Rafał Klunder ISRAEL AQUILAR Gdy wysiadłem z rozklekotanej półciężarówki, czułem się jak nakrochmalony. W ustach miałem smak kurzu, dudnienie w uszach, otępienie w mózgu. Od pięciu godzin kierowca opowiadał mi o swoich dzieciach, nie zważajšc na to, że ledwie rozumiałem pojedyncze słowa. Opowieść przerywał tylko po to, by pocišgnšć łyk piwa. Śmiał się co chwila i dotykajšc brzuchem kierownicy, poruszał rytmicznie biodrami, jak gdyby ilustrował ten podniosły moment, w którym został ojcem. Na szczęście tutaj, na skrzyżowaniu w Santa Felicitas, nasze drogi rozdzielały się, on skręcał na zachód, w kierunku Rancho La Esmeralda, ja zamierzałem jechać dalej, na południe, do Heroica Caborca. Pozostało mi jakieś sto kilometrów, lecz zbliżał się wieczór, więc zdecydowałem się nie kusić losu i przenocować w jakimś tanim hoteliku. Kierowca zapraszał mnie wprawdzie do swojego domu, lecz perspektywa spędzenia nocy w jednej izbie z licznš rodzinš nie napawała mnie entuzjazmem. Uścisnęliśmy sobie dłonie i z hukiem zatrzasnšłem ciężkie drzwi. Wystawił rękę za okno i pocišgnšwszy kilka razy za nieistniejšcy łańcuszek powietrznego klaksonu, szybko odjechał. Do miasteczka pozostało nie więcej niż kilometr. U podnóża niewysokich gór czerwieniły się w zachodzšcym słońcu dachy parterowych chat i jednopiętrowych domków. Ruszyłem skrajem szosy przecinajšcej pustynny płaskowyż. Santa Felicitas nie różniło się niczym od innych miast, przez które przejeżdżałem w cišgu ostatnich kilku dni. Tak jak tamte, również i ono było biedne, zapyziałe i uśpione w jednakiej monotonii. Tak samo i tu królowały gliniane chaty przyklejone do siebie ścianami , knajpa z tarasem, policyjny barak i kościół z dzwonnicš. Wszystko to przecinało parę wyboistych ulic, na których dzieci grały w szmacianš piłkę. Jak najbardziej pasowałem do tej scenerii - nieogolony, z włosami upudrowanymi piaskiem i kurzem, w zszarzałych od brudu dżinsach, z drelichowš torbš amerykańskich marines, w której skryłem cały mój majštek. Od tutejszych mężczyzn różniłem się tylko tym, że nie miałem czarnego wšsika, sombrero i białych kamaszy z mosiężnymi okuciami. Hotel znajdował się na zapleczu knajpy - długi pawilon o płaskim dachu, z drzwiami do pokojów zamykanymi na kłódkę. Wszedłem do środka. Recepcja mieściła się w barze. Powitał mnie człowiek sprawiajšcy wrażenie właściciela. Miał długopis zatknięty za uchem, białš koszulę rozpiętš do połowy brzucha pod którš czernił się owłosiony tors, i krótkie, tłuste palce, którymi wystukiwał jakšś sobie tylko znanš melodię. Nie musiałem tłumaczyć, z czym przychodzę. Od razu domyślił się że jestem amerykańskim turystš. Ponieważ nie znał angielskiego, krzyknšł coś w kierunku sali , po czym bez słowa postawił przede mnš butelkę budweissera. - Jestem Israel Aquilar - uśmiechnšł się zawezwany mężczyzna. Mówił płynnš angielszczyznš, imitujšc kalifornijskš intonację. Mógł mieć trzydzieści lat. Był raczej niski i toporny, bardziej muskularny niż gruby. Miał złoty zšb i czarny wšsik starannie przystrzyżony w kšcikach ust. Ostatni raz rozmawiałem po angielsku w Tijuanie. Im dalej na południe, tym mniej spotyka się turystów - dlatego ucieszył mnie dźwięk znajomych słów. Przedstawiłem się. Podałem mu dłoń. Uścisnšł jš po męsku, bardzo po męsku. Oparł się łokciem o kontuar i przez chwilę przyglšdał mi się w milczeniu, pocierajšc szczecinę na twarzy, po czym rzekł , jakby z cieniem wyrzutu: - Nie jesteś Amerykaninem. - Jestem Polakiem. - Polish, Polish... - zastanowił się głośno, na próżno usiłujšc przypomnieć sobie znaczenie tego słowa. Po chwili stwierdził z pewnościš: - To nie jest w Łacińskiej Ameryce! No tak, nie mówisz po hiszpańsku. - Polska to