lois jest przebywaniem w niewoli zmysłów, w niewoli fizjologizmu. Stary schizofrenik tak samo pewnie mówił o swojej żonie: widząc zamiast zbiorowiska płatków, cierni i łodyg piękną różę, nie znała prawdy o róży, była w niewoli zmysłów. Kto zarzuca poezji „zwierzęcość", postępuje podobnie: „zwierzęcość" pożądania, rozpaczy, żalu, upojenie czy fizjologizm wrażeń — to zawsze nieistotna, zewnętrzna warstwa świata, posiadającego wewnętrzną strukturę, cel naszego' intelektu. Na czym polega zła wiara myśli spekulatywno-etycznej? Na tym, że występuje ona rzekomo w obronie poezji, a ta, z natury nie obdarzona ani darem logicznej wymowy, ani zdolnością jasnego rozeznania, przysłuchuje się z otwartymi ustami i przytakuje — na swoją zgubę. Przytakuje, kiedy myśl spekulatywno-etyczna obszernie uzasadnia rolę, jaką poezja powinna odegrać w służbie prawdy czy cnoty. Przyklaskuje He-glowi, kiedy ten oswobadza poezję z więzów wszystkiego, co „skończone i szczególne", co zakreśla granice dla ducha. Ale poezja żyje właśnie tym, co skończone, szczególne, realne, zwierzęce, przelotne i nietrwałe. Jasność i wiedza ją zabija. Żywi ją niewiedza, ciemność, baśń, tajemnica. Nasłuchawszy się mów przeciwniczki, która przebrała się w togę adwokata, poezja zapomina, kim jest i czemu zawdzięcza swoje istnienie. Wreszcie nie umie już tańczyć, śmiać -się i płakać w odpowiedzi na argumenty. Dopóki to umiała, była silna i rzucała wyzwanie. Ugrzeezniona, wstydzi się samej siebie i wtedy właśnie powstaje „wstydliwe sumienie poety". Poeta sobie nie dowierza. Poeta potrzebuje racji swojego działania, a tej racji dostarcza mu usłużna, diabelsko przewrotna myśl spekulatywno-etyczna. Na ostatnim szczeblu rozwoju — a takim przed rokiem 1939 była szkoła nadrealistów — poezja programowo zwraca się ku podświadomości, ku marzeniom sennym, ku instynktom, ku irracjonalizmowi. Ale nie jest to nic innego niż racjonalna eksploatacja irracjonalizmu, instynktu, snu, podświadomości z Freudem (i Marksem...) w ręku. Koło zamknięte: racjonalny cud, racjonalna baśń, racjonalne, programowe — fizjologizm i zwierzęcość. W taką pułapkę naiwną i infantylną muzę wciągnęła zręczna rywalka. Zdaje się, że Fondano> 'utrafił w sedno i pokazał główny wątek dramatu. Pamiętamy, jak wielka była ilość szkół czy grup poetyckich przed wojną. Najważniejszą częścią rynsztunku każdego poety była doktryna uzasadniająca, że ma prawo uprawiać poezję, że poezja ma jednak jakąś funkcję w społecznym organizmie (oczywiście, tylko taka poezja, jaką reprezentowała dana szkoła). Myśl spekulatywno-etyczna poczynała sobie tak śmiało z poezją, bo przeżywała wielki triumf we wszystkich dziedzinach. Wyda się to paradoksalne. Przecież właśnie prądy niechętne rozumowi leżą u podłoża obłędów masowych i właśnie pogarda dla prawdy rozumu zapewniała im 88 triumf trafiając do mas, a jednak jest i tak, i nie tak. Jest w tych obłędach masowych pochwała krwi, instynktu, siły, wreszcie pochwała głupoty — ale uzasadniona filozoficznie, mniejsza z tym, czy i na jakich oparta sofizmatach. Tak jak stary schizofrenik patrzył na różę _ naukowo i trzeźwo, tak jak nadrealiści naukowo i trzeźwo starali się wzbudzić w sobie halucynacje, sny i „rozprzężenie wyzwolonych pięciu zmysłów" — tak samo naukowo i trzeźwo, wychodząc ze stanowiska biologii, spojrzano na życie zwierzęcia ludzkiego, propagując planową zwierzęcość (już nie tę mimowolną, akcydentalną zwierzęcość poezji). Prawo do zabijania słabych, do państwowego niewolnictwa, do hodowlanych eksperymentów z ludźmi — zostało u d o w o< d n i o n e. Teoria sztuki czystej to jakby wstydliwa i obciążona kompleksami samoobrona poezji przed coraz mocniejszą przeciwniczką. Odbywało się to przez powolne wycofywanie się z pozycji, do których rościła pretensje druga strona, byle w skromnym kręgu zostawić coś dla siebie, coś, co by mogło zostać nietykalne. Oskarżają mnie o niemoralność? Ja nic, to nie moja sprawa, nie mam nic wspólnego z cnotą — zastrzegała się poezja. Inni przychodzą z żądaniem prawdy (dzisiaj srożą się przeciwko poezji, ponieważ „nie wyraża ona prawdy naszej epoki"). Poezja doradza im wtedy, aby odwołali się do rozumu, bo prawda nie leży w jej kompetencjach. Wyraźnie, czarno na białym, stwierdza to Edgar Poe i jego wierny uczeń Baudelaire. Według nich poezja ma tylko przypadkowe związki z dziedziną woli (cnota) i dziedzina rozumu (prawda). Wynoszą także namiętności poza nawias — namiętności czyli „uczucia życiowe" Witkie-wicza. Widzieliśmy, jak niewiele z dozwolonych składników zostaje u Bre-monda. Równocześnie jednak poezja, ta sama, która kiedyś przed Platonem kpiła z „gromady mędrców, którzy chcą wznieść się nad Jupitera", teraz pokornie stara się w języku mędrców wyjaśnić swoje zalety. Zapożycza terminów i przy ich pomocy próbuje wznieść wał dokoła swoich minimaLnych posiadłości. Udaje się jej to pod warunkiem, że powoła się na uczucia religijne czy metafizyczne, jak to robili Poe, Baudelaire, Bre-mond i Witkiewicz. Nie udaje się, jeżeli te uczucia metafizyczne odrzucić: wtedy ostatni skrawek gruntu usuwa się poezji spod nóg i ocknie się ona całkowicie we władzy etyczno-spekulatywnych pomysłów, będzie musiała służyć partii, państwu czy interesom rewolucji. Nawet zachowując jakie takie terytorium „sztuki czystej" marnieje, bo ma za mało przestrzeni, dusi się, odczuwa brak rzeczywistości. Zrezygnowawszy z szeregu zamierzeń, musi znosić, że pogardliwie nazywają ją zabawką smakoszów, dzieciństwem, wstyd pogłębia się. Poezja chce być poważna. Chce, żeby ją brano przynajmniej za osobę dorosłą, niechby nawet nie darzono szacunkiem, na jaki zasługuje ze względu na swoje siwe włosy. Tym tłumaczy się gromadne porzucanie poezji czystej przez poetów — przechodzą 89 oni pod opiekuńcze skrzydła etyki, bo wtedy nareszcie będą poważani. Mierny poemat o wielkim wodzu, o cierpieniach ojczyzny, o nowym społecznym porządku — to już jest coś, co się liczy. Doskonały wiersz, który jest tylko poezją — to ładne, miłe, przyjemne, ale nic więcej. Jest więc coś zupełnie błędnego w taktyce, jaką obrała poezja w trudnym dla niej sporze. Dała się wciągnąć w dyskusje, na których zawsze źle wychodzi. To jedno. Po drugie, rezygnowała tak długo, aż utraciła niemal wszystko, a reszty wyzbywa się z nieuleczalnego wstydu. Wskazywanie dróg ratunku byłoby zupełnie bezcelowe. Albo są one te same co drogi ratunku cywilizacji opartej na wolności, albo nie ma ich wcale. Można stworzyć jeszcze dziesięć teoryj i szkół poetyckich i nic to nie pomoże. Los poezji zbyt mocno związany jest z losami wszelkiej swobodnej twórczości duchowej, aby warto było przepisywać jej jakieś odrębne lekarstwa. Zobaczmy, co by wynikło, gdyby poeta nie przyznał schizofrenikowi zasadniczej racji. Przede wszystkim, nie uznałby go za osobę poważną, a jego żony za osobę niepoważną, stwierdziłby tylko, że przeżywają to samo zjawisko inaczej. To uwolniłoby go od wstydu. Niewątpliwie żona, kiedy schizofrenik tupnie nogą i krzyczy: „Ty idiotko, czemu mówisz, że róża jest piękna? Czy nie widzisz, że to tylko płatki, liście i łodyga?" — nie znoże na swoją obronę nic powiedzieć, ale i nie musi. Poeta bezwstydny nie godziłby się skwapliwie na oddanie etyczno-spekulatywnym schizofrenikom prawdy i cnoty w dzierżawę, zostawiając sobie tylko piękno. Innymi słowy, nie cofałby się w krąg poezji czystej, gdzie „melancholia jest najbardziej usprawiedliwionym ze wszystkich poetyckich tonów". Przeciwnie, twierdziłby, że przedstawia rzeczywistość i tylko rzeczywistość, że wdzięk róży, skarga z powodu śmierci bliskiej osoby, pożądanie, lęk — nie są tylko fantomami, niegodnymi czysto rozumowej, przejrzystej konstrukcji świata. IV Czytając dziełko Tołstoja Czto tokaje isskusstwo, ma się najprzedziw-niejsze skojarzenia. Mnie przyszła na myśl knajpa-dancing w miasteczku Baranowicze, widziana przed 1939 rokiem, jedno z tych przedsiębiorstw rozpowszechniania cywilizacyjnej tandety, które zawsze służą za argument społecznikom. W istocie reakcja Tołstoja na sztukę „niezdrową" nie różniła się tak bardzo od wewnętrznego skurczu, jakiego doznałem w tym lokalu. Tołstoj stylizował się na prostego człowieka i szantażował oczywistością. Cechą takich poglądów, jak żądanie, żeby zawsze i wszędzie myśleć tyl- 90 jjo o ideałach mających zapewnić szczęśliwość społeczeństwom, jest ich pozorna, ale tylko pozorna słuszność i nieodpartość — co zaszło i u Tołstoja, i u Platona. Powinno być widoczne z tego szkicu, że sztuka przebywa pomiędzy dwiema skrajnościami. Z jednej strony grozi jej swoboda, kupiona za cenę rezygnacji z oddziaływania na stosunki ludzkie, jak u zwolenników: „czystej poezji", „Czystej Formy" i „sztuki dla sztuki". Z drugiej — niewola w służbie społecznych pomysłów. Jesteśmy tak przesiąknięci myśleniem w kategoriach kolektywnych, że trudno nam sobie wyobrazić, aby np. nie wolno było potępić naśladowców Nietzchego albo propagatorów rasizmu. Świat wszedł w taką fazę, że jakiekolwiek niby-oderwane od rzeczywistości majaczenie poetów ma natychmiast takie czy inne i poważne skutki. Kontroli trzeźwości i etyki nie da się już uniknąć. I właśnie dlatego tak ważne jest poszukiwanie granic, które my, jako masa ludzi prostych, troszczących się o sprawiedliwość społeczną, powinniśmy zagwarantować poetom. I może wszystko sprowadza się tylko do wyboru pomiędzy wizjami etyczno-społecznymi. Jedne z nich są wrogie swobodnemu rozwojowi po linii nieustannej ruchliwości i zmienności. Straszą i szantażują nas rzekomą przełomowością jednego punktu dziejów. Inne nie głoszą bynajmniej, że właśnie w tej chwili kończy się albo zaczyna się świat, że od Iluś tam setek lat żyjemy w fałszu, a dopiero teraz spadła nam łuaka z oczu. I te właśnie są naturalnymi sojuszniczkami kultury. Pomysły, które chcą realizować szczęśliwość ludzkości hinc et nunc, pycha spekulatywno-etyczna zapewniająca, że wie, co człowiekowi jest potrzebne i jaką receptę zastosować, aby raz na zawsze zapewnić mu błogostan — to są rzeczy, którym poeta i obrońca poezji nie powinien dowierzać. Jeżeli krzyczą, że teraz albo nigdy, że przeżywamy przełom, jakiego ludzkość nie znała od początku swego istnienia i że niczym już zająć się nie wolno, tylko przełomem — obrońca sztuki i nauki dobrze by zrobił, gdyby tłumił w sobie i innych ten krzyk aktualności. Z takiej postawy hamującej nie wynika, aby stawał po stronie innych, którzy mówią, że wszystko już było, że niesprawiedliwość i gwałt są wieczne i że — nie bacząc na żadne przemiany — należy uprawiać swój poetycki czy naukowy ogródek. Przeciwnie, z większą może słusznością można powiedzieć, że zawsze wszystko jest nowe, jeżeli nie w samych pierwiastkach, to w proporcji pierwiastków. Nawet na dnie upadku rozum nas przekonuje, że głód, morderstwa, nędza mas, wojny — nie są konieczne, choć teraz są. Kształt cywilizacyjny, jaki wyłania się z linii wiersza, z przedmiotu i ujęcia przedmiotu dzieł malarskich, jeżeli jest rzeczywistym kształtem cywilizacyjnym, budzi nadzieję, zapobiega zwątpieniu. Jest czymś większym niż pochwała takiego czy innego politycznego ustro- 91 twe dla sztuKi i nauki godnej swego imienia. Wynalazki praktyczne są darem, jaki nauka, dążąc do swoich nadpraktycznych celów, przynosi ludziom. Lata się samolotem, ale równocześnie uczony pracuje nad odkryciem, którego praktyczne następstwa nie są dla niego jasne, nie zdoła ich przewidzieć. W sztuce zawarte są ładunki przyszłych form i przyszłych ustrojów, chociaż nie ma ona jeszcze jasnego ich rozeznania — bo gdyby miała, byłaby tylko posłusznym rzemiosłem. To, co pomyślałem przy czytaniu Tołstoja, rozgrywało się na tle przywołanego przez pamięć lokalu w Baranowiczach. Gdyby pokazać go ludziom o różnych charakterach i skłonnościach, otrzymalibyśmy próbę tych sprzecznych postaw, które starałem się przedstawić. Tołstoj powiedziałby, że widowisko budzi wstręt i że cywilizacja, która tylko na to zdobyć się umie, nie zasługuje na żaden dobry los, trzeba ją przekreślić i zacząć budować na innych zasadach. Tak by też powiedział polityk straszący nas wypełnieniem się czasów: patrzcie, oto do czego doszła zgnilizna, w której żyjecie. Czy ktoś z was odważy się jej bronić? Czy fakt, że zamiast dać mieszkańcom miasteczka książki, dzieła sztuki, dobre i kulturalnie urządzone restauracje i kluby, daliście półanaflabetyzm i mizerną imitację zachodnich kabaretów, nie potępia was, a z wami całej rupieciarni waszych subtelnych wierzeń i przekonań? Artysta lękliwy przytakiwałby mu rumieniąc się: tak, tak, więc co mam robić, aby tę nikczemną cywilizację zniszczyć? Oddaję się duszą i ciałem na usługi nowej, chociażbym miał sam cierpieć. Zrywam ze wszystkim, w co dotychczas wierzyłem, kajam. się. Inny artysta, taki jak Witkiewicz, zapewniłby, że nic go to> naprawdę nie obchodzi. Wie jednak, że i Tołstoj r i polityk, i lękliwy artysta nie mylą się, że przed nimi otwiera się przyszłość. On nie pójdzie z nimi i tylko prosi, aby mu było wolno umrzeć spokojnie. A przecież jest jeszcze jedna odpowiedź. Dansing w Baranowiczach, gotyckie katedry, Dante i Szekspir są wytworami tej samej cywilizacji. Wytworami tej samej cywilizacji są straszliwe wojny, wyzysk i poniżenie, ale zarazem i idea zjednoczonej ludzkości, i związki robotnicze, i ubezpieczenia, i powszechność oświaty. Czy po to, aby wyplenić z niej to, co obciąża jej rachunek, trzeba ją ugodzić w jej podstawach? Czy to, co w niej wyrastało organicznie z szacunku dla człowieka, da się zastąpić nową Republiką Platona? Nie. Warszawa 1943 Pierwodruk w londyńskim miesięczniku „Nowa Polska" Słonimskiego, 1946 FILOZOF METAFIZYCZNEGO NIEPOKOJU Pisać o Witkiewiczu — choćby tylko jako o filozofie — nie jest rzeczą łatwą; toteż zaczynam żałować, że się tego podjąłem. Witkiewicz bowiem był osobowością tak bogatą, tak bardzo wielostronną a przy tym niepowszednią, że trzeba by co najmniej całego studium, aby jako tako uwydatnić choć to tylko, co konieczne jest do zrozumienia zasadniczych rysów poszczególnych działów jego twórczości naznaczonej w najdrobniejszym nawet fragmencie piętnem jego niezwykłej — pomimo jego wewnętrzne rozdarcie — zawsze jednolitej osobowości. A wielostronność badania jest tu naprawdę konieczna. Witkiewicz bowiem nie należał do tych filozofów, co uprawiają tylko filozofię: on przeżywał ją całym sobą. Zarówno jego własne życie, jak i cała nieomal jego artystyczna twórczość podlegały filozoficznej obsesji w niezwykłym nasileniu. Toteż zapoznanie się z osobowością Witkiewicza w związku z jego twórczością nie tylko filozoficzną, ale i artystyczną, jest nieodzownym warunkiem pełnego wniknięcia w najgłębszy sens jego filozoficznego dzieła. To, co dam tutaj — co mogę dać — będzie to zaledwie szkic, i to szkic bardzo niekompletny. Nie podejmuję się również dać jego żywej charakterystyki — charakterystyki Witkiewicza jako człowieka, który żył wśród nas i w pamiętnym roku 1939 podzielił tragiczne losy swojej ojczyzny. Można by pomyśleć, że dla wielu, którzy go osobiście znali, jest to nawet zbędne. Przypuszczam jednak, że tak nie jest: Witkiewicz bowiem i jako człowiek nie był łatwy do rozgryzienia. Obdarzony wybitnym poczuciem humoru, tym humorem maskował w dużej mierze swoją osobowość. Toteż kto nie znał go bliżej, dostrzegał przeważnie zawsze tylko maskę. Ta maska pokrywała dystans, który go dzielił od otoczenia; stwarzała sztuczną bliskość, której właściwie nigdy nie było i być nie mogło. Gdy maska ta czasami opadała, ukazywał S1Q na chwilę człowiek straszliwie samotny, ponury, rozbity wewnętrznie, 93 wstrząsany potężnymi pasjami, miotany wichrem nie znanych przeciętnemu człowiekowi uczuć metafizycznych, człowiek wspaniały, twórczy i na wskroś tragiczny. Ale maska autoironii, mimo iż była maską w stosunku do głębszych warstw jego osobowości, była równocześnie dla niego czymś na wskroś naturalnym: była wyrazem ogólnego krytycyzmu, który nie mógł ominąć jego własnej osoby. Była nadto przejawem pewnej wrodzonej jego — mimo wszystko — nieśmiałości i skromności. Ale przede wszystkim była przejawem humoru. Stąd 'człowiek, który tak bardzo przerastał swoje otoczenie, żyjąc wśród nas był, niestety, często tylko bardzo miłym i równie może często, niestety, bardzo nieznośnym, rozgrymaszonym Witkacym. I nie będzie może przesadą, jeżeli zaryzykuję twierdzenie, że ten nadany sobie przez Witkiewicza niefortunny pseudonim — stosowany jednak tylko we współżyciu z przyjaciółmi i bliskimi znajomymi — był w znacznej mierze powodem, że olbrzymia twórczość tego człowieka zarówno pod względem jakości, jak i wielostronności, a nawet ilości, została po części przez współczesnych zlekceważona, w części nie doceniona. Oczywiście w połączeniu z tym, że była to twórczość nowa, trudna, niepokojąca. Przyjrzyjmy się jej najpierw pod kątem widzenia jej różnorodności i bogactwa. Chciałoby się tu ustalić jakiś porządek, jakąś hierarchię osiągnięć, a okazuje się to niepodobieństwem. Każda strona tej twórczości wydaje się najważniejsza, każda wypełnić by mogła całe życie człowieka. Nie wiadomo, czy jest to raczej artysta, czy literat-dramaturg, esteta czy filozof; powieściopisarz czy, powiedzmy nawet, socjolog. Nie dlatego, żeby był jakimś typem pośrednim. Przeciwnie. Dlatego, że właśnie w każdej z tych dziedzin wyżywa się cały i poprzez wyraz skończony i w wielu osiągnięciach doskonały. A nad każdą z tych dziedzin dominuje całkowity zarys jego osobowości. I dlatego za dominantę jego twórczości musimy uznać filozofię. Filozofię Witkiewicza pragnąłbym szerzej omówić. Choćby dlatego,, że poza bliskim stosunkiem przyjaźni właśnie ta dziedzina łączyła mnie z Witkiewiczem najbliżej i najsilniej. Toteż kilkanaście lat bliskiego współżycia stało zawsze pod znakiem filozoficznych zmagań — nieustającej polemiki, bardzo intensywnej i nieraz nawet gwałtownej. Wyraziło się to ostatecznie wspólną, dotąd nie wydaną pracą o charakterze polemicznym. Dzięki temu danym mi było być może uzyskać pełniejszy wgląd w filozofię Witkiewicza, niż dane to było innym, którzy mieli do rozporządzenia same tylko prace „oficjalne", i to opublikowane tylko w części. Najgłębsze — jak sądzę — uzasadnienie charakteru filozoficznej twór- 94 czości Witkiewicza leży w jego niezwykle intensywnym przeżywaniu własnej osobowości i emocjonalnym przeciwstawianiu jej światu. Poczucie jedyności i niepowtarzalności własnej w związku ze zrozumieniem niepowtarzalności i odrębności każdego indywiduum we Wszechświecie — oto źródło emocjonalne, z którego bije jego filozofia. To poczucie decyduje zarazem o zasadniczych rysach jego ontologicznego systemu; stąd wywodzi się zarówno jego monizm, jak i jego dualizm. Bo system Witkiewicza jest właśnie próbą połączenia tych dwóch — zdawałoby się sprzecznych — zasad. W jego ujęciu świat jako całość stanowi nierozerwalną jedność w myśl zasady „łączności wszystkiego ze wszystkim"; niemniej jest wielością na zawsze od siebie odgraniczonych, zamkniętych w sobie jaźni. Tym, co łączy te metafizycznie osamotnione, przepaścią transcendencji od siebie oddzielone świadome istnienia, czyli monady, jest więź cielesna. I to jest najbardziej oryginalny, choć i najbardziej sporny, moment systemu Witkiewicza. Ten jego realizm — bo Witkiewicz z całego odczuwania był realistą — zastosowany do idealistycznego w zasadzie tworzywa systemu. Tu odsłania się głębokie rozdwojenie natury Witkiewicza, polaryzującej w dwóch przeciwstawnych ogniskach odczuwania świata: jako jedności, a zarazem wielości, jako bytu trwałego, a jednocześnie zmiennego, jako istności ciągłej, a zarazem „przerywanej", zawierającej „skoki". Witkiewicz to rozdwojenie swoje i tę dwuzasadowość swego systemu uważał zresztą za coś najbardziej istotnego, a bynajmniej nie za wadę; za coś, co jest konsekwencją samej struktury istnienia, które w swej najgłębszej naturze jest właśnie dwoiste i tą dwoistością swoją umożliwia i uzasadnia („implikuje") te dwa tak różne punkty widzenia. Aspekt świata z punktu widzenia ograniczonej i zamkniętej w sobie na całą wieczność jednostki i aspekt drugi — „abstrakcyjny" — jego całości. W tej wizji świata odradza się u Witkiewicza monadyzm Leibniza („poprawiony" — jego zdaniem — o cały realistyczny wkład teorii) 1 wchodzi w związki z psychologizmem Corneliusa jako teorią wewnętrznej struktury monad. Chociaż i to, co psychologizm wnosi do teorii świata, nie może być — zdaniem Witkiewicza — przyjęte bez zastrzeżeń z uwagi na to, że koncepcja ta przeoczą fakt, iż „treści" w świadomo-sciach monad występujące przecież coś poza nimi leżącego „wyznaczają", mianowicie inne monady. Przeto ten wkład teorii należy poddać realistycznej interpretacji. Jeżeli wspominam tu o związkach łączących filozofię Witkiewicza 2 Poglądami Leibniza i Corneliusa, mimo że historyczna analiza nie leży w zasięgu podjętych tu rozważań, to czynię to dlatego, że sam Witkie- 95 wieź o tych związkach wyraźnie mówi i na nie się niejednokrotnie powołuje. Co się zaś tyczy Corneliusa, to wpływ jego na Witkiewi-cza był w tym stopniu decydujący, że dopiero w nawiązaniu do poglądów Corneliusa niejedno z teorii Witkiewicza da się do głębi prześwietlić. W systemie Witkiewicza cała różnorodność świata jaźni sprowadza się ostatecznie do prostych elementów zmysłowych, zwanych przez niego (trochę niefortunnie) — jakościami. Są to przede wszystkim barwy, dotyki, dźwięki. Przedmioty są tu pojęte jako względnie trwałe zespoły jakości zmysłowych wchodzących w skład indywidualnej świadomości z tym, że ona sama jest tylko jakością postaci całkowitego rozwijającego się w czasie zespołu różnorodnych jakości. W tym ujęciu cały świat zewnętrzny mógłby być pojęty jako czysty immanent, gdyby nie to, że jakości są nieodłączne od formy przestrzennej, a ta nie jest już czysto subiektywna, o czym przekonać nas może chociażby próba unicestwienia w myśli wszystkich jakości, a wiec zarazem i nas samych: w zabiegu tym wszakże nie ulegnie unicestwieniu sama forma istnienia — przestrzeń, której — jak się wyraża Witkiewicz — nie możemy nigdy „precz odmy-śleć" (motyw Kantowski?). Nawet nicość — gdy próbujemy ją pomyśleć — przybiera na się postać niezależnej, nieograniczonej przestrzeni. A przecież z drugiej strony przestrzeń nie jest pomyślana jako forma nicości, tylko jako forma bytu. Ten wątek myślowy w połączeniu z realistycznym odczuwaniem świata prowadzi Witkiewicza do sformułowania następujących tez: 1. przedmioty zewnętrzne (mimo że składają się na nie subiektywne treści), jako istniejące w przestrzeni, nie mogą być czysto subiektywne; 2. mimo to jako kompleksy jakości nie mogą one również istnieć same w sobie, gdyż tworzyłyby wówczas byt sprzeczny. 3. Jakkolwiek więc rzeczywistość składa się w całości wyłącznie z „treści" przynależnych do indywidualnych świadomości, przynajmniej niektórym z nich przysługuje obiektywność w tym sensie, że wyznaczają one treści innych świadomości istniejących w tej samej, jednej dla wszystkich przestrzeni. Wszak „moje" treści wyznaczają ciała innych istot żywych; gdzie dla mnie trwają zespoły moich własnych jakości, tam dla kogoś innego istnieją jego treści niezależne w swoim istnieniu od tego, czy są przez te moje jakości w moim trwaniu aktualnie reprezentowane, czy też nie. W wypadku zaś, gdy wyznaczają sobą tylko martwe przedmioty, tak że moim czuciom nie mogą odpowiadać wprost cudze treści, wolno nam przyjąć w charakterze metafizycznej hipotezy, której — zdaniem. Witkiewicza — niesposób uniknąć, jako odpowiedniki tych czuć zbiorowiska obcych istnień będących z kolei jednością swoich własnych treści. 96 Komórkowy ustrój złożonych organizmów posłuży nam tu za wzór powiązań między monadami. — Oto w najogólniejszym zarysie ontologiczna koncepcja Witkiewicza. II Zobaczmy teraz, jak ta cała sprawa wygląda w szczegółowym opracowaniu autora, w jego własnej aparaturze pojęciowej i w, jego terminologii. Witkiewicz przystępuje do opisu rzeczywistości z przeświadczeniem, że podstawowe prawdy o Istnieniu1 dadzą się wysnuć wprost z pojęć; tych mianowicie, które odnoszą się do najogólniejszych prawidłowości wyznaczonych strukturą bytu. Mniemanie to opiera na założeniu, że skoro pojęcie odpowiada rzeczywistości, a strukturalne momenty tej rzeczywistości pozostają ze sobą w związkach koniecznych, to i w treści pojęcia muszą zawierać się odpowiedniki treściowe dla wszystkich momentów rzeczywistości w sposób konieczny ze sobą powiązanych, choć nie wszystkie z tych momentów zostały w pojęciu explicite uwzględnione. Witkiewicz tego założenia sam nie formułuje, ale można je wyprowadzić z tekstów metodą redukcji. Wyszukiwanie metafizycznych implikacji polegałoby więc na wysnuwaniu z jednych pojęć innych, „w nich się niejako zawierających", a także twierdzeń odnoszących się do koniecznych związków między ich odpowiednikami. Gdyby wszystkie pojęcia ważne dla ogólnej teorii świata dały się wysnuć z samego tylko pojęcia Istnienia, praca ontologa ograniczałaby się do wyczerpującej analizy tego jedynego pojęcia. Nawet dla Witkiewicza sprawa nie jest tak prosta. Nie wszystkie ważne pojęcia jego systemu — nawet w jego własnym mniemaniu — dadzą się wyprowadzić proponowaną przez niego metodą. Raz po raz on sam odwołuje się do rzeczywistości, aby w ten sposób uzyskać ważne pojęcie. Niektóre pojęcia — jak sam to niezręcznie stwierdza — „...zastajemy w otaczającym Istnieniu: pochodzą one z poglądu życiowego, ale tym niemniej należą do pojęć koniecznych" (s. 33 zasadniczego tekstu).2 To ostatnie w tym sensie, że jakkolwiek nie moglibyśmy wywnioskować 2 sainego pojęcia Istnienia, z jakich to elementów ono się składa, to je- a]i gdyśmy je już raz poznali i stworzyli odpowiednie ich pojęcia, 1 Dużych liter będę używał odtąd wszędzie tam, gdzie używa ich Witkiewicz. -Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie Istnienia. Warszawa 1935. Cytowane strony — jeśli nie zaznaczono inaczej — odnoszą się do tego tekstu. 97 . I. Witkiewicz uświadamiamy sobie zarazem, że te składniki Istnienia nie mogłyby być inne, niż są. A o koniecznych związkach między poszczególnymi ich — z kolei — momentami możemy sią znów dowiadywać poprzez analizę pojęciową, o której była wyżej mowa. Co do mnie, to w rekonstruowaniu systemu Witkiewicza nie zamierzam iść tą drogą: metoda ta nie budzi we mnie zaufania — poddam ją jeszcze krytyce w dalszym ciągu mych rozważań. Natomiast przebadam poszczególne tezy systemu z uwagi na samą ich zawartość, a nie rzekomą ich aprioryczną wynikli-wość. Zacznę od analizy dwóch zasadniczych pojęć tego systemu: Istnienia Poszczególnego w symbolice Witkiewicza = (IP) i j a k o-ś c i = (X), nawiązując do twierdzenia, zamieszczonego na s. 54, że „...nie ma nic w całym Istnieniu prócz (IPN) [N oznacza zawsze w stosowanej przez Witkiewicza symbolice literowej liczbę mnogą] i następstw jakości... w ich trwaniach". Zarówno pojęcie Istnienia Poszczególnego, jak i jakości — to pierwotne pojęcia systemu, a jako takie nie podlegają definicji; sens ich Witkiewicz ustala przez wskazanie wprost na ich desygnaty. Istnieniem Poszczególnym jesteśmy przede wszystkim my sami; są nimi i inne istoty żywe obdarzone świadomością. Sprawa świadomości wysuwa się tu na pierwsze miejsce, gdyż — zdaniem Witkiewicza — o tym, że stanowimy byt sam w sobie i dla siebie, decyduje świadomość, a nie ciało. Ciało jest czymś, co istnieje samo w sobie tylko dzięki temu, że tworzy jedno z rozpościerającą się w nim świadomością; bez niej w zasadzie byłoby niczym. Pojęcie samoistnego przedmiotu nie będącego wprost indywiduum świadomym lub ich wielością jest — zdaniem Witkiewicza — pojęciem sprzecznym. Oto, w czym Witkiewicz jest idealistą. Idealizm tego typu wymaga, aby wszystko, co istnieje, a nie jest wprost świadomością, dało się sprowadzić do treści świadomości jako jej składników: cały świat zewnętrzny będzie zatem dla poszczególnej świadomości zespołem jej własnych treści. Te treści to jakości (XN). Poszczególne zespoły treści odpowiadają poszczególnym przedmiotom; wszystkie razem, jako przynależące do jednej świadomości, są składnikami jednego indywidualnego trwania. To indywidualne trwanie określa Witkiewicz jako „trwanie samo dla siebie" i przypisuje mu symbol — (AT). Pojęcie to jednak nie jest jednoznaczne ani nawet jasne w poszczególnych interpretacjach jego wieloznaczności. Raz oznacza ono formalny moment jedności danego zespołu przeżyć, którym ma być nasze „ja", drugi raz służy ono do oznaczenia tej konkretnej, wypełnionej treściami „całości", jaką stanowi taki poszczególny ciąg przeżyć. W innym wreszcie wypadku .narzuca się interpretacja 98 ta, na jaką wskazuje sam termin: że chodzi tu mianowicie o moment niesamodzielny tych ze sobą w jedność powiązanych treści — o trwanie ich dla siebie w „samoświadomości" własnej podmiotu. Sprawa zatem jest postawiona u Witkiewicza niejasno, podobnie zresztą jak to jest u Corneliusa. Już to samo powoduje trudności w jednoznacznej i jasnej interpretacji twierdzenia, że Istnienie Poszczególne jest jednością' trwania samego dla siebie (AT) i takie j że rozciągłości (AR) — z którą się niebawem zapoznamy. Ale trudności właściwe związane są tu z czym innym. Ciało, w symbolice systemu oznaczone przez (AR), to „rozciągłość sama dla siebie", z którą konkretne trwanie danego Istnienia Poszczególnego stanowi jedność. Trwanie samo' dla siebie (AT) i związana z nim nierozerwalnie „rozciągłość sama w sobie" (AR) to razem w tym zjednoczeniu wzięte Istnienie Poszczególne (IP). Wywód ten, na pozór jasny, nie jest jednak, jak sądzę, wolny od sprzeczności. Ciało bowiem jako rozciągłość sama dla siebie jest pewnym tylko szczególnym zespołem treści, czyli jakości występujących w konkretnym trwaniu danego Istnienia Poszczególnego, stanowi więc tylko część tego konkretnego trwania. Że część trwania pozostaje w związku z całością, to samo się przez się rozumie, ale nie o to chodzi Witkiewiczowi, gdy stwierdza istnienie nierozerwalnego powiązania między trwaniem samym dla siebie a odpowiednią rozciągłością. Chodzi mu wtedy — jak pouczają nas teksty — o stwierdzenie, że świadomość indywidualna, wbrew koncepcji idealistów, nie jest czymś pozaprzestrzennym („punktalnym", jak się Witkiewicz wyraża, i z którą to koncepcją walczy zaciekle), lecz jest rozciągła, rozprzestrzeniona w ciele, cała w nim zamknięta i stanowi niejako jego „odwewnętrzną stronę"; jest w pewnym sensie nim. Ciało dlatego może być określone — jak należy się tego domyślać — jako byt sam w sobie, ponieważ właśnie to, co jest jego „wnętrzem" jest takim bytem absolutnym, samoistnie j ącym dla siebie; mówiąc inaczej, jest świadomością. Gdyby nie ta „dwustronna" tożsamość ciała i świadomości, określenie ciała jako „rozciągłości samej dla siebie" byłoby z głoszoną teorią sprzeczne. W tym stanie rzeczy nie da się jednak uniknąć wniosku, że to, co jest częścią właściwą pewnej całości, jest zarazem identyczne z tą całością. Jest to konsekwencja, na którą wskazywałem niejednokrotnie Witkiewiczowi — czynili to i inni — niemniej Witkiewicz tym się nie przejmował. Twierdził, że ta,-jak on to określał, „dwoistość" pojęcia Istnienia Poszczególnego wywodzi się z samej struktury Istnienia, które jako złożone wyłącznie z istot świadomych, monad, jakimi są Istnienia Poszczególne, narzuca nam w sposób konieczny dwa niewspółmierne poglądy na monadystyczną rzeczywistość, na jej elementy: raz oglądane „od 7* 99 wnętrza" — w spojrzeniu introspekcji — drugi raz niejako „z boku", gdy jedna monada jest dana drugiej jako jej przedmiot. Tych dwóch poglądów, pochodnych od dwóch różnych aspektów rzeczywistości, nigdy w zupełności uzgodnić się nie da. Istnienie bowiem jest samo w sobie dwoiste i to trzeba po prostu przyjąć. W pojęciu więc Istnienia Poszczególnego muszą się — zdaniem Witkiewicza — zawierać te dwie warstwy poglądowe luźno, że tak powiem, na siebie „nałożone", warstwy treściami po części sprzeczne: realistyczna warstwa poglądu potocznego oraz warstwa ontologicznego idealizmu zabarwionego psycholo-gistycznie. Przejdźmy teraz do bliższego określenia pojęcia jakości (XN). Jeżeli posługuję się od razu liczbą mnogą, to czynię to świadomie — dla zaznaczenia, że jakości to momenty składowe Istnienia Poszczególnego, a więc jeśli istnieje co najmniej jedno Istnienie Poszczególne, to jakości musi być wielość. Dotyki, barwy, smaki i zapachy, dźwięki, czucia organów wewnętrznych czy nawet uczucia — akty, nie istniejące według Witkiewicza „naprawdę", są rozkładalne na te właśnie proste jakości — oto podstawowe tworzywo indywidualnych świadomości. Nie ma w tym nic oryginalnego'. Znamy to już z dzieł Macha i całej jego szkoły. Ale tu interpretacja tych składowych świata nawiązuje raczej do Corneliusa, chciałoby się powiedzieć: jest od niego wprost wzięta. Te bowiem Witkie-wiczowskie „elementy" nie chodzą jak u Macha luzem — nie łączą się z sobą w kompleksy na zasadzie jakiejś tajemniczej „przyczepności" czy też pod wpływem naszych operacji poznawczych, nie są bezpańskie i bezpodmiotowe. Przeciwnie: przynależą do poszczególnych indywidualnych świadomości, są ich treściami i — jako powiązane ze sobą w szersze zespoły — stanowią nieoddzielne momenty ich odrębnych, wzajemnie nieprzenikliwych trwań. Witkiewicz nie mówi jednak o nich jako o „bezpośrednio danych przedmiotach świadomości" — a tak określa „jakości1' Cornelius. Nie czyni tego, jak sądzę, już choćby dlatego, że niechętny jest metodzie tzw. „wychodzenia z bezpośrednio danych" przy budowaniu systemu Ogólnej Ontologii (ontologia u Witkiewicza to tyle samo co metafizyka); jest bowiem zdania, że ta metoda grzeszy sztuczną naiwnością, a to mści się w następstwach: odnajdujemy bowiem potem w systemie to wszystko, od czego „wyjście z bezpośrednio danych" miało nas właśnie uwolnić. Mianowicie to, co nie jest bezpośrednio dane, ale jest warunkiem tego, aby coś w ogóle mogło w taki sposób występować. Samo już operowanie pojęciami wyznaczone jest — zdaniem Witkie-wieża — przez cały skomplikowany ontologiczny stan rzeczy, od którego istota poznająca oderwać się nie może. Wszelkie zaś metodyczne „zawieszanie tez egzystencjalnych" w rodzaju fenomenologicznej, Husserlow- iej epoche — Witkiewicz miał obsesję na temat Husserla, ustawicznie go w myślach zwalczał, a równocześnie uważał go za jednego z największych myślicieli — zaciemnia tylko sprawę. Właściwa droga to _ zdaniem Witkiewicza — trzeźwe wyjście z normalnego poglądu na świat, tzn. z poglądu życiowego, wzbogaconego jednak o wszystkie osiągnięcia nauki. Rozważania Mitologiczne rnają dopiero rozstrzygnąć o tvm, co należy z tego zespołu teoretycznego odrzucić, a co w ostatecznym rozrachunku pozostawić. Drugi powód, który nadmienię w formie hipotezy, mógłby być ten, że Witkiewicz chce być od Corneliusa konsekwentniej szy, gdy unika mówienia o jakościach jako o bezpośrednio danych. Bezpośrednio dane muszą być komuś dane, jakiemuś podmiotowi, tymczasem — w myśl poglądów zarówno Witkiewicza, jak i Corneliusa — podmiot to co najwyżej ogół treści świadomości, a więc jakości („bezpośrednio danych") powiązanych w jeden zespół. Przy takim postawieniu sprawy nie ma podstaw, aby treści składające się na tę szerszą całość, jaką jest tzw. przez Corneliusa „ja" zjawiskowe — a Istnienie Poszczególne (IP) u Witkiewicza, jej samej przeciwstawiać. Cóż mogłoby w takim zwrocie oznaczać to „bezpośrednie danie", jeżeli nie przynależność w charakterze części do całości? A przecież na pewno nie o to chodziło Kartezjuszowi, gdy stwierdzał niepowątpiewalność cogitationum. A do tej jego metody nawiązuje przecież metoda „wyjścia z bezpośrednio danych". Trudność interpretowania własnego „ja" jako ciągu przeżyć dostrzegał już jeden z czołowych przedstawicieli tej koncepcji, J. St. Mili, i lojalnie wskazał na nią w traktacie pt. Ezamination of Sir W. Hamilton's Philo-sophy. Witkiewicz wprawdzie, jak już wiemy, używa pojęcia „ja" także niekiedy i w innym rozumieniu, mianowicie jako trwałej jakości postaciowej charakteryzującej wszystkie treści należące do jednego Istnienia Poszczególnego, i tę jedność formalną uznaje za bezpośrednio daną na równi z jakościami, w których się ona przejawia (a i u Corneliusa analogiczna interpretacja jest niejasno zaznaczona). Niemniej i w tym wypadku mówienie o „bezpośrednim daniu" treści możliwe jest dopiero w kontekstach niespójnych z całością teorii i przy rozumieniu potocznym użytych w nich terminów. Przyjrzyjmy się teraz bliżej jakościom. Jakości w rozumieniu Witkiewicza to, jak już wiemy, przede wszystkim dane zmysłowe, a więc konkretne, współwystępujące oraz następujące po sobie istności składające się na świadomość. Niemniej Witkiewicz jest skłonny patrzeć na tak wyróżnione elementy jako na pewne twory zł o żonę z różnych niesamodzielnych momentów, spośród których wyróżnia w pierwszym rzędzie jakość właściwą (moment treści) i przeciwstawia ją jakościom formal-nym, jakimi są jakość przestrzenności i jakość czasowości. 100 701 Przypominają się w tym miejscu odpowiedniki tych pojąć u Macha a także „Gestaltąualitaten" Corneliusa, przejęte przez niego od Ehrenfelsa. Cwóż jakości formalne, podobnie zresztą jak i jakości właściwe nie mogą występować samodzielnie, lecz są tylko wyróżnionymi pojęciowo (skąd tu pojęciowość, jeżeli wszystko sprowadza się do prostych w zasadzie zmysłowych treści?) niesamodzielnymi momentami szerszych całości. Te całości to jakości konkretne, które z kolei są tylko wyróżnionymi składnikami „trwań samych dla siebie" różnych Istnień Poszczególnych. Jakości takie powiązane w zespoły — w „mozaiki wrażeniowe", jakby to można było barwnie określić — występują w wielu gatunkach. Natomiast jakości formalne, a właściwie dwoisty ich zespół czasowo-prze-strzenny, jest we wszystkich tych różnych jakościach jednorodny, jest zatem ich wspólną jakością formalną. A dzięki temu jest Formą, w której się one wszystkie razem zawierają. Ta Forma jest z jednej strony tym, co Witkiewicz nazywa Przestrzenia Rzeczywistą Istnienia Poszczególnego. Druga strona tej dwoistości to prywatny (subiektywny) Czas jego trwania. Wobec tego, że tylko część jakości występujących w danym trwaniu stanowi zespół w poglądzie potocznym określany jako ogół wrażeń, poprzez które dane nam jest nasze własne ciało, inne jakości nie są już nami, lecz światem zewnętrznym w subiektywnej jego interpretacji. Forma zaś przestrzenna, w której ten świat się zawiera — owa Przestrzeń Rzeczywista danego Istnienia Poszczególnego, o której była co dopiero mowa — jest czymś, co dane Istnienie Poszczególne, że się tak wyrażę, „nosi" ze sobą, chciałoby się powiedzieć, jak ślimak swoją skorupę. Ponieważ inne Istnienia Poszczególne reprezentowane są w mojej Przestrzeni Rzeczywistej przez pewne kompleksy jakości, potocznie określane jako „obce ciała", a w terminologii Witkiewicza jako cudze rozciągłości same dla siebie (ARN), więc Przestrzenie Rzeczywiste tych obcych Istnień Poszczególnych, w których centralne miejsca zajmują ich własne ciała, pokrywają się częściowo z tą „moją" Przestrzenią, przecinają się z nią. Wszystkie zatem Rzeczywiste Przestrzenie wszystkich Istnień Poszczególnych, dzięki zachodzącej między nimi koordynacji, przenikają się wzajemnie, tworząc jedną „wspólną" Przestrzeń, wypełnioną przez Istnienie. Mimo to — stwierdza Witkiewicz — obiektywna Przestrzeń Istnienia nie jest czymś w tym samym stopniu rzeczywistym jak poszczególne Przestrzenie na nią „się składające", lecz jest istncścią „abstrakcyjną". Abstrakcyjną, skoro żadnemu Istnieniu Poszczególnemu nie jest ona dana; ani jako prosta jakość, ani jako ich zespół. Wobec tego, że jaźń jest cielesna, a tylko pewien określony zespół 102 jakości wyznacza w trwaniu nasze ciało; że, dalej, te jakości przynależą w szczególny sposób do naszego „ja" i odznaczają się charakterystyczną cechą „mojości"; że wreszcie wyodrębniają się one spośród innych jakości „składających się" na świat zewnętrzny, który w tej subiektywnej interpretacji jest moim przeżyciem (ale nie tylko nim! — w tym leży owa wspomniana już dwoistość Istnienia); to ogół jakości występujących w trwaniu danego Istnienia Poszczególnego rozpada się na trzy wyraźnie odgraniczone grupy czuć: na 1. jakości wewnętrzne = (XwN), czyli jakości ciała — wszelkie czucia ustrojowe: mięśniowe, stawowe itp., stanowiące tzw. przez Witkiewicza „dotyk wewnętrzny". Dalej 2. jakości zasadnicze graniczne (XgN) dwoiste, o komponencie zewnętrznej i wewnętrznej (analogon u Husserla, bez genetycznej zależności, w jego odróżnieniu Tasten i getastetes Tasten); są to jakości powierzchni ciała wiążące się w zmysł dotyku. I wreszcie 3. j a-kości zewnętrzne w dwu zasadniczych gatunkach: tych, co reprezentują ciała (ARN) obcych Istnień Poszczególnych wprost, i tych, co tego wprost nie czynią, lecz wyznaczają całe skupiska bardzo drobnych Istnień Poszczególnych składających się na materię martwą. Jakości tak rozróżnione, a w Przestrzeni Rzeczywistej danego Istnienia Poszczególnego zawarte, dzielą tę przestrzeń na dwie zasadniczo różne strefy: na Przestrzeń Rzeczywistą wewnętrzną i zewnętrzną. Tę pierwszą ograniczają jakości graniczne swym składnikiem wewnętrznym, odgraniczają natomiast przez składnik zewnętrzny od przestrzeni zewnętrznej, w której „mieści się" świat jako przeżycie danego Istnienia Poszczególnego. Mamy więc nowy podział obiektywnej przestrzeni, expressis verbis u Witkiewicza nie zaznaczony, lecz będący nieuniknioną konsekwencją wyżej wskazanych podziałów: na wycinki ograniczone nie tylko przez wielość poszczególnych subiektywnych przestrzeni, ale także przez granice występujące w ich obrębie w związku z różnorodnością wypełniających je jakości. Te dwa podziały mogą się na różne sposoby krzyżować. Na razie nie jest to ważne. Doniosłe jest to, że wśród jakości zewnętrznych pewne ich zespoły nie będące wprost obcymi rozciągło-ściami wyznaczają — zdaniem Witkiewicza — układy niezmiernie drobnych Istnień Poszczególnych składających się na materię martwą. Jest to zasadnicza teza systemu, teza o rnonadystycznej strukturze świata. Patronuje tu Leibniz. Ale nie tylko on. Obok niego stają twórcy nowoczesnej nauki, w szczególności biologii: wraz z monadyzmem system przechodzi powoli w znak biologicznej konstelacji. Zanim przejdziemy do rozważań nad monadystyczną strukturą świata w związku z wyróżnionymi rodzajami możliwej reprezentacji poprzez jakości czegoś, co jest poza danym Istnieniem Poszczególnym, o którego 103 to jakości chodzi, musimy jeszcze poświęcić trochę uwagi wewnętrznej strukturze Istnienia Poszczególnego — zwłaszcza zagadnieniu jego jedności. Z jego bowiem jedności — tak jak analogicznie u Cor-neliusa z jedności zjawiskowego „ja'1 — wywodzą się konieczne rysy jego wewnętrznej struktury. W s z y s t k o, co dzieje się w obrębie danego Istnienia Poszczególnego, w jego strukturalnym zarysie jest — zdaniem Witkiewicza — t r a s c e n-d e n t a l n i e konieczne. A że jakości danego Istnienia Poszczególnego wiążą się z obcymi jakościami i pośrednio innymi Istnieniami poszczególnymi w fakcie „wyznaczania" jednych przez drugie, zatem wiązanie transcendentalne obejmujące strukturę Istnienia Poszczególnego tworzy tym samym zrąb dla całości Istnienia, w którym — jak wiemy — nie ma nic innego, jak tylko Istnienia Poszczególne i ich jakości. Zbadanie wszystkich prawidłowości transcendentalnych obowiązujących w zasięgu Istnienia Poszczególnego przerastałoby możliwości ograniczone rozmiarami niniejszej rozprawy. Trzeba się będzie ograniczyć do zreferowania tego, bo w sprawie jedności Istnienia Poszczególnego jest tu najważniejsze: do elementów konstytutywnych stanowiących o jedności jego trwania. Warunkiem koniecznym tej jedności jest, zdaniem Witkiewicza, to, żeby cała przeszłość była w każdej treści teraźniejszej reprezentowana, a w części nawet zreaktualizowana. Podobnie i przyszłość musi być dana w oczekiwaniach. Rolę reprezentantów przeszłości, a więc funkcję — według niego — „symboliczną" spełniają jakości przypomnieniowe, zwane potocznie przypomnieniami, a określone tu niefortunnie, ale z pewną, jak sądzę, ukrytą, choć może jasno nie uświadomioną tendencją, jako jakości byłe = (BXN), co stwarza pozór, jakoby to, co przeszło, brało jakoś nadal udział w teraźniejszości, w niej się niejako jeszcze po części zawierało. W ten sposób zostaje zapoznana właściwa istota czasu, mianowicie radykalność przemijania. Podobnie i przyszłość włącza Witkiewicz niejako do< teraźniejszości poprzez specjalne jakości oczekiwania. Te jakości — choć sam Witkiewicz tej sprawy bliżej nie wyjaśnia — mają być jakoś pochodne od jakości przeszłych, które pozbawione wyznaczników czasowych występują w roli reprezentantów przyszłości jako tzw. przez niego jakości fantastyczne = (XFN). Tu stajemy u źródeł wszelkiej pojęciowości dla Witkiewicza niedostatecznie przejrzystych. A i Cornelius nie umiał ich przejrzeć do dna. Gdy więc każdej chwili mamy całość trwania samego dla siebie niejako równocześnie daną, a jaźń stanowi tylko> postaciową jakość tej jedności, nic dziwnego, że ta jedność jest zawsze dana, wraz z elementami, wchodzącymi w jej skład. Albo istnieje jedność osobowości, a wtedy przeszłość i przyszłość musi być poprzez aktualne treści zawsze reprezentowana; albo tej jedności nie ma, ale wtedy nie ma i jaźni. Jeszcze jeden ważny składnik teorii zostaje tu przez Witkiewicza od Corneliusa przejęty, mianowicie koncepcja „tła zmieszanego", podobna do koncepcji „nie zauważonych części tła" u Corneliusa, mylnie zresztą przez Witkiewicza aż do znudzenia cytowanej. Wedle tej koncepcji mechanizm trwania samego dla siebie polegałby właściwie tylko na tym, że jakości zajmujące środkowe pole uwagi przechodzą raz po raz w tło i tam pozostają nadal jako treści nie zauważone, zabarwiające w szczególny sposób te jakości, które z kolei znalazły się w pełnym świetle świadomości. Tak właśnie dana jest zawsze cała przeszłość; pod wpływem uwagi skierowanej na tło może ona każdej chwili „aktualizować się" — „odżywać na nowo" — w poszczególnych swych fragmentach. Przypomina się tu Abramowski — jego „czucia bezimienne" inte-lektualizują się w promieniu uwagi. Oczywiście, całej tej koncepcji nie da się konsekwentnie wyrazić w symbolicznej terminologii Witkiewicza zbyt ubogiej i z ducha swego do tego celu się nie nadającej. Sam Witkiewicz przy przedstawianiu tej sprawy posługuje się „normalnym" językiem, czyniąc to wszakże w mię-dzytekstach swego pozornie dedukcyjnego systemu, w których co prawda kształtuje się chyba to wszystko, co dla jego systemu jest naprawdę ważne. W tym leży między innymi zasadnicza, konstrukcyjna niedoskonałość jego teorii, ale o tym później. Zarówno jakości byłe, jak i przyszłe, a także jakości „fantastyczne", wyznaczające czasami tylko fikcje, posiadają swój składnik formalny, w szczególności przestrzenny. Jakości takie — w analogii do formalnych momentów aktualnych jakości „żywych" — potraktowane zostały przez Witkiewicza jako składniki odrębnych przestrzeni subiektywnych .różnych Istnień Poszczególnych: byłych, przyszłych, a nawet fikcyjnych. Ale nie dosyć na tym. Wobec tego, że zarówno jakości byłe, jak i przyszłe odnoszą się kolejno do- różnych warsttw przeszłości i przyszłości, a i fikcje nie tworzą jednolitych, powiązanych całości — to ostatnie jest już moim własnym uzupełnieniem — więc Witkiewicz czuje się zmuszony te nowo wyróżnione przestrzenie rozbić na nieprzeliczoną mnogość przestrzeni w każdym ich gatunku. Powstaje stąd nieprawdopodobna komplikacja, zacierająca przejrzyste na ogół dotąd za-rysy systemu. Te nowe przestrzenie muszą się jakoś ze sobą wiązać, ale jak, tego — sądząc z tekstów — Witkiewicz sam nie umie powiedzieć; a może nie dostrzega nawet tego problemu. Jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że Każda z tych przestrzeni musi się wiązać z Istnieniem Poszczególnym, a którego to „prywatnych", jeśli się tak wolno wyrazić, jakości stanowi 105 104 ona formę, to należałoby chyba przypuszczać, że różne te przestrzenie muszą się jakoś na siebie koncentrycznie nakładać. Ale jakby to miało naprawdę wyglądać, tego na podstawie tekstów nie da się powiedzieć. Lecz nie koniec na tym komplikacyj. Rozumienie formy przestrzennej jako wyróżnionego abstrakcyjnie momentu pełnych jakości, „złożonych" z jakości formalnych i jakości właściwych, prowadzi do rozbicia tej formy na tyle odrębnych przestrzeni, ile jest typów jakości, które mają być tą formą objęte. Tak więc będziemy zmuszeni przyjąć za Witkiewiczem odrębną przestrzeń dotykową, wzrokową, a jak sądzę — bo to nie jest jasno powiedziane — i słuchową, smakową, węchową itd. Co więcej: w nawiązaniu do tego, co Berkeleyowska tradycja przekazuje, przestrzeń wzrokowa i u Witkiewicza ma mieć tylko dwa wymiary: trzeci ma być wedle tej koncepcji już wytworem teorii opartej na doświadczeniu (mówiąc stylem Corneliusa — wytworem „naturalnej teorii doświadczenia"). Wśród wszystkich wymienionych tu przestrzeni gubi się zarówno myśl czytelnika, jak i twórcy tej koncepcji. Na szczęście, rozróżnienia, z których wyłaniają się te coraz to nowe typy przestrzeni, zostają za każdym razem przez autora jak gdyby poniechane — nie utrzymują się stale w pełnym świetle teorii. Stąd za każdym nowym rozróżnieniem na nowo dzielimy jedyną przestrzeń, tę mianowicie, w której zawiera się całość Istnienia, a w której zdołały się za każdym razem zatrzeć kontury wpierw dokonanych już przez nas podziałów. Za wyłączeniem granic tej wielości, która powstała w jej obrębie w związku z charakterem jej „abstrakcyjnej" złożoności: z Rzeczywistych Przestrzeni wszystkich Istnień Poszczególnych wypełniających Istnienie. Skoro już znamy w ogólnym zarysie wewnętrzną strukturę Istnień Poszczególnych, wchodzących w skład Istnienia jako całości, przejdziemy teraz do zbadania tego czynnika, który w systemie Witkiewicza stanowi transsubiektywną więź systemu i decyduje zarazem o jego m o n a d y z m i e. Mam tu na myśli tzw. przez Witkiewicza „wyjście [z idealizmu] poprzez własne ciało". Witkiewicz — może pod wpływem Schopenhauera, któremu w młodzieńczej swojej rozprawce wyznacza miejsce wśród największych filozofów — wpada na myśl, że świat, dany podmiotowi zawsze poprzez zjawiska osłaniające sobą właściwą naturę rzeczy (hinduska „Maja"), zdradza tajemnicę metafizycznej rzeczywistości rzeczy samych w sobie w jednym wypadku — mianowicie, gdy chodzi o nasze własne ciało. Wszak ono dane jest podmiotowi na dwa sposoby: jako zjawisko, na równi z innymi rzeczami wchodzącymi w skład przyrody; nadto wszakże jako „rzecz sama w sobie", którą w tym wypadku jesteśmy my sami, stanowiący „odwewnę-trzną stronę" tego ciała. Dla Schopenhauera tą rzeczą samą w sobie 106 jest samopoznająca się wola; Witkiewicz w miejsce woli wprowadza „normalnie" pojętą świadomość. Przy takim ujęciu sprawy ciało i świadomość stają się czymś jednym, co przetłumaczone na psychologistyczny język Witkiewicza znaczy, że pewne spośród jakości występujących w trwaniu danego Istnienia Poszczególnego, te mianowicie, które „wyznaczają" ciało, a więc jakości wewnętrzne wraz z jakościami granicznymi, co najmniej w ich we^-wnętrznej komponencie, są właściwie z tym Istnieniem Poszczególnym identyczne — są po prostu nim! Witkiewicz stara się złagodzić tę przy-}crą dla jego teorii konsekwencję przez to, że w miejsce pełnej identyczności ciała i „rozpostartej" w nim świadomości wprowadza tożsamość ograniczoną, częściową — a nawet mówi czasem tylko o jedności, którą razem tworzą. Co się tyczy jakości wyznaczających obce ciała, to analogicznie do własnych jakości „cielesnych" Witkiewicz zinterpretuje je wprost jako te ciała oglądane z zewnątrz, „z boku". Wszak gdy chodzi o nasze własne ciało, mamy je dane na dwa sposoby: od wewnątrz jako zespół naszych czuć, przede wszystkim cielesnych, od zewnątrz zaś jako zespół jakości składających się na rozciągłość samą dla siebie, a nie różniących się zasadniczo od tych, które reprezentują obce ciała. Jakości więc wyznaczające obce ciała nie są niczym innym, jak tylko „odze-wnętrzną stroną" jakości wewnętrznych tych obcych istnień i stanowią z nimi jedno. Jest to więc ta sama dwustronna tożsamość, której jesteśmy świadomi w dwoistym doświadczeniu nas samych. Tylko że w wypadku obcych Istnień Poszczególnych łączy ona w jedno nie różne rodzaje jakości składających się na jedno trwanie, lecz odpowiednie jakości wewnętrzne i zewnętrzne należące do dwu różnych trwań. W ten sposób jakości, które miały obce Istnienia Poszczególne tylko „wyznaczać", stały się, poprzez utożsamienie ich z ciałami, wprost nimi jako „odzewnętrzne" ich „strony". Transcendens „wdarł się" w immanent — otwarły się metafizyczne perspektywy na całość Istnienia, zatracił się jednak przy tym dla jakości cały ich idealistyczny „sens". Jak jest teraz z tymi jakościami zewnętrznymi, które nie stanowią obcych ciał, a więc nie wyznaczają obcych Istnień Poszczególnych, a przecież tak jak inne jakości muszą sobą coś wyznaczać? Przecież w charakterze swoim nie różnią się zasadniczo od innych jakości zewnętrznych, a te okazały się czymś więcej jak tylko subiektywnymi składnikami świadomości, w której występują. Skoro więc nie wyzna-czają obcych Istnień Poszczególnych wprost, to — zdaniem Witkiewicza — nie da się uniknąć hipotezy, że to, co jest tu w tym wypadku Wyznaczone, to zbiorowisko jakichś Istnień Poszczę- 107 gółnych bardzo drobnych, tworzących w zespole poszukiwany przez nas odpowiednik. Hipoteza ta nie jest zbyt fantastyczna, zwłaszcza gdy się zważy, że powody do tego, aby ją przyjąć, znajdujemy i w samym doświadczeniu. Wszak najdrobniejsze cegiełki złożonych organizmów to — jak uczy biologia — mniej lub więcej autonomiczne jednostki, indywidua żywe. A przecież to, że są to istoty żywe, nie narzuca się narn wcale w aspekcie makroskopowym. Od tego już krok do przypisania owym jednostkom prymitywnej świadomości; tak jak skłonni jesteśmy przypisywać taką pierwotną świadomość swobodnie żyjącym istotom jednokomórkowym. Zapewne, w tym wypadku może to być chyba tylko jakaś „głucha" świadomość, ograniczona do odczuwania własnego ciała z drobnym zaledwie „pasemkiem wspomnień"; niemniej co do istoty swej nie różna od jasnej, a nawet „uduchowionej" świadomości nas samych i istot nam pokrewnych. Takie pierwotne Istnienia Poszczególne — biologiczne m o n a d y — jako1 zbyt małe na to, aby mogły występować w naszym trwaniu w charakterze obcych ciał, znajdują w nich odpowiedniki dopiero jako skupiska. Wtedy to, jako wielopodmiotowe zespoły, tworzą one martwe przedmioty naszego otoczenia. W ten sposób wszystkie jakości składające się na trwanie danego Istnienia Poszczególnego wyznaczają — jak się okazuje — byt autonomiczny; a bytem tym są zawsze świadome siebie monady. Aby wyjaśnić stosunek tych bardzo drobnych istnień do monad, dla których dane one są w skupiskach jako> martwe układy materialne — (UN), Witkiewicz nie znajduje innych teoretycznych środków, jak odwołanie się (pośrednie) do psychofizjologicznej teorii spostrzeżenia, czym oczywiście przekreśla dotychczasową swoją koncepcję stosunku jakości do tego, co one wyznaczają. Teraz już jakości reprezentujące układy martwe, a w konsekwencji i wszystkie inne, nie będą miały charakteru czegoś, co jest integralną jakby częścią transcendensu, tj. pewną jego „stroną", która w jakiś tajemniczy sposób „wdarła się" w immanent —• tak zrazu przedstawia to Witkiewicz w wersji tonowanej nieco w sformułowaniu zasadniczego tekstu, ale występującej w całej ostrości np. w jego polemice ze mną. Oto, co Witkiewicz pisze w drugim rozdziale tej polemiki: „...immanent jest wyrwanym bokiem transcenden-t u..." i „...to przedmiot transcendentny, którego wyrwany bok jeden w immanencie oglądamy" (podkreślenia moje). Jakości w tym nowym ujęciu stają się odpowiednikami jakościowymi zajść w świecie zewnętrznym, mianowicie ruchów. Poprzez powściągliwe jeszcze zrazu stwierdzenie, że „...tam, gdzie dla danego (AT) są jakości, w rzeczywistości, tzn. same dla siebie istnieją inne (IPN), których wiel- 108 vje zbiorowiska przedstawiają się nam... jako względnie prawidłowe wypełnienie Przestrzeni — jako to, co nazywamy materią martwą" /s 85), przechodzi do twierdzenia, że: „Jakościom i zmianom ich w danym (AT) odpowiada ruch (IPN) w Rzeczywistej Przestrzeni...", przy czyni „...ruch... musi być założony... jako odpowiednik jakiejś (X) nawet niezmiennie w (AT) trwającej" (s. 93, 94). Ostatecznie, jakości stają się wypadkową wszystkich wzajemnych działań (IPN), jako (IPCN) [Istnień poszczególnych częściowych] danego (IP) i (IPN) otaczających je..." (S 108), które wyrażają się ostatecznie w ruchach. Ruch drobniutkich Istnień Poszczególnych odpowiada w koncepcji Witkiewicza ruchom falowym w jakimś fizycznym ośrodku i stanowi zarazem odpowiednik zmysłowej podniety, znanej z naukowej teorii spostrzeżenia zmysłowego. Fizjologiczny odpowiednik odnajdujemy w koncepcji Witkiewicza w następującym stwierdzeniu: „Jaka (X) wystąpi, nie jest tylko zależnym od ruchów w danym (U), ale też od tego, jakie są (IPCN) danego (IP) i jakie między nimi zachodzą związki" (s. 119). Z pojęciem Istnień Poszczególnych częściowych nie spotykaliśmy sią dotąd. Wyjaśnimy je w związku z implikacją zanotowaną przez Witkiewicza jako twierdzenie 31, które w części swej brzmi tak: „Pojęcie ciągłości Istnienia implikuje pojęcia: (IPN) samodzielnych i (IPN) częściowych, których związkiem jest każde (IP), niesamodzielnych = (IPCN)" (s. 81). Twierdzenie to nie jest poparte żadnym wywodem; w tekście objaśniającym powiedziane jest tylko, że „(AR)... musimy uznać za składającą się z (IPN), o ile nie rozpatrujemy jej jako samej dla siebie, tzn. jako kompleksfu] (XN) w (AT)" (s. 79). Myślę, że warto wskazać na możliwości takiego wywodu w ramach teorii Witkiewicza. Zanotujemy je krótko. Najpierw więc system Witkiewicza jest systemem realistycznym, musi zatem zapewnić realność ciału w chwilowych przerwach świadomości. Tej sprawie zresztą Witkiewicz poświęcił osobną rozprawę. Po wtóre, wymaga tego zwartość systemu: ciało jest układem materialnym; jeżeli układ materialny jest skupiskiem drobnych Istnień Poszczególnych, to jest nim też i ciało istoty żywej. Po trzecie, wymaga tego jednolitość ujęcia jakości jako odpowiedników bardzo drobnych ruchów zachodzących w układach drobniutkich monad — vv myśl ostatniej interpretacji stosunku jakości do tego, co one wyznaczają. No i wreszcie daje nam tu wskazówkę samo doświadczenie: ciało okazuje się zbiorowiskiem żywych komórek, a więc istot żywych, 0 których dalszej podzielności na razie nic już nie wiemy, lecz którą wolno nam rozsądnie przypuścić. Monadystyczna koncepcja w ujęciu Witkiewicza prowadzi jednak do Poważnych trudności. Jeżeli „obiektywność" jakości występujących w Rwaniu danego Istnienia Poszczególnego gwarantują ich odpowiedniki 209 nymi trwaniami, w których występują jakości, to dla tycn nowycri jakości potrzeba nowych odpowiedników w postaci zbiorowisk jeszcze mniejszych monad i tak in in/initum. Nie ma monady najniższego rzędu wielkości — są zawsze monady mniejsze od dowolnie wziętych pod uwagę. Znaczyłoby to, że Istnienie jest nieskończenie złożone, że realizuje ono w sobie Aktualną Nieskończoność. „Myślowe ujęcie Istnienia przez ograniczone Istnienie Poszczególne uderza się o absolutną zaporę: o pojęcie Nieskończoności..." Gdybyśmy jednak chcieli zatrzymać się na pewnym stopniu zstępnej drabiny bytu — co prawda sam Witkiewicz takiej ewentualności nie bierze pod uwagę —• to stanęlibyśmy wobec Istnień Poszczególnych, których jakości nie byłyby już obiektywne, lecz byłyby Berkeleyowskimi ideami zawieszonymi w próżni istnieniowej, skoro nie wyznaczałyby nic. Witkiewicz nie mógłby się pogodzić z taką koncepcją świata, uważał ją bowiem za obłąkańczą fantasmagorię sprzeczną z podstawowym doświadczeniem. Stwierdza to explicite w polemice ze mną. Nadto, gdyby już należało się z taką koncepcją jakości pogodzić, dlaczegóż przenosić ją tchórzliwie aż w mikrostrukturę bytu? Należałoby ją od razu przyjąć. Tak zapewne argumentowałby Witkiewicz, gdyby mu ktoś jako możliwość wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji zaproponował wprowadzenie do systemu monad najmniejszych. On sam natomiast stwierdza po prostu nierozwiązalność tego problemu i charakteryzuje jako Tajemnicę Istnienia; i to nie tylko dla ograniczonego umysłu ludzkiego, ale dla dowolnie wysoko w hierarchii Istnień, stojącego bytu. Czy można jednak uznać takie postawienie sprawy za rozwiązanie zagadnienia obiektywności spostrzeżenia, a zarazem za uprawnioną koncepcję metafizycznego realizmu, skoro ostatecznej podstawy dla niej mogłaby nam dostarczyć dopiero Nieskończoność; i to właśnie Nieskończoność Aktualna, a więc ta, o której Witkiewicz mówi,, że jest „ontologicznie niepojęta"? Zdaje mi się, że nie. Szczegółowym opisem monadystycznej struktury bytu oraz stosunku, w jakim ona pozostaje do teoretycznych struktur nauk ścisłych, czym się Witkiewicz sam w obrębie swego systemu dość szczegółowo zajmuje, nie będę się mógł bliżej zająć; brak na to miejsca. Natomiast chciałbym, nawiązując do tego, co już u wstępu powiedziałem o metodzie budowania przez Witkiewicza systemu, podać jeszcze pokrótce charakterystykę tej metody. Sposób wyprowadzania twierdzeń przez Witkiewicza przypomina tu żywo w pewnych partiach rozumowania ojca greckiej dialektyki, Par-menidesa, gdy ten chcąc ustalić podstawowe atrybuty bytu raz po raz odwołuje się do niebytu, któremu odmawia istnienia. 110 • twierdzeń metafizycznych to, że nieprzyjęcie danego twierdzenia implikowałoby Nicość Absolutną — a więc konieczność przyjęcia w charakterze prawdy twierdzenia, że nic nie istnieje. A to jest nie do przyjęcia, skoro istniejemy my sami, a także — Witkiewicz wypowiada to jednym tchem, by od razu odgrodzić się od solipsyzmu — i coś poza nami, „co nie istnieć nie może w chwili, gdy istnienia tego doświadczamy" (podstawowe twierdzenie Descartes'a rozszerzone w podobny sposób później przez Driescha). Nadto, Nicości być nie może, bo jest ona „niepojęta". Czyż nie podobnie brzmiało odpowiednie twierdzenie u Parmenidesa? Trzeba stwierdzić od razu, że jest to kryterium, które tylko w kilku wypadkach znajduje u Witkiewicza naprawdę zastosowanie; w większości wypadków twierdzenia sformułowane są dogmatycznie, a wywodu, dlaczego odrzucenie danego twierdzenia miałoby w konsekwencji wieść do konieczności przyjęcia Nicości Absolutnej, nie tylko brak, ale nawet nie ma danych, aby taki wywód samemu przeprowadzić. Raz po raz Witkiewicz odwołuje się do tego, co zastane w doświadczeniu, i w oparciu o to snuje dalsze wywody. Tak, że nawet pozór dedukcyjności systemu nie zostaje konsekwentnie zachowany. Jeszcze gorzej jest z fo-rmą wypowiadanych implikacji. Nie zachowano tu żadnej jednolitości. Funktor „implikacji metafizycznej" łączy tu najróżnorodniejsze człony. Tak więc pojęcia implikują zarówno inne pojęcia, jak i odpowiedniki pojęć (np. pojęci? Nicości Absolutnej lub — zamiennie — samą Nicość Absolutną); zarówno ich taką, a nie inną strukturą formalną czy treściową, j a k samo ich istnienie. Implikują dalej twierdzenia, ale i stany rzeczy ujęte w tych twierdzeniach. Implikują wreszcie p o g l ą-d y, a nawet definicje. Na odwrót — nie tylko pojęcia występują w charakterze poprzednika „implikacji metafizycznej", ale także wszelakiego rodzaju i s t n oś c i a nawet modalności (konieczności, możliwości...). W dodatku, do implikacyj bywają jeszcze włączane warunki, w związku z którymi („na tle", „na mocy których" — jak to Witkiewicz wyraża) one dopiero zachodzą. Jedyną zaletą tego wykładu, pretendującego do dedukcyjności, jest to, że w sposób zwięzły ujmuje całość systemu i nadaje opisywanemu światu wyraźne kontury. Ponieważ równocześnie operuje symbola-mi ~— tych symbolów jest stosunkowo niewiele, co też przyczynia się do Przejrzystości wykładu — więc, w zamierzeniu przynajmniej, uwalnia Pojęcia ontologii od treści literackich i wszelkich skiadnikow emocjonalnych z nimi związanych (tzw. przez Kretschmera „sfery słowa"). Nie-mniej nie zapewnia im to wcale ani jednoznaczności, ani precyzji, o czym 111 zdołaliśmy się już chyba dostatecznie przekonać na podstawie dotychczasowej analizy tekstów. Chciałbym tu jeszcze dla ogólnej orientacji czytelnika przytoczyć kilka implikacyj w ich kolejności i powiązaniu, aby ukazać dynamikę rozwojową systemu. Na początku jako implikacja 1. figuruje następujące twierdzenie: „Pojęcie Istnienia implikuje pojęcie Wielości" (s. 12). Uzasadnienia dla tej implikacji ma dostarczyć eksperyment myślowy. Spróbujmy — powiada Witkiewicz — zacierać w bycie wszelką różnorodność, spróbujmy odmówić mu w myśli nawet tej dwoistości, jaką stanowimy my sami w przeciwstawieniu do świata, a sprowadzimy tym samym byt do Nicości — przekreślimy Istnienie. Byt nie jest pomyślalny inaczej, jak tylko jako wielość. Z tym twierdzeniem, jak sądzę, można się zgodzić. Drugie twierdzenie jest „rozwinięciem" pojęcia wielości: wskazuje na stosunek pojęcia wielości do pojęcia jej elementów; trzecie — „zastosowaniem" twierdzeń o wielości czystej do wielości istnieniowej „na mocy analogii" zachodzącej między tymi dwiema wielościami. Elementem Istnienia ma być Istnienie Poszczególne, choć nie da się ono wyprowadzić pojęciowo z samego pojęcia Istnienia, lecz wprowadza się je w odwołaniu do tego, co zastane. Już tu zrywa się, pozorny zresztą, tok dedukcji, co jednak wcale nie zraża Witkiewicza do powziętej metody. Gdy „nawiązał" w ten sposób zerwaną nić implikacyj, beztrosko snuje dalej wątek swych „dialektycznych" rozważań nad niemożliwością założenia jedyności Istnienia Poszczególnego we Wszechświecie przez wskazanie, iż jego rozrost przestrzenny wyczerpałby całą przestrzeń — a tylko jako przestrzenne da się ono pojąć. W Istnieniu nie byłoby więc już miejsca na nic innego, brakłoby w nim wielości — a to implikowałoby Nicość Absolutną. Nie wiadomo wszakże, dlaczego tej koniecznej w Istnieniu wielości nie mogłyby tu stanowić np. jakości w trwaniu tego jedynego Istnienia Poszczególnego; ale tej ewentualności Witkiewicz nie rozważa. Co prawda wykluczy on ją później pośrednio przez założenie, że jakości są i mogą być tylko odpowiednikami innych Istnień Poszczególnych. Ale to należałoby najpierw udowodnić albo co najmniej stwierdzić: samo założenie wcale nie wystarcza. Mamy już wielość istnieniową, należy się teraz obejrzeć za formą, w której by sję to Istnienie mieściło; nie jest ono bowiem wielością czystą, a więc musi się — zdaniem Witkiewicza — w czymś mieścić. Tym czymś rńe może być ono samo jako całość, bo wtedy stanowiłoby ono jedność, a to implikowałoby Nicość Absolutną (s. 26). Trzeba więc wprowadzić osobno pojęcie Formy Istnienia, nieograniczonej, więc i nieskończonej, bo ograniczać mogłaby ją tylko Nicość Absolutna. (Tu moje 112 pytanie: dlaczego „absolutna", a nie częściowa?) Wobec tego, że Istnienie musi ją wypełniać po brzegi, i ono musi być aktualnie nieskończone. A tego nie można przyjąć. Forma bowiem Istnienia musi być wypełniona w sposób ciągły, gdyż nie można pomyśleć w niej wyrw, które by mogły być chyba „kawałkami" Nicości Absolutnej (Parmenides!). Nie ma więc w przestrzeni miejsc pustych — jest ona całkowicie wypełniona monadami. Dalsze założenie (nie stwierdzenie!) to uznanie realności związków między monadami, wobec czego Istnienie nie tylko może, ale i m u s i być rozpatrywane jako jedność. A że wszelkie istnienie możliwe jest tylko jako zmiana jakości, więc konieczny do tego jest Czas. „...Istnienie, Czas i Przestrzeń są... absolutnie nierozdzielne...", przy czym „nie możemy pomyśleć innej przestrzeni niż ta, w której trwa Istnienie i której częściami są rozciągłości same dla siebie (IPN), jako też innego Czasu jak tylko tego, który obejmuje, ale jako pojęcie [!] abstrakcyjne, a nie rzeczywiste trwanie, trwanie wszystkich (IPN), będących wielością Istnienia" (s. 30/31). „Czas bez zmiany jest nie do pomyślenia..." (s. 33). Potem narastają implikacje coraz mniej uzasadnione, niektóre zaś — jak mi się zdaje — zupełnie fałszywe. Np. ograniczenie w czasie każdego Istnienia Poszczególnego ma być implikowane przez to, że każde takie Istnienie musi być jako element całości Istnienia ograniczone. Ależ to nie stoi w zgodzie z faktem współistnienia monad! Jest tyle trwań, ile indywidualnych istnień, a każde następne trwanie powstaje przecież od nowa, a nie nawiązuje urwanego nurtu trwania. Aby więc powstało nowe trwanie samo dla siebie, nie potrzeba unicestwienia — w języku Witkiewicza: ograniczenia — innego, wcześniejszego trwania. W tej grupie twierdzeń, stanowiącej poddziały twierdzenia 10-a. i 11., występują również implikacje dotyczące jednokierunkowości czasu i trójwymiarowości przestrzeni, nie wiadomo skąd wzięte. Skąd „Związek Wszystkiego ze Wszystkim" (s. 36)? I czyż Witkiewicz sam nie dyskredytuje swoich implikacji, gdy po stwierdzeniu koniecznej wielości Istnień Poszczególnych, dopuszcza — ubocznie — możliwość solipsyzmu, choć uważa go za teorię nieprawdopodobną? Sądzę, że dla zilustrowania metody, jaką się Witkiewicz posługuje w swoim głównym dziele, to, co tu przytoczyłem, najzupełniej wystarcza. III Jakiż jest teraz stosunek metafizyki Witkiewicza do jego teorii sztuki? Zasadniczym wątkiem myśli metafizycznej Witkiewicza było wypatrywanie koniecznych rysów strukturalnych bytu. Schematem dominuj ą- 113 8 — St. I. Witkiewicz cym okazała się jedność w wielości istnieniowej, charakterystyczna dla wszystkiego, co tylko istnieje, a więc zarówno dla składników Istnienia, jak i jego całości. Odnajdywanie jedności w wielości jest zatem wskazywaniem na to, co jest dla bytu najbardziej istotne, a zarazem ostateczne. Świat jako całość jest jednością utworzoną- z wielości Istnień Poszczególnych. My jako takie Istnienia jesteśmy znowu jednością utworzoną z wielości jakości, które występują w naszym trwaniu. Metafizyka rozpatrując podstawową strukturę Bytu — jego jedność w wielości — stawia nas wobec Tajemnicy Istnienia twarzą w twarz. To samo czyni Sztuka, ale na innej drodze. Nie czyni tego poprzez wykazywanie przy pomocy transcendentalnej dedukcji konieczności takiej, a nie innej formy Bytu. Wywołuje natomiast metafizyczny wstrząs przez ukazanie wprost, w doznaniu, jedności w jakimś fragmencie Istnienia, w wielości jego konkretnych momentów na sposób doskonały zrealizowanej. Twórczość artystyczna wzmaga w artyście poczucie jedności jego osobowości własnej, którą on przeciwstawia światu, a poczucie tej jedności to — według definicji Witkiewicza — uczucie metafizyczne. Tego spotęgowania dokonuje artysta przez konstruowanie jedności formalnej w materiale zmysłowym, przez rzutowanie niejako na zewnątrz własnej jedności w sferę obiektywną. U odbiorcy sztuki uczucie metafizyczne budzi się znów na skutek kontemplacji takiej jedności formalnej, jaką jest każde prawdziwe dzieło sztuki, a więc tzw. przez Witkiewicza dzieło Sztuki Czystej, Sztuki przez wielkie S. Takie ujęcie sprawy może się wydać na pierwszy rzut oka doktrynerskie: zapewne, większość odbiorców sztuki, i to wyrobionych, n i e wie, jak sądzę, nic o tak zdefiniowanym uczuciu metafizycznym, a może nawet nie zna w ogóle takiego uczucia. Wydaje mi się jednak faktem niewątpliwym, że Witkiewicz dał tu wyraz danym własnej in-trospekcji, a nie uległ pokusie doktrynerstwa. Dowodem tego chociażby jego ostatnia, nie wydana powieść pt. Jedyne wyjście, w której w sposób na wskroś realistyczny, niezwykle sugestywny i przekonywający daje opis powstawania malarskiego dzieła sztuki w jego Czystej Formie. Zresztą wiadomo, że sam tak właśnie tworzył, i to nie na zimno, lecz w „dzikiej" pasji tworzenia. Nie mogło tu być mowy o falsyfikatach, a tym bardziej o zimnym wyrachowaniu. Niezależnie jednak od tego, czy przyjmiemy te koncepcję sztuki w sformułowaniu Witkiewicza, czy nie, estetyka jego ma tę zasługę, że odsłoniła w całej pełni formalny aspekt sztuki: a więc to, co jest 'dla niej zasadnicze. 