Taras Szewczenko 'WARMK Tłumaczył JERZY JĘDRZEJEWICZ WYDAWNICTWO LUBELSKIE Tytuły oryginałów: Knamna, Bapnaic Objaśnienia JERZY JEDRZEJEWICZ Kartą tytułową, okładkę i obwolutę projektował JERZY KOSTKA Redaktor ANNA ŁAZUKA ISBN 83-222-0038-2 i Copyright by Wydawnictwo Lubelskie Lublin 1979 WYDAWNICTWO LUBELSKIE • LUBLIN 1979 Wydanie I. Nakład 10 000+272 egz, Ark. wyd. 4,5. Ark. druk. 5,75. Papier druk. mat. kl. III, 70 g, 82X104 cm. Oddano do składania 21 grudnia 1978 roku. Druk ukończono w kwietniu 1979 roku. Cena zł 20.— Druk: Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów, ul. Marchlewskiego 19. Zam. nr 79/79; J-3-35 KSIĘŻNA Wieś! O, ileż ciepłych, czarownych obrazów budzi się w moim starym sercu, gdy słyszę to miłe słowo! Wieś! I już stoi przede mną nasza biedna, stara, biała chata, z pociemniałą strzechą i czarnym dymarem l, a obok chaty na prycziłku2 jabłonka z czerwonobarwnymi jabłkami, a wokół jabłonki kwietnik — ulubieniec mojej niezapomnianej siostry, mojej cierpliwej, mojej czułej opiekunki! A przy wrotach stoi stara rozłożysta wierzba z uschniętym wierzchołkiem, za wierzbą stoi kłu-nia *, otoczona stogami żyta, pszenicy i różnych innych zbóż, a za kłunią na pochyłym gruncie rośnie ogród. I to jaki ogród! Widziałem w swoim życiu ładne ogrody, jak na przykład w Kumaniu albo Peterhofie 4, ale cóż to są za ogrody! Grosza niewarte w porównaniu z naszym wspaniałym ogrodem: gęsty, ciemny, cichy — słowem, drugiego takiego nie ma na całym świecie. A za ogrodem lewada5, za lewadą dolina, w dolinie zaś cichutki, ledwo szemrzący strumień, obsadzony wierzbami i kaliną i otulony szerokolistnymi, ciemnymi, zielonymi łopuchami; a w tym strumieniu pod zwisającymi liśćmi łopuchów kąpie się przysadzisty, jasnowłosy chłopak, a wykąpawszy się, pędzi przez dolinę i lewa-dę, wbiega do cienistego ogrodu, pada pod pierwszą z brzegu gruszą albo jabłonią i zasypia prawdziwym niezmąconym snem. Obudziwszy się, patrzy na prze- ciwległą górę, patrzy, myśli i pyta sam siebie: „A cóż tam jest za górą? Powinny tam być żelazne słupy, które podtrzymują niebo. A gdyby tak pójść i popatrzyć, jak one je tam podpierają? Pójdę, zobaczę, przecie to niedaleko". Wstał i nie myśląc wiele poszedł przez doliną i lewa-dę prosto na górę. No i wychodzi za wieś, minął carynę, przeszedł z pół wiorsty pola. Na polu stoi wysoka, czarna mogiła. Wdrapał się na mogiłę, żeby z niej zobaczyć, czy daleko jeszcze do tych żelaznych słupów. Stoi chłopak na mogile i patrzy na wszystkie strony: i z jednej strony wieś, i z drugiej strony wieś, i tam z ciemnych ogrodów wygląda trzykopułowa cerkiew, kryta blachą, i tam również cerkiew wygląda z ciemnych ogrodów, tak samo kryta białą blachą. Chłopak się zamyślił. „Nie — duma — dzisiaj późno, nie dobrnę do tych żelaznych słupów, lepiej jutro iść razem z Katrią. Katria pogoni krowy do czeredy6, a ja pójdę do żelaznych słupów; a dzisiaj odurzę Mykitę, brata, powiem, że widziałem te żelazne słupy, co podpierają niebo". Stoczył się na łeb, na szyję z mogiły, wstał i poszedł, nie oglądając się, do cudzej wsi. Na szczęście spotkał po drodze czumaków 7, którzy zatrzymali go i spytali: — A ku da ty mandrujesz, parubcze? — Do domu. — A de ż twoja doma, neboracze? — W Kyryliwci8. — Tak czoho ż ty jdesz u Morynci? — Ja ne w Morynci, a w Kyryliwku jdu. — A koły w Kyryliwku, tak sidaj na moju mażu, to-waryszu, my tebe dowezemo do domu9. Posadzili go na skrzynce, jaka zwykle znajduje się na przodku czumackiego wozu, i dali mu bat do ręki: i chłopaczek pogania sobie woły jakby nigdy nic. Pod- jeżdżając do wsi zobaczył swoją chatę na przeciwległej górze i zawołał wesoło: — Onde, onde nasza chata! —• A koły ty wże baczysz swoju chatu — powiedział właściciel wozu — to i jdy sobi z Bohom! w Zdjął chłopca z wozu, postawił na ziemi i zwracając się do swoich towarzyszy rzekł: — Nechaj idę sobi z Bohom! — Nechaj idę sobi z Bohom! — powtórzyli czumacy i ohłopczyna pobiegł sobie z Bogiem do wsi. Zmierzchało się na dworze, kiedy podszedłem do naszego przełazu (mówię w pierwszej osobie, gdyż ten przysadzisty jasnowłosy chłopczyna nie był to nikt inny, tylko pokorny autor tej wprawdzie nie sentymentalnej, niemniej jednak smutnej opowieści). Patrzę przez przełaz na podwórze, a tam koło chaty, na ciemnym, zielonym, aksamitnym sporyszu wszyscy nasi siedzą kołem i wieczerzają; tylko moja starsza siostra i niańka Kateryna nie wieczerza, lecz stoi sobie przy drzwiach, podparłszy głowę ręką, i jak gdyby spogląda na przełaz. Kiedy wysunąłem głowę zza przełazu, krzyknęła: — Pryjszow! Pryjszow! — podbiegła do mnie, wzięła mnie na ręce, poniosła przez podwórze i posadziła w kole tych, co jedli, powiedziawszy: — Sidaj, weczeriat', prybłudo! — Po zjedzeniu siostra zaprowadziła mię spać, położyła do łóżka, przeżegnała, pocałowała i uśmiechając się, nazwała mnie znowu włóczykijem. Długo nie mogłem zasnąć; wypadki ubiegłego dnia nie dawały mi spokoju. Wciąż myślałem o żelaznych słupach i o tym, czy powiedzieć o nich Katerynie i My-kicie, czy nie mówić. Mykita był raz z ojcem w Odessie i tam oczywiście widział te słupy. Jakże ja mu o inich powiem, kiedy ich wcale nie widziałem? Kate-rynę można by oszukać... Nie, jej również nic nie po- wiem — i pomyślawszy jeszcze trochę o żelaznych słupach zasnąłem. Po dwóch, trzech latach widzę już siebie w szkole u ślepego Sowgira (tak się nazywał nasz niestychamy diaczek "), jak siedzę i sylabizuję: b, a — ba. I przesy-labizowawszy, bywało, do t, a -^ ta, wyjdę ze szkoły na ulicę, popatrzę do jaru, a tam moi szczęśliwi rówieśni-r cy grają sobie na słomie koło kłuni i nie wiedzą, że jest na świecie i diak, i szkoła. Patrzę, bywało, na nich i myślę: „Dlaczego ja właśnie jestem taki nieszczęślii wy, dlaczego mnie, biedaka, męczą przeklętym elementarzem?" — i machnąwszy ręką dam drapaka przez cwyntar'12 do kompanii szczęśliwców, na jasną, ciepłą słomę, i ledwo zacznę swoje ćwiczenia gimnastyczne na słomie, a tu już idą dwaj psałtyrnicy 13, biorą mnie, biedaka, za ręce i odwracają w tył, czyli prowadzą do szkoły, a w szkole — sami dobrze wiecie, co się dostaje za nieobecność w godzinach zajęć szkolnych. Ślepy Sowgir (nazywano go ślepym, choć był tylko zezowaty, a nie ślepy) pełnił w naszej cerkwi funkcję diaczka, nie jakiegoś tam stycharnego, prawdziwego diaczka, tylko takiego sobie włóczęgi. Poprzednik jego, Nikifor Chmara, też był u nas diaczkiem niestychar-nym; ale raz w nocy zachorował i rano umarł, Bóg raczy wiedzieć z jakiej przyczyny. A ślepy Sowgir, niewiele myśląc, zaraz w następną niedzielę stanął na kli-rosie, odśpiewał mszę, przeczytał apostołkę 14, i to tak przeczytał, że hromada i sam ojciec Kasjan tylko cmoknęli z zachwytu. Po mszy świętej gromada uchwaliła wybrać Sowgira na diaczka i Sowgir został ze wszelkimi stosownymi honorami wprowadzony do szkoły jako do swojej didiwszczyny1S. Gromada — to wielki człowiek! Nowy diaczek zamieszkał w swojej szkole, a uczniowie, w tej liczbie i ja, niedużutki, zaczęli do niego chodzić po wiedzę. A sam on był wzrostu niewielkiego, barczysty i wyglądałby jak istny Zaporożec, gdyby nie był zezowaty, nawet swoich włosów nie zaplatał, nosząc na głowie coś w rodzaju kozackiej czupryny. Usposobienie miał raczej surowe niż wesołe, a pod względem potrzeb życiowych i w ogóle komfortu był prawdziwym spartaninem. Co mi się w nim jednak naj-< bardziej podobało, to właśnie to, że zwykle co sobotę po wieczerni16 karmił nas wszystkich kaszą brzozową. Ale to jeszcze nic, niechby sobie karmił, myśmy byli do tej kaszy przyzwyczajeni — wystawiał nas przy tym, można powiedzieć, na wielką próbę: bije, bywało, a delikwentowi każe spokojnie leżeć, nie krzyczeć i powoli, dobitnie powtarzać na głos piąte przykazanie. Prawdziwy spartanin! No i powiedzcież mi, dobrzy ludzie, czy się kiedy urodził na świecie taki bohater, który leżałby spokojnie pod rózgami? Nie, myślę, że takiego człowieka ziemia jeszcze nie nosiła. Bywało, kiedy dojdzie do mnie kolej, to już nie proszę o darowanie, lecz proszę tylko, żeby się ulitował nade mną i gwoli świętej soboty kazał mnie choć trochę przytrzymać. Czasem, bywało, zlituje się, ale tak wsypie, że lepiej byłoby nie prosić o miłosierdzie. Niechaj ci ziemia lekką będzie, ślepy Sowgirze! Sa-meś nie wiedział, co czyniłeś: ciebie tak bito, więc i ty biłeś, a prostoduszność twoja nie widziała w tym nic złego! Niech ci ziemia lekką będzie, żałosny tułaczu, miałeś zupełną słuszność! I oto ku niewypowiedzianej swojej radości ukończyłem „Mał biech"17, to znaczy ukończyłem psałterz. Postawiłem wedle zwyczaju całemu bractwu kaszę z groszakami, dopełniłem tego świętego obrządku ściśle podług starodawnej tradycji, i nazajutrz jąłem kreślić kredą przemądre gryzmoły na malowanej tablicy, by- l lem już bowiem nie psałtyrnikiem, lecz skoropisz- cem 18 W owej to prawie szczęśliwej dla mnie epoce nastąpiła reorganizacja szkoły: przysłano nam stycharnego diaczka z samego Kijowa. Ślepy Sowgir z początku stawał okoniem, ale w końcu musiał ustąpić przed obliczem prawa i zebrawszy cały swój mizerny dobytek do jednej torby, zarzucił ją na ramię, wziął posoch do jednej ręki, a zeszyt z niebieskiego papieru, zawierający psalmy Skoworody 1B, do drugiej i poszedł szukać sobie innej szkoły. A bracia moi ze szkolnej ławy rozlecieli się jako te owce przed wilkiem i przestali chodzić na naukę do nowego stycharnego diaczka, jako że był z niego pijanica nad pijanicami. Trudno się porywać z motyką na słońce! I ja, na j cierpli wszy z całego bractwa szkolnego, wziąłem na koniec swoje narzędzia — tabliczkę, pióro, kałamar20 z kredą i poszedłem spokojnie do chaty, dziwiąc się temu wszystkiemu, co zaszło. Od tego czasu poczyna się długi szereg najsmutniejszych, najbardziej ponurych moich wspomnień. Wkrótce umiera matka, ojciec żeni się z młodą wdową i bierze za nią troje dzieci zamiast posagu. Kto widział chociażby z daleka macochę i tak zwane przyrodnie dzieci, ten zaiste widział piekło w jego najobrzydliwszym triumfie. Ani jedna godzina nie upłynęła bez płaczu i bójki między nami, dziećmi, i ani jedna godzina nie upłynęła bez kłótni i wyzwisk między ojcem i macochą. Mnie macocha osobliwie nienawidziła, prawdopodobnie za to, że często okładałem pięściami jej słabowitego Stepanka. W tym samym roku ojciec pojechał po coś do Kijowa, zaniemógł w drodze i powróciwszy do domu w krótkim czasie umarł. Po śmierci ojca jeden z moich licznych krewniaków, żeby — jak mówił — wyprowadzić sierotę na ludzi, zaproponował mi za jadło i picie taką robotę: pasanie la- tfl tem stada świń, a zimą pomaganie jego parobkowi w gospodarstwie. Ale ja wybrałem inną dolę. Wziąwszy swoją tabliczkę, kałamar i psałterz, udałem się do szkoły do pijanego stycharnego diaczka i zamieszkałem u niego jako uczeń i robotnik. Tu się zaczyna moje praktyczne życie. Warunki egzystencji mojej w szkole były niezbyt komfortowe. Dobrze jeszcze, jeśli się trafiali we wsi nieboszczycy (daruj mi, Boże), bo wówczas jakoś dawaliśmy sobie radę, w przeciwnym natomiast razie głodowaliśmy po kilka dni z rzędu. Wieczorem niekiedy, bywało, wezmę torbę, a nauczy-ciel ujmie w prawicę kawał tęgiego kija, w niańkę zaś .gliniane naczynie (nie pogardzaliśmy też napojami, jak na przykład kwasem gruszkowym i innymi) i pójdziemy śpiewać pod oknami pieśni nabożne. Czasem przyniesiemy coś niecoś do szkoły, a czasem wrócimy z gołymi rękami, tyle tylko, że nie głodni. 'Umiałem prawie cały psałterz na pamięć i czytałem go, jak mówili moi słuchacze, wyraziście, to znaczy głośno. Dzięki temu mojemu uzdolnieniu nie został we wsi pochowany ani jeden nieboszczyk, nad którym nie przeczytałbym psałterza. Za tę czynność dostawałem knysza21 i kopę22 pieniędzmi. Pieniądze oddawałem nauczycielowi jako jego dochód, a on udzielał mi łaskawie i hojnie piątaka na obarzanki i to było jedyne źródło mojej egzystencji. Przy takich, można powiedzieć, umiarkowanych dochodach nie mogłem żyć otwarcie i ubierałem się bynajmniej nieelegancko, jak przystoi godności szkoiarza. Chodziłem stale w szarej, dziurawej świtce i w wiecznie brudnej, niezmiennej koszuli, a o czapce i butach nie było nawet mowy ani latem, ani zimą. Pewnego razu dał mi jakiś chłop za przeczytanie psałterza kawałek skóry na przyszwy, ale i to mi nauczyciel odebrał jak swoją własność. I dużo, dużo mógłbym opowiedzieć niezwykle cieka- wych i pouczających rzeczy na ten temat, ale jakoś smutno o tym mówić. : Tak przeleciały cztery marne lata nad moją dziecinną głową. . Potem wspomnienia moje pełne są jeszcze smutniejszych obrazów. Daleko, daleko od mojej biednej, mojej drogiej ojczyzny. Bez miłości, bez radości Młodość przeleciała » Właściwie nie przeleciała, lecz przepełzła w nędzy,, ciemnocie i poniżeniu. I wszystko to ciągnęło się okrągłe dwadzieścia lat. Podczas moich wędrówek poza ukochaną ojczyzną wyobrażałem ją sobie taką, jaką widziałem w dzieciństwie, piękną, wspaniałą, o obyczajach zaś jej małomównych mieszkańców urobiłem już sobie własne pojęcia harmonizujące, ma się rozumieć, z pejzażem. Nawet mi zresztą nie przyszło do głowy, żeby to mogio wyglądać inaczej, okazuje się jednak, że inaczej. Po dwudziestu latach życiowych prób i doświadczeń opierzyłem się nieco i, ma się rozumieć, pofrunąłem prosto do gniazda ojczystego. Wkrótce przede mną zajaśniały od dawna znajome bielutkie chaty. Jak gdyby uśmiechały się do mnie spośród ciemnej zieleni. Czy w owych miłych schroniskach może się znaleźć miejsce dla biedy i jej nikczemnych współtowarzyszy? Nie! Bo inaczej człowiek byłby nie człowiekiem, lecz zwyczajnym bydlęciem. W owym słodkim przekonanip przejechałem prawie całą gubernię czernihowską, nig-r dzie się nie zatrzymując. Z miasteczka Kozielca powinienem był skręcić w bok od traktu pocztowego — spojrzeć z bliższej odległości na mój eden24 i nawet wysłuchać tej żałosnej i prawdziwej opowieści. Kozielec wcale się nie różni swoją fizjonomią od innych swoich współbraci, powiatowych miast małoro- 12 syjskich. W historii naszej również nie odgrywa szczególniejszej roli, jak na przykład jego zadnieprzańscy towarzysze, z tym może wyjątkiem,1 iż w roku 1663 została tu zwołana znamienita Czarna Rada2S. Słowem, miasteczko niczym się nie wyróżniające; ale podróżny, jeżeli tylko nie śpi w czasie zmiany koni albo nie kosztuje przekąsek u pana Tychonowicza, na pewno z zachwytem poogląda wspaniały chram, urocze dzieło Ra-strellego 26, ufundowany przez Natalię Rozumychę, założycielkę rodu grafów Razumowskich. Sześć wiorst od Kozielca, we wsi Lemiesze, w ubogiej chatce na swołoku, czyli na belce pułapowej, czytamy: „Dom ten wybudowała sługa boża Natalia Rozu-mycha 27 roku pańskiego 1710". A w Kozielcu we wspaniałej cerkwi widnieje napis na marmurowej tablicy: „Świątynię tę zbudowała grafinia Natalia Razumowska w 1724 roku". Dziwne dwa pomniki jednej i tej samej fundatorki! W Kozielcu wynająłem parę niewyszukanych koników wraz z rudym Żydem i pojechałem sobie polną drogą, dokąd mi potrzeba. Było to we wrześniu. Z rana dzień wyglądał ledwie szarawo, a pod wieczór stał się też mokrutki; noc się zbliżała, trzeba było gdzieś znaleźć przytułek, a tu po drodze nie tylko karczmy — nawet marnego szynku nie widać. Nie dojeżdżając do Trubieża, czyli po miejscowemu Trubajła, ujrzeliśmy na zboczu wzgórza wieś. Podjeżdżamy bliżej — rzeczywiście, wieś, ale spalona, i na czarnej ulicy nie ma żywego ducha. A za groblą, z drugiej strony Trubieża, zobaczyliśmy pomiędzy wierzbami i dopiero zaczynającymi się żółcić sadami białe chaty. Przejechaliśmy po grobli obok dwóch hałasujących młynów i znaleźliśmy się w dużej wsi kozackiej. Duże, czyste chaty i nie porujnowane tyny 28 świadczyły o zamożności mieszkańców, ale pierwsza od strony pastwi- 13 ska chata szczególnie mi wpadła w oko i przyciągnęła mię swoim uroczym wyglądem, tak że postanowiłam prosić w niej o nocleg. Deszczyk rosił jednak dość obficie, a gospodarz tej przyjaźnie uśmiechającej się chaty stoi sobie jakby nigdy nic, oparty łokciami na płocie, w nowym kożuchu bez pokrycia, kurzy krótką fajkę i życzliwie patrzy, jak jego ulubieńcy — płowe, kręto-rogie woły — zajadają się w ogrodzie kapustą. Ujrzawszy przez okno takie świętokradztwo, wybiegła z chaty gospodyni i zawołała przez łzy: — Czegóż ty stoisz, stary bezecniku, i patrzysz, jak bydlęta niweczą dobytek? Czemu ich nie zapędzisz do obory? — Zapędzałem je trzydzieści lat, niech teraz inni zapędzają — odparł gospodarz całkiem obojętnie i w dalszym ciągu pykał fajkę. — Boże! Co ja mam z tobą! — znowu zawołała gospodyni. — Żebyś chociaż zdjął kożuch; przecie widzisz, że deszcz pada! — No to co? Niech sobie pada z Bogiem! — Jak to — co! Koisuch zniszczysz! — No to co, mogę zniszczyć, mam drugi. — Można mu kołki ciosać na głowie, a on będzie swoje gadał — ofuknęła męża gospodyni i pobiegła wyganiać bydło z ogrodu. Gospodarz popatrzył za nią i uśmiechnął się z zadowoleniem. Spodobała mi się jego iście ehaehłacka29 maniera i wychyliwszy się z bryczki powitałem gospodarza życząc mu dobrego wieczoru, na co odrzekł: — Dobry wieczór i wam, dobrzy ludzie! A czy daleko Bóg prowadzi? — dodał wkładając czapkę. •'• » — Niby niedaleko, a jednak dzisiaj nie dojedziemy — odpowiedziałem wyłażąc z bryczki i spytałem rozciągając słowa: — A czy nie można by u was, dziaduniu, zanocować? • J4 — Dlaczego nie można, można, błogosław Boże! Chata niemała, a myśmy dobrym ludziom radzi. Przy tych słowach otworzył wrota i bryczka wsunęła się na podwórze. — Prosymo pokomo do gospody! — powiedział mi gospodarz, kiedy wszedłem na podwórze. Widać było, że starał się wymawiać słowa z rosyjska. Wszedłem do chaty; panowała tam prawie ciemność, ale zauważyłem, że chata była przestronna i czysta. — Prosymo pokorno, sadowyteś — mówił gospodarz wskazując na ławę. — A ja tymczasem powiem swojej starej, żeby nam coś zaświeciła — dodał wychodząc z izby. Po chwili weszła do izby staruszka ze świecą i postawiwszy ją na stole, cicho wróciła do drzwi i stanęła w milczeniu, ze złożonymi na piersiach rękami. Miała na sobie schludną niemiecką suknię i takiż czepek. Zdziwiło mię to. „W jaki sposób — pomyślałem — znalazło się coś podobnego w chłopskiej chacie?" Wkrótce po staruszce wszedł do izby gospodarz niosąc na ręku zapłakane dziecię. Dziecię ujrzawszy staruszkę rozchyliło usteczka, uśmiechnęło się i wyciąr gnęło do niej swoje maleńkie rączęta. — Weź go, Mykytowna, do siebie — rzekł gospodarz oddając dziecię staruszce. — Widzisz, jak się boi chłopa? Wiadomo — pańskie dziecko — dodał głaszcząc je po główce swoją szeroką, kościstą dłonią. Miałem w kieszeni cukierki. Muszę zaznaczyć, że ten produkt zawsze woziłem z sobą w czasie moich wędrówek po Małorosji, gdyż niczym się tak szybko nie zaskarbi względów mojego ponurego rodaka, jak okazaniem czułości jego dziecku. Toteż często i z dobrym skutkiem stosowałem tę taktykę. Podałem cukierek dziecięciu. Z początku patrzyło na 15 l mnie swoimi niezwykle dużymi oczyma, potem milcząco wzięło cukierek i z uśmiechem wsadziło w swoje różowe usteczka. Mogłem się teraz dokładniej przyjrzeć dziecku i staruszce. Staruszka wydała mi się żywym obrazkiem Gerarda Dou 38, a dziecię było cherubinem Rafaela. Uderzyła mię owa czysta, subtelna uroda dziecięca; oczy moje zatrzymały się na tym prześlicznym stworzeniu. Staruszka odniosła dziecię na bok i przeżegnała je, zapewne chroniąc w ten sposób przed złym spojrzeniem, a gospodarz podszedł do mnie i powiedział: — A co, czy nieprawda, że to pańskie dziecko? — Piękne dziecko — odrzekłem i podałem maleństwu jeszcze jeden cukierek. Gospodarz był wyraźnie zadowolony z moich prezentów i zwróciwszy się do staruszki powiedział: — Daj no mi go, Mykytowno, a sama pójdź i poproś mojej starej, może tam coś znajdzie dla nas na podwieczorek, no i... jeśli nie będzie zła, to również tej... po kieliszeczku... domyślacie się, Mykytowno? — My, panie dobrodzieju, jesteśmy ludzie prości — dodał zwracając się do mnie — nie mamy nic takiego słodkiego, ani tej herbaty, ani tego cukru, tylko tak sobie, prosto, po prostemu. Staruszka wyszła z chaty, a on z dzieckiem na rękach zbliżył się do mnie i wyrzekł: — Niech mu się pan teraz przyjrzy, panie dobrodzieju; prawda, że istne książątko? — Skądże się u pana wzięło książęce dziecko? Proszę mi opowiedzieć, na miłość boską — spytałem zdziwiony. — Niech wam, panie dobrodzieju, opowie Mykytow-na, bo z tym była prawdziwa komedia. Widział pan tam, za Trubajłem, spaloną wieś? — Widziałem — odrzekłem. 