zbyt niszczącym przeżyciem dla mojego małego umysłu. Ale udało mi się uchwycić jego ślad. Przestraszyłem się tego dnia jakiegoś człowieka, którego wtedy nie znałem. Ale daję głowę, że ta przerażająca postać, która usiłowała nawiązać ze mną mentalny kontakt, kiedy wujek Vic umarł, i istota, która podtrzymuje Hydrę, to ta sama osoba. - I nie masz żadnych przesłanek co do tożsamości tego... tego kontrolera? - Żadnych. Ale Jack nazywa go Fury. - O, Chryste! - wyszeptałem. Podniosłem się chwiejnie z krzesła, otworzyłem gorączkowym ruchem szufladę szafki zawalonej szpargałami, wyjąłem z niej butelkę Wild Turkey i pociągnąłem trzy zdrowe łyki whisky tuż przed nosem zaszokowanego chłopca. Opadłem z powrotem na miejsce z hałasem, który tak przeraził Marcela, że podskoczył na wysokość co najmniej metra. Siedziałem z oczami wytrzeszczonymi z przerażenia i zimnym potem zalewającym ciało. Moje wspomnienia sprzed dwunastu lat nagle obudziły się i powróciły z otchłani, do której je zepchnąłem. Fury. ...nie pozwoliłem Denisowi włączyć mnie w metakoncert z innymi. Ukryłem się gdzieś poza nim, w jakichś nieznanych obszarach mentalnych. I zobaczyłem to. Kim jesteś? Zapytałem. A to odpowiedziało: Jestem Fury. Skąd pochodzisz? Zapytałem. Jestem dziecięciem nieuchronnie narodzonym. Czego chcesz? Zapytałem. A to odpowiedziało: was wszystkich. Marc powiedział bardzo spokojnie: - To jeden z nich. Jeden z członków rodziny, który był tam, przy łożu śmierci Vica. On, umierając, coś zrobił. Nie wiem. Zaszczepił kogoś? Wcielił się? Przymusił? Przekazał swoje chore ambicje... - Takie rzeczy się nie zdarzają - krzyknąłem. Ale Marc, zatopiony we własnych myślach, powiedział: - Dlatego moja podświadomość kazała mi się powstrzymać od powiedzenia papie o Fury? On może być każdym z nich!... Nie, zaraz! Na pewno nie żadna z żon i nie biedny wujek Brett. Fury musi być Remillardem. Może nawet być samym papą, a może jakąś odrębną częścią jego osobowości, z której nie zdaje sobie sprawy. - Kto w takim razie, do kurwy nędzy, jest Hydrą? - wykrakałem. - Ktoś inny z rodziny? Pięcioro z nich? Marc zmarszył brwi w zadumie, ale tylko potrząsnął głową. Pociągnąłem następny łyk whisky, żeby stłumić drżenie. Nie pomogło. Niezawodne eau-de-vie musiała jednak dać jakiegoś kopa moim zwiotczałym synapsom mózgowym, bo strzeliła mi do głowy genialna myśl. - To na pewno nie Adrien! Marc spojrzał na mnie zdumiony. - Twój wujek Adrien. Był tu, na Ziemi, kiedy Margaret Strayhorn została zabita na planecie Konsylium, tak więc nie jest Fury, ani Hydrą! To jedyny członek Dynastii, który nie wchodzi w rachubę. Cała reszta była w Konsylium, kiedy Margaret... I Anne też jest niewinna! Kiedy Margaret została zaatakowana w święto Halloween, ciotka już odleciała z tobą do Konsylium, jeszcze przed całą rodziną. Młoda twarz wyrażała powątpiewanie. - Zakładasz, że Fury i Hydra są nierozerwalni. Nie sądzę, żeby to było słuszne założenie. Zostałem zbity z tropu. - Może nie. Ale wydaje się to logiczne. Adrien szalał za swoją córką i od kiedy nie żyje, on staje się wrakiem. A Anne... o, kurwa. Każdy z nich może być Fury! Nawet ty. Znów podniosłem butelkę do ust. Tym razem koercja Marca mnie powstrzymała. Przymusił mnie do postawienia trunku na biurku. Chłopiec podszedł blisko i wziął moją spoconą głowę w obie dłonie; nasze oczy spotkały się. Koercja. Przymusił mnie. Nawet nie próbowałem odepchnąć go moją zasłoną mentalną i przez krótką chwilę pokazał mi, co kryło się za jego własną barierą. Pokazał mi, kim jest. Powiedział: nie jestem Fury. Mój umysł wydał cichy jęk zdumienia. Widziałem już zasłoniętą część zdumiewającego, dziecięcego umysłu Jacka, znałem przerażający potencjał Paula i Denisa. Mentalność Marca była inna - głębsza i ciemniejsza niż umysły jego ojca i dziadka, o zupełnie innej konstrukcji niż Jacka. Dla mnie, najbardziej przerażająca ze wszystkich trzech. Ale powiedział mi prawdę: nie był Fury. Pamiętałem Fury z Wielkiego Piątku i z jeszcze z późniejszego momentu. Uświadomiłem to sobie dopiero teraz. Fury był też obecny, kiedy Jack schodził w dół - kanałem rodnym. Chciał przejąć kontrolę nad dzieckiem, zanim jeszcze wydało pierwsze tchnienie. Tym razem zawyłem głośno. Koercja Marca zacisnęła się jak żelazne imadło. Wujku Rogi! Muszę to zrobić. Proszę cię, zrozum. Potrzebuję cię! Nie pozwolę, żebyś się upijał i marniał w oczach. Ty i Jack jesteście jedynymi osobami, którym mogę ufać. Fury może być w każdym z nich i wiemy, czego on chce, nawet jeśli nie mamy pewności co do Hydry. Fury chce nas wszystkich. Powiedział ci to. Kimkolwiek jest i jakkolwiek by spreparował Hydrę - on jest prawdziwym potworem. Tylko my możemy go powstrzymać!... Zamierzam cię więc uleczyć. Zabiję twój alkoholizm. Marc był nieoficjalnym gigantem koercji, ale nawet on nie był w stanie zawładnąć mną do końca. Aby naprawdę mnie złamać, musiałby użyć innej zdolności, którą również opanował w najwyższym stopniu. Mam na myśli redaktywność - właściwość, za pomocą której można uzdrawiać albo zniszczyć umysły. Nigdy nie pozwalałem metapsychiatrom majstrować w moim umyśle. Wielokrotnie Denis i Lucille błagali mnie, żebym pozwolił metafizycznym lekarzom wykorzenić z mojej czaszki wszystkie brudy, a zwłaszcza skłonność do nadużywania alkoholu, ale zawsze odmawiałem. Nie zgadzałem się, żeby mentalni znachorzy “przeredagowali” te fragmenty mojej osobowości, które uważali za karygodne. Przyznaję, że jestem neurotykiem i lubię sobie popić. To jest część mnie, do której przywykłem i nie mam ochoty jej zmieniać. I oto niepoprawny praprabratanek ciągnął mnie, zapierającego się rękami i nogami, ku bezlitosnemu szczęściu wiecznej trzeźwości. I po co? Żeby zaspokoić swoje egoistyczne potrzeby; no, może jeszcze dla dobra rodziny i Państwa Ludzkości Imperium Galaktycznego. Wrzasnąłem: Nie! Na miłość boską, tylko nie picie! Jeśli zamontujesz mi tę cholerną barierę, zwariuję. Nie jestem wcale prawdziwym alkoholikiem. Lucille dowiodła tego całe lata temu. Czy nie wiesz, że trunek jest wentylem bezpieczeństwa w przypadku nadwrażliwej i bojażliwej osobowości? Duchu! Nie pozwól mu! Marc zawahał się. - Jeśli to zrobisz - wyszeptałem - nie będziesz lepszy od tego potwora. Szare oczy nie mrugnęły ani razu. Mógł to zrobić. Och, tak, mógł. Pomimo że wciąż był tylko chłopcem a nie tytanem metafizycznym, którym miał się stać jako dorosły człowiek, mógł użyć swej redaktywności i tak mi poprzestawiać w głowie, że nigdy już nie mógłbym się napić ani jednego łyka alkoholu bez wyrzygania się na lewą stronę. Nigdy już nie zaznałbym słodkiego zapomnienia. Ale nie zrobił tego. Puścił moją czaszkę, odwrócił się w przypływie frustracji i stał plecami do mnie, z zaciśniętymi pięściami. - Niech cię szlag, wujku Rogi! Nie chcę cię skrzywdzić ani unieszczęśliwić; chcę ci pomóc! Żebyś tylko mógł mi pomóc! Proszę... Drżąc, wstałem z miejsca i położyłem rękę na jego ramieniu. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Tylko tyle możesz żądać od człowieka. Nie możesz zmusić nikogo, żeby był lepszy niż naprawdę jest. Zaciśnięte dłonie w końcu rozluźniły się. Marcel wyszedł z kryjówki; w którą wcisnął się podczas awantury i otarł się o łydkę Marca. Chłopiec odwrócił się. Słowa zdawały się przeciskać z trudem przez jego zęby. - Przepraszam. Westchnąłem. - De rien, mon enfant. - Ja po prostu nie wiem, co robić! Pięcioro albo sześcioro członków Dynastii - moje własne ciotki i wujkowie, a może nawet ojciec - mogą być mentalnymi potworami! Nie ma jednak na to dowodu. Nie mogę przecież zwrócić się do Magistratu, nawet, jeśli zasiadają w nim teraz ludzie. Są na tyle niedoświadczeni, że natychmiast zwrócą się do obcych o pomoc. - Najprawdopodobniej. - Nie mogę tego zrobić! - Nie. - Ale nie wiem, co innego mógłbym wymyślić. - Ja też nie. Powiem ci coś; na razie nie zrobimy nic. Zajmujmy się po prostu tym, co zawsze, i postarajmy się rozważyć sprawę tak spokojnie, jak tylko się da. Może zrobimy burzę mózgów albo znajdziemy jakąś nową poszlakę, która posunie sprawę naprzód. Jest też szansa, że Paul coś odkryje, jeśli sam nie jest Fury. Marc opadł ciężko na stołek, zrezygnowany. Kot nie przestawał pocieszać go na swój futrzany sposób. Była już pora kolacji i Marcel stanowczo dopominał się jedzenia w swoim kocim trybie telepatycznym, ale zbywaliśmy go nieczule. - Myślałem, że nienawidzę papy - powiedział Marc. - Ale w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, zwróciłem się do niego. Nie odpowiedziałem. - Kiedy opanowała cię panika, zawołałeś ducha, wujku Rogi. - Gówno prawda - powiedziałem buńczucznie. Ale nie dał się zbić z tropu. - Słyszałem. Ducha. Nie Ducha Świętego! Mentalny obraz, jaki temu wezwaniu towarzyszył, był... dziwny. Przez chwilę wydawało mi się, że usiłuje to ze mnie wyciągnąć koercją. Potem jednak wycofał się i zrobił szybki gest samokrytyki, udając, że podcina sobie gardło. - Nieważne. Przepraszam. Znów pakuję nos w nie swoje sprawy. Czyżby...? Jedynymi osobami, które mogły uratować mnie i resztę Remillardów przed Fury, Hydrą i innymi niebezpieczeństwami, które czaiły się wśród nocy, był mój stary lylmicki przyjaciel, nazywający siebie Duchem Rodzinnym i ten chłopiec. Może był już najwyższy czas, żeby Marc dowiedział się, że ma sprzymierzeńca! Zwlokłem się z krzesła i poklepałem Marca po ramieniu. - Do diabła, nie widzę powodu, dla którego nie miałbym podzielić się z tobą moją opowieścią o duchu. Ale nie tutaj. Robi się późno. Chodźmy do Peter Christian Tavern; postawię ci kolację i opowiem kilka historyjek z mojej zmarnowanej młodości. 32 CONCORD, STOLICA PAŃSTWA LUDZKOŚCI, ZIEMIA 20 WRZEŚNIA 2052 Pojazd prawników wylądował na lądowisku Wieży Europejskiej, skąd zabrali Rogiego i Teresę, a potem pojechali metrem do biura Kierownika, które mieściło się w odległości dobrych dwóch kilometrów. Ktoś, kto był operantem albo dysponował podsłuchem, musiał namierzyć ich gdzieś w drodze, bo gdy wysiedli z wagonu, oczekiwał ich już tłum dziennikarzy, wycelowując kamery i mikrofony i wykrzykując pytania w najrozmaitszych odmianach standardowego angielskiego. Wśród dziennikarzy byli nawet Gi i Poltrojanie. Teresa wydawała się bardziej zadowolona, niż zirytowana pytaniami odbijającymi się echem po ścianach małej stacji metra. - Pani Kendall! Proszę nam powiedzieć, jak się pani czuje wnosząc ostatnią apelację o uniewinnienie! - Pani Kendall! Czy wierzy pani w powiedzenie, że do trzech razy sztuka? - Czy sądzi pani, że potraktowano panią sprawiedliwie? - Czy będzie pani śpiewać na otwarciu Metropolitan w przyszłym tygodniu, jeśli stanie pani przed sądem? - Jak się czuje mały Jack? - Proszę tu spojrzeć na chwilę, pani Kendall! - Czy to prawda, że pani i Pierwszy Magnat jesteście w separacji? - Czy wystąpi pani osobiście przed Kierownikiem, czy zrobią to w pani imieniu prawnicy? - Pani Kendall... Rogi chwycił ją pod jedno ramię, a Chester Kopinski pod drugie i próbowali przeprowadzić do windy, podczas gdy Sam Goldsmith i Woody Bates zajęli się tłumem. Woody wrzeszczał: “Bez komentarza! Bez komentarza!”. Teresa, uśmiechając się promiennie upierała się, że spróbuje odpowiedzieć na pytania. Starszy adwokat, Spencer Delevan, stał na skraju tłumu przyciskając do piersi teczkę i rozmawiając, przerażony, przez telefon komórkowy. W końcu przybyła policja i zaprowadziła spokój. Teresa, Rogi i prawnicy wsiedli do windy i pojechali w górę, do biura Ziemskiego Kierownika, Davida Somerleda MacGregora. - Te dziennikarskie sępy będą już na nas czekać, kiedy wyjdziemy - zawyrokował ponuro Chester. - Zwróćmy się lepiej do ODE o pozwolenie na zabranie Teresy i Rogiego z dachu - powiedział Sam ściszonym głosem. - Szczególnie, jeśli decyzja będzie niepomyślna. - Naprawdę, chętnie odpowiem na ich pytania - powiedziała Teresa - a decyzja będzie pomyślna. - Pamiętaj, Tereso - skarcił ją Woody - co nam obiecałaś. Zostaw to nam. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Rogiego. Ummm zamruczała winda i wszyscy weszli do recepcji, która nie wyróżniała się specjalną elegancją. Była urządzona w popularnym neoromańskim stylu. Podłogę wyłożono mozaiką, a na środku zainstalowano małą sadzawkę z kilku fontannami, w której pływały spore ryby. Poczekalnię pokrywał szklany dach i było mnóstwo zieleni w doniczkach. Ku zdziwieniu Rogiego, siedziało tam już sporo ludzi, najwyraźniej czekając na spotkanie z Kierownikiem. Nie wyglądali na prawników ani żadnych biurokratów; byli to raczej zwykli obywatele. Młoda kobieta przyszła nawet z dwójką małych dzieci, które przechylały się przez poręcz sadzawki i usiłowały zabawiać rybami. - Słyszałem plotki, że Kierownik postanowił uczynić ze swego biura sanktuarium rzecznika do spraw obywatelskich - mruknął Rogi do Chestera - ale to już lekka przesada. Czy mamy stać w kolejce? - Mamy umówione spotkanie na dziesiątą - powiedział Kopinski, spoglądając na swój staroświecki, złoty zegarek z dewizką - i przybyliśmy punktualnie. Zdumiona Teresa przyglądała się czekającym ludziom. - Czy to znaczy, że każdy może zobaczyć się z Kierownikiem Planetarnym? - Każdy może starać się o spotkanie - powiedział szorstko Spencer Delevan. - Mało istotne apelacje są oddalane, a te, które mogą być lepiej załatwione przez inne władze, są do nich kierowane. Biuro Kierownika zatrudnia wielu pracowników i tylko specjalnie wyselekcjonowane apelacje są kierowane do samego MacGregora. - Niech mnie szlag - powiedział Rogi. - Myślałem, że Kierownik jest kimś w rodzaju najgrubszej ryby Związku Intendenckiego - takim władcą świata. - Absolutnie nie - prychnął Delevan. - Kierownik podlega zwykłej planetarnej legislaturze. Jest odpowiedzialny za całe Konsylium Galaktyczne, a nie tylko za Państwo Ludzkości. Sam Goldsmith zauważył: - Nie jesteś pierwszym, który się dziwi, Rogi. Światek prawniczy wciąż usiłuje dojść do tego, w jaki sposób funkcjonuje stanowisko Kierownika i niektórzy z nas uważają, że Davy MacGregor sam ustala rządzące nim zasady! Z definicji, Kierownik jest najwyższym metafizycznym urzędnikiem na planecie i ma zapewniać kontakt zwykłych obywateli z Konsylium. Każde Państwo Imperium postrzega to stanowisko trochę inaczej, ale generalnie, kierownik jest bardziej nadzorcą albo obrońcą publicznym, niż administratorem. Kiedy zakończy się okres próbny, każda z naszych planet kolonialnych będzie miała własnego kierownika. Wszyscy oni będą obciążeni poważnym obowiązkiem kształtowania Umysłu planetarnego i przewodzenia społecznościom planet. - Tymczasem wygląda na to - powiedział Rogi - że MacGregor jest bardziej ukochaną niańką, niż kimkolwiek innym. Goldsmith roześmiał się, ale reszta prawników wyglądała na urażonych. - To musi być bardzo trudna praca - powiedziała Teresa. Goldsmith odparł: - Mój znajomy Poltrojanin twierdzi, że większość kierowników nie wytrzymuje więcej niż parę lat na tym stanowisku. - Mój Boże! - Idzie ktoś z personelu - powiedział Woody Bates. - Najwyższy czas. Szczupły młody mężczyzna z jasnoblond włosami i insygniami OED, od razu poznał dwoje petentów. - Witam! Teresa Kendall i Rogatien Remillard, jak sądzę? Jestem Bart Ziegfield, jeden z asystentów Kierownika. Czy zechcą państwo pójść za mną? Jest już gotów spotkać się z państwem... Spencer Delevan przerwał mu zręcznie. - Jesteśmy prawnymi reprezentantami obywateli Kendall i Remillard. Z całym szacunkiem prosimy o możliwość towarzyszenia im w spotkaniu z Kierownikiem MacGregorem. - Przykro mi - odparł Ziegfield grzecznie, lecz stanowczo. - Powiadomiono państwa, gdy aplikacja została przyjęta, że Kierownik spotka się tylko z samymi zainteresowanymi. To nie jest sala sądowa. - Ale... - zagotował się Delevan. Rogi wysunął się naprzód. - Rozumiemy. Chodź, Tereso. Ziegfield mrugnął do osłupiałych adwokatów i wyprowadził Rogiego i Teresę z recepcji, a następnie powiódł ich długim korytarzem. Było tam bardzo cicho, na podłodze leżały piękne chińskie dywany; po drodze mijali mnóstwo masywnych, anonimowych drzwi. Na wyłożonych boazerią ścianach wisiały imponujące obrazy. - Czy to możliwe, żeby to był prawdziwy Van Gogh? - zapytała Teresa. - O, tak - odparł ich przewodnik. - Kierownik MacGregor zawsze był zapalonym miłośnikiem sztuki i wraz z obowiązkami i odpowiedzialnością przejął również prerogatywy zajmowanego stanowiska. Obrazy są oczywiście wypożyczone. Piękny mały “Fra Angelico” jest tutaj... także wspaniały “Statek głupców” Hieronima Boscha. To ulubiony obraz Kierownika. Asystent zapukał do drzwi, które nie różniły się niczym od innych, które mijali. - Proszę bardzo - powiedział Ziegfield wesoło. Zachęcił ich gestem do wejścia, a następnie oddalił się pospiesznie, zostawiając ich samych. Rogi i Teresa. Wejdźcie, proszę. Starszy mężczyzna zareagował energicznie. Złapał za gałkę u drzwi, otworzył je i usunął się na bok, przepuszczając Teresę. Pokój był mały, nawet przytulny. Był tam kominek, na którym leżało kilka brzozowych szczap, gotowych do zapalenia. Sosnowy kredens, stojący przy jednej ze ścian, miał wbudowaną skomplikowaną stację odzyskiwania danych, ale był to jedyny widoczny ślad nowoczesnej technologii. Za sosnowym biurkiem i dużym orzechowobrązowym fotelem, znajdowało się jedyne okno o tkanych draperiach, wychodzące na dolinę Merrimack. Davy MacGregor wyszedł zza biurka, żeby ich przywitać. Rogi nie widział osobiście byłego Partnera Intendenckiego od czasu jego odmłodzenia i znów rzuciło mu się w oczy podobieństwo Davy’ego do ojca. Miał inny kolor włosów, ale sumiaste wąsy były takie same jak u ojca. Nosił nawet tweedową marynarkę i kamizelkę w kratę klanu MacGregorów z rogowymi guzikami, które były wiernymi kopiami ulubionych guzików Jamiego. Uścisnął im dłonie, jakby Rogi i Teresa byli mile widzianymi gośćmi, i podsunął dwa krzesła o skórzanych oparciach i siedzeniach pokrytych cienką wełnianą przędzą. Wyraził podziw dla sukni Teresy i zapytał o zdrowie Jacka. Powróciwszy na swoje miejsce za biurkiem, powiedział do Rogiego, żeby nie patrzył łakomym wzrokiem na piękny egzemplarz L. Sprague de Camp’a “Wheels of If”, w okładce Hannes Bok, którą, jak Davy przyznał, miał ochotę dołączyć do swojej prywatnej kolekcji fantasy. - Mam jedną na składzie - powiedział księgarz ze zdenerwowaniem - zakonserwowaną i zabezpieczoną. Mam zamiar ją sprzedać. Gratuluję posiadania takiego cacka. Ciemne oczy MacGregora błysnęły. - Dopilnuj, żeby ci wystawili fakturę. - Tak... oczywiście. Zapadło milczenie. Davy MacGregor odezwał się: - Przeprowadziłem już własne dochodzenie w waszej sprawie. Jest tylko jedna rzecz, o którą chcę cię zapytać, Tereso. Wiedząc, co zrobiłaś dla Jacka, czy zdecydowałabyś się urodzić jeszcze jedno dziecko? Odparła z podniesioną głową. - Nie. Ale nadal jestem przekonana, że postąpiłam właściwie rodząc go. MacGregor zwrócił się do Rogiego. - Dlaczego nie powiedziałeś Ludzkiemu Magistratowi prawdy na temat roli Marca w ucieczce i ukryciu Teresy? Starszy człowiek poczuł, jak zaciska mu się gardło. Żył do tej pory w błędnym przeświadczeniu, że udało mu się zbałamucić gliny, biorąc na siebie całą winę. Wziął wolno głęboki oddech. Powiedział: - Jestem starym człowiekiem, który zarabia na życie nikomu nie potrzebnym handlem. Jeśli zostałbym skazany na dziesięć lat, nic wielkiego by się nie stało. Moim wspólnikiem w tym przestępstwie jest nieletni. Znajduje się w istotnym momencie swojej edukacji i z pewnością wyrośnie na ważną osobistość. Uważałem, że rozsądniej będzie go kryć, aby mógł wejść w dorosłe życie bez obciążeń. MacGregor opuścił wzrok na swoje ręce, luźno splecione na ciemnym drewnianym blacie biurka. Wciąż nosił szeroką obrączkę ślubną. - Oboje świadomie złamaliście prawo ustanowione przez Simbiari. Ty, Tereso, byłaś powodowana przez nieracjonalny przymus - pewien rodzaj metakoercji - rozpoznawany, ale nie rozumiany przez obce rasy Imperium. Kiedyś ludzie powiedzieliby, że natchnął cię Bóg. I być może mieliby rację. Podniósł oczy na Rogiego. - Ty zaś, tak naprawdę, nie chciałeś łamać prawa. Również zostałeś zmuszony - przez dwie osoby. Jedną z nich był Marc Remillard, a drugą... wiesz kto. Teresa odwróciła się zaskoczona do starszego mężczyzny. - Nigdy mi nie mówiłeś... Davy MacGregor uciszył ją swoją koercją. - Uważam, że okoliczności pozwalają mi uniewinnić was bez żadnych zastrzeżeń. Teresa zerwała się z miejsca i wybuchła z radości płaczem, jąkając słowa podziękowania. Po chwili wszedł do gabinetu Bart Ziegfield; wziął ją delikatnie pod ramię i wyprowadził z pokoju. Drzwi zamknęły się za nimi. - Chciałbym ci również podziękować... - zaczął Rogi, wstając i wyciągając dłoń. Ale MacGregor zignorował ją i nakazał mu gestem usiąść z powrotem. Jego twarz była poważna. - Ty i ja jeszcze nie skończyliśmy, Rogi. Rogi westchnął. Tylko jedna osoba mogła zdradzić Davy’emu MacGregor jego motywacje, nie wspominając o Teresie. Rogi zastanawiał się, jakiego rodzaju instrukcje i polecenia otrzymał Kierownik od Lylmika. Davy MacGregor uśmiechnął się. - Ciężkie, mój drogi. Cholernie ciężkie. Ale niech cię nie obchodzą szczegóły, bo sam też jakieś szkolenie przeszedłeś. - Ha! - powiedział Rogi, a jego oczy rozjaśniły się. - Nie chodzi mi tu jednak o podobieństwo przeżyć, wspólne doświadczenia - stwierdził MacGregor szorstko. Uśmiech znikł z jego twarzy. - Myślę o czymś zupełnie innym i... albo będziesz współpracował, albo poniesiesz surowe konsekwencje swej odmowy. Rogi gapił się na niego z otwartymi ustami. - Być może, nie zdajesz sobie sprawy - powiedział MacGregor beznamiętnym tonem - z taktyki, którą potrafią rozwinąć niektórzy Remillardowie, wynikającej z ich odporności na sondaż redaktywno-koercyjny. Zamierzamy coś z tym zrobić, o czym zresztą się dowiecie. Jednak ja nie będę marnował cennego czasu na oficjalne procesy, procedurę gromadzenia dowodów i te wszystkie uciążliwe sprawy, do których zobowiązany jest Magistrat. Kierownik ma możliwość pójścia drogą na skróty, jeśli dobro sprawy tego wymaga. Mając cię tu w swych rękach, że tak powiem, opowiadałbym się za prostszą i bardziej bezpośrednią metodą uzyskiwania informacji. - Na jaki temat? - bąknął Rogi. MacGregor wydawał się go nie słyszeć. - Najprostszą i najmniej bolesną opcją, jaką możesz wybrać, jest powiedzenie mi dobrowolnie całej prawdy. Potem możesz otworzyć przede mną swój umysł, żebym mógł potwierdzić twoją prawdomówność. - Ale przecież właśnie uniewinniłeś Teresę i mnie... - Nie interesuje mnie już przestępstwo Teresy. Opowiesz mi o czymś nieskończenie ważniejszym. Możesz to zrobić dobrowolnie albo możesz odmówić. W tym jednak przypadku, będę zmuszony zastosować moją bardzo specjalną technikę sondażu, która mimo nauk Lylmików, jest jeszcze bardzo niedoskonała. Sądzę, że nie zdałaby się ona na wiele w przypadku Paula Remillarda albo jego najstarszego syna. Ale zapewniam cię, że twój mózg mogę zamienić w galaretę, jeśli spróbujesz się przeciwstawiać. - Na miłość boską! - krzyknął Rogi. - Powiedz mi w końcu, do diabła, co chcesz wiedzieć! - Wszystko co wiesz na temat osoby, bądź osób, które zamordowały Bretta McAllistera i moją żonę, Margaret Strayhorn. Inaczej, Bóg mi świadkiem, nie wyjdziesz z tego pokoju jako człowiek o zdrowych zmysłach. Davy MacGregor kłamał. Kiedy Rogi, zlany już kompletnie lepkim potem, wyznał wszystko, co wie na temat Fury, Hydry, Vica, małego Jacka i siedmiu zabójstw i doszedł jako tako do siebie (z pomocą czterech palców Lagavulinu), Davy przyznał, że tak naprawdę nie miał zamiaru sondować starego księgarza do granic obłędu. - Nie, żebym nie był do tego zdolny, mój drogi - powiedział Kierownik uprzejmie - moje możliwości koercyjno-redaktywne są naprawdę na niezłym poziomie, a i Lylmicy nauczyli mnie paru rzeczy. Tak naprawdę jestem dość dobrotliwym gościem, który nie skrzywdziłby nawet muchy - a poza tym w zakres moich kompetencji nie wchodzi mentalne okaleczanie, chociaż wolno mi czasem obchodzić przepisy Magistratu w kwestii przesłuchiwania obywateli Ziemi. Rogi warknął coś na temat niesprawiedliwości całej szopki, ale, Davy odparł, że zamierzał jedynie dostać się do samego sedna zabójstw w sposób możliwie bezpośredni - przez samego Rogiego. Prawo Imperium chroni przed sondowaniem Magnatów Konsylium, takich jak Remillardowie, jeśli nie ma ku temu naprawdę ważnych powodów, a zwyczajny obywatel nie ma szans, jeśli Kierownik zdecyduje się go drążyć. - Teraz ja mam dla ciebie pewną informację - powiedział Davy, wciąż z uśmiechem na ustach - i chcę, abyś przekazał ją pozostałym członkom rodziny. W ciągu miesiąca Ludzki Magistrat będzie dysponował nowym mechanicznym urządzeniem do sondażu, którym można będzie uzyskać odczyt prawdy i fałszu, stuprocentowo pewny, nawet od najpotężniejszego mistrza mentalnych zasłon. Dzięki tobie, mamy teraz podstawy prawne do przesłuchania za pomocą naszego urządzenia siedmiorga Magnatów Remillardów. Jeśli zgodzą się poddać mu dobrowolnie w moim biurze, bez konieczności przekazywania sprawy do Magistratu, który musiałby przeprowadzić długą procedurę prawną, przesłuchanie odbędzie się w ścisłej tajemnicy. Niczyja reputacja nie zostanie nawet w najmniejszym stopniu nadwyrężona, pod warunkiem, że dana osoba okaże się niewinna. Jeszcze raz dziękuję ci za współpracę; teraz już wiemy, jakie pytania zadawać. - Pięknie - powiedział Rogi gorzko - mogę teraz dodać kablowanie do osobistego spisu własnych win. Uprzejmość zniknęła z twarzy Davy’ego MacGregora; pozostała na niej jedynie kaledońska, twarda jak skała nieustępliwość. - Niech szlag trafi twoją zranioną wrażliwość! Jedyną rzeczą, która się teraz liczy, jest znalezienie potworów, które zabiły moją biedną Maggie i innych... i posłanie ich prosto do piekła. Powiedz to swojej drogiej Dynastii Remillardów. 33 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Kreacja Turandot, chińskiej księżniczki z lodu, której serce mięknie z miłości, była jednym z wielkich sukcesów Teresy. Rozsądnie wybrała tę rolę na otwarcie sezonu, gdyż wyeksponowała w ten sposób swój talent śpiewającej aktorki i śpiewaczki o bogatym i pozornie bez wysiłku wydobywanym głosie. Nikt nie zauważył, że nie jest on już tak sprawny, jak za czasów młodości, a wyjątkowo wysokie tony, które były niegdyś jej specjalnością, pojawiają się już teraz bardzo rzadko. Rola Teresy Turandot oznaczała triumfalny powrót i nawet jeśli krytycy zauważyli, że nie jest już w takiej formie, jak kiedyś, nie odważyli się o tym wspomnieć, ze strachu przed zlinczowaniem. W tę noc w Nowym Jorku zebrała się cała rodzina, łącznie z Paulem, który po owacji na stojąco, jaką nagrodzono przedstawienie, wpadł do jej garderoby ze łzami w oczach. Tych dwoje przyczyniło się do niezadowolenia oblegających garderobę wielbicieli i irytacji mediów. Pozostali zamknięci wewnątrz pokoju przez prawie godzinę. W końcu wyszli, z promiennymi uśmiechami na twarzach, wśród znaczących braw i gwizdów. Mały Jack, przyniesiony przez Marca w nosidełku, najwyraźniej zrobił jakąś telepatyczną uwagę, która sprawiła, że starszy brat zaczerwienił się po uszy. Następnego dnia, Paul wprowadził się z powrotem do rodzinnego domu w Hanowerze. Teresa podpisała kontrakt na jeszcze siedem przedstawień, mających odbyć się w październiku i na początku listopada. Przez ten czas podróżowała pomiędzy New Hampshire a Nowym Jorkiem z Paulem, który towarzyszył jej, z wyjątkiem jednego, na każdym przedstawieniu. Opuścił występ 19 października, ponieważ tego dnia rodzina została poddana w Cambridge mechanicznemu sondażowi. Urządzenie przetransportowano na specjalne polecenie Davy’ego MacGregora z siedziby Magistratu do biura Kierownika Ziemskiego. Zostali przesłuchani wszyscy: rodzeństwo i ich żony, a także seniorzy rodu i Marc. (Teresę poddano testom następnego dnia). Aparatura była obsługiwana przez doktorów Van Wyka i Kramera. Obaj byli szanowanymi naukowcami, jak również magnatami, poufność więc badania nie budziła zastrzeżeń. Ze względu na drastyczną naturę badania, zadano tylko dziesięć pytań, na które należało odpowiedzieć tak lub nie. 1. Czy jesteś istotą nazywaną Fury? 2. Czy wiesz, kim lub czym jest Fury? 3. Czy jesteś istotą nazywaną Hydrą, albo częścią tej istoty? 