114 Witkiewicz — jak sądzę — raz na zawsze wskazał, że istota piękna przysługującego dziełom sztuki leży przede wszystkim w ich stro>ńie formalnej, a nie w, ich treści. Że elementem takiego dzieła jest wprawdzie coś, co może leży w sferze naszych zainteresowań życiowych i stąd nawet czerpie swe bogactwo, ale wzięte jest w uniezależnieniu od roli, jaką w tej dziedzinie spełnia. A ogranicza się do roli, jaką przybiera jako tak czy inaczej estetycznie działający, składnik kompozycji formalnej. W tym sensie przedmiot zewnętrzny jako taki jest zawsze tylko pretekstem w dziele sztuki; stąd dopuszczalna jego deformacja. Właściwie nie należy jednak mówić o deformacji rzeczywistości w dziele sztuki, bo „przedmiot" w takim dziele — mimo pozoru — w ścisłym tego słowa znaczeniu niczego nie przedstawia; jest tylko integralnym, estetycznym składnikiem tego dzieła. Wadliwe z punktu widzenia teorii Witkiewicza są wszelkie interpretacje sztuki w myśl znanego powiedzenia, że sztuka to natura widziana poprzez temperament twórcy. W sztuce nie chodzi o naturę, ale o samoistną dziedzinę przedmiotów estetycznych, których wartość estetyczna leży w jedności formy pobudzającej do estetycznej kontemplacji, Picasso zapytany kiedyś, czy rzeczy widzi tak, \ak je rysuje, miał odpowiedzieć: „Ależ to byłoby okropne." Jak w muzyce elementem podstawowym jest dźwięk jako jakość i rytm — konstrukcja muzyczna to dynamiczne uszeregowanie dźwięków — tak dla malarstwa elementem jest kolor i kształt, a kompozycją rozmieszczenie plam barwnych na zamkniętej ramami płaszczyźnie. Dla kompozycji malarskiej czynnikiem istotnym ma być — zdaniem Witkiewicza — jej płaskość. Mam wątpliwości, czy Witkiewicz co do tego się nie myli. Wydaje mi się, że Czystą Formę można uzyskać równie dobrze w ograniczonym wycinku trójwymiarowej przestrzeni, a wymaganie zamknięcia jej w ramach płaszczyznowej kompozycji wydaje mi się teoretycznym pogłosem już przebrzmiałej doktryny dwuwy-miarowości naszego pola widzenia oraz idealistycznej spekulacji co do sprowadzalności trójwymiarowych rzeczy do dwuwymiarowych jakości zmysłowych. W związku z powyższym ograniczeniem Witkiewicz odróżnia: 1. formy rzeczywiste przedmiotów stanowiących pretekst dla danego dzieła sztuki, 2. formy sylwetowe — malarskie tych przedmiotów i wreszcie 3. formę estetyczną, która jest jednością w wielości form sylwetowych, konstrukcją form w danej zamkniętej Płaszczyźnie. Co się tyczy kompozycji, to polega ona na równoważeniu wielości elementów malarskich w bezpośrednio odczuwaną jedność formalna malarskiego dzieła. Uzyskać ° można przez odpowiednie zestawienie zarówno form elementów 8* 115 składowych, jak i ich barwnych jakości — dopełniających się w;Różnorodnych powiązaniach. Pomocne również przy tym jest ujęcie farmy podkreślające w zharmonizowanym dziele sztuki jego jedność. Przez ujęcie formy rozumie Witkiewicz takie momenty formalne, jak np. kanciastość lub płynność linij, ich pierzastość lub miękkość, ostre lub łagodne przejścia między różnorodnymi częściami obrazu, konturo- wość lub brak wyraźnego rozgraniczenia, pewną wreszcie schematycz- ność, w traktowaniu jego szczegółów. Zasadnicze jego odkrycie w tej dziedzinie to uwzględnienie wśród czynników formalnych dzieła sztuki, w szczególności malarskiej, tzw. przez niego napięć kierunkowych. Chodzi o to, że składnik kompozycji inaczej jest przez nas widziany w zależności od tego, jaki rzeczywisty przedmiot on nam przypomina. Przedmioty bowiem, z którymi stykamy się w życiu, mają szczególny aspekt dynamiczny, im tylko właściwy. Np. za narysowaną strzałą „podążamy" wzrokiem w kierunku jej lotu, mimo że jako element obrazu jest ona czymś nieruchomym. Podobnie za koniem w biegu, samochodem, lokomotywą. Narysowane; zwierzę wiedzie nasz wzrok od tułowia ku kończynom i głowie. Spojrzenie ludzkie każe nam, widzom, podążać za nim. Dzięki podobieństwom zaznaczonym w „czystych" elementach dzieła sztuki do przedmiotów otoczenia powstają w nich napięcia kierunkowe, dzięki czemu „ciążą" one ku sobie lub też się wzajemnie „odpychają" czy też „równoważą". Napięcia te wchodzą w skład kompozycji malarskiej i stanowią jej moment formalny. Podobnie i w innych dziełach sztuki. ,,.W dramacie napięcia kierunkowe związane z działaniem osób stanowią —- zdaniem Witkiewicza — jego właściwe, artystyczne tworzywo. W jego własnych sztukach scenicznych — Witkiewicz napisał ich trzydzieści kilka — znajduje to pełne potwierdzenie. Jedność takiego dzieła — w wypadku jego własnych sztuk — nie leży w jedności samej akcji, rozwijanej na oczach widza jako zmyślony obraz czegoś, co rozegrało się czy też mogło się naprawdę rozegrać według praw obowiązujących akcję ludzką w życiu, lecz konstytuuje się ona przede wszystkim w czysto lormalnym powiązaniu oderwanych wątków dynamicznych ludzkiego działania w zharmonizowane nastrojowo całości, niekiedy całkiem irracjonalne i pozbawione logicznego i życiowego związku. Są to jak gdyby sny na jawie rządzone emocjonalną dynamiką napięć kierunkowych wyrastających z psychiki ludzkiej wyładowującej się w działaniu. Co się tyczy napięć kierunkowych w dziedzinie malarstwa, Witkiewicz spotkał się ze słusznym — jak sądzę — zarzutem w rozmowie, jaka się toczyła w r. 1926 w mojej obecności między nim a młodym podówczas formistą, Zdzisławem Truskolaskim. Artysta ów twierdził, że napięcia W kierunkowe można uzyskać również przy pomocy środków wyłącznie formalnych, a więc w sposób naprawdę z artystycznego punktu widzenia „czysty". Światło bowiem z natury rzeczy pociąga nasz wzrok. Toteż najbardziej abstrakcyjną formę malarską ujmujemy z reguły poprzez napięcia kierunkowe, skoro wzrok nasz podąża zawsze od miejsc ciemnych na obrazie ku jasnym. Napięcia kierunkowe stanowią bardzo ważny czynnik kompozycji i dlatego mówię o tym szerzej. W dramacie Witkiewicza rywalizują z emocjonalną wartością słowa i malarskiej kompozycji. Skomplikowana psychika bardzo niezwykłych ludzi, dynamizm ich uczuć pełnych powikłań i sprzeczności, wreszcie myśli wibrujące artystyczną emocją oto dzieL dzina, z której Witkiewicz czerpie owe napięcia kierunkowe dla swojego teatru. ' W poezji, która raz po raz rozbłyska w jego niesamowitych dramatach, Witkiewicz dostrzega odrębną jakość poetycką, złożoną z e znaczenia słowa, jego treści emocjonalnej i tła skojarzonych z nim. wyobrażeń. Gdy Witkiewicz podkreśla znaczenie poetyckiego słowa, nie jest to banał, ale nowość. Dotyczy to bowiem dynamiki znaczenia, i reakcji emocjonalnej, jaką w nas budzi, a nie samej jego logicznej zawartości. Przy takim rozumieniu artystycznej wartości znaczenia słowa można utworzyć całość formalnie sensowną nawet w wypadku, gdy sensy poszczególnych słów nie wiążą się tu w całość logicznie sensowną. Zachodzi to wówczas, gdy dynamiczne wykładniki sensów poszczególnych słów będą się dla naszej artystycznej wrażliwości — nieraz wbrew przynależności logicznej — we właściwy sposób dopełniały. Witkiewicz teoretycznie sprawy tej nie stawia jasno: trzeba to było za niego nieco jaśniej wypowiedzieć. W sprawie rzeźby Witkiewicz odsyła nas do teoretycznych wypowiedzi Augusta Zamoyskiego. Określa ją krótko jako alegorię dyna-m i c z n ą. Pominę tu tę sprawę. Natomiast portretu Witkiewicz nie zalicza w ogóle do dzieł sztuki, przynajmniej w wypadku, §dy jego jedynym, a przynajmniej głównym założeniem jest oddanie podobieństwa osoby portretowanej. Sam, jako portrecista obdarzony niezwykłą techniką i psychologiczną wnikliwością, podkreśla przede wszystkim psychologiczne podobieństwo modela przez próby ujawnienia złóż i głębi ukrytych i niedostępnych, według ?,7itkiewicza, nawet introepekcji. Tym niemniej wartości tak uzyskane nie stanowią — według Witkiewicza •— wartości właściwych dziełom sztuki czystej, co najwyżej stosowanej. Dzieła Czystej Formy pojawiają się tu tylko niezmiernie rzadko. Zatrzymam się jeszcze chwilę nad powieścią. I ona — zdaniem Witkiewicza — nie jest dziełem sztuki. Nie jest nim już choćby dlatego, że nie działa bezpośrednio formą; jej kompozycji nie da się 127 ująć w jednym rzucie — jest na to zbyt rozległa. To, co możliwe jest w stosunku do większego utworu muzycznego, nie jest — zdaniem Witkie-wicza — możliwe w stosunku do powieści. Co prawda, wykonanie nawet najdłuższego utworu muzycznego trwa niewątpliwie krócej niż przeczytanie powieści, wydaje się jednak wątpliwe, czy rozumowanie Witkiewicza jest istotnie trafne. Skoro bowiem istnieje w ogóle możliwość gro-;:madzenia w 11 e świadomości — wspomnień jako nastroju, to nie możemy y. góry przesądzać, w jakich granicach czasowych jest to możliwe, a w ja-|kich nie. Tymczasem Witkiewicz — jak się wydaje — rzec-z tu po prostu przesądza. A jeżeli tak czyni, to zapewne dlatego, że istoty powieści popatruje się w jej opisowości; w jej funkcji przedstawiania rzeczywisto-§ści choćby tylko zmyślonej. Gdyby więc nawet okazało się, że powieść na o ż e być kompozycją, nie sądzę, aby Witkiewicz uznał to za istotne ćlla niej. Powieść Witkiewicza nie łączy się zatem z jego filozofią poprzez formę, nawiązuje jednak do niej poprzez treść. Takich powieści, jakie pisał Witkiewicz, nie ma — o ile wiem — vw całej literaturze świata. Pisał je bowiem filozof w zasadniczym rozumieniu tego słowa, a to jest wypadek całkiem wyjątkowy. Istnieją wprawdzie powieści w szerszym znaczeniu filozoficzne, poszukujące sensu świata oraz sensu bytowania naszego na nim. Ważą się w nich idee społeczne, ustalają poglądy na kulturę. Jest tak np. w Czarodziejskiej górze Tomasza Manna, jest w powieściach Huxleya. Ale aby zagadnienia ś cisie filozoficzne stanowiły samą miazgę utworu; zaprzątały myśli bohaterów i rozstrzygały się w ich rozumowaniach — w ich „rozmowach istotnych"; aby fakty życia codziennego ukazywały się nam raz po raz w oświetleniu ontologii, nieraz nawet w jej terminologicznym ujęciu — na to trzeba filozoficznej pasji i panowania nad tematem autentycznego filozofa. W powieści Witkiewicza wszystko przepojone jest metafizyką: wspaniałością, a zarazem grozą istnienia. W tym ujęciu najzwyklejsze fakty, najnormalniejsze przeżycia stają się czymś nowym, dziwnym, nie nazwanym. Nie spotykane nigdzie opisy uczuć metafizycznych: podziwu filozoficznego, zachwytu nad światem, metafizycznej nudy i grozy — oto zagęszczenia tej dziwności, która jest powietrzem jego powieści zawieszonych na pograniczu koszmaru i obłędu. A żarem ich to straszliwe metafizyczne nienasycenie. Nienasycenie, które rodzi, żywi i uśmierca filozofa. Filozofa, co jest nim całym sobą, w każdym odruchu, w całym odczuwaniu; nie tylko w myśli — w swej najgłębszej istocie. A takim filozofem był właśnie Witkiewicz. łarian Piechal STANISŁAW IGNACY WITKIEWICZ JAKO POWIEŚCIOPISARZ Stanisław Ignacy Witkiewicz był malarzem, dramaturgiem i powie-ściopisarzem. Ale przede wszystkim był filozofem, którego swoisty system estetyczny był glebą macierzystą wszystkich trzech uprawianych przez niego rodzajów sztuk. Każda z tych sztuk czerpała witalne soki z doświadczeń życiowych autora, ale oczywiście poprzez bardziej lub mniej oczyszczający filtr tego systemu. Jego sztuka powieściopisarska zawarła w sobie najwięcej bezpośrednich, nie oczyszczonych przez ten filtr rudy-mentów życia i tym się różni od poprzednich dwóch: w nich życie mierzone było tym systemem, a w niej — niejako programowo, z założenia — system mierzony jest przez życie. Ale czy potwierdzony? Nie. Raczej odrzucony, bo sprawdzony tylko przez bardzo drobny wycinek tego życia, mianowicie przez klasę społeczną, z której sposobu życia i myślenia mógł się narodzić i której był wyrazem. Powieść, jako najpełniejsza forma realizmu, organicznie jak gdyby z nim związana, ukazuje życie, zwłaszcza życie społeczne, w całej prawdzie i zdradza niedostatecz-ność każdego systemu, który rezygnuje z tłumaczenia całości życia, z subtelnego wiązania wszystkich jego przejawów w jeden zwarty i lo-.giczny wywód prawdy. I dlatego Witkiewicz odmawia miana sztuki swym powieściom, ponieważ ponosi w nich ostateczną klęskę jego system, czyli fikcja, a tryumfuje realizm, czyli prawda. Nie znaczy to wcale, aby powieści jego były formalnie realistyczne. Wprost przeciwnie. Ale elementy fikcyjne, które w nich dominują i z których utkana jest ich materia anegdotyczna, nadają im jedynie charakter Safyrycznej deformacji i nie przeczą realistycznej prawdzie, lecz uwydatniają ją tym wyraźniej w całości, im bardziej odrealniają w szczegółach. Bowiem w odniesieniu do rzeczywistości społecznej na dnie każdej fikcji spoczywa prawda realna. To dno realne posiada nawet programowo fikcyjne zarówno malarstwo, jak i dramaturgia Witkiewicza, oparta na i najbardziej z pozoru oderwanych od życia założeniach czystej formy, 119 L_ która jest kamieniem węgielnym jego estetyki. Tym bardziej więc posiadać musi to dno realistyczne jego twórczość powieściopisarska, której odmawia miana sztuki usuwając ją tym samym spod kwalifikacyj założeń czystej formy. Jeżeli powieść nie może być wyrazem czystej formy, to musi być wyrazem czy też obrazem jakiejkolwiek (czystej albo nie czystej) treści. Mianowicie jakiej? Konkretnie dowiadujemy się o tym z dwóch jego powieści, wydanych w roku 1927 i 1930 — Pożegnania jesieni i Nienasycenia. Druga powieść jest zdublowaniem treści pierwszej, aczkolwiek w każdej z nich rzecz dzieje się w innym czasie, inni są bohaterowie i odmienny jest układ stosunków między nimi. Ale w jednej i drugiej powieści jest mowa o tym samym, o nienasyceniu formalnym i treściowym, czyli cielesnym i duchowym bohaterów na tle ostatniego etapu rozpadającej się beznadziejnie cywilizacji ludzkiej. Tytuł Nienasycenie określa więc istotę tego procesu, a symboliczny tytuł Pożegnanie jesieni jego zakres. W obu jednak chodzi o jedno i to samo: o odkrycie treści metafizycznej w materialistycznej formie. Wszystko bowiem, co pochodzi z treści, jest metafizyką, czyli istotą rzeczy, a wszystko, co pochodzi z materii, jest formą, czyli złudzeniem istoty rzeczy, inaczej fikcją. Przez doprowadzenie do absurdalnego układu form, czyli fikcji, obnaża się metafizyczna istota rzeczy. Oto, do czego sprowadza się zadanie każdego dzieła sztuki, a nawet takiego jej. rodzaju, jak powieść, która nie jest sztuką jako całość, ale jest nią przez szczegóły w swych składowych elementach. I właśnie przez zestrój tych poszczególnych elementów działa jako całość, ale już w innym wymiarze:, nie formalnym, lecz treściowym. I dlatego tym tylko da się wytłumaczyć fakt pisania przez Witkiewicza powieści z maksymalnym nakładem artystycznego wysiłku — i dlatego wystarczy poznać jedną z tych powieści,, aby znać treść drugiej. Ponieważ chodzi tutaj o charakterystykę Witkiewicza jako powieścio-pisarza, a nie o charakterystykę jego powieści, wystarczy zająć się Pożegnaniem jesieni, które zawiera istotę tego samego procesu, o którym mówi Nienasycenie. Należy się nią zająć z punktu widzenia założeń jej autora wyrażonych w przedmowie do niej. W punkcie dziewiątym tej przedmowy czytamy: „Powieści nie uważam za dzieło sztuki, według mojej definicji, sztuki w ogóle. Poglądy na powieść wyraziłem w krytyce Wniebowstąpienia J. M. Rytarda w styczniowym «Skamandrze» z r. 1925." Czytamy tam: „Powieść, jako rzecz przeznaczona do cichego czytania, nie do recytacji, może działać tylko przez pojęcia i obrazy i pozbawiona jest czynnika zmysłowego (dźwiękowego lub wzrokowego), bez którego nie może być pełnego, bezpośredniego działania czystej formy, rzeczywistego, 120 nje wyobrażeniowego, stopienia się elementów złożonej sztuki w jedną absolutną całość... Jednak możemy założyć wypadek, że dana powieść składać się będzie z kawałków, dających się recytować i działających bezpośrednio jako czysta forma. Ale z tego punktu widzenia nie będziemy wartościować powieści jako całości. Powieść nie może podlegać wymaganiom wynikającym z pojęcia czystej formy: może być zupełnym zlepkiem nie tylko pod względem treści, ale zawierać może, według mnie, wszystkie możliwe gatunki formy w częściach swych — i nie będzie to jej ubliżało." Jednym słowem, powieść to „worek, w który, nie zwracając uwagi na czystą formę, wszystko wepchnąć można". Zanim dowiemy się, co Witkiewicz „wepchnął" do swojej powieści, warto zwrócić uwagę na to, jakie w krytykowanej przez siebie powieści Rytarda widzi Witkiewicz zalety, a jakie wady. Będzie to samookreślenie siebie jako powieściopisarza — bowiem Witkiewicz krytykuje utwór Rytarda nie ze stanowiska jego założeń artystycznych, lecz własnych, które szczegółowo określa i opisuje. A więc główną zaletą Wniebowstąpienia jest to, że „autor, opisując zjawiska choćby najprostsze (i zewnętrzne, i psychologiczne), sugestionuje nam bezpośrednio, przy pomocy artystycznej formy użytej jako środek, ogólny ton swego metafizycznego poglądu, explicite nie przedstawionego. W oświetleniu tym wszystko nabiera tajemniczości i uroku, jaki tylko stosunkowo rzadko udaje nam się w ciągu codziennego dnia odczuwać. Przy czym forma jest absolutnie stopiona z treścią, jako jej artystyczne spotęgowanie, a język nagina się do siły, z jaką pogląd swój dany autor stara się nam narzucić." Taki jest charakter powieści Rytarda, „ze znacznym jednak przesunięciem w kierunku czystej formy w stosunku do pewnych jej części" i to właśnie stanowi główną jej zaletę. Główną zaś wadą powieści Rytarda jest jej „anty-intelektualizm", z czego wynika, że „strona ideowa Wniebowstąpienia^ można śmiało powiedzieć, jest — żadna". A więc wynika z tego, że powieść Witkiewicza będzie zawierała to, ca jest główną zaletą powieści Rytarda, plus jeszcze pierwiastek ideowy w intelektualnym opakowaniu. Sprawdźmy to na przykładzie Pożegnania jesieni, którego pisanie ukończone zostało 24 sierpnia 1926 roku i jest jakby praktyczną ilustracją poglądów wyrażonych przez Witkiewicza a propos książki Rytarda w styczniu roku poprzedniego. II Gdzie się rzecz dzieje? Jakie jest środowisko społeczne, w którym się °bracają postaci powieści? Rzecz dzieje się w ciągu pierwszych pięciu r°zdziałów w jakiejś stolicy kraju, a więc chyba w Warszawie, potem 121 przez część rozdziału VI i część VII w miejscowości górskiej Zarytem, przez pozostałą część rozdziału siódmego w Indiach, wreszcie w rozdziale VIII, ostatnim, rzecz dzieje się znowu w stolicy i kończy się w Zarytem. Powieść zbudowana jest z ośmiu mniej więcej równych rozmiarami rozdziałów, z których każdy nosi osobny tutuł, akcentujący główną jego treść. Rozdział pierwszy nosi tytuł Hela Bertz, która jest duszą środowiska i duszą akcji, aczkolwiek głównym bohaterem wydaje się być Ata-nazy Bazakbal, od którego dziejów powieść się zaczyna i kończy. Hela Bertz jest jednak jakby krwią jego żył, pierwszą przyczyną jego wzruszeń, myśli i postępków, gdy odchodzi od niego, życie jego traci sens i Atanazy postanawia popełnić samobójstwo. Słusznie więc postać Heli Bertz, jako spiritus movens wszystkiego, co się dzieje w powieści, wysunięta została na plan pierwszy, zaakcentowana w tytule pierwszego rozdziału. Zewnętrzny sztafaż tego środowiska, w którym rozpoczyna się akcja powieści, wygląda tak: „...Atanazy wszedł do pałacu Bertzów. Olbrzymie schody z czerwonego marmuru i ściany klatki schodowej pokryte mosiężnymi, złoconymi płytami o zawiłych deseniach wschodnich i ten ciepły zapaszek najwyższego dobrobytu: świeżość i czystość dobrej skóry i dobrych .perfum i czegoś jeszcze zupełnie nieuchwytnego, podziałały nań rozdrażnia j ąco. Zastąpił mu drogę lokaj w czerwonej liberii, smutny, piękny, ordynarny chłopiec. Na pewno kocha się w niej też, a może... Odsunął go delikatnie na bok i minąwszy trzy prawie puste, ponure, ciemne czerwone saloniki, wszedł bez pukania do małego «dziewiczego» («raczej półdziewiczego» — po-, myślał) pokoiku Heli, graniczącego ze wspaniałą sypialnią." A oto, co się dzieje w tym „dziewiczym" pokoiku: „Mimo półmroku zdążył zauważyć «Kubę» (księcia Prepudrech) i Hele, rozrywających się z szalonego pocałunku. Prepudrech zerwał się, a Hela wybuchnęła samicowatym śmiechem, który zdawał się pochodzić jakby z niższych części jej podobno wspaniale sklepionego brzucha." To „podobno" będzie niebawem na korzyść Heli rozstrzygnięte z nadmiarem przez samego Atanazego Bazak-bala w tymże samym pokoiku, w którym to, co na wstępie ujrzał Bazakbal, było zaledwie niewinnym wstępem do tych rzeczy, które niebawem dziać się zaczną przy jego przede wszystkim udziale. W rozdziale VII powieści akcja przenosi się na prowincję. „Czerwona oczywiście i wspaniale urządzona willa Bertzów stała na krańcach wsi, otaczającej rozległe kuracyjne miejsce, Zaryte." Willa w górach była „wewnętrznie, poza architekturą (styl zakopiański oczywiście)" dokładną kopią rezydencji Bertzów: począwszy od czerwoności do słynnej, nawet poza granicami kraju, kuchni. Prócz Czerwonego Pałacu w stolicy i willi w Zarytem, gdzie króluje niepodzielnie Hela Bertz uprawiając niesamowitą rozpustę, wymyślne obżarstwo i beznadziejne dysputy filozoficzne, Atanazy Bazakbal odwiedza także inne jeszcze apartamenty i mieszkania, dostatecznie świadczące o środowisku, w którym akcja się dzieje. Atanazy z wizyty od Heli udaje się wprost do mieszkania swej narzeczonej, Zosi Osłabędzkiej, którą przed ślubem postanawia zdradzić z Hela, aby ją tym bardziej móc „ukochać". „Zza szeregu kamienic wysunął się ogród otoczony sztachetami. W głębi, wśród drzew o żółtych i czerwonych bukietach zwiędłych liści, oświeconych łukową lampą, przeświecała biała willa Osłabędzkich. Panował tam spokój, obcy otaczającemu miastu. Była to wyspa cichego, czystego szczęścia wśród morza brudnej rozpusty." Ale czyż naprawdę była to taka „wyspa czystego szczęścia"? „W którymś oknie na dole świeciła się zielona lampa abażuru. Tam była Zosia, była naprawdę!" I o czym marzyła ta Zosia? O czym marzy po przywitaniu się z narzeczonym? „Spojrzała w oczy Atanazemu z nagłym błyskiem żądzy... Ach — gdyby tak jednocześnie i on, i Miecio Baehrenklotz na dodatek — to byłoby szczęście." Jednak w jakiś czas potem uzna za szczęście to, że „Atanazy jak rozbestwiony zwierz powalił ją na łóżko i nie całując prawie nigdzie zgwałcił w bestialski sposób... A swoją drogą sprawiało jej to nagłe zgwałcenie szaloną przyjemność..." Tak oto wygląda ta „wyspa czystego szczęścia". — Inwersyjne i kokainowe sensacje przeżywa Atanazy we wnętrzu „ponurego, podziurawionego kulami renesansowego domu, tak zwanego «pałacu Łohoyskich». Trzy pokoje dość słabo umeblowane, w których panował piekielny wprost nieład: brudna bielizna zmieszana z pomiętymi garniturami i pidżamami, taca z ciastkami, w które wtłoczony był ciężki hiszpański browning, jakieś flaszeczki, resztki obiadu, mnóstwo pustych butelek, jakieś dziwne rysunki roboty samego gospodarza domu — wszystko to rozprzestrzenione po kanapach i stołach w najdzikszym nieładzie". Prawda, prócz tych ponurych spelunek mieszczańskich stoi w Zarytem obok willi Bertzów „dom starego Hlusia, jednego z ostatnich patriarchów góralskich". Ale i w nim dzieje się nie lepiej, bo oto ten Hluś ma „córkę dziką, trochę obłąkaną, blondynę dziwnej urody". Do niej to zaczął uczęszczać zlekceważony przez żonę książę (Prepudrech) znajdując „nieznaną rozkosz w jej prymitywnych, trochę śmierdzących uściskach, ucząc ją subtelnych perwersji, które przestały już działać na żonę". Już sam opis zewnętrzny tych miejsc, w których rozgrywa się akcja Powieści, mówi wiele o jej bohaterach. Ale przyjrzyjmy się bliżej tym bohaterom, aby określić dokładniej ich środowisko. Autor posługuje się charakterystyką bezpośrednią poprzez akcję, w któ-^j bohaterowie mimo woli jak gdyby obnażają swoje najistotniejsze cechy, i charakterystyką pośrednią, za pomocą mowy pozornie zależnej, w której bohaterowie przeglądają się nawzajem jak gdyby w swoich Jasnych oczach. 123 122 Hela Bert z, według Atanazego, „była oczywiście Żydówką", „aż do pewnych nieprzekraczalnych granic kobietą notorycznie łatwą", przy tyra „najpiękniejszą i najinteligentniejszą (i najbogatsza)", jaką on znał. Co Hela robi w chwili, gdy ją poznajemy? Mówi Atanazemu przez telefon,, że idzie z Kubą (księciem Prepudrechem, swoim narzeczonym) na „wystawę potworności". Atanazy odłożył nagle słuchawkę. Zaleciała go znana atmosfera tak zwanego prawdziwego „demonizmu", tego „kobiecego świata", tego świństwa, w którym ciała, dusze i suknie są tylko wabi-kiem, dopełnieniem samoistnie żyjących organów płciowych, jak płatki kwiatów wokół słupków i pręcików". Hela to „przeinteligentniała be-mitka o rudych włosach", „znudzona bogactwem Żydówka", która jako jedynaczka terroryzuje ojca (wdowca) swoją „manią samobójczą". „Jestem zwykła, nudząca się bogata panna, cierpiąca nad swoim żydostwem — mówi o sobie .— Jestem nieszczęsnym, śmiertelnie znudzonym, żydowskim niczym. Czekam byle zewnętrznej sposobności, aby się zabić z samej nędzy duchowej." „Przypomniała się jej rodzinna tragedia: cudownie piękna matka, ze starego hasydzkiego domu (Hela była do niej podobna z domieszką belzebubicznej gęstości charakteru ojca), dzika, nieświadoma swojej choroby nymfomanka, i potworna miłość starego Bertza, granicząca z obłędem." A więc Hela obciążona była dziedzicznie. „Patrzyła na życie i świat jak przez brudną szybą, zza kraty okienka jakiegoś ohydnego klozetu." Ten nastrój beznadziejnego pesymizmu zdaje się być stałym jej usposobieniem. „Zwykle popełnia Hela w takich razach zamachy samobójcze: dwa razy truła się, a raz strzelała — niestety, nadaremnie. Nędzny, niegodny jej przypadek ratował ją zawsze." W imię czego miała żyć? Wśród kobiet nie widziała równej sobie pod żadnym względem, a wśród mężczyzn... „Ci mężczyźni — powiada — to głupia banda. Za nic nie należy upaść tak nisko, aby ich na serio traktować. Trzymać to w klatkach, nawet złotych — owszem — i wypuszczać na nas-w chwilach potrzeby, a potem otrząsnąć się i precz," „Wszyscy rzygali wprost wewnętrznie — dopowiada autor — od niesmaku: tylko piękność Heli nadawała tej ohydzie znaczenie pozytywne, ale już w sferze per-wersji." Aby pogłębić swoje życie i nadać mu jakiś cel, Hela przechodzi na katolicyzm. Ale jest to tylko jeszcze jeden narkotyk na zabicie pustki wewnętrznej i podobnie jak wszystkie inne daremny. Bo oto czemu służy jej swoiście pojęta przez nią hagiografia katolicka: „Rozdarły się nagle; jakieś zasłony i wszystko zaczęło się dziać naprawdę, stwarzając widowisko psychologiczne dla jej Boga, tej karykatury prawdziwego Boga księdza Hieronima. Gdyby ten łowca dusz mógł wiedzieć, jak straszne popełnił świętokradztwo, zaszczepiając katolicyzm w ciemnej duszy Heli, umarłby z rozpaczy, że nigdy zbawionym nie będzie. Siedział, rozparty starzec, sam w swej loży prosceniowej. Naprzeciw była loża diabła. Od czasu do czasu zamienianie spojrzeń, a w antraktach rozmowa o innych rzeczach — matematyce, filozofii, socjologii. A na scenie trwał w mękach całv świat nieskończony i święci patrzyli na to w pierwszych rządach parteru czterowymiarowej widowni. Potworność tego skromnego obrazka była wystarczająca w duszy dwudziestoletniej, świeżo nawróconej katoliczki. Widziała na tej scenie siebie gwałcona przez Atanazego, pół-zwie-rza cudownej piękności i siły. A na to patrzył cały parter i Bóg, mrugając znacząco na diabła. Obraz ten podniecił ją do szału. Oto do czego w tej zlej duszy użyta była wiara!" ,W tym czasie mała książeczka o Buddzie zachwiała w niej dawne rozumowania-... o doskonałej wierze" i „żydowski buddyzm zaczynał się tworzyć na samym dnie jej duszy i jednocześnie uświęcony tym erotyzm rozluźniał resztki wiązań katolickich udręczeń." „Ale na czym polegała żydowskość buddyzmu, nie wiedział nikt, ani ona sama. Właściwie była to bramańska metafizyka, zmieszana z resztkami chrześcijaństwa na tle psychologistycznego monizmu, graniczącego z zupełnym solipsyzmem." Hela poddaje się doświadczeniom wszechużycia, aby nie tyle zużyć ciało i wyzwolić zeń ducha, ale żeby zaspokoić głód metafizyczny, objawiający się torturą niepokoju nienasyconego nigdy ciała. Z jeszcze większym zapałem oddała się praktykom erotycznym. Stała się uosobieniem prowokacji zła. Jej oczy stały się dla patrzącego na nią Atanazego „słodkie... i kochające, poprzez wieczne zło ukryte na dnie, jak złowrogi ogień zbójeckiej bandy w głębiach podejrzanej jaskini (albo lampka elektryczna przez mleczną szybę jakiegoś po prostu potwornego klozetu)". Hela, cierpiąca na nienasycenie pod każdym względem, stara się je zaspokoić za wszelką cenę. Odrzuca wszystkie hamulce i względy. Staje się, według trafnego wyrażenia Atanazego, „metafizyczną kurwą". Po przejściu na buddyzm Hela oświadcza Atanazemu: „Chciałabym być kapłanką i oddawać się przechodniom jak dawne księżniczki hetyckie, nędznym żebrakom nawet." Nic więc dziwnego, że wynajęła sobie „jakiegoś hinduskiego niby-mędrca, który miał wykładać Heli Kama-Sutrę, popierając teorię ćwiczeniami praktycznymi". W praktykowaniu tej teorii „Hela była prawie na granicy ostrego obłędu". Po rewolucji niwelistycznej powróciła do kraju, została „kochanką Tempego i pracowała w komisji śledczej dla spraw szczególnej wagi. Po roku znudziła Tempego swoim okrucieństwem i nymfomanią." Pogodziła się z dawnym swoim mężem Prepudrechem i wyjechała z nim do Persji. „Podobno w Heli kochał się szach perski i była gwiazdą teherańskich balów. Potem zrobiła rewolucję pałacową i osadziła na tronie swego Azia. Ale rządziła właściwie ona sama, wszechwładnie i niepodzielnie. I krew Bertzów, i Szopenfelderów (a na- jwet Rotszyldów) grała w niej już do końca życia. Metafizycznym trans- I formacjom nie było końca." 125 Atanazy Bazakbal, partner Heli Bertz, a właściwie jej fakto-tum, najgłówniejsza po niej figura w powieści, to — według słów autora, — „bardzo niezamożny, dwudziestokilkoletni, świetnie zbudowany i niezwykle przystojny brunet". Był „we władzy drobnych spraw życia, i to z płciowego zakresu", cechowało go „zwykle lenistwo", kierował zaś nim „przypadek niezasłużonych objawień". Natura tych objawień jest, jeśli tak można powiedzieć, czysto płciowa, a głównym problemem jego życia jest problem „świadomie programowej zdrady", której „parametrami były: narzeczona i Hela Bertz, a zmienną jak zwykle on sam". Z tego powodu nazywa siebie „zupełnie zwykłą, małą, pospolitą, smutną świnią, un cochon triste". Ale on postanowił dowieść sobie i światu, że wcale nie był znowu taką zwykłą, małą i pospolitą „świnią", tylko czymś daleko gorszym i na większą skalę. Czuł się „małym podłym stworem i z szaloną siłą zapragnął jakiego bądź wywyższenia ponad samego siebie" — za pomocą choćby podłości wobec narzeczonej swej, Zosi, którą w dzień ślubu zdradził z Helą Bertz. Wyznaje: „Kochać jedną kobietę jak przyjaciela i mieć dowolną ilość kochanek — to byłby ideał." Ten ideał, jedyny zresztą w swoim życiu, stara się konsekwentnie realizować, aczkolwiek przeszkadza mu w tym wybitnie brak większej ilości pieniędzy,, których tylko „trochę miał zarabiając je jako aplikant adwokacki". Stąd władza nad nim Heli Bertz nie tylko zmysłowa, ale i pekuniarna. Stopniowo stanie się jej utrzymankiem, jak przedtem był utrzymankiem Zosi: „myślę, że teraz dopiero — powiada — uświadomiłem sobie materialną niezależność, którą zawdzięczam Zosi". Był mikrosplanchikiem,. a więc według własnego przeświadczenia, niezdolnym do jedynej, wytrwałej, wielkiej i wiernej miłości. Zna twórczość Prousta i Valery'egor ale rozmowę o nich traktuje jako jedynie preludium do ekscytacji erotycznej z Helą Bertz, która mówi mu wprost w oczy: „Ma pan 28 lat i jest pan niczym, dość interesującym niczym: przekrojem pewnego typowego stanu pewnej warstwy społeczeństwa." Oczywiście, dla Heli^ zarówno jak dla Zosi i innych kobiet, był interesujący z wiadomych „be-bechowatych" względów: „Jestem sam" — mówi o sobie Bazakbal, wskazując na swoje osamotnienie wewnętrzne, izolację duchową i wyobcowanie społeczne. Wszystko wokół niego „jest — powiada — za małe, żeby w imię tego żyć, i za małe, żeby zginąć. A kim jestem, nie wiem." Nie wie także, jak rozwiązać pytanie, „czym żyć i w imię czego żyć". Myśli o sobie: „Jestem symbolem przełomu, małym semaforkiem ginącej klasy niepotrzebnych ludzi, ludzi-gratów", a potem stwierdza, że jest „zgniłym odpadkiem burżuazyjnej kultury bez przyszłości". Wreszcie dochodzi do wniosku, że „śmierć jedynie daje ten wymiar potęgi życia, w którym mogą się nasycić takie nieszczęśliwe kanalie" jak on. Hela Bertz zaś nazywa go z tego powodu „samozachwycającym się mikrosplanchicznym nihilistą". Poza wyczynami erotycznymi, ekstrawagancjami homokoka-inistycznymi, głoszeniem jakiejś bredni pseudofilozoficznej i braniem udziału w bredzeniach dyskusyjnych — Atanazy Bazakbal nic nie robi. jest „improduktywem nie tylko w znaczeniu metafizycznym", jak sam mówi o sobie. Jedynym jego „czynem realnym" na całej przestrzeni fabuły powieściowej, to zabicie Szweda, instruktora narciarskiego, z zazdrości o Hele. Był dziwaczną mieszaniną „sadysty z masochistą". „Otóż jestem poprostu zwykłym alfonsem" — konkluduje wreszcie o sobie, zdając sobie sprawę z tego, że Bela Bertz go utrzymuje tylko dla własnej erotycznej wygody. Wszyscy w końcu go opuszczają, na całym świecie są tylko: „bogata Hela i on: biedny alfonsik (może «metafizyczny»)". A więc dobrana para! Zgodnie więc z tą swoją rolą, po ucieczce od Heli, kiedy wraca z Indii do kraju, na „okręcie" (mówi autor, zamiast na statku) „uwiódł młodą wdowę po oficerze", „potem jakąś brazylijską kokotę z Rio, potem żonę ohydnego holenderskiego byznesmana, potem miał perwersyjny romansik z córką «pasera» — wkrótce rniał cały harem". W Bombaju „poszedł do indyjskich tancerek na Malabar Road i tam spędził noc całą". I wreszcie, gdy statek przybił do Pireusu, „nie wytrzymał i poszedł do jakiegoś bajzlu dla wyższych oficerów marynarki i tam bawił się wcale dobrze z jakąś zwyczajną Żydóweczka aż z Kiszyniowa i rozmawiał z nią «istotnie» o niwelizmie* i o problemie semickim w ogóle". Bezpośredni udział w życiu Atanazego, a przez niego w życiu Heli, bierze Zosia Osłabędzka, jako jego narzeczona. Jest „prawie lnianą blondynką", ma „zielone, trochę ukośne" oczy, które „miały w sobie dziewczynkowatą kotkowatość na tle bestyjkowato-lubieżnawym, przy jednoczesnej głębi, zresztą chwiejnej, i mądrym, zimnym zamyśleniu. Pełne, bardzo świeże i trochę niekształtne w rysunku usta, rozedrgane i niespokojne, stanowiły kontrast ze zwracającym uwagę klasyczną pięknością prostym i cienkim nosem. Była wysoka i w miarę pełna. Ręce i nogi cienkie w przegubach i długie wrzecionowate palce [...] Studiowała medycynę zupełnie bez wewnętrznej potrzeby... w jakichś zamiarach pie-lęgniarsko-szkolnych." Myśli o sobie: „Jestem psychiczna masochistka, a fizyczna sadystka", bo chciałaby należeć do Bazakbala i Baehrenklotza jednocześnie i na raz. Właściwym i jedynym celem jej życia jest mieć męża, choćby za cenę swego majątku, zostać matką i wegetować w dosycie zatęchłego mieszczańskiego dobrobytu. Pod tym względem zgadzała się zupełnie ze swą matką, wdową po starym Osłabędzkim. Matka z córką, „aż nieprzyjemnie do siebie po-uobne zarówno fizycznie, jak psychicznie, mimo iż nie śmiałyby się Przyznać do tego za nic w świecie przed kimś, ani przed sobą nawet, to znaczy o komunizmie (M. P.). 227 126 używały w cichości samotnego szczęścia w domu i swobodnego rozporządzania dość dużym majątkiem ziemskim i «miejskim». Podobno rodzina Rżewskich, z której pochodziła pani O., używała w Małopolsce hrabiowskiego tytułu. Stąd lekkie, ale nieszkodliwe zresztą fumki i puszenie się. Atanazy, jako potomek tatarskiego rodu trzeciej klasy, o którym pies nie wiedział, nie był zupełnie odpowiednim mężem dla Zosi. Stąd atmosfera mezaliansu." Do kręgu rodu Osłabędzkich należała jeszcze pani Giną z Osła-będzkich Beer, żona bogatego Żyda i kuzynka Zosi, była to sekretna kochanka Atanazego. Ona to wypowiada słynne zdanie pod adresem wszystkich bohaterów powieści, nie wyłączając niwelistów (czyli komunistów, oczywiście w karykaturze): „O, jakże dziwne formy może przybrać szaleństwo ludzi zdrowych" — dodajmy od siebie — zdrowych fizycznie, bo psychicznie wszyscy są klinicznie obciążeni. Ta Giną staje się ostatnią osłodą erotyczną i duchową przegranego psychicznie i społecznie Atanazego. Ułatwia mu wizyty z niwelistycznym dyktatorem Tempe, byłym jego przyjacielem, a obecnie kochankiem Giny. W tej Ginie „stara miłość" nie rdzewieje i z litości zdradza Tempego z Atanazym „nad małą rzeczułką" z powodu porewolucyjnej ciasnoty mieszkaniowej, „w cieniu osiki raz, drugi i trzeci..." Chciała mu wynagrodzić wszystkie drobne przykrości, które mu uczyniła i które były powodem ich rozstania. Ale wtedy przyszedł zaraz nowy kochanek, potem drugi, trzeci i tak dalej, aż wreszcie męża jej Beera „szlag trafił i Giną opadała coraz niżej". Z tej nędzy wywlókł ją Tempe. Ale była to miłość drapieżna, męcząca: „krótkie spięcia" — jak ją nazywała, miłość tyrana, która „pozostawia ją zimną — ją, tę dawną prawie nymfonnankę". „Ginie zmarło się niedługo potem", zauważył autor nawiasowo w zakończeniu powieści. Związany z całym tym towarzystwem nie tylko psychicznie, ale przede wszystkim jako główny przedstawiciel materialnej strony ich życia, producent podstawy całej ich nadbudowy społeczno-obyczajowej, to stary papaBertz, jak wiadomo, wdowiec, „brodaty książę Ciemności z obrazu Saszy Schneidera (we fraku)", który prowadzi podejrzane „afery z Włochami", który marzy, aby jego jedynaczka podtrzymała przez swoje zamążpójście za jakiegoś wysokiego arystokratę „wielkość domu Bertz". Ona zaś mówi do niego: „Kochasz się we mnie podświadomie: kompleks, córki. Czy Lola Green przestała ci już wystarczać, jako antydot na kazirodcze uczucia? Jest podobna do mnie jak bliźniaczka. Płacisz jej potworne sumy." Pozornie ulega którejś tam z rzędu chimerze córki, przechodzi na katolicyzm, ale w istocie robi to dlatego, że „jako Żyd nie mógłby wejść w pewien krąg międzynarodowych interesów". „Stary Bertz ze swoim notorycznym podobieństwem do Belzebuba" czuł się po chrzcie ^prawdziwym katolikiem" i dlatego jeszcze, że „w umiarkowanym rządzie miał nadzieję zająć wysokie stanowisko. Bez chrztu byłoby to nieco trudniej, bo socjaliści-chłopomani (ekwiwalent rosyjskich eserów) musieli się liczyć z religijnością wsi." A więc przesłankami jego nowej wiary wły interesy finansowe i polityczne. Łączyło się to zresztą z innymi Jeszcze „potentatami żydowskiego kapitału, który teraz oto, przez chrzest Bertza znaleźć miał zaczepienie w potwornych machinacjach innych skupień tegoż kapitału, w rękach jakichś potężnych gojów z Zachodu". Tuż zaraz po chrzcie „katolik" Bertz ze wzmożoną intensywnością „zaczął przemyśliwać nad tym, jakby tu nieznacznie, pomijając pierwszy etap, od razu prześliznąć się do partii socjalistów-chłopomanów i w razie następnego przewrotu zająć stanowisko ministra podziału ziemi. Miał w tej materii swoje oryginalne koncepcje: urolniczenia żydowskiego proletariatu. Musiał w nowych warunkach znaleźć jakiś sposób zużytkowania swojej energii, a wielkie masy kapitału poprzesuwał już uprzednio na zagraniczne pozycje. Dawno już marzył o tym, aby być mężem stanu." Pieniądze ułatwiają wydatnie zrealizowanie się tego jego marzenia. Zaraz po przewrocie lsocjali!styczno-chłopskim nadchodzi do Heli w Zarytem [„szyfrowany telegram" ze stolicy: „Udało się. Zdrów. Minister rolnictwa Bertz." Wreszcie podczas rewolucji niwelistycznej (trzeciej z rzędu w pomieści) został „rozstrzelany przypadkowo, bez sądu, przy zdobywaniu pałacu". Zięć starego Bertza, zwany przez Hele „Kubą", to książę Jakub Cefardi Azalin Belial-Prepudrech. „Młodzieniec lat dwudziestu paru, niesłychanie szykowny i piękny [...] Między paniami i podlotkami z grubej plutokracji uchodził za szczyt dystynkcji. Prawdziwa arystokracja nie przyjmowała go wcale." Według starego Bertza książę „Azio", to „notoryczny tchórz, z najgorszą opinią plutokratycznego lizo-gonka o podejrzanym tytule", to po prostu „książęcoperskie ścierwiątko". Odwzajemniając się Heli, zdradza ją z grubymi dziewkami z lumpen-proletariatu i ćwierćinteligencji. Ubrdał sobie, że jest muzykiem, ale z jego kompozycji nic nie wychodzi. Wyrzucony brutalnie przez Atanazego z pokoju Heli, ma z nim pojedynek, w którym go rani, a dowiedziawszy się po ślubie z Helą, że został przez nią zdradzony, strzela do niej i oddaje się w ręce policji. W więzieniu, siedząc razem z Są j etanem Tempe, nawraca się na niwelizm, a po rewolucji niwelistycznej już jako towarzysz Belial mianowany zostaje „komisarzem czystej muzyki", a potem zaś wysłany „jako ambasador do rodzinnej Persji". Wyjechał tam razem z Helą, która pogodziła się z nim i nawet osadziła go na tronie | perskim. . Czystą politykę i konsekwentny pogląd materialistyczny w całym tym j kłębowisku niesamowitych mikrobów ludzkich reprezentuje S a j e t a n 129 9 — St. I. Witkiewicz 228 Temp e, „bolszewizujący poeta", skłonny również jak reszta tego zde-generowanego towarzystwa do fenomenalnych doświadczeń w dziedzinie monstrualnych nieprawdopodobieństw, których zarówno ekstrawagancka erotyka, jak i alkohol czy kokaina odgrywa niepoślednią rolę. Jednak oddziela sprawy prywatne od publicznych, na które patrzy i które kwalifikuje z punktu widzenia teorii. Uważa się za wcielenie rewolucji niwe-listycznej. „Ja moje idee traktuję poważnie — powiada — nie są one funkcją moich stosunków rodzinnych i finansowych." Już w tym samym kryje się sprzeczność jego z własną teorią. Jakież są jego idee? „Na pełnym brzuchu jedynie polega szczęście — wyznaje. — Wszystkie problemy są sztuczne. Tylko w zupełnym zbydlęceniu, i to programowym, leży prawdziwy sens ludzkości. Cała kultura okazała się humbugiem: prawdy nie ma, nauka nic nie daje i włazi cała w technikę. Sztuka — to poważna zabawka dla bezpłodnych estetycznych eunuchów. Dansing i sport to jedne z elementów ogłupienia. Ale to tylko wstęp — rewolucja programowych bydląt! Uważam, że materializm w marksizmie był dotąd zbyt zamaskowany!" Widzimy, że to jest nie tyle pocieszny niwelista, ile ponury nihilista. A przy tym mimowolny parodysta, bo oto jaką wyznaje łiistoriozofię: „Dosyć prometejskich ludzi, tych, co z kagankami — obecnie z elektrycznymi latarkami — składają wizyty tłumowi w jego norach, a potem wracają do swoich codziennych wyżyn, raczej nizin ducha. Masy wezmą sobie wszystko same, bez pośrednictwa, zyskownego czasem, tych oświecicieli — i swoich ludzi puszczą w świat. Komunizm nie traktuje nikogo- na serio prócz siebie. Komunizm jest fazą przejściową.. Pamiętajcie, skąd wyszła Rosja. Centr sił, z którego wyszła ta wszechświatowa fala, może nawet czasowo wygasnąć — ale fala ta poszła i zrobiła swoje. Idee obecnie tworzą się same w masach i znajdują sobie jednostki do samouświadomienia. Idea rośnie w życiu, a nie wymyśla się przy biurku, a przede wszystkim musi być prawdziwa: musi wynikać z historycznej konieczności, a nie być tylko hamulcem, mającym zatrzymać ludzkość na parszywym poziomie pozorów ludzkości przy zachowaniu wszystkich przywilejów, ale nie dla ludzi dawnego typu władców, a dla nowych spryciarzy, różnych selfmademanów, businessmanów i hien, trudniących się handlem. Zmechanizowanie, czyli mówiąc po prostu: zbydlęcenie świadome — to jest prawdziwa przyszłość — a reszta to nadbudowa, ornament, który się tak rozpanoszył, że zjadać zaczął to, co miał zdobić. Doszliśmy do kresu burżuazyjnej kultury, która nie dała nic prócz zwątpienia we wszystko." W ostatnim rozdziale powieści Sajetan Tempe dochodzi do władzy i realizuje swój program obsadzając główne urzędy w nowym ustroju swoimi starymi znajomymi: książę Prepudrech, jak wiadomo, został „ministrem czystej muzyki", hrabia Łohoyski, kokainista, przebywający 130 okresowo w szpitalu wariatów, w chwilach „wolnych od furii wypuszczany był na wolność" w celach propagandowych, umetafizyczniony nowy swój system społeczny (niwelistyczny) roznosił po wsiach i po mniejszych miasteczkach", Purcel, kokainistyczny jego przyjaciel, został „komendantem całej kawalerii", drugi takiż jego przyjaciel „komisarzem sztuk plastycznych", ksiądz Wyprztyk, mistyk, dawny „misjonarski łowca dusz" został „głównym dyrektorem instytutu kultów", Atanazy Bazakbal został maszynistą biurowym w Komisariacie Spraw Wewnętrznych, zaś Hela Bertz i Giną Beer, jak nam już wiadomo, jego kochankami, pierwsza jako pracowniczka komisji śledczej do spraw szczególnej wagi, a druga jako jego osobista sekretarka. Przeciwieństwem Tempego jako czysty metafizyk jest ksiądz Hieronim Wyprztyk „z zakonu paralelistów, doktor teologii i profesor Najwyższej Dogmatyki na uniwersytecie tu i dalekiej Antiochii, wysoki (na 2 m 10 cm), chudy blondyn, z olbrzymim orlim, skrzywionym na lewo nosem, mikrosplanchik i niedoszły schizofrenik, nauczyciel i wychowawca Bazakbala, Łohoyskiego i Sajetana Tempego, a także sprawca konwertyzmu Heli Bertz i jej belzebubicznego ojca. Po owocach, jakie wydała w jego uczniach nauka udzielana im przez niego, nie bardzo wierzymy w niego ani jako wychowawcę, ani jako kapłana. Jego skwapli-wość misjonarska w stosunku do Heli i jej ojca miała bardzo podejrzane podłoże: „Ukryta gdzieś aż w gruczołach, a nie w marnej podświadomości, wysoce perwersyjna w możliwościach swych miłość do Heli, subli-mowana w innym wymiarze, stwarzała krwawy opar metafizycznej możliwości. O milimetr za cienkim przepierzeniem stał ordynarny, chamski, rogaty diabeł z widłami i kubłem smoły i czekał. Jako człowiek pierwotny, chłop o mało rozwydrzonych i dziedzicznie, i osobiście instynktach, właściwie z łatwością przezwyciężał cały balast zmysłów przy pomocy małego balonika idealizmu, dodatkowo na ten cel wytworzonego. Jak większość współczesnych mu wykształconych ludzi, o tym, kim jest naprawdę, nie miał bladego nawet pojęcia." Ksiądz Wyprztyk z racji swej sukienki duchownej i przede wszystkim jako spowiednik wie wszystko o wszystkich. Mógłby niejednej komplikacji życiowej bohaterów powieści, a nawet tragedii osobistej czy zbrodni zapobiec, a jednak nie czyni tego, przeciwnie, cieszy się, dając upust swej masochistycznej przewrotności. „Na tle różnych spowiedzi i rozmów miał dość dokładny obraz tego, co się działo, i rozgrzeszony co do swego bezwładu w tych materiach tajemnicą zawodową, rozkoszował się skrycie sytuacją jak doskonałą powieścią czytaną w felietonach." Udzielając w jednym dniu i przed jednym ołtarzem ślubu Heli i Prepudrechowi, a następnie Zosi i Atanazemu, „ksiądz Hieronim, wskutek wyspowiadania wszystkich uczestników, zdawał się wiedzieć wszystko, ale nie mrugnąłby nawet 9* ' 131 okiem, żeby przeszkodzić zbliżającym się wypadkom... Jako znający na wylot dusze tych czworga z łatwością mógł był odwrócić od nich nieszczęście, uświadamiając każdego i każdą z osobna co do czekającego ich losu." Po rewolucji niwelistów mówi: „Męczeństwo dla formy zewnętrznej jest rzeczą śmieszną. Jeśli trzeba będzie, zostanę nawet pozornie niwelistą." I został, jak wiadomo, z łaski wdzięcznie pamiętliwego ucznia, Tempego, „głównym dyrektorem instytutu kultów". Zarysowane wyżej z grubsza sylwetki, to główne persony spraw rozgrywających się w powieści. Reszta, także niezwykle barwna, lecz-tego samego „zgniłego" charakteru, stanowi materiał poboczny, dla tym lepszego uwydatnienia pełni obrazu, dla uprawdopodobnienia jego naturalności i prawdy życiowej. A przede wszystkim dla rozszerzenia amplitudy społecznej tego obrazu. W głównej akcji biorą udział, jak to wynika z dotychczasowego przeglądu postaci, przedstawiciele warstwy burżuazyjno-ziemiańskiej (Hertzowie i Osłabędzcy) i hochsztaplersko-inteligenckiej (pseudoarystokrata Prepudrech, Bazakbal, Tempe i ksiądz Wyprztyk). Do tych postaci dochodzą jeszcze i wplatają się w ich losy bez decydującego jednak znaczenia przedstawiciele arystokracji, jak Jędrek Ł o h o y s k i, jeden z oryginalnie j szych hrabiów na naszej planecie, bo „homokokainista", którego mieszkanie poznaliśmy wyżej, następnie jego daleki kuzyn Ż e l i s ł a w (Z i e z i o) S m o r s k i, lat 45, muzyk „szatańskich konstrukcji", „doszczętnie zanarkotyzowany, bogaty jak niejeden amerykański nabab", który razem z Łohoyskim stanie się niebawem stałym mieszkańcem więzienia, a potem szpitala dla wariatów, wreszcie Mieczysław baron Baehrenklotz „...rasowy dryblas, zbudowany jak grecka rzeźba", przyjaciel homoseksualisty Łohoyskiego. To high-life tego środowiska. A oto towarzysząca mu inteligencja: Buli-ston Chwazdrygiel, lat 46, biolog ze szkoły Loeba, obok księdza Wy-prztyka były nauczyciel Atanazego Bazakbala, dr Burdygiel, rotmistrz Purcel (podobno de Pourcelles), wszyscy współtowarzysze orgiastycznych sympozjonów hrabiego Łohoyskiego. Jest jakiś mały wyraźny doktor Chęzior, znakomity chirurg i lekkoatleta, ale w powieści tego nie udowadnia, jak również porucznik Grzmot-Szmuglewicz, a także Szwed, trener narciarski, Erik Tvardstrup, zabity w pojedynku przez Atanazego. Oprócz tej właściwie pseudointeligencji widzimy całą karuzelę typów kręcących się obok wyżej wymienionych, reprezentujących tzw. niziny społeczne w całej swojej różnorodności i krasie indywidualnej — od półświatka poprzez proletariat i lumpenproletariat aż po lud wiejski, oczywiście, dotknięty już deprawacją wyżej wymienionego high-ltfe'u. A więc „złotowłosa szesnastolatka, Iza Krzeczowska, utrzymanka oficjalna Ziezia Smorskiego", ale z przyjemnością zdradzająca go z jego przyjaciółmi, Józia Figoń, była nauczycielka z pensji, a obecnie służąca Heli Bertz, ułatwiająca JCJ .. Antoni Ćwirek, „butler" w willi Bertzów w Zarytern, fagas Łohoyskiego Alfred, służący swemu panu także jako obiekt jego przewrotnych zapałów, wreszcie przedstawiciele ludu w osobach Hlusiów, ojca i córki, oraz Wojtka Burdygi, Jaśka Barańca i Jędrka Czajki. A oto z czego i czym ten „lud" żyje: „Trupa Zosi znalazł wracając do swej chałupy pod reglami Jędrek Czajka, który wcześniej niż inni wyrwał się z homo-seksualnej orgii Łohoyskiego, odbywającej się przy akompaniamencie wycia pijanej, obłąkanej Hlusiówny i potwornego rzępolenia na miejscowej fabrykacji instrumentach rżniętych. Zawyła Jagniesia obnażając się po pas. Przez drzwi od &kumory» zajrzał stary Jan Hluś, niegdyś wyga i gaduła pierwszej klasy — dziś na wpół zidiociały starzec-bydlą. _ Bawcie się wej, panowie grófy, bawcie się, ksiązenta. Tera my syćka równi, gróf nie gróf. My syćka teraz hłopi. Bo hłop to' je wiecne, a panowie to się na tem wylengli, jako wsy na głowie, hej. —- Tak — zawył Jędrek Łohoyski, obejmując dwóch pozostałych parobków. Książę ratował Jagniesię, która zaczęła rzygać... — Ziemie równom, haj, ale co byś wiedzioł, kany mój zadek się za-cyno, a twój końcy — mówił pijany Jaś Baranieć. — Zbudź się — szeptał mu drugi, Wojtek Burdyga — ani wiś, kie 011 ci te śtuke wykono." Ale może poza wpływami Bertzów i Łohoyskich są jeszcze w społeczeństwie jakieś zdrowe typy ludowe? Okazuje się, że nie. Że te wpływy są raczej błogosławieństwem dla tych wybrańców Łohoyskiego z ludu, bo podnoszą ich na „wyższy" szczebel doznań i życia. Oto jeden z przedstawicieli ludu spoza kręgu tych wpływów, widziany oczami Atanazego w stanie dość względnej trzeźwości: „w tej chwili właśnie pociąg doganiał jakiegoś draba, idącego gdzieś wzdłuż toru na ranną robotę. Miał stwór ten na sobie podartą «ceperską» kurtkę, góralski wytarty kapelusik i stare, całe w łatach, «cyfrowane» portki, a na nogach pantofle z sukna, tzw. «puńcowo» było wykładnikiem «na- giej duszy», tak dla Witkiewicza «Czysta Forma» jest symbolem «jedno- ści w wielości»." '• Ale Irzykowski, podobnie jak Płomieński, nie tłumaczą ani socjolo gicznie, ani historycznie źródeł takiej postawy i jej odmian. Dekadentyzm Przybyszewskiego' powstał w wyniku pogłębiającego się kryzysu kapitali stycznego i nadciągającej nieuchronnie rewolucji 1905 roku, zaś deka dentyzm Witkiewicza powstał w wyniku pogłębiającego się kryzysu i wzbierającej powtórnie fali rewolucyjnej w następstwie pierwszej woj ny światowej i Wielkiej Rewolucji Październikowej. Dekadentyzm Wit kiewicza jest więc jakby duplikatem dekadentyzmu Przybyszewskiego, wyrazem wyższej, spotęgowanej fali kryzysu kapitalistycznego w epoce imperializmu. Irzykowski zauważa, że „dekadentyzm jest zdradą, ucie czką, niedomyśleniem do końca". Zdradą swojej klasy społecznej — owszem. Ale w wypadku Witkiewicza nie można powiedzieć, aby ta jego >,zdrada" czy „ucieczka" wypływała z „niedomyślenia" sprawy „do koń ca". Witkiewicz po obrachunku ideowym z całą współczesną mu epoką, oczywiście z punktu widzenia rozpadającej się klasy mieszczańskiej, do » 149 której do końca należał, doszedł do postawy świadomie nihilistycznej. Potępia świat i życie nie dlatego, że nic nie wie lub że wie za mało, lecz że wie wszystko, że wie aż nadto — dlatego potępia. Dla pokolenia Przy-byszewskiego świtała jeszcze nadzieja ocalenia w mirażach ustrojów autorytatywnych w formie autarkicznych demokracji lub dyktatur faszystowskich — ale dla pokolenia Witkiewicza po eksperymentach Mussoliniego i jego mniej lub bardziej udanych naśladowcach, nie mogących bynajmniej zapobiec szerzeniu się czerwonej „zarazy niwelistycznej", dalszemu pogłębianiu się kryzysów gospodarczych i wzrastaniu nastrojów rewolucyjnych — nie pozostawało nic innego, jak programowa filozofia samobójczego „aprenuledelużyzmu". Powieści Witkiewicza pisane po przewrocie majowym w Polsce (Pożegnanie jesieni ukazało się w roku 1927, a Nienasycenie w 1930) takiej postawy są właśnie wyrazem — zresztą nie odosobnionym bynajmniej w ówczesnej Europie. Witkiewicza można by nazwać polskim Celme'em, polskim Sartre'em— gdyby nie to, że wyprzedzał o wiele lat jednego i drugiego. To właśnie Celine'a można by nazwać przedwojennym, a Sartre'a powojennym francuskim Witkiewiczem. Nadto górował niewątpliwie nad obydwoma szerokością amplitudy artystycznej — ową właśnie typu dekadenckiego „renesansowcścią" swej natury twórczej. Ale poza tym w jego powieściach, podobnie jak w powieściach Celine'a i Sartre'a, „przesuwa się prawdziwy — mówiąc słowami Płomieńskiego — ogród zoologiczny niby drobnoustrojów ludzkich. Kłębowisko klinicznych, przeintelektualizowa-nych osobowości, chorych beznadziejnie na nihilizm umysłowy i moralny. Korowód mózgowy hipochondryków, seksualnych opętańców, wyszczekanych akrobatów sofistycznego wielosłowia, śmietnik buduarowego porub-stwa, słowem: psychoza bezpłodnego mózgu i zwyrodniałej płci..." Ludzie w powieściach tych pisarzy to nie ludzie, lecz bakcyle gnilne rozkładającego się społeczeństwa, przede wszystkim jego klas posiadających, przy czym autor sugeruje, że rozkład dotyczy także innych klas, jak inteligencji, chłopstwa i proletariatu, co razem tworzy świat absolutnie zdy-socjowanych mikrobów. Takie powieści jak Pożegnanie jesieni i Nienasycenie Witkiewicza, jak Podróż do kresu nocy Celine'a, jak powojenne powieści i dramaty Sar-tre'a możliwe są tylko w okresie narastających żywiołowo kryzysów gospodarczych, a w następstwie ideologicznych i ustrojowych, kiedy klasa rządząca, mieszczaństwo, straciła wszelką wiarę w jakikolwiek ratunek, nawet w formie dyktatury faszystowskiej, i stanęła oko w oko z zagadnieniem proletariatu, sięgającego coraz odważniej po władzę nad światem, kiedy burżuazja przekonała się, że zagadnienie komunizmu to nie tylko lokalne zagadnienie rosyjskie, lecz. przede wszystkim międzynarodowe. Taki też charakter noszą wszelkie zagadnienia poruszane przez boha- 150 terów powieści Witkiewicza — sami zaś ci bohaterowie to kosmopolici, luźno związani z ziemią, na której żyją, i z charakterem narodowym kultury, o której rozprawiają podkreślając zawsze jej aspekty ogólne, nad-narodowe, kosmopolityczne. Wiemy, że taka postawa bohaterów powieści Witkiewicza jest postawą jego własną, ponieważ powieść dla niego to rodzaj seansu spirytystycznego, w którym wywołane przez niego duchy •wypowiadają nie siebie, lecz, autora. Z tego powodu, niestety, nie da się uniknąć przy analizie powieści Witkiewicza • „babrania się w autorze d propos jego utworu", o czym mówi on w punkcie siódmym swej przedmowy do Pożegnania jesieni. Mimo że, według niego, jest to „nie-dyskretne, niestosowne, niedżentelmeńskie", to jednak jest niezbędne do zupełnego wyświetlenia prawdy. Chodzi przecież o dowód, że powieści Witkiewicza są zamaskowanym pamiętnikiem osobistym i rozłożonym na głosy i czyny bohaterów powieściowych wykładem jego filozofii. Rzuca się wprost w oczy analogia między stosunkiem Atanazego Bazakbala do swej narzeczonej, która potem jako jego żona popełnia samobójstwo, a tym, co o stosunku Witkiewicza do swej narzeczonej w roku 1914 w Zakopanem wspominają Jarosław Iwaszkiewicz (Spotkanie z Szymanow-skim — 1947, s. 118) i Jerzy Mieczysław Rytard (Wspomnienie o Karolu Szymanowskim — 1947, s. 55). Sam zresztą daje powód do robienia tego rodzaju analogii przez wkładanie żywcem całych partii swych rozpraw filozoficznych, szkiców estetycznych i ekskursji publicystycznych w usta swoich postaci powieściowych. Wypieranie się przez Witkiewicza tych niewątpliwych analogii ze swymi bohaterami, a raczej — jak to już powiedzieliśmy — sobowtórami, jest zwykłą perfidią, a co najmniej jeszcze jedną z licznych jego mistyfikacji. Ten sam charakter nosi wypieranie się przez niego zarzutu, jakoby powieść jego była pornograficzna. Wit-kiewicz powiada w przedmowie, że „można się czasem nie krępować, o ile to opłaca się w innym wymiarze". W jakim — zapytujemy — jeżeli żaden wymiar w jego powieści nie jest wymiarem serio? Również odpieranie z góry zarzutu „niepoważnego stosunku do kwestii religijnych" nosi ten sam przewrotny charakter, skoro z religii czyni autor sublimację nienasycenia erotycznego. Trudno się oprzeć wrażeniu, że niektóre zdania bohaterów jego powieści są własną autokrytyką, jak np. zdanie Atanazego z Pożegnania jesieni: „Nadmiar takich pseudohamletów jak ja jest dowodem, że ta mdło-demokratyczna sfera, do której należą, jest na wymarciu. Zdemokratyzowanie hamletyzmu. Ale czy ten typ życiowy był w ogóle kiedykolwiek wartością?" Idee klas wstępujących na arenę historyczną są skupiające, zaś idee klas schodzących z areny historycznej są rozkładające — stąd hamletyzm jednostek te idee reprezentujących. Autor, który obiera sobie podobny temat dla swej powieści, staje przed alternatywą: albo pokazać, jakie 251 Konrad Winkler jest wyjście z podobnej sytuacji, albo udowodnić, że żadnego wyjścia nie ma. Tak właśnie robi Witkiewicz. Dowodzi, że świat jest zły i niemożliwy, ale czy przeciwstawia mu inny? Owszem, ale jeszcze gorszy, bo zniwelowany, czyli absolutnie demokratyczny, a on — jak wiadomo' — jest przysięgłym antydemokratą. W imię czego? W imię prawdziwej według niego, realnej wiedzy o nim. Ale czy realnej? Łódź, 1949 r. TWÓRCZOŚĆ PLASTYCZNA STANISŁAWA IGNACEGO WITKIEWICZA W pierwszych dziesiątkach lat naszego stulecia wiele okoliczności na to się złożyło, że obok filozofii i literatury, także nowoczesnej plastyce przypadła patetyczna rola Kasandry wieszczącej zagładę dziewiętnastowiecznej kulturze mieszczańskiej. Kubizm, ekspresjonizm, futuryzm, dadaizm i jego płód osobliwy — nadrealizm, u nas zaś formizm tudzież dziesiątki innych „izmów" w sztuce formalistycznej — bez względu na to, czy wywodziły się z kontemplacyjnej troski Cezanne'a o styl i konstrukcję, czy też z przygód duchowych Picassa, czy wreszcie z nihili-stycznej ortodoksji plastycznej Tatlina i Malewicza — wszystkie owe kierunki głosiły kult nowości, uprawnienie eksperymentu, niewiarę w rzeczywisty wygląd świata — zwiastując jeszcze coś, co w historycznym rozwoju międzynarodowych stosunków przyniosło w końcu katastrofę dwóch wojen światowych, zniszczenie tysięcy miast i zagładę w łącznej sumie czterdziestu milionów istnień ludzkich. Wszystkie te ruchy artystyczne broniące autonomicznej konwencji w sztuce, odwoływały się zawsze do estetycznej motywacji przemian, jakie nastąpiły w tej dziedzinie — stawiając sobie równocześnie za zadanie zburzenie resztek dawnego porządku, tkwiącego w przyzwyczajeniach intelektualnych, zasadach estetycznych i światopoglądowych w sztuce tradycyjnej. Jeśli więc dążyły w pierwszym rzędzie do poniechania dawnych form sztuki, to dlatego, że owe formy uosobiały ład, który był tylko pozorem i przestał spełniać swoje zadanie. Podobne zjawiska ujawniły się w tym czasie w literaturze dwudziestolecia, gdzie awangardowe halucynacje poetyckie obalały system uświęconych tradycją wartości, atakując zarazem świat materialny i zniepra-wiając wyobraźnię, która — jak to pięknie powiedział Conrad — „buduje ostateczne pojęcia życia i śmierci". U nas na kilka lat przed ostatnią wojną zaczęły się ukazywać coraz częściej tomy- wierszy zwiastujących nową Apokalipsę — dając perspektywy zniszczenia i zagłady. Ale zna- 153 cznie wcześniej wyprzedził je w swych powieściach i dramatach Stanisław Ignacy Witkiewicz, które to utwory głosząc irracjonalizm psychologiczny — są bezsprzecznie najklasyczniejszym przykładem katastrofizmu. Witkiewicz jako artysta i jako człowiek był rzadko u nas spotykanym fenomenem. Był zjawiskiem wyjątkowym, głównie przez swą absolutną, bezkompromisową logikę myślenia i odczuwania artystycznego i niezależność twórczą, która nawet w czasie, kiedy zmuszony był malować na zamówienie portrety „naturalistyczne" (?) — porządnie jego modelom dawała się we znaki. I prawdziwa parodia losu chciała, że te właśnie portrety, których nie uznawał za dzieła sztuki — stanowią' jego najbardziej wartościową spuściznę malarską... Rzeczowa ocena owej spuścizny nie jest bynajmniej rzeczą łatwą. W malarstwie Witkiewicza dochodzi bowiem do głosu cały ów kompleks słabości i dekadencji tej zbłąkanej epoki, wiążący się niemal zawsze ze schyłkowymi formami kulturowymi. Poza tym — mimo daleko posuniętej dyscypliny intelektualnej w pracach teoretycznych tego artysty — istnieje fatalna rozbieżność między jego teorią a praktyką, między postulowaną przezeń „Czystą Formą" w malarstwie a jego dziełem z okresu ekspresjonistycznego, co poniżej postaram się uzasadnić. W sztuce bowiem liczą się tylko osiągnięcia i oparte na tych osiągnięciach postulaty — a nie odwrotnie. Mimo tego postać Witkiewicza jako artysty i myśliciela stanowi w dość jałowym okresie międzywojennego dwudziestolecia indywidualność może najciekawszą, najbardziej frapującą twórczo — chociaż pod pewnym wzglądem niedoskonałą Jest on przez swą ideologię reprezentatywny dla swej epoki — dając utwory obarczone jej ułomnością, dzięki powikłanej sytuacji duchowej ówczesnego świata mieszczańskiego, którego bynajmniej nie aprobował demaskując niejednokrotnie w swych powieściach i dramatach małoduszność i sobkostwo rodzimej dulszczyzny. Bo nie jest artystą ten, który nie bywa równocześnie kamieniem sprzeciwu... Witkiewicz jako teoretyk sztuki Zasadniczo biorąc teoria sztuki Witkiewicza, czyli tzw. teoria „Czystej Formy" — nie jest bynajmniej czymś nowym. Odpowiada ona bowiem pojęciu „czystej sztuki"1 — w czym, rozumie się, mieści się przede wszystkim zagadnienie formy artystycznej. Nowością jest tylko sformułowanie w pewnym typie tego problemu, poruszenie podstawowej 1 W niniejszym wypadku „czystego malarstwa". dialektyki form na obrazie w sposób logiczny i konsekwentny — a to w naszych stosunkach znaczy już bardzo wiele. Nie jest mi wiadomym, czy Witkiewicz studiował Estetyką Crocego — lecz pewne ustępy głównego dzieła Witkiewicza, pt. Nowe formy w malarstwie i przypominają podstawowe tezy włoskiego uczonego — inne znów są im diametralnie przeciwne. Uczeń i kontynuator Crocego, znany estetyk i krytyk, Lionello Yenturi — pisze np. w swej Histoire de la Critiąue d'Art, ,że: „Ani idee, ani reguły naukowe nie mogą być warunkami wartości dzieła sztuki, ale jedynie forma, jaką artysta nadaje swemu sposobowi odczuwania". W swej książce O czystej formie2 — pisze Witkiewicz (na s. 14): „Ponieważ samo niezróżniczkowane pojęcie Piękna okazuje się nieprzydatnym, musimy przyjąć założenie pierwotne, że i s t o t ą sztuki jest forma." Autor zastanawiając się nad „pojęciem piękna" — nazywa „samą przez się działającą formę, wywołującą estetyczne zadowolenie — «Czystą Formą*. Nie jest to więc forma pozbawiona treści, bo takiej żaden żywy stwór stworzyć nie potrafi, tylko ta, w której życiowe składniki stanowią element drugorzędny." 3 Yenturi zaś twierdzi, że „wartość obrazu nie zależy od przedmiotu przedstawionego (naturalnego lufo idealnego), ale od sposobu przedstawienia jakiegokolwiek przedmiotu." Czyli od formy, w jakiej ów przedmiot został przedstawiony. Sformułowanie inne — ale treść ta sama. W dalszym swym dowodzeniu Witkiewicz powiada, że piękno artystyczne zależy „od proporcji dwóch składników: formalnego i życiowego. O ile składnik formalny przeważa, a życiowe pierwiastki stanowią coś drugorzędnego, będziemy mówić o podobaniu się artystycznym. 4 Mam wrażenie, iż sztuka Goyi i Daumiera o tak wielkim ładunku „treści życiowej" — nie podobała się Witkiewiczowi, dla którego nawet renesans włoski „był początkiem upadku sztuki". Miał on chyba na myśli cin-ąuecento, gdzie w malarstwie i rzeźbie przeważał pierwiastek realistyczny — okres, w którym tworzyli swe arcydzieła najwięksi artyści tej wspaniałej epoki. Zdaje się jednakowoż, iż w tej gołosłownej walce z autorytetami nie mógłby Witkiewicz liczyć na zbyt wielu sprzymierzeńców. Pozornie wydawałoby się, że Witkiewiczowi, jako teoretykowi, brakowało szerszego na sztukę spojrzenia — ale były to czasy potężnego naporu nowinek w sztuce i walki o formę we wszystkich niemal centrach i kołach 1 Stanisław Ignacy Witkiewicz: Nowe formy w malarstwie i wynikające stąd nieporozumienia — nakł. Gebethnera i S-ki Warszawa 1919. 2 Stanisław Ignacy Witkiewicz: O czystej formie — Wyd. Biblioteki „Zet" Warszawa 1932. 3 Ibid. 4 Ibid. 154 155 kulturalnych Europy. Dzisiaj nie podobna sobie wyobrazić takiej manifestacji przeciwko tradycji, jaką był w tych latach włoski futuryzm. W tym nieco anarchicznym stanie umysłowości znaleźć można wytłumaczenie kapryśności i absurdalności artystów — Witkiewicz zaś był niewątpliwie pierworodnym synem swej epoki staczającej sią po> równi pochyłej ku katastrofie, którą on swym nieomylnym instynktem przewidzieć zdołał. Podobnie nierozróżnianie przez Witkiewicza pojęć naturalizmu i realizmu prowadzi do nieporozumień wyższego rzędu i nie wydaje się nam tak błahe jak wówczas, kiedy istniał wspólny front kierunków nowoczesnych przeciw „kopiowaniu natury". Kwestia ta została przez współczesną estetykę dostatecznie wyjaśniona i dzisiaj doskonale pojmujemy, dlaczego Stanisław Witkiewicz-ojciec, jako apostoł naturalizmu zwalczając Matejkę, wynosił równocześnie pod niebiosa malarstwo Chełmońskiego z jego naturalistycznego okresu. Realizm bowiem nie dąży, jak pisze Witkiewicz, „do możliwie wiernego odbicia świata zewnętrznego" — tylko godzi w harmonijny sposób subiektywnie pojętą prawdę w przedstawianiu rzeczywistości z autonomiczną strukturą obrazu. Czyli innymi słowy — realizm to nie imitacja rzeczywistości, lecz jej opanowanie — artystyczne. Wartościowanie dzieła sztuki w teorii ,,Czystej Formy" opiera się jedynie na uczuciu metafizycznym, tj. „na przeżywaniu Tajemnicy Istnienia jako jedności w wielości". Ale brak obiektywnych kryteriów w tej materii — o czym wspomina Witkiewicz — należałoby zastąpić bodaj jakimś metodologicznie opracowanym schematem naukowym, torującym drogę do poznania i oceny dzieła sztuki, a nie dowolną konstrukcją intelektualną zawieszoną w metafizycznej próżni. Absurdalność wszelkich stałych reguł w sztuce jest rzeczą oczywistą — ale tutaj nie chodzi bynajmniej o regułę, tylko o metodę działania, o zastosowanie pewnych odwiecznych „praw sztuki", które mają uniwersalne znaczenie przy wydawaniu sądu o dziele artysty. Sztuka ma być realizacją piękna plastycznego, posiadającego swoją wewnętrzną logikę formalną, od życiowych elementów niezależną. Ale na czym polega owa logika? Na prawidłowej budowie plastycznego dzieła — a więc na umiejętnym rozmieszczeniu mas i plam barwnych •—• ponieważ zaś Witkiewicz ma jedynie na myśli płaskie malarstwo sylwetowe — na układzie „napięć kierunkowych" poszczególnych form na płótnie. Wydaje mi się, że autor „Czystej Formy" zanadto uprościł swoje zadanie. Albowiem sprawdzian budowy plastycznego dzieła jest kwestią bardziej skomplikowaną — mamy tu bowiem do czynienia nie tylko z napięciami kierunkowymi poszczególnych form czy mas — ale także z wieloma innymi współczynnikami budowy, jak rozmiar form czy mas, czyli 156 płaszczyzn barwnych i ich wzajemny do siebie stosunek, gra barw i linii i oddziaływanie wzajemne owych elementów na siebie itp. — co wszystko razem wziąwszy warunkuje ogólną harmonię malowidła. Da się to ująć w formułę znaną powszechnie w energetyce, która powiada, że „równowaga polega na wzajemnym znoszeniu się sił działających". Mimo wszystko Witkiewiczowska teoria „Czystej Formy" — biorąc nawet pod uwagę jej niedopowiedzenia i niekonsekwencje — nie zasługuje bynajmniej na pominięcie czy zlekceważenie. Jest ona bowiem pierwszą poważniejszą u nas próbą znalezienia jakiegoś wyjścia z labiryntu problematyki formalnej sztuki nowoczesnej, przeniesienia jałowych dywa-gacyj o sztuce na właściwą platformę empirii — a równocześnie znacznym wzbogaceniem nader skromnego u nas piśmiennictwa w tej dziedzinie. Wprawdzie termin „Czysta Forma" nie znalazł praktycznego zastosowania w pracach naszych teoretyków i krytyków sztuki, ale nader ciekawe określenie: „napięcie kierunkowe", dość często sią w owych pracach powtarza. Dla tych właśnie specjalistów nienadaremny trud tragicznie zmarłego artysty powinien stać się pobudką a zarazem odskocznią do dalszej intro-spekcji w tej dziedzinie. Malarstwo Witkiewicza Do osobowości twórczych nie można stosować jednakowej miary. Istnieją artyści, którzy zaledwie ukażą rąbek swego talentu — od razu zdobywają ulgowy bilet do nieśmiertelności. Innym zaś przychodzi to znacznie trudniej. Walcząc przez całe życie o uznanie dla swej sztuki bywają częstokroć nie doceniani i trafia się dość często, że dopiero pokaz większej ilości dzieł nieżyjącego artysty na jego wystawie pośmiertnej daje odpowiedni materiał do rzeczowej oceny jego dorobku twórczego. Znam wprawdzie wiele malowideł Witkiewicza, z formistycznego okresu zwłaszcza — ale być może, że istnieją gdzieś jeszcze inne jego prace, może znacznie lepsze, i tutaj właśnie zaczyna się ryzyko krytyki artystycznej, która w ostatecznym podsumowaniu wartości spuścizny nieżyjącego twórcy powinna zachować daleko idący takt i umiarkowanie. Czas już najwyższy, aby dzieła Witkiewicza zostały wreszcie skatalogowane i po odpowiedniej selekcji pokazane na wystawie pośmiertnej, co znacznie ułatwiłoby orientację w tej niezwykłej, a jednak obarczonej nieszczególną opinią w świecie artystycznym twórczości tego oryginalnego malarza. Jak wiadomo — wiedzcie, że Schulz jest masochistą. Zamiast przedstawić się — pamiętaj, Janko, podejść do niego blisko i nic nie mów, tylko wal w mordę — , pięć razy. Będzie to szczyt rozkoszy dla niego. Przygoda skończyła się bezboleśnie. Dama, która nam towarzyszyła, uchyliła się od rękoczynnej metody zaspokojenia rzekomo masochistycznych skłonności znanego już wtedy autora Sklepów cynamonowych. Przywitała się mniej ekscentrycznie, za to zgodnie z obiegową etykietą towarzyską. Gdy później w czasie wizyty zdekonspirowałem nieuskutecznioną przygodę, Schulz uśmiechnął się blado i miał trochę niewyraźną minę. Witkiewicz poklepał go po ramieniu: — No, Brunonie, minęła cię pyszna gratka. Wszystkiemu winien naturalnie Jerzy i niedoświadczona Janka. Witkiewicz potwierdzał sobą i swoim życiem niedwuznacznie biolo giczną teorię o organicznym zroście płciowości oraz intelektu. Był poli- gamistą raczej pod ciśnieniem popędowej konieczności niż wyrozumo- wanego snobizmu. Kobiety, które fascynował i których mnóstwo kochało się w nim, mimo jego przeważnie doświadczalnego stosunku do nich, ukrywanego zresztą, były bowiem jednym z walnych środków wprawia nia go w stan biologiczno-duchowej tężyzny, traktował z całą delikatno ścią i rzadką dżentelmenerią, jemu tylko właściwą. Takim był przede wszystkim w stosunku do swojej żony, z którą współżył wprawdzie w artystycznie luźnych więzach, ale o której wyrażał się zawsze naj czulej i tkliwie. Gdy przyjeżdżała do niego do Zakopanego, zaniedbywał swoje ustalone rytuałem codziennego nawyku odwiedziny, by niczym nie urazić żony, która odpłacała mu zresztą tą samą dozą serdecznej deli katności i oddania. Kiedyś zwierzył mi się w czasie generalnej spowiedzi z dziejów swojego życia, w której nie tylko nie wahał się poruszyć naj- ' intymniej szych spraw rodzinnych ze swoim dramatem młodzieńczym włącznie (samobójstwo narzeczonej w Tatrach), ale upoważnił mnie w ra zie wcześniejszej śmierci swojej do pełnego uwzględnienia tych spraw w planowanych przeze mnie jeszcze przed wojną pamiętnikach. — Nikt z mojego otoczenia nie domyśla się nawet, jak ważną rolę 184 odegrała w moim życiu Nina — mówił wtedy o swojej żonie — ile razy była moim najlepszym duchem. Jest dla mnie bezcennym wprost człowiekiem, a jednak tyle razy odchodziłem od niej do innych kobiet. Nina przebacza mi zawsze. Miał szczególny kult dla swojej matki, a poprzez ten kult — dla macierzyństwa w ogóle. Opowiadał mi kilka razy, że matce zawdzięcza daleko więcej niż ojcu swojemu, Stanisławowi — jednemu z najwybitniejszych pisarzy swojej epoki, osobistości szczególnie czczonej przez jego pokolenie. Miał pewien uraz w stosunku do ojca, pochodzący ze wspomnień młodości. Mówił mi o nim z odcieniem hamowanej goryczy, jako o kimś, którego opinia publiczna postawiła na najwyższym piedestale, a który, niestety, nie dorastał do tej wysokości w życiu rodzinnym. Informował mnie; że ojciec jego mimo głośnego nazwiska miał dochody niewielkie i nieraz gorzki trud utrzymania domu na pewnym poziomie (u Witkiewiczów bywało mnóstwo gości nie tylko ze świata literatury, sztuki i nauki) spadał na matkę, która udzielała lekcji gry na fortepianie, zaprą co wu jąć się ponad miarę swoich wątłych sił. Gdy poznałem Witkie-wicza, matka jego nie żyła już; ale w nader częstych rozmowach ze mną, w których mnie wtajemniczał w najskrytsze szczegóły swojego dzieciństwa, młodości i w ogóle swojej atmosfery rodzinnej, nie ojciec, ale matka była głównym motywem bezustannych refrenów podziwu i uwielbienia ze strony Stasia. Ojcu swojemu nie mógł darować jego stosunku, zresztą wyłącznie duchowego — jak mi opowiadało kilka osób, które dobrze znały te rodzinne komplikacje domu Witkiewiczów — stosunku polegającego na najgłębszym powinowactwie dusz, z p. Dembowską, podobno również jedną z egeryj H. Sienkiewicza. Informacje Witkacego o p. Dembowskiej były wybitnie stronnicze. Nigdy nie potrafił o niej mówić spokojnie. Parskał pasją, ile razy poruszał ten tak przykry dla niego temat. Niezwykły czar tej wyjątkowej kobiety — bezcielesnej niemal, zdematerializowanej na modłę romantycznego ideału kobiecości, istnego ekrazytu duchowego napięcia, żyjącej bezustannym żarem mistycznym o wysokiej temperaturze, oderwanej zupełnie od życiowej codzienności — w opowiadaniach Witkiewicza ulegał urazowemu wykrzywieniu. W opowiadaniach tych p. Dembowską przeobrażała się w niesamowitego wampa, w piekielnego demona kobiecego, który jego matce odbierał codziennie na długie godziny obecność w domu ojca, przesiadującego, jak mnie informował Witkacy, całe popołudnia, a nawet wieczory u p. Dembowskiej. — Wyobraź sobie, Jerzy — mówił mi kiedyś mocno wzburzony, poruszony bolesnymi wspomnieniami — do czego dochodziło, na jakie upokorzenia narażona była moja biedna, najdroższa matka. Gdy ojciec mój umarł w roku 1915 w Lowranie, p. Dembowską przedarła się w tamte 185 lekie strony i przywiozła jego ciało do Zakopanego; jak to zrobiła? to zostanie tylko jej tajemnicą. A w uroczystym pogrzebie mego ojca Zakopanem — ona grała pierwsze skrzypce, ona celebrowała przed blicznością z miną żałobnicy i jej, a nie matce mojej, składano kondo-loje. Nigdy nie udało się jej — dodał z zaciśniętymi zębami, z akcentem ^przejednanej wrogości — pozyskać mojej życzliwości i przyjaźni, cho-iż zabiegała o to. Jaka szkoda, że nie ma, niestety, pamiętników, które by wiedzę o tej oce zakopiańskiej, tak bardzo zrośniętej z polską elitą kulturalną, oca-? dla świadomości przyszłych pokoleń. Gdy w zimie w roku 1936 zamówił u mnie redaktor „Wiedzy i Życia" Podwysocki monografię o zagadnieniach ludowych w literaturze pol-;ej, jeden z rozdziałów tej nie ukończonej zresztą pracy poświęciłem Witkiewiczowi (ojcu), jako epikowi Podhala. Skrót tego rozdziału-idium miałem wygłosić w tym czasie przed mikrofonem radiostacji rszawskiej. Omawiałem tę sprawę z Witkacym, który wyraził nawet iowość odczytania mojej rozprawy, zamiast mnie, by mi oszczędzić iróży do Warszawy. Ciotka Witkiewioza, a siostra jego ojca, p. M. Wit-wiczówna, która wydała później piękny pamiętnik, poświęcony swo-nu znakomitemu bratu, prosiła mnie, bym rozprawkę swoją o nim :zytał przedtem w ścisłym), kilkuosobowym gronie rodzinnym „Witkiewiczówce" na Antałówce; o ile się nie mylę, spoza rodziny tkiewiczów była wtedy na moim odczycie jedynie zaprzyjaźniona odziną, a zwłaszcza ze Stasiem, p. Bundykowa. Po moim prawie go-onym odczycie Witkiewicz zabrał mnie ze sobą do swojego pokoju piętrze i tutaj w czasie rozmowy zadał mi dziwne pytanie, które mnie koczyło: — Powiedz mi, Jerzy, szczerze, co wy właściwie widzicie w moim u, że anektujecie go tak uparcie dla nieśmiertelności? Nikt mnie nie ekona o jego wielkości jako artysty, a zwłaszcza jako myśliciela. Ani stworzył jakiegoś systemu filozoficznego, ani arcydzieł literackich malarskich, które byłyby godne tego terminu. Był zawsze rozproszko-1y; gubił się we fragmentach, które nie łatwo można byłoby scemen-'ać w jednorodną całość. Oddziaływał patosem swojej postawy mo-lej, która była niezupełnie szczera, ale brak mu było głębszej kultury zoficznej. Nie myśl, że jestem zazdrosny o sławę ojca, który pozo-u'e dla mojej rodziny zawsze bożyszczem, a ja — ja jestem w jej ich tylko marnotrawnym synem, utracjuszem wielkiej tradycji, hań-rym jej majestat, szargającym wielkie nazwisko ojca. yło to dla mnie wstrząsające wyznanie. Czułem za słowami Witka-> milczącą wymowę chorobowego kompleksu. Replikowałem długo, kiewicz przechadzał się nerwowo po pokoju milcząc dłuższy czas. Nie a mnie Oczy jego były skierowane jakby wewnątrz. W pewnej T Zatrzymał się przede mną. Spojrzał na mnie uważnie, trochę nie-promiennym wzrokiem wielkiego dziecka i odezwał się z chłodną ironią: ^ ^ uważasz mnie za kliniczny egzemplarz okazowej ~~hnmtU Być może - być może, że nim jestem. Te wspomnienia dzŁciństwa i wczesnej młodości chodzą za mną jak zły cień. Ale nie po- «adzai mnie o kompleks ojca. W naszych wielokrotnych rozmowach nie wrócił więcej do tematu ojca. ni W Zakopanem widywałem się z Witkiewiczem codziennie. Odwiedzał mnie zwykle po południu lub wieczorem, a niekiedy nawet w nocy. Spędzaliśmy codziennie po kilka bardzo urozmaiconych godzin na rozmowach, wizytach, knajpowaniu. Chodziliśmy wspólnie do kina. Zaznajamiał mnie ze swoimi licznymi znajomymi i przyjaciółmi, którzy go •odwiedzali na Antałówce, gdzie mieszkał w miesiącach zimowych oraz częściowo letnich. Odwiedzałem go tu często. Zatrzymywał mnie zwykle u siebie na podwieczorku i kolacji. Były to godziny „rozmów istotnych", których cudownym reżyserem bywał Witkacy. Zakopane ówczesne tętniło życiem towarzyskim i umysłowym, zwłaszcza w sezonach zimowych i letnich, bo w miesiącach niesezonowych ziało pustką i monotonią. Życie wlokło się wtedy ślimaczym tempem, zatrzymywało się po prostu w swojej bogatej kalejdoskopiczności, pokrywając się niby staw rzęsą martwej, jałowej nudy. A ludzie miejscowi błąkali się, niby leniwe muchy w mazi lepowej, po ulicach — jacyś szarzy, bezbarwni, zgaszeni, natomiast tzw. elita towarzyska, czyli tuziemcza inteligencja, względnie napływowa, ale osiedlona tu i wkorzeniona na gruncie miejscowych warunków i naturalizowana niejako, przesiadując w dwóch modnych kawiarniach, wylewała na siebie niezbyt wonne kubły mniej lub więcej cenzuralnych ploteczek, snuła misterne kokony odwiecznych, małomiasteczkowych intryżek, tęskniąc do musującej i kolorowej bujności nowych sezonów. W miesiącach zimowych i letnich, więc w tzw. pełni sezonu, przebywali tu zwykle spośród przedstawicieli nauki, literatury i sztuki Leon Chwistek, znany uczony, wielostronny twórca, bardzo oryginalny jako człowiek, który nie zawsze umiał, niestety, ocalić nie tylko w środowisku zakopiańskim autorytet swojego cenionego i nieraz cytowanego w nauce europejskiej nazwiska naukowego, dalej, socjolog warszawski J. Bystroń, który wraz z historykiem literatury J. Krzyżanowskim oraz lwowskim etnografem A. Fiszerem tworzyli 187 zwarty klan towarzyski. Czasami przyłączali się do nich szczególnie popularny w Zakopanem, ale przeżywający już wtedy zmierzch swojej wielkiej przedtem popularności w Polsce czarujący „cygan" literacki^ spóźniony arcyokaz młodopolskiej bohemy, Kornel Makuszyński, zawsze tryskający optymizmem, zabłąkana z średniowiecznych rozgłosów niefrasobliwego humoru odmiana nowoczesnego waganta czy krotoehwilnego rybałta, uśmiechnięty do życia, przesadnie ugrzeczniony dla kolegów po piórze, ironicznie pobłażliwy dla ludzkiej słabości i małości, z sublimo-wanym z lekka cynizmem przemycający w perfumowanych etykietach naręcza wątpliwych komplementów pod adresem kobiety, które to komplementy były nierzadko jednoznaczne z jadowitymi impertynencjami, oraz poeta Wojciech Bąk. Z uczonych i pisarzy przyjeżdżali tu niemal corocznie filozof lwowski, R. Ingarden, z którym przyjaźnił się Witkacy, warszawski historyk filozofii, estetyk i historyk sztuki Wł. Ta-tarkiewicz (obydwaj spędzili w naszym towarzystwie niejedną godzinę — knajpowaliśmy nieraz wspólnie), krakowski uczony St. Kot, rzadziej Jul. Kleiner oraz Adam Stawarski — kryształowy charakter i niepospolity mózgowiec, autor szeregu rozpraw z zakresu filozofii, estetyki, teorii społecznych, filozofii prawa i literatury, ogłaszanych przeważnie na łamach „Przeglądu Współczesnego", „Marchołta", „Przeglądu Powszechnego", „Czasu" i innych pism, również na łamach pism zagranicznych, zamordowany przez Niemców w potwornych warunkach w Oświęcimiu w czasie okupacji. Stawarski, który był przez jakiś czas w okresie okupacji niemieckiej szefem propagandy prasowej w Krakowie, torturowany nieludzko przez szereg dni w więzieniu, nie załamał się i nie wydał nikogo. Był on szczególnie drogi sercu Witkiewicza i mojemu. Niech te słowa, jedyne — wypowiedziane publicznie po śmierci drą A. Stawar-skiego — o tym szlachetnym i bohaterskim męczenniku narodowym będą symbolicznymi kwiatami, rzuconymi przez przyjaciela na nieznany grób-tego zapomnianego intelektualisty i niezłomnego patrioty. Bywał również w Zakopanem historyk lwowski, M. Tyrowicz, dzisiaj czołowy znawca historii rewolucyjnych ruchów w Polsce porozbiorowej. Od roku 1935 mieszkałem stale, ile razy przyjeżdżałem do Zakopanego, przy ul. Do Białego, w piętrowej willi „Jambur", zanurzonej w cieniach wysmukłych drzew szpilkowych, przez które sączyły się nieśmiało wątłymi smugami świetlistymi uśmiechy słońca, w dwóch miniaturowych pokojach z dwoma słonecznymi balkonami. "Wnętrza tych dwóch pokoików,, o kolorowych, ze smakiem stosowanych tapetach na ścianach, obwieszonych obrazami szeregu wybitnych i znanych malarzy, z wytwornymi mebelkami, z dywanami na parkietowych posadzkach, z kryształowymi flakonami pełnymi kwiatów i z kunsztownie rzeźbionymi statuetkami na stolikach, robiły na mnie przedziwne wrażenie renesansowych kaplic- 288 Mieszkanko to miało swoje iraaycje «xl moja dawna przyjaciółka. Uległem namowom. Byłem zresztą bardzo ciekaw, jak się skończy ta zapóźniona wizyta u nie znanej mi osobiście legendarnej pani Krystyny. Szliśmy dosyć długo przez labirynt zagubionych w gęstych woalach mroków uliczek, których trasy topograficznej nie potrafiłbym odtworzyć. Po pewnym czasie wyskoczył nagle przed nami cienisty zagajnik z rzadko rozsianymi kolumnami drzew szpilkowych. Dochodziliśmy do alei z jednym rzędem stylowych will, piętrowych oraz dwupiętrowych. Niektóre z nich miały szerokie tarasy, wiszące nad ziemią niby gniazda jaskółcze. Byliśmy na miejscu. — To tutaj — oświadczył Witkiewicz zatrzymując się przed jakimś oknem i zapukał w szybę. Gdy nikt nie odpowiedział, wybębnił palcami kilka energicznych „chlustów" na szybie, naśladując galopade dźwięków na fortepianie w swoich występach „chlustowych". P. Ż. podszedł do drugiego okna i pukał niezbyt dyskretnie, deklamując dramatycznym tonem: — Otwórz, pani, to ja — Romeo — błagam cię, otwórz. — Za przejrzystą firanką zamajaczyła kobieca sylwetka w barwnym kimono. — Kto tam? — rozległ się senny głos kobiecy. — Pan Ż. — wymienił swoje nazwisko — reżyser dramatyczny, kochanek gwiazd, ulubieniec muz... Otwórz, pani... Idziemy do ciebie trzej wędrowcy nocy... Pani w kolorowym kimono chichotała przeciągle za szybą. — Oryginalną wybrał pan porę na wizytę, panie reżyserze — odezwała się nieznajoma*pani poprzez tłumione gamy śmiechu — idź pan do domu, jest pan zupełnie pijany. Pan Ż. wcale nie zrażony, deklamował dalej tragicznym głosem, jakby rzucał ze sceny strzępy serca niewiernej kochance: — Pani, przestań być okrutna — Romeo błaga... Otwórz... Nie ma oryginalnej pory, gdy serce płacze... z tęsknoty... Dama uchyliła nieznacznie skrzydła okna. — Radzę się przespać, panie reżyserze, panie Edwardzie — prosiła szeptem, znacznie łaskawiej. — O tej porze nie wypada przecież... Pan Ż. zasypał ją naręczami zaklęć, skleconych z wielu ról amantów,, kreowanych przez siebie na scenach. Przekonywał ją coraz wymowniej i coraz gwałtowniej, wreszcie poprzez barierę okna zaczął prezentować aas niewidzialnych — Witkiewicza i mnie — nieznajomej pani, zdecydowanej już prawie na przygodę. 