małe państwo w Europie, między Szwecjš a Niemcami, volvo, mercedes. - Ach, Polska! Trzeba było tak od razu! - ucieszył się wyraźnie. - Papa Polaco, papież- Polak! Jose, Jose! - zwrócił się do barmana i w paru słowach wyjaśnił, kim jestem. Jose poderwał się, oparł brzuch o ladę i długo potrzšsał mojš dłoniš. Gdy skończył, podszedł do najbliższego regału i wycišgnšł zeń duży, oprawiony w złocone ramy obraz papieża na Placu Świętego Piotra. Poczułem się jak wśród swoich. Stuknęliśmy się szyjkami butelek. Jose zasypał mnie pytaniami. Tłumaczył Israel. Nie, nie znam papieża osobiście. Matka Teresa z Kalkuty nie jest Polkš, jest albańskš Cygankš. Kalkuta nie leży w Polsce. W pewnej chwili zauważyłem, że Israel nie tłumaczył wszystkich pytań i momentami strofował ukradkiem Jose. Robił przy tym minę naprzemian groźnš i zawstydzonš, po czym uśmiechał się do mnie, niczym Judasz. Uwierały mnie buty i kleiła się koszula do pleców. Krótkimi łykami opróżniłem butelkę i poprosiłem Jose, by pokazał mi pokój. - W żadnym wypadku - zaprotestował stanowczo Israel nie tłumaczšc nawet mojej prośby. - Dzisiaj jesteś moim gościem. Po chwili Jose podał mi drugš butelkę, tym razem coronę. Patrzył na mnie nieomal z podziwem. Zaintonował jakšś ludowš pieśń, zapewne tę samš, którš wcześniej wystukiwał palcami. Odwiodło go od nas dopiero pojawienie się na sali nowego gościa. Israel, wzišwszy swojš butelkę w jednš rękę i mojš torbę w drugš, poprowadził mnie do wyjścia. - Mieszkam za miastem, tam, na wzgórzu - wskazał palcem kierunek, gdy znaleźliśmy się na ulicy. Niebo na wschodzie było już granatowe. Pojawiły się pierwsze gwiazdy. Doszliśmy do półciężarówki, zaparkowanej naprzeciwko komisariatu policji. Był to cztero, może pięcioletni ford wiśniowego koloru, z ogromnymi kołami na aluminiowych, ozdobnych felgach. Wśród półwiecznych chevroletów prezentował się okazale i, widać, był oczkiem w głowie właściciela. Nie brakło na nim przeróżnych ozdóbek. Do maski przytwierdzona była miniaturowa, gumowa głowa byka o nieproporcjonalnie wielkich rogach. Israel rzucił mojš torbę na skrzynię i pilotem odblokował zamki. Podwójny dźwięk piknięcia alarmu bardzo mu się spodobał. Spojrzał na mnie, jakby chciał się przekonać, czy aby na pewno słyszałem. Odjechaliśmy. Po drodze wywišzała się rozmowa. Okazało się, że Israel mieszkał przez dwanaście lat w Los Angeles, stšd tak dobrze znał język angielski. Urodził się tutaj, jego ojciec miał małš farmę za miastem, lecz dzieci było wiele, ojciec umarł przedwcześnie i Israel, skończywszy zaledwie trzynaście lat, przekradł się przez granicę, niedaleko od Coyote Wells. - W Santa Felicitas jestem najbogatszy, nie ma takiego drugiego! - powiedział radośnie. - Zbudowałem hacjendę, odkupiłem farmę po ojcu, dałem pracę ludziom. Rozumiesz, jestem bogaty. Dwanaście lat kosiłem trawę u Jankesów. Dwanaście lat! - zamilkł na dłuższš chwilę, przytknšł butelkę do ust, po czym cisnšł jš przez okno. - Coś ci powiem - pochylił się niespodziewanie i zacisnšł palce na moim przedramieniu. Czułem w mroku, że zajrzał mi głęboko w oczy. - Zapamiętaj to raz na zawsze: Kalifornia, Newada, Kolorado, Nowy Meksyk, Teksas - wymieniał te nazwy z twardym hiszpańskim akcentem - należš do Stanów Zjednoczonych Meksyku! Zawsze należały, rozumiesz? Meksyk jest w Ameryce, prawdziwymi Amerykanami sš Meksykanie. Los Angeles, Las Vegas, San Francisco, San Jose, El Sinore, Santa Ana, Santa Fe... Rozumiesz? "Colorado" znaczy po hiszpańsku "kolorowy", "texas" po indiańsku "dachówka". Jankesi ukradli nam ziemię, ale nazwy zostały. Meksyk jest największym państwem w Ameryce! - Przecież wasz rzšd sprzedał kiedyś te ziemie. - Nie wierz w to, to był spisek! Spisek