4. Czy wiesz, kim jest Hydra? 5. Czy wiesz, kto lub co zabiło Bretta McAllister? 6. Czy wiesz, kto lub co zabiło Margaret Strayhorn? 7. Czy wiesz, kto lub co zabiło Adrienne Remillard? 8. Czy wiesz, kto lub co zabiło czterech operantów, którzy zaginęli w okolicy wybrzeża New Hampshire ostatniego lata? 9. Czy możesz potwierdzić fakt, że Victor Remillard żyje? 10. Czy podejrzewasz, że morderstwa Fury-Hydry, popełnione na McAllisterze, Strayhom, Adrienne Remillard i pozostałych ofiarach, mają jakiś związek z rodziną Remillard? Wszyscy przesłuchiwani odpowiedzieli “nie” na pierwsze dziewięć pytań i uznano, że mówią prawdę. Aurelie Dalembert, żona Philipa Remillarda; Cecilia Ashe, żona Maurice’a Remillarda; Cheri Losier-Drake, żona Adriena Remillarda i Teresa Kendall, żona Paula Remillarda odpowiedziały “nie” na dziesiąte pytanie i uznano, że mówią prawdę. Lucille Carrier odpowiedziała “nie” na dziesiąte pytanie i skłamała. Philip, Maurice, Severin, Anne, Catherine, Adrien, Paul, Denis i Marc odpowiedzieli “tak” na dziesiąte pytanie i powiedzieli prawdę. Ze względu na nieprecyzyjność dziesiątego pytania, Kierownik David Somerled MacGregor zwrócił się bezpośrednio do Lylmickich Nadzorców z pytaniem, czy istnieją podstawy do dalszego przesłuchiwania rodziny. Nadzorcy odrzekli, że, jak na razie, nie ma. Przypomnieli również, że nie do niego należy zadanie odnalezienia mordercy jego żony. Rezultaty przesłuchania zostały zapieczętowane przez Kierownika i nie przekazane Ludzkiemu Magistratowi. 34 SWAFFHAM ABBAS, CAMBRIDGESHIRE, ANGLIA, ZIEMIA 2 LISTOPADA 2052 Księżyc świecił nad Devil’s Ditch, a nieustępliwy wiatr ze wschodniej Anglii smagał szyby domku, który wyglądał na typowo angielski z zewnątrz, a był rosyjski wewnątrz. Ogień trzaskał na palenisku, ze sprzętu stereo dobywały się ciche tony muzyki Mozarta. Osiem osób, które nieoficjalnie nazywały siebie Metafizycznymi Buntownikami usadowiło się z wielką ulgą i przygotowało do wypicia za zdrowie nowego członka grupy. Anna Gawrys-Sakhvadze napełniła posrebrzane filiżanki parującą herbatą z mosiężnego samowara i poleciła swojemu siostrzeńcowi, Alanowi Sakhvadze, obsłużyć zebranych. Sama zaoferowała chętnym kolejkę georgiańskiej brandy. Gerrit Van Wyk przyjął propozycję ze zwykłym entuzjazmem, podobnie jak Will MacGregor i Alan. Hiroshi Kodama napił się tylko odrobinę. Oljanna Gathen, Jordan Kramer i Adrien Remillard podziękowali. - Esi, moja droga, a ty? - Anna nachyliła butelkę nad kieliszkiem nowej członkini grupy. - Może po przykrym doświadczeniu z naszym małym wykrywaczem kłamstw w Instytucie, miałabyś ochotę na coś, co pozwoli ci uspokoić nerwy. - Nie, dziękuję. Moje nerwy dochodzą do siebie - zapewniła Esi Damatura. - Ale muszę przyznać, że cieszę się, iż Gerry i Jordy zadali mi tylko jedno pytanie. - Biednego Adriena zmusili do wytrzymania dziesięciu z rzędu - powiedziała Anna, nalewając sobie i siadając. - Ale omówimy to po naszym małym toaście... Hiroshi, czy zechciałbyś się tym zająć? - Z największą przyjemnością. - Hiroshi Kodama wstał z miejsca. Siedzieli wszyscy wokół paleniska, a reszta pomieszczenia, pełna pamiątek Anny z jej poprzednich domów w Moskwie i Azji Centralnej, tonęła w ciemności, rozświetlona tylko nikłymi odblaskami ognia. - Znam Esi Damatura od przeszło dziewięciu lat. Pomimo że pracowała ona w Intendenturze Afrykańskiej, a ja w Azjatyckiej, szybko zorientowaliśmy się, że oboje darzymy wielką miłością tę planetę i jej ludzi, a niechętnymi uczuciami tych, którzy sami nie będąc ludźmi, utrzymywali, że najlepiej znają potrzeby ludzkości. Cieszyłem się niezmiernie, kiedy Esi, podobnie jak Anna i ja sam, została wybrana do Ludzkiego Dyrektoriatu Konsylium Galaktycznego. Cieszyłem się jeszcze bardziej, kiedy Esi przyłączyła się do mnie w walce o uwolnienie Teresy Kendall i Rogatiena Remillarda z zarzutu pogwałcenia ustawy reprodukcyjnej. Chociaż nie osiągnęliśmy sukcesu w głosowaniu, gorące poparcie, jakie Esi wykazała wobec ludzkiej wolności reprodukcyjnej, obudziło we mnie myśl o przyłączeniu jej do naszej małej grupy, a wreszcie doprowadziła do jej przybycia do nas i ostatecznego potwierdzenia jej zgody. Jordy i Gerry wykonali swoje obowiązki inkwizytorów. Wynik badania jest taki, jaki wszyscy mieliśmy okazję widzieć... Tak więc, moi przyjaciele, powierzam wam Dyrektora Esi Damatura, Magnata Konsylium, Giganta Telepatii i Kreatywności. Esi, z własnego wyboru, stała się jedną z nas - Buntownikiem Metafizycznym. Podniósł kieliszek. Pozostali wstali i wypili. Następnie Esi zaproponowała własny toast. - Za wielkiego rodaka Adriena, Thomasa Jeffersona! Jest on od lat bardzo szanowany w mym rodzinnym kraju, Namibii. Jefferson powiedział kiedyś: “Trochę buntu od czasu do czasu to dobra rzecz”. Wszyscy roześmieli się i wypili. Następnie Hiroshi zapytał Adriena: - Dlaczego musiałeś wytrzymać aż dziesięć pytań zadawanych za pomocą aparatury sondażowej? - Chodziło o morderstwa Hydry. Jest to, jak na razie, najgorzej strzeżony sekret w Państwie Ludzkości - przynajmniej, wśród operantów. - Cóż, ja nigdy o tym nie słyszałam - przyznała Esi. Oljanna Gathen, jej mąż Alan Sakhvadze i Hiroshi Kodama zawtórowali jej. - W takim razie zbliżcie się, koledzy spiskowcy - powiedział Adrien Remillard; jego myśli były poważne, chociaż mówił lekkim tonem - a opowiem wam o tajemniczych morderstwach, które zmrożą wasze serca i wystawią na próbę wasze zdolności dedukcyjne. Przez następny kwadrans zapoznawał ich ze szczegółami sprawy, kończąc opowieść zaginięciem swojej najstarszej córki i badaniem całej rodziny przez Kierownika. Jordan Kramer i Gerrit Van Wyk wiedzieli już sporo o tej sprawie, ponieważ sami przeprowadzali przesłuchanie. Pozostali, z wyjątkiem Anny, która wiedziała już prawie wszystko, i Willa MacGregora, który zdawał sobie sprawę z podejrzeń dotyczących śmierci macochy, byli zafascynowani i przerażeni opowieścią Adriena o Hydrze, metafizycznym wampirze, który najwyraźniej zabijał, zadając swym ofiarom siedem ranczakr i był kontrolowany przez nieznanego człowieka o imieniu Fury. Kiedy Adrien skończył, młoda kapitan statku kosmicznego, Oljanna Gathen, powiedziała spokojnie: - Nie wierzę w to. Wiadomo jedynie, że Brett McAllister został zabity w ten specyficzny sposób. Nie ma prawdziwego dowodu na to, że Margaret Strayhorn zamordowała ta sama osoba, ale powiedzmy, że można to założyć. Ale pozostałe osoby...? Z tego, co mówisz, nie ma żadnego dowodu na to, że twoja córka i inne osoby, które zaginęły tego lata, zostały zamordowane przez rzekomego potwora. Cała ta historia o Hydrze i jej demonicznym animatorze opiera się na niczym nie popartych zeznaniach - i to zeznaniach z trzeciej ręki - małego dziecka! Czy ono samo było badane przez aparaturę? - Nie można tego zrobić - powiedział Jordan Kramer - procedura ta jest i tak wystarczająco szkodliwa dla dorosłych. Mogłaby wywołać nieodwracalne naruszenia u dzieci, a Jack i tak nie cieszy się najlepszym zdrowiem. Z tego, co wiem, poddawany jest terapii mającej zwalczyć prawie trzy tuziny defektów genetycznych. - Biedactwo - wymruczała Oljanna. - Jakie są prognozy? - Jak na razie, pomyślne - powiedział Adrien. - Mały Jack jest swego rodzaju cudownym metafizycznym dzieckiem. Nikt nie potrafi się przedostać przez jego zasłony i tylko bratu Marcowi pozwala odczytywać jego wspomnienia. Davy MacGregor uznał jednak za prawdziwe sprawozdanie wujka Rogi z informacji, jakie Marc uzyskał od Jacka. - Mój ojciec - wtrącił Will MacGregor marszcząc brwi - nie jest obiektywny. Odchodził prawie od zmysłów, kiedy Margaret zginęła. Jest w stanie przyjąć każdą poszlakę, która może doprowadzić do odnalezienia jej mordercy; nawet tak nieprawdopodobną jak przed chwilą naświetlone. - Wypalone ślady na ciele Bretta Mc Allistera - powiedział Hiroshi w zamyśleniu. - były umiejscowione w siedmiu miejscach, jak czakry, i miały formę kwiatu lotosu. Adrien odpowiedział: - Widziałem je na własne oczy. Każdy ze znaków wyglądał trochę inaczej, niż pozostałe. Były białe, spopielone. Reszta ciała wyglądała, jakby była przypalona pochodnią. To był pewnie jakiś psychokreatywny ogień, skutek uboczny wysysania energii. - Fascynujące - powiedział Hiroshi. - Rozumiecie oczywiście znaczenie czakr w jodze Kundaliniego? - Przekazał im mentalny obraz. - Joga wykorzystuje jednak te siedem punktów na ciele do tajemnego leczenia, albo przy próbach osiągnięcia wyższego poziomu świadomości. Wampiryczna Hydra najwidoczniej wypaczyła technikę jogi, dla spowodowania wypływu energii życiowej ofiary. Zdumiewające! - Można uchwycić ścisły związek pomiędzy morderstwem Bretta McAllistera a atakiem na Margaret Strayhorn w domu prezydenta w Dartmouth - powiedział Adrien. - Dziwne oparzenie na jej głowie było identyczne jak ślady na ciele Bretta - i jeśli uwierzymy mojemu ojcu, ślady na ciele Bretta były identyczne jak te, które wypalił starszy brat Denisa, Victor, czarna owca rodziny, na ciele dwojga ludzi, których zamordował wiele lat temu. - Ale nie ma jednoznacznego dowodu, że Margaret została zabita w ten sposób - powiedział Alan. - Nie - przyznał Will. - Znaleziono list samobójczy. Mój ojciec jest jednak przekonany, że ona została zamordowana, i twierdzi, że słyszał jej śmiertelny okrzyk mentalny; “Pięć”. To potwierdza, jego zdaniem, rozmyślania Jacka na temat pięcioczłonowości Hydry. Oljanna potrząsnęła głową. - Cieniutkie. Bardzo cieniutkie. - Może nie myślałabyś w ten sposób - powiedział Adrien surowo - gdybyś lepiej znała zbrodnie “nieodżałowanego” stryja Victora. - Powiedz im, Adriuszka - poleciła Anna. - Miałem wówczas tylko dwa lata - powiedział Adrien - i nie znałem Vica. Ale moje starsze rodzeństwo, które go znało, uważało go za niemoralnego oportunistę o nieprzeciętnych zdolnościach metafizycznych, który zamierzał podbić świat - i... był cholernie tego bliski. Zanim przemienił się w roślinę, zdobył kontrolę nad siecią satelity laserowego Zap-Star i nad jednym z najpotężniejszych imperiów przemysłowych na Ziemi. Gerrit Van Wyk słuchał z otwartymi szeroko oczami. - Kiedy to się stało? Adrien spojrzał w ogień, obracając w rękach filiżankę herbaty. - To było w noc Wielkiej Interwencji. - Byłam tam - powiedziała Anna miękko. - To miał być ostatni Kongres Metafizyczny, pożegnalne spotkanie operantów rządzących naszym światem, odbywające się w dużym starym hotelu w New Hampshire w USA. Uczestniczyłam w nim razem z moją matką, Tamarą, moim drogim dziadkiem i braćmi Walerym, Ilją i ich żonami. Pożegnalny bankiet został zorganizowany w leśnym domku na szczycie góry, ponad hotelem, i ten szaleniec Victor Remillard zamierzał zabić nas wszystkich, dowodząc grupą fanatyków antyoperanckich o nazwie Synowie Ziemi. Na pewno czytaliście o tym w książkach historycznych. Hiroshi Kodama zmarszczył brwi. - W książkach nie było mowy o psychicznym wampiryzmie Victora Remillarda. - Nie - zgodziła się Anna - ale cały świat wie, że on i rozwiązły kapitalista Kieran O’Connor stali za atakiem na domek. Ciało O’Connora zostało znalezione na wzgórzu po Interwencji, naznaczone siedmioma znakami czakrami. Jego córka została zabita w ten sam sposób i nie ulega wątpliwości, że przez Victora. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero później, oczywiście. Victor chciał wysadzić domek w powietrze, ze wszystkimi delegatami Kongresu Metafizycznego w środku. Czyż nie, Adrienie? - To prawda. Ale nie udało mu się. Został znaleziony później pomiędzy filarami podtrzymującymi domek, w stanie śpiączki. Wydaje się, że mój stryjeczny dziadek Rogi powstrzymał go w jakiś sposób; być może na skutek przypadkowego zastosowania jakiegoś silnego, psychokreatywnego impulsu. Normalnie, zdolności mentalne Rogiego są bardzo niewielkie, ale Victor próbował go zabić, tam, na wzgórzu; a wiemy przecież, że ekstremalny stres może zwielokrotnić potencjał metafizyczny. Rogi nie jest pewien, co się naprawdę wtedy wydarzyło. Wiemy, że Victor został w jakiś sposób sparaliżowany, pozbawiony czucia zmysłowego i doprowadzony do stanu całkowitej metafizycznej niemocy w momencie, gdy miał zamordować całą śmietankę ludzkich operantów. I Vic pozostał w tym stanie, całkowicie bezsilny, aż do śmierci w 2040 roku. - Ale McAllister został zamordowany jedenaście lat po śmierci Victora - sprzeciwiła się Oljanna. - Chyba nie myślisz, że ta... Hydra jest jego duchem! - Nie wiemy o niej nic - powiedział Adrien znużonym głosem - poza tym, że nie należy do mojej rodziny. Podobnie, jak nie należy do nas jej kontroler, Fury. Geny i Jordy udowodnili to swoją aparaturą. - Tak naprawdę, to nie - powiedział Jordan Kramer ściszonym głosem. - Co? - Adrien podskoczył na krześle jak rażony prądem. - Nie udowodniliśmy, że jesteście niewinni. Aparatura jest w stanie udowodnić prawdę lub fałsz odpowiedzi badanej osoby, ale tylko na poziomie jej świadomości. Jeśli Hydra, bądź Fury są wytworem podświadomości, jakimiś składnikami osobowości wielorakiej, wtedy winna zbrodni osoba, nie wie, że jest winna - chyba, że wcielenie Hydry bądź Fury byłoby aktywne w momencie badania. Adrien krzyknął zdjęty paniką: - W takim razie, to mogę być nawet ja! Ja mogę być częścią Hydry albo nawet jej animatorem. Mogłem rozkazać zabić własną córkę! - Cóż - Geny zawahał się - jesteśmy psychofizykami, a nie patologami klinicznymi. Ale osobowość wieloraka jest dokładnie udokumentowana w literaturze psychiatrycznej. Ten... drugi składnik osobowości zwykle nie komunikuje się z podstawowym. - Nie ma dowodu, że Fury, albo Hydra istnieją - powtórzyła Oljanna. - Cała twoja wiedza opiera się na tym, co jak Marc twierdzi, powiedziało dziecko. - W jakim kierunku zatem rozwinie się śledztwo? - zapytał Hiroshi. Adrien potrząsnął głową. - Kierownik zdecydował się nie robić nic. Śledztwo w sprawie morderstwa Bretta jest wciąż otwarte. Margaret uznano za martwą, ale pytanie, czy było to morderstwo, czy samobójstwo, pozostaje bez odpowiedzi. Wszystkie pozostałe zaginięcia, w tym również mojej córki, oficjalnie uznano za atak rekina. - Czy istnieje jakiś sposób - zapytała wolno Esi Damatura - pozwalający nam wykorzystać tę sprawę? - Oswoić Hydrę i włączyć ją do naszej małej konspiracji? - zachichotał Van Wyk. - To jest myśl! - Myślałam o wykorzystaniu jej w celu podważenia zaufania do Paula - Esi spojrzała na Van Wyka ze źle skrywaną pogardą. Aby pozbawić go stanowiska Pierwszego Magnata, musielibyśmy po prostu rozprzestrzenić szczegóły badania przeprowadzonego przez Kierownika oraz opinię Jordego na temat uniewinnienia rodziny. - Skompromitowałoby to nie tylko Paula, ale całą nasza rodzinę - powiedział Adrien neutralnym tonem - Podniosłaby się publiczna wrzawa, nawet, jeśli nic nie zostałoby udowodnione. Zostalibyśmy okrzyknięci metafizycznymi Drakulami - szczególnie przez “normalnych” Partnerów Intendenckich Ameryki Północnej i kolonii amerykańskich. Nonoperanci nigdy nie mogli się zdecydować, czy jesteśmy wzorami dla nich do naśladowania, czy bandą bezbożnych elitarnych intrygantów. Anna przechyliła głowę i obrzuciła Esi badawczym spojrzeniem. - Czy uważasz, że zdyskredytowanie Remillardów jest niezbędnym elementem naszej strategii? - Nie wiem - odpowiedziała Afrykanka zawzięcie. - To jednak usunęłoby zarówno Paula, jak i Anne z Dyrektoriatu Państwa Ludzkości i dałoby nam szansę wprowadzenia do Konsylium bardziej ludzkiej legislatury. Nawet tu na Ziemi Paul uprawia politykę imperialną i usiłuje zaznaczyć swoje wpływy, gdzie tylko zdoła. Myślałam, że mnie rozszarpie na strzępy, kiedy domagałam się więcej planet kolonialnych dla kolorowych ludzi, i niech szlag trafi rozporządzenia obcych w tej sprawie. Dlaczego Europejczycy, Amerykanie i Australijczycy mają trzynaście planet z dwudziestu? Paul potrafił tylko cytować metafizycznych demografów! Więcej jest operantów w tych grupach! I w ten sposób, my, Afrykanie, pozostajemy z tylko dwiema planetami, a Azjaci mają tylko pięć. - Wielu Japończyków i Chińczyków żyje szczęśliwie na planetach kosmopolitycznych - zauważył Hiroshi łagodnie. Ale Esi nie dała się udobruchać. - Weźmy tę planetę mieszańców, do której Paul przekonał Związek. Denali to druga Alaska! Moim zdaniem, jest to po prostu następna kolonia USA. Anna czym prędzej zaproponowała gościom herbatę, bądź brandy, a już za kilka minut Esi śmiała się z własnego wybuchu i mówiła: - No, cóż. Jeśli jesteśmy buntownikami, musimy się zachowywać buntowniczo! Jestem znaną prowokatorką... ale co wy robicie, żeby przyśpieszyć naszą rewolucję? Oljanna Gathen odezwała się: - Mam coś bardzo ważnego do obwieszczenia. Zostanie to oficjalnie ogłoszone w przyszłym tygodniu, ale mam już dziś przyjemność poinformować was, że Owen Blanchard został nominowany na stanowisko kapitana pierwszej z trzech nowych ludzkich armad kosmicznych, Dwunastej Floty. Mój brat Ragnar obejmie stanowisko głównego oficera operacyjnego. Flota będzie stacjonować na Okanagon. - No proszę! - wykrzyknął Will MacGregor. Rzucił oskarżające spojrzenie na swego kolegę Alana Sakhvadze. - Musiałeś wiedzieć, a nie powiedziałeś mi! Alan tylko się uśmiechnął. - Nie wygadałem się nawet przed ciocią Annuszką. Oljanna wyprułaby mi flaki. - Boże mój! - krzyknęła Anna. - To oznacza, że pewnego dnia, jeśli wszystko pójdzie dobrze, będziemy mieli kontrolę nad uzbrojoną flotą kosmiczną... Gerry Van Wyk mrugał jak oszalały kalkulator, z szeroko otwartymi ustami. - Nie mówisz chyba, że... Nie, oczywiście, że nie! Ustaliliśmy na samym początku naszej... ee... znajomości, że będziemy dążyć do uniezależnienia ludzkości od Imperium tylko pokojowymi środkami! - Nie dadzą nam odejść w pokoju - powiedział Adrien. Gerry przestał mrugać. - Nie? - Jeśli spróbujemy wycofać się z konfederacji, Imperium jest gotowe skazać nas na banicję. Nałożą na nas wieczną kwarantannę, pozbawią planet kolonijnych i zapędzą Ziemian z powrotem do Układu Słonecznego. Zabiorą nam statki superluminalne i w ten sposób zatrzasną drzwi w naszej celi. Koniec z podróżami międzygwiezdnymi. - Ale - Gerry zamachał wściekle chudymi rękami - przecież się udusimy! - Tak - powiedział Adrien. - Przez cały czas Panowania Simbiari nie mieliśmy prawa do wojennej floty kosmicznej - zauważyła Ołjanna. - Nawet nasza komercyjna flota był ograniczana pod wieloma względami. Teraz, kiedy Panowanie się już skończyło, możemy podróżować, gdzie tylko zechcemy, po całej Galaktyce i to oznacza, że musimy również pomóc umocnić prawo. To jeden z przywilejów i obowiązków społeczeństwa Imperium. Oficjalnie, trzy ludzkie floty kosmiczne będą podlegać Magistratowi. Będą tylko reprezentacyjną służbą nadzorczą i patrolem kosmicznym. Ale Owen i Ragnar wiedzą, że Dwunasta Flota może być czymś znacznie ważniejszym. - Dobry Boże, tak! - powiedział Jordan Karamer. - Ci z nas, którzy dysponują odpowiednią wiedzą naukową, mogliby rozpocząć badania nad bronią! Mam już w głowie kilka projektów... - A co z pozostałymi dwiema flotami? - zapytał Hiroshi. - Kiedy będzie wystarczająco dużo wykwalifikowanego personelu, na Elysium zastacjonuje Trzynasta Flota, a na Assawompsett, Czternasta - powiedziała Oljanna. - Ale Dwunasta flota, jako wyjściowa, jeszcze przez długi czas będzie miała taktyczną przewagę nad pozostałymi. - Zajmie nam całe lata, żeby się przygotować - ostrzegła Anna. - Wciąż jesteśmy tylko drobną grupką ludzi. - Sporą grupką - rzuciła dość ostro Esi. W ciągu sekundy wyraz jej twarzy się zmienił i uśmiechnęła się do Anny. - Czy mogę poprosić o jeszcze jedną filiżankę tej wspaniałej herbaty? Potem Hiroshi i ja będziemy już musieli się zbierać i lecieć z powrotem do Concord. Dyrektoriat rozważa powołanie komisji filozofów i przywódców religijnych, aby rozważyć projekt Wspólnoty. Paul i Anne na pewno przepchną rezolucję, ale mam zamiar dopilnować, żeby nie zapchali komisji jezuitami! Młodsi buntownicy wymienili lekko oszołomione spojrzenia. - Największym ludzkim adwokatem Wspólnoty - powiedziała ponuro Esi - był pewien jezuita - żabojad, który umarł w 1955, paleontolog. Podobno brał też udział w spisku Piltdown. Anna wręczyła Esi napełnioną ponownie filiżankę herbaty, podeszła do stojącej przy ścianie półki i wyciągnęła książkę elektroniczną. Tytuł na okładce brzmiał “Fenomen Człowieka”, a autorem okazał się Pierre de Chardin, S. J. Anna odwróciła się w kierunku duplikatora i za chwilę miała już kopię dla każdego w pokoju. - Teilhard nie był paleontologicznym oszustem. To zostało dowiedzione już dawno temu. Był kimś znacznie niebezpieczniejszym. Weźcie ze sobą tę książkę - zachęciła swoich kolegów spiskowców. - Przeczytajcie ją i wtedy zdacie sobie sprawę z tego, z czym walczymy. 35 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Po wcześniejszych tragediach, rok 2052 został pobłogosławiony złotą jesienią i iskrzącą się wczesną zimą - przynajmniej tak wydawało się naszej rodzinie. Paul i Teresa byli znowu razem, Marc pogodził się z ojcem, a mały Jack wciąż wydawał się reagować pozytywnie na terapię genetyczną. Nie było już przypadków tajemniczych śmierci w rodzinie, ani wśród ludzi z nią związanych, jak również nic nie wskazywało na to, żeby wrogie istoty o imieniu Hydra i Fury były czymś innym, jak tylko wytworami nadwrażliwej dziecięcej wyobraźni. Jack dopominał się o mentalną stymulację i bodźce zmysłowe, więc Marc mu ich dostarczał. Był nieskończenie hojny w swej opiece nad młodszym bratem, do tego nawet stopnia, że zaprojektował i skonstruował dla niego specjalny kokon, funkcjonujący na podobnej zasadzie, jak kombinezon Marca, w którym po przypięciu do tylnego siedzenia jego turbocykla, Jack mógł jeździć z bratem na wycieczki po pomocnej Nowej Anglii. Dziecko towarzyszyło Marcowi dwa, trzy razy w tygodniu na zajęciach w college’u i odwiedzało z nim akademik. Kiedy Jack pobił Alexa Manion w szachach trójwymiarowych, reszta mieszkańców “Mu Psi Omega” stwierdziła, że nie jest to ludzkie dziecko, ale obcy uczony-karzełek w przebraniu. Stał się ich maskotką. Ubierali go w maleńkie sweterki z napisem Dartmouth i jeśli Marc był zajęty czym innym, nosili go po całym kampusie i pozwalali mu wdychać atmosferę Ivy League i uczestniczyć w każdych zajęciach uniwersyteckich, począwszy od analizy algorytmów, a skończywszy na francuskiej poezji symbolistycznej. Jack bywał na meczach piłkarskich z Boom-Boom Laroche’em, na sztukach i wykładach z Shigiem Morita, a w Shattuck Obsrevatory z Pete’em Delambertem. W tym ostatnim miejscu upierał się, że musi zobaczyć teleskop orbitalny Hawking. Uczęszczał na występy orkiestr symfonicznych i kameralnych, jak również grup jazzowych i solistów, oraz grup tanecznych w uniwersyteckim Hopkins Center. Marc wybierał się z Jackiem, razem z innymi członkami klubu wędrownego, na wycieczki po szlaku Appalachów w Górach Białych. Podróżując w zmodyfikowanym nosidełku na plecach brata, Jack odwiedził miejsce Wielkiej Interwencji na szczycie Góry Waszyngtona, gdzie odremontowany domek i stara linia kolejowa przyciągały tłumy turystów każdego roku. Kiedy śnieg uniemożliwił górskie wycieczki, Marc zabierał swego młodszego brata na wyprawy wzdłuż tras narciarskich Dartmouth i na przejażdżki skuterem śnieżnym po lasach w okolicach Berlina. Kiedyś, niemal śmiertelnie przeraził go dzikim pędem turbocykla po zamarzniętej rzece Connecticut. Powróciłem do swego spokojnego interesu księgarskiego i często przyjmowałem w sklepie Marca, jego przyjaciół z akademika i Jacka. Jack nawet nauczył się tam chodzić pomiędzy półkami, co niepokoiło Teresę, bo zaczynała być już troszkę zazdrosna o więź pomiędzy najstarszym i najmłodszym synem. Ale miała teraz na głowie inne rzeczy. W branży operowej kontrakty zawiera się z dużym wyprzedzeniem, mogła więc wrócić do swojego poprzedniego stylu życia i poświęcić się całkowicie karierze. Wszyscy impresaria walczyli o nią, więc mogła wybrać odpowiadające jej najbardziej propozycje. La Scala postanowiła wystawić specjalnie dla niej rzadko pojawiającą się na scenach, psychoanalityczną operę Prokofiewa “Ognisty Anioł”, tuż przed rozpoczęciem sezonu świątecznego. Rola opętanej seksualną obsesją Renaty, była podobna do roli Turandot, gdzie talent aktorski i wokalny pozwoliły jej osiągnąć szczególny sukces. Na same święta wróciła do domu, gdzie cała rodzina tłumnie zgromadziła się w posiadłości wiejskiej Denisa i Lucille. Potem wyjechała z Paulem do Kanui, żeby spędzić dziesięć dni tylko we dwoje, zanim on opuści ziemię i odleci na obrady Konsylium. Swoje pierwsze urodziny Jack obchodził kameralnie, w domu. Paul i Teresa dali mu piękny teleskop Celastron, od Marca dostał gitarę powietrzną (o której szczególnie marzył), od Marie pluszowego misia. Madeleine podarowała mu olbrzymie tomisko o teoretycznej cerebroenergetyce, a od Luca dostał małe akwarium ze słonowodnymi tropikalnymi rybkami. Ja dałem mu nowe nosidełko, ponieważ wyrósł już ze starego. W okresie poprzedzającym nasze uniewinnienie, księgarnia była oblegana przez poszukiwaczy sensacji i wielbicieli opery. Przychodzili pogratulować i uścisnąć dłoń bohaterowi, który uratował Teresę Kendall i trwał przy niej podczas ciężkiej próby w okowach Wielkiego Białego Zimna. Jeden idiota, producent telewizyjny, chciał nawet nakręcić “film tygodnia” o naszej przygodzie i dał mi spokój dopiero wtedy, kiedy postraszyłem go prawnikami z Remco. Popularność (pewna wylewna komentatorka telewizyjna porównała moje wyczyny do eskapady fikcyjnego Scarleta Pimpernela, przez co Marc i jego kumple przezywali mnie od tego czasu Scarlet Pumpernickel) w jakiś sposób obudziła moje hormony. Z dużym opóźnieniem, ale jednak zauważyłem, że jestem mężczyzną, a Perdita Manion, moja owdowiała asystentka, jest kobietą. Zawiązał się między nami dyskretny literacki romans. Tak naprawdę, nie byliśmy w sobie zakochani. Była dla mnie jednak pokrewną duszą, a kiedy człowiek czuje się, jakby stał na szczycie świata, seks często domaga się uczestnictwa w tej chwale. Taki stan nachodzi też człowieka, kiedy świat wali mu się na głowę, ale to już zupełnie inna historia. Perdita i ja kręciliśmy trochę ze sobą podczas przestoju w interesie tej martwej zimy roku 2023. Gotowaliśmy dla siebie co jakiś czas obiady w moim małym mieszkanku albo w jej schludnym ceglastym domu na Brockway Street. Razem poszliśmy na Zimowy Karnawał Dartmouth i obściskiwaliśmy się potem w zimnym świetle księżyca, pod niedźwiedzią skórą, w antycznych saniach Denisa nad stawem Ocean, prawie zamarzając na kość. Krewni zaczęli puszczać w naszą stronę znaczące uśmieszki, natomiast Marc i syn Perdiry, Alex, przyjęli fakt naszej nieco spóźnionej namiętności najpierw z niedowierzaniem, a następnie z przerażeniem. Perdita miała wtedy 51 lat, a ja byłem pełnokrwistym stuośmiolatkiem. Nie wiem, jakie byłoby zakończenie, gdyby wszystko szło dalej dobrze. Ale tak się nie stało. Niedługo po Zimowym Karnawale, pod koniec lutego, pojawiły się pierwsze oznaki odrzucenia przez ciało Jacka wszczepionych genów. Liczył wtedy trzynaście miesięcy. Miał czarne włoski i jasnoniebieskie oczy i osiągnął nieco poniżej średniej wzrostu i wagi. Potrafił pełzać szybciej niż jaszczurka i całkiem dobrze raczkować na pulchnych nóżkach. Kiedy mówił, posługiwał się bardzo wyrafinowanym językiem, a jego wymowa była rozkosznie dziecinna. Zdolności metafizyczne rozwijały się jak szalone. W tym czasie, przyspieszona technika uczenia, stosowana przez Marca, doprowadziła Jacka do wybitnych osiągnięć. Miał się zbliżyć niedługo do uzyskania niższego stopnia naukowego z dwóch specjalizacji: metapsychologii i fizyki teoretycznej. Marc opowiedział mi ze szczegółami o zimowym popołudniu, które zmieniło jego życie na zawsze. Przekazywał swoje wspomnienia