16 — To dobrze, że pan widział. Otóż ta wieś była kiedyś własnością matki tego dziecka, no i spaliła się do cna. A jego matka... Ale nie opowiem panu, jak się to tam paliło: nie było mię wtedy w domu, więc nie widziałem. Niech Mykytowna sama opowie; wszystko widziała, więc dobrze wie, jak się to stało. Tymczasem staruszka weszła do izby i czystym białym obrusem nakryła rozpostarty na stole kiłym31, zdjęła z półki ośmiokątną malowaną karafę z wódką oraz kieliszki i postawiła na stole; potem przyniosła na drewnianym talerzu, również malowanym, pokrajanego w kawałki czabaka32 i palanicę33. I wszystko to zrobiła cicho, poważnie, tak że patrząc na nią można było z pewnością orzec, iż wyrosła i zestarzała się nie w chłopskiej chacie. Potem wzięła na ręce dziecko i odeszła na bok, a gospodarz odezwał się do niej: — Mykytowno, kiedy położysz spać dziecinę, to zajdź do nas; chcemy cię o coś wypytać. I powiedzcie tam mojej starej, niech nam gotuje wieczerzę, ale nie hałuszki ** albo kuliszas, bo przecie mamy gościa! Staruszka wyszła z izby, a on jeszcze rzucił za nią: — Zajdźcie do nas, Mykytowno, jak się uporacie ze wszystkim. — Dobrze, zajdę — odpowiedziała Mykytowna już w sieni. Wypiwszy jeden i drugi kieliszeczek gospodarz mój stał się rozmowniejszy. Rozgadał się tak dalece, że sam tego nie zauważając opowiedział mi cały swój życiorys. Opowiedział między innymi o tym, jak za swoich kawalerskich czasów był pogońcem36 pod Francuzami i wrócił z Niemiec goły, golusieńki, z jednym batem w rękach, i jak potem wynajął się do pracy u popa, i jak następnie własnym trudem i rozumem wzbogacił się i z bezdomnego sieroty wyrobnika wyszedł na 2 — Księżna. Warnak 17 pierwszego we wsi gospodarza. Słowem, w ciągu godziny, nie wypytując o nic, dowiedziałem się całej jego naj intymniejszej historii. Ale to mi się w nim najwięcej spodobało, że opowiadając swoje zwykłe dzieje napomykał jakby mimochodem o swoich bohaterskich czynach, nie widząc w nich nic niezwykłego. A tymczasem staruszka przyniosła nam wieczerzę i sama powieczerzała z nami. Odmówiwszy po jedzeniu modlitwę gospodarz zwrócił się do staruszki mówiąc: — Teraz, Mykytowno, opowiedz nam o swojej księżnej, jak się to tam u was działo. Ale najpierw — dodał — natoczcie nam dzbanek sływianki 37, to weselej nam będzie słuchać. Po pięciu minutach staruszka wróciła do izby z pokaźnym szklanym hłeczykiem3S w rękach. Postawiwszy hłeczyk na stole, sama usiadła na ławce, pomilczała chwilę i przemówiła z westchnieniem: — O jej nieszczęśliwym żywocie, Stepanowyczu, o jej doli gorzkiej, ciężkiej, gotowa jestem opowiadać każdego dnia, każdej godziny, całemu światu, żeby cały świat wiedział o jej gorzkich, krwawych łzach i dręczył się tymi krwawymi łzami. — I staruszka cicho zapłakała. Wypiliśmy po kieliszku sływianki, a Mykytowna otarłszy łzy zaczęła tak: — Nie umiem powiedzieć, ile to lat minęło, ale zdarzyło się to dawno, przed Francuzami 39: byłam wtedy jeszcze taką stryhą 40, kiedy nieboszczyk Demian Fe-dorowicz, Panie świeć nad jego duszą, przyszedł spod Francuzów. Służył w jakimś pułku kozackim, a w jakim mianowicie, nie umiem panom powiedzieć. Wiem tylko, że był w kozakach, i nic więcej. Ojca, Fedora Pa-włowicza, Panie świeć nad jego duszą, nie zastał już 18 przy życiu. Rozejrzawszy się w gospodarstwie domowym, poprawił, co trzeba było poprawić, a co nie trzeba, to tak zostawił. Wtedy też zbudował dwa witria-ki 41, te co stoją na górze. Tylko one ocalały z całej zagrody. Zbudowawszy witriaki umyślił się zaręczyć i zaręczył się aż za Ostrem, u jakiegoś Słoniny, z jego córką Kateryną Łukianowną. Na wiosnę się zaręczył, a zaraz po Wniebowzięciu ** wzięli ślub: nawet pół roku nie był narzeczonym, kochany panie. Po ich weselu zostałam we dworze za pokojówkę. Długo płakałam i tęskniłam za swoimi domownikami, a potem przywykłam, kiedy trochę podrosłam. Na drugi czy na trzeci rok... zdaje się, że na trzeci, dał im Pan Bóg dziecię. Dano mu imię Kateryny, a ja zajęłam się niańczeniem. Od tej pory aż po dzisiejsze okrutne czasy nie rozłączyłam się z moją nieszczęśnicą ani na jedną godzinę: na moich oczach wyrosła i za mąż wyszła i... — Nie płaczcież, Mykytowno! — odezwał się gospodarz ze współczuciem: — Taka była wola Pana Boga, a łzy na nic się nie zdadzą. Staruszka po krótkim milczeniu ciągnęła dalej: — A jaki gospodarz! Jaki dobry pan! Jaką miał duszę szlachetną! I wszystko przepadło. Świętej pamięci Katerynicz przyjedzie, bywało, do nas z Kijowa i tylko podziwia, a trzeba powiedzieć, że Katerynicz bez racji nikogo nie pochwali, no i po prawdzie mówiąc było się czemu dziwować. Wioska składa się raptem z czterdziestu chat, a popatrzcie, czego w tej wiosce nie ma! I stawy, i młyny, i pasieki, i winnica, i browar, i bydła różnego, a w komorach — mój Boże! — chyba tylko ptasiego mleka brakuje, bo poza tym wszystko jest. A po wiosce tak przyjemnie było przejść się ulicą: chaty czyste, białe, zdawało się, że w naszym chutorze trwa bez przerwy wielkanocna niedziela. Ludzie chodzą sobie po ulicy albo siedzą pod cha- 19 l tarni obuci, ubrani, a dzieciaki biegają w bielutkich koszulkach jak aniołki boże. Ooch! I gdzie się to wszystko podziało? Prawda, że i Kateryna Łakianowna była gospodynią, ale mimo wszystko nie taką jak on sam. Co każdą bożą niedzielą albo święto jakieś, bywało, zaproszą nieboszczyka ojca Kuprijana na „Ojczenasz" i wystawią dwanaście karafek, a każda z inną nalewką. A ojciec Kuprijan, Panie świeć nad jego duszą, po „Oj-czenaszu" łyknie, bywało, z każdej karafki po kieliszeczku, a jak dojdzie do ostatniej, wtedy powie: — To jest dopiero dobra wódka, tę wódkę będziemy pili. — A wódki, prawdę mówiąc, wszystkie były jednakowo dobre, ale nieboszczyk, Panie świeć nad jego duszą, miał już taką dziwną naturę, że lubił sobie czasem po-żartować. — Dziwny! Naprawdę dziwny był nieboszczyk — mówił gospodarz nalewając śliwowicy do kieliszka. — Ale pijanego nigdy go, jako żyw, nie widziałem: nie wiadomo, czy to już Pan Bóg taką naturę poczciwą daje człowiekowi czy też człowiek sam się przysposabia — nie wiem. A co, Mykytowno, może byście i wy z nami wypili kieliszeczek śliwowicy? Może by się wam ulżyło! Staruszka podziękowała za śliwowicę i po krótkim milczeniu ciągnęła dalej swoje opowiadanie: — Katerynie Demianownie poszedł już drugi roczek, kiedy po raz pierwszy wstała na nogi. Przyprowadziłam ją za rączkę do pokoju, gdzie zawsze z rana oboje państwo pili herbatę. Boże! Ileż tu było radości! Tego się nawet nie da opowiedzieć: Kateryna Łukianowna wzięła ją na ręce, pocałowała i zaraz rzekła, że za nikogo na świecie nie wyda jej za mąż, tylko za księcia albo jakiegoś generała. Och! I tak się też stało na nasze nieszczęście. A jacy ludzie starali się o nią! A tu — nie, dawaj jej księcia albo generała. I jest książę, nie ma co gadać! 20 — Tak, tak, ładny książę! — przerwał gospodarz. — Dał się on biedaczce dobrze we znaki. — Dziecko rosło, zaczęli je uczyć najpierw czytać i pisać, a potem — o Boże! — czego też nie uczyli! Bywało — żal popatrzyć na biedne dziecię: i szyć, i wyszywać, i prząść, i nitki zwijać, a raz sam pan posłał ją nawet, biedaczkę, żeby doiła krowy. Sama pani, bywało, oburzy się na niego: — Co ty — powiada — wyprawiasz z biednym dzieckiem? Czy my ją wydamy za chłopa, czy co? — A może będzie musiała żyć i w chłopskiej chacie: kto zna przyszłość? — odpowie, bywało, pan i umilknie. A ona mu: — lepiej kupiłbyś dla niej w Kijowie fortepian. — Kupili fortepian na kontraktach 43. Przywieźli razem z fortepianem nauczyciela — nie umiem powiedzieć, czy to był Polak, czy Niemiec, nie wiem, ale całkiem nie umiał mówić po naszemu. Co wymówił słowo, to można było pękać ze śmiechu. No i on ją właśnie w ciągu roku czy dwóch nauczył grać na tym fortepianie i -jak, bywało, zagra moja gołąbecz-ka, to człowiek tylko siedzi, słucha, słucha, aż zapłacze, a ona weźmie i zmieni pieśń, i jak rąbnie horłycę albo metełycę 4* — zgrzeszyłam, niegodna — nie wytrzymam, bywało, i jak się wezmę pod boki, jak pójdę w tan, jak pójdę w tan! Tylko pidłoha *5 trzeszczy. A ona gra, bywało, i śmieje się na cały głos. Jednego razu tak nas przyłapała sama pani i jak nie krzyknie: — Co ty tu — powiada — wyrabiasz? Czy cię tego uczyli grać? Psujesz tylko instrument swoimi chłopskimi pieśniami. A ty, niecnoto, nie wiesz, gdzie się krowy doi, to się dowiesz! — ja, oczywiście, wystraszona, stanęłam sobie w kącie i stoję, jak gdyby nie ma mię w pokoju. — A wyście przecie, Mykytowno, byli kiedyś, prawdę powiedziawszy, skorzy do tańca — rzekł gospodarz nalewając kieliszek śliwowicy. — Daruj mi, Panie Boże! Wiadomo — młodość, a w 21 młodości co się to nie przydarza. A bywało, kiedy moja ptaszynka Katrusia całkiem podrosła, to jak tylko państwo położą się spać po wieczerzy, my obie wyjdziemy po cichutku do ogrodu i przechadzamy się, przechadzamy do białego rana. A miesiąc tak świeci, że widno jest jak we dnie. A ona jeszcze, bywało, weźmie i zaśpiewa: „Nie chody, Kryciu, ta na weczernyci" — cicho, cicho, tak słodko, że słuchałabym ją, słuchała bodaj przez calusieńką noc. — Pamiętam, dobrze pamiętam — rzekł gospodarz. — Idę raz w nocy koło waszego ogrodu i słyszę śpiewanie, ale nie „Hrycia", tylko jakąś inną pieśń. Zatrzymałem się i tak przestałem jak przykuty do płotu, póki ranek nie zaświtał. Nie ma co mówić, przyjemnie było słuchać, kiedy ona, bywało, zaśpiewa. — Aż rana, czy spała, czy nie spała, wyfrunie moja ptaszynka i znowu śpiewa, znowu się weseli, i nikt oprócz mnie nie wie, co się w nocy działo. Ach, o tym byłabym całkiem zapomniała: jest tutaj, proszę kochanych panów, niedaleko od naszej wsi, nad Trubaj-łem, chutor majora Jacznego. Zna pan, Stepanowy-czu, samego majora? Teraz jeszcze cieszy się, dzięki Bogu, niezgorszym zdrowiem, a gospodarz z niego taki, że i nasz nieboszczyk Demian Fedorowicz nie był lepszy! Co prawda, ma on wszystkiego dziesięć chat w chutorze, ale za to chaty, ale za to ludzie! Go chata to rodzina — dziesięć dusz. Wiadoma rzecz: żyją sobie w wygodach i dostatku. A sam major posiada stawe-czek, młyneczek, sadeczek, wiatraczek i domeczek jak malowanie — czysty, biały, tylko się patrzyć i lubować! Gdybyż to jeszcze i gospodyni żyła; tymczasem musiał sam wszystkiego doglądać. Miał, co prawda, synka, ale to jeszcze, można powiedzieć, dziecko — i przy tym nie chowało się przy ojcu, tylko gdzieś w szkołach, w Kijowie czy Nieżynie — sama nie wiem. 22 Major i nasz pan nieboszczyk byli to wielcy przyjaciele. Bywało, czy nasz u niego, czy on u naszego, kawałka chleba nie zjedzą osobno, tylko wciąż razem. Na święta przyjeżdżał do niego w gościnę syn ze yzkoły. Nazywało się niby, że przyjeżdżał do ojca, a u nas, bywało, i dniuje, i nocuje. I z moją Katrusia, bywało, i w polu, i w ogrodzie, i na pokojach — jedno bez drugiego nigdzie ani rusz. Ja, bywało, patrzę na nich i myślę: „Wyrośnie piękna para, że aż miło: oboje chyba przyszli na świat boży jedno dla drugiego". Tak myślał major, tak myślał i nasz Demian Fedorowicz; a o dzieciach nie ma co nawet mówić. Wszyscy tak myśleli, tylko nie tak myślała Kateryna Łukiano-wna. Spała i widziała swoim zięciem księcia albo generała — o innych nawet nie chciała słyszeć. Bywało, kiedy nadchodził czas, że biedny chłopiec musiał odjeżdżać do szkoły, to Katrusia moja już tydzień naprzód zaczynała płakać, a kiedy odjechał na dobre, to biedaczka po prostu kładła się do łóżka i przez długi czas me jadła nic i nie piła — Bóg raczy wiedzieć, czym się trzymała przy życiu. Tak to moje gołąbeczki rosły, rosły i wyrosły razem, i pokochały się, serdeńka, na swoje nieszczęście. Boże! Ja już nad grobem stoję, a kiedy przypomnę sobie o nich, o tych moich ptaszynach, to jakbym odzyskiwała młodość. Bywało, już przedtem, jak im się trzeba rozstać, zejdą się w ogrodzie, staną gdzieś pod lipą albo pod brzostem, obejmą się, pocałują i długo, długo patrzą sobie nawzajem w oczy, a łzy im obojgu płyną strumieniami; widocznie przeczuwali, biedni, że nie będzie im dane żyć jedno dla drugiego. No i chłopiec skończył swoją szkołę. Nieboszczyk gubernator Katerynycz wziął go do siebie do Kijowa i umieścił w jakimś urzędzie. Nie umiem panom powiedzieć, po co go tam umieścił. No i chłopiec spędził 23 już rok w tym urzędzie, a na drugi rok przyjeżdża do nas w gościnę i dawaj się oświadczać o moją Katrusię. Demian Fedorowicz, Panie świeć nad jego duszą, od razu się zgodził i powiada, że lepszego męża dla naszej Kati nie znalazłoby się nawet za morzami. I prawdę mówił. Ale cóż na to ona sama?... Nie Katrusia sama — broń Boże! — tylko sama Kateryna Łukianow-na. Oparła się rękami i nogami. — Jak to? — krzyczy. — Żebym ja swoją jedyną córkę oddała za chutorzani-na, za hreczkosieja? Nie, wolę w trumnie zobaczyć moją Katieńkę niż na chutorze Jacznego! Co ona tam będzie robić— indyki karmić, gęsi pasać?... Nie, nie dla tego na świat ją narodziłam, nie dla chutoru Jacznego ją wychowywałam!