Józef Adam Kosiński Album rodzinne Jana Lechonia Czytelnik Warszawa 1993 WYPOŻYCZALNIA NR 7 607/0030183 Wstęp Stanisław Kaszyński Indeks osób Józef A. Kosiński Opracowanie graficzne Maciej Buszewicz Pozycja dotowana z funduszu Komitetu Badań Naukowych (c) Copyright by Józef Adam Kosiński, 1993 ISBN 83-07-01823-4 Wstęp Niezwykła to książka. Niezwyczajna i rzadko u nas występująca jako gatunek opowieści biograficznej. Bohater tej książki, pojawiający się w jej tytule, jawi się w tle, jest jedną z postaci kreślonego zbiorowego portretu rozgałęzionych rodów - Serafi-nowiczów (ojca) i Niewęgłowskich (matki), rodziców Jana Lechonia. Józef Adam Kosiński, ostatni z linii Serafinowiczów (po kądzieli), autor szeregu cennych prac o poecie, podjął trud zaiste mozolny i wdzięczny przecież - napisania gawędy o rodzie. Przyświecało mu przy tym następujące pytanie: kim był właściwie Leszek Serafinowicz, zanim został Janem Lechoniem? Kilka wznowień utworów poetyckich, zbiór fragmentów dramatycznych, edycja nie ukończonej powieści, tom szkiców i recenzji teatralnych, listy do Anny Jackowskiej, ułamki Dziennika - oto wszystko z rzeczy oryginalnych wydanych w kraju po roku 1956, odkąd zaczął się pośmiertny żywot wybitnego poety. Nie wymieniając szkiców i artykułów, komentarzy i przyczynków, częściowo jedynie rozświetlających skłębione życie, osnute jeszcze dziś niejedną tajemnicą, nie mamy solidnej biografii. Z różnych powodów. Kto chce, może uznać to za paradoks, że nie dysponując jeszcze gruntownie opracowaną kroniką życia Lechonia, jeden z najbardziej kompetentnych ad hoc autorów skomponował najpierw kronikę całej rodziny poety, jego samego sytuując w końcowym rozdziale-portrecie. Że odkrywanie przypadłości życiowych osób nie tylko najbliższych, również i dalszych z kręgu twórcy ułatwia rozpoznanie jego natury, predyspozycji, wewnętrznego dziedzictwa - takie przeświadczenie nie jest pozbawione racji. Hołduje temu Kosiński. "Trzeba wydobyć ich z zapomnienia - pisze - bo oni to właśnie [członkowie rodziny - przyp. S.K.], nikomu nieznani, romantycy z usposobienia, pozytywiści z przekonań, przekazali małemu Leszkowi swą gorącą miłość Ojczyzny, jakąś cząstkę swych upodobań, marzeń, poglądów, a nawet kompleksów". Sondowanie upostaciowanej przeszłości w poszukiwaniu przeróżnych tropów i śladów nie byłoby jednak możliwe bez rozległej dokumentacji. Ustne przekazy, z których 7 zasobów autor skwapliwie korzysta, nie na wiele by się przydały jako tworzywo nieomal z pogranicza fikcji. Szczęśliwym trafem z pożogi dwóch wojen ocalała w Sieradzu, mieście rodzinnym synów i córek seniora Serafinowicza, niezmiernie bogata korespondencja. Oprócz niej, akt archiwalnych i pamiątek - wśród nich poczet wspaniałych fotografii - aż kilkadziesiąt notesów z lat 1880-1914 z prowadzonym w nich pedantycznie przez jednego z sieradzkich Serafinowiczów rejestrem codziennych ekspensów. Z Warszawy szły kartki i listy do Sieradza i Łasku, stąd do stolicy, gdzie mieszkali rodzice Lechonia; członkowie rodziny odwiedzali się wzajemnie dość często, przyjaźnili. Z tym korpusem korespondencyjnym krzyżowały się rozmaite przesyłki pocztowe, pochodzące od innych członków familii. Żywotne i serdeczne były te więzi, poświadcza je sam Lechoń w nowojorskim Dzienniku. Drobiazgowo (fenomenalna pamięć!) rekonstruuje on dzieje rodziny, np. nie bez poczucia dumy przywołuje wojskową służbę pradziada Józefa, a z własnych już wspomnień ewokuje fragmenty rozmów, strzępki spotkań, bystro podpatrzone ciekawostki obyczajowe, zasłyszane opinie i poglądy, charakterystyki cioć i stryjów. A listów z okresu ponad stuletniego zachowało się kilka tysięcy; jest to niewątpliwie jeden z nielicznych u nas zbiorów tego rodzaju, prawdziwie bezcenny. Nie bez emocji, drżenia serca, przeglądałem je kiedyś, odczytując niewielki fragment korespondencji, bez nieodzownej wówczas orientacji w biografiach nadawców i odbiorców. Różne kształty tych listów, formaty, kolory, już wyblakłe, wypłowiałe z niegdysiejszych różów i błękitów, koperty z obcymi znaczkami, kartki z widokami miast i badów, dukty pisma - pochyłe, wyprostowane, pośród nich - liściki małego Leszka... O czym pisano? Prawie o wszystkim, o tym, co łączyło się bezpośrednio z codzienną, szarą zazwyczaj i skromną egzystencją, która trapiła po równi i warszawskich, i prowincjonalnych Serafinowiczów. A więc o pracy zawodowej i społecznej - szczególnie wiele informacji o tych sprawach w listach rodziców poety - o dzieciach, ich wychowaniu, szkole, o zdrowiu, chorobach, o małych i większych radościach i kłopotach, 8 czasem pojawia się jakaś ogólniejsza refleksja - o przemijaniu żywota, sformułowana zresztą powściągliwie, mimochodem, jak by przystało na pokolenie myślące w kategoriach pozytywistycznych zasad. Ów pozytywizm, chętnie podkreślany przez autora, sprowadzał się, jak wolno przypuszczać, do trzeźwego, oszczędnego modus vivendi, typowego dla wszystkich zgoła ludzi, pilnie liczących grosz, niezależnie od czasu i tendencji. W listach pochodzących sprzed pierwszej wojny światowej bardzo rzadko pisze się o sprawach politycznych. Po roku 1918, w listach mężczyzn, raz po raz pobrzmiewają echa wydarzeń politycznych, rozprawia się o nich z punktu widzenia własnych interesów, w świetle negatywnie przeżywanej rzeczywistości. A więc w ten sposób, w jaki zwykło się oceniać politykę, jej sprawców i egzekutorów. Np. zaskakująco wcześnie, w grudniu 1918 roku, ojciec Lechonia pisze o sympatiach proendec-kich, wyraża w Bogu nadzieję, iż "nie dopuści, by dzisiejsi władcy długo rządzili krajem"; illo tempore władzę sprawował