104 mieński. __ Muszę się ubrać, za chwilę poproszę panów — wyszeptała cicho przez otwarte okno twierdza prawie zdobyta. pan Ż. zniecierpliwiony jednak kilkuminutowym czekaniem zapukał znowu kilkakrotnie, tym 'razem noskiem trzewika w okno sutereny, zapomniawszy w zamroczonej głowie, że rozmawiał przed chwilą z panią z parterowego okna. Ktoś otworzył nagle z pasją okno suterenowe i wrzasnął z wściekłością: — Psiakrew! Obieżyświaty przeklęte, cholera! spać nie dadzą cłekowi umęconemu w kuchni! Kreminału nie ma na takich — i strumień kolorowego płynu, wychluśnięty z furią w stronę pana Ż., rozlał się za oknem. Ź uchylił się w porę od nieprzewidzianej kąpieli nocnej. Najpiesz-czotliwiej zaczął przemawiać do parskającego gniewem majestatu kuchennego głosem aksamitnym, który mógłby przebłagać nawet antyczne furie: _ Nie gniewaj się, Ofelio, zaklinam, to ja, Hamlet, królewicz duński, wracam z podróży... z podróży... do kresu nocy... zabłądziłem widocznie — plątał się coraz bardziej. Okienko zamknęło się z wściekłym trzaskiem. — Jakiś świrk zapity — miel© jęzorem diabelskim — wrzasnęła amazonka z kuchni i wróciła do przerwanego snu. Tymczasem Witkiewicz rozmawiał już przez otwarte okno z panią Krystyną. Robiła mu łagodnie wyrzuty, że naraża ją na niepotrzebne komentarze w pensjonacie, że jutro cały pensjonat zapewne będzie szumiał od plotek, i głosem miękkim, pełnym słodyczy przekonywała go, że tej miary człowiek nie powinien ulegać pokusom młodzieńczych wybryków, że to wprost nie wypada. Ale w wyrzutach tych bynajmniej nie było ani niezadowolenia, ani żalu. Witkiewicz przerwał jej trochę szorstko: — No, wpuść nas wreszcie, Krystyno — jestem z moimi przyjaciółmi — Płomieński chciał ciebie koniecznie poznać... — Jesteś niepoprawny, Stasiu, takie wielkie dziecko uparte, jak malutkie bobo — przebaczała mu już z macierzyńską tkliwością i za chwilę uchyliły się drzwi. Weszliśmy we dwóch do pokoju pani Krystyny. Ż. po-2ostał na swojej własnej reducie. Pani Krystyna witała się z nami w stroju rannym, z włosami w papilotach, które związała naprędce wielobarwnym szalikiem, w amaranto-Wych pantoflach rannych. Podając rękę Witkiewiczowi pogroziła mu palcem: — Zawsze ten sam, nie zmieniłeś, jak widzę, swojego stylu, Stasiu, starzejesz się wcale... zazdroszczę ci twojej wiecznej młodości. 205 Witkiewicz przypomniał sobie nagle pana Ż. i zamierzał go natych- F miast odszukać. — Muszę go znaleźć, Krysiu — to byczy „snardz". Odradzałem mu zapewniając go, że przeszkodziłby mu tylko w jego. nowej roli. — Czy mogłabyś nas poczęstować, Krystyno, herbatą z cytryną? a może wódką — zapytał Witkiewicz pogodziwszy się już z nieobecnością pana Ż. Pani Krystyna kiwała głową z zakłopotaniem: — Pokojówka śpi od dawna. Kuchnia jest zimna teraz... a mój dzwonek obudziłby cały pensjonat. Wybacz, Stasiu, ale pora jest bardzo późna. Była to wysoka, filigranowa szatynka o włosach koloru ciemnopopiela-tego, o małych, soczystych wargach, jasnych, dobrych oczach barwy dojrzałej trawy i dziwnie pięknych rękach — istnych poematach sztuki. Każdy z palców jej delikatnych, atłasowych rąk robił wrażenie doskonałego modelu rzeźby. Wiedziała o tym najwidoczniej, bo ręce swoje trzymała trochę pokazowo na stoliku, przy którym siedzieliśmy. W oczach jej czaił się melancholijny wyraz wyrzeczenia. Zamglone i zadumane,, w czasie rozmowy niekiedy przelotnie nieobecne, promieniowały spojrzeniami, z których biła głębia ciszy i opanowania. Miała płynne i rytmiczne ruchy, pełne spokojnej i naturalnej gracji. Z towarzyską wytrawnością zaimprowizowała natychmiast rozmowę częstując nas pomarańczami, czekoladą i ciastkami. U pani Krystyny spędziliśmy dwie przeurocze godziny. Witkiewicz trzeźwiał coraz bardziej. Pani Krystyna skierowała nieznacznie rozmowę na odległy trakt wspomnień. Witkiewicz zaczął snuć kolorowe wspomnienia o swojej podróży z przyjacielem młodości, prof. Br. Malinowskim, do Australii. Miał bajecznie plastyczną wyobraźnię. Najosobistsze zwierzenia wiązał z barwnymi opisami etapów podróżnych-w zharmonizowaną panoramę krajobrazu własnej duszy i geograf icznych. punktów podróży. Gdy żegnaliśmy się z panią Krystyną, prószył granatowy brzask.. W turbanach przedświtowych mgieł zmartwychwstawały, niby dalekie fantomy, postrzępione w kapryśnych liniach frontony Tatr. — Źle wyglądasz dzisiaj, Stasiu, po nie przespanej nocy: szkodzisz sobie samemu — kiedyż przestaniesz wreszcie tak marnotrawnie narażać swoje zdrowie — zrzędziła pieszczotliwie pani Krystyna. "Witkiewicz zaniepokoił się widocznie. Był to przecież jeden z nad-wrażliwych punktów jego hipochondrycznie przeczulonego niepokoju. Szybko wyjął z górnej kieszonki marynarki ręczne lusterko i przypatrywał się badawczo własnej twarzy. Zauważył na niej popielato-sine cienie i smugi pod oczami oraz jej ziemnisto-żółtawy kolor. — Glątwa mnie męczy teraz („glątwa" znaczyła w jego języku „katzen-jamer"), fajtnę chyba niedługo („fajtnąć" znaczyło w słowniku Witka- nie ce umrzeć) — niby skarżył się zwrócony do pani Krystyny, zapewne wierząc wtedy swoim słowom. _ Musisz się wyspać dzisiaj, Stasiu — i pamiętaj, żadnych szaleństw wiece] — uśmiechała się tkliwie i miękko pani Krystyna z nieśmiałym wdziękiem młodej panny. Gdy wracaliśmy do domu milcząco pustymi zaułkami zakopiańskimi, wchłaniając głęboko balsamiczne górskie powietrze, Witkiewicz przypatrywał się uważnie zaczarowanej grze obłoków, z których spływały na Tatry świetliste welony wielobarwnego światła. _ . \vidzisz, Jerzy, warto było nie spać — przerwał milczenie — by zobaczyć takie królestwo kolorów. Żaden malarz, nawet sam wielki arcy-mistrz kolorystyki Tycjan nie potrafiłby oddać bez reszty w swoich obrazach tej baśniowej poezji barw. Czy to nie pradawny, starogrecki Simonides określił malarstwo jako milczącą poezję, a poezją jako mówione malarstwo? Potwierdziłem autorstwo Simonidesa. V Zjawił się u mnie wieczorem w dwa dni później, po przespanym niemal w zupełności dniu — sprężysty, gibki, tryskający nowymi zasobami energii życiowej. Miał na sobie nowe ubranie sportowe barwy płynnego miodu, nowy fantazyjny krawat, fosforyzujący dziwaczną mozaiką lśnień, i ogromny kapelusz słomkowy o rondzie nieprawdopodobnie szerokim, typowy kapelusz cowboyski. W korytarzu na progu mojego pokoju biwakowała trójka jego ulubionej, częstej świty, z którą składał przeważnie liczne wizyty swoje, duży kudłaty pies owczarski, łagodny, ale niezbyt towarzyski, dalej jego szczególny ulubieniec i faworyt „Puszek", jakaś zamorska odmiana psa niedużego o bardzo brzydkiej mordce, obrośniętego gęstą szczeciną włosów koloru niewyraźnego, niby przybrudzonym futerkiem, i jakiś rodzimy nieokreślonej rasy psi mieszaniec. — Wyglądasz dzisiaj jak zakopiański odpowiednik męski księżniczki Maleny w asyście psów — powitałem go. ^ Śmiej się, śmiej się, Jerzy, z mojej maskarady, ale będziesz miał wkrótce, kotku chabrowy, gruntownie „sfajtane kwapsdrygle" (w jego słowniku znaczyło: zmęczone nogi), idziemy do pani Ch... na cały wieczór. Po co — zróbmy dzisiaj przerwę — wysunąłem propozycję wła- sną ~ dajmy już spokój tym ciągłym wizytom. O, koteczku, chciałbyś mną rządzić jak starą szkapą... nie, drogi przyjacielu, nie wywiniesz się i tym razem od wspólnej uczty, jaka na nas czeka — żartował z miną wyraźnie zakonspirowaną. 206 207 — Jakaż to znowu uczta? — próbowałem go wybadać. — Błagam cię, Jerzy, nie rób kawałów, nie psuj mi świetnego nastroju — przyjdzie tu zaraz Adaś N. — wszystko omówimy razem. Pani Ch., do której wybieraliśmy się, była to podobno żona lekarza czy adwokata z Zagłębia Dąbrowskiego. Znałem, ją tylko ze skąpych opowiadań. Witkiewicz usiłował mnie zaintrygować jej urodą i zagadkowym stylem duchowym. Czułem, że grubo przesadza, by nakłonić mnie do współaktorstwa w nowej scenie mistyfikacyjnej. Ale nie spodziewałem się, że w obsadzie ról mnie powierzał rolę główną, a Adaś N., przemiły wysoki, przystojny blondyn, który wrócił przed kilku laty ze Szwajcarii z dyplomem doktora nauk ekonomicznych czy prawa, miał być moim adiutantem, kapitanem wywiadu (ofensywy). Adaś N., który mieszkał od pewnego czasu z powodu choroby płuc w Zakopanem w swojej parterowej wtedy willi, rozbudowanej następnie i podniesionej do wysokości piętra, ze swoją urodziwą, ale trochę despotyczną żoną i dwiema córeczkami, uzdolniony poeta, nowelista i powieściopisarz, autor zapomnianych tomów poezji (Tydzień miłości), po France'owsku ironicznych nowel (Laureat) i powieści (Póldiable), stanowił rodzaj męskiej mimozy; wyjątkowo uprzejmy i ugrzeczniony, delikatność swoją w stosunku do ludzi posuwał do rodzaju metody. Wyrażał się o ludziach z zasady dobrze: miał przeważnie przyjaciół; nie słyszałem o ludziach niechętnych mu. Lubiłem go szczerze i z przyjemnością oraz satysfakcją rozmawiałem z nim nieraz. Czasami, rzadko co prawda, wpadaliśmy z Witkacym do niego do domu z krótką wizytą. Nieraz bywaliśmy wspólnie w tym czy owym barze. Witkiewicz czuł do niego również najszczerszą słabość. — Zobaczysz, Jerzy, co to za piekielny wamp ta Lucyna (o ile się nie mylę, tak brzmiało imię owej pani Ch.), bebechy wypruwa wprost z panów. Telefonowałem do niej, że przyjdę po ósmej wieczorem ze swoim przyjacielem, pułkownikiem z ofensywy, Płomieńskim i jego adiutantem kpt. N. — mówił Witkiewicz zacierając ręce — tylko się nie wsyp i nie wsyp mnie — nie daj się zdemaskować, bo to szczwana sztuczka... ta Lucynka — jesteś pułkownikiem wywiadu, i basta. Baba szaleje z ciekawości, by was poznać. Gdy w godzinę później we trzech przekroczyliśmy próg jednej w wytwornych will przy ul. Do Białego, uderzył nas na korytarzu, wyścielonym dywanem, z obrazami wiszącymi na ścianach, wielogłosy rozgv/ar, buchający z salonu czy może jadalni pensjonatowej. Przez korytarz przesuwały się bezszelestnie pokojówki z tacami oraz jakieś panie i panowie, prawdopodobnie pensjonatowi goście, przyglądając się nam z bezceremonialną ciekawością. Adaś N. wyglądał raczej na młodego uczonego w swoich dużych okularach w rogowej oprawie niż na kapitana wywiadu. Imponująca sylweta Witkiewicza zwracała jednak przede wszystkim 208 ogólną uwagę. Windą dostaliśmy się na drugie piętro, gdzie mieszkała pani Ch. Gdy weszliśmy do jej pokoju, leżała na wąskiej otomance, a obok niej na fotelu siedziała pochylona w jej stronę młoda kobieta. Pani Ch. miała trochę skośne oczy Japonki i dosyć nieregularne rysy; była raczej brzydka. Owa fantastyczna uroda o typie egzotycznym, o której deklamował nam Witkiewicz, okazała się po prostu bajeczką. Ale w twarzy jej palił się gorączkowy ogień namiętnej pasji życia. Przypominała raczej polską odmianę prowincjonalnej madame Bovary niż „piekielnego wampa", jak ją określił Witkiewicz. Mogła mieć lat około trzydziestu kilku; być może, że była starsza. Na tyle wyglądała jednak. Była to dosyć typowa „dama z prowincjonalnego towarzystwa", dla której mała przygoda, uszczknięta w uzdrowisku czy letnisku na wakacyjnych wagarach, staje się drożdżami dla poezji wspomnień i motorem tęsknot za przestrzenią wielkomiejskiego życia. Jej towarzyszka miała rozbiegane oczy, węszące za plotką ł sensacją, małomiasteczkowej dewotki, nie zaspokojonej seksualnie. Pani Ch. wyśliznęła się szybko z otomany, witając nas z nieokreślonym uśmiechem i spojrzeniami, które paliły się od ciekawości. Witkiewicz przedstawił nas trochę uroczyście: — Pozwolisz, Lucynko — mój przyjaciel pułkownik Płomieński — jego adiutant kapitan Nów... Pani Ch. podała mi rękę ruchem bajadery. Uścisnąłem jej rękę milcząco końcami palców; w jej oczach zamigotał przelotny błysk zdumienia. „Ależ dlaczego nie całuje mnie pain w rękę" — pytały te oczy uparcie. Adam N. wojskowym sprężeniem ciała przy powitaniu udawał wybornie zawodowego oficera. — Jaka szkoda, że panowie nie przyszli w mundurach — strasznie kocham mundury — szczebiotała. Odpowiedziałem z wyrachowanym chłodem, obliczonym na efekt za-gadkowości: —— Nasz zawód wymaga kostiumowej rozmaitości. Witkiewicz chrząkał porozumiewawczo, co miało być szyfrową formą jego łagodnego zachwytu dla moich umiejętności aktorskich, o których nic nie wiedziałem. — Nie udawaj, Lucynko, to nie tyle mundury, ile raczej przystojni chłopcy w mundurach wabią twoją ciekawość. Dowiedz się, że pułkownik jest prawie wrogiem kobiet. Z nim sprawa niełatwa. To as wywiadu... —Rzuciła się w moją stronę z ożywieniem spotęgowanym, odgradzając mnie prawie od reszty towarzystwa i anektując wyłącznie dla siebie. Wzbudziła we mnie natychmiast podejrzenie, że jest niestrudzoną czy- 209 14 — St. I. Witkiewicz telniczką literatury sensacyjno-kryminalnej; pożerała zapewne chciwie powieści Dekobry, Wallace'a, Doyle'a, Leblanca i innych. — To chyba niemożliwe, panie pułkowniku, żyć bez kobiet — oświadczała się z gotowością wyprowadzenia mnie z manowców na właściwą drogę z miną wytrawnej lwicy z Katowic czy z innego Sosnowca. — Są w życiu cele ważniejsze od kobiety — reagowałem chłodno na jej kokieterię, która zaczynała mnie bawić — dla mnie kobieta była zawsze co najwyżej epizodem — dorzuciłem lekceważąco. — Żartuje pan, panie pułkowniku. Witkiewicz śledził nas spod oka. ?7 pewnej chwili zbliżył się do nas. — Ostrożnie, Lucynko, z pułkownikiem, bo to demon — niby to przestrzegał panią Ch., podjudzając ją właściwie i drażniąc jej rozciekawienie. — Panie pułkowniku, to musi być świetne życie, pełne wielkich intryg i przygód — wywiad... zawsze marzyłam o wywiadzie, ach, gdybym mogła znaleźć się w wywiadzie! — A cóż by powiedział pani mąż? — zapytałem. Odęła z lekceważeniem usta. — Mój mąż się nie liczy... ja zawsze decyduję o wszystkim w domu!... Adaś N. zasitrzygł uszami: — Łaskawa pani chce powiedzieć, że mąż pani pozwoliłby jej. Pani Ch. nie odpowiedziała; siedziała prawie na moich kolanach, chociaż zimno cofałem się za każdą próbą naciskania mojego kolana. — Panie pułkowniku... panie pułkowniku... byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym przy pańskiej pomocy mogła w wywiadzie... za każdą cenę. Przeszyłem ją spojrzeniem, któremu usiłowałem nadać lśnienie stali. — No, kto wie, być może... — wycedziłem z rezerwą, nieobiecująco. Witkiewicz przewiercał mnie oczami; czytałem w jego spojrzeniu niemą pochwałę, pomieszaną z hamowaną uciechą. — Pułkownik wszystko może, Lucynko, tylko staraj się zasłużyć... — kusił ją i drażnił perspektywami nowego życia. Pani Ch. straciła nagle swój styl prowincjonalnej tygrysicy z Sosnowca czy innej Dąbrowy. Przeobraziła się w zwyczajną petentkę! — Niech mi pan pułkownik pomoże — błagam — czy wolno pański adres... — prosiła gorączkowo z wypiekami na swojej brzydkiej, trochę egzotycznej twarzyczce. — Mój adres jest służbową tajemnicą — odpowiedziałem surowo, nie-nal urzędowym tonem. — Stasiu, wstaw się za mną do pana pułkownika — wyszeptała do Witkacego, który zaczął nagle manewrować przy swoich bucikach, z wysiłkiem panując nad żywiołową skłonnością do wybuchu śmiechu. Przy pożegnaniu odzyskała znowu swój nonszalancki styl „wielkokwiatowej lamy" z Katowic. _ Pozwoli pan, panie pułkowniku, że go będę rewizytowała jeszcze w tym tygodniu. Wracała szybko do przyrodzonej pewności siebie l podświadomej, kobiecej kokieterii. _ Proszę — odpowiedziałem sucho, tonem niezbyt zachęcającym, raczej lodowatym. Gdy znaleźliśmy się na ulicy, długo płoszyliśmy przechodniów wybuchami kipiącego śmiechu. Obracano się za nami.. Witkiewicz tarzał się wprost z szalonej uciechy. _ No, wiesz, Jerzy, zaimponowałeś mi prawie, zagrałeś rolę pułkownika z wywiadu jak sceniczny wirtuoz. Lucynka jest pewna, że jesteś asem wywiadu... Wyobrażasz sobie jej wściekły zawód, gdy się dowie, że nie jesteś pułkownikiem. Do rewizyty nie doszło. W kilka dni później idąc z Adasiem N. do parku natknąłem się twarzą w twarz na panią Ch. Gdy ukłoniliśmy się jej uprzejmie, z impertynencką, obrażoną miną odwróciła głowę. Zamie niliśmy z Adasiem uśmiechy. Opowiadał mi później Witkiewicz, że na niego obraziła się również. Pokazał jej dnia następnego prospekt, wy dany przez mojego wydawcę warszawskiego Steinsberga, właściciela firmy wydawniczej F. Hoesick, poświęcony mojej nowej książce pt. Szu kanie współczesności i mojej osobie, gdy wpadła dd niego z wizytą na Antałówkę. • ' — Więc pułkownik pisze również? — zapytała. — Tak, pisze, jest właściwie głównie literatem, pułkownikiem był tylko wczoraj u ciebie, debiutował w tej roli... Pożegnała się z nim szybko z demonstracyjną, lodowatą oziębłością. VI Z Witkiewiczem bywałem często u p. K. L. Konińskich. K. L. Koniński zamieszkał z powodu gruźlicy kręgosłupa na stałe wraz ze swoją rodziną w Zakopanem. Nasza znajomość z Konińskim przeobraziła się szybko w przyjaźń, nie wolną zresztą od przejściowych stanów nieufności, wzajemnych znaków zapytania i faz krytycznego chłodu. Była to zapewne wina obustronna. K. L. Koniński, umysł nieprzeciętny, wybitnie dociekliwy i zaciekle krytyczny, publicysta literacki o szerokich zainteresowaniach, zajmujący się poza krytyką i publicystyką literacką również zagadnieniami filozofii narodowej, filozofii kultury oraz- problematyką społeczną, był człowiekiem trudnym w obcowaniu. Nic dziwnego. Męczyła go i wyczerpywała mimo najczulszej opieki ze strony żony, p. Stefanii, która była jego wieloletnim, opatrznościowym wprost, dobroczynnym UO 14* 211 duchem, arcydokuozliwa gruźlica, wysysająca jego siły fizyczne, atakująca jego system nerwowy; podziwialiśmy nieraz z Witkiewiczem, u którego fazy zmienności postawy duchowej wobec ludzi były częstotliwsze i bardziej kapryśne niż u mnie, bohaterską wytrzymałość i odporność duchową Karola, skazanego na leżenie przez szereg lat w pancerzu gipiso-wyni. Przez wiele godzin w ciągu dnia, wtulony w swój sztuczny, twardy i uwierający kostium gipsowy, leżąc na brzuchu, w pozycji piekielnie niewygodnej, zanurzał się on w lekturze i pracy umysłowej. Ile przy tym wykazywał potężnej siły duchowej i słonecznego optymizmu pisząc swoje wnikliwe, błyskotliwe, drążące głęboko wielokierunkowe zagadnienia — rozprawy i artykuły. Czytywał uważnie pisma zagraniczne i mnóstwo książek. Śledził europejski ruch umysłowy ze źródeł bezpośrednich, z pierwszej ręki i nieraz wypowiadał się w swoich licznych pracach na marginesie tego ruchu. Nie miał w sobie nic z intelektualnego snobizmu, który był prawdziwą klęską u naszej tzw. elity umysłowej. Nie wszystko, co miało pieczęć zagranicznych wytworów myśli kulturalnej, imponowało Karolowi. Umiał z przenikliwością, godną pochwały nawet wobec podziwianych augurów umysłowych sezonów i przytłaczającej mody intelektualnej, zajmować stanowisko zupełnie niepodległe. Gruźlicy nabawił się jako żołnierz pierwszej wojny światowej. Być może, że z tego powodu cierpiał na pewien kompleks antymilitaryzmu (zresztą bardzo godziwy). Koniński przeszedł dosyć osobliwą ewolucję duchową, od krańcowego katolicyzmu i nacjonalizmu, do katolicyzmu wybitnie liberalizującego i humanistycznego antyrasizmu. Dom p. Konińskich stał się w Zakopanem przedwojennym rodzajem salonu intelektualnego. Mimo skromnych warunków materialnych, w jakich żyli Konińscy, gościnność obojga przyciągała, a przede wszystkim umysłowość gospodarza stanowiła magnes dla gości. Bywało u nich mnóstwo ludzi, przeważnie z kół literacko-naukowych. W kołach tych zdobył sobie Karol pozycję jednej z powag. Bywali tu prof. Stanisław Kot, docent Marian Kukieł, dr A. Stawarscy, Maria Kasprowiczowa ,z H. Worcellem, Pawlikowscy Michał i Jan, prof. Wł. Konopczyński, K. Irzykowski, K. W. Zawodziński, dr Kramsztyk, działacz ludowy i pisarz, zamordowany przez Niemców wraz z całą swoją rodziną, Witkiewicz ze mną (należeliśmy do dosyć częstych gości p. Konińskich) i wielu, wielu innych. U nich poznałem kiedyś poetę-górala Nędzę-Kubińca, o którego poezjach pisywał Koniński pochlebnie i którym zachwycał się jako poetą profesor St. Kot. Naturalnie, Kot przesadzał mocno, gdy niewątpliwie jędrny talent tego samorodnego poety-górala porównywał z twórczością M. Konopnickiej na korzyść poety ludowego. Atmosfera w domu p. Konińskich uderzała powagą i skupieniem umysłowym; rozmowy miały tu przeważnie poziom znacznie wyższy od prze- ciętnych rozmów inteligenckich. Były to istne igrzyska myślowych sympozjonów. Nie uprawiano tu tak charakterystycznego dla umysło-wości naszej inteligencji — kolekcjonerstwa plotek, nie lubowano się w towarzyskich sensacjach, stroniono od lekkomyślnych i brudnych obmów, w czym celowały — pierwszorzędnie zaawansowane w tej dziedzinie — skupiska inteligenckie i tzw. salony burżuazyjno-mieszczańskie. W czasie którejś z naszych wizyt wieczornych w roku 1936 zdecydowaliśmy się na próbę wznowienia w Zakopanem ośrodka życia umysłowego; chcieliśmy nawiązać do ruchu umysłowego, który kwitł tu wcale żywo przed pierwszą wojną światową, kiedy to występowali w Zakopanem iako prelegenci St. Brzozowski, Wilhelm Feldman, J. Żuławski i inni. Postanowiliśmy założyć zakopiański Uniwersytet Wakacyjny, który by zaznajamiał przyjezdną głównie inteligencję, a przede wszystkim nauczycielstwo polskie, z najnowszym stanem wiedzy oraz europejskiej myśli intelektualnej. Zapaliliśmy się do tego dzieła i mimo oporu oraz trudności postanowiliśmy je przeforsować. Zapalił się również Witkiewicz. W ten sposób powstały Wakacyjne Kursy Naukowo-Literackie w Zakopanem, powołane do życia przez trójosobowy Komitet Organizacyjny. W skład Komitetu weszli K. L, Koniński, St. Ign. Witkiewicz i ja. Mnie powierzono realną organizację Kursów. Zostałem dyrektorem tych Kursów Naukowo-Literackich. Porozumiałem się z ówczesnym wiceburmistrzem. Zakopanego, płk. Adamczykiem; nacisnąłem gruczoły regionalnych ambi-cyj, przekonywałem wymownie, że Zakopane dzięki tej właśnie instytucji, tj. Wakacyjnemu Uniwersytetowi Zakopiańskiemu, stanie się letnią metropolią umysłową Polski. Mój wysiłek nie poszedł na marne. Płk. Adamczyk ustosunkował się na j życzliwiej do naszego planu. Gmina Zakopanego zgodziła się na finansowanie naszych kursów wakacyjnych. W czasie wakacyj roku 1937 montowaliśmy je w pośpiechu, marząc, że budujemy zręby stałej instytucji kulturalnej w Zakopanem, że uda się nam stworzyć tu stały Uniwersytet Wakacyjny, w którym wezmą udział jako prelegenci najtężisze siły umysłowe i literackie Polski. Łudziliśmy się zapominając o wielokrotnych doświadczeniach, które potwierdzały fakt bezsporny, że w Polsce każdą inicjatywę, chociażby najbardziej wartościową i zapładniającą, traktowano zawsze z osobowego punktu widzenia. Po prostu, jeżeli nos założyciela względnie któraś z jego łopatek, lewa czy prawa, ostatecznie któreś z jego uszu nie podobały się pewnym ludziom, niewiele reprezentującym, a raczej reprezentującym majestatyczną nicość, utrącano placówkę. Bo w Polsce przeważnie nie tyle o taką czy inną placówką chodzi, tylko o to, kto ją zakłada, czy jest to osobistość, która w oczach arcykabotyńskich augurów i zakłamanych cenzorów tzw. „opinii" znajdzie uśmiech łaskawy. W żadnym chyba kraju nie marnowano z równą furią bezmyślności i z równie metodyczną ciem- 213 212 r notą placówek i ludzi, jak właśnie w Polsce. Nasze Kursy Wakacyjne Naukowo-Literackie w Zakopanem przetrwały tylko 2 lata, po czym jakieś tajemnicze siły intryganckie, działające pod ziemią, zamaskowane z masońską nieuchwytnością, przerwały ich życie. Znaleźliśmy rywala aż w samym ówczesnym ministerstwie oświaty, którego mikroskopijny Wydział Sztuki, rozporządzający jednak funduszami państwowymi, ujawniający wcale spory apetyt kulturalno-centralizacyjny, konkurencją swoją w zakresie kursów wakacyjnych uniemożliwił nam dalsze ich prowadzenie w Zakopanem, otworzywszy tam kursy własne. Zastanawialiśmy się nad tym z Konińskim i Witkiewiczem, jaki cel miał ów petitowy Wydział Sztuki przy Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, ów kaleki, niedokształcony twór-karzełek, wegetujący na prawach łaskawie tolerowanego intruza przy możnym resorcie oświaty, pchając się ze swoimi kursami — do Zakopanego. I nie znaleźliśmy żadnej odpowiedzi, która byłaby logicznie uprawniona. W pierwszym roku istnienia Kursów Naukowo-Literackich objęły one tylko kilkanaście odczytów. Wykładowcami byli głównie uczeni, jak: J. St. Bystroń (mówił o kulturze ludowej), V. Mole (kultura artystyczna Jugosławii), J. Krzyżanowski, K. Nitsch (miał dwa odczyty: 1. Z historii polskiej ortografii -i 2. Narzecze podhalańskie w literaturze polskiej), A. Chybiński (o Karolu Szymanowskim), ks. prof. Boi. Rosiński, lwowski antropolog (mówił o rasie i rasizmie w świetle współczesnej antropologii), prof. W. Goetel; z pisarzy prelegentami byli: St. Ign. Witkiewicz (wygłosił dwa odczyty: 1. Filozo/ia a krytyka i 2. Czysta forma w teatrze), M. Kasprowiczowa, ja wygłosiłem również dwa odczyty (O problematyce ludowej w literaturze polskiej oraz O Edwardzie Dembowskim). Kursy miały doskonałą prasę. Między innymi poświecił im Kornel Makuszyński bardzo dowcipny, piękny i gorący felieton, niby to pokpi-wający z prelegentów, „uroczych wariatów", a w istocie pełen wzruszającego uznania dla ich wysiłku, w „Kurierze Warszawskim" (Nr 210 z dnia 2 sierpnia 1937 r.). W „Dzienniku Poznańskim" ogłosił korespondencję z Zakopanego młody poeta i tłumacz poznański, Allan Kosko, który się zgłosił do Witkiewicza i do mnie z prośbą o wywiady dla tego pisma. Niestety, z wywiadów planowanych nic nie wyszło; zamiast nich pojawiła się wzmiankowana korespondencja pt. Zakopane rozkopane, w której pod adresem Kursów, a głównie Witkiewicza i moim, były wcale czołobitne komplementy. Zamknięcie Kursów w pierwszym roku ich istnienia uczciliśmy w barze na Kozińcu, w odludnym i zacisznym lokalu, gdzie czasami bywaliśmy. Witkiewicz proponował mi po trzeciej szklance piwa, byśmy wzajemnie wystawili sobie dyplomy uznania. Z pokłosiem doświadczeń zabraliśmy się w następnym roku do rozbudowania Wakacyjnych Kursów Naukowo-Literackich. Podzieliliśmy role i czynności. Witkiewicz miał zaprosić jedynie filozofów polskich. Mówił mi, że pragnie pozyskać dla Kursów, jako prelegentów, Ingardena, Kotarbińskiego, Łukasiewicza i Tatarkiewicza. Z filozofów wystąpili jednak na Kursach tylko Roman Ingarden i ks. rektor Konstanty Mi~ chalski. Wydaliśmy, jak w poprzednim roku, ulotkę z krótką notatką informującą o Wakacyjnych Kursach wraz z terminarzem odczytów, których wygłoszono około 40. Odczyty obejmowały zagadnienia najróż-norcdniejsze, więc z pogranicza matematyki i filozofii, teorii pedagogiki i prawa, filozofii i filozofii kultury, etyki, dramaturgii, krytyki literackiej, historii literatury i in. Prelegentami byli, prócz wymienionych już R. Ingardena i ks. K. Michalskiego, B. Suchodolski, Wł. Konopczyński, St. Kryst. Zaremba (docent krakowski), L. Chwistek, K. Koniński (ojciec), K. L. Koniński (syn), St. Ign. Witkiewicz, Karol Irzykowski, K. W. Za-wodziński, J. Spytkowski, K. Czachowski i ja. Zawiodły zaproszone panie, mianowicie Maria Dąbrowska, która miała wygłosić odczyt o swojej tetralogii powieściowej pt. Noce i dnie, i Julia Wieleżyńska (miała mówić o kulturze i cywilizacji). Odczyty miały różne powodzenie. Niektórzy z prelegentów mieli prawie pełną salę w hotelu „Morskie Oko", gdzie odbywały się odczyty. Inni, uczeni i pisarze o znanych i cenionych nazwiskach, mieli tylko kilkunastu słuchaczy. Trudno orzec, jaki czynnik rozstrzygał o licznej obecności względnie nikłej obecności słuchaczy; czy w grę tu wchodziła po prostu tematyka, czy też czynnik mody, zresztą płynny i kapryśny. Witkiewicz, który poruszał w swoich odczytach wyłącznie trudne zagadnienia filozoficzne względnie zagadnienia graniczne, należał do tych prelegentów, na którego odczytach panował zwykle tłok. Przeważały jednak na jego odczytach kobiety. Czytał raczej niedobrze, szarym, monotonnym głosem, pozbawionym tak ważnych w recepcji myśli kadencyj głosowych, nie podnosząc znad rękopisu głowy przeważnie; tylko czasami rzucał na swoją publiczność rakiety chmurnych, ironicznych spojrzeń. Traktował ją zwykle dosyć wyniośle, z programową impertynencją. Taka taktyka wobec słuchaczek — o dziwo! — nie tylko nie budziła grymasów niezadowolenia czy protestów, mimo że częstował nieraz swoją publiczność cierpkimi epitetami w rodzaju: „publiczka", przy czym nieraz padały znad stołu prelegenta bardziej soczyste komplementy; publiczność jego przyjmowała owe komplementy z zadziwiającą cierpliwością i wprost masochistyczną pokorą. Miałem zawsze wrażenie, że między prelegentem a jego publicznością, głównie kobiecą, ziała pustka myślowa. Rozmawiałem z niektórymi z jego słuchaczek i rozmowy te utrwa-"ły we mnie wrażenie, że były absolutnie nieprzygotowane, by móc zrozumieć jego trudne, najeżone fachową terminologią filozoficzną wykłady. Tylko potężna sugestia osobowości Witkiewicza działała tak przy- 215 214 kuwająco. Panie przychodziły po prostu — narażając się na impertynencje ze strony grymaszącego prelegenta — by móc patrzeć na jego posągową, piękną twarz i wspaniałą, ogromną sylwetę. W czasie drugiego roku istnienia Zakopiańskich Kursów zapamiętałem wydarzenie wcale zabawne, mianowicie wypadek na odczycie prof. L. pt. Podstawy kultury narodowej. L. był już wtedy autorem bardzo ciekawego dzieła o kulturze. Na odczyty swoje łowił wprost słuchaczy. Przeprowadził tak energiczną propagandę na ich rzecz, że miał salę niemal pełną. Przyszedłem na jego drugi odczyt. Witkiewicz, który z fazy wielkiej przyjaźni z prof. L., przyjacielem swojej młodości, przeszedł do fazy nieprzyjaźni z nim, przestrzegał mnie przed zaproszeniem go do współpracy w Kursach. — Zobaczysz, Jerzy, narazi nas na wstyd — zrobi z odczytu po prostu cyrk — przekonasz się — odradzał mi. — Tak, ale zgadzasz się z tym, że prof. L. jest bądź co bądź nie lada umysłem, jest niepospolitym uczonym — przyznasz to chyba — odpowiedziałem. — No, tak, uczonym jest niewątpliwie świetnym, ale kim jest jako człowiek, wiesz o tym równie dobrze jak ja... skompromituje Kursy, zobaczysz — przepowiadał. Nie dowierzałem w tym wypadku Witkiewiczowi; posądzałem go o stronnicze stanowisko. Profesora L. zaprosiłem. Po jego pierwszym odczycie, na którym nie mogłem być obecny, kilku słuchaczy, ludzi starszych i poważnych, zwróciło mi uwagę, że odczyt prof. L. był dosyć dziwaczny, a przede wszystkim nie na temat. Wybrałem się więc na jego drugi odczyt, stanowiący ciąg dalszy pierwszego. Prof. L. przechadzał się w czasie swojego odczytu dokoła stołu, przeznaczonego dla prelegenta, na wcale szerokiej przestrzeni, co najmniej 8-metrowej, przemierzając salę odczytową powolnymi krokami, z całą gamą uśmiechów adresowanych do publiczności. Mówił znowu nie na temat; mówił z zacięciem kawiarnianego gawędziarza, płynnie i gładko, ale to, co mówił, było lawiną truizmów, niegodnych wprost jego świetnego nazwiska naukowego o- zasięgu europejskim. Siedząca obok mnie powieściopisarka młodzieżowa i korespondentka prasowa, Jadwiga Roguska-Cybułska, odezwała się do mnie półgłosem: — Czy nie uważa pan, że to wszystko, co mówi prof. L., nie ma nic wspólnego z kulturą? — Mój sąsiad z drugiego rzędu krzeseł, dystyngowany, stary pan w hełmie srebrzystych włosów, o uduchowionej twarzy ascety i intelektualisty, usłyszał widocznie te słowa; zwrócił się natychmiast do mnie i szeptem poprosił: — Czy szanowny pan nie byłby łaskaw skierować odczyt na właściwe tory? 216 prof. L- zbliżał się właśnie do mojego krzesła, metodą perypatetyków krążąc po sali; zwierzał się właśnie publiczności ze swojego młodzieńczego stosunku, pełnego lekceważenia, da Fryderyka Nietzschego jeszcze w łatach europejskiej epidemii intelektualnej nietzscheanizmu. Przeprosiłem go na chwilę, proponując z uśmiechem, by zaznajomił publiczność z podstawami kultury narodowej. Zatrzymał się na krótko przed moim krzesłem, pogroził mi palcem żartobliwie, przerwawszy swoja gawędę j rzucił w moją stronę słowa: _ Dyrektorze łaskawy, proszę nie zrzędzić. Podjął znowu swoją wędrówkę krążąc po sali trybem starogreckich perypatetyków. Swój arcyosobliwy odczyt zakończył następnie szybko,, odczyt, który był zlepkiem nie powiązanych anegdot, opowiadań, zwierzeń osobistych i taniej filozofii kawiarnianej, po czym zwróciwszy sią do publiczności obwieścił: — Otwieram dyskusję nad moim odczytem. Zgłosiła się natychmiast jedna ze słuchaczek, jakaś amazonka wielo-słowia, i z miejsca zaczęła przez dziesięć bitych minut galopować retorycznie tak szybko, że trudno ją było zrozumieć. Mówiła przed frontem publiczności, zaproszona przez prof. L. do estrady, a właściwie prostego stołu, który zastępował estradę. Zaczynało się arcydziwaczne widowisko. Przerwałem owej galopującej retorycznie amazonce potok jej płynnych słów, prosząc o treściwość i zwięzłość ze względu na innych słuchaczy, którzy mają również prawo do głosu. Kołowrót rozpędzonych frazesów zatrzymał się. Dama zapytała urażona: — Czy ja mówię nie do rzeczy? — po czym odpłynęła obrażona do swojego krzesła. Zastąpił ją inny kołowrót kobiecy, uprzejmie przyholowany do stołu odczytowego przez prelegenta. Prelegent promieniał. Podniosłem się i szybko w towarzystwie kilku osób opuściłem salę. Atmosfera stawała się rzeczywiście niepoważna. Biegł za mną zdyszany prelegent, a dopędziwszy mnie w szatni, prosił, bym dotrwał do końca: — Dyrektorze, zostańcie, skończymy za chwilę dyskusję — pójdziemy razem do kawiarni. Wymówiłem się — nie zostałem. ^ prof. L. spotykałem się częściej; niemal codziennie, wychodząc na Przedpołudniową przechadzkę do parku, spotykałem go po drodze. Nieraz widywaliśmy się w „Morskim Oku" (kawiarnia) lub spędzaliśmy w kawiarni parkowej w towarzystwie liczniejszym przed południem godzinę lub więcej. Był to ogromny mężczyzna, trochę przygarbiony, o rysach twarzy Prawie regularnych, na których jednak wysoka kultura umysłowa i nie-Wa.tpHWie piekielna inteligencja nie wyryły swojego mówiącego piętna. 21T Zaniedbany w stroju, odnosił się do ludzi z taką samą niedbałością jg^ do swojej garderoby — z rażącą nonszalancją. Ten wielostronny twórca, filozof-logistyk, cytowany podobno nieraz w zagranicznej literaturze fachowej, dalej plastyk i powieściopisarz, w towarzystwie zwykle bardzo wymowny, przyswoił sobie niedobry styl spóźnionego cygana literackiego. W kawiarnianych posiedzeniach, na których odsłaniał swoją żyłkę gawędziarską, rzadko ujawniał swoją niepospolitą kulturę umysłową. Jego paradoksy i aforyzmy należały do< typowego repertuaru kawiarnianej błyskotliwości. Mnie raziły mocno te truizmy, których żargon pospolity wprowadzał nieraz w błąd przygodnych uczestników owych rozmów i posiedzeń kawiarnianych. Jego cynizm, nie wiem czy organiczny, czy też tylko wypracowany i pozorny i jego erotomania bywały nieraz tematem wcale pikantnych ploteczek. Przypominam sobie jedno z takich posiedzeń w kawiarni „Morskie Oko" przed południem. Prócz nas obu przy stoliku kawiarnianym siedzieli Rytardowie, ona, bardzo urodna góralka, dziecko znanej rodziny góralskiej Rojów, podciągnięta już do inteligenckiego poziomu, zaaklimatyzowana już z typowo góralską lotnością i wrodzoną inteligencją góralską w nowym dla siebie środowisku umysłowej elity, zdumiewająco wytworna, niby dama z wysokich sfer towarzyskich przesiąknięta tresurą błękitno-krwistych pokoleń, przy tym świeża ową cudowną świeżością prymitywu i szczególnie atrakcyjna nie tylko przez swoją nieprzeciętną urodę dla intelektualistów o przerafino-wanych podniebieniach umysłowych; on, powściągliwy w słowach, zaszyty w swoim dobrze zorganizowanym warsztacie twórczym — pisarz zawodowy, szczęśliwy w swojej oazie miłości, trochę stylowy, młody człowiek w owych latach. Siedzący obok mnie profesor jednej z wyższych uczelni warszawskich, ekonomista L. B., syn znanego historyka literatury ze Lwowa Henryka B., dowiedziawszy się, że jestem Iwowianinem, zapytał mnie żartobliwie: — Czy nie wybiera się pan przypadkiem na Kongres byłych żon Pempusia (tak nazywano we Lwowie bardzo lubianego i cenionego Stanisława Łempickiego)? — Nie otrzymałem dotąd zaproszenia, zresztą to będzie zapewne Kongres hermetycznie zamknięty dla takich intruzów jak my — parowałem pytanie również żartem. — No, ja nie byłbym może intruzem — uśmiechnął się prof. B. —' Staś to mój serdeczny kolega z lat młodzieńczych, z miasta mojego dzieciństwa i młodości. Wyrażał się o swoim koledze z sentymentem i ciepło, ale nie mógł się powstrzymać od powtórzenia niewinnego dowcipu na jego temat. Prof. L. zaczął mówić o zawodach; zapytał nas, o jakim marzyliśmy zawodzie; nie wiem, czy to była tylko poza i jeden z wyrazów jego nieraz 218 ^szarżowanego cynizmu, czy też był wtedy naprawdę sobą, gdy Świadczył nagle: v _____ ^rjecie państwo, mój zawód wydaje mi się nudziarski, lepiej czułbym się w skórze komisarza policji. ™___ Dlaczego? — wykrzyknął któryś z nas, zdumiony takim postawieniem sprawy. _____ giąłbym wtedy do czynienia często z prostytutkami — odrzekł woli smakując ironicznie siłę wrażenia, jakie słowa jego wywarły Pa nas' j studiując z grymasem na twarzy naszą duchową reakcję. Milczeliśmy chwilę. Prof. B. pierwszy zaczął się śmiać głośno, ha-, ?__wie coraz gwałtowniej. Zarażeni jego przykładem tarzaliśmy się ze śmiechu. _ Nie dziwcie się państwo, to wcale pasjonujący zawód — brnął uparcie L. broniąc swojego paradoksalnego stanowiska. _ Nie przypuszczam, by trzeba zostać aż komisarzem policji, aby móc się częściej stykać z prostytutkami — hamowałem szarżę cynizmu p. L. Zdarzało się nierzadko, że prof. L. przechadzając się po zakopiańskim parku przysiadał się na ławkach parkowych do przystojnych kobiet usiłując z nimi zawrzeć znajomość. Próby takie zawodziły zwykle. Metoda bowiem, którą posługiwał się, była nazbyt bezceremonialna. Kilkakrotnie usiłował wciągnąć mnie do tej donżuańskiej gry. Uchylałem się kategorycznie, tłumacząc mu, że nie przysługują nam już prawa zielonej młodości. — Zapomina pan o tym, że istnieje jednak druga i trzecia młodość, czyli jej powrotne fazy — bronił uporczywie prawa do swoich donżuań-skich czy erotomańskich manewrów. — Być może — odparłem — ale istnieje również obowiązek dojrzałości czy godności ludzkiej, o którym musimy pamiętać. — Jakie to nudne — ziewnął głośno L. przeciągając zabawnie swoje ogromne ciało. Gdy przysiadły się na ławkę, na której siedzieliśmy, dwie panie, wysoka brunetka o jedwabistych, hebanowych włosach i ciemnej, prawie oliwkowej cerze Kreolki oraz wiotka, eteryczna, platynowa blondynka 0 śnieżnej cerze, inkrustowanej delikatnym meszkiem, L. sprężył się natychmiast, stał się czujny. Przesiadł się bliżej owych pań, które za-częły natychmiast jakąś obojętną, półgłośną rozmowę, i rozwinął swoją strategię tokowania. Wyrzucał z siebie obfite rakiety półsłówek, aluzji, raglistych propozycji, westchnień niemal uczniaka, przeplatanych pigułkami bynajmniej nie rozcieńczonego cynizmu. Okazało się, że jedna z tych Pan była siostrą mojego byłego ucznia, wówczas już lekarza. Była zdu-i zaskoczona dziwnym zachowaniem się mojego towarzysza. 219 l Odezwała się do mnie pierwsza, przypominając, że przecież znamy się z lat minionych. Gdy przedstawiłem z pewnym ociąganiem paniom owym profesora L., wymieniając jegO' tytuł profesorski, panie zaczęły sią spazmatycznie śmiać. — Proszę nie żartować — ten pan jest profesorem? — Pan L. jest profesorem Uniwersytetu Lwowskiego — odpowiedziałem poważnie — a przy tym naukową znakomitością — dodałem informując. L., nie stropiony wcale, wyciągnął z portfelu swoją legitymację profesorską i podał ją najbliższej z pań. Nie obraził się wcale. Legitymacja krążyła kilkakrotnie z rąk jednej pani do drugiej; ta prezentacja wydała mi się jednak dosyć niewłaściwa i upokarzająca. Panie przypatrywały się badawczo panu L. porównując jego fotografię z oryginałem. Oddając właścicielowi jego legitymację platynowa blondynka kręciła głową z widocznym zakłopotaniem: — To jest wprost nie do uwierzenia, więc jednak jest pan profesorem, a my myślałyśmy... — nie chciała dokończyć swojej myśli. — Cóż panie myślały?! — nalegał L. nieostrożnie, z pewną natarczywością. — Nie mogę powiedzieć, obraziłby się pan, panie profesorze... — uchylała się taktownie od odpowiedzi platynowa blondynka. Prof. L. napierał coraz mocniej: — Ależ proszę, dlaczego? proszę powiedzieć koniecznie, bardzo proszę — słowo honoru daję, wcale się nie obrażę... Panie zamieniły ze sobą znaczące spojrzenia i nagle zaczęły się wić w istnych torsjach szalonego śmiechu. — A to paradne — a to paradne — wyrzucała szybko ze swojej krtani rwące się wśród nawiń śmiechu sylaby bardziej rezolutna kruczowłosa brunetka — są-dzi-łyś-my, że jest pan han-han-dla-rzem żywym towarem. Platynowa blondynka zapanowała prędzej nad konwulsjami śmiechu. — Jak mogłaś to powiedzieć panu profesorowi — zrobiła wymówką sąsiadce. — Ależ pan profesor upoważnił nas, dziwiłyśmy się z początku, co pan robi w towarzystwie pana Płomieńskiego — zachowywał się pan taK oryginalnie — broniła się przed zarzutem nietaktu. L. śmiał się szeroko, rozpromieniony, że lody zostały przełamane. Na" wiązywał już z platynową blondynką szeptem pertraktacje na jutrzejsze spotkanie. Stosunek Witkiewicza do prof. L. miał w sobie coś z urazowej postaci* może w mniejszym stopniu niż wobec Karola Szymanowskiego; by* jednak dosyć skomplikowany, niejasny i wyraźnie dwukierunkowy. O pa" 220 jm L, wyrażał się na ogół niedobrze, z ironią i lekceważeniem, a nawet z pewnym odcieniem pogardliwego tonu. Ale pod powierzchnią tych głów twardych i zimnych można było wyczuć potężną obsesję. Był oczarowany umysłowością L. Podziwiał go, a zarazem nie cierpiał go. Tylko swój podziw i opętanie maskował najstaranniej, wstydził się wprost tego opętania i nigdy nie odważyłby się przyznać do niego. Jego Freudowskie narzędzia psychoanalityczne, którymi się tak chlubił, zawodziły w tym wypadku najzupełniej. Gdy próbowałem raz przeprowadzić nieuchwytną nńkroanalizę stosunku Witkiewicza do prof. L. metodą psychowiwisekcyj-ną, zamaskowawszy naturalnie całkowicie tropy swojego zamiaru, Witkacy niemal na granicy swojego zdekonspirowania odzyskał wyostrzoną czujność. _ Znowu zaczynasz — wybuchnął opryskliwie — chcesz ze mnie zrobić małego, bezbronnego króliczka doświadczalnego; daj mi święty spokój z tym swoim L.; gdybyś go znał tak jak ja, nie utrzymywałbyś z nim stosunków towarzyskich... — Właśnie dlatego, że nie znam go tak dobrze, jak twierdzisz, pragnę go poznać dokładniej — odpowiedziałem najuprzejmiej. — Poczekaj... poczekaj — jeszcze go poznasz, nie zazdroszczę ci tego poznania — burknął niemal -niegrzecznie — nieciekawy snardz... — zapewniam cię... Nie dowiedziałem się nigdy, co skłóciło tych dwóch ludzi tak bliskich sobie długo i w pewnej mierze — ale tylko w pewnej mierze — pokrewnych sobie: czy w grę wchodziła tu kobieta — było to zupełnie możliwe — czy po prostu jakaś intrygancka kampania rozdzieliła na zawsze tych dwóch długo nierozdzielnych przyjaciół młodości. Z napomknień Witkacego, przeważnie mglistych, pod adresem charakteru p. L. nie mogłem odbudować przyczyn zerwania stosunków oraz późniejszej upartej nieprzyjaźni. L. cierpiał na taką samą obsesję w stosunku do Witkiewicza. W częstych rozmowach ze mną wypowiadał się o Witkacym przeważnie z drwinami, nie przebierał w słowach, posuwał się nieraz do brutalnej szarży określeń, do tonu prawie obelżywego, co budziło we mnie głęboki niesmak, którego nie starałem (się wcale ukrywać. Gdy pewnego razu przerwałem potok wyniyślań rzucanych przez prof. L. pod adresem Witkiewicza, zniecierpliwiony; A jednak Witkiewicz jest dżentelmenem mimo wszystko, co pan un mówi, znam go dobrze i chyba się nie mylę — L. prychnął jado-'icie: • 77 e zazdroszczę panu przenikliwości — jeszcze pan odchoruje przy-Jazń z tym frantem, zobaczymy. Jednak był opętany Witkiewiczem z równą siłą, jak Witkiewicz nim. 221 Demon przekory podsuwał mu słowa złe, pełne błota i ekskrementów nabrzmiałych drwiną i pasją o dawnym przyjacielu. Była to arcy osobliwa postać samoobrony przed potęgą urzeczenia, przed psychozą opętania. L. wielbił bowiem Witkiewicza i podziwiał go co najmniej nie mniej żarliwie niż Witkiewicz jego. Obydwaj byli bezapelacyjnie oczarowani swoją umysłowością. U Witkiewicza wyrażała się owa monomania w bezustannym cytowaniu p. L. nawet w swoich powieściach, w bezustannym jej przezwyciężaniu, ciągłych polemicznych wycieczkach przeciw przedmiotowi opętania. U p. L. w postaci mniej sublimowanej, w wysiłku pomniejszania go, depopularyzowania i ośmieszania go, słowem, w ciągłym przeżuwaniu i rozgryzaniu zagadnienia Witkacego. Usiłował mnie kilkakrotnie pozyskać do obozu wrogiego Witkacemu. A gdy mu się to nie udało, wycofywał się ze swej gry z charakterystyczną dla jego' sposobu bycia nonszalancją i ironią, dostatecznie cyniczną i brutalną, by mieć jakiekolwiek złudzenia w stosunku do bezinteresowności jego pobudek, Najniepcspolitsza umysłowość Witkiewicza drażniła go i przytłaczała. Metodą praktykowaną przez psychikę tłumu starał się ją bagatelizować i ośmieszać, metodą, która ujawniała nieszczególny charakter tego nieprzeciętnego mózgowca. Ale na dnie tych wszystkich manewrów, niegodnych jego wysokiej kultury umysłowej, tkwił bezustanny, niezanali-zowany i zapewne nieuświadomiony podziw dla Witkiewicza. Przekonałem się o tym niedwuznacznie kilkakrotnie. Gdy pewnego popołudnia letniego szedłem na umówione spotkanie z Witkiewiczem, usłyszałem za sobą tupot przyspieszonych ciężkich kroków. Odwróciłem się mimo woli. L. dopędzał mnie właśnie, trochę zadyszany. — No i co — kobieta czy Witkiewicz? — przywitał się ze mną rzucając na wstępie ironiczne pytanie. Odburknąłem szorstko: — Nie rozumiem pana, o co panu chodzi?... — Może przeszkadzam panu, wybiera się pan na spotkanie? — Owszem — potwierdziłem niechętnie — umówiłem się z Witkiewiczem — czeka na mnie... — Jeszcze pana nie zlikwidował? nie otrzymał pan dotąd od niego sławnego „listu pożegnalnego"? i wiersza — no, no... Do przyjaciół-gówniarzy — jest pan bardzo cierpliwym człowiekiem... Zaczynał mnie niecierpliwić i drażnić swoim tonem wymaczany111 w żółci i chorej wątrobie. — Nie, nie otrzymałem — rozumie się — jeśli otrzymam, nie omieszkam pana zawiadomić — odpowiedziałem celowo niegrzecznie, paruj ąc rykoszetem drwinę. Mimo mojej chłodnej rezerwy i nieprzyjaznego mil* czenia towarzyszył mi uparcie dalej. — Niech mi pan powie, co pan właściwie widzi w tej ciemnej kreatu- rze? Ależ to kreatura niebywała... kreatura, ohydna kreatura — powtarzał gniewnym głosem. Zatrzymałem się na chwilę. Byliśmy na rogu ulicy Chałubińskiego. prof. L- musiał zauważyć wysiłek, z jakim panowałem nad wybuchem. Przypatrywał mi się z sadystyczną satysfakcją. __1 Daruje pan, ale co pana właściwie obchodzą te sprawy — mojego stosunku do Witkiewicza — to są moje sprawy osobiste i jego — Witkiewicza — jestem naprawdę zdziwiony pańską obcesowością — mówiłem sucho, nie patrząc na niego. Stałem się natychmiast sztywny i zimny. Było to w czasie trwania Kursów, na kilka dni przed odczytami pana L. Żegnając się ze mną chciał pojednawczym tonem wrócić do poprzedniego, poprawnego stosunku. — Nie miałem zamiaru urazić pana... chciałem tylko przestrzec — czy pan wie, że Witkiewicza zacytował w swojej najnowszej pracy White-head — dodał — sam czytałem... nie dziwię się wcale, przecież Witkiewicz to nie lada głowa. „Obsesja Witkiewiczowska", zawieszona między podziwem a chorobliwą nienawiścią sączyła się wyraźnie z tych słów marginesowych L. Gdy za chwilę powtórzyłem Witkiewiczowi moją rozmowę z L. opuszczając jej drażliwe, względnie obelżywe partie, Witkiewicz wybuchnął: — Nie wiesz nawet, Jerzy, jak bardzo nikczemnym jest ten człowiek. Whitehead nie mógł mnie zacytować, nie ogłaszałem swoich prac w języku angielskim ani francuskim. Prof. L. chciał mnie znowu ośmieszyć; chciał spowodować, bym się dopytywał u filozofów polskich, czy to prawda, tylko po to, by mnie narazić na pośmiewisko. Bydlę po prostu. Gdy w tydzień później przecinałem jedną z alei parkowych blisko parkowej cukierni w towarzystwie K. Czachowskiego, który w związku z Zakopiańskimi Kursami Naukowo-Literackimi przyjechał tu z odczytami, usłyszałem za sobą donośny głos: — Hop, hop, panie Płomieński, prosimy do towarzystwa. Był to głos profesora L. Siedział rozwalony na krześle z szeroko rozkraczonymi nogami, bryłowatymi niby kolumny, w mieszanym towarzystwie kilku osób, roześmiany, chichoczący, podminowany. Czachowskiego znał z Krakowa. Przywitał się z nami uściskiem ręki, zaznajomił nas 2 resztą towarzystwa i zacierając ręce zwrócił się do mnie: — Nie przypuszcza pan nawet, jaką mam dla pana piekielną niespodziankę... wątpię, czy pan zgadnie... achowywał się podejrzanie. Domyśliłem się od razu, że chodzi o Wit-i że przed chwilą bawił kosztem swojego byłego przyjaciela w 3 e towarzystwo. L. mówił celowo głośno; słowa swoje przeznaczał wi-ocznie nie tylko dla mnie. Nie przypuszczałem jednak, że swój cynizm m&takt Posunie do takich granic. 223 222 l — Obawiam się, że jednak zgadnę; to chyba nie trudno — chodzi zapewne o Witkiewicza — odrzekłem lodowato. L. wyciągnął szybko z portfelu jakiś świstek papieru, przybrudzony i zmięty. Najwidoczniej świstek ten krążył z rąk do rąk, wielokrotnie czytany i oglądany. Podał mi go teatralnym gestem: — List od Witkiewicza — prosizę czytać... Rzuciłem okiem na ów papier. Była to nierówno przedarta połowa zeszytowej kartki. Poznałem charakterystyczne pismo Witkiewicza. Pisał na niej ołówkiem kopiowym swoim równym, bardzo wyraźnym pismem. „Kochany Leonku! Czuję, że muszę ze sobą wkrótce skończyć. Nie mogę tak dalej żyć. Chciałem przed śmiercią uścisnąć twoją dłoń i porozmawiać z tobą. Napisz mi, czy przyjdziesz do mnie, czy mam ciebie odwiedzić? Ściskam Cię, twój Witkacy. P. S. Będę na ciebie czekał dzisiaj i jutro na «Anta-łówce»." — Ależ to kabotyn — sześcienny kabotyn... zgrywa się jak trzeciorzędny aktor prowincjonalny i straszy samobójstwem... oto jest pański Witkiewicz! — ciął niby batem złe, urągliwe, najeżone obelgami słowa. — Czy nie odpowiedział mu pan nic na ten list?! — krzyknąłem wzburzony i wstrząśnięty tym publicznym, arcyniesmaoznym atakiem, z cyniczną bezwzględnością rzucającym na łup sensacyjnych ploteczek i brudnych komentarzy wielkoduszny gest Witkiewicza. Zrozumiałem jego intencje. Były czyste i dobre. Okazywał się raz jeszcze dżentelmenem -wysokiej klasy. — Ani myślę korespondować z tym błaznem — drwił L. zaniósłszy się urągliwym śmiechem. — Nie sądzę, by to, co uczynił Witkiewicz, było aktem kabotyństwa... jest to rzadki czyn wspaniałomyślności duchowej, ale pan tego nie potrafi zrozumieć — postąpił pan brzydko; gdyby pan miał poczucie wartości moralnych, z pewnością zachowałby się pan inaczej... no, trudno, nie potrafi pan docenić czynu Witkiewicza — to przerasta absolutnie pańskie możliwości — wyrąbałem głośno pod adresem pana L. Nie przerywał mi. Gdy skończyłem, spytał drwiąco: — Czy przyjmie pan ode mnie w prezencie ten historyczny dokument' Milcząco wyrwałem z ręki p. L. list Witkiewicza. Witkiewicz chodził przez kilka dni wyraźnie przybity i przygnębiony' Męczył się. Brak odpowiedzi od przyjaciela swojej młodości uraził B& boko jego dumę i poczucie dżentelmeństwa. Domyślał się, że L. wyzys^1 jego list w celu publicznego ośmieszania go. Nie mógł wreszcie wytrzf mać. Burza wewnętrzna rzucała go na łup bezsennych nocy. Przeżyw'3 ją samotnie przez szereg dni i nocy. Zwierzył mi się w końcu, jak przyjmę jego wyznanie: .224 _- Postąpiłem niedobrze, Jerzy, jak można było zaufać takiemu człowiekowi... Nie wtajemniczałem go naturalnie w szczegóły koncertu publicznych drwin i szyderstw, jakie zaimprowizował p. L. na forum kawiarnianym na benefis Witkiewicza. Przemilczałem również, że jestem w posiadaniu jego listu, darowanego mi przez p. L. — Postąpiłeś pięknie i szlachetnie jak prawdziwy dżentelmen — nie ty powinieneś się wstydzić, Stasiu —• odpowiedziałem ciepło i serdecznie. Z wdzięcznością uścisnął mocno moją dłoń. — Twoje dobre fluidy działają dobroczynnie — pokrzepiłeś mnie, Jerzy... Ów nieszczęśliwy list Witkiewicza do p. L. miałem jeszcze ze sobą w czasie okupacji, gdy bawiłem w charakterze gościa przez dwa blisko lata u pp. Eustachostwa Ścibor-Rylskich. Darowałem go w dowód wdzięczności za gościnę i w dowód przyjaźni sędziwemu poecie i dramato-pisarzowi, Eustachemu Rylskiemu. Uległ zniszczeniu w czasie Powstania Warszawskiego razem z maszynopisem mojego zarysu monograficznego o Edwardzie Dembowskim i innymi moimi rękopisami oraz rękopisami poezji i dramatów Eustachego Rylskiego. Chociaż Kursy nie skończyły się jeszcze, Koniński-syn wystąpił z szumnym przyjęciem wieczornym, głównie na cześć prelegentów naszego wakacyjnego uniwersytetu zakopiańskiego. Na przyjęciu zjawiło się około trzydziestu osób. Spośród prelegentów wzięli w nim udział oprócz członków trójosobowego Komitetu Irzykowski, Zawodziński, Koniński-ojciec, o ile mnie pamięć nie myli, krakowski historyk Konopczyński i szereg innych osobistości spoza świata literacko-naukowego, których nie znałem przeważnie. Długi łańcuch zestawionych obok siebie stołów, uginających się pod półmiskami, talerzami, filiżankami i stojącymi tu i ówdzie flakonami kwiatowymi, wrzał gwarem rozmów. Siedziałem między Irzykowskim a Witkacym. Witkiewicz miał niemile odętą, sztywną twarz. Wodził dumnie oczami ponad głowami, mrużąc je z ironicznym grymasem lekceważenia i chłodu. Siedział obok mnie z prawej strony: daleki, lodowaty, nieprzystępny. .,~~ ^ogi Stanisławie — próbowałem go z lekka rozruszać i przeobra-lc Jego arcykwaśny humor na bardziej różowy i lekki — improwizujesz, °g wie dlaczego, karawaniarską minę, złą i nieprzystępną, jakbyś się azł w towarzystwie wybrańców desygnowanych po prostu na powieje, a nie bądź co bądź wśród polskiej elity umysłowej, "kacy prześliznął się po mnie drwiącym spojrzeniem i pochylając lisko do mojego ucha szczeknął ściszonym głosem o barwie po mi- 15-St.i. Witkiewicz 225 strzowsku przypominającej warczącego buldoga. A miał pierwszorzędny talent naśladowczy: — Mógłbyś mi dać wreszcie spokój z tą waszą domorosłą elitą umysłową... Siedzi blisko mnie taki stary piernik — po prostu wicehrabia Pierniczenko... arcybzdziarz krytykoński z dostojną bródką warszawskiego klerka... i mam się może cieszyć z takiego sąsiedztwa? — Zaniósł się demonstracyjnie urągliwym, sztucznie głośnym, neurastenicznym śmiechem, który na chwilę zdynamizował uwagę całego towarzystwa. — Nie wiem, o co ci chodzi właściwie? O kim mówisz? — zapytałem szczerze zdziwiony. — Nie wiesz, o kim mówię? O starym grzybie, twoim sąsiedzie z lewej strony, starym zramolałym krytykonie — Witkacy zaimprowizował natychmiast pyszną minę zajączka, wywinąwszy odpowiednio usta i stulonymi wargami mżąc sopranowym głosikiem kilkunastoletniej pensjonarki słowa o tempie przesadnie powolnym, mizdrzącym się z karykaturalną przesadą, o brzmieniu kokieteryjnym — o miałkim krytykonie, który walił w moją teorię czystej formy jak prostacki drwal tępą siekierą przedrzeżniań teoretycznych... w swojej Walce o treść... Nie! ten twój Irzykowski nie umie myśleć kategoriami filozoficznymi — wcale mnie nie przekonał... Nie mogę zresztą patrzeć, markizie Parblichienko, na tę wyleniała facjatę papierowego lwa... — Parsknął znowu bezceremonialnie sztuczną gamą hałaśliwego śmiechu, z którego buchała obelżywa i wyniosła nonszalancja. Skrzywiłem się niezbyt uprzejmie, przewiercając twarz Witkacego — znowu nagle zesztywniałą, kamienną i odętą — spojrzeniami piełnymi dezaprobaty. — Wybacz, ale Irzykowski nie jest wcale ani krytykonem, ani ramolem, a książka jego Walka o treść, którą przeczytałem na j uważnie j — pisałem zresztą o niej dwukrotnie — jest mimo' pewnych znaków zapytania, jakie nasuwa jego teoria literackiego poznania — jednym z najbardziej europejskich dzieł teoriotwórczych u nas i jednym z najbardziej odkrywczych, moim zdaniem. To, że ciebie zaatakował, że poświęcił ci prawie całą książkę, jest dowodem raczej wyróżnienia... Nie masz bynajmniej powodu do psioczenia na Irzykowskiego... Przesadzasz po prostu w swoim stylu. Irzykowski chciałby nawiązać z tobą kontakt — wyciągał do ciebie kilkakrotnie rękę, a ty ją cofasz niegrzecznie... Sądził, że odpowiesz coś na jego Walkę o treść, że wyłoni się nareszcie jakaś ludzka dyskusja na poważnym poziomie — ale cóż? zareagowałeś obraźłiwym milczeniem... —• wypaliłem cierpko na pretensje Witkacego. Witkiewicz zachichotał przeciągle, mrugając na mnie oczami sygnalizującymi równocześnie zabawnie zdenerwowanie mojego sąsiada z lewej strony, zapewne z powodu naszej szeptanej rozmowy oraz dziwacznego , 226 zachowania się Witkiewicza, który przeszedł nagle ni stąd ni zowąd na język pseudonarzeczowy tworzący dziwny zlepek słów różnogwaro-wych i archaizmowych form gramatycznych. __ Moiściewy gazdo-kumotrze, nie mielta chybkim ozorkiem. Wyróżnienie? Ja dziękujęcy za takowe wyróżnienie... Nicował, nicował, aż wreszcie nic nie zostało z materiału — ot mistrz Irzykowski. Kopnął moją teorię czystej formy w najczulsze miejsce i won na śmietnik! Przypiął się do niej jak kleszcz i wychłeptał całą jej oryginalność i jedyność... Haj! Haj, gazdo-kumotrze, markizie Parblichienko de Szantrapo, nie brońta tego lamy z wielgachnego ołtarza krytykonów... Ano widzę, że merda teraz na mój widok łaskawie ogonkiem rasowistym-i -toku j ęcy oczami koło mnie, za przezwoleniem, jak ogier cietrzewi, ale nic z tego, wicehrabio... Wicie, gazdo-kumotrze, chodźwa lepij na nocny wander... — próbował mnie kusić znanymi mi dobrze z wielokrotnych przeżyć perspektywami nocnej defilady po zadymionych knajpach i zacisznych willach, zatopionych w głębokim śnie, które przewracał do góry nogami, wtargnąwszy do nich — ulotnimy się tak po angielsku jak mgła. Haj! haj! chodźta, gazdo... noc wabi... — Ziewnął szeroko, zasłoniwszy usta ręką. — Nudno tu, markizie... Pójdziewa przewietrzyć swoje dusze... Odsunął krzesło i podniósł się krzepkim ruchem; nieznacznie dotknął mojego ramienia, chcąc mnie pociągnąć tym zapraszającym gestem. — Niestety, nie mogę, Stanisławie — wycofałem się stanowczo z kręgu Witkacowych pokus. — Daruj, ale jestem również w towarzystwie Irzykowskiego, który by się słusznie na mnie obraził — dodałem szeptem — muszę mu dotrzymać towarzystwa... Zostań lepiej z nami. Pójdziemy potem we trójkę do którejś z urocznych jaskiń nocnych Zakopanego... — Do widzenia, kumotrze — Witkacy kiwnął mi lekko głową — może jeszcze wrócę po ciebie... namyśl się... — A co wy tam tak uparcie spiskujecie za moimi plecami? — zapytał mnie Irzykowski podejrzliwie po> odejściu Witkacego — na pewno obma-wiacie mnie... co? Witkacy boczy się na mnie jak tygrys... Drapie mnie wprost impertynenckimi oczami... Chciałby może, żebym mu wypisał nominację na geniusza — ale źle trafił... Nie jestem specem od podziwiania i kadzenia — to nie mój resort. Wolę demaskować... Dziwny człowiek... No tak... on jest zresztą twórcą i intelektem niezwykłym jak na naszą mdłą atmosferę intelektualną — ale to taki geniusz niedokształ-cony jak mnóstwo spraw u nas, jak ludzie, zagadnienia i całe generacje nawet... Następnego wieczora wyciągnął mnie Irzykowski do Karpowicza. Zawsze wiałem słabość i sentyment do tej tandetnej budy; przemiła, pękata brzuchata buda, zawalona niby rupieciarnia gęsto stłoczonymi stolikami, Or3 podobno — chyba przez eufemizm — nazywano kawiarnią. Do 15* 227 Karpowicza wybraliśmy się po ósmej wieczorem. Irzykowski zapyta} mnie po drodze: — Czy nie ma pan nic przeciw temu, że spędzimy wieczór w towarzystwie Makuszyńskiego i Chwistka? Czekają na nas... umówiłem się z nimi również. Zapewniłem starego krytyka, że towarzystwo wymienionych panów nie działa ujemnie na czynności mojej wątroby i woreczka żółciowego. U Karpowicza zastaliśmy prócz Chwistka i Makuszyńskiego jakiegoś wysokiego, siwowłosego dżentelmena o flegmatycznych, dystyngowanych ruchach i twarzy stosunkowo młodej, kłócącej się ze srebrzystą barwą włosów, wygolonej starannie do fioletowego połysku skóry. Odwieczny, czarujący arcykpiarz i przeuroczy kolorysta Kornel Makuszyński uraczył nas przy kawiarnianym stoliku jakąś bardzo soczystą i mglistą historią, półkrwi autobiograficzną, z której mogło wynikać, ni mniej ni więcej, tylko tyle, że jestem od niego starszy co najmniej o lat dwadzieścia, że mógłbym na upartego z jego wujem bawić się w piasku (tak się z głupia frant odmłodził paradnie bez chirurgicznego zabiegu Steinacha czy innego Woronowa, tajemniczego maga — producenta na pudy nowych Faustów), a z jego ciotką, po której podobno setnie dziedziczył, mógłbym urządzać fantastyczne, chłopięce wyprawy do cudzych sadów po jabłka. Ten czarodziejski kondotier śmiechu miał wstydliwą słabość do dziedziczenia; dziedziczył ponoć nawet po sobie samym w starszych latach wspaniałe laty-fundia (właśnie śmiechu) na oceanicznej wyspie (Wyspa Uśmiechniętych Łez) melancholijnie radosnego humoru. Siwowłosy dżentelmen o młodej twarzy — okazało się, że był nim Stanisław Rogóż, warszawski publicysta, współpracownik czy współredaktor „Tygodnika Ilustrowanego" — milczał po dżentelmeńsku, z bohaterską wyrozumiałością i melancholią w oczach. Demoniczny Chwistek zacierał ręce gotując się do startu. I ruszył z ko-— galopando. Zalśnił przed nami pawim płaszczem groźnego don Juana. Bez zająknienia, jak z katedry uniwersyteckiej — a miał tęgą zaprawę, wykładał bowiem wtedy w uniwersytecie lwowskim logikę — zwalił nam na głowy rozpasaną historię jakiejś dzikiej przygody miłoisnej, w której autentyczność wierzył niestety równie zajadle i patetycznie jak czarodziejski KomeJ — pokłócony na „ament" ze swoją metryką — w swoje młodsze lata. Gdy wyszliśmy od Karpowicza, zaczynała się baśniowa godzina duchów. VII przypominam sobie moją rozmowę ze St. Ign. Witkiewiczem na marginesie Zmor Zegadłowicza. Witkiewicz lekceważył twórczość Zegadło-wicza równie bezwzględnie, jak lekceważył w ogóle całą współczesną mu literaturę polską, z małymi tylko wyjątkami (cenił wysoko St. Grabiń-skiego, Jul. Kadena-Bandrowskiego, nie bez zastrzeżeń w stosunku do tego ostatniego, Br. Schulza, J. M. Rytarda). Kiedyś w Zakopanem powiedział mi na przechadzce: — Nie wyobrażam soibie w innym społeczeństwie, mniej spaupery-zowanym kulturalnie niż polskie — takiego nieprawdopodobnego bluffu jak z twórczością Zegadłowicza... nie rozumiem po prostu zachwytów i hymnów w jego kierunku — to przekracza granice..mojego logicznego myślenia — tylko pozornie paradoksalną formułą Russela o antyracjona-listycznym podchodzeniu tzw. nowoczesnego człowieka do faktów życiowych, zagadnień i jakości z różnych dziedzin, o jego na j wyłącznie] wierzeniowej postawie, można sobie wytłumaczyć zbiorowe szaleństwo i najostrzejszą histerię społeczeństwa na punkcie Zegadłowicza... dla mnie są to fantastycznie niezrozumiałe historie... nie chce mi .się wprost wierzyć, że są u nas ludzie, i to wykształceni nawet, którzy mogą podziwiać tę jego flakowatą, bezhormonewą, a właściwie rycynusową sieczkę czy plewy wierszowane na poziomie najpierwotniejszego animizmu — rzygać mi się chce uszami, ile razy zetknę się z oleistą mazią rymowaną i nie-rymowaną, która nazywa się twórczością Zegadłowicza. . Gdy powiedziałem mu, że w zasadzie podzielam jego pogląd, chociaż moje zastrzeżenia posiadają podłoże nie tylko estetyczne, że ta pseudo- poezja jakichś prainstynktów nie legitymuje się ze swojej przydatności socjologicznej przede wszystkim, że apeluje głównie do przestarzałych formacyj duchowych człowieka, że odwspółcześnia go, arćhaizując raczej, że należy swoim aintelektualnym obliczem i swoim-.rodowodem do od ległych epok, chyba jeszcze teokratycznych ustrojów, zaczął się zwierzać przede mną: •. ••. •• —• Wiesz, Jerzy, zawsze ożywia mnie fakt potwierdzenia mojego stanowiska teoretycznego w sądach cudzych, chociażby odchylonych zasadniczo od mojego — gdybyś wiedział, jakie miewam czasami wątpliwości, które męczą ogromnie — a może ja się mylę, a inni mają słuszność? a może moja samotność intelektualna w Polsce jest tylko moim uroszcze-niem? nieraz jestem bliski załamania — nachodzą mnie- wtedy myśli, że jestem jednym ze zdziwaczałych klerków z manowca intelektualnego... a tu zjawia się potwierdzenie mojego stanowiska myślowego — rozumiesz, Jaką istotną wartość sprawdzalną mają dla mnie wtedy cudze doświadczenia poznawcze — wtedy uświadamiam sobie; że .mimo mojego potwor- ?28 229 ^•ntt^Stt^ nego osamotnienia w tej pełnej piekielnych mroków, kalekiej, rachitycE„ nej epoce jestem jednak potrzebny, że walczę o nowe formy kultury, za_ lewanej dzisiaj przez potop apokaliptycznego kłamstwa, o jej nowy styl —-widzisz — taki Zegadłowicz, który zajmuje w najnowszej literaturze polskiej tyle miejsca, jakby był co najmniej polskim Apoł!inaire'm lub Stefanem George — to denerwująco przykry, pasożytniczy produkt naszej barbarzyńskiej epoki — nie! to jest nie do wytrzymania dla człowieka miłującego prawdziwą kulturę, a nie kruchtę literacką. Przechadzaliśmy się pod reglami, których zielone, wysoko spiętrzone ściany dymiły przesłonecznioną, wieczorną mgłą złocistego lata górskiego. Witkiewicz mówił tonem zgorzkniałym, nie pozbawionym nutek zjadliwych, nabrzmiałym tu i ówdzie twardą niechęcią i głęboką nonszalancją. W swoich dużych, sportowych, bufiastych spodniach koloru jasnoczekola-dowego, marynarce barwy zgniłej zieleni, w szerokiej, kremowej koszuli z krótkimi rękawami, w wielkim, słomianym kapeluszu o olbrzymim cowboyskim rondzie, spod którego wynurzał się wspaniały profil niezwykle rasowej twarzy o bajecznie zharmonizowanych, pięknych rysach, wyglądał jak daleki mieszkaniec podzwrotnikowych krajów, zabłąkany przypadkowo w nasze górskie okolice na przeciąg „weekendu" tylko. — Powiedz mi, Jerzy, dlaczego nikt z was nie stłamsi jednym kopnięciem publicystycznym tej nieznośnej awantury z bluffem o Zegadłowi-czowskiej wielkości? Dlaczegoś ty tego nie zrobił po męsku, odważnie, publicznie, jeżeli tu prywatnie wypowiadasz tak słuszną zresztą, lekceważącą opinię o twórczości Zegadłowicza? — zadał mi wprost pytanie wróciwszy po krótkim milczeniu do niewdzięcznego tematu; wpił się przez chwilę we mnie surowym, przenikającym spojrzeniem swoich migotliwych, zielonkawoszarych oczu, jakby mnie widział po raz pierwszy. — Boisz się? — zaskrzeczał ironicznie, odbarwiając swój głos i nadając mu karykaturalną tonację starczego skrzeku z pysznym kunsztem naśladowczym — no, z pewnością boisz się i ty, i inni... wiem — wiem — to nie bardzo bezpiecznie wygłaszać w takim społeczeństwie niepopularne opinie i iść przeciw prądowi — ha! ha! ha! ha! Ha! ha! — wychlusnął ze swojej krtani kilka burzliwych, sztucznych gam śmiechu — wyć się chce z odrazy — markizie Parblichienko — zaczynał mnie tytułować dziwacznym przydomkiem, chcąc zamaskować rosnącą irytację — no tak... tchórzostwo jest cnotą bezpieczniejszą niż odwaga — nawet w życiu intelektualnym — to tylko ja mam odwagę burzenia nieśmiertelnych kłamstw naszej kultury... — Niestety, jesteś w błędzie, Stanisławie — zaprotestowałem cierpko, lotknięty zarzutami Witkiewicza — pisałem w tej sprawie co prawda N czasopiśmie o niewielkim zasięgu, w tzw. organie profesorskim („Prze-jlądzie Humanistycznym") i wiesz, jaki był wynik mojego wystąpienia? ni jeden z dzienników polskich nie powtórzył mojego sądu o Zegadłowiczu — ani 3edno pismo literackie — prasa zbagatelizowała moje wy-t pienie umówionym milczeniem... metodą zawsze skuteczną i dobrze wypraktykowaną... "__ jSTo-no — mruknął Witkiewicz przepraszając mnie za niesprawdzone posądzenia — nic o tym nie wiedziałem, nic o tym nie mówiłeś mi... _ Nie sądzę, by to było takie ważne, bym miał potrzebę wtajemniczać ciebie w szczegóły tej nieudanej demaskatorskiej kampanii publicy-styczno-literackiej... — odpowiedziałem. Do tematu Zegadłowicza wróciliśmy raz jeszcze, gdy toczyła się zaciekła batalia w prasie przeciw autorowi Zmor i w jego obronie. Witkiewicz wrócił właśnie po kilkumiesięcznym pobycie w Warszawie, gdzie spędzał pół roku niby męska odmiana mitologicznej Prozerpiny u swojej żony. Co prawda Warszawa niczym nie przypominała podziemnego państwa Plutona, boskiego małżonka Prozerpiny, a pani Jadwiga Witkiewiczowa, przemiła, bardzo kulturalna i pełna wdzięku żona Witkacego, u której spędzał owe pół roku, nie miała w sobie nic z odpowiednika groźnego boga greckiego, władcy Hadesu. Warszawa była dla Witkiewicza nie tylko warsztatem wytężonej pracy, a równocześnie źródłem wcale nie obojętnych dla jego na ogół skromnego budżetu dochodów za portrety psychologiczne, lecz również miastem pełnym nieprzebranych powabów towarzyskich, gdzie miał ten tragicznie samotny, wielostronny, pionierski twórca — szczupłe grono zaprzysięgłych przyjaciół i wyznawców. W ofensywie publicystycznej przeciw Zegadłowiczowi stanął Witkiewicz po stronie na j brutalnie j zaszczuwanego autora Zmor. Przyznał mi się do tego natychmiast po swoim przyjeździe z Warszawy do Zakopanego, trochę wstydliwie, wśród głośnych wybuchów sztucznego śmiechu, którego zakonspirowaną wymowę znałem dobrze. Maskowały zwykle jego dziwne niekonsekwencje, kapryśny taniec jego przeskoków z jednego krańca nastrojów w nastroje biegunowo przeciwne. — Wiesz, Jerzy — zatarg Zegadłowicza ze społeczeństwem usposobił mnie przychylnie do niego — czytałem jego Zmory — mimo wszystko jest w nich coś — zdaje mi się, że ta powieść jest warta przeczytania... bądź co