—Parsknie, bywało, i zamknie sią w swoich pokojach na cały dzień. A on sam koło niej i tak, i siak — nie, ani do niej podejść — wciąż obstaje przy swoim: musi być książę albo generał, i skończona sprawa! Nieboszczyk Demian Fedorowicz chciał już nawet bez jej zgody doprowadzić do małżeństwa, ale widać Bóg nie był łaskaw na ten jego dobry uczynek. W Boże Narodzenie zachorował wróciwszy z Kozielca, a na śródpoście oddał Bogu duszę. O Chryste Panie! Nawet teraz straszno wspomnieć! Jak on już na łożu śmierci prosił ją, żeby nie oddawała Kati ani za księcia, ani za generała, tylko za młodego Jacznego albo kogoś innego, który byłby jej równy. Nie, uparła się i postawiła na swoim. Jak na nieszczęście, akurat w Wielki Czwartek weszła do Kozielca dragonia i zakwaterowała się po chutorach i po wioskach na całe lato. Ależ i dragonia to była! Żeby do nas nigdy nie wracała. Dała nam się we znaki ta przeklęta dragonia! Niejedna czarnobrewa dziewczyna spłakała się rzewnymi łzami, odprowadzając to piekielne wojsko. W jednej naszej wiosce zostały cztery pokrytki *6, a co 24 w Ohławie, a w Hoholewie? Tam chyba by się nie doliczyło! — Nieszczęście nasze, nieszczęście z tymi dragonami! — Nawet teraz straszno wspomnieć. Raz siedzimy wszyscy troje w bawialni; ja, zdaje się, robiłam na drutach pończochę. Kateryna Łukianowna siedziała tak, a Katrusia czytała książkę, i to taką żałosną, że o małom się nie popłakała: o jakimś Zaporożcu Kirszy czy Juriju *7; nie pamiętam dobrze, ale bardzo to było smutne. I już właśnie doczytała ta moja rybka kochana, jak tego Jurija Zaporożca zakuto w kajdany i posadzono w lochu, aż tu nagle patrzymy, wchodzi do pokoju dragon, okropnie wysoki, wąsaty, a pysk niczym rzeszoto, gładki i czerwony, wydawał się jeszcze czerwieńszy od kołnierza, co był przyszyty do jego munduru. — Ja — powiada — jestem taki to a taki książę Mordaty! — „Sami widzimy, że jesteś mor-daty" — myślę sobie. — Ja — powiada — kupuję owies i siano, może macie coś owsa i siana na sprzedaż? — Mamy — mówi Kateryna Łukianowna — proszę siadać. — No i usiadł sobie, a ja z Katrusia wyszłam do drugiego pokoju doczytywać książkę. Ledwo Katrusia zaczęła czytać, kiedy do pokoju wchodzi Kateryna Łukianowna i mówi: — Jest, Katiu, twój przyszły mąż, od losu przeznaczony. — Jakeśmy siedziały obie, tak zdrętwiałyśmy zupełnie. Jak to wszystko wynikło tego wieczora i jak on się zaręczył, nic nie wiedziałyśmy, tylko od tej chwili książę zaczął do nas jeździć każdego bożego dnia i rano, i wieczorem. A młodego Jacznego, kiedy, bywało, przyjedzie z Kijowa, nie puszczano nawet na podwórze. Chodzi, bywało, biedny, za sadem i płacze, a my patrząc na niego też łzy lejemy. Ano cóż! Nie pomogły łzy ani tro- 25 szeczki, Kateryna Łukianowna jednak postawiła na swoim: akurat w rok po śmierci Demiana Fedorowieża, w czasie Wielkiej Nocy, wydała za księcia moją nieszczęśliwą Katrusię. — Naprawdę można powiedzieć, że nieszczęśliwa: z całego dobytku, z całej wspaniałości zostały jej tylko dwa wiatraki, a sama w ogóle nie wiadomo, czy zostanie przy życiu — mówił gospodarz jakby do siebie, nalewając kieliszek śliwowicy. — A to tak było, Stepanowyczu. W Przewodnią Niedzielę wzięli ślub. Płakała, płakała moja nieszczęśnica, ale co! Widać Bóg tak chciał. Nie wybłagała dla siebie jego miłosierdzia. Widać Bóg doświadcza tych, których miłuje. Nazajutrz po ślubie książę przeniósł się do nas z Ko-zielca i deńszczyk 48 jego Jaszka, taki obrzydliwy, obdarty, też z nim się przeniósł. I w całym swoim majątku mieli tylko dużego, białego, kudłatego psa, juchtowy zielony kapciuch i długą fajkę. Od tego dnia zaczęło się nowe hospodarstwo. W tym miejscu staruszka urwała i pomilczawszy trochę, przeżegnała się i rzekła: — Boże! Przebacz mi grzesznej! Za cóż ja potępiam człowieka, który mi nic złego nie zrobił?... Chociaż, jak pomyślę, to jednak niemało mi wyrządził krzywdy. Przecie on — daruj mu, Panie Miłosierny! — tu znowu się przeżegnała — przecie on, duszohu-biec 49, zmarnował mój skarb jedyny, moją jedną jedyną miłość! Nigdy nikogo na świecie tak nie kochałam, jak pokochałam ją, tę moją biedną nieszczęśnicę. Jedną jedyną moja radością, jednym jedynym słodkim moim szczęściem było ją widzieć szczęśliwą przy mężu. I cóż? Łzy! łzy! łzy i pohańbienie! A wszystko przez matkę! Wszystkiego przyczyną była tylko rodzona matka: zachciało jej się, widzicie, swoją jedyną 26 córkę zobaczyć księżną! Patrz teraz na swoją piękną wieś, na swój sad zielony, na swój dom wysoki! Podziwiaj, Kateryno Łukianowno, podziwiaj swoje dobre uczynki! Ty, ty jedna wszystko to sprawiłaś! Staruszka z nadmiaru uczuć zamilkła, a gospodarz odezwał się po krótkiej przerwie: — A palże ją licho, Mykytowno, nie wspominaj jej, niech ma złe sny; opowiadajcie, co tam dalej było. — Och! Sama już nie wiem, jak mam opowiadać, bo zaraz się zaczną rzeczy takie haniebne, takie wstrętne, że nawet pomyśleć grzech, a nie to, że mówić. — Opowiadajże, Mykytowno, do końca, skoro już zaczęłaś — odparł gospodarz nalewając kieliszek śliwowicy i podając go staruszce. — Spasybi, spasybi, Stepanowyczu, ja już jestem pijana swoimi łzami. — Nie chcecie, to jak uważacie, a my z dobrodziejem sobie wypijemy, wy zaś tymczasem opowiedzcie, jak się u was zaczęło to nowe gospodarstwo? — mówił gospodarz częstując się śliwowicą. — A zaczęło się to tak — wyrzekła staruszka i pomilczawszy trochę, prawie zawołała: — No, powiedzcie wy mi, dobrzy ludzie, czego tej grzesznicy brakowało? Była z niej przecie pani całą gębą, wszystkiego miała w bród, kąpała się w przepychu! To nie — mało, dajcie mi księcia na męża dla córki, bo umrę, jeśli nie dacie. Znalazła, wytargowała, kupiła sobie księcia, sprzedając swoją córkę. O matki, matki! Zapominacie o swoich cierpieniach przy rodzeniu dziecięcia, kiedy tak niedrogo sprzedajecie to dziecko, które was tak wiele kosztowało! Staruszka umilkła, a gospodarz powiedział: — Tak to tak, Mykytowno, ale my jednak nie wiemy, jak się u was zaczęło nowe gospodarstwo. 27 I staruszka spokojnie ciągnęła dalej: — A zaczęło się to tak, Stepanowyczu, że książę na pokojach urządził psiarnię — tak się zaczęło nowe ho-spodarstwo! Dzień w dzień uczty i bankiety; bywało, świata bożego się nie widzi wskutek dymu z papierosów, a o innych rzeczach nie ma co nawet mówić. A jeszcze, bywało, jak zaprosi do siebie na polowanie całą swoją dragonie z Kozielca, to niech Pan Bóg broni! Nazjeżdża się tych pijaków brudnych, obrzydliwych, że nie daj Boże zobaczyć takich nawet we śnie. A jeszcze każdy z nich przywiezie z sobą deńszczyka takiego samego obrzydliwca jak on i nie dzień, nie dwa dni, ale cały tydzień goszczą u nas. A co przez ten tydzień narobią w pokojach, to się nawet wstydzę opowiedzieć. Swynynećso, prawdziwy swynyneć! Tak że, bywało, myjemy i wykurzamy po nich cały miesiąc. Tu się dopiero dowiedziałam, co to jest dragonia! A Kateryna Łukianowna patrzy na nich i tylko się uśmiecha, i więcej nic. Nie minął nawet miesiąc, kiedy wszystko już było w jego rękach. Klucze od komory i loszku miał jego plugawy Jaszka. Tak że jeśli Kateryna Łukianowna potrzebowała czegoś, to musiała prosić Jaszkę. Wtedy właśnie po raz pierwszy w życiu zapłakała, wtedy zobaczyła swojego księcia takim, jakim trzeba było go widzieć matce zawczasu. Ale ona, dumna, wcale nie dała po sobie poznać, że wszystko widzi. A kiedy, bywało, całkiem nie może wytrzymać, to chociaż z największym wysiłkiem, ale się jednak uśmiechnie i obróci wszystko w żarty. A Katrusia, moja biedna Katru-sia, siedzi, bywało, w swoim pokoju dzień i noc, a płacze bez ustanku. A on (i to niejeden raz) przyjedzie o północy z Kozielca pijany, przywiezie z sobą Żyda z cymbałami, wszystkich podniesie na nogi. — Tańcujcie — krzyczy — chachłackie dusze, tańcujcie! Bo 28 was wszystkich pozarzynam! — Ja i Katrusia, bywało, uciekniemy do ogrodu w lecie, a zimą nieraz nocowałyśmy w chłopskiej chacie. — To mi się tylko wydaje dziwne — przerwał jej gospodarz — jakeście się nie domyśliły, żeby go pijanego udusić i powiedzieć, że umarł z przepicia albo po prostu zgorzał. — E, łatwo tak mówić! A grzech, a straszny sąd, Stepanowyczu? Nie, niechaj sobie umiera swoją śmiercią, niechaj Bóg będzie dla niego sędzią, niechaj go skarżę, a nie my grzeszne. — Tak to tak, Mykytowno, ale bywa jeszcze inaczej: jednemu rozbójnikowi na spowiedzi w Kijowie mnich zadał taką pokutę: — Weź — powiada — zatwardziały grzeszniku, dwa kamienie, zwiąż je do kupy rzemiennym paskiem, przerzuć przez ramię, a kiedy pasek się przerwie, wtedy zostaną ci odpuszczone twoje grzechy. Otóż, idzie on z tymi kamieniami przez cmentarz i widzi, że na świeżej mogile syn marnotrawny przeklina swoją matkę. — Boże — powiada rozbójnik — niejednego poczciwego człowieka wysłałem na tamten świat, niech wyślę i tego szubrawca, wyrodnego syna! — I jak tylko go zabił, pasek jakby nożem przecięło. — Tak właśnie! — dodał znacząco. — Cóż więc tam dalej działo się u was, Mykytowno? — spytał przysuwając do siebie dzbanek ze śliwowicą. — A działy się, Stepanowyczu, spiwy ta tanci i nocne bankiety, aż dobankietowali się do tego, że pod koniec zimy nie było co na stół postawić. Jak się zjedzie ta dragonia głodna, to żeby nawet pustą donicę postawić na stole — też zjedzą. Wszystko zmiatali jakby miotłą. A kiedy nie zdążymy, bywało, sprzątnąć od razu nakrycia, to i nakrycie poleci pod stół; nie dziwota — pijani ludzie! A sam pan siedzi sobie za stołem i tylko w dłonie klaszcze, i krzyczy „hura!" 29 Z początku nie rozumiałam tego słowa i myślałam, że on się gniewa i wymyśla swoim gościom, a tu okazuje się, że on rad był, kiedy niszczono jego dobytek. W taki to sposób przesodomili i przegomorzyli51 całą zimę, a na wiosnę, patrzymy, nasze pole wcale się nie zieleni; ani trawa, ani żyto, ani pszenica — nic nie rośnie. Nadeszły Zielone Świątki, a pole czarne, jakby w nim nic nie zasiano. Ludzie nabożeństwa odprawiali i wodę w krynyciach52 święcili — nie, nic nie wzeszło. Zasiali jare i ziarno przepadło w ziemi. Ludzie zaczęli płakać, bydło zaczęło ryczeć z głodu, a w końcu psy zawyły i rozleciały się, i Pan Bóg wie, skąd się wzięły wilki — i dniem, bywało, i nocą chodzą sobie po wsi. To dopiero było nieszczęście, ogólne nieszczęście! Ale myśmy mieli nieszczęście podwójne. Jedno to, że ludzie we wsi puchli z głodu i zdychali jako te psy, bez świętej spowiedzi i komunii (ojciec Kuprijan sam zasłabował); a drugim naszym nieszczęściem było to, że nasz książę, nic tego nie widząc, spraszał do siebie gości, swoją dragonie z Kozielca razem z ludźmi, końmi i psami, i karmił ich, i poił całymi tygodniami. A nic go to nie obchodziło, że chłopi nie mieli już ani jednej strzechy na swoich chatach, ponieważ bydło wszystko pozjadało. Nawet ani jedno drzewo żywe nie zostało; wszystkie drzewa — i dąb, i jesion, i klon, i osika, nawet gorzka wierzba — i ta była ostrugana i zjedzona przez ludzi. O Boże! Cóż to głód robi z człowiekiem! Widzi się, bywało, że całkiem nie człowiek chodzi, ale coś strasznego, zwierz jakiś głodny, tak że spojrzeć na niego nie można bez strachu. A dzieci, biedne dzieci! — po prostu puchły z głodu: łażą, bywało, po ulicy jak szczenięta i tylko powtarzają jedno słowo: — papu! papu! Panowie może myślą, że nie mieliśmy zboża? Myszy je gryzły w stertach i komorach; pięć lat' można 30 by nim było karmić nie tylko naszą wieś, ale cały Ko-zielec. Ale cóż na to poradzić? Nie daje ludziom. — Lepiej — powiada — sprzedam, kiedy podrożeje, a ludzie niech zdychają, niewiele z nich pożytku. — Moja biedna Katrusia szepnie, bywało, coś niecoś o ludziach, a on: — Milczeć! — krzyczy na nią jak na swojego białego psa — Czy to ja nie wiem, co robię? — Ona, biedaczka zamilknie: wyjdzie do drugiego pokoju i w płacz, a ja patrząc na nią, też łzy leję. No i co z nim począć? Wiadomo — zwierz, a nie człowiek! Pan Bóg wie, jak ona, biedaczka, mogła w tych warunkach donosić dziecko! Sama była już wtedy dziewiąty miesiąc brzemienna tym dzieckiem, które tu pan dzisiaj widział — mówiła zwracając się do mnie — i kiedy, bywało, mąż zaśnie pijany, to ona drżąc, na palcach, przejdzie koło niego do swojej sypialni, upadnie na klęczki przed obrazem Matki Boskiej Bolesnej, pomodli się i tak gorzko zapłacze, tak gorzko, tak ciężko, że nie widziałam nigdy, aby tak ludzie płakali. Strach mię nawet ogarnia. A kiedy on pojedzie na polowanie ze swoją dragonią, wtedy my obie weźmiemy po worku chleba w bochenkach i jeszcze, bywało, mówię jej: — Niech pani nie bierze, nie podnosi przez siłę, sama pani widzi, że jest słaba, ja poniosę worki. — To nic — mówi — Mykytowno (ona mię też nazywała My-kytowną) — ty mi tylko pokazuj, gdzie są małe dzieci i starzy, słabi ludzie. — No i tak idziemy od chaty do chaty. Boże, na co ja się tam nie napatrzyłam! Czy pan da wiarę, że głodna matka potrafiła wyrwać kawałek chleba swojemu umierającemu dziecku! Myślę, że nawet wilczyca tego nie robi! Co to znaczy głód! Razu pewnego weszłyśmy do jednej chaty. O, tej chaty nie zapomnę do końca życia! Otworzyłyśmy 31 drzwi — wionęło na nas pustką. Wchodzimy i widzimy: pośrodku izby na podłodze leży dwoje chudych, okropnie chudych dzieci, tylko same kolanka mają grube. Jedno już całkiem przestało oddychać, a drugie jeszcze porusza usteczkami. Obek nich siedzi matka, z rozpuszczonymi włosami, chuda, blada, w podartej koszuli i bez zapaski. A oczy ma — o Boże, jakie straszne! I nie patrzy nimi ani na dzieci, ani na nikogo innego, tylko tak nie wiadomo na co patrzy. Kiedy stanęliśmy na progu, kobieta jakby spojrzała na nas i zawołała: — Ne treba! *ie trę ba! chliba! — Wyjęłam z worka kawałek chleba i podałam jej. W milczeniu obiema rękami chwyciła go, zadrżała i przyłożyła do ust zmarłego dziecięcia, a potem wybuchnęła śmiechem. Wyszłyśmy z chaty. — Toś ty jednak, Mykytowno, widziała w swoim życiu wiele różności! — mówił gospodarz patrząc ze współczuciem na staruszkę. — Oj tak, Stepanowyczu! I nie daj Boże nikomu, żeby to widział, co ja widziałam. — Bóg miłosierny raczy wiedzieć — ciągnął dalej gospodarz zwracając się do mnie — jak to wszystko mądrze i chytrze urządzone jest na świecie! Powiem o sobie: mnie te przeklęte głodne lata po prostu wzbogaciły. Miałem dosyć swojego zboża, ale dokupiłem jeszcze u ludzi, jakbym wiedział, że będą nieurodzaje. I jak nastał głodny rok, wszyscy rzucili się do mnie po zboże. Sprzedawałem cztery razy taniej niż panowie Żydom, a mimo to zebrałem sporo grosza. Czumacy moi jedną zimę spędzili z chudobą nad Donem, a drugą za Dniestrem, gdzie głodu nie było. Woły, chwalić Boga, i czumacy wrócili żywi i zdrowi, jeszcze soli i ryb mi przywieźli, a zboże,święte w domu sprzedane. No i mam hroszyss i bydło, chwalić Boga, całe i zdrowe. Więc Bóg wie, jak się to wszystko dzieje 32 n-l ś-wiecie. Bardzo dziwnie! — dodał zwracając się d« opowiadającej. — Takie już pańskie szczsęście, Stepanowyczu — Powiedziała z westchnieniem sstaruszka. — Za to panu Big daje, że pan w potrzebie pomaga ludziom! Choć-b) na przykład i ja teraz: gdyby nie pan, gdzie bym si« schroniła z tą biedną sierrotką? Tylko bym takie n%ła wyjście: z góry i do wod^y... — Bóg z wami, Mykytow/no! Jesteśmy swojacy. Z kimże się mamy dzielić, jafc nie z wami? A tymcza-s% ciągnijcie dalej, Mykyto-wno, bo może naszemu gościowi zasnąć będzie trzebsa — mówił spoglądając W mnie. — Jakoś przeszło lato — ciągnęła dalej staruszka. — Jesieniśmy nie widzieli, ool razu nastała zima, i to sroga taka i okrutna; nawied_ził nas od razu i chłód, i głód. Las, obdarty cały, wysechł, a książę, nasz gos-P°darz, zabronił go rąbać na opał. — Kto — powiada — utnie choćby gałązkę, tego — powiada — wpędzą do grobu. Las piękny, suchy, więc latem wezmę si^ — powiada — do budowania dworu. Lubię prze-ść w domu, potrzebny mi jest pałac, a nie cha-lepianka, w której teraz gnieżdżę się jak niedźwiedź w barłogu! — No i biedni ludzie marzli i Umierali. A jak poradzić? Wiadomo pan, co chce, to robi. W pierwszym tygodniu Filipówek 54 powiła biedaczka dziecię i nie chciała wziąć mamki, tylko sama kar-mUa niemowlątko. Wkrótce po chrzcinach mąż jej po-je^hał do Kozielca do kolegów i zabawił u nich cały tydzień. Trochęśmy bez niego odetchnęły, dzięki Bogu.. Dopiero w nocy, kiedy już spałyśmy, przyjeżdża, dobija się do drzwi i krzyczy. Zerwałam się, otworzy-drzwi, zapaliłam światło, patrzę, a tu razem z nim jakaś kobieta w oficerskiej czapce i szynelu. Jak Księżna. Warnak 33 on krzyknie na mnie: — Co ty — powiada — wybałuszyła oczy? Wynoś się, głupia! — Więc odeszłam do swojego pokoju. Nazajutrz przy herbacie powiedział do Katrusi: — Wiesz, duszeńko, jaka. niespodziankę zrobiła mi siostrzyczka? Nie napisawszy do mnie ani słowa, że chce się z tobą poznać osobiście, wzięła i przyjechała, jak to się mówi, bez namysłu. Taka, doprawdy, wie-trznica! I wyobraź sobie, że przyjechała pocztowymi końmi — istny huzar, a nie baba. Bardzo mnie tym zobligowała! Wczoraj, wyobraź sobie, podchodzę do stacji pocztowej, patrzę, a we wrotach stoi trójka koni, zupełnie gotowa do drogi. Przystanąłem: popatrzę, myślę sobie, kto to pojedzie. No i widzę, że wychodzi dama. Przypatruję się jej tak, uważasz... tego... — wybacz mi, duszeńko, przeklęte przyzwyczajenie! — Patrzę... i wyobraź sobie moją radość! — była to moja siostra. Od razu, naturalnie, padliśmy sobie w objęcia. — Nawet nie wiedziałam, że masz siostrę — wyrzekła Katrusia. — Oczywiście, mam, i to nie jedną, ale dwie. Jedna wyszła za mąż za hrabiego Gorbatowa i mieszka stale w Petersburgu, przy dworze cesarskim; również by do mnie przyjechała, tylko że nie bardzo jej to, widzisz, łatwo, bo ma zanadto widoczną pozycję na dworze. Zaraz ci, duszeńko, przedstawię moją siostrzyczkę. Zbladła jak płótno moja biedna Katrusia: pewno się domyśliła, nieszczęsna, co to jest za siostra. Po chwili wprowadził pod rękę kobietę — nie wiem, czy młodą, czy starą, bo pod bielidłem i różem trudno było rozpoznać. — Przedstawiam ci, duszeńko: księżniczka Julie Mordatowa. Tamta szybko się ukłoniła, przemówiła coś — nie wiem, czy po rosyjsku, czy po polsku — ale nic nie zrozumiałam, a Katrusia chyba też, bo nawet jej nie kiwnęła głową, tylko pobladła jeszcze bardziej. — Wybacz jej, moja droga: jest jeszcze instytut-ką5S, po rosyjsku nie umie prawie ani słowa, a w wyższych sferach język rosyjski wyszedł z użycia. To samo zresztą było ze mną: do dwudziestego roku życia nie umiałem skleić po rosyjsku nawet dwóch słów. U nas w Gruzji panują niemal te same zwyczaje co i w stolicy — wszyscy posługują się francuszczyzną. Taka już moda, mój przyjacielu! Swoje maleństwo też przecie poślemy do stolicy do instytutu, prawda? Katrusia nie mogła tego dłużej znieść. W milczeniu wstała i wyszła do pokoju dziecinnego, a ja za nią. A Kateryna Łukianowna została sama ze swoją książęcą parą. Byłabym bardzo szczęśliwa, Stepanowy-czu, gdybym zapomniała o tym, co się u nas w domu działo. Ale Bóg mię, nie wiem za co, ukarał pamięcią. Po przyjeździe tej przeklętej siostry nie zostawiałam Katrusi samej nawet na jedną minutę. A i ona, nieszczęsna, nie opuszczała wcale swojego pokoju. Boże! Święta Męczennico Katarzyno, czyś ty tak cierpiała, jak moja biedna Katrusia? Bywało, dzień cały płacze, w nocy płacze. Nie wiedziałam już, co z nią robić. A ona płakała, płakała, aż jej się zaczęły zmysły mieszać. Chciałam dziecko od piersi odebrać — nie, nie daje: — Umrę — powiada — z nim razem, niechaj mię z nim położą w jednej trunie56, niechaj co chcą, robią, a ja go nikomu nie oddam! — Cóż miałam z nią począć? Zostawiłam jej dziecko; patrzę tylko, bywało, i płaczę. Kateryna Łukianowna też, bywało, zajdzie do naszego pokoju, popatrzy na swoją księżnę i, chociaż była dumna, zapłacze i wyjdzie z pokoju. A tuż obok w innych pokojach pieśni i muzyka, ni- 35 czym w karczmie na skrzyżowaniu dróg, a Chajka, którą książę nazwał swoją siostrą, wciąż się ugania za dragonami, śpiewa i tańczy, i wyprawia różne figury, obrzydliwa — nawet fajkę paliła! Katrusia moja biedna z początku udawała, że nic nie widzi i nie słyszy; ale w końcu brakło jej, niebodze, sił, żeby to znosić, cóż jednak począć z takim niegodziwcem? Wiadomo, że kobietom nic innego nie pozostało, jak tylko