gabinet socjalisty Jędrzeja M oracze wskiego. Albo - cała rodzina, z wyjątkiem Leszka i jego młodszego brata, Wacława, co najmniej nieprzyjaźnie i nieufnie odnosiła się do marszałka J. Piłsudskiego. O ile rozpolitykowanie można uznać za cechę polską, o tyle antyklerykalizm nieco zaskakuje. Pisze Kosiński: "Serafinowicze do religii odnosili się dość obojętnie, a do tego byli zdecydowanymi antyklerykałami w tym przede wszystkim znaczeniu, że do kleru (tak w sutannach, jak i habitach) nastawieni byli negatywnie, ani kontaktu z nim nie szukali, ani wpływom jego nie ulegali, choć oczywiście były jednostki wśród duchowieństwa, które cenili i poważali za ich osobistą prawość i zgodność życia z głoszonymi z kazalnicy poglądami". Odwołując się do przykładów podanych przez autora nietrudno zauważyć, że był to antyklerykalizm łagodny, nie w pełni konsekwentny, po trosze wręcz zabawny, jak owo wadzenie się z sieradzkim prałatem. I nie u wszystkich objawiał się z jednakową siłą - przykładem choćby życie Zygmunta, członka III Zakonu św. Franciszka, zasłużonego nauczyciela i opiekuna niewidomych w Laskach. Listy te, oprócz informacji zatrzymanych w ustnej tradycji rodzinnej i w Lechoniowym trzytomowym Dzienniku, by nie wymieniać innych źródeł i opracowań, są jednym z głównych tworzyw Albumu. Ustawiczne odwoływanie się do rozmaitych dokumentów, które strumień wspomnień i przekazów domowo-rodzin- 9 nych osadzają w ryzach poświadczeń, przekształca tok gawędziarskiej relacji w gawędę udokumentowaną. Długi i barwny korowód członków rodu, ugrupowanych według pokoleń, otwierają pradziadek poety, Serafin, i dziadek, Józef Serafinowicz. Za wiele o nich nie wiedzieliśmy. Lechoń wprawdzie wspomina ich w Dzienniku, lecz dopiero cierpliwe i żmudne poszukiwania Kosińskiego przynoszą fascynujące rezultaty poznawcze. Nie ma potrzeby streszczać całego wywodu historycznego, warto jedynie zasygnalizować rekapitulację: Serafin Serafinowicz był rolnikiem, Podlasiakiem, wywodzącym się ze Żmudzi, zamieszkałym w Międzyrzecu Podlaskim pod koniec XVIII wieku. Istotne jest chyba już ostateczne anulowanie powtarzanej jeszcze tu i ówdzie wersji o żydowskim pochodzeniu Lechonia. Sam zresztą poeta mógł współtworzyć tę legendę czy podtrzymywać ją z pobudek snobistycznych, może dla żartów, stanowiących nierozłączny element życia towarzyskiego skamandrytów. A poza tym poeta nie znał dokładnie meandrów genealogicznych swego rodu. Z Józefem, żołnierzem napoleońskim, oficerem Powstania Listopadowego, wkraczamy w dzieje Serafinowiczów ukonkretnione już cennymi dokumentami, zwłaszcza abszytem z l Pułku Piechoty Liniowej, skrzętnie przechowywanym przez poetę. Abszyt po dramatycznych perypetiach, nie tylko wojennych -jego odpis mamy w części aneksowej Albumu wraz ze szczegółową ankietą z roku 1850 -jest ważnym dossier biograficznym Józefa. Można przypuszczać, iż urzeczenie dawną chwałą oręża polskiego podsycały rodzinne pamiątki, uwznioślające czyn zbrojny dziadka w tragicznym Listopadzie. A ze słuchania opowieści o jego służbie w Wielkiej Armii rodził się kult Napoleona. "My Ciebie kochamy!" - rymował tę legendę dwunastoletni Leszek. To po dziadku, żołnierzu napoleońskim, i stryju Józefie obdarzono Lechonia na chrzcie drugim imieniem Józef. Gdzieś w roku 1840, zwolniony z armii rosyjskiej, dziad Józef osiedla się w Łasku, rozpoczynając tu służbę drogową. W wyniku tej decyzji dzieje familii Serafinowiczów splatają się z miastami leżącymi w części środkowej kraju: Łask, Sieradz, Piotrków Trybunalski, potem - Warszawa. W Warszawie osiada ojciec Lechonia, Dionizy Władysław, najmłodszy z synów Józefa, 10 wchodzi w środowisko inteligencji wielkomiejskiej, pracuje zawodowo i społecznie, podobnie jak jego żona. Kosiński konstruuje zarysy biograficzne rodziny z pozycji jej członka, dla którego Leszek Serafinowicz alias Jan Lechoń jest wujkiem, jego rodzice - dziadkami itd. Czyni to taktownie, od czasu do czasu tylko wplatając w historię familii fakty z własnego życia. W tytułach rozdziałów zastosował określenia stopnia pokrewieństwa wobec poety. "Nazewnictwo" w książce takiej jak Album rodzinne jest właściwe, trafne, wywoływanie nawet w samych tytułach określeń tak poufnie brzmiących jak ciocie, stryjowie skraca dystans do nich, wytwarza klimat swojski, intymny, przybliża ich losy. Dla umożliwienia identyfikacji członków rodziny oraz stopnia ich pokrewieństwa służą dwie tablice genealogiczne, jedna wylicza krewnych i powinowatych poety z linii ojca, druga - z linii matki. O tych to ciociach, stryjach i ich dzieciach traktuje część środkowa. Są tu portrety szeroko szkicowane, z mnóstwem szczegółów, świetnie podchwyconych i interpretowanych, obok nich - migawkowe ujęcia osób odtwarzane zwięźle bądź z powodu wątłej ilości informacji, bądź dlatego, że nie spełniają dostatecznie roli dookreślającej prezentację głównych bohaterów. W tej galerii spotykamy m.in. opisywaną przez poetę w Dzienniku ciocię Manię, odczytujemy jej świadectwo (list pochwalny) z roku 1868, wygotowany przez prywatną pensję żeńską w Sieradzu. Ważna to postać, bo z jej listów "dowiedzieć się można o wszystkich zdarzeniach odbiegających od zwykłej codzienności oraz o wszystkich chorobach nękających poszczególnych członków rodziny". Przesuwają się liczni stryjowie, ciocie, ich dzieci. Np. stryj Lechonia z Sieradza, Józef, po ojcu imał się różnych służb drogowych, i mimo iż znaleziono dlań piękną posadę w Warszawie, nie zdecydował się na wyjazd z Sieradza, "I został w tym prowincjonalnym mieście - pisze Lechoń w Dzienniku - coraz bardziej w nim obcy, ale wierny, jak wszyscy niepoprawni Polacy, sprawom utraconym i marom przeszłości". Czy akurat ta wykładnia jest właściwa, trudno rozstrzygać, dość że wierne temu miastu pozostały do końca życia córki Józefa, Zofia, matka naszego autora, i jej siostra, Kazimiera, którą Lechoń zapamiętał i opisał jako osobę niezwykłą o przymiotach świętej. 