tak wnikliwie, że wydaje mi się, jakbym sam tam był. On, Pete i Alex byli w podziemnej sali sportowej w akademiku. Marc uczył się astrofizyki, a Jack patrzył, jak pozostali chłopcy grają w ping-ponga, leniwie ćwicząc swoją psychokinezę na zapasowej plastikowej piłeczce, tocząc ją w dół i w górę po ramionach, wokół szyi i głowy. Gdy znudziła mu się ta zabawa, wziął piłeczkę w swoje małe rączki i siedział tak przez chwilę bez ruchu, z zamkniętymi oczami, aż wreszcie zawołał: - Pete, Alex, zagrajcie przez chwilę moją piłką! - I podał im białą kulkę. Alex wziął ją bez zastanowienia, podrzucił do góry i uderzył rakietką. Piłka mignęła niewyraźnie w powietrzu przelatując na połowę Pete’a, uniknęła jego rakietki i błyskawicznym uskokiem odleciała na odległość dziesięciu metrów. Uderzyła o ścianę na odległym krańcu sali i miotała się jak szalona pomiędzy sprzętami, stanowiskami gier wideo, jakby żyła własnym życiem. - Dobra, mały - krzyknął Alex z irytacją - o co ci chodzi? Wiesz, że nie wolno ci przerywać nam gry twoimi dziecinnymi psychokinetycznymi wygłupami! Jack uśmiechnął się. - To nie ja. Ja tylko nastawiłem piłkę. I wybuchnął śmiechem. Marc podniósł głowę znad książki a jego zdziwiony wzrok skrzyżował się ze spojrzeniami chłopców. Bez słowa sięgnął po własną psychokinezę i unieruchomił podskakującą wściekle piłkę. Wziął ją do ręki, powąchał, obejrzał dokładnie i ostrożnie podał Alexowi. - To nie jest plastik - jego twarz pozostała bez wyrazu. Jack wciąż chichotał zadowolony z siebie. Alex sam szybko obejrzał piłkę i opuścił ją na stół z wysokości około dziesięciu centymetrów. Podskoczyła prawie do sufitu. Alex złapał ją w powietrzu i podał stojącemu z otwartymi ustami Pete’owi. Powiedział do Jacka: - W porządku. Kiedy ci ją dałem, była to zwykła piłeczka pingpongowa. Nawet dalej ma nadruk firmowy. Co z nią zrobiłeś? - Pomieszałem jej polimery - odpowiedziało dziecko z uśmiechem. Kropelka śliny wisiała na jego różowej dolnej wardze. Miał na sobie mały zielony sweterek z napisem Dartmouth i miniaturowe adidaski Nike. - Tak po prostu? - krzyknął Pete. Potrząsnął piłeczką. - Tam w środku jest jakiś cholerny płyn! - To poprawia współczynnik elastyczności - wyseplenił Jack. Jego umysł przekazał skład zarówno piłeczki, jak i jej zawartości. - Ćwiczyłem swoje zdolności kreatywne po kryjomu przez jakiś czas. Bardzo trudno było nauczyć się. przeorganizować małe molekuły. Duże są łatwiejsze. - O, Boże - powiedział Marc. - Z czym jeszcze eksperymentowałeś? - Z niczym istotnym - powiedział Jack. - Używałem głównie powietrza i skumulowanej pary wodnej, ale zmodyfikowałem też parę rzeczy, które wziąłem z kosza na śmieci. Ale najbardziej efektywnymi surowcami są moje własne odchody i gazy wydalane przez moje ciało. Można przemienić je w najróżniejsze organiczne twory. Ćwicząc, stworzyłem różne rzeczy - głównie sferoidy, kostki, pryzmy i inne symetryczne przedmioty, aż odkryłem, w jaki sposób można manipulować innymi składnikami z dużą precyzją. Kiedy skończyłem eksperymentować, znów przemieniłem moje próbki w bezkształtną masę odchodów i umieściłem je w swoich pieluchach, żeby mama i niania Herta nic nie odkryły... Czy wiecie, że naprawdę można pierdzieć płomieniami? Myślałem, że to tylko taka metafora, dla wyrażenia złości, ale odkryłem, że to zjawisko rzeczywiście istnieje! Doświadczenie to jest bezpieczne, jeśli wykonuje sieje z wyjątkową ostrożnością. Trzeba po prostu zapalić łatwo palne gazy, produkowane w naturalny sposób przez... Trzech starszych chłopców zaczęło się histerycznie śmiać i pokrzykiwać. Kilku kolegów zeszło na dół do sali i zapytało, czemu im tak wesoło. Marc wziął swojego brata pod pachę. - Zabawiamy się tylko z Einsteinem-Pigmejem. - Jest zabawniejszy, niż małpy w cyrku - dodał Alex pospiesznie. Marc powiedział: Na górę. Do mojego pokoju. Pete weź tę cholerną piłeczkę. Pognali dwa poziomy w górę i kiedy byli już bezpieczni w pokoju Marca, posadzili Jacka na łóżku i zaczęli go zasypywać pytaniami. Czy zdawał sobie sprawę z tego, co robi, przemieniając piłeczkę pingpongową?... Tak. Wykorzystywał zdolność kreatywności. Czy musiał podziałać swoją kreatywnością na każdą pojedynczą molekułę, żeby spowodować przemianę?... Absolutnie nie. Proces, raz zapoczątkowany, “zaraża” sąsiadujące molekuły i rozprzestrzenia się w kierunku nadanym przez koercję twórcy. Czy jest w stanie tworzyć materię z niczego?... Oczywiście, że nie. Chociaż, z drugiej strony, istnieje na pewno pewna ilość materii i energii w polu dynamicznym umysłu i to “nic”, chociaż nie ma istotnego wpływu na Obecną Rzeczywistość, jest dostępne dla pomysłowego twórcy. Czy jest w stanie tworzyć materię z energii?... Jeszcze nie. To stanowiłoby spore wyzwanie. Łatwiejsze jest produkowanie energii chemicznej za pomocą rozprzężenia molekuł - pozwala to osiągać wiele interesujących efektów, tak jak na przykład pierdzenie płomieniami, kiedy... Czy jest w stanie przeobrażać elementy?... Nie. Czuje, że teoretycznie jest to możliwe, ale konsekwencje dla twórcy mogłyby być drastyczne. Należy zachować szczególną ostrożność przy reakcjach typu chemicznego, ze względu na niebezpieczną energię, która może towarzyszyć przy takiej okazji. Prześcieradło, na przykład, może zacząć przemakać, zanim ktoś spróbuje... Jaka rzecz była najbardziej skomplikowana? ... czarodziejska piłeczka pingpongowa. Od jak dawna potrafi wykorzystywać swoje zdolności kreatywne w ten sposób?... Prawie od momentu, kiedy wyjechał znad Jeziora Małp do Kanuai i tam się tego nauczył. Kto go nauczył?... Stara hawajska kobieta, Malama Johnson, przemknęła się do jego pokoju, kiedy był sam, niedługo po przyjeździe. Powitała go z wielkim szacunkiem, traktując jak równego sobie i powiedziała, że jest kahuna, czyli jedną spośród tych... którzy żyli wśród Polinezyjczyków od tysięcy lat, na długo, zanim jeszcze emigrowali na Hawaje i którzy nazywali się czarownikami. Malama dotknęła Jacka i pokołysała go bardzo delikatnie, a następnie powiedziała mu, że jest przepełniony mana loa - najsilniejszym rodzajem energii metafizycznej. - Uniosła ręce, poruszyła nimi a wokół nich ukazały się setki maleńkich iskierek. Potem w powietrzu zaczęły unosić się drobne czarne przedmioty - powiedział Jack starszym chłopcom. - Opadły na moje łóżeczko i narobiły strasznego bałaganu, ale później, kiedy mama je zobaczyła, pomyślała, że wpadły przez okno, przywiane przez wiatr z ogniska palącego się na pobliskim polu trzciny cukrowej. Te czarne przedmioty były kawałeczkami węgla. Malama uformowała je psychokreatywnie ze znajdującego się w powietrzu dwutlenku węgla i zapaliła niektóre z nich. Jack opowiadał dalej swym przerażonym słuchaczom, jak kahuna nauczyła go tej prostej sztuczki, a w ciągu następnych tygodni, wielu innych. Ostrzegła go, że nikt nie powinien się dowiedzieć o tym, czego się nauczył - nawet jego mama, ani wujek Rogi - aż do momentu, gdy wszystkie jego, ja” będą pod większą kontrolą. To dziwne stwierdzenie miało w sobie pewną prawdę, i zrobiło na Jacku wielkie wrażenie. Już kiedy był w łonie matki, czuł, że ma Niższe Ja i Wyższe Ja, które walczą w nim, i prosił mnie o utrzymanie ich na wodzy, kiedy się rodził. Malama powiedziała mu, że nazywają się one unihipili i uhane. Mądrzy Haole, którzy dużo później odkryli to, o czym kahuna wiedzieli od niepamiętnych czasów, ale byli bardzo zacofani w wiedzy o huna, nazywali czasem te dwa, ja” nieświadomością i świadomością. Ale uhane, które Jack brał za swoje Wyższe Ja, powiedziała, naprawdę było jego Środkowym Ja. Prawdziwe Wyższe Ja, inaczej amakua, było superświadomością, bytem integrującym i jednoczącym, który potrafił łączyć w perfekcyjną harmonię wszystkie “ja” i ciało, które one zamieszkiwały. Powiedziała mu też, że amakua żyje własnym życiem i jest jakby naczyniem mana loa. Jest w zasięgu wszystkich myślących istot, ale niewiele z nich potrafi ją wykorzystać. Z czasem, powiedziała, Jack osiągnie w pełni amakua i będzie wtedy mógł dokonać wielkich rzeczy... - Oczywiście - opowiadał Jack studentom - domyśliłem się, że to, co Malama nazywała mana loa, jest tym, co my nazywamy zdolnością kreatywności, wyższą siłą umysłową, która daje natchnienie i energię wszystkim pozostałym zdolnościom i niższym siłom umysłowym. Testy, które wykazały moje bardzo duże zdolności metafizyczne, potwierdziły jedynie to, co Malama zaobserwowała, kiedy mnie po raz pierwszy spotkała. Marc zapytał: - A czy czujesz, że twoje trzy “ja” są teraz pod kontrolą? Mała twarzyczka zachmurzyła się w zakłopotaniu. - Mam pewne problemy. Myślałem, że Niższe Ja i Środkowe Ja są już pod moją kontrolą i że zaczynam nawiązywać kontakt z Wyższym Ja. Odgrodziłem się od Fury i Hydry, którzy chcieli oddzielić od siebie te trzy byty, a następnie zjednoczyć je w nową postać... Marc wydał cichy okrzyk zdumienia, a następnie odezwał się do Jacka po cichu: Ani słowa więcej o TYM Alexowi i Pete’owi, porozmawiamy o tym później! Jack odpowiedział Marcowi: Tak, musimy to zrobić. Miałeś złe sny, prawda? O Fury? Skąd wiesz? Przez jakiś czas też mnie niepokoił. Ale zmusiłem go, żeby odszedł. Słuchałeś go, chociaż to co mówił było... Nie teraz! A na głos powiedział: - Powiedz mi o problemach, jakie miałeś, próbując zintegrować trzy, ja”. - Odkryłem, że moje ciało jest coraz mniej posłuszne kreatywnym poleceniom - powiedział Jack - Aż do teraz, mogłem sprawić, że funkcjonowało prawidłowo, zachowując parametry dobrego zdrowia. Ale ostatnio pojawiły się pewne problemy. Zaczął majstrować nieporadnie przy sznurówkach swojego małego adidaska. - Marco, pomóż mi. - Nieprawidłowa koordynacja motoryczna - zaopiniował Marc. - Zupełnie normalna, dopóki twój obwodowy system nerwowy nie rozwinie się bardziej. - Nie, nie o to mi chodzi. Zdejmij skarpetkę i popatrz na moje palce u nogi. Marc zrobił to. Pozostali dwaj chłopcy pochylili się nad Jackiem. - Co to jest, tu na małym palcu? - wskazał Pete. - U nasady paznokcia? Sprawdźmy to ultrazmysłami, chłopaki. - Wygląda jak obtarcie - powiedział Alex niepewnie. - Może rozdrapał jakiś mały odcisk... Ale moje ultrazmysły są gówno warte. Marca natomiast były doskonałe. Był w stanie powiększyć małą plamkę i wejrzeć do jej wnętrza, a następnie przywołać swoje wiadomości z biologii. - To nie jest... po prostu obtarcie - powiedział Marc. Dwóch przyjaciół spojrzało na niego w osłupieniu. Jego zasłona mentalna zachwiała się nagle, jakby poruszona nagłymi wewnętrznymi emocjami. - Wiem, że to coś innego - powiedział Jack spokojnie. - Na pęcherz czy zadrapanie mogłem poradzić stosując autoredaktywność i natychmiast znikały. Ale ta mała skaza jest wywołana jakąś anomalią komórkową i nie reaguje ani na autoredaktywność, pochodzącą z mojej nieświadomości, ani na psychokreatywne i koercyjne świadome bodźce. Bardzo dziwne. Nie jestem zbyt dobrze wykształcony w biologii molekularnej, ale wydaje się, że ta skaza mogła być wywołana moimi własnymi genami. Marc patrzył na brata bez słowa przez dłuższą chwilę. Jego zasłona była znów niezachwiana. Uśmiechnął się, wziął w dłonie małe rączki Jacka i powiedział do niego cicho i z naciskiem. - Ta skaza na palcu może nic nie oznaczać. Może też być to znak, że coś nie idzie najlepiej z twoją terapią. Wszystkie transplantowane dobre geny krążyły w twoim ciele, usiłując się zaadoptować, a twój umysł najwidoczniej im pomagał. Ale teraz, być może, coś się schrzaniło. Więc ubiorę cię zaraz i zabiorę do szpitala Hitchcocka; niech ciocia Colette na to spojrzy. Okay? - Okay - zgodziło się dziecko. Marc zaczął zakładać Jackowi skarpetkę i bucik. - Jak się nazywa ta rzecz na moim palcu, Marco? - To rak - powiedział Marc - Raz, dwa, mały. Teraz założymy ci kurteczkę. Czy trzeba ci najpierw zmienić pieluchy? Nie? Dobra. Marc odwrócił się do osłupiałych kolegów, którzy ukryli się za zasłonami. - Czy moglibyście, panowie, zrobić coś dla mnie i polecieć po książkę z astrofizyki, którą zostawiłem w sali sportowej? Wezmę ją ze sobą na wypadek, gdybym miał trochę czasu, kiedy Jack będzie badany. 36 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Przechodzę teraz do tej części pamiętników, którą najchętniej ominąłbym, ponieważ opisuje ona okres, gdy ciało Jacka zaczęło się zmieniać. Był to czas, kiedy ci z nas, którzy kochali chłopca, widzieli, jak nadzieja zmienia się w przerażenie, a przerażenie w niemą rozpacz i desperackie pragnienie, żeby cierpiące dziecko umarło i zaznało ukojenia, przynosząc również ulgę nam. Nie mogliśmy wiedzieć, że ciało Jacka było inne od naszych, w takim samym stopniu, jak jego wspaniały umysł. Nie rozumieliśmy, że od samego poczęcia jego przeznaczeniem było stać się właśnie takim, jakim się stał. Był czymś więcej, niż my ludzie i czymś mniej. “Prochronistyczny” - tak określili go w końcu naukowcy. Oznaczało to, że narodził się dużo za wcześnie na Ziemi, z ciałem, które nie należało do gatunku homo sapiens. Śliczne, normalnie wyglądające dziecko, które urodziła Teresa, było jedynie larwą cudownej i przerażającej istoty, jaką Jack miał się stać. Jego transformacja zaczęła się wiosną roku 2053. Jeszcze raz muszę przeprosić, jeśli osoba czytająca te pamiętniki uzna mój opis rozkładu ciała Jacka za zbyt uproszczony, naukowo nieścisły i pełen niedomówień. Ludzka genetyka jest skomplikowaną nauką i Colette Roy starała się wyjaśnić mi wszystko za pomocą możliwie najprostszej terminologii, którą będę się posługiwał w moim opisie. Jeśli nieumyślnie zboczę z drogi naukowej ortodoksji, pamiętajcie, że to wszystko, co działo się w ciele Jacka, odbijało się jak w krzywym zwierciadle, w jego umyśle i psychice jego bliskich... Pod koniec XX wieku inżynierowie genetyczni wynaleźli wiele różnych i skutecznych metod wszczepiania nowych genów w ludzkie ciało. Najczęściej używaną metodą, która zapoczątkowała jeden z podstawowych mechanizmów terapii regenerującej, jak również bardziej wyspecjalizowane terapie stosowane przy próbie wyleczenia Jacka, była technika transdukcji przenosiciela wirusów. Polegała ona na tym, że specjalne wirusy, z wszczepionymi genami, miały “zarazić” odpowiednie komórki pacjenta. Przez lata opracowano setki tysięcy różnych przenosicieli wirusów, aby dostarczać materiał genetyczny bezpiecznie i skutecznie. Selekcji przenosiciela dokonywano na podstawie szczegółowej analizy mapy genetycznej danego pacjenta, żeby uniknąć niebezpiecznej sytuacji, która przydarzała się dość często w początkowym okresie stosowania tej terapii, mianowicie aktywizacji proto-onkogenów. Każdy z nas dziedziczy różnego rodzaju proto-onkogeny. Są to dwulicowe cząstki DNA. Mogą zachowywać się spokojnie przez całe życie człowieka, funkcjonując tak, jakby były zupełnie normalnymi schematami białka lub aktywizatorami różnych procesów. Wykonują wtedy pożyteczną robotę... Jeżeli jednak jakiś obcy czynnik “pociągnie za spust”, zmieni je w prawdziwe onkogeny powodujące raka. Tym “spustem” może być jakiś wirus, napromieniowanie, rakotwórcze chemikalia, albo zmutowany gen, który został odziedziczony po rodzicach, lub nawet defekt mechanizmu autoredaktywnego danej osoby. Jeden z najpowszechniejszych rodzajów proto-onkogenów wywoływał raka płuc u osób palących tytoń. Ludzie, którzy mieli P-O i palili, zapadali na tą chorobę, ci zaś, którzy nie mieli P-O, mogli dymić jak kominy przez całe lata i w końcu umrzeć na coś innego. Były również inne sposoby nabawienia się raka płuc - jakieś specjalne chemiczne lub psychologiczne czynniki uruchamiały u palaczy tytoniu różne typy proto-onkogenów. Myślę, że już rozumiecie, o co chodzi. Tak więc rak nie jest czymś prostym, tak jak ludzkie ciało nie jest proste i schematyczne. Rak nie jest obcym najeźdźcą, jak zarazek, ale raczej niekontrolowanym wzrostem, który rozpoczyna się w komórce zachowującej się do tej pory normalnie. Zostaliśmy cudownie stworzeni. Tak cudownie, że jeśli studiuje się biologię molekularną i zobaczy, ile milionów drobnych chemicznych, elektrycznych i psychokreatywnych reakcji musi zajść i zgrać się ze sobą w każdym momencie, żeby ciało funkcjonowało, można się zastanawiać, w jaki sposób w ogóle udaje nam się żyć! Ale jednak udaje się, ponieważ geny zawarte w komórkach naszego ciała przekazują mu odpowiednie instrukcje, aby wszystko działało jak należy. Jednak, kiedy zostanie zaktywizowany onkogen, do komórki docierają nieprawidłowe instrukcje i staje się ona komórką rakową. Komórki rakowe mnożą się jak szalone i nie wiedzą, kiedy przestać. Mają niespotykaną żywotność; ta cecha pozwoliła niektórym naukowcom nazywać je “nieśmiertelnymi”. Atakują przyległą tkankę, niszcząc normalne komórki. Zakażają krew. Mnożą się i rozprzestrzenią ją po całym ciele razem z krwią, albo limfą, co nazywane jest przerzutem. Nowotwory występują pod różnymi postaciami; niektóre postępują wolno, inne rozwijają się szybko. Najgroźniejsze z nich sieją spustoszenie wśród normalnej tkanki, wpływają na funkcjonowanie ciała i jeśli nie zostaną powstrzymane, zabijają ofiarę. Inną nazwą raka jest neoplazma, co znaczy “nowa tkanka”. Jest to właściwa nazwa, ponieważ DNA w komórkach rakowych jest inne, niż w normalnych komórkach - obecne w tych ostatnich nieszkodliwe proto-onkogeny zostają przemienione w nowe, złośliwe już onkogeny. Żaden z pierwotnych zestawów zabójczych genów w ciele małego Jacka nie był onkogeniczny, ale niektóre z jego chromosomów miały czynnik “wrażliwości”, który charakteryzuje proto-onkogeny. Kiedy Colette Roy i jej koledzy przygotowali mapę genetyczną Jacka, odkryli nie tylko trzydzieści potencjalnie zabójczych kombinacji DNA, ale również kilka dziwnych nowych cząstek, okupujących “zbyteczne” regiony chromosomów, których wpływ na funkcjonowanie ciała nie jest znany. Colette przeprowadziła terapię defektów genetycznych Jacka, o których było wiadomo, że są szkodliwe. Wiedziała, że proto-onkogeny w jego organizmie mogą się uaktywnić. Kiedy dziecko dożyło pierwszych urodzin, nie wykazując żadnych oznak choroby genetycznej, ona i jej koledzy sądzili, że udało im się wyprostować organizm. Tak było aż do momentu, gdy pojawił się pierwszy nowotwór. Skaza na palcu Ti-Jeana okazała się stosunkowo mało aktywną odmianą raka o nazwie naskórzak, która była zwykle łatwa do wyleczenia. Naukowcy, po zbadaniu DNA nowotworu, spreparowali korektę i wszczepili ją dziecku. W kilka tygodni wszystkie komórki rakowe zniknęły, a Teresa, Paul i Marc oraz reszta nas odetchnęła z ulgą. Colette jednak nie była taką optymistką, chociaż wtedy jeszcze nie dzieliła się swymi obawami z rodziną. Początkowo sądziła, że jeden, bądź dwa przenosiciele, użyte do przekazania Jackowi dobrych genów, mogły uaktywnić P-O. Ale była też druga, bardziej niebezpieczna możliwość: nowotwór został spowodowany instrukcją pochodzącą od tajemniczych “zbytecznych” genów. Jeśli byłaby to prawda, to Jack nosiłby plan własnej destrukcji w każdej komórce ciała. W niecały miesiąc później, na początku maja, podczas cotygodniowych badań w szpitalu Hitchcocka, odkryto inną, zupełnie odmienną wersję nowotworu. Był to znacznie złośliwszy i szybciej rozwijający się czerniak, a właściwie dwa, usytuowane na jądrach Jacka. Kiedy dotarła do mnie ta wiadomość, poczułem, jak moje własne jaja kurczą się ze współczucia. Zostałem wysterylizowany w wyniku bolesnych komplikacji po śwince, którą przechodziłem jako nastolatek, ale poza brakiem witalnej spermy, funkcjonuję bardzo dobrze, dziękuję. Pomimo to, że w końcu okazało się możliwe zregenerowanie mojego kanaliku nasiennego w drodze terapii regenerującej, nie zgodziłem się na to z różnych moich własnych powodów. Przypadek Jacka był oczywiście daleko poważniejszy, niż mój. Jego nowotwór nie tylko miał zniszczyć jądra, ale mógł go bardzo szybko zabić, jeśli nie zostałby natychmiast powstrzymany jakąś drastyczną terapią. Po raz kolejny wprowadzono korekcyjne geny - ale tym razem nowotwór okazał się całkowicie oporny. Chociaż dwie skazy były wciąż mikroskopijnych rozmiarów, to jednak wykazywały alarmujące oznaki gotowości do przerzutów, do rozsiania własnych replik po całym ciele. Wiedza medyczna z roku 2053 pozwalała, w rzadkich przypadkach i tylko wobec dorosłych lub starszych dzieci, na zastosowanie, wobec pacjentów dotkniętych tego rodzaju nowotworami, terapii regenerującej. “Nasiona” bowiem mogły zostać zniszczone intensywnym leczeniem. Jack był za mały na terapię regenerującą, aplikowaną tylko tym pacjentom, którzy osiągnęli dojrzałość płciową. Aby zapobiec przerzutom u Jacka, trzeba było działać bardzo szybko; usunięto więc jądra chirurgicznie. Rodzina była załamana, chociaż wszyscy wiedzieli, że można byłoby go zregenerować, kiedy dorósłby. Jack cierpiał bardzo po operacji, bo nie zgodził się na przyjęcie żadnych środków znieczulających, a Teresa popadła w stan głębokiej depresji. Przyparła Colette Roy do muru i kazała jej powiedzieć, co aktywizuje onko-geny. Colette musiała powiedzieć, że nie wie na pewno. Jakieś nieznane czynniki zarażały DNA dziecka, powodując mutację proto-onkogenów. Jeśli byłyby za to odpowiedzialne któreś z przenosicieli, wykorzystanych w pierwszej terapii, lekarze kontynuowaliby korekty, aż sytuacja ustabilizowałaby się. Przyznała, że jest również możliwe, że sam genom Jacka, nietypowy w końcu, stymulował nowotwór... Trzecia i najmniej prawdopodobna możliwość zakładała, że załamała się funkcja jego autoredaktywności, być może na skutek wysiłku, jakim było powstrzymywanie rozwoju zabójczych genów, kiedy stosowano terapię transplantacji. Jeśli ta ostatnia możliwość byłaby prawdą, wtedy świadoma autoredaktywność mogłaby przywrócić mu zdrowie - pod warunkiem, że potrafiłby nauczyć się odpowiednich programów metafizycznych. Niepokój Teresy nie było łatwo ukoić, chociaż Colette starała się przedstawić sprawy z jak najlepszej strony, przypominając jej, jak starszy brat Jacka, Luc, został zregenerowany. Defekty genetyczne Luca były zupełnie inne niż Jacka, zauważyła Teresa, i nigdy nie miał raka. Ta niegdyś śmiertelna choroba stała się prawie zupełnie uleczalna w połowie XXI wieku, ale dawny strach pozostał. Co stanie się z Jackiem, jeśli pojawi się więcej, szybko rozprzestrzeniających się nowotworów? Colette odpowiedziała spokojnie, że będą zwalczane na wszystkie możliwe sposoby. Nie powiedziała jednak Teresie, co może pociągać za sobą to leczenie. Tuż po operacji Jacka, która zdaniem Colette zakończyła się sukcesem, Teresa dała nieudany koncert w Moskwie, podczas którego głos załamał się jej kilkakrotnie. Natychmiast odwołała resztę występów na rok i przeprowadziła się do pokoju sąsiadującego z izolatką Jacka w szpitalu, gdzie dziecko wciąż dochodziło do siebie i było poddawane badaniom. Zapowiedziała, że nie zaśpiewa więcej, dopóki Jack nie zostanie kompletnie wyleczony. Zaraz potem, Paul wyprowadził się z domu na South Street i wrócił do apartamentu w Concord. Nie było żadnego dowodu kolejnego załamania się małżeństwa, ale ani Marc, ani ja nie potrzebowaliśmy potwierdzenia na piśmie tego, co miało się prawdopodobnie wydarzyć. W połowie czerwca ogłoszono, że Jack jest znów zdrowy i Teresa wróciła z nim do domu, gdzie opiekowano się chłopcem czule i rozpieszczano go. Był zabierany do szpitala codziennie na badania, żeby każdy pojawiający się objaw można było zdusić w zarodku. Kiedy w Dartmouth zaczął się letni semestr i Marc rozpoczął ostatni etap edukacji, prowadzący do zdobycia stopnia naukowego, postanowił nie brać już Jacka na długie wycieczki, aż do momentu, kiedy Colette zdecyduje, że jego zdrowiu nic nie zagraża. Energiczny Ti-Jean głęboko odczuwał pozostawanie w domu przez większość czasu i Marc starał się jak mógł, żeby być z nim tak często, jak to możliwe, i zabierać na krótkie spacery. Pozostała trójka rodzeństwa Jacka, wolna od szkoły na całe lato, starała się również ulżyć Jackowi w jego nienasyconym głodzie intelektualnym. Druga siostra, Maddy, która miała teraz trzynaście lat i czekał ją ostatni rok w Granite Hill School w Vermont, była szczególnie troskliwa. Razem z Jackiem spędzili wiele długich godzin, studiując wszystkie zagadnienia cerebroenergetyki. Zmusili Marca, żeby pokazał im swój własnoręcznie zrobiony hełm CE, i męczyli tak długo, aż rozebrał go na części i opisał co do ostatniego szczegółu. Wszystko szło dobrze aż do początków sierpnia, kiedy pierwszy akt dramatu Bezcielesnego Jacka zaczął zbliżać się do punktu kulminacyjnego. Skaner wykrył kilka tuzinów ultramikroskopijnych znamion nowotworowych, rozrzuconych na długich kościach dziecka, na jego miednicy, żebrach i łopatkach. Zostały rozpoznane jako mięsaki Ewinga, rzadka odmiana raka dziecięcego, który miał skłonność do bardzo szybkich przerzutów. Zwykle onkogeny Ewinga reagowały pomyślnie na zabiegi inżynierii genetycznej. W przypadku Jacka, próby wszczepienia skorygowanego DNA zawiodły. Odmiana tej choroby u chłopca okazała się inna od dobrze znanej i miała odmienny mechanizm pleotropiczny, który z pewnością był odpowiedzialny za zaatakowanie jednocześnie tylu miejsc. Zbadanie tego mechanizmu mogłoby zająć całe miesiące. Biorąc pod uwagę liczbę małych guzków i ich niechybne dalsze rozprzestrzenienie się, jedyną rzeczą, na którą musieli zdecydować się Colette i jej koledzy, była amputacja wszystkich członków, oraz agresywna kauteryzacja laserowa i chemioterapia pozostałych zarażonych kości. Kiedy Teresa dowiedziała się, co trzeba będzie zrobić Jackowi, żeby ratować jego życie, żadne optymistyczne opowieści o późniejszej terapii regenerującej nie były w stanie oderwać jej myśli od obecnej katastrofy. Zareagowała tak dziko, że musiano jej podać środki uspokajające. Paul wielkodusznie powrócił do niej i próbował użyć swojej własnej autoredaktywności, żeby pomóc jej odzyskać równowagę. Spędzał również dużo czasu z Jackiem, przez pięć tygodni po operacjach, przekazując ukochanemu dziecku każdy redaktywny program leczniczy, jaki ludzkość wtedy znała, i dodatkowe, zaczerpnięte od prawie człekokształtnych Poltrojan. Uzyskał wtedy od Denisa i z innych źródeł najnowocześniejsze programy metakoercyjne i kreatywne; pakował więc w dziecko schematy programowania jeszcze bardziej skomplikowanych programów metafizycznych. Jack przyswajał te zawiłe dane z wdzięcznością, mówiąc ojcu, że wykorzystałby je, gdyby tylko był w stanie. Nadeszły wreszcie te jesienne dni, tak istotne w dalszym życiu Marca i Jacka, gdy starszy chłopiec wkradał się do szpitala pod zasłoną niewidzialności, żeby wykraść swego brata. Oryginalne, prymitywne nosidełko indiańskie, które zrobiłem dla Jacka, zostało przekonstruowane przez Marca i jego kumpli w supernowoczesną, czarodziejską kołyskę. Po poczwórnej amputacji Jacka i rozpoczęciu jego chemioterapii, nosidełko stało się przenośnym, wirtualnym oddziałem intensywnej terapii, z którego wystawała jedynie blada, łysa główka, chroniona przezroczystym kapturem. Pielęgniarki ze szpitala, które miały za zadanie chronić Jacka, były “paraliżowane” koercją Marca, a następnie przekonywane posthipnotyczną sugestią, że chłopczyk nie opuścił pokoju. Marc planował sprytnie wycieczki w takim czasie, żeby Colette Roy ani inni lekarze operanci nie odkryli zamiarów jego i Jacka. Zwykle zabierał swego brata w okolice odległe od szpitala. Szedł na północ Rope Ferry Road, ścieżką prowadzącą przez pole golfowe do jaru wyżłobionego setki lat temu przez strumień Girl Brook, gdzie wkraczali na teren starych sosen i innych iglastych drzew, nazywający się Parkiem Sosnowym. Aż do Rebelii Metafizycznej, ten spokojny obszar nowoangielskich lasów, rosnących na brzegu wielkiej rzeki Connecticut, był również jedną z moich ulubionych tras spacerowych. Rosło tam wiele paproci, kwitły w czasie sezonu dzikie kwiaty, a w koronach trzydziestometrowych sosen śpiewały ptaki, których głosy odbijały się echem, niczym wewnątrz wielkiej katedry. O czym rozmawiali podczas tych wykradzionych godzin? Mówili o znaczeniu życia, które