przeciwko mojemu narodowi! Meksyk był kiedyś bogaty. I jeszcze będzie, zobaczysz. Honduras, Panama, Gwadelupa, Wenezuela... - znów twardo wymieniał nazwy. - Latynosi kiedyś zjednoczš się i zniszczš Jankesów. A wtedy Jankesi u nas będš kosić trawę! - Nie obraź się, ale trudno to sobie wyobrazić. Meksyk to raczej biedny kraj. Wiesz, ja widzę to z boku, nie jestem ani po waszej, ani po ich stronie. - Biedny, prawda. Dlatego wróciłem. Wszyscy powinni wrócić. Wyjechać, dorobić się i wrócić! - Nie czujesz jakiejś wdzięczności, że wygrałeś los na loterii, że... wiesz, gdyby nie ci Jankesi, u których pracowałeś... - Pracowałem? - przerwał mi wpół słowa. - Harowałem jak muł! Paznokciami ryłem ziemię za pięć dolarów! To wyzysk! Jankesi krzyczš, że Meksykanie odbierajš im pracę, że nielegalnie przechodzš granicę! Nieprawda! Cieszš się, że płacš nam jakieś złodziejskie stawki. Ale koniec! Nigdy więcej! Teraz jestem bogaty. Ach, żeby to ojciec widział - znów zamilkł. - Jak umarł? - chciałem zmienić temat, gdyż Israel wyraźnie się zdenerwował. - Umarł. Przewrócił się i umarł. Na polu. Nie wrócił do domu, ludzie znaleźli go dopiero nazajutrz. To był bardzo pracowity człowiek... Słuchaj, czy mógłbyś mi dać swoje piwo? - zapytał wycišgajšc jednocześnie rękę. Bez słowa podałem mu butelkę. Przyłożył jš do ust, po czym kontynuował: - Nie wiem jak tam u was , ale tutaj praca na roli jest ciężka, ciężka. Pamiętam, jak ojciec wycinał grube gałęzie, ostrzył końce, sadzał mnie na nich dla obcišżenia i orał pole. Nie miał nawet muła. Byliśmy biedni. Tam, gdzie stoi hacjenda, kiedyś była glinianka. Jedna izba bez okien, ojciec, matka i nas pięcioro. Dwa razy dziennie, rano i wieczorem, dostawaliśmy jeść. Gotowane pastewne banany. Nie brakło tylko mleka i masła. Mieliśmy kozę, ale mški na tortilla zawsze brakowało. Wiesz, kiedy dostałem pierwsze buty? Jak poszedłem do szkoły, ojciec mi je zrobił. Zelówka ze starej opony, reszta z jutowego worka, zwišzane sznurkiem... Gdy wróciłem ze Stanów, musiałem spłacić długi matki. Nie miała z czego żyć, pożyczała i pożyczała. Kobiety nie myślš głowš. W końcu zabrali jej farmę. Utopiła się w rzece. Jutro pokażę ci groby, teraz za ciemno, nic nie widać... Pokażę ci moje pola. Wykarczowałem kawał lasu, trzy lata pracowałem jak muł, ale teraz nic już nie robię. Mam dwóch robotników na stałe i dwóch dochodzšcych. Płacę im tyle dniówki, co w Los Angeles kosztuje paczka papierosów... - przerwał na chwilę - ...no takie sš warunki, nikt więcej nie płaci. Mam krowy, dzikie świnie, kury, kaczki, wszystko! Jutro zobaczysz. Senor Israel Aquilar! To ja! Wiesz, co po hiszpańsku znaczy "aquilar"? "Orli". Jestem jak orzeł, król wszystkich ptaków! Znajš mnie wszyscy od Rancho La Esmeralda do Heroica Caborca. Gdy jadę na targ, ludzie schodzš mi z drogi. "Senor Israel jedzie!", krzyczš. "Senor Israel to", "Senor Israel tamto", kapelusze zdejmujš, patronem jestem. A jak na zabawę idę... Ech, najładniejsze dziewczyny za mnš patrzš! Niejedna już fikała w fordzie nóżkami. Czasem to którejś kupię jakiś fatałaszek, koraliki, świecidełka. Łaszš się jak hieny do kości. Co prawda Pan Bóg dał mi przyrodzenie, że ho, ho! Nie powiem, że był skšpy. Podoba im się ten mój majsterkowicz - zarechotał nerwowo. - "Macho Israel", tak do siebie szeptajš, gdy przechodzę mimo. Słyszałem - obaj buchnęliśmy śmiechem. < Ubita, kamienista droga wspinała się po zboczu, silnik mruczał bez najmniejszego wysiłku. W świetle reflektorów czasem pojawiały się głębokie wyżłobienia w drodze, wymyte przez niedawnš ulewę. Izreael z lekkościš obracał kierownicš, omijajšc dziury. Kierownica miała hydrauliczne wspomaganie za całe osiemset czterdzieści