łzy. A łzy co? Woda! Och! Niejedną rzekę przelała ona tej gorzkiej wody! A on, jakby nigdy nic, zajdzie do niej czasem i jeszcze pyta: — Jak się czujesz? — Jakby oślepł — daruj mi, Panie Boże — nie widzi, że ją, biedaczkę, ledwo nogi noszą. — Czy by nie posłać, duszeńko, do Kozielca do pułkowego szbatslekarza? — Nie potrzeba — odpowie ona i zamilknie. — No, jak uważasz; to twoja rzecz, a nie moja. Ja się do twoich spraw, duszeńko, nigdy nie mieszam — rzeknie, bywało, i pójdzie trzasnąwszy drzwiami. Wtedyśmy dopiero miały troszkę wytchnienia, kiedy, bywało, pojedzie sobie gdzieś na parę tygodni do swoich kamratów dragonów. Wtedy dopiero wy my jemy, wyskrobiemy podłogi i przewietrzymy jako tako pokoje, bo w nich po prostu pachniało niby w stajni. Razu pewnego znowu przyjechał w nocy i przywiózł z sobą drugą siostrę, już nie Żydówkę, ale Cygankę czy Polkę, kto ją tam wie — pamiętam tylko, że była czarna — i też chciał przedstawić Katrusi, nie wpuściła go jednak do pokoju. Zima zbliżała się już do końca. W samo śródpoście chłopi nasi, zebrawszy się w gromadę, przyszli do niego prosić o ziarno dla zasiewów. Że jeśli, powiadają, Bóg urodzi, zwrócą mu jego własność siedmiokrotnie. Ale gdzie tam! Słowa im nie dał powiedzieć, wypędził biedaków i jeszcze psy na nich puścił. Chciała za ni- 36 mi przemówić sama Kateryna Łukianowna, ale jak warknie na nią: — Milczeć! — powiada, -r- Nie pani sprawa: sam wiem, co robię. Ja się do pani czepków i bluzek nie mieszam, więc proszę się nie mieszać do moich zarządzeń. — Powiedziawszy to zawołał swojego Jaszkę i kazał zakładać trójkę koni, żeby gdzieś jechać do swoich dragonów. Kiedy wyjechał, Kateryna Łukianowna poszła do kłuni. Chciała wybrać półkopek żyta. i pszenicy: myślała, że on swoim zwyczajem długo będzie poza domem. Obejrzała kłunię i widzi, że brakuje najmniej z połowę zboża. — Gdzież się to wszystko podziało? — pyta tokowego. A tokowy odpowiada, że sam książę po trochu wszystko sprzedawał i sprzedał już więcej niż połowę: i słomę, i plewy — wszystko sprzedał Żydom, ci zaś, ma się rozumieć, słomę — dragonom, a plewy — naszym chłopkom, i ci biedacy nawet z plew byli radzi! Kateryna Łukianowna wybrała jedną stertę żyta, a drugą pszenicy i kazała chłopom młócić. — Tylko prędzej — powiada — młóćcie, bo jak przyjedzie książę, to wam nie da nic. — Tak się też stało! Nazajutrz, ledwo zaczęli młócić, a tu książę wjeżdża na dziedziniec. — Co wy robicie, szubrawcy? — krzyknął na nich. — Jak wyście śmieli? Kto wam pozwolił? Ja was nauczę! — i wyrwał bat z rąk stangreta czy Jaszki, i dawaj młócić młockarzy tak, że ani jeden nie został na tłoku — wszyscy się rozbiegli. Dostało się też Katerynie Łukianownie za tę młóckę! Trzy dni biedaczka nie wstawała z łóżka! Po tym wydarzeniu książę już tylko w domu ucztował i nigdzie nie jeździł aż do Zielonych Świątek. A na same święta wyjechał dokądś ze swoim Jaszką. Kateryna Łukianowna znowu posłała po chłopów i kazała im namłócić chociaż trochę jarego zboża na zasiew, gdyż chwalić Boga deszcze popadały i ziemia już się 37 niezgorzej zazieleniła. Ledwo się jednak wzięli do młócenia prosa i gryki, kiedy tego samego dnia wraca do domu sam książę, a z nim całe mnóstwo dragonii wali niby ta horda za Mamajem. Jedni na chłopskich wozach, drudzy konno na oklep, a biedni deńszczycy — boso i pieszo, tylko z fajką i kapciuchem w rękach wlekli się za swoimi dragonami. Jak tylko stanął na progu domostwa, zawołał swojego Jaszkę i kazał mu, żeby na godzinę trzecią był obiad na pięćdziesiąt osób, bezwarunkowo na trzecią, kolacja zaś wieczorem na sto osób, też żeby była koniecznie przygotowana. — Do obiadu i do kolacji stół nakryj w ogrodzie: nie mamy się co — powiada — poniewierać w tej stajni. Możemy się teraz popaść na trawce. — A czerwońcami tylko pobrzękuje w kieszeniach. — Ale słuchaj no — powiada — każ ekonomowi, żeby jutro wszystkich chłopów zapędził do młócenia zboża. Trzeba wszystko zmłócić, co tylko jest. — Tu-śmy się dopiero domyślili, skąd on ma w kieszeni czerwonce. — Czyżby jednak sprzedał wszystko zboże? — mówi Kateryna Łukianowna. — Cóż więc biedni ludzie zasieją? A dragonia tymczasem z całą swoją mizerią, nie wstępując na pokoje, udała się prosto do ogrodu i rozłożyła się na trawie pokotem, a wymyślała ordynarnie i paliła fajki, dopóki książę nie kazał wynieść im wódkę. Wszystkie stoły i krzesła też wyniesiono do ogrodu. Książę chciał również zabrać wszystko z sypialni, aleśmy się zamknęły i nie puściły go do siebie. Zaklął za drzwiami po swojemu i dał nam spokój. Podczas kiedy gotowano obiad, dragonia przechadzała się po ogrodzie i piła wódkę, rozstawioną nieomal pod każdym drzewem w dużych karafkach, a inni goście tak samo pili wódkę i grali w karty. Nasz książę też z nimi pił i grał, i wszystkie czerwonce, które otrzymał jako zadatek za 38 zboże, przegrał, dlatego że rzucił na ziemię karty i wyszedł zza stołu, a kamraci jego wybuchnęli śmiechem. Wszystko to widziałam przez okno. Zmierzchało się już, kiedy Jaszka razem z innymi deńszczykami zaczai nakrywać do stołu. Porozstawiano stoły, a na nie położono długie deski, zwyczajne dębowe deski, i nakryto je płótnem, bo chociaż mieliśmy w domu długi obrus, ale Kateryna Łukianowna nie dała go, żeby pijani goście nie zepsuli, ponieważ obrus był drogi. Postawiono na stole w trzech miejscach świece, a żeby było widniej, przy końcach długiego stołu zapalono beczki ze smołą. I ledwo cała dragonia się rozsiadła, nie wiedzieć skąd się wzięli pułkowi trębacze i jak zagrali, to aż ziemia drgnęła! Nie zdążyli przegrać jednego marsza, kiedy widzę, że zapaliła się nasza kłunia; beczki ze smołą tylko sypią a sypią iskrami na sterty zboża i na kłunię, goście zaś patrzą i jak to zwyczajnie pijani śmieją się i krzyczą „hura!" — Katrusiu — mówię — serce moje, proszę no popatrzyć — powiadam — kłunia nasza się pali, co my będziemy robić? Patrzę — a ona nieżywa. Ja do Kate-ryny Łukianowny — i ta też leży bez przytomności. Prysnęłam na nią zimną wodą i jakoś się ocknęła. — Niech pani ratuje — powiadam — Katrusię z dzieckiem, bo się spalą. Sterty już się wszystkie zajęły, ogień wkrótce dojdzie do domu. — Ledwośmy ją doprowadzili do przytomności, wzięliśmy ją pod ręce i wyprowadzili z domu. Chciałam wziąć od niej dziecko, ale go z rąk nie wypuszczała i tylko szeptała: — Nie dam, nikomu nie dam, sama go pochowam. — Przestraszyliśmy się, bo jakoś strasznie to szeptała. Poprowadziliśmy ją przez groblę, prosto do pana, Ste-panowyczu, do chaty — niech panu Bóg da zdrowie — powiedziała zwracając się do gospodarza — i już z pańskiej chaty widziałam tę przeklętą pożogę. 39 I Pan Bóg wie, skąd się wziął ten wiatr. Snopy tak po prostu leciały na budynek ze' stert, a potem wiatr jakby zmienił kierunek, kiedy zajęły się budynki, i zwrócił się wprost na chaty. Po chwili cała wieś stanęła w ogniu. — Zginęliśmy — powiadam do mojej Katrusi; a ona, biedaczka, leży i tylko głową mi kiwa-i językiem w ustach nie może obrócić. — Katrusiu!1 Katrusiu! — krzyczę, ale mię nie słyszy. Stoję ani żywa, ani martwa. — Katrusiu! — ledwo wymówiłam. A ona zerwała się na nogi, popatrzyła wokoło i jak rzuci swoje biedne dziecko na podłogę, jak zawoła nieswoim głosem, i dawajże rwać sobie włosy na głowie. Widze> że postradała zmysły, więc wzięłam dziecko i wyniosłam do innej chaty, a ją, biedaczkę, jakoś uspokoiliśmy ze Stepanowyczem, zawinęliśmy w riadno (w prześcieradło) i zaczęliśmy jej lać na głowę zimną wodę. Przyszła wreszcie do siebie i mówi: — Nie będę, nie będę! — Ale co i czego „nie będę" — sama nie wiedziała. Potem wybuchnęła śmiechem, potem zaczęła śpiewać i w końcu zaśpiewała tak żałośnie, tak strasznie, że uciekliśmy z chaty. Tak się biedaczka prze-męczyła do samego świtu. Przed zorzą trochę się uspokoiła, a ja tymczasem usiadłam przy oknie i patrzyłam, jak nasza biedna wioska dogorywa. Nad nią gdzieniegdzie tylko kłębił się dym; nic nie zostało. I dom, i kłunia, i wieś — wszystko przepadło. Zostały tylko piece i kominy z pańskiego dworu, a z chłopskich chat — nawet to nie ocalało, bo nie były murowane. Został również ogród, poczerniały od dymu. Stoi sobie na boku, taki czarny i straszny, że się nawet bałam patrzyć na niego. Zapłakałam, grzeszna, patrząc na to pogorzelisko: ale co robić? Jego święta wola. Obudziłam KaterynĘ Łukianownę i mówię jej: — Cóż my teraz poczniemy? Gdzie się przytulimy? Gdzie się podziejemy z naszą 40 biedną Katrusią? — A co? — pyta Kateryna Łukia-nowna. •— A to — mówię — że jest teraz niespełna rozumu. — A dziecko? — pyta. —- Dziecko — mówię — wzięłam od niej, bo go o mało nie udusiła. — Kateryna Łukianowna zerwała się, wybiegła na podwórko z rozpuszczonymi włosami i krzyczy, żeby prędzej zaprzęgać bryczkę. Widzi jednak, że podwórko cudze, więc umilkła, popatrzyła na drugą stronę grobli, krzyknęła, zadrżała i jak nieżywa padła na moje ręce. Kiedy zaś przyszła do siebie, powiedziała: •<— Gdzież jest księżna? (Zawsze tak nazywała córkę). Pokaż mi ją. — Poszłyśmy do komory, gdzie była zamknięta Katrusią. Kiedy weszłyśmy do niej, biedaczka siedziała na podłodze w samej koszuli i z potarganą głową; cała płonęła jak ogień, chociaż w komorze było dosyć chłodno. W rękach trzymała swoją zgniecioną odzież i przyciskała ją do piersi. Kiedy weszłyśmy, spojrzała na nas i rzekła szeptem: — Śpi. — Wyszłyśmy z komory. Straszno było patrzeć na biedaczkę, jednak Kateryna Łukianowna, jakby nigdy nic, nawet nie westchnęła, a przecie nikt inny, tylko ona sprawiła to wszystko. Nie sądź jej, Panie, surowo na swoim sprawiedliwym sądzie! Po chwili milczenia zwróciła się do mnie i powiedziała: — Maryno! Trzeba się gdzieś wystarać o powóz i konie i odwieźć ją do Czernihowa albo do Kijowa, zdaje się, będzie bliżej, ale gdzież my dostaniemy powóz i konie? Żeby chociaż jakąś bryczkę. — Konie — mówię — da nam nawet Stepanowycz. Ale bryczki nie ma, tylko zwykły chłopski wóz. — Poproś — powiada Kateryna Łukianowna. — Niech będzie przynajmniej zwykły wóz. Wyprosiłam od Stepanowycza — dzięki mu stokrotne — i konie, i wóz. Nakładliśmy do wozu siana i przykryliśmy zgrzebnym płótnem. Ułożyliśmy na tym wszystkim biedaczkę; siadła koło niej sama Kate- 41 ryna Łukianowna. No i zawieźliśmy chorą do Kijowa, do monasteru św. Cyryla. No i masz, Kateryno Łukia-nowno, księżnę. Ciesz się nią teraz! Staruszka umilkła i cicho zapłakała, a gospodarz dodał: — Tak, nie można powiedzieć, ładna księżna! — A cóż się stało z księciem? — spytałem. — Bóg raczy wiedzieć! — odrzekła staruszka. — Przed Wielkanocą dragonia wyruszyła z Kozielca. To może i on z nią wyruszył. Aleśmy go od tej okropnej nocy już nie widzieli. — Ładny książę, nie ma co mówić! — dodał gospodarz. — Żeby chociaż o dziecku pamiętał, przeklętnik! — Bóg z nim, Stepanowyczu! Niech lepiej nie pamięta i nie odwiedza — powiedziała staruszka i wychodząc z izby życzyła nam dobrej nocy. Nazajutrz rano, podczas kiedy woźnica mój smarował bryczkę i zaprzęgał swoje chude konie, siedziałem pod chatą na przyzbie i patrzyłem na przeciwległy brzeg Trubieża, na smutne szczątki spalonej wsi, mimo woli wołając: — No i macie wieś! Macie idyllę! Macie patriarchalne obyczaje! — I tym podobne okrzyki zrywały się z moich ust, dopóki bryczka nie wyjechała na ulicę. Podziękowawszy gospodarzowi za jego bezinteresowną gościnność, udałem się w swoją drogę. Po kilku dniach byłem już w Kijowie i pokłoniwszy się świętym ugodnikom pieczerskitn tegoż samego dnia odwiedziłem monaster św. Cyryla. I niestety! Lepiej go było nie odwiedzać. Nazbyt się przekonałem o gorzkiej prawdzie tego smutnego opowiadania, co tak przygnębiająco powitało mię w mojej kochanej ojczyźnie. 1S53 roku WARNAK l Jest w naszym rosyjskim prawosławnym, olbrzymim cesarstwie nieduża błogosławiona kraina, taka nieduża, iż może zmieścić w sobie przynajmniej cztery niemieckie królestwa i Francję na dodatek. A mieszkają w owej niedużej krainie różnojęzyczne narody i między innymi naród rosyjski, najprawosławniejszy. I ten to naród rosyjski nie orze i nie sieje nic zupełnie oprócz dyń i arbuzów; a chleb je biały, pszeniczny, zwany w jego mowie kołaczami, i opiewa swoją sławną rzekę, nazywając ją karmicielka swoją, złotym dnem ze srebrnymi brzegamij Przykro widzieć błoto i nędzę na ziemi biednej, nieurodzajnej, gdzie człowiek zmaga się z niewdzięczną glebą i pada wreszcie, wyczerpany, pod ciężarem trudów i ubóstwa. Przykro, niewymownie przykro! Ale jakież wrażenie wywiera na widzu ta sama potworna nędza na ziemi płynącej mlekiem i miodem, jak na przykład w owej błogosławionej krainie? Ohydne! A jeszcze ohydniejsze jest to, że wśród tej rozleniwionej nędzy spotyka się dostatek i przy dostatku obrzydliwe brudy i ciemnotę! W owym zaś kraju błogosławionym spotyka się takie rzeczy aż nadto często. Jakież mogą być przyczyny nędzy w kraju, co płynie mlekiem i miodem? 43 O tym ważnym zagadnieniu polityczno-ekonomicz-nym napiszę w wolnych chwilach czterotomową powieść historyczno-obyczajową, w której spróbuję przedstawić z mikroskopijna dokładnością historię, zwyczaje i obyczaje tego arcyprawosławnego narodu. A zanim ta znakomita powieść dojrzeje w mojej wieloprzemyślnej głowie, streszczę następującą historyjkę. Jest w owym błogosławionym kraju, niezbyt głęboko pod ziemią, olbrzymia bryła soli, a na tej bryle soli nieduża twierdza, zwana w gwarze ludowej Słoną Fortecą 1. Pewne okoliczności zmusiły mię odwiedzić raz tę Słoną Fortecę. W pierwszą niedzielę mojego tam pobytu zobaczyłem w cerkwi starca, zupełnie siwego, ale jeszcze dosyć rześkiego i o niezwykle wyrazistym, szlachetnym obliczu. Spełniał on w cerkwi czynności zakrystiana, stawiał świecie przed obrazami, obcinał knoty, gasił świece, które się dopalały, i pod koniec nabożeństwa chodził z puszką, wyręczając starostę cerkiewnego. Uderzyła mię jego majestatyczna powierzchowność. Olbrzymi wzrost, siwa, długa, falista broda, takież same białe, gęste, kędzierzawe włosy, ciemne, krzaczaste brwi, twarz o rysach regularnych i gładkiej cerze, z lekkim rumieńcem na policzkach jak u młodego chłopca. Słowem, mógłby być doskonałym modelem do posągu Mojżesza-bogowidcy2 albo Homerowskiego Nestora3. Zniewolony urokiem sympatycznego starca i jego dostojnym wyglądem, wychodząc z cerkwi spytałem chromego inwalidę, co to jest za czcigodny starze*,; który doglądał świec przed obrazami. Inwalida odpowiedział mi dość lakonicznie: 44 ., — To jest były warnak 4, a obecnie tutejszy osiedleniec, bardzo zacny człowiek. Po tej odpowiedzi zatrzymałem się koło cerkwi i oczyma odprowadzałem starca, który mię zainteresował. A im bardziej mu się przypatrywałem, tym mniej znajdowałem w nim cech katorznika. Jednakże inwalida nie mógł bez podstawy rzec takiego słowa! Przypomniałem sobie, że w swoim czasie sól wydobywali tutaj więźniowie i że wielu z nich, odbywszy ciężką karę, uzyskało prawo osiedlenia się w nagrodę za dobre sprawowanie. Ale czyż przestępca mógł mieć taką szlachetną powierzchowność? Postanowiłem wywiedzieć się dokładniej o przeszłości tego nadzwyczajnie wyglądającego starca. W ciągu tygodnia dowiedziałem się, że to jest rzeczywiście mieszkaniec tutejszej osady, człowiek wypróbowanej uczciwości, wprawdzie niebogaty, ale i, niebiedny; że posiada własny domek, nieduży, ale utrzymany tak czysto, jak — daj Boże — aby był utrzymany każdy pałac, i staruszek mieszka tam sobie porządnie i dostatnio. Ma u siebie z dziesięciu robotników, Kirgizów, ale daj Boże, aby i Rosjanie tak pracowali jak ci półdzicy ludzie. Na przyszły rok na pewno go wybiorą starostą cerkiewnym za jego cnotliwy charakter itd. Postanowiłem zawrzeć z nim osobistą znajomość i przy okazji dowiedzieć się więcej szczegółów z jego przeszłego życia, a jeśli znajdę tam jakieś umoralnia-jące, pouczające albo przynajmniej ciekawe fakty, zapiszę to wszystko i oddam do druku, gwoli nauki lub rozrywki. Czy zdarzyło się wam, drodzy czytelnicy, spotkać kiedy starca o takim czcigodnym, szlachetnym wy- 45 gładzie, że mimo woli człowiek zdejmuje przed nim czapkę i kłania się? Mnie się zdarzało to często. Pewnego razu spotkałem go, jak szedł z wieczerni, i mimo woli mu się ukłoniłem. Odpowiedział roi grzecznym ukłonem i spytał: — Pan, zdaje się, jest nietutejszy? Nie widziałem pana tutaj przedtem. — Nie myli się pan: rzeczywiście, niedawno przyjechałem do waszej osady. — Pozwoli pan spytać: czy z daleka? Wymieniłem mu miejscowość w moich ojczystych stronach. Starzec gwałtownie podał mi rękę, której o mało nie ucałowałem. — Pan jest moim rodakiem! — powiedział smutno. — Czy dawno pan opuścił naszą piękną ojczyznę? — Jakiś rok temu — odrzekłem. — Szczęśliwy z pana człowiek! Pan tak niedawno widział nasz błogosławiony przez Boga kraj! A ja nie widziałem go już przeszło trzydzieści lat? Co tam się teraz dzieje? — I łzy błysnęły w oczach starca. — Jeżeli ma pan chwilkę czasu — powiedział — to proszę nie pogardzić moim domem, proszę mnie odwiedzić, niechże chociaż popatrzę na rodaka! Proszę mi nie odmawiać z łaski swojej! Byłem, uradowany taką propozycją. I po kilku minutach podeszliśmy do niedużego białego domku krytego słoma. Wygląd jego przypomniał mi Małorosję. Przy wrotach powitała nas starsza już kobieta w małorosyjskim odzieniu, mówiąc nam „dobry wieczór". — Dobry wieczór, Motriu! Pokornie proszę do naszej chaty — rzekł zwracając się do mnie. — Tu, wi- 46 dzi pan, niedaleko mieszkają nasi ziomkowie kurscy i charkowscy, wziąłem więc sobie na służącą rodaczkę — zawsze to jakoś lepiej. Mówiąc to wprowadził mię do swojego domku. Wnętrze chaty, jak i zewnętrzny jej wygląd, przypominało Małorosję. Ściany wymazane białą, a podłoga żółtą gliną i posypana aromatycznymi ziołami; dokoła ścian czyste, szerokie dębowe ławy, a przed obrazem Matki wszystkich cierpiących paliła się lampka oliwna. Na ławie leżała księga, podobna do psałterza in ąuarto 6. — Proszę, niech pan