szybko mija, bo Marc był już teraz pewien, że mały Jack umrze. Omawiali śmierć z naukowego punktu widzenia i z filozoficznego; wymieniali się osobistymi przekonaniami na ten temat i rozważali, jak mają się one do dogmatów religijnych ich przodków. Jacka często nękał ból, ale nigdy nie pozwolił mu sobą zawładnąć. Wciąż stanowczo utrzymywał, że ból, podobnie jak zaskakujące proto-onkogeny, nie rozwijałby się w nas i nie umacniał jako cecha istot wyżej rozwiniętych, gdyby spełniał” jedynie okazjonalną funkcję sygnalizacyjno-unikową. Jack streścił i rozwinął w ten sposób naiwną mądrość Teresy związaną z tą kwestią, którą Marc potraktował z pewnym pobłażaniem. Jack kwestionował poglądy Marca oraz wielu myślicieli, jakoby ból pełnił rolę edukacyjną i wytyczał drogę do osiągnięcia wyższych poziomów świadomości. Na początku Marc uważał te twierdzenia za sentymentalne bzdury, ale później zgodził się z nimi. Oprócz filozofowania, spierali się. Między innymi na temat seksu. Na tym etapie dojrzewania, tłumiona przez Marca seksualność toczyła w jego ciele nie kończące się boje z innymi potrzebami. Normalne dla chłopców w jego wieku sposoby wyładowania się, uważał za hańbiącą porażkę, za poddanie się umysłu najprymitywniejszym instynktom ciała. Chciał nauczyć się kontrolować siebie w godny sposób - tak, jak przystało na operanata - a przynajmniej poznać odpowiedź na pytanie, dlaczego ludzki seks - hamuje postęp metafizyczny. Obce rasy Imperium jakby to potwierdzały; najbardziej rozwiniętą z nich, byli nieuchwytni Lylmicy, którzy nie znali seksu. Potem byli Krondaku, dla których seks był czymś tak dumnym i przemyślanym, że można go było traktować jak oficjalny taniec, finalizowany wymianą podarunków. Simbiari pomimo swojej rasowej niedojrzałości i wszystkich żartów, jakie krążyły na temat ich nieestetycznej fizjologii, plasowali się na następnym szczeblu drabiny rozwoju metafizycznego. Ich seks nie polegał na żadnych szaleńczych zalotach. Jaja były zapładniane w wodnistych gniazdach, porcjami spermy wydzielanej schludnie ze specjalnych otworów, znajdujących się pod szczątkowymi ogonami samców. Pogodni, ale niezbyt kompetentni Poltrojanie, jak zawsze frywolni, kopulowali dla czystej przyjemności i pozwalali, żeby seks robił z nich sentymentalnych głupków. A Gi...! Ci wydawali się żyć tylko w jednym celu i byli tak zacofani naukowo, że chyba tylko cudem zostali przyjęci do Imperium. Ludzie, zdaniem Marca, plasowali się gdzieś pomiędzy Poltrojanami a Gi. Spierali się również w innych kwestiach; słuszności żydowsko-chrześcijańskiej tradycji i istnienia Boga, a szczególnie na temat założenia, że myśląca, odpowiedzialna osoba o jasno określonych celach życiowych, była jednak zobligowana do “ufania” Bogu. Dyskutowali też, czy przynależność do Imperium Galaktycznego miała być korzystna, czy niekorzystna dla ludzkości na dłuższą metę. Mówili o eugenice, świadomych próbach “udoskonalenia” ludzkiego organizmu, które były zabronione pod Panowaniem, ale teraz zaczynały znów się rozwijać. Poruszyli temat masowej “produkcji” ludzi w celu zaludniania nowych planet. Mówili o podrzędnej roli ludzi w Konsylium Galaktycznym i potencjalnym zagrożeniu, jakie mogła nieść ze sobą Wspólnota dla ludzkiej indywidualności. Spierali się również na temat Fury i Hydry, chociaż żadne z nich nie dało znaku życia od przeszło roku. Marc miewał wiele koszmarów sennych o Fury, ale jego świadomość prawie zdołała sobie wmówić, że Jack tylko wyobraził sobie okoliczności śmierci Adrienne. Jack uparcie utrzymywał, że prawdziwy Fury i prawdziwa Hydra istnieją, a Marc powinien bardziej się postarać, żeby wyprzeć Fury ze swych snów, bo inaczej, pewnego dnia, kiedy wszyscy będą się tego najmniej spodziewać, potwory powrócą. Umysły braci były bardzo różne. Z natury stanowili parę antagonistów i dziś już jest wiadome, że rywalizacja, która w końcu doprowadziła do Rebelii Metafizycznej, miała swój początek w tych poufnych, skrytych spacerach po sosnowym lesie, gdy ciepło złotej jesieni napełniało powietrze zapachem żywicy. A oni, zmęczeni w końcu dyskusją, patrzyli po prostu w nurt wielkiej rzeki. Jack budował małe łódeczki z kawałków drewna za pomocą swojej kreatywności, a Marc używając tej samej zdolności, wpływał na kierunek wiatru i nurtu rzeki tak, żeby stateczki tańczyły na wodzie. W listopadzie, kiedy opadły już ostatnie liście a mróz zaczął się zadomawiać, skaner wykrył u Jacka zaczątki raka gruczołowego trzustki, wówczas jednego z najszybciej rozwijających się i najmniej uleczalnych nowotworów. Spróbowano terapii genetycznej i po raz kolejny nie przyniosła ona rezultatów. Trzustka dziecka została już usunięta i Colette miała nadzieję, że nie będzie nowych przerzutów. Niestety były. Nieco później odkryto nowe zalążki raka na organach sąsiadujących z trzustką - wątrobie, śledzionie, żołądku, grubym i cienkim jelicie, nerkach, w dużych naczyniach krwionośnych serca. Zastosowano chemioterapię precyzyjną i mikrochirurgię laserową, ale jak tylko udawało się zniszczyć jedno siedlisko zalążków, natychmiast nowe zajmowało jego miejsce. Dziecko zostało podłączone do cerebroizolacyjnej aparatury podtrzymującej życie, podczas gdy Colette, jej koledzy i konsultanci sprowadzeni z całego świata próbowali znaleźć sposób na poddanie go terapii regenerującej, wymazanie genetycznych skaz i poskładanie go do kupy. Żaden z nowotworów ani żadna z terapii nie wpłynęły na jego mózg ani układ nerwowy. Pozostawał czujny i w pełni metafizycznych możliwości (oprócz, najwidoczniej, autoredaktywności), choć wciąż był nękany bólem. Odmówił przyjęcia jakichkolwiek środków przeciwbólowych, chemicznych bądź elektronicznych, twierdząc, że otumaniłoby to jego umysł i przeszkodziło w “pracy”, którą się zajmował. Nie potrafił wyjaśnić, na czym ta praca polegała, a jej mentalne obrazy, które przekazywał, były niezrozumiałe dla Paula, Marca i profesjonalnych asystentów. Ze względu na niespotykaną przedwczesną dojrzałość Jacka, jego ojciec i lekarze uszanowali tę decyzję, mając nadzieję, że tą “pracą” stworzy jakiś wielki, wszechstronny program, który w końcu zapoczątkuje spontaniczne samoleczenie. Paul wciąż zachował niewielką nadzieję, że Jack przeżyje. Teresa była innego zdania. Kiedy zdiagnozowano niszczącego raka trzustki, nalegała na codzienne widywanie się z nim, chociaż ponury sprzęt, w jakim był uwięziony, przerażał ją niemal do granic histerii. Kiedy Jack przyznał się jej, że odczuwa silny ból, błagała go, dzień po dniu, żeby pozwolił lekarzom zainstalować urządzenie blokujące. Jego ciągła spokojna odmowa i szybkie pogarszanie się stanu fizycznego, kiedy organy, jeden po drugim, przestawały funkcjonować, doprowadziły Teresę do załamania nerwowego w biurze szpitalnym Colette i obwiniania siebie za chorobę dziecka na granicy szaleństwa. Mówiła, że Jack nigdy nie powinien się był narodzić, i żądała, żeby odłączono go od aparatury i pozwolono mu “umrzeć w pokoju”. Stres i poczucie winy spowodowały jej zupełne załamanie się. Kiedy upewniono się, że nie cierpiała na żadne fizyczne dolegliwości, podano jej leki i położono do łóżka w domu na South Street z całodobową opieką pielęgniarską. Marie i Maddy były poza domem, w internatach, aż do Bożego Narodzenia, a Luc, którego uczyła niania, został wysłany z nią do zimowego domu Cheri i Adriena do Loudon, koło Concord. Paul, po kilku nieudanych próbach wyleczenia Teresy jego autoredaktywnością (zamknęła się przed nim, oskarżając go o skazanie dziecka na parodię życia), po raz kolejny ją opuścił. Przez kilka tygodni Teresa trwała w odrętwieniu, jedząc bardzo niewiele i zatapiając się w głębokiej depresji. Nie wykazy wała już najmniejszej chęci zobaczenia Jacka, a kiedy odwiedzałem ją od czasu do czasu, przynosząc jej z księgarni rzadkie prace na temat muzyki, które jak sądziłem, mogły ją zainteresować, była zupełnie apatyczna. I wtedy gdy, na krótko przed świętami, zaczęła mówić o swoim najmłodszym synu w czasie przeszłym, jej stan znacznie się poprawił. Wyobrażenie sobie, że Jack nie żyje, powiedział mi Marc bez emocji, było najwidoczniej jedynym sposobem, w jaki matka mogła pozostać przy zdrowych zmysłach. Było to z jej strony bardzo rozsądne, twierdził, gdyż z całą pewnością dziecko musiało niebawem umrzeć, chyba że rodzina zdecydowałaby się go sztucznie utrzymać przy życiu. Wkrótce nastąpił nawrót raka kości: zaatakował on kręgosłup i czaszkę Jacka, a lekarze nie mogli już nic na to poradzić. 37 HANOWGR, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 24-25 GRUDNIA 2053 Za sprawą wujka Rogiego gromada kuzynów przemieniła się w kolędników. Jack i Teresa nie mogli uczestniczyć w przyjęciu świątecznym u Denisa i Lucille, stary księgarz więc pomyślał, że chociaż rozweseli trochę rodzinę maskaradą, a cała młodzież Dynastii - młodsi dorośli i dzieci - przystali z entuzjazmem na tę propozycję. Na dwie godziny przed mszą o północy, na której mieli się zebrać wszyscy w murowanym kościele katolickim na Sanborn Road, Rogi zebrał całą młodzież w swoim sklepie. Dał im elektroniczne śpiewniki i poprowadził wszystkich na South Street, żeby zaśpiewali kolędy pod oknami sypialni Teresy. Padał cicho śnieg; ziemię pokrywała już skrzypiąca cienka warstewka, a nagie gałązki krzaków i drzew były przyprószone bielą. Hanower wyglądał uroczo w świetle latarni ulicznych, z oknami, rozjarzonymi od światła choinek. Chór został zmontowany z 34-ga dzieci. Brakowało tylko maluchów - Philipa i Aurelie, którzy byli jeszcze za mali, Córy, córeczki Cheri i Adriena, która była przeziębiona... i Jacka. Śpiewali po francusku i angielsku: “Adeste”, “II est ne, le divin enfant”, “The Holly and the Ivy” i “Gesu Bambino”. Potem rozległy się “Silent Night” i “Bring a Torch, Janette, Isabella”. Śpiewali wreszcie wpadającą w ucho “Coventry Carol”, a niektóre z młodych głosów załamały się, gdy kolędnicy doszli do mniej znanych wersów w swoich śpiewnikach, i zrozumieli, że mówią one o rzezi niewiniątek z rozkazu Heroda, opiewanej przez matki zmarłych dzieci: Król Herod w szale gniewu tak mężom swym dziś każe, By życie wszystkich dzieci oddali mu wnet w darze. I oto łkam, me dziecię, każdego dnia i ranka, Lecz cię już nie ukoi matczyna kołysanka*. [* Tłum. Kinga Kremky.] Ponury nastrój został rozwiany, gdy zaśpiewali “Joy to the World” i zakończyli ulubioną kolędą rodziny Remillardów, “Cantique de Noel”. Pielęgniarka, uprzedzona przez Rogiego, pomogła Teresie przenieść się z fotelem w pobliże okna. Kiedy koncert zakończył się, Teresa pomachała dzieciom, a drzwi wejściowe natychmiast się otworzyły i Jacqui Delarue, stateczna gospodyni, wyszła z papierowymi kubkami parującego kakao. Rogi ukradkiem dolał do swojego kubka łyk rumu z piersiówki. A potem - voila! Kolędnicy usłyszeli dźwięk dzwonków, parskanie koni i głuchy stukot kopyt. Dwa duże wozy z sianem, powożone przez Severina i Adriena, wyjechały z małej alejki zza księgarni i podjechały pod dom. Pokrzykując wesoło, młodsze dzieci powitały Dobbin i Napoleona, które normalnie mieszkały na pastwiskach sąsiada Denisa. Zabierano je stamtąd tylko podczas Bożego Narodzenia i Zimowego Karnawału w Dartmouth. - Wszyscy na wozy! - krzyknął Rogi. - Jedziemy do szpitala, żeby zaśpiewać Jackowi, a przez całą drogę wszyscy śpiewają! Przemierzyli więc miasto przy dźwiękach “Frosty the Snowman” i “Rudolpha” po angielsku i francusku, “Chestnuts Roasting”, “Santa Claus Is Corning to Town”, “Have Yourself a Merry Little Christmas” i “Jingle Bell Rock”. Kiedy wozy mijały ośnieżone tereny college’u, Marc i paru innych starszych Remillardów, którzy także byli studentami, zaśpiewali kolędę Dartmouth “Winter Song”. W następnej kolejności wynurzyła się z mroku potężna sylwetka szpitala, którego kontury ginęły w śniegu - wtedy dzieci ucichły. Szczęśliwe wibracje towarzyszące pasażerom wozów zniknęły nagle i wszyscy, poza kilkoma niedojrzałymi pięciolatkami, skryli się za swoimi zasłonami mentalnymi. Jack. Biedny mały wyniszczony Jack. W końcu mieli go zobaczyć. Rogi ostrożnie omówił tę sprawę z każdą rodziną, zanim poprosił Marca o zapytanie Jacka, czy czułby się na siłach, żeby przyjąć całą hordę gości. Prezentował się smutno, ale nie przerażająco, ponieważ jego głowa wciąż wyglądała normalnie, a łysinę można było zakryć czapką Świętego Mikołaja. Aparaturę podtrzymującą życie owinięto prześcieradłami, żeby nie pokazywać tego, co zawierała. Rodzice kazali swym najmłodszym dzieciom nie zaglądać pod prześcieradła, wiedząc, że te napomnienia i tak na nic się nie zdadzą. Przypomnieli również dzieciom, że umysł Jacka jest wciąż zdrowy i silny, i że nadal istniała nadzieja, że jego ciało uda się zrekonstruować. Przełożona nocnej zmiany pielęgniarek powitała ich przy wejściu frontowym i poprowadziła do pokoju. Nie było potrzeby mówić młodym operantom, żeby byli cicho. Chłopczyk leżał w pozycji lekko uniesionej, otoczony aparaturą podtrzymującą życie. Po jednej stronie znajdował się rząd monitorów i kontrolek całej maszynerii. Po drugiej stał najnowocześniejszy komputer z panelem mózgowym, bez żadnej klawiatury i mikrofonów, jedynie z wielkim monitorem na wysięgniku; rozrywka dla niesprawnego dziecka. Jack uśmiechał się i rozmawiał ze swoimi gośćmi telepatycznie. Nic nie wskazywało na to, że jest zdjęty bólem. Potem podszedł pięcioletni kuzyn Norman, jeden z licznej gromadki Philipa, najmłodszy kolędnik w grupie. Zapytał Jacka: - Dlaczego musisz do nas mówić telepatycznie? Nie możesz rozmawiać? Nie, powiedział Jack. Wciąż mam jeszcze krtań, ale nie zdaje się ona na wiele bez płuc. Rozległy się urywane, ciche okrzyki przerażenia, ale Norman indagował dalej: - W takim razie nie możesz śpiewać z nami. Nie szkodzi. Twoje uszy działają, prawda? Tak. I moje oczy są nadal w porządku. - A jak z sercem? Wciąż je mam, ale nie bije. Jest nieczynne. - Och - powiedział Norman. Zaczął zezować i wszyscy wiedzieli, że używa swych ultrazmysłów, żeby zajrzeć pod prześcieradła. Starsze siostry przygotowały się, żeby go złapać i wygonić z pokoju, jeśliby przestraszył się i zaczął robić scenę, ale Norman powiedział tylko: - Ale masz tam bałagan, prawda? Tak, powiedział Jack. Wciąż się uśmiechał. - Teraz pora na kolędy - powiedziała siostra przełożona energicznie do gości - a potem Jack musi odpocząć. Marc powiedział im, jakie są ulubione kolędy młodszego brata. Zaśpiewali “Good King Wenceslaus”, “Angels We Have Heard on High”, “Jolly Old Saint Nicholas” i na koniec “Lo, How a Rose E’er Blooming”. Kiedy ucichły ostatnie tony, Jack powiedział: Dziękuję wam za ten cudowny prezent świąteczny. Ja też mam coś małego dla każdego z was!... Marc, otwórz górną szufladę tego stolika komputerowego. Czasem się zacina. Zdumiony Marc wykonał polecenie i zobaczył, że szuflada była pełna miniaturowych białych różyczek. Wśród kolędników rozległy się pomruki zainteresowania i przeszły wkrótce w okrzyki, kiedy małe kwiatki zaczęły wylatywać z szuflady i lądować na okryciach dzieci, niczym w butonierkach. Jack powiedział wówczas: Spójrzcie, jak kwitnie róża! Wesołych Świąt! - Wesołych Świąt, Jack! - odpowiedzieli. Starsi z kolędników mieli podejrzanie mokre oczy. I wreszcie wyszli. Przełożona popatrzyła na pustą szufladę i potrząsnęła głową, a jej usta ściągnęły się w niezadowoleniu. Spojrzała groźnie na Marca, który został jeszcze, chociaż reszta wyszła. - Rozumiem, że ty jesteś za to odpowiedzialny, młody człowieku. Czy nie rozumiesz, że żywe rośliny przenoszą wirusy, które mogą zakłócić terapię genetyczną twojego brata? - Nie przyniosłem tych róż - powiedział Marc. - Jeśli chce pani wiedzieć, skąd one pochodzą, proszę lepiej spytać jego. Stworzył je swoją kreatywnością. To jedna z rzeczy, w których jest naprawdę dobry, zmienianie jednych rzeczy w drugie. - Wskazał na klapę swojej kurtki, przyglądając się jej badawczym wzrokiem. - Głuptasie, zapomniałeś o listkach pod kielichem. Ale pachnie nieźle. Dobra robota z olejkami eterycznymi. Pielęgniarka nie dowierzała. - Czy chcesz mi wmówić, że on zrobił te róże? Z niczego? Jack uśmiechnął się. Marc skierował się ku drzwiom. - Nie, użył surowca organicznego. Ale na pani miejscu, nie pytałbym jakiego. Zanim jeszcze uroczysta msza dobiegła końca, Rogi wymknął się z kościoła i powlókł do swego mieszkania nad księgarnią. Był totalnie wykończony po nadzorowaniu dzieci, a łyk poświeconego wina przy komunii przywiódł mu na myśl świętokradcze skojarzenia, że jego własna flaszka była już dawno pusta. Kiedy mijał dom Remillardów, zobaczył, że światło w oknie Teresy wciąż się pali, podobnie jak wiele innych świateł na dole. Bez namysłu zadzwonił do drzwi. Kiedy odezwała się Jacqui, zapytał, czy Teresa jeszcze nie śpi. Jacqui odparła, że zaglądała do niej przed dwudziestoma minutami i Teresa czytała. Pielęgniarka poszła na mszę. - Wejdę tylko na górę i zapytam, jak jej się podobali kolędnicy - powiedział Rogi, otrzepując kurtkę i buty ze śniegu. - Nie fatyguj się, nie musisz iść ze mną. Wiemy o sobie z Teresą wszystko, co tylko można wiedzieć. Jacqui roześmiała się uprzejmie z jego staroświeckiej pruderii i odeszła. Rogi wspiął się na drugie piętro i zapukał do drzwi wielkiej sypialni. Nie było żadnej odpowiedzi i zawahał się. Nigdy nie zdarzało mu się wykorzystywać swoich możliwości metafizycznych. Cóż, pomyślał, jeśli już zasnęła, otulę ją i zgaszę światło. Otworzył drzwi i niemal wyskoczył ze skóry. Przez sekundę miał wrażenie, że widzi wysokiego mężczyznę w wieczorowym stroju, pochylającego się nad śpiącą Teresą i całującego ją czule w czoło. - Paul...? Ale nie było tam nikogo. Drżąc, Rogi wszedł do pokoju, mówiąc sobie w myślach, że chyba przeżył zbyt wiele emocji tego wieczora i będzie musiał poważnie pomyśleć o rzuceniu picia od nowego roku. Cholerna wyobraźnia! Następnym razem będzie widział węże albo białe myszki, zamiast Paula. ...Ale to nie był Paul. Widmo miało postać wyższego i bardziej muskularnego mężczyzny niż mąż Teresy. A do tego, otaczała je dziwnie znajoma aura... Espece d’idiot, skarcił się Rogi. Oszalałam chyba. Podciągnął jej kołdrę nieco wyżej, zgasił lampkę nocną i na pożegnanie pogłaskał Teresę delikatnie po czole. Jej głowa była zimna. Rogi zamarł. Teresa leżała kompletnie nieruchoma i kiedy prawda wreszcie zaczęła do niego docierać, w najwyższym przerażeniu zapalił lampkę z powrotem i chwycił za słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu. Zobaczył wreszcie pustą buteleczkę po pigułkach. 38 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Nawet Jack nie wiedział, co zamierzała zrobić Teresa, tak dobrze umiała ukryć swoje najskrytsze myśli. Kiedy zażyła pigułki, jej najmłodszy syn spał, zmęczony wizytą gości i wykonaniem dla nich psychokreatywnych prezentów. Kiedy matka zaczęła umierać, Jack obudził się, ponieważ w swej rozpaczy chciała zabrać go ze sobą, a ostateczna przemiana energii życiowej przebiegała z tak straszliwą siłą, że dziecko z trudem zdołało się oprzeć. Gdy Teresa w końcu umarła, Jack stracił przytomność na dziesięć godzin i lekarze, podobnie jak zrozpaczony ojciec, byli przekonani, że również umrze. Ale nie stało się tak, choć jego stan pogorszył się i pojawiły się nowe siedliska złośliwych nowotworów. Samobójstwo Teresy wywołało niezdrowe publiczne zainteresowanie rodziną Remillardów, ich tragediami i sprawami z życia osobistego. Przywołało mi to niemiłe wspomnienie szaleństwa mediów, jakie towarzyszyło zabójstwu prezydenta Stanów Zjednoczonych, Johna F. Kennediego. Prawdziwy stan Jacka był starannie ukrywany przed dziennikarzami, którzy wiedzieli tylko, że najmłodszy syn Pierwszego Magnata był leczony na raka. Krążące wokół sępy zataczały jednak coraz mniejsze kręgi i wydawało się, że niezwykły stan dziecka wyjdzie wkrótce na jaw i wzmoże podniecenie tłumów. W styczniu 2054 roku Paul wziął miesięczny urlop i poleciał z Laurą Tremblay na planetę Denali, żeby odizolować się od wszystkich ziemskich spraw. Mieszkańcy małej mroźnej planety byli tak wdzięczni Paulowi za pomoc w założeniu kolonii, że obiecali zachować w tajemnicy miejsce jego schronienia, ku niezadowoleniu dziennikarzy, którzy liczyli na nową sensację. Publiczna msza żałobna, na którą przybyło wiele osobistości, odbyła się w Concord, pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Katolicka katedra w stolicy Ziemi była wypełniona po brzegi; wydarzenie to komentowano we wszystkich dziennikach. Pogrzeb miał charakter prywatny i kiedy została skremowana, media rozgłosiły, że jej prochy zostaną rozrzucone. Teresa jednak w uzupełnieniu do testamentu, dopisała ręcznie, żebym oddał jej prochy wyspie Kauai, na której się urodziła. Marc chciał mi towarzyszyć, ale nie zgadzałem się na to, aż do chwili, gdy zapewnił mnie, że udało mu się uzyskać niższy stopień naukowy i był już na dobrej drodze do wyższego. Wtedy, 5 lutego, następnego dnia po szesnastych urodzinach Marca, kiedy mógł w końcu pilotować jajko legalnie, pożyczył srebrzyste Maserati Paula i polecieliśmy do Poipu. Wieźliśmy prochy Teresy w elegancko rzeźbionej sosnowej skrzynce. Zabraliśmy ojca Teresy z domu na plaży i polecieliśmy niemal natychmiast do historycznego, starego kościoła Świętego Rafaela, stojącego daleko na dzikich polach trzciny cukrowej. Dziewięćdziesięciodwuletni astrofizyk Bernard Kene Kendall, z wyglądu człowiek w średnim wieku, przechodził terapię regenerującą niecałe dziesięć lat wcześniej. Jego umysł, pogrążony w kosmologicznych tajemnicach, bujał ciągle w rejonach abstrakcji, i chociaż przeżywał śmierć Teresy, czuliśmy z Markiem, że nie mógł się doczekać powrotu do wielkiego centrum obserwatoryjnego, znajdującego się na Wielkiej Wyspie, gdzie żył i pracował przez większą część roku. Matki Teresy nie było z nami. Annarita Donovan Latimer, jedyne dziecko mojej niegdysiejszej narzeczonej, Elaine Donovan, miała siedemdziesiąt osiem lat w momencie śmierci córki. Mieszkała samotnie w Nowym Jorku, zakończywszy długą i pełną sukcesów karierę aktorki. Żyła w separacji z Kendallem od prawie dwudziestu lat i uparcie nie chciała poddać się terapii regenerującej. Miała umrzeć spokojnie na atak serca w 2056 roku, gdy właśnie odbyła się inauguracja pierwszego sezonu w Opera House na kosmopolitycznej planecie Avalon. Ten ośrodek muzyki powstał dzięki wsparciu Fundacji Remillardów. Kościół Świętego Rafaela był wypełniony wyspiarzami, którzy znali i kochali Teresę jeszcze za czasów młodości. Większość z nich stanowili rdzenni Hawajczycy. Kiedy ceremonia się skończyła, ludzie stłoczyli się wokół ołtarza, gdzie na drewnianej podstawie, z uchwytami na rogach, spoczywała mała skrzynka z jej prochami, i udekorowali ją wieńcami wspaniałych hawajskich kwiatów. Czterech Hawajczyków, ubranych w tradycyjne koszule i naszyjniki z kwiatów i paproci, podniosło urnę z jej prochami i sądziłem, że rozpoczną procesję na lokalny cmentarz. Ku mojemu zaskoczeniu, ruszyli wraz z resztą żałobników prosto ku naszemu srebrzystemu maserati, gdzie ksiądz odmówił ostatnie błogosławieństwo i pokropił skrzynkę z prochami wodą święconą. Ludzie zaczęli śpiewać “Aloha Oe”, a pulchna brązowa ręka spoczęła na moim ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem Malamę Johnson, kobietę, która opiekowała się Teresą, Jackiem i mną, gdy spędzaliśmy ostatnie miesiące naszego wygnania w domu Kendallów na plaży w Poipu. - Teraz weźmiemy prochy drogiej Kaulana do Keaku - wyszeptała. - Polecimy waszym jajkiem. Skrzynka i większość kwiatów zmieściły się na tylnym siedzeniu, a nas troje usadowiło się na przednim. Keaku, jak się wydaje, znajdowało się w centrum wyspy, na granicy pogrążonej w chmurach Mout Waialeale, na pomoc od miejsca, w którym byliśmy. Pojazd, pilotowany przez Marca, uniósł nas na wysokość 1700 metrów w ciągu kilku sekund. Przemieszczaliśmy się bezgłośnie wśród gęstych chmur, które wydawały się prawie tak jednostajne jak szara otchłań hiperprzestrzeni. Wzgórza Kauai były najwilgotniejszym miejscem na ziemi, gdzie roczne opady przekraczały dwanaście metrów. Bardzo niewiele wiedziałem na temat tych okolic. Moczary Alakai - wulkaniczny płaskowyż smagany wiatrem - są niemal zawsze zlewane deszczem i pokryte mgłą. Rosną w tym miejscu rzadkie bagienne rośliny, a setki wodospadów spływają na żyzne niziny po stromych, porosłych paprociami klifach. Ze wszystkich wysp hawajskich Kauai jest najbardziej zielona i, dla mnie, najbardziej zachęcająca. Na tej wyspie również schronili się legendarni Menehume; karłowaci czarownicy, których odnaleźli i wzięli do niewoli Polinezyjczycy, kiedy po raz pierwszy emigrowali z Tahiti. Miejsce, które wskazała Malama na dużym ekranie nawigacyjnym naszego pojazdu, było jaskinią wulkaniczną na południowych brzegach moczarów, w pobliżu krańców kanionu Olokele. Marc przełączył jajko na autopilota i kontroler terenu ostrzegł nas, że za chwilę wylądujemy, chociaż pojazd był wciąż całkowicie spowity chmurami. Wyszedłem na zimną mżawkę, która natychmiast przemoczyła mój biały letni garnitur, który sprawiłem sobie na pogrzeb. Moim zwykłym wzrokiem widziałem jedynie wirujące opary mgły, karłowate drzewka, bujne paprocie i inne tropikalne rośliny. W powietrzu unosił się lekki, jakby anyżkowy zapaszek. Malama trzymając w ramionach skrzynkę z prochami, poprowadziła nas pomiędzy bagnistymi sadzawkami. Szliśmy za nią obładowani kwietnymi girlandami, penetrując okolicę naszymi ultrazmysłami, żeby nie utopić się w bagnie. Prawie natychmiast dotarliśmy do sporej, porosłej bujną roślinnością jaskini. - Ty zostań tutaj - powiedziała do mnie Malama surowo - i trzymaj swoje ultrazmysły na wodzy. - Następnie zwróciła się do Marca: - Chłopcze, przynieś jeden sznur kwiatów z zielonymi jagodami i liśćmi mohikany i maile; to są rośliny naszej wyspy. I przynieś też jeden, który spodobałby się twojej matce. Z nieruchomą twarzą Marc podał jej jeden skromny zielony wieniec i drugi biały z orchidei dendrobinum. Reszta kwiatów została przy wejściu do jaskini. Zniknął za hawajską kobietą w ciemności, a ja, posłusznie, nie szpiegowałem ich. To odległe miejsce, owiane chłodem i spowite słodko pachnącą mgłą, nie było tym, które wybrałbym na swoje miejsce spoczynku. Nagle zacząłem wątpić, czy rzeczywiście podobałoby się ono Teresie, Ale ani mnie, ani Marcowi nie przemknęło nawet przez myśl. żeby sprzeciwiać się kahauna. Po niecałych dziesięciu minutach ich dwoje pojawiło się. Wróciliśmy do naszego jajka w milczeniu i wkrótce byliśmy z powrotem w słonecznej Poipu. Doktor Kendall opuścił już dom na plaży, zostawiając tylko krótki liścik, a Malama zniknęła prawie natychmiast po wylądowaniu. Jej mąż Ola, niekomunikatywny krępy facet z kręconymi, siwymi włosami pokazał nam, gdzie możemy wysuszyć ubrania, a potem ugościł nas obfitym lunchem (który dla mieszkańców Nowej Anglii, był właściwie kolacją), składającym się z pieczonego kurczaka, sucharów z liści taro, sałatki z kukurydzy, pomidorów i żurawiny w pikantnym majonezie, oraz ananasa z sosem kokosowym na deser. Marc milczał przez cały posiłek. Kiedy wracaliśmy do jajka, spojrzał z grymasem na południową stronę nieba, na którym gwałtownie zbierały się ciemne burzowe chmury. - Za chwilę lunie jak z cebra - powiedziałem. - Tak... - porozumiał się z Urzędem Kontroli Lotów i załatwił nam tor “superekspres” do Bostonu. - Powiesz mi, co się wydarzyło tam w jaskini? - zapytałem. Ale Marc zadał mi własne pytanie. - Czy testament mamy mówił, że Jack ma zostać skremowany i pochowany razem z nią? Do tej pory nie wspominałem mu o tej części jej ostatniej woli, a on nie wykazywał żadnego nią zainteresowania. Teresa, rzeczywiście, zostawiła taką instrukcję, tak jakby wierzyła, że dziecko wkrótce do niej dołączy. Powiedziałem o tym Marcowi. Na zewnątrz zaczęło robić się ciemno i nagłe uderzenie wiatru zarzuciło jajkiem, stojącym na platformie startowej. Klimatyzacja pojazdu zaczęła wyrównywać upał i wilgotność wyspy, które