bądź taki zatarg Zegadłowicza z epoką — to pradawny konflikt artysty ze stadową moralnością... ze starymi nałogami myślenia — wyobraź sobie, że miałem niedawno- w Warszawie dziwną przygodę w związku poniekąd ze Zmorami — to coś nadzwyczajnego — muszę ci to opowiedzieć — przekonałem się znowu, że nikt w Polsce nie czyta moich siążek i nikt nie zna mojej twórczości... no — trudno — muszę się z tym P°godzić. — He razy poruszał w mojej obecności ten najosobistszy, drama- yczny niewątpliwie temat, mówił suchym, niby to obojętnym, bezosobo-tonem, jakby chodziło o kogoś innego, a nie o jego najgłębsze prze- 231 F życia twórcy, zatajane nawet przed bliskimi ludźmi; zawsze wyczuwałem jednak za markowaną obojętnie tonacją jego głosu z trudem powściągany akcent znużenia i dumnego protestu — przed kilku tygodniami przyszła do mnie w godzinach przedpołudniowych, a właściwie nie do mnie, lecz do firmy portretowej St. Ign. Witkiewicz, młoda pani z zamówieniem swojego portretu — może dwudziestokilkuletnia — prześliznąłem się po niej spojrzeniem malarza — uroda delikatna jak poetycki pastel — zęby podobne do miniaturowych płytek z masy porcelanowej — cera liliowo-mleczna z nalotem pluszowego meszku, który nadawał jej zjawiskowej twarzyczce świeżość kwiatu kwitnącej jabłoni — oczy wielkie, promienne barwy ciemnego turkusu — długie, jedwabiste rzęsy, jak fałdy kosztownej portiery spływały szybkim trzepotem, podnosząc się równie szybko i odsłaniając świetliste klejnoty spoijrzeń — włosy miedzianozłoiciste, podobne do matowego złota — była wysoka przy tym i jakaś powiewna — nie w moim guście w każdym razie, jak na mój gust zanadto powietrzna i eteryczna, niby żywa kreacja Goplany — gdy zaczęła mi pozować, zorientowałem się już w czasie pierwszej rozmowy, że należy do śmietanki burżuazyjnej — warszawski high Uje... rozumiesz? rozmawialiśmy o współczesnej literaturze polskiej; mam wrażenie, że jej kultura umysłowa polegała na cieniutkiej politurce wyłącznie. Zapytana przeze mnie o jej obecną lekturę, zaczęła się zachwycać Zmorami Zegadłowicza. — Ach! panie, jakaż to wspaniała rzecz — czytam już po raz drugi tę powieść i nie mogę wyjść z podziwu — Zegadłowicz to wielki talent — prawda? że też nie tłumaczą Zmor na języki obce — ta książka może zdobyć świat... — rozpływała się w naiwniutkich zachwytach. — A jak pani przebrnęła przez te zwały słów, których koprolalia jest chyba wielokrotnie dosadniejsza niż w moich powieściach? — zadałem jej trochę złośliwe pytanie. Nie rozumiała wyrazu „koprolalia"; musiałem jej wyjaśnić sens tego słowa. Zastanawiała się przez chwilę, manewrując złocistomiedzianymi strzałami swoich przepysznych rzęs i rzucając pełne zdumienia aksamitne spojrzenia. — Więc pan pisuje powieści? — zawołała wreszcie — nic o tym nie wiedziałam i nigdy nic nie słyszałam o pańskiej twórczości literackiej. Rozumiesz, Jerzy? — nic nie słyszała o moich powieściach i nic nie wiedziała o tym, że poza Witkacym, modnym malarzem tzw. psychologicznych portretów, banalnych, zarobkowych wytworów, istnieje St. Ign. Witkiewicz, filozof, estetyk, dramatopisarz, teoretyk teatru i malarstwa, no i powieściopisarz — po prostu nic, nic o tym nie wiedziała — powtórzył Witkiewicz z melancholijnym uśmiechem — i cała Polska nic o tyfl1 nie wie i w ogóle nie chce wiedzieć — dodał z błyskiem gorzkiego spój" rżenia, zimnym i spokojnym na pozór głosem, w którym wyczułem jednak 232 żacy smak dumnej goiryiczy — a takiego Zegadłowicza wielbią... Zaproponowałem jej wtedy — mówił dalej — by przeczytała moje powieści ^podzieliła się potem swoimi uwagami na marginesie tej lektury. Przy- ekła mi, że przestudiuje sumiennie obie moje powieści, które jej pożyczyłem. przewidywałem, ze puszczam się prowokacy]nie na eksperyment niezbyt pewny. Gdy po dwóch tygodniach przyniosła mi na jeden z dalszych seansów portretowego pozowania pożyczone jej powieści z podziękowaniem, taktownie przemilczała swój sąd o nich. Nie wytrzymałem jednak i zapytałem o jej wrażenia z lektury. Odpowiedziała z pewnym zakłopotaniem: _ Wie pan — nie jestem przecież znawczynią literatury... ale zdaje mi się, że nie powinien pan pisywać powieści — powinien pan pozostać wyłącznie przy swoich portretach psychologicznych — zaopiniowała w końcu z brutalną szczerością, przełamując swoją nawykową delikatność, postulowaną zresztą przez tresurę towarzyska. Nie wiedziała zapewne, że wypowiada mimo woli sąd całej tzw. epoki o mnie — tak... tak... taki jest, niestety, rezonans mojej twórczości w społeczeństwie polskim i nawet u tzw. polskiej elity umysłowej... Zmory Zegadłowicza były niewątpliwie czytelniczym tryumfem (jednym z owych tanich i jałowych, przeważnie krótkoterminowych, sezonowych tryumfów pisarza, który zabrnął w ślepą uliczkę nieuleczalnego kompleksu stylomanii i pozy — z kleszczów tego kompleksu nie potrafił się wywikłać), a zarazem klęską artysty i myśliciela społecznego. VIII Wśród mnóstwa znajomości, jakie miał Witkiewicz, znajomości zresztą * przyjaźni zmiennych, ruchomych i płynnych, wśród natłoku i kotłowiska ludzi, którzy przesuwali się w owym czasie przez życie Witkiewicza, niektórych ludzi, o których nieraz opowiadał mi w dosyć efektownych, zagadkowych słowach, mających na celu zdopingowanie mojej ciekawości — nie poznałem wcale. Witkiewicz dozował umyślnie wiadomości o nich, sączył je w odmierzanych, skąpych porcjach, pokostował zdobniczym za-Pachem tajemnicy i niezwykłości, mitologizował nieznacznie, uniezwykla-Jąc ich portrety duchowe i odsuwając na odległość niewiadomego. To była jego typowa technika. Sprawdzał na'tych dziwacznie cyzelowanych przez siebie wiadomościach o tych ludziach pośrednio ową „dziwność-istnienia", na temat której teoretyzował w sposób mglisty w swoich po-Wleściach i dramatach. Nie poznałem więc ani tajemniczego Sobola, ani legendarnego księdza drą Hen. Kaź. 233- -wykrzykników zachwytu? — Dzisiaj dostałem list od Sobola wraz z rękopisem opowiadania -^ kapitalny snardz... chciałbym bardzo, byś go poznał! niech się schowa Boy ze swoim Jakubem Wojciechowskim! to jest talent... no, zobaczysz zresztą sam — informował mnie po raz pierwszy o Sobolu. I odtąd zaczęły się sypać coraz częściej przedziwne szczegóły o tym tajemniczym włóczędze, polskiej odmianie trampa i kandydacie na po), skiego Londona czy Gorkiego — w listach i bezpośrednich opowiadaniach Znałem go już z bajecznie sugestywnych opisów Witkacego. Było to olbrzymie chłopisko o potężnych barach i sękatych, czerwonych rakach drwala czy robotnika okrętowego, o klasycznej brzydocie Quasimoda i głębokich oczach mędrca. Mieszkał w tym ogromnym mężczyźnie niespokojny duch średniowiecznego waganta czy nowoczesnego, Lon-donowskiego trampa. Pracował wyłącznie fizycznie; zmieniał kapryśnie miejsca swojej pracy i zawodu. Z robotnika tartacznego przeobrażał się nagle z niewiadomych, a raczej jemu tylko wiadomych przyczyn w fabrycznego robotnika czy drwala leśnego. Palił się w tym samouku ambitny głód wiedzy i twórczego pędu, który Witkiewicz umiał w nim podsycać umiejętnie. Dokształcał go intelektualnie i społecznie oraz podsycał w nim potężne ambicje. Ten człowiek z tzw. podówczas „dołów społecznych", który przechodził najtwardszą szkołę życia, przylgnął mocno do Witkie-wicza, otaczającego go czułą opieką wychowawczą i patronującego jego pierwszym opowiadaniom. Wyobrażam sobie, czyni była dla Sobola jego korespondencja z Witkiewiczem oraz rzadkie z nim spotkania. W mrokach jego galerniczego życia musiały to być zapewne oślepiające reflektory światła, która kierowały jego życie ku dalekiemu celowi wielkiego awansu społecznego. Kiedyś dał mi Witkiewicz do przeczytania dwa nieduże opowiadania Sobola. Zrobiły na mnie oszałamiające wrażenie żywiołowego w swojej świeżości talentu Hamsuna z jego lat młodzieńczych czy Gorkiego z okresu jego pierwszych, doskonałych już wtedy nowel. Przypominały mi również modny przed pierwszą wojną światową odcinek literatury polskiej, walczącej żarliwie i namiętnie o prawa socjalnego równouprawnienia dla wyklętych i wydziedziczonych pariasów, z takimi pozycjami jak St. Lud. Licińskiego Z pamiętnika włóczęgi i J. Korczaka Dzieci ulicy. Co się z nim stało później, nie wiem. Zniknął z opowiadań Witkiewicza i zapewne zniknął z horyzontu jego życia. Przestał pisywać. Życie polskie, które z tak piekielną bezmyślnością i z tak samobójczą rozrzutnością, ponad miarę swego wątłego stanu posiadania, umie marnować swoich najcenniejszych ludzi, przeszło zapewne po tym niedoszłym pol- 234 . nawias, • A uei mój znajomy wyłącznie z opowiadań Witkiewicza, ów wzmianko- 1 v wyżej, legendarny ksiądz Henr. Kaź., przyjaciel i wielbiciel - c Wróciłem przed kilku dniami z plebani! w Crodzieńszczyźnie, z wio-i,'' X (nie pamiętam, nazwy owej wioski), spędziłem tam w walącej s. jekiam"i-ruderzę niezapomniany tydzień... To cudowny człowiek ksiądz H n Kaź., zna świetnie filozofię, ceni moje dramaty, jest bardzo wykształcony! mieszka w głuchej i ciemnej parafii pokłócony ze swoim S t0nnym arcypasterzem-suwerenem i wystawia od czasu do czasu którąś moich sztuk w potwornej pipidówce dla swoich parafian, z których zdołał wyłuskać nawet amatorski zespół teatralny; byłem właśnie na przed-tawieniu mojej sztuki... coś nieprawdopodobnego. Rozumiesz, Jerzy, ten ksiądz mądry jak sam Platon, a jednak wierzący, i ja, ateista, a raczej biologiczny materialista... nie, wierzyć się wprost nie chce — że są możliwe w Polsce takie sprawy i tacy ludzie" — pisał do mnie kiedyś, prezentując mi po raz pierwszy swojego przyjaciela-księdza w liście adresowanym z Warszawy. Ksiądz Henr. Kaź. wojażował niezmordowanie po nowych parafiach, coraz gorszych, wlokąc ze sobą swój kufer, pełen książek i rękopisów dramatów Witkiewicza, które wystawiał uparcie, nie zrażony szykanami swej władzy diecezjalnej; mieszkał w plebaniach-ruderach coraz podlejszych, żałosnych imitacjach domów. Przypominał mi szlachetną postać znanego w literaturze polskiej okresu „młodopolskiego" kapłana łódzkiego, księdza Antoniego Szandlerowskiego, pisującego pod pseudonimem „Ziemica", poetę i dramatopisarza, pokłóconego również ze swoją władzą kościelną. Czy posunął się do ostatecznego zerwania ze swoją władzą biskupią jak ksiądz Szandlerowski — nie wiem. Ksiądz Kaź., przyjaciel Witkacego, stanowił raczej typ ascety — zdaje się, że jedynym romansem jego życia była filozofia i literatura, a przede wszystkim dramaturgia St. Ign. Witkiewicza. Pozwalam sobie przytoczyć na tym miejscu kilka listów ks. drą Hen. Kaź. przysłanych mi przez wdowę po St. Ign. Witkiewiczu, p. Jadwigą Witkiewiczową. Miasto Mielnłk n/Bugiem, dn. 17 X 1932 r. Szanowny, Kochany Panie Stanisławie, -....Po co? Przecież Pan wie, że na punkcie witkiewiczyzny mam po Prostu obsesję. Gdzież więc jest tu miejsce, choćby najmniejsza szparka na obrazę? Jest to dowód nastawienia zasadniczego i niezależnego na lrrealizm i irracjonalizm w sztuce. To, że Pan oprócz filozofii i rysunku nie zajmuje się niczym innym robi tym, co w Pana wierzą jako w literata, wielki zawód. Kto napisze przedziwną powieść Jedyne wyjście! Stęskniliśmy się do jakiejś mocnei gęstej, intensywnej rzeczy. Co do mnie, to raczę się starym, znajdując' za każdym razem coś wprzód nie zauważonego i rozsmakowując się na nowo. Dużo mówiliśmy o Wyprztyku w gronie inteligentniejszych profesorów seminarium duchownego w Pińsku. Zabierali głos-1. historyk Kościoła X. Mgr. Kantak, 2. profesor filozofii scholastycznej X. Mgr. Giebartowski, 3. różne bezosobowe postacie, wreszcie 4. ja. Proszę sobie wyobrazić, jaki to musiał być piekielnie ciekawy dyskurs Kantak i Giebartowski są to dwa stare, ale ogromnie inteligentne i łapczywe na literaturę dziady. Dyskusja o W-u kwalifikuje się do literatury. Z. (pismo) od czasu do czasu czytuję. A propos współpracy pańskiej — słyszałem powiedzonko, że „niesforny Witkacy spoczął w cieniu Para-kleta". Czy nie warto by było, zamiast marynować sztuki w szafie, naprawdę pomyśleć o ich zbiorowym wydaniu? Serdeczne pozdrowienia Kazi...... Szanowny i drogi Panie! Książkę o narkotykach otrzymałem, za co przesyłam najszczersze podziękowanie. Żałuję bardzo, że ze swej strony nie mogę zrewanżować się czymś poważniejszym poza odbitkami z artykułów, bo choć piszę nieustannie, jednak przeważnie obrabiam do swoich fachowych czasopism drobne kwestyjki analitycznego charakteru. Na przysłaną książkę rzuciłem się nader drapieżnie. Spławiłem gościa, który w czasie odbioru pakietu od listonosza półurzędowo, półprywatme u mnie przebywał; zobaczywszy bowiem znajomy charakter pisma na dość grubej przesyłce, wpadłem w roztargnienie i odpowiadałem automatycznie w sprawach, wymagających stanowczo wylania i serdeczności obustronnej (mało do tego jestem zdolny — zamiłowania formistyczne wyziębiły mnie jakoś), wobec czego interesant odszedł tymczasowo smutny. , Teoria najbardziej używanych narkotyków od strony psychologicznej w postaci przejrzystych felietonów, nie pozbawionych wszelako typowej dla Witkacego intensywności i „gęstości" wyrazu. Na tym tle miły i całkiem rzeczowy rozdzialik B. Filipowskiego o morfinie robi wrażenie szybki wetkniętej między witraże. Rzecz Drą Prokopowicza o eterze jest nieco barwniejsza, atoli, moim zdaniem, za skąpa, trochę zdawkowa. Chciałoby się usłyszeć cośkolwiek o przeżyciach zatraconego eterornana. W tym zakresie włóczące się po Powiślu chłopaczysko jest dla mnie nie- 236 •ekawe. Cały rozdział przypomina mi przedmowę, jaką kilka lat temu C nisał J- Żaden-Mondrowski do wydania (taniego) dzieł Wiktora Hugo. " Mniejsza zresztą o nich wszystkich. Chodzi o Witkacego, raczej o jego t tnią książkę. Otóż musiała ona mieć swój antecedens w postaci do-chczasowej przedziwnej twórczości autora, która według jednych mnie — a już do bezosobowych „jednych" mogę się chyba zaliczyć na zasadzie tego, że się ciągle uczę, osiągnąłem jakie takie rety — Witkiewicza pilnie czytuję i do „wyczuwania" Witkiewiczy-zny, zwłaszcza dawniejszej nieco, posiadam specjalnego niucha, którym, podobnie jak absolutnym słuchem, nie każdy poszczycić się może) warta jest uczonych komentarzy i rozpraw doktorskich (np. p. O. doktoryzował się z Witkiewicza) z jego prawdziwie transcendentalnej estetyki, teorii sztuki, analizy Teatru, z czegokolwiek zresztą, bo jest przecie 2 czego' wybierać — jakby to było ładnie; zaś to, że Witkacy jeszcze żyje i pisze, wcale nie przeszkadza, gdyż jako pisarz formista skończył się, zniemocniał, wyczerpał się i w tym rodzaju, jako już go nie interesującym, pisać nie będzie (vide choćby prywatne listy S. I. W-a do autora tych słów), przy niemożności przejścia do porządku dziennego nad koncepcjami artystycznymi tego typu i silnymi wzruszeniami, przeżywanymi przynajmniej przez pewne indywidua, według drugich zaś — mniej wrażliwych i wnikliwych w stosunku do tworów — służy wskaźnikiem, iż Witkacy jakkolwiekbądź — to jeden z najbardziej interesujących osobników w Polsce, a może i w Europie całej. Na tym tle staje się zrozumiała atrakcyjność książeczki, mającej przy tym autorewelacyjny charakter, a raczej właśnie gwoli tego charakteru. Nic to jednak nie wpływa na pomniejszenie wsobnej wartości książki. W tym razie trzeba oddzielnie potraktować część narkotyczną, osobno zaś appendix. (Dygresja humorystyczna. Jedna z pań tutejszych, bynajmniej nie prostaczka, stała uczestniczka wszystkich przedstawień aranżowanych przeze mnie, przybywszy do domowej mojej sali teatralnej na próbę nowej komedyjki [sit venia uerbol] na cel dobroczynny, widzi leżący na stoliku połyskliwy egzemplarz „dotyczącej" książki i powiada: „Co to? Same narkotyki! Zaraz, jakie ja już zażywałam? Nikotyna — owszem, alkohol też, kokainę również, i to, i to, tylko peyotlu nie i appendixu też nie.) Część narkotyczna jest psychologicznie interesująca, na czym zaś polega urok appen-aixu? Dla mnie np. między innymi i na kontrastowości, jaką wyczuwam w fakcie, że filozof, teoretyk sztuki, dramaturg i autor powieści metafizycznych rozprawia z całą powagą o goleniu się pod włos, o myciu się szczotką Braci Sennebaldt z Bielska i in. Niezmiernie mnie to bawi i nie m°gę oprzeć się wrażeniu, że właściwie ten układ, niezależnie od racjonalności wskazówek, higienicznych, potraktowany był jako efekt literacki, ardzo, zdaniem moim, udany. „Oganianie" się i gorzkie pigułki dla plot- 237 r karzy potęguje urok bezpośredniości, tym więcej, że są mocno skondensowane. (Nie sądzę, że Pan faktycznie obawia się plotek jak panna lub ksiądz w partykularzu.) O przyjeździe do Stolina jakoś nic nie słyszę. Prawdopodobnie projekt ten uznany został za niezasługujący na bliższe rozważanie. Gdyby jednak było inaczej — żadne peyotlowe wizje nie zastąpiłyby mnie rozkoszy widzenia u siebie osoby tak mocno, i to genetycznie, związane] z przeżyciami artystycznymi, poza którymi do innych jestem niezdolny. (Np. dramat Persy Zwierżontkowskaja robi na mnie takie wrażenie, że każdorazowo przy czytaniu z przyjemności wyję, krzyczę, choć są ku temu duże przeszkody. Uczucie bezwzględnie inne niż życiowe — powiedzmy metafizyczne -— jest w stanie jednakże przejawiać się w taki sposób! Znów co do peyotlu — nie chcę być snobem i oświadczam, że widziałbym dla siebie tylko jedną rację zażycia: ... d propos P. Zw. — malarstwo secesjonistyczne: ekspresjonizm i formizm, trochę kubizm, najmniej impresjonizm. Przechodzę .straszliwe męki tu na prowincji, nie mogąc nic widzieć. Wycinam, gdzie co znajdę, daję do przerysowania i bezskutecznie usiłuję przekabacić choćby miejscowego organistę, umiejącego trochę rysować, na takiego właśnie secesjonistę. Mimo wszystko zbiorek tych kartinek jest niewielki. Miałem niedawno odczyt o malarstwie sece. i pokazywałem te biedne numery, kopiowane i wycinane z różnych czasopism. Otóż jeżeli peyotl sprowadza wizje podobne do pomysłów formistycznych i barwnego chaosu Kandinskija — uważałbym sobie za szczęście spróbować narkotyku. Zresztą, marzenia Małgorzaty! Miejscowy aptekarz lub lekarz spadłby ze stołka usłyszawszy coś podobnego. Trzeba odłożyć.) Do widzenia! Najszczersze pozdrowienia, wyrazy wdzięczności, nieustającego zainteresowania i oczekiwania X. Stolin, dnia 5 VI 1932 r. Sz. Panią Jadwigę serdecznie pozdrawiam i upraszam o łaskawe towarzyszenie mężowi w razie Jego wycieczki na Polesie. Tłokinia 28 11 1938 roku. Kochany mój Stachu. Uspokajam Cię co do losu Twych rękopisów. U mnie są one bezpieczne mimo mojego „wrogiego nastawienia". Przy tym są wszystki u mnie. Siostra moja nic nie posiada. Co do uczuć przyjaźni, to wiedz, że tak oddanego przyjaciela jak we mnie masz chyba mało w kim, bo trudno nazwać przyjaciółmi tę sfor? snobów, która się koło Ciebie kręci w Warszawie i Zakopanem. Ja J6" Twoim przyjacielem świadomie i z przekonania. Wcale się koło Ciebie nie kręcę, czasu Ci nie zabieram, widuję raz — dwa do roku i to po Pare- minut> ale za to te pierwiastki, które stanowią o przyjaźni, we mnie trwale, obecne. O stosunku moim do Twych utworów wiesz dobrze. I on się nie odmienił. Uważam Cię za najgenialniejszego snard/a na naszym globie i bez Twoich powieści i dramatów nie miałbym co czytać. Niemniej incydent z obrazkami jest przykry i tym bardziej niezrozumiały. Przemyślałem go nieraz i doszedłem do przekonania, że nie ja jestem opętany, lecz mojego przyjaciela ponosi w stronę psychologii bohaterów jego sztuk. Bo proszę: ja schnę z kombinacji, żeby parę obrazów też spopularyzować w charakterze ilustracji do Metaf..., doszedłem do przekonania, że i okładkę, i jedną środkową ilustrację da się sprokurować z Twoich rysunków, że jest tam coś z Karmazyniella, coś w rodzaju Kala Azaru i prof. Mikulini, że najlepiej będzie, żeby te ilustracje były Twoimi oryginałami, odpowiednio też potraktowałem rzecz o Twoim malarstwie w przedmowie, umówiłem się już z firmą drukarską „Zakłady Ziemi Sieradzkiej", jestem bardzo zadowolony, lecę do Ciebie jak do kogo dobrego po odbitki choćby tylko na 12 godzin, dla przeglądu, a klisze już sobie wezmę od p. Żeleńskiej, bo z samych gołych klisz nic nie mogę wywnioskować, a robić setki odbitek, gdy Ty masz je w tej chwili gotowe, nie kalkulowało się na razie — i oto> Ty na mnie z... gębą! „Wynoś się, bracie, bo ja odbitek nie wypuszczam poza próg. Taką mam zasadę." Laboga, gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Karczmy babińskie. Niech sobie będzie taka zasada, owszem, dlaczego nie, ale co ona ma do roboty wtedy, gdy ja się zgłosiłem z propozycją zrobienia ilustracji? Czy to jest należyta reakcja na moją propozycję? Straszliwie ,,w Czystej Formie" ta reakcja, reakcja cm und jur sich, same wibracje reakcyjne bez mózgowego dopowiedzenia. Bo co to jest: nie wypuszczam z domu odbitek. Tym razem wcale mną nie powodowała próżna ciekawość, tylko rzeczowość, więc ostatecznie należało sprawę rzeczowo przedyskutować, a nie stawiać jej podniesionym tonem na poziomie odpowiedzi, dawanej 4-letniemu dziecku! nie rusz tego, bo nie wolno. Słowem, drogi Stachu, wcale nie wytrzymałeś fasonu. Bo nie mogę uznać za poważne Twoich rzekomych obaw. Zresztą, gdyby nawet podo- o si(? Panu Bogu ukarać Cię uszkodzeniem albumu za te Twoje wy- ziwiania o flakach pod kołami samochodu, to i wówczas łatwiej byłoby go odtworzyć niż zagubiony rękopis, gdyż są wszystkie klisze. A nawet Propos zasady. Czy nie lepiej puścić w świat parę tych obrazków, niż, e Y miały pleśnieć na półce nikomu nie znane i niedostępne. Słowem,, aanego punktu, chyba irracjonalnego, nie miałeś racji, ja zaś odsze-tyle urażony, ile zdziwiony. Nadto zrobiłeś mi przykrość wywo- 239 238 łując tę awanturę przy dopiero co poznanym przeze mnie B. Linkern To już była potworność. Mogłeś mi śmiało jej oszczędzić. Tak mało Cie nachodzę, tak niewiele Ci czasu zabieram, bo zbyt go szanuję, tyle we-neracji dla Ciebie żywię, zaś dla Twojej twórczości tyle ciągłego entuzjazmu, że zupełnie niepotrzebnie spostponowałeś tak nienatrętnego względem Ciebie człowieka. Napisałem w tej mierze wszystko tak, jak to się we mnie spolaryzowało. Poza tym życzę szczęścia i przesyłam Ci zapewnienia dotychczasowych uczuć. oddany H. Kaź. Nie poznałem również Sergiusza Piaseckiego, skazanego za zabójstwo na karę śmierci, zamienioną mu następnie na dożywotnie, ciężkie więzienie (na Świętym Krzyżu), gdzie przesiedział kilkanaście lat, po czym już jako autor głośnego Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy, dzięki staraniom i stosunkom Melchiora Wańkowieża urlopowany z więzienia, przebywał w czasie mojej nieobecności w Zakopanem, zresztą krótko, często odwiedzając Witkiewicza. Witkiewicz pokazał mi znamienną dedykację tegoż Sergiusza Piaseckiego, napisaną na jednej z jego powieści. Dedykacja brzmiała: „St. Ig. Witkiewiczowi — król granicy (aluzja do autobiograficznej powieści przemytniczej Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy) i bóg nocy (aluzja do jego powieści Bogom nocy równi), który się stoczył do poziomu literata polskiego." Więc ów wariant nowoczesnego polskiego Yillona żałował najwidoczniej swojej przestępczej przeszłości, a wysoki awans społeczny, jaki go spotkał dzięki karierze literackiej, uważał po prostu za upadek czy stoczenie się na szczebel niższy. IX W pierwszych latach mojej przyjaźni z Witkiewiczem bywałem od czasu do czasu u pań Witkiewiczówien, które zajmowały pokoje parterowe w rodzinnej willi „Witkiewiczówce". Starsza z nich — posunięta w latach staruszka, wcale krzepka jednak, o lotnej i ciekawej inteligencji, bardzo stylowa i bardzo gościnna — była ciotką Witkacego. Oddana na]-żarliwiej kultowi swojego znakomitego brata, żyła przede wszystkim ogniskiem tego subtelnie i powściągliwie rozpalonego przez siebie kultu mimo niepomyślnej aury dla jego uprawy. Młodsza, wyższa, wiotka i P°~ wiewna, o niemniej uduchowionych rysach i siwawych włosach, by kuzynką St. Ign. Witkiewicza. Bardziej małomówna, robiła na mnie wra" żenię istoty żyjącej życiem głęboko kontemplacyjnym. W ich pokojac parterowych, urządzonych trochę po staroświecku, pulsował dyskretni 240, tvl zeszłowiecznej przeszłości, a dokładniej mówiąc schyłku XIX wie- Były to pok°ie przeważnie duże i przestrzenne, nie przeładowane ncjetą nowoczesnych mebli: wśród mebli tego^ kilkupokoj owego mieszka- "a znajdowała się zapewne niejedna pamiątka rodzinna, ocalała z czasów bytu na wsi. Panie przyjmowały wcale często gości. Nieraz miałem ożnośe towarzyskiego stykania się z owymi gośćmi panien Witkiewi- zówien. Przeważały wśród nich wprawdzie panie z kół najrozmaitszych, więc intelektualnych, inteligenckich i ziemiańskich, ale nie tylko panie; bywali tu również panowie, przyjaciele i wielbiciele Witkiewicza-ojca, uczeni, artyści i pisarze, wreszcie przyjaciele i znajomi Witkacego. Wśród tej bogatej rewii towarzyskiej, nie brakło ludzi o znanych, wybitnych i znakomitych nazwiskach, ludzi nieprzeciętnych i niecodziennych. Zawsze, t j. po każdej mojej wizycie u pań Witkiewiczówien, które to wizyty zaliczałem do szczególnie cennych chwil mojego zakopiańskiego wakacyjnego, świątecznego czy też urlopowego dolce far niente, miałem wrażenie, że stykam się z tajemniczym obrzędem głębokiej adoracji świetnego artysty, myśliciela i pisarza, Witkiewicza-ojca, rozpylającej się z każdego kąta tego czcigodnego domu, a panie (zwłaszcza ciotka Wit- kacego, pani Maria) są arcykapłankami tego znicza na j bezinteresownie j - szego, pięknego kultu. Panie były również kobietami niecodziennymi i nieprzeciętnymi; to one nadawały ton wysoce uspołecznionemu, głęboko etycznemu i estetycznemu klimatowi tego rodzinnego domu. Uderzył mnie stosunek pań do służby, patriarchalnie serdeczny, niemal rodzinny, stosunek w owych warunkach najbardziej wzorowy, jaki zdarzyło mi się widzieć. U nich poznałem kiedyś kuzynkę czy może siostrę pani Marii Witkiewiczówny, zawiędłą już staruszkę o nieco mumiowatym, ale wy- bornie zaostrzonym, surowym i orlim profilu — dawnej damy kresowej, istną kopię kniahini Kurcewiczowej. Z profilu tego promieniowała naj- nieuchwytniej — niezupełnie jeszcze stężała i zakrzepła, niegdyś zapewne wspaniała energia duchowa i nieugięta stalowość charakteru, twardego jak lOGO-letnie dęby. Egzotyczna stylowość tej twarzy kobiecej krzyczała wprost wymową duchowego rezerwatu dawncści. Tu poznałem również córkę z pierwszego małżeństwa p. Oktawii Żeromskiej, pierwszej żony Stefana Żeromskiego, którą uwieczniono w powieści polskiej jako życio- wy pierwowzór dwóch cudownych w swojej uwznioślonej poezji kobie- cości — literackich kreacji kobiecych, tj. Madzi z Emancypantek Prusa oraz Joasi z Ludzi bezdomnych Żeromskiego. Jej córka była żoną brata s ryjecznego Witkacego — inżyniera-architekta, z twarzy bardzo podob- e§o do Karola Irzykowskiego oraz matką dwóch dorosłych już wtedy ynow. Miała ona wąskie usta, które znamionowały naturę trochę despo- yczną. Posadzono mnie naprzeciw niej. Namówiony przez Witkacego . i. Witkiewicz em> niby dyrygent orkiestry, zaanektować batutę głównego roz- mówcy przy stole. Córka p. Oktawii okazała się wcale błyskotliwą i Wie_ lomówną rozmówczynią. Przegawędziliśmy, jako główni partnerzy w koncercie obiadowej rozmowy, około dwóch godzin, zajmując może za wiele przestrzeni duchowej; poczuwałem się później do pewnej winy z tego tytułu popełniwszy ze stanowiska towarzyskiego kodeksu tzw. savoir vivre'u niewinne przekroczenie wbrew mojej na ogół nieśmiałej naturze nie dając prawie innym osobom dojść do głosu. Moja rozmówczyni łaskawie i z uśmiechem pobłażliwym słuchała intelektualnych paradoksów, ja-kimi popisywałem się wtedy publicznie, chociaż ich celność pirotechniczna wydawała się mnie samemu dosyć podejrzaną. Znalazłem wtedy wypróbowaną metodę poskramiania własnej nieśmiałości. Witkiewicz, mimowolny reżyser tego mojego występu towarzyskiego causeur'a, siedział milcząco przy stole z demonicznym uśmieszkiem na wargach: magnetyzował mnie wprost oczami i dopingował minami niby ostrogą. Jego aktorska pasja musiała mieć nie lada satysfakcję. Gdy po obiedzie poszliśmy we dwóch do jego pokoju na piętrze, wyznał z zadowoleniem: — A niech cię, Jerzy... nie znałem ciebie z tej strony — byłeś przy obiedzie kimś zupełnie innym... nie byłeś chyba sobą — uczę się poznawać ciebie z coraz nowszych aspektów... Powiedziałem mu, że jestem niezbyt dumny z tej błahej zabawy. Odpowiedział trochę urażony: — Dlaczego błahej? Uważam te doświadczenia psychologiczne za bardzo istotne. Między paniami, a głównie ciotką Witkacego oraz Stasiem trwały pewne zadawnione niechęci i wzajemne pretensje. Wyzwalały się one najrzadziej w formie bardzo marginesowej, powściągliwej, przemycane niby to mimochodem, a jednak istniały. Zdarzyło mi się kilka razy być świadkiem owych dyskretnie wypowiadanych pretensji — z tłumikami, jakie narzuca tresura form i dobrych obyczajów oraz wysoka kultura duchowa. Czułem się niedobrze w owej przypadkowej, narzuconej mi zresztą roli spowiednika (in partibus infidelium) a zarazem trybunału. Obie strony miały swoją niewątpliwą słuszność ze stanowiska podmiotowych racji-Obie mówiły o tej drażliwej sprawie z akcentami goryczy i pewnego żalu. Na jednym z samotnych podwieczorków, to jest bez gości — żaliła się przede mną na Witkacego jego ciotka: — Nie ma pan pojęcia, jak nas to boli, że Staś prowadzi takie życie — była to' aluzja do jego orgiastycznego trybu życia, w owym czasie coraz rzadziej orgiastycznego — zupełnie nie pamięta, kim był jego ojciec— nazwisko takie obowiązuje chyba... nie wolno go szargać — rodzina j es* rozgoryczona jego wyskokami — skarżyła się drżącymi wargami, cichy**1 głosem, który zdradzał wewnętrzne cierpienie. Próbowałem go bronić. Starałem się rozszyfrować przed starszą 242 aWiłą zagadkę jego osobowości. Zdaje się, że słowa moje, dialektycznie może trochę mgławicowe, nie trafiły jej do przekonania. Sama była prze-cież cudownie monolitową organizacją duchową, nie rozumiejącą i nie znającą zawiłości nowoczesnych ustrojów duchowych, rozdartych, skłó-/vmyeh ze sobą i wieloaspektowych. Gdy mówiłem o prawach takiej osobowości i prawach -artysty, przerwała mi z pewnym zniecierpliwieniem: _. TO są uroszczenia, proszę pana, mój brat był chyba wielkim artystą i wielki™ umysłem, nie zaprzeczy pan... a jednak był inny... Nie rozumiem takich przywilejów — artysta musi przede wszystkim pamiętać nie tylko o sztuce, ale również o prawach człowieczeństwa. Witkacy nie miał żadnych złudzeń, że życie jego nie budzi u jego bliskiej rodziny zachwytu. Być może, że dochodziło między nim a jego rodziną na takim tle do bezpośrednich zderzeń. Nieufny i podejrzliwy, zadawał mi nieraz pytania: — Czy ciotka moja skiarżyła się na mnie? Powiedz mi szczerze, Jerzy... traktują mnie jak niegrzecznego dużego brzdąca, którego trzeba od czasu do czasu postawić za karę do kąta — niby to dworował, ale za jego słowami wyczuwałem jątrzącą ranę. Zaprzeczałem stale. — Twoja ciotka jest mądrą i cudowną kobietą; potrafi się zdobyć na mądrość pobłażliwości i zrozumienia... ma zresztą dla ciebie najszczerszy sentyment... A jednak więź rodzinnej solidarności górowała nad chwilowymi nieporozumieniami; przypominam sobie z powodu jakiegoś ataku prasy li-teracko-artystycznej na St. Ign. Witkiewicza cierpkie słowa p. Marii Witkiewiczówny pod adresem autorów owego ataku prasowego. Moje harmonijne i poprawne stosunki z paniami z parterowych pokojów popsuły się pewnego dnia. To ja zawiniłem, muszę się przyznać do tej winy, która mi ciężyła naprawdę. Nie wiem dlaczego po dłuższych dopiero naleganiach uległem kaprysowi Stasia, gdy mnie namawiał usilnie przed zejściem do jadalni — byłem zaproszony na obiad — bym żadnej z pań obecnych nie pocałował w rękę. Odmówiłem stanowczo. — Daruj, Stasiu, ale to byłby afront, a przynajmniej panie, które okazywały mi zawsze życzliwość, mogłyby odczuć taki postępek jako afront... cóż ci może na tym zależeć... nie, nie zgadzam się na taki wybryk. Witkiewicz nie przestawał nalegać: —— Błagam cię, Jerzy — nie bądź paniczykiem z żurnala dobrych obyczajów... nie rób mi przykrości — przecie ja nie całuję pań w rękę i żadna ?ię na mnie nie obraża... ~~ To twój przywilej — nie mam. zamiaru ubiegać się o taki sam przyklej, i to w gościnnym domu twojej ciotki, którą cenię wysoko... 243 Witkacy nie chciał kapitulować. Rozwinął całą swoją, wcale pomysłową umiejętność dyplomatyczną, by mnie przekonać, że nic się nie stanie i dziury w niebie nie będzie, gdy nie pocałuję tym razem pań w rękę Znużył mnie wreszcie swoimi naleganiami. Ustąpiłem z niechęcią i pe_ wnym rozdrażnieniem. Wolałbym nie być raczej na tym proszonym obiedzie niż znaleźć się w tak kłopotliwym położeniu, sprowokowanym przez własną słabość. Na dole, w jadalni było kilka osób — same kobiety — a między nimi owa kuzynka czy może siostra pani domu, egzotyczna staruszka z twarzą kniahini Kurcewiczowej. Gdy witając "się z paniami, podałem każdej z nich rękę nie całując żadnej w rękę, zauważyłem na twarzach pań pewne zakłopotanie i zdziwienie. Wstydziłem się tego wybryku, byłem wściekły na Witkacego, że uległem jego dziwacznej prośbie i naleganiom. W czasie obiadu siedziałem wyjątkowo milczący i sztywny, jakbym połknął sto kijów. Rozmowa się nie kleiła. Padały półsłowa, atmosfera stała się sztuczna i przykra, przynajmniej ja ją" tak odczuwałem; panie milczały również. Jedynie Witkacy pławił się w nastroju wewnętrznego podniecenia; usiłował rozruszać panie dowcipami, które nie znalazły jednak żadnego oddźwięku, oraz anegdotami, których słuchaliśmy wszyscy z roztargnieniem i minami zwarzonymi. Zdawałem sobie sprawę z tego, że mój dziecinny postępek będzie po obiedzie przedmiotem komentarzy i że znajdę się najniepotnzebmej na cenzurowanym, a panie będą się zapewne czuły obrażone, że wprowadzam do ich domu owe nie praktykowane u nich doświadczenia z repertuaru Witkacowskiego, poza których zasięgiem czuły się jednak. Wyszedłem z obiadu skwaszony i zły na siebie i Witkiewicza. Gdy znalazłem się w jego pokoju na piętrze, obrzuei-tem go ostrymi wyrzutami: — Wybacz, ale narażasz mnie na przykre sytuacje, których nie cierpię... nie rozumiem twojego uporu... widocznie zależy ci na tym, by po-słócić mnie z paniami... — No i cóż się takiego stało; nie pocałowałeś pań w rękę, od tego żadna ; nich nie umrze, zapewniani cię, Jerzy — był wyraźnie zadowolony ; obrotu rzeczy i zupełnie obojętny na powikłania, połączone z przy-:rościami, których był sprawcą. — Tak, od tego się nie umiera — to prawda, ale to prowadzi do ochłodzenia dobrych stosunków albo do ich zerwania... będę musiał panie przerosić albo przestać u nich bywać... — odpowiedziałem kwaśno — i t° twojego powodu... Witkiewicz przypatrywał mi się spod oka. Bawiły go najwidoczniej te omplikacje. Mój podrażniony ton uderzał w całkowitą próżnię. — Ależ dlaczego masz od razu przestać bywać u mojej ciotki i kuzynki-rzesadzasz, Jerzy — nie zrobisz tego... — Naraziłeś mnie na dwuznaczną sytuację... będę musiał jednak to 14 zrobić — odpowiedziałem z urazą w głosie — nigdy więcej nie ulegnę twoim żadnym namowom... Wymieniliśmy szereg zdań i słów coraz bardziej podnieconych. Znaleźliśmy się na granicy tak silnego naprężenia, na której dojrzewała już możliwość natychmiastowego zerwania stosunków. Jeżeli nie doszło jednak wtedy do zerwania, to była wyłącznie zasługa Witkiewicza, który przypomniał sobie, że jest gospodarzem, i przerwał naszą rozmowę, prowadzoną już w dosyć gwałtownym tonie. Rozeszliśmy się chłodno. Robiłem sobie nieraz wyrzuty za okazaną słabość; częściej bowiem przeciwstawiałem się kategorycznie rozmaitym propozycjom Witkacego i moje odmowy nie psuły wcale harmonii naszej przyjaźni. U pań Witkiewi-czówien bywałem później rzadziej. Wyrozumiale przeszły do porządku dziennego nad moim postępkiem. Ale — z żalem szczerym z mojej strony muszę to wyznać — nie wróciliśmy już do poprzedniej formy towarzyskiego obcowania, do poprzedniej tak rniłej i ujmującej temperatury życzliwości, jaką mnie darzyły przed owym wypadkiem, niby to błahym, a jednak przykrym w następstwa. Dzisiaj z perspektywy dwudziestu kilku lat uważam ową przygodę, która mi tyle krwi napsuła, za zupełnie dziecinną. Sarn przecież od dłuższego czasu apostołuję zasadę niecałowania kobiet w rękę nie tylko ze względu na higienę, co jest niewątpliwie ważną przyczyną, ale również dlatego, że celowość podtrzymania tej zakrzepłej, staroświeckiej formy towarzyskiej, przeczącej pochodowi czasu, wydaje mi się wątpliwą. x Nieobliczalność i kapryśność St. Ign. Witkiewicza w jego stosunkach z ludźmi uderzała mnie wielokrotnie. Nigdy nie podobna było przewi dzieć, kiedy zareaguje wybuchem na najbardziej niewinne słowa, w za mierzeniu zresztą zupełnie pozytywne w odniesieniu do niego, względnie Pod ciśnieniem jakich bodźców ulegnie ostrej fali spleenu. Na ogół robił rażenie człowieka zdyscyplinowanego duchowo, wybornie panującego woli r!edziną swoich odruchów, człowieka, który ujarzmił wysiłkiem tem / temU panował władcz° nad swoim burzliwym temperamen- złudz • taklef° UWaŻał się zreszta- wbrew faktom). Było to jednak tylko chów me' ° m°Że' Że czynnik Psychozy, który atakował jego życie du- często l °d Slę niekorzystnie na Jego stosunkach z ludźmi, burzył Niera°z Zamierzoną i narzuconą sobie przez niego metodę postępowania. skraw W?ł. się łupem nastrojów i wybuchów, które odcinały się ja- •llnii ieg° StylU duchoweS°' zadziwiając przy tym swoją kon- scią. Prawidłowy klucz psychologiczny zawodził w danym wy- 245 padku i nie wyjaśniał dostatecznie owych dziwacznych i niezrozumiałych skoków w jego postępowaniu. Gdy jako wielokrotny świadek owych zagadkowych wyskoków St. Ign. Witkiewicza próbowałem kilka razy bezpośrednio po takich faktach dosondować się dna psychologicznego tych jego nieobliczalnych reakcji i wziąć je pod filtr analizy czy uczynić z nich temat tzw. „rozmów istotnych" (postanowiliśmy sobie wtedy rąbać przez pewien czas absolutną prawdę i prowadzić dwustronną psychowiwisek-cyjną buchalterię), próby kończyły się całkowitym niepowodzeniem. Witkiewicz boczył się na mnie, opryskliwie wycofywał się z takich rozmów grożąc zerwaniem stosunków i węzłów przyjaźni. Stawał się nieprze-.nikniony, obcy i niemal wrogi. Przeinaczał się wprost nie do poznania. — Obmacujesz mnie1 bez ceremonii po obolałych miejscach mojej podświadomości — odsłaniasz przy tym swoje brzydkie kompleksy, których nie umiesz zanalizować i sądzisz, że będę z tego powodu zachwycony... dość tej znachorskiej akuszerii psychologicznej; nie myśl, że zgodzę się być twoim „króliczkiem doświadczalnym" (był to jego ulubiony termin). Nie ścierpię tego! szlus!! — warczał na mnie gniewny i poirytowany, z miną złą, grożącą bliskim wybuchem. — Zapominasz o naszej niedawnej umowie... mieliśmy sobie mówić bezwzględną prawdę... — przypominałem rzeczowo jeden z punktów naszego nowego paktu. — Aha! bezwzględną prawdę — to są ohydne impertynencje, chcesz się babrać w najtajniejszych warstwach mojej podświadomości — błagam cię, Jerzy, przestań mnie wreszcie osaczać — nie dokończył swojej myśli; rzucił mi wyzywające, jadowite spojrzenie i nagle bez żadnego powodu zaczął się śmiać głośno i hałaśliwie. — Nie udało się, kotku safianowy — ha! ha! ha! — nie udała ci się twoja misterna dywersja... tylko nie zaczynaj znowu, bo to do niczego nie prowadzi... markizie Parblichienko! Nie wiem, dlaczego nazywał mnie od czasu do czasu „markizem Parbli-chienką" — robił to zresztą przelotnie tylko — chociaż zwróciłem mu niedawno uwagę, że to są kontrastowe skojarzenia najmniej przystające do mojego genre'u duchowego i mojej fizycznej osobistości. Jego pasja słowotwórcza i mistyfikatorska znajdowała najwidoczniej ujście w takich dziwacznych improwizacjach odrealniania ludzi i rzeczy i deformowania ich rzeczywistych konturów duchowych! — Obawiam się, Stanisławie, że demaskujesz urojonego przeciwnika-Łudzisz się po prostu, przyjacielu — przeciąłem jego chorobliwą P°~ dejrzliwość. Wryły mi się mocno w pamięć spośród szeregu innych dwie zwłaszcza kapitalne, niezmiernie charakterystyczne sceny, w których owa wzinian kowana wyżej nieobliczalność Witkiewicza ujawniła się w szczegół"1 246 kastowym świetle. Gdy w roku 1937 montowałem naprędce Kursy •jSfaukowo-Literackie w Zakopanem, zaprosiłem m. in. do współpracy również antropologa lwowskiego, zresztą księdza, za zgodą dwóch innych członków komitetu organizacyjnego Kursów, tj. K. L. Konińskiego i St. Ign- Witkiewicza. Ów antropolog, który wygłosił potem w ramach -prelekcji kursów bardzo interesujący odczyt z pogranicza antropologii 1 teorii rasizmu, leczył się wówczas w sanatorium Czerwonego Krzyża. Był to dystyngowany kapłan w średnim wieku, o kształtnie modulowanych rysach i manierach wielkoświatowych. Starannie ubrany, niemal wytwornie, miał twarz raczej męża stanu niż gabinetowego uczonego. Z ruchów jego doskonale opanowanych i odmierzonych biła powaga i pełna samowiedza swojej wartości. Odwiedziłem go w sanatorium Czerwonego Krzyża proponując mu w imieniu komitetu organizacyjnego wygłoszenie odczytu na temat antropologiczny. Gdy wymieniłem między członkami Komitetu nazwisko Witkiewicza, antropolog ożywił się nagle: — Więc w komitecie jest także Witkiewicz... bardzo się cieszę — jestem jego najszczerszym wielbicielem... chciałbym go koniecznie poznać — czy byłby pan łaskaw zaznajomić mnie z nim? Umówiłem się więc, że wpadnę następnego dnia z Witkiewiczem do doktorostwa Skibińskich po szóstej wieczorem. Witkiewicz bywał nieraz ze mną u doktorostwa Skibińskich, bardzo kulturalnej pary lekarskiej; dr Skibiński, utykający lekko na nogę, zajmował się, o ile pamiętam, naukowymi badaniami z zakresu biologii, praktykując przy tym jako lekarz w sanatorium Czerwonego Krzyża, podobnie jak i żona jego; mówiono mi, że po wojnie objął katedrę biologii w uniwersytecie we Wrocławiu, gdzie podobno zmarł niedawno; ten uroczy człowiek o niepospolitej kulturze umysłowej, z którym kilkakrotnie zapuściłem się w dłuższy turniej dyskusyjny, miał ujmującą powierzchowność raczej artysty niż badacza żyjącego napiętym życiem mózgowym, z daleka od gwarnych zebrań towarzyskich, zaszytego w swoim przytulnym mieszkaniu w jed-nym z pawilonów sanatoryjnych. Nieco ascetyczną twarzą o typie aste-Jiiko-schizotymicznym, pod hełmem spływających falami miękkich pierścieni włosów; przypominał Emila Zegadłowicza, do którego był zresztą 2 profilu łudząco podobny. Jego żona, pani w średnim wieku, o subtelnej urodzie kobiecej, zanurzona w swojej pracy zawodowej i w domowej atmosferze, udzielała się również mało towarzysko. Oboje reprezentowali rzadki egzemplarz wybitnie zharmonizowanego duetu rodzinno-małżeń-skiego, o pokrewnych zamiłowaniach i usposobieniach. Witkiewicz cenił szczególnie i lubił tę niecodzienną parę małżeńską. Nieraz mówił mi, że . mosfera domu doktorostwa Skibińskich ma w sobie coś orzeźwiającego 1 krzepiąceg0 Wizyty u państwa Skibińskich, niezbyt częste zresztą — 247 Witkacy kierował się w danym wypadku delikatnością, nie chcąc prze szkadzać dr Skibińskiemu w jego pracy badawczej — zaliczał do cenniai. szych uroków swojego życia towarzyskiego w Zakopanem. Namówiłem Witkiewicza, byśmy się dnia następnego wybrali po szóstej wieczorem do państwa Skibińskich, gdzie miał na nas czekać ów antropolog lwowski Przyszliśmy z półgodzinnym opóźnieniem. Przechodząc aleją na terenie sanatorium, graniczącą z traktem, natknęliśmy się na antropologa, który przechadzał się powoli. Zaznajomiłem go z Witkiewiczem. Uderzyła mnie pewna nieśmiałość uczonego (w stosunku do Witkiewicza) mimo jego manier światowca, z którego osobistości biła przedtem pewność siebie Czuł się wyraźnie przytłoczony, Witkiewicz był sztywny i monosylabowy, jak zwykle przed przełamaniem pierwszych lodów towarzyskich. Dopiero u dr Skibińskich wrócił do swojego naturalnego1 stylu. Przy herbacie opowiadał swoim żargonowo-makaronizującym językiem fragmenty ze swoich burzliwych przeżyć rosyjskich okresu wojennego, gdy służył w gwardii jako oficer. Z wybitnym kunsztem naśladowczym „za-produkował" następnie kilka „numerów" swego wcale obfitego programu artystycznego, podrabiając sposób mówienia znajomych i przyjaciół, wśród nich Stryjeńskiego, Piłsudskiego i kilku innych. Antropolog nie spuszczał z niego oczu, wpatrzony w niego z wyrazem oczarowania na twarzy. Przez cały czas mówił niewiele. Łowił za to każde słowo Witkiewicza z napięciem i natężeniem. Wyszliśmy po dwóch godzinach, odprowadzeni przez antropologa do bramy parkowej. Żegnając się z nami dziękował Witkiewiczowi za piękny wieczór, przy czym nieostrożnie wymówił pod jego adresem niewinne słowo „mistrzu". — Jestem szczęśliwy, że poznałem pana, mistrzu... znałem mistrza z opowiadań moich znajomych lwowskich, którzy uwielbiają pana — mówił tonem pełnym najszczerszej adoracji. Wyraz twarzy Witkiewicza zmienił się błyskawicznie. Muskuły twarzowe zaczęły na niej nagle nerwowo drgać. — Co takiego? — odpowiedział podniesionym głosem — jak ksiądz śmie ubliżać mi — to jest szczyt impertynencji mówić do mnie „mistrzu — nie jestem żadnym mistrzem... wypraszam sobie raz na zawsze taką arogancję... szlus!!! Słowa podniecały go coraz bardziej; stracił najwidoczniej równowag? duchową i kontrolę nad granicami swojego wybuchu. Antropolog by-przerażony reakcją Witkiewicza na jego pełne szacunku słowa. Próbowa się nieśmiało usprawiedliwiać. — Ależ ja nie miałem wcale zamiaru panie... panie profesorze —• wikła się w paroksyzmie nieśmiałości — urazić. Witkiewicz pienił się z wściekłości. — Jak pan śmie tytułować mnie profesorem — krzyczał na jog __ to jest nowa bezczelność... nigdy nie byłem profesorem — gwiżdżę na wasze wszystkie tytuły! Nie będę znosił pańskich kompleksów i prze-,ęzyczeń freudowskich! dosyć tego!!! — oddalił się szybkimi krokami, zostawiając nas samych. Chwilę rozmawiałem z mocno zmartwionym tym incydentem antropologiem. Prosił mnie, bym wytłumaczył Witkiewiczowi, że nawet przez głowę nie przeszło mu, by go urazić. Głowił się nad przyczyną JeS° wybuchu i nie mógł jej absolutnie zrozumieć. Nie poczuwał się wcale do najmniejszej winy. W końcu zapytał mnie, czy nie mógłbym go pogodzić z Witkiewiczem. Zapewniłem go, że będę się o to starał naj- usilniej. Na rogu ulicy czekał na mnie Witkiewicz. — Co o tym sądzisz, Jerzy? — zapytał mnie uspokojony prawie. — Myślę, że przestajesz czasami panować nad swoimi nerwami i urządzasz niepotrzebne sceny ludziom naj życzliwszym — odpowiedziałem pod przykrym wrażeniem zagadkowej sceny, której byłem świadkiem przed chwilą — dobrze byś zrobił, gdybyś się jutro pogodził z antropologiem. — Oszalałeś chyba, Jerzy — też propozycja... może mi zaproponujesz jeszcze, bym przeprosił jego obrażony majestat... — zawołał Witkiewicz podrażniony. — Nie widziałbym w tym nic niewłaściwego, Stanisławie — nie rozumiem w ogóle tła twojego dzisiejszego wyskoku... — Wyskoku? oryginalnie to określasz — odpowiedział Witkiewicz drwiąco — nie rozumiesz, bo nie chcesz zrozumieć... Nie wyobrażasz; sobie nawet, jak dokuczyć może taki typ ze swoimi przyczajonymi warstwami podświadomości, z których przemyca ni stąd ni zowąd naj-niespodzłewaniej jedną po drugiej zniewagę — i ja mam to znosić?! — Daruj, ale to nie ma nic wspólnego z antropologiem, poważnym uczonym, profesorem uniwersytetu, który odnosił się do ciebie z pełnym szacunkiem — więc... —— Dosyć! nie będę więcej rozmawiał z tobą na ten temat... drażnisz ninie tylko — przerwał mi Witkiewicz.głosem podminowanym. Do pogodzenia się z antropologiem mimo moich kilkakrotnie ponawianych prób nie dał się nakłonić. Mam wrażenie, że ów podziw antro-P°«>ga dla Witkiewicza przeobraził się następnie w wydatną niechęć i że a niechęć z niezawinionej z mojej strony przyczyny spłynęła częściowo również na mnie. w kilka tygodni później wpadł do mnie o niezwykłej godzinie, bowiem rzed południem, co mu się zdarzało od szeregu lat najrzadziej. Jego azliwa twarz, nie umiejąca się maskować w dostatecznej mierze chwilach przygnębienia, wyrażała ciężkie zmartwienie. ~~~ Co się stało? — spytałem spojrzawszy uważnie na niego. ~~~ Nie wiesz nawet, Jerzy, jaka mnie spotkała przed chwilą przykrość... 249 248 — Czy mogę ci może pomóc? zrobię to najchętniej — oświadczyłeni serdecznie. — Nie, nikt mi nic nie pomoże... Tylko może... może mógłbyś rai \vy, jaśnić, dlaczego tak się stało, dlaczego?... Głowa mi pęka... Nie'mogę sobie wytłumaczyć dlaczego?... — mówił gorączkowo i bezładnie. Przeszedł się kilka razy po pokoju, potem usiadł ciężko na fotelu, milcząc dłuższy czas. Nie nalegałem na niego. Podniósł po pewnym czasie głowę i wyrzekł szarym głosem: — Wyobraź sobie Jerzy, Czar... zerwał ze mną — nie ukłonił mi się na ulicy; gdy przystąpiłem do niego i chciałem się jak zwykle przywitać odwrócił się ode mnie i odszedł bez słowa — nic nie rozumiem, oszaleć można... błagam cię, Jerzy, wytłumacz mi, co to wszystko ma znaczyć?... Pan Czar... pełnił, zdaje się, czynności technika czy inżyniera w gminie zakopiańskiej; wysoki brunet, o smagłej twarzy i nordyckim kształcie głowy, rzadko odzywał się w naszym towarzystwie. Co prawda stykałem się z nim niezbyt często. Witkiewicz przyprowadzał go do mnie kilkakrotnie i — zdaje się — że byłem z nim kilka razy u państwa Czar... Pani domu, o ile pamiętam, wątła i krucha blondynka, mająca w swojej filigranowej powierzchowności coś z kwiatu cieplarnianego, przyjmowała nas w czasie krótkich wizyt z miłym zakłopotaniem. Nie przypominam sobie zupełnie dwóch córek państwa Czar..., które były w owym czasie dorastającymi panienkami. Witkiewicz wyróżniał szczególnie państwa Czar... Była to rodzina głęboko katolicka, praktykująca, jak mi później o niej mówiono, z najszczerszym żarem. W atmosferze tego domu mistycyzm religijny stał się treścią najistotniejszą, więc czynnikiem kierowniczym codziennego życia. Nie wiem, czy w owym czasie bliskiej przyjaźni z Witkiewiczem mistycyzm religijny tego domu doszedł już do stanu pełnego nasilenia. Witkiewicz miał sentyment dla tej rodziny i wyrażał się o niej z uznaniem. Ale trudno chyba o większe przeciwieństwa niż ten dom, zanurzony w kontemplacji religijnej, zdyscyplinowany duchowo i społecznie według katechizmowego kodeksu, a Witkiewicz, pro-gramowy ateista, zaznaczający to zresztą przy każdej sposobności, nieobliczalny przy tym w swoim życiu codziennym; istotna przyczyna owego sentymentu i przyjaźni Witkiewieza z tyrn domem, od którego atmosfery różniło go chyba wszystko niemal, pozostanie dla mnie zagadką. Przyjaźń ta, świadczyła zresztą o bezinteresowności duchowej i umysłowej Witkiewieza oraz o jego instynkcie moralno-społecznym jak najlepiej. Tote zerwanie jej ze strony pana Cz... odczuł boleśnie. Postanowiłem zastosować ostrzejszą dawkę psychoterapeutycznego o ^ czynnika i powiedzieć Witkiewiczowi pełną prawdę, co myślę o po dach tego jednostronnego zerwania przyjaźni. — Jeżeli możesz wysłuchać mnie cierpliwie, będę się starał rozwi 250 zagadkę... tylko, proszę, panuj nad sobą i bądź łaskaw nie przerywać mi być może, że mój komentarz będzie mylny i że odrzucisz go jako taki — zrobię, co będę mógł... Zdaje mi się, że pan Cz... zerwał z tobą przyjaźń, ponieważ mimo woli przytłaczałeś go bezustannie swoją oso-]3owością... po prostu zbuntował się przeciw temu faktowi, który go upo-jcarzał do pewnego stopnia — jest widocznie wrażliwy na punkcie praw do swojej własnej suwerenności i nie ma zamiaru z niej rezygnować — twoja przyjaźń z nim stanowiła dla niego niebezpieczeństwo mimowolnego ograniczenia tych praw... chciał pozostać sobą i dlatego wolał raczej odrzucić przyjaźń z tobą niż narażać się na niebezpieczeństwo... Twój solipsyzni w stosunkach z ludźmi niestety rzadko uwzględnia prawa duchowe owych ludzi, z którymi współżyjesz — a poza tym ty i pan Cz... tak dalece różnicie się jako organizacje duchowe i umysłowe, tak mało macie istotnych punktów stycznych, że przyjaźń wasza miała raczej powierzchowne podłoże... nie była głębiej wkorzeniona... Czułem, że moje słowa spełniają przykrą funkcję chirurgicznej sondy, którą zatapiałem w krwawiącą ranę; miałem jednak nadzieję, że ten zabieg może okazać się skuteczny. Witkiewicz isłuchał najuważniej. Nie przerywał mi, chociaż słowa moje sprawiały mu zapewne dużą przykrość. Gdy skończyłem, odezwał się z akcentem goryczy: — Wierz mi, Jerzy, że nigdy nie uraziłem go ani nikogo z tej rodziny najmniejszym słowem... Tę rodzinę portretowałem chyba najczęściej — dlaczego mnie to spotkało? — powtórzył cichym głosem z maniackim uporem. — Nie wątpię w to, że nie uraziłeś nikogo z tej rodziny intencjonalnie, ale nieintencjonalnie urażałeś ich zapewne częściej... Nie wierzę w istnienie skutku bez przyczyny — zresztą musisz być na to przygotowany, Stanisławie, ty, który tyle razy zrywałeś swoje przyjaźni i znajomości, że ktoś przyswoił sobie twoją metodę i pierwszy zerwie z tobą... To było chyba do przewidzenia. ~- Może masz słuszność Jerzy — może ja zawiniłem... to jest chyba •bezpowrotne zerwanie... muszę położyć krzyżyk na tej przyjaźni — szlus! xi Stanisław Ignacy Witkiewicz znany był nie tylko w różnorodnych ołach swoich licznych przyjaciół i licznych znajomych, ludzi z prze-sfer, zawodów, wyznań, a nawet narodowości jako wielki przy-zwierząt. Statystyczny wykres tych znajomych z takiego właśnie anowiska miałby ciekawą wymowę i byłby jako komentarz do jego °gatej osobowości nieobojętnym szczegółem dla psychoanalityka. Był 251 głównie przyjacielem psów, chociaż miał również sentyment dla kotów Kiedyś przedstawił mi uroczyście w swoim pokoju egzotyczną angorke z odpowiednimi grymasami i przesadnie głębokim, wersalskim ukłonem w stronę swojej ulubienicy, z zabawnym naśladowaniem jakby przepisów etykiety dworskiej powtarzając kilkakrotnie swój czołobitny ukłon. — Pozwól, Jerzy, oto jej wysokość księżna Ra-Ra, władczyni podzwrotnikowego imperium i pani mojego serca... Kocia pseudo-księżna mierzyła wiernymi, orzechowozielonymi oczami głębokimi jak topiel, migotliwymi i świetlistymi oczami koloru morza swojego adoratora oblizując kremowym języczkiem swój wyraźnie uśmiechający się pyszczek. Witkiewicz ściszył nagle swój głos do szeptu, jakby mi zwierzał wielką tajemnicę. Wspaniałe poczucie humoru musowało w jego słowach, które wyrzekł niby to z powagą, chociaż ruchome, iskrzące się w jego oczach błyski zdradzały ujarzmiony siłą woli, czający się jednak niedwuznacznie w tych słowach żywioł humoru. — Jej wysokość księżna Ra-Ra raczyła powić przed tygodniem kilkoro malutkich ich wysokości — przysięgam ci, Jerzy, że nie ja jestem ojcem tych zamorskich, ślicznych, wysoko urodzonych istotek. Mogę ci je pokazać; nie' są do mnie wcale podobne... Stosunek Witkiewicza do zwierząt miał charakter daleki od szablonowej i obiegowej postaci. Witkiewicz przyjaźnił się z psami niby z ludźmi; gatunkował je jak ludzi według Kretschmerowskiego klucza typologicznego'. W ogóle cenił psy jako istoty inteligentne, obdarzone — według niego — nierzadko bogatszą od ludzi skalą uczuciowości. Nieraz na ulicy zatrzymywał psy i gawędził z nimi pieszczotliwie i serdecznie*, gładząc je według swego zwyczaju wierzchem dłoni, zgodnie z przestrzeganym przez siebie nieustępliwie kanonom higieny, tym samym, który nie pozwalał mu nawet najstarsze kobiety całować w rękę. Znał mnóstwo psów w Zakopanem i one znały go doskonale, zdradzały przy spotkaniu z nim objawy piekielnej wprost radości, skacząc mu burzliwie na pierś) i liżąc ku jego przerażeniu, z pogwałceniem praw higieny, tak gorliwie przez niego kultywowanych, jego ręce wśród istnych koncertów radosnych poszczekiwań. Jego osobisty psi dwór, opisany już przeze mnie w niniejszyc wspomnieniach, który darzył mnie ku zadowoleniu Witkacego przyjaźnią, wyrażaną w zawrotnym wirowaniu ogonów na mój widok, w czuły0 witaniu mojej osoby całą bajecznie zorkiestrowaną gamą skomleń i ob J zywaniu mojej ręki różowymi jęzorami, ujawniał nieraz wyraźnie sta . zazdrości w zetknięciu z hałaśliwą popularnością swego ukochanego w zakopiańskim społeczeństwie psów. Tylko największy z jego o ile mnie pamięć nie zawodzi, duży owczarski pies, majestatycz 252 j chłodny przeważnie wobec przyjaciół i znajomych swojego pana, egzemplarz psi wysoce zimnokrwisty, pełen rezerwy wobec świata i pełen flegmy witał się ze mną mniej wybuchowo, z lekceważeniem i leciutką pogardą śledząc wybuchy radości swoich czworonogich współdomowników. _- Cieszę się, że moje psy kochają cię, Jerzy, one mają bajeczny instynkt; wyobraź sobie, niektórych z moich przyjaciół wyraźnie nie lu-kią — komplementował mnie któregoś dnia Witkiewicz. Był to w jego ustach prawdziwy komplement, i to wysokiej klasy. _- Tak, ale twój pies owczarski ledwo raczy mnie tolerować; jest demonstracyjnie zapięty na dziesięć guzików; widocznie uważa mnie za intruza... — odpowiedziałem. Witkiewicz roześmiał się: — Jako amatorski badacz psychologii i typologii psów muszę zauważyć, że mój pies owczarski — tu wymienił jego imię, którego już nie pamiętam — nie liczy się; to sensat, bardzo już zdziwaczały; czy wiesz, że ten drań i mnie czasami pokazuje fumy. Zresztą pyszny okaz! Taki psi markiz z marcepanowej mąki. Sztywny i zimny, rzadko wyskakuje ze swego stylu psiego... istny lodowiec — ale miła bestia — dodał z ciepłym brzmieniem w głosie — mam do niego słabość, jest zresztą stary i prawie głuchy jak pień. Witkiewicz odnosił się do psów z taką samą czułą delikatnością, z jaką traktował bliskich sobie ludzi. W jego obecności nie wolno było psa uderzyć. Nie zniósłby pastwienia się nad psem czy drażnienia go. Nie wiem, czy należał oficjalnie do towarzystwa ochrony zwierząt, w każdym razie nie zdarzyło mi się spotkać równie subtelnej postawy wobec świata zwierzęcego wśród moich licznych znajomych, jaką miałem możność z przyjemnością obserwować u Stasia. Przypominam sobie pewną dziwną przygodę na takim tle, której byłem mimowolnym świadkiem. wracaliśmy pewnego cudownie słonecznego popołudnia sierpniowego 2 miasta. Był typowo górski, mocno upalny dzień. W powietrzu nagrza-yro, parnym i prawie lepkim o zapachu bursztynowego miodu wibrowała s oneczna poświata. Dalekie masywy górskie drzemały sennie, rozsiadłszy S'ę szer°ko w fantastycznych pozach. Błyszczał oślepiająco — niby mityczny klucz — ogromny stalowy krzyż na Giewoncie. r boczyliśmy w zaułek prowadzący na Antałówkę, gdzie przysiadły ^a e, karłowate wille, nad którymi wystrzelała sylweta dużego domu PrzStylU zakopiańskim „Pod Jedlami", należącego do Pawlikowskich. ^chodziliśmy właśnie obok tego domu. Obszerny dziedziniec tego do-zamiatał dozorca, starszy człowiek w ubraniu miejskim; przy parka-' Lmieściła sie- nieduża buda dla psa. kiewicz zatrzymał się nagle, rzuciwszy piorunujące spojrzenie na 253 tę psią budę, w której szamotał się bezradnie uwięziony na łańcuszk nieduży psiak, skomlący żałośnie. U — Co to jest! Kto uwiązał tego pieska?!! — zawołał grzmiącym gł0s w stronę dozorcy, który ukłonił się pospiesznie. Zmieszany dozorca bąk niewyraźnie jakieś nieśmiałe słowa. Twarz Witkiewieża skurczyła i złym grymasem: wyskoczyły na niej ciemnoszkarłatne plamy. Zbliż \ się do parkanu, usiłując poprzez siatkę ciasno rozsianych sztachetek uwolnić z łańcucha pieska, który rwał się w jego stronę z radosnym skomleniem. Ale zabieg ten okazał się bezowocny. — Piesiu... pieseczku — przemawiał tkliwie, nisko pochylony, do targającego się coraz rozpaczliwiej na uwięzi łańcuszka psiaka, manewrując niezrażony uparcie prawą ręką ponad wąską szczeliną sztachet i nie mogąc mimo ponawianych prób dosięgnąć pieska, który w odpowiedzi na pieszczotę ludzkiego głosu reagował przejmującym skomleniem, nabrzmiałym szczenięcą rozpaczą i głuchym smutkiem. Witkiewicz podniósł się w pewnej chwili; wyprostował gniewnie swoją ogromną postać. — To jest zbrodnia męczyć małego psa na łańcuchu! pasy kazałbym rwać z takich ludzi! hołota!! — ryczał głosem, dyszącym pasją niepohamowanej wściekłości. W oknach sąsiednich domków i miniaturowych will pojawiły się zaciekawione głowy. Dochodziły do moich uszu podniecone szepty ludzkie; znaleźliśmy się pod obstrzałem ludzkiej ciekawości. Zanosiło się na publiczne widowisko. Dozorca, stropiony i mocno wystraszony, przerwał swoje odmierzone, powolne gesty zamiatacza dziedzińca. — To nie ja, proszę pana, to pan kazał... to pan kazał — powtarzał usprawiedliwiając się pokornie. Witkiewicz przekroczył szybkimi krokami bramę podwórzową kierując się ku psiej budzie. Pochylił się znowu nisko, zerwawszy z furią kilka ogniw łańcuszka, który pętał szyję pieska. Wyzwolony z uwięzi psiaK szalał z radości, tuląc się na przemian do nóg swojego wybawcy lub skacząc do jego rąk. Witkiewicz gładził przez kilka chwil wierzchem dłoni głowę pieska. Podniósł się wreszcie. Z bocznej kieszeni sportowej mary narki wyciągnął wzburzonym ruchem notes. Wyrwawszy z niego kartK? napisał na niej gwałtownie kilka zdań. — PrOiSzę to oddać panu Pawlikowskiemu — zwrócił się władczy tonem do dozorcy — i niech się nikt nie waży więcej przywiązywa tego pieska do budy — dorzucił groźnie. — Powiem panu — odrzekł skwapliwie dozorca — i oddam list... Nie wiem, jaki był efekt bezpośredni listu Witkiewicza do p. *a kowskiego; nie wróciliśmy bowiem do tego tematu. Ton listu, pisań paki zamknioł za byle co — a casem, to w mordę dał Icsepko... Witkiewicz odwiedzał mnie w Poroninie rzadziej. Bywał u mnie w tygodniu mniej więcej dwa lub trzy razy wieczorem i ja bywałem u niego w Zakopanem. Zauważyłem wtedy u Witkiewicza niepokojącą melancholię nastrojów, niepokojącą swoją częstotliwością; nawiedzały go znowu natrętne myśli o samobójstwie. Mówił teraz o konieczności samobójstwa z dyskretną rezygnacją, głoisem bezbarwnym i ściszonym, jakby się żegnał ze mną, głosem, w którym drżał nieuchwytny smutek. W powietrzu wisiał już złowrogi zapach pożaru wojennego. Alarmowe, przedwojenne sygnały prasy płoszyły sen z powiek ludzkich. Długie węże wagonów przestały już wyrzucać ze swoich przeładowanych wnętrz gęste gromady letników i wycieczkowiczów na dworcu zakopiańskim; przeciwnie, w nerwowym pośpiechu, jakby w panicznym popłochu pociąg za pociągiem uwoził w stronę Polski zachodniej tłumy ludzkie. Zakopane zaczynało zwolna pustoszeć mimo pełni sezonu i świetnej pogody. Z ponurym poświstem i głuchym buczeniem przecinały coraz częściej strefy powietrzne lotne sznury samolotów. Zapowiedziałem Witkiewiczowi kartką pocztową wizytę pożegnalną, która nastąpiła dnia 25 sierpnia 1939 r. po południu. Czekał na mnie w pokoju na piętrze. Był rozstrojony i blady, jakby po nocy spędzonej bezsennie. Opowiedział mi na wstępie o męczącym śnie, który powtarzał się u niego od pewnego czasu z demoniczną wprost tożsamością ze swoją dziwaczną scenerią i spiętrzeniem szczegółów, których bezsens trudno było rozszyfrować według jakiegoś klucza normatywnie logicznego. Ale Witkiewicz wierzył niezachwianie we Freudowską teorię snów z jej znachorsko-intelektualną, spekulatywną dociekliwością i z jej sofistyką, dla mnie przynajmniej wybitnie niestrawną. Żalił się również przede mną na jakieś przykrości, których błahość uderzyła mnie natychmiast, a które jego przeczulony system nerwowy, chorobliwie reagujący na bodźce zewnętrzne, wyolbrzymiał niewspółmiernie do ich nieważnej nikłości. Wyszliśmy na balkon. W dalekiej perspektywie kłębiły się przed nami rozrzucone kapryśnie, niby szmaragdowe namioty, aksamitne bryły zielonych ścian leśnych. Masywy górskie w liliowo-opalowej zamieci zgęszczonego, przesłonecznio-nego światła prężyły się gigantycznymi wieżami szczytów o bezładnych, lnianych liniach. Z soczystego, bukszpanowego tła nabrzmiałej, bujnej zieleni wyłaniały się tu i ówdzie nierówne, bryłowate sylwety will. 263 Witkiewicz zatoczył ręką okrągłym gestem w stronę krajobrazów 05 skich. — Muszę to wszystko porzucić dziś lub jutro na zawsze — świat moje? dzieciństwa i młodości... Drogi mi i bliski... i nigdy więcej — nigdy — nj będą oczy moje podziwiać tych cudów niezrównanych... Głos jego drżał nieznacznie, rozpłynąwszy się przy końcowych słowach w szepcie rozpaczliwego smutku. — Powinieneś tu pozostać, Stanisławie — tu mógłbyś łatwiej przeczekać tę burzę — odparłem cicho. — Nie mogę, Jerzy — muszę wyjechać jak najprędzej do Warszawy... czekają na mnie... nie wiem, co się ze mną stanie... w Warszawie mam mnóstwo spraw. Milczał przez chwilę, a potem zaczął snuć bezdźwięcznym głosem czarne horoskopy bliskiej przyszłości. — Nie przeczuwasz nawet, jakie piekło wali się na świat... niewielu to przeżyje... kamień na kamieniu nie zostanie z tego, czym żyło nasze pokolenie i nasz czas... jesteśmy nową Atlantydą, którą ten dziki potop zatopi wraz z naszymi teoriami, które bezskutecznie usiłowały ujarzmić życie i poznać jego zagadkowy mechanizm do dna... z naszym zhisteryzo-wanym katastrofizmem, przerafinowanym i mdłym jak ta cała epoka schyłkowa, szukająca nadaremnie swojego kompasu — przeklęta epoka... z naszym pięknoduchostwem, obcym społecznej aktywności człowieka naprawdę nowoczesnego — czuję, że zbliżam się z tą epoką do kresu... ciężko mi będzie odchodzić, Jerzy — mnie, który miałem zawsze szalone ambicje, by wyssać z życia całą jego magię i wyrwać mu jego tajemnice, by ponad jego prawami przeżywać i przemyśleć jego najistotniejszy sens... Zamilkł na chwilę, by znowu podjąć swój spowiedniczy monolog. — W naszych oczach pęka ostatnie ogniwo końcowego kręgu współczesnej kultury i — być może — społecznych form życia... agonię tego kręgu przepowiedziałem w moich powieściach i dramatach — żadna siła nie może jej powstrzymać... nie o to chodzi, że ten klasyczny ciemnogród zapadnie się wreszcie w nicość — nie warto tego żałować... ale upokarza nieznośnie świadomość, że jest się tylko bezradnym, nic nie znaczący"1 atomem wobec potwornego tętentu nowej historii — a jej horoskopy przerażają, cierpnie na mnie skóra, gdy pomyślę, że ten zwielokrotniony Dżyngischan teutoński mógłby zwyciężyć... życie wtedy straciłoby swój smak — a kultura stałaby się agitacyjną tragifarsą rasistowską — nie' nie mogę o tym myśleć bez dreszczu... Witkiewicz zgarbił się. W swoim odruchowym, posępnym robił wrażenie gigantycznego dębu, który powalił huragan tragicznie 264 ię- Żałosny zapach przedwczesnej starości wiał z jego przygarbionej, zmalałej prawie postaci, zastygłej w bezsilnej pozie. __ Wiele mógłbym znieść, ale nie zniósłbym tortur, piekielnie boję się tortur — w oczach jego czaił się obłąkany strach — a czekają nas galery... jeden wielki obóz koncentracyjny — to nasza bliska przyszłość... — rzucał gorączkowo i bezładnie słowa, z których ziała przeraźliwa apatia. Jego ogromnym ciałem wstrząsnął nagły dreszcz, jakby pod podmuchem lodowatego zimna. Oczy, których blask szmaragdowy przygasł, wpił w daleki, niewidzialny punkt, jakby usiłując z mroków przyszłości wydrzeć prawdę dnia jutrzejszego. — Tak, Stanisławie, czeka nas niewątpliwie złowrogi egzamin, chyba cięższy niż poprzednie pokolenia polskie, ale nie wolno się nam załamywać — mówiłem z umyślnie szarżowaną surowością, by rozwiać przytłaczający nastrój przygnębienia, który buchał ze słów i postaci Witkiewi-cza — a ty będziesz szczególnie potrzebny życiu polskiemu... — dodałem miękko — nie wiadomo jeszcze, jak się ułożą sprawy — twoja diagnoza przyszłości, która jest w tej chwili wielką niewiadomą, wydaje mi się nazbyt czarną i beznadziejną... musisz żyć, chociażby dla nowej kultury polskiej... Czułem, że moje słowa spokojne i rzeczowe, przy pomocy których chciałem rozładować silny atak spleenu Witkiewiczowskiego, celowały tym razem w próżnię. Widocznie moje dobroczynne fluidy, które mi nieraz przypisywał, przestały działać. Witkiewicz był głęboko zmaltretowany duchowo. Słuchał mnie z twarzą chmurną i zamkniętą. — Przestań, Jerzy — odpowiedział śmiertelnie znużonym głosem — nigdy nie byłem potrzebny społeczeństwu polskiemu ani polskiej kulturze — może garsteczka przyjaciół moich, naprawdę mi wiernych, odczuje moje odejście... zresztą — nikt — nikt — nikt... — sączył martwo coraz cichsze słowa, które zgasły nagle w bezgłośnym skowycie bólu. — Tak... tak... będzie mi ciężko przekroczyć ten próg... ale muszę to zrobić — muszę! — powtórzył twardo, jakby się szamotał sam ze sobą w obliczu ostatniej' decyzji — gdybyś przeżył tę zawieruchę i chciał 0 mnie pisać — błagam cię, Jerzy — pisz absolutną prawdę — mówił dalej łamiącym się, głuchym szeptem — pluń na te wszystkie przeklęte Konwenanse, które małych ludzi zapędzają w ślepą uliczkę potwornego kłamstwa... pisz tylko pełną prawdę! nie zatajaj niczego... pamiętaj... — Jego przygaszony głos stał się teraz dziwnie chropowaty; jego wyblakłe °C2y przeszywały mnie dawnym blaskiem szmaragdowych lśnień, jakby chciały wymusić na mnie ślubowanie wierności fetyszowi prawdy. — aWsze szukałem prawdy i walczyłem o nią przez całe życie swoje — dlatego było ono tak burzliwe i najeżone niepowodzeniami... ale o konfrontacja z prawdą jest dla twórcy istotnym sprawdzianem jego 265 nieprzemijającej wartości — nie boję się tego zabiegu — nigdy nie kokietowałem nikogo i nie zabiegałem o niczyje względy... nie należałem do żadnej z kapliczek literackich oraz intelektualnych... chodziłem wyłącznie własnymi drogami i pozostałem samowystarczalny... tego mi nie chciano wybaczyć, jak nie chciano mi darować moich awanturniczych bufonad którymi odgradzałem się samoobronnie od ludzkiego kłamstwa, ludzkiego natręctwa i beznadziejnej płaskości naszego życia... Przeżywaliśmy je nieraz wspólnie... wiesz o tym równie dobrze jak ja, że to była dla mnie jedynie1 humorystyczna dywersja duchowa... czuję, Jerzy, że nie spotkamy się już więcej — uśmiechnął się do mnie nikłym migotem bladego uśmiechu, nasyconego melancholią mrocznych przeczuć — wybacz mi Jerzy, jeśli bywałem nieraz przykry w przyjaźni — zawsze ceniłem twoją lojalność, mimo że intelektualnie staliśmy na przeciwległych biegunach... — uścisnął mi mocno dłoń i ucałował delikatnie moje policzki. Żegnając wtedy St. Ign. Witkiewicza nie spodziewałem się, że to było moje ostatnie z nim spotkanie. Wiadomość o jego śmierci samobójczej, popełnionej w zapadłej wsi wołyńskiej, dotarła do mnie w pierwszych dniach października w Warszawie, dokąd przeniosłem się na jakiś czas. Była dla mnie bolesnym ciosem. Długo nie mogłem się pogodzić z myślą, że ten kapitalny wirtuoz życia i najniepospolitszy, wielokierunkowy twórca o niewyczerpanych wprost, potężnych siłach witalnych, nie żyje naprawdę. A jednak to był bezlitosny fakt. Historia wymuszała znowu na społeczeństwie polskim swój wielokrotny, wstrząsający haracz, którego potworny nonsens budził grozę. Jerzy Mieczysław Rytard Cała sztuka ma źródło swe w metafizycznych uczuciach podobnie jak religia w dawnych czasach, bezpośrednio 2 nią związana. St. I. Witkiewicz WITKACY CZYLI O ŻYCIU PO DRUGIEJ STRONIE ROZPACZY (Fragmenty wspomnień) Przystępując do pisania niniejszych wspomnień zastrzegam się z góry, że pisać będę o nie zabrązowanym Witkiewiczu. Żyjemy w czasach straszliwego, ogólnoglobalnego zakłamania. Od dziesiątków lat wsączają nam w uszy prostacko spreparowane życiorysy rzekomych geniuszów, olbrzymów i bohaterów. Dzieje się to w epoce oszałamiającego rozkwitu nauki, osiąganego dzięki ścisłości metod badawczych i natchnionemu hipotezowaniu; rozkwitu, który przekracza, jak się chwilami wydaje, boskie granice poznania. A równocześnie kłamstwo spraw międzyludzkich przybiera kosmiczne wprost rozmiary. Wielka, silna indywidualność prawdy się nie boi. Ukazanie zakamarków psychicznych wybitnej jednostki w portrecie, malowanym nie dla półanalfabetów intelektualnych, niedorostków, bigotów i dzikoludów, lecz dla Europejczyka (w prawdziwym tego słowa znaczeniu) — starającego się dzisiaj pojąć czy też tylko chociażby wczuć intuicyjnie w tajemnicę korpuskularno-falowej teorii światła, powinno polegać na zademonstrowaniu zarówno blasków, jak i cieni, szczegółów ważnych i równocześnie pozornie błahych drobiazgów. Znana to powszechnie recepta, o której dzisiaj zapomina się właśnie powszechnie, a — niestety — przeważnie świadomie... Zastosowanie we wspomnieniach o Witkacym metody prostackiego brązowania byłoby obrzydliwą krzywdą wyrządzoną jego pamięci. Człowiek ten bowiem, pogardzający przez całe życie tzw. opinią publiczną i mający ^ gdzieś, jak to stwierdzał na każdym kroku i przy każdej okazji, znaj-°Wał specjalną właśnie przyjemność w „skandalizowaniu się", zaskakując udzi artystyczno-życiowymi ekstrawagancjami. Zastanawiały mnie one teraz swym głęboko metafizycznym odblaskiem, jakbym to określił. ykazywał w tym imponującą odwagę cywilną, aż do ostatnich chwil o życia, gdy dźwigał już szósty krzyżyk na karku. 