siada, drogi gościu! Siadłem i zacząłem uważniej oglądać pokój, a ściślej mówiąc, zachwycać się nim. Wszędzie we wszystkim widać było porządek, utrzymywany przez dobrego gospodarza i staranną gospodynię; wszystko wyglądało schludnie i przyjemnie. Pokój przedzielony był na dwie połowy wąskim, długim piecem zamiast przegródki, a piec ozdobiony plastycznymi arabeskami domowego kunsztu (takie piece można zobaczyć na Wołyniu i Podolu). W kącie przed obrazami stał stół nakryty bucharskim dywanem i nadto białym obrusem; na stole leżał bochenek żytniego chleba, na pół osłonięty białą serwetką, wyhaftowaną różnobarwnym jedwabiem, obok chleba stała fajansowa solniczka z białą jak rafinada solą, a nieco dalej, na drugim końcu stołu, spoczywała duża księga, coś jakby Czetii-Minieie, w czerwonej safianowej oprawie, ze złotymi, wytłoczonymi i poczerniałymi od upływu czasu ozdobami. Była to Biblia (jak się później dowiedziałem) — w wytwornym wydaniu kijowskim z 1743 roku, zadedykowanym hetmanowi Razumow-skiemu7 — bardzo rzadkim wydaniu. Między oknami wisiał w złoconej ramce sztych wykonany przez Miil-lera8 z obrazu Domenica Zampieriego9 przedstawia- 47 jacy Jana Ewangelistę10. W kącie koło drzwi stał po-soch ze stepowego drzewa, zwanego dżigiłem, a tuż obok posocha na gwoździu wisiały kajdany. Starzec w ciągu tego czasu przebywał poza chatą, zajęty jakimiś sprawami gospodarskimi, i wrócił do chaty w chwili, kiedy patrzyłem na kajdany. — Co, drogi rodaku, oglądasz moje trofeum? Ciężkie trofeum! Zdobyłem je przestępstwem, dokonywanym przez wiele lat, i przyniosłem na swoich nogach z samego Żytomierza. Tu dźwigałem je dwadzieścia lat i teraz jeszcze męczę się nim i będę się męczył i spowiadał mu grzechy swoje do grobowej deski! Wszystko to było powiedziane takim smutnym, przejmującym głosem, że nie mogłem wyrzec ani słowa pociechy biednemu starcowi i siedziałem w milczeniu, dopóki sam nie zaczai mówić. — Wybacz staremu grzesznikowi, mój ziomku; wzburzyłem twoją duszę ponurym wspomnieniem! Cóż robić? Mimo woli rozwiązuje się człowiekowi język! Trzymam u siebie ten przeklęty znak poniżenia ludzkiego dla udręczania własnej duszy. Ale zostawmy w spokoju przeszłość i pomówmy lepiej o czym innym. Opowiedz mi coś, mój przyjacielu, o naszym pięknym Wołyniu i Podolu! Niezdolny byłem jednak mówić o czymkolwiek i wkrótce pożegnałem się z nim. Nie zatrzymywał mię, prosił tylko, abym go odwiedzał, jeśli mi czas pozwoli. Czas mi pozwalał, więc odwiedzałem go prawie codziennie. I często zagadywaliśmy się do północy, i za każdym razem odkrywałem w nim nowe cnoty, nowe wartości. Był wykształcony niegorzej niż którykolwiek z arystokratów owej epoki, z tą różnicą, że lubił czytać, zwłaszcza włoskich poetów — Boccaccia, Ario-sta, Tassa u. A „Boską komedię"12 umiał na pamięć. 48 — Od dawna już nic nie czytam — powiedział mi pewnego razu — oprócz tej cudownej książki! Po co mam zresztą czytać? Był czas, że czytałem, zachwycałem się przedziwnymi dziełami wspaniałej sztuki! Teraz dość! — zestarzałem się, zordynarniałem, niczego nie mogę już tak odczuwać, jak bywało niegdyś! Bo i na co, prawdę powiedziawszy, zdało mi się czytanie? Moje czyste, młodzieńcze odczucia? Co z nich zrobiłem? Albo raczej: co ludzie z nich zrobili? Grzech! I wiecznie trwające nieszczęście! Gdybym nic nie czytał, niczym się nie wzruszał, byłbym innym człowiekiem: zwykłym, poczciwym rolnikiem... A czym teraz jestem? Z każdym wieczorem stawaliśmy się obaj w naszych rozmowach coraz szczersi. Pewnego razu naprowadziłem go na myśl, aby zwierzył mi się ze swego nieszczęścia, aby mi opowiedział o swoich dawnych młodych latach! Długo jakby nie chciał mię zrozumieć, było mu przykro, ciężko wspominać swoją przeszłość, i wreszcie powiedział mi: — Mój przyjacielu! Chcesz, bym się wyspowiadał! Chcesz znać moje dawne nieszczęsne życie? Ciężko ci będzie słuchać, mój zacny przyjacielu, gdyż dawne życie moje pełne jest grzechów i bezprawia. A obecne, jak sam widzisz — to niemoc i samotność z dala od mojego miłego Wołynia! Wiem, że będziesz słuchał ze współczuciem mojej serdecznej spowiedzi i przykro ci będzie słuchać jej nie będąc bliskim mi człowiekiem. Słuchajże, mój szlachetny przyjacielu! Duszę mi orzeźwi ta moja smutna, niekłamana opowieść! Westchnął, przeżegnał się i zaczai opowiadanie od najwcześniejszych lat swojego dzieciństwa. Księżna. Warnak l Nad granitowymi brzegami przepięknej Słuczy, w tym miejscu, gdzie rzeka ta, o jakieś dziesięć wiorst powyżej Nowogrodu Wołyńskiego, zwinąwszy się niczym żmija, utworzyła regularne koło o dwuwiorsto-wej średnicy, w środku tego koła stoją otoczone dąbrową resztki olbrzymiego murowanego pałacu — ongiś siedziby pewnej znakomitej rodziny polskiej, a teraz siedliska sów i nietoperzy. To dzieło moich przeklętych rąk! Ja osiedliłem tani żmije i ptaki nocne. O Boże, daruj mi ten mój grzech mimowolny! Grzech wielki! Na pochyłości, opuszczając się do samej rzeki, leży ukryta wśród sadów owocowych duża wieś z poczerniałą ze starości drewnianą cerkwią o trzech kopułach. Owe cerkwie u nas Polacy nazywają kozackimi, prawdopodobnie dlatego, że większość tych cerkwi naprędce zbudowali Kozacy w czasach Unii13 i że przedstawiają one typ zwykłej, ordynarnej, chłopskiej, jak mówią ciż sami Polacy, architektury. Ta wieś — to moja rodzinna wieś! W tej pięknej wsi urodziłem się na grzech i na cierpienia! Ojca swojego nie pamiętam, a matkę jak we śnie widzę, kiedy ją włożono do trumny i zaniesiono na marach na cmentarz. I ledwo pamiętam jeszcze, jak pop nad jej ciałem odczytał modlitwę, wydrukowaną na dużym arkuszu czerwonymi i czarnymi literami, a odczytawszy nakrył jej twarz tą modlitwą; potem zabito trumnę i spuszczono w dół. Pop łopatą nakreślił w powietrzu znak krzyża nad grobem, jakby go zamykając, i kazał mi rzucić garść ziemi na trumnę matki. Rzuciłem i poszedłem za ludźmi do wsi. Pamiętam jeszcze, że w naszej chacie było dużo ludzi, i wszyscy jedli obiad, nie hałaśliwie, lecz cicho 50 i skromnie: wdowa, jak widać, nie zostawiła środków do urządzenia przyzwoitej stypy. Podczas obiadu bawiłem się z dziećmi na dworze, a kiedy po obiedzie wszyscy się rozeszli, to dzieci również mię opuściły, i zostałem sam z moim zauzda-nym kijkiem-konikiem. Wszedłem do chaty. W chacie sąsiadka nasza, również wdowa nieszczęsna, sprzątała naczynia. Dała mi kawałek pieroga. Zjadłem go i zasnąłem na matczynym łóżku. Staruszka, posprzątawszy w chacie, zamknęła ją na zasuwkę i poszła do siebie do domu. Przespałem w pustej izbie całą noc, a rano, po przebudzeniu się, uczułem jakiś strach i zapłakałem. Płakałem niedługo; wkrótce przyszła sąsiadka staruszka, przyniosła mi pełną miskę śliwek węgierek i rzekła parę słów pocieszenia. Staruszka nasypała kurom prosa, nakarmiła szarego kota i łaciatego psa, wzięła mię i zaprowadziła do siebie do domu. Wdowa miała córkę, starszą ode mnie o kilka lat. Córka ta zajęła się mną, poczęstowała mię gruszkami, jabłkami i tym podobnymi przysmakami. Kiedy odchodziłem do domu, zawsze mię odprowadzała, a kiedy zaczynałem płakać, nie znalazłszy w chacie matki, pocieszała mię mówiąc, że matka moja pojechała na jarmark i przywiezie mi podarunek — medianoho moskalau, co — ma się rozumieć — od razu poprawiało mi humor. I tak po trochu zacząłem zapominać o swojej wielkiej stracie. Dopomogła mi w zapomnieniu tego piękna córka wdowy. Przywiązałem się do niej jak do rodzonej siostry. Bo rzeczywiście zastępowała mi rodzoną siostrę. Później myślałem nawet, żeby ją nazwać matką, ale Bóg nie raczył pobłogosławić mojego projektu! 51 Często odwiedzałem swoją ubogą, opustoszałą chatę. Proszę mi powiedzieć, co może być smutniejsze niż pustka? Dotychczas pamiętam to straszne, smutne wrażenie, jakie mną wtedy owładało. Przed świętami, w Wielkim Tygodniu, duchowny, obchodząc z modlitwą wieś, odwiedził też moją biedną opiekunką i zobaczywszy mię, zabrał do siebie, obiecując pokierować mię na ludzi. Duchowny miał synka Jasia w moim wieku. Ten Jaś z niewiadomych przyczyn nie spodobał mi się od pierwszego spojrzenia. Zasadzono mię razem z Jasiem do elementarza. Nie bardzo mi się to podobało, jednak robiłem postępy w nauce, a Jaś — żadnych. Jednak Jasia chwalono, a mnie nazywano leniuchem i gamoniem. Niesprawiedliwość ta wydawała mi się krzywdząca, zacząłem więc uciekać od popa do swoich opiekunek, skąd mię z powrotem przyprowadzano do popa, a pop surowo karał mnie za ucieczki. Pewnego razu zbiegłem od popa do swoich przyjaciół i bojąc się wejść do nich, przesiedziałem cały dzień w burzanie pod płotem, oczekując, czy siostra nie wyjdzie z chaty; siostrą nazywałem córkę wdowy. Wreszcie wyszła. Pokazałem się jej i poprosiłem o kawałek chleba. Wyniosła mi dużą pajdę chleba i plasterek słoniny. Przez łzy pocałowałem ją i skryłem się w gęstym sadzie śliwkowym. Zaspokoiwszy głód począłem myśleć o noclegu. Pójdę do popa — będą mię bili; pójdę do wdowy — odprowadzi mię do popa i też dostanę wnyki. Iść do swojej pustej chaty — bałem się. Rozmyślając w ten sposób, znalazłem się za wygonem. A za wygonem stało w kopach zżęte żyto; niewiele się zastanawiałem, tylko w pierwszej z brzegu kopie 52 urządziłem sobie legowisko i zasnąłem kamiennym snem. W nocy budzę się i słyszę dalekie wycie wilków. Dotychczas nie mogę zapomnieć tego nieprzyjemnego uczucia. To nie strach o życie, ale jakaś mieszanina strachu i obrzydzenia. Wycie wilków zaczęło powoli ucichać. Nakryłem się snopem i, skurczony z zimna, znowu zasnąłem. Nazajutrz rano zbudził mię harapnikiem łanowy. — Co ty tu robisz? — spytał mię groźnie. — Śpię! — odpowiedziałem mu. — Ja ci dam „śpię"! Znalazł sobie miejsce do spania! Nie masz chaty? — Mam, ale pusta — odrzekłem przez łzy. — No, a ojca i matkę masz? — Nie mam, jestem sierotą. — No, jeśli jesteś sierotą, to idź za mną! I zawrócił swojego konia do drogi, uderzył go z lekka harapnikiem i odjechał. A ja poszedłem boso po kłującym ściernisku, drżąc na całym ciele z zimna i strachu. — Czy nie zaprowadzi mię aby — tak sobie myślałem — uchowaj Boże, do popa? — I na myśl o tym chciałem od niego uciec do wsi i schować się gdzieś w burzanie, ale on co chwila oglądał się na mnie i kierując swojego konia w stronę przeciwną od wsi, przyprowadził mię do pańskiego dworu i oddał w ręce rządcy, opowiedziawszy, gdzie i jak mię znalazł. Rządca, pan Koszulka, był poczciwym staruszkiem; kazał mi uszyć kurtkę i szarawary z pistri15 i stałem się jego domowym kozaczkiem. Przebyłem u pana Koszulki jesień i zimę. Niewiele lepiej czułem się u niego niż u popa — ta tylko różnica, że nie uczono mię czytać, ale bił i szczypał mię każdy, kto chciał. Pewnego razu wiosną zobaczyła mię stara hrabina 53 (rządca mieszkał w tym samym dworze co i ona, tylko w osobnej oficynie), przywołała mię do siebie i spytawszy, jak się nazywani, odeszła na pokoje. Nazajutrz po tym wypadku zdjęto ze mnie miarę i zaczęto szyć nowe ubranie, już nie z płótna, tylko z sukna, i to sukna drogiego. Dostałem też nowe buty i czapkę. A przedtem tak chodziłem. Kiedy wszystko było gotowe, dano mi czystą koszulę, czego przedtem też nie miewałem. I kiedy mnie umyto, uczesano, ubrano w nowy sukienny strój, wtedy sam pan Koszulka włożył nowy niebieski frak z mosiężnymi guzikami i zaprowadził mię do apartamentów hrabiny. Dyżurny hajduk zameldował o nas hrabinie. Hrabina kazała nas skierować do pokoju przyjęć. W tym pokoju długośmy czekali i pan Koszulka nie śmiał usiąść na krześle. Dziwiłem się: w pokoju tak dużo krzeseł, a on nie chce usiąść na żadnym z nich. Wreszcie hrabina zjawiła się, przywitała pana Koszulkę lekkim skinieniem głowy, i kazała wezwać pannę Magdalenę. Po chwili przez boczne drzwi weszła panna Magdalena. Czarujące, niezapomniane zjawisko! Widzę ją jak teraz: młodą, zgrabną, urodziwą! Jej niebieskie oczy, smętne i pełne wyrazu, wpatrzone były prosto we mnie. Przejął mię jakiś niewymownie przyjemny dreszcz. Panna Magdalena była córką pewnego pana, który roztrwonił majątek. Dzięki swemu dobremu wychowaniu została przyjęta do dworu hrabiny w charakterze jej panny do towarzystwa oraz guwernantki jej małoletniego syna. — Otóż więc, Magdaleno — powiedziała hrabina — przedstawiam ci kompaniona i lokaja mojego biednego 54 Bolesława. Weźcie go do siebie — niech się razem bawią w wolnych chwilach. Hrabina wyszła, a panna Magdalena wzięła mię za rękę i zaprowadziła do swoich pokojów. W pokojach panny Magdaleny powitał mię chłopiec w moim wieku, chudy i zielony; był to hrabia Bolesław, jedyny syn hrabiny. Dosyć butnie spytał mię: — Jak ci na imię? Odpowiedziałem mu cichym głosem: — Kyrył. — Fe! Jakie chłopskie imię! Ale to nic. Ja będę cię nazywał Janem. Umiesz, Janie, grać w koniki? — Nie, nie umiem — odpowiedziałem. — No to cię nauczę! I zaraz zaczął mię uczyć gry w koniki. Chociaż rozumiałem to wszystko niegorzej niż on, nie chciało mi się jakoś być z nim szczerym. Nazajutrz rano, kiedy hrabia Bolesław jeszcze spał, panna Magdalena dała mi bułkę z gorącym mlekiem i z siostrzanym współczuciem wypytała mię, kim byli moi rodzice i gdzie są teraz. Opowiedziałem jej wszystko tak szczegółowo, że pocałowała mię i zapłakała. Od tej pory każdego bożego dnia poiła mię rano gorącym mlekiem i dawała do jedzenia słodkie bułeczki. — No, Jasiu! (wszyscy w domu nazywali mię Jasiem). No, Jasiu! — powiedziała mi pewnego razu — chcesz się uczyć czytać? — Już się uczyłem u popa — odrzekłem — i jeśli pani będzie mi pokazywała litery, to będę się nadal uczył, a jeśli ktoś inny, nie pani, to nie chcę się uczyć wcale. Uśmiechnęła się i powiedziała: — Sama będę cię uczyła — i podała mi francuski elementarz. 55 — Popatrz, znasz te litery? — Nie! Pop mi pokazywał inny alfabet. — No to ja cię będę uczyła tego alfabetu, ten jest łatwiejszy. Ku jej zdumieniu i radości w ciągu jednego dnia nauczyłem się wszystkich liter alfabetu francuskiego. Kiedy już dosyć biegle czytałem po francusku, panna Magdalena zaczęła mię uczyć po włosku — był to podówczas modny, a jej ulubiony język. I tu poczyniłem dosyć szybkie postępy, tak że w niedługim czasie zrównałem się pod względem wiedzy z hrabią Bolesławem, z czego panna Magdalena była niewymownie rada. Pokój duszy twojej, piękna, dobra istoto! Nigdy nie zapomnę twoich łagodnych, przyjaznych słów, twojego serdecznego współczucia dla mojej nieszczęsnej doli! Pokochała mię tak, jak tylko matka może kochać swoje jedyne dziecię. Wszelakimi oznakami życzliwości zachęcała mię do nauki. Biedaczka! Nie przewidziała skutków mojego niewspółmiernego do sytuacji wykształcenia! A czas płynął. Wyrastałem, uczyłem się pilnie i czyniłem coraz dalsze postępy. Z hrabią Bolesławem nie mogłem się na dobre zaprzyjaźnić, było w nim coś odpychającego, jakaś przedwczesna, brutalna, niechłopięca pycha. Okazywał mi czasem przyjaźń za to, że kiedy, bywało, napsocił ponad zwykłą miarę, brałem winę na siebie, co — ma się rozumieć — nie uchodziło mi płazem. Wskutek jego swawoli zasłynąłem niemal jako rozbójnik; wielkoduszność moją znała jedynie panna Magdalena i ona tylko nagradzała mię za to swoją życzliwością. Hrabina była kobietą światową, zepsutą swoimi dawnymi sukcesami w salonach; lubiła urządzać przyjęcia, gdzie — ma się rozumieć — prym wiodła pomiędzy pro winc j uszkami, czytała włoskie i francuskie nowele i nic więcej nie robiła. Syn wprawdzie rósł z nią pod jednym dachem, ale widywała go raz albo dwa razy dziennie i to przelotnie. Pewnego razu zauważyła, że Bolesław jest już chłopcem dość dużym i że trzeba sprowadzić dla niego nauczycieli. Hrabina bowiem zamierzała przygotować syna do studiów uniwersyteckich. Sprowadzono nauczycieli, zaczęły się lekcje. Jako służący asystowałem przy tych lekcjach i uczyłem się wszystkiego, co wykładano i czytano młodemu hrabiemu. Prawie zawsze pomagałem mu odrabiać lekcje, gdyż sam nie mógł czy też nie chciał nic zapamiętać z wykładu nauczycieli. Panna Magdalena po dawnemu darzyła mię swoją życzliwością i rozmawiała ze mną wyłącznie po włosku. A wieczorami, przeegzaminowawszy mię z tego przedmiotu, którego wysłuchałem w pokoju szkolnym hrabicza, udzielała mi lekcji gry na fortepianie. Sama zaś była prawdziwą artystką w dziedzinie muzyki. Często po lekcji ze mną przesiadywała do północy przy fortepianie wykonując z wariacjami przecudne utwory Beethovena (był to jej ulubiony kompozytor, dopiero właśnie zdobywający sobie sławę w artystycznym świecie). Siedzę, bywało, w kącie, ani się nie ruszę, siedzę i słucham, słucham i płaczę, sam nie wiem czego. Muzykę pokochałem namiętnie i miłość tę zawdzięczam pannie Magdalenie. Po upływie roku graliśmy oboje na cztery ręce niektóre sonaty Mozarta i Beethovena. Pewnego razu hrabina zastała nas przy fortepianie i była bardzo niezadowolona. Zrobiła pannie Magda- lenie zupełnie słuszną uwagę, że jestem stworzony nie do muzyki, lecz do radła i pługa. Panna Magdalena odczuła doniosłość tej uwagi, objęła mię i gorzko zapłakała. Po niej i ja się gorzko rozpłakałem, niezupełnie uświadamiając sobie sens uczynionej przez hrabinę rozsądnej uwagi. Hrabia szybko rósł, a uczył się powoli i z trudem; nie można powiedzieć, żeby całkiem nie miał zdolności; owszem, miał jakie takie zdolności, ale zagłuszyło je niedbalstwo matki. Hrabina ciągle się zachwycała postępami swojego drogiego Bolesława, a postępy te ograniczały się do wdzięcznego szczebiotania po włosku. Była zachwycona i więcej niczego nie wymagała od syna, chociaż zamierzała wysłać go na uniwersytet. Nauczyciele otrzymywali regularnie wikt i pensję, a spełniali swoje obowiązki jak najemnicy albo jak większość pedagogów: odczytywali mu codziennie swoje lekcje albo w wolnych chwilach opowiadali mu o polowaniu z psami i tym podobne anegdoty. Jedna tylko panna Magdalena prawdziwie po macierzyńsku troszczyła się o jego wychowanie moralne; ale niewczesne zachwyty hrabiny przeszkadzały jej i Bolesław dobrze już