11 Najdonioślejsze są partie Albumu poświęcone rodzicom poety. Pisano o nich zadziwiająco mało, przy tym bałamutnie i błędnie. Za ich życia sam Lechoń ich przesłonił i, obcując z nim, z kolorowym człowiekiem, jak by powiedział Zdzisław Czermański, nie interesowano się, kim są ci starzy Serafinowiczowie. Wiedza o współczesnych artystach z reguły ogranicza się do nich samych. A tutaj o rodzicach poety mamy takie multum faktów, aż tyle się ostało. Nadmiar bogactwa, z którego, celnie i umiejętnie je wykorzystując, Kosiński rzetelnie i sugestywnie tworzy te dwa wizerunki. To, co zwykło się stereotypowo oznaczać wielkim oddaniem rodziców - spełnia się na ich przykładzie niemal wzorowo. Niebywale pracowita egzystencja, pełna wyrzeczeń, zapobiegliwości, ustawicznej troski o wychowanie, naukę, o solidne przygotowanie do życia. Ojciec, nieustannie dbający o to, ażeby utrzymać rodzinę możliwie na najwyższym poziomie materialnym, zaharowany od świtu do nocy, starał się przybliżyć synom te dziedziny umiejętności, które kiedyś powinny były zaowocować, okazać się przydatne. ,,Dbał o zaspokojenie wszystkich naszych potrzeb" - poświadczył po latach Leszek - puentując - "do przesady". Nie wzbudził wszakże u syna najmniejszej ciekawości np. warsztat stolarski, zapewne sprawiony niemałym kosztem. Nawet rower czy aparat fotograficzny nie wzbudziły emocji. Z drugiej strony jednakże, doceniając pierwociny poetyckie syna, ojciec wydał własnym sumptem dwa tomiki jego wierszyków. Prawdziwe zainteresowania chłopców były zgoła inne i krystalizowały się z biegiem lat. Stopniowo oddalali się od siebie, przede wszystkim Leszek od braci. "Zdawało mi się - wspominał Lechoń odnosząc te stosunki do lat uniwersyteckich, a może nawet wcześniejszych - że moi literaccy przyjaciele są mi znacznie bliżsi niż oni". Wówczas rozluźniły się więzy z rodzicami, i ten sposób swoistego wyobcowania pogłębiał się i pozostał taki do końca ich życia, na co wskazują fragmety listów rodziców słanych z Warszawy. Widać w świetle tych utyskiwań i żalów, że ojciec nie chciał czy też raczej nie potrafił zrozumieć syna, trudno się dziwić, że nie akceptowała go w całości również dalsza rodzina - był zbyt ekstrawagancki i snobistyczny jak na gusty tych skromnych ludzi. Jedynie matka, która chciała w nim widzieć drugiego Słowackiego - nigdy nie zdradzając się z tym pragnieniem 12 ; - śledziła skrycie karierę poetycką syna, którą stawiała nieporównywanie wyżej niż działalność publicystyczną czy służbę dyplomatyczną. Trzeba zgodzić się z autorem Albumu, że jednym z powodów załamań psychicznych poety, powracających stanów depresyjnych, które najdramatyczniej przejawiły się w próbie samobójstwa w 1921 roku, była niemożność realizacji niezmiernie ambitnie i wysoko założonych zadań życiowych. ,,W najlepszych intencjach zrobiono ze mnie zarazem najbardziej nieprzygotowanego do życia poetę i postawiono mi najtrudniejsze, nieomal nieosiągalne mistyczne cele. Zrobiono mnie słabym i pragnącym wielkich dzieł i czynów. Właściwie moja matka chowała mnie na Julka Słowackiego". To, co dogłębnie i wyraziście kształtowało młode charaktery, tkwiło w pilnym baczeniu rodziców o wychowanie dzieci w tradycji patriotycznej. W rodzinie Serafmowiczów sięga ona samych początków XIX wieku, okresu wojen napoleońskich. U Niewęgłowskich, mimo braku odpowiednich źródeł, wydaje się nieco późniejsza - wywodzi się z kręgu "entuzjastek" Narcyzy Żmichowskiej i przekazów z Powstania Styczniowego. Jakże pod tym względem wymowne jest najstarsze z zachowanych zdjęć małego Leszka Serafinowicza - trzyletni brzdąc w konfederatce obszytej białym barankiem. A konfederatka to przecież symbol polskości i naszych zrywów powstańczych. Sięgnięcie przez autora Albumu w odległą przeszłość - narodową i rodzinną - powoduje, iż drugi cel jego gawędy - naszkicowanie "obrazu pochodzenia, warunków życia i poglądów tej sfery polskiej inteligencji XIX-wiecznej, z której wywodził się Leszek Serafinowicz -"Jan Lechoń" - wypełnił się równie doskonale. Główny tok narracji Albumu biegnie do progu niepodległości, aczkolwiek sprawy w nim pomieszczone, zaczęte czy rozwijane, znajdują swoje dopełnienie w późniejszym okresie, stąd autor wykracza niejednokrotnie poza te ramy czasowe. Rokiem natomiast najważniejszym, bo skupiającym naprawdę przełomowe fakty i zdarzenia w biografii Lechonia-jest rok 1916. Jakież to sprawy? Koniecznie należy je uwypuklić. 27 maja t.r. w Pomarańczami w Łazienkach zostaje wystawiony "nokturn dramatyczny" pt. W palacu królewskim z udziałem W. Kuncewicza (Król), 13 J. Szyllinżanki (Pani Grabowska) i J. Leszczyńskiego (Ks. J. Poniatowski); tekst ukazał się drukiem dopiero w 1984 roku ("Dialog" nr 6). W czerwcu poeta skł egzamin dojrzałości w szkole E. Konopczyriskiego, w której "ukończył całkowity 1< nauk oddziału gimnazjalnego". Świadectwo głosi, iż "sprawował się chwaleb i wykazał postępy: w nauce religii celujące, w języku polskim i literaturze dol w języku łacińskim - dostateczne, w języku niemieckim - dostateczne, w jęz) francuskim - dostateczne" itd. W październiku zapisuje się na Wydział Filozofie^ Uniwersytetu Warszawskiego, studiuje polonistykę. Co prawda zimowy seme zalicza w terminie (25 I 1917), gorzej jednak przebiega semestr letni, Lechoń zost relegowany, by