dolarów. W pewnej chwili droga wcisnęła się w ścianę zieleni, która po obu stronach gęstniała z każdym metrem i zasklepiała się tuż nad nami, tworzšc wšski, niski tunel. Na jego krańcu znajdowała się polana, na polanie parterowy, różowy budynek, z którego dobywało się światło. Zatrzymaliśmy się przed zadaszonš werandš. Na progu pojawiła się kobieta o niezbyt inteligentnym wyrazie twarzy. Na ręku trzymała dwuletnie dziecko. Zza jej spódnicy wybiegła mała dziewczynka. - Papa, papa, papa! - krzyczała radośnie, wieszajšc się Israelowi na szyi. Wzišł jš na ręce i pocałował w czoło. - Clara, Clarita, to moja mała Amerykanka, urodziła się w szpitalu. A to mój syn - wzišł dziecko z ršk kobiety. - Luis Aquilar y Costario, przyszły patron, na razie Luisito - potarmosił gęste, czarne włoski na główce chłopczyka. Uśmiechnšłem się do kobiety, chcšc się przywitać, lecz pośpiesznie spuściła wzrok i usunęła się w cień. Israel nie zwrócił na niš uwagi. Weszliśmy do środka. Był to ogromny pokój, właściwie hall, wsparty na dwu kolumnach. Prowadziły zeń drzwi do pozostałych pomieszczeń. Jego przestrzeń powiększał prawie zupełny brak mebli. Pośrodku leżała kolorowa mata, na której walały się dziecięce zabawki. Pod ścianš stała kanapa ze zniszczonej skóry, dwa fotele z różnych kompletów i równie odmienny stolik o kamiennym blacie. Israel poprowadził mnie do sieni, skšd łukowym otworem w ścianie przechodziło się do kuchni, z kuchni do spiżarni i obok do pralni, a z pralni na zewnštrz domu. Wszędzie panował bałagan i niewyobrażalny brud. Na każdym kroku kłębił się dość osobliwy, trochę duszšcy zapach końskiego oddechu. Obejrzałem pokoje sypialne, z których trzy były całkowicie puste, natomiast czwarty, największy, przedstawiał widok rzadko spotykany. Stało w nim wielkie, przywalone stertš odzieży stare łóżko. Obok niego przycupnęło wypełnione pudełkami łóżeczko dziecka. W kšcie górowała wysoka, dwudrzwiowa szafa, na której stał nowoczesny, czternastocalowy telewizor z teleskopowš antenkš. Jednak dopiero widok łazienki okazał się prawdziwie oryginalny: stała tam czarna wanna. Czarna od przyschniętego brudu. Na dnie kleiły się skłębione włosy - długie, krótkie, proste, łonowe, dziecięce i dorosłych - równo jak sierść orangutana. Na podłodze, tuż obok wanny bielało czyste kółko, raczej owal, najpewniej wymyty mokrymi stopami. Pożałowałem, że zgodziłem się spędzić tu noc. Wyszedłem. Mojš uwagę zwróciły krzyże i obrazy Jezusa w każdym pokoju, jarmarczne reprodukcje tandetnych malowideł. - No i co, podoba ci się u mnie? - zapytał Israel, gdy skończyliśmy obchód. Usiadłem w fotelu. Z kuchni dobiegały odgłosy naczyń, kobieta przyrzšdzała kolację. Israel usiadł na drugim fotelu i przepędził dzieci, które próbowały wspišć się na jego kolana. Ja tymczasem uśmiechnšłem się głupawo, bo nie wiedziałem jak się zachować. Nastało kłopotliwe milczenie. Na szczęście do hallu weszła kobieta, wnoszšc drewnianš miskę wypełnionš parujšcš, brunatnš masš. Postawiła jš na ławie, dygnęła jak uczennica i wyszła. - Burrito, lubisz meksykańskie potrawy? Skinšłem głowš. Smak burrito poznałem w Kalifornii. Był to rodzaj gulaszu, dość pikantny, jak zresztš wszystkie potrawy tej kuchni, lecz w Kalifornii żywiłem się w barach, które podlegały określonym wymogom higieny. Burrito w tym domu mogło być bolesnš niespodziankš. Israel wyszedł do kuchni. Po chwili wrócił przynoszšc dzbanek i szklanki. - Nie ma to jak domowe piwo - napełnił szkło . Tršciliśmy się krawędziami. Piwo było niezłe. Pomyślałem, że pod wpływem alkoholu łatwiej zniosę niewygody nocy. Na ławie pojawiły się talerze, łyżki i pokaźna kupka placków tortilla. Kobieta z dziećmi usiadła na kanapie. Israel