wcisnęły się również do środka jajka. Twarz Marca błyszczała lekko od potu i była oświetlona lampkami tablicy rozdzielczej. - Malama... w jaskini, powiedziała mi, że mama chciała zabrać Jacka ze sobą. Kiedy umierała. Powiedziała, że mama użyła anana, modlitwy śmierci kahuna. - Mes couilles! - prychnąłem - To kompletna bzdura! - Malama powiedziała, że Teresa bardzo ją tym rozczarowała. Nazwała mamę egoistką i powiedziała, że popełniła grzech przeciwko huna, którego jej Środkowe Ja teraz żałuje. Powiedziała... - przerwał i zacisnął szczęki, a następnie ciągnął dalej bezlitośnie. - Powiedziała, że dusza mamy jest w czyśćcu i pokutuje za ten grzech, a jej “Niższe Ja” jest wciąż niebezpiecznie obciążone mana. Dlatego jej prochy muszą pozostać w jaskini Keaku przez jakiś czas. Chodzi o to, żeby Jack nie umarł, teraz, kiedy jest szczególnie słaby. Malama powiedziała, że Jack nie umrze. Czy myślisz, że ona może mieć rację, wujku Rogi? Poczułem, jak lodowate mrówki przebiegły mi po plecach. Wkraczaliśmy na taki obszar metapsychologii, o którym nauka nie wiedziała nic. Pośmiertne życie negatywnych aspektów osobowości, legendarne “złe duchy”... i może nawet istoty takie jak Fury i Hydra. Jajko zakołysało się pod następnym uderzeniem wiatru. Palmy targane były podmuchami, a niebem przepływały czarne jak smoła chmury, gnane coraz bliżej i bliżej. Powiedziałem: - Z powodu twoich studiów i wszystkich perypetii rodzinnych nie miałeś czasu odwiedzać Ti-Jeana zbyt często. Aleja bywałem u niego i mogę ci powiedzieć, że Colette już właśnie straciła nadzieję na zwalczenie raka inżynierią genetyczną. Z drugiej strony, dzieciak zachowuje się tak, jakby chciał żyć! Ciągle mówi o integracji jego trzech “ja”. Odmawia środków przeciwbólowych, bo przeszkadzałyby w jakiejś specjalnej “pracy”, którą się zajmuje. Czy miałoby to dla niego jakieś znaczenie, gdyby wiedział, że umrze za kilka tygodni? Czy nie sądzisz, że taka osobowość jak Jacka wiedziałaby, że przegrywa? - Myślę, że wiedziałby - przyznał Marc. - I na pewno powiedziałby coś podczas naszych codziennych rozmów telepatycznych. Przykro mi, że go ostatnio nie odwiedzałem, ale te sępy dziennikarze tak krążą wokół szpitala... - Jestem pewien, że on to rozumie. Skalistą plażę zaczął smagać ulewny deszcz, zamazując krajobraz. W ciągu sekundy znów znaleźliśmy się w imitacji szarej otchłani, tylko że teraz nie była ona spokojna i majestatyczne, jak nad Mount Waialeale. Ogłuszający łoskot wypełnił wnętrze jajka, kiedy uderzyła w nas tropikalna ulewa, ograniczając widoczność dookoła nas do zera. - Malama wie też o Fury - powiedział Marc. - Mam... uważać. I jeśli Jack będzie kiedyś w poważnych kłopotach, możemy ją poprosić o pomoc. - Poważnych kłopotach? - nie wierzyłem własnym uszom. - W jaki sposób, do cholery, ten biedny dzieciak może mieć jeszcze poważniejsze kłopoty? Kłopoty! Jezu... Nie mówiła nic o Hydrze? - Nie. Malama jest operantem, oczywiście. Ale w zabawny sposób. Tam w jaskini, zdawała się uważać, że już kiedyś ją odwiedziłem. Cholera, czy to nie głupie? - Nie - powiedziałem krótko. - Głupie jest to, że siedzimy tu coraz bardziej w piachu, podczas gdy moglibyśmy lecieć do domu w miłej cichej jonosferze. Masz zamiar nas stąd wyciągnąć, czy ja mam prowadzić? Westchnął i uniósł jajko... dla nas, przestało padać. Tego samego dnia, kiedy wróciliśmy z Markiem z wysp, wybuchła w mediach burza, której rodzina obawiała się od dawna. Prywatność Jacka została zniszczona, gdy nieszczęsna pielęgniarka, nękana problemami finansowymi, sprzedała sensacyjne szczegóły jego choroby najbogatszej brukowej stacji telewizyjnej, dołączając taśmę wideo, z okresu, kiedy był jeszcze nieprzytomny. Wywołało to szaleństwo wśród bardziej wrażliwych serc; emocje opanowały nawet obce rasy. Zdaniem opinii publicznej, Teresa została doprowadzona do samobójstwa skandaliczną i niehumanitarną terapią medyczną, która przedłużała życie skazanego na śmierć syna, bez jakiejkolwiek nadziei na wyleczenie. Winien był, oczywiście, Paul. Jego przeciwnicy polityczni nie mogli wykorzystać tego skandalu, żeby zaatakować go otwarcie, ale w ciągu pierwszych dni po ogłoszeniu rewelacji, jego autorytet został poważnie nadwyrężony, tak, że zdecydował się on zrezygnować ze stanowiska Pierwszego Magnata. Sprzeciwili się temu Lylmicy, którzy raz jeszcze wprawili całe Imperium w zdumienie, zabraniając władzom szpitala uniwersyteckiego przerywania terapii Jacka i odłączania go od aparatury podtrzymującej życie, chyba że wyraźnie sam o to poprosi. Szlochające siostry zostały odsunięte od Jacka, a ochrona szpitala przeorganizowana. Zdradziecką pielęgniarkę skazano za pogwałcenie etyki medycznej na dziesięć lat pracy na Valhalli, najmniej atrakcyjnej z planet kosmopolitycznych. Paul przedsięwziął kroki w celu obalenia zarzutów, jakoby skazał swojego syna na okrutną i niezasłużoną karę. Colette Roy sprowadziła specjalistów-genetyków spośród Krondaku, Poltrojan i Simbiari i poprosiła, żeby przestudiowali genom Jacka. Mieli porównać swoje wnioski z odkryciami ludzkich naukowców, których już wcześniej proszono o konsultację. Wyniki badań obu grup można by streścić w następujący sposób: Jack cierpi z powodu pewnej rzadkiej mutacji genetycznej. Oprócz innych szkód, wywołała ona nowotwory, które w dużym stopniu zniszczyły jego kości i wiele organów wewnętrznych. Jednak mózg jego pozostał nietknięty i wykazywał zdolność do przeciwdziałania przerzutom. Mogło to być przypisane tylko jakimś zdolnościom redaktywnym (to znaczy mentalnie pobudzonym) pacjenta. Pomimo atakujących nowotworów, życie dziecka może być podtrzymywane heroicznymi wysiłkami techniki medycznej, która szokuje laików. Specjaliści z zakresu genetyki i fizyki, zajmujący się tym przypadkiem, nie ustają w wysiłkach, aby naprawić uszkodzone DNA powodujące raka. Jeśli udałoby się to, zanim zdolności mentalne dziecka zostaną osłabione, mógłby liczyć na zregenerowanie ciała po przetrzymaniu okresu kryzysowego, kiedy gruczoł przysadkowy zacząłby sygnalizować produkcję istotnego hormonu dojrzałości, testosteronu, co oznaczałoby osiągniecie dojrzałości płciowej. Wtedy Jack mógłby bezpiecznie poddać się rygorom terapii regenerującej. Samo dziecko charakteryzuje się osobowością quasi-dojrzałą i opowiada się za kontynuacją leczenia, pomimo znacznego “dyskomfortu”. Kiedy ogłoszono te wyniki, 12 lutego 2054 roku, opadło wreszcie zainteresowanie mediów przypadkiem Jacka i zostawiono rodzinę w spokoju na jakiś czas. Nie ogłoszono publicznie, że stan Jacka pogorszył się tymczasem do tego stopnia, że chłopiec był niczym więcej, jak sztucznie podtrzymywanym mózgiem. Nowe nowotwory zaatakowały czaszkę, mięśnie i skórę głowy, oraz inne pozostałości jego ciała, powodując okropne deformacje. Najpoważniej wyniszczone organy zostały usunięte. Był teraz ślepy i głuchy, oraz pozbawiony jakichkolwiek innych odczuć fizycznych oprócz bólu. Pomimo to, wciąż komunikował się z regularnie z odwiedzającymi go osobami i lekarzami operantami za pomocą telepatii i nadal twierdził uparcie, że nie jest jeszcze gotów umrzeć. 39 HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 13 LUTEGO 2054 Marc bał się odwiedzić Jacka. Przyznał się do tego przed sobą, gdy stał niezdecydowany przed drzwiami szpitalnego pokoju brata. Komunikował się z nim codziennie, od kiedy Jack odzyskał przytomność, ale ostrożnie powstrzymywał się od użycia swych ultrazmysłów, żeby nie patrzeć na niego i wykorzystywał własne studia, a potem zamieszanie mediów wokół choroby Jacka, jako wymówkę od niepojawiania się w szpitalu. Teraz jednak Jack poprosił go, żeby przyszedł. Był wczesny piątkowy poranek, sam środek Zimowego Karnawału w Dartmouth. Marc nie planował uczestnictwa w większości towarzyszących mu imprez, ale teraz, kiedy miał już szesnaście lat i był prawnie pełnoletni, mógł wreszcie wystąpić w “Otwartych Motocyklowych Zawodach Juniorskich na Lodzie”, które toczyłyby się na zamarzniętej rzece Connecticut następnego wieczoru. Miał nowy motor, Hondę TXZ1700, która była prawdziwym szatanem, i chciał trochę potrenować po wizycie u Jacka. Miał już na sobie specjalnie uzbrojony skórzany kombinezon, ozdobiony wyraźnym czarno-białym wzorem. Pod pachą trzymał hełm CE i stał wahając się przed drzwiami Jacka. Marco! Przestań się zastanawiać i wejdź do środka. Marc drgnął. Otworzył drzwi i minął wychodzącego pielęgniarza. Mężczyzna uśmiechnął się krzywo. - Twój mały braciszek właśnie pokazał mi drzwi. Chce porozmawiać z tobą sam na sam. Będę kontrolował jego aparaturę ze stacji. W pokoju było jeszcze więcej sprzętu, niż podczas ostatniej wizyty Marca, a dusząca woń rozkładu silniejsza, pomimo odświeżaczy powietrza. Stojąc w drzwiach, Marc nie widział w ogóle małego pacjenta. Ogarnęło go tchórzliwe poczucie ulgi, gdy pomyślał, że dziecko może być całkowicie zabudowane aparaturą podtrzymującą życie. Wtedy nie musiałby na nie patrzeć. Ale kiedy podszedł bliżej, uświadomił sobie, że głowa Jacka jest wciąż odsłonięta, jeśli można było nazwać głową, to co ujrzał. Marc zapłakał po raz pierwszy w życiu, zdjęty żalem i cichą wściekłością, a jego umysł przeklinał Boga i zmarłą matkę, że dopuścili do takiej degradacji maleńkiego człowieka. Nie bądź dupkiem. - Jack... Bóg i mama nie są odpowiedzialni za to, jak wyglądam; że taki jestem. Marc upuścił kask na podłogę i szarpał się chwilę z zapięciami rękawic. W końcu udało mu sieje zerwać i wyciągnąwszy papierową chusteczkę ze stojącego obok pudełka, otarł sobie twarz. - Nie wiesz, do cholery, o czym mówisz! Oczywiście, że wiem. Moje ciało zachowuje się tak z powodu mutacji, tak zostało zaprogramowane. Załatwiłoby się ze mną znacznie szybciej, gdyby Colette nie próbowała wszczepić nowych genów i z resztą lekarzy nie usiłowała zwalczać nowotworów. Gdyby zostawiono mnie w spokoju, moje ciało uległoby rozpadowi znacznie estetyczniej. Niestety, nie rozumiałem tego aż do dziś. - Zwariowałeś? Co ty wygadujesz! Teraz Marc już nie mógł oderwać oczu od monstrum, które było... jego bratem. Głowa ginęła w przezroczystym pojemniku wypełnionym płynem. Plątanina rurek i drutów wyrastała niczym macki meduzy z surowej, bezkształtnej masy tkanek, pokrytej odrażającymi ciemnymi skazami. Nie było oczu, ani rysów twarzy - nie pozostało nic ludzkiego. Jack zareagował: Jestem zdrowy psychicznie. Dość dużo czasu zajęło mi przekonanie się o tym. To nie zawsze było takie łatwe do stwierdzenia... Proszę, Marc. Weź krzesło i usiądź koło mnie. Jeśli chcesz, spróbuję stłumić twoje obrzydzenie i irracjonalne poczucie winy. - Zostaw mnie w spokoju - wymamrotał Marc. Ale posłusznie przysunął stołek do uzbrojonego w aparaturę podestu, pogardzając sobą za to załamanie i podejrzenia, że biedny, umierający dzieciak oszalał. Jack powiedział: Robię co mogę, żeby nie umrzeć. Nadejdzie niedługo moment krytyczny. Muszę się dowiedzieć [niezrozumiały obraz], czy przeżyję jeszcze dłużej i jest to bardzo trudne. Różne rzeczy mnie rozpraszają. To był straszliwy cios, kiedy mama umarła. Bardzo ją kochałem. Nie powinna była się winić za to, co się ze mną stało. Próbowałem ją o tym przekonać, ale nie chciała mnie słuchać. Na swój sposób mama była bardzo silna, co okazało się w efekcie i dobre, i złe. Wybaczam jej to, co chciała mi zrobić, ale to bardzo utrudniło moją sytuację. - Wiesz... co Malama zrobiła? Z prochami? Tak. Malama często przychodzi do mnie w EE. Musisz zrozumieć, że to, co zrobiła i powiedziała w jaskini Keaku, było symboliczne. Nie należy tego brać dosłownie. Jej kultura podchodzi do metapsychologii z innej strony niż nasza i wykorzystuje swoje własne techniki. Jej wierzenia jednak wywodzą się z głębokiej prawdy. Zagrażają mi złe istoty, które zamieszkują moralny mrok; one są niebezpieczne również dla ciebie i wujka Rogi. - Duch mamy? - krzyknął Marc, zrywając się z miejsca z zaciśniętymi pięściami. - To... to jakieś niedorzeczne, pieprzone bzdury! Marc. Uspokój się. Musisz mi pomóc, a ja spróbuję pomóc tobie, tak, jak tylko potrafię. Ale proszę, nie lekceważ tego, co ci powiem. Nie odwracaj się ode mnie, albo wszyscy zginiemy. Fury wtedy zwycięży. - Fury... Słyszałeś go w swych snach, prawda? - Tak. - Marc ukrył twarz w dłoniach. Jego głos był stłumiony. - Czasami to, co on mówił, brzmiało cholernie sensownie. Nie należymy do tego cholernego Imperium i... Marco, na miłość boską, zamknij się. Hydra znów to robiła. Zabijała. Marc podniósł głowę, a jego twarz zdrętwiała z przerażenia. - Jesteś pewien? Tak. Czekałem na to. Spodziewałem się. Wczoraj miało miejsce pięć podejrzanych zaginięć operantów - wszystkie w innych częściach New Hampshire i Vermont, ale w tym samym mniej więcej czasie. Wczesnym wieczorem. O dwóch z nich mówiono na PNN w wiadomościach 2300 News, a pozostałe trzy wyciągnąłem z komputera, z raportów policyjnych, kiedy domyśliłem się, co mogło się stać. - I to cały twój dowód? Pięć zaginięć? To wystarczy. To nie mógł być przypadek; okoliczności są zbyt podobne. Teraz posłuchaj mnie. Fakt, że pięć zabójstw niemal równolegle ale w różnych miejscach, potwierdza to, o co podejrzewam Hydrę. Malama zgadza się ze mną w tej kwestii. - Jakiej? Hydra przeszła metamorfozę. To pewnie dlatego nie odzywała się przez tyle miesięcy. Przedtem musiała działać w metakoncercie, żeby zabijać, ponieważ pięć poszczególnych elementów było zbyt słabych, żeby w pojedynkę wysysać energię życiową. Teraz, jeśli zanalizowałem sytuację prawidłowo, jej części dojrzały. Każda z pięciu podistot może teraz zabić zwykłego operanta sama. Działając zaś w metakoncercie, są prawdopodobnie w stanie zaatakować kogoś, kto jest gigantem. I może dlatego właśnie Hydra zabiła. Chciała się wzmocnić, zanim spróbuje... czegoś trudniejszego. Oczy Marca błądziły po pokoju; potrząsnął wolno głową, jakby nie potrafiąc zrozumieć, o czym Jack mówi. Jack ciągnął dalej: Przeczesałem całą okolicę moimi ultrazmysłami, próbując wykryć jakąś anormalną aurę, ale nic nie znalazłem. Papa i pozostałych sześcioro członków Dynastii Remillardów byli w Concord zeszłej nocy, podczas gdy przeprowadzałem poszukiwania. Nie można jednoznacznie stwierdzić, czy są winni, czy nie. Myślę przy tym, że możemy bezpiecznie założyć, iż zabijanie operantów na odległość nie jest możliwe. Zabójca w rodzaju Hydry musi znaleźć się w bezpośrednim otoczeniu ofiary, a nawet nawiązać z nią kontakt fizyczny, tak jak to zrobił Victor. Ustaliłem, że mniej więcej w tym czasie, kiedy miały miejsce zaginięcia, siedmioro Remillardów znajdowało się w swych jajkach, bądź samochodach i udawało się w różnych kierunkach. Biorąc pod uwagę prędkości, jakie te pojazdy mogą rozwinąć, można założyć, że każdy z siedmiorga rodzeństwa może być odpowiedzialny za któreś, bądź też wszystkie zaginięcia. Oczywiście, Hydra tym razem starannie ukryje ciała swych ofiar. Prawda o pięciu śmierciach może nigdy nie wyjść na jaw. - I ty sądzisz, że... że teraz kolej na nas? Jeśli ona wie, że my wiemy o niej. - Jeśli Fury rzeczywiście grzebał w moich snach, a ja nie mogłem sobie tego dokładnie uświadomić, to on już wie. Jeśli Fury wie, to Hydra na pewno też. Marc zaklął cicho. Wydawało się, że odzyskuje swą zwykłą stabilizację nerwową. - Ja potrafię o siebie zadbać, ale co z tobą? Nic mi nie będzie. Jestem tu dobrze strzeżony i poproszę o wzmocnienie ochrony. Od dziś zabraniam papie i innym mnie odwiedzać. Ucieszą się, że zostanie im oszczędzone to nieprzyjemne doświadczenie... chyba, że są Hydrą! Ale dalej martwię się bardzo o ciebie i wujka Rogi. - Cholera! Zapomniałem o nim. Zanim pojadę trenować, wpadnę do księgarni i ostrzegę go, żeby nie zostawał sam na sam z członkami Dynastii. Niewiele więcej mogę zrobić. Do diabła, żeby tylko istniał jakiś sposób strzeżenia naszych umysłów, kiedy śpimy! Cóż za ironia losu, Marco. Ty i wujek Rogi jesteście najbardziej bezbronni, gdy śpicie, a ja jestem najsłabszy, kiedy czuwam! Nauczyłem się zamykać w nieprzeniknionej skorupie metafizycznej, kiedy moje Niższe i Środkowe Ja rozłączają się i jestem nieprzytomny. Niestety, program ten jest jeszcze niedostępny dla operantów w twoim wieku. Kiedy będziesz starszy, spróbuję ci go przetransmitować. Marc tylko potrząsnął głową. Jack powiedział: Na pewno w przyszłości zostaną udoskonalone mechaniczne tarcze mentalne, ale na razie musimy się bez nich obejść. Musisz spać zawsze w bezpiecznie zamkniętym pokoju; tak samo wujek Rogi. - Okay. Jest coś jeszcze, co chcesz, żebym dla ciebie zrobił? Wejdź do biura siostry przełożonej. Powiedz jej, że były jakieś próby zamachu na mnie, żeby zakończyć tę... agonię. Poproś o natychmiastowe wzmocnienie ochrony pokoju. Powiedz, że rodzina Remillardów zapłaci za dodatkowy sprzęt i strażnika operanta, a potem załatw to. - Masz to u mnie. - Marc pochylił się, żeby podnieść porzucony kask i rękawice. Ciemne oczy chłopca już ze spokojem zatrzymały się na groteskowej rzeczy, którą był Jon Remillard. Ślady łez już dawno zniknęły. - Oglądaj, jak będę jutro wygrywał zawody motocyklowe na lodzie. Słyszysz? Będę, Marco. Powodzenia. Marc zatrzymał się przy stacji Wally Van Zandt, żeby zatankować paliwo do swojej hondy, po czym przejechał przez ulicę i zaparkował przed księgarnią “The Eloquent Page”. Wujek Rogi właśnie przygotowywał się do zamknięcia sklepu. Zdarzało się to ostatnio wcześniej, ponieważ jego romans z Perditą Manion zakończył się, gdy odeszła z pracy. Z ponurą miną spojrzał na drzwi. Zadzwonił dzwonek i Marc wszedł do środka. - Myślałem, że wyścig jest jutro - powiedział patrząc na biało-czarny kombinezon Marca. - Tak. Dziś chcę tylko potrenować na nowym motorze. Pamiętasz, że stary dałem Gordo McAllisterowi. Muszę się upewnić, czy jest łączność pomiędzy moim kaskiem CE a komputerem pokładowym hondy. - Nienawidzę tego twojego cholernego hełmu. To wbrew naturze, podłączać się do maszyny i stawać się jej częścią! - Stary człowiek podniósł się z krzesła za ladą, przeciągnął i powtarzał dalej gderliwie. - Kiedy byłem młody, prowadzenie motocykla albo samochodu miało dawać człowiekowi poczucie dokonania czegoś. Byłem w stanie kontrolować pojazd i całą jego moc, ale żeby być dobrym kierowcą potrzeba było wielu umiejętności i doświadczenia. - To samo można powiedzieć o maszynach pod kontrolą cerebroenergeryczną - upierał się Marc. Rogi tylko wzruszył ramionami. - Myśleć jak motor? To tylko kwestia odpowiedniego sprzętu. W jaki sposób może ci skoczyć adrenalina, kiedy tylko operujesz? - Zaufaj mi. To możliwe. - Ale czy to w porządku ścigać się z zawodnikami używającymi tylko ręcznej kontroli? - Cóż, po pierwsze, nie mogę wykorzystywać zdolności metafizycznych, bo zostanę zdyskwalifikowany. Dotyczy to także reszty zawodników operantów. Po drugie, operator używający CE nie musi być wcale sprawniejszy od kierowcy posługującego się kontrolą ręczną. Dlatego wolno mi prowadzić motor w tych zawodach. Przy naprawdę doświadczonych zawodnikach mogę poczuć się w pewnym momencie jak małe dziecko. Przeciwnikami będą dwudziestojednolatkowie, którzy tam, na trasie, są w stanie pożreć żywcem mnie i moją hondę. Ale zawody na lodzie, to nie żużel, więc myślę, że mam spore szansę. Przyjdziesz jutro popatrzeć? - Cholera, pewnie. Ale niech cię Bóg broni, jeśli skręcisz sobie kark na moich oczach. Miałem już w tym tygodniu wystarczająco dużo zmartwień, przelicytowano mi sprzed nosa “Opowieści Planetarne” Robinsona Marcha z 1952 r., z “Pojmanym przez Centaurzycę” Paula Andersena na okładce. Dowiedziałem się też, że Perditą wychodzi za mąż za jakiegoś młodzieniaszka z wydziału socjologii. - Ale przecież ty i Perditą już skończyliście ze sobą - zauważył logicznie Marc. - Na szczęście, nie oczekiwałem, że ty to zrozumiesz - warknął Rogi. Podszedł ku drzwiom, wychodzącym na główną, wewnętrzną klatkę schodową budynku, która prowadziła do trzypokojowego mieszkania. Kot Marcel LaPlume, w oczekiwaniu na kolację, wyskoczył z jakiejś kryjówki wśród książek i podbiegł do swego pana, włażąc Rogiemu pod nogi. Prawie się o niego potknął, kiedy otworzył w końcu drzwi. - Do jutra - powiedział księgarz do Marca. - Zamknij drzwi na zamek, jak będziesz wychodził. - Wujku Rogi, poczekaj. Stary człowiek odwrócił się zmęczony. - Co? - Byłem właśnie u Jacka. I on powiedział... on sądzi, że Hydra znów krąży. Rogi zaklął po francusku i kiedy Marc wyjaśnił mu szczegóły podejrzeń Jacka, zareagował jeszcze ostrzej. - Idź i powiedz to Magistratowi! Powiedz to temu fiutkowi Davy’emu MacGregorowi! Ale nie mów mnie. Ja nie chcę o tym słyszeć. Głos Marca był bardzo cichy. - Jack chce, żebyśmy byli ostrożni. Ostrzegał, byśmy na wszelki wypadek nie zostawali sam na sam z papą ani z nikim innym z Dynastii. Mamy być szczególnie ostrożni podczas snu. Powinieneś zmienić zamki w swoim mieszkaniu. - Co to da? Twój papa, wujkowie i ciotki to czarownicy psychokinezy. Mogą rozgryźć każdy zamek, jaki kiedykolwiek wymyślono. Jeśli naprawdę są częścią Hydry - w co nie wierzę ani przez chwilę - mogą mnie i tak dopaść; nieważne jak będę ostrożny. Nie zamierzam więc nic robić. Mam wszystkiego tak dosyć, że gówno mnie obchodzi, czy Hydra i Fury wlecą przez komin i spalą mnie na węgiel drzewny Kundaliniego. Myślę, że biedny Ti-Jean wyobraża sobie to wszystko i jeśli miałbyś za grosz rozumu, też byś tak sądził. Marc stał wpatrzony w starego mężczyznę. - W porządku - powiedział w końcu. - Bądź sobie starym durniem! Ale czy mógłbyś chociaż być trzeźwy do momentu, kiedy sam rozejrzę się trochę i zbadam sprawę zaginięć tych operantów? Jeśli Hydra rzeczywiście jest za nie odpowiedzialna, Jack może potrzebować naszej pomocy. Męczeński wyraz twarzy Rogiego ustąpił trosce. - Jack? Naprawdę tak sądzisz? Rozdrażniony do ostateczności Marc odwrócił się w kierunku drzwi. - Po prostu odpuść sobie chlanie na parę dni, dobra? Marcel zamiauczał z niecierpliwością ze schodów, a Rogi ryknął: - Zamkniesz się? Czy cały pieprzony świat się na mnie uwziął? - Trzymaj się, wujku Rogi - powiedział Marc i wybiegł do turbocykla. Dwukilometrowy odcinek na rzece pomiędzy mostem Wheelock Street a potokiem Girl Brook, gdzie miał się odbywać wyścig, został całkowicie zagrodzony. Powierzchnia lodowa nie powinna zostać zniszczona przed rozpoczęciem zawodów, jednak obszar rozciągający się na północ od toru był dostępny dla motocyklistów. Nie oświetlono go, jak trasy wyścigu, lampami, ale większość zawodników trenowała na dzikim lodowisku za dnia. Dzień i noc zresztą nie różniły się od siebie dla obdarzonych ultrazmysłami operantów, więc Marc zobaczył prawie tuzin innych zawodników, podrywających w powietrze chmury lodowego pyłu. Żaden z innych studentów juniorów nie używał CE, ale wykorzystywało tę technikę kilku seniorów. Jeden z nich, absolwent, który prowadził zajęcia z inżynierii cerebroenergetycznej, rozgrzewał się właśnie, kiedy Marc podjechał i rzucił mu krótkie telepatyczne pozdrowienie. Zaimprowizowany slalom ustawiono z wysokich tyczek, oznakowanych wstążkami; większość zawodników ćwiczyła na nich manewrowanie pomiędzy przeszkodami, co było jednym z trudniejszych elementów wyścigu. Marc zrobił kilka skrętów, po czym powtarzał nawroty i skoki. Skocznie nie były wysokie, najwyżej kilkumetrowe. Ten amatorski wyścig składał się z tylko jednej potrójnej skoczni, czterech podwójnych i dziesięciu pojedynczych. Kontrolowane lądowanie po wzleceniu w powietrze, bez wjeżdżania w wyżłobiony przez innego zawodnika lód, wymagało finezji i obrócenia obu kół tak, żeby wytłumić silne uderzenie, a potem zwolnienia biegu, żeby nie wryć się zbyt głęboko w lód i nie stracić kontroli. Marc wiedział, że skoki są jego najsłabszym manewrem, więc ćwiczył je przeszło godzinę, wzbijając się ponad lód i spadając nań, aż wytrzęsione do granic wytrzymałości nerki błagały o litość. Potem przyszedł czas na długi prosty odcinek i na tym chciał zakończyć. Wyjechał poza teren treningowy, upewniając się za pomocą ultrazmysłów, że ma drogę wolną. Samotny motocyklista zbliżał się do Marca z dużą prędkością; ten wyczuł jego aurę i ze zdziwieniem rozpoznał czternastoletniego kuzyna, Gordona McAllistera rozkoszującego się jazdą na starym BMW, które sprezentował mu Marc. Był na ostatnim semestrze przygotowawczym w “Brebeuf’ w Old Concord i miał wstąpić do “Dartmouth” jesienią. Najwyraźniej przyjechał z Hanoweru na weekend karnawałowy. Większość kuzynostwa starała się go nie przegapić. Hej, Gordo! ... Cześć, Marc! Ścieramy rzekę na proszek, mały? Jak tam chodzi stary Beemer? Obłędnie. Ale dałbym się pokroić za taki kask CE jak twój, żeby go lepiej poprowadzić. Zbuduj sobie, chłopcze. Próbuję... Pościgamy się? Nie ma mowy; oszczędzam się na jutro. Wyskoczyłem tylko na przejażdżkę, żeby się przekonać, czy nie obtłukłem sobie czegoś ćwicząc hopki. [Rozczarowanie]. Głowę daję, że ten stary Beemer zrobiłby twoją hondę na cacy. Może. To wojownik szos. Ale mój nowy motor jest sprawniejszy od wszystkich - to właśnie decyduje o wygranej na lodzie. Poczekaj, Marco, a jeszcze powąchasz mój dym. Ha ha. Przyjdź jutro i popatrz, jak dużo jeszcze musisz się nauczyć, dzieciaku!... A teraz uważaj, jadę prosto na ciebie. Och! Drzyj me serce! Marc przełączył światła hondy na długie. Nie było sensu wysilać ultrazmysłów, kiedy akurat chciał sprawdzić łączność cerebroenergetyczną maszyny z użytkownikiem. Oznaczało to nie tylko skontrolowanie jej ruchu, ale także prawidłowości odczytów układu. Trzeba była się skoncentrować. Ryknął silnikiem i ruszył hondą w białą, iskrzącą się noc. W ciągu kilku sekund zrównał się z Gordo i minął go w chmurze lodowych kryształków, po czym znalazł się zupełnie sam na zamarzniętej rzece. Dojechał do dwóch małych wysepek, okrążył jedną z nich, pochylił się i przemknął pod dwoma mostami Thetford. Honda dochodziła na prostych do 195 kilometrów na godzinę i prowadziła się jak złoto. Maszyna zespalała się z jego ciałem i była mu tak posłuszna, jakby była jednym z jego członków, perfekcyjnym przedłużeniem jego ciała. Marc odprężył się. Przestał analizować odczyty i po prostu dał się maszynie ponieść. Za Orford, przy brzegach, nie mijał prawie żadnych domów, a powierzchnia lodu była gładka. Wyszedł księżyc, Marc wyłączył światła i gnał po szerokiej białej drodze jak ciemny meteor, ciągnąc za sobą srebrzysty, połyskliwy pióropusz. Zwalniał lekko tylko wtedy, gdy wielka rzeka łagodnie meandrowała. On był motorem i motor był nim. Liczył się tylko pęd w świetle księżyca - wciąż dalej i dalej... Śnił. Nie był już na rzece, już nie był na motorze. Gdzieś indziej... w ciemności rozświetlonej ponad nim miliardem gwiazd, a pod nim zwieńczonej czarną otchłanią. Paraliżujący strach nawiedził jego umysł i choć próbował odzyskać kontrolę nad sobą, odegnać sen - był bezradny. Ale to tylko sen i zaraz obudzi się w swoim pokoju w akademiku i będzie ranek... Marc posłuchaj mnie. ... Och, nie! O, Chryste! To był on. To był on, tylko że tym razem to nie był sen... Marc. Boże, to się dzieje naprawdę, naprawdę czego chcesz? Kim jesteś? Odejdź... Chcę ciebie Marc. Doskonale wiesz, kim jestem. Jestem Fury. Nadzieja rasy ludzkiej i rodziny Remillardów. Jedyny, który może ocalić nas wszystkich od wymuszonej stagnacji, wiecznego uwięzienia przez zdradzieckich obcych, którzy zazdroszczą nam i boją się nas, bo wiedzą że nasz potencjał jest znacznie większy niż ich! Czyż nie słuchałeś, kiedy do ciebie przemawiałem? Czy nie zgadzasz się, że to co mówię ma sens? Nie!... Tak... Nie wiem. Odejdź! Zostaw mnie w spokoju! Zamierzam uwolnić nas od władzy obcych, która wstrzymuje ludzkość. Uwolnić nas od groźby tak zwanej Wspólnoty! Czy wiesz, czym jest Wspólnota Marc? To proces ujednolicania umysłów, który zniszczy indywidualność operantów i uczyni z nich jedynie komórki wielkiego Wszechumysłu, zdominowanego przez Lylmików. Czy tego chcesz dla twojej rasy? dla twojej rodziny? dla siebie? Nie. Więc pomóż mi zniszczyć Imperium Galaktyczne i zastąpić