jesienią 1917 zapisać się ponownie. Zaniedbując studia, jest n słychanie czynny jako organizator życia literackiego i społecznego, m.in. prąci w Bratniej Pomocy Studentów jako kierownik działu literacko-artystycznego, od 19 jest członkiem komitetu redakcyjnego akademickiej "Pro Arte et Studio", w tym t roku - co wskazuje na niewątpliwą popularność w środowisku - przemawia n; trumną Józefa Brudzińskiego, rektora Uniwersytetu Warszawskiego. Chyba sła\ mówcy utrwalił wcześniej przemówieniem wygłoszonym na akademii żałobnej ku cz H. Sienkiewicza (1916). Wreszcie, ciągle rok 1916: na łamach "Pro Arte et Studio" publikuje sw< "pierwszy dojrzały wiersz" Polonez artyleryjski, także debiutuje jako krytyk teatraln; ogłaszając recenzję z przedstawienia Judasza 2 Kariothu K.H. Rostworowskiego ora esej Na marginesach ,, Warszawianki". Mało? A wszystko to zapisuje w swoim życiorysie 17-letni student... C znamienne: wśród wymienionych jakże doniosłych faktów - najważniejsze z nici dotyczą teatru, który był i pozostał do końca życia jego niezwykłą fascynacją. "O< najwcześniejszego dzieciństwa kochałem teatr miłością prawdziwą, tzn. dramatyczni i pełną przygód" - zwierzył się we wspomnieniu, napisanym w 1943 roku Zatytułował je niedwuznacznie: Moje flirty z Melpomeną. Jak na wielką, wyznawany tak żarliwie po wiele razy i na wielu miejscach miłość do teatru - w Albumie odzywa się ona za dyskretnie, jest przywoływana nieśmiało, lakonicznie. W owym wspomnieniu, oprócz takich zapewnień ("Ile zachwytów, iluż wzruszeń, na całe życie nieraz 14 poruszających wyobraźnię, doznałem tymi właśnie szkolnymi laty w teatrze!") i krótkich impresji z oglądanych przedstawień (kilkanaście), Lechoń odsłania nazwisko rodziny ważnej dla jego wtajemniczeń teatralnych. Otóż "przełomem" w dziejach jego pierwszych związków ze sztuką teatru "była przyjaźń z dwoma kolegami, którzy mieli "kartki", a nawet "loże" do teatru. Jeden z nich był synem właściciela zakładu stolarskiego, wykonywającego pracę dla nowo powstałego Teatru Polskiego, drugi, Lolo Olchowicz, był infantem "Kuriera Warszawskiego"". Lolo (Aleksander) był bratem Konrada, przyszłego (od 1924) szefa tej gazety. Leszek, Aleksander i Konrad chodzili do gimnazjum E. Konopczyńskiego. Stąd też poeta bywał w domu Ol-chowiczów, z tą rodziną znalazł się po raz pierwszy w loży Teatru Polskiego, wcześniej, jako czternastolatek, oglądał na tej scenie, inaugurujące działalność, przedstawienie Irydiona Z. Krasińskiego. W roku 1915 lub 1916, w każdym razie w klasie maturalnej, Lechoń wystąpił w przedstawieniu szkolnym Wesela jako Dziennikarz, Lolo grał Stańczyka; "obdarzony potężnym głosem i dlatego używany w naszych przedstawieniach "za Węgrzyna"". "Pierwszy wtedy raz - zwierza się poeta dalej - miałem na sobie frak, na razie w charakterze kostiumu, ale przekonawszy się, że można go wynajmować, zacząłem to potem czynić w mniej wzniosłych okazjach, tak że owo szkolne Wesele pośrednio zaprowadziło mnie na manowce światowości, na których wiele czasu i zdrowia straciłem". Warto tu przypomnieć, iż, jak wspominał Lechoń, ów "dialog [Dziennikarza ze Stańczykiem - przyp. S.K.] uchodził długo za swego rodzaju arcydzieło [...], wtedy to zdobyłem jedyną w moim życiu recenzję jako aktor, recenzję bardzo pochlebną, choć być może powodowaną nepotyzmem"; jej autorem był Konrad Olchowicz: "Panowie Serafinowicz i Olchowicz w scenie Dziennikarza ze Stańczykiem wznieśli się wysoko ponad poziom teatru amatorskiego". Nie dziwi przeto, że ojciec Aleksandra i Konrada, senior Olchowicz, zamieścił w noworocznym numerze swojego "Kuriera Warszawskiego" (1913) wierszyk Lechonia Do przyjaciela, niewykluczone, iż skierowany do Lola. Senior Olchowicz w tym mniej więcej czasie przedstawił Lechonia Or-Otowi na jednej z popołudniówek w Teatrze Polskim. Otóż pewnej pikanterii nabiera fakt, że to 15 Lechoniowi, a nie Or-Otowi Zygmunt Olchowicz, stryj chłopców, za podszeptem swojej bratowej Heleny, powierzył napisanie "prologu w stylu epoki" (Stanisława Augusta), który autor nazwał "nokturnem dramatycznym". Przedstawienie to - pt. W pałacu królewskim - otwierało od dawna zamknięty Teatr w Pomarańczami. Zostało ono "urządzone" - jak głosi afisz - "przez Komitet Wielkiej Kwesty Majowej na rzecz Szkoły Polskiej". Lechoń to zamówienie otrzymał na dwa zaledwie miesiące przed maturą: "Miałem opuchłą głowę od trygonometrii i geometrii analitycznej, nerwy zszarpane przez przeświadczenie, że nigdy nic z tego nie pojmę, że więc w rezultacie nie zdam matury". "Kiedy dziś o tym myślę, mam wrażenie, że mój debiut autorski albo tak zaimponował moim poczciwym nauczycielom, albo tak ich rozrzewnił, że jemu właśnie zawdzięczam zdanie matury". Z relacji jednego z ko-legów-maturzystów, zamieszczonej w Albumie, coś innego (ściągawka) przesądziło o powodzeniu. Poeta, rekonstruując dalsze szczegóły, przypomniał, iż na egzaminie maturalnym z religii wypowiedział wobec delegata arcybiskupa "takie ryzykowne rzeczy o św. Stanisławie, że potem mego prefekta wzywano w tej sprawie do konsystorza". Widocznie ów rodzinny anty klerykalizm Serafmowiczów, operujący ostrymi czy jaskrawymi interpretacjami, które w oczach ortodoksów mogły uchodzić za zuchwałe herezje, był czymś doprawdy żywym. Z oddalenia czasu i przestrzeni, rozpamiętując ów sukces autorski, poeta konkluduje: "Przeżywszy takie uniesienia ambicji w takim młodym wieku, po prostu zblazowałem się i to w jakiejś bardzo drobnej części, i to także podświadomie, przyczyniło się, że nie starałem się potem pisać dla teatru, nie mając w perspektywie żadnego już równego temu szkolnemu