złożył dłonie do modlitwy, dajšc przykład pozostałym. W chwilę później zaczęła się kolacja, której towarzyszył monolog gospodarza. W pewnym momencie wstrzymałem oddech i podejrzliwie spojrzałem na kobietę. Siedziała najbliżej mnie, wpatrywała się w ścianę, a jej twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. W powietrzu rozpłynšł się ohydny zapach organicznego gazu. Widocznie fala dotarła także do Israela, bo ni stšd, ni zowšd zaczšł krzyczeć. Nie rozumiałem ani słowa, więc patrzyłem tylko na malujšcš się w jego oczach złość i na błyskajšcy w ustach złoty zšb. Kobieta odpowiedziała coś cicho , z czego zrozumiałem tylko imię Luisito. To jeszcze bardziej rozwścieczyło Israela. Krzyczał jeszcze głośniej. Kobieta znowu coś mu odpowiedziała , tym razem zrozumiałem słowo Clarita. Oboje spojrzeli na mnie i Israel uśmiechnšł się sztucznie, próbujšc ukryć zmieszanie. - Ach, te kobiety, kara boska - rzekł, miażdżšc w zębach kawałek placka, po czym dodał: - Pikantne jedzenie poprawia trawienie - zaśmiał się, lecz zaraz zamilkł, zapewne żałujšc, że to powiedział. Po kolacji wyszliśmy na taras. Usiedliśmy przy małym stoliku. Była piękna, ciepła noc. Alkohol rozmywał zmysły. Miałem za sobš długi, wyczerpujšcy dzień, więc marzyłem o łóżku. Israel zdawał się tego nie dostrzegać, gdyż znalazł kompana, a właściwie słuchacza do dyskusji. Pił teraz szybko, jakby chciał nadrobić zaległości dnia, stawał się coraz bardziej rozmowny i otwarty. Co pewien czas wołał kobietę, która w milczeniu wykonywała jego polecenia: uzupełniała zawartość dzbanka, dostarczała placki i kršżki suszonych bananów. Przyniosła też opasły album zdjęć. - To jest Sancho, mój kuzyn - wskazał fotografię jakiegoś uśmiechniętego młodzieńca. - Mieszkał tutaj, w Santa Felicitas, ale musiał uciekać, bo zabił kobietę. Mieszka teraz w Utah. Nie chciał zabić, ale zdenerwował się. Każdy by się zdenerwował. Wiedziałem, że Meksykanie sš zazdrośni i konserwatywni w stosunku do kobiet. Sšdziłem, że ów kuzyn zamordował po prostu żonę. Lecz skšdże, okazało się, że ofiarš była zupełnie przypadkowa turystka z Ameryki, która na ulicy wymusiła pierwszeństwo. Kuzyn stracił głowę i wbił jej nóż, tak niefortunnie, że akurat w samo serce. Później zaklinał się, że nie celował, lecz nic dziwnego, mistrzowska ręka nigdy nie zawodziła... Zniknšł zaraz i nigdy więcej nie wrócił. Ale wróci. Wrócš wszyscy. Znów zapragnšłem zmienić temat. - Masz ładne dzieci, tylko dwoje? Nie chcecie mieć więcej? Israel parsknšł śmiechem. - Dwoje? Dwoje? - próbował się opanować. - Dwoje to ja mam z tš krowš. To moja trzecia żona. Zobacz - zaczšł przekładać karty albumu - zobacz, to była moja prawdziwa żona, pierwsza. Spojrzałem na fotografię, na której uśmiechała się urocza, dziewczęca buzia. - Mogłaby być twojš córkš, nie żonš. Israel nie zwrócił uwagi na moje słowa. Opowiedział mi historię nieudanego małżeństwa, z której wynikało, że przyjechał kiedyś na wakacje do Meksyku. Dziewczynka zakochała się w nim, więc choć tak naprawdę nie chciał, zgwałcił jš i następnie, aby uniknšć rodzinnej wendetty, porwał jš do Ameryki. Nie chciała jednak z nim być. Nie chciała iść do pracy, choć załatwił jej u Jankesów sprzštanie. Cišgle płakała, że chce do domu, to jš odesłał, gdyż ma ludzkie serce. Nawet nie pobił, choć z pewnościš zasłużyła. Córkę urodziła mu już w Meksyku. Tak naprawdę to jš kochał i myślał nawet, żeby jš odebrać, ale kto wie, jakš teraz ma przeszłość? Mieszka wprawdzie z matkš, ale na pewno miała już stosunek z innym mężczyznš. Śmiałoby się z niego całe miasto, gdyby jš wzišł. Potem poznał tę drugš, w Los Angeles. Wzięli ślub normalnie, w kościele. Urodziła mu trzy córki, rok po