je konfederacją światów prawdziwie wolnych. Pracuj ze mną, Marc. Otwórz się przede mną i pozwól mi pokazać ci... Pozwolić ci przejąć nade mną kontrolę, ty skurwielu? Nie! Wiem, kim jesteś. Ty jesteś Victorem. Idź do diabła, wracaj do diabła... Nie jestem Victorem. Więc kim jesteś?! [Wahanie]. Jestem Fury. Narodzonym nieuchronnie. Kim jesteś naprawdę? Czy jesteś moim ojcem? Jesteś częścią chorej, rozdwojonej osobowości? Powiedz mi prawdę, jeśli rzeczywiście chcesz, żebym przeszedł na twoją stronę! Jestem Fury. Przyciągam do siebie umysły, oświecam i prowadzę. Nagradzam tych, którzy należą do mnie, a ci, którzy mi się sprzeciwiają, giną w największej męce, jaka znana jest w obecnej Rzeczywistości. Jeśli sprzeciwisz mi się, tak właśnie umrzesz. Bzdura! Nie możesz mnie dostać, póki nie otworzę się przed tobą, a nigdy tego nie zrobię. Wiem, jaki mam umysł, i ty też wiesz. Jestem najlepszy. Najlepszy, jaki się kiedykolwiek narodził... Jack jest potężniejszy. Ale Jack umrze. Nie chcę Jacka, chcę ciebie. Przyłącz się do mnie z własnej woli. Marc, zaufaj mi. Pozwól mi pokazać, jak osiągnąć to, czego pragnie twoje serce: nieograniczoną władzę, przyjemność, prestiż. Kocham cię. Mogę ci to dać - chodź ze mną. Chodź, chodź, chodź! Fury... niemal wydaje mi się, że cię znam. Płonę dla ciebie! Tak długo cię kochałem, potrzebowałem i czekałem na chwilę, kiedy będę mógł do ciebie przemówić. Jesteś tak różny od pozostałych ludzi, nie skażony korupcją, głupim egoizmem, tak szlachetny duchem, dumny i czysty. Tak silny, choć jeszcze niedojrzały. Och, Marc - możesz się stać... mogę ci pomóc... [obraz]. Boże... naprawdę jesteś szalony. Nie. To [obraz] możesz być ty. Marzyłeś o tym! Pokazywałem ci to! To ty, Marc. Więcej niż tylko człowiek. Anielska istota, potężniejsza niż Lylmicy - nieskażona brudnymi ograniczeniami ciała i krwi [obraz]. Istota, której esencją jest Umysł. Mentalna Postać. Nie! Odejdź ode mnie! Jesteś kłamcą, pieprzonym podstępnym kłamcą starającym się zrobić ze mnie durnia. Nawet nie wiesz, kim naprawdę jesteś, i myślisz, że możesz mówić mi, kim ja mogę być? Nie, do cholery, nie! Jeśli się do mnie nie przyłączysz, mam tylko jedno wyjście. Wyślę moją Hydrę i ona wyssie energię życiową z każdego atomu twojego ciała, a ty będziesz cierpiał najpotworniejsze tortury, kiedy twoje ciało sczernieje, spuchnie i rozpali się psychokreatywnym płomieniem... Nie! - krzyknął Marc na głos - Nieee... Wydawało mu się, że znów widzi scenerię ze snu; lśniącą nadludzką postać, którą sam nazwał Mentalną Postacią; gwiezdnego anioła, trwającego w nieśmiertelności i transcendencji ponad ludzkością - przyćmiewającego mniejsze gwiazdy. On kiedyś podniesie całą ludzkość do swego wzniosłego poziomu i uczyni ją doskonałą. Tylko że... anioł spada i znika w czarnej otchłani, a jego jasność gaśnie, aż w końcu, przepastna ciemność pochłania go. W mglistej masie, wśród mniejszych gwiazd, pojawia się pięć kolorowych świateł. Łączą się ze sobą, rosną, jaśnieją, stają się coraz silniejsze, czujące, rozumne, groźne... Marc obudził się. Siedział na swoim turbocyklu, gnając przez noc po szerokiej zamarzniętej rzece. Prędkościomierz wskazywał 186,26 kilometra na godzinę. Kontroler terenu zapalił w umyśle Marca czerwone światło alarmowe, pokazując, że jedzie prosto na jedną z masywnych cementowych podpór mostu szosy numer 302. Jego własne ultrazmysły i oczy potwierdziły to. Wrzasnął do systemu CE, żeby zmienił wektor. Motor pędził przed siebie. Podpora była już o niecałe sto metrów, a honda nie reagowała na nawigację umysłową. Podobna usterka obwodu wykonawczego kasku przydarzyła mu się już wcześniej; uważał, że go naprawił... A może naprawił, tylko... Boże! Czy Alex miał rację mówiąc, że ktoś w nim grzebał? Spróbował odciąć połączenie CE z komputerem pokładowym motoru, przywrócić ręczną kontrolę. Honda nie reagowała. Szeroki na sześć pasów most wynurzył się z ciemności na tle rozgwieżdżonego nieba. Widać było złociste rzędy lamp wzdłuż pasów i rubinowe światła znakujące podpory pod nimi. Uderzy w prawą podporę za kilka sekund, chyba że... Kiedy jego umysł bezskutecznie usiłował odzyskać kontrolę nad systemem CE, zacisnął kurczowo palce obu rąk na zapięciu hełmu i szarpnął w górę. Poczuł, jak elektrody igłowe odrywają się od skóry, zobaczył oślepiający błysk i wiedział już, że połączenie pomiędzy mózgiem a maszyną zostało w końcu zerwane. Znów chwycił kierownicę i wykorzystując siłę woli i mięśni skręcił w lewo. Kask poszybował w powietrze i jak czarny pocisk uderzył w pokryty śniegiem lód, odbijając się od niego kilkakrotnie. Turbocykl płaskim ześlizgiem gnał w kierunku zachodniego brzegu, a kolce opon wyrzucały wysoko w niebo kryształki zdartego lodu. Odjął gaz, wyprostował motor swoją psychokinezą i zaczął naciskać hamulce, zwolnił, zwolnił, aż wreszcie stanął. Zsiadł, natychmiast upadł na kolana i zwymiotował. Uspokajając żołądek redaktywnością zmusił swoje ciało, żeby przestało się trząść, zwolnił oszalałe serce i dyszące płuca. Mroźne powietrze, którego nałykał się w chwili paniki, paliło go teraz jak ogień, ale już za chwilę poradził sobie z tym. Najwyraźniej nikt nie widział tego, co się stało. Światła motoru były nadal wyłączone, a ruch na szosie 302 bardzo niewielki; domy stojące przy moście ogarnęło późnowieczorne zimowe odrętwienie. Zapalił znów silnik hondy i podjechał wolno do brzegu Vermont, żeby znaleźć hełm. Zimny wiatr zmroził mokre od potu włosy, więc pospiesznie otoczył głowę psychokreatywnym obłoczkiem ciepła. Nie ma mowy, żeby włożył z powrotem ten pieprzony hełm! Włożył go do bagażnika hondy i jadąc swoim własnym śladem, podjechał do mostu, żeby zobaczyć, jak niewiele brakowało. Zbawienny poślizg rozpoczął się niecałe dwadzieścia centymetrów od chropowatej powierzchni betonowej podpory. Marc uśmiechnął się krzywo. Już nie będzie używał kasku CE, dopóki nie wymieni całego panelu mózgowego. Fury i Hydra będą musieli znaleźć inny sposób, żeby go dopaść. Ale nie zepsują mu jutrzejszej zabawy. Wystartuje w rym cholernym wyścigu na ręcznej kontroli i tak czy inaczej wygra. Wsiadł na motor i pojechał w dół rzeki w kierunku Hanoweru, do akademika. 40 HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 14 LUTEGO 2054 Możemy to zrobić. Mam cały plan [obraz]. Hej, niezły!! Gówniany. Wiecie, że Fury chciał tylko przestraszyć Marca. Nigdy nie zamierzał kazać nam go zabić. Może i nie. A szkoda. Pieprzyć Marca, pupilka Fury! Przegnałby nas z prędkością światła, gdyby tylko Marc się zgodził... Nie sądzę. Biały Rycerz! Pan Nieskazitelny! Posłuchajcie mnie? Możemy dorwać Marca bez względu na to, co sądzi Fury. Jeśli zabijemy Marca wbrew woli Fury, on zabije nas. Pierdolisz. Fury nas potrzebuje! Bez nas jest bezsilny! Dlatego nie musimy się bać użyć mojego planu [obraz]. Podoba mi się. Wiesz, to wygląda naprawdę nieźle... Cholernie prosto. To by nas wydało, głupie dupki! Nie, jeśli zatrę psychokreatywnie swoją tożsamość. Zasłonię się niewidzialnością aż do ostatniej chwili. Świadkowie będą myśleć, w całym zamieszaniu, że jestem jednym z uczestników. A może stać się niewidzialnym podczas ataku na Marca? Tak! W ten sposób... Nie przejdzie. Nie dam rady. Potrzebuję całej mojej pary, żeby pracować w stresie. Niewidzialność jest zbyt stresująca... Patrzcie: rozwalę Marca. Przejadę po nim kolcami tam, gdzie trasa nachyla się na zakręcie. Tam nie ma zbyt wielu widzów. Kilku sędziów i parę kamer. Marc na pewno będzie jednym z liderów, nawet bez kaptura CE, więc zetnę po prostu zakręt i bach! Beemer jest cięższy niż jego h o ml a o 50 kilo. W gniotę go w lód. Tylko go trochę podziurawisz. Zregenerują go bez problemu. Nie, jeśli wybuchnie paliwo i stopi lód. On wtedy wpadnie do wody i umrze, zanim lekarze zdążą dobiec. Nie da się zregenerować trupa, złotko! Pierdolisz jak potłuczony. To nasza najlepsza szansa, żeby go dopaść. Co reszta myśli? Wygląda to nieźle. Jestem za. Reszta z nas może nawet pomóc! Być na miejscu i dopilnować, żeby lód się szybko topił. Można go podgrzać trochę psychokreatywnie. Dobra! ... A jak zamierzasz uciec? Widzicie? Wiedziałem, że będzie go broniła. Ha. Ha. Ha! ... No, jak do cholery? Znowu zatrę moją tożsamość. Trasa za odcinkiem zawodów jest cała poryta od treningów. Nie przyjdzie im do głowy jechać moim śladem po wybuchu, a jeśli ktoś wpadnie na to później, to co? Cały teren jest pokryty śladami. Zniknę, jak załatwię Marca. Wtopię się pomiędzy innych motocyklistów. Wywinę się i wrócę starą drogą przy żwirowni. Prosto do domu! Myślę, że może się udać. Jeśli Fury nie będzie patrzył. On będzie przy mecie, razem z resztą tłumu, jeśli w ogóle przyjdzie na zawody. Będzie podglądał ostatni odcinek ultrawzrokiem, jak inni metagłowi. Tak wam się zdaje! Taką macie nadzieję! Zrzęda... Zrzęda... Zrzęda! Chodzi mi o nasze dobro! Jeśli Fury mnie powstrzyma, to mnie powstrzyma. Dostanę po tyłku. Może reszta nas też. No i co z tego? Prędzej czy później, będzie musiał się z nami przeprosić. Fury nas potrzebuje! Ale szansa dorwania Marca w tak naturalny sposób zdarza się rzadko i bylibyśmy głupi, jeślibyśmy jej nie wykorzystali. Nie. Nie możemy tego zrobić. O, tak - możemy. Tak. Jesteś przegłosowana. Jeśli nie chcesz się z nami bawić, to zabieraj zabawki i spadaj. Zaraz! Działamy razem, a ja nie zamierzam sam ryzykować własnego tyłka. ... no tak - no dobrze. Prawdziwie słuszna decyzja. Będę gotowy o 14.00 w lesie przy Girl Brook. Spodziewam się was wszystkich. Orkiestra Dartmouth grała rockową wersję “Trojki” z “Porucznika Kije”. Tłum wiwatował, kiedy pięćdziesięciu dwóch zawodników robiło wolne okrążenie wokół dwustumetrowej pętli, będącej jednocześnie początkiem, jak i końcem trasy wyścigu. Motocykliści wyglądali bardzo groźnie, z połyskującymi ośmiocentymetrowymi kolcami wysuniętymi na całą długość i w swoich kolorowych kombinezonach. Siedzieli na maszynach sztywno jak rycerze prezentujący się przed turniej ową potyczką. Na trybunach wśród tłumu pojawiło się dwóch widzów, którzy usadowili się na swoich miejscach. Rogi mruknął do Denisa, że za dawnych czasów Zimowego Karnawału tego rodzaju pseudosportowe widowiska były nie do pomyślenia, a on jest tu dzisiaj tylko dlatego, żeby modlić się za tego cholernego głupiego dzieciaka, żeby się nie zabił. Denis roześmiał się tylko. - Te kolczaste motory nie są takie straszliwe jak wyglądają, wujku Rogi. Kierowcy muszą mieć specjalne licencje, żeby mogli uczestniczyć w wyścigu i mają na sobie bardzo wytrzymałe elastyczne kombinezony. Rajdy motocyklowe na lodzie odbywają się w pomocnej Europie od przeszło siedemdziesięciu lat i trochę potrwało, zanim dotarły tutaj. Z pewnością stały się jedną z największych atrakcji karnawału. Stanowiska startowe, ustawione przy wschodnim brzegu rzeki Connecticut, były otoczone co najmniej dziesięciotysięcznym tłumem, a po drugiej stronie trasy zgromadziło się prawie tyle samo ludzi, koczujących w grupkach za ochronnymi zaporami ze słomy i płotami bezpieczeństwa. Owijały ich koce, śpiwory i elektryczne szale. Niebo było bezchmurne i jaskrawoniebieskie, śnieżny krajobraz iskrzył się w słońcu, wiatr ustał zupełnie, a temperatura wynosiła - 16°C. Sprzedawcy gorących przekąsek i napojów zbijali dziś fortuną. - Faceta można rozjechać na placek, jeśli się na niego najedzie tą maszyną - mruczał stary księgarz. - Ostatnią rzeczą, której Marc potrzebuje, to pławić się przez następne osiem miesięcy w lepkiej mazi, zaaplikowanej przez terapeutów regeneracyjnych i czekać, aż wyrośnie mu nowa ręka albo noga, a wszystko to dla taniego dreszczyku i marnego pucharu. Na olbrzymim ekranie ustawionym na południe od linii mery, który miał transmitować przebieg wyścigu na odcinku rzecznym, zaczęły pojawiać się w kolejności alfabetycznej nazwiska zawodników, oraz ich dotychczasowe ociągnięcia rajdowe. Entuzjastyczne okrzyki i kilka gwizdów skwitowało pojawienie się dzielnych seniorów, którzy odpowiadali czasem telepatycznymi okrzykami lub epitetami. Juniorom zgotowano znacznie skromniejsze przyjęcie, ale Rogi zerwał się z miejsca i wydał ogłuszający gwizd, kiedy na ekranie pojawiło się: [3J] MARC REMILLARD - DEBIUTANT. Został nagrodzony przez biało-czarną postać, znajdującą się przy końcu procesji, przyjacielskim machnięciem ręki. Siadając na miejsce, Rogi nachmurzył się. - Cholernie szkoda, że Paul nie znalazł czasu, żeby przyjechać. Nie czuję też aury nikogo z pozostałych dostojników Dynastii. - W poniedziałek ma być wielkie głosowanie w Związku - powiedział łagodnie Denis. - Część magnatów przeforsowała założenie dwudziestu nowych planet etnicznych dla Afrykanów i Azjatów, jak tylko na jesieni dobiegnie końca okres próbny. Chcą przedłożyć przed pełnym Konsylium wniosek o zniesienie wymagania Imperium, co do 20 proc. operantów w społeczności zaludniającej każdą kolonię. Sprowokowało to wiele gorących dyskusji i sporów wśród magnatów związkowych, bo każdy z nich ma teraz stugłosową przewagę nad Partnerami. - Skośnoocy i czarni, moim zdaniem, mają już swoje planety - oświadczył Rogi stanowczo. - Każdy, kto jest na tyle stuknięty, żeby opuszczać starą dobrą Ziemię i osiedlać się na jakimś zapomnianym końcu Galaktyki, powinien się leczyć. - I w tym właśnie tkwi problem, wujku Rogi. Wspieranie kolonii tak długo, aż staną się one samowystarczalne, a w końcu zaczną przynosić zysk Konfederacji Galaktycznej, kosztuje kupę pieniędzy. Większość płacą obce rasy i mają słuszny interes w pomnażaniu społeczności operantów, ze względu na sposób, w jaki działa Wspólnota. Nonoperanci nie są szczególnie pożądani jako kolonizatorzy, ponieważ mają mniej powodów do przestrzegania statusów Imperium i akceptowania prooperanckiej polityki. Pamiętasz, jakim miłym zaskoczeniem było dla nas, we wczesnych latach Panowania Simbiari, że pozwolono Państwu Ludzkości wysłać jakichkolwiek kolonizatorów nonoperantów. - Nigdy nie planowałem opuszczenia Ziemi i jakoś niespecjalnie się tym interesowałem... Hej! Juniorzy podjeżdżają do linii startu! I patrz, Marc stoi w pierwszym rzędzie. Jasna cholera! Denis uśmiechnął się łobuzersko. - Myślałem, że przyszedłeś się tu tylko modlić, tu vieux schnoque. - Fermę ton caplet, ti-merdeux. Rogi zerwał się z miejsca, kiedy rozległ się wystrzał startowy, a dęta sekcja orkiestry zagrała niespójnie “zawołanie bitewne” amerykańskiej kawalerii. - Ruszyli! Osiemnastu zawodników juniorów, których pozycje startowe były już wcześniej ustalone na podstawie czasów osiągniętych podczas porannego treningu, ruszyło wśród ryku turbin i w gęstej chmurze lodowego pyłu. Odcinek wyścigu usytuowany naprzeciwko trybun uatrakcyjniony był krótkim slalomem, pojedynczą skocznią, a następnie dłuższym slalomem. Wszyscy zawodnicy o początkowych numerach startowych pokonywali przeszkody z łatwością, wywołując krzyki i brawa fanów. Dalsi motocykliści mieli mniej szczęścia. Dwóch zawodników zderzyło się ze sobą i wylądowało na słomianych barierach. Nic im się jednak nie stało, wstali więc i kontynuowali wyścig za pozostałymi. Kiedy zawodnicy dotarli do odcinka znajdującego się poza trybunami, nazywanego Długą Prostą, uwaga większości widzów przeniosła się na duży ekran i dalszy wyścig, komentowany przez sprawozdawcę sportowego, obserwowano za pomocą systemu PA. Widzowie operanci mogli śledzić przebieg zawodów własnymi ultrazmysłami, ale zwykle skupiali się tylko na swoim faworycie i ignorowali wszystkich pozostałych zawodników. Rogi obserwował Marca. Chłopiec zajmował dobrą trzecią pozycję za nonoperantem Rustym Ragusą, osiemnastolatkiem, który wygrał zeszłoroczny wyścig juniorów i liderką Miko Kitei, młodą dziewczyną, która również debiutowała i zgotowała wszystkim zawodnikom płci męskiej przykrą niespodziankę, uzyskując pierwszy czas podczas porannego wyścigu. Ta trójka wyszła wyraźnie na prowadzenie i atakowali właśnie następną parę pojedynczych skoczni i pierwszą podwójną. Marc zaczął wyprzedzać Rusty’ego i pędzili tak we dwóch ramię w ramię. Zawodnik zajmujący czwartą pozycję, Augie Schaumberg, zaczął się nagle szybko zbliżać. Następną skocznią był zdradziecki podwójny humper, pokryty raczej miękkim śniegiem, który Miko zdążyła już pokonać, wgryzając się głęboko w lód kolcami. Marc, Rusty i Augie zaatakowali go prawie jednocześnie, ale Marc miał ten niefart, że opadł prosto w ślad Miko. Obróciło go trochę i poderwał za sobą wysoki pióropusz bieli; kiedy odzyskał panowanie nad kierownicą i rozpoczął drugi slalom, był już na dalekiej czwartej pozycji, a reszta zawodników jechała tuż za nim. - Batege - jęknął Rogi - Co za pieprzony pech! - To dopiero początek wyścigu - zauważył Denis. Upił łyk gorącej herbaty ze swojego kubka i wpatrzył się w ekran, który pokazywał teraz bardzo trudną, potrójną skocznię, usytuowaną w połowie Długiej Prostej. Skocznia stała niepokojąco blisko ostatniej tyczki slalomu i Miko wykazała się wielkimi umiejętnościami, wychodząc szybko z ostatniego zakrętu, następnie dodała z rykiem gazu i pokonała potrójną przeszkodę jednym wysokim skokiem. Krzyki uznania tłumu przeszły w jęki przerażenia, kiedy wylądowała zdecydowanie za ciężko i wydawało się, że szarpiąca się dziko na boki maszyna przewróci się. Jadący za nią zawodnicy zmienili tor jazdy, żeby uniknąć zderzenia, ale dziewczyna już po chwili opanowała sytuację. W tym czasie Rusty zdążył już ją wyprzedzić i objął prowadzenie. Marc musiał zboczyć z trasy, żeby nie uderzyć w Augie, a to pozwoliło kolejnemu jadącemu z tyłu motocykliście, Voli Kotewayo, popruć do przodu i dołączyć do liderów. Następną sekwencję skoków Marc pokonał jako piąty - za Voli, Augie, Miko i Rustym jadącymi przed nim. Po piętach deptali mu już następni zawodnicy i jeśli Marc zachwiałby się jeszcze raz, groziło mu spadnięcie na jeszcze dalszą pozycję. Na ostatnich metrach slalomu Augie uderzył w tyczkę. Kara za to przewinienie kosztowała go jedną pozycję i musiał poczekać, aż Voli i Marc go miną. Zablokowany przez nowych liderów - nie stanowił już zagrożenia. - Allans, allons-y! - krzyczał Rogi. - Dalej, Marc! Pozostał już tylko jeden podwójny humper i dwa pojedyncze, przed ostrym zakrętem kończącym wyścig. Marc wyprzedził Voli na podwójnym humperze, a następnie prześcignął Miko na drugiej przeszkodzie. Rusty, Marc, Miko i Voli byli ciasno stłoczeni, kiedy wchodzili w kontrolowany poślizg na ostrym zakręcie. Augie i pozostałych pięciu zawodników jechało w ścisłej grupce, niecałe cztery metry za Voli. Cała grupa dziesięciu motocyklistów pokonywała pętlę z różną prędkością, ich kolce wzbijały chmury iskrzących się kryształków lodu, a silniki ryczały. Mała grupka widzów stłoczona przy zakręcie pokrzykiwała, pogwizdywała i wchodziła w drogę sędziom i kamerzystom, którzy próbowali zarejestrować akcję i przetransmitować ją na duży ekran. Niedoskonałe ultrazmysły Rogiego straciły kontakt z Markiem. Przeniósł uwagę na monitor dokładnie w tej chwili, kiedy Marc zdobył w końcu prowadzenie, wychodząc z poślizgu o całą długość motoru przed Rustym. Rogi skakał z radości, kiedy wydarzył się wypadek. Nie zidentyfikowany motor oderwał się od pozostałych zawodników i ze straszliwą prędkością pędził w poprzek trasy, najwyraźniej straciwszy kontrolę, w kierunku dwóch liderów. Komentator krzyknął, lecz jego ostrzeżenie na nic się nie zdało. Na trybunach podniosła się wrzawa. Zawodnicy zajmujący dalsze pozycje, którzy właśnie pokonywali ostatnią przeszkodę i wjeżdżali na pętlę, albo usłyszeli, co się stało, ze swoich wbudowanych w kaski intercomów, albo zobaczyli za pomocą swoich ultrazmysłów i czym prędzej odsunęli się na boki trasy, podczas gdy sędziowie wymachiwali czerwonymi latarkami. Rozpędzony motor uderzył w przednie koło hondy Marca; obie maszyny przewróciły się i zaczęły kotłować po lodzie. Rusty i Miko odbili szybko w lewo i haratając kolcami lód zatrzymali się na środku zakrętu. Obie rozbite maszyny stanęły w płomieniach, a wrzawa na trybunach zagłuszyła nawet ryk silników. Inne turbocykle wpadały w poślizg, rozbijały się i rzucały motocyklistów na lód. Sędziowie z czerwonymi latarkami miotali się w kłębach dymu i lodowego pyłu. Rogi stał z nie widzącymi oczyma i ultrazmysłami skupionymi na tym, co działo się dwa kilometry dalej na rzece. Straszliwy pomarańczowo-czarny błysk rozświetlił niebo nad miejscem, gdzie Marc i drugi motocyklista w końcu zatrzymali się, uwięzieni w swych maszynach. Sekundę potem odgłos detonacji dotarł do uszu widzów na trybunach. Zapadła przeraźliwa cisza, a następnie trzy ambulanse i dwa samochody straży pożarnej, które stały przy torze, ruszyły do akcji i pognały brzegiem zamarzniętej rzeki błyskając światłami i wyjąc złowieszczo syrenami. - Nie - wyszeptał Denis, którego ultrazmysły zaniemogły z emocji - Och, Boże, tylko nie to. - Widzę go! - krzyknął Rogi. I przekazał obraz swemu przerażonemu bratankowi. Cudowny, kojący widok wysokiej sylwetki w popalonym kombinezonie, zataczającej się i ślizgającej po nadtopionym lodzie, wśród palącej się masy metalu i plastiku. Marc! krzyknął Rogi łkając. Marc, czy nic ci się nie stało? Nie... Ze łzami zalewającymi jego zniszczoną twarz, Rogi padł Denisowi w ramiona i uścisnął go z największą ulgą. - On żyje! Dieu merci, Marc żyje! Czarny słup dymu wyrósł pomiędzy iglakami i bezlistnymi klonami Parku Sosnowego. Ludzie biegli po lodzie w kierunku miejsca wypadku. Denis stał bez ruchu, blady, z nie widzącymi oczyma. - Lepiej chodźmy tam i zobaczmy, czy możemy jakoś pomóc - powiedział. - Ale najpierw muszę powiadomić Lucille i resztę, żeby się nie martwili. Może oglądali. Wyścig miał być transmitowany przez ESN. - A ja powiem Jackowi. Kiedy odezwał się telepatycznie do dziecka w szpitalu, Jack powiedział, że już wie i że ostrzegł Marca, żeby wcisnął hamulec na tyle szybko, żeby uniknąć uderzenia, przez uzbrojone w kolce koło drugiego turbocykla w środek ciała. Rogi zapytał: Kim był ten biedny drugi szaleniec? Nie mówiono nic na ten temat. Jack na to: To był Gordon McAllister... Hydra. Fury klął. Fury wył jak oszalały: Debile! Skończeni głupcy! Z powodu ich kretyńskiej zazdrości, jedno już nie żyło, a pozostała czwórka była w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Och, Hydro! Byłaś Pięcioczłonowa a zarazem Jedna. Właśnie osiągałaś dojrzałość. Byłaś gotowa, żeby rozpocząć prawdziwe dzieło, eliminację sprzeciwiających się Magnatów Konsylium. Być może nawet gotowa, żeby sięgnąć po Davy’ego MacGregora, samego Kierownika. A teraz wielki plan legł w gruzach! Zostały tylko cztery części, a wszystkie w szoku, osłabione i płaczące ze strachu, skryte za zasłoną tchórzostwa. Bezużyteczne. A nawet gorzej - zagrożone! Zagrożone możliwością ich odkrycia i wykorzystaniem do... odnalezienia źródła. Doprowadzenia do Fury. Śmierć Gordona McAllister a zostanie uznana za tajemniczy wypadek, za konsekwencję młodzieńczego szaleństwa, być może powodowanego zazdrością. Jeśli zaatakowałby Marca i zginął, niebezpieczeństwo byłoby nikłe. Ale Gordo nie umarł zwyczajnie. W ostatniej sekundzie przed śmiercią w płomieniach pokazał swoją twarz Hydry; jedna z osób oglądających to przerażające widowisko rozpoznała go. Teraz z pewnością wydedukuje tożsamość pozostałych czterech głów skomlącego i zranionego potwora, wiedząc, że Gordo był piątą. Nie Davy MacGregor był teraz Wielkim Wrogiem. Fury będzie musiał zabić nowego przeciwnika tak szybko, jak tylko to jest możliwe. Nie był nim Marc, zbyt otumaniony, żeby wiedzieć, kto w niego uderzył, ale... mały Jack. Wielki Wróg... Jego Fury będzie musiał zabić osobiście. 41 HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 15 LUTEGO 205 Marc spał, budził się i znów zasypiał. Wiedział, że nie jest zbyt poważnie ranny i znajduje się na oddziale pourazowym Medycznego Centrum Dartmouth, na południowym krańcu miasta. Czuł, że jest pewien ważny powód, dla którego musi się obudzić i zająć ważną sprawą. Ale pomimo to zasnął znowu. I znowu nawiedził go koszmar wyścigu. Motor z jego snu był fantastyczną, futurystyczną maszyną o kołach tak wysokich jak on sam i kolcach długości trzydziestu centymetrów. Pozostałymi zawodnikami byli sami dorośli bądź obcy ludzie. Maszyny, na których jechali, nie były motocyklami przystosowanymi do jazdy na lodzie, ale prowizorycznie obudowanymi w zbroję pojazdami, najeżonymi bronią. Na starcie wyścigu Marc wyprzedził wszystkich i gnał jak burza, a cała reszta wdychała tylko jego dym, bezskutecznie usiłując go zatrzymać, podczas gdy on śmiał się z nich. W rym śnie Marc pozostawił wrogich przeciwników daleko za sobą. Jego dwukołowa ciężarówka gnała samotnie, z rykiem i świstem, po opuszczonej i oświetlonej blaskiem księżyca trasie, pokonując skocznie wysokie jak wzgórza. Gdy atakował każdą przeszkodę, wgryzając się w lód, mógł poderwać motor wysoko i wzbić się w ciemne niebo jak rakieta, pozostawiając za sobą pióropusz diamentowych kryształków. Lądując, opadał na ziemię lekko jak piórko. Monstrualna maszyna znajdowała się pod całkowitą kontrolą mentalną, ponieważ miał na sobie hełm CE. Po pokonaniu przerażającego potrójnego humpera, który był wysoki jak Mount Washington, schylił się, wyskoczył tryumfalnie w powietrze, wywinął w górę kozła i zobaczył wirujące nad głową kolce kół, połyskujące w świetle księżyca - czyste i ostre, i śmiertelne. Gotowe zaatakować każdego, kto ośmieliłby się mu sprzeciwić. Sen powtarzał się za każdym razem, kiedy zasypiał w szpitalnym łóżku, i ponury wyścig kończył się zawsze tak samo. Stare czarne BMW T99RT pojawiało się nie wiadomo skąd i choć wyglądało na śmiesznie małe, zbliżało się do niego nieustępliwie. Głos w obwodzie hełmu CE ostrzegał go, że nadjeżdżający jeździec uderzy. Wygrałby wyścig, gdyby nie... gdyby nie... W tym momencie jego snu, wielki, niezwyciężony motor znika. Znów siedzi na swojej hondzie. Drugi motocyklista, pochylony nisko nad kierownicą beemera jest coraz bliżej i bliżej, aż słyszy wściekły głos Fury... Szaleństwo na trybunach i linia mety - tuż, tuż przed nim. Tamten motor podjeżdża do niego; kierowca nie ma na sobie kombinezonu ochronnego, tylko zwykły strój motocyklowy, ale skrywa się za nieprzeniknioną zasłoną mentalną. I teraz, w tych ostatnich sekundach jego rywal przyspiesza. Zaczyna wygrywać. Wygrałby, gdyby nie... Fury krzyczy i Marc jest mu posłuszny, skręca swój motor wściekle na wroga i uderza w niego. Przejeżdża po nim, zostawia go rozbitego, krwawiącego, koszmarnie porozdzieranego kolcami; twarz za przyłbicą hełmu jest wykrzywiona w paroksyzmie bólu, nie dowierzająca, nie potrafiąca uwierzyć w to, co Marc zrobił. Twarz. Ktoś nieznajomy i znajomy. Ktoś, kogo Marc powinien znać. Ktoś, kogo nie może rozpoznać, kogo musi rozpoznać, zanim się obudzi. Znów zaśnie i sen będzie się powtarzał przez wieczność... - Marc. Słyszysz mnie? Marc? Usłyszał głos, poczuł delikatne dotknięcie koercji, otworzył oczy. Zobaczył opaloną twarz o wysokich kościach policzkowych, należącą do Tukwili Barnesa, starego przyjaciela rodziny, który był teraz Dyrektorem Departamentu Metapsychologii w Naukowym Centrum Mentalnym Ferranda. Tukwila “Tucker” Barnes zmuszał go właśnie do obudzenia się, odganiając sen, który jeszcze do końca nie przebrzmiał, przerażający, ale jednocześnie kuszący. Marc poczuł, że w pokoju znajduje się jeszcze jeden operant, kobieta w białym kitlu, która wspomagała Barnesa swą redaktywnością. Marc również ją znał. Była to doktor Cecilia Ashe, żona Maurice’a i jego ciotka. Marc zaniechał opierania się im dwojgu. Sen odpłynął w zapomnienie, ale on przypomniał sobie tę inną naglącą sprawę i próbował nagle podnieść się na łóżku. Tucker i ciocia Cele powstrzymali go z łatwością. - Hola. Uspokój się. Daj sobie chwilę czasu. Albo nawet dwie. - Tucker uśmiechał się, emanując wibracjami ulgi. - Poprzyczepialiśmy ci kilka rurek i kabelków. Nie zrywaj ich jeszcze. Jeśli naprawdę masz się lepiej, to sami cię od nich za chwilę odłączymy. Marc uspokoił