wstrząsu". Istotne to wyznanie. Czy to jednak mogło było zahamować twórczość dramatopisarską? Zblazowanie, jakiś współczynnik czy tylko składnik snobizmu, które w sposobie bycia Lechonia dostrzegali postronni, z pewnością w tym przeżyciu miał swoją motywację. "Zdaje mi się, że realne życie nie posiada dziś darów, których cena dla mnie byłaby równa ówczesnemu szczęściu, że gdybym został prezesem Rady Ministrów i jednocześnie prezesem Akademii Literatury, gdybym osiągnął najbardziej trudny i upragniony sukces miłosny i dostał do tego nagrodę Nobla, nie byłoby to dla mnie dziś w części to samo, 16 czym była wtedy dla 16-letniego ucznia świadomość, że za parę dni łzawooka Szyllinżanka będzie mówiła ze sceny jego wiersze". W Albumie o tych wszystkich wydarzeniach w życiu Lechonia w roku 1916 nie ma żadnej wzmianki, tak jakby autor uznał - nie wiadomo dlaczego - że wykraczają one poza obwód kreślonej przezeń sagi rodzinnej. To jedyne poważniejsze odstępstwo od zasady skrzętnego gromadzenia najrozmaitszych realiów, począwszy od drobnych codziennych spraw aż do ogólnych poglądów na świat i życie: praca zawodowa i społeczna, tradycje narodowe, obyczaje, stosunek do religii, kłopoty materialne, utrapienia i zgryzoty, małe i duże radości, choroby, zgony. Oto fresk Serafinowiczów i Niewęgłowskich odsłonięty z prawdziwym pietyzmem, wnikliwy, z pełnym umiaru zaangażowaniem. Jest to fresk barwny, komponowany z opisu, opowiadania, anegdoty czy plotki, cytatu z listu, wiersza, dokumentu osobistego i urzędowego, fotografii, owego niezrównanego koronnego świadka zaszłych faktów i wydarzeń, odeszłego świata ludzi i rzeczy. Znalazło się tutaj tak wiele szczęśliwie ocalonych, mało lub zupełnie nieznanych starych fotografii, tak nieodłącznie kojarzących się właśnie z albumem. Kosiński subtelnie integruje słowo z ikoną i objaśnia ten złożony przekaz, a zwłaszcza wszystkie te elementy właściwie uruchamia i podporządkowuje swojej indywidualnej opowieści-gawędzie z widoczną troską o obiektywizm, o ustalanie stanów i sytuacji prawdziwych czy prawdopodobnych. Tok i nastrój narracji, zmienny, rozlewny, potoczysty, uzależniony jest od treści jej penetracji, zwłaszcza i przede wszystkim może od emocjonalnej postawy wobec portretowanych osób. Dlatego też w sposobie i tonie relacji dostrzega się autorskie sympatie i niechęci. Są bowiem w tej książce zdania i okresy tętniące liryzmem, wzruszające strony, ujmujące bezpośrednio ów serdeczny, owiany sentymentem stosunek, odnajdziemy także określniki lub akapity krytyczne, naganne, jakby formułowane w imię honoru rodziny, jak choćby o stryju Antonim, który wskutek swych przywar "odstawa! bardzo od etosu swego rodzeństwa". Bracia poety, Wacław i Zygmunt ("pisarz niespełniony") to ludzie, o czym nie wiedzieliśmy, pozostali na obrzeżach literatury, choć Wacław ją uprawiał. Trudno cokolwiek imputować - czy z nie zaspokojonymi lub tylko nie spełnionymi zamiarami? 17 Jak to bywa zazwyczaj z recepcją rekonstrukcji historycznej, a szczególnie z taką, jak w Albumie rodzinnym sagą rozwijaną czy odwijaną z pewnej perspektywy - dzieje opowiadane przez kogoś, przez świadka, uczestnika czy postronnego obserwatora, mogą wydać się mniej lub bardziej przekonywające. Oczywiście, Album rodzinne będzie podlegało rygorom indywidualnych odczytań. I w tym cala pociecha, że zróżnicowanych i dookreślających. W ojczyźnie autora Karmazynowegopoematu nikt nie był bardziej powołany i bardziej kompetentny niż Józef Adam Kosiński, stryjeczny siostrzeniec poety, do napisania takiej książki rodzinnej. Niezwyczajnej, pasjonującej. l Stanisław Kaszyński \ Album rodzinne ,Kto to jest ten Lechoń?" "Kto to jest ten Lechoń? Co to za nazwisko pachnące Polską, Słowackim, legendą, tajemnicą?" - po przeczytaniu Karmazynowego poematu natarczywie pytał Jacek Malczewski swego syna Rafała.1 Lechoń to Lechoń - można by sparafrazować słynną odpowiedź Rocha Kowalskiego. Ale kim był Leszek Serafinowicz, zanim został Janem Lechoniem? O, tu już odpowiedź trudniejsza: wyjaśnień wiele, ale większość bałamutna. Dlatego będąc ostatnim, chociaż po kądzieli, z Serafinowiczów tej linii chciałbym wyjaśnić tę sprawę na podstawie zachowanych dokumentów, przechowywanych od stu lat stosów korespondencji, zapisków w Dzienniku Lechonia oraz ustnej tradycji rodzinnej. Daje to jednocześnie okazję do obalenia błędnego mniemania, dość rozpowszechnionego w różnych wspomnieniach i opracowaniach o Lechoniu, że swym Karmazynowym poematem wyskoczył on, jak Atena z głowy Dzeusa, z Przyrynku na Nowym Mieście w Warszawie, mając jako otoczkę swych lat dziecinnych jedynie matkę i ojca, jakiegoś tam biednego urzędnika. Tymczasem Lechoń sporą posiadał, bliższą i dalszą, rodzinę i ona to właśnie - babcie, stryjowie i stryjenki, wujowie i wujenki, ciocie, bracia rodzeni, siostry stryjeczne i rodzeństwo cioteczne - współtworzyła wraz z jego rodzicami aurę rodzinną i światopoglądową wokół małego Leszka, aż do momentu gdy przedzierzgnął się w Jana Lechonia i wyfrunął w życie własne, odrębne i wielkoświatowe. Tych najbliższych i bliskich krewnych Lechonia nie ma już na świecie - wszyscy odeszli w zaświaty. Za życia pragnęli jedynie dobrze wypełniać swe obowiązki rodzinne i zawodowe, byli skromni, skromni aż do przesady, z pewnością oburzyłby ich sam pomysł utrwalenia ich postaci na piśmie. Ale byli rodziną Lechonia, więc trzeba wydobyć ich z zapomnienia, bo oni to właśnie, nikomu nieznani, romantycy z usposobienia, pozytywiści z przekonań, przekazali małemu Leszkowi swą gorącą miłość Ojczyzny, jakąś cząstkę swych upodobań, marzeń, poglądów, a nawet