roku. Zbrzydła. Jadła i tyła, do tego była leniwa, całymi dniami tylko telewizja i muzyka Banda Machos. W końcu jš zostawił, bo chciał mieć syna. No i ma... z tš krowš. Chyba był pijany, jak jš brał. To ostatnie opowiadanie widocznie przywiodło mu najgorsze wspomnienia, bo zrobił się niespokojny. Zdawał się być niezupełnie zrównoważony i mimowolnie pomyślałem o swoim bezpieczeństwie. - Całe jej szczęście, że dała mi Luisito! Wróciliśmy do oglšdania zdjęć. Israel komentował niektóre z nich i wyjaśniał, w jakich okolicznościach zostały zrobione. Przeważnie były to zbiorowe zdjęcia na rodzinnych uroczystościach - młode, nieco otyłe, lecz urodziwe kobiety o kruczoczarnych włosach, otoczone gromadš ślicznych dzieci i paradš podobnych do siebie, jak bracia, mężczyzn z jednakowymi wšsikami. Na zdjęciach wszyscy byli czysto i estetycznie ubrani. Tylko obecna żona Israela, która także widniała na niektórych fotografiach, rzeczywiście była wyjštkowo szpetna. Na domiar złego miała ten bezmyślny wyraz twarzy, który wyróżniał jš spośród pozostałych osób. Większość zdjęć zrobiona była w Ameryce. W Los Angeles mieszkałem tylko pół roku, ale rozpoznawałem typowe kalifornijskie widoki, czystość południowych dzielnic, nowoczesność i architekturę. Zatęskniłem za normalnościš. Meksyk, choć niezwykle egzotyczny, wydał mi się teraz koszmarnym snem, który mógłby się już skończyć. Być może, gdybym mieszkał w pięciogwiazdkowym hotelu w Acapulco de Juarez, moje wrażenia byłyby odmienne, lecz fakt pozostawał faktem: nie mieszkałem w kurorcie i nawet nie mogłem marzyć o tym, by wykšpać się pod prysznicem. Byłem biedny jak wszyscy ci ludzie, choć ponoć północ Meksyku była najbogatsza. Przy okazji tych rozmyślań przypomniałem sobie, że zapomniałem umyć się przed kolacjš. Wspomniałem o tym Israelowi. Wstał i przyniósł z samochodu mojš torbę, po czym pokazał mi wolnš sypialnię. - Przyniosę ci siennik - rzucił zanim zdšżyłem zaprotestować, obawiajšc się mieszkańców owego siennika. Wyjšłem z torby niezbędne przybory, czystš bieliznę, odzież i poszedłem do łazienki. W hallu minšłem kobietę. Uśmiechnšłem się do niej przyjaźnie, lecz zachowała się podobnie jak poprzednio . W łazience kombinowałem, , jak się umyć, aby się nie pobrudzić. Mógłbym wykšpać się w wannie, lecz musiałbym jš wpierw oskrobać z kożucha zaschniętego mydła i złuszczonej skóry. Ostatecznie zadowoliłem się małym zlewem, nad którym doprowadziłem się do względnego porzšdku. Przebrałem się i wróciłem do sypialni. Na podłodze pod ścianš leżał już jednoosobowy materac obszyty jutš. Miałem w torbie śpiwór i piankowš matę, więc mogłem przespać się obok materaca. W każdym razie byłem gotów do snu. Wyszedłem na taras, by pożegnać się z Israelem. - Jeszcze za wcześnie - stwierdził bez wahania i nalał mi szklankę piwa. Usiadłem. Israel zaczšł opowiadać o śmierci swego najmłodszego brata, lecz zanim skończył, to znaczy zanim dowiedziałem się, w jakich okolicznościach brat umarł, w domu rozległ się przeraźliwy krzyk. Na próg wybiegła żona Israela. W oczach miała strach, a z szeroko otwartych ust wyrywał się szloch. Jej twarz skuliła się w grymasie potwornego bólu, co sprawiło, że wyglšdała jeszcze szpetniej niż przedtem. Z pewnościš próbowała coś powiedzieć, lecz trwoga zatkała jej krtań. U jej spódnicy pojawiła się Clarita. W dziecięcych oczach rysowało się to samo przerażenie. W domu musiała wydarzyć się jakaś potworna tragedia. Israel poderwał się tak gwałtownie, że przewrócił stolik i krzesło. Brzęknęło tłuczšce się szkło. Jednym skokiem dobiegł do żony i pochwyciwszy jš , zaczšł targać. Jej głowa przemieszczała się bezwładnie na wiotkiej szyi. Zdawało się, że zaraz odpadnie, pacnie o podłogę