się w końcu. Cecilia rzuciła jakieś niezrozumiałe pytanie Bamesowi, po czym wyszła pospiesznie z pokoju. - Tucker? - wyszeptał Marc z niepokojem. - Który dziś dzień? - Dzień - powiedział Barnes. - Sobota wieczorem, 18.40, piętnasty lutego, czasu ziemskiego. - Czy z Jackiem wszystko w porządku? Pytanie to zbiło metapsychologa na moment z tropu. - Jack...? Jego stan się nie zmienił. Nie pytasz o siebie? Marcowi udało się lekko uśmiechnąć. - Dobra, w jakim jestem stanie? - Masz kilka oparzeń trzeciego stopnia, zwichnięty lewy nadgarstek i mały krwiak podtwardówkowy - skrzep na mózgu, który powstał na skutek uderzenia w czubek głowy. Twój kask przyjął główną siłę uderzenia i skrzep sam się wchłonie. Żadne z twoich obrażeń nie wymaga leżenia w szpitalu dłużej niż tydzień lub trochę dłużej. Byłeś w szoku. Ale minął już. W nosie masz rurkę, która dostarcza ci trochę dodatkowego tlenu i kilka igieł w zranionej ręce, za pomocą których dostajesz cukier, wodę i inne substancje. Kontrolujemy twoją krew, masz zainstalowany cewnik tam, gdzie pewnie wolałbyś go nie mieć i kilka elektrod przyczepionych do różnych części ciała. Poza tym twój stan jest dobry. Marc znów próbował wstać i tym razem koercja Barnesa nie zdołała go powstrzymać. - Tucker, muszę się stąd wydostać. Chcę zobaczyć się z Jackiem... Drzwi pokoju otworzyły się. Wszedł Paul z Lucille, Denisem i Cecilią Ashe. Lekarka powstrzymała Marca swą redaktywnością od wstania. Jej redaktywność wpłynęła w nieoczekiwany sposób na obszary motoryczne jego mózgu i opadł z powrotem na łóżko bezsilnie jak szmaciana lalka. - Jeśli nie chcesz, żebym zaaplikowała ci środki uspokajające, młody człowieku, to leż spokojnie. Marc spojrzał na nią, po czym zaprzestał prób. - Już lepiej - powiedziała Cecilia. - Ja i Tucker zostawimy cię, żebyś mógł porozmawiać z ojcem i dziadkami przez kilka minut, jeśli obiecasz, że będziesz grzeczny. Marc przytaknął. Lucille otworzyła swoją bardzo przepastną torebkę i wyjęła z niej coś, co połyskiwało metalicznie. Trofeum. - Wygrałeś, Marc. Wyścigi wstrzymano następnego dnia po wypadku. Jedynym trofeum jakie przyznano, było twoje. Postawiła je na nocnym stoliku. Marc wydał krótki, zachrypnięty śmiech i odwrócił głowę. - Jak się czujesz, synu? - zapytał Paul. On, Denis i Lucille podsunęli sobie krzesła do łóżka. - Nic mnie nie boli tak, żebym nie mógł się z tym uporać autoredaktywnie - powiedział chłopiec. Drzwi zamknęły się za Tuckerem i Cecilia. Chrapliwy szept Marca był prawie niesłyszalny. - On zginął, prawda? Kimkolwiek był... - Tak - twarz Paula była bez wyrazu. - To był twój kuzyn, Gordon McAllister. - Gordo! - zasłona mentalna Marca wzmocniła się nagle - Oczywiście! Wiedziałem, że to był ktoś, kogo znam. Ale wszystko zdarzyło się tak szybko... Boże! Gordo! Musiał być szalony. Biedna ciocia Cat. - Catherine jest załamana - powiedział Paul. - Powiedziała, że Gordon zachowywał się zupełnie normalnie, kiedy zgodziła się, żeby przyjechał z Brebeuf na Karnawał Zimowy. Mieszkał u Phila i Aurelie z kilku innymi kuzynami. Nie mógł się nacieszyć twoim starym motorem i mówił o tym, że kiedyś też weźmie udział w zawodach. Nikt z nas nie może zrozumieć tego, co się stało. Jakie pobudki kierowały Gordonem? Czy to miał być idiotyczny dowcip, czy też... - On chciał mnie zabić - powiedział Marc. Lucille krzyknęła cicho. - Jesteś pewien? - zapytał Denis poważnie. - Jego zamiary były jasne jak słońce, dziadku. Nie wiedziałem, kim był, kiedy pojawił się nagle znikąd, ale doskonale wyczułem, co ma zamiar zrobić. Jack ostrzegł mnie w ostatniej sekundzie. Dałem po hamulcach i kolce Beemera przejechały po moim przednim kole, zamiast po mnie. Ale ogień - nie rozumiem, skąd wziął się ogień. Zbiorniki paliwa w turbocyklach są zabezpieczone. Prawie nigdy nie zapalają się przy zderzeniach. Biedny poczciwy Gordo. Zapytał Denisa w trybie poufnym: Czy szybko umarł? Denis odpowiedział: Nie. Ale wujek Rogi i ja skłamaliśmy twojej babci i cioci Catherine, więc nie wygadaj się. Dobra. Lucille wstała z krzesła. - Nie powinniśmy cię już dłużej niepokoić, kochanie. Czy możemy coś dla ciebie zrobić? - Nie, babciu. Dziękuję. Paul powiedział: - Teraz, kiedy już wiem, że masz się dobrze, muszę wrócić do Concord. Mamy w poniedziałek bardzo ważne głosowanie. Marc leżał spokojnie z oczami utkwionymi w suficie. - W porządku, tato. Rozumiem. - Będę się z tobą kontaktował od czasu do czasu - ciągnął Paul. Dotknął nie obandażowanej prawej ręki. - Szczególnie, jeśli byłyby jakieś nowe wiadomości na temat... wypadku. Policja chce cię przesłuchać jutro, kiedy poczujesz się lepiej. - Co... co mam im powiedzieć? - Powiedz prawdę - powiedział Denis. Paul przytaknął. - Powiedz prawdę, ale nie spekuluj. Twój wujek Sewy bada koercyjnie wszystkich kuzynów, którzy mieli kontakt z Gordonem przez ostatnie kilka dni. Jeśli odkryje coś konkretnego na temat motywów Gordona, przekaże to władzom. Lepiej będzie, jeśli będziesz trzymał się faktów. - W porządku. Lucille pochyliła się i pocałowała Marca w czoło. Pachniała swoimi ulubionymi perfumami, które jak przypomniał sobie Marc - miały dość niestosowną nazwę, “Poison”*.[*trucizna] - Módl się za biednego Gordo, kochanie - powiedziała miękko. - Za ciocię Cat i resztę dzieci McAllisterów. Marc mrugnął jedynie oczami. Denis podniósł jedną dłoń w geście pożegnania. Jego hipnotyzujące niebieskie oczy były spuszczone, a uczucia ukryte. Potem cała trójka wyszła. Cecilia wróciła z pielęgniarką. Zdjęły kroplówkę, rurkę z tlenem i cewnik, ale zostawiły elektrody. Pielęgniarka wyszła, a Cecilia powiedziała, że Marc dostanie teraz małą kolację. Potem będzie mógł posłuchać uspokajającej muzyki albo pooglądać coś spokojnego w Tri-D, który stał w jego pokoju. - Ale to, czego naprawdę teraz potrzebujesz, to odpoczynek - stwierdziła. - Twoja autoredaktywność prawdopodobnie najpierw upora się z krwiakiem, potem z oparzeniami i zwichnięciem, a na koniec z siniakami. Najlepiej leczy się wszystko, kiedy śpisz. Około 20.30 przyjdzie pielęgniarka i da ci środki uspokajające. - Nie! - zaprotestował Marc. - Nie chcę być przymulony. - Jeśli zaśniesz bez problemów, zapomnę o środkach - zgodziła się Cecilia - ale ważne jest, żebyś się zrelaksował i nie ekscytował się. Oprócz twoich kontuzji, przeszedłeś również duży wstrząs. Zobaczysz, że twoje metazdolności są osłabione i nieskoordynowane. Nie przejmuj się tym. Wszystko wróci do normy w ciągu paru dni. W końcu wyszła. Marc jeszcze przez chwilę wpatrywał się w sufit, ogarnięty furią. Potem rozległ się cichy sygnał i ze znajdującego się obok łóżka okienka wysunęła się na podajniku taca z gorącym posiłkiem. Jedzenie miało zapach mdłej brei dla osób na diecie, ale stwierdził, że umiera z głodu. Ustawił oparcie łóżka w pozycji półsiedzącej i zaczął odkrywać naczynia. Rosół z odrobiną makaronu. Jakiś mus, grzanka z masłem, mała szklanka mleka. Pycha. Jedząc skontaktował się z Rogim: Słuchasz? Tonerre!... Wróciłeś między żywych, co? Tak mówią. Mówią też, że to był Gordo. Tak. Niesamowite. Totalnie-całkowicie-straszliwie-niewiarygodne. Ale prawdziwe. To był Gordo. Pieprzony Gordo. Nigdy nie lubiłem gówniarza. Wujku Rogi! Do cholery, jesteś zalany? Nie. Tylko leciutko podchmielony. Kurwa! To niemiło z twojej strony. Bardzo niemiło. Szczególnie, że zamartwialiśmy się o ciebie na śmierć, tigars. Ze mną wszystko w porządku. Wymyśliłem coś na temat Hydry. Gordo był Hydrą. Jack tak powiedział. Pieprzony Gordo. Nigdy go nie lubiłem. To by pasowało, że Hydra jest jednym z kuzynów. Gordo był w odpowiednim miejscu, żeby dokonać wszystkich zabójstw i był też na rzece, kiedy o mało się nie rozwaliłem. ?! O mało co... Fury dopadł mnie przez hełm CE. Przewody cerebroenergetyczne dają doskonałą możliwość przeniknięcia przez zasłonę mentalną. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może to być niebezpieczne. Fury, albo raczej Hydra próbowała zmusić mnie do rozbicia się o most Woodsville, kiedy ćwiczyłem przed zawodami. Jezu. A kiedy to nie wyszło... dopadł cię w trakcie zawodów? Wujku Rogi, to jeszcze nie jest najgorsze. Hydra nie jest jednym umysłem. Jack próbował nam to powiedzieć, kiedy zginęła Addie, i próbował to powiedzieć mi jeszcze raz, później. Ale nie chciałem mu uwierzyć. Ale teraz myślę, że w końcu rozumiem, o co chodzi: Hydra to pięć umysłów. Pięć umysłów, które zostały w jakiś sposób nawiedzone przez Victora, kiedy były bardzo bezbronne. Kiedy były nie narodzone. Pięć kobiet było wówczas w ciąży, przy łożu śmierci Victora. Cecilia, była żona Severina Maeve O’Neil, Cat, Cheri i mama. Dzieci, które urodziły się później to Celine, Quint, Gordo, Parni... i moja siostra Maddy. Non! Ca, c’n’est pas possible! Pięcioro niewinnych małych dzieci?! Le bon Dieu, On nie pozwala, żeby takie rzeczy się zdarzały! Wujku Rogi, Gordo nie był niewinny. ...W takim razie, kim jest Fury? Nie mam pojęcia. Jeśli naprawdę nawiedzał moje sny i przemawiał do mnie tam na rzece, zanim spróbował mnie zabić, to myślę, że musiał być to dorosły. Ton, jakim do mnie przemawiał, był tonem osoby dojrzałej. Był bardzo zimny i bardzo zdecydowany. Fury może być jednym z Dynastii Remillardów; kimś, kto nienawidzi Imperium Galaktycznego, i spłodził chory plan zniszczenia go, poprzez usunięcie operantów zajmujących najwyższe stanowiska. Fury przeciąga innych na swoją stronę i chciał też zwerbować mnie. Cholera, to co mówił, było kuszące! Nie. To chore! Z piekła rodem! Co możemy zrobić? Komu ufać? Och, Boże, Boże, Boże... MacGregor jest jedyną osobą, która uwierzyłaby nam bez tracenia czasu. Gdzie jesteś? Jestem w księgarni. Inwentaryzuję. Zachlewasz się w trupa, chciałeś powiedzieć! Musisz wytrzeźwieć, pojechać do Concord i zobaczyć się z Kierownikiem osobiście i... zrób to natychmiast. Nie mogę...na Boga. Dziś w nocy ma być jakaś cholerna burza, a jestem nieźle zalany. Cholera, ostrzegałem cię! Nieważne. Zapomnij. Sam muszę pozbierać myśli. Lepiej będzie, jak sam skontaktuję się z MacGregorem i przekonam go, żeby zebrał tę czwórkę dzieciaków, a ty jedź i zostań z Jackiem. Chyba dasz radę dotrzeć do “Hitchcocka”? Czy mam sam wydostać się ze szpitala? Nie, nie, nie...Dam radę. Merde alors, dojechałbym do “Hitchcocka” z zamkniętymi oczami. Nie rób tego. Miej oczy otwarte. Upewnij się, czy ochrona pokoju Jacka jest non stop czujna. Mam przeczucie, że jest on w niebezpieczeństwie. Znajdź sposób, żeby trzymać papę i resztę Dynastii z dala od niego, dopóki Hydra nie zostanie zatrzymana i wtedy powie nam, kim jest Fury. Ti-Jean...ce pauvre petit. Wiedział, że Hydra to Gordo. Powiedział mi o tym. Ale Jack jest bezpieczny. Byłem dziś w szpitalu. Nie pozwolili mi go zobaczyć. Przy jego drzwiach stoi uzbrojony ochroniarz operant, a cały obszar wokół pokoju chroniony jest polem sigma i alarmami. Tak czy inaczej, idź do niego. Upewnij się, że nic mu nie grozi dziś w nocy. Zostań tam z ochroną. Proszę, wujku Rogi! Dobrze, dobrze. Dopilnuj tylko swojej części zadania. Każ MacGregorowi napuścić Magistrat na czwórkę tych cholernych dzieciaków! Tak. Zrobię to zaraz. Cecilia Ashe otworzyła drzwi do pokoju Marca i weszła do środka z pielęgniarką. Twarz lekarki wyrażała niezadowolenie. - Marc, czy nie mówiłam ci, jakie to ważne żebyś się odprężył? Elektrody zainstalowane na twoim ciele zaalarmowały prawie wszystkie pielęgniarki. Zrobiła cztery szybkie kroki i już była przy jego łóżku. Odpychając elektroniczną tacę z jedzeniem, złapała jedno ramię Marca i wyciągnęła dyfuzor transdermalny, który skrywała za plecami i przystawiła go Marcowi do szyi. Rozległ się syk sprężonego gazu. Mikrostrumień stężonego środka uspokajającego trafił do lewej tętnicy szyjnej Marca. Pielęgniarka pomogła przytrzymać go, kiedy się szamotał. - Nie! - krzyknął Marc. - Muszę porozmawiać z Davym MacGregorem! Proszę, ciociu Cele...to strasznie ważne, żebym...skontaktował... Opadł nieprzytomny na łóżko. Doktor Ashe westchnęła. - Nastolatkowie. I pomyśleć, wierzyłam, że ten jest rozsądny! Mogłam wiedzieć, że żaden chłopak, który startuje w tych piekielnych wyścigach, nie ma po kolei w głowie. Pielęgniarka otarła Marcowi czoło i poprawiła mu pościel. - Żadna z elektrod nie została usunięta, pani doktor. Czy życzy sobie pani, żeby znów założyć cewnik i resztę sprzętu? - Nie sądzę, żeby to było konieczne. Dajmy mu po prostu pospać. Ma silny organizm i szybko się wyliże. Proszę mnie powiadomić, jeśliby zaszły jakieś zmiany, ale jestem raczej pewna, że będzie spał jak zabity przynajmniej dziesięć godzin. Inna pielęgniarka zajrzała do pokoju. - Doktor Ashe, pani córka Celinę jest na wideofonie. - Proszę jej powiedzieć, że już idę - powiedziała Cecilia. Spojrzała na Marca raz jeszcze, potrząsnęła głową i powiedziała: - Słodkich snów. Dwie kobiety wyszły z pokoju i zamknęły drzwi. Marc jęknął. Nieskończenie wolno, podniósł powieki. Rozszerzone źrenice koncentrowały się wolno a oczy pozostały szkliste i nieruchome. Oddech miał wolny i regularny. Po chwili zdrowa ręka chłopca wypełzła spod kołdry i powędrowała w kierunku głowy. Dotknął płaskiego przedmiotu w kształcie rombu, przyczepionego do prawej skroni. Świadomość mignęła w szarych oczach, a język wysunął się z ust i zwilżył najpierw górną wargę, a następnie dolną. Sprawna ręka powędrowała z rosnącą pewnością po całym ciele, dotykając i licząc romby. Było ich siedem, a mechanizm pobierania danych można było oszukać. Powoli, Marc zaczął za pomocą swych metazdolności programować jedną wiązkę elektrod za drugą tak, żeby dalej wysyłały do monitorów kontrolnych w pokoju pielęgniarek na końcu korytarza, powtarzające się sekwencje niezmienionych danych. Pielęgniarki mogłyby zauważyć nienaturalne odczyty, gdyby przyjrzały im się dokładnie. Był jednak pewien, że alarm odzywa się tylko przy okazji jakichś poważnych odchyleń. Kiedy uznał, że elektrody są już odpowiednio ustawione, usiadł z trudem, odczepił je wszystkie i położył na poduszce. Narkotyk został błyskawicznie przetrawiony przez jego redaktywność, ale wciąż zaburzał funkcje motoryczne. Z dużym trudem zwiesił nogi na podłogę, krzywiąc się lekko z bólu, kiedy poruszył poparzonym lewym udem. Kolce Gordo musiały go tam jednak trochę zranić, przebijając kombinezon. Siedział bez ruchu przez jakiś czas, ochraniając zwichnięty nadgarstek i poparzoną rękę, koncentrując się na oszczędnym użyciu nadwyrężonej energii mentalnej. Zmobilizował następnie swoje właściwości telepatyczne, wysyłając wątły promień myślowy z taką precyzją, z jaką tylko zdołał, do Davy’ego MacGregora, do stolicy Ziemi. Concord było oddalone tylko o 86 kilometrów, jednak Kierownik nie odpowiadał. Marc pochylił się nad łóżkiem; fala mdłości zacisnęła jego jelita, a w głowie poczuł nagły przenikliwy ból. Zaklął cicho i przeczekał bez ruchu, aż nabrał pewności, że nie zemdleje. Podniósł słuchawkę zwykłego telefonu i dowiedział się z informacji o numer biura Kierownika, a następnie zadzwonił tam. Urzędnik, który obsługiwał dwudziestoczterogodzinną linię informacyjną, powiedział mu, że MacGregor był właśnie w drodze do Konsylium Galaktycznego. Można się było z nim skontaktować przez komunikator ponadprzestrzenny, jeśli wiadomość była wyjątkowo ważna. - Ile... czasu by to zajęło? - zapytał Marc. - Musi pan przekazać mi wiadomość w całości i ocenić, na ile jest według pana istotna. Informacja zostanie zweryfikowana przez biuro Kierownika i jeśli jej waga zostanie potwierdzona, zostanie przekazana w ciągu godziny. Kierownik czyni wszelkie starania, aby być do dyspozycji obywateli, ale pan rozumie, że pewne protokoły muszą być przestrzegane. - Tak... - Marcowi kręciło się w głowie. Jeśli podałby swoje nazwisko, czy potwierdziliby je u Paula? Nie. Był już pełnoletni. A te bzdury dotyczące wagi informacji... Boże! Gdyby tylko mógł zebrać myśli... - Obywatelu? Jest pan tam? Czy chce pan podać swoje nazwisko i wiadomość? - Ja... oddzwonię później - powiedział Marc i położył słuchawkę. Jack, zawołał. Jacko, słyszysz mnie? Nie było odpowiedzi. Czyjego telepatia w ogóle działała? Znów odpoczął chwilę, starając się zgromadzić siły metafizyczne. Ukoił redaktywnie ból głowy, mdłości, ale cholerne prochy mąciły jego nerwy; głowa i klatka piersiowa spływały potem. Zmobilizował funkcje motoryczne. Mięśnie - ruszyć się! Wstał. Wypróbował swoje ultrazmysły i wyszeptał krótką modlitwę dziękczynną, bo wydawały się działać. Była tam szafa, a w niej szlafrok i kapcie. Na korytarzu, dwie pielęgniarki rozmawiały za kontuarem. Obie były nonoperantami. Nie było śladu Cecilii Ashe ani Tukwila Barnesa, ani żadnego innego operanta. Marc zastanowił się, czyjego koercja będzie funkcjonować wystarczająco dobrze, żeby minąć pielęgniarki i zejść po schodach. Czy zdoła zahipnotyzować jakiegoś niewinnego człowieka, zabrać mu ubranie i samochód? Czy będzie w stanie dotrzeć z powrotem do Hanoweru, do starego szpitala, gdzie leżał Jack i przekonać się osobiście, że jego brat był bezpieczny. Nie można było ufać temu zapitemu głupcowi, wujkowi Rogi. Muszę to zrobić, powiedział sobie Marc. Muszę! Bardzo ostrożnie zaczął zakładać szlafrok. Rogi zabrał się za inwentaryzację w sobotę wieczorem, kiedy księgarnia była już zamknięta. Zszedł na dół po kolacji w swoich mokasynach, zostawiając na górze Marcela, żeby mieć spokój. Wtedy znów zaatakowały go koszmary i widział w myślach tę cholerną ognistą kulę. W szafce miał nową butelkę Wild Turkey, która zrobiła swoje. Teraz, bardziej pijany, niż przerażony mentalnym komunikatem Marca, musiał wrócić na górę, żeby założyć buty i kurtkę, zanim pojedzie do szpitala do Jacka. Zaklął pod adresem Marca, kiedy wiązał sznurowadła trzęsącymi się rękami. Batege! Jack był bezpieczny, jak tylko można, pod opieką wzmocnionej ochrony. MaxSec nie mieli co prawdą Gigantów wśród swoich pracowników, ale ochroniarz operant stojący przy drzwiach Jacka, usłyszałby na pewno, gdyby dziecko wołało telepatycznie o pomoc. Drzwi szpitala były chronione polami siłowymi, jak również mechanicznymi i elektronicznymi alarmami, które zawiadomiłyby policję Hancock, jeśli cokolwiek stałoby się ochroniarzom. Co, do cholery, dobrego przyjdzie z tego, że będzie się w nocy włóczył wokół szpitala? Ale obiecał Marcowi, że pojedzie, więc jechał. Rogi upewnił się, że grube rękawice są na miejscu, w kieszeni puchówki. Przez okno sypialni zobaczył, że znów zaczyna padać śnieg i z zazdrością pomyślał o Marcelu, który spał jak zabity w ciepłym gniazdku umoszczonym w puszystym szalu, na wielkim łóżku Rogiego. Upewniwszy się, że wziął klucze, księgarz zataczając się wyszedł na schody. Jack - przemówił. - Idę do ciebie, mały! Marc twierdzi, że jesteś w niebezpieczeństwie. Powiedz ochroniarzowi przy drzwiach, żeby nie wpuszczał nikogo - nawet lekarzy ani pielęgniarek - dopóki ja nie przyjadę. Słyszysz mnie Ti-Jean? Nic. Biedny maluch pewnie spał. Ciężko sapiąc, stary mężczyzna przeszedł odcinek od Main Street do starego Gates Building. Garaż był za rogiem, tuż przy małej dobudówce, gdzie mieściło się towarzystwo ubezpieczeniowe. Po Main Street kręciło się kilka samochodów, ale nie było żadnych pieszych. Stacja energetyczna Wally Van Zandt była zamknięta, podobnie jak wszystko inne w zasięgu wzroku. Śnieg z każdą chwilą padał coraz gęściej. Prognoza zapowiadała, że do rana spadnie dodatkowe 10 centymetrów. Rogi walczył ze staroświeckim metalowym kluczem, żeby otworzyć drzwi do garażu. W samochodzie miał zainstalowane nowoczesne elektroniczne zamki, ale nie założył nic takiego na głównych drzwiach. Stary Schlage mógł służyć jeszcze następne stulecie, albo nawet dwa. Poza tym przestępczość w Hanowerze praktycznie nie istniała. W końcu otworzył drzwi i wszedł do środka, poruszając się w ciemności ostrożnie, za pomocą swoich ultrazmysłów. Światło w środku nie działało od miesięcy. Trząsł się lekko i wyzywał siebie od starego tchórzliwego głupca, który boi się duchów. W głębi znużonego i zagubionego umysłu Rogi odszukiwał jak przez mgłę inną ciemność, z której wyłaniał się potworny obraz Shannon O’Connor Tremblay w ramionach Victora. Oboje byli zatopieni w fioletowoniebieskiej poświacie, gdy potwór wysysał z niej życie. I ten uśmiech Vica, podnoszącego twarz znad karku, po odebraniu resztek energii życiowej... Victor porzucił jej nieszczęsne martwe ciało i zawładnął nim. Zawładnął Rogim, jak marionetką, aż czysty przypadek pozwolił mu uciec. Potem znów go dopadł, tam przy górskim domku, wśród ryku wiatru i drżących gór... Zanurzał się wolno w ciemność garażu i nagle krzyknął przeraźliwie, potykając się o stary koszyk do przenoszenia Marcela, który planował uprzątnąć od dłuższego czasu i oddać do kościoła na giełdę staroci. Connardl Zapomniał zabezpieczyć się poniżej kolan. Jeśli potwór czaiłby się, mógł go dopaść w okolicach kostek!... Ale dość tych bzdur. Do samochodu! - Wujku Rogi? Jesteś tam? Krzyknął cicho, podskoczył nerwowo i odwrócił się szybko, po czym stwierdził z ulgą, że to tylko dziewczęca postać, rysująca się na tle padającego śniegu, rozświetlonego lampami ulicznymi. Miała na sobie kombinezon narciarski. - Wujku Rogi, to ja, Madeleine. Tak się cieszę, że cię znalazłam! - jej głos drżał. - Czy możesz przyjść do nas do domu? Chyba coś się stało Jacqui, a Herta jest jeszcze w kinie z Marie! Stał z jedną ręką na klamce samochodu i głupawo otworzonymi ustami. Coś się stało z gospodynią? Madeleine i mały Luc sami w domu? Gdyby tylko potrafił zebrać myśli... - Wujku Rogi, chodź, proszę! - Tak, oczywiście. Idę. - Szybko! Pobiegła pierwsza, a on pojękując i zataczając się ruszył za nią. Od domu Paula dzieliło ich jeszcze półtora budynku, trzeba było przejść przez Currier Place i minąć ciemną księgarnię. Madeleine była już prawie na miejscu. Rogi ze zdziwieniem zobaczył na podjeździe jajko. Kto miał w tym roku czerwone jajko? Czy to nie Anne? Czy Maddy nie powiedziała, że są z Lucern sami w domu? Była już na ganku; drzwi otworzyły się i ukazała się w nich inna nastolatka. Co to była za kuzynka? Lianę? Michaelle? Na wpół zasłonięte aury nastolatków wydawały się wszystkie takie same. - Chodź szybko, wujku Rogi! - krzyknęła druga dziewczynka. Mrucząc pod nosem i czując się znów prawie trzeźwy, brnął przez śnieg. Madeleine trzymała uchylone drzwi. Zobaczył w środku inne dzieci; ich umysły emanowały niepokojem i strachem. Dalej rysowała się przysadzista sylwetka jakiegoś dorosłego i czerwony sweter leżący na podłodze w połowie drogi pomiędzy nim a dziećmi. Czwórka dzieci czekających na Rogiego w środku to byli Maddy, Celine, Quint i Parni. Przypomniał sobie i stanął. Z wytrzeszczonymi oczami, otwartymi ustami, niezdolny wydać żadnego dźwięku, chwycił się barierki ganku, żeby nie upaść. - Szybko! - powiedziało jedno z dzieci. - Jacqui chyba nie oddycha. Chodź! Rogi wolno potrząsnął głową. - Jeśli nie wejdziesz - powiedziała Madeleine - będziemy musieli cię wprowadzić. Jej koercja dotknęła go a przyłączyły się do niej pozostałe dzieci. Ale metakoncert Hydry był osłabiony, ponieważ oni też się bali. Zatrzasnął barierę mentalną i wydarł się z ich uścisku. Zacisnął powieki z przerażenia i jego umysł zawołał najpierw Marca, potem Jacka, a w końcu Ducha Rodzinnego. Zdarł jedną rękawicę zębami i wcisnął rękę pod kurtkę, do kieszeni spodni. Metakoncert Hydry przeorganizowywał się, starając się być tak skuteczny, jaki był w pięć umysłów. - Nie, nie zrobicie tego! - krzyknął na głos. Wyciągnął z kieszeni brzęczący mały przedmiot. Wciąż zaciskając powieki, podniósł wysoko pęczek kluczy z breloczkiem, który wyglądał jak czerwony przezroczysty marmur w srebrnej oprawie. Z tego breloczka dzieci zawsze żartowały i nazywały Wielkim Karbunkułem. Dał mu go kiedyś Duch Rodzinny. Nawet z zamkniętymi oczami Rogi poczuł nagły błysk światła i usłyszał wrzask młodych głosów i umysłów, a potem nagłą ciszę. Stał przy swoim samochodzie w garażu. Na wschodniej South Street panowała cisza i gęsto padał śnieg. - Sacre nom de Dieu, czy ja śnię? W ręku trzymał klucze. Nie miał jednej rękawiczki. Gorączkowo otworzył drzwi samochodu, opadł na siedzenie, zapalił silnik i wyjechał na ośnieżony chodnik. Z jakiegoś powodu zaspy nie były jeszcze uprzątnięte. Pewnie znów nawaliły te cholerne czujniki. Zawsze nawalały w bocznych uliczkach... Rozległ się dźwięk przypominający uderzenie pioruna. Spojrzał osłupiały w kierunku domu Paula. To nie grzmot, nie eksplozja - ale huk porównywalny do przekroczenia bariery dźwięku. Jajko wzbiło się w powietrze z niedozwoloną prędkością i zniknęło wśród wirujących płatków w ułamku sekundy. Marc! Jack! Oni uciekają! Żadnej odpowiedzi. Rogi zawołał telepatycznie jeszcze raz, po czym przestał, klnąc w rozpaczy. Czy obaj spali? Nie miał telefonu w starym volvie, a jego ultrazmysły były zbyt zamroczone alkoholem, żeby śledzić jajko dalej niż na kilkaset metrów. Nie potrafił odczytać rejestracji. Do diabła z tymi pieprzonymi gnojkami! Jack go teraz potrzebował. Dodał bezmyślnie gazu i wpadł w poślizg, prawie uderzając w małe drzewko. Odzyskał następnie kontrolę nad samochodem i sobą samym i ruszył Main Street tak szybko, jak potrafił. Wołał Jacka co parę minut, niepokojąc się coraz bardziej, kiedy nie uzyskiwał odpowiedzi, chociaż wiedział doskonale, że chłopczyk był całkowicie niedostępny mentalnie, kiedy spał. Rogi minął Green Street i skręcił na północ w College Street, minął Old Row i kaplicę Rollins, minął Steele Hali. Już prawie był na miejscu. Teraz tylko skręcić w Maynard i dojechać na stary parking szpitala. Ulice były tu ogrzewane i chodniki parowały. Śnieg i para zlały się w jedno; latarnie uliczne roztaczały zamazane żółte światło. Reflektory samochodu Rogiego rzucały dwa białe stożki, a rozświetlone tu i ówdzie okna szpitala były niebieskawozielone i jasnozłote, z wyjątkiem jednego okna, które płonęło pomarańczową czerwienią, niczym zachodzące słońce. Rogi stanął przy samochodzie, wpatrzony w to okno w osłupieniu. Inny samochód wyjechał zza rogu z Maynard i zahamował tuż przy Rogim z piskiem opon. Szyba w oknie opuściła się i zdumiony usłyszał głos Marca: - Wsiadaj! Nie ma czasu, żeby iść! Podjedziemy do wyjścia awaryjnego! Wtedy Rogi usłyszał wycie syren strażackich. 