267 „Walić kawę na ławę" — tak ustaliliśmy i zdecydowali z kolegą je rzym Eugeniuszem Płomieńskim, redagującym wespół z profesorem Ta deuszem Kotarbińskim niniejszą monografię o St. Ign. Witkiewiczu. Je f to jedynie sensowna, europejska i mająca jakąś wartość zasada. Ślą Gdy padło z naszych ust owo „walić kawę na ławę", poczułem znowu, przyznaję, że z przyjemnością, w witkacowskiej atmosferze. Na wstępie spróbuję dać coś w rodzaju syntetycznej charakterystyki-portretu tego niezwykłego człowieka, który przez długie lata był moim artystycznym przyjacielem i bratnia, życzliwą dusza w moich tarapatach i przygodach życiowych. A więc: Stanisław Ignacy Witkiewicz — Witkacy — filozof — teoretyk estetyki — malarz — alkoholik — narkoman — erotoman — (w trzy ostatnie „specjalności" wkładał dużo wiwisekcyjnego eksperymentator-stwa, stosowanego zaciekle na sobie i na bliźnich) — powieściopisarz — dramaturg — znakomity imitator o kapitalnym aktorsko-błazeńskim zacięciu — prestidigitator intelektualny — gentleman — prekursor wielu zagadnień i zjawisk kulturalnych. Wszystko to w formie doskonałej, zogniskowane W tej fascynującej indywidualności. Był on bezsprzecznie jednym z najciekawszych i najoryginalniejszych umysłów w Polsce międzywojennej, a przy tym, co się, niestety j często w takich wypadkach zdarza (chociażby Rimbaud np.) — człowiekiem pełnym głębokiego1 tragizmu wewnętrznego, który wyjaskrawiało, podkreślając go jeszcze tym wydatniej — tło ponurej mozaiki, złożonej z naszego rodzimego świństwa, kołtuństwa, płycizny i niedorozwoju kulturalnego. Tak scharakteryzowałbym w skrócie tę niezwykłą postać. Poznałem Witkacego trzydzieści lat temu, w gorączkowej atmosferze powojennego chaosu, bowiem życie pokolenia, do którego mam „zaszczyt należeć, upływa od kilku dziesiątków lat pod znakiem wojen i zamętu. Intensywniejszego napięcia nabrała przyjaźń nasza w roku 1922, gdy „Skamander" rozpoczął druk mojej opowieści poetyckiej Wnieboiostąr pienie. Wybacz mi, czytelniku, że zaraz na wstępie zahaczam o temat zany z moją twórczością literacką, lecz tak się złożyło, że właśnie była startem, z którego wyruszyła w wieloletnie perypetie przyjaźń kacego z Rytardem. Będąc gorliwym apostołem czystej formy w sztuce, zainteresował Staś gorąco Wniebowstąpieniem i od tej chwili uznał mnie za swego 268 .acjela „pierwszej kategorii", jak to miał zwyczaj zabawnie klasyfikować-Ekstrawagancje naszych artystycznych temperamentów harmonizowały S0bą doskonale, co pogłębiało znakomicie również czysto życiową zażyłość na codzień. Po ukazaniu się Wniebowstąpienia w wydaniu książkowym (nakładem nieodżałowanego „Ignisa", którego głównym sternikiem był do dziś dnia dzielnie czynny księgarz-wydawca, słynny w owych czasach przyjaciel poezji — Ludwik Fiszer) napisał Staś studium o tym utworze, zamieszczone w tymże „Skaniandrze", i odtąd nasza wojownicza postawa arty-styczno-życiowa odbrzmiewała zbliżonymi do siebie tonami. Tyle o „wniebowstąpieniowym" starcie naszej przyjaźni. A teraz — myk za kurtynę czasu. Kryją się za nią różne anegdotyczne ciekawostki i dziwności. „Dziwność istnienia" — jeden z ulubionych terminów Witkacego. Stroi on ku nam spoza niej swoje pocieszne miny i grymasy, pełne oryginalnej szarży, sugestywnej mimiki i niezwykłej ekspresji aktorskiej. Wyjeżdżamy we dwójkę ze Stasiem, nocnym pociągiem, z Zakopanego do Krakowa. Spotykamy się, jak było umówione, na chwilę przed odjazdem na peronie. Odprowadzają go jakieś trzy nie znane mi damy. Trzy szczęściarki spośród legionu zakopiańskich wielbicielek Witkacego, które obdarzył tego dinia łaskawie — zaszczytem pożegnania go na dworcu zakopiańskim. Żegna się z nimi oto w tej chwili właśnie, w oryginalny sposób, który PO raz pierwszy wtedy u niego zaobserwowałem. Bierze mianowjcie w swą prawą dłoń podaną mu rękę i przykłada ją sobie wierzchnią stroną do skroni, wykonywając równocześnie głęboki ukłon. W tym czołobitnym pochyleniu całej jego postaci czuło się jakby niemy §est przeproszenia za niepocałowanie podanej ręki. Już trzydzieści lat temu, jak widzimy, nie uznawał cmoknonsensu, wokół którego tyle dzisiaj krzyku i pisaniny. Ceremoniał ten, że go tak nazwę, stosował do wszystkich bez wyjątku ^obiet, od podlotków do siwych matron włącznie. Zajmujemy miejsca w przedziale. ^rzy gracje wręczają mu przez okno pożegnalne podarunki: jedna WsPaniały bukiet kwiatów, druga — pudło ciastek, trzecia — litrową butlę wiśniówki Baczewskiego! Zbite w gromadkę pod oknem wagonu, z wlepionymi w przedmiot uwielbień oczami, łowią skwapliwie i z zachwytem słowa jego 269 ostrych, skomplikowanych dowcipów, pełnych gryzącej i zabawnej cześnie grandilokwencji intelektualnej. Sygnał odjazdu już podany gnamy się, pociąg rusza, pod oknem rozlegają się szczebioty i okrzyk" powiewają chusteczki. ' Jedziemy. Staś otwiera butelkę i raczymy się z termosowego kubka płynnym pre zentem zagryzając go ciastkami. Wojna skończona, pokój w Rydze zawarty, jesteśmy po stu kilkudziesięciu latach niewoli i trój dzielnicowego rozdarcia wolnymi nareszcie ludźmi, w wolnej Polsce. Formizm w sztuce, jak to jest po naszej myśli, osiąga właśnie swoje szczyty. Rozsadza nas optymizm artystyczny. Staś ma lat 37, ja 23. Tryskamy wigorem i humorem. Wiśniówka — przednia, ciastka • — znakomite, bukiet wypełnia przedział szlachetnymi zapachami. W ogóle jest wspaniale! Aniśmy się spostrzegli, gdy pociąg, zanurzony w ciepłych ciemnościach pachnących sianem skoszonym na pobliskich wzgórzach, zatrzymał się w Chabówce. Mijają minuty i kwadranse, a my ani rusz dalej. Zniecierpliwiony Staś zaczyna wykrzykiwać w pogodną i wyiskrzoną noc jakieś diabelnie zabawne dowcipy na temat przedłużającego się postoju pociągu. Coraz wię~ cej latarek kolejarskich migoce pod oknem naszego przedziału, ale na odjazd wcale się nie zanosi. Minęło już chyba z pół godziny. Nagle Staś, klasnąwszy głośno w dłonie, odzywa się gromkim giserń: — Mięciu, teraz stanie się cud, zagwiżdżę i zobaczysz, że pojedziemy. Wychyla się przez okno, wydaje ze ściśniętego gardła głośny, piskliwy okrzyk, imitujący znakomicie ton gwizdka. W tej samej chwili zawiadowca stacji podnosi w górę latarkę. Lokomotywa sapnęła, ruszyliśmy- Tryumfalny wrzask Witkacego przeszywa ciemności nocne, po czym autor owego wrzasku nalewa wiśniówki do kubka. _ : — Ukatrupiłem w tej chwili demona martwoty! Havely drink, Mieciu_ Nazywało się to później przez długie lata: „mój demoniczny tryum w Chabówce". W kwietniu 1923 roku przyjechałem do Zakopanego, aby dokonać ważnego w życiu każdego człowieka posunięcia. Mam na myśli śp małżeństwa. y W lutym tego roku, bawiąc kilka tygodni pod Tatrami, rozmiłować się w narciarstwie, do wielu popełnionych wówczas szaleństw, dołączy jeszcze jedno — zaręczyłem się z góralką zakopiańską. 270 3#rdizo byłem zdziwiony, gdy przekonałem się wkrótce, do. jakiego-stopnia zaskoczył Stasia ten fakt. Nie miałem wówczas pojęcia, o co chodzi. Jego zainteresowanie tą sprawą było jednak zastanawiające. Powracał kilkakrotnie w rozmowach ze mną do tego tematu, zresztą w sposób oględny, ogródkami, napomykając to i owo. Treść rozmów kierował zręcznie na temat problemu małżeństwa w ogóle. Nie orientując się jeszcze w tym wszystkim, dawałem się wciągać w te teoretyczne dywagacje. Było to o tyle ciekawe, że w rozmowach tych, jak się zacząłem pomału orientować, Staś zahaczał o pewne, drzemiące w nim i ukryte kompleksy j urazy. Zapadły one, zdaje się, głęboko w jego psychikę jeszcze w latach dziecinnych oraz w okresie młodzieńczym. I jak można się było tego domyśleć, obciążały go nieznośnie swym balastem. Zaczęła mi się równocześnie wyjaśniać pomału pewna nie zrozumiała dla mnie dotąd, intrygująca i dość tajemnicza sprawa: mianowicie niechęć Witkacego do poruszania tematów, związanych z osobą jego ojca — Stanisława Witkiewieża — autora Z Tatr i Na przełęczy, znakomitych prac estetycznych, malarza i wspaniałego, według mnie, architekta, indywidualności na miarę europejską. Na krótko przed poznaniem Witkacego rozczytywałem się właśnie w Na przełączy. Pochłonąłem tę świetną, pasjonującą mnie wówczas książkę rozentuzjazmowany i nieraz do niej wracałem. Odpowiadał najzupełniej moim przekonaniom stosunek Witkiewicza-ojca do wielu zagadnień, zwłaszcza jego poglądy na sztukę i kulturę ludową w Polsce. Był dla mnie drogowskazem wśród czyhających na artystę ze wszystkich stron, jakże przeważnie krótkowzrocznych doktryn, z 'zakresu tziw. problematyki społecznej. Zorientowawszy się po kilku próbach, że Staś niechętnie reaguje na poruszanie tematów mających jakikolwiek związek ze Stanisławem Wit-kiewiczem, starałem się nie powracać do nich. Toteż zdziwiło mnie, gdy Przy teoretyzowaniu o małżeństwie, zahaczył o jego osobę. Od słowa do słowa, pomału doszliśmy do sedna sprawy. Witkacy, jak. S1ę okazało, nosił w sobie ukryty, zadawniony żal do ojca za jego romans 2 Panią Dembowską. Ze skąpych wynurzeń na ten temat wywnioskowałem, że z owej dość Ponurej i skomplikowanej historii najbardziej skrzywdzoną osobą była Pani Witkiewiczowa. Staś darzył ją głębokim uczuciem synowskim, gorąco przez nią odwzajemnianym. •Historia z Dembowską zatruła długi okres jej życia. W tej ciężkiej^ ttiosferze wzrastał i dojrzewał młody Witkiewicz i stąd pochodził jego rytyczny, osobliwy stosunek do problemu małżeństwa, yczliwość, z jaką odnosił się do mnie, tłumaczyła jego zaniepokojenie Wiadomość o moich projektach matrymonialnych. 271 Któregoś dnia kwietniowego przyszedł z niespodziewaną wizyta H domu Rojów, gdzie wynajmowałem góralską izbą u mych przyszły v teściów. Minę miał poważną, skupioną, można by rzec — dostojną. Poznałem g już na tyle, że od razu domyśliłem się, iż jakiś niecodzienny powód sr>r wadzą go do mnie. Po kilku słowach zorientowałem się, że jest w dodatku po większe' dawce alkoholu. Na dobitkę, zaraz po przyjściu wyciągnął z kieszeni butelkę żytniówki. Zapowiadało się więc wszystko de grubis. Ta pierwsza wizyta, którą mi składał, nie 'była bez kozery, czułem to przez skórę. Zaproponował w dodatku, co było dziwne i zastanawiające, aby zaprosić na libację starego gazdę — ojca mojej narzeczonej. Zrobiłem to chętnie, gdyż zdążyłem już polubić tego sympatycznego staroświeckiego górala. Kieliszki poszły szybko w ruch, atmosfera się rozgrzała, nastrój był, jak sądziłem pozornie — znakomity. Nie przeczuwałem bowiem zupełnie, co mnie czeka i jak się ta przyjemnie rozpoczęta sjesta zakończy. Po jakimś czasie, gdy mi się zdawało, że my, a z nami świat cały i w ogóle wszystko gruntownie poweselało i wyprzyjemniało, zaproponował mi Staś, abyśmy wyszli na ganek, gdyż chciałby ze mną pomówić o czymś na osobności. Przeprosiwszy więc resztę towarzystwa, składającego się z rojowskich domowników, przeszliśmy na ów ganek. Staś, jak zwykle, gdy był w chwili osobliwej podpity, zaczął przemawiać do mnie przez zaciśnięte szczęki: — Słuchaj, Mięciu, wybrałem się do ciebie w specjalnej misji przyjacielskiej. Uważam to bowiem za moją misję, rozumiesz, misję bardzo ważną, istotną, po prostu za mój obowiązek przyjaciela i kolegi-artysty. Jesteś pur sang artystą, przyszedłem więc tutaj, ażeby ratować od katastrofalnego posunięcia przyjaciela-artystę i daję ci dobrą radę: nie zeń się! Nie rób tego! Popełnisz szalony, kardynalny, szatański wprost błąd życiowy. Słuchaj, ja urżnąłem się dzisiaj (nie był zresztą wcale pijany, lecz wi docznie chciał tą przesadą podkreślić wagę i znaczenie swego krok i gestu), specjalnie się urżnąłem, żeby mieć nerw i „szwung" do tej ro* mowy. . Ja znam górali, wychowałem się tu od dziecka. To piekielny §atun^h ludzi, nie zdajesz sobie nawet z tego sprawy, nie orientujesz się w psychice i mentalności. , Wszystko dobrze, gdy jesteś gościem-letnikiem. Ale wejść w to,sr dowisko, związać się z nim, z tymi chytrymi i brutalnymi ludźmi, kto 272 nawet wykształcenie inteligenckie, pozostają zawsze kołtunami — '0^ropne! Dla nich jedynym celem w życiu to dutki, domy, ziemia, ma-• tek. Gazda to jest ktoś, a dziad to je nik. Był to kwiecień i zaczęło się nam robić zimno na tym nieszczęsnym tej chwili dla mnie ganku. Zaproponowałem mu więc, żebyśmy wró-ili do mieszkania. W sieni przyparł mnie do ściany i dalej molestować, tłumaczyć i perswadować. Replika moja zaskoczyła go. — Stasiu, wiem, że przywiązujesz dużą wagę do honorowego, gentle-fliańskiego postępowania w stosunkach z ludźmi. Zaręczenie się to zaangażowanie swego słowa honoru. Zgodzisz się z tym?... Umilkł. Zaszpuntowałem oto Witkacego, że użyję tu jego własnego wyrażenia. Wróciliśmy do izby. W pewnym momencie, gdy zagadałem się z kimś innym, wymknął się na dwór i po chwili wrócił dźwigając olbrzymi głaz. Skrzecząc coś przez zaciśnięte zęby i przygadując naszemu poczciwemu gaździe, puścił trzymany w rękach ciężar na stojące przed nim puste krzesło. Pękło, biedactwo, z hukiem i trzaskiem, wywijając przy tym efektownego koziołka. Gazda, któremu trudno się dziwić w takiej sytuacji, podniósł się ze swego miejsca z wyraźnie obrażoną miną i słowami wymówki, co widząc Staś pożegnał się zimno i opuścił nasze towarzystwo, a ja — w kilka dni później — ożeniłem się. Pewnego majowego dnia zaszedłem do willi „Tatry" przy ulicy Chram-cówki poniżej dworca. Dzierżawiła ją pani Witkiewiczowa, prowadząc w niej pensjonat, będący w owych czasach główną podstawą ich egzystencji. W kwietniu, w kilka dni po mnie, Staś, ku mojemu zdumieniu, wziął * kościele zakopiańskim, nie zaprosiwszy dosłownie nikogo, cichy ślub 2 Janiną, baronówną Unrug. Unrugowie, których jedna gałąź spolszczyła się, wywodzili swój arcy-słai>ożytny ród, jak mnie poinformował Witkacy, strojąc przy tym pocieszne miny, od czasów, Karola Wielkiego! Takie parantele mogą zaimponować największym snobom arystokra- ycznyni na kuli ziemskiej. WTykorzystywał je Staś niejednokrotnie dla °P!sania — w sposób zabawny, jak to lubił, i sugestywny — superbłekit- ego odcienia krwi, płynącej w żyłach jego małżonki. Była ona rzeczy- lscie cieplarnianym kwiatem, wykwitłym, według relacji Stasia, z f ran- o jeszcze nasienia, we wczesnym średniowieczu. °znawszy ją doszedłem do przekonania, że jest to kobieta subtelna, Ift 273 ~~ St. i. Witkie przewrażliwiona, wkładająca dużą dozę tolerancji w związek małż ' z taką hiperindywidualnością, jaką był St. Ign. Witkiewicz. W pierws latach tego oryginalnego pożycia znosiła cierpliwie i łagodnie naif tastyczniejsze ekstrawagancje swego niezwykłego małżonka. Czasami, zaskakiwani wybuchami nieokiełznanych dziwactw i -\vvh ków Stasia, sprzymierzaliśmy się, aby go trochę przyhamować zda sobie jednak sprawę z tego, że owoce naszego przymierza będą mizern Bo czyż można zakorkować wulkan, u stu par garbatych kurtyzowany h superszatanów?! — jakby w tym miejscu zapytał Witkacy —. ryczą i skrzecząc przeraźliwie na przemian, włożywszy w dziesięć słów tego zdania ładunek ekspresji równy dynamizmowi salwy armatniej. Toteż doszliśmy wkrótce do przekonania, że Witkacowskiego wulkanu żadna siła nie potrafi na dłużej uspokoić, chyba tylko śmierć, jak to sią stało rzeczywiście w szesnaście.lat później. W małżeństwie swoim ze Stasiem zaczęła Nina doznawać wkrótce najrozmaitszych przykrości ze strony teściowej, która po nieszczęśliwym pożyciu z Witkiewiczem-ojcem jedyny cel swego życia w owych czasach widziała w Stasiu. Jak to często bywa w takich sytuacjach, żona uwielbianego przez matkę syna staje się przedmiotem jej niechęci. Staś, przywiązany szalenie do matki, zachowywał przeważnie postawą neutralną, co bardzo rozgoryczało źle nieraz czującą się Ninę. Miewała ona w owych czasach stany podgorączkowe, związane z niedomaganiami płucnymi. Wysłuchiwałem jej narzekań na ten temat zupełnie bezradny, będąc osobiście w dziwacznej sytuacji, gdyż pani Witkiewiczowa, od pierwszych chwil poznania mnie, co miało miejsce kilka lat wstecz, darzyła moją osobę wyraźną sympatią, jako „pierwszej kategorii' przyjaciela jej ukochanego jedynaka. O tym, że jestem lubiany przez mamę Witkiewiczowa, wspominał mi Staś kilkakrotnie przy okazjach pewnych „papojek", podkreślając w miły sposób, że gdy ja przebywam u nich w gościnie, matka jego jest w znacznie pogodniejszym niż kiedy indziej usposobieniu. Że tak było rzeczywiście, miałem tego dowód w postaci prezentem ślubnych, jakie otrzymałem od majestatycznej pani Witkiewiczowej, k ° rej poważnego, a często i groźnego spojrzenia bali się podobno nie żarty pensjonariusze willi „Tatry". _ • ła ' Dobór owych prezentów miał w sobie wzruszający wdzięk: wspam > pięknymi ornamentami ozdobiona, staroświecka, urocza w kształcie ol mia lampa naftowa na biurko, z potężną umbrą, oraz komplet a nych srebrnych spinek, grawerowanych, do gorsu i mankietów miarach, które mnie zdumiały i zakłopotały. jednak do mojej wizyty tego dnia. Staś zaprosił mnie na tzw. portretowanie. Był piękny słoneczny dzień majowy roku 1923, pora przedpołudniowa. •af ,Tatrach" zastałem nieoczekiwanie poetę Jana Mieczysławskiego, tłu- sonetów Ronsarda. chwilę po moim przyjściu zjawił się listonosz z paczką egzemplarzy autorskich Teatru Witkacego.. Na książkę tę składają się, jak wiemy, artykuły o teorii czystej formy w teatrze, o twórczości reżysera i aktorów, dokumenty do historii walki o czystą formę w teatrze oraz dodatek — O naszym futuryzmie. Staś machnął od razu dedykację na dwóch egzemplarzach dla Mieczysławskiego i dla mnie. Na moim tomie brzmi ona: „H i M. Rytardom ofiarowuje Ich ukochany Witkacy." Przytaczam tu jej treść, gdyż zawiera ona w jednym krótkim zdaniu jakby syntetyczny ładunek wdzięku i humoru Witkacowskiego. Tym właśnie humorem i wdziękiem zniewalał ludzi dla siebie, pomimo że dowcip jego gryzł nieraz mocno i bywał często niepokojącą sondą o „szatańsko wyostrzonym intelektualnym szpikulcu", jakby on to określił, zanurzaną z bezlitosnym wiwisekcjonizmem w „to", na temat czego dowcipkował w danej chwili. Liczba mnoga w dedykacji: „Rytardom", jest dowodem przyjacielskiej lojalności Stasia w stosunku do faktu dokonanego mego małżeństwa, pomimo nieprzychylnego pierwotnie zapatrywania się jego na tę sprawę. Uporawszy się z dedykacjami, przyniósł z demoniczną miną tacę, na której znajdowała się butelka żytniówki, słój kremskiej musztardy, bułki i masło. — A teraz zorganizujemy nasze życie, ale zdezorganizujemy nas sa-mych, jak mawia Roman Jaworski 1 — zapowiedział tonem nie dopuszczającym sprzeciwu, rechocząc przy tym w swój ulubiony sposób. Do zalanego słońcem hallu pensjonatowego zajrzała pani Witkiewiczowa, zęby sprawdzić swym groźnym okiem, czy nie brak nam czegoś z nakrycia — - i — po kilku kolejkach pławiliśmy się w atmosferze formistyczno-mtelektualnych dowcipów Witkacego, dzielnie mu z Mieczysławskim sekundując. Staś otworzył swój Teatr na 51 stronie i zaryczał tryumfalnie: Doczekałem się nareszcie, że i moja próbka poetycka ukazała się druku! Lecz zanim ją wam przeczytam, żądam, abyście bezapelacyjnie zyjęli do wiadomości zamieszczoną w odsyłaczu uwagę następującej treści: •.Zaznaczamy, że dalecy jesteśmy w tej chwili od tworzenia najskrom-Rornan Jaworski — autor powieści Wesele hrabiego Orgaza. 18* 274 275 T niejszego choćby poematu. Dajemy pierwsze lepsze zdanie, pozbawi wszelkiego napięcia twórczego, dla przykładu." A teraz, jazda, zobaczymy, jak ten rodzynek ha, ha, ha! będzie smakował. Przymrużył z szelmowską miną jedno oko i szczęki zadeklamował z wściekłą pasją: '• Żywy trup, zmieniając bykołaków nicość, • W żywe koło przetopił kalamarapaksę. Ronsardzista i klasyk Mieczysławski aż zakwiczał z uciechy. Staś był w siódmym niebie radości na widok wywołanego efektu. Następnie odczytał nam z Teatru komentarz teoretyczny do owego dwuwiersza: — „Oto najlepszy przykład, jaką piekielną wprost wartość mają w tego rodzaju poezji takie właśnie pojęcia, gdy się im przez łączniki da odpowiednie stosunki. Sens ich, jako taki, zatraca się, niekoniecznie są to pojęcia określające przedmioty i działania. Działają tu całe ich kompleksy przez swoje wewnętrzne napięcia, które zmieniają się zależnie od charakteru zdań poprzednich i łączników." — Za pozowoleniem, Stasiu! — próbował oponować Mieczysławski. — Nie podejmuję tu w tej chwili żadnej dyskusji na ten temat — uciął tamten stanowczym tonem. Podsunął Mieczysławskiemu egzemplarz Teatru. — Sformułowałem, wydrukowano, napisz replikę, rzuć się w niej na mnie z najdzikszym rykiem i wymyślaniem, wtedy ci odpowiem. Dyskutuję tylko z opublikowanymi drukiem zarzutami. — Ale ja nie umiem ryczeć i wymyślać, Stasiu... — To sycz, byle z jadem, byle bez niedognieeionych klusek intelektualnych. Mój mózg jest zbyt drogocenna substancją, żeby go wyjaławiać dyskusjami na temat zagadnień, których rozwiązanie zostało raz na zawsze utrwalone w druku. Zbiorę komplet zarzutów moich przeciwników i o ile okażą się na poziomie, odpowiem wam petardą o takim ładunku intelektualnym, że przygwożdżeni zostaniecie po prostu szatańsko, opupiejecie! Na takie dictum Mieczysławski skapitulował nie tracąc jednak dobrego humoru. W owych, że je tak nazwę, rajskich, pogodnych i dobrodusznych czasach bowiem przyjaciele, różniący się nieraz zasadniczo poglądami artystycznymi, nie przestawali być jednak przyjaciółmi... Nie dając nam w dalszym ciągu przyjść do słowa, zadeklamował kacy z kolei ten słynny później, kapitalny czterowiersz: Rano, pod górę, bandą wyjeżdża na hipka Pewien ksiądz znany z kroju zielonej sutanny, 276 Wieczorem zjeżdża cicho, wychudły jak rybka, ' Dawny kolega szkolny, wypuszczony z wanny. ' CI cóż wy, dzisiejsi satyrycy kpiarzo-wieszczowie?... Strofka ta ma, pamiętajcie, trzydzieści lat. A wam się zdaje, że tworzycie nowe gatunki humoru...) __ Tak, tak, znam to — zaśmiewał się Mieczysławski — to z Papierka lakmusowego I. Polatkiewicza-Blagi 2. Na ranie, który nie znałem do tej pory owej „łupkowej" strofy, podziałała ona jak fajerwerk swoją groteskowością. Nie mając jednakże ochoty ustępować placu Witkacemu, zacytowałem ja z kolei pełne wyjątkowego* wdzięku słowa do „zielonej nuty" góralskiej w „sceprzonej" wersji: ; Spotkało się dziewczę ' - : Z jeleniem, Czesało mu grzywę ' Grzebieniem. _ To już nie czysta forma — zaopiniował Staś — a raczej' coś zbliżonego do surrealizmu. Potwierdzili jednak obaj z Mieczysławskim niezwykłe istotnie .piękno tej czysto ludowej strofki, co u Stasia, dostającego gęsiej* skórki na samo wspomnienie „ludowości", było czymś wyjątkowym. Po wygłoszeniu przeze mnie twierdzenia, że słowa te są idealnym tematem do jakiejś wspaniałej kompozycji plastycznej, rozmowa przeszła na malarstwo. Przypomniałem Witkacemu, że obiecał mi kiedyś pokazać przy najbliższej okazji swoje „oleje". Dotrzymując więc słowa przyniósł kilka dużych płócien na blejtramach i porozstawiał je przed nami w doskonałym świetle widnego, przestronnego hallu. Przebiegałem łakomym wzrokiem po wstrząsającej kotłowaninie barw i kształtów. Zapełniały one płótna o różnych wymiarach, przeważnie, jednak w podłużnym formacie. Gdy kilka lat temu ujrzałem po raz pierwszy reprodukcję Guerniki Picassa, malowanej w 1937 roku, stanęły mi przed oczami, z nieodpartą; sugestią, opisywane tu właśnie Witka cowskie komopozycje „figuralne", jeżeli można je tak nazwać. Tłoczyły się i przewalały na nich — jakby chcąc rozsadzić wydzieloną lrn, bezlitośnie ciasną płaszczyznę — jakieś przeraźliwe, makabryczne Maszkary o potworo-człowieczych wybrzuszeniach, skrętach, spiralach, ^ypupieniach, skomponowane z elementów, składających się na budowę stworów głębinowych i zdeformowanych członków ludzkich. Były to jakieś pokraczne jestestwa, zmaterializowane w kształt i kolor, jakby zro- , . * Jak nas informuje A. Słonimski, strofkę tę napisał on, na propozycję Wit-le*icza, do wydanej przez niego jednodniówki piurblagistów — Papierek lak- J- Polatkiewicz-Blaga — fikcyjny redaktor Papierka lakmusowego. 277 dzone w wymiarach najkoszmarniejszych, jakie sobie można wyobrazi' snów. ' Obrazy te malował Witkiewicz przed 1914 rokiem, a Guernica powstała w roku 1937, to znaczy w ćwierć wieku później. Kompozycjom swoim dawał Witkacy skomplikowane tytuły. Były t pewnego rodzaju komentarze, uzupełniające sens plastyczny obrazć\v fantastyczne pod względem treściowym. W czasie jednego z moich częstych pobytów na Huculszczyźnie, w ostatnich latach przed wojną, zaginął mi znakomity żart rysunkowy Witkacego. Ofiarował mi go, gdy wybierałem się do Żabiego. Woziłem tam z sobą ten rysunek, gdyż dwie z wyobrażonych na nim postaci odziane były w fantastyczne kostiumy, przypominające stroje huculskie. Tytuł miał frapujący i krotochwilny: Koszmarne i plugawe sny arcy-księżniczki Salamandros w czasie złośliwej pełni księżyca. Uwagi i opinie moich znajomych Hucułów o tym rysunku były dopełniającym całości koncertem humoru i dowcipu. Zabawę miałem przednią. Z zawieruchy drugiej wojny światowej ocalał mi jeden zaledwie Wit-kacowski rysunek-unikat. Gdy patrzę dzisiaj na niego, po trzynastu latach, przypominają mi się w refleksyjnym przekroju nastroje i napięcia tamtych dni. W lecie 1936 roku, któregoś dnia odwiedził mnie Staś odnosząc mi po przeczytaniu maszynopis mojej powieści Tysiąc chwil. Po rozwinięciu pakietu, na arkuszu papieru, zastępującym okładkę maszynopisu, ujrzałem ze zdziwieniem jakąś kompozycję rysunkową. Rozmawiając z nim rzucałem od czasu do czasu okiem na leżący przede mną, dziwaczny na pozór rysunek, zastanawiając się, co mogło go zainspirować do tego rodzaju pomysłu i to przy czytaniu Tysiąca chwil w dodatku. Z prawej strony u góry arkusza zauważyłem dobrze mi znane od łat wielu signum: „Witkacy", a pod nim: „1936. 9/IX, NP, NIH." A więc jest znowu w okresie absystencji alkoholowo-nikotynowej... W lewym górnym rogu tytuł-komentarz: „Strzelanie do celu na szpi' cach specjalnie wyostrzonych w zakładach Fink et Comp." I otóż właśnie mamy jeden z kapitalnie syntetycznych tytułów Witkacowskich. Tysiąc chwil i... szkice produkcji Fink et Comp?... Nie kojarzyło mi ste wówczas to wszystko. Obecnie widzę aż nazbyt wyraźnie przekrój te] kondensacji myślowej. Powieść moja, o której tu mowa, naszpikowana jest wspomnieniami na temat wydarzeń wojennych lat 1914—19. We wrześniu 1936 roku Hiszpania, zamieniona w poligon doświadczał międzynarodówki zbrojeniowej, skupiała na sobie oczy całego świata. Sta przyjaźnił się już od dawna z Leonem Reynelem, mężem swej kuzynki -" Jagminówny. Ów Reynel dorobił się dużych pieniędzy pośrednicząc z 278 sów premierostwa Sikorskiego w dostawach broni z demobilu fran-^słciego1 dla armii polskiej. ° Napomykał mi Staś nieraz, że pasjonująco interesuje go skala i roz- ch tego rodzaju międzynarodowych pociągnięć finansowych, ich kulisy ^lityczne, personalne itd. Miał wtedy również za sobą przyjacielskie kontakty z ówczesnym sze- f m sztabu generalnego — Piskorem, które odbiły się w pewnym stopniu a jego powieści Pożegnanie jesieni. Wyraźniej niż kto inny, jak to sobie rzypominam z jego słów, już wtenczas w 1936 roku, zdawał sobie sprawę z nadciągającej nowej katastrofy na miarę globalną. W czasie opisanej tu wizyty, zaprzątnięty rozmową z nim, patrzyłem jak wół na malowane wrota na ów machnięty od niechcenia rysunek. Wydał mi się po prostu, po Witkacowsku zabawny. I tyle. Dzisiaj natomiast rozumiem doskonale, ile gryzącej, proroczej treści zawiera ten pożółkły arkusz papieru, zastępujący wówczas okładkę mego maszynopisu, i co mają wyrażać znajdujące się na nim cudaczne figury, z karykaturalnym kotem włącznie. Jedna z nich trzyma w ręku coś w rodzaju dobrze znanego obecnie sprzęciku (już są nawet tego rodzaju zabawki dla dzieci...) zwanego „automatem". Wróćmy jednak do słonecznego przedpołudnia w „Tatrach". Gdy ałkoholowo-musztardowe śniadanie miało się ku końcowi, Mie-czysławski opuścił nasze towarzystwo. Przenieśliśmy się więc do pokoju Stasia, na zapowiedziane portretowanie. Lubiłem te posiedzenia, gdyż rysując rozgadywał się nieraz bardzo interesująco. Tego dnia, po zastrzyku świetnej żytniówki Baczewskiego, nie przeholowanym, lecz takim właśnie akurat w miarę, gawędziło się nam znakomicie. Zżymając się w trudniejszych momentach podczas rysowania na ukryte zdradliwie, jak twierdził, w mojej fizjognomii niedostrzegalne na pierwszy rzut oka dysproporcje i nieforemności w pozornie dość regularnych rysach, opowiadał mi, z właściwym sobie wiwisekcyjnym dowcipem i hu-morem, o swoich perypetiach i przeżyciach w okresie wojennym 1914—18. Uderzył mnie w nich i zastanowił jeden ważny i ciekawy szczegół, o ile fltożna ten fakt tak nazwać, rzucający bardzo interesujące światło na entalność i charakter tej niezwykłej indywidualności. Mianowicie, wakacje 1914 roku spędził Witkacy w tak zwanych przez e"ie „tropikach", dzisiejsizej Indonezji, czy też na Malajach. Podróż tę Dywał w towarzystwie swego przyjaciela profesora Bronisława Mali- ^skiego. Był on już wówczas jednym z asów (podobnie jak Conrad literaturze) angielskiego świata naukowego. Malinowski peregrynując Najdzikszych ostępach i zakamarkach globu zbierał materiały, do ba-n pierwotnymi kultami religijnymi, pasjonując się w wygrzeby- 279 waniu praarchaicznych pojęć i form, zachowanych jeszcze do dzisiejszeg dnia wśród szczepów, stojących na najniższym stopniu rozwoju cywili2a cyjno-kulturalnego. Sądząc z tego, co mi niejednokrotnie wspominał o nim Witkacy, przy, jaźń ta odegrała dużą rolę w formowaniu się jego intelektu, wpły\yaja niezawodnie na rozległość i wielostronność artystycznych, naukowych i światopoglądowych zainteresowań. Gdy poznałem MalinowskiegO' w jakiś czas później po opisywanych tu wydarzeniach, muszę rzeczywiście przyznać, że człowiek ten mógł istotnie wywierać wpływ nawet na tak wybitną indywidualność, jaką był Wit-kiewicz. W czasie ich pobytu w tropikach rozpoczyna się w sierpniu rzeź narodów, zwana pierwszą wojną światową. Wracają więc do Anglii, skąd Staś, jak się z jego opowiadania, ku mojemu zdumieniu dowiedziałem, jedzie przez Szwecję i Finlandię do -r- Rosji?! Dlaczego i po co? Wyjechawszy w „tropiki" z Zakopanego, gdzie mieszkał od najwcześniejszego dzieciństwa z rodzicami, którzy osiedli tam od dawna na stałe, wraca z tychże „tropików" i odbywa okrężną podróż wokół całej Europy, żeby — omijając jakże z daleka Zakopane — przedostać się do Rosji, skąd rodzice jego wynieśli się skwapliwie i na zawsze po tragedii 63 roku. Kiedy niesłychanie tym zdziwiony zapytałem o powody, które go skłoniły do tego kroku, wyjaśnił mi, że w ogólnoglobalnym chaosie poli-tyczno-ideowym, jaki zapanował po wybuchu wojny, będąc poddanym rosyjskim, uważał za swój honor i obowiązek zgłosić się lojalnie do armii tego państwa, którego prawnie był obywatelem, pomimo że to „obywatelstwo" nazywało się wówczas bardzo niepociągająco — poddaństwem. Odbiegając tu trochę od tematu, przypominam sobie, że opowiadał mi również tego dnia, z dodaniem zabawnych komentarzy i dowcipów, różne szczegóły o swoim chrzcie, podobno bardzo uroczyście celebrowanym. Chrzcił go jeszcze w starym drewnianym kościółku przy ulicy Koście-liskiej sam ksiądz Stolarczyk, a rodzicami chrzestnymi byli Sabała i Modrzejewska. Dotarłszy wreszcie, po objechaniu połowy kuli ziemskiej, do Rosji, wstępuje do szkoły oficerskiej, a po jej ukończeniu, przydzielony zostaje do pawłowskiego pułku lejbgwardii, w którym roiło się od grafów i książąt, wywodzących się ze starych rosyjskich rodów arystokratycznych. W ciągu naszej dwudziestoletniej zażyłości wysłuchałem sporo opowia dań i anegdotek na temat tej jego służby w carskiej armii. Wspomina o tym chętnie. Przy jego wspaniałej pamięci była to niewyczerpana kopalnia tematów, do których, będąc w dobrym humorze, powracał z 280 o narratora, obdarzonego w wysokim stopniu umiejętnością precyzyjnej obserwacji i nerwem plastycznym. Odtwarzał wprost kapitalnie najrozmaitsze sceny i obrazki z tej swojej niedawnej „pawłowskiej" przeszłości. Robił to z barwną i soczystą ekspresją. Wśród najrozmaitszych epizodów wojenno-frentowych, w których brał udział, nie zabrakło naturalnie słynnej zabawy w „kukułkę", strzelania do luster, fantastycznych nieraz przeżyć i przygód romantyczno-miłosnych,. urozmaiconych często najbardziej wyrafinowaną erotyką. Muszę przyznać, że niektóre z nich, jak sobie przypominam, były rzeczywiście niezwykłe, niesamowite, ja(kby wprost żywcem wzięte z awanturniczo-pornograficz-nych romansów. Nie można i nie wypada, niestety, gorszyć bliźnich uwiecznianiem na papierze tego, co na temat tych pawłowskich koziołków, bałagulstwa, sztuczek i ekstrawagancji seksualnych opowiadał, i to jak kapitalnie opowiadał — Witkacy. A szkoda... Trochę tego rozmachu i wyrafinowania-erotycznego przekazał potomnym przezornie w swych powieściach — Nienasycenie i Pożegnanie jesieni. Dobre i to na te czasy. Oficerem „bojowym" nie był, jak się sam do tego przyznawał bez najmniejszej krępacji, wstydu i skrupułów. Opisywał mi z najdrobniejszymi szczegółami świetnie podmalowane niuansami psychicznymi, zanalizowane aż do najsubtelniejszych odcieni, straszliwe, wprost niesamowite paroksyzmy strachu, które przeżywał nieraz pod ogniem w pierwszej, linii okopów, albo gdy na pół przytomny ze zdenerwowania, roztrzęsiony jak galareta, prowadził swych ludzi do ataku na niemieckie pozycje. Twierdził, że opanowywanie przerażenia, które ogarnia człowieka w bitwie i zwala prawie z nóg, uważa za najtrudniejszy wysiłek psychiczny, wyczyn najwyższej rangi i klasy. Obserwując go wielokrotnie w górach — w lecie i w zimie na nartach — gdzie nie krył się ze swymi lękami, często bardzo nieprzyjemnymi, jak przyznawał, mogłem na własne oczy stwierdzić, że potrafił znakomicie opanowywać się i poskramiać w sobie. W śniadej jego twarzy, pobladłej w takich momentach, błyszczały smoliście jak dwa węgle wielkie piękne oczy o rozszerzonych źrenicach,, Płonące jak dwie latarnie jakimś czarnym magicznym światłem. Z nieodstępną mentolową fajeczką w zębach (gdy był w okresie niepalenia) zaciskał wargi i hipnotyzując wzrokiem otaczające go potęgi górskie, parł naprzód przed siebie z pochyloną głową. Po prostu wyrywał się, wybierał siłą woli ze szponów lęku. J-ak też wyobrażałem go sobie w czasie owych okropnych przeżyć fron-owych, gdy mi o nich opowiadał. ^ tego okresu wojennego w carskiej Rosji pozostało mu, używane często różnych okazjach, ulubione określenie: papojka d la manierę russe.. 28 r Lubił wspominać te „papojki", było ich dużo, najrozmaitszych fasonów i rodzajów, przeważnie jednak niesamowite, dzikie, makabryczne. Były znakomitym pendant do grozy wojennej, ogarniającej duszę tego wbrew pozorom dobrego człowieka, o sercu wrażliwym i szlachetnym. Sprawdziłem niejednokrotnie na sobie te cechy jego charakteru. Mam wrażenie, że właśnie w czasie owego pawłowskiego okresu rozsmakował się w alkoholu. Rozwydrzenie pijackie oficerów carskiej armii znane było powszechnie. Młoda Polska, w której atmosferze Witkacy dorastał i dojrzewał, nie stroniła bynajmniej od kieliszka. Nic dziwnego więc, że artysta polski, w mundurze carskiego oficera, pogrążony w koszmarze wojennym owych czasów, znalazłszy się w arystokratycznym gronie carskich oficerów, hulających na całego, podciągał się do ich stylu i manier. Dla niego, wychowanego w austriackiej Galicji, ten olbrzymi, nie znany mu dotychczas kraj, ogarnięty rozgardiaszem wojny, którą przegrywał, obce zupełnie środowisko carskiego korpusu oficerskiego, wszystko to razem było niesamowitym, jak się zwierzał, i wstrząsającym przeżyciem, niezwykłą, zbzikowaną przygoda, w której ratował go właśnie alkohol. Siedziałem wtulony w miękki fotel i słuchałem barwnych opowiadań Witkacego z takim rozsmakowaniem, jakbym czytał powieść jakiegoś mistrza prozy. Tak bajecznie interesujące było to wszystko i tak znakomicie podane. A tymczasem Staś zdążył już popsuć drugi arkusz papieru... — Sapristi! — klął pod nosem — to pierwszy wypadek tego rodzaju, z jakim mam do czynienia! Nie mogę już od kilku lat rozgryźć twoich rysów! Masz chyba najtrudniejszą twarz do portretowania z tych wszystkich, jakie dotychczas rysowałem. — Z tzw. „wylizanego" portretu mojego, robionego we wrześniu, ubiegłej jesieni, bardzo był niezadowolony. Chciałem obejrzeć nieudane próby. — Po moim trupie! — wrzasnął przeraźliwie — nie zbliżaj się, bo cię zaduszę! Zasadniczo i kategorycznie zabraniam oglądania nie dokończonych portretów! To pierwszy warunek, który stawiam swoim modelom! Nie zdarzyło się jeszcze, żebym odstąpił dla kogoś od tej zasady. I nie zdarzy się, Mięciu! Rozumiesz, nie zdarzy się! Nigdy się nie zdarzy •— powtarzał z naciskiem, zabawnie skrzeczącym głosem, robiąc przy tym pociesznie demoniczną minę: unosił wysoko w górę lewą brew i wykrzywiał się przy tym w jeden ze swoich ulubionych sposobów. A miał icn niewyczerpany zapas. Przypiął nowy arkusz do tektury, przysunął fotel bliżej okna i posadził mnie w zmienionej trochę pozycji. Ów staroświecki fotel, w którym lokował portretowanych delikwentów, był wymarzony do tego celu: głęboki, wygodny, miękki i jakoś dziwni6 282 uspokajający. Można było w nim przesiedzieć z przyjemnością kilka godzin, zwłaszcza gdy znajdował się człowiek w towarzystwie takiego narratora jak Witkacy. Słuchając tego dnia opisywanych tu wspomnień wojennych, byłem ni-jfli rozeiekawiony szalenie tym bardziej, że i ja również pierwszą wojnę światową przeżyłem w Rosji — w Kijowie i na Ukrainie od lipca 1914 do sierpnia 1918 roku — ciągnąłem lekko Stasia za język, gdy przy rozwiązywaniu jakiegoś bardziej pasjonującego szczegółu w rysunku przerywał opowiadanie w sposób niepokojący. Wyglądało to tak: Opisując np. zbiorowy wyczyn erotyczny, dokonany przez kilku swych kolegów pułkowych na pewnej „wspaniałej dziwie arystokratycznej", jak nazwał ową utytułowaną damę, której to zresztą podobno bardzo smakowało i bawiło ją przednio, nagle, jakby wyczerpawszy już ten, przyznajmy, dość fascynujący, co tu obwijać w bawełnę, temat, urwał raptownie i zaabsorbowany czymś wyraźnie przy rysowaniu, zaczął wyśpiewywać fałszując świadomie i prześmiesznie, w jakiejś cudacznej tonacji, jakby konkluzję tego całego opowiadania: — To była first class obłapka! To była first class obłapka itd. w koło Macieju. Zręcznie rzucone, a zwłaszcza dowcipne pytanie (miał, jak wiadomo, piekielne wprost poczucie humoru), rozpalało go na nowo i wciągało do przerwanych wspomnień. Po dwóch nieudanych próbach rysowanie przeciągało się. Staś uparł się bowiem, żeby choć z grubsza przestudiować znowu na tym posiedzeniu moje nieszczęsne rysy, pełne — jak się okazało — dla portretującego drobnych niespodzianek, „złośliwych i zdradliwych", jak je nazywał żartobliwie. Wyciągałem więc z niego dalsze opowiastki, żeby wyczerpać już ten temat. Chciałem się dowiedzieć, jaki przebieg miało to wszystko, aż do samego końca. Pamiętamy przecież tok wydarzeń wojennych z tego okresu. Ciekaw byłem, co on wówczas przeżywał. Zabarwiając gawędę wisielczym humorem opowiedział mi swe straszliwe przejścia po wybuchu rewolucji i w czasie wojen domowych. Jako oficer jednego z najbardziej arystokratycznych pułków carskich, Narażony był podobnie jak jego błękitnokrwiści koledzy na zemstę swych Podwładnych szeregowych. Mieli oni dosyć czasu w latach wojny na dogłębne rozszyfrowanie swych ^garnirowanych pagonami i orderami oficerskich „czinow", rozwydrzo-nych i rozpasanych tak, jak to tylko pruscy i carscy oficerowie bywali. ^zęsto i chętnie, jak wiadomo, arystokratyczne kułaki lądowały na twarzach rosyjskich chłopów, pędzonych bez sensu na działa i maksymy imperialistycznych armii kaisera Wilhelma. Nie będę się tu wda w szczegóły, zajęłoby to za dużo miejsca. ' Z opowiadań o tym makabrycznym dla niego okresie dowiedziałem • że były to dwa najcięższe i najstraszliwsze lata w jego życiu •_ cja„j' ukrywanie się, wymykanie i wykręcanie od śmierci, czyhającej każdego węgła na rozpieszczonych panów lejbgwardzistów. Rozpijaczone bawidamki, stali klienci najdroższych i najwytworniei-szych domów publicznych, najelegantszych restauracji i nocnych lokali drżeli teraz ze strachu o swoją skórę, a razem z nimi nasz biedny Witkacy. Dzięki ekscentrycznemu pomysłowi walczenia pod carskimi sztandarami wpadł teraz w to wszystko, co ,się tam działo, jak Piłat w Credo i zapłacił za tę ekstrawagancję poważnym nadszarpnięciem swego systemu nerwowego. — Po powrocie do kraju — przyznał mi się — byłem po tym wszystkim kompletnym flakiem psychicznym! „Le flak psycholożik!" — dodał wykrzywiony pokracznie, ulżywszy sobie przynajmniej tą sztubacko-cu-daczną francuszczyzną. Należało to również do niewyczerpanego repertuaru jego dziecinnych błazenad, którymi zresztą bawił się sam najlepiej. — Bo wicie, panie — pokpiwał teraz po góralsku — kie się będziecie wiecnie trząść jak osika ze strachu, to się sami w stracha zamienicie, ba, haj — jak mi powiedział kiedyś Klimek Bachleda, kiedy mnie prowadził na Niebieską Turnię i zauważył moją tremę w jakimś trudniejszym, bardziej eksponowanym miejscu. — Le flak psycholożik, ba haj! Z rozstroju nerwowo-psychologicznego, którego nabawił się w tych „osikowych" latach po przymusowym wypruciu lejbgwardyjskich pagonów, wygrzebywał się z trudem, przez dłuższy czas. Oto w skrócie wojenna epopeja Witkacego. Portret „orientacyjny", jak go nazwał, był skończony. Miał to być szkic do tzw. kompozycji portretowej. Nie wypadł najlepiej. Zapowiedział więc następną próbę rozwiązania upartego rebusu mojej fizjonomii. Bielsko, 15 III 1949 r. Tatarkiewicz WSPOMNIENIE O ST. I. WITKIEWICZU Najpierw poznałem jego portrety i sztuki teatralne, a o nim samym nic jeszcze wtedy nie wiedziałem. Potem dopiero zacząłem słyszeć o nim, że jest wyjątkowy, inny niż wszyscy. Pierwsza nadzwyczajne o nim rzeczy opowiadała mi Aniela Zagórska, ale nie poznałem go u niej, bo się wtedy na nią, nie wiadomo już za co, gniewał i nie przychodził. Koło 1927 roku przeczytałem jego Szkice estetyczne i zachwyciłem się. Nie byłem pewien, czy teoria jego jest prawdziwa, ale pewien, że jest oryginalna, konsekwentna, sugestywnie wyrażona: ta teoria sztuki była sama dziełem sztuki — wybrałem ją do czytania w Seminarium estetycznym, które wówczas 'prowadziłem w Warszawskim Uniwersytecie. Witkiewicz dowiedział się o tym i zdaje mi się, że to mu sprawiło przyjemność. Wieje raizy mówił później, że go tym „wyrwałem z zapomnienia i pognębienia" i że .to był pierwszy i dlatego1 najcenniejszy dowód uznania ze strony tych, co się zajmowali filozofią. Ale i wtedy nie znaliśmy się jeszcze. W 1931 roku po ukazaniu się mej Historii filozofii kazał mi powiedzieć przez kogoś ze wspólnych znajomych — nie pamiętam już przez kogo — że chciałby mieć jej egzemplarz. Posłałem mu niezwłocznie. On zaś na to zaprosił mnie do siebie z tym, że chce zrobić mój portret. Od tego zaczęły się stosunki osobiste między nami. Ułatwiało je to, że żo-ny nasze były spokrewnione ze sobą. I chodziliśmy od czasu do czasu do Witkiewiczów na Bracką, to znów oni przychodzili do nas. Albo 'też przychodził sam: pamiętam między innymi jeden wieczór, który zaczął się Cc| filozoficznej dyskusji, a skończył na żartach, na sławnym i rzeczywiście mistrzowskim naśladowaniu przez Witkiewicza Hitlera, fierwszy portret został narysowany i potem co pewien czas wzywał nie, że chce zrobić nowy. Byk» ich razem siedem: z wyjątkiem jednego Paliły się wszystkie. Było też parę portretów mojej żony i mego syna. lerwszy portret mojej żony wypadł nazajutrz po próbie peyotlu, był nakże zwykłego typu. Był to gorący dzień letni, winda nie funkcjo-°wała, i gdy doszła na piąte piętro., była rozgrzana i czerwona. — Pompejańskiego papieru! — zawołał widząc ją Witkacy, i na ją wyrysował. Portrety jego z latami robiły się coraz większe, głowy z nieco rnn' • szych niż naturalne, jakie robił początkowo, stawały się stopniowo a naturalnych większe, coraz bardziej wypełniały arkusz, zostawiały Cor° mniej miejsca na tło. Jak mówił, nie była to kwestia gustu, lecz konie ności, nie mógł inaczej. Wbrew przepisom, które ogłosił w małej zabawn • broszurce i które zabraniały portretowanym robić autorowi uwagi o pn tretach, mówiłem mu, że nie lubię dziwacznego tła, które zwykł był da wać swym portretom. I późniejsze moje potrety były już bez tła. Dopi-sywał też na nich — Bóg raczy wiedzieć, dlaczego właśnie po niemiecku — Ein vollstdndig hintergrundsloses Portret. Były to czasy, kiedy się miało większe mieszkanie, ale i więcej obrazów do wieszania na ścianach. Więc też z portretów Witkiewicza tylko jeden mój, jeden mojej żony i jeden syna wisiały, resztę zaś trzymałem w szufladach. Kiedyś, bodaj już w 1939 r., będąc u mnie obszedł mieszkanie i zapytał z niezadowoleniem i wyrzutem, dlaczego nie ma reszty? Podkreślał zawsze, że portrety jego nie są dziełami sztuki, że nie przykłada do nich wagi, a jednak przykładał. Było to jedną z wybitnie miłych jego cech, że chętnie zbliżał do siebie ludzi, których lubił. Nie tylko też przychodził sam, ale często przyprowadzał kogoś ze sobą albo zabierał mnie do swych przyjaciół. Przyprowadził Brunona Szulca, gdy ten był w Warszawie, zabierał mnie do Bronisława Linkego, organizował spotkania z Augustem Zamoyskim. Po kawiarniach i knajpach w owych latach prawie nie chodził. Jednakże miał pewne lokale, które lubił, bynajmniej nie wykwintne. Taką była piwiarnia w Warszawie na placu koło Jabłkowskich, tam chodziliśmy na wielkie „bomby". Wnętrze to było dziwnie staroświeckie i prowincjonalne. Zupełnie nie stołeczne, choć w samym centrum stolicy, raczej pasujące do Garwolina czy Łukowa, z publicznością zupełnie obcą, a w każdy**1 razie całkowicie nieintelektualną. Ale czuł się tam dobrze. Spotkaliśmy się w sierpniu 1937 roku w Zakopanem, mieszkaliśmy obaj na Bystrem niedaleko siebie i widywaliśmy się często. Codzienni bywałem w „Witkiewiczówce" i on przychodził w towarzystwie dw ogromnych owczarków. Przygodny fotograf zdjął nas kiedyś na dro z^ we dwóch z dwoma psami — miłe to zdjęcie, niestety, spaliło ^ . w 1944 r. Zaprowadził mnie do drą Skibińskiego, bym obejrzał szą kolekcję jego portretów. Poznał mnie z Płomieńskim, współre ^ rem niniejszego tomu. Najważniejszym zaś zdarzeniem był dla ' wieczór, który zorganizował zaprosiwszy Rytarda i mnie. Zaczą wieczór ten u Wnuka na Kościeliskiej, potem lokale zmieniały się, s 286 czyło się na Krupówkach. Nie pamiętam w tej chwili, jak się ta knajpa azywała, była mniej więcej naprzeciw Karpowicza. U Wnuka Rytard kazał dać sobie angielkę czystej, Witkiewicz dwie bomby piwa, a ja (muszę ze wstydem przyznać) angielkę piwa. I tak sa-jno było we wszystkich następnych lokalach: angielka wódki, dwie bomby i angielka piwa. Jest równie podziwu godne, że moi towarzysze tak długo zachowali jasność umysłu, jak i to, że ja, tak słabo podtrzymywany przez trunek, tak długo nie usnąłem. Koło trzeciej nad ranem wszyscy zaczęli opowiadać swe na j nadzwyczaj niej sze wspomnienia, około piątej towarzysze moi weszli już w nastrój dość podniecony i kłótliwy, a wkrótce potem zdecydowaliśmy się wreszcie wrócić do domów. Była wówczas w Zakopanem jedna lz pań warszawskich, bardzo towarzyska i świetna, która się dawniej z Witkiewiczem przyjaźniła, aż nastąpiło gwałtowne zerwanie. Mianowicie, spotkawszy kiedyś Witkiewicza spytała go: „Co u Pana słychać?", ot tak, żeby zacząć rozmowę. Na to on oświadczył, że z osobą, która stawia tak głupie pytania, nie chce mieć do czynienia — i zerwał z nią stosunki. Ona chciała to naprawić i dowiedziawszy się, że będzie u mnie, przyszła umyślnie. Witkiewicz jej nie przebaczył: zobaczywszy ją w pokoju cofnął się i odszedł, żadne namowy nie mogły go zatrzymać. Wymagania swe stosował nawet do dzieci. Syn mój miał wówczas w Zakopanem 14 lat i — normalne wady tego wieku. Kiedyś będąc świadkiem naszej rozmowy wtrącił się do niej i poprawił jakąś informację Witkiewicza. Ten uważał to za taką przewinę, że i z nim „zerwał stosunki", spotkawszy go ignorował jego obecność, nie witał się z nim. Jednakże w tym wypadku zabieg karny trwał krótko i Witkiewicz przyniósł nawet na zgodę wspaniały dar. Były to okulary w oprawie z neonu: przy naciśnięciu baterii zaczynały świecić i efekt w nocy był niesamowity, całkowicie w stylu Witkiewicza. Stosunki nasze były bardzo dobre, ale zawsze trochę ceremonialne, zawsze był jakiś dystans między nami. Pod tym względem stanowiły one bodaj unikat wśród licznych stosunków przyjacielskich Witkiewicza. Pałętam jeden tylko wypadek, kiedy to uległo zmianie. Było to po zebraniu u Łukasiewicza w grudniu 1938 r. na cześć Henryka Scholza, który mu przywiózł doktorat honorowy Uniwersytetu Mo-nasterskiego. Ludzi było dużo i alkoholu pod dostatkiem. Wyszliśmy ra-ern z Witkiewiczem, śpieszył się na Filtrową i wziął przy pomniku Ko-Pemika taksówkę, ale chciał mnie po drodze odwieźć do domu. Może wpływem wina, ale był inny niż zwykle, prostszy, bliższy, bez tego oś niesamowitego i niepokojącego, co nieraz zbijało z tropu w jego arzystwie. I wtedy w taksówce nagle, bez przejść, powiedział mi, co najbliżsi koledzy myślą i mówią. Nie była to rewelacja (takie 287 rzeczy zwykle się wie albo przynajmniej wyczuwa), jednakże nikt pr tem ani potem tak bez dekoracji ze mną o tych rzeczach nie mówił A T •mówił nawet o rzeczach umiarkowanie -przyjemnych w sposób tak nv-ł ludzki, życzliwy, ujmujący, że mnie przywiązał do siebie więcej niż ki^' dykolwiek. Mimo wszystko stosunki nasze — jak inne stosunki Witkace z ludźmi — nie obeszły się besz tarć. Gdy kiedyś był u mnie, przyniesion mi egzemplarz książki, która się właśnie była ukazała; o ile się nie mvi * była to po francusku wydana historia pojęcia czasu przez Zawirskiego' Zobaczywszy ją Witkiewicz zaproponował, by mu ją pożyczyć. Miałem ochotę sam ją przejrzeć, ale wystarczyło bardzo szybkie zastanowienie się trwające zaledwie jakiś ułamek sekundy i uświadomiłem sobie, że nie chcę odmawiać, wolę się obejść bez książki. — No, dobrze — powiedziałem. Otóż tego ułamka sekundy zastanowienia i tego „no" na początku zdania nie mógł mi nigdy wybaczyć. Wielokrotnie do tego powracał: twierdził, że się zdradziłem w tym momencie z mych prawdziwych uczuć, że naprawdę go lekceważę i pogardzam nim. Traktowałem to najpierw jako żart, a potem przekonawszy się, że mówi na serio, usiłowałem mu tłumaczyć, że moje uczucia dla niego są wręcz przeciwne, ale nie chciał się z tym zgodzić; jeśli sobie nawet — mówił — sam tych swych uczuć nie uświadamiam, to jednak je mam, on się zna na psychoanalizie lepiej i jego sąd jest miarodajny. I przy tej sprawie przypomniał mi inną. Kiedyś dawniej, przyszedłszy do niego na Bracką, zastałem tam wiszący na ścianie dopiero co skończony portret młodej kobiety. Był naprawdę uroczy: i sam rysunek, i model tak samo. Była to — narysowana jednobarwnie, czarną tylko kredką — twarz, sama tylko twarz, widoczna zupełnie' na wprost, dość szeroka, z falą zaczesanych wysoko włosów, schylona i z opuszczonymi na wielkich oczach powiekami. Witkiewicz zapytał, czy mi się podoba? A gdy odpowiedziałem, że tak, oświadczył, że mi rysunek ofiaruje. Trochę mnie ten dar krępował, ale wiedziałem, że nie można mu odmawiać, a przy tym rysunek podobał mi się wyjątkowo. I nigdy nie przestał mi się podobać, wisiał długo w moim pokoju, a potem na Prezydenckiej przy wejściu do niego. Gdy zapytałem, kogo ten rysunek przedstawia, powiedział, z nie wie, że raz jeden tylko tę kobietę widział. Otóż wówczas podczas owej psychoanalitycznej rozmowy przyporo^1 mi go. — Dałem panu — powiedział — to, co miałem najcenniejszego, a P tak mi się odwdzięczył. Mówił to z całą powagą. Czy żartował? Nie jedyny to był, zaiste, w" padek, gdy nie wiadomo było, czy drwi, czy mówi serio. 288 garia Kasprowiczowa NIEDZIELNE POPOŁUDNIE Z WITKIEWICZEM NA HARENDZIE Na samym szczycie wzgórza, tak zwanego Wierchu Bachledzkiego, naprzeciw okien naszego domu pokazuje się kilka postaci ludzkich: są one tak drobne, że wyglądają jak liliputy, a jednak każda z nich odcina się wyraźnie na tle wielkiego białego obłoku, który wyłazi spoza wydętej linii horyzontu. — Zdaje się, że to oni! — mówi ktoś z obecnych na werandzie. Zagadkowe postacie — jest ich cztery — schodzą pomału po stromej ścieżce na dół ku torowi kolejowemu, który z tego oddalenia wygląda również wraz z przechodzącymi po nim leniwie pociągami — na zabawką dla dzieci. Na tle urwistej pustej ścieżyny — z rzadka stoczy się po niej jakiś wóz naładowany sianem lub przejdzie samotna krowa — giną ci ludzie nam z oczu... W miarę zbliżania się w zasięg naszego wzroku stają się więksi, wyraźniejsi. Domyślamy się, że ta gromadka mężczyzn zdąża ku Harendzie i za chwilę przyłączy się do naszego niedzielnego towarzystwa na oplecionej chmielem werandzie. — Witkiewicz ze swoja „świtą"! — mówi czyjś kobiecy głos, a niebieskie żywe oczy śledzą pilnie ruchy zbliżających się postaci. — Idą z Bystrego przez Wierch Bachledzki, by skrócić sobie drogę — odzywa się ktoś trzeci. Widać ich teraz jak na dłoni: przechodzą przez drewniany mostek nad Potokiem, a za chwilę pną się kamiennymi schodami ku nam w górę. Sły-c"ać głos Witkiewicza, odpowiada z daleka na nasze przywitanie i we-. e docinki. Jego wysoka postać rzuca się od razu w oczy i nie z powodu Gdynie jego oryginalnego stroju: jaskrawego szalika i płaszcza sporto-Wego mocno ściągniętego w pasie cienkim skórzanym rzemykiem — szystko w tym człowieku przykuwa uwagę, ma swoisty charakter. Co _a Wyrazista głowa! Co za oczy! Nerwowo zarysowany wydatny nos ladczy o temperamencie, o sile życiowej tkwiącej w tym niestrudzo- 8 ~- St. i. Witkiewicz 289 19* nym poszukiwaczu maksymalnych emocji. Robił na mnie zawsze nie człowieka, który nie może pogodzić się z myślą, że na tym sam niebie wschodzi dwa razy to samo słońce, że świat co dnia nie rodzi ^ na nowo w innej, niespodziewanej postaci. Ach! Uciekał wciąż od ^ straszliwsizego swego wroga — powtarzalności, od monotonii rzeczy ~ za dobrze znanych, zabójczych dla artysty, potrzebującego ujścia" dl fantazji, dla swej niewyczerpanej pomysłowości. N i e n a-s y c o n y —. to słowo najtrafniej go określa: nienasycony myśli, nienasycony piękna ziemskiego, nienasycony wrażeń, miłości — amator, wielki dyletant, wróg specjalizacji — reżyser i zarazem aktor teatru najbardziej pasjonującego jakim jest życie... I nawet ta niedzielna wizyta na Harendzie została przez niego z górv wyreżyserowana! Bez tej przyprawy życie byłoby piekielnie nudne, bezbarwne — trzeba go trochę podmalować jak zły obraz, wzmocnić kontury, wsadzić tu i ówdzie jaskra wszą plamę... — Mój przyjaciel Płomieński! — przedstawia po kolei towarzyszy swoich Witkiewicz — krytyk i pisarz! Zna go pani... O, tak, był nieraz gościem naszym na Harendzie, jeden z najwierniejszych kompanów Witkiewicza. — Jan Leszczyński! — wygłasza z powagą w głosie Witkiewicz — wschodząca gwiazda naszej polskiej filozofii... ściskam serdecznie dłoń trochę bladego mężczyzny o szarych mądrych oczach, z którym przegadaliśmy niejedną godzinę, znajdując płaszczyznę do ciekawego porozumienia. Następuje moment kulminacyjny, na który całą drogę na pewno cieszył się Witkiewicz. Wysuwa się postać barczystego człowieka. Ubrany jest w ciemnoniebieską robotniczą bluzę, bez krawata, na bosych nogach grube buciary, zarost na twarzy od kilku dni nie golony... Ten nieco dziko wyglądający mężczyzna wita się zakłopotany, nie wymieniając swego nazwiska. Witkiewicz zaś, jakby tego nazwiska nagle zapomniał, mruczy coś pod nosem z miną tajemniczą. Zdaje się mówić: Proszę nawet nie pytać, kto to jest. Wszyscy obecni milcząco przyjmują to do wiadomości. — Książę Don Rodrigez de Serwantes! — wygłasza Witkiewicz głosem coraz bardziej uroczystym, robiąc miejsce przystojnemu brunetów o kruczej czuprynie, malowniczo odrzuconej w tył sponad szlachetnie zarysowanego czoła. Typ skończenie egzotyczny! Rzekomy książę skłania się milcząco i wytwornie, nie podając nikofl1 ręki (każdy kraj ma swoje zwyczaje) i zajmuje miejsce na czysto wysz° rowanej ławce werandy. Przedstawienie jest skończone. Przyznaję, z pomimo iż jak i wszyscy obecni świadoma jestem mistyfikacji, pat , z zaciekawieniem na postać tego Hiszpana. A nuż to rzeczywiście Ja 290 gZOtyczny gość, który zawitał w nasze dzikie góry. Przyjeżdżają do na» przecież Włosi, Amerykanie, Anglicy — dlaczego nie miałby przyjechać Hiszpan, nawet książę? Zadaję mu kilka zdawkowo-sondujących pytań dla szybszej orientacji! jCsiążę odpowiada jakąś łamaną francuszczyzną, dość monosylabicznie. jest arcypoważny, czyżby tak dumny ze swego wyglądu i tytułu? — Jak się panu podoba nasze Zakopane? — Niesposób pominąć tego pytania. Kiwa głową przytakująco, trochę wyniośle roztargniony, łykając bez pośpiechu i ze smakiem podaną mu filiżankę herbaty: — Oui, oui! Zrywam się nagle z miejsca, zapominając na chwilę o egzotycznym gościu. Herbata dla Witkiewicza! Na Boga! Jeszcze nie jest przygotowana! Ma być osobno zaparzona, w specjalnym czajniczku! Sama esencja! Czarna jak smoła i pachnąca! Innej nie pije, irytuje się całkiem na serio, jeżeli nie jest tak przyrządzona, jak powinna, jak on to lubi... Teraz jest zadowolony. Orli jego wzrok śledzi uważnie za tym, co dzieje się na zarośniętej chmielem werandzie — (mamy stąd cudowny widok na góry) — gdzie skupiło się, jak co niedziela, nasze zgrane ze sobą towarzystwo. W tej chwili wchodzi jeszcze jeden gość — góral w średnim wieku, niewysoki, lecz silnie zbudowany, o śniadej cerze i ciemnych, nieco skośnych oczach, pałających dowcipem i humorem: Józef Gut, gazda poro-niński, jeden z najlepszych gospodarzy w tamtej wsi — typ bardzo osobliwy, samorodek filozof, borykający się w przerwach pomiędzy orką a koszeniem z zagadnieniami metafizycznymi. Nie skończył żadnych szkół 1 to zainteresowanie się filozofią jest u niego całkiem samorzutne i szczere. Zapisuje swoje myśli w zeszycie, który mu kiedyś zaofiarowałam. Chętnie te ustępy odczytuje, jeżeli ktoś ma ochotę posłuchać. W treści tych niespodziewanych i nieraz bardzo ciekawych, aż uderzających swoją świeżością myśli i zdań (napisanych częściowo wierszem) musi uderzyć każdego podobieństwo ich z najwcześniejszym okresem filozofii greckiej. Widocznie umysł ludzki, niezależnie od rasy i czasu, przechodzi w swoim zetknięciu się z zagadką bytu tę samą drogą rozwoju — bo> Józek Gut filozofii greckiej nigdy nie czytał. Witkiewicz wita wchodzącego Guta ze szczerym zadowoleniem. Poznał g° na Harendzie, odwiedził go kiedyś w Poroninie, kto wie, czy nie uciął 2 nim wówczas jakiejś „zasadniczej" rozmowy, do których miał istną Pasję, często wytykał swoim rodakom ich filozoficzny analfabetyzm, ich brak zamiłowania dla intelektualnych zagadnień. Partnerów do tych roz-Hiów wyłapywał Witkiewicz chciwie i gdzie się dało. Lecz dzisiaj widok Józka Guta zdaje isię w nim budzić raczej innego rodzaju skojarzenia i plany. Instynkt w nim reżysera, żartownisia — 291 na widok tego filozofa-górala — obmyśla już nowy „kawał", nową niaia zaskoczyć obecnych niespodziankę. Wyznacza Gutowi miejsce na ław ^ tuż koło mężczyzny w bluzie robotniczej. Zręcznie prowokując Józka n ' taniami, ma satysfakcję usłyszenia po chwili, jak tych dwóch ludzi: fji zof-góral i jego sąsiad „robociarz", ku wielkiemu zdziwieniu obecnych" żeglują na falach skomplikowanej społeczno-politycznej dysputy. Ideol ' gia jegomościa w niebieskiej bluzie okazuje się arcykatolicka i zdecydo wanie prawicowa. Józek reprezentuje element umiarkowany, zdroweg rozsądku, trzeźwej mądrości. Wróg wszelkiej demagogii, znajduje zawsze wyjście rzeczowe. Jest pierwszorzędnym „ekonomistą" i stanowczo we dług mnie, rozminął się z prawdziwym swoim powołaniem. Jako bardziej zaczepny i aktywny, nie zawsze pozwala dojść do głosu swemu sąsiadowi. Witkiewicz nie bierze udziału w rozmowie, zrobił swoje — nacisnął sprężyny, wprowadził w ruch maszynerię ludzką, podniecił ambicje, rozpalił ciekawość — siedzi z uśmiechem na twarzy, po królewsku oparty o poręcz werandy, patrząc jakby z perspektywy na dzieło sztuki, jakim potrafi być nawet zwyczajne towarzyskie zebranie, jeżeli go odpowiednio wyreżyserować. W tym wypadku dodaje mu niewątpliwie blasku tajemnicza postać utytułowanego Hiszpana, wokół którego skupiają się zaciekawione kobiety usiłując bez powodzenia wywnioskować, kim jest ten milczący gość, nie chcący ujawnić swego incognito. Nacieszywszy się tą gamą najróżniejszych podniet, niespodzianek i niezwykłych sytuacji, występuje Witkiewicz już sam w roli pierwszorzędnego mima i naśladowcy przyjaciół swoich i znajomych. Ożywia ich za pomocą czarów. Słyszymy aż do złudzenia podobny głos Karola Szyma-nowskiego: oto wchodzi, jak nieraz bywało, na werandę — uroczy, uśmiechnięty, naturalnie wytworny. Słyszymy nie tylko jego głos („To jest coś piekielnego!"), lecz poznajemy sposób mówienia, używania tych, a nie innych wyrazów. I nagle zmienia się sceneria: to już nie Karol, ktoś inny, nie mniej popularny — Boy-Żeleński, dyszkantowe, nieco piskliwe nutki jego głosu świadczą o tym, że był przede wszystkim mistrzem pióra, nie rozmowy. Witkiewicz cieszył się jak dziecko z naszego zachwytu. Jak każdy artysta potrzebował uznania, uwielbienia. Był przesadnie wrażliwy na sądy ludzkie, na cień nawet ludzkiej wobec siebie niechęci. Często zrywał stosunki ze znajomymi dopatrując się tej niechęci tam, gdzie jej wcale :iie było. Wyglądało to nieraz na manię prześladowczą, a było może tylko wynikiem jego bardzo wrażliwego i wnikliwego podejścia do ludzi w og<>" e. Nie dałoby się wobec niego zastosować słów Karola Stryj eńskiego-,Polacy nie mają stosunku do człowieka", mówiąc inaczej: „Polacy n1^ ;ą zdolni do przyjaźni"! Witkiewicz był zdolny do przyjaźni, i to wiernej '92 • vvytrwałej. Człowiek go naprawdę obchodził, może właśnie dzięki tętnu mógł go łatwo zranić i dotknąć. •^itkiewicz lubił czynnie interweniować w losy i życie bliskich mu ludzi — zaznajamiać ich pomiędzy sobą, wciągać ich w wir swojej namiętnej, niebezpiecznej egzystencji, wyrywać ich z szarej codzienności. Miał koło siebie dużo tych urzeczonych, zwłaszcza pośród młodych. Nie można się temu dziwić. Był jakby jednym z ostatnich epigonów pokolenia, w którym rodzili się ludzie wielkiego formatu. Nie każdy jednak mógł znieść bezkarnie dawkę tego silnego i dla wielu niebezpiecznego napoju, któremu na imię było Stanisław Ignacy Witkiewicz. Bo tak jakoś bywa, że łatwo zarażamy się czymś ujemnym, a ani rusz nie potrafimy zasymilować tego, co w innym człowieku jest twórczym i mocnym. Goście wracają tą samą drogą, przez Wierch Bachledzki. Pną się w odwrotnym kierunku, stromą ścieżką — pną się powoli. Postacie ich stają się coraiz mniejsze, 'bardziej nierealne w miarę oddalenia. Widać przez chwilę na szczycie ich ciemne sylwetki. Znikają i one nagle, jakby pochłonięte daleką przestrzenią nieba... Notatka informacyjna: mężczyzna w niebieskiej bluzie okazał się, jak dowiedziałam się później, żurnalistą, zażartym narodowcem, i w dodatku właścicielem kamienicy w Warszawie. Tajemniczy zaś Hiszpan — po prostu lekarzem-internistą, ze skłonnością ku filozofii wschodniej. Izabela S. R. Koziebrodzka URYWEK Z PAMIĘTNIKA ...Wśród uczestników pikniku w Kościeliskiej Dolinie była także jedna pani, matka niesfornego chłopca, który ciągle gdzieś jej się gubił, tak że raz po raz wołała: — Tadziu! Tadziu! Ten niesforny chłopak to był późniejszy Boy. Niestety, pamiętam o nim tylko to, że był nieposłuszny i nie chciał iść z mamą. Znacznie lepiej pamiętam Witkacego. Matka jego dawała nam lekcje gry na fortepianie i przyprowadziła go do nas, gdy był małym chłopcem. Wtedy Staś powiedział, że nie lubi bawić się z dziewczynkami. Trochę później przypominam go sobie u nas, w takie huczne dnie, gdy przyjeżdżała pani Uznańska z Szaflar z czterema synami i córką Marynią. Były to dzieci o żywiołowym wprost temperamencie — dom nasz chwiał się od nich jak od podmuchów halnego wichru, porywały nas w zabawę jak huragan. Widocznie Staś się „nie dawał", bo pozostawił mi wrażenie cichego i spokojnego, zadumanego dziecka. Miał około lat dziesięciu, gdy dowiedziałam się, że skomponował sonatę. Bardzo mi to zaimponowało i onieśmieliło w stosunku do niego. Pamiętam także, że mniej więcej w tym samym czasie pani Witkiewiczowa powiedziała mojej matce, że Staś, zapytany przez swego ojca, czy chce uczyć się religii, odpowiedział, że tak, i że ksiądz Wawro, kapelan zakładu Kórnickiego, zaczął mu nauki religii udzielać. Potem coś musiało spowodować przerwę w naszym widywaniu się, car je le revois już jako szesnastoletniego mniej więcej młodzieńca. Bywał dość często w naszej „Chacie". Wchodził do pokoju ze spuszczoną jak winowajca głową i przepraszał moją matkę, że jej nie całuje w rękę, ale nie może tego uczynić, bo to sprzeciwiałoby się jego zasadom. Raz, zastawszy gości, postanowił mówić tylko po angielsku, którym to językiem władał w sposób groteskowy. Objawów takich dziwactw, które trąciły, zwłaszcza gdy już całkiem dorósł, jak gdyby dzie- 295 T cinną złośliwością i stwarzały czasem dość kłopotliwe sytuacje, mogłabym zacytować dużo. Pomimo to Staś był bardzo lubiany przez moją matk nawet wtedy, gdy zaczął ludzi gorszyć piórem i pędzlem. Tłumaczę to g^' bie tym, że nie przywiązując żadnej wagi do tak zwanej „twórczości1" i tejże jakości moja matka po prostu wiedziała, rozpoznając to niechybnie że Staś, a później Witkacy, był i pozostał dobrym człowiekiem. * Ja zaś wspominam go z wielką osobistą wdzięcznością. Bo gdy zaczęłam malować i równocześnie pisać wiersze i gdy Stanisław Witkiewicz (ojciec) zatrzymywał spotkanych na Krupówkach znajomych, by im powiedzieć, że „panna Idą jest geniuszem", a Piotr Górski nazywał mnie największym współczesnym poetą — Witkacy nie miał żadnego dla moich twórczych wyczynów respektu i z uśmiechem najszczerszego politowania patrzył na moje obrazki i słuchał moich wierszy. Tym, którzy go znali nietrudno przypomnieć sobie, jakim bywał jego uśmiech. Uśmiech w najlepszym gatunku, rozbawiony od wewnątrz, uśmiech mimowolny, nic nie kupujący, niepożyteczny — tak rzadki u ludzi uzbrojonych życiowo. (W danym wypadku był on dla mnie, skądinąd pasowanej na geniusza i wieszcza, pożyteczny — i to bardzo!) A później — od Witkacego przyszło mi „to (mówiąc jego językiem) najistotniejsze" — czyli zdziwienie filozoficzne. Jemu prawdopodobnie zawdzięczam, że nie przeoczyłam możności najosobliwszego chyba z ludzkich doznań, zadziwienia się własnym istnieniem. Coś trochę z tego, co mówił na ten temat, pamiętam dosłownie i pamiętam, że z kilku książek, które mi dał do przeczytania, pierwszą były dialogi Berkeley'a. Dziś myślę, że może przysposobienie filozoficzne powinno wchodzić w program każdego wychowania, choćby dlatego, że konieczne tu próby definiowania pojęć uczą uczciwego myślenia i są pedagogicznie bardzo wskazanym wysiłkiem. Obok tego myślenie filozoficzne narzuca pojęcia ogólne — te zaś są ładem wszystkich spostrzeżeń, a więc i doznań subiektywnych. Słusznym jest i sprawiedliwym, by człowiek umiał skromnie umieścić i rzeczy własne pod pojęcia ogólne. Staje się to i pomocne. Dobrze jest umieć spojrzeć na własne serce jak na podporządkowany przedmiot, wtedy gdy to serce chwycone jest w miażdżące tryby bólu. Ale dla Witkacego możność zastanawiania się nad zagadką Bytu była „jedynym zajęciem godnym człowieka" i czymś, bez czego „potworność życia byłaby nie do zniesienia"... — a więc jakąś rozkoszą — ostatnią-Może to beznadziejne „zajęcie", ta tragiczna zaiste rozkosz, ta możność to jeden z celowych chwytów Życia? — może ono podaje ją niektórym niby wymyślną przyprawę, by — jak długo się da — zatrzymać wybrednych i zniechęcających się stołowników... W każdym razie z rozkoszy dostępnych człowiekowi była tą jedyną, o której Witkacy mówił serio- 296 O innych (ze sztuką włącznie) jakże bez respektu! Ten brak respektu był fliu chyba wrodzony. Gdy stał się kochankiem (jakże jeszcze młodym!) wielkiej gwiazdy krakowskiego teatru, pan Witkiewicz (ojciec) mówił: __ „Nie to jest źle, że Staś romansuje — źle jest, że nie bierze tego na serio" — a na kpiny z własnej sztuki zakrawał cennik wręczany przez •Witkacego zasiadającym do portretu klientom. powaga rzeczy była gdzie indziej — i piękne były Witkacego oczy, głodne i nieustępliwe, jak gdyby zakochane w tym „gdzie indziej". O tym, do jakiego stopnia był czujnym i chciwym receptorem zaniepokojeń metafizycznych, .mówiący jest zapiamiejtany przeze mnie fakt, że z licznych wierszy, które mu czytałam, podobał mu się jeden jedyny, zaczynający się od takich oto słów: O, obiecany nam jest moment taki, gdy myśl się staje jak nadgwiezdne ptaki, którym br&k tchu... jak sam i bezbratni wichr lodowcowy... i jak na drzewie liść ostatni... i jak omdlenie zwisłe nad urwiskiem... Wtedy najczulszym nazwę cię nazwiskiem, w ramiona wezmą twój lęk... „podobał mu się" ten właśnie, pomimo że — któż nienawistnie] od Witkacego tropił i tępił nieodpowiedzialne słowa?... W roku wybuchu drugiej wojny powiedział mi, że zamierza „rozprawić się" z Bergsonem. — Bergson chce, by człowiek myślał tak, jak liszka nakłuwa gąsienice, (Nie tak jak liszka myśli, gdy nakłuwa, ale tak, jak nakłuwa.) Tyle tylko usłyszałam o tej zamierzonej „rozprawie", ale dało to mi przedsmak tego, jak druzgocąca byłaby jej celność. I cóż dziwnego, że usłyszałam tylko tyle?... Witkacy przerastał mnie tak niedosiężnie, że przy nim nie stać mnie było choćby na tę umiejętność słuchania, która z powodzeniem maskuje oczywistą niezdolność do dyskusji. Tym czulej wspominam nasze spotkania — przydawały rai może trochę wzrostu. Pamiętam także, że niektóre jego wypowiedzi o sztuce brzmiały niepoważnie, bywało, że i szyderczo (fakt na pozór zdumiewający u niezaprzeczonego artysty!). Tylko dziełom „zaniepokojonym" przyznawał fangę dzieł sztuki. Twierdził, że można być wielkim malarzem nie będąc artystą! Słowo „ranga" nie jest tu trafne, bo Witkacy nie widział w uprawianiu sztuki jakiejś nadrzędnej czynności. — Dlaczego być koniecznie artystą?... jest równie dobrze być malarzem. — l śmiał się. Powaga rzeczy, powaga nasilona aż do tragizmu, była gdzie indziej, nie umiem sobie wyobrazić, kim byłby w nowej Polsce, wołającej 297 sam o nową twórczość, ten najnieposłuszniejszy z nieposłusznych — ^0 , nale bezkompromisowy — a bogaty jak skarb — Witkacy? Może fakt jego istnienia przydawałby tej nowej twórczości wzrostu... acv Nasuwa mi się tu niesamowite wspomnienie obrazu, który ja i "Wit namalowaliśmy wspólnie. Był to mój pierwszy duży obraz w okreT'" samouctwa. Na pierwszym planie wymalowany już był człowiek idą w płaszczu o rozwartych połach — na wychylającej się spod podniesi nego kołnierza głowie wichrzyły mu się włosy — wyraz twarzy bvł maksymalnie ponury. Ale wbrew uczonym (jakże słusznym!) zasadom nie tknięte jeszcze obszary białego płótna czekały na zamalowanie ich „odpowiednim" pejzażem... Nie wiedziałam, czy potrafię?... A pan Witkie-wicz (ojciec) rzekł trochę żartobliwie: — Niech Staś wymaluje tło dla tego samobójcy... Uśmiechały się przy tym niebieskie oczy pana Witkiewicza... „Staś" miał wtedy około lat szesnastu. rreodor Birula-Białynicki FRAGMENTY WSPOMNIEŃ O ST. IGN. WITKIEWICZU Ludzi wielkich chcemy dziś poznać w całej pełni, z ich wadami i zaletami, z ich wielkością i małością. Nie chcemy żadnego „brązu", chcemy człowieka żywego, w którym tętniłaby krew i którego osobowość ujawniałaby się w pełni. Pod tym kątem widzenia daję kilka fragmentów mych wspomnień o St. Ign. Witkiewiczu, fragmentów, które — jak sądzę — mogą przyczynić się do odtworzenia tej wielostronnej, przebogatej i niezwykle dynamicznej postaci, należącej do rzędu wyjątkowych naszego okresu między woj ennego. Mój bliższy stosunek z St. Ign. Witkiewiczem nawiązał się w r. 1924 i z biegiem czasu zacieśniał się konsekwentnie. Kiedy matka jego dała się wreszcie przekonać, że jej przedsiębiorstwa pensjonatowe zawsze były i będą deficytowe, przenieśli się oboje do nas (ul. Zamoyskiego, willa „Okna") i mieszkali parę lat. W czasie tym zmarła ubóstwiana przez Stasia matka, on mieszkał z nami nadal, aż do wyjazdu naszego z Zakopanego w lecie 1933 r., kiedy to przeniósł się do „Antałówki". Przyjeżdżał do nas do Chodzieży i serdeczny stosunek nasz trwał bez żadnego zamącenia do wybuchu wojny. Nie zaszło między nami ani razu „zerwanie stosunków", jakkolwiek wiele razy mówiłem mu i pisałem rzeczy przykre, krytykujące jego poglądy, postępowanie, sposób pisania. Można bez przesady powiedzieć, że cechą najjaskrawszą St. Ign. Witkie-Wlcza, która narzucała się przy pierwszym poznaniu się z nim, była >,dziwaczność". Znany był on powszechnie z przymiotnikiem, prawie Przydomkiem, jako „dziwak", gdyż do tego dawał wiele powodów swoim Postępowaniem, poczynając od ubioru — palto, parasol, kapelusz — a kończąc na stosunkach z ludźmi. Np. unikał stykania się z nowymi uQźnii, niechętnie zawierał nowe znajomości. Jeśli dowiadywał się, że ma być ktoś na kolacji, kogo on przedtem nie fcnał, to z miej- 29.9 sca odmawiał przyjścia, podając jakieś motywy bądź wręcz oświadczając: — Nie chcę poznawać żadnych nowych okazów. Czasem dodawał: — Bo wszyscy są nudni. Motywy jego bywały np. takie: Kiedyś mówimy mu, że będzie u nas K. W. (znany i ceniony poeta), na to odpowiedź: — Nie chcę z nim się stykać. To bufon i nudziarz. — Kiedyś go poznał? — Wcale go nie znam, ale to musi być nadęty bufon — taki poeta... laureat... — Stanęło na tym, że jednak zgodził się przyjść, z tym, że jeśli mu nowy znajomy nie spodoba się, to wyjdzie od razu po zjedzeniu kolacji. Zakończenie: wypił z K. W. „na ty", a po wyjściu gościa powiedział do nas: — Wiecie? Nigdy nie przypuszczałem, że ten W. jest taki „byczy chłop". Cieszę się, że go poznałem. Zaliczenie kogoś do grupy „byczych" albo „morowych" wcale nie było u Stasia równoznaczne z ustaleniem jego stosunku do tych ludzi, gdyż byle drobiazg mógł spowodować przewartościowanie danej osoby, po czym następowało powszechnie dla jego otoczenia znane „zerwanie stosunków", — Wiesz? Zerwałem stosunki z B. — Co' się stało? — Bo mi się dziś tak ukłonił, że mnie obraziło, — Ależ co mianowicie było obraźliwego w tym ukłonie? — Przez skórę czułem, że chce mnie obrazić. Mam go dość! Szlus, To nie przeszkadzało, ażeby w niedługim czasie oświadczył: — Nawiązałem stosunki dyplomatyczne z B. To jednak morowy chłop. Podobne zerwania były zjawiskiem nieomal codziennym z różnymi przyjaciółmi bądź znajomymi. Jeśli się nie mylę, najwięcej tych zerwań było właśnie z płk. B., dość znanym spirytystą. Przyczyn „zerwań stosunków" i niechęci do zawierania znajomości było — sądzę — trzy: 1. Zadziwiająca nieraz nieznajomość ludzi, na skutek czego widzia w nich to, co widzieć chciał albo czego w nich się bał. 2. Ogromna, przesadna ambicja, która wytwarzała strach przed P°~ znaniem nowych ludzi, zaś u źródeł tego strachu była obawa, że te nowy „typ" może go urazić. Wreszcie: 3. Występująca rzadziej — to obawa, że ktoś chce go poznać z or y^ narnego snobizmu, ażeby móc chwalić się, że zna osobiście „tego nar mana i dziwaka Witkacego". 