i poturla się w trawę. Trwało to pięć-dziesięć sekund, tylko tyle, by zebrać myśli. Spojrzałem na Claritę. Sparaliżowana strachem, milczšco wlepiała oczy w rodziców. Nie było Luisito! Poderwałem się i potršcajšc na progu dziewczynkę, wbiegłem do domu. Tuż za mnš wpadł Israel, za nim żona. Chłopca nie było ani w hallu, ani w kuchni. Israel wskoczył najpierw do pralni, potem do spiżarni, po czym krzyknšł coś do żony. Ta zaniosła się płaczem. Z całej siły uderzył jš w twarz. Potoczyła się na ścianę i upadła na podłogę. Israel wybiegł do hallu i zniknšł w dużej sypialni. Gdy chwilę później stanšłem w drzwiach, trzymał Luisito na rękach. Chłopiec miał zamknięte oczy, nie poruszał się. Bezwładnie zwisały mu ršczki i nóżki. Israel zaczšł potrzšsać ciałkiem i wołać żonę. Ta krzyczała z oddali, lecz nie od razu weszła do pokoju. Nagle odwrócił dziecko na brzuszek i zaczšł uderzać dłoniš w plecki. W tej chwili zauważyłem rozsypane na podłodze kršżki suszonych bananów. Wszystko stało się jasne. Israel nieprzerwanie uderzał dłoniš. Pod wpływem wstrzšsów wypadł z ust kawałek banana. Położył ciało na podłodze, pochylił się nad nim i zatkawszy nosek palcami, zaczšł wtłaczać ustami powietrze do płuc. Po paru chwilach Luisito poruszył się, otworzył oczy i zaniósł się żałosnym płaczem. Jego buzia nabrała rumieńców. Israel przytulił dziecko i długo nim bujał, klęczšc na podłodze. Płakał bezgłośnie. Spojrzałem na jego żonę, stała w progu pokoju, nieprzytomna z przerażenia. Do jej uda tuliła główkę Clarita. Chwilę później stało się to, co nastšpić musiało. Israel uniósł głowę i przeszył wzrokiem żonę. Jego twarz przebiegł pršd rozjuszonej nienawiści. Kobieta nie zdšżyła nawet drgnšć, gdy dopadł jš i ciosem pięści w sam środek twarzy powalił na podłogę. Trysnęła krew. Zaczšł kopać nieruchome ciało swymi białymi butami o mosiężnych okuciach. Krzyczał, wył właściwie. Krzyczała kobieta, krzyczała Clarita, płakał Luisito. Trwało to parę chwil. Oprzytomniałem wreszcie i rzuciłem się na Israela. Odepchnšłem go na dziecięce łóżeczko. Wyłamały się pionowe szczebelki. Podniósł się, doskoczył do mnie i zamierzył się do ciosu, lecz w ostatniej chwili powstrzymał pięść. Sapał, miał dzikie oczy. - Nie wtršcaj się! - wycedził i odwrócił się w stronę żony. Nie było jej w pokoju. Korzystajšc z zamieszania poderwała się i uciekła. Rzucił się za niš, lecz ona była już w kuchni, skšd wybiegła na zewnštrz i schroniła się w ciemności. Israel zawrócił, wskoczył do sypialni. Po chwili wybiegł, trzymajšc w dłoni rewolwer. Wrzeszczał jak zwierz. Zagrodziłem mu drogę, lecz odepchnšł mnie i pobiegł za żonš. Rozległ się huk wystrzałów. W tej chwili po raz pierwszy pomyślałem o sobie. O dwa kroki przede mnš stał upiór, człowiek psychicznie chory, może wytwór pokręconego kultu mężczyzny, może wariat, w każdym razie ktoś śmiertelnie niebezpieczny. Stał w ciemności i wymachiwał rewolwerem, krzyczšc jakieś hiszpańskie przekleństwa. Może wołał Boga na pomoc, może ojca, może brata, może jedynego synka, przyszłego patrona tego domu. Bałem się poruszyć. Było jasne, że nie wymierzył sprawiedliwości żonie. Swojš nienawiść i złość mógł teraz skierować na mnie. Israel nagle zamilkł, odwrócił się i spojrzał na mnie zamglonym wzrokiem. Spodziewałem się wszystkiego. Rozjuszony gospodarz opuścił ręce i cicho, tak cicho, że ledwie dosłyszałem, powiedział: - Przepraszam, że uniosłem się w twojej obecności. Wyminšł mnie i wszedł do domu. Uszło ze mnie życie. Postanowiłem wracać natychmiast do Stanów, teraz, w środku nocy. Dość już miałem Meksyku. Wszedłem do domu i udałem się do sypialni, by spakować torbę. Na sienniku siedziała skulona Clarita. Patrzyła na mnie proszšco, jakby