42 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Strażnik podniósł czujnie wzrok znad książki, kiedy drzwi windy otworzyły się, ale rozluźnił się, gdy tylko rozpoznał znaną osobistość, która podeszła do niego z wyrazem niepokoju na twarzy. Emanowała stanowczością i nieodpartą koercją. - Doktor Colette Roy jest już w drodze. Na monitorze EEG Jacka pojawił się jakiś nieprawidłowy odczyt. Może mieć poważne kłopoty. Szybko, człowieku! Otwieraj drzwi! Strażnik nie odmówił... chociaż przyznał potem, że otrzymał ścisłe polecenie niewpuszczania nikogo, oprócz prywatnej pielęgniarki i nocnego lekarza - a szczególnie nie wolno mu było wpuszczać członków rodziny Remillard. Zeznał, że osoba ta z pewnością go przymusiła. Pomimo że był później szczegółowo przesłuchiwany przez specjalistów od sondażu, strażnik nie mógł sobie przypomnieć, kim była ta osoba. Jego wspomnienia zostały skasowane. Nie pamiętał nawet, co stało się, kiedy wyłączył alarm i otworzył drzwi. Znaleźliśmy go z Marcem i strażakami nieprzytomnego, leżącego przy swoim krześle w holu. Przy nim stały dwie zdumione pielęgniarki i młody lekarz i usiłowali go ocucić. Drzwi pokoju Jacka były znów zamknięte i personel medyczny nie potrafił wyłączyć systemu zabezpieczeń. Przekonywali nas, że mały pacjent ma się dobrze, co wskazywały znajdujące się nieopodal monitory. Złapałem rękę młodego lekarza i przytrzasnąłem ją na płask do drzwi. - Poczuj, pieprzony wesołku! Mężczyzna krzyknął. - Cholera! Gorące! - Wyważcie drzwi! - krzyknął Marc. - Tam się pali, a butla z tlenem podtrzymuje ogień! Mój brat tam jest! Szef strażaków studiował skomplikowaną konsoletę kontrolną strażnika, która była wielkości niedużego biurka. - Według tego, pole sigma rozciąga się na ścianach, podłodze, suficie i drzwiach. Musimy je wyłączyć, zanim tam wejdziemy. Zamek czasowy w drzwiach nastawiony jest tak, że otworzy się dopiero za dwie godziny. Szlag! Drzwi są pewnie cerametalowe. Przynieście ciężkie ostrze laserowe i resztę sprzętu. Skontaktuję się z MaxSec i wyciągnę od nich kod pola sigma. Patrzyliśmy na siebie z Markiem w niemej rozpaczy, kiedy strażak zaczął mówić gorączkowo do mikrofonu komunikatora wbudowanego w hełm. Pokój pełen dymu i płomieni, a w nim... Jack, podtrzymywany przy życiu przez najdelikatniejszą aparaturę. Prawdopodobnie zginął natychmiast, jak tylko wybuchł ogień. Szef strażaków zaczął stukać w klawiaturę konsolety, zgodnie z instrukcjami zarządu agencji ochrony. Zapaliło się jakieś zielone światełko i powiedział: - Pole wyłączone! Rozwalać zamek! Niezdarni jakby w swych kombinezonach ochronnych, strażacy odsunęli nas, lekarzy i pielęgniarki na bok i zaczęli przecinać zamek oślepiającym promieniem fotonowym. Usłyszałem włączający się poniewczasie alarm pożarowy szpitala; lekarz z jedną pielęgniarką pobiegli zająć się wszystkim. Inna pielęgniarka odprowadziła otumanionego strażnika. - Ty wezwałeś straż? - zapytałem Marca. Przytaknął ponuro. - Udało mi się w końcu zobaczyć ultrawzrokiem pokój Jacka, kiedy byłem trzy domy stąd i zobaczyłem płomienie. W samochodzie, który ukradłem, był telefon. Zmuszono nas z Markiem, żebyśmy cofnęli się dalej w kierunku korytarza, gdy strażacy przynieśli jeszcze inne przyrządy, żeby rozwalić zamek. Agencja ochrony bardzo się postarała, żeby uczynić pokój Jacka niedostępnym. W tym samym momencie włączyły się automatyczne spryskiwacze na suficie i usłyszałem, jak sprawnie ewakuowano pacjentów. Pamiętam, że nie było ich wielu w tym skrzydle, które było poświęcone eksperymentalnym formom opieki. Ktoś próbował zmusić nas do wyjścia, ale Marc poraził go swoją koercją i stłoczyliśmy się żałośnie razem, kiedy woda zaczęła lać się nam na głowy, a laser rozpryskiwał wokół krople ciekłego metalu, które padały gdzieniegdzie, niczym miniaturowe meteory. Dokonano niewątpliwego postępu. Jeden z techników, dzierżąc coś w rodzaju potężnego wiertła, zajął miejsce operatora lasera, atakując nie zamek, ale framugę drzwi. Stało za nim pięciu strażaków z przygotowanym wężem i różnego rodzaju nietoksycznymi chemicznymi gaśnicami. Kiedy wiertło włączyło się z jazgotem, światła na korytarzu nagle zgasły. Strażacy włączyli latarki. Panujące wokół zamieszanie było otumaniające. Nie miałem pojęcia, co miało się ukazać za tą ścianą trudną do sforsowania. Nie chciałem wiedzieć. Moje ultrazmysły były do niczego. Łzy płynące po mojej twarzy mieszały się z wodą ze spryskiwaczy i szlochałem w otępieniu. Marc stał w milczeniu koło mnie, z twarzą białą jak kreda i głęboko podkrążonymi oczami. Miał na sobie znoszony płaszcz i buty robocze bez skarpetek. Pod spodem nie miał chyba nic poza szlafrokiem. Szef strażaków wydał tryumfalny okrzyk i człowiek z wiertłem cofnął się. Strażak włożył coś do dziury we framudze i również się cofnął, a następnie wcisnął guzik małego ręcznego włącznika. Rozległo się głuche łup! Zamek wreszcie puścił i strażak kopnął drzwi. Z pokoju buchnęły płomienie i kłęby czarnego dymu. Strażacy zaatakowali je wężem i chemikaliami. Rozległy się krzyki. Przyholowano urządzenie absorbujące dym, wpuszczono do pokoju dyszę i włączono aparat. Marc i ja, kaszląc, skuliliśmy się na podłodze pod nędzną ochroną mojej mokrej puchówki. Więc to tak ma się skończyć, pomyślałem. Najwspanialszy umysł, jaki ludzkość kiedykolwiek znała, utrzymywany przy życiu, na przekór wszystkiemu, przez najnowocześniejszą technologię medyczną, ginie w ogniu, najstarszym z kataklizmów. Czy zrobiły to cztery Hydry? Wtedy myślałem, że tak, ale później okazało się, że sprawcą był Fury. Nieznany Fury, który zamazał psychokreatywnie swój obraz tak, że nawet zainstalowane w pokoju kamery nie zarejestrowały żadnych możliwych do identyfikacji szczegółów, chociaż na taśmach widać było, w jaki sposób rozpalił ogień. Fury użył najprostszego zapalnika: szklanej butelki wypełnionej łatwo palnym paliwem, zatkanej knotem. Dopływ tlenu idący do aparatury, podtrzymującej życie Jacka, został odcięty, płonąca butelka rzucona na podłogę, a drzwi zatrzaśnięte; sprawca uciekł. W tym czasie cudowny mózg spowity w gnijące ciało spał, nie wiedząc, co się dzieje; przekonany, że nie grożą mu ataki mentalne, ponieważ jest ukryty za swoimi barierami, ani ataki fizyczne, ponieważ strzeże go kosztowny system ochrony. Bez dodatkowego tlenu, ogień wypaliłby się prawdopodobnie sam w ciągu kilku minut. Ale tlen sprawił, że rozpętało się piekło, zwęglając i topiąc skomplikowane, delikatne mechanizmy, które podtrzymywały ostatnie żywe tkanki, w których spoczywał umysł Jacka. Główny strażak krzyknął coś. Spryskiwacze wyłączyły się, podobnie jak wąż trzymany przez strażaków. Ze zrujnowanego pokoju przestał się wydobywać dym. Szef poświecił latarką w ciemność. Nagle Marc otrząsnął się z letargu. Zerwał się na równe nogi i odpychając na boki zdumionych mężczyzn, wpadł do pokoju potykając się o zamokłe poniszczone sprzęty. Stanąłem tuż za nim. Okno było stłuczone i śnieg padał do środka. Woda kapała z sufitu i stała na zaśmieconej podłodze. Stygnący metal wydawał ciche stuki i cicho wył wiatr. Latarka świecąca za mną i Markiem niewyraźnie oświetlała pokój zanurzony w oparach i panujący tam chaos. Widać było w tych przebłyskach powykręcane i sczerniałe resztki umeblowania, poprzewracane stojaki ze sprzętem, zrujnowaną aparaturę podtrzymująca, która zajmowała środek pokoju. Unosił się wokół zapach węgla drzewnego i ostra chemiczna woń stopionego plastiku. Przez krótką chwilę, gdy do pokoju wpadł podmuch świeżego mroźnego powietrza, wydawało mi się, że czuję coś jeszcze - coś niewiarygodnie słodkiego, jak Pernod, likier albo anyż. Szlochałem jak dziecko i prawie nic nie widziałem, ale moja pamięć podpowiedziała mi, że znam ten zapach; czułem go na mglistym płaskowyżu tropikalnej wyspy i w swej rozpaczy tłumiłem teraz wspomnienia o Teresie, które mnie nawiedziły. Żywa i tuląca nowo narodzonego syna w pokrytym śniegiem szałasie... potem leżąca nieruchomo i zimna w łóżku, wreszcie... uśmiechająca się do mnie zza girland paproci i kwiatów. Marc stał w drzwiach, a ja i strażacy napieraliśmy na niego. Złapał jedną z latarek i omiótł światłem duże pomieszczenie. Zobaczyliśmy smugi pary mieniące się płatkami śniegu. Powykrzywiane fragmenty spalonego sprzętu, niczym zwęglone kości. Jakieś kawałki jasnej, delikatnej spopielonej substancji, która skojarzyła mi się przez moment z małymi białymi różami, które Jack zrobił na święta za pomocą swojej kreatywności... Psychokreatywność. Był w tym naprawdę dobry. Promień latarki powędrował do odległego, ciemnego końca pokoju, na lewo od drzwi. Obaj z Markiem zobaczyliśmy go i krzyknęliśmy. Mężczyzna. Skulony niemal w pozycji płodowej, z ramionami obejmującymi głowę i jakby ochraniającymi jaj z ciałem tak doskonałym jak ciało Davida Michała Anioła - zupełnie nagi i czysty, za wyjątkiem nóg po kostki unurzanych w brudnej wodzie. Jego ramiona poruszyły się. Podniósł głowę i popatrzył na nas ze zdumieniem na twarzy. Miał około dwudziestu lat, ciemne włosy i był całkiem przystojny, z charakterystycznym orlim nosem Remillardów. Uśmiechnął się niepewnie do Marca i mnie, a my gapiliśmy się na niego, niezdolni wykrztusić słowa i przerażeni do szpiku kości. Szef strażaków starał się jak mógł przepchać się przed nas, klnąc soczyście i usiłując zobaczyć, co wprawiło nas w takie osłupienie. Ukończyłem pierwszą część pracy. - Ti-Jean? - wyszeptałem. - Ale to nie możesz być ty... Twarz młodego mężczyzny straciła oszołomiony i niepewny wyraz. Jego doskonałe ciało zaczęło rozmywać się i stawać się przezroczyste na moich zdumionych oczach, stając się tak niematerialne, jak drobinki pary, którymi miotał porywisty wiatr. Zamiast pięknego ciała dorosłego mężczyzny, zobaczyłem nagle nagi mózg zawieszony w powietrzu. Nie był to surowy i odrażający kawał tkanki, ale coś niezwykle eleganckiego i doskonałego. Materialny odpowiednik Jacka podtrzymywany jedynie przez atmosferę, fotony światła i jego własne mocarne siły psychokreatywne. Potem mózg zniknął, a w rogu stanął mały chłopiec, drżący lekko, ale uśmiechający się. Miał około trzech, czterech lat. - To ciało jest chyba na teraz odpowiedniejsze - powiedział. - Nie sądzicie? Przynajmniej do czasu, kiedy ludzie trochę do mnie przywykną. Marc podał mi latarkę. Poszedłem za nim w głąb pokoju i strażak oraz kilku z jego ekipy wpadli za nami. Krzyknęli ze strachu. Marc klęczał w brudnej wodzie, trzymając jedną z małych rączek chłopca w swojej zdrowej ręce. Jack nie był duchem ani żadną iluzją. Ręka Marca była bardzo brudna i zostawiła ślady na czystej skórze dziecka. - Tak jak świąteczne róże? - zapytał Marc Jacka. - Nie całkiem. Ale prawie. Tak właściwie, to nie mam ciała, oprócz mózgu spowitego wąuasi-materialną, molekularną powłokę o dowolnym kształcie. Szef strażaków powiedział; - Boże Wszechmogący, on żyje. Marc odwrócił się do mnie. - Nie mogę go podnieść z tym zwichniętym nadgarstkiem, wujku Rogi. Pochyliłem się, wziąłem małego chłopca na ręce. Jack był ciepły; płatki śniegu topniały, opadając mu na skórę. - Czy możemy iść do wujka Rogi? - zapytał Jack. - Myślę, że to by było najlepsze. Dawno nie widziałem Marcela. Obaj z Markiem wybuchnęliśmy śmiechem. Marc wstał. Strażacy odsunęli się na bok, pomrukując, kiedy wyszedłem na korytarz niosąc Bezcielesnego Jacka. Następnie poszliśmy do ocalałej części szpitala i zaczęliśmy rozglądać się za czymś suchym, żeby wytrzeć chłopca. 43 ISLAY HEBRYDY CENTRALNE, SZKOCJA, ZIEMIA 16 LUTEGO 2054 Sztormowy wicher znad Pomocnego Atlantyku smagał poszarpany przylądek Ton Mhor. Wysokie fale lizały do i podmywały, wdzierając się. z hukiem w zatokę Sanaigmore na jego wschodniej stronie. Sztorm powoli ustawał. Oświetlony szarym brzaskiem, północno-zachodni brzeg wyspy wydawał się ponurym miejscem, o poszarpanych klifach i skalistych rafach wychodzących w morze, porośniętych tylko gdzieniegdzie poskręcanymi iglakami. Krajobraz był poznaczony wyschniętymi zimą bagnami i wrzosowiskami, które rozciągały się między małymi śródlądowymi jeziorkami. Dzikie szlaki i wąskie drogi prowadziły z porozrzucanych małych farm i domostw, w większości opuszczonych i rozpadających się, w kierunku głównej drogi, która biegła naokoło długiego jęzora jeziora Loch Indaal. Wzdłuż łagodniejszego, zawietrznego brzegu, przycupnęły wzdłuż piaszczystej plaży małe wioski, wyglądając, jak połyskujące paciorki szeroko rozsunięte na żyłce. Ruchliwe małe gorzelnie na zachodzie i południu świeciły jak choinki świąteczne, ponieważ pracowały dzień i noc, żeby zaspokoić zapotrzebowanie na wspaniałą słodową whisky, która była podarunkiem wyspy Isly dla Galaktyki. Na pozostałych terenach wyspy można się było natknąć na farmy owcze i jagodowe, oraz najpiękniejsze na Ziemi tereny golfowe. Obok nich wyrosły hotele, które zapełniali latem amatorzy wędrówek i podglądania ptaków, oraz antykwariusze. Inaczej było na północnym zachodzie. Tam większość starych domostw i farm była dawno opuszczona, przypominając martwe, prehistoryczne kamienne budowle. Stały tam też zrujnowane kaplice i ozdobne krzyże postawione przez celtyckich mnichów, oraz zamek, który wznieśli Macdonaldowie, gdy w Średniowieczu byli panami tych wysp. Prawie wszyscy ludzie, którzy niegdyś walczyli tu o przetrwanie, wynieśli się na śliczną “szkocką” planetę Kaledonię. Mała nowoczesna społeczność Islay była dobrze sytuowana i dzięki wszechobecnym pojazdom powietrznym, nie pozostawała już w izolacji od lądu. Ale były tu takie miejsca, które rzadko odwiedzali tubylcy i przyjezdni. Jednym z nich była farma “Sanaigmore”, niegdyś własność krewnych giganta metafizycznego, Jamiego MacGregora. Czerwone jajko wylądowało tam o świcie. Zgodnie z instrukcjami Fury, cztery ocalałe głowy Hydry ukryły jajko w stodole. Miały tam zostać do czasu, kiedy ucichnie całe zamieszanie i będzie można je przerejestrować, przeprowadzając odpowiednie kombinacje w komputerze urzędu rejestracyjnego Edynburga. Dzieci znalazły klucz do domu tam, gdzie Fury polecił im szukać, i weszły do ciemnej wiejskiej kuchni. Była czysta i zabezpieczona przed insektami i poza jednym, czy dwoma pająkami, oraz zapachem pleśni nad zlewem, prezentowała się dość zachęcająco. Szczególnie, kiedy wzięło się pod uwagę nie najciekawsze, pozostałe możliwości. Quint włączył miniaturową instalację fuzyjną, która pełniła rolę grzejnika oraz dostarczała energię do oświetlania i gotowania. Celinę zalała pompę i przepłukała substancję zapobiegającą zamarzaniu wody z rur. Parni obejrzał zapasy żywności i stwierdził, zgodnie z zapewnieniami Fury, że są bardzo obfite, a następnie zebrał zamówienia na śniadanie. Maddy zdjęła pościel z łóżek i przesuszyła je dla odświeżenia suszarką do ubrań. Poduszki i materace były syntetyczne, więc nie zapleśniały. W szafach były ubrania i buty. Kiedy siedzieli przy stole po śniadaniu, Celinę odważyła się zadać palące pytanie. - Jak sądzicie, jak długo będziemy tu tkwić? - Aż całe to piekło się uspokoi - powiedział ponuro Parni. - A możesz być pewna, że będzie piekło i to nieliche. Maddy wstała od stołu, podeszła do kuchennego okna i spojrzała na wzgórza i bagna skąpane w porannej wilgoci. - Po co, do cholery, Fury nas tu zesłał? - Musiał mieć swoje powody - powiedział Quint. - Obiecał, że przyjedzie i wyjaśni wszystko, jak tylko będzie to możliwe. - A to może długo potrwać - westchnęła Maddy. - Cholerny Gordo. To wszystko jego wina, on wrobił nas w tę sprawę z Markiem. Celine otuliła się szczelniej dużym starym swetrem, który znalazła. - I tak mamy szczęście, że Fury nie nakarmił nami zwierząt... Parni, podkręć trochę termostat. Ciągle mi zimno. - Fury nas potrzebuje - powiedział Parni. - Przynajmniej co do tego Gordo miał rację. Jakkolwiek ambitny był jego plan, nie zrealizuje go bez nas. Podkręcił klimatyzację na ścianie w kuchni i podszedł do ekspresu, żeby zrobić sobie jeszcze jeden kubek kawy. - Zastanawiam się, kim naprawdę jest Fury? Pozostałe trzy Hydry wzruszyły ramionami. - Co my będziemy tu robić? - zapytała Celinę nerwowo. Quint spojrzał na nią chytrze. - Przynajmniej teraz jest nas parzysta liczba. - Och, czyżby? - Celinę spytała filuternie. - Czy poza bombą nerwową, to właśnie ma być naszą rozrywką na tej małej, ciasnej wysepce? Czy panie mają możliwość wyboru, czy też urządzimy sobie czworokącik? A może myślałeś o stałych monogamicznych związkach, dopóki nie zanudzimy się nimi na śmierć? Stojąc przy oknie, Maddy krzyknęła cicho. Odwróciła się wolno do pozostałych z uszczęśliwionym uśmiechem na twarzy. - Nie będziemy się tu nudzić. To wspaniała wyspa. Fury wiedział, co robi, przysyłając nas tutaj. - Jak to? - zapytał Parni, wciąż nie dowierzając. - Naturalni suboperanci - wyszeptała Maddy. - Na Islay jest ich pełno. Najlepsi są ci nieszkoleni w agresywnych metazdolnościach i kipiący energią życiową. Przesondowałam wyspę; całe południowe wybrzeże aż roi się od smakowitych jasnych aur. Parni strzelił zachwycony palcami. - Pewnie! Celtyckie geny! Zapomniałem, że ta część planety była jednym z pierwszych źródeł energii metafizycznej. - Ale Fury nie zapomniał - uśmiechnął się Quint. - Tym razem - powiedziała Maddy poważnie - będziemy bardzo ostrożni. Nigdy więcej jakichś niedopracowanych pomysłów. - Zgoda - przytaknęli wszyscy gorąco. - Kto wie, jak długo przyjdzie nam tu zostać? - dodała. - Może nawet z rok. A nie chcemy przecież wyczerpać zasobów naturalnych. 44 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Zabraliśmy z Markiem Jacka do mojego mieszkania, tak jak prosił. Personel szpitala był przerażony, kiedy chcieliśmy wynieść dziecko stamtąd i powtarzano nam, że Jack musi zostać zatrzymany na obserwację - przynajmniej do czasu, kiedy przybędzie Colette Roy i uzna, że może zostać wypisany. Ale Jack bardzo rozsądnie powiedział, że on wie, że jest zupełnie zdrowy i przypomniał wszystkim, że Lylmicy dali mu prawo decydowania o własnym życiu i śmierci. I to prawo chce wykorzystać. Więc wyszliśmy, a za nami wybiegł szef strażaków, zapewniając, że to jakiś nieziemski cud, iż dzieciak przeżył. O tej nocy opowie kiedyś swoim wnukom. Podobnie jak każdy chyba obywatel, strażak znał historię Jacka z prasy. Amatorskie nagrania, które sprzedała mediom pielęgniarka, pochodziły z okresu, kiedy głowa Jacka wyglądała jeszcze normalnie, a jego prawie całkowicie rozłożone dolne części ciała, ukryte były pod aparaturą. Strażak więc nie zdawał sobie sprawy z wagi “cudu”, którego świadkiem byli on i jego towarzysze. Oficjalnie podano, że Jack uratował się, zamykając w psychokreatywnie stworzonej bańce powietrznej. Była to umiejętność nieznana dorosłym operantom i Jacka uznano za niezwykłe dziecko. Kiedy dotarliśmy na miejsce, połączyliśmy się przez komunikator z Davym MacGregorem. Za czwórką dzieci podejrzaną o udział w metakoncercie Hydry wysłano list gończy. Szybko ustalono, że czerwone jajko Anne zaginęło. Ona, podobnie jak inni członkowie Dynastii, była przez cały wieczór na kolacji w domu Denisa i Lucille, przekazując wyrazy współczucia Paulowi i Catherine. Jajko Anne zostało prawdopodobnie ukradzione z parkingu przy domu. Colette Roy, profesor Tukwila Barnes i gospodyni Lucille, którzy również byli na tej kolacji, zaświadczyli, że nikt z siedmiu magnatów Remillardów nie opuszczał domu w czasie, gdy w szpitalu wybuchł pożar. Nie doniesiono o wejściu na szlaki powietrzne planety Ziemia żadnego skradzionego jajka. Jeśli jednak takie weszło, musiałoby poruszać się poza szlakami i wszechobecną siecią radarów Urzędu Kontroli Lotów, najprawdopodobniej przemykając tuż nad powierzchnią Atlantyku i udając się w Bogu tylko wiadomym kierunku. Trzy satelity, które mogłyby wytropić trasę uciekającego pod warstwą chmur jajka, uległy tej nocy poważnym zaburzeniom pomiarów. Fury spisał się jeszcze lepiej niż Marc, gdy uciekaliśmy z Teresą do Kolumbii Brytyjskiej, zacierając ślady swych protegowanych. Nigdy nie natrafiono na ślady czerwonego jajka ani nie odnaleziono go. Śledztwo Magistratu i poszukiwania Madeleine, Celine, Quentina i Parnella utrzymywano w ścisłej tajemnicy z rozkazu Kierownika. Media i społeczeństwo nigdy nie dowiedziały się o istnieniu wampirycznej małej kliki, atakującej Pierwszą Rodzinę Metapsychologii. Remillardowie aktywnie uczestniczyli w śledztwie - a szczególnie rodzice podejrzanych dzieci - i później cała sprawa Fury-Hydry została przedyskutowywana na tygodniowej, Specjalnej Sesji Ludzkich Magnatów w Concord przy drzwiach zamkniętych. Hipotezę Marca na temat pochodzenia Hydry wnikliwie rozważano i w końcu, niechętnie, uznano za wiarygodną. Dynastię poddano jeszcze raz badaniom, za pomocą urządzenia sondażowego w Cambridge i udowodniono niewinność jej członków. Nie odnaleziono żadnych śladów zbiegłych dzieci. Paul osobiście udał się do Konsylium i przedstawił wyniki Specjalnej Sesji wszystkim obcym magnatom. Wśród jego postanowień znalazły się następujące punkty: wszyscy Remillardowie powinni zrezygnować ze swych stanowisk w Konsylium i zostać natychmiast uwięzieni w miejscu przez nie wybranym; okres próbny poprzedzający pełne członkostwo Ludzkości w Imperium Galaktycznym powinien być przedłużony na czas nieokreślony, do momentu, gdy Fury i Hydra zostaną schwytani, zidentyfikowani albo potwierdzona zostanie ich śmierć. Magnaci Simbiari, Poltrojanie, Gi i Krondaku głosowali za przyjęciem tych drakońskich propozycji, ale pięciu członków Lylmickiego ł Zgromadzenia Nadzorczego wykorzystało swoje specjalne przywileje i odrzuciło je. Sprawa pozostawała więc otwarta. Wyznaczono specjalną grupę ludzi i obcych śledczych, aby kontynuować poszukiwanie. Ich próby odnalezienia potwora Hydry okazały się jednak daremne, podobnie jak usiłowania Jacka. Cała czwórka pozostawała na wolności, robiąc wszystko to, co im kazano, aż do chwili, która nastąpiła 23 lata później, gdy Kierownik Dorothea Macdonald, zwana także Diamentową Maską, w końcu ich unieszkodliwiła, z niewielką pomocą przyjaciela. Historia ta zostanie opisana w drugiej części trylogii, zatytułowanej “Diamentowa Maska”. Fury stanowił całkowicie oddzielną kwestię. Jego losy, podobnie jak przeznaczenie Marca i Bezcielesnego Jacka, a także innych osób, które występują w tych pamiętnikach, sąw zawiły sposób wplątane w Rebelię Metafizyczną. Główni rebelianci, pod przewodnictwem Adriena Remillarda, Anny Gawrys-Sakhvadze i Owena Blancharda, realizowali swoje plany w tajemnicy, ale z pełną determinacją aż do kulminacyjnego roku 2083. W okresie, gdy szersze aspekty mentalnej Wspólnoty i członkostwa w Imperium Galaktycznym były już w Państwie Ludzkości otwarcie dyskutowane, wciągali w swój ruch coraz więcej wpływowych operantów. Z czasem dołączył do nich również Marc, tak jak przewidział niegdyś Adrien, i stał się jednym z ich liderów. Rozszerzył założenia Rebelii o własne radykalne poglądy, które znacznie wykraczały poza pierwotne ideały ludzkiej autonomii i w rezultacie zagroziły istnieniu całego Imperium Galaktycznego. W tych pamiętnikach zdradzę wkrótce - za pozwoleniem Ducha Rodzinnego - takie wydarzenia z Rebelii Metafizycznej, o których historycy Imperium nie mają najmniejszego pojęcia, a których sam byłem świadkiem i brałem w nich wielokrotnie udział. Moje własne poglądy na temat konfliktu kosmicznego zostaną przedstawione w trzecim tomie trylogii, zatytułowanym “Magnifikat”. Nie wiem, czy Duch, w swej nieskończonej mądrości, zamierza opublikować moją kronikę na terenie Galaktyki, czy może planuje po prostu ukryć ją gdzieś, w niezgłębionych Lylmickich archiwach. Nie chce on zdradzić swych planów, tak jak nie zamierza mnie oświecić, czy po opowiedzeniu tej całej historii będę jeszcze długo żył. Eh bien! Qu’estce que capeut bien foutre? Ale ubawiłem się, oglądając całe to zamieszanie. Paul wrócił na Ziemię akurat, żeby zdążyć na wręczenie Marcowi dyplomu 14 czerwca 2054 roku, kiedy chłopiec uzyskał niższy i wyższy stopień naukowy z metapsychologii. Jego praca dyplomowa zatytułowana była “Przewody cerebroenergetyczne jako potencjalny sposób ominięcia zasłon mentalnych gigantów metafizycznych”. W eksperymentach posłużył się własną osobą jako królikiem doświadczalnym. Na ceremonii wręczania dyplomów siedziała obok nas siostra Marca, Marie, i jego młodsi bracia Luc i Jack. Przyjaciele rodziny gratulowali Paulowi cudownego powrotu Jacka do zdrowia i ustąpienia nowotworu. Paul przekazał wszystkie gratulacje na ręce Colette Roy i jej kolegów lekarzy. Niestety, druga siostra Marca, Madeleine, nie była obecna na uroczystości. Zaczynała, jak powiedział Paul, swoje własne wyższe studia na odległej poltrojańskiej planecie Toroponsu-Makon, na zasadach specjalnej wymiany młodzieży. Rodzina nie spodziewała się widywać jej zbyt często w ciągu najbliższych kilku lat, ale nie miała się tam czuć osamotniona. Trójka innych kuzynów rodziny Remillardów zdecydowała się na tę samą formę studiów. 3 października 2054, okres próbny trwający jeden rok galaktyczny, czyli tysiąc ziemskich dni, został oficjalnie zakończony. Państwo Ludzkości zajęło swe miejsce wśród innych ras Imperium na dobre i na złe; nareszcie na prawach pełnego członka konfederacji, ze wszystkimi przywilejami i obowiązkami wypływającymi z tego członkostwa. Uzyskano kompromis w kwestii dodatkowych planet etnicznych dla ludzi o odmiennych od białego kolorach skóry: ustanowiono dwanaście nowych planet, bez żadnych wymagań dotyczących procentu operantów w ich populacji. Kolonie znajdowały się dość daleko od rodzinnej planety, ale były atrakcyjne i szczodrze wspierane, tak, że ludzie, którzy się na nich osiedlili, zwiększyli swoją populację na tyle, że, jak na ironię losu, odegrali bardzo istotną rolę w Rebelii Metafizycznej, wznieconej w imieniu Mentalnej Postaci. Krótko po zakończeniu odbywających się na całej Ziemi uroczystości, związanych z przyjęciem Ludzkości do Imperium, Malama Johnson przekazała Marcowi telepatycznie specjalną wiadomość. Polecieliśmy z Markiem i Jackiem do Kauai, zabraliśmy prochy Teresy z jaskini kahuna i rozrzuciliśmy je nad zieloną wyspą pewnego dnia, kiedy niebo było świeżo zroszone deszczem i ozdobione tysiącami tęcz. Zaprosiliśmy Paula, żeby pojechał z nami, ale odmówił. Teraz, kiedy okres próbny dobiegł końca, był zajęty bardziej niż zwykle i mieszkał głównie w Concord albo na planecie Konsylium. Laura Tremblay i kilka innych atrakcyjnych kobiet operantów przeżyło z Paulem jeszcze kilka krótkich romantycznych przygód. Młody Bezcielesny Jack wyglądał i zachowywał się, prawie zawsze, jak normalne dziecko w wieku przedszkolnym, wyglądając na troszkę starszego, niż opiewała jego metryka i zdecydowanie wyprzedzając rozwój społeczny dzieci w jego wieku. W dalszym ciągu uprawiał wycieczki po kampusie Dartmouth, czasami w towarzystwie Marca i jego kolegów-absolwentów, a niekiedy sam, za specjalnym pozwoleniem rektora college’u, Toma Spotted Owla, który stał się jednym z najbliższych przyjaciół Jacka. Jego nadzwyczajne zdolności metafizyczne były szeroko znane w kręgach akademickich, ale nie rozpowszechniano tej sensacji poza murami uczelni. Gigantyczne możliwości koercyjne dziecka zapewniały mu nietykalność ze strony mediów i innych ciekawskich, tak że reszta jego dzieciństwa upłynęła w spokoju, bez wzbudzania uwagi poza Hanowerem w stanie New Hampshire. Nosił swoją dziecięcą powłokę, gdy mieszkał w domu albo przebywał wśród przyjaciół i krewnych z jego licznej rodziny. Czasami jednak przybierał inne postaci - ludzkie i obce. Dopóki był dzieckiem, czynił to z największą ostrożnością. Do momentu, kiedy został nominowany do Konsylium, w wieku szesnastu lat, tylko nieliczni członkowie rodziny znali prawdę o faktycznym stanie fizycznym Jacka. Jack odwiedzał mnie regularnie w mojej księgami i prosił o opinię w różnych sprawach, tak że czasami zapominałem, kim ten chłopiec jest naprawdę. Podczas najmroźniejszych zimowych nocy, kiedy siadałem sam na tyłach mojej księgarni, pijąc, czując się samotny i litując nad sobą - wspominając kobiety, które kochałem i straciłem - Surmy, Elaine, Umi, a nawet Teresę - powtarzałem sobie, że jest jednak na świecie ktoś, komu nie poszczęściło się jeszcze bardziej. Przynajmniej znałem ciepło miłości. Trzy kobiety pragnęły mnie, a jedna kochała jak ojca. Denis przecież, Jack, a nawet Marc, byli dla mnie jak przybrani synowie. Ale czy jakaś kobieta mogłaby kiedyś pokochać biednego Bezcielesnego Jacka? Jakież straszne, nieludzkie dzieci mógłby spłodzić ten roześmiany, cudowny chłopiec... Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Jack był teraz szczęśliwy, wzrastając w mądrości i chwale, imitując swój rozwój fizyczny w taki sposób, że prawie nie można było się domyślić, że była to tylko imitacja. Jego “ciała” nie były prawdziwe, ani nigdy nie mogły się takimi stać. Skomplikowana konstrukcja biologiczna, w której mieszkają dusze każdego z nas, wykracza poza zdolności konstrukcyjne nawet najpotężniejszego giganta psychokreatywności. Jack nie mógł też zostać przyodziany w prawdziwe ciało za pomocą technologicznego cudu, jakim była terapia regenerująca. Jego geny zaprogramowały go takiego, jakim był: nagim, samowystarczalnym mózgiem. Innymi słowy, był w połowie drogi ewolucyjnej pomiędzy homo sapiens i eterycznymi Lylmikami. Był niezwykły i prawdziwe samotny. Pogrążony w sentymentalnej melancholii, wznosiłem toast za biednego Bezcielesnego Jacka, który nigdy nie poznał ludzkiej miłości, a północny wicher wył za oknami księgarni i Wielkie Białe Zimno podkradało się pod New Hampshire, a wysoko na niebie odległa gwiazda, będąca słońcem planety Kaledonia, migotała jak najmniejszy z diamentów. Ależ Duch Rodzinny musiał się śmiać.