zdawał sobie sprawę (kto wie, czy nie nauczyciele wpoili w niego to pojęcie), że jest hrabią i człowiekiem bogatym, że niepotrzebne mu są żadne zalety charakteru ani wiedza, i często swoim ordynarnym postępowaniem doprowadzał biedną pannę Magdalenę do łez. Z bólem patrzyłem na tę szlachetną, uroczą kobietę. W duchu nienawidziłem Bolesława i gdyby nie ona, dawno bym mu ukręcił głowę. [ Ale biedaczka, okrutnie pokrzywdzona, przyhołubi \mię, bywało, i powtarza mi święte słowa: „Miłujcie jnieprzyjacioły wasze". Zapomniałem panu powiedzieć, mój zacny przyjacielu, że hrabina nie była ani wdową, ani mężatką, jak się to mówi. Mąż ją porzucił i mieszkał stale we Włoszech, w szybkim tempie trwoniąc swój piękny podolski majątek. A hrabina z synem mieszkała, jak panu już wiadomo, na Wołyniu i zajmowała się (wedle jej własnych słów) edukacją jedynaka. Proszę mi tedy powiedzieć, jakiż korzystny przykład moralny mógł widzieć chłopiec w pożyciu małżeńskim swoich rodziców? Przedtem, bywało, często zwracał się do matki z pytaniem: czy prędko przyjedzie ojczulek? Matka mu na to odpowiadała, że jego ojciec jest niegodziwcem, i jeśli przyjedzie, to ona nie wpuści go do domu. Budujące to były dla syna słowa w ustach matki! Zresztą, w życiu bogatych ludzi podobne niesnaski domowe nie są rzadkością, toteż i na hrabiczu nie sprawiało to wielkiego wrażenia. Domowa edukacja Bolesława skończyła się; trzeba było wybrać odpowiedni dla jego pozycji zakład naukowy, w którym mógłby zakończyć swoje wykształcenie. Z tej okazji wydane zostało wielkie przyjęcie, a nazajutrz po przyjęciu goście zostali zaproszeni na domowy sejm, na którym debatowano, dokąd mianowicie wysłać hrabicza na wyższe studia. Roztrząśnięto wszystkie ewentualności, wszystkie licea i uniwersytety, poczynając od uniwersytetu w Getyndze, aż wreszcie jednogłośnie postanowiono wysłać hrabiego do Wilna i wykształcić go na ekonomistę politycznego. W miesiąc po tym ważnym wydarzeniu hrabina wydała jeszcze większy bankiet, na którym młody hrabia wyróżnił się w mazurze. W kilka dni po bankiecie wyjechał w olbrzymiej berlinie lfi do Wilna. Poczułem się trochę swobodniej: hrabicz odgradzał 58 59 mię od panny Magdaleny; nie mogłem przy nim powiedzieć jej najprostszego słowa, żeby nie narazić biedaczki na złośliwe drwiny rozpuszczonego chłopca. Wreszcie odjechał i zostaliśmy sami, rzeczywiście sami. W całym domu nie było nikogo, z kim można byłoby tak po przyjacielsku i tak szczerze porozmawiać, jak myśmy z sobą rozmawiali. Stara hrabina ledwo zauważała jej obecność w swoim domu. A ją ten brutalny brak uwagi niepokoił, kilka razy chciała już opuścić hrabinę, ale gdzież biedaczka mogła przytulić swoją sierocą głowę? Gotowa była wyjść za mąż za najpospolitszego posesora 17, żeby tylko uwolnić się od hrabiny. Ale pospolici posesoro-wie nie żenią się z biednymi dziewczętami, ona zaś nie miała nic oprócz czystego, szlachetnego serca! Zwierzając mi się ze swoich tajemnych myśli, mówiła mi, że zostanie w tym domu tylko dotąd, póki ja nie dorosnę i nie będę mógł sam o sobie stanowić; wtedy ona uda się do Warszawy albo Wilna i wstąpi do zakonu karmelitek. Pokój twojej dobrej, twojej sprawiedliwej duszy! Smutno mi było słuchać jej serdecznej spowiedzi, jej niewinnych zamierzeń. Bywało, zasiedzimy się do północy, nagadamy się, napłaczemy i rozstaniemy do następnego wieczora, niemal szczęśliwi. Często swoje smutne projekty kończyła symfonią Sebastiana Bacha 18 na domowych organach. Była to święta Cecylia 19! Z zapartym tchem słuchałem jej i modliłem się za nią. Były to najwznioślejsze chwile mojego smutnego życia. Wpakowano mię do kantoru ekonomii20 na pisarza. I tu dopiero poczułem gorycz zależności. Tu po raz pierwszy usłyszałem słowo „poddany". Przykre! Nienawistne słowo! I przeklęty ten dzień, kiedy po raz pierwszy je usłyszałem! 60 Ale nie było rady! Musiałem się poddać losowi! Ciężkie dla mnie nastały czasy. Tylko przezacna panna Magdalena mogła mię poskramiać i uspokajać. Jej tylko zawdzięczam, że nie popełniłem grzechu samobójstwa. A może byłoby tak lepiej? Nie! Jakkolwiek smutne, jakkolwiek ciężkie jest nasze życie, nie mamy jednak prawa go przerywać. Niech nam je ten odbierze, kto je nam darował. Spełniałem nadal obowiązki pisarza, a wieczorami odwiedzałem pannę Magdalenę. O czym nie rozmawialiśmy z sobą! O czym nie marzyliśmy! I wszystkie te nasze projekty i zamierzenia rozwiały się jak dym po jasnym niebie! Panna Magdalena wskazywała mi książki o poważniejszej treści, jakie tylko mogła odkryć w domowej bibliotece hrabiny, gdyż cała prawie biblioteka składała się z romansów. W kantorze pisarze śmieli się ze mnie, nazywając mię panyczem, próżniakiem, Niemcem, ponieważ czytałem nierosyjskie i niepolskie książki. Pewnego razu w czasie żniw albo po tutejszemu strady posłano mię na pole z łanowym, żeby spisać żniwiarki i kopy zżętej pszenicy. Przechodząc koło żniwiarek zobaczyłem kobietę, jakby mi znajomą. Obok niej, przykryta zielonym chłod-kiem (dojrzałymi szparagami) spała dziesięcioletnia może dziewczynka, ustrojona w polne kwiaty; obok niej w cieniu stała tykwa (dzbanek) z wodą i torba z chlebem. Długo z lubością patrzyłem na śliczną twarzyczkę śpiącego dziecięcia. Napatrzywszy się na ten skromny, uroczy obrazek, spytałem owej jakby znajomej mi kobiety, jak się nazywa, żeby wpisać .ją do rejestru żniwiarek. Powie- 61 działa mi swoje imię. Imię i głos wydały mi się dziwnie znane. Spytałem, czy nie jest córką, Domachą, takiej to a takiej wdowy. Odpowiedziała, że tak, w istocie. — A to twoje dziecko? Odpowiedziała: — Moje! Wypytałem ją o sprawy domowe. Przypomniałem jej ten wieczór, kiedy mnie, głodnemu uciekinierowi, wyniosła kawałek chleba. I ona sobie przypomniała, ucieszyła się jak ze spotkania z rodzonym bratem i prosiła, żeby ją odwiedzić w starej matczynej chacie. Zaraz następnej niedzieli po nabożeństwie odwiedziłem ją w znanej mi chacie i ze smutnego jej opowiadania dowiedziałem się następujących rzeczy. Staruszka wdowa, moja dobrodziejka, dawno już umarła, a po śmierci matki ona wyszła za mąż; mąż wkrótce uciekł do Besarabii, porzucił ją samą z małym dzieckiem. Opowiedziała mi to wszystko tak prosto, tak wzruszająco, jak tylko można opowiedzieć najsmutniejszą prawdę. Prosiła mię, żebym został u niej na obiedzie i posilił się czym chata bogata. Zostałem. I biedaczka prawie płakała, że nie ma w domu nawet pięciu kopiejek na czwertku horiłky21. Biedaczka! W całej chacie była widoczna nędza i ubóstwo. Ale wszędzie panowała schludność i ład. Stara chata była starannie wymazana — wprawdzie żółtą gliną, ponieważ białą trzeba kupić za pieniądze albo wymienić na chleb, a po żółtą wystarczy się tylko przejść na brzeg Słuczy. Wszystkie sprzęty domowe były utrzymane czysto i porządnie. Koszule, zarówno ona sama, jak i jej cór- ka, miały bielutkie, czyściutkie. Wszystko w ogóle było w takim porządku, że nawet samo ubóstwo wydało mi się nie takie odrażające, jak je sobie wyobrażałem. Pożegnałem się z nią i poszedłem do domu, obiecawszy odwiedzać ją w każdą niedzielę. Po drodze wstąpiłem do swojej pustej chaty. Smutny widok! Okna wybite, drzwi wyłamane, ścieżki zarosły burzanem, a w rozwalonym piecu sowa uwiła sobie gniazdo. Popatrzyłem na to spustoszenie i ogarnął mię smutek. Straszliwie odczułem swoją samotność. Przyszło mi do głowy, żeby odnowić swoją chatę i zamieszkać w niej. Ale co ja tam będę robił sam? Ożenię się? Z kim się ożenię? Z chłopką? Jakże z nią będę żył? Po namyśle postanowiłem odnowić chatę i umieścić w niej swoją nową, a właściwie dawną znajomą wraz z córką. Dziewczynka miała wtedy dziesięć lat, nie więcej, ja zaś miałem siedemnaście. Wychowam ją po swojemu i ożenię się z nią. Podumałem, podumałem i poszedłem do swojego kantoru. Po drodze rozbujała się moja wyobraźnia: przedstawiałem sobie całe szczęście, cały urok swojego przyszłego życia rodzinnego. Wieczorem wtajemniczyłem w swoje projekty pannę Magdalenę. Była zachwycona; płakała, całowała mię po rękach, nazywała swoim synem, swoim rodzonym bratem; mówiła, że czynię dobrze, po chrześcijańsku, chroniąc przed nędzą i nieszczęściem wdowę i sierotę; na koniec obiecała pomagać mi wszystkim — i radami, i pieniędzmi; podejmowała się też uczyć moją przyszłą żonę czytania, pisania, muzyki i gospodarstwa. Nazajutrz wziąłem się do dzieła: poprosiłem o kilka dni wolnych, wynająłem majstrów i zaczęło się odnawianie mojego mieszkania z dziecięcych lat. l fsl^f fi r 62 63 Do chaty zamiast komory dobudowałem drugą izbę, gościnną; sad ogrodziłem nowym płotem, koło chaty zostawiłem miejsce na kwietnik, nie zapomniałem także o obórce dla krowy i innych zwierząt domowych; słowem, urządziłem wszystko, co jest konieczne w naszym wiejskim życiu. I kiedy wszystko było gotowe, poszedłem prosić swoją sąsiadkę na nowe mieszkanie. Zapłakała biedaczka, kiedy jej powiedziałem, że wszystko to urządzone jest dla niej i jej maleńkiej Marysi. W niedzielę po obiedzie poszedłem je odwiedzić z panną Magdaleną. Jakże biedaczka była rada, że nawet panna Magdalena nią nie pogardziła. Ponieważ chata moja znajdowała się niedaleko pańskiego dworu, codziennie więc odwiedzaliśmy naszą wychowanicę. Panna Magdalena uczyła ją czytać po polsku, a ja po rosyjsku. Nie chciałem niczego poza tym jej uczyć, gdyż jakoś nie wierzyłem w swoje i jej szczęście. Szybko mknęły moje młode lata! Szybko rosła Marysia i wyrosła, i stała się pięknością, prawdziwą krasawicą Wołynianką. Mój Boże! Patrzę, bywało, na nią i nie mogę się napatrzyć! A, bywało, kiedy w sadzie wieczorem zaśpiewa pod ton gitary tęskną, melodyjną pieśń, płakałem wtedy i modliłem się do Boga! T jaka była mądra, rozsądna! Panna Magdalena, bywało, nie może się na nią napatrzyć, nadziwić jej pojętności. Byłem szczęśliwy, ona mię kochała, czyli również była szczęśliwa. Moja sytuacja materialna też się poprawiła. Z prostego pisarza stałem się kancelistą, a' po śmierci pana Koszulki — rządcą majątków hrabiny. Projektowaliśmy, że po świętach Bożego Narodzenia odbędzie się mój ślub z Marysią. Panna Magdalena miała być ślubną matką z mojej strony, a ślubnym oj- 64 cem czcigodny sąsiad nasz ty tar (starosta cerkiewny). Wszystko było gotowe, ale się nie ziściło! Skończywszy uniwersytet — Bóg wie na jakim wydziale, hrabia nie wstąpił nawet pożegnać się ze staruszką matką, tylko udał się wprost za granicę (celem wyspecjalizowania się w niektórych przedmiotach — tak przynajmniej pisał do matki). Stara hrabina była, ma się rozumieć, zachwycona takim pochwały godnym pędem do nauki. Tkliwa matka regularnie posyłała synowi pieniądze i w każdym liście prosiła go, żeby jak najprędzej zdobył upragnioną wiedzę i wracał do domu, dlatego że ona jest już stara, bliska grobu, i chce jeszcze popatrzyć na niego przed śmiercią. Ale dobry syn obojętny był na prośby starej matki. Nieszczęsna kobieta ciągle płakała — pod koniec życia pokochała wreszcie swego syna i nie wiedziała, jak go do siebie przyciągnąć. A ja, widząc ją stale przygnębioną i rzeczywiście bliską grobu, na pohybel sobie doradziłem jej, żeby mu nie wysyłała pieniędzy: wtedy chcąc nie chcąc przyjedzie. Staruszka tak zrobiła. Po kilku miesiącach czuły synek wrócił do umierającej matki. Wrócił z zagranicy z kamerdynerem Francuzem oraz dwoma buldogami i swojej drogiej maman przywiózł brązową bransoletkę tudzież anegdotę o tym, jak zabił w pojedynku — bezwiednie zresztą — rodzonego ojca swojego, za co staruszka matka obsypała zabójcę rzęsistymi pocałunkami. Było to we wrześniu; miałem jechać do podolskiego majątku hrabiny, żeby wysłać pszenicę do Odessy2'2: później udać się tam również i sprzedać towar. I pojechałem. Pojechałem z Bałty do Odessy pocztowymi końmi. Było to podczas pełni księżyca. Przejechałem dwie Księżna. Warnak 65 l stacje od Bałty i noc zastała mię na stepie — noc księżycowa, jasna, cicha, czarująca noc! W stepie nic nawet nie drgnie, nie słychać najmniejszego dźwięku, nie widać żadnego ruchu, tylko kiedy przejeżdża się obok mogiły, to na niej faluje coś jakby tyrsa 23 i lęk człowieka ogarnia. O mogiły! Mogiły! Ileż pięknych i wzniosłych idei przelewało się w mojej młodzieńczej duszy, kiedy patrzyłem na was, ciemne, nieme pomniki minionej narodowej sławy i niesławy! A zwłaszcza kiedy, bywało, w nocy, daleko, daleko na stepie, czaban24 zagra na piszczałce swoją jednostajną, tęskną melodię! O nieszczęście moje, że mi nie wolno przenieść się do tego cudnego kraju i posłuchać na stare lata smętnej ojczystej pieśni! Bywało, że często zatrzymam woźnicę na drodze i słucham czabana; słucham, słucham i nie mogę się nasłuchać. Biedny woźnica przeziębnie od rosy nocnej wskutek bezczynności, a ja siedzę sobie na wozie i słucham, długo słucham, słucham, dopóki nie zapłaczę. — Jazda, gończe! Jazda, szybciej! Rubla na piwo! — I goniec trzaśnie lejcami, machnie harapnikiem i konie pomknęły, dzwonek rozjęczał się, rozpłakał, i oto znowu na stepie ziemianka — stacja pocztowa. Jak gdyby lżej mi trochę, ale nocować się nie chce; żądam koni i jadę dalej. Na drugim przejeździe to samo co i na pierwszym — ten sam szeroki step i te same ciemne mogiły, ten sam czaban i ta sama smętna pieśń, i ten sam uroczy księżyc w pełni! Przyjechałem do Odessy. Doczekałem się swoich czumaków, sprzedałem pszenicę i z workiem dukatów wróciłem do domu. A w domu czekało mię nieszczęście, gorzkie nieszczęście! 66 Teraz, mój przyjacielu, nawet teraz, na stare lata, po wielu ciężkich doświadczeniach, nie mogę wspomnieć o tym obojętnie. Zdając hrabinie relację ze swojej podróży do Odessy i wręczając pieniądze za sprzedaną pszenicę, zobaczyłem Marysię, która mignęła w drugim pokoju, ubrana w jakiś niemiecki strój (zwykle nosiła nasz strój narodowy). Ukłuło mię to w serce. Od hrabiny pobiegłem do domu. Powitała mię ze łzami w oczach matka Marysi. — Co się stało? — pytam. — O mój Boże miłosierny, mój Boże! — Co się stało? — Dolo moja! Przeklęta moja dolo! D>ugo stałem nie rozumiejąc jej zupełnie. A ona wciąż płakała, przeklinała swoją dolę i całowała mię po nogach. Kiedy trochę się uspokoiła, spytałem -jej: — Co się stało? A ona przez łzy ledwo wymówiła: — Hrabina twoją Marysię wzięła na pokojówkę. — No, to jeszcze nie takie wielkie nieszczęście; poproszę hrabinę, żeby ją zwolniła do domu. — Wielkie, wielkie nieszczęście! — wyjęczała. — Młody... młody hrabia! Niech będzie przeklęty z całym swoim rodem i plemieniem! — Co znowu takiego? Co hrabia? — Nie pytaj, nie mów ze mną! Idź do niego: niech ci sam wszystko opowie. I znowu zaczęła płakać i wyrywać sobie włosy, z jękiem wymawiając imię Marysi. Zrozumiałem wreszcie, że moja biedna Marysia padła ofiarą pożądliwości nikczemnego rozpustnika. Mój wielki Boże! Dlaczegoś mię wtedy nie poraził swoim świętym gromem! Jakież by wtedy grzechy przemknęły obok mojej grzesznej duszy! Niezbadane są wyroki Opatrzności. Co innego było mi sądzone! s» 67 Prawie nieprzytomny wybiegłem do dworu. Wszedłem do gabinetu hrabiego i zobaczyłem u jego nóg płaczącą moją Marysię. Rzuciłem się na niego i tylko dwaj olbrzymi hajducy uratowali go od śmierci. Związano mię, wyniesiono do piwnicy i postawiono koło mnie straż. Nie pamiętam, czy długo byłem związany. Ale kiedy przyszedłem do siebie, poczułem, że leżę na słomie w wilgotnym i ciemnym lochu; namacałem obok swego barłogu wiadro wody i kawałek chleba. Ale nie chciało mi się jeść ani pić. Czułem w całym ciele słabość; to, co przeżyłem ostatnio, wydało mi się jakimś okropnym snem. Po kilku dniach odzyskałem siły. Dobra panna Magdalena przysyłała mi potajemnie herbaty i białego chleba, ale sama nie mogła się zdobyć na odwiedzenie mię. Próbowałem kilka razy wyłamać drzwi i ujść, ale stróże moi z zewnątrz grozili mi powrozem; powroza się nie bałem, ale drzwi były, niestety, żelazne i siłą nic się nie dało zrobić. Siedziałem w lochu dotąd, dopóki hrabia nie ukradł u matki pieniędzy i nie pojechał znowu za granicę. Wypuszczono mię z lochu w nocy. Rzuciłem się za wrota jak dziki zwierz. Było to w zimie. Pobiegłem bez czapki dokąd oczy poniosą. Wkrótce zobaczyłem w polu światełko i poszedłem w tym kierunku. Była to karczma. Uczułem chłód i pobiegłem do karczmy. Wszedłem i widzę, że za stołem siedzą dwaj barczyści chłopi, a przed nimi na stole stoi miedziana kwarta z wódką. Powitałem ich, oni zaś w milczeniu skinęli mi głowami. Siadłem przy stole i kazałem sobie podać, kwartę wódki. Karczmarz poznał mię i podając 68 mi wódkę, z jakimś strachem wskazał mi oczyma na moich sąsiadów. Wypiłem szklankę wódki, potem drugą. Zaproponowałem też moim sąsiadom; nie odmówili. Nawiązałem z nimi rozmowę i na moje pytanie, czym się zajmują, powiedzieli mi, że byli w Odessie na zarobkach i teraz wracają do domu. Wódka przyjemnie uderzyła mi do głowy, więc kazałem podać jeszcze kwartę; tamci zażądali dwóch kwart. Niebawem zaczęli ze mnie podkpiwać, że nie wypiłem nawet jeszcze drugiej kwarty, a już jestem pijany. Z początku zbywałem to żartami, potem jednak zacząłem się wywnętrzać i opowiedziałem im swoją historię od samego dzieciństwa, a w końcu rozpłakałem się. Jeden z nich powiedział mi ze śmiechem: — Łzami, przyjacielu, nic nie dokonasz. My też, jak widzisz, byliśmy ludźmi biednymi, skrzywdzonymi, zamęczonymi, ograbionymi! A teraz, chwała Bogu Miłosiernemu, panujemy! I jeszcze jak panujemy! Tylko się dobrze przypatrz! Otrząśnij się z nieszczęścia! Chodź z nami, z nami — wolnymi kozakami, doprawdy, nie będziesz żałował! Żyjemy sobie wesoło, swobodnie! Pałac nasz — to zielona dąbrowa! Dziedzińce nasze — step szeroki, przestronny! We dnie śpimy w swoim zielonym pałacu, a w nocy hulamy i depczemy nogami aksamit i złoto! No co, towarzyszu, tak? Dajesz rękę? — Czekajcie, niech pomyślę — rzekłem. — A według mnie, przyjacielu, nie ma o czym myśleć; niech panowie myślą, gdzie bezpieczniej przechować dukaty ukradzione biednym chłopom! Nie myśl, tylko wypij, to lepiej zrobisz. I nalał mi szklankę wódki; wypiłem i podałem im rękę. 69 — To dobrze! To po naszemu! A nie — myśleć! Co wymyślisz? Dalibóg, nic; nawet kieliszka wódki nie wymyślisz, mówię ci! — Hej ty, świńskie ucho! — zawołał drugi. — Dawaj wina! Dawaj miodu! Dawaj piwa! Gorzałki nie chcę! I pamiętaj, świnio, żeby było prosię pieczone! Nie znoszę ani koguta, ani indyka. Słyszysz! Żywo! Biedny Żyd zadrżał i poszedł z latarką i dzbankiem do piwnicy. Siedzieliśmy dłużej niż do północy. Zapłacili mi szczerością za szczerość; z opowiadań ich dowiedziałem się, że jeden z nich był ojcem mojej Marysi, zbiegłym do Besarabii, a drugi też uciekł z niewoli pańszczyźnianej, i że obaj wespół z godną kompanią zajmują się rycerskim rzemiosłem, to znaczy rozbojem. Przed świtem poszli do stodoły spać. Ja zaś, chociaż mocno byłem podchmielony, zasnąć nie mogłem. Spać mi nie dawał znienawidzony hrabia. Wstałem po cichu, wyszedłem ze stodoły i skierowałem się na wieś, do swojej chaty. Obejrzałem ją ze wszystkich stron. Gorzko mi było. Popatrzyłem, popatrzyłem na chatę; odruchowo skrzesałem ognia i wsadziłem hubkę w słomiany dach. Po chwili dach zaczął płonąć. Stanąłem na ulicy, popatrzyłem, jak się pali moje mienie, i wróciłem do karczmy, do swoich nowych towarzyszy. Już świtało, kiedy zbliżyłem się do karczmy. Obudziłem kompanów. Byli zupełnie trzeźwi, ja też byłem prawie trzeźwy. Wypili jeszcze kwartę wódki, ja jednak pić nie mogłem. Wzięli przygotowany worek z pieczonymi kurami i gęśmi i udali się w milczeniu przez pole do dąbrowy. Podążyłem i ja za nimi. Długo oglądałem się na swoją rodzinną wieś; nie było jej już widać, tylko słychać było jakiś zgiełk i widać łunę od mojej biednej chaty. 