kompleksów. Przeszłość rodzinna i narodowa tkwi w nas wszystkich zapewne głębiej, niż sami to przypuszczamy; w Lechoniu odzywała się ona silnie i wyraziście. Wydobycie tych rodzinnych źródeł osobowości poety to główny 21 wątek niniejszej gawędy. Chciałem zarazem, aby to Album rodzinne dało także pewien, choćby przybliżony i niepełny, szkic do obrazu pochodzenia, warunków życia i poglądów tej sfery polskiej inteligencji XIX-wiecznej, z której wywodził się Leszek Serafinowicz - Jan Lechoń. Pradziadek Lechonia i jego pochodzenie Pierwszym, na piśmie poświadczonym, protoplastą Jana Lechonia był jego pradziad Serafin Serafinowicz, żonaty z Marianną, której panieńskie nazwisko nie jest znane, rolnik mieszkający w Międzyrzecu Podlaskim na przełomie XVIII i XIX wieku. W ustnej tradycji rodzinnej znano tylko jego imię oraz fakt pochodzenia ze Żmudzi (jego syn Józef, dziadek Lechonia, znał jeszcze język żmudzki). Obie te informacje Lechori skrupulatnie odnotował w swym Dzienniku,1 ale -jak i cała rodzina - nic więcej o swym pradziadku nie wiedział. Dopiero sięgnięcie do metryki ślubu wspomnianego Józefa oraz przez tegoż własnoręcznie sporządzona odpowiedź na ankietę służbową władz rosyjskich pozwoliły uzupełnić te skąpe informacje imieniem żony Serafina Serafinowicza, jego miejscem zamieszkania i określeniem jego statusu społecznego. Według oficjalnego, rosyjskiego podziału stanowego należał on do stanu mieszczańskiego. Ponieważ jednak miał gospodarstwo rolne, był więc w rzeczywistości chłopomieszczaninem. To, że Podlasiakiem był wmieszkałym, bo wywodził się ze Żmudzi, budzi podejrzenie, iż był pochodzenia szlacheckiego. Na Żmudzi bowiem istniała szlachecka rodzina Serafinowiczów, herbu Pobóg, pochodząca z osiedlonych jeszcze za Jagiellonów Tatarów żmudzkich, którzy przeszli na katolicyzm. Tatarzy ci do połowy XVI wieku odstępując od wiary muzułmańskiej najczęściej przybierali nazwiska patronimiczne, a więc zakończone na -icz. Wiktor Wittyg, z którego dzieła Nieznana szlachta polska i jej herby2 pochodzi ta informacja, wymienia jednego Serafinowicza - Zygmunta, woźnego upickiego w 1599 r. O dwóch innych Serafinowiczach pisze - zapewne za Niesieckim3 - Piotr Małachowski,4 lokując w Księstwie Żmudzkim Stanisława w 1621 r. i Łukasza w 1649 r., uczestnika elekcji Jana Kazimierza. Tę ostatnią informację powtarza w swym Dzienniku Lechori, dodając: "O Serafinowiczach wiem z Niesieckiego [...], że ród to był wielce dobroczynny na "naszą", to znaczy jezuicką "rezydencję mohylowską"" i w innym miejscu uzupełniając, iż "jezuita O. Serafinowicz był pierwszym czy też jednym 23 z pierwszych w Polsce tłumaczy Voltaire'a".5 Notatki te pochodzą z 1951 r., gdy Lechoń wraca w Dzienniku do wspomnień dzieciństwa i próbuje odtworzyć swą genealogię. Oczywiście identyczność nazwisk jeszcze niczego nie dowodzi i można się do przywołanych informacji odnosić sceptycznie. Sam tak myślałem aż do 1976 r., kiedy na pytanie, czy coś wie o Serafinowiczach, sekretarz zarządu Międzyrzeckiego Towarzystwa Naukowego i zarazem dyrektor tamtejszej mleczarni, pan Jan Chmielarski, odpowiedział bez wahania: "Serafinowieże? Jest tu ich sporo w okolicy. To bojarzy. Oni wywodzą się z Tatarów litewskich. Do dziś wszyscy mają wystające kości policzkowe". Skapitulowałem w swym sceptycyzmie. Skoro miejscowa ludność, przez nikogo nie inspirowana (o istnieniu poety Lechonia wiedziały tylko panie w międzyrzeckiej bibliotece), twierdzi to samo, co można wydedukować ze źródeł historycznych i co mówi tradycja rodzinna, to poprawne wnioskowanie może doprowadzić tylko do jednego - uznania Serafina Serafinowicza, zamieszkałego w Międzyrzecu, za jakiś odprysk rodziny żmudzkich Serafinowiczów, herbu Pobóg, pochodzących od Tatarów. Pozostają do wyjaśnienia dwie sprawy: primo - dlaczego pradziad Lechonia przeniósł się ze Żmudzi na Podlasie? I secundo - kto to są bojarzy? Wygodniej będzie najpierw odpowiedzieć na drugie pytanie, gdyż uzyskana odpowiedź rozwiąże również zagadkę tkwiącą w pierwszym pytaniu. Otóż w Wielkim Księstwie Litewskim - a Podlasie, jak wiadomo, aż do Unii Lubelskiej wchodziło w skład Litwy - istniały nie trzy, lecz cztery stany. Czwartym był właśnie stan bojarski, przejęty z podziału stanowego obowiązującego na Rusi. Bojar - dokładniej bojar putny - był to w Rzeczypospolitej szlacheckiej ktoś pośredni między chłopem a szlachcicem: miał wolność osobistą, ale nie posiadał prerogatyw stanu szlacheckiego z wyjątkiem prawa dziedziczenia ziemi. W zamian za nadaną przez pana ziemię zobowiązany był, w razie potrzeby, stawać w pańskiej drużynie z własnym koniem i własnym rynsztunkiem bojowym oraz do służby listowej, w wiekach późniejszych przede wszystkim do wykonywania na rzecz magnata usług 24 za pomocą sprzężaju - transportu drzewa z lasu oraz zboża do miast i rzek spławnych. Te obowiązki spowodowały, że bojarzy wyróżniali się wśród chłopstwa większą liczbą hodowanych koni, czego tradycja utrzymała się aż do lat ostatnich. W dobrach międzyrzeckich, gdzie bojarzy przetrwali aż do 1867 r., czyli do uwłaszczenia, z biegiem czasu narzucono im także inne drobne powinności typu pańszczyźnianego, jak socha, odsep, dni borowe itp. Bojarzy w dobrach międzyrzeckich pojawili się już w XV w., kiedy starosta brzeski, Jan Nasutowicz, około 1442 r. rozpoczął zasiedlanie tych ziem "drogą przymusowej i wolnej kolonizacji. Do pierwszej zostali użyci niewolni włościanie z dóbr litewskich starosty, do drugiej szlachta i kmiecie napływający z sąsiedniego Mazowsza". 