300 przy tej życiowej nieznajomości ludzi miał Staś niepospolitą „intuicję" malowaniu portretów, na których tak często ukazywał właśnie ^prawdziwego" człowieka. Ileż to razy człowiek, którego Witkacy w życiu idealizował, wychodził na portrecie jako typ ujemny w tym lub innym kierunku. I odwrotnie. Ta intuicja dotyczyła nie tylko cech zasadniczych modelu, lecz również jego nastrojów, jego przeżyć. przytoczę jeden z jaskrawszych wypadków. Trzeba wiedzieć, że w czasie „orgii" (o nich mówiłem w swojej notatce w „Głosie Plastyków" 1947 r.). Witkacy zwykle robił kilkanaście portretów, jeden za drugim. ^Modele" wybierał sam, wołając: — Ten a ten (albo ta a ta) na warsztat! Tak zawołał „na warsztat" nie żyjącego dziś pana G., który w tym momencie był w trzecim pokoju i opowiadał o swych erotycznych fantazjach i przeżyciach, o czym naturalnie Witkacy nie mógł ani wiedzieć, ani słyszeć (dwoje zamkniętych drzwi i gwar licznego towarzystwa). G. posłusznie z miejsca udał się „na warsztat". Po 20 — 30 minutach gotów był portret... który mogłem pokazywać tylko mężczyznom. Byliśmy wszyscy zdumieni odczuciem nastroju pana G., nie wyłączając ani modela, ani samego Witkacego. Takie odczucie nastroju modela tłumaczy, że z jednakową pasją zabierał się Staś do portretowania tej samej osoby do 40 — 50 razy (na przestrzeni kilku lat), że w portretach tych dawał zawsze niby tę samą osobę, a jednak w każdym z nich była jakaś inna psychika. Po prostu dawał on całą gamę uczuć, przeżyć, nastrojów, którym model ulegał w różnych okolicznościach. Ciekawe, że okultyści różnego rodzaju, którzy czasem przewijali się przez nasz dom w Zakopanem, uważali go za „swojego", twierdzili, że wiele portretów przez niego wykonanych świadczy, iż należy on do nielicznych „wybranych od urodzenia", i tym tłumaczyli zarówno in-tuicyjność (psychologiczność) jego portretów, jak i sam sposób malowania 2 rozmaitymi błyskami (np. portret K. Dasz. jak gdyby z „trzecim okiem", Jakiem braminów), z aureolami dookoła głowy bądź falami zamiast t}a itp. Kto przyjmuje możliwość istnienia w człowieku „niezwykłych zjawisk" psychofizycznych czy metapsychicznych, ten chętnie przyjmie parę innych mało komu znanych dowodów, że St. Ign. Witkiewicza i pod względem należy zaliczyć do osobowości niecodziennych. Dowodów ych dostarczały doświadczenia z peyotlem, czyli kaktusem meksykańskim v nhanolium Lewini). Ta przeciekawa roślina jest przedmiotem kultu dian meksykańskich. Zatrucie nią m. in. wywołuje widzenie typu ha- cynacji, które przy słabym zatruciu widzi się tylko w ciemności lub 301 przy oczach zamkniętych, zaś przy silnym — również przy świetl i oczach otwartych. Tych właśnie zjawisk szczytowych nie obserwowano u Europejczyków (przynajmniej było tak do r. 1928, jak o tym wiedzieliśmy z pracy prof. Bouhier [Paryż], z korespondencji z nim i korespondencji z prof Behringereim — zdaje się, z Lipska). Witkacy był pod tym względem wyjątkiem. Jeśli się nie mylę, przez drą T. S. wszedł on do Towarzystwa Metapsychicznego w Warszawie i tam przerobił pierwsze z tym środkiem. doświadczenie. Od prezesa tego Towarzystwa, Prospera Szmurły, przywiózł Witkacy kilka porcji peyotlu do Zakopanego i w naszym domu przeprowadziliśmy szereg doświadczeń. Skomunikowaliśmy się z prof. Rouhier i od niego dostaliśmy dalsze porcje, a kiedy dowiedzieliśmy się, że firma Merck zaczęła produkować syntetycznie najciekawszy z czterech alkaloidów peyotlu pod nazwą Mescalinum suljuricum, zwróciłem się. wprost do firmy i otrzymałem 5 gramów tego proszku oraz zalecenie skontaktowania się z Behringerem. Witkacy był wprost nieprzytomny z ciekawości i radości mając możność przeprowadzenia tak licznych doświadczeń nie tylko na sobie, ale i na swych znajomych. Otóż po doświadczeniach w Warszawie opowiadał on, że tam zobaczył w pewnym momencie ul. Krupówki w Zakopanem w ciemną ulewną i wietrzną noc około godz. piątej nad ranem. Ulicą szedł do willi „Zośka" (pensjonat wówczas prowadzony przez matkę Stasia). Spóźniony pensjonariusz wszedł na stopnie, zadzwonił, p. Witkiewiczowa obudziła się, narzuciła szlafrok, poszła i otworzyła drzwi. Lunął przez nie ukośny strumień wody i całą p. Witkiewiczowa zlał. Staś ogromnie się przejął, że mogło tak się stać w rzeczywistości i że matka (którą kochał nade wszystko) zaziębi się i zachoruje. Od razu napisał do matki, pytając o zdrowie i czy naprawdę tej nocy w tych warunkach była zlana przez ulewę. Owszem! Zgadzało się wszystko- co do joty. Prawdziwość tego opowiadania nie podaję w wątpliwość i pewny jestem, że nie uczyni tego nikt ze znających go, jako człowieka absolutnie prawdomównego. Staś lubił doświadczenia z peyotlem tak samo, jak ze wszelkimi dostępnymi mu narkotykami bądź ze środkami, które, zdaniem jego, mog 7 wpływać na stan psychiczny człowieka. Z tej jego pasji do eksperyrnen tów powstała dookoła niego brudna i bardzo dla niego bolesna legenda. że „Witkacy — to narkoman". Jakkolwiek w czerwcu 1947 r. kro ^ sprostowałem tę legendę w „Expressie Wieczornym", zaś w „Glos ^ Plastyków" (grudzień 1947) uczyniłem to samo nieco szerzej, tym mniej i na tym miejscu uważam za swój obowiązek kategorycznie z testować przeciwko posądzeniu St. Ign. Witkiewicza o narkomanię- 302 protestu takiego czuję się upoważniony i zobowiązany, jako jego wieloletni przyjaciel i jako lekarz. Ta pasja do eksperymentów z narkotykami wywodzi się zapewne z osobowości psychicznej St. Ign. Witkiewicza. Był on całe życie w pewnym sensie dzieckiem, o czym wiedzą wszyscy, którzy go bliżej poznali. To dorosłe, a zarazem prawdziwie „niezwykłe dziecko" nie umiało, w pewnych wypadkach nie chciało dawać sobie rady z rzeczywistością, w pierwszym rzędzie z codzienną, praktyczną, życiową. Z drugiej strony warunki jego bytowania tak się ułożyły, że nie mógł on w pełni wyładować swego niezwykłego dynamizmu, nie mógł uaktywnić w pełni ogromnego potencjału energetycznego, który tkwił w jego osobowości. Z tego wynikało jego nienasycenie i stale nurtujące w nim dążenie do ucieczki od tej realnej rzeczywistości. Sądzę, że gdyby on był bardziej „praktyczny", to stałby się reformatorem — politycznym, socjalnym, religijnym i zmieniałby swoje zewnętrzne środowisko w szerokiej skali. Nie mając ku temu warunków St. Ign. Witkiewicz uciekał od codziennej rzeczywistości, a miejscem ucieczki była dla niego rzeczywistość sztuczna, odmienna od istniejącej, stworzona lub tylko zaaranżowana przez niego samego w małym kręgu najbliższego środowiska. W pierwszym rzędzie właśnie z tej jego cechy psychicznej wynikały zasadnicze rzuty jego postępowania i twórczości, poczynając od malarstwa z deformowaniem twarzy „modeli" i deformowaniem przyrody. Szukanie nowych dróg i rozwiązywanie zagadnień malarskich bodaj mniejszą tu grało rolę — może raczej było ono środkiem, a nie celem. Z tegoż źródła wypływa „teatr Witkacego", stąd nadawanie znajomym zmyślonych nazwisk, tytułów (książąt, hrabiów, maharadżów) itp. Stąd trzeba wyprowadzać jego zamiłowanie do urządzania różnych kawałów, a nawet do różnych sztuczek mimicznych (istniały liczne fotografie amatorskie jego eksperymentów nad własną twarzą). Stąd jego damskie parasole, kraciaste kolorowe płaszcze, jego „muzeum", o którym pisała Gałuszkowa-Sicińska („Głos Plastyków" — grudzień 1947 r.). Nawet nie waham się stąd w dużej mierze wyprowadzać Jego licznych przeżyć uczuciowych. Można powiedzieć, że Witkacy organizował dookoła siebie „teatr" z nieprawdziwego zdarzenia i w takim teatrze dobrze się czuł, w nim odpoczywał od rzeczywistości. W nim się wyżywał, gdyż był i twórcą, i aktorem. Stąd jego zadziwiający dyna-mizm, czy to w „pracy", czy w „zabawie", czy w eksperymentowaniu — ula niego wszystko to było odmianami twórczości. Stąd również wywodzę nie tylko jego zapał do eksperymentów na sobie samym z rozmaitymi środkami, ale i jego natarczywość — często brutalną — z jaką zmuszał 2najomych i przyjaciół do takich samych doświadczeń, albowiem nie Znosił w tych wypadkach ludzi nie biorących czynnego udziału w „teatrze". » 303 To pragnienie teatralności było tak silne, że wmawiał w znajomych jakoby zaszła w ich psychice i zachowaniu taka lub inna zmiana n, A wpływem zaleconego środka, a tym bardziej wmawiał to w siebie samego. Toteż skrzętnie notował na swych obrazach nawet wypitą ijte ratkę piwa, „pyfko", albo filiżankę kawy (Cof.), albo „Cocaina", jakkolwiek czasem chodziło o wpuszczenie do nosa kilku kropel I-szej kokainy z cynkiem (krople do oczu). Sądzę, że część takich notowań mogła być fragmentem roli. którą sam grał w „swoim" teatrze, część jednak niewątpliwie pochodziła z samosugestii, której ulegał bardzo łatwo, a która nieraz dawała powód do „nabierania" go. Twierdził np., że nie znosi baraniny, że pozna ją zawsze w każdej postaci, a gdyby nawet dał się oszukać, to nieuniknienie zachoruje; postanowiliśmy sprawdzić, czy i tu chodzi o samosugestię, na obiad podano baraninę „pod cielęcinę". Z apetytem zajadał Staś. Przy śniadaniu na drugi dzień rozmowa: — Widać świetnie się czujesz dziś. — Byczo się czuję. — A wiesz, żeśmy ciebie wczoraj nabrali? Przyrzeknij, że nie będziesz się złościł, a powiemy jak. On: — Zgadzam się... Piekielnie intrygujecie mnie. — Jadłeś wczoraj na obiad baraninę. Widać było, że dużo go kosztowało, aby opanować wzburzenie z powodu tego „kawału", godzącego w jego zdrowie. Opanował się, bo dał słowo. Długo nie chciał wierzyć nam, a kiedy wreszcie uwierzył, oświadczył, że drugi raz już się nie da nabrać... Tegoż dnia z takim samym apetytem zajadał... baraninę. W innej postaci. Na trzeci dzień — znów inna baranina. To go przekonało, że istotnie baranina mu nie szkodzi. A na punkcie swego zdrowia był Staś niesamowicie przeczulony (zdaje się bardziej niż na punkcie ambicji): wystarczyło zapytać go, „jak się czujesz?", a już miał humor zepsuty. — Jeśli pytasz, jak się czuję, to znaczy, że coś widzisz we mnie niedobrego — motywował. Najbliżsi w ogóle nigdy go o samopoczucie nie pytali, bo wiedzieli, że to wyprowadza go z równowagi. Panicznie bał się wszelkich chorób, ze strachu przed zarażeniem się nie lubił dotykać pieniędzy, często drzwi otwierał łokciem, nie głaskał dłonią żadnych zwierząt, jakkolwiek lubił je bardzo, a one odwzajemniały mu się. Mieliśmy w Zakopanem wilczura Wirusa. W owych czasach wolno było z psami chodzić w góry i Wirus był częstym uczestnikiem wyciecze górskich i towarzyszem Stasia. Pewnego dnia Wirus nie wrócił z jakiejś . psiej eskapady nocnej i Witkacy wyruszył na wycieczkę sam. MIM « dzień, drugi, trzeci — psa w domu nie ma. Ktoś go widział rankiem po wyruszeniu Witkacego, ale gdzie się podział, nie wiadomo. Na czwarty dzień wraca Witkacy z Wirusem. — Wyobraźcie sobie: ta kochana bestia dopędziła mnie na Skupnio-wym. Wiedziałem, że będziecie się niepokoić i starałem się go odpędzić, ale nie byk* na to sposobu. Nie gniewajcie się. Chodził z nim pies na spacery i wyprawy w mieście. Po jednej takiej nocnej wyprawie rano w czasie śniadania rozmowa: .— No, wiesz co? — już na progu zaczął Witkacy — to nadzwyczajna bestia: dopóki siedziałem w knajpie, Wirus leżał z pyskiem na łapach i cały czas na mnie patrzał. Drań taki przeszkadzał mi pić. A kiedy poszliśmy do domu, to on za nic nie chciał iść przy nodze, tylko cały czas szedł drugim chodnikiem, nie spuszczając ze mnie oka, Kiedy ja stawałem, on stawał. Kiedy ruszałem, on szedł. Takie bydlę! Pilnował mnie... A wódy drań nie lubi. — W tonie słów „bestia", „drań", „bydlę" ileż czuło się zawsze głębokiego, serdecznego sentymentu! Taki sam sentyment czuło się w Witkacym do całej przyrody. Któż z jego znajomych nie pamięta tak częstego typowego ruchu podnoszenia do oka w malarskim chwycie dłoni? Jakże często to robił oglądając fragmenty pejzażu i zachwycając się grą barw, rysunkiem gór, chmurami pędzącymi... Kto go nie znał, mógł mieć przekonanie, że on ogląda widok z zamiarem malowania. A przecież nie malował od wielu lat! Nie jestem pewny, lecz zdaje się w r. 1925 wiosną malowaliśmy z nim pejzaż poniżej sanatoriów „Bratniaka" i „Nauczycielskiego". Po skończeniu powiedział: — Koniec, szlus! Skończyłem z pejzażem. Skończyłem z olejem. I po chwili, pokazując na rzekę, płaty śniegu, bryły lodu, olszyny nadbrzeżne — wszystko w światłach i cieniach nadchodzącej wiosny: — Przecież tego nie można odtworzyć! Tu wszystkie próby i usiłowania to tylko bujdy. To nie jest twórczość i nie może nią być. Naj genialnie j namalowane — ta rzeka, śnieg, światła, cienie — nie będą rzeczywistością. Całe malarstwo — to tylko odtworzenie tego, co widzimy, a* to wszystko już było przed nami i my niczego nowego nie potrafimy tu osiągnąć. Więcej pejzażów nie malował, farby i pędzle komuś oddał. Od tego czasu posługiwał się wyłącznie węglem i pastelami przy wykonywaniu portretów „Firmy portretowej St. I. Witkiewicz", którą traktował wyłącznie jako warsztat rzemieślniczy, dający mu środki do życia. Na »orgiach", tzn. zupełnie prywatnie, korzystał nadto z ołówka lub pióra. Niemniej pejzaże nadal lubił, zachwycał się nimi do tego stopnia, że w parę lat później z okazji swych imienin „wyłudził" (jak żartobliwie twierdził) od swego przyjaciela parę obrazków naturalistycznych, zamiesił je w swoim pokoju i nieraz powtarzał, że „szalenie" lubi na nie 20 — St. I. Witkiewicz 304 305 patrzeć i że są one najcenniejszymi prezentami. Miał zadziwiające sem wiele i długo, lecz nigdy nie widziałem go pijanym. Zawsze był w formie i zachowywał spokój typowego gentlemana. Nie cierpiał burd i awantur i unikał towarzystwa ludzi źle wychowanych. Towarzystwo takiego np. Bogdana Ronikiera tolerował, bo uważał go za człowieka o dobrych formach towarzyskich, poza tym bawił on go jako typ jedyny w swoim rodzaju. Posmak procesu kryminalnego i krwawej zbrodni, łączącej się z nazwiskiem tego hrabiego w monoklu, nie przeszkadzał mu zupełnie, a raczej, wprost przeciwnie, bawiła go ta oryginalna znajomość i był szczęśliwy, gdy mógł zaskoczyć któregoś ze swych gości taką koneksją towarzyską. Ludzi z tzw. lepszych sfer nie znosił. Dochodziło to aż do dziwactwa. Les aristos — działali mu na nerwy w sposób bezprzykładny, a swym przyjaciołom 'Utrzymującym z nimi stosunki towarzyskie nie dawiał spokoju. Oto garść wspomnień moich o Witkacym. — Rozmyślnie nie poruszałem w nich spraw bardziej ważkich, bo z pewnością wypowiedzą się na ich temat ludzie bardziej ode mnie kompetentni. Miło mi będzie, jeśli te krótkie, od ręki rzucane wspomnienia przyczynią się choć w drobnym stopniu do namalowania kiedyś pełnego portretu St. I. Witkiewicza — świetnego artysty, uczonego i najlepszego człowieka. I jeszcze jedno. Witkacy był za swego życia z pewnością jednym z najbardziej w swym środowisku lekceważonych i niedocenionych artystów. Dziś pewne sądy i uwagi Witkiewicza o sztuce i sprawach społecznych mają zastanawiającą i zdumiewającą aktualność. Obecnie, gdy planuje się nowe wydanie wyboru jego pism, warto też pamiętać o zapomnianej jego książce: Nowe formy w malarstwie i wynikające stąd nieporozumienia (Warszawa, 1919). Część tej książki zatytułowana O zaniku uczuć metafizycznych w związku z rozwojem społecznym porusza szereg najistotniejszych i równie aktualnych jak przed laty zagadnień, i to w sposób zdumiewająco ostry i przewidujący. Uderzyło mnie, że pewne sformułowania zawarte w tej książce znalazły się jak gdyby żywcem w skrócie przeniesione, po trzydziestu z górą latach, w książce jednego z czołowych kompozytorów naszej epoki Artura Honeggera Je suis compositeur. Zdania Honeggera, które dziś wywołały silne wrażenie i są dyskutowane w kołach intelektualnych całego świata, wówczas przeminęły u nas bez echa. Dziś mało kto w ogóle o nich pamięta. Nikt nie jest prorokiem itd... Konrad Winkler WSPOMNIENIE O WITKACYM Witkiewicza poznałem w r. 1919, kiedy znalazł się w naszym gronie formistów, tym zawadiackim zrzeszeniu kilkunastu „burzycieli świata" o skandalicznej renomie. Poznałem tego zwalistego chłopa o ruchach nieco niedźwiedziowatych, o twarzy greckiego półboga i oczach zalęknionego dziecka, kiedy nie zdążywszy jeszcze zdjąć z grzbietu swego gwar-dyjskiego szynelu, przyjechał do Krakowa z Zakopanego z potężnym bagażem swych frapujących obrazów. Witkacy czuł się całkiem nieźle w tej cygańskiej bandzie — zdobywając od razu serca swych kolegów swą szczerością i dobrodusznością przy akompaniamencie głębokiej wiedzy i inteligencji niezwykłej. Zadziwiał nas po prostu swą metodą podejścia do człowieka — było w tym coś z manier jakiegoś królewicza z bajki a zarazem „cwanego" kpiarza, drwiącego dyskretnie ze wszystkiego i wszystkich, nie wyłączając siebie. Natura bujna, o temperaturze niemal tropikalnej, ale łagodzona wrodzoną kulturą i mądrym umiarem. Czasem robił wrażenie snoba — ale nie było człowieka, który by nie poczuł do niego sympatii od pierwszego wejrzenia. Przyznaję, że Witkacy wywierał na mnie zawsze głębokie wrażenie — nie brałem bowiem nigdy na serio jego towarzyskich „kawałów". Podświadomie wyczuwałem, że w duszy tego oryginalnego i dorodnego młodziana odbywa się jakiś ponury sabat, jak gdyby jakieś nadprzyrodzone moce obrały tam sobie siedzibę dla swych tajemniczych praktyk. Wyczucie to potwierdzało jego spojrzenie, czasem ponure, to znów beznadziejnie smutne — przy ustach uśmiechniętych — co mnie uderzało zwłaszcza w chwilach, kiedy Witkacy wydawał się pozornie beztroskim, a nawet hałaśliwie rozbawionym. Nie mogłem tylko znosić jego pasji eksperymentatorskiej, kiedy nawet swym najbliższym przyjaciołom usiłował podsunąć niekiedy chytrze 3 dyskretnie poniżającą rolę królików doświadczalnych. Wiedział o tym moim nastawieniu Witkacy i dlatego czuł się czasem w mojej obecności trochę nieswojo. Raz nawet powiedziałem mu w cztery oczy otwarcie ZA owa namiętność do grzebania w zakamarkach ludzkiej duszy nie godzi sit* z jego zasadami jako gentlemana i że każde indywiduum kryje wstydliwie w swym wnętrzu jakieś osobiste kalectwo czy klęskę — a owa próba ujawnienia tych intymnych treści uderza niewątpliwie w osobista godność człowieka. Z tym wszystkim Witkacy miał bardzo wyrobione poczucie moralne a jego niemal kobieca delikatność uczuć .stanowiła przyjemny kontrast z jego prawdziwie męską powierzchownością. W stosunkach koleżeńskich prawy i bezinteresowny aż do przesady — robił Witkacy czasem wrażenie romantyka zagubionego w szarzyźnie i monotonii ówczesnych dni. Raz tylko, w czasie naszego dłuższego spaceru w Zakopanem, mówiliśmy ze sobą nie jak zwykle „na niby" — lecz szczerze, otwarcie i bez ogródek. Przypominam sobie, że przedmiotem naszej rozmowy były m. in. sztuki teatralne Witkiewicza, których, jak mnie zapewniał, nigdy po napisaniu nie czytał. Proponowałem mu wtedy, by mnie powierzył reżyserię jednej ze swych sztuk, stawiając przy tym warunek, że główną rolę w owej sztuce będzie grać Jaracz, który jako najwybitniejszy u inas aktor w stylu nowoczesnym — może być jedynie predestynowany do tego zadania. Witkacy odpowiedział mi wówczas wymijająco mówiąc: „Nie mogę ci tego przyrzec, bo zrobiłbyś z tego swoją własną sztukę." Witkiewiczowi czytałem w tym czasie jeden z moich dwóch dra-r matów, których rękopisy spaliły się później w Warszawie — i stąd ta aluzja. Czasem przekomarzałem się z Witkacym dworując sobie żartobliwie z jego „Czystej Formy" — to znów całkiem poważnie prowokowałem z nim dyskusję na temat jego proroctwa o upadku sztuki, przeciwstawiając mu antytezę opartą na uznaniu naukowej i empirycznej myśli w sferze prawidłowego rozwoju form artystycznych. Z przyjemnością wtedy patrzałem na jego wysokie, cudownie sklepione czoło — i na to lekkie, nie wpadające w oko zaniedbanie, znamionujące ludzi o intensywnym życiu duchowym. Pewnego razu odwiedziłem Witkiewicza z kolegą Wacławem Wąsowiczem, jednym z najbardziej utalentowanych malarzy naszego pokolenia. Witkacy bawił wówczas chwilowo w Warszawie, mieszkając przy ul. Brackiej. Przyjął nas w swym pokoju ubrany w piżam? uszytą prawdopodobnie z łow-ickiej spódnicy w jaskrawe żółte, zielone i czerwone pasy: coś niby z cyrku czy domu wariatów. Wacio Wąsowicz? który był sensatem nie lada i nie miał ani odrobiny poczucia humoru, ku uciesze mojej i Witkiewicza był tym widokiem nieprawdopodobni6 zgorszony, toteż owa wizyta trwała niezmiernie krótko. W powrotnej drodze Wąsowicz nie ukrywał swego oburzenia z powodu owej 316 Dej zresztą maskarady Witkacego — taki był to już z natury posągowy statysta. Trzeba w końcu zetrzeć ów krzywdzący nalot pozorów, które dzięki przeróżnym dziwactwom tego niezwykłego oryginała obsiadły jego opinię uznaną, niestety, przez niektórych za autentyczną. Znając dobrze styl życia, charakter i naturę Witkiewicza, muszę z całym naciskiem zaznaczyć, że Witkiewicz ani alkoholikiem, ani narkomanem, ani erotomanem, ani żadnym innym „manem" bynajmniej nie był. Eksperymentował wprawdzie w tych „jakościach" dla eksperymentu jedynie — ale była to raczej dziecięca zabawa zapałkami — co prawda niebezpieczna — lecz. Witkacy zanadto był zaangażowany w swych perypetiach twórczych, by owe „jakości" mogły go na dłużej pociągnąć. „Urżnął" się czasem wódką na owych sławnych „orgiach" ponad zwykłą miarę — ale po doraźnej kuracji na modłę szlachecką (miednica dla pana profesora i głowa pod wodociąg) trzeźwiał od razu. Ach, te witkacowskie „orgie" z wódką i kanapkami, rzadziej z jakąś uczciwszą kolacją, gdzie obok przyzwoitej zabawy towarzyskiej mówiono o aktualiach w sztuce i literaturze i gdzie nawet autentyczni aniołowie niebiescy mogliby bez obrazy wziąć bezpośredni udział. Witkacy tak w swej sztuce, jak w życiu był niewątpliwie duchem perwersji i przekory — i tak jak niejeden nicpoń pragnie otoczyć się opinią najcnotliwszego obywatela — tak on, drwiąc sobie z moralności mieszczańskiej stwarzał rozmyślnie pozory, które z czasem przyczyniły się do powstania tak niepożądanej a z gruntu fałszywej o nim legendy. O, jakże niepotrzebną była ta jego końcowa tragedia! Śmiem przypuszczać, że gdybym był wtedy przy nim — może by mi się udało zapobiec tak przeraźliwie smutnemu odejściu tego wysoce utalentowanego i powszechnie uwielbianego kolegi. Przydałby mu się wówczas taki twardy, zacięty Mazur, po którego grzbiecie niejedna już klęska życiowa spłynęła jak woda... Witkiewicz miał swego demona —• można go wyśledzić w całym oeuvre tego niezwykłego artysty — tam zwłaszcza, gdzie jego racje nie miały wartości obiektywnej. Jego niepocieszająca wizja przyszłości to tylko mieszczański koniec świata — tego świata, który we własnej klęsce rad Ł>y widzieć zagładę całego Universum. Ale w naszym przekonaniu, treścią tego obrazu przyszłości będzie nasze ludzkie, wewnętrzne i społeczne doświadczenie i wiara w powstanie nowego i lepszego jutra. Jadwiga Roguska-Cybulska WITKACY W OCZACH ZAKOPANEGO Zakopane, noszące dawniej miano „letniej stolicy Polski", od najdawniejszych lat swego istnienia przyciągało na stały lub czasowy pobyt wiele jednostek niepospolitych, cieszących się rozgłosem w kraju, a nawet wszechświatową sławą. Zanim weszło ono na nową drogę rozwoju, jako całoroczne uzdrowisko i polska stacja sportów zimowych, ściągała tu wyłącznie podczas lata ze wszystkich trzech dzielnic Polski cała niemal elita umysłowa i artystyczna. W okresie rozbiorów, gdy władzę w naszej Ojczyźnie dzierżyli zaborcy, naród polski poza paroma jednostkami nie posiadał warstwy dygnitarzy; bogacze woleli korzystać z uzdrowisk zagranicznych; ziemianie zaś spędzali zawsze lato w swoich majątkach; a szerokie masy pracowników fizycznych nie miały jeszcze dostępu do takich przywilejów, jak wyjazdy na wypoczynek lub kurację. Toteż ton letnim sezonom Zakopanego nadawała owa śmietanka intelektualna, co stwarzało specyficzną atmosferę dla sezonowych gości, składających się przeważnie z rozmiłowanej w Tatrach i góralszczyźnie szarej inteligencji. Ten skoncentrowany w paru miesiącach nalot rozmaitych wielkości, obok nieodpartego uroku wspaniałej przyrody i wyjątkowych warunków leczniczych wysokogórskiego klimatu, był nie mniej od nich silną atrakcją Zakopanego. Każdy marzył o spędzeniu wakacji w tym nieprzeciętnym zbiorowisku; każdy, znalazłszy się na miejscu, spieszył w wolne od wycieczki popołudnie, a zwłaszcza w dni deszczowe, na werandę do „Morskiego" lub do konkurującej z nim narożnej kawiarni Płonki (później Przanowskiego), aby tam obserwować zasiadające do „pół czarnej" znakomitości doby pozytywizmu warszawskiego, a następnie Młodej Polski. Z popularnych wśród ogółu postaci niejedna wykuwała dopiero na terenie Zakopanego swoją wielkość, umiłowawszy sobie tę czy inną dziedzinę zagadnień tego pełnego niezwykłości regionu i budząc powszechne zaciekawienie podjętą przez siebie działalnością. 319 W chwili pojawienia się któregoś z wybitnych ludzi w lokalu publicznym, nazwisko jego podawano sobie od stolika do stolika i wyciągano szyje, aby go dostrzec ponad stłoczoną publicznością. Przy tej okazji nabierały też blasku i te osoby, które z kimś „ważnym" zasiadały społem lub bodaj odbierały od niego przelotny uśmiech i ukłon powitalny. Wielu z tych ciekawskich bywalców, a zwłaszcza bywalczyń kawiarnianych, nie miało nawet pojęcia o roli i najważniejszych osiągnięciach danej wy-bitności. Wystarczyło im samo głośne nazwisko, aby zapłonąć żądzą głębsizej wiedzy o szczegółach życia prywatnego takiej jednostki. Najważniejszą bowiem rzeczą dla nich było, jak taki osobnik wygląda, jak się ubiera, jaki ma sposób bycia, z kim przestaje i w której kobiecie gustuje; gdyż to wszystko stanowiło nieodzowne tło dla kursującej o nim anegdoty lub rodzącej się na poczekaniu plotki. Ta snobistyczna atmosfera, właściwa zresztą wszystkim epokom i wszystkim popularnym miejscowościom, lecz w Zakopanem szczególnie zgę-szczona, przeszła z okresu przed pierwszą wojną światową do okresu międzywojennego, do lat największej prosperity tego całorocznego już wczasowiska i objęła także zimowe sezony. Pomimo iż we wszystkich trzech zjednoczonych dzielnicach Polski rozwijały się wówczas, jak grzyby po deszczu, liczne uzdrowiska i letniska, Zakopane nadal górowało nad wszystkimi. A znaczenie jego polegało nie tylko na tym, że było jedynym w kraju punktem wypadowym w Tatry i że koncentrowało w sobie cały ruch sportów górskich. Było ono nadal niezawodnym miejscem spotkań wszystkich ze wszystkimi. Tego prymatu nie zdołała odebrać Zakopanemu ani przewyższająca je nowoczesnymi urządzeniami Krynica, ani wyrosła po wojnie jak na drożdżach Gdynia wraz z udostępnionym narodowi rozległym wybrzeżem morskim. Setki, ba, tysiące Polaków nie wyobrażały sobie, jak można nie zjawić się przynajmniej raz do roku w Zakopanem w okresie największej frekwencji gości. Co prawda ruch ten w poszczególnych sezonach stawał się coraz bardziej zróżnicowany. Zimą ściągały tu, oprócz zapalonych narciarzy tudzież gruźlików i matek z kokluszowymi dziećmi, całe rzesze osób, pragnących się tylko opalić w lutowym słońcu i wyżyć się na zatłoczonych dansingach. I te znacznie mniej górne, a za to zasobniejsze w środki sfery społeczeństwa zaczęły również wprowadzać w zwyczaj swoje spotkania, ale już w zimowym Zakopanem, nie mówiąc o najwyższej rządowej i wojskowej elicie odrodzonej Polski, która na wyścigi stawiała sobie pod Tatrami luksusowe wille i pałace'. Latem natomiast, w okresie najkapryśniejszej pogody, pojawiały się> jak dawniej, na chodnikach zakopiańskich stare wygi taternickie, różne autorytety od spraw tatrzańskich i podhalańskich oraz wszelkiego rodzaju naukowcy, twórcy i artyści. Letnie Tatry, nie zakute w śniegi i 1°~ 320 dy, dostępne dla wszystkich, wabiły tych ludzi niezmiennie zarówno swoją bujną przyrodą, jak i swoją bogatą tematyką; a samo Zakopane — możliwością kontaktów z odpowiednimi środowiskami. Wówczas to wielkości napływające z różnych stron bratały się z miejscowymi wielkościami celem przeżuwania wspólnie aktualnych nowinek. I zadymione kawiarnie wprost uginały się od ciężkiej wagi duchowych mocarzy, a od żaru ich ważkich słów aż szyby okrywały się potem. W lecie też, a nie w zimie, organizowano tu najciekawsze imprezy intelektualne i „rendezvousy śmietankowe", a więc różne zjazdy, konferencje, cykle wykładów, odczytów itp. To nadawało jakiś głębszy sens i cel pobytowi w Zakopanem, który niejednemu przypadł akurat na czas trwania dwutygodniowego deszczyku. A i plotkarstwo tych sezonów było nieco wyższego gatunku, jako że wałkowano tu sprawy wprawdzie nieraz nader błahe, ale dotyczące jednostek wybitnych i powszechnie znanych. A że jednocześnie w urzędach municypalnych Zakopanego wałkowano lokalne sprawy, czy to personalne, czy ogólne i społeczne, niektóre na przestrzeni kilku pokoleń (jak np. plan regulacji Zakopanego), więc zdezaktualizowaną już szumną nazwę letniej stolicy Polski zaczęto zastępować lepiej ilustrującym ten klimat wysokogórny mianem stolnicy podtatrzańskiej. Wobec takiego stanu rzeczy rozgłos na terenie Zakopanego mógł stanowić przedmiot marzeń chyba tylko dla tych, którzy niczym — ani złym, ani dobrym — nie zasłużyli sobie na to, aby się nimi interesowano. Dla doświadczonych zaś w tym względzie lub przewidujących przedstawiał się ten hyr zakopiański jako wielkie ryzyko; coś w rodzaju wyjścia na scenę dublującego niespodzianie aktora, nieświadomego dokonanej na nim w pośpiechu charakteryzacji i dyktowanej mu przez suflera roli. Kto zaś raz wpadł w oko publiczności Zakopanego, ten się już nie mógł wyplątać z narzuconej na niego sieci niemiłosiernego wścibstwa i opartego na nieprawdopodobnych wymysłach komentatorstwa jego spraw osobistych. A teraz rzućmy na tło tej największej polskiej stacji sportowo-klima-tycznej niezwykłą sylwetkę Stanisława Ignacego Witkiewicza-juniora, którego nie dająca się z żadną inną porównać popularność przypada na okres rozwydrzonego w używaniu życia międzywojnia. Cóż za bajeczna sensacja dla stałych i czasowych mieszkańców tej uroczej siedziby pod Giewontem! Przede wszystkim — syn znakomitego twórcy stylu w budownictwie zakopiańskim i autora bezcennej książki Na przełączy, którego długa fałdzista peleryna, przemykająca po ulicach i peryferiach Zakopanego, żyła jeszcze w pamięci niedobitków przełomo- 321 21 — St. I. Witkiewicz 21* wej epoki dwóch stuleci. Następnie — utalentowany malarz, pisarz, krytyk i myśliciel w jednej osobie, głośny m. in. ze swej ciężkiej do strawienia powieści Nienasycenie i z trudnej do wystawienia sztuki Metafizyka dwugłowego cielęcia. Ponadto — znany ogółowi z wykonywanych bez liku portretów o zgoła odrębnym stylu, którymi uwiecznił niemal połowę inteligencji Zakopanego. Dalej — mężczyzna w tak zwanym wieku męskim, nie żonaty, wielce przystojny, stanowiący nie byle jaką atrakcję dla urlopowanych żon, wielokrotnych rozwódek i dziewic, o liberalnych poglądach obyczajowych. A wreszcie — oryginał, jakiego świat nie widział! W sposobie bycia, myślenia, wypowiadania się i odnoszenia do ludzi, w trybie życia, skłonnościach i we wszystkim tym, co składa się na silną indywidualność człowieka. Cokolwiek od niego pochodziło •— portret, książka, styl, określenie, poglądy, reakcja na różne zjawiska — było zgoła inne, swoiste, do gruntu wypłukane z obcych wpływów i z dziedziczonych sugestii, dalekie od szablonu i banalności. Wszystko było jakieś bezpośrednie, bezkompromisowe, przesycone jego płodną myślą twórczą, która z niego emanowała niepohamowanie i nieprzewidzianie, rozsadzając wszelkie nasuwające mu się z konieczności ramy wypowiedzi. Swobody tych wypowiedzi nie myślał ograniczać ani w publicznie wygłaszanej prelekcji, ani w treści czy przedmowie książki, ani we władaniu pędzlem i kredką. Wszystkimi środkami bez ogródek wydobywał na światło ludzkie śmiesznostki, ułomności i brzydoty; piętnował obłudę współczesnych obyczajów, obnażał zamaskowane oblicza rozpustników, degeneratów i hiperegoistów. Przewracał utarte pojęcia towarzyskie, rozwalał ciasne ramy sceny teatralnej, wyłączał powieść z przyjętych form literackich, sztuce odmawiał dalszych możliwości rozwoju. Mimo to wszystko Witkacy cieszył się sympatią zarówno w środowiskach intelektualnych, jak i wśród przeciętnej publiczności. Dowodzi tego chociażby to nadane mu przezwisko, skracające jego miano w sposób nie tyle złośliwy, co raczej pieszczotliwy. Słowo „Witkacy" posiadało jakąś magiczną siłę i elektryzowało całą publiczność kawiarni, w której się pojawił. Toteż przestawanie w jego towarzystwie, wejście do grona jego bliższych znajomych, a bodaj przespacerowanie się u jego boku po Kru-pówkach było przedmiotem gorących pragnień zarówno każdej przeciętnej kobiety, jak i wielu osób o szerszych zainteresowaniach. Na tę popularność Witkacego- składał się nie tylko ów splot niepospolitych talentów, szczególnych rysów charakteru, upodobań i przyzwyczajeń. Wyniosła go na widownię Zakopanego i stworzyła dookoła niego atmosferę niezwykłości przede wszystkim jego silna indywidualność i złożoność psychiki, która kazała oczekiwać od niego w każdej sytuacji czegoś zgoła nieprzewidzianego; i to zarówno od jego dzieł, jak i od zachowania 322 się wobec ludzi. Jego absolutna niezależność wewnętrzna przejawiała się w bezwzględnej szczerości oraz zupełnej niezdolności do towarzyskiej obłudy i do konwencjonalizmu. Objawy tych cech przybierały nieraz formy nieuprzejmości i wywoływały nawet u jego rozmówców lekką tremę. Mało kto domyślał się, że pod tą pozorną nieuprzejmością kryła się jego własna nieśmiałość; lęk przed zetknięciem się z nowymi ludźmi; a także i chęć odgrodzenia się zawczasu od ich natarczywości, która w jakikolwiek sposób mogłaby wywrzeć na niego nacisk psychiczny. Witkacy, z natury nieprzystępny, w sposobie bycia z ludźmi niełatwy, gdy został zagadnięty znienacka przez obcego człowieka, od razu spoglądał na niego z nieufnością, jako na uzurpatora jego czasu i wolności. Wszechświatowej sławy wirtuoz, Artur Rubinstein, który. pewnego lata przybył na krótko do Zakopanego dla dania koncertu, pragnął zamówić swój portret u St. I. Witkiewicza. Skorzystał więc z okazji natknięcia się na niego w przejściu na estradę w teatrze hotelu „Morskiego Oka" przed samym swoim występem. Zaczepiwszy go począł mówić o swojej sprawie, jednak z rosnącym onieśmieleniem. Witkiewicz bowiem, który przeciskał się poprzez tłum na widownię, aby się nasycić grą słynnego szopenisty, zmierzył go w owej chwili zimnym spojrzeniem, nie zatrzymując się wcale. A gdy zrozumiał, o co chodzi, przerwał mówiącemu krótkim powiedzeniem, że jego „firma portretowa" przyjmuje o tej a tej godzinie i sprawę załatwia na miejscu. Ludzie, patrzący z boku na tę scenę, uznali Witkacego za impertynenta. Tymczasem on tylko trzymał się z uporem raz ustalonego regulaminu tak zwanej przez siebie „Firmy S. I. Witkiewicz", odgradzając w ten sposób swój fach zarobkowy portrecisty od swego życia prywatnego. Nawet dla wszechświatowej sławy pianisty nie chciał robić wyjątku. Jakże przedstawiała się ta „Firma" Witkiewicza? Był to po prostu zamieszkały przez niego zagracony pokój, w którym sypiał, pisał i malował. Zawód portrecisty był jego głównym i wcale pokaźnym źródłem utrzymania, a jego popularność na terenie Zakopanego przysparzała mu sporo klientów, nie tylko spośród mieszkańców osiadłych, ale przede wszystkim spośród coraz to nowych fal napływających w każdym sezonie gości. Niejednemu było na rękę wykorzystać wolny czas urlopu czy kuracji na pozowanie. Witkiewicz zatem swą popularność traktował jako reklamę dla swego przedsiębiorstwa i znosił z rezygnacją mniej przyjemne jej skutki. Toteż opędzał się jak mógł od ludzkiej natarczywości, a przede wszystkim uciekał od roli oglądanego na wystawie kuriozów eksponatu. Zwalczał również karygodny polski zwyczaj odwiedzania znajomych 323 każdej porze dnia i tygodnia. Na drzwiach swego mieszkania zakopiań-kiego umieścił dwubarwne kółko, które wskazywało, kiedy był dla lu-zi niedostępny, a kiedy wolno było do niego zastukać. Był także zawzię-yro. wrogiem głośnika radiowego, od którego wreszcie uchronił się, gdy amieszkał w ustronnej willi na Antołówce, zwanej „Witkiewiczówką." liano to było jej nadane od twórcy tego pięknego budynku, stryjecznego rata Witkacego, który kontynuował w budownictwie styl swego genial-ego poprzednika. Plagą zawodu Witkacego-portrecisty była konieczność stykania się coraz to nowymi ludźmi, którzy go nic nie obchodzili, z którymi jednak lusiał omówić łączącą go z nimi sprawę ohstalunku i dokonać wspólnie ewnych formalności. Po załatwieniu transakcji starał się swoich klientów ie poznawać na ulicy, zwłaszcza że spotykanie się wszystkich w małym entrum Zakopanego było nieuniknione. Za to we własnej pracowni do-ijała go wprost ich mowność, ich niezliczone wymagania i pretensje, do-yczące płatnego portretu. Udręką była dla niego konieczność dawania im tale tych samych odpowiedzi i wyjaśnień. Po latach zdobytego doświadczenia, gdy znał już na pamięć wszystkie :h sposoby ujawniania głosem i ruchem zadowolenia, rozczarowania lub iekawości, zdecydował się wreszcie postawić tamę tym wypowiedziom ująć wszystko w karby ścisłych, obowiązujących każdego klienta prze-iisów. W tym celu opracował skrupulatnie i wydrukował własnym nakła-[em miniaturową broszurkę pod tytułem: BEGULAMIN FIRMY PORTRETOWEJ „S. I. WITKIEWICZ" WARSZAWA 1928 Personel „Firmy" stanowił sam Witkacy, jako jej dyrektor, wytwórca, :asjer i odźwierny w jednej osobie. Broszurkę tę wręczał na wstępie :ażdemu nowoprzybyłemu do niego klientowi, zalecając natychmiastowe ej przeczytanie. O ile klient miał co do tego regulaminu jakieś zastrze-enia, to w ogóle nie mógł być przez „Firmę" przyjęty. Nie była od tego wolniona żadna znakomitość, jak to widzieliśmy z odniesienia się Witka-ego do Rubinsteina. Regulamin ten stosował on nie tylko w Zakopanem, lecz tu właśnie, dzie podczas zjazdów sezonowych był najbardziej wziętym portrecistą, ozniosła się szeroko fama o oryginalnej broszurze. A kto ją posiadł na własność, u tego zapisywał się cały szereg osób, żądnych jej przeczytania. k> przecież był to chyba jedyny w swoim rodzaju wypadek w świecie .rtystów ujęcia w tak ścisłe rygory stosunku przygodnego klienta do aistrza. Z broszurki tej dowiadywał się on dokładnie, kiedy i co wolno mu było '.24 powiedzieć i jak się zachować w każdej dającej się przewidzieć okoliczności. Nawet wymienione tu były stereotypowe powiedzonka klientów, włącznie ze zdawkową pochwałą uchwycenia podobieństwa, jak też i towarzyszące im zwykle ruchy, a więc zakrywanie ręką części podobizny czy wskazywanie palcem szczegółów rysunku. Wszystko to było w regulaminie wyraźnie zakazane. Przewidywał on także sposób opakowania portretu i ewentualne wręczenie premii dla „dostarczającego firmie klientów" na określoną sumę zarobku. Dowodziło to, że Witkacy umiał zabiegać o dobre prosperowanie swego przedsiębiorstwa. Do ścisłego omówienia ceny portretu należała też sprawa obnażania dekoltu, objęcia rysunkiem rąk lub całej postaci, które to wymagania podnosiły znacznie ustaloną sumę. Wreszcie rozpatrzony był udział osób trzecich w naradach co do wyboru „typu" .portretu oraz ich obecność na seansach. Nie ominęły też klienta przepisy o punktualnym stawianiu się na godzinę pozowania, o zakazie zaglądania do pracy nie ukończonej, nawet o sposobie wręczania a conto czy całej zapłaty „do okienka kasowego" firmy, czyli po prostu samemu mistrzowi do rąk własnych. „Motto", umieszczone na początku broszurki, mówiło bez ogródek, o co głównie chodzi jej autorowi: „Klient musi być zadowolony." „Nieporozumienia wykluczone." I zaraz po tym dwuwierszem następuje informacja: ... „Regulamin wydrukowany jest w tym celu, aby oszczędzić firmie mówienia po wiele razy tych samych rzeczy." Redakcja regulaminu jest wzorem zwięzłości myśli, oszczędności słowa i wyczerpania tematu bez reszty. Przepisy zaś w nim ujęte dowodzą surowej dyscypliny artystycznej, którą Witkiewicz nakładał na siebie samego w dziale pracy obstalunkowej; zmuszają one bowiem nie tylko klienta, ale i mistrza do trzymania się ściśle zawartej umowy. Mamy tu więc przykład skrajnej uczciwości i rzetelności tego ostatniego w stosunku do tamtych, co już wyklucza możliwość nieporozumień. Przepisami tymi równocześnie Witkiewicz wskazuje wzór najoględniejszego obcowania artysty z nieartystą i nieszafowania sobą tam, gdzie obie strony zbliża tylko interes. Oprócz tej „moralnej" strony umowy artysta narzuca tu sobie pewne więzy w samej pracy dla klienta, nie dając się ponieść dobrze mu .znanemu własnemu temperamentowi twórczemu i nieokiełznanemu rozmachowi swej fantazji w,wypadkach, gdy może to być przez.klienta źle wi- dziane. Dlatego też Witkiewicz przeprowadza dokładną klasyfikację rodzajów wykonywanych przez siebie portretów. Nazywając je „Typami", daje klientowi ich wykaz, zamieszczony w tymże regulaminie, aby sam dokonał wyboru. (Chyba tak skrupulatnym nie mógłby być narkoman, za jakiego poczytywano go.) Mistrz nie udziela tu żadnych rad; stosuje się tylko w milczeniu do decyzji klienta. Czy wobec tego artysta krępuje tu swoją inwencję? Tylko w pewnej mierze. Gdyż klasyfikacja portretów jest nadzwyczaj zręcznie zredagowana. Obniżając wartość pierwszych rodzajów, zachęca do dalszych; a w wykazie „Typów" im dalszy jest numer, a raczej litera, tym bardziej rozszerzają się granice możliwości dla malarza i coraz luźniejsze stają się pęta zobowiązań. Wreszcie w ostatnich — granice te zatracają się niemal całkowicie. W typie „A", przeznaczonym dla pięknych pań, który Witkiewicz nazywa w swym „Regulaminie" „najbardziej tzw. wylizanym, w wykonaniu gładkim, z pewnym zatraceniem charakteru na korzyść upiększenia, względnie zaakcentowania ł a d n o ś c i", obiecuje z całą pogardą dla próżności ludzkiej dogodzenie jej na niekorzyść innych wartości artystycznych. W typie „B" zapowiada już „pewne podkreślenie cech charakterystycznych, nie wykluczające ład n ości w portretach kobiecych". Dalsze typy to 'stopniowe zwiększanie subiektywizmu mistrza i prawa do kardynalnego ujęcia „tak formalnego, jak i psychologicznego", bądź też do zboczenia w kierunku demonizmu; i następnie — zastosowanie kompozycji abstrakcyjnej, nazwanej też przez autora „Czystą Form ą". Ponadto zastrzega on sobie prawo do użycia przed seansem wszelkiego1 rodzaju narkotyków; umyślnie, bądź w .wyniku okoliczności, poprzedzających wykonanie portretu. W końcu przewidywane są wszelkie kombinacje powyższych typów i wymienionych zastosowań. „Typy dziecinne", czyli kategoria „C", mają swój osobny paragraf, z którego widzimy, zarówno jak i z samych portretów dziecięcych, że Witkiewicz obawiał się ruchliwości i niesforności dzieci, z którymi w swej istotnie nieśmiałej naturze nie umiałby sobie poradzić. Dlatego też zapowiedział w tym paragrafie ograniczanie się raczej do szkiców. I tu mamy wytłumaczenie znamiennego szablonu tych prac, gdyż wszystkim swym młodocianym modelom każe mistrz rączki grzecznie złożyć pod zasłaniającym dół postaci stołem, z postawionym na nim talerzem z martwą naturą. Stół ten istnieje tylko w wyobraźni mistrza i model po prositu 326 trzyma rączki na kolanach. Widzimy więc, że te portrety traktuje Witkacy tylko jako pracę zarobkową i nie wkłada w nią własnej inicjatywy ani zainteresowania. „Typu" „A" nie .spotykamy nigdzie wśród jego prac; chyba w kombinacji z typem „B", który jest do typu „A" bardzo zbliżony. (A + B.) Redakcja paragrafu „A" jest tak chytra, że odstrasza klientki od wyboru tego najbanalniejszego rodzaju portretu; gdyż zdyskredytowałyby się tym z góry w oczach mistrza i wszystkich tych, którzy się zapoznali z treścią broszurki. Można też podejrzewać jej autora, że chciał się w ten sposób uwolnić od nacisku ludzkiej miernoty i banalności. A i tak w tych początkowych typach przebija pewien szablon. Zawsze tu twarz en face, oczy ogromne, gwiaździste, patrzące wprost na widza (np. portrety pp. Gabryszewskiej, Sterbachowej, Krzeptowskiej, niektóre M. Zwoliń-skiej, Nowakowskiej i wiele innych). Do wyjątku w tej kategorii należy silniejsze podkreślenie jakiegoś rysu charakterystycznego (np. krzywy półuśmiech,p. H. Schielowej). W dalszych „typach" obserwujemy już przejawy temperamentu i inicjatywy twórczej Witkiewicza, ale jeszcze ujęte w ramy programu. Dopiero ostatnie „typy" portretów zapoznają nas w całej pełni z bogactwem artyzmu i inwencji ich twórcy. Do tych rzadko już należą prace obstalun-kowe, gdyż klienci obawiali się zwykle tak ryzykownego zamówienia. Więc przeważnie widzimy tu dzieła dokonywane z własnego impulsu autora, w sposób zupełnie dowolny, nieraz dorywczo, w kilkanaście minut (jak portret syna doktorostwa Białynickich, wychodzącego do szkoły). Przecież jednak i one są zaliczone do pewnej kategorii owej klasyfikacji. Należy bowiem pamiętać, że Witkacy w swej systematyczności pilnego obserwatora samego siebie również i te swoje dobrowolne prace klasyfikował i odpowiednie notatki na nich zamieszczał. A zatem dostrzegamy tu już różne punkty widzenia ludzkiego oblicza, czasem w skrócie od strony czoła lub brody (np. głowa kobieca w tiulu), następnie spojrzenia portretowanych nie tylko wprost (np. p. Markiewskiej), a także i nastroje oddane w obrazie coraz to nowe, coraz ciekawsze (np. portret doktorowej Białynickiej). Poza tym zauważamy, że im dalej Witkiewicz odbiegał od początkowych „typów" swego regulaminu, tym bardziej zbliżał się ku karykaturze; lecz opierał ją nie na dysproporcji wymiarów poszczególnych części postaci czy głowy, tylko na swoistym wyjaskrawieniu jej cech charakterystycznych (np. jeden z portretów p. Z. Federowiczowej). A w następstwie wkraczał już w sferę nieprawdopodobieństwa, idącego w parze ze spotwornieniem tych cech (np. „Fantazja" głowy, wyrosłej z olbrzymich goleni — rąk i nóg) czy też z dziwacznym dołączeniem rozmaitych akcesoriów (np. głowy na postumentach, w wazonach, czy na kurzych łapach — Ambroziewiczowej, Stachurskiej i inne), bądź wreszcie 327 otaczał podobiznę niesamowitością tła (np„ planety i mgławice ćfook ł głowy myśliciela J. Gawlińskiego). Jeśli zaś Witkacy upodobał sobie jaką twarz charakterystyczną IUK oku jego szczególnie miłą, to wykonywał cały szereg jej podobizn na różne sposoby, od pierwszych do ostatnich „typów", czyniąc z każde} nawet w ramach tej samej kategorii rzecz zgoła odmienną (sześć portretów J. Federowicza i liczne portrety p. Neny Stachurskiej od anielskości począwszy, kończąc na demonizmie). Czasem zaś łączył je z własną lub czyjąś podobizną (np. głowa p. Włodarskiej na tle głów Witkacego i Lan-gera). Z trzech dziedzin pracy twórczej S. I. Witkiewicza, a więc literatury, filozofii i malarstwa, to ostatnie było dziedziną mieszkańcom Zakopanego najbliższą. Tu właśnie, w tym uzdrowisku powstała moda na portrety Witkacego, która się potem rozeszła po całym kraju. Powodzenie na tym polu zdobył on sobie nie tylko dzięki niezwykłej łatwości chwytania podobieństwa oraz stworzeniu własnego, stylu, opartego na odrębnej technice i doborze materiału malarskiego. Wabiła tu wszystkich fantastyczność, zjawiskowość, a często niesamowitość w uje-* ciu tematu i jego kompozycyjność; ta wieczna improwizacja, co do której nie tylko portretowany, ale i sam autor nie mógł przewidzieć, dokąd go zaprowadzi i co z danego dzieła uczyni. Nikt z malarzy zakopiańskich nie próbował w jakikolwiek sposób iść śladami S. I. Witkiewicza, aby przejąć w spadku po nim tę niebywałą jego wziętość w Zakopanem jako portrecisty. Albowiem malarstwo Witkacego, ten swoisty stop elementów danej sztuki, a więc tworzywa, techniki, pomysłu i jego ujęcia, zarówno jak i oryginalny stosunek mistrza do jego modeli, był zjawiskiem niepowtarzalnym; nie nadawał się do kontynuowania czy do rozwijania w oderwaniu od jego twórcy, tego niewyczerpanego źródła przedziwnych natchnień i pomysłów. Witkacy ze swoją osławioną „Firmą portretową" stanowił niewątpliwie jedną z największych atrakcji sezonów zakopiańskich. Co prawda poza tą jedyną okazją, jaką było pozowanie mu do portretu w jego prywatnym mieszkaniu, szerszy ogół nie miał możności stykania się z nim bezpośrednio; a także mało obcował z jego twórczością. Prace malarskie Wit-kiewicza-juniora rzadko kiedy pojawiały się .w sali plastyków zakopiańskich. Co zaś do jego licznych sztuk teatralnych, to próbowano parokrotnie w Zakopanem wystawić którąś z nich siłami amatorskimi. Jednakże eksperymentatorstwo Witkacego i w tej dziedzinie utrudniało realizację tych usiłowań. Jego utwory sceniczne nadawały się tylko dla specjalnego 528 rodzaju teatru o aspiracjach nowatorskich. Zresztą treść i forma tych sztuk, wywołująca czasem wrażenie, że autor kpi sobie z widowni, nie była przez nią przyjmowana z aplauzem. Niemniej jednak wszystko, co pochodziło od S. I. Witkiewicza, budziło w Zakopanem niesłabnące zainteresowanie. ,Zwłaszcza urządzane tu od czasu do czasu jego odczyty, które dawały ludziom tak pożądaną okazję zapoznania się z emanacją tego niezwykłego człowieka, cieszyły się zawsze ogromną frekwencją. Pozazdrościć mu jej mogli najwybitniejsi prelegenci. Tak było właśnie podczas wykładów tzw. „Uniwersytetu Wakacyjnego w Zakopanem", który został zorganizowany w lecie 1937 na koszt zarządu miejskiego, a dzięki staraniom zaprzyjaźnionego z Witkacym i wieloma domami zakopiańskimi Jerzego Eugeniusza Płomieńskiego. Ów „Uniwersytet", czyli tzw. „Wakacyjne Kursy Nauko wo-Literackie", powołał do życia trójosobowy Komitet Organizacyjny w osobach, K. L. Konińskiego, St. Ign. Witkiewicza i J. E. Płomieńskiego. Zjechały wówczas do Zakopanego różne znakomitości ze świata nauki i sztuki, a więc poza wymienionymi organizatorami: krytyk Karol Irzy-kowski, profesorowie Nitsch, Chwistek, J. Krzyżanowski, Bystroń, W. Go-etel, rekt. ks. K. Michalski, prof. ks. B. Kosiński, Wł. Konopczyński i inni. Mimo to odczyty Witkacego miały największe powodzenie. Zwłaszcza elita zakopiańska starała się żadnego z nich nie opuścić. Toteż gdy na pierwszej swojej prelekcji zobaczył szczelnie zapełnioną salę, poczuł się jakby nieuprawniony do takiego powodzenia i obowiązany w swej uczciwości do poinformowania zebranych o swoich kwalifikacjach wykładowcy. Oznajmił im więc na wstępie, że cenzusu wyższego wykształcenia nie zdobył i tytułu naukowego nie posiada. Z tego wyznania niejeden odniósł wrażenie, że Witkacy chciał pokazać, jak mało mu zależy na opinii publicznej. Bliższe prawdy były domysły, że miał on tym wyrazić pogardę dla ludzkiego ozołobicia przed dyplomami naukowymi, które niesłusznie uważane są przez wielu za jedyny sprawdzian człowieczej wiedzy i stopnia rozwoju intelektualnego. Nie zawsze jednak Witkacowe odczyty zadowałniały publiczność zakopiańską. Czasem próbował zainteresować słuchaczy głębszymi zagadnieniami i wygłaszał odczyty poświęcone teorii poznania. Jednakże w te jego poważne poczynania wkradał się zawsze chochlik przekory, który je wyprowadzał nie tylko z ram szablonu, ale i z przyjętych a uzasadnionych zwyczajów. Jednemu z takich odczytów nadał Witkacy zagadkowy tytuł: Spróbuj raz, koteczku. Chyba chciał powiedzieć słuchaczom, aby spróbowali raz zajrzeć w świat rzeczy dla nich niezrozumiałych i niedostępnych. Odczyt ten był przeładowany terminami naukowymi i nie znanymi 329 jeszcze nikomu neologizmami Witkacego, od których roiło się w jego dziełach. Poza tym był czytany szybko, zbyt cichym głosem, i to wobec zgoła nie przygotowanej do takiego tematu przeciętnej publiczności. To wszystko dowodziło, że S. I. Witkiewicz, obdarzony wieloma talentami, nie miał wcale zdolności popularyzatorskich. Witkacy przeżywał często silne depresje psychiczne. Odczuwał wtedy niezwalczoną potrzebę ludzkiego towarzystwa, nie tyle dla wymiany myśli, ile dla samego rozerwania się. Wówczas to bratał się nawet z ludźmi o zupełnie miernej inteligencji, co dla niejednego zdawało się niewytłumaczone. Po prostu z nie znanych bliżej przyczyn czuł się z tymi ludźmi dobrze w okresach ujemnych nastrojów. Szukał jednakże stale wokoło siebie jednostek, które by się nadawały do poważnych dyskusji. Dlatego to zadawał często nowopoznanej osobie swoje klasyczne pytanie, „czy się zajmuje filozofią". Odpowiedź na nie była dla niego nie zawsze słusznym sprawdzianem w ocenie „mentalności" danego osobnika. Upierał się przy twierdzeniu, że człowiek, który się nie interesuje tą dziedziną, nie może być pisarzem ani publicystą. Aby zaspokoić ten jego głód poważnej wymiany myśli, przyjaciele Witkacego urządzali od czasu do czasu na jego życzenie wieczory dyskusyjne, na których roztrząsano zagadnienia filozoficzne. Wypowiedzi takie nazywał on „Istotną Rozmową" w przeciwieństwie do tak zwanego „wygłupiania się" na urządzanych też dla niego specjalnie zebraniach innego rodzaju, o charakterze rozrywkowym. Wbrew opinii i umacniającym ją pozorom, jakoby S. I. Witkiewicz nic sobie z nikogo nie robił, był on niezwykle wrażliwy na czyjąś niechęć i na krytyczne do niego ustosunkowanie. Gdy znalazł się przygodnie w jakimś nowym towarzystwie, obecność bodaj jednej osoby, którą mógł o to podejrzewać, gasiła jego humor i swobodę. Wówczas zamykał się w sobie i stawał się milczący. Potrzeba przebywania w atmosferze życzliwości i uznania dla niego była jedną z przyczyn, dla których tak chętnie uczestniczył w owych zebraniach rozrywkowych, nazywanych „o r g i a m i". Odbywały się one w starannie dobranym towarzystwie, w domach, z którymi Witkacy żył w śęiśle przyjacielskich stosunkach; a więc u doktorostwa Birula-Białynickich, u p. Eugenii Borkowskiej, u małżonków Rytardów, u J. i Z. Federowiczów, u pp. Konińskich i paru innych. Gdy nazwa tych zebrań dotarła do wiadomości ogółu, całe Zakopane mówiło o nich z podnieceniem i tajemniczym wyrazem twarzy. Nie chciano wierzyć, aby te „orgie" nie miały nic wspólnego z ich pikantną nazwą, na- 330 daną im przez samego Witkacego. Nie rozumiano, że — jak większość artystów — był on skłonny do jaskrawych, lapidarnych określeń i do mocno przesadnych przenośni. Cóż się więc działo na owych „orgiach"? Oczywiście, nie może tu być mowy o jakimś erotycznym rozpasaniu, gdyż środowiska, w których się one odbywały, nie miały wcale skłonności do tego rodzaju zbiorowych rozrywek. Orgiastyczność tych zebrań, polegała na skrajnej swobodzie artystycznych czy intelektualnych wypowiedzi i na specyficznym, bezceremonialnym nastroju, oczywiście stwarzanym i sugerowanym przez samego Witkacego. Bowiem przewaga jego indywidualności nad otoczeniem wraz z siłą witalną jego wielostronnej twórczości artystycznej narzucała się wszystkim bez ich wiedzy. Zdarzało się jednak, że znalazł się ktoś w tym towarzystwie, kto nie był skłonny jej ulec i zarazić się „nastrojem Wiltkacowym"; lub kto miał po prostu tak jak on niezależną i silną, a zgoła odmienną indywidualność i nie był w stanie do obecnych się dostroić. Wówczas atmosfera stawała się ciężka i wieczór taki nie udawał się. Zebrania te miały być przeciwstawieniem się szarej codzienności i wyzwoleniem z krępujących form towarzyskich, dając każdemu możność wyżywania się do woli i „wygłupiania się". Toteż plecenie bzdursłw, opowiadanie dowcipów i robienie sobie wzajemnie kawałów było tu niejako programowe i niektórzy z obecnych popisywali się tym na wyścigi. Można więc było co najwyżej nazwać te wieczory orgią pomysłów i wysłowień. Sam zaś Witkacy, oprócz przyjemności spędzania paru godzin w gronie zażyłych przyjaciół, miał możność odprężenia się po nudnym odrabianiu „nieciekawych" portretów obstalunkowych oraz bezinteresownego tworzenia, wolnego od jakiegokolwiek przymusu. Dobrane towarzystwo, owładnięte stworzoną przez niego atmosferą, szczególnie go usposabiało do dawania upustu inwencji twórczej, do chwytania na papier ludzkich twarzy w karykaturze czy w fantastycznym przeinaczeniu. W owych chwilach bez przeszkód łapał na gorąco własne wizje, nieraz sztucznie "wyzwolone spod świadomości. I wówczas powstawały jego najlepsze dzieła. Słowem — wieczory te ułatwiały mu wypowiadanie się artystyczne, zarówno impulsywne, samorzutne, jak i planowo-eksperymentalne. Na czym polegały te eksperymenty? Otóż Witkacy sam, lub wspólnie z niektórymi uczestnikami tych posiedzeń, używał od czasu do czasu rozmaitych narkotyków; od najnie-wirmiejszych począwszy, kończąc na egzotycznych, jak peyotl. Miało to dla niego wyraźnie charakter doświadczeń i służyło do obserwacji w tej dziedzinie, która budziła jego specjalne zainteresowanie. Owocem tego było wszakże napisanie przez St. I. Witkiewicza ciekawego studium 331 o narkotykach, które zawiera ponadto wiele rad na różne ludzkie, ujawniając w sposób zgoła niepraktykowany jego i łeczny i troskę o dobro człowieka. . * SP°~ Oprócz tego studium pozostała po Witkacym i po paru jeS2cze Ucr * kach tych zbiorowo dokonywanych eksperymentów pewna ilość obraf ™~ tworzonych pod wpływem sztucznych podniet. Stanowią one ciekawy ml' teriał do badań w zakresie tego zagadnienia. Dotknęliśmy sprawy drugiego niesłusznie w Zakopanem ustalonego. i po dziś dzień rozpowszechnianego mniemania, jakoby Witkiewicz-ju-nior był narkomanem. Nie był on nim bynajmniej, gdyż żadnego sztucznego środka podniecającego stale nie używał i żadnego nie był niewolnikiem. Więc też i nie był nałogowcem, jakim jest każdy narkoman, nie będący w stanie opanować swego przyzwyczajenia. On sam tym swoim praktykom wyznaczał granice czasu i sam był zdolny przerywać je wedle swej woli na czas-zamierzony, badając skutki zarówno stosowania różnych środków podniecających, jak i wstrzymywania się od nich. I w tym celu w swoich próbach żadnego z dostępnych mu nie pominął. Zwłaszcza interesował go wpływ tych podniet na twórczość artysty, czego mamy dowód w zapiskach, widocznych na obrazach Witkacego. I właśnie pogłoska o jego narkomaństwie powstała wskutek tego, że miał on zwyczaj umieszczania tych licznych hieroglifów na wszystkich przez siebie robionych portretach, a nieraz zabazgrywania różnymi notatkami całego pustego miejsca na papierze dookoła rysunku. t Tymczasem znaki te, dowodzące przede wszystkim zamiłowania do skrupulatnej kontroli nad sobą samym, miały na celu notowanie wszel^ kich wpływów na wykonaną pracę malarską. Toteż nieraz stanowiły one-błahą notatkę, np. o wypiciu szklanki herbaty czy piwa lub wypaleniu papierosa, bądź też o nieużyciu właśnie tej czy innej „podniety". Do tych metodycznych zapisków przybywały też i inne; na przykład o odbytym spacerze, o spożyciu jakiejś potrawy czy też wzięciu kąpieli i o tym podobnych okolicznościach, mających jakoby mieć wpływ na wykonanie danego dzieła. W ten sposób razem z cyklem portretów Witkacowych powstała cała marginesowa literatura wspomnień i uwag ich autora, które prac tych dotyczyły. A chociaż treść tych notatek dowodziła, że były one sprawą, czysto prywatną S. l, Witkiewicza i osoby portretowanej lub środowiska'; w którym podobiznę tę wykonał, niemniej jednak, umieszczone na dostępnym dla oczu widza portrecie, stawały się własnością ogółu. Widzimy tu więc skróty wyrazów, ich zniekształcenia, uwagi i aforyzmy, łącznie 332 •z datą wykonania portretu, z nazwą jego „Typu", czyli kategorii, czasem i z liczbą pozowań, wreszcie podpis „Witkacy", lub w inny sposób prze-kształcone jego nazwisko w otoczeniu kółek, nawiasów i floresów. Wszystko to razem stanowiło cały szereg rebusów, nierozwiązalnych dla przeciętnego widza, w zwyczaje portrecisty nie wtajemniczonego. I to właśnie usposabiało ogół do snucia na temat Witkacego dalekich od prawdy domysłów. Można było przekonać się o tym, gdy się słyszało ukradkiem uwagi zwiedzających wystawę pośmiertną S. I. Witkiewicza, urządzoną w 1946 r. w Zakopanem. Szeptano sobie wówczas ze zgrozą, ileż to rodzajów i kombinacji środków podniecających stosował ten dziwny artysta przy malowaniu swoich obrazów! A wystarczyłoby dokonać analizy napisów na tym czy innym portrecie lub zestawić i uwidocznić klucz zna-Jiów Witkacego, aby przekonać ogół, jak dalece sąd ten był fałszywy. Zróbmy próbę: „T" oznacza typ obrazu, czyli kategorię. Obok „T" postawione i łącznie z tym znakiem ujęte w nawias duże litery A, B, lub C, bądź dalsze, wymieniają daną kategorię. i Znak + między nimi, to połączenie „typów", czy inna kombinacja.- N II mówi nam, że autor przed wykonaniem portretu nie pił. '-, N P. — że nie palił. N P. 1. — że nie palił jeden dzień itd. Herb. oznacza wypicie szklanki herbaty. L. — zażycie lekarstwa. Pyfko — wypicie piwa. Nie doszukaliśmy się natomiast na tej wystawie znaków chemicznych, oznaczających takie narkotyki, jak kokaina czy morfina, choć kiedyś zapewne Witkiewicz i tych próbował i fakt ten na jakimś obrazie mógł .zapisać. Peyotl, notowany całym słowem, spotykamy tu na jednej z tak zwanych „wizji", wyobrażającej niewidoczną twarz tylko plamami rumieńców. Notatka ta jest złączona z wymienieniem „typu", a więc 'T. Peyotl + C. Druga „wizja" fantastyczna, oglądana na tej wystawie, jest zaopatrzona już tylko w notatkę: N. P. L, czyli oznacza, że nie palił jeden dzień. Oto, jak się przedstawia osławione narkomaństwo Witkacego, którego dowodów dopatrywano się w jego hieroglifach na eksponatach, wystawionych w roku 1946 w Zakopanem. Skoro już wspomnieliśmy o tej wystawie, to należy zaznaczyć, że Jiie zobrazowała ona ani w części istotnego dorobku malarskiego St. Ign. Witkiewicza. Przeciwnie; mimo najlepszych chęci jej organizatorów przyczyniła się raczej do mylnego wyobrażenia o tym dziale jego 333 T twórczości tak u stałych mieszkańców Zakopanego, jak i u jego sezonowych gości. Była ona bowiem jedynie wypadkową tego, co dało się zebrać wówczas w Zakopanem. Z tej przyczyny przeważały na niej robione na zamówienie banalne portrety nadobnych zakopianek w „typie" A + B i tym podobnych. Brakowało natomiast najlepszych prac nie obstalun-kowych, wykonywanych z własnej ochoty, z twórczego impulsu; przede wszystkim cennego zbioru doktorostwa Birula-Białynickich, zawierającego cały szereg świetnych dzieł Witkiewicza-juniora, powstałych podczas jego częstych „posiadów" u tych najbliższych mu przyjaciół. Na szczęście, jak się potem okazało, zbiór ten ocalał z opresji wojennych. Toteż rzeczywista, pełna wystawa prac malarskich St. I. Witkiewicza czeka dopiero na realizację, jak również i wydanie zbiorowe reprodukcji cenniejszych jego dzieł. Bowiem wszechstronna popularyzacja twórczości tak malarskiej, jak i pisarskiej tego nieprzeciętnego artysty i myśliciela stanowczo się należy jego pamięci. Jeszcze jednej szczególnej cechy charakteru Witkacego nie można tu pominąć. Był on niezwykle szczodrym szafarzem swych dzieł. Obdarowywał nimi nie tylko współuczestników swych zebrań, przyjaciół, znajomych, ale i obce osoby, które czasem przygodnie do pozowania zapraszał, o ile znalazł w którejś z nich ciekawy materiał dla swego ołówka. Taka propozycja była w Zakopanem poczytywana za nie byle jaki sukces. Toteż można sobie wyobrazić, jak upragnioną rzeczą było dla urodziwych i interesujących kobiet zawarcie znajomości z tak szczodrym malarzem. Niejedna z nich liczyła na takie wyróżnienie i gotowa była dla tego celu złożyć w ofierze swoje dziewictwo czy wierność małżeńską, niepomna na to, że słynny Witkacy i bez namalowania bezpłatnie portretu... Ale te sprawy nie wchodzą w program niniejszego studium o niezwykłym zakopianinie. Miał Witkacy jeszcze i inne sposoby objawiania swej hojności, szafując na prawo i lewo swymi oryginalnymi pomysłami. Gdy podróżował, wysyłał zwykle swoim przyjaciołom listy lub pocztówki, ozdobione własnymi rysunkami i dołączonymi do nich komentarzami. Takie cenne kolekcje znajdują się w niejednym zakopiańskim domu. Miał także zwyczaj posyłać znajomym swoje artykuły, zamieszczane w pismach, i zamawiał do tego celu specjalne odbitki. Widocznie czuł jakąś niepohamowaną potrzebę uzewnętrzniania się różnymi sposobami wobec osób bliżej z nim związanych i dzielenia się z nimi każdym nowym osiągnięciem. Wreszcie — według niepisanego prawa, ustalonego przez samego Witkacego, wszystkie prace, wykonane przez niego na omawianych wyżej zebraniach, przechodziły ona własność państwa domu. Nieraz były one pewną miłą formą rewanżu za urządzenie dla niego wieloosobowego przyjęcia. Tym się tłumaczy fakt, zastanawiający ludzi spraw tych nieświadomych, że niektóre rodziny zakopiańskie mają ściany swych mieszkań obwieszone pracami S. I. Witkiewicza. Już sama wiadomość o takim zwyczaju Witkacego wystarczyła, aby każdy zakopianin marzył o ściągnięciu go do swego domu i o urządzeniu u siebie takiego zebrania. Nie było to jednak łatwe do osiągnięcia wobec nieprzystępności Witkacego i wybredności w doborze towarzystwa. Stanisław Ignacy Witkiewicz miał liczne grono zwolenników i całe zastępy sympatyków jako człowiek, jako autor, artysta i myśliciel. Ale miał też i przeciwników, zwłaszcza wśród krytyków literackich, z którymi prowadził zażartą walkę w swoich rozprawach, przedmowach do swych książek i w różnych przemówieniach. Miał także swoich antagonistów, którzy nie znosili jego sposobu bycia, nie tolerowali jego dziwactw i poglądów. Budził też z tych samych powodów szczerą troskę wśród starszych członków swej najbliższej rodziny. Witkacy nie był jednak skłonny do słuchania czyichś rad i wskazówek; choć czasem umiał sam siebie oskarżać ze skruchą przed osobą budzącą w nim szczególne zaufanie. Cechowała go wielka drażliwość na punkcie krytyki czegokolwiek, co od niego pochodziło. A wynikała ona bynajmniej nie z dobrego mniemania o sobie, lecz ze skłonności do wpadania łatwo w nastrój przygnębienia. To właśnie skłaniało jego przyjaciół do oszczędzania go pod tym względem i do robienia w jego towarzystwie wszystkiego pod jego dyktandem. Trudno jest rozwiązać zagadkę niezwykłego wpływu Witkacego na otoczenie. Czy zaczął się on od samego uznania dla jego talentów, a ugruntował się dzięki jego pochopności do obdarowywania swoimi dziełami? Czy też wynikał z wyczuwania przez innych wyższości jego intelektu? A może powodem jego przytłaczającej przewagi nad otoczeniem była bujność jego natury i niezwykła jej emanacja, wiecznie płodna, niespokojna, pełna niespodzianek? Albo też po prostu jego wrodzona arbitral-ność, dążąca do podporządkowania sobie wszystkich i wszystkiego? Cóż za przemożny wpływ na drugich miał ten człowiek, skoro zdołał nakłonić swoją przyjaciółkę do targnięcia się wspólnie z nim na własne życie? Prawdopodobnie cały splot przyczyn składał się na to, że Witkacy razem z gronem swych zwolenników stanowił pewnego rodzaju system planetarny krążących w przestworzu fantazji satelitów dookoła swego centrum i słońca. Faktem jest, że gdzie się pojawił, tam nadawał ton ca- 335 334 leniu środowisku i w jego kręgu bladło wszystko, co świeciło własnym blaskiem. Charakter miał S. I. Witkiewicz na wskroś prawy i prawdomówny. Był do pedanterii uczciwy, rzetelny, słowny. Był też mrówczo pracowity, czego dowodziła jego spuścizna malarska, literacka i naukowa. Umiał być wiernym i oddanym przyjacielem. Gardził skąpstwem, sobkostwem i snobizmem. Miał złote serce, na ludzką niedolę czułe. Gdy spiesząc się minął żebraka, zawrócił z drogi, aby go nie pozostawić bez datku. Pewnego razu dowiedział się, że jeden z miejscowych malarzy, Ha-dowski, żył w biedzie i nie miał się w co ubrać. (Była to znana w Zakopanem sylwetka dziwaka wysokiego wzrostu, lekko przygarbionego, o nader charakterystycznej głowie z długimi ciemnymi kosmykami włosów niedbale odgarniętych z czoła, którą to uwiecznił w doskonałym swym obrazie Karol Kłosowski. Widywano go nieraz rozmodlonego na klęczkach późnym wieczorem u wrót zamkniętego już kościoła.) Otóż Witkacy wyszukał dla niego w domu, co mógł, z ubrań, bielizny i innych rzeczy, związał wszystko w tobołek i zaniósł do swych przyjaciół, pp. Federowiczów, prosząc panią domu z niemałym zażenowaniem, aby mu pomogła w doręczeniu tej skromnej darowizny biednemu malarzowi. Wśród rzeczy tych znajdowała się wspomniana tu już na wstępie czarna wełniana peleryna po jego znakomitym ojcu, w której to twórca kaplicy w Jaszczurówce chadzał ongiś po Zakopanem. Ta „peleryna zakopiańska", typowy uniform wiernych gości i miłośników Zakopanego z końca ubiegłego stulecia, zasługiwała na umieszczenie jej w muzeum, w dziale pamiątek z historii rozwoju tego uzdrowiska. Ale Witkiewicz-junior wówczas o tym nie myślał. Kierowało nim współczujące serce; więc bez wahania darował ten zabytek rodzinny biedakowi, który potem nosił tę powłóczystą szatę w Zakopanem aż do swojej śmierci. Co się z nią później stało, nie wiadomo. A Tatry? Te góry, które przez całe dzieciństwo i młodość miał tuż pod bokiem? Nie odgrywały one w jego życiu takiej roli, jaką odgrywały u tylu wybitnych ludzi służąc im za niewyczerpane źródło natchnień twórczych lub za skarbnicę badań naukowych. Góry pociągały go niezawodnie, lecz raczej dorywczo, jako turystę i narciarza, szukającego od czasu do czasu słońca, piękna, ruchu i rozrywki. Nie wznieciły w nim jednak po pierwszym młodzieńczym zapale do wycieczek zbawiennej dla ciała i ducha namiętności do wspinactwa wysokogórskiego. Ani nie przykuły go do 336 siebie postawieniem przed nim jakiegoś ważnego zadania, związanego z ich terenem, które niejednemu nieprzeciętnemu człowiekowi wypełniło życie. Nie one też były mu ucieczką w rozterce i źródłem ożywczym dla znużonej duszy; i nie w nich szukał on bodźców dla swych artystycznych ekspresji. Także i tu stwierdzić należy, że S. I. Witkiewicz był inny od wszystkich. We wczesnej młodości chodził po Tatrach z poetą Micińskim, szukając w górach tylko takiego towarzystwa, które by się mogło do-stroić do jego obcowania bezpośredniego ze wspaniałą pierwotną naturą. W wieku dojrzałym dość wcześnie ociężał. Żyłki sportowej ani taternickiej nie posiadał. Narciarstwo uprawiał w granicach umiarkowanych, nie oddalając się zbytnio od Zakopanego, przeważnie w dobranym towarzystwie kilku osób, z nieodzownym udziałem płci pięknej. Bez wątpienia, Tatry wpływały w pewnej mierze na kształtowanie się jego psychiki od wczesnego dzieciństwa. Jednakże przede wszystkim Witkacy był zakopianinem. Tu, w tym „nie bardzo podłym", ale i nie bardzo wzniosłym „mieście" Zakopanem dojrzewał, tworzył, zarabiał, wyżywał się i rozmyślał ten najoryginalniejszy z mieszkańców stolicy Podtatrza. Po dokonaniu przeglądu Witkacowych spraw zakopiańskich można powiedzieć, że ten skrajny indywidualista w dwojaki sposób upamiętnił się w międzywojennym życiu Zakopanego: Swymi portretami i swoim współżyciem z ludźmi, i w jednym i drugim wypadku niezrównany i niezastąpiony. Zarówno zaś jedno, jak i drugie było wiernym odbiciem jego stosunku do życia. I tu, i tam starał się uciekać od spraw konkretnych, naturalnych i poziomych — w świat fantazji i urojeń. Pewien smętek metafizyczny, któremu dawał wyraz w swoich powieściach, wkradł się do jego duszy już za młodu i tamował rozwój jego wrodzonego instynktu społecznego oraz podgryzał więzi, łączące go z życiem realnym. Dlatego też nagłe odejście Witkacego od życia — bez względu na towarzyszące temu faktowi okoliczności — było do przewidzenia, jako konsekwentne rozwiązanie jego powikłań psychicznych. Choć bezpośrednim powodem był lęk przed przewidywaną przez niego przy końcu drugiej wojny światowej niewolą duchową, którą istotnie przeżyliśmy w minionym niedawno okresie. Niewola taka w jego pojęciu równała się śmierci. I doprawdy trudno sobie wyobrazić, aby St. I. Witkiewicz, jako indywidualista i jako artysta, mógł się pomieścić w jakichkolwiek narzuconych mu ramach. Gdyby jednak był zdolny okres ten przetrzymać, kto wie, czy dzięki swym talentom -i swym skłonnościom nowatorskim nie stałby się polskim Picassem, a może i reformatorem teatru? Ale siła i chęć przetrwania, która była ratunkiem dla tylu ludzi w obozach kon- 337 22 — St. I. Witkiewicz centracyjnych, na wygnaniu lub w odosobnieniu wewnętrznym i pozwoliła im stanąć dziś w szeregach walczących o lepsze jutro — u Witkacego nie znajdowała nigdy uznania. Przekładał nad nią jawny protest i bunt. Psychika Witkacego to labirynt różnorakich wartości i przeciwieństw. Ukochanie życia i jego uciech przeciwstawia się tu nihilistycznemu światopoglądowi i skłonnościom samobójczym; egotyzm zbiega się z wszechstronnymi zainteresowaniami; a reformatorskie zrywy przeczą skrajnemu zwątpieniu w człowieka i w cele własnego narodu; wreszcie, uparte odmawianie sztuce przyszłości i dalszego rozwoju przekreśla własna pasja szukania nowych form i nowych wypowiedzi. Ktokolwiek pokusi się o scharakteryzowanie tej psychiki, da obraz niepełny. Witkacy nawet tym, z którymi żył w ścisłej przyjaźni, ujawniał się tylko pewnymi odpowiednikami, nadającymi się do obcowania z danym człowiekiem. Bo wszakże jednostka o skomplikowanej psychice nigdy w całości swego „ja" nie jest w stanie uzewnętrznić. Bogactwo natury Witkacego i jego liczne talenty, dające mu możność wypowiadania się na różnych polach, mogły były stanowić dla niego niewyczerpane źródło bodźców do życia i osiąganych stąd zadowoleń. Jeśli mimo to popadał w skrajne depresje, to przypuszczalnie powodem tego było wypaczenie jego psychicznego rozwoju już w zaraniu życia; jakaś niedomoga w pokierowaniu jego wrażliwą, twórczą naturą, a może niewłaściwe nastawienie go do życia, do otaczającej go społeczności i do samego siebie. Musiało tu szwankować systematyczne urabianie charakteru, opanowywanie samowoli, zachcianek i namiętności. Wdrożona zawczasu dyscyplina wewnętrzna, choćby odrzucona w latach dojrzewania do samodzielności, stanowiłaby zachowany w podświadomości pewien fundament moralny, na którym człowiek może się wesprzeć w chwilach zapadania się w bagno pokus i w toń zwątpień, aby w końcu wypatrzyć dla siebie jakiś drogowskaz. Witkacy, wyzbywszy się wszelkich wpływów i wszelkich hamulców, a sięgając skwapliwie po owoce z „drzewa wiadomości złego i dobrego", nie umiał wśród nich dokonywać wyboru. Dogłębne poznawanie życia i dociekanie zagadki bytu zamiast wyostrzyć wzrok odebrało mu zdolność dalekiego widzenia i pogrążyło go w ciemności. Witkie wieź- junior wychowywał się. z dala od ojca, w atmosferze uprzedzeń do niego i niedoceniania jego' wielkości, pozbawiony zupełnie jego dodatniego wpływu; a utracił z oczu swego rodzica w wieku, kiedy nie mógł jeszcze wyrobić sobie o nim niezależnego sądu. Witkiewicz-senior biadał nad tą rozłąką i troskał się o przyszłość swego jedynaka; starał gię wpływ na niego wywierać drogą pośrednią — swym świetnym piórem. Lecz te jego wypowiedzi wychowawcze nie docierały w porę do Stasia. Powikłania psychiczne chłopca, z natury trudnego wskutek obciążenia dziedzictwem artyzmu, spotęgowało jeszcze rozbicie gniazda rodzicielskiego i borykanie się o byt matki, snadź niezbyt obdarzonej zmysłem wychowawczym. Nie hamowane niczym wybujałości nie sprzyjały rozwijaniu się w młodzieńcu umiejętności dostosowywania się do otaczających go zjawisk i przezwyciężania przeszkód zarówno od zewnątrz, jak i w sobie samym. Do tego dołączyło się jeszcze psucie go> przez kobiety i łatwość ich zdobywania, co pociąga za sobą przesyt i nudę, działające zawsze destrukcyjnie. Nawykły do posłuchu i do aplauzu w swym otoczeniu, a nie uodporniony na sprzeciwy i ataki losu, po prostu nie był w stanie ich odeprzeć lub przetrzymać. Odejście swoje od życia przygotował St. I. Witkiewicz z całą świadomością i premedytacją, co dowodzi, że nie padł ofiarą chwilowego porywu i że nie było już dla niego ratunku. Snobistyczne i plotkarskie Zakopane nie wnikało w zawiłości jego psychiki i po odebraniu ostatniej o Witkacym, najbardziej sensacyjnej, wiadomości znalazło dla swego ongiś ulubieńca tylko jedno powierzchowne miano — degenerata, miano zgoła niestosowne. Był to tylko człowiek, który nie znalazł swojej drogi. Niechże więc to drugie Zakopane, miasto ludzi dobrej woli i czynu, którzy wnoszą swój wkład w ogólny dorobek narodu, wejrzy głębiej za pomocą tych kart w tragedię człowieka, tak bogato uposażonego przez naturę, a tak brutalnie od życia odtrąconego. 