wiedziała, co zamierzam. Przytuliłem jš, myślšc o jej matce. Może teraz leży gdzieś niedaleko, jest ranna, potrzebuje pomocy? Może nie żyje? Zmagałem się z myślami. Nie mogłem tak po prostu odejść. Nie wiadomo, co jeszcze się wydarzy. Nigdy dotšd nie znalazłem się w tak niebezpiecznej sytuacji. Nie jestem bohaterem, mam żonę i dziecko, którzy gdzieś, w innym kraju, w normalnym świecie czekajš, aż wrócę do domu. Tutaj też jest dziecko, tuli się do mnie, zagubione we własnym domu, drżšce ze strachu. Jak bardzo różni się to malutkie życie od beztroski mojego dziecka? Kim będzie w przyszłości zahukana Clarita, gdy wyrośnie na pięknš, czarnowłosš Clarę, jakš będzie miała świadomość? Zgwałci jš jakiś macho z rozumem w penisie - będzie myślała, że tak trzeba, porwie jš do Ameryki i będzie żšdał syna, przyszłego macho, którego życie potoczy się wzorem ojca, wedle Boga i świętej tradycji? Wyszedłem z pokoju i odszukałem Israela na werandzie. Siedział przy stoliku, trzymajšc Luisito na kolanie. - Mi amante, mi amante! - powtarzał, naśladujšc kobiecy głos. Chłopczyk podskakiwał jak na koniku, uśmiechał się do ojca. - Luis, Luisito. - Wyjeżdżam, Isreal. Odwieziesz mnie do miasteczka? - poprosiłem. - El papa ama a Luisito - nie przerywał zabawy, lecz łypnšł na mnie rozbieganym okiem. - Luisito, Luisito. - To nie moja sprawa, ale może twoja żona potrzebuje pomocy. Powinieneś jš odnaleźć. - Nic jej nie będzie - odpowiedział, nie patrzšc na mnie. - Strzelałem w powietrze, żeby jš nastraszyć. Wróci, zawsze wraca. Hop, hop, hop - potrzšsał nogš. - Tutaj ma dzieci, prawda, Luisito, że mama wróci? Prawda, synku? - Mimo wszystko powinieneś jej poszukać. - Clarita! - zawołał głośno. Dziewczynka musiała stać tuż za progiem, bo pojawiła się w tej samej sekundzie. Powiedział coś do niej, po czym zwrócił się do mnie: - Zaraz jš przyprowadzi. One znajš swoje kryjówki. Rzeczywiście, po paru minutach rozległy się w domu kroki. Israel krzyknšł, prawdopodobnie wydał jeszcze jedno polecenie - po raz pierwszy usłyszałem imię Margarita - bo po chwili wniosła dzbanek z piwem i szklanki. Miała zaschniętš krew na twarzy i spuchnięty nos. - Wybacz, ale nie chcę już więcej - powiedziałem zdecydowanie. - A coś się tak obraził? Gościem jesteś! Gość w dom, Bóg w dom! Widziałeś, co ona zrobiła? Czy ty widziałeś, co ona zrobiła?! Dziecko by zmarnowała! Krowa, w mózg pierdolona! Miejsce kobiety jest przy dzieciach! Dupš myśli! Nie dopilnowała! Przysięgam na pamięć mojego ojca, że zabiłbym, gdyby Luisito umarł - znów wracała w niego złość. Miał tak samo dzikie oczy, jak wtedy, gdy strzelał. - Odwieziesz mnie do miasta? - Dlaczego? Noc jest. Chciałem ci pokazać farmę. Rano ci wszystko pokażę. Zobaczysz. Zobaczysz, jak tu pięknie. Teraz nic nie widać. Góry, jakie piękne góry mamy. Groby pod lasem, ojciec, matka, brat... Pokażę ci. Wszystko pokażę... Zostałem na noc. Przez jakiś czas siedzieliśmy jeszcze na werandzie, Israel pił piwo i opowiadał o swoim życiu, lecz niewiele z tej historii do mnie trafiało. Pożegnałem się z panem tego domu i zamknšłem w sypialni, kładšc się na podłodze tuż przy drzwiach, aby poczuć, gdyby się otwierały. Mimo zmęczenia długo nie mogłem zasnšć. Wsłuchiwałem się w kroki za drzwiami, w głos Israela dochodzšcy z kuchni i w krótkie, ciche odpowiedzi jego żony. Sen niepostrzeżenie mieszał się z jawš, znikał, powracał, znowu znikał. Niebawem w całym domu zgasło światło i nastała cisza. Tylko w sšsiednim pokoju, jakby w odległym, nierealnym świecie, rytmicznie skrzypiały sprężyny starego łóżka... Rafał Klunder, Gold Coast, wrzesień 1999. Opowiadanie oparte jest na prawdziwej historii. Wyprowadziłem się nazajutrz po tym wieczorze.