6 Dobra międzyrzeckie, do których poza samym Międzyrzecem wchodziły 44 wsie, w tym 10 bojarskich, 15 folwarków i 5 awulsów, należące na początku XVIII w. do Stanisława Denhoffa, wojewody połockiego, drogą małżeństwa przeszły w 1731 r. na Augusta Aleksandra Czartoryskiego, po którym odziedziczył je w 1778 r. jego syn Adam Kazimierz (1734-1823), generał ziem podolskich, żonaty z Izabelą z Flemingów. Ponieważ za czasów Czartoryskich "wzrost liczby mieszkańców dóbr był większy niż przyrost naturalny, można przypuszczać, że Czartoryscy prowadzili akcję kolonizacyjną - sprowadzali ludzi [z] zewnątrz...".7 Prawdopodobnie właśnie w ramach tej akcji ściągnięty został ze Żmudzi i osadzony na gospodarstwie w Międzyrzecu Serafin Serafinowicz, być może wraz z innymi Serafinowiczami. Ich potomkowie mieszkają do dziś i w samym Międzyrzecu, i w okolicznych wsiach bojarskich: Łubach, Łuniewie, Misiach i innych. Za współczesną badaczką historii bojarów powtórzyć warto, że "bojarzy międzyrzeccy swą odrębność i nazwę zachowali do czasów ostatnich"8 wraz z pewnym poczuciem wyższości w stosunku do okolicznych chłopów, uważając siebie za coś w rodzaju szlachty zagrodowej. Cały ten przydługi wywód historyczny niepotrzebny byłby zapewne przy każdym innym pisarzu. Wystarczyłoby napisać: Protoplastą rodu był taki a taki, żyjący w tych a tych latach, w takiej to a takiej miejscowości. Z Lechoniem jednak sytuacja jest szczególnego rodzaju. Sprawa jego pochodzenia i statusu społecznego 25 3 - Album rodzinne... jego rodziców, wokół której - o czym była już mowa - nagromadziło się wiele nieprawd, nieporozumień i bałamuctw, wymaga wyjaśnienia do końca, bez pozostawienia jakichkolwiek niedomówień. W latach międzywojennych niechętni Lechoniowi (a któż ich nie ma), a może i przyjaciele uporczywie szerzyli wersję o żydowskim pochodzeniu Lechonia, co wiązało się z endeckimi atakami na skamandrytów i było również wywołane bliską zażyłością i przyjaźnią Lechonia ze Słonimskim i Tuwimem, nie mówiąc już o tym, że i fizys Lechoniowa mogła nasuwać takie podejrzenia. Zresztą: "Sam Lechoń w pewnym okresie życia [warszawskim - przyp. J.A.K.] wywodził swój ród z arcydawnej arystokracji żydowskiej" -poświadcza Ferdynand Goetel. 9 Mógł przy tym Lechoń powoływać się na źródło drukowane, o czym zresztą mówiło się w rodzinie, dodając, że ów druk wyszukał Tuwim. Ale ani autora, ani tytułu nikt nie znał czy też nie pamiętał. Dopiero w latach sześćdziesiątych, trochę przypadkiem, natrafiłem na książkę wydaną we Lwowie w 1758 r. przez franciszkanina-obserwanta, ks. Gaudentego Pikulskiego, zatytułowaną Zlość żydowska przeciwko Bogu i bliźniemu, prawdzie i sumieniu na objaśnienie przeklętych talmudystów [...] opisana, i okazało się, że to jest właśnie owo źródło Tuwimowskie. Ksiądz Pikulski bowiem pisze w niej O życiu i nawróceniu Serafinowicza, rabina przed tym brzeskiego, który wyjawił złości talmudystów przeklętych. Ówże Serafinowicz urodził się - według autora - w Brześciu Litewskim w 1686 r. z ojca Jakuba Szawła, rabina grodzieńskiego, i 25 kwietnia (w piątek po Wielkanocy) 1710 r. został ochrzczony w Żółkwi. Jego rodzicami chrzestnymi byli: królewicz Jakub Sobieski i Elżbieta Sieniawska, wówczas wojewodzina brzeska, później hetmanowa wielka koronna i kasztelanowa krakowska. Nawrócony Serafinowicz - informuje dalej autor - opisał Sekretu talmudystów w książce pod tym tytułem, której nakład jednak Żydzi w całości wykupili i spalili, a ks. Pikulski miał tylko manuskrypt, który, jak pisze, streścił w swej rozprawie. Drukowane egzemplarze Sekretów talmudystów uległy tak dokładnej likwidacji, że na próżno poszukiwał ich sam biskup Józef Andrzej Załuski, który właśnie z książki Pikulskiego wiedział o tej edycji. Być więc może, że ów rabin i jego Sekreta były po prostu 26 mistyfikacją gorliwego zakonnika, którego książka cieszyła się znaczną poczytnością, gdyż po dwóch latach po pierwszym wydaniu miała jeszcze drugą edycję w 1760 r. Trzeba przyznać, że książka franciszkanina-obserwanta, a raczej obskuran-ta, była mocnym argumentem dla propagatorów żydowskiego pochodzenia Lechonia, którzy o jego rodzinie mogli wiedzieć tylko tyle, że ojciec Lechonia był jakimś tam urzędnikiem magistratu warszawskiego. Nawet dobrze z Lechoniem zżyty, wspomniany Goetel pisze: "O rodzicach Leszka wiem bardzo niewiele",10 a do tego nie widział ich nigdy na oczy. Lechoń dopiero na emigracji, gdy minęły lata młodzieńczych figlów pour epater le bourgeois, zainteresował się serio własnym rodowodem i zapisał w Dzienniku znane sobie z tradycji i jednego dokumentu, o którym będzie dalej mowa, fakty z życia swego dziadka, syna Serafina Serafinowicza, jakby pragnąc zdezawuo-wać przedwojenne plotki o swym pochodzeniu, w których propagowaniu - jak wspomniałem - sam miał niemały udział. Sprawa pochodzenia Lechonia przestała być śmieszną w gruncie rzeczy ciekawostką obyczajową, a stała się wręcz groźna, gdy w czasie wojny pewna paniusia w Łasku, gdzie mieszkała cioteczna siostra Lechonia, nagle uznała, że jest to najlepsza pora na rozpowszechnianie plotek o żydowskim pochodzeniu Leszka Serafinowicza. Każdy, kto przeżył hitlerowską okupację, wie dobrze, co stałoby się z żyjącymi Serafinowiczami, gdyby gestapo zorientowało się, że ma na swym terenie - w War-thelandzie - przedstawicieli tej rodziny. Zresztą wersja o żydowskim pochodzeniu Lechonia bardzo odpowiadała hitlerowcom, którzy propagowali ją w prasie gadzinowej, wychodzącej w czasie wojny w tzw. Generalnej Guberni. W 1941 r. w "Nowym Kurierze Warszawskim" można było przeczytać w anonimowym artykule następujący passus: "Radca Jan Lechoń, poeta o żałosnym obliczu sentymentalnego żydka z Nalewek. Młodzież