22* 338 Jan Witkiewicz ŻYCIORYS STANISŁAWA IGNACEGO WITKIEWICZA Zabierając się do napisania życiorysu tej miary indywidualności, jaką był Stanisław Ignacy Witkiewicz, będąc jego bratem stryjecznym, nasuwały mi się refleksje, czy aby to bliskie pokrewieństwo nie zaważy na mimowolnej stronności, której należałoby uniknąć. Postanowiłem poprzestać na krótkim zestawieniu dat i faktów. Rozpocząłem w myśli zestawiać wszystko, co pozostało mi w pamięci, i zdałem sobie sprawę, że stosunek mój do Stasia nie był tym zwykłym — rodzinnym i że pomimo niewątpliwie wspólnych psychicznych podbudo-wań, wynikających z bliskiego pokrewieństwa, byliśmy zupełnie innymi ludźmi. Życie nas obu tak się ułożyło, żeśmy się czasami nie widywali po parę lat. Przypominając sobie spotkania ze Stasiem widzę, że wrażenia po nich głębiej mi utkwiły w pamięci i że sens tych spotkań miał także dla mnie głębokie znaczenie. To, co tu piszę, nie jest suchą historią życia, które może lepiej znam z tej strony od innych, ale w istocie garścią wspomnień. Stanisław Ignacy Witkiewicz urodził się dnia 24 lutego 1885 roku w Warszawie przy ul. Hożej nr 11 jako syn Stanisława Witkiewicza i Marii z Pietrzkiewiczów, nauczycielki muzyki. Ochrzczony był w Warszawie, w kościele Sw. Aleksandra. Pod aktem Chrztu są podpisani oprócz ojca, jako świadkowie, Antoni Sygietyński, krytyk, oraz Józef Holewiński, artysta rytownik. Właściwe chrzciny (z olejów) odbyły się w cztery lata później w Zakopanem, na które przyjechała z Ameryki, jako matka chrzestna, wielka aktorka Helena Modrzejewska. Ojcem chrzestnym był góral, popularny Sabała-Krzeptowski. Asystą na tych chrzcinach były liczne pary góralskie. Później mówili górale, że „Staś ich wszystkich jest chrześniakiem". Po raz pierwszy widziałem Stasia, gdy miał dwa lata. Ja miałem wte- 341 dy sześć. Stryjostwo przywieźli do Babki mojej jej wnuka, którego jeszcze nie znała. Wrażenie poznania Stryja, o którym tyle mówiło się w mym otoczeniu, oraz małego „Kalunia" widocznie było tak silne, że dotąd widzę dokładnie pokój, otomanę pod ścianą, z lewej strony okno, a po otomanie biegającego Stasia. Wszyscy się zachwycają ślicznym chłopczyną, bo naprawdę był śliczny, a Stryj mu mówi: „Pokaż, jak myśli filozof". Staś usiadł na wałku kanapy, naprzeciw okna, podparł ręką twarzyczkę i spoważniał. Było to w Mińsku, obecnej stolicy Białorusi. Nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednym fakcie z bytności Stryjost-wa, a mianowicie: Stryj narysował wtedy, w moich oczach, portrecik mej młodszej siostry. Widziałem bezpośrednio moment czynności twórczej i wielkie to uczyniło na mnie wrażenie. O ile przypominam sobie, Stryj przywiózł wtedy dla Babci Album Gierymskich. Poznanie Stryja utkwiło w mej pamięci dziecięcej bardzo głęboko, jako coś dla mnie nowego, nie znanego, a eo dla Stasia było codziennym. Stryjostwo przenieśli się na stałe do Zakopanego w r. 1890. Po raz drugi widziałem Stasia, gdy miał lat dziewięć, a ja trzynaście. Przyjechaliśmy wtedy z moją Ciotką, Marią, do Zakopanego. „Dzieciarni" wiozła Ciotka sporo, bo oprócz mojej siostry młodszej i mnie, były jeszcze starsze od nas dwie nasze siostry stryjeczne oraz szesnastoletni syn naszych znajomych, przezwany przez Stryja Stanisława „Kałace-rem". Stryj ze Stasiem przyjechali po nas „furką" góralską do Chabówki (kolei jeszcze wtedy nie było). Jechaliśmy dwiema furkami. W jednej Ciotka ze Stryjem i część młodzieży, w drugiej moja starsza kuzynka, „Kałacer" i ja. Na Obidowej, jak zwykle, zaczął „siąpić" deszcz, nie było nic widać, więc naturalnie gadaliśmy bez przerwy. Staś opowiadał nam o swoich doświadczeniach z chemii i fizyki. Ja nie orientowałem się jeszcze w tym wszystkim, jako że dopiero przekroczyłem klasę drugą gimnazjum, ale „Kałacer", sześcioklasista, bardzo inteligentny i oczytany, dyskutował ze Stasiem. W pewnej chwili rozmowa przeszła na rodzenie się dzieci i tu Staś wykładał o rozwoju embrionów, czym wprowadził nas obu w niemy podziw, a starszą od nas kuzynkę w zakłopotanie. W Zakopanem mogliśmy się sami przekonać, że wszystko, co Staś mówił o swym laboratorium, doświadczeniach oraz biblioteczce naukowej — było prawdą, że zbierał zielnik, że miał zbiór owadów. W tym zbiorze owadów nie było jednak żadnego okazu na szpilkach, gdyż Ojciec nauczył Stasia, że nie można żywego stworzenia zabijać. Staś łapał owady, umieszczał żywe pod szklanką, przerysowywał, prze-malowywał, a potem puszczał wolno. "W dużym stopniu robił to za niego Ojciec. Taki stosunek do wszystkiego, co żyje, pozostał Stasiowi na całe ży- cie. Dotyczyło to nawet różnych pasożytów, których w dzieciństwie nie pozwalał tępić, jak karaluchy, myszy. Napisał wtedy „dramat" Karaluchy. W owym czasie drukował sam na małej drukarence inne „dramaty'1 pod wrażeniem dramatów Szekspira, ale w bardzo lakonicznym stylu. Był „dramat" pod tytułem: Męczennik taki, co męczy żebraki. Staś myślał, że męczennik to ten, który męczy innych. W Karaluchach występują: ojciec Karaluch, matka Karaluch itd. Pamiętam, że będąc o kilka lat starszy, chciałem Stasiowi wytłomaczyć grozę dramatów Szekspira i wprawiało mnie to w pasję, że Staś tak „po dziecinnemu" traktuje wszystko jak bajkę. Dopiero później, jako już dorosły, gdy poznałem i rozmawiałem ze Stryjem, zrozumiałem, że Jego metodą było rozbudzić już w dziecku wyobraźnię, inteligencję na podstawie szczytów twórczości. Nie tylko stosunek do stworzeń żyjących był u Stasia zupełnie wyraźnym, ale pod innymi względami już wtedy wyznawał Staś pewne zdecydowane zasady, które dla moich rówieśników były śmieszne i niezrozumiałe, a i starsi, jakże często, wzruszali ramionami nie rozumiejąc, że to jest wpływ, głęboko etyczny, Ojca Stasia, a także wybitnych przyjaciół Stanisława Witkiewicza-seniora. To był ten „inny świat", w którym żył ten dziewięcioletni chłopiec, „psuty" przez przyjaciół Ojca, profesorów, artystów, obdarowujących dziełami naukowymi, stwarzając dla tego „jedynaka" laboratoria i nie obawiając się włączyć do chemikalii kurary, wzbudzającej w nas przerażenie, a którą w słoiczku Staś nam pokazywał i tłomaczył działanie. Tak się zdarzyło, że jedna z naszych Ciotek w drodze do Zakopanego chciała w Krakowie, w księgarni Gebethnera, kupić dla Stasia jakąś popularną przyrodniczą książkę. Nie mogąc się zdecydować, zwierzyła się, dla kogo ma być ta książka. Odpowiedziano, że wybór może być tylko spośród dzieł na wyższym poziomie naukowym, gdyż Staś wszystkie inne dawno posiada. Staś w tym okresie był w pewnym stopniu rozpieszczonym przez matkę, czasami nieznośnym w naszych oczach, rozdokazywanych chłopców, bo nie umiał się bawić w nasze chłopięce szaleństwa, zresztą był młodszy. Kłóciliśmy się często. A jednak wywiozłem wtedy z Zakopanego wspomnienie jakiejś niezwykłości, może nawet jakby podziwu dla tego młodszego brata. Po raz trzeci widziałem go mając lat dwadzieścia we Lwowie, gdzie studiowałem na Politechnice. Było to zimą z r. 1900 na 1901. Staś, wtedy szesnastoletni, przyjechał z ojcem na doroczny egzamin w gimnazjum. Staś nie chodził do żadnej szkoły, gdyż w Zakopanem była wtedy tylko szkoła początkowa. Nauczyciel tej szkoły, jednocześnie pierwszy kustosz Muzeum Tatrzańskiego, p. Staszel był pierwszym nauczycielem 343 , późniejszego geoioga, proiesora w Wilnie, wtedy jeszcze studenta we Lwowie. Stryj ze Stasiem przyszli do nas niespodzianie. Mieszkałem nie sam, lecz: we trzech. Moi współmieszkańcy byli o dziesięć lat ode mnie starsi. Jednym z nich był inż. chemik, dr f ii. Bolesław Miklaszewski, wówczas asystent prof. Niementowskie-go na Politechnice, późniejszy twórca i rektor Wyższej Szkoły Handlowej w Warszawie. Drugim był Władysław Wojtowicz, późniejszy profesor szkół średnich, autor podręczników matematycznych. Dodam jeszcze, że Wojtowicz miał za sobą wtedy dwa fakultety, a we Lwowie był na trzecim, na chemii, i potem jeszcze skończył matematykę. Staś był wtedy w wieku przejściowym, chudy, wyciągnięty, niezgrabny, nieśmiały. Po pewnym czasie ośmielił się i zadziwiał swymi wiadomościami obu moich towarzyszy. Mało się wtedy widziałem ze Stasiem, zajętym egzaminami. Mieszkał w Snopkowie u pp. Domasze-wiczów, krewnych matki. Stryj zatrzymał się w mieście u swego przyjaciela, prof. Sobierańskiego. W roku 1903 zdał Staś maturę. Latem 1901 roku pojechał Staś na wieś do naszej ciotki, siostry naszych ojców, Anieli Jałowieckiej, na Wileńszczyznę, do Syłgudynek w pow. święciańskim. Po powrocie z wakacji, chcąc opowiedzieć ojcu swemu wrażenia z niezwykle pięknej krainy jezior, zaczął z pamięci malować to, czego nie mógł wypowiedzieć słowem. Tak stał się malarzem-pejzażystą i ten rodzaj malarstwa na długo był jego pasją wczesnej młodzieńczości. Muszę się tu wrócić i powiedzieć, że Staś przechodził najróżniejsze pasje, które, obok treści poważnej, przeplatały się z czysto dziecinnymi, chłopięcymi zabawami, przy czym ojciec zawsze był mu „towarzyszem" traktując każdy objaw już to dziecięcych zabaw, już to zainteresowań głębszych — jednako poważnie, zupełnie na serio, wychodząc ze swych własnych założeń, żeby nie naginać, nie nauczać, a jedynie pomagać młodemu życiu do jak najbardziej samodzielnego rozwoju własnych duchowych pierwiastków i zdolności do najwyższego poziomu. Każde nowe poznawanie życia objawiało się okresową pasją. A więc: poznawanie przyrody, laboratoria, zbiory, książki różnej treści, dzieła naukowe, dziecinne zabawy, żołnierze ołowiani i wycinani z tektury, malowani przez ojca, modele statków, wykonywanych również przez ojca, studiowanie lokomotyw w okresie budowy kolei do Zakopanego. Był czas, że Stasia zajmowała wyższa matematyka, której lekcji udzielał mu mieszkający wtedy w Zakopanem, już w starszym wieku, prof. Folkierski. Darzył on Stasia wielką przyjaźnią i cenił zdblności. Matka Stasia była nauczycielką muzyki z wykształceniem konserwa- 344 metody. wiuzyKa tez jaKis czas była pasją Stasia. Na okładce podręcznika gry na fortepianie, opracowanym przez Marię Witkiewiczową, jest fotografia Stasia siedzącego we wzorowej pozycji podczas gry. Ani do rysunku, ani do malarstwa ojciec nie nakłaniał syna nigdy, choć może pragnął, by syn poszedł w jego ślady. Aż przyszło samo pod wrażeniem nowych, nie znanych dotychczas wrażeń, może podświadomie bliskich poprzez matkę i ojca. Malarstwo pejzażowe stało się tą nową pasją. Staś był z natury bardzo pracowity i systematyczny w pracy, więc w takiż sposób zaczął się wyżywać 'w malarstwie. W ciągu paru lat jeździł na wakacje na Wileńszczyznę, a także na Podole i malował już nie tylko szkice z natury, ale także obrazy, które rozdarowywał znajomym. Jeden z tych obrazów jest w Zakopanem u mojej siostry, a drugi u mnie. Trudno uwierzyć, że go malował Stanisław Ignacy mając lat osiemnaście. Wczesnym latem roku 1903 Staś odwiedził mnie w Monachium, gdzie wtedy byłem na studiach i tam razem robiliśmy (jak Staś twierdził) parademarsch po Pinakotekach i Galerii Schaka. Z oglądanych tam dzieł zainteresował się bodaj jedynie Bócklinem, mniej Segantinim. Wszystko inne go nudziło. Z Monachium pojechał do Włoch, do Nervi, gdzie była wtedy nasza ciotka. To morze i jego brzegi urwiste malował Bocklin. Po powrocie do Zakopanego Stanisław Ignacy prawie zaniechał malowania z natury, natomiast tworzył, z nową pasją, fantastyczne w temacie i kolorze obrazy pod wrażeniem Bocklina. Przy swej pracowitości malował tych obrazów mnóstwo i obdarowywał nimi, jak zwykle, przyjaciół, zresztą każdego, kto go poprosił. W rodzinie naszej jest jeszcze jeden taki obraz. Nie wiem, u kogo znajdują się inne. Staś po raz pierwszy rozłączył się z rodzicami wtedy, gdy pojechał na wakacje do ciotki na Wileńszczyznę. Od tego czasu rozpoczęła się wymiana listów pomiędzy Ojcem i Synem, która trwała z małymi przerwami do roku 1914, tj. prawie do pierwszej wojny światowej. Listy Stryja zachował Staś wszystkie, swoje listy do Ojca zniszczył. Listy te, które obrazują stosunek Ojca do Syna w sensie najbardziej osobistym, intymnym, nie tylko w dużej mierze są przyczynkami i dopełnieniami do życiorysu człowieka tej miary, co Stanisław Witkie-wicz-ojciec, ale są jednocześnie najważniejszym źródłem do pełnego zrozumienia życia i samego człowieka, Stanisława Ignacego Witkiewi-cza-syna. Listy te są przepisane i będą wydane w pełnym brzmieniu. Wtedy dopiero można będzie poznać Stanisława Ignacego z okresu, kiedy zaczął dojrzewać i kształtować się człowiek i charakter. Staś malował wciąż tylko pejzaże, ale rysunku nie uznawał, zresztą 345 3 j ciec jego, wedle swych zasad (jak wspomniałem poprzednio) — nic lie sugerował. Jesienią z 1904 na 1905 rok w Zakopanem, gdy stryj wyjechał na dmę do Lowrano, rozmawialiśmy ze Stasiem o jego malarstwie i wtedy zacząłem go przekonywać, że powinien dla pogłębienia samego „rzemio-;ła" opanować rysunek. W braku modelu pozowałem mu wtedy. Rysunek szedł opornie, ale pierwszą, jaką Stanisław Ignacy namalował twarz [udzką, była moja podobizna, malowana olejno. Mam ten portrecik dotychczas. Ocalał z różnych perypetii wojennych. Wtedy to Staś wstąpił do Akademii w Krakowie. Pracował w pracowni prof. Mehoffera, ale bodaj także i u prof. Stanisławskiego. Na wiosnę 1905 roku poznałem w Krakowie prof. Stanisławskiego i zapamiętałem sobie jego zdanie o Stasiu: „On w malarstwie zawsze pozostanie Stasiem, a nigdy nie będzie Stanisławem." Stanisław Ignacy przerzucił się z malarstwa pejzażowego do portretu, ale jeszcze przeszedł okres, że się przyjaźnił i był pod wpływem malarza dużej miary — Slewińskiego, był nawet u niego jakiś czas w Bretanii. W ciągu tych dziesięciu lat do „pierwszej wojny światowej" widywaliśmy się ze Stasiem zaledwie kilka razy, i to zawsze bardzo krótko. Więcej mogliby o nim powiedzieć jego przyjaciele, ale ci byli bardzo różni. Jedni, którymi Staś się bawił, przynajmniej takie odnosiłem wrażenie (zresztą nie tylko ja jeden) — tych przyjaciół nie wymieniam, ale byli inni, których Stanisław Ignacy traktował na serio i naprawdę się przyjaźnił. Z tych ostatnich, których znałem, był przede wszystkim Bronisław Malinowski, późniejszy prof. uniwersytetu w Londynie, etnograf, i w pewnej mierze Karol Szymanowski, muzyk. Pamiętam, gdyśmy raz przyszli ze Stasiem do Szymanowskiego i ten zagrał nam sonatę, którą przed chwilą skończył komponować i której, wchodząc do pokoju, usłyszeliśmy ostatnie akordy. Po naszym wyjściu, pamiętam, jak Staś entuzjazmował się talentem Szymanowskiego. Nie wiem, jaki był ich późniejszy wzajemny stosunek. Przyjaźnił się wtedy z dużo starszym od nas obu poetą-powieścicpisarzem Tadeuszem Miciń-skim, z którego oryginalności oraz pewnych pozornych dziwactw pokpiwał i udawał, ale jednak był długi czas pod wpływem twórczości tego zapomnianego dziś pisarza, przedziwnego człowieka i oryginała. Staś, wrażliwy z natury, może pod wpływem matki, muzyczki, przyjaźnił się również wtedy z nie znanymi mnie osobiście muzykami: Ró-życkim, Fitelbergiem, Szelutą, Arturem Rubinsteinem. Dla wielu ludzi, którzy Stanisława Ignacego dobrze nie znali, wydawał się on egoistą. Jednak tak nie było. W gruncie rzeczy był nieśmiały i znam dużo faktów z jego życia, które wskazywały, jak umiał być ser- decznym, ujmującym, wdzięcznym za okazaną przez innych serdeczność i jak tej serdeczności i ciepła potrzebował. Malarstwo portretowe rozpoczął Stanisław Ignacy początkowo w technice olejnej i — jak zwykle — był ogromnie pracowity i płodny. Jednocześnie studiował systematycznie twarze ludzkie, powiększając fotografie do nadnaturalnej wielkości. Widziałem dużo tych powiększeń, na których uwydatniały się najróżniejsze szczegóły twarzy, niedostrzegalne normalnie na żywym modelu. Często taka powiększona podobizna ujawniała pewne charakterystyczne, śmieszne, karykaturalne szczegóły. Staś się nimi bawił, a ponieważ odziedziczył po ojcu talent udawania, więc naśladował niektórych znajomych oryginałów w najróżniejszych zmyślonych sytuacjach życiowych, a te karykaturalne fotografie dawały obfity materiał do śmiechu, ale też i do studiów. Wszyscy znajomi Stanisława Ignacego znali dobrze jego talent udawania i naśladowania, a może nieraz sami byli przedmiotem dobrego humoru Stasia w ich obecności. Trzeba jednak wiedzieć, że Staś nigdy nie udawał tych, których nie lubił. W tym okresie wyjeżdża Stanisław Ignacy kilkakrotnie za granicę w celach poznania sztuki współczesnej, do Paryża i Włoch. Od roku 1908 ojciec Stasia musi, z powodu zdrowia, opuścić Zakopane i zamieszkać na stałe w łagodnym klimacie, w Lowrano. Staś często odwiedza ojca. Z tego czasu jest bardzo obfita i ciekawa korespondencja ojca i syna. Staś mieszka z matką, która prowadzi pensjonat w Zakopanem, a potem na Bystrem w „Nosalu". Na wiosnę roku 1914 Stanisław Ignacy przyłącza się jako rysownik i fotograf do ekspedycji naukowej, która pod wodzą prof. Bronisława Malinowskiego, słynnego etnografa, wyjeżdża do środkowej Australii. Na ten wyjazd decyduje się Stanisław Ignacy głównie pod wpływem głębokiego przeżycia po tragicznej śmierci swej narzeczonej, Jadwigi Janczewskiej. Zaledwie ekspedycja wylądowała w Sydney, wybuchła wojna 1914 r. Prof. Malinowski zostaje internowany, jako obywatel austriacki, a Stanisław Ignacy, jako rosyjski poddany, odstawiony jest do Rosji do Petersburga (obecnie Leningrad). Ojciec Stasia, chociaż tak długo mieszkał ' w Zakopanem, nie zmienił obywatelstwa, aby Staś nie potrzebował służyć w wojsku austriackim, gdy w Rosji jedynacy nie odsługiwali wojskowo. W Petersburgu mieszkała ciotka nasza Jałowiecka oraz jej córka Jadwiga Żukowska. Staś przyjechał do nich. Zobojętniały na wszystko, ciągle pod wrażeniem śmierci narzeczonej, Stanisław Ignacy wstąpił zaraz do przyspieszonej gwardyjskiej szkoły 347 ©ficerskiej, aby później, gdy przyjdzie kolej na „pospolite ruszenie", nie potrzebować odsługiwać jako prosty żołnierz. Jako podporucznik, w drugim roku wojny poszedł na front i był kontuzjowany pod Mołodecznem. Ten okres służby w stopniu oficera w ówczesnym wojsku rosyjskim, wśród ogólnego rozkładu i demoralizacji wywarł poważny wpływ na Stanisława Ignacego. Wrócił do kraju w końcu 1918 r. Był przygnębiony i dopiero po pewnym czasie otrząsnął się z tego przeżycia. W Petersburgu zaczął malować portrety zarobkowo. Rozpoczął od portretowania swoich kolegów ze szkoły oficerskiej w Pawłowsku, a potem, nie mając na wydatki — zarabiał portretami. Również wtedy powstały kompozycje astronomiczne. Wspaniały ich zbiór kupiła już w, kraj u pani Maria Sobańska, ale — niestety — przepadły w okresie Powstania 1944 r. Także jeszcze w Rosji, w r. 1917, zaczai poważnie pracować nad filozofią, choć już przedtem, od wczesnej młodości, interesował się nią. Pierwszym dramatem (poza dziecinnymi Karaluchami z r. 1893) był napisany w r. 1918 Maciej Korbowa i Bellatrix. Po powrocie do kraju mieszkał z matką w Zakopanem. W r. 1923, 30 kwietnia, ożenił się z Jadwigą z Unrugów, której matka była córką Juliusza Kossaka, wielkiego malarza. .W r. 1931 w grudniu traci matkę, do której był bardzo przywiązany. W roku 1933 zamieszkuje na stałe w Zakopanem na „Antałówce" u naszej ciotki Marii Witkiewiczówny i mojej siostry również Marii. Właściwie mieszka częściowo w Zakopanem, a częściowo z żoną w Warszawie. W ciągu tych lat dwudziestu, aż do wojny 1939 r., widujemy się ze Stasiem rzadko, to w Zakopanem, to w Warszawie, i wiem o jego życiu więcej od naszej rodziny niż od niego samego. Malarstwo jego stało się prawie wyłącznie zarobkowym; było też konsekwentnie ustawione jako takie przez Stanisława Ignacego, ale czy w tych wybuchach wybujałych portretów, powstających „na marginesie", nie objawiał się wielki talent — to osądzi kiedyś historia sztuki. Co i jak tworzył wtedy Stanisław Ignacy, jaką była jego działalność, jaką krytyka, jaką twórczość literacka, jakim był jako filozof, jaką była inteligencja, wiedza i samowykształcenie, jakie oddziaływanie na otoczenie — to wszystko wiedzą jego przyjaciele, których miał dużo i którzy chcą upamiętnić Jego życie i dzieło. Dziecinna, nieledwie niemowlęca zabawa „w filozofa" zawiodła Go na tę drogę, widocznie mu najbliższą, gdy wszystko inne, co robił, myślał i tworzył, było tylko podłożem do tej istotnej treści Jego Ja. Należy tu wspomnieć o przyjacielu, jakiego Stanisław Ignacy miał 348 w niemieckim sędziwym filozofie Corneliusie. Podczas wojny zimą j w r. 1939 na 1940, już po śmierci Stasia przyszedł do Zakopanego list od Corneliusa, którego przed wojną Staś swego czasu gościł u siebie w Zakopanem. W liście było ubolewanie, że wojna rozdzieliła obu przyjaciół i kończył się zdaniem: Alle meine Segenwiinschen sind mit Ihnen. List został spalony w obawie przed hitlerowcami. Stanisław Ignacy, podczas powszechnej wędrówki na wschód w r. 1939, podczas wojny polsko-niemieckiej, pod wpływem zbliżającej się całkowitej katastrofy wpadł w stan silnej depresji i odebrał sobie życie 18 września 1939 r. Przed wyruszeniem z Warszawy, podczas oblężenia, telefonował do nas na Mokotów. Żona moja była przy telefonie. Staś się pytał: „Czy zostajecie w Warszawie, bo jeśli tak, to i ja zostanę." Żona mówiła „tak", ale rozmowa się urwała, bo był nalot. Dowiedzieliśmy się o śmierci Stasia dopiero zimą od Jego żony. Może gdyby usłyszał odpowiedź, że zostajemy — pozostałby i żył. Warszawa, marzec—kwiecień 1950 r. Piotr Grzegorczyk DZIEŁO PISARSKIE STANISŁAWA IGNACEGO WITKIEWICZA Próba bibliografii Nie podobna zapewne wymienić w dziejach literatury polskiej twórcy bardziej prowokująco — rzec by się chciało — heroicznie nowatorskiego, więcej przejętego duchem reformatorskim, z większą pasją i ambicją propagującego swe niełatwe teorie, swą sztukę czystej formy, dziwacznej deformacji i bezsensu, artystę radykalniej i brutalniej zrywającego z tradycją w imię swych własnych teoretycznych założeń, pisarza i filozofa wszechstronnie j szego — niż Stanisław Ignacy Witkiewicz. Z drugiej jednak strony trudno wskazać postać bardziej tragiczną, więcej osamotnioną twórczo, „w gąszczu nieporozumień i niezrozumień", bardziej wątpiącą o swej sztuce i przekonaną o bliskim upadku i śmierci Sztuki w ogóle — niż on właśnie. Źródła tego tragizmu były rozliczne, tkwiły nie tylko w szamotaniu się ze współczesnością, tkwiły najgłębiej w nim samym, w jego buntowniczej naturze i introwersyjnej psychice. Malował i pisał ogromnie dużo, w pewnych fazach jakby szalonej erupcji twórczej, lecz tylko nieznaczna część tego, co tworzył, dostawała się do druku lub była realizowana scenicznie. Polemizował, atakował i odpierał ataki z pasją, lecz zawsze głęboko przemyślanymi argumentami. Wygłaszał też sporo odczytów. Zwalczali go niemal wszyscy. Miał wielkich i godnych siebie adwersarzy i krytyków, jak Irzykowskiego, Chwistka, Tadeusza Kotarbińskiego. Miał też paru poważnych obrońców i jeśli nie zwolenników, to serio zainteresowanych jego teorią, jak Władysława Tatarkiewicza, Stefana Szumana, Jerzego Brauna. Plon przeszło trzydziestoletniej pracy twórczej był bardzo obfity, chociaż liczba dzieł osobno wydanych nieduża. Toteż nic dziwnego, że z chwilą wybuchu drugiej wojny światowej pozostała w Warszawie, gdzie przeważnie w ostatnich międzywojennych latach mieszkał, skrzynia jego rękopisów. Nie znamy dokładnie jej zawartości. Wiadomo wszakże, że było w niej wiele rozpraw filozoficznych, szkiców, polemik, obszerne studium oby- 352 ezajowo-społeczne Niemyte dusze, przeszło trzydzieści dramatów i proza powieściowa. Skrzynia ta przetrwała nawet piekło powstania warszawskiego, rozgrabiono ją dopiero po wojnie. Z tego zespołu nie odnalazł się dotychczas żaden rękopis. Na szczęście, ocalały inne zbiory i odpisy jego utworów. W sumie jednak w całej puściźnie pozostały dotkliwe braki i szczerby i stan ten musiał się niekorzystnie odbić również na pełności i dokładności bibliografii. Niewiele pomogły apele w czasopismach do posiadaczy jego utworów i listów. Brak wiadomości o losach co najmniej dwunastu dramatów, nie wiadomo, czy pozostał z ich tekstów jakikolwiek ślad. Nie odszukano też różnych rozpraw filozoficznych, o których wiadomo, że istniały w rękopisach. Nie dotarto nawet, co gorsza, do wszystkich drukowanych rzeczy, z powodu niedostatków i luk w zbiorach naszych czasopism oraz niemożności dokładnego przejrzenia ich wszystkich. Z tych przeto powodów praca ta ma charakter raczej zbioru materiałów bibliograficznych, usiłujących w chronologicznych ramach (chociaż nie wszędzie konsekwentnie) dać w zapisach tytułowych obraz aktywności pisarskiej Witkiewicza oraz jej rezonans w krytyce, przynajmniej w ważniejszych pozycjach. Posługuje się przy tym dość obficie adnotacjami, wyławiając osobiste wynurzenia autora i daty powstania utworów. Obejmuje zaś okres od 1893 do 1956 włącznie. Uprzejmej uczynności pani Jadwigi Witkiewiczowej, wdowy po pisarzu, zawdzięczam dopełnienie wielu pozycji cennymi informacjami, za co składam Jej na tym miejscu wyrazy wdzięczności. Słowa podziękowania należą się też drowi Janowi Leszczyńskiemu za udostępnienie mi ze swych zbiorów puścizny rękopiśmiennej Witkiewicza i liczne o niej uwagi. 1893 1. Karaluchy. Komedia w jednym akcie. Zakopane 1893. Druk Stasia Witkiewicza, cm 9,5 X 12,5, k. nlb. 5. Złożony ręcznie w drukami domowej i odbity na 5 osobnych kartkach, druczek ten, niezwykłe curiosum, zawiera 4 sceny próby dramatu ośmioletniego chłopca, o motywie najazdu karaluchów na miasto. Świadectwo niezwykłej fantazji i spontanicznego dramatyzowania jej. Na karcie tyt. nazwisko autora: Staś Witkiewicz. Karta przedtytułowa: Komedie Stasia Witkiewicza Tom 1. Zakopane 1893. BJ; Oss 12467/11. 2. [Król i złodziej. Komedia w l akcie. Zakopane 1893?] Z tego zapewne czasu pochodzi druga znana dziecięca sztuczka teatralna ogłoszona przez Romana Jasińskiego: Nieznany dramat Witkacego. „Przekrój" 1947 nr 106 z 20—26 IV s. 5, bez tytułu (można ją nazwać Król i złodziej), wykazująca również bogactwo wyobraźni oraz in nucę zdolność stwarzania nadmiaru sytuacyj i figur dramatycznych, tak charakterystycznych w późniejszej twórczości (zob. 279). 1904 13. Marzenia improduktywa (dywagacja metafizyczna). Zakopane 1904, autograf powielony na szapirografie, s. 41. Zawieja: O dualizmie; Wstęp; Analiza jedności; O osobowym Bogu; O mo-nizmie; O dualizmie w życiu; Dodatek VI. Filozofia Schopenhauera i jego stosunek do poprzedników. Próby rozprawek filozoficznych 18-letniego autora z lat 1902—1904, dowodzące oczytania i dążności do samodzielnej wypowiedzi. Na s. 33 data: „1903 w październiku". Na s. 41: „Koniec dodatku, 1902 w grudniu". BJ rkps 55/50 Skróty BJ — Biblioteka Jagiellońska BN — Biblioteka Narodowa IKC — Ilustrowany Kurier Codzienny, Kraków KLN — Kurier Literacki i Naukowy, dod. IKC Oss — Biblioteka Zakładu im. Ossolińskich, Wrocław W. — Warszawa 1908 |4. [Gottlieb Seweryn] Dr S. G.: Z wystawy (w Tow. Przyj. Sztuk Pięknych w Krakowie). Naprzód R. 17: 1908 nr 67 z 8 III s. 1—2. Na s. 2: „Osobą nową jest p. St. Witkiewicz-syn. Pejzaże jego co prawda wybitne nie są, ale mają nutę osobistą. Widać w nich dążenie do własnej metody malarskiej. Ten brak oparcia się o wszechwładne dziś wzory jest już dużą zaletą. P. W. jest jako malarz krajobrazu kolorystą i nastrojowcem. Ranek w górach (118), Noc księżycowa (120) i litewski pejzaż wyróżniają się poważnie..." (Rozwiązanie kryptonimu autora recenzji zawdzięczam prof. Zofii Ameise-nowej.) 23 — St. l. Witkiewicz 353 352 1916 5.622 upadki Bunga, czyli Demoniczna kobieta. (Powieść). Autograf cm 34 X 22,5, k. 1069. T. 1: „Przedmowa. 1919 r." k. 3—4; „Część I: Życie i dyalektyka. 1910" k. 6—283; T. 2: „Część II: Demoniczna kobieta. 1910". k. 284—700; T. 3: „Część III: Za późno! 1910" k. 701—1095. Na kartach tytułowych pseud. autora: Genezyp Kappen. Pierwsza zapewne próba 24-letniego autora obszernego utworu beletrystycznego, opartego na materiale autobiograficznym. Nie ogłoszona drukiem. Oss 12452/11. 1918 6. Maciej Korbowa i Bellatrix. Tragedia w 5 aktach z prologiem. 1918. Maszynopis z uzup. i poprawkami ręką autora, cm 34 X 21 k. I, 99. Pierwszy dramat autora (por. książkę jego: Teatr, 1923, s. 120). Nie drukowany, nie wystawiony. Prolog zaginął. Oss 12453/11. 7. Nowa homeopatia zła. Sztuka w 3 aktach. [1918?] rkps s. l—22, k. l (z wyliczeniem osób dramatu). Pisana ołówkiem, dwoma charakterami pisma na przemian. Fragm. 1. aktu. Zbiory rodziny. 1919 8. Nowe formy w malarstwie i wynikające stąd nieporozumienia. Jedna tablica kolorowa, cztery jednobarwne i dwie figury w tekście. Okładka rysunku Augusta Zamoyskiego. Warszawa 1919. Skład gł. w Księgarni Gebethnera i Wolffa, s. 184, tabl. 4. Pierwsza wydana książka autora, ukończona, jak wskazuje data na jej końcu: 13.9.1918. „Poglądy te... sformułowałem jeszcze w 1914 r. (przed samą wojną)... ogłosiłem w formie szkicowej w 1918" („Zet" 1933 nr 18). „Zacząłem ją pisać w Rosji w r. 1917" (Teatr, 1923, s. 265). Wstęp filozoficzny do tej książki, zdaniem autora, jest „nieudolnym i zagmatwanym streszczeniem pierwszej wersji mojej pracy pt. Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie Istnienia" (ib. s. 266). Autor książkę tę uważał za główną swą pracę o teorii malarstwa (zob. przedmowę do jego Szkiców estetycznych, 1922). „Celem niniejszej pracy jest stworzenie takiego systemu pojęć, który by umożliwił porozumienie się między artystami a krytykami z jednej strony, a krytykami i publicznością z drugiej" (Przedmowa). Zawartość: Cz. I. Wstąp filozoficzny; Cz. II. O sztuce czystej; Cz. III. Malarstwo: 1. Uwagi ogólne, 2. Kompozycja, 3. Kolor: Uwagi ogólne, Prawo kontrastu, Harmonia kolorów, Kolory rozwiązujące. Związek koloru z kompozycją. Kompozycje kolorowe przewrotne. Naturalna harmonia kolorów. 4. Ujęcie formy. O dobrym rysunku. 5. Krytyka w malarstwie. Cz. IV. O zaniku uczuć metafizycznych w związku z rozwojem społecznym: 1. Rozwój społeczny, 2. Samobójstwo filozofii, 3. Upadek sztuki. Rec.: „Zdrój" 1919 nr 4. 9. Z podróży do tropików. Echo Tatrzańskie, Zakopane R. 2: 1919 nr 15—18. Opis podróży odbytej w 1914 w towarzystwie prof. Bronisława Malinowskie-go do stolicy Cejlonu, Colombo. 10. Demonizm Zakopanego. Echo Tatrzańskie, Zakopane R. 2: 1919 nr 19—22. O specyficznej atmosferze psychicznej powstającej w czasie pobytu w Zakopanem. Przedruk: „Epoka", dziennik, W. R. 2: 1927 nr 182—186. 11. Katalog wystawy [w Tow. Przyj. Sztuk Pięknych w Krakowie]. Kraków 1919 s. 7. Zawiera: Ignacy Witkiewiez: Wstęp teoretyczny; Wypowiedzi Tymona Nie-siołowskiego i Augusta Zamoyskiego. Katalog: Witkiewiez: 47 prac, Niesio-łowski: 8 prac, Zamoyski: 22 prace. Na egz. poprawionym ręką autora data: 22 I 1919, i errata Wstępu: w. 3: zamiast „się zgodzi", powinno być „sądzi"; w. 17: powinno być: „w walce o odtworzenie"; w. 35: zamiast „przerw", powinno być „praw"; w. 37: powinno być: „robienie programowo". Oss 12467/11. We Wstępie teoretycznym użył Witkiewiez po raz pierwszy pojęcia „napięcia kierunkowego", zdefiniowanego w książce Nowe formy w malarstwie, 1919. Rec: Dąbrowski Mieczysław, „Maski" 1919 s. 47—48. Om. Wincenty: Wystawa TPSP w Krakowie. „Wianki", Kraków 1919 nr l s. 9. 12. Formiści. Katalog. Wystawa III (Kraków) [1919] s. 16. Witkiewiez: 3 prace. 13. Wystawa obrazów, rzeźb i grafiki [w Zakopanem]. Echo Tatrzańskie R. 2: 1919 nr 13 s. 7. Wśród wystawców wymienia Witkiewicza. Ocena jego malarstwa: ib. nr 17 s. 5: Z listów do Redakcji. 14. [Husarski Wacław?] —wh—: Wystawa Formistów [w Polskim Klubie Artystycznym w Warszawie]. Pro Arte R. 5: 1919 nr 5. M. in. negatywna ocena obrazów Witkiewicza. 1920 15. Pragmatyści, sztuka w 3 aktach i 4 odsłonach. Zdrój, Poznań 1920 nr 3 s. 62—75. Errata ib. nr 4. Napisana w 1919. Pierwszy drukowany dramat. Wystawiony 30 XII 1921 w Teatrze Elsynor (w sali Teatru Małego) w Warszawie o godz. 23 wjeż K. Borowskiego. Powtórzono: 31 XII i 7 I 1922. W pofcededniu premieryautor wygłosił odczyt o „Nowym teatrze" (zob. 53). Autor poprzedził utwór wstępem 355 23* 354 teoretycznym, powtórzonym później z małymi zmianami w wyd. Tumo Mózgowicsa. % a Rec. teatr.: Breiter E., „Świat" 1922 nr l s. 13—14; [Godlewski Stefanl S. J. G., „Gazeta Poranna" 1922 nr 5; Grubiński W., „Kurier Poranny" 1921 nr 354, 1922 nr l (przedruk w zbiorze W moim konfesjonale, 1925 s. 211_220- Horzyca W., „Skamander" 1922 nr 17 s. 117-120; Kisielewski Z., ^Robotnik" 1921 nr 353; Komarnicki L., „Przegląd Warszawski" 1922 nr 5' s" 249—253-Makuszyński K., „Rzeczpospolita" 1921 nr 357 por.; [Naglerowa H.] J sty ' „Gazeta Poranna i Wieczorna" 1922 nr G230; Pieńkowski S., „Gazeta Vfar' szawska" 1922 nr 3; [Rabski W.] W. R., „Kurier Warszawski" 1921 nr 359" [Stawar A.] as., „Kultura Robotnicza" 1922 nr 2; Wandurski W., „Robotnik" 1922 nr 2; Wittlin J.: Apologia nonsensu w sztuce. „Gazeta Wieczorna" Lw' 1922 nr 6318. Zawistowski W., „Kurier Polski" 1922 nr 12. Odpowiedź' autora recenzentom w książce Teatr 1923 s. 128—145, 183—204. 16. Filozofowie i cierpiętnicy, czyli Ladaczyni z Ekbatany, tragedia perska w 3 aktach. Napisana w 1920, nie drukowana, nie grana, zaginęła, 17. Miętoszą, czyli W sidłach BEZTROSKI, komedia w 2 aktach z epilogiem. Napisana w 1920, nie drukowana, nie grana, zaginęła. 18. Mister Price, czyli Bzik Tropikalny, dramacik w 3 aktach. 1920. Maszynopis cm 33,5 X 21, s. IV, 54. Napisany w 1920 „na współkę z panią Eugenią Dunin-Borkowską". Przedmowa datowana 29 IV 1920. Na końcu maszynopisu daty: 20 IV 1920 — 17 TU 1925. „Poświęcona przez Eugenię Borkowską Władysławowi Borkowskiemu. Przez St. I. Witkiewicza Leonowi Reynelowi". W Spisie sztuk (Teatr, 1923) zaliczył go autor do rzędu „najbardziej realistycznych". Nie drukowany, autograf zaginął. Wystawiony w Warszawie 2 VII 1926 (zob. 90). Oss 12454/11. 19. Multiflakopulo, okropny dramat w 3 aktach z prologiem. Napisany w 1920. „Nagrodzony zaszczytną wzmianką na konkursie «Baga-teli» w Krakowie 1920 r." Nie drukowany, nie wystawiony, zaginął. 20. ONI, dramat w dwóch i pół aktach. Maszynopis powielany s. . nlb. 2, 84. Napisany w 1920. Nie drukowany, nie grany. Poświęcony dyr. Teofilowi Trzcińskiernu. Na s. 53 odsyłacz: „Ani jedno słowo z monologu tego nie ma być opuszczone w razie przedstawienia tej sztuki. Ostatnia wola autora. 127X11. 920." Na s. 66 odsyłacz do wyrażenia „parowy nosorożec": „Zwracamy uwagę, że pojęcie parowego zwierzęcia w ogóle (nie tylko konia) lub danego człowieka (np. parowy Napoleon) jest naszym osobistym wynalazkiem datującym się z lat 1906—1907." Bib. Teatru im. Słowackiego, Kraków, 1670. 21. Pentemychos i Jej niedoszły wychowanek, tragedyjka w 3 aktach z prologiem i epilogiem. Napisana w 1920, nie drukowana, nie grana, zaginęła. 356 22. Straszliwy wychowawca, dramat w 4 aktach. Napisany w 1920, nie drukowany, nie grany, zaginął. 23. Wstęp do teorii Czystej Formy w teatrze. I. Analogia z malarstwem. Skamander R. 1: 1920 nr 1—3. Napisany w czerwcu 1919. Przedruk w książce Witkiewicza: Teatr, 1923 s. 1—32. Rec.: Żygulski Zdzisław, „Wiek Nowy" 1920 nr 5836, 5837. 23a. O „deformacji" na obrazach. Gazeta Wieczorna, Lwów 1920 nr 5165. 24. Pieńkowski Stanisław: Z Zachęty (Wystawa malarska Br. Lechow-skiego, S. Witkiewicza, Br. Bryknera i innych). Rzeczpospolita 1920 nr 143. 1921 25. Artysta i znawcy. Formiści R. 2: 1921 nr 5 (2) s. 5. Ośmiowiersz datowany 18 III 1921. Poświęcony Zofii Stryjeńskiej. 26. Bezimienne dzieło, 4 akty dość przykrego koszmaru. 1921. Autograf cm 34 X 20,5 k. nlb. 2, 79, zapisanych jednostronnie. W końcu rękopisu data: 27 XI 1921. „Poświęcone Bronisławowi Malinow-skiemu." Nie drukowany, nie wystawiony. Oss 12456/11. 27. Dobra Ciocia Walpurgia, komedia w 2 aktach z epilogiem. Napisana w 1921. Oznaczona przez autora jako realistyczna. Nie drukowana, nie grana, zaginęła. 28. Gyubal Wahazar, czyli Na przełęczach BEZSENSU, nie euklidesowy dramat w 4 aktach. 1921. Maszynopis z poprawkami autora, cm 34 X 21 s. II, 68. Napisany w 1921. Oznaczony przez autora jako „więcej zbliżony do czystej formy". Nie drukowany, nie wystawiony, autograf zaginął. Oss 12783/11. 29. Metafizyka Dwugłowego Cielęcia (tropikalno-australijska) sztuka w 3 aktach. 1921. Maszynopis z poprawkami autora, cm 34 X 20, s. 53. Napisana w 1921. Fragment przedmowy do niej (z 9 V 1921) zacytował autor w książce swej Teatr, 1923, s. 121—122. Na końcu maszynopisu data: 29 III 1921. Autograf był w posiadaniu Teofila Trzcińskiego. Określona przez autora jako „więcej zbliżona do czystej formy". Nie drukowana. Wystawiona w Poznaniu 14 IV 1928 (zob. 114). Oss 12456/11. 30. Niepodległość trójkątów. • Sztuka w 4 aktach. (1921). Maszynopis cm 34 X 24,5, s. IV, 51. Ukończona 2 II 1921. Nie drukowana, nie grana, autograf zaginął. „Poświęcone Leonowi Chwistkowi specjalnie jako autorowi Kardynała Ponifleta zniszczonego w rękopisie 1917 r." Oss 12458/11. 357 31. Tumor Mózgowicz, dramat w 3 aktach z prologiem. Kraków 1921. Nakł. Spółki Wyd. „Fala" s. 90. Pierwsza realizacja sceniczna dramatu Witkiewicza: Kraków, Teatr Słowackiego 31 VI 1921 w reż. T. Trzcińskiego, wywołała duże echa w prasie. Rec. teatr.: Boy (Żeleński), „Czas" 1921 nr 150 (przedruk: Flirt z Melpomeną III, 1922 s. 65—74); F. O., „Rzeczpospolita" 1921, wyd. krakowskie z 6 VII; Fallek W., „Nowy Dziennik" 1921 nr 170; Hoecker Emil, „Naprzód" 1921 nr 145, 146; Krzywicka L, „Wiadomości Literackie" 1926 nr 13 s. 3; L.: Pierwszy eksperyment formizmu w teatrze, „Świat" 1921 nr 30 s. 11, ii.; [Łuskina Ewa] E. Ł. „Goniec Krakowski" 1921 nr 178; [Prokesz W.] W. Pr., „Nowa Reforma" 1921 nr 149; Skoczyłaś Ludwik, „Głos Narodu" 1921 nr 149; Stur Jan, „Kurier Lwowski" 1921 nr 197, 203 (oraz w zbiorze: Na przełomie, Lwów 1921, s. 190—197); i polemika: Ortwin Ostap: O Apokalipsie i Mesjaszach, „Kurier Lwowski" 1921 nr 203 (fragm. cytuje: „Przegląd Warszawski" 1921 s. 276 n.); [Szyjkowski Marian], M. Sz., „IKC" 1921 nr 177; Wieniewska Idą: Problem bezsensu, „Kurier Lwowski" 1921 nr 182. Autor odpowiedział krytykom w art.: Zwierzenia osobiste w kwestii „Tumora Mózgowicza" i teorii czystej formy na scenie, „Goniec Krakowski" 1921 nr 192, 194 (przedruk w książce Teatr, 1923); Odpowiedź Palikowi na jego krytyką „Tumora Mózgowicza" „Nowy Dziennik" 1921 nr 204; Jeszcze parę słów w kwestii „fantastycznej psychologii" (d. c. polemiki z Fallkiem), ib. nr 237 (przedruk w książce Teatr, 1923 — zob. 58). 32. W małym dworku. Sztuka w 3 aktach. 1921. Autograf cm 33,5 X 21 s. II, 58. Ukończona 19 I 1921 (zakończenie z VIII 1925). Oznaczona przez autora jako realistyczna. W akcie I sc. 7 przytacza wiersz napisany w r. 1911. Wystawiona w Toruniu 1923 oraz w Zakopanem 27 VIII 1925 i we Lwowie 12 VIII 1926. Drukowana w Krakowie 1948 (zob. 75a, 92, 254). Oss 12455/11. 33. Bliższe wyjaśnienia w kwestii czystej formy na scenie. 1. Teoria czystej formy w poezji. 2. Bliższe określenie sztuki teatralnej w czystej formie. 3. Parę słów o roli aktora w sztuce teatralnej w czystej formie. Skamander R. 2: 1921 z. 7/9 s. 240—253, z. 14/15 s. 426—450 (przedruk w książce: Teatr, 1923 s. 33—76). Na końcu data: Grudzień, 1919. 34. Formista o formizmie. IV Wystawa Formistów w Krakowie. Rzeczpospolita (Kraków) 8 II 1921 s. 2 (samoistny dod. do edycji warsz.). Omawia prace Chwistka, Czyżewskiego, H. Gottlieba, J. Hryńkowskiego, Zb. i A. Pronaszków, K. Winklera i A. Zamoyskiego. M. in, o sobie: Obrazy są „malowane nie na zimno, tylko, przeciwnie, w stanie kompletnej nieprzytomności". 35.0 tożsamości samej ze sobą Sztuki teatralnej w Czystej Formie. IKC 1921 nr 255. 36. W sprawie mojej tzw. „Teorii Bezsensu" (?) w Sztuce. Czas 1921 nr 171 s. 3. 358 Odpowiedź na krytykę K. H. Rostworowskłego (zob. 39). M. in. mówi, że napisał 15 sztuk dramatycznych, i cytuje fragm. przedmowy napisanej 9 V 1921 do Metafizyki dwuglowego cielęcia. Replika Rostworowskiego, zob. 40. Ciąg dalszy polemiki z Rostworowskim ogłosił Witkiewicz pt. Parę słów w kwestii stosunku Formy do „treści". „Goniec Krakowski" 1921 nr 228, 229. 37. Z powodu krytyki IV Wystawy Formistów. Formiści, Kraków R. 2: 1921 z. 4 s. 5—8. 38. Nowaczyński Adolf: „Skamander połyska, wiślaną świetlący się falą". Skamander 1921 nr 7/9 (przedruk w zbiorze: Góry z piasku, szkice. W. 1922 s. 150—173. Zarzuca m. in., że grupa „Skamandra" nie posiada swego teoretyka. „W p. Witkiewiczu stanowczo go nie znajdzie, gdyż jest w jego wywodach tylko biegunka słów, przy żałosnym pierwotnictwie myślowym..." Witkiewicz odciął się Nowaczyńskiemu w art.: Zwierzenia osobiste na temat „Tumora Mózgowicza" i teorii czystej formy na scenie, w książce swej: Teatr, 1923 s. 82. 39. Rostworowski K. H.: Teoria bezsensu S. I. Witkiewicza. Głos Narodu 1921 nr 151 s. 2. Krytyka teorii Witkiewicza na podstawie Tumora Mózgowicza i wstępu do tego utworu... „I oto ta spekulacja p. Witkiewicza sprawia, że Tumora Mózgowicza uważani za dzieło nieszczere, więc i niedociągnięte [...] Deformacja świata w dziele dramatycznym musi być przeprowadzona konsekwentnie. Nie wystarcza bezsens logiczny i psychologiczny, trzeba i bezsensu estetycznego." Rostworowski uważa jednak Witkiewicza za wybitny, acz jeszcze szukający samego siebie talent, zob. ib. nr 155 s. 4: Z Teatru im. Słowackiego. 40. Rostworowski K. H.: W sprawie mojej „Teorii Bezsensu S. I. Witkiewicza". Czas 1921 nr 174 s. 3. Ważna wypowiedź o tworzeniu dramatycznym. Replika Witkiewicza (zob. 36). 41. Stern Anatol: Manekiny naturalizmu. Uwagi o polskim teatrze, dramaturgu, aktorze, reżyserze i krytyku teatralnym, na tle nowej sztuki. Skamander R. 2: 1921 z. 14/15 s. 444—456. M. in. uwagi o Witkiewiczu i jego bliskości do ekspres j onizmu niemieckiego; o efektach scenicznych w Tumorze, w dotychczasowym znaczeniu; podkreśla zbieżność z Przybyszewskim w sposobie „obnażania psychiki". Sądzi, że Tumor zbudowany jest wg schematu noweli T. Rittnera Sala koncertowa. 1922 42. Jan Maciej Karol Wścieklica, dramat w 3 aktach bez trupów. (1922). Maszynopis powielany s. nlb. 4, 72. Napisany w 1922. Określony przez autora jako realistyczny. Nie drukowany. Wystawiony w Warszawie 25 II 1925 w Teatrze im. Fredry (przy ul. Snia-deckich) i grany w objeździe po prowincji przez 4 tyg. Następnie wystawiony we Lwowie, Teatr Mały, 8 V 1926. Bib. Teatru im. Słowackiego, Kraków. 359 Eec. teatr.: Boy-Żeleński, Flirt z Melpomeną V, W. 1925 s. 262—269; Bu-kowski K., „Wiek Nowy" 1926 nr 7464; Jaworski Roman: Wściekajmy się _ nie dajmy się. „Wiadomości Literackie" 1925 nr 12 s. 6; Kończyć T., „Kurier Warszawski" 1925 nr 57; Wołoszynowski J., „Rzeczpospolita" 1925 nr 58; Lo-rentowicz Jan: 20 lat teatru, t. 2, W. 1933 s. 283—288: „Śród pisarzy młodszego pokolenia p. St. Ign. Witkiewicz posiadał umysł bodaj najciekawszy. Mówię umysł, nie zaś talent, bo właśnie dramat tej niezwykłej indywidualności polega na tym, że cała otchłań (na razie bez dna) dzieli jego znakomite zdolności dialektyczne i świadomość nowych form od jego twórczości..." 43. Kurka Wodna. Tragedia sferyczna w 3 aktach. (1922). Maszynopis powielany, s. nlb. l, 101. Określona przez autora jako „więcej zbliżona do czystej formy". Nie drukowana. Wystawiona w Krakowie 20 i 22 VII 1922 w Teatrze Słowackiego, w reż. T. Trzcińskiego, z Marią Modzelewską w roli głównej. Bib. Teatru im,. Słowackiego, Kraków, 1700. Rec. teatr.: Irzykowski K., „Przegląd Warszawski" 1922 t. 3 s. 434—435; [Kremer Tadeusz] Kr., „Przegląd Teatralny i Kinematograficzny" 1922 nr 28, 29; Lewakowska Z., „Goniec Krakowski" 1922 nr 198; „Kurier Polski" 1922 nr 201; Rottersman J., „Zwrotnica" 1922 nr 3 s. 83—84; Zastępca, „Głos Narodu" 1922 nr 164. 44. Nadobnisie i Koczkodany, czyli Zielona pigułka. Komedia z trupami w 2 aktach i 3 odsłonach. Napisana w 1922. Nie drukowana, nie wystawiona, zaginęła. 45. Nowe Wyzwolenie, sztuka w l akcie. Zwrotnica R. 1: 1922 z. 3 (li-stop.) s. 56—61; 1923 z. 4 (luty) s. 94—97. Errata s. 97. Na końcu data: 3 V 1920. Prolog (wierszem): 1906. Poświęcona Karolowi Szymanowskiemu. Oznaczona przez autora jako „więcej zbliżona do czystej formy". Wystawiona w Warszawie 28 V 1926 w Teatrze Małym łącznie ze sztuką Wariat i zakonnica (zob. 75). 46. (List polemiczny.) Zapiski. Przegląd Warszawski R, 2: 1922 t. 2 nr 9 s. 474—477. Polemika napisana 20 III 1922, w sprawie krytyki jego teorii estetycznej zawartej w rec. L. Komarnickiego (zob. 15). Replika Komarnickiego, ib. s. 477—479. 47. Odpowiedź recenzentom „Pragmatystów". Rzeczpospolita 1922 nr 5. 48. Parę nieistotnych uwag na temat „Kurki Wodnej". Czas 1922 nr 181 (przedruk w książce: Teatr, 1923 s. 219—223). 49. Parę zarzutów przeciw futuryzmowi. Czartak R. 1: 1922 z. l s. 15—17. Na końcu data: 1921—1922. Odcina się od teoryj, poglądów społecznych i metod działania futurystów, którym zarzuca m. in., „że nie dążą do two rzenia wielkich i bardziej skondensowanych konstrukcji, zadowalniając się często utworami o małych i niedociągniętych formach..." Streszcza swoją teorię. — 50. Szkice estetyczne. Kraków 1922, Krakowska Spółka Wydawnicza, s. nlb. 3, 166. 360 W przedmowie datowanej: Zakopane, 4. 9. 1921, autor określa książkę tę jako „dopełnienie i rozszerzenie" wydanej poprzednio pracy Nowe formy w malarstwie. Zawartość: Pojęcia Piękna (1919); O pojęciu formy (1919); O „łatwości" dzisiejszego malarlstwa w stosunku do „trudności" dawnego (1919); O „treści" obrazów i ich tytułach i o problemie imitacji trójwymiarowości na płaszczyźnie (1919); O tzw. „deformacji" kształtów świata zewnętrznego na obrazach malarzy współczesnych (1919); Stosunek ogólnej teorii Sztuki do kryteriów oceny dzieł poszczególnych; Teoria Antoniego Buszka i pewne wątpliwości co do niej w kwestii odrodzenia Sztuki Czystej (1920/21); Krytyka teorii sztuki Leona Chwistka (1919/21). Rec.: Breiter E., „Skamander" R. 3: 1922 z. 20/21 s. 372—375); Irzykowski K.: Na Giewoncie formizmu (Teoria p. Chwistka), „Przegląd Warszawski" 1922 t. l s. 290—306, i w zbiorze Słoń wśród porcelany, 1934 s. 109 n. [Peiper T.] T. P., „Zwrotnica" 1923 nr 6 s. 192; Wat A., „Nowa Sztuka" R. 2: 1922 nr 2 s. 29—30; Zawistowski W., „Książka" R. 15: 1922 nr 3 s. 115. 51. Chwistek Leon: Teatr przyszłości. II. Problemat formy. Zwrotnica R. 1: 1922 nr 2 s. 33—35. M. in. krótko o Witkiewiczu: „Dużo elementów nowych wniósł do teatru polskiego St. I. Witkiewicz. Jeśli wolno powołać się na impresje osobiste, muszę stwierdzić, że uważam Witkiewicza za predestynowanego do odegrania wielkiej roli w historii teatru polskiego. Nie mogę tylko zgodzić się na jego teorie, których wprawdzie, ile możności, nie stosuje w praktyce, ale które niemniej szkodliwie odbijają się na jego twórczości." Witkiewicz polemizował i ścierał się z Chwistkiem, począwszy od Szkiców estetycznych (1922, s. 138—166), bardzo często i ostro. Przyznawał jednak, że dużo mu zawdzięczał (zob. 101). 52. Kleiner Juliusz: Treść i forma w poezji. Przegląd Warszawski R. 2: 1922 t. 2 nr 9 s. 323—333. (Przedruk w: Studia z zakresu teorii literatury. Lublin 1956.) W przypisku (s, 332): „Do [...] schematów formy można stosować pojęcie «czystej formy», tzn. formy bez treści; w dziełach konkretnych formy czystej nie ma i być nie może, a termin «czysta forma» znaczy tu albo specjalne ustosunkowanie formy do treści, albo ustosunkowanie formy do specjalnej treści. Ostatni przypadek zachodzi u. wybitnego teoretyka «czystej formy*, Stanisława Ignacego Witkiewicza, według którego treścią sztuki jest «uczucie metafizyczne»; «czysta forma» więc jest to u niego forma, dla której inna treść nie istnieje." Odpowiedź Kleinerowi w książce Teatr, 1923 s. 203—204 (zob. 58). 1923 53. Janulka, córka Fizdejki, tragedia w 4 aktach. 1923. Autograf i maszynopis z poprawkami ręcznymi cm 29,5 X 21 k. II, 32. Ukończona 27 VI 1923. Nie drukowana, nie wystawiona. „Poświęcone Żonie". (Czachowski, Obraz..., podaje błędnie tytuł.) BN (autograf); Oss 12460/11. 361 54. Mątwa, czyli Hyrkaniczny światopogląd. Sztuka w l akcie. Zwrotnica (R. 2) 1923. z. 5 s. 127—138. Napisana: kwiecień 1922. „Poświęcone Pani Zofii Żeleńskiej." Autograf zaginął. Wystawiona w Krakowie, Teatr Cricot, 1933, przez Wł. J. Dobro-wolskiego, oraz tamże, Teatr Cricot 2, 1956 (zob. 196, 296). 55. Szalona lokomotywa. Sztuka bez tezy w 2 aktach z epilogiem. Napisana w 1923. Nie drukowana, nie wystawiona, zaginęła. 56. Une locomotive folie. Piece sans these en deux actes avec epilogue. 1923. (Przekład Jadwigi Strzałkowskie j.) Maszynopis k. I, 38. „Dediee a M-lle Irenę Jankowska." Tłumaczenie pierwotne, dokonane przez autora i jego żonę Jadwigę, które mieli poprawić w Paryżu Jean de la Hire i Pierre Casal, zaginęło. Oss 12461/11. 57. Les Pragmatistes. Piece en trois actes et ąuatre tableaux (1923?). Maszynopis z poprawkami ręcznymi cm 27,5 X 21,5 k. II, 26. Przekład Jadwigi Strzałkowskie j. „Dediee a Yaldemar Mazurkiewicz, Po-lonais de naissance, Chinois d'ame." Tłumaczenie dokonane przez autora i jego żonę Jadwigę, które mieli poprawić J. de la Hire i P. Casal, zaginęło. Oss 12459/11. 58. Teatr. Wstęp do teorii czystej formy w teatrze. O twórczości reżysera i aktorów. Dokumenty do historii walki o Czystą Formę w teatrze. Dodatek: O naszym futuryzmie. (Kraków) 1923, Krakowska S-ka Wydawnicza, s. VIII, 278. Na s. 277—278: Spis sztuk (wylicza 22 tytuły własnych utworów scenicznych, przy czym popełnia kilka błędów w datach pierwodruków). Zbiór artykułów drukowanych w „Skamandrze" i in. czasopismach, dopełniony zasadniczymi wyjaśnieniami. Przedmowa datowana: 13 II 1922. Zawartość: Wstęp do teorii czystej formy w teatrze. I. Analogia z malarstwem; II. Teatr: a. Poezja, b. O nowym typie sztuki teatralnej (1919); Bliższe wyjaśnienia w kwestii czystej formy na scenie. I. Teoria czystej formy w poezji; II. Bliższe określenie sztuki teatralnej w czystej formie; III. Parę słów o roli aktora w sztuce teatralnej w czystej formie (1919); Zwierzenia osobiste na temat Tumora Mózgowicza i teorii czystej formy na scenie. Odpowiedź Fallkowi na jego krytykę Tumora Mózgowicza. Parę słów w kwestii „tematów" sztuk teatralnych (A propos dyskusji Boya z Winawerem); Kwestia języka w sztukach scenicznych w czystej formie; Odczyt o czystej formie w teatrze, zawierający część polemiki z Fallkiem, Rostworowskim i prof. Szyj-kowskim (Warszawa 29 XII 1921). Z powodu krytyki Pragmatystów wystawionych w Elsynorze. Poświęcone p. Emilowi Breiterbwi; Szkic do systemu pojęć dla krytyki formalnej w teatrze (1922); Dodatkowe wyjaśnienia w kwestii gry aktorów w sztuce w czystej formie; Pierwsza odpowiedź recenzentom Pragmatystów. Druga odpowiedź recenzentom Pragmatystów (m. in. odpowiedź J. Kleinerowi na jego wzmiankę w art. Treść i forma w poezji, „Przegląd Warsz." 1922, zob. 52); Parę słów o krytyce artystycznej u nas; Parę nieistotnych uwag na temat Kurki Wodnej; Dodatek: O skutkach działalności naszych futurystów (1922); Aleksander Wat (1921); Dalszy ciąg polemiki z Leonem Chwistkiem; Dodatek do dodatku. 362 Rec.: Orlicz Michał, „Scena Polska" 1923 nr 4/6; [Peiper T.] T. P., „Zwrotnica" 1923 nr 6 s. 192; Peiper T.: Czysta forma w teatrze, Tędy, W. 1930 s. 234 n.; Stern A., „Almanach Nowej Sztuki" 1924 nr l (zob. 65). 59. Szyjkowski Marian: Chwila bieżąca w literaturze polskiej. (Szkic informacyjny.) IKC 1923 nr 69—71, 73. M. in. krytycznie o Witkiewiczu (nr 71), w którego obronie stanął T. Peiper: Odpowiedź, „Zwrotnica" 1923 nr 5 s. 154. 60. Żeromski Stefan: Snobizm i postęp. W. 1923, Mortkowicz s. 200. O Witkiewiczu na s. 104: ...„Gdy zachodzi «okoliczność» wystawienia sztuki najzupełniej oryginalnej młodego autora, jak to miało miejsce z utworem dramatycznym Stanisława Ignacego Witkiewicza pt. Pragmatyści, dzieją się istotne curiosa. Sztuka dostępuje łaski wystawienia, ale po godzinie jedenastej w nocy, jako pewnego rodzaju dziwoląg, który się pokazuje, ale się za to nie bierze odpowiedzialności. Do wystawienia utworu, który wymaga nowych dekoracji i nowego zgoła układu sceny, zużywa się stare płótna ustawiając je, ku zupełnemu zgorszeniu i przerażeniu widza, w trójkąt ł paprząc je srodze na futurystyczne. Utwory Stanisława Ignacego Witkłewlcza, z dziwnie oschłego, twardego i jałowego pnia duszy wystrzelające, są jednak w twórczości dramatycznej naszej oryginalnymi zjawiskami i zasługują na to, żeby je traktować nie tak po macoszemu jak dotąd." Witkiewicz odpowiedział Żeromskiemu przy sposobności polemiki z Irzy-kowskim, „Ekran i Scena" 1924 nr 5 (zob. 64). 1924 ^31. Matka, niesmaczna sztuka w 2 aktach z popularnym epilogiem. 1924. Autograf folio s. 77, i maszynopis k. I, 55. Ukończona 13 XII 1924. Nie drukowana, nie wystawiona. Poświęcona Mieczysławowi Szpakiewiczowi. BN (autograf); Oss 12463/11. 62. Persy Zwierżontkowskaja, dramat w 3 aktach. 1924. ^ Pisany w listopadzie 1924. Nie drukowany, autograf zaginął. Wystawiony w Łodzi 31 V 1927 (zob. 98). 63. Poule d'eau. Tragedie spheriąue en 3 actes. (Przekład Jadwigi Strzałkowskiej), 1924, maszynopis z poprawkami ręcznymi cm 27,5 X 21,5 k. I, 55. „Dediee a M. 1'abbe Henryk Kazimierowicz." Dedykacja ręką autora (z omyłkami). Tłumaczenie, dokonane przez autora i jego żonę Jadwigę w 1924, zaginęło. Oss 12462. 64. Krytyka artykułu Karola Irzykowskiego pt. „Uwagi na temat tzw. upadku twórczości dramatycznej". (Z powodu artykułu Karola Irzykowskiego w „Scenie Polskiej", z. 4/5/6 1923). Ekran i Scena R. 6: 1924 nr 3 s. 8—9, nr 4 s. 8—9, nr 5 s. 14, nr 6 s. 16—17. M. in. powiedział: „Uważam, że twórczość dramatyczna w Polsce nie upadła, tylko że jej prawie dotąd nie było [...] Przyczyna jest tu głębsza, ogólniejsza, tj. zanik tego, co jest motorem artystycznej twórczości, uczuć metafizycznych pod ciśnieniem realizmu..." Oprócz tego porachunki z Borowym i z Boyem. Replika Irzykowskiego (zob. 69). 65. Odpowiedź Anatolowi Sternowi na zarzuty co do książki pt. „Teatr". Almanach Nowej Sztuki R. 1: 1924 z. 2 s. 53—54. Równocześnie odpowiedział też na zarzuty T. Peipera, który replikował ib. 1925 nr l s. 45. 66. Poszukują człowieka [który by zechciał założyć pismo artystyczno-krytyczne]. Kurier Poranny 1924 nr 18 (przedruk: Przegląd Warszawski 1924 nr 32 s. 284). 67. Rozmowa ze St. I. Witkiewiczem. Wiadomości Literackie R. 1: 1924, nr 15 s. l (fot. Witkiewicza). M. in. powiedział: „Sądzą, że położenie artystów u nas jest, z małymi wyjątkami, fatalne. Zasadniczy ton naszego społeczeństwa w stosunku do ludzi, tworteących coś nowego w sztuce, jest wrogi... Winę tego ponosi także krytyka, która nie zajmuje się zupełnie problemami artystycznymi i nie chce się w tym kierunku niczego nauczyć... Co do mnie, potrzebowałbym drobnostki: 1. dobrej pracowni i dobrych materiałów, 2. własnego pisma dla przeprowadzenia dalszej walki teoretycznej, 3. teatru, w którym mógłbym dokonać realizacji moich sztuk teatralnych. Bez tego nie będę mógł wykonać zamierzonych planów i może z czasem ktoś tego oprócz mnie będzie żałował." 68. Husarski Wacław: Salon Garlińskiego: Stanisław Ignacy Witkiewicz i Rafał Malczewski. Wiadomości Literackie R. 1: 1924 nr 17 s. 3. 69. Irzykowski Karol: W odpowiedzi St. I. Witkiewiczowi. Ekran i Sc«-na R. 6: 1924 nr 7 s. 9, nr 8/9 s. 9—10 (przedruk w zbiorze Słoń wśród porcelany, 1934, s. 164—176). Odpowiedź b. ostra. Ważna też ze względu na wypowiedzi Irzykowskiego o własnej twórczości. 70. Stryjeńska Zofia: Witkacy. Wiadomości Literackie R. 1: 1924 nr 15 s. 3. Z powodu wystawy w Salonie Garlińskiego w Warszawie. 71. Wystawa Stanisława Ign. Witkiewicza i Rafała Malczewskiego. Warszawa 1924 s. 7 (Salon Sztuki Czesława Garlińskiego, Katalog XV). 1925 72. Chaizowe plemię, dramat. Ukończony w listopadzie 1925, nie drukowany, nie wystawiony, zaginął. 73. Pragmatyści, sztuka w 3 aktach. Wystawiona w Teatrze Formi-stycznym w Zakopanem. Niedyskrecje teatralne. Kurier Poranny 1925 nr 347 (zob. 81). 74. Sonata Belzebuba, czyli Prawdziwe zdarzenie w Mordowarze. Sztuka w 3 aktach. Njkończona 26. VI 1925, drukowana w 1938 (zob. 242). 75. Wariat i zakonnica, czyli nie ma złego, co by na jeszcze gorsze nie wyszło. Krótka sztuka w 3 aktach i 4 odsłonach — poświęcona wszystkim wariatom świata (y compris inne planety naszego systemu a także planety innych słońc, drogi mlecznej i innych gwiazdozbiorów) i Janowi Mieczysławskiemu. Skamander R. 5: 1925 z. 39 s. 160—181. Errata ib. z. 40 s. 255—256: Drobne błędy i duże urojenia. (A.utorowi nie przesłano korekty i poczyniono rzekomo pewne zmiany w tekście.) Por. „Zwrotnica" 1926 nr 7 s. 205. Sztuka ukończona: 7 stycznia 1923 (data w końcu tekstu), określona przez autora jako Realistyczna, wystawiona łącznie ze sztuką Nowe Wyzwolenie w Warszawie: Teatr Mały 28 V 1926. W odsyłaczu w końcu tekstu autor zawiadamia: „Piekielny wprost pomysł dekoracyjny zrobił do tej sztuki artysta malarz Iwo Gali..." Obie sztuki odegrał wcześniej (21 III 1925) zespół amatorski Tow. Teatralnego w Zakopanem (K. B. [Krystyna Brudzińska]: St. I. Witkiewicz na scenie w Zakopanem. „Głos Zakopiański" R. 3: 1925 nr 13/14 s. 2—3). Rec. teatr.: Boy-Żeleński: Flirt z Melpomeną VII, W. 1928 s. 105—112; Brei-ter E., „Świat" 1926 nr 23; Brumer W., „Dzień Polski" 1926 nr 124; Irzykowski K., „Robotnik" 1926 nr 148; Słonimski A., „Wiadomości Literackie" 1926 nr 23 (127); Smolarski M., „Rzeczpospolita" 1926 nr 145; Wasilewski Z., „Myśl Narodowa" 1926 nr 24 i w zbiorze: Poeci i teatr, 1929 (ocena b. ujemna); „Życie Teatru" R. 4: 1926 nr 21 s. 162—163. 75a. W małym dworku, sztuka w 3 aktach, odegrana 27 VIII 1925 przez zespół amatorski w Zakopanem. Rec. teatr.: Mischke Tadeusz, „Głos Zakopiański" 1925 nr 36 s. 4—5 (zob. 32). 76. Zbyteczny człowiek, dramat (1925?). Nie drukowany, nie wystawiony, zaginął. 77. Formalne wartości dzieł Micińskiego. Wiadomości Literackie 1925 nr 64. 77a. Odpowiedź. Głos Zakopiański R. 3: 1925 nr 30 s. 2. Odpowiedź na uwagi Jana Brzękowskiego: Teoria czystej formy. Uwagi po odczycie St. I. Witkiewicza pt. „Nieporozumienia teatralne", ib. nr 29. Wywiązała się dyskusja: J. Brzękowski: Odpowiedź na odpowiedź, ib. nr 31; Tadeusz Mischke: „Nieporozumienia teatralne" i wszelkie inne, ib. 30; St. I. Witkiewicz: Czerwony sygnal dla dr T. A. Mischkego, ib. 31; T. Mischke: Na czerwony sygnał Witkiewicza łtiala chorągiew, ib. nr 32. |8. Odpowiedź p. Nałęczowi-Lipce na artykuł w 15 [!] nr. Życia Teatru z r. 1925. Życie Teatru R. 3: 1925 nr 35/37 s. 280—282. Tadeusz Nałęcz-Lipka napisał uwagi na marginesie prac teoretycznych i dramatycznych Witkiewicza: O „czystej formie" w teatrze, ib. nr 14 s. 110—113. 365 79. „Wniebowstąpienie" J. M. Rytarda. Skamander R. 5: 1925 z 37 s. 50—59. W końcu tekstu data: 29 V 1923. M. in. rozważania teoretyczne o powieści 80. „Ań Enąuiry concerning the principles of natural Knowledge" (1925). Autograf, k. od 5—8. Inc: „Postaram się udowodnić..." 81. Alberti St.: Teatr formistyczny St. Ign. Witkiewicza w Zakopanem. Doświadczalna scenka zakopiańska. Nowatorskie założenia autora „W starym dworku". IKC 1925, KLN nr 39 s. IV. 82. Brzękowski Jan: U autora „Wścieklicy". Wywiad z St. I. Witkie-wiczem. IKC 1925 nr 218. Witkiewicz powiedział m. in.: „...założyliśmy w Zakopanem Towarzystwo Teatralne, które wydzieliło z siebie stały teatr eksperymentalny dla nowej sztuki, złożony z amatorów. Pierwsze przedstawienie, na którym grano iaute de mieux dwie moje sztuki: Wariat i Pielęgniarka [w tekście „Zakonnica"] i Nowe Wyzwolenie, dało rezultaty niezłe... Wścieklica napisany w r. 1922 (odrzucony przez teatry miejskie w Krakowie i Toruniu oraz Teatr Polski w Warszawie) ma pozory kompromisowości i to mnie irytuje, że może mnie ktoś o to posądzić. [...] Zupełną r&cję ma Roman Jaworski, że zmiana w stosunku krytyki do mnie nastąpiła z przyczyn nieistotnych, a mianowicie z powodu tego, że sztuka przypadkowo jest aktualna, że mylnie posądzono mnie o chęć skarykaturowania Witosa, co mi nawet przez głowę nie przeszło, a nade wszystko, że treść życiowa sztuki jest stosunkowo do innych prac bardzo mało zdeformowana dla celów formalnych..." 83. Frycz Karol: S. I. Witkiewicz i T. Niesiołowski w Salonie Garliń-skiego [w Warszawie]. Świat 1925 nr 19. 84. [Janus Edward] ej: Chiliastyczna tendencja w sztuce. Z okazji „Jana Karola Macieja Wścieklicy". Wiadomości Literackie R. 2: 1925 nr 14 s. 4. 85. Jellenta Cezary: Firma St. Ign. Witkiewicz. Echo Warszawskie 1925 nr 128. 86. Kleczyński Jan: O rzemiośle w sztuce i ostatnich wystawach. Kurier Warszawski 1925 nr 116 s. 17—18. O wystawie obrazów Witkiewicza w Salonie Garlińskiego. 87. Kurek Jalu: Przeciwko teorii teatru St. Ign. Witkiewicza. Życie Teatru R. 3: 1925 nr 38/39 s. 293—295. 87a. Lorentowicz Jan: Nowe dążenia twórcze w teatrze. Świat 1925 nr 15. 87b. Winkłer Konrad: Ze sztuki. Wystawa St. Ign. Witkiewicza w Salonie Garlińskiego. Kurier Poranny 1925 nr 124. 88. Wystawa S. I. Witkiewicza i Tymona Niesiołowskiego (Salon Cz. Garlińskiego). Tygodnik Ilustrowany 1925 nr 19 s. 377, ii. 89. Zahorska Stefania: Sztuki plastyczne. Warszawa: Wystawy zbiorowe w Salonie Sztuki Czesława Garlińskiego: St. I. Witkiewicz, Ty- 366 mon Niesiołowski. Przegląd Warszawski 1925 t. 2 nr 45 s. 372—378 (reprod. 2 portretów). W liście do żony z 11 VIII 1925, Witkiewicz donosi, że napisał odpowiedź Zahorskiej na pow. ocenę jego twórczości plastycznej (zob. 216). 1926 90. Mister Price, czyli Bzik Tropikalny, dramacik w 3 aktach. Wystawiony w Warszawie 2 VII 1926 na inaugurację Teatru Niezależnego (w gmachu Teatru Nowości) (zob. 18). Rec. teatr.: Boy-Żeleński, „Kurier Poranny" 1926 nr 182 (przedruk: Flirt z Melpomeną VIII, 1929 s. 171—174), Niedyskrecje teatralne, „Kurier Poranny" 1926 nr 180; Gawlikowski J. Fr., „Rzeczpospolita" 1926 nr 180; [Grzegorczyk Marian] M. Grz., „Warszawianka" 1926 nr 178; Irzykowski Karol, „Robotnik" 1926 nr 182 (sąd b. ujemny i ostry). 91. Ponury bękart Werminstonu. Dramat. Ukończony 26 XI 1926, nie drukowany, nie wystawiony, zaginął. 92. W małym dworku. Sztuka w 3 aktach. Wystawiona we Lwowie, Teatr Mały, 12 VIII 1926 (z Wysocką i Solską), grano 4 razy. Próby prowadził autor. Rec. teatr.: Zahradnik Jan, „Słowo Polskie" 1926; Zast., „Kurier Lwowski" 1926 nr 187. 93. Wampir we flakonie, czyli Zapach welonu [Dramat] rkps folio s. l—8. Początek dramatu pisanego ołówkiem dwoma charakterami pisma (współpraca?) zaczęty 11 X 1926. (Zbiory rodziny.) 94. Mała pigułeczka dla lwowskich „wrogów". Kurier Lwowski 1926 nr 197 s. 6 Odpowiedź recenzentom lwowskim (głównie Janowi Zahradnikowi ze „Słowa Polskiego") na ocenę wystawionego dramatu W małym dworku (zob. 92): [...] „Celem moim jest stworzenie konstrukcji formalnej, działającej bezpośrednio artystycznie, nawet za cenę zdeformowania rzeczywistości, a nie jakieś «sca-lanie rzeczywistości*, o którym nigdy nie mówiłem..." 95. O artystycznej i literackiej pseudokulturze. Comoedia, W. 1926 nr 1. Artykuł ten wywołał polemikę: Napierski Stefan: O sumienie intelektualne. Zadania krytyki. W odpowiedzi St. I. Witkiewiczowi. „Wiadomości Literackie" 1926 nr 33 (137). Stanowisko Napierskiego potępił Przyboś Julian: Jedno rozumne slowo, „Zwrotnica" 1926 nr 10 s. 236; Demaskować, ib. nr 11 s. 243. 95a. [Deutscher L] I. D.: U autora „Tumora Mózgowicza". Wywiad... Nasz Przegląd 1926 mr 102. 95b. Deutscher L: „Deformacja" w sztukach Witkiewicza. Nasz Przegląd 1926 nr 155. 96. Irzykowski Karol: Autorzy przeciw aktorom. Robotnik 1926 nr 95, 96. 367 r Sprawa bojkotu dramatu Witkiewicza furnor Mózgowicz przez aktorów Teatru Małego w Warszawie, którzy odmówili wzięcia udziału w sztuce W obronie Witkiewicza stanął Boy-Żeleński: Sowiety w teatrze, „Kurier Poranny" 1926 nr 84; Jan Lechoń, „Wiadomości Literackie" 1926 nr 117; w obronie aktorów: Z. Nowakowski: „Gazeta Poranna Warszawska"" 1926, IV. Irzykowski broniąc Witkiewicza wypowiedział jednak o jego dramatach sąd ostry i ujemny, np. ...„tam gdzie p. W. stworzył dramat poniekąd normalny, np. Wścieklicą, pokazało się — przynajmniej dla mnie — że jako dramaturg jest nieudolny, prymitywny i nie ma pojęcia o istotnych tajemnicach formy. Że teatr im. Fredry dawał Wścieklicą 30 razy i dzięki specjalnemu zasiłkowi ministerstwa objeżdżał z nim prowincję, nie jest żadnym dowodem «za»..." 96a. Iwaszkiewicz Jarosław: Nieznane rękopisy pisarzy polskich (St. I. Witkiewicz). [Parodia.] Cyrulik Warszawski 1926 nr 4. 97. Janowski Jarosław: Rewizja na Parnasie. W. 1926 s. 32. M. in. krytyka teorii Witkiewicza. 97a. Ostrowski H.: St. I. Witkiewicz o teatrze czystej formy. [Wywiad]. Comoedia 1926 nr 26. 97b. Wat Aleksander: St. Ign. Witkiewicz, pogromca tradycyjnego teatru. Ekran i Scena 1926 nr 11. 1927 98. Persy Zwierżontkowskaja, dramat w 3 aktach. Wystawiony w Łodzi 31 V 1927 (zob. 62). Rec. teatr.: Ołtarzewski Czesław, „Republika" 1927 (czerwiec) (trafność tej oceny uznał autor, zob. „Przegląd Wieczorny" 1927 nr 148); Wandurski W. „Dźwignia", W. 1927 nr 4 s. 44—45. 99. Pożegnanie jesieni. Powieść. Warszawa 1927, F. Hoesick, s. 449, Inlb. Pisana w 1925 (por. „Zet" 1932 nr 3 s. 3). Przedmowa do Pożegnania jesieni: „Wiadomości Literackie" 1927 nr 16 (172) s. 3. Rec.: Breiter E., „Wiadomości Literackie" 1927 nr 30 (186); Irzykowski K., Treść i forma, 1929 („Analizy psychologiczne najlepsze, jakie w polskich powieściach czytałem"); Piwiński L., „Przegląd Współczesny" 1927 t. 23 s. 329—332; Płomieński J. E., „Polska Zbrojna" 1929 nr 78, i w zbiorze: Szukanie współczesności 1934; [Pomirowski L.] L. P., „Głos Prawdy Literacki" 1927 nr 146; Romer Helena, „Kurier Wileński" 1927 nr 239 n.; Ulatowski Jan, „Życie Literackie" 1928 nr 2; „Kwadryga" 1928 nr 2. 100.0 przyszłości teatru. Wstęp ogólny. Przegląd Wieczorny 1927 nr 110 z 14 V W tym samym nrze 110 Redakcja zawiadamia, że: „rubrykę teatralną obejmuje z dniem dzisiejszym p. Stan. Ignacy Witkiewicz" oraz że felietony jego będą się pojawiały co sobota i „będą częściowo tylko krytykami teatralnymi, częściowo zaś teoretycznymi rozważaniami teatralnych problemów". Felietonów tych pojawiło się tylko 9, po czym współpraca urwała się. 368 „Byłem kiedyś tym (pisze Witkiewicz), co Anglicy nazywają a fightingman — człowiekiem walczącym, i zdawało mi się, że mam o co walczyć. Idee, w imię których rozpocząłem walkę, uważam dotąd za słuszne i nie cofnąłem się z zajmowanych stanowisk... Jednak wiele rzeczy zmieniło się od kilku lat. Przestałem trochę wierzyć w celowość tej walki u nas głównie z pozornie śmiesznego powodu: braku odpowiednich wrogów — o zwolennikach mowy nawet nie było... Pracuję obecnie nad umocnieniem filozoficznych podstaw mego systemu estetycznego, ale nawet jeśli podstawy te nie dadzą się stworzyć w postaci doskonałej, nawet na tym nie wykończonym systemie filozoficznym da się moja estetyka jako taka zbudować... Nie mówię o malarstwie, co do którego przyszedłem do przekonań zupełnie negatywnych, tak negatywnych, że zwinąłem mój malarski kram, pozostawiwszy tylko «dział portretowy*, jako po części kompromisowa «firmę artystyczno-handlową» i jako jedyną może sferę malarstwa, w której na bardzo małą skalę jest jeszcze coś nowego do zdobycia nawet w zakresie Czystej Formy. Według mnie, wszystkie sztuki kończą się w pewnym punkcie społecznego rozwoju — jedne wcześniej, drugie później... Malarstwo zaczęło się kończyć w naszych oczach. Jednak teatr ma, zdaje się, największy dystans rozwojowy przed sobą... Czuję obcość wszystkiego. Sport zajmuje powoli miejsce sztuki razem z kinem, które sztuką nie jest i być nie może, wbrew wszystkim naciąganiom jego teoretyków..." W końcu zapowiada zrobić obrachunek z przeciwnikami i wydać książkę pt. „Pigułka dla moich wrogów". Zamiaru tego nie dokonał. 101.0 polemice i wrogach: Uwagi ogólne. Przegląd Wieczorny 1927 nr 116 z 21 V. W końcu art. data: 13 V 1927. M. in. wyznaje, jak wiele zawdzięcza L. Chwi-stkowi, którego estetyki i teorii wielości rzeczywistości nie uznaje, oraz Bro-nisławowi Malłnowskiemu, którego teorię powstawania uczuć religijnych zwalczałby niemiłosiernie. „Mimo że są to wrogowie, szczęśliwy jestem, że z nimi to spędziłem pierwszą młodość, i wiem, ile tym pierwszoklasowym łbom zawdzięczam, wiem, w ilu ciemnych zakamarkach myśli błądziłbym jeszcze, gdyby nie oni..." Dalej o E. Breiterze, Irzykowskim i A. Słonimskim, który „bezcześci lekkomyślnie" jego teorię: „...wiem, że ja nie mam ani krzty talentu poetyckiego i że on (Słonimski), jako twórca, wie o nieskończoność więcej w tej materii ode mnie, mimo że według mojej teorii nie rozumie pojęciowo sam siebie i że bezwzględnie nie powinien, nie ma prawa (nie mając swego systemu) być teatralnym krytykiem, nawet pomimo tego, że w walce z lichotą i miernotą ma czasem słuszność..." 102. O znaczeniu filozofii dla estetyki i krytyki. Przegląd Wieczorny 1927 nr 121 z 28 V. Wnioski: „A więc sądzę, że każdy krytyk powinien: a. przejść na początek przez szkołę psychologistyczną, b. wiedzieć, jaki jest stosunek nauk ścisłych i przyrodniczych do filozofii, c. w tej ostatniej zaś powinien orientować się w różnicach różnych szkół..." 103. O artystycznej grze aktorów. Przegląd Wieczorny 1927 nr 127 z 4 VI. Teza: „Warunkiem doznania artystycznego wrażenia od sztuki na scenie jest nierealistyczna gra aktorów..." 104. Wstęp do rozważań nad „niezrozumialstwem". — O wstrętnym po- 369 24 — St. I. Witkiewicz jęciu „niezrozumialstwa". — Dalszy ciąg o wstrętnym pojęciu „nie-zrozumialstwa". Przegląd Wieczorny 1927 nr 137, 143, 148 z 18 VI, 25 VI, 2 VII. Dyskusję o „riiezrozumialstwie" w literaturze zapoczątkował K. Irzykowski („Wiadomości Literackie" 21 IX 1924, i w zbiorze Sloń wśród porcelany, 1934, 61—85, wraz z dyskusją i późniejszymi uwagami o art. Witkiewicza). Witkiewicz rozróżnia dwa odrębne znaczenia: niezrozumialstwa artystycznego i pojęciowego, i sądzi, że wyraża ono „raczej postawę bierną przyjmującego artystyczne wrażenia lub idee niż czynną — tworzącego". 105. O stosunku wykształcenia literackiego i filozoficznego artystycznego krytyka. Przegląd Wieczorny 1927 nr 132 z 11 VI. Teza: „Oprócz dokładnej introspekcji tylko poznanie wielkich linii myśli może dać krytykowi operat choćby do rozróżnienia kwestii życiowych i artystycznych." 106. Wstęp do rozważań nad „Wieżą Babel" Słonimskiego. Przegląd Wieczorny 1927 nr 160 z 16 VII. Autor zapowiedział 3—4 felietony o książce Słonimskiego, skończyło się jednak na wstępie. 107. Gdzie spoczną zwłoki twórcy „Popiołów". Głos Prawdy 1927 nr 316. 108. Demonizm Zakopanego. Epoka R. 2: 1927 nr 182, 183, 185, 186 s. 7 „Poświęcone Tymonowi Niesiołowskiemu" (zob. 10). 109. Wystawa Rafała Malczewskiego w Zakopanem. Epoka R. 2: 1927 nr 222, 228, 235 s. 8. Poprzedza rozmowa z R. M. o jego stiidiach i sztuce. 110. [Polemiki z krytykami] Bruliony. Wytwórnia utworów scenicznych Stanisława Ignacego Witkiewicza, Warszawa, Zakopane [1927—1928]. Autograf cm 28 x 21,5 k. I, 70. Autograf na odwrotach kart oprawnego razem hektograficznego zeszytu pt. Sprawozdania. Agencja wydawnictw scenicznych Stanisława Rechtlebena, Warszawa, kart nlb. 3, 64, zawiera pierwsze rzuty artykułów polemicznych z krytykami swych sztuk: k. l—5: Część Polemiczna, Wstęp (zaczęta 16 V1927); inc.: „Z góry zaznaczam, że nie byłem dotąd zadowolony z żadnej krytyki wszystkich moich wystawionych dotąd sztuk"...; k. 5—17: Karol Irzykowski, inc.: „Irzykowski stwierdził kiedyś dawno (nie pamiętam w jakiej pracy), że jestem jedynym kimś poszukującym rozwiązania problemów artystycznych na swoistej drodze, i bronił mnie (zaznaczywszy, że jest moim przeciwnikiem)"...; k. 17—23: Antoni Słonimski; k. 24—31 zawierają polemiki z E. Breiterem, Z. Wasilewskim, W. Brumerem, A. Nowaczyńskim i in.; k. 31—34: O konieczności filozoficznego wyksztalcenia krytyków artystycznych, a szczególniej teatralnych. Następuje nowa paginacja i pięć nowych rzutów artykułów, m. in. odpowiedź krytykom powieści z datą 13 11928 oraz Malarstwo R. Malczewskiego. Niektóre z tych studiów były drukowane w postaci wykończonej. Oss 12464/11. 111. Kleczyński Jan: „Formiści" w Zachęcie. Kurier Warszawski 1927 nr 78 s. 19—20. M. in. o obrazach Witkiewicza. 370 H2.Winkler Konrad: Stan. Ign. Witkiewicz jako malarz i teoretyk sztuki. Przegląd Wieczorny 1927 nr 110 (reprod. 2 obrazów). 1928 113. [Koniec Świata, dramat w 3 aktach, ok. 1929 (?). Zaginiony, pisany wspólnie z Marią z Kossaków Pawlikowską. Treść podaje: 'Magdalena Samozwaniec: Maria i Magdalena, 1956 s. 104] (zob. 303). 114. Metafizyka Dwugłowego Cielęcia, tropikalno-australijska sztuka w 3 aktach. Wystawiona w Poznaniu. Teatr Nowy 14 IV 1928, w reżyserii Edwarda Wiercińskiego (zob. 29). Rec. teatr.: Kosidowski Zenon, „Gazeta Poznańska i Pomorska" 1928 nr 19, 21 (przedruk w zbiorze: Fakty i złudy, 1931 s. 42—50); Lutosławska Izabela, „Tęcza" 1928 nr 23; Papee Stefan: Teatr współczesny. Premiery poznańskie. Poznań 1931 s. 132—136. 115. Malarstwo (nie sztuka) Rafała Malczewskiego i tło jego powstania. Wiadomości Literackie R. 5: 1928 nr 21 (229) s. 1. 116. Regulamin Firmy Portretowej „S. I. Witkiewicz". Warszawa 1928 (zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona") s. 12, 2 nlb. Dowcipnie napisane warunki zamówienia portretu, przy czym: „Wykluczona absolutnie jest wszelka krytyka ze strony klienta..." Wpisane ręką ceny wahają się od zł 100—350 za portret. 117. Teatr przyszłości. Wiek XX, W. R. 1: 1928 nr 8 s. 5. M. in. krytyka Leona Schillera, reżysera. 118. Teatry a współczesna twórczość literacka. Wynurzenia St. Ign. Witkiewicza. Głos Narodu 1928 nr 271 s. 4. „...Jestem obecnie w trakcie poprawiania dużej powieści pt. Oblęd" (tytuł cz. 2 Nienasycenia). 119. Boy-Żeleński Tadeusz: Le theatre de Stanisław Ignacy Witkiewicz, Pologne Litteraire 1928 nr 18 (zob. 297.) 120. Irzykowski Karol: Twórczość St. Ig. Witkiewicza. Wiadomości Literackie R. 5: 1928 nr 49 (257) s. 4. Rozdział książki: Walka o treść (zob. 125). 121. Nitecki Wojciech: Czysta forma. Witkiewicz i jego teoria teatru. Życie Literackie 1928 nr 5, 6. 22. Pomirowski Leon: Doktryna a twórczość. Rzecz o współczesnej krytyce, najnowszej prozie polskiej i dramacie. Warszawa 1928, s. 209. O Witkiewiczu: s. 70—74, 80—81, 145—146, 167—181. 24* w 1929 123. Bergel Rajmund: Apostoł „czystej formy" i „bezsensu". Kurier Poznański 1929 nr 12. 124. Czachowski Kazimierz: Stan. Ign: Witkiewicz, IKC 1929 nr 218, dod. KLN nr 32 s. IX Próba sylwetki literackiej. 124a. Grabowski Józef: St. Ign. Witkiewicz. Gazeta Lwowska 1929 nr 199. 125. Irzykowski Karol: Treść i forma: Studium z literackiej teorii poznania. (Polemika ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem.) W zbiorze: Walka o treść. Warszawa 1929, F. Hoesick s. 69—278. „W ten sposób jeszcze żaden autor w literaturze świata nie rozprawiał z drugim autorem jak ja z Witkiewiczem" — mówi Irzykowski w autoreferacie tej książki („Wiadomości Literackie" 1930 nr 29 i w zbiorze: Słoń wśród porcelany, 1934 s. 242). „Z góry nie liczyłem na żadną wdzięczność ani lojalność, ani zrozumienie z jego [Witkiewicza] strony. Nie zawiodłem się..." (ib.) Najpoważniejsza i najobszerniejsza polemika z teorią Czystej Formy Witkiewicza, przy czym streszcza dokładnie tę teorię i stawia własną opartą na monadyzmie treści („Wrażenie płynie z treści"). W rozdz. 26 omawia twórczość Witkiewicza: „jest jednym z tych niewielu, którzy rzeczywiście robią nową sztukę w Polsce, a nie żerują na niej". Krytycznie i negatywnie ustosunkowuje się do twórczości dramatycznej W-cza. Twierdzi, że między praktyką a teorią W-cza w dramacie jest znaczna różnica, że jest tam jeszcze dość z zadań starej dramaturgii, np. dążność do „stawiania" normalnych postaci. W „nieustannej ciekłości, wytwarzającej tyle figur i sytuacji, aby je porzucić w połowie roboty — jest twórcza zawziętość i może genialna grafomania". Natomiast wysoko ceni Irzykowski powieść Pożegnanie jesieni, widzi w niej rehabilitację autora, „Witkiewicz manifestuje genialność cynizmu..." „Jedna z głównych wad jego: gadulstwo filozoficzne, pomału zmienia tutaj swój charakter i staje się zaletą..." 126. Kleiner Juliusz: Die Polnische Literatur. Wildpark 1929 s. 114 (Handbuch der Literaturwissenschaft, 16). O Witkiewiczu: s. 103. 126a. Lam Władysław: Wystawa zbiorowa St, Ign. Witkiewicza. Dziennik Poznański 1929 nr 150. 127. Mroziński Jan: Formizm i dawne czasy: „Witkacy" w Poznaniu. Kurier Poznański 1929 nr 300, 309. 128. [Mroziński Jan] J. M.: Zbiorowa wystawa obrazów S. I. Witkiewicza w Poznaniu. Tęcza R. 3: 1929 z. 28, ii. 128a. Ulatowski Jan: St. Ign. Witkiewicz. Dziennik Poznański 1929 nr 144. 129. Wystawa obrazów Stanisława Ignacego Witkiewicza oraz firmy portretowej „S. I. Witkiewicz" od 23 czerwca do 22 lipca 1929 w Salonie Wielkopolskiego Związku Artyst. Plastyków. Poznań [1929] s. 27, 1) nlb. ryć. 5. [wstęp:] (Stefan Szuman). Katalog. 372 1930 130. Nienasycenie. Powieść. Cz. I. Przebudzenie; Cz. II. Obłęd. Warszawa 1930 Dom Książki Polskiej t. 1: s. 272, 2 nlb., t. 2: s. 343, 2 nlb. Poświęcona pamięci Tadeusza Micińskiego. Z przedmową autora. Rec.: Bukowski Kazimierz, „Wiek Nowy" 1930 nr 8731; Cywiński Stanisław,1 „Dziennik Wileński" 1930 nr 275; Czachowski K., „Czas" 1930 nr 158; [Dudziń-ski Bolesław?] B. D., „Kurier Księgarski" 1930 nr 39; Furmanik Stanisław, „Polska Zbrojna" 1930 z 13 VIII; Józefowicz L., „Myśl Narodowa" 1931 nr 39; Kragen Wanda, „Gazeta Polska" 1930 nr 168; Lechoń Jan, „Pamiętnik Warszawski" R. 2: 1930 z. 4/5 s. 145—151: „...Raz powiedziawszy sobie, że forma, w której Hamsun, Tołstoj, Conrad stworzyli takie arcydzieła, nie jest prawdziwą sztuką, Witkiewicz pozwolił w swej powieści rozpętać się wszystkim swoim kaprysom, obsesjom [...] chodzi o niepohamowane gadulstwo, o brak wszelkiego wyboru, o powtarzanie po sto razy tych samych zdań i efektów..."; Piwiński Leon, „Wiadomości Literackie" 1930 nr 22 (335) s. 3; [Sinko T.] R., „IKC" 1930 nr 145, dod. KLN nr 23 s. IV; [Stawar A.] A. S., „Miesięcznik Literacki" 1930 nr 9 s. 412—413; Troczyński Konstanty, „Dziennik Poznański" 1930 nr 246 (przedruk: „Kurier Księgarski" 1930 nr 71); Z. O., „Nowa Kronika" 1931 nr 2 (zob. 135). 131. Tajemnica Istnienia (Pojęcia i twierdzenia wynikające z pojęcia Istnienia). Rkps zaczęty: 12 II 1930. Autograf, luźne fragmenty. Zbiory Jana Leszczyńskiego. 132. W pracowniach pisarzy polskich. Ankieta Wiadomości Literackich R. 7: 1930 nr 29 (342). „Nigdy nie mówię o planach na przyszłość ani o pracy nie skończonej z obawy przed tzw. «zapeszeniem»." 133. Kołaczkowski Stefan: St. Ign. Witkiewicz. Uzupełnienie W. Fełd-mana: Współczesna literatura polska. Wyd. 8. W. 1930 s. 642—643, 645, 646, 666, 679—680. 134. Piotrowicz Wiktor: Od romantyzmu do formizmu. Realizm Witkiewicza. W zbiorze: W nawiasie literackim. Szkice z zagadnień kultury, literatury i teatru. Wilno 1930 s. 175—180. Głównie o dramacie J. K. M. Wścieklica. 1931 135. Odpowiedź i spowiedź. Linia, Kraków 1931 nr 3 s. 75—81. Odpowiedź na krytykę Z. O. powieści Nienasycenie („Nowa Kronika" nr 2). Zwierzenia, m. in.: „Chciałem rozpocząć walkę przeciw ignorancji naszego społeczeństwa w kwestiach sztuki w obrębie malarstwa i teatru. Malarstwo, według mnie, skończyło się, co przewidywałem jeszcze w r. 1913 i czego wyraz dałem w książce Nowe formy w malarstwie z r. 1918. Przewidywałem nie tylko koniec malarstwa, ale sztuki w ogóle, ponieważ według mnie twórczość zbiorowa w tym znaczeniu, jak ja twórczość artystyczną rozumiem, jest fikcją, a twórczość artystyczna na tle zanikania indywiduum w rozwoju społecznym 373 skazana jest na zagładę... Z malarstwem skończyłem przekonawszy się, że nic w tym kierunku istotnego zrobić nie mogę. Myślałem, na tle własnego rozpę(ju w kierunku dramatopisarstwa, że teatr przed upadkiem swym ostatecznym rozbłysnąć może jeszcze w sferze Czystej Formy. Doświadczenie wykazało, że jest już na to za późno; teatr musi zginać nie wydawszy nawet dzieł tak nie dokończonych, jak malarstwo i poezja... Mam wrażenie, że jakkolwiek nie zmieniłem nic a nic poglądów estetycznych i filozoficznych, tylko, przeciwnie rozwinąłem je, to jednak działalność moja nie miała żadnego praktycznego' znaczenia... Co do pustki «t\vorzącej się koło mnie», to nie przypominam sobie okresu, w którym nie czułbym się zupełnie odosobnionym w naszym społeczeństwie." Przedstawia też swe poglądy na kwestie społeczne, ekonomiczne i polityczne. — zob. K. L. Koniński: Rozmowa z niedźwiedziem. „Gazeta Literacka" 1932 nr 10, i dyskusja ib. 1933 nr 5 s. 98. 