70 Przyszliśmy do chutoru, znaleźliśmy tam jedną staruszkę, która paliła w piecu. Towarzysze moi spytali jej: — Co, nie było Marka? Staruszka odrzekła: — Nie było. — No, gotuj obiad, a ty, przyjacielu, kładź się i odpoczywaj. Położyłem się i zasnąłem. Śniła mi się nora zbójecka. Ze strachu przebudziłem się i zobaczyłem, że istotnie znajduję się w zbójeckiej norze. Upłynął zaledwie miesiąc i stałem się prawdziwym rozbójnikiem. Wprawdzie nikogo nie zabijałem, za to niemiłosiernie grabiłem zamożnych Żydów i szlachtę oraz wszystkich, co przejeżdżali w kosztownych powozach. A naczytawszy się romansów o wspaniałomyślnych rycerzach-rozbójnikach, umyśliłem sobie, żeby ich naśladować, to znaczy brać od bogatych i dawać biednym. Tak też robiłem. Upłyną jeszcze miesiąc i jednogłośnie ogłoszono mię atamanem. Banda moja szybko się powiększała, tak że po czterech miesiącach miałem już z górą setkę junaków. Z taką siłą odważałem się już napadać otwarcie na pańskie dwory i nie bez powodzenia, gdyż chłopi zdradzali swoich ciemięzców. Swoimi czynami rycerskimi zaskarbiłem sobie przychylność wieśniaków na Podolu i na Wołyniu. Sława o mojej bezinteresowności szybko rozpowszechniła się wśród chłopstwa, tak że po sześciu miesiącach oddział mój liczył około trzystu towarzyszy. Armii swojej nigdy nie trzymałem w jednym miejscu, ponieważ wyżywić ją było trudno, a chodziło też o to, żeby policję zbić z tropu co do miejsca mojego pobytu. Policji, co prawda, niezbyt się lękałem, gdyż chłopi mię lubili i w razie niebezpieczeństwa ukrywali. 71 Czasem koncentrowałem swoją armię w jednym miejscu, nie po to, żeby dokonać ataku na nieprzyjaciela, tylko po to, żeby poucztować wspólnie tydzień albo dwa. W tym celu miałem tu i ówdzie po lasach podziemia albo zapomniane starodawne pieczary, które znali tylko moi esaułowie25 i nieliczni wypróbowani towarzysze. W podziemiach przechowywaliśmy wódkę, prowianty i inne zapasy: broń, ołów, proch i pieniądze. Jedno takie podziemie miałem w pobliżu Zwino-gródki, w tak zwanym Lesie Braterskim. Zostało ono wykopane, jak głosi podanie ludowe, przez hajdama-ków w 1768 roku 26. Drugie takie podziemie — pomiędzy Zasławiem i Ostrogiem, też — zdaje się — hajda-mackiej roboty. A trzecie, największe — pod Kijowem, za ogrodzeniem pustelni Kitajowskiej, też w lesie. Były to ogromne pieczary, wykopane, jak można sądzić, w czasach Andrzeja Bogolubskiego 27, Na górze, w której znajdują się pieczary, widać dotychczas ślady umocnień ziemnych, które, być może, otaczały jego zamiejską rezydencję. W tych właśnie pieczarach ucztowałem po kilka dni z całą swoją kompanią, prawie na oczach mnichów klasztoru Kitajowskiego2S, a pobożni ojcowie nawet tego nie podejrzewali. Oświetlałem podziemia świecami woskowymi, wyrabianymi na miejscu w klasztorze dla Ławry Kijowsko--Pieczerskiej. Wyściełałem te posępne lochy drogimi dywanami, szalami i aksamitem. Gwarno, wesoło tam było! Czasem się człowiek przeniesie myślą do tamtego kraju, wspomni rzeczy minione i jakby odmłodnieje! Boże, daruj mi to przewinienie! I opowiadający nabożnie się przeżegnał. Poucztowawszy kilka dni rozpuszczałem swoją ar- 72 mię wysyłając oddziały w różnych kierunkach i wyznaczając każdemu oddziałowi nowego esauła albo zatwierdzając dawnego, z nakazem, żeby każdy esa"ał posługiwał się moim imieniem i przezwiskiem. Sam zaś przebierałem się za chłopa albo pana i udawałem się do Kijowa czy jakiegoś innego miasta. Słowem, zachowywałem się jak sławny Rinaldo Ri-naldini 29. Zdarzało mi się często bywać nad brzegami Słuczy, w pobliżu mojej rodzinnej wioski. Ale do samej wsi obawiałem się wejść. Nie bałem się zdrady ze strony wieśniaków; wszyscy byli przeze mnie szczodrze zaopatrzeni: jedni dostali gotówkę, a drudzy w naturze — woły, konie i tym podobne dary. Nie bałem się ich, ale mię lęk ogarniał na myśl, że mogę spotkać Marysię albo pannę Magdalenę. Bywało tak, że całe noce przesiadywałem na brzegu mojej miłej Słuczy,* patrząc na światełka dogasające w cichych chatach moich łagodnych, uległych względem swojego losu współbraci. Bywało tak, że płakałem i kajałem się, ale zbyt daleko zaszedłem, bym mógł zawrócić ze złej drogi bez pomocy szczerego przyjaciela. Kilka razy usiłowałem odwiedzić pannę Magdalenę — i za każdym razem cofałem się. Wstyd mi było, strasznie wstyd mi było ją widzieć! Tak szatan boi się spotkać niewinnego anioła! Byłem podówczas najbardziej godnym pożałowania, najnieszczęśliwszym człowiekiem. Pochodziwszy koło wsi, popatrzywszy na jasne wody Słuczy, uciekałem do lasu jak wilk, co boi się spotkać człowieka. W lesie znajdowałem jedną ze swoich band, ozdabiałem rozłożyste konary stuletniego dębu drogimi dywanami i aksamitem i zaczynałem pić ze swoimi występnymi towarzyszami. Chciałem utopić swoje brudne sumienie w kosztow- 73 nych trunkach, ale nic z tego! Sumienie wynurzało się z wódki i niby wściekły kot wpijało się w moje serce. W tych strasznych minutach zjawiały się przede mną jakby na jawie panna Magdalena i moja piękna, skradziona mi oblubienica. Zjawiały się jak dwa anioły i mówiły ze mną tak cicho, słodko, tak przyjemnie, że stawałem się zupełnie szczęśliwym człowiekiem. Pewnego razu postanowiłem napisać list i prosić je, aby się spotkały ze mną na osobności. Na miejsce spotkania wyznaczyłem pustą chatkę w ogrodzie naszego tytara, mojego niedoszłego ojca ślubnego. Zdecydowany byłem porzucić swoje przeklęte rzemiosło, gotów byłem iść na katorgę, byle tylko oczyścić zbrukane sumienie. Starannie ukrywałem swoje zamiary przed towa- • rzyszami, bo i zresztą do czego doprowadziłaby szczerość? Do ordynarnych drwin, i więcej nic! Z drżącym sercem czekałem dnia, wyznaczonego przeze mnie na spotkanie z panną Magdaleną. Włóczyłem się w tym czasie ze swoim małym oddziałem w okolicach Łucka. Pewnego razu dostrzegliśmy z lasu dużą podróżną berlinkę, która toczyła się traktem wśród kłębów kurzu. Wydałem komendę swoim zuchom: z jaru w dolinę., to znaczy wyjść na drogę i zatrzymać powóz. Powiedziane — zrobione. Berlinka została zatrzymana. Wydało mi się z daleka, że ją skądś znam. Zanim podbiegłem, by się przekonać, czy się nie mylę, kufry od powozu były już odcięte, a sam właściciel, rozebrany do naga i związany, drżał o swoje życie. I kogóż poznałem w tym nagim człowieku? Swojego najgorszego wroga, lubieżnego rozpustnika — hrabiego Bolesława! 74 Wyznam, że było mi przykro i śmiesznie patrzyć na niego. On też mię poznał i zadrżał na całym ciele. Odwróciłem się od niego i kazałem przywiązać kufry, uwolnić z więzów i ubrać hrabiego oraz jego kamerdynera Francuza. Dałem jeszcze woźnicy czerwoń-ca na wódkę i puściłem ich z Bogiem, tak że włos im z głowy nie spadł. Hrabia ze strachu nie mógł wymówić ani słowa, a Francuz, usiadłszy na koźle, grzecznie uchylił kapelusza i powiedział: — Merci, monsieur. Po tym wypadku zdawało mi się, że śmiało mogę iść na spotkanie z panną Magdaleną. Marzyłem już o jej słodkich, łagodnych słowach, o jej pięknych, współczujących oczach. Wyobrażałem siebie jako skruszonego, milczącego, pokornego pracownika gdzieś w zapadłym monasterze albo na dalekiej katordze — z czystym już sumieniem. Byłem szczęśliwy! Ale Bóg zrządził, abym nadal jeszcze popełniał przestępstwa. W drodze ciężko zaniemogłem; towarzysze przywieźli mię do chutoru w lesie, w pobliżu Dubna, do starej znachorki, i tam zostawili. Staruszka żywiła mię i leczyła, jak umiała. Dowództwo nad ludźmi przekazałem Prochorowi Ki-czatemu, człowiekowi o dużej sile fizycznej i sercu nierozbó j niczym. Od października przeleżałem do kwietnia, prawie bez ruchu. W końcu kwietnia mogłem już wstać na nogi i przejść się po izbie z kąta w kąt. Zaraz po świętach wielkanocnych siedziałem już przed chatą i mogłem się napawać cichymi, melancholijnymi urokami ożywającej przyrody. Był to chutor w tak zapadłym zakątku lasu, że nikt chyba prócz mojej lekarki i jej starego męża nie podejrzewał istnienia tego chutoru. 75 Zacząłem prawie codziennie, za zgodą mojej lekarki, przesiadywać na dworze po kilka godzin. Siedzę, bywało, i patrzę na błyszczący nieduży staw, obramowany zielonym oczeretem i groblą, na której rosną dwa szeregi starych wierzb maczających gałęzie w przezroczystej wodzie. A poniżej grobli stary, jak i jego właściciel, młyn o jednym kole z łagodnie szemrzącymi łotokami. Na powierzchni stawu pływają gęsi i kaczki, każda w dwóch egzemplarzach, jedna do góry głową, a druga w dół; z daleka wydaje się, że w wodzie jest kaczka i na wodzie kaczka. Na brzegu obok grobli leży malutkie czółno, przewrócone do góry dnem, a pod daszkiem starego młyna wisi rybacka sieć. A dokoła chutoru — las dębowy, las nieprzebyty, w jednym tylko miejscu jest coś w rodzaju przesieki, jakby umyślnie dla pełności krajobrazu. I w tej przesiece daleko na widnokręgu niebieszczą się, jak olbrzymie bastiony, odnogi Karpat. Wracałem do życia, patrząc na tę przepiękną czarodziejską przyrodę. Od czasu do czasu odwiedzał mię Prochor Kiczaty; przywoził zawsze podarunek mojej lekarce, a mnie różnych smakołyków; mówił, że towarzysze stęsknili się za mną, że zarobków żadnych nie ma, że sam o mało nie wpadł w ręce policji w Krzemieńcu i że wszyscy w oddziale czekają mnie jak Boga z nieba. Ale ja miałem co innego na myśli: rozważałem, jakby tu zebrać siły i odbyć pielgrzymkę do Poczajowa, do Matki Boskiej Poczajowskiej, potem przedostać się nad brzegi Słuczy, zobaczyć się z panną Magdaleną, a następnie — gdzie Bóg da, tylko nie do towarzyszy. W końcu maja mogłem już za pomocą laski puścić się w drogę. Ubrałem się w stare wieśniacze ubranie, wziąłem węzełek na plecy, laskę w rękę, z dawnego przyzwy- 76 czajenia pistolet za pazuchę, podziękowałem wedle możności swoim opiekunom, pomodliłem się i wyszedłem z chaty. Starzec wyprowadził mię na krzemieniecką drogę i pożegnawszy się z nim jeszcze raz, ruszyłem w stronę Krzemieńca. Zamierzałem wstąpić najpierw do Poczajowa, a potem dopiero iść na spotkanie z panną Magdaleną. Wracając z Poczajowa wstąpiłem do Krzemieńca popatrzeć na królową Bonę30 i na wznoszony w tym czasie pałac czy klasztor dla liceum krzemienieckiego31. Niechaj ci ziemia lekką będzie, szlachetny Tadeuszu Czacki!32 Kochałeś pokój i oświatę! Kochałeś ludzi tak, jak ich nakazał kochać Chrystus! Z Krzemieńca poszedłem przez wieś Werby do Dub-na, a z Dubna na Ostróg, Korzec i Nowogród Wołyński, nad brzegi mojej ojczystej, mojej ukochanej Słuczy. Tu odpocząłem i nazajutrz pod wieczór ujrzałem już swoją wieś. Zamierzałem przenocować w dąbrowie i rano dopiero dać znać pannie Magdalenie, że jestem tutaj. Ale jak to zrobić? Nie miałem ani papieru, ani atramentu, ani pióra. Po namyśle postanowiłem udać się do znajomej karczmy, napisać tam kartkę i posłać do panny Magdaleny: przy tym głód zaczął dawać mi się we znaki. Poszedłem do karczmy. Karczmarz udał, że mię nie zna. Poprosiłem o kwaterkę wódki, kawałek chleba i taran33. Zaspokoiwszy nieco głód poprosiłem o kawałek papieru, pióro i atrament, napisałem krótki list i posłałem karczmarza do pańskiego dworu. W oczekiwaniu odpowiedzi położyłem się na ławce, żeby odpocząć, i już zacząłem drzemać. 77 Nagle drzwi się otworzyły i do karczmy wbiegł hrabia z gromadą uzbrojonych chłopów. — Brać go! Wiązać! — krzyczał. Zerwałem się z ławki, wyjąłem pistolet i nie celując w nikogo nacisnąłem cyngiel. Hrabia upadł na podłogę. Daruj mi, Boże miłosierny, ten mimowolny grzech! Nie chciałem jego śmierci. Przecie miałem go już w ręku i puściłem nie czyniąc mu krzywdy. Sam szatan pokierował moją ręką, stałem się mimo woli zabójcą, zasłynąłem jako bandyta w całym kraju. Była to pierwsza i ostatnia ofiara moich rąk. Ale to nie jest usprawiedliwienie — byłem wszakże rozbójnikiem i przywłaszczycielem cudzego mienia. Chłopi, znając mię osobiście i znając moją rozbójniczą sławę połączoną z pogłoskami, że jestem czarownikiem, nie chcieli mnie wiązać, ale ja rzuciłem pistolet w głowę zdrajcy-karczmarzowi i w asyście chłopów poszedłem do pańskiego dworu. We dworze dopiero związano mię z polecenia hrabiny i zamknięto w znanej mi już piwnicy. Ale tym razem nie dano ani chleba, ani wody, i panna Magdalena nie przysłała mi ani herbaty, ani białego chleba, jak to robiła przedtem. I ona! — tak myślałem wtedy — i ona, moja dobra! moja jedyna! i ona mię opuściła. Przeleżałem w piwnicy, związany, trzy doby; wiem to dlatego, że trzy razy ukazywało się dzienne światło w górze, w okienku piwnicznym. Nie dawano mi ani chleba, ani wody, niepotrzebne mi było zresztą ani jedno, ani drugie; żywiło mię moje serdeczne zmartwienie i poiły łzy, a męczyło i gryzło sumienie. Uświadomiłem sobie od razu wszystkie swoje przestępstwa. Byłem łupieżcą, rozbójnikiem, no i mordercą. O, boleść moja w ciągu tej długiej, trzy doby trwają- 78 cej nocy była niezmierzona! Przedstawiałem sobie wszystkie przestępstwa tak żywo, tak straszliwie wyraźnie, że zasłaniałem oczy rękami. Czasem, i to nie na długo, obraz się zmieniał i przed oczyma wyobraźni stawało mi moje dzieciństwo: pusta chata, noc na polu, wycie wilków, łanowy, pan Koszulka i moja zacna panna Magdalena, a za nią, jak promienisty anioł boży, moja piękna, niewinna Marysia... Boże! mój Boże! czemuś mię opuścił! Obraz wciąż się zmieniał: widziałem wroga mojego, który mię doprowadził do zguby, dokoła mnie wszystko płonęło, wpadałem we wściekłość — krzyczałem, płakałem i gryzłem kamienną podłogę piwnicy. Męczarnie moje były straszne, modlitwy i wszystkie inne dobre pomysły odleciały ode mnie i zostawiły mnie na pastwę okrutnych demonów. Napady szaleństwa powtarzały się co godzinę. Raz jeden oprzytomniałem nieco i poczułem pragnienie; podczołgałem się do drzwi (chodzić nie mogłem, ponieważ miałem związane ręce i nogi), zacząłem krzyczeć, prosić o wodę. Nikt nie odpowiadał na moje krzyki. Pragnienie dręczyło mię straszliwie. Naprężyłem mięśnie i powrozy na rękach trochę się rozluźniły; ponowiłem wysiłek — więzy wyraźnie osłabły. Uwolniłem jakoś ręce i potem nogi, przeszedłem się po omacku po swojej ciemnicy i zrobiło mi się lżej. Podchodzę do okienka, patrzę — światła nie widać, więc pewnie jest noc. Teraz wszyscy śpią; czyżby i dozorcy moi zasnęli? Podchodzę do drzwi, stukam, wołam — nikt się nie odzywa. Po chwili nasłuchując, słyszę na dworze lekki hałas i głosy ludzi: prawdopodobnie mię usłyszano. Wołam znowu; nikt się nie odzywa, a hałas na dworze coraz bardziej się wzmaga. Oglądam się: przez okienko dostaje się do piwnicy czerwone światło i dolatują głosy: pożar! pożar! Straciłem wtedy całą nadzieję, żeby otrzymać wody — kto mię teraz usłyszy? A pragnienie coraz mocniej zaczęło mi dokuczać, próbowałem lizać wilgotne ściany, ale to nie przyniosło mi ulgi; wiedziałem, że w piwnicy jest wino, ale było zamknięte innymi żelaznymi drzwiami. Wyłem jak zwierzę z cierpienia. Wyobrażałem sobie wszystkie okropności śmierci głodowej. Naraz słyszę, że drzwi się otwierają i ktoś mię wzywa po imieniu. Rzuciłem się ku drzwiom — drzwi się otwarły i zobaczyłem na progu swoich towarzyszy. Pierwsze moje słowo było: wody! Przyniesiono mi wody, wypiłem trochę, oglądam się dokoła i — straszno wymówić, co zobaczyłem. Na dworze przy świetle pożaru współtowarzysze moi rżną i biją, i żywcem w ogień rzucają nieszczęsnych gości hrabiny. O, lepiej się nie rodzić, niż być świadkiem i przyczyną takiej zgrozy! W czasie, kiedy mię trzymano w piwnicy, chłopi dali znać moim towarzyszom o tym, co zaszło. I towarzysze przybiegli z odsieczą. Okropna była ta odsiecz! U hrabiny zebrało się dużo gości z dziećmi i żonami z okazji pogrzebu syna. Ale Bóg nie pozwolił mu spocząć w ziemi — jego grzeszny trup zgorzał na wspaniałym katafalku. Wszystko już było gotowe do pogrzebu, już księża zaczęli odprawiać nabożeństwo żałobne, a tu nadlecieli jak sępy rozbójnicy, podpalili magnacki dwór i zrobili rzeź. Nie oszczędzali nawet niemowląt. Barbarzyńcy! A chłopi udali się do dworu jak na zabawne widowisko. Żaden z nich nawet palcem nie ruszył; śmieli się tylko, kiedy rozbójnicy wyrzucali z drugiego piętra grubego pana albo panią. Brutalni, okrutni ludzie! 