polska nie domyślała się, że ten poeta, honorowany w podręcznikach szkolnych, jest żydem, że naprawdę nazywa się Leszek false [sic!] Mojżesz Serafinowicz. Obok żyda Tuwima to drugi wieszcz narodowy. Po napisaniu Kar-mazynowego poematu wieszcz Lechoń tak wyczerpał się, że popadł w melancholię 27 i przez rok leczył się w zakładzie dla umysłowo chorych w Tworkach. Po kuracji wyjechał do Paryża, aby objąć stanowisko szefa propagandy w ambasadzie polskiej".11 Po śmierci Lechonia sprawa jego pochodzenia znów stanęła na wokandzie. Ferdynand Goetel cytowane już wspomnienie, opublikowane naprzód w "Wiadomościach" londyńskich, a następnie w księdze pamiątkowej, prawie w całości poświęcił roztrząsaniu tej sprawy. Nie dowierzając ani wersji o żydowskim pochodzeniu Lechonia, ani słowom jego brata (zapewne Zygmunta), który "utrzymywał [...], że Serafinowicze to stara kresowa szlachta polska", wysuwa własną hipotezę, iż "nazwisko wskazywałoby, że pochodził z Ormian".12 Jest to może zresztą nie tyle własna hipoteza Goetla, ile powtórzenie poglądów wykoncypowanych przez skamandrytów, o czym zdają się świadczyć słowa Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej przytoczone przez Stanisława Balińskiego: "Właściwie jedyna Polka to jestem ja, bo Tuwim pochodzi z miasta Łodzi, Słonimski z miasta Słonim, Baliński pochodzi z Wilna, Lechoń z Ormian, Iwasz-kiewicz z Ukrainy".13 W świetle przedstawionych przeze mnie ustaleń poprawna wersja paradoksu, sformułowanego przez "polską Safonę", w części dotyczącej Lechonia powinna była brzmieć - nie: "Lechoń z Ormian", lecz "Lechoń ze żmudzkich Tatarów". Ale tego wiedzieć wówczas nie mogła "jedyna Polka" wśród skamandrytów.14 SWP" Dziadkowie Pradziadek Lechonia - Serafin i jego żona Marianna mieli co najmniej dwóch synów. Jeden z nich, nieznany z imienia, chyba młodszy, po upadku Powstania Listopadowego zawędrował aż do Turcji, "gdzie był ogrodnikiem w Hażdżi-Kiosku u Sułtana".1 Lechoń, który odnotował tę informację na podstawie wspomnień rodzinnych, nie dodaje do niej, że przodek ów zbisurmanił się, czyli właściwie powrócił do wiary przodków-Tatarów sprzed czterech wieków, bo była to sprawa, o której mówiło się półgębkiem, niechętnie, gdyż cała rodzina, wręcz posoborowe odnosząca się do innych wyznań, wszelką apostazję oceniała jednak bardzo krytycznie. Starszy syn Serafina, urodzony w 1793 r. Józef, to właśnie dziadek Lechonia. Podstawowe informacje o nim pochodzą z dwóch szczęśliwie do dziś zachowanych źródeł rękopiśmiennych oraz ksiąg metrykalnych. Uzupełnienie ich stanowią różne szczegóły przekazane w ustnej tradycji rodzinnej, częściowo odnotowane w Dzienniku Lechonia. Chronologicznie pierwszy z tych dokumentów to abszyt z l Pułku Piechoty Liniowej wystawiony podporucznikowi Józefowi Serafinowiczowi po rozwiązaniu Korpusu generała Ramoriny w 1831 r., zawierający opinię oraz wykaz bitew i potyczek, w których dziad Lechonia uczestniczył. Dokument ten ma własne dramatyczne dzieje. W sto lat po jego wystawieniu, w 1931 r., gdy Lechoń miał udać się na służbę dyplomatyczną do Paryża, po naradzie rodzinnej ojciec Lechonia wręczył mu ów rodzinny dokument, oprawiony za szkłem w skromną dziewiętnastowieczną ramkę. Przekazanie odbyło się nieledwie jak pasowanie na rycerza. Opowiadała mi o tej scenie moja ciocia, Kazimiera, stryjeczna siostra Lechonia: "Leszek, jak wiesz, bardzo lubił teatralne gęsta i sytuacje. Ukląkł więc na jedno kolano przed swym ojcem i po otrzymaniu dyplomu ze czcią go ucałował, wygłaszając przy tym parę płomiennych zdań". W czasie wojny i po wojnie nieraz słyszałem wzdychanie: "Szkoda, że Leszek zaprzepaścił ten cenny dokument po dziadku". Tymczasem wbrew obawom mojej matki wcale tak się nie stało. Dyplom znajdował się w paryskim mieszkaniu 29 Lechonia. O dalszych jego losach dowiadujemy się z dramatycznego wspomnienia poety, opublikowanego w 1943 r. "W połowie maja 1940 r. przyszedłszy po południu do mego biura do Ambasady w Paryżu, dowiedziałem się, że mam iść do domu i zapakować do dwu walizek to, co mam najniezbędniejszego, gdyż prawdopodobnie za parę godzin opuścimy miasto [...]. Przybiegłszy do mego mieszkania, mając właściwie parę minut na zlikwidowanie całego dziesięcioletniego pobytu w Paryżu, musiałem dokonać wyboru, jaki raz w życiu tylko człowiekowi przychodzi zrobić. [...] W tej jednej chwili, w tym sięgnięciu ręką po ten a nie inny drobiazg, świstek papieru, mogłem zrobić wybór jedyny i ostateczny; jak westchnienie w chwili śmierci, miał ten gest być opowiedzeniem się za tym, co mi było naprawdę najdroższe. W zwykłej chwili życia, gdy ku tylu skłaniamy się przyzwyczajeniom, gdy tyloma jest się rozbieżnymi uczuciami związanymi z życiem, trudno uwierzyć, że taki wybór decydujący dokonać się może od razu bez wahań, że każdy z nas ma naprawdę coś najdroższego, dla czego wszystko poświęci. I otóż tego pamiętnego popołudnia wziąłem z biurka dwie fotografie, ze ściany oprawny stary dyplom wojskowy mego dziadka, który był podporucznikiem 1-go Pułku Piechoty Liniowej w powstaniu 1830 r., z półki leżące zawsze na honorowym miejscu - pierwsze wydanie Pana Tadeusza, wreszcie wąski pasek pergaminu [...] stwierdzający [...], że w dzień ś-go Dezyderego Anno Domini 1938 r. byłem podejmowany w Warszawie śniadaniem przez "Imci Pana Stefana Starzyńskiego, Miasta Stołecznego Warszawy Prezydenta". Oto, co chciałem mieć ze sobą na zawsze, do ostatniej chwili f...]"2 Wprawdzie jedna z walizek zaginęła Lechoniowi w czasie nagłej ewakuacji z Paryża, ale szczęśliwie nie ta, w której były jego pamiątki, i po przebyciu Atlantyku mógł w