136. Bez kompromisu. Polska Zbrojna 1931 nr 18, Dod. tyg. nr 3. Zapowiedź serii artykułów oraz rozprawy z Irzykowskim (nie napisanej). Sporo o sobie, m. in.: „Wiem jedno, że nazależnie od wartości moich prac starałem się czy to w sferze czysto artystycznej, czy intelektualnej pracować z największym napięciem, na jakie mnie było stać." 137. O prawdzie i strachu. Polska Zbrojna 1931 nr 32, Dod. tyg. nr 5. „Chodzi mi o kwestię prawdy w sztuce, literaturze i krytyce." Omawia przyczyny zakłamania w atmosferze naszej literatury: 1. fałszywe poczucie obowiązku narodowego i społecznego, 2. brak odwagi w pisaniu tego, co się myśli, 3. względy życiowe, przeważnie finansowe. 138. O znaczeniu filozofii dla literatury: Polska Zbrojna 1931 nr 45, 46, Dod. tyg. 7, 8. ...„Jeszcze jeden jest kardynalny czynnik małej intensywności naszej literatury w stosunku do talentów, które ją przedstawiają [...] tj., według mnie, małe napięcie intelektualne i brak umysłowej tresury u jej przedstawicieli." 139. O znaczeniu filozofii dla krytyki. Polska Zbrojna 1931 nr 51, 59, 66, 73, 87, 93, 113, 135, Dod. tyg. 8—13, 16, 18/19 „[...] krytyk nie mający jakiej takiej tresury filozoficznej i nie posiadający własnego systemu pojęciowego jest dla mnie po prostu zjawiskiem tak nienormalnym, jak fryzjer, który by prowadził aptekę, albo szewc wyrabiający ciastka Większość naszych krytyków odznacza się dyletantyzmem w swoim zawodzie. [...] Krytyk musi być nadświadomością autora, nie tym, który zaledwie «własnymi słowami* streścić potrafi dany utwór i oświetlić co najwyżej według swoich osobistych przeżyć życiowych i aktualnych zagadnień społecznych, w związku ze swą przynależnością do tej lub innej grupy. [...] Otóż my,'inteligentni [...] konsumenci literatury i krytyki, żądamy kategorycznie, aby krytyk był kimś, a nie przypadkowym panem, który początkowo tylko dlatego został krytykiem, że tak mu się podobało..." Zob. „Pamiętnik Warszawski" R- 4: 1931 (IV) s. 78—9. 140. O antyintelektualizmie. IKC 1931 nr 212, dod. KLN nr 31 s. II. Uwaga Redakcji: „Z dniem dzisiejszym rozpoczynamy drukowanie felietonów .zaszczytnie znanego estety literata, krytyka i art.-malarza Stanisława Ignacego Witkiewicza, który podejmuje w swych wywodach szereg żywotnych spraw z zakresu życia intelektualnego." Teza artykułu: Studium filozofii jest tym, na posiadaniu czego powinno zależeć każdemu kulturalnemu człowiekowi. 141. Znaczenie filozofii dla wszystkich. Uwagi ogólne. IKC 1931 nr 225, dod. KLN 33 s. III. 142.1. O zrozumiałości i uroku świata pojąć filozoficznych. IKC 1931 nr 233, dod. KLN nr 34 s. II. 143.0 ważności filozofii dla wszystkich. Urok świata pojęć filozoficznych. IKC 1931 nr 240, dod. KLN nr 35 s. II. 144. O „suchości" pojęć filozofii. IKC 1931 nr 247, dod. KLN nr 36 s, IV. 145.0 dwóch typach filozofów. [Teoria typów ludzkich Kretschmera.] IKC 1931 nr 254, dod. KLN nr 37. 146. O dwóch typach filozofów. Absolutyści i empiryści. IKC 1931 nr 261, dod. KLN nr 38 s. II. 147. O dwóch typach filozofów. Domniemana wyższość empiryków nad absolutyzmem. IKC 1931 nr 268, dod. KLN nr 39. 148. O dwóch typach filozofów. O rzekomej dowolności w koncepcjach „absolutystów". IKC 1931 nr 275, dod. KLN nr 40. 149. Uczucia metafizyczne. IKC 1931 nr 345, dod. KLN nr 50 s. XI. Inc.: „Za wspólne źródło religii, filozofii i sztuki uważam to, co nazwałem kiedyś niefortunnie «uczuciem metafizycznym*. [...] Dziś nazwałbym po prostu «uczucie» to «bezpośrednio daną jednością osobowości*..." 150. O czystej formie. Głos Plastyków R. 2: 1931 z. 10—12 n. s. 2—3. Tekst odczytu wygłoszonego 24 IV 1931 w sali Kopernika UJ w Krakowie. Rzecz z 1921, przedrukowana następnie w tyg. „Zet", i wydana osobno 1932 s. 36 (zob. 159). 151.0 potrzebach krytyki literackiej artystycznej. Gazeta Lwowska 1931 nr 25. 152. Kilka słów o intuicji. Gazeta Lwowska 1931 nr 94, 95. 152a. O narkotykach. Gazeta Lwowska 1931 nr 260, 262, 267, 270, 271 (zob. 158). 153. [Tadeusz Miciński. Odczyt wygłoszony 25 IV 1931 w sali Kopernika UJ w Krakowie. Tekst może był identyczny z art. o Micińskim. Wiadomości Literackie 1925 nr 64, (zob. 77)]. 154. [Czachowski Kazimierz]: Literatura współczesna [polska]. Wielka ilustrowana encyklopedia powszechna t. 13: Polska. Kraków [1931] wyd. „Gutenberga". O Witkiewiczu (entuzjastycznie), s. 250. 155. Popper Marian: Rzeczywistość w dziełach powieściowych St. Ign. Witkiewicza. Słowo Polskie 1931 nr 94. 156. Szuman Stefan: Rzecz o zjawisku śmierci w sztuce. O twórczości St. Ign. Witkiewicza. Przegląd Współczesny R. 10: 1931 t. 37 nr 110 s. 335—351. 374 375 Inc.: „Szkic ten nie ma być oceną ani analizą twórczości St. Ign. Witkiewieza, lecz jest przejawem ciekawości psychologicznej autora, idącego w zetknięciu z ludźmi czasem za głosem tej ogólnoludzkiej potrzeby intuicyjnego wmyślenia się w psychikę «człowieka napotkanego na drodze życia»..." M. in. o Witkiewiczu portreciście. Konkluzja: „Witkiewicz jest dekadentem, ale jest on z tych deka-dentów, z tych wielkich postaci zmierzchowych okresów sztuki, których powołaniem jest niszczyć to, co było, zwątpić o tym, co jest, zaprzeczyć ewolucji w demonicznym porywie, a jednak w tej niszczycielskiej pracy bezwiednie, na przekór świadomej negacji, kłaść już podwaliny pod gmach wyższych przeznaczeń. Świadomość jego neguje i niszczy, i nie wie, że buduje." [...] 56a. Szuman Stefan: Portrety St. Ign. Witkiewicza. Czas 1931 nr 78; 1932 nr 18. O portretach Witkiewicza pisał autor również w „Tęczy" 1930. 1932 57. Jedyne wyjście. Powieść. Część I, Przyjaciele, 1932—1933. Autograf, folio 279 (zapisanych jednostronnie). „Poświecone Żonie Jadwidze." Na marginesie tekstu liczne daty z oznaczonymi przy tym rodzajami zażytego narkotyku. Na końcu: „Koniec tomu I. pt. Przyjaciele. D. c. n. II tom — Dygnitarze. Nie drukowana. Pierwsze rozdziały zawierają ważny materiał do poznania dróg budowy własnego systemu filozoficznego autora. Tomu drugiego nie napisał. Oss 12465/11. 58. Nikotyna, alkohol, kokaina, peyotł, morfina, eter. Appendix. Warszawa 1932 s. 187, 2 nlb. Popularna książka o szkodliwości narkotyków, oparta przeważnie na własnych doświadczeniach, pisana w lutym 1930 (por.: „Zet" 1932 nr 11 s. 4). Rozdział o eterze nap. dr. Dezydery Prokopowicz, o morfinie Bohdan Filipowski. Rec.: Czachowski K., „Czas" 1932 nr 155; Gelbardowa Izabela, „Droga" 1932 nr 11 s. 1044—6; Koniński K. L. „Myśl Narodowa" 1933 nr 20; Micińskł Bolesław, „Zet" 1932 nr 6; Wasowski J., „Wiadomości Literackie" 1932 nr 449. 59.0 czystej formie. [Warszawa 1932] s. 36 (druk. Nowogrodzka) Biblioteka Zet 1. odb.: Zet 1932 nr 7, 9—12. Na końcu: „Napisane w r. 1921." „Broszura ta miała być wstępem do całej książki pt. «Ostatnia pigułka dla wrogów»" (zob. „Zet" 1934 nr 19 s. 2). Inc.: „Nie mam zamiaru powiedzieć nic nowego, tylko podać szkic ogólny tzw. teorii Czystej Formy. Zarzucano mi w tej materii rozwlekłość i niejasność — otóż chcę się maksymalnie skondensować, przy jednoczesnej maksymalnej popularności ujęcia" [...]. Rec.: Miciński Bolesław: O kryteria estetyczne. Na marginesie broszury S. I. Witkiewicza. „Znak", W. R. 1: 1933 nr 2 s. 5—6, ii. .60. Geneza uczuć metapsychicznych. IKC 1932 nr 4, dod. KLN l s. IX-61. Wątpliwości metodologiczne. IKC 1932 nr 53, dod. KLN nr 8 s. IX-.62. [O intuicji I]. Intuicja a logika. Gazeta Literacka, Kraków R. 3: 1932 nr 4 s. 59—60. 163- [O intuicji II]. Istota procesu myślenia i logika, ib. nr 6 s. 89—90. J64. O intuicji [III]. Tak zwane „intuicyjne" poznanie, ib. nr 8 s. 123. 165. O intuicji [IV]. Spontaniczność myśli a tresura, ib. nr 10 s. 157—158. 166. O intuicji (V). Rozkład pojęcia intuicji, ib. R. 4: 1933 nr l s. 10—11. 167. O intuicji (VI). Granice intuicji w prawdziwym znaczeniu tego słowa, ib. 1933 nr 2 s. 28—9. Seria artykułów napisanych w lipcu 1931. 168. O znaczeniu intelektualizmu w literaturze. Gazeta Polska, w 1932 nr 26—29. Odczyt wygłoszony 2111932 w Zw. Literatów i Dziennikarzy w Warszawie. Teza główna: [...] „uważam, że przyczyną wszystkich nieszczęść u nas, nie tylko w sferze literatury nawet, jest intelektualny niedorozwój, przy znacznych nieraz osobistych danych, zabitych lub nie rozwiniętych pr^zez brak odpowiedniej tresury. Zjawisko to występuje jako niedorozwój naszych jednostek wybitnych i jako niski współczynnik średni całego społeczeństwa. [...] Mówię tu jedynie jako konsument literatury, a nie literat zawodowy, którym nigdy nie byłem i nie będę. [...] Twierdzę, że bez przezwyciężenia [...] poglądu życiowej pospolitości nie ma wielkości w literaturze i literatura pozbawiona elementu metafizycznego w najogólniejszym znaczeniu, choćby nie wiem jak dobrze zdawała sprawą z różnych poszczególnych kawałków życia, nie wniesie trwałych wartości do narodowej kultury, a będzie raczej tylko czynnikiem zamulania zbiorowego mózgowia narodu, niepotrzebną zupełnie fotografią rzeczywistości, której jako takiej, bez głębszej interpretacji mają chyba wszyscy dosyć. Jestem za skrajnym realizmem w powieści, ale realizmem przepojonym głęboką metafizyką." [...] Wytyka hipokryzję i tchórzliwość, brak ogólnych światopoglądów i określonego stosunku do problemów społecznych. Śmiały ten odczyt nie wywołał spodziewanej przez autora dyskusji. Omawiali go: Jerzy Braun: Zamroczeńcy („Odczyt ten jest ewenementem w głuchym pustkowiu, na ugorze ruchu intelektualnego i życia literackiego [...] Witkiewicz [...] jest to człowiek epoki w pełnym tego słowa znaczeniu, czyli ten, w którego umyśle przecinają się i zahaczają świadomie aktualne zagadnienia współczesności ł znaki czasów, w których żyjemy."), „Gazeta Polska" 1932 nr 50, 51; Boi. Miciński: Krytyka a intelekt, ib. nr 57. 169. Tchórze, niedołęgi, czy „przemilczacze" (Słonimski, Winawer et Comp.). Gazeta Polska 1932 nr 147, 149, 150. Ostry atak na krytyków z powodu braku reakcji na odczyt o znaczeniu intelektualizmu w literaturze. W końcu apel do Boya-Żeleńskiego o zajęcie się literaturą współczesną i jej problemami. Zachowany też w maszynopisie, s. l—13. 170. Z powodu „Najazdu na filozofię" (odpowiedź Brunonowi Winawe-rowi). Gazeta Polska 1932 nr 42, 43. Art. Winawera ukazał się w „Wiadomościach Literackich" 1931 nr 5. Zachowany maszynopis: Odpowiedź Brunonowi Winaiverowi [...] Część ogólna s. l—4; Część szczegółowa s. l—4. ^l. Zamiast programu. Zet R. 1: 1932 nr l s. 3. Ostra i ujemna ocena poziomu czasopiśmiennictwa i współczesnej krytyki polskiej. 377 376 172. Wyjaśnienia. Zet R. 1: 1932 nr 3 s. 3. Określenie swego niezależnego stanowiska w stosunku do redakcji „Zet". . "Tleplika: Jerzy Braun: My a Witkiewicz, ib. nr1 4; T. Kudliński: Jeszcze o Witkiewiczu, ib. nr 5. 173. Jeszcze parę wyjaśnień. Zet R. 1: 1932 nr 6 s. 3. Dalszy ciąg polemiki z Jerzym Braunem (zob. 172). 174.0 stosunku religii do filozofii. Uczucia metafizyczne jako podstawa uczuć religijnych i rozważań filozoficznych. Zet R. 1: 1932 nr 4 s. 4. Pisane w jesieni 1931 (por. ita. nr 6 s. 3). 175. [Stosunek wzajemny nauki i filozofii I]. Krytyka psychologizmu. Zet R. 1: 1932 nr 5. M. in. polemika z Ernestem Machem; system J. Corneliusa. 176. Stosunek wzajemny nauki i filozofii. II. Krytyka fenomenologizmu. Ib. nr 8 s. 3. 177. Stosunek wzajemny nauki i filozofii. III. 1. Źródła pojęć filozoficznych w poglądzie życiowym. Ib nr 13; III, 2. Źródła pojęć naukowych w poglądzie życiowym. Ib. nr 14 s. 4. • 178. Ostrzeżenie. Zet R. 1: 1932 nr 11. Odpowiedź na ataki w „Wiadomościach Literackich". 179. Dlaczego powieść nie jest dziełem Sztuki Czystej. Zet R. 1: 1932 nr 15—18. W końcu data: 14X111932 i uw. „Napisane jako odczyt dla «Koła Naukowego Inteligencji Katolickiej* w Stolinie, pod przewodnictwem Xiędza dr Henryka Kazimierowicza." Redakcja opatrzyła art. uwagą: „Na marginesie problemu: czy powieść jest dziełem Sztuki Czystej, rozprawia się z kołtuństwem i upadkiem umysłowym naszego życia kulturalnego i wykazuje przerażający stan duchowy Polski współczesnej..." M. in. o Boyu-Żeleńskim, Z. Uniłowskim. Sporo o sobie, o ignorowaniu go i gnębieniu bez wyboru środków. „Post-scriptum. W związku z tym, że właśnie po 15 latach przerabiania (właściwie praca ta trwa od 16 roku życia) wykończyłem, jak mi się zdaje, definitywnie mój tzw. «system» filozoficzny, uważam za stosowne zaznaczyć, co następuje: wierzę, że metoda, którą się posługiwałem jest jedyna, ale również jest możliwe, że nie sprostałem postawionemu przez siebie zadaniu i że system mój w całości utrizymać się w tej formie nie da. Otóż nic to nie wpływa na to, że jakkolwiek jest on podstawą mojej estetyki i krytycyzmu w stosunku do innych kierunków filozoficznych [...] to jednak estetyka ta i krytycyzm dadzą się utrzymać same w sobie, nawet jeśli sam system okaże się tylko ostro postawioną problematyka, bez możności jednoznacznego pozytywnego rozwiązania." Polemika: K, W. Zawodziński: Czy powieść nie jest dziełem sztuki? „Zet" 1932 nr 19. 180. Odpowiedź p. J[anowi] Ulatowskiemu na jego artykuł w „Kulturze" pt. „Witkiewicz—intelektualista". Zet R. 1: 1932 nr 8. Art. Ulatowskiego ukazał się: „Kultura", 1932 nr 15, 16, i dawał próbę krytycznej oceny postawy filozoficznej Witkiewicza. Zachował się poprawiony 378 przez autora maszynopis Odpowiedzi, k. 1—7. W niej wyznanie, że 'jest „najbardziej może intelektualnie osamotnionym w naszym kraju indywiduum". 181. Regulamin firmy portretowej „S. I. Witkiewicz". Warszawa 1932 (Druk. „Universurn") s. 13, 2 nlb. Tytuł okładkowy (zob. 116). 182. Maria Witkiewiczowa [nekrolog]. Wiadomości Literackie R. 9: 1932 nr l s. 8, fot. Maria z Pietrzkiewiczów Witkiewiczowa, wdowa po Stanisławie, matka Stanisława Ignacego, zmarła 3 XII 1931 w Zakopanem. 183. Choynowski Mieczysław: Model i Artysta. Naokoło Świata R. 9: 1932 nr 104 s. 38—41, ii. O portretach malowanych przez Witkiewicza. 184. Lorentowicz Jan: Literatura polska od 1863. W. 1932. O Witkiewiczu s. 415—416. 185. Szuman Stefan: Zwątpienie sztuki o Samej Sobie: S. I. Witkiewicz. Gazeta Literacka R. 3: 1932 nr 5 s. 70—71 „Zwątpienie Witkiewicza jest dominującą nutą całej jego natury. [...] Właściwym kluczem do rozumienia jego twórczości artystycznej jest problem zwątpienia w sztukę" [...]. 186. Zaleski Zygmunt Lubicz: Attitudes et destinees. Paris 1932. O Witkiewiczu s. 359—363, 365. 187. Zaleski Zygmunt Lubicz: Les romans de S. I. Witkiewicz. Mercure de France, Paris 1932 nr z 15 V. 1933 188. Pojęcie istnienia i wynikające z niego pojęcia i twierdzenia. Przegląd Filozoficzny R. 36: 1933 s. 237—258. (Errata, ib. R. 37: 1934 z. 3.) Streszczenie wyników głównego swego dzieła filozoficznego Pojęcia i twierdzenia..., wydanego osobno w 1935. Zachowany maszynopis z poprawkami autora. 189. Leon Chwistek — Demon intelektu. Zet R. 2: 1933/34 nr. 29, 31, 33, 34, 36—39, 41, 42; 1934 nr 43—47. „Skończone 4II1933 z wyjątkiem paru dodatków." Zawiera: „Wstęp do wstępu, Einleitung in die allgemeine Chwistologie." Parę słów laika o logice; Polemika Chwistka z Ingardenem; Znowu filozofia [m. in. o Stanisławie Leśniewskim, B. Russelu]; „Wielość rzeczywistości" Chwistka. Występuje, jak sam powiada, „z niesłychana (wprost) gwałtownością przeciwko wszystkiemu nieomal, co pisze Chwistek, a więc np. twierdzeniu, że wszystko poza logistyką tylko «z grubsza* da się wyrazić, przeciw logistyce samej w ogóle, a specjalnie logistyce Chwistka [...] przeciw Chwistkowemu pluralizmowi, relatywizmowi, sceptycyzmowi, optymizmowi, schlebianiu fatalnym wadom naszej umysłowości [...] jego nonszalancji w propagowaniu nieuctwa w rysunku i filozofii..." M. in. uwagi o tematyce własnych powieści (nr 42, 45). 379 Zachował się maszynopis rozprawy, k. l—55, oprawiony razem z „Appendix do Demona intelektu", k. l—3, druk. w Zet 1934 nr 24. Oss 12466/III. L90. Popularna analiza poglądu fizykalnego. Zet R. 1: 1932/33 nr 20—24; R. 2: 1933 nr 25—27. W odsyłaczu: „Sam nie uważam się za laika w filozofii, którą zajmuję się od lat 30, a za to uważam się za półlaika w fizyce, tzn. za kogoś, który rozumiejąc, o co chodzi, nie może studiować fizyki d fond, z powodu niedostatecznych podstaw matematycznych." 191. O tzw. zajmowaniu się naukami przyrodniczymi. Epoka, tyg. W. 1933 nr 17 s. 9—10. Teza: „Pogląd fizykalny jest tylko przybliżonym, statystycznie opisem pewnego wycinka istnienia i nie może mieć pretensji do objaśnienia jego całości." 192. „Yillon Bavinka nie czytał, a pisał dobrze." Gazeta Polska 1933, nr 10, 11 s. 3. O problemacie znaczenia intelektu w literaturze. W końcu apel do młodych polskich literatów, ażeby „zajęli się bardziej swym rozwojem duchowym, a szczególniej intelektualnym; albo niech przestaną pisać, bo wytwarzanie takiej literatury, jak nasza obecna (z małymi wyjątkami), to wstyd wobec całej ludzkości". [...] 193. L. L...e: Dwa okresy dekadentyzmu: „Próchno" W. Berenta i „Pożegnanie jesieni" St. Ign. Witkiewicza. Głos Poranny, Łódź 1933 nr 139. 194. Pomirowski Leon: Nowa literatura w nowej Polsce. Warszawa 1933, O Witkiewiczu: s. 35—36, 179—183. 195. Stawarski Adam: Malarstwo Witkiewicza. Zet R. 2: 1933 nr 4 (28) s. 6. 1934 196. Mątwa, czyli Hyrkaniczny światopogląd. Sztuka w l akcie wystawiona w Krakowie w teatrze Cricot 7 XII 1933, w reż. Władysława J. Dobrowolskiego (zob. 54, 296). Zainicjowana w grudniu 1933, grana była w styczniu 1934. 197. Szewcy, naukowa sztuka, „ze śpiewkami" w 3 aktach. Pisana w lipcu 1931, ukończona 6 III 1934, drukowana w 1948 (zob. 284). 198. Beznadziejne porachunki z niepowrotnej przeszłości. Zet 1934 nr 18—20. W zakończeniu: „Pisane w grudniu w r. 1927". Zawiera: Wstęp do krytyki Walki o treść K. Irzykowskiego [inc.: „Nie byłem nigdy jeszcze zadowolony z żadnej krytyki swoich prac"...]; Odpowiedź krytykom [głównie Irzykow-skiemu] swych sztuk wystawionych. „[...] Pomijając, zupełnie kwestię wielkości [.,.] twierdzę tylko jedno, że w przeciwieństwie do twórczości natura-listycznej [...] moje sztuki posiadają jakość artystyczną, tj. przewagę elementu artystycznego nad życiowym. [...] Mimo zupełnego, według mnie, braku u 380 megalomanii, muszę jednak stwierdzić, że jest coś nowego w moich sztukach {jakościowo innego, niezależnie od problemu wielkości), że są one pisane bezpośrednio i nieprogramowo, w imię tej wiary, że teatr jednak może być Sztuką, a nie tylko odbiciem życia i wyrazem poglądów autorów. Co do mnie, to chyba jedno trzeba mi przyznać, że w mojej pracy nie gonię ani za pieniędzmi, ani za sławą, mimo że są to Fzeczy dość przyjemne, tylko od 20 lat narażam sią na «śmiech pospólstwa* i nieuznanie, jedynie z wewnętrznej konieczności bycia takim, a nie innym." [...] 199. Czemu coś się psuje w państwie naszej literatury. Gazeta Literacka R. 5: 1934 nr 4 s. 52. 200. Nauki ścisłe a filozofia. Droga R. 13: 1934 nr 12 s. 1121—1139. W odsyłaczach cytuje nie wydane swe prace filozoficzne: „O materializmie, witalizmie i monadyzmie", cz. I. Krytyka poglądu mechanistycznego. — „Zagadnienia psychofizyczne. Cz. I: Ogólna krytyka mechanizmu i witalizmu, Cz. II: Próba wyjaśnienia monadystycznego problemu psychofizycznego, Cz. III: Szczegółowa krytyka poszczególnych autorów." 201. O poglądzie fizykalnym. Droga R. 13: 1934 nr 2 s. 127—141. Odczyt w Zw. Literatów i Dziennikarzy w Warszawie. Temat: „Stosunek poglądu fizykalnego na świat do poglądu życiowego." 202. Parę słów w kwestii „wielkości" form w Nowej Sztuce. Zet R. 3: 1934 nr 7, 9—13. Odpowiedź na list prywatny Jana Stura (w części zacytowany), krytykujący dramaty Witkiewicza. Art. ważny dla zrozumienia stanowiska Witkiewicza jako autora dramatycznego, używającego „artystycznie perwersyjnej Czystej Formy". W odsyłaczu (nr 10): „Bazylissa Teofcmu Micińskiego, ten największy twór dramatyczny naszej epoki, nie tylko w Polsce, ale na całej ziemi, jest według mnie zupełnym przezwyciężeniem dawnych szablonów jednolitości pod względem formalnym." Odsyłacz (raf 11): „Przypomina mi się, jak w r. 1917 z Tadeuszem Micińskim byłem w galerii Szczukina w Moskwie. Kiedy weszliśmy do sześciokątnej sali, gdzie były tylko obrazy Picassa, Miciński powiedział po chwili kontemplacji: «To jest tak samo wielkie jak Michał Anioł.» To znaczy wielkie mimo zawiłości kompozycji, piekielnych napięć kierunkowych, perwersyjnych harmonii burych, czerwonych i zielonych, mimo potrzaskanych, zdeformowanych ciał ludzkich itd., itd. Przemówiła tu tylko i jedynie Czysta Forma, do niego, który zawsze brał malarstwo zanadto po literacku." Zachwyty nad Bazilissą Teofanu wypowiedział Witkiewicz w książce swej Teatr (1923 s. 7). O Micińskim pisał w „Wiadomościach Literackich" 1925 nr 64 (zob. 77) i wygłosił odczyt (zob. 153). 203. Znowu to samo aż do znudzenia, czyli o roli światopoglądu w literaturze. Pion R. 2: 1934 nr 5 s. 1—2, nr 6 s. 3—4. Odczyt wygłoszony 7 XII 1933 w Zw. Zaw. Literatów Polskich w Warszawie. Teza główna: „Prócz całego mnóstwa przyczyn, które zatłamszają rozwój literatury (tchórzostwo, lizusostwo, chęć zysku i powodzenia itp.), znalazłem tę jedną, która wydaje mi się najistotniejsza, a mianowicie brak określonych światopoglądów naszych literatów i brak określonych systemów pojęciowych u krytyków, co jest wynikiem braku intelektualnej pracy u obu wymienionych rodzajów ludzi piszących." [...] M. in. o Boyu-Żeleńskim, Irzykowskim, 381 Jerzym Braunie, przy czym w odsyłaczu uwaga: „Zaznaczam przy tym moją. zasadniczą niezgodę z kierunkiem «Zetu» tak filozoficznym, jak i społecznym." Errata: ib. nr 8 s. 12. Odczyt ten stał się przedmiotem Rozmowy z Zofią Nalkowską Stefana Es-smanowskiego, „Pion" 1934 nr 10 s. 3, oraz wypadu polemicznego Juliana Babińskiego (J. B.): Obiady czwartkowe, „Merkuriusz Polski" R. 2: 1934 nr 11 s. 15—19, który potwierdził tezy Witkiewicza. 204. Krytyka reizmu, poglądu Tadeusza Kotarbińskiego, Autograf, 1934y k. 100, folio. Na końcu data: 11 XI1934. Nie drukowany, rękopis zachowany. Zbiory Jana Leszczyńskiego. 205. O pojęciu przedmiotu, 1934. Zachowany jedynie rękopis karty tytułowej z datą. Tekst zaginął. Na tę pracę powołuje się autor w rozprawie: Idealizm i realizm, 1946, s. 38. Zaginęły również inne prace znane tylko z tytułów wymienionych przez autora w zachowanych rękopisach z zaznaczeniem, że miał je w biurku: Monadologia materialisty czna 1934; O przyczynowości monadystycznej 1935; Krytyka ogólna materializmu 1933; Krytyka Bergsona 1919. 206. Braun Jerzy: Prof. Chwistek wykłada karty... Zet R. 3: 1934 nr 16,17, Polemika z Chwistkiem z powodu jego art. Obrona logiki („Przegląd Współczesny") i aprobata stanowiska Witkłewicza w walce z Chwistkiem. 207. Czachowski Kazimierz: O dramatach St. Ign. Witkiewicza. Czas 1934 nr 353. 208. [Szuman Stefan: O dramatach Witkiewicza. Odczyt wygłoszony w Krakowie w paźdz. 1934.] Streszczenie w książce K. Czachowski: Obraz v;spólczesnej literatury polskiej, 1936 t. 3 -s. 520—524. 1935 209. Straszliwy wychowawca, dramat w 4 aktach. Gazeta Artystów, Kraków 1935 nr 17, 20—21. [Druk nie ukończony z powodu zaprzestania wychodzenia gazety.] Napisany w 1920, zaliczony przez autora do realistycznych, wystawiony przez Władysława J. Dobrowolskiego w Teatrze „Bagatela" w 1935 w Krakowie. Rec. teatr.: Czachowski K., „Gazeta Polska" 1935 nr 81. („...Jak nas poinformowano, krakowski teatr miejski ma zamiar wystawić najnowszy dramat. Witkiewicza pt. Szewcy..." Utwór pod tym tytułem nie znany.) 210. Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie istnienia. 1917— 1932. Warszawa 1935 Wyd. Kasa im. Mianowskiego s. nlb. 4, H, od 3—181, 3 nlb. Nakład egz. 650. Główne dzieło filozoficzne autora (zwane często przez niego „główniakiem"); poglądy w nim wyrażone „zostały (pisze w przedmowie) skonsolidowane w zasadniczych konturach w r. 1917 i od tego czasu nie uległy istotnej zmianie". Poświęcone: Pani Zofii Żeleńskiej i Jerzemu Rembowskiemu. (Streszcz. nienv na końcu.) 382 Rec.: Metallmann Joachim, „Ruch Filozoficzny" R. 14: 1938 z. 1/3 s. 50—53; Sobociński Bolesław „Nowa Książka" 1935 z. 8 s. 405—406 (zob. 224, 237). 211. Twórczość literacka Brunona Schulza. Pion R. 3: 1935 nr 34 (99) s. 2, nr 35 (100) s. 4—5. 212. Wywiad z Brunonem Schulzem. Tygodnik Ilustrowany 1935 nr 17. O twórczości pisarskiej i plastycznej Br. Schulza. 213. O logistyce. (Zwierzenia laika.) Zet R. 3: 1935 nr 21—24; R. 4: 1935 nr 1. Odczyt wygłoszony w Warszawie „w obecności najwybitniejszych logików polskich". „Poświęcone pamięci Leona Chwistka z lat dawnych." Na końcu: „Luty 1934 r." 214. O idealizmie i realizmie. Zet R. 4: 1935 nr 7—18. „Poświęcone smutnej dla mnie pamięci Jana Pilińskiego." Zawiera: I. 1. Uwagi ogólne; 2. Dowolność konsekwencji idealizmu; 3. Obowiązki realizmu; 4. Problem rzeczywistości; Pogląd życiowy a idealizm; 5. Co daje nam idealizm?; 6. Obowiązki realizmu. II. Uwagi co do genezy realizmu pojęciowego w naszych czasach; Appendix. (Problemy istnienia specjalne, ale z ogólnymi w ścisłym związku pozostające); a. Problem „powstania życia". 215. Prawda o „mirochładach" przez „ch". Zet R. 3: 1935 nr 19. Cytuje poprawny tekst i wyjaśnia genezę wiersza nieznanego autora (umysłowo chorego), z powodu którego toczyła się dyskusja (Tuwim, Ingarden, „Wiadomości Literackie" 1935 nr 31, 43). Por. Jerzy Braun: Demaskują „mi-rohlady", „Zet" 1934 nr 18; Ach, te „Mirochlady", ib. 1935 nr 22. „Zagadnienie istoty «mirohładów» (pisze Ingarden) wiąże się też z pytaniem, które nasuwają niektóre utwory i poglądy teoretyczne St. Ign. Witkiewicza, mianowicie, jak daleko w dziele literackim iść może «deformacja» przedstawianej w nim rzeczywistości, a osiągnięta już nie przez jej «odbebechowanie», lecz przez zniekształcenie normalnej budowy zdań i tworów znaczeniowych' występujących w dziele literackim." Artykuł ten wszedł do zbioru: Roman Ingarden: Szkice z filozofii literatury, Łódź 1947 s. 87—94: Graniczny wypadek dzieła literackiego. 216. Et tu Zahorska Stefania contra me? (Dawny porachunek.) Zet R. 4: 1935 nr 4. Odpowiedź na art. Zahorskiej w „Przeglądzie Warszawskim" 1925 (zob. 89). Na końcu: „Pisane w r. 1925—1928, poświęcone obecnie [1934] Bolesławowi Micińskiemu." 217.0 przyczynowości w związku z poglądem biologicznego monadyz-mu. [1935?] Maszynopis s. 1—16. Fragment maszynopisu .z poprawkami autora (podwójna paginacja) czerwonym ołówkiem: s. 124—139. Zbiory Jana Leszczyńskiego. ^17a. Chwistek Leon: Moja walka o nową formę w sztuce. Wiadomości Literackie R. 12: 1935 nr 51/52 s. 5. M. in. krótko o stosunku do ezystej formy Witkiewicza. 383 T 18. Czachowski Kazimierz: Z zagadnień osobowości. Prosto z Mostu 1935 nr 21. ;19. Grabowski Zbigniew: Pisarze Zakopanego. Tygodnik Ilustrowany 1935 nr 34. ;20. Lorentowicz Jan: Współczesny teatr polski. Warszawa 1935. O Witkiewiczu: t. 2 s. 283—288. 521. Puget Ludwik: Witkacy [fraszka]. Wiadomości Literackie R. 11: 1935 nr 15 (595) s. 6 (zob. 283). 1936 !22. „Hut ab, meine Herren — ein Genie." (Rzecz o twórczości malarskiej Bronisława Linkego.) Tygodnik Ilustrowany 1936 nx 8/9 s. 155—156. Z powodu wystawy obrazów w Instytucie Propagandy Sztuki w Warszawie. 523.0 ontologicznej beznadziejności logiki, fizykalizmu i pseudonaukowego monizmu i o perspektywach koncepcji monadystycznej. Przegląd Filozoficzny R. 39: 1936 z. 4 s. 419—420. Streszczenie referatu wygłoszonego na Zjeździe Filozoficznym w Krakowie w 1936 (zob. 236). 224. Odpowiedź Tadeuszowi Kotarbińskiemu [na rec. książki „Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie istnienia"]. Przegląd Filozoficzny R. 39: 1936 z. 2 i odb. razem z: Tadeusz Kotarbiński: Recenzja. — St. I. Witkiewicz: Replika. Warszawa 1936 s. 20. 225. Ogólna krytyka materializmu fizykalnego. Zet R. 5: 1936 nr 12, 16—18; R. 6: 1937 nr 1—5. „Poświęcone dr Kazimierzowi Duchowi." „Część I pracy pt. Zagadnienie psychofizyczne." Część II: „Próba rozwiązania w systemie monadystycznym." Część III: „Krytyka poszczególnych autorów." (Wykonana krytyka poglądów Tadeusza Kotarbińskiego). Od nr 1/1937 tytuł skrócony: Krytyka materializmu fizykalnego. Następnie znów przywrócony. W końcu data: „1932 r. IV." 226. Wstęp do filozofii dla laika. Pion 1936 nr 47 (164) s. 4—6. 227. Niemyte dusze. (Studia obyczajowe społeczne.) 1936. Autograf i trzy egz. odpisu zaginęły. Fragmenty w czasop. „Skawa" (zob. 244, 257, 259—261), gdzie czytamy: „Po ukończeniu pisania Niemytych dusz, co nastąpiło w lecie w r. 1936" („Skawa" 1939 nr 2 s. 8). W liście do żony z 30 I 1936: „Zacząłem Niemyte dusze." Zachowały się w autografie: Materiały do Niemytych dusz, 29 IX 1936 (?), 2 karty zdefektowane, zapisane ołówkiem i atramentem, przekreślone czerwonym ołówkiem, zawierające luźne notatki z tytułem oraz daty u góry. 228. O solipsyzmie i idealizmie 1936. (Dodatek do pracy o krytyce teheada przez J. Metallmanna.) Zachowany jedynie autograf karty tytułowej. 229. [Rozprawa krytyczna o Wittgensteinie, 1936 (?)]. Maszynopis k. od 6—142, brak k. l—5, niektóre zdefektowane. 230. O pojęciu celowości w biologii. 1936. Maszynopis s. 1—10. Nieco zdefektowany zawiera całość rozprawy. Wewnątrz data: 12 X 1936 Zachowały się fragmenty rękopisu oraz fragm. 2 egz. maszynopisu z poprawka-mi autora. 231.0 zjawiskowości tzw. przedmiotu rzeczywistego i fizykalnego jako jego części i o obserwatorze w równaniach fizyki, czyli o niesamo-wystarczalności czystego poglądu fizykalnego. (Odczyt w Tow. Filozoficznym Warszawskim na posiedzeniu 7 XII 1936. Powtórzony w Tow. Filozoficznym w Krakowie 21 V 1937.) Maszynopis s. 1—19. W końcu data: 24 VII 1936. 232. Czachowski Kazimierz: Obraz współczesnej literatury polskiej 1884— 1934. Warszawa 1936 t. 1—3. O Witkiewiczu: t. 3 s. 515—533 i 713—716 (obszerna bibliografia). 233. Promiński Marian: Parodiują tylko cenionych przez siebie autorów: Muzyka Tengiera (St. Ign. Witkiewicz). Sygnały 1936 nr 14. 1937 234. Czysta forma w teatrze Wyspiańskiego. Studio, W. R. 2: 1937 nr 10/12 s. 2—7. [...] „Otóż uważam, że prócz jednego Micińskiego był Wyspiański jedynym wielkim zjawiskiem naszego teatru przedwojennego w wymiarach czysto artystycznych. [...] Bo dla mnie Wyspiański był przede wszystkim autorem teatralnym w sferze Czystej Formy, dramaturgiem par 6x061167106, o przewadze elementu wzrokowego, a bynajmniej nie wielkim literatem jako takim i malarzem, które to elementy jego natury, jako samoistne, były słabe, a służyły za to świetnie twóncy scenicznemu." [...] 235. Mimowolna zbrodnia. Świat 1937 nr 52 s. 15. Przeciw wprowadzonej w życie nowej pisowni polskiej. 236.0 ontologicznej beznadziejności logiki, fizykalizmu i pseudonaukowego monizmu w ogóle i o perspektywach koncepcji monadystycznej. Warszawa 1937 s. 15 (s. 2 nlb. 19—31). Odb.: Przegląd Filozoficzny R. 40: 1937 z. 1. Ob. też streszczenie ib. R. 39: 1936 s. 419—420. Referat wygłoszony na Zjeździe Filozoficznym w Krakowie w 1936 (zob. 241). 237. Odpowiedź na krytykę mego „główniaka" przez Joachima Metallmanna. Kraków (1937) PAU s. 78—83. (Odb.: Kwartalnik Filozoficzny.) W końcu data: 17 IV 1937. W odsyłaczach wspomina o nie wydanych swych pracach: Popularna monadologia, 1932, „Napisane mam prace o Kotarbińskim, Whiteheadzie i Wittgensteinie (biurko 1932, 1935, 1936)." l 25 — St. I. Witkiewicz 384 238. Les Notions et les propositions impliąuees par la notion de l'exi-stence (Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie istnienia) Studia Philosophica, Lwów 1937 t. 2 s. 487—489. [Autoreferat]. 239. [Polemika St. Ign. Witkiewicza z Janem Leszczyńskim na temat monadyzrnu biologicznego i spirytualistycznego z 1937—1938 r.] Teka rękopisów zawiera: Jana Leszczyńskiego 3 osobne rozprawy teoretyczne i 5 polemicznych oraz Witkiewicza 5 ataków polemicznych. Całość miała ukazać się w osobnej książce (dwugłos), ok. 300 stron. Autograf zachowany. W tekście Witkiewicza wzmianki o 8 pracach filozoficznych nie wydanych, (zapewne zaginęły w 1939 w Warszawie): Osobna rozprawa o przedmiocie praca o Wittgensteinie, O bycie w sarr^m sobie, O niezaprzeczalnym substracie ontologicznym, Krytyka Carnapa, O Whiteheadzie, Treatis on being in and for itself (1936/37), Dodatek do krytyki Metallmanna (zachowany). Zbiory Jana Leszczyńskiego. 240. Appendix [do traktatu o bycie samym dla siebie]. (Zacz. 14 VII 1937.) Autograf fragm, k. od 74—121. Zachowany. Zbiory Jana Leszczyńskiego. 241. Korespondencje. Studio E. 2: 1937 nr 10/12 s. 47—48. Sprostowanie informacji podanych przez Boi. Micińskiego (ib. 1936 nr & s. 285—291) o referacie Witkiewicza wygłoszonym na Zjeździe Filozoficznym w Krakowie 1936 (zob. 236). 1938 242. Sonata Belzebuba, czyli Prawdziwe zdarzenie w Mordowarze. Sztuka w 3 aktach. Warszawa (1938), Sgł. „Nasza Księgarnia", s. 39, l nlb. Biblioteka „Ateneum", nr 2. Odb.: Ateneum 1938 nr 4 s. 625—659. Ukończona 26 VI 1925, nie wystawiona. Poświęcona Marcelemu Staronie-wiczowi. Rec.: Irzykowski K., „Gazeta Polska" 1939 nr 234 [235]. 243. Tak zwana ludzkość w obłędzie. (Sztuka w 3 aktach bez epilogu.) 1938. Autograf k. 1. „Komponowanie zaczęte 6/7 V 1938. Pisanie zaczęte l VI tego roku." Dochowała się tylko l karta autografu z tytułem i spisemr osób. 244. Atmosfera miast. (Fragment z „Niemytych dusz".) Skawa, czasopismo literackie, W. R. 1: 1938 nr l s. 6—9. 245. Bilans formizmu. Głos Plastyków R. 5: 1938 nr 8/12 s. 40—42, re-prod. 4 obrazów z 1920/21. „Zwierzenia osobiste". Inc.: „Muszę przede wszystkim zaznaczyć, że teoretycznym formistą, a właściwie wyznawcą teorii Czystej Formy, byłem °d 16 roku życia, tj. mniej więcej od r. 1902. Wtedy już wykoncypowałem za~ sadnicze podstawy teorii tej w dyskusjach z moim Ojcem. [...] Chodziło n11 386 o przywrócenie malarstwu rangi sztuki, którą w epoce realizmu utraciło, o równouprawnienie go z muzyką, o której «wyższości» nad realistycznym malarstwem mówiło się wtedy między muzykami. Tu leży źródło mojej teorii, a nie w jakichś niemieckich estetykach, których nigdy w tym czasie nie czytałem." [...] Wyznaje, że w 1924 zakończył swą artystyczną pracę w malarstwie „uznawszy wysiłki dalsze w tym kierunku za bezpłodne, niezależnie zupełnie od jakichkolwiek koniunktur powodzenia lub niepowodzenia". W końcu porusza kwestie ogólne formizmu. 246.0 artystycznym teatrze. Pióro [czasop. literackie] W. 1938 nr l s. 74—94. O zastosowaniu teorii „czystej formy" w teatrze. Obszerne streszczenie: St. I. Witkiewicz o teatrze artystycznym. Scena Polska R. 15: 1938 s. 966—968. Leśnodorski Zygmunt: Witkiewicz o teatrze artystycznym, „Czas" 1938 nr 50. 247. O niesamowystarczalności czystego poglądu fizykalnego. Ruch Filozoficzny, Lwów R. 14: 1938 nr 1/3 s. 142—144. Autoreferat odczytu wygłoszonego 7 XII 1936 w Poi. Tow. Filozoficznym w Warszawie na 422 plenarnym posiedzeniu naukowym. 248. O protagorejskim typie umysłowości. Warszawa 1938 s. 27 (s. 2 nlb., 150—174). Odb.: Przegląd Filozoficzny R. 41: 1938, z. 2. Odczyt wygłoszony w Warszawie 10 I 1938 w Polskim Tow. Filozoficznym pt. O dziwnych zboczeniach umysłu ludzkiego. 249. Recenzja z książki: Jan Świderski, Zręby filozofii organicznej. Warszawa 1938, s. 8 (s.- 2 nlb., 107—112). Odb.: Przegląd Filozoficzny R. 41: 1938 z. 1. Pisane w marcu 1938. 250. Zasady monadyzrnu biologicznego. Ruch Filozoficzny, Lwów 1939 t. 14 nr 4 s. 215. Autoreferat odczytu wygłoszonego w Poi. Tow. Filozof. 27 VI 1938 w Warszawie na 443 posiedzeniu naukowym. 251. Dodatek do krytyki Whiteheada przez Metallmanna. (Próba dowodu niemożności przyjęcia solipsyzmu i radykalnego idealizmu onto-logicznego.) [1938 ?] Maszynopis, folio, poprawiony przez autora, paginacja: Aw—Uw, kart 18, zachowany częściowo w 2 egz., nie drukowany. 252. Ogólna podstawa krytyki poglądów „Koła Wiedeńskiego" i im pokrewnych (2 V 1938). Autograf k. 1—17; Wstawka do s. 17. — Toż druga redakcja autograf 3 VII 1938, k. 1—40. 253. Ogólny wstęp do krytyki poglądów „Koła Wiedeńskiego" i kierunków pokrewnych, 1938, 2 V — l VI. Autograf k. w 16 — w 158. 254. O Linkem. 26 IV 1938. Autograf, luźne fragm. zdefektowane. 255. [Uwagi o pracy magisterskiej Mieczysława Choynowskiego.] Auto- 25* 5S7 v graf, kopia kalkowa dat. 13 IV 1938 N. Sącz, folio, s. l—16 (fra ment). 256. Wrażenia ze spóźnionego niestety pierwszego lotu aeroplanem (23 VI 1938). Autograf, folio s. 6. Na końcu data: 29 VI 1938. 257. Frasik J. A.: Krakowskie imprezy literackie. Kultura, Poznań 1933 * nr 10. O dwóch odczytach Witkiewicza 10 i 11 II 1938 zorganizowanych przez Z w. Literatów na UJ: O znaczeniu filozofii w krytyce literackiej; O teatrze artystycznym (fragm. Niemytych dusz). 258. Irzykowski Karol: Apel do Witkacego. Pion R. 8: 1938 nr 16. Na marginesie rec. książki F. Mauriaca Asmodeusz, apel do Witkiewicza• „Ratuj siebie, jeżeli nie sztukę." 258a. (PIL): W pracowniach pisarzy polskich. IKC 1938 nr 324. 1939 259. Węzłowisko upośledzenia. (Wyjątek z „Niemytych dusz".) Skawa 1939 nr 2 s. 6—9. 260. Znaczenie codzienno-życiowe teorii Kretschmera. (Fragment „Niemytych dusz".) ib. nr 5 s. l—4. 261. Klan wyjącego psa, ib. nr 6 s. 6—8. Przeciwko głośnikom, radiowym i maniackiemu słuchaniu radia. 262. Błędne koło w Kole Wiedeńskim. Ruch Filozoficzny R. 15: 1939 nr 1/2 s. 67. Autoreferat, streszczenie odczytu z 9 I 1939 w Poi. Tow. Filozoficznym w Warszawie. Zachowany autograf z datą 12 I 1939. 263. Krytyka „Logische Aufbau der Welt" R. Carnapa. 21 IV 1939. Autograf częściowo zdefektowany. 264. Fik Ignacy: Dwadzieścia lat literatury polskiej 1918—1938. Kraków 1939. O Witkiewiczu: s. 93, 41, 133—134, 170. 265. Irzykowski Karol: O współczesnej dramaturgii w Polsce. Odczyt. Ateneum R. 2: 1939 s. 384—399. M. in. krótko o Witkiewiczu. 266. Promiński Marian: Świat w stylach literackich, Skamander R. 13: 1939 z. 102/104 s. 41—55. M. in. próba dyskredytowania postawy pisarskiej Witkiewicza. 19-13 267. Krzywicki Jerzy: Materializm biologiczny Stanisława Witkiewicza. Przegląd Kulturalno-Oświatowy, czerwiec 1943, czasopismo wyc!- przez W. Sniegockiego w Oficerskim Obozie Jeńców Wojennych w Neubrandenburg w Niemczech. 1945 268. Miłosz Czesław: St. Ign. Witkiewicz. [Wiersz z 1943 r. w zbiorze]: „Ocalenie". (Kraków) 1945 s. 131. 269. Szuman Stefan: Stanisław Ignacy Witkiewicz (wspomnienie). Dziennik Polski, Kraków 1945 nr z 30 IX. 270. Zahorska Stefania: Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy). W zbiorze: Straty kultury polskiej, pod red. T. Terleckiego i A. Ordągi [Jana Hulewicza] Glasgow 1945 Książnica Polska t. l s. 382—396. 1946 271. Idealizm i realizm. Warszawa, Kraków 1946 s. 40. Odb.: Przegląd Filozoficzny R. 42: 1946 z 3/4 s. 235—272. „Poświęcone Janowi Leszczyńskiemu." Rękopis uratowany spod gruzów domu w Warszawie. Zawiera m. in. ogólną krytykę reizmu Kotarbińskiego (s. 269). 272. O artystycznym teatrze. [Fragm.] Listy z Teatru, Kraków R. 1: 1946 nr 7 s. 1—2. Końcowy fragment artykułu z 1938 (zob. 246). Streszczenie powyższego: Idee teatralne Witkiewicza, „Tygodnik Powszechny" 1947 nr 5 s. 11. 273. Kotarbiński Tadeusz: Stanisław Ignacy Witkiewicz: Wspomnienia o filozofach zmarłych 1939—1945. Warszawa, Kraków 1946 s. 3—5, Odb.: Przegląd Filozoficzny R. 42: 1946 z. 3/4 s. 299—301. St. Ign. Witkiewicz, ur. 24 II 1885 w Warszawie, zm. 18 IX 1939 we wsi Jeziory w pow. sarneńskim, na Wołyniu (śmiercią samobójczą), O filozofii Witkiewicza: ...„Był «filozofem» — poszukiwaczem jednolitego poglądu na świat, poglądu, w którym duch i materia byłyby sprzężone tak, jak są sprzężone w bycie rzeczywistym. [•••] Witkiewicz głosi zatem pewien monadyzm biologiczny." [...] Charakterystyka ogólna: „Rozrosły, dorodny mężczyzna. Czoło ogromne, rysy subtelne, profil Erazma z Rotterdamu... W całym sposobie bycia znamiona niezwykłości, dziwu, zaburzenia norm... Natura niewątpliwie genialna. Gdy-byż ten człowiek, tak wspaniale i tak wielostronnie uzdolniony, przeszedł był w okresie młodzieńczym dobrą, solidną szkołę... Może byłby pozostawił PO sobie dzieła o wartości niewzruszonej. Opublikowana filozoficzna jego produkcja jest embrionem jakiejś ogromnej możliwości..." 274. Miłosz Czesław: Granice Sztuki (St. I. Witkiewicz z perspektywy wojennych przemian). Nowa Polska, Londyn 1946 z. 4, 5. 275. Regamey Konstanty: Stanisław Ignacy Witkiewicz, 1885—1939. Pa- 389 388 śmietnik Literacki, Fryburg, Szwajcaria, styczeń—marzec 1946 t. 7 s. 9—20. Wyd. Staraniem Bratniej Pomocy Polskiego Ośrodka Uniwersyteckiego we Fryburgu. 1947 276. Białynicki-Birula Teodor: Czy Stanisław Witkiewieź-junior (Witkacy) był narkomanem? Głos Plastyków R. 8: 1947 grudzień s. 39—40. 277. Gałczyński Konstanty Ildefons: Cyrograf Witkacego. Zielona gęś zdemaskowana. Przekrój 1947 nr 106 s. 5. Stwierdza podobieństwo swej „Zielonej Gęsi" do dziecięcej próby dramatycznej Witkiewicza ogłoszonej przez R. Jasińskiego (zob. 2, 279). 278. Gałuszkowa-Sicińska Edyta. Wspominki o Witkacym. Głos Plastyków R. 8: 1947 grudzień s. 34—36, ii. 279. Jasiński Roman: Nieznany dramat Witkacego. Przekrój 1947 nr 106 s. 5, fotogr. S. I. W. (zob. 2). Por. wyjaśnienie R. Jasińskiego, „Nowiny Literackie" 1947 nr 17 s. 4. 280. Kisielewski Stefan: Elementy schyłkowe w sztuce współczesnej. Nowiny Literackie 1947 nr 20. M. in. o Witkiewiczu z powołaniem się na jego ostatni list, w którym pisał, że w rozpoczęciu II wojny świat, widzi przewidywany przez siebie od dawna ostatni akt kultury zachodnio-europejskiej i początek eipoki nowej, do której przystosować się nie ma siły ani chęci. 281. Makowiczka Zbigniew: „Witkacy" na tle wystawy w Zakopanem. Ilustrowany Kurier Polski, Bydgoszcz 1947 nr 189 s. 5. Zob. też: Wystawy w Zakopanem, „Tygodnik Warszawski" R. 3: 1947 nr 28 s. 8. 282. Niesiołowski Tymon: Kilka słów o Stanisławie Ignacym Witkiewiczu. Głos Plastyków R. 8: 1947 grudzień s. 39—40. 283. Puget Ludwik: Witkacy [fraszka]. Odrodzenie 1947 nr 26 s. 6. 284. W małym dworku i Szewcy. Posłowie Władysława J. Dobrowol-skiego. Kraków 1948 „Czytelnik" s. 127, 5 nlb., z portretem autora i podob. autografu, tabl. 2 (Biblioteka Dramatyczna Nowy Teatr nr 3, pod red. Stefana Flukowskiego). Zawiera dwa dramaty: W małym dworku, sztuka w 3 aktach, poświęcona Matce. Napisana w 1921, wystawiona w Toruniu w 1923 i we Lwowie w 1926 (zob. 32) — oraz: Szewcy, naukowa sztuka ze „śpiewkami" w 3 aktach, P°~ święcona Stefanowi Szumanowi, pisana w lecie 1931, ukończona 6 III 1934, nie wystawiona. Posłowie: Władysław Józef Dobrowolski: Teatr Witkiewicza, s. 122—128. (Na końcu pobieżna notatka biograficzna.) Rec.: Puzyna Konstanty: Porachunki z Witkacym. „Twórczość" 1949 nr 7 s. 100—8; Szuman Stefan: Szewcy. „Listy z Teatru" 1948 nr 23 s. 6—8. |285. Gromska Daniela: Philosophes polonais morts entre 1939 et 1945. Studia Philosophica 1948 t. 3. O Witkiewiczu: s. 35—38. |285a. Miłosz Czesław: Traktat moralny. Twórczość 1948 nr 4. Przedruk w zbiorze wierszy: Światło dzienne. Paryż 1953 Instytut Literacki s. 83—97. W poemacie tym poświęca autor znamienną apostrofę Witkiewiczowi (22 wiersze). Inc.: „U nas ciekawy jest Witkiewicz. Umysł drapieżny..." J286. Pietrzak Włodzimierz: O „Nienasyceniu". Dziś i Jutro 1948 nr 15 s. 4—5. O poglądach teoretycznych i powieściach Witkiewicza. 1287. Płomieński Jerzy Eugeniusz: Kosmogonia słów: Rozważania nad socjologią słów. Arkona, Toruń R. 3: 1948 z. 7/9 s. 12—14. M. in. zwięźle o wynalazczości słowotwórczej Witkiewicza. 1949 . Rzecz o ciągłości bzdury malarsko-krytycznej. Głos „plastyka" wołającego na puszczy. Przegląd Artystyczny, Kraków R. 4: 1949 nr 7/9 s. 13. Ogłoszona z rękopisu ostra odpowiedź krytykowi Franciszkowi Kleinowi na ocenę portretów Witkiewicza, zamieszczona w „Czasie". 289. Grzegorczyk Piotr: Stanisław Ignacy Witkiewicz, w 10-lecie zgonu. Tygodnik Powszechny R. 5: 1949 nr 41 (239). 1950 290. Judycka Irmina: Neologizmy St. Ign. Witkiewicza. Poradnik Językowy 1950 nr 6. 291. Rytard Jerzy Mieczysław: Witkacy. Warszawa R. 5: 1950 nr 5 (42) s. 3, 4, nr 6 (43) s. 1—3. 1951 292. Białynicki-Birula Teodor: Jeszcze o Witkacym. Dziś i Jutro 1951 nr 24, 38. 391 390 293. Czarnooki Konrad: O Witkacym. Dziś i Jutro 1951 nr 12 13 294. Ingarden Roman: Wspomnienie o Stanisławie Ignacym Witkiewic Tygodnik Powszechny 1951 nr 20 s. 3—4. U' 1953 294a. Miłosz Czesław: Zniewolony umysł [Paryż 1953] s. 236 [edycja miniaturowa]. Rozdział I: Murti-Bing (s. 17—36), poświęca Nienasyceniu Witkiewicza i ie go historiozofii. 1954 295. Rudzka Ewa: Wielcy zakopiańczycy. Dziennik Polski, Kraków 1954, dod. Od A— do Z na 15 s. 2, ii. M. in. o Witkiewiczu. i-%99. Krzywicka Irena: Bal w Jaszczurówce. Przekrój 1956 nr 565 s. 5—6, ii. Wspomnienie o Witkiewiczu. 300. Lechoń Jan: Kartki z dziennika. Wiadomości, Londyn 1956 nr 48 (przedruk w wyborze: Nowa Kultura R. 7: 1956 nr 51 s. 8). M. in. szereg ujemnych wypowiedzi o Witkiewiczu i jego powieściach. (301. Lipski Jan Józef: Umysł drapieżny. Po prostu 1956 nr 27 s. 6. O sztuce pisarskiej Witkiewicza. "302. Płomieński Jerzy Eugeniusz: Renesansowy człowiek. [W zbiorze:] Twórcy bez masek. Warszawa 1956 Pax s. 153—225. Szkic wspomnieniowy o Witkiewiczu. 303. Samozwaniec Magdalena: Maria i Magdalena. Kraków (1956) Wydawnictwo Literackie s. 506. O Witkiewiczu wspomnienia: s. 82, 104—106 (zob. 113). 1956 296. Mątwa, czyli Hyrkaniczny światopogląd. Sztuka w l akcie wystawiona w Krakowie w teatrze Cricot II 12 V 1956, w reż. Tadeusza Kantora (zob. 54, 196). Rec. teatr.: Barnaś Kazimierz: Poiorót do „Cricot". „Życie Literackie" 1958 nr 26 s. 9; Greń Zygmunt: Trucizny St. I. Witkiewicza, ib. nr 22 s. 4, ii.; Mularczyk Andrzej: Laboratorium, czyli Dwie godziny Paryża, „Świat" 1956 nr 39 s. 12—13, ii.; Otwinowski Stefan: O letnim sezonie kawiarni przy ul..Łobzowskiej i nowym sukcesie Witkacego, „Świat" 1956 nr 25 s. 17 (ii. Karol Ferster). Program teatralny Cricot II zawiera m. in.: fragmenty wypowiedzi Witkiewicza o sztuce, wykaz jego sztuk do 1923 i dwie pobieżne notatki pióra: W. J. Dobrowolskiego i J. J. Szczepańskiego. 297. Boy-Żeleński Tadeusz: Teatr St. I. Witkiewicza. Życie Literackie R. 6: 1956 nr 42 s. 5, 7. Przekład art. francuskiego ogłosz. w Pologne Litteraire 15 III 1928 (zob. 119)- 298. Iwaszkiewicz Jarosław: Nieboszczyk Witkacy. Życie Warszawy 1956 nr 246 s. 4. Wspomnienie o warszawskiej scenie eksperymentalnej Elsynor, gdzie odegrano 30 XII 1921 Pragmatystów, i porównanie Witkiewicza z piszącym P° francusku Rumunem Eugeniuszem Jonescu, którego sztuki „przypominaj^ wypisz, wymaluj, dramaty Witkacego..." (por. ib. nr 252, gdzie dodatkowe wyjaśnienia: J. Iwaszkiewicz: Czy mam oglosić mój pamiętnik?). 392 INDEKS NAZWISK Abramowski Edward 105 Adaś N. zob. Nowakowski Adam Adamczyk Zdzisław 213 Alberti Kazimiera z.1 Szymańskich 194, 195 Alberti Stanisław 195, 366 Ambroziewiczowa 327 Ameisenowa Zofia 353 Andrejew Leonid 180 Antoniewicz Bołoz Jan 37 Aischylos 60 Apollinaire . Guillaume 230 Aretino Piętro 258 As. zob. Stawar Andrzej A. S. zob. Stawar Andrzej Augustyn św. 47 B. zob. Borain B. zob. Biegeleisen Leon Babiński Julian 382 Bachleda Klemens 284 Baczewski 269 Bandrowski-Kaden Juliusz zob. Kaden- Bandrowski Juliusz Barnaś Kazimierz 392 Baudelaire Charles 81, 82, 84, 85, 89 Baumgarten Alexander Gottlieb 57 Bąk Wojciech 188 B. D. zob. Dudziński Bolesław Berent Wacław 380 Bergel Rajmund 372 Bergson Henri 57, 72, 83, 297, 382 Berkeley George 106, 110, 296 Behringer 302 Białynicka-Birula Helena z Krajew- skich 327, 330, 334 Białynicki-Birula Michał 327 Białynicki-Birula Teodor 299—306, 330, 334, 390, 391 Biegeleisen Henryk 218 Biegeleisen Leon 218—219 Bielatowicz 179, 199 Birot Pierre-Albert 56 Boileau-Despreaux Nicolas 83 Boirac Emil 15 Borain, pułkownik 300 Borkowska Eugenia 189—191, 262, 330, 356 Borkowski Władysław 356 Borowski Karol 355 Borowy Wacław 364 Botticelli Sandro 39, 44, 45 Boy-Żeleński Tadeusz zob. Żeleński- Boy Tadeusz BScklin Arnold 158, 345 Bracjue Georges 54, 56 Braun Jerzy 351, 377, 378, 382, 383 Breiter Emil 356, 381, 362, 365, 368, 369, 370 Bremond Henri 82—86, 89 Brudzińska Krystyna 365 Brumer Wiktor 365, 370 Bruno Giordano 24 Brzękowski Jan 365, 366 Brzozowski Stanisław 59, 65, 78, 213 Brykner Bronisław 357 Bukowski Kazimierz 360, 373 395 Bundykowa Eugenia z Wańkowiczów 183, 186 Bundyk, kapitan 183 Buszek Antoni 361 Bystroń Jan Stanisław 187, 214, 329 Caillois Roger 87—88 Carnap Rudolf 386, 388 Carr H. Wildon 24 Casal Pierre 362 Celinę Louis-Ferdinand 150 Cezanne Paul 49, 54, 153 Chałubiński Tytus 194 Chełmoński Józef 57, 156 Choynowski Mieczysław 379, 387 Chwistek Leon 6, 35, 66, 161, 187, 215— 225, 228, 329, 351, 357, 358, 361, 362, 369, 379, 382, 383 Chybiński Adolf 214 Cimabue Giovanni 79 Cocteau Jean 56, 66 Conan Doylei Arthur 210 Conrad Joseph 153, 279, 373 Cornelius Hans 16, 18, 59, 95, 96, 99— 102, 104—106, 146, 147, 349 Courbet Gustave 80 Croce Benedetto 155 Czachowski Kazimierz 215, 223, 361, 372, 373, 375, 376, 382, 384, 385 Czar. zob. Czarnoccy Czarnoocy 250—251 Czarnooki Konrad 392 Czyżewski Tytus 35, 63, 358 Cywiński Stanisław 373 Dante Alighieri 82, 85, 86, 92 Daszyński K. 301 Daumier Honore 155 Dąbrowska Maria 215 Dąbrowski Mieczysław 355 Dąbrowski W. J. 392 Degas Hilaire-Germain Edgard 80, 82, 85, 86 Dekobra Maurłce 210 Delacroix Eugene 162 Dembowski Edward 214, 225 Dembowska Maria z Sobotkiewiczów 185, 186, 189, 271 Descartes Renę 101, 111 Desmango-Filipowski Bogdan 312 Deutscher Izaak 367 396 Dickstełn-Wieleżyńska Julia 215 Dmowski Roman 313 Dobrowolski Antoni Bolesław 179 Dobrowolski Władysław Jan 362, 380, 382, 390, 391 Domaszewiczowie 344 Doyle zob. Conan Doyle Arthur Driesch Hans 111 Dudziński Bolesław 373 Duch Kazimierz 384 Dunin-Borkowska Eugenia zob. Bór- kowska Eugenia Dygasiński Adolf 15 Dyck van Anthony 166 Ebbinghaus Herman 40 Edw. Ż. zob. Żytecki Edward Ehrenfels Christian 102 Einstein Albert 181 ej zob. Stawar Andrzej E. Ł. zob. Łuskina Ewa Erazm z Rotterdamu 389 Essmanowski Stefan 382 ' Fallek Wilhelm 358, 362 Fechner Gustav Theodor 18 Federowicz Józef 328, 330, 336 Federowiczowa Zofia 327, 330, 336 Feininger Lyonel Charles Adrian 56 Feldman Wilhelm 213, 373 . Ferster Karol 392 Fik Ignacy 388 Filipowski Bogdan 236, 376 Fiszer Adam 187 Fiszer Ludwik 269 Fitelberg Grzegorz 346 Flukowski Stefan 390 F. O. 358 Folkłerski Władysław 344 Fondano Beniamin 87, 88 France Anatol 208 Frasik Józef Andrzej 378 Freud Sigmund 88, 181, 183, 189, 192r 197, 221, 260—261, 263 Frycz Karol 366 Furmanik Stanisław 373 G. zob. Glass Gabryszewska Stefania 327 Gali Iwo 365 Gałczyński Konstanty Ildefons 6, 390 Gałuszkowa-Sicińska Edyta z Mertlin-ków 303, 390 Garliński Czesław 364, 366 Gaszyńska 180, 310, 311 Gauguin Paul 36, 40, 44, 49, 50, 52, 158, 163 Gawlikowski J. Fr. 367 Gawliński Jerzy 328 Gelbardowa Izabela 376 George Stefan 230 Ghirlandajo 44, 45 . Giebartowski 236 Gierymski Aleksander 49 Giorgione 79 Giotto 74, 79 Giżycki Kamil 189 Glass 301 Gleizes Albert Leon 56 Godlewski Stefan 356 Goetel Walery 214, 329 Gogh van Yincent 44, 74 Gombrowicz Witold 6—7, 180, 196—197 Górki Maksim 234 Gotlieb H. 358 Gotlieb Seweryn 353 Goya y Lucientes Francisco 52, 155 Górski Piotr 296 Grabiński Stefan 229 Grabowski Józef 372 Grabowski Zbigniew 384 Greń Zygmunt 392 Gris Juan 54 Gromska Daniela 391 Grot-Bęczkowski Alfred zob. Kończyć Tadeusz Grubiński Wacław 356 Grzegorczyk Marian 367 Grzegorczyk Piotr 351, 391 Gut Józef 292—293 Hadowski Józef 336 Hamilton William 101 Hamsun Knut 234, 373 Hegel Georg Wilhelm Friedrich 88 Heidegger Martin 175 Hen. Kaź. zob. Kazimierowłcz Henryk Henryk B. zob. Biegeleisen Henryk Herbart Johann Friedrich 47, 54 Hire Jean de la 362 Hitler Adolf 285 Hoecker Emil 358 Hoffmann Ernst Theodor Wilhelm 308 Kolbem Hans 166 Holewiński Józef 341 Homer 51 Honegger Arthur 214 Hopensztand Dawid 144 Horzyca Wiłam 356 Hryńkowskł Jan Piotr 358 Hugo Yictor 237 Hulewicz Jan 389 Hulewicz Jerzy 37 Hume David 16, 18 Huxley Aldous Leonard 118, 189 Husarski Wacław 355, 364 Husserl Edmund 59, 100—101, 103, 175 I, zob. Ingarden Roman I. D. zob. Deutscher Izaak lonesco Take 392 Ingarden Roman 169, 179, 188, 199— 201, 215, 379, 383, 392 Ingardenowa Maria z Połów 172 Irzykowski Karol 59, 148, 149, 183, 197, 212, 215, 225—227, 241, 351, 360, 361, 363, 364, 365, 367, 368, 369, 370, 371, 372, 374, 380, 381, 386, 388 Iwaszkiewicz Jarosław 84, 151, 368, 392 Jałowiecka Aniela 344, 347 James William 59 Janczewska Jadwiga 184, 190, 347 Jankowska Irena 362 Janowski Jarosław 368 Janus Edward zota. Stawar Andrzej Jaracz Stefan 316 Jarocka Anna z Kasprowłczów 191 Jarockł Władysław 191 Jasnorzewska-Pawlikowska Maria z Kossaków 371 Jaworski Roman 275, 360, 366, 390 Jasieński Bruno 310 Jasiński Roman 179, 307—314, 353 J. B. zob. Babiński Julian Jellenta Cezary 366 J. M. zob. Mroziński Jan Joyce James 6 Józefowicz L. 373 Judycka Irmina 391 Kaden-Bandrowski Juliusz 146, 229, 237 Kamieński Antoni 311 397 IPP"""""'! .ant Immanuel 29, 47, 96 ;andinski Wasilij 56, 57, 160, 238 :antak 236 lantor Tadeusz 392 :arol Wielki 273 larpowicz 227, 228, 287 Kasprowicz Jan 189, 191 ^asprowiczowa Maria z Euninów 191, 192, 212, 214, 290—294 ^azimierowicz Henryk 233, 235—240, 363, 378 C. B. zob. Brudzińska Krystyna C. Dasz. zob. Daszyński K. Łisielewski Stefan 390 Cisielewski Zygmunt 358 Cleczyński Jan 366, 370 Clein Franciszek 391 Oeiner Juliusz 62, 188, 361, 362,. 372 vłosowski Karol 336 Cołaczkowski Stefan 373 iComarnicki Lucjusz 356, 360 słoneczny Włodzimierz 313 Sonińska Stefania z Machów 211, 212, 330 Koniński Karol 215, 225 Koniński Karol Ludwik 211—215, 225, 247, 329, 330, 374, 376 Konopczyński Władysław 212, 215, 329 Konopnicka Maria 212 Kończyć Tadeusz 360 Korczak Janusz 234 Kosidowski Zenon 371 Kosiński B. 329 Kosko Allan 214 Kossak Juliusz 348 Kot Stanisław 188, 212 Kotarbiński Tadeusz 11, 14, 24, 179, 215, 268, 351, 382, 384, 385, 389 Koziebrodzka Izabela 295—298 Kr. zob. Kremer Tadeusz Kragen Wanda 373 Kramsztyk Józef 212 Krasicki Ignacy 6 Kremer Tadeusz 360 Kretschmer Ernst 111, 181, 183, 192, 252, 260—261, 375, 388 Krzeptowska Zofia 327 Krzywicka Irena 358, 393 Krzywicki Jerzy 388 Krzyżanowski Julian 187, 214, 329 Kudliński Tadeusz 378 398 Kukieł Marian 212 Kurek Jalu 386 K. W. zob. Wierzyński Kazimierz L. zob. Chwistek Leon L. 358, 368 Labiche Eugene 311 Langer 328 • L. B. zob. Biegeleisen Leon Leblanc Maurice 210 . :. , Lechoń Jan 368, 373, 393 Lechowski Bruno 357 • Leon Władysław 372 Leonardo da Vinci 6, 52 Leibnitz Gottfried Wilhelm 6, 15, 16, 24, 29, 95, • 103, 146—147 Lenin Władimir 189 Leśniewski Stanisław 379 Leśnodorski Zygmunt 387 Leszczyński Jan 93, 110, 281, 352, 37% 382, 383, 386, 389 Lewakowska Z. 360 Liciński Ludwik Stanisław 234 Limanowski Mieczysław 344 ; Linkę Bronisław 240, 286, 384, 38T Lipka-Nałęcz Tadeusz 365 Lipski Jan Józef 393 L. L...e 380 > .-." Loeb Jacąues 132, 139 J London Jack 234—235 Lorentowicz Jan 360, 366, 379, 384 .; L. P. zob. Pomirowski Leon •• Lutosławska Izabela 371 : Łempicki Stanisław 218 • Łukasiewicz Jan 215, 287 Łuskina Ewa 358 Mach Ernst 16, 18, 59, 100, 102 Machnicka Maria z Szymanowskich 190—191 Maillol Aristide 86 Makowiczka Zbigniew 390 Makuszyński Kornel 188, 228, 356 Malczewski Rafał 364, 370, 371 Malewicz Kazimierz 153 Malinowski Bronisław 190, 206, 279— 280, 346, 347, 355, 357, 369 Mallarme Stephane 81, 82 Manet Edouard 79 Mann Thomas 118 Maritain Jacąues 84 Markiewska 327 Marx Karl 88 Matejko Jan 49, 54, 57, 156, 166 Matisse Henri 44, 49, 50 Mauriac Frangois 388 Mazurkiewicz Waldemar 362 Mehoffer Józef 45, 53, 158, 163, 346 Metallmann Joachim 383, 384, 385, 386, 387 M. Grz. zob. Grzegorczyk Marian Michalski Konstanty 215, 329 Michał Anioł 6, 52, 381 Miciński Bolesław 376, 377, 383, 386 Miciński Tadeusz 190, 337, 346, 365, 373, 375, 381, 385 Mickiewicz Adam 85, 196 Mieczysławski Jan 275—277, 279, 365 Miklaszewski Bolesław 344 Mikołaj II 313 Mili John Stuart 101 Miller Jan Nepomucen 55 Miłosz Czesław 7, 69, 389, 391, 392 Mischke Tadeusz 365 Modrzejewska Helena 280, 341 Modzelewska Maria 360 Mole Woj sław 214 Monet Claude Jean 52 Motyka Zdzisław 200 Mroziński Jan 372 M. Sz. zob. Szyjkowski Marian Mularczyk Andrzej 392 Mussolini Benito 150 Muller-Frełnfels Pdchard 59, 62 Mysłakowski Zygmunt 191 Naglerowa Hermina z Fiszerów 356 Nałęcz-Lipka Tadeusz zob. Lipka-Nałęcz Tadeusz Nałkowska Zofia 382 Napierski Stefan 367 Nędza-Kubiniec Stanisław 212 Niesiołowski Tymon 35, 158—159, 163, 309, 355, 366, 367, 370, 390 Nitecki Wojciech 371 Nitsch Kazimierz 214, 329 Nietzsche Friedrich 91, 217 Nowaczyński Adolf 183, 258, 259, 359, 370 Nowakowska 327 Nowakowski Adam 208—211 Nowakowski Zygmunt 368 Ołtarzewski Czesław 368 Om. Wincenty 355 Ordęga A. zob. Hulewicz Jan Orlicz Michał 363 Ortwin Ostap 358 Ossowski Stanisław 54 Ostrowski H. 368 Otwinowski Stefan 392 Papee Stefan 371 Parmenides 110—111, 113 Pawlikowska Maria z Kossaków zob. Jasnorzewska-Pawlikowska Maria z. Kossaków Pawlikowski Jan 212, 253 Pawlikowski Michał 212, 253—255 ... , Peiper Tadeusz 60, 361, 363, 364 ~, Piasecki Sergiusz 240 Picabia Francis 56 Picasso Pablo 36, 40, 44, 45, 49, 50, 52, 54, 56, 57, 74, 115, 153, 277, 278, 337, 381 Piechal Marian 119 , . Pieńkowski Stanisław 356, 357 Pietrzak Włodzimierz 391 .•-.'- (PIL) 388 f Piliński Jan 383 Piłsudski Józef 69, 248, 313 .. Piotrowicz Wiktor 373 Piskor Tadeusz 279 Piwiński Leon 368, 373 Platon 87, 89, 91—92, 235 Plotyn 48 Płomieńska Adolfina z Kolczyńskich 17T Płomieński Jerzy Eugeniusz 5, 138, 148— 150, 177—266, 268, 287, 291, 368, 391, 393 Płonka 319 Podwysocki Stanisław 186 Poe Edgar Allan 82, 84, 85, 89 Pomirowski Leon 148, 368, 371, 380 Popper Marian 375 Poussin Nicolas 80 Prokesch Władysław 358 Prokopowicz Dezydery 236, 374 Promiński Marian 385, 388 Pronaszko Andrzej 35, 358 Pronaszko Zbigniew 35, 358 Proust Marcel 84, 125 399 •Przanowski 319 Przyboś Julian 367 Przybyszewski Stanisław 149—150, 179—180, 359 Puget Ludwik 384, 390 Puzyna Konstanty 391 K. zob. Sinko Tadeusz Rabski Władysław 356 Rafael 51, 79 Rechtleben Stanisław 370 Regamey Konstanty 389 Rembowski Jerzy 382 Rembrandt 52 Renouvier Charles 24 Reyerdy Pierre 56 Reynel Leon 278, 356 Reynelowa Jadwiga z Jagminów 278 R. I. zob. Ingarden Roman Rimbaud Arthur 86, 263 Rittner Tadeusz 359 R. M. zob. Malczewski Rafał Rogóż Stanisław 228 Roguska-Cybulska Jadwiga 216, 319 Rój Wojciech 202, 218, 272, 273 Rojowa 218, 272 Romer Ochenkowska Helena 368 Ronikier Jaxa Bogdan 312, 314 Ronsard Pierre de 275 Rosiński Bolesław 214 Rostworowski Karol Hubert 359, 362 Rottersman Julian 360 Rouhier 302 Rousseau Jean Jacąues 6, 76 Elóżycki Ludomir 346 Rubinstein Arthur 313, 323, 346 Sudzka Ewa 392 Russel Bertrand 229, 379 Susso zob. Rousseau Jean Jacąues Ryłska Wanda zob. Ścibor-Rylska Wanda ^ylski Eustachy zob. Ścibor-Rylski Eustachy Sytard Jerzy Mieczysław 63, 120, 121, 146, 151, 179, 180, 218, 229, 267—284, 286, 330, 366, 391 Sytardowa Helena z Rojów 218, 272, 275, 330 Sabała 280, 341 Sacchetto Rita 179, 309, 313 iOO Samozwaniec Magdalena 371, 393 Sartre Jean-Paul 6, 150 Schielowa Hanna 327 Schiller Leon 371 Scholz Henryk 287 Schopenhauer Arthur 108, 353 Schulz Bruno 165, 183, 184, 196, 229 286, 311, 383 Segantini Giovarmi 345 Selous 308 S. G. zob. Gottlieb Seweryn Shakespeare William 92, 201, 308, 343 Sienkiewicz Henryk 185 Sikorski Władysław 279 Sinko Tadeusz 373 Simonides 207 S. J. G. zob. Godlewski Stefan Skibińscy 247—248, 286 Skoczyłaś Ludwik 358 Słonimski Antoni 25, 92, 277, 365, 369, 370, 377 Smolarski Mieczysław 365 Sobańska Maria 348 Sobierański 344 Sobociński Bolesław 383 Soból 233, 234 Sofokles 60 Solska-Grosserowa Irena 367 Sparrow John 81 Spengler Oswald 5, 189 Spytkowski Józef 215 Stachurska Jadwiga 327, 328 Stanisławski Stanisław 57, 346 Staroniewicz Marceli 386 Staszel 343 Stawar Andrzej 356, 366, 373 Stawarska Maria z Golińskich 212 Stawarski Adam 188, 212, 380 Steinach Eugen 228 Steinsberg Marian 211 Stendhal 76 Sterbachowa 327 Stern Anatol 310, 359, 363, 364 Stolarczyk Józef 280 Strug Andrzej 313 Strzałkowska Jadwiga 362, 363 Strzemiński Władysław 54 Stryjeńska Zofia 357, 364 Stryj eński Karol 248, 293 Stur Jan 358, 381 Stycz J. zob. Naglerowa Hermina z Pi- szerów Suchodolski Bogdan 215 Swedenborg Emanuel 6 Szandlerowski Antoni 235 Szczepański Jan Józef- 392 Szczukin Stiepan Semenowicz 36, 40, 381 Szeluta Apolinary 346 Szeptycki Stanisław 313 Szmurło Prosper 302 Szpakiewicz Mieczysław 363 Szuman Stefan 21, 159, 162—163, 182, 351, 372, 375, 376, 379, 382, 389, 390, 391 Szymanowski Karol 144, 151, 189—190, 214, 220, 293, 312—313, 346, 360 Szyjkowski Marian 358, 362, 363 Sygietyński Antoni 341 Ścibor-Rylska Izabela z Puzynów 296 Ścibor-Rylska Wanda ze Skrzyńskich 225 Ścibor-Rylski Eustachy 225 Ślewiński Władysław 158, 346 Śniegocki Władysław 389 Swiderski Jan 387 T. zob. Tatarkiewicz Władysław Tatarkiewicz Krzysztof 285—287 Tatarkiewicz Władysław 180, 188, 199— 201, 215, 285—289, 351 Tatarkiewiczowa Teresa z Potworowskich 285, 286 Tatlin Władimir 153 Terlecki Tymon 389 Tołstoj Lew Nikołajewicz 87, 90—92, 373 T. P. zob. Peiper Tadeusz Traherne Thomas 71 Troczyński Konstanty 373 Truskolawski Zdzisław 116 Trzaska 311 Trzciński Teofil 356, 357, 358, 360 Tuwim Julian 383 Tzara Tristan 56 Tycjan 52, 207 Tyrowicz Marian 188 Uccello Paolo 44, 49 Ulatowski Jan 368, 372, 378 Uniłowski Zbigniew 378 Uznańscy 295 26 — St. I. Witkiewicz Yalery Paul 81, 82, 126 Velazquez Diego de Silva 52 Yenturi Lionello 155 Yillon Francois 240 Yoltaire 6 Wallace Edgar 210 Wallis Mieczysław 35 Wandurski Witold 356, 368 Wańkowicz Melchior 240 Wasilewski Zygmunt 365, 370 Wasowski Józef 376 Wat Aleksander 310, 311, 361, 362, 368 Wawro 295 Wąsowicz Wacław 316 Wells Herbert George 189 — wh — zob. Husarski Wacław Whitehead Alfred North 384, 385, 386, 387 Whitman Walt 82 Wieczorek Antoni Marian 195 Wieleżyńska Julia zob. Dickstein-Wie-leżyńska Julia Wieniewska Idą 358 Wierciński Edward 371 Wierzyński Kazimierz 300 Wilde Oscar 7 Wilhelm II 284 Winawer Bruno 362, 377 Winkler Konrad 6, 35, 153, 161, 315— 317, 358, 366, 371 Witkiewicz Jan 341—349 Witkiewicz Stanisław 35, 48, 49, 54, 79, 156, 158, 185—187, 202, 241, 271, 274, 297, 298, 321, 322, 338, 339, 341—347, 357, 379, 386 Witkiewiczowa Henryka z Rodkiewi-czów 241—242, 349 Witkiewiczowa Jadwiga z Unrugów 183—185, 231, 235, 238, 274, 348—349, 352, 361, 362, 363, 376, 384 Witkiewiczowa Maria z Pietrzykiewi-czów 185, 274, 299, 302, 308—309, 341— 345, 348, 379, 390 Witkiewiczówna Eugenia 240, 241 Witkiewiczówna Maria, ciotka Witkacego 186, 240—245, 342, 348 Witkiewiczówna Maria, stryjeczna siostra Witkacego 241, 245, 348 Witos Wincenty 366 Wittgenstein Ludwig 385, 386 Wittlin Józef 356 401 INDEKS UTWORÓW ST. I. WITKIEWICZA Włodarska Bronisława 328 Wł. T. zob. Tatarkiewicz Władysław Wnuk 286 Wojciechowski Jakub 234 Wojtkiewicz Witold 160 Wojtowicz Władysław 344 Wolfflin Heinrich 44 Wolter zob. Yoltaire Wołoszynowski Julian 360 Worcell Henryk 212 Woronow Sergiej 228 W. Pr. zob. Prokesch Władysław W. R. zob. Rabski Władysław Wyrzykowski Stanisław 189 Wyspiański Stanisław 31, 45, 53, 163, 189, 385 Wysocka Stanisława 367 Zagórska Aniela 285 Zahorska Stefania 366, 367, 383, 389 Zahradnik Jan 367 Zalewski Zygmunt Lubicz 379 Zamoyski August 35, 117, 179, 286, 309, 354, 355, 358 Zaremba Stanisław Krystyn 215 Zast. 367 Zastępca 360 Zawirski Zygmunt 288 Zawistowski Władysław 356, 361 Zawodziński Karol Wiktor 212, 215 225 378 ' Zegadłowicz Emil 229—233, 247 Z. O. 373 Zwolińska Modesta 327 Ż. zob. Żytecki Edward Żaden-Mondrowski J. zob. Kaden-Ban- drowski Juliusz Żeleńska Wanda z Grabowskich 295 Żeleńska Zofia z Pareńskich 239, 362, 382 Żeleński-Boy Tadeusz 6, 25, 182, 183, 234, 293, 295, 312, 313, 358, 360, 362, 364^ 365, 367, 368, 371, 377, 378, 381, 392 Żeromska Oktawia z Radziłłowiczów, 1. v. Rodkiewiczowa 241 Żeromski Stefan 189, 241, 313, 363, 370 Żukowska Jadwiga 347 Żuławski Jerzy 213 Żygulski Zdzisław 357 Żytecki Edward 180, 199—206 Appendix (do traktatu o bycie samym dla siebie) 386 Artysta i znawcy 357 Atmosfera miast zob. Niemyte dusze Bezimienne dzieło 357 Bez kompromisu 374 Beznadziejne porachunki z niepowrot- nej przeszłości 380 Bilans formizmu 386 Bliższe wyjaśnienia w kwestii czystej formy ria scenie 358 Błędne koło w „Kole Wiedeńskim" 388 Chaizowe plemię 364 Czemu coś się psuje w państwie naszej literatury 381 Czerwony sygnał dla dr T. A. Mischke- go 365 Czysta forma w teatrze 214 Czysta forma w teatrze Wyspiańskiego 385 Dalszy ciąg o wstrętnym pojęciu „nie-zrozumialstwa" 370 Demonizm Zakopanego 355, 370 Dlaczego powieść nie jest dziełem Sztuki Czystej 378 Dobra Ciocia Walpurgia 357 Dodatek do krytyki Whitheada przez Metallmanna (Próba dowodu niemożności przyjęcia solipsyzmu i radykalnego idealizmu ontologicznego) 387 26* Do przyjaciół-gówniarzy 222, 312 Dygnitarze zob. Jedyne wyjście Enąuiry Concerning the Principles of Natural Knowlegdge, Ań 366 Et tu Zahorska Stefania contra me? 383 Filozofia a krytyka 214 Filozofowie i cierpiętnicy, czyli Lada-czyni z Ekbatany 356 Formalne wartości dzieł Micińskiego 365 Formista o formizmie. IV Wystawa Formistów w Krakowie 358 Gdzie spoczną zwłoki twórcy „Popiołów" 370 Geneza uczuć metapsychicznych 376 Gyubal Wahazar, czyli Na przełęczach BEZSENSU 357 „Hut ab, meine Herren — ein Genie" (Rzecz o twórczości malarskiej Bronisława Linkego) 384 Idealizm i realizm 382, 388 Jan Maciej Karol Wścieklica 66, 359, 366, 368, 373 Janulka, córka Fizdejki 361 Jedyne wyjście 114, 236, 376 Jeszcze parę słów w kwestii „fantastycznej psychologii" 358 Jeszcze parę wyjaśnień 378 403 Karaluchy 343, 348, 353 Kilka słów o intuicji 375 Klan wyjącego psa 388 [Koniec Świata] 371 [Król i złodziej] 353 Krytyka artykułu Karola Irzykowskie-go .pt. „Uwagi na temat tzw. upadku twórczości dramatycznej" 363 Krytyka Bergsona 382 Krytyka ogólna materializmu 382 Krytyka „Loglsche Aufbau der Welt" R. Carnapa 388 Krytyka reizmu, poglądu Tadeusza Kotarbińskiego 382 Kurka Wodna 360, 362 Leon Chwistek — demon intelektu 379 Les Notions et les propositions impli-ąuees par la notion de l'existence 386 [List polemiczny] 360 Maciej Korbowa i Bellatrix 348, 354 Malarstwo Witkiewicza 6, 13, 50, 56, 157—164, 169, 239, 278, 279, 282, 283, 285, 286, 288, 289, 301, 305, 306, 's23— 328, 331, 333, 334, 344, 355, 357, 364, 366, 367, 370, 371, 372, 376, 379, 380, 386 Malarstwo (nie sztuka) Rafała Malczewskiego i tło jego powstania 371 Mała pigułeczka dla lwowskich „wrogów" 367 Marzenia improduktywa (dywagacja metafizyczna) 353 Matka 363 Mątwa, czyli Hyrkaniczny światopogląd 362, 380, 392 Metafizyka Dwugłowego Cielęcia 322, 357, 359, 371 Męczennik taki, co męczy żebraki 343 Miętoszą, czyli w sidłach BEZTROSKI 356 Mimowolna zbrodnia 385 Mister Price, czyli Bzik Tropikalny 356, 367 Monadologia materłalistyczna 382 Multiflakopulo 356 Nadobnisie i Koczkodany, czyli Zielona pigułka 360 Nauki ścisłe a filozofia 381 404 i Niemyte dusze 258, 261, 352, 384, 386, 388 Nienasycenie 7, 20, 50, 69, 76, 120, 133, 150, 180, 281, 322, 371, 373, 391, 392 Niepodległość trójkątów 357 Nikotyna, alkohol, kokaina, peyotl, morfina, eter. Appendix 236, 376 Nowe formy w malarstwie i wynikające stąd nieporozumienia 36—50, 53, 55, 65, 79, 155, 162, 165, 314, 354, 355^ 361, 373 Nowa homeopatia zła 354 Nowe Wyzwolenie 360, 365, 366 O antyintelektualizmie 374 O artystycznej grze aktorów 369 O artystycznej i literackiej pseudokul-turze 367 O artystycznym teatrze 387, 389 Obłęd zob. Nienasycenie O czystej formie 155, 375, 376 O „deformacji" na obrazach 357 Odpowiedź 365 Odpowiedź Anatolowi Sternowi na zarzuty co do książki pt. „Teatr" 364 Odpowiedź Fallkowł na jego krytykę „Tumora Mózgowicza" 358 Odpowiedź i spowiedź 373 Odpowiedź na krytykę mego „głównia-ka" przez Joachima Metallmanna 385 Odpowiedź p. J. Ulatowskiemu na jego artykuł w „Kulturze" pt. „Witkie-wicz-intelektualista" 378 Odpowiedź p. Nałęczowi-Lipce na artykuł w 15 (!) nr „Życia Teatru" z r. 1925 365 Odpowiedź recenzentom „Pragmaty-stów" 360 Odpowiedź Tadeuszowi Kotarbińskiemu 384 O dwóch typach filozofów 375 O dwóch typach filozofów. Absolutyści i empiryści 375 O dwóch typach filozofów. Domniemana wyższość empiryków nad absolutyzmem 375 O dwóch typach filozofów. O rzekomej dowolności w koncepcjach „absolu-tystów" 375 Ogólna krytyka materializmu fizykalnego 384 Ogólna podstawa krytyki poglądów „Koła Wiedeńskiego" i im pokrewnych 387 Ogólny wstęp do krytyki poglądów „Koła Wiedeńskiego" i kierunków pokrewnych 387 O idealizmie i realizmie 383 [O intuicji I]. Intuicja a logika 376 [O intuicji II]. Istota procesu myślenia i logika 377 O intuicji [III]. Tak zwane „intuicyjne" poznanie 377 O intuicji [IV]. Spontaniczność myśli a tresura 377 O intuicji [V]. Rozkład pojęcia intuicji 377 O intuicji [VI]. Granice intuicji w prawdziwym znaczeniu tego słowa 377 O Linkem 387 O logistyce (zwierzenia laika) 363 O narkotykach 375 O naszym futuryzmie 275 ONI 356 O ontologicznej beznadziejności logiki, fizykalizmu i pseudonaukowego mo-nizmu w ogóle i o perspektywach koncepcji monadystycznej 384, 385 O niesamowystarczalności czystego poglądu fizykalnego 387 O poglądzie fizykalnym 381 O pojęciu celowości w biologii 385 O pojęciu przedmiotu 382 O polemice i wrogach. Uwagi ogólne 369 O potrzebach krytyki literackiej i artystycznej 375 O prawdzie i strachu 374 O protagorejskim typie umysłowości 387 O przyczynowości monadystycznej 382 O przyczynowości w związku z poglądem biologicznego monadyzmu 383 O przyszłości teatru. Wstęp ogólny 368 O solipsyzmie i idealizmie 384 Ostatnia pigułka dla wrogów 376 O stosunku religii do filozofii. Uczucie metafizyczne jako podstawa uczuć religijnych i rozważań filozoficznych 378 O stosunku wykształcenia literackiego i filozoficznego artystycznego krytyka 370 Ostrzeżenie 378 O „suchości" pojęć filozofii 375 O teatrze artystycznym zob. Niemyte dusze O tożsamości samej ze sobą Sztuki teatralnej w Czystej Formie 358 O tzw. zajmowaniu się naukami przyro dniczymi 380 * O ważności filozofii dla wszystkich. Urok świata pojęć filozoficznych 375 O wstrętnym pojęciu „niezrozumial-stwa" 369—370 O zaniku uczuć metafizycznych w związku z rozwojem społecznym zob. Nowe formy w malarstwie 314 O zjawiskowości tzw. przedmiotu rzeczywistego i fizykalnego jako jego części i o obserwatorze w równaniach fizyki, czyli o niesamowystarczalności czystego poglądu fizykalnego 385 O znaczeniu filozofii dla estetyki i krytyki 369 O znaczeniu filozofii dla krytyki 374 O znaczeniu filozofii dla literatury 374 O znaczeniu intelektualizmu w literaturze 377 O zrozumiałości i uroku świata pojęć filozoficznych 375 Parę nieistotnych uwag na temat „Kurki Wodnej" 360 Parę słów w kwestii stosunku Formy do „treści" 359 Parę słów w kwestii „wielkości" form w Nowej Sztuce 381 Parę zarzutów przeciw futuryzmowi 360 Pentemychos i Jej niedoszły wychowanek 356 Persy Zwierżontkowskaja 238, 363, 368 Pigułka dla moich wrogów 369 Pojęcie istnienia i wynikające z niego pojęcia i twierdzenia 378 Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie istnienia 12, 14, 97, 98, 109, 112, 113, 354, 379, 382 Ponury bękart Werminstonu 367 Popularna analiza poglądu fizykalnego 380 Popularna monadologia 385 Poszukuję człowieka 364 405 Pożegnanie jesieni 7, 50, 69, 76, 120— 152, 165, 177, 279, 281, 368, 372, 380 pragmatyści 62, 355, 360, 362, 363, 364, 392 Prawda o „mirochładach" przez „ch" 383 Przebudzenie zob. Nienasycenie Przyjaciele zob. Jedyne wyjście Recenzja i replika 14, 384 Recenzja z książki: Jan Świderski, Zręby filozofii organicznej 387 Regulamin Firmy Portretowej „S. I. Witkiewicz" 324—326, 371, 379 [Rozprawa krytyczna o Wittgensteinie] 385 Sonata Belzebuba, czyli Prawdziwe zdarzenie w Mordowarze 365, 386 Spróbuj raz, koteczku 329 [Stosunek wzajemny nauki ł filozof iii]. Krytyka psychologłzmu 378 Stosunek wzajemny nauki i filozofii II. Krytyka fenomenologizmu 378 Stosunek wzajemny nauki i filozofii III 1. Źródła pojęć filozoficznych w poglądzie życiowym, 2. Źródła pojęć naukowych w poglądzie życiowym 378 Straszliwy Wychowawca 357, 382 Szalona lokomotywa 362 622 upadki Bunga, czyli Demoniczna kobieta 354 Szewcy 20—33, 58, 63, 65, 66, 165, 380, 382, 390, 391 Szkice estetyczne 37—39, 42—44, 49, 56, 354, 360, 361 Tajemnica Istnienia (Pojęcia i twierdzenia wynikające z pojęcia Istnienia) 373 Tak zwana ludzkość w obłędzie 386 Tchórze, niedołęgi czy „przemilczacze" (Słonimski, Winawer et Comp.) 377 Teatr 25, 55, 56—58, 60, 64, 65, 275, 276, 354, 356, 357, 358, 359, 360, 361, 362, 364, 381 Teatr przyszłości 371 Teatry a współczesna twórczość literacka 371 Tumor Mózgowicz 307, 356, 358, 359, 362, 367, 368 406 Twórczość literacka Brunona Schulza 383 Uczucia metafizyczne 375 i [Uwagi o pracy magisterskiej Mieczy sława Choynowskiego] 387 „Yillon Bayinka nie czytał, a pisał do- ; brze" 380 : Wampir we flakonie, czyli zapach welonu 367 Wariat i Pielęgniarka zob. Wariat i zakonnica Wariat i zakonnica, czyli nie ma złego, co by jeszcze na gorsze nie wyszło 360, 365, 366 Wątpliwości metodologiczne 376 Węzłowisko upośledzenia zob. Niemyte dusze W małym domku 61, 62 W małym dworku 169, 358, 365, 367, 390 „Wniebowstąpienie" J. M. Rytarda 269, 366 Wrażenie ze spóźnionego niestety pierwszego lotu aeroplanem 388 W sprawie mojej tzw. „Teorii Bezsensu" (?) w Sztuce 358 W starym dworku 366 Wstęp do filozofii dla laika 384 Wstęp do rozważań nad „niezrozumial-stwem" 369 Wstęp do rozważań nad „Wieżą Babel" Słonimskiego 370 Wstęp do teorii Czystej Formy w teatrze I. Analogia z malarstwem 55, 357 Wstęp teoretyczny [do katalogu wystawy] 355 Wyjaśnienia 378 Wystawa Rafała Malczewskiego w Zakopanem 370 Wywiad z Brunonem Schulzem 383 Zamiast programu 377 Zasady monadyzmu biologicznego 387 Zbyteczny człowiek 365 Znaczenie codzienno-życiowe teorii Kretschmera zob. Niemyte dusze Znaczenie filozofii dla wszystkich. Uwagi ogólne 375 Znowu to samo aż do znudzenia, czyli o roli światopoglądu w literaturze 381 Z podróży do tropików 355 Z powodu krytyki IV Wystawy Formistów 359 Z powodu „Najazdu na filozofię" (odpowiedź Brunonowi Winawerowi) 377 Zwierzenia osobiste w kwestii „Tumora Mózgowicza" i teorii czystej formy na scenie 358, 359 SPIS TREŚCI Str. Jerzy Eugeniusz Płomieński — Rozważania nad twórczością St. Ign. Wit kiewicza .................. 5 Tadeusz Kotarbiński — Filozofia St. I. Witkiewicza ........ 11 Stefan Szuman — Niektóre aspekty i zagadnienia dramatu St. I. Witkiewicza ; „Szewcy" .................. 21 \ Mieczysław Wallis — St. I. Witkiewicz jako teoretyk malarstwa .... 35 Jan Nepomucen Miller — Teoria czystej formy w teatrze ...... 55 Czesław Miłosz — Granice sztuki ............. 69 Jan Leszczyński — Filozof metafizycznego niepokoju ....... 93 Marian Piechal — St. I. Witkiewicz jako powieściopisarz ...... 119 Konrad Winkler — Twórczość plastyczna St. I. Witkiewicza ..... 153 Roman Ingarden — Wspomnienie o St. I. Witkiewiczu ....... 169 Jerzy Eugeniusz Płomłeński — Polski pontifex maximus katastrofizmu . . 177 Jerzy Mieczysław Rytard — Witkacy, czyli O życiu po drugiej stronie rozpaczy 267 Władysław Tatarkiewicz — Wspomnienie o St. I. Witkiewiczu ..... 285 Maria Kasprowiczowa — Niedzielne popołudnie z Witkiewiczem na Harendzie 289 Izabela S. R. Koziebrodzka — Urywek z pamiętnika ........ 295 Teodor Birula-Białynicki — Fragmenty wspomnień o St. Ign. Witkiewiczu . 299 Roman Jasiński — Witkacy ............... 307 Konrad Winkler — Wspomnienie o Witkacym ......... 315 Jadwiga Roguska-Cybulska — Witkacy w oczach Zakopanego ..... 319 Jan Witkiewicz — Życiorys St. I. Witkłewicza ......... 341 Piotr Grzegorczyk — Dzieło pisarskie St. I. Witkiewicza ...... 351 Indeks nazwisk .................. 395 Indeks utworów St. I. Witkłewicza ............ 403