80 A kto ich uczynił brutalnymi? Kto rozwścieczył? Wy sami, okrutni i chciwi panowie! Chłopi zresztą uratowali pannę Magdalenę za jej anielską dobroć i za to, że co niedzielę chodziła do naszej cerkwi. Uratowali też moją Marysię, ponieważ nie była szlachcianką. Szukałem ich we wsi, chciałem jeszcze raz chociaż spojrzeć na nie, biedne. Chłopi jednak nie pokazali mi ich schronienia, obawiając się, żebym nie zabił mimowolnej przestępczyni — Marysi. Biedaczki nie wierzyły, że jej przebaczyłem z całego serca. I nie udało mi się ich wtedy zobaczyć. Przy świetle pożaru towarzysze pociągnęli mię z sobą w kierunku karczmy, gdzie po raz pierwszy spotkałem rozbójników i gdzie popełniłem zabójstwo. Towarzysze napili się wódki, podpalili karczmę, a zdrajcę rzucili żywcem w ogień. Poszliśmy nocować do dąbrowy. Ku zdziwieniu swojemu nie widziałem u rozbójników żadnego łupu: czyli że zrobili to wszystko tylko dla mojej wolności. Biednaż ta moja wolność! Kupiona za cenę mordów i pożaru! Nie brałem żadnego udziału w działaniach występnego bractwa; wciąż prawie chorowałem i wkrótce znowu powróciła do mnie dawna niemoc. Zdarzyło się to niedaleko mojej rodzinnej wsi, poprosiłem więc towarzyszy, aby przenieśli mię na wieś i złożyli w chatce tytara, w ogrodzie, a dalej — będzie, co Bóg da. Długo nie zgadzali się, w obawie przed policją, przekonałem ich jednak, że będę tam zupełnie bezpieczny; wiedziałem na pewno, że tytar mię nie wyda, a gdyby nawet wydał, nie obawiałem się sądu i kary, gdyż i tak ciągle przechodziłem męki gorsze niż sąd i kara. 6 — Księżna. Warnak 81 Okropnie mi już dokuczyło życie rozbójnicze podobne do zwierzęcego. W nocy towarzysze przenieśli mię do wskazanej przeze mnie chatki w ogrodzie tytara. Położyli mię w chatce i dali znać gospodarzowi, że ma nie byle jakiego gościa. Z rana przyszedł do mnie sam gospodarz. Przyniósł mi wody, chleba i gotowanego mleka z szałwią; współczująco wypytał mię o moje dolegliwości i wieczorem przyprowadził znachora. Piękna, szlachetna twarz znachora, z białą, bujną brodą, wzbudziła we mnie ufność, ale jego lekarstwa mi nie pomagały. Gospodarz i znachor przesiadywali ze mną po całych dniach, kobiet jednak nie widziałem w chacie; zapewne rozważny gospodarz, nie polegając na kobiecej dyskrecji, nie wspomniał o mnie swojej żonie. Czułem się coraz gorzej, tak że poprosiłem o wezwanie duchownego. Przyprowadzono do mnie w nocy popa i poznałem w nim tegoż samego ojca Nikifora, który obiecał kiedyś zrobić ze mnie człowieka. Był to już siwy, ale rześki staruszek. Zdziwił się, kiedy mu przypomniałem biednego sierotę Kyryłka, którego ongiś wziął od biednej wdowy po wieśniaku Doroszu. Po spowiedzi i przyjęciu komunii poczułem się lepiej. Świętą i wielką dla człowieka rzeczą jest religia, zwłaszcza dla takiego jak ja grzesznika! Z dnia na dzień robiło mi się lepiej. Poczciwy mój gospodarz dokładał wszelkich starań, aby ukryć mój pobyt w jego domu, jednakże tajemnica została wydana. Późnym wieczorem siedziałem przy oknie i słuchałem śpiewu słowika w ogrodzie, wchłaniając w siebie zapach kwitnących wiśni i czereśni. Za drzewami coś jakby mignęło czarnego; patrzę 82 uważniej — jakaś postać ludzka zbliża się do chaty; jeszcze chwila — widzę kobietę w czarnej sukni, ale nie wiejskiego pokroju. Podchodzi do samego okna — i kogóż poznałem? Moją jedyną, moją niezapomnianą pannę Magdalenę. Weszła cichutko do chaty. Objęliśmy się ze wzruszeniem i ucałowali, i długo trzymaliśmy się wzajemnie za ręce, nie mówiąc ani słowa. Potem jak siostra, jak najczulsza kochanka, oplotła mię swoimi rękami i gorzko, gorzko zaszlochała. Niedługo trwało nasze spotkanie, gdyż byłem jeszcze słaby. Panna Magdalena zrozumiała to i wkrótce pożegnała się ze mną, obiecując odwiedzić mię nazajutrz. Dla mojej biednej Marysi zrobiła to, że zamieszkała z nią na wsi, Marysia bowiem jako poddanka nie mogła jej towarzyszyć do klasztoru. Panna Magdalena przypadkiem dowiedziała się o moim przebywaniu u tytara. Szukała dla siebie we wsi mieszkania i dia-konowa poleciła jej tytarową chatkę w ogrodzie jako najprzytulniejsze i najtańsze schronienie. Przyszła we dnie obejrzeć chatkę. Gospodarze moi byli w polu na robocie, bo przecie nie puściliby jej do ogrodu. Spałem w tym czasie, kiedy przyszła do chatki. Zobaczyła mnie śpiącego, poznała i nie obudziła, tylko po raz drugi przyszła wieczorem. Spotkania nasze odbywały się codziennie, kiedy gospodarze wychodzili w pole do pracy. Mój Boże! o czym wtedy nie rozmawialiśmy! Z jakich wzniosłych, szlachetnych pomysłów i uczuć zwierzała się przede mną! Opowiadała mi, jak po otrzymaniu mojego listu, w którym prosiłem ją o spotkanie, przychodziła co wieczór w ciągu lata i jesieni do tej chatki i cze- 83 kała na mnie częstokroć do świtu. I jakie czyste, chrześcijańskie sposoby obmyślała wówczas, żeby mię nawrócić na drogę uczciwości. Spowiadaliśmy się nawzajem przed sobą, mówiliśmy o wszystkim, co było bliskiego, serdecznego, ale o Marysi — ani słowa. Panna Magdalena jak gdyby obawiała się wspomnieć mi o niej, a ja też się bałem usłyszeć jej imię z niewinnych usteczek panny Magdaleny. A moja biedna Marysia za każdym razem przychodziła z panną Magdaleną i zostawała w ogrodzie, nk śmiejąc wejść do chaty. Pewnego razu odważyłem się jednak i spytałem: — Co porabia moja biedna Marysia? Żyje chociaż? — Żyje, ale nie czuje się zbyt dobrze — odpowiedziała panna Magdalena. — Cóż jej jest? — spytałem z lękiem. — Cierpi na niemoc serdeczną! — Czy mógłbym ją zobaczyć? Niech pani ją przyprowadzi do mnie, żebym chociaż spojrzał na nią. Panna Magdalena wyszła z chaty i po chwili wróciła prowadząc z sobą Marysię. Nie poznałem jej: strasznie się zmieniła — zbladła, schudła, w oczach miała jakiś gorączkowy blask. Długo stała, jakby skamieniawszy; na koniec ledwo zrozumiale szepnęła: — Przebacz! Przebacz mi! I z płaczem padła do moich nóg. Byłem tak wstrząśnięty, że nie mogłem wymówić ani słowa. Nasze nieme spotkanie wkrótce się skończyło. Panna Magdalena wyprowadziła ją na pół żywą z chaty. Nie śmiałem jej zatrzymywać. Panna Magdalena miała nade mną bezgraniczną władzę moralną, toteż słuchałem jej jak matki. Marysia razem z panną Magdaleną odwiedzała mię 84 codziennie Opowiedziała mi swoją smutną historię od dnia, kiedy wyjechałem do Odessy sprzedawać pszenicę. Nie powtarzam ci, mój przyjacielu, tej ciężkiej opowieści, gdyż jest pełna wstrętnych i niegodziwych rzeczy, dość często, niestety, zdarzających się w naszej biednej ojczyźnie! Nieszczęsna Marysia była matką i w nędzy wychowywała swojego biednego syna: nieboszczka hrabina nie chciała udzielić najmniejszej pomocy ubogiej matce swojego wnuczka, gdyż powodowała się fałszywym wstydem. Pożałowania godne, małoduszne hrabiny! Z każdym dniem czułem się coraz lepiej. Postanowiliśmy we trójkę, że skoro będę tylko mógł wychodzić, udam się nie do odległego, głuchego monasteru, jak przedtem zamierzałem, ale pójdę prosto do Żytomierza, do gubernatora, opowiem mu o wszystkich swoich przestępstwach i polecę się miłosierdziu bożemu oraz sprawiedliwości ludzkiej. Tak też uczyniłem. W nocy, pożegnawszy się ze swoim skromnym i gościnnym gospodarzem, nie dostrzeżony przez nikogo, wyszedłem ze wsi. W lesie, nad brzegiem Słuczy, czekała na mnie panna Magdalena z Marysią — tak umówiliśmy się jeszcze za dnia. O świcie wyprowadziły mię na żytomierską drogę i rozstaliśmy się, rozstali na wieki. I przy ostatnim pocałunku niezapomniana moja panna Magdalena błogosławiła mię tą świętą księgą. — Pokazał na leżącą na stole Biblię, o której już mówiłem. — Święta, boska księga! — ciągnął dalej uroczystym głosem. — Moja jedyna ucieczka, schronienie i pociecha. l Starzec zamyślił się, zapłakał i przez łzy mówił akby sam do siebie: — Jedna jedyna rzecz, która ocalała od pożaru. —- Przyjacielu mój — rzekł po chwili milczenia — eżeli Bóg przywiedzie cię kiedy do naszego kraju, od-viedź biedną wioskę nad brzegiem Słuczy i jeżeli za-itaniesz je przy życiu, ucałuj obie ode mnie, a jeżeli imarły, odpraw za ich męczeńskie dusze panachidę.u Przyszedłem do Żytomierza, zgłosiłem się do guber-mtora, szczerze opowiedziałem mu swoją straszną hi-itorię i zostałem uwięziony. Sądzono mię jak zabójcę ukarano łagodnie i wyrozumiale. Oto cała opowieść o moich grzechach, drogi przyja-lelu i rodaku. Resztę niechaj ci dopowiedzą moje kajdany i moja >rzedwczesna siwizna. '845 roku tijów. PRZYPISY DO „KSIĘŻNEJ" 1 dymar (ukr.), komin. 2 na prycziłku (ukr.), od frontu. 8 Kłunia (ukr.), stodoła. 4 „Ogrody, jak na przykład w Kumaniu albo Peterhofie", w Kumaniu, a właściwie pod Kumaniem, w dawnej guberni kijowskiej, w posiadłości hrabiów Potockich, znajdował się słynny ogród w stylu francuskim. Ogród ten założył w r. 1795 Szczęsny Potocki i nazwał „Zofijówką" od imienia swojej żony. Wspaniały opis tego ogrodu stworzył poeta polski Stanisław Trembecki (1730—1812) w poemacie pt. „Zofijówką". Peterhof, jedna z rezydencji carów rosyjskich, nad Zatoką Fińską, 29 km od Petersburga, posiadająca szereg wspaniałych parków z tarasami i fontannami. Założycielem tej rezydencji był Piotr Wielki. Później wielokrotnie ją przerabiano i rozszerzano. 6 Lewada (ukr.), łąka, pastwisko, inaczej caryna. 8 Czereda (ukr.), trzoda. 7 Czumak (ukr.), pasterz owiec. 8 Kyryliwka (ukr.), Kiryłówka, obecnie wieś Szewczenkowo w okręgu kijowskim. W Kiryłówce Szewczenko spędził swoje dziecinne lata, przeniósłszy się tutaj z rodzicami ze wsi Mo-ryńce. ' „— A dokądże ty wędrujesz, chłopaczku? — Do domu. — A gdzież twój dom, nieboraku? — W Kiryłówce. — To dlaczego idziesz do Moryńców? — Ja nie do Moryńców, ja do Kiryłówki idę. — A jeżeli do Kiryłówki, to siadaj na moją furę, towarzyszu, dowieziemy cię do domu" (ukr.). 87 w „— Tam, tam jest nasza chata! — A kiedy już widzisz swoją chatę, to idź sobie z Bogiem" (ukr.). « Niestycharny diaczek, taki, który nie został wyznaczony przez władzę cerkiewną, lecz wybrany przez parafian za zgodą popa. 12 Cwyntar* (ukr.), cmentarz. 13 Psałtyrnicy, tu w znaczeniu: ci, co się uczą czytać psałterza. 14 Apostołka, książka z ewangeliami. 15 Didiwszczyna (ukr.), ojcowizna. 16 Wieczernia, nabożeństwo wieczorne, nieszpór w Kościele prawosławnym. « „Mał biech" (starosłow.), „Byłem mały", początkowe słowa ostatniego psalmu, który wchodzi w skład psałterza prawosławnego. w Skoropiszec, tu w znaczeniu: ten, co się uczy biegle pisać. 19 Grzegorz Skoworoda (Skowroda), znany pisarz i filozof ukraiński (1722-1794). 20 Kałamar, tu w znaczeniu: kałamarz, do którego zamiast atramentu nalewano roztwór kredy do pisania na szkolnej tablicy. 21 Knysz, rodzaj bułki pieczonej z tłustością i cebulą. 22 Kopa, sześćdziesiąt groszy. 83 „Bez miłości, bez radości", cytat (niedokładny) z wiersza poety rosyjskiego Aleksieja Kolcowa (1809-1842). 24 Eden albo edem (hebr.), raj. 25 „Czarna Rada", zgromadzenie ludowe Kozaków zaporoskich, chłopów i mieszczan ukraińskich 17—18 czerwca 1663 r.; na radzie tej hetmanem lewobrzeżnej Ukrainy ogłoszony został Iwan Brzuchowiecki. Zawiódłszy nadzieje, które w nim lud pokładał, Brzuchowiecki padł ofiarą pomsty ludowej na „Czarnej Radzie" w r. 1668. 26 Bartolommeo Rastelli, architekt włoski w Rosji (1700— 1771). Zbudował m. in. Pałac Zimowy w Petersburgu, pałac w Carskim Siole, cerkiew Św. Andrzeja w Kijowie. 27 Natalia Rozumycha, matka Cyryla Razumowskiego (1728 —1803). Cyryl Razumowski (właściwie Kyrylo Razumowskyj, ostatni hetman Ukrainy w latach 1750—1764), był synem zwyczajnego kozaka rejestrowego Rozuma; karierę zrobił dzięki poparciu brata, Aleksieja, który był jednym z faworytów ca- 88 rowej Elżbiety. Obaj bracia mieli nadany przez carową tytuł grafów (hrabiów). 28 Tyn (ukr.), ogrodzenie z gałęzi koło domu. 29 Chachłacka, ukraińska, małorosyjska. 30 Gerard Dou (Douw, van Dou), słynny malarz holenderski (1613—1675). 31 Kiłym (ukr.), kilim. 32 Czabak (ukr.), leszcz. 33 Palanica (ukr.), placek z żytniej mąki, podpłomyk. 34 Hałuszki (ukr.), okrągłe kluski z ciasta. 35 Kulisz (ukr.), rodzaj potrawy mącznej, mamałyga. 88 Pogoniec (ukr.), goniec, kurier. 87 Słymianka (ukr.), śliwowica. aa Hełczyk (ukr.), wysoki dzbanek z wąską szyjką. 89 „Przed Francuzami", to znaczy przed najazdem Napoleona na Rosję w r. 1812. 40 Stryha (ukr.), mała dziewczynka krótko ostrzyżona. 41 Witriak (ukr.), wiatrak. 42 Wniebowzięcie, Święto Wniebowzięcia Matki Boskiej — 15 sierpnia. 43 Kontrakty, wielkie coroczne targi (jarmarki) w Kijowie, odbywające się regularnie od r. 1797 pomiędzy 5 a 25 lutym. Głównym przedmiotem handlu na kontraktach było zboże. 44 Horłycia — turkawka, metełycia — zamieć śnieżna. Nazwy ludowych tańców ukraińskich. 45 Pidłoha (ukr.), podłoga. 48 Pokrytka (ukr.), dziewczyna uwiedziona, która została matką i której dlatego nie wolno tak jak pannom chodzić z odkrytą głową. 47 „o jakimś Zaporożcu Kirszy czy Juriju", mowa tu o powieści Michała Zagoskina (1789—1852) pt. „Jurij Miłosławskij" (1829). 48 Deńszczyk (roś.), ordynans. 49 Duszohubiec (ukr.), zbrodniarz. 50 Swynyneć (ukr.), chlew. 51 „Przesodomili i przegomorzyli", czasowniki utworzone od rzeczowników Sodoma i Gomora. Są to nazwy dwóch biblijnych miast, których mieszkańcy słynęli z rozwiązłego życia. 82 Krynyciach (ukr.), Krynicach. 53 Hrosze (ukr.), pieniądze. 54 Filipówki, w Kościele prawosławnym post przed Bożym Narodzeniem, rozpoczynający się od św. Filipa (15 listopada). 55 Instytutka, w dawnej Rosji uczennica Instytutu Maryj-skiego, czyli pensji, przeznaczonej dla córek szlachty. M Truna (ukr.), trumna. PRZYPISY DO „WARNAKA" 1 Słona Forteca, oficjalnie po roś. Ileckaja Zaszczita, fortyfikacja koło osady Ilek, nad rzeką tej samej nazwy, stanowiącą lewy dopływ Uralu. W pobliżu tej miejscowości dobywa się od dawna sól kamienną, zwaną ilecką. 2 „Mojżesz-bogowidca", „Mojżesz widzący Boga", słynna rzeźba Michała Anioła. 8 „Homerowski Nestor", jeden z bohaterów „Iliady" Homera; jako mąż wielkiego doświadczenia słynął ze zbawiennych rad. 4 Warnak, uciekinier z katorgi; katorżnik. 5 In ąuarto (łac.), w czwórce, w formie arkusza złożonego na cztery części. 6 Czetii-Miniei, księga o treści religijnej, podzielona na dwanaście części (stosownie do dwunastu miesięcy w roku) ł zawierająca opisy życia świętych oraz różne kazania i modły, jak również wyjątki z prac ojców Kościoła wschodniego. 7 Razumowski, patrz przyp. 27 z „Księżnej". 8 Jan Gotthard Muller, znakomity miedziorytnik niemiecki (1747—1830). 9 Domenico Zampieri, zwany Domenichino, sławny malarz włoski (1581—1641). 10 Święty Jan Ewangelista, apostoł, autor Ewangelii i Apokalipsy (zm. ok. 100 r. n.e.). 11 Boccaccio, Ariosto, Tasso, wybitni pisarze włoscy epoki Odrodzenia (XIV—XVI w.): Gioyanni Boccaccio (1313—1375), autor zbioru opowiadań pt. „Decameron". Lodovico Ariosto (1474—1533), poeta, autor poematu pt. „Orland szalony". Tor-quatto Tasso (1544—1595), poeta, autor poematu pt. „Jerozolima wyzwolona". 12 „Boska komedia", poemat wielkiego poety włoskiego Dantego Alighieri (1265—1321). 90 18 „W czasach Unii", to znaczy po r. 1596, kiedy Kościół prawosławny na Białorusi i Ukrainie, za zgodą części wyższego duchowieństwa prawosławnego został złączony z Kościołem katolickim i podporządkowany władzy papieża. Znaczny odłam ludności ukraińskiej odnosił się wrogo do Unii, widząc w niej narzędzie ucisku narodowego i religijnego. 14 Medianyj moskal (ukr.), dosł. miodowy żołnierz, piernik w kształcie żołnierza. 16 Pistria (ukr.), rodzaj płótna lnianego. 16 Berlina albo berlinka, dawny powóz podróżny, rodzaj karety. 17 Posesor, tu w znaczeniu: dzierżawca. 18 Johann Sebastian Bach, sławny kompozytor niemiecki (1685—1750). 19 Święta Cecylia, rzymianka, umęczona ok. 230 r. n.e.; patronka muzyki. 20 Ekonomia, tu w znaczeniu: duże gospodarstwo rolne, majątek ziemski. 21 Czwertku horiłky (ukr.), kwaterkę wódki. 28 Zboże z Ukrainy wywożono zawsze przez Gdańsk. W r. 1819 rząd carski zwolnił od cła towary idące przez Odessę. Właściciele ziemscy zaczęli odtąd kierować transporty zboża do Odessy mimo biernego oporu chłopów. 28 Tyrsa (ukr.), ostnica, trawa piórkowa. 24 Czaban (ukr.), pasterz owiec. 28 Esaułowie (ukr. osauł, osawuł), tu w znaczeniu: adiutant, najbliższy pomocnik, dowódca mniejszego oddziału, 24 Hajdamacy, Kozacy ukraińscy, którzy uciekali w łasy i stepy, żeby uniknąć schłopienia. W r. 1768 na Ukrainie wybuchło powstanie hajdamaków wymierzone przeciwko Polakom. 27 Andrzej (Andriej) Bogolubski, w latach 1155—1156 był księciem w Wyszhorodzie (pod Kijowem); później — księciem Włodzimiersko-Suzdalskirn (1157—1174). 28 Klasztor Kitajowski, pustelnia należąca do Ławry Ki-jowsko-Pieczerskiej, 6 km od Kijowa w dół Dniepru; założona przez księcia Andrzeja Bogolubskiego. 29 Rinaldo Rinaldini, legendarny bandyta włoski. Słynny romans rozbójniczy na ten temat stworzył pisarz niemiecki Chri-stian August Vulpius (1762—1827). 80 „...do Krzemieńca popatrzeć na królową Bonę", mowa tu o ruinach zamku, znajdującego się na tzw. „górze królowej 91 Bony" w Krzemieńcu. Miasto przez pewien czas było własnością tej królowej — drugiej żony Zygmunta I Starego — z pochodzenia Włoszki (1494—1557). 31 Liceum Krzemienieckie, rodzaj gimnazjum, które powstało w Krzemieńcu w r. 1805 dzięki staraniom Tadeusza Czackiego. Liceum to po powstaniu listopadowym zostało przez rząd rosyjski zamknięte (1831 r.); majątek i bibliotekę przekazano utworzonemu nieco później (1836 r.) uniwersytetowi państwowemu w Kijowie. 82 Tadeusz Czacki, historyk, jeden z najznakomitszych polskich działaczy oświatowych (1765—1813). Założył w r. 1805 słynne liceum w Krzemieńcu. Zaopatrzenie tej szkoły w potrzebne fundusze, bibliotekę, ogród botaniczny, gabinet numizmatyczny, mineralogiczny i wszelkie zasoby naukowe, urządzenie konwiktu ubogich uczniów, seminarium nauczycieli parafialnych itd. itd. — wszystko to było dziełem Czackiego. 33 Taran (ukr.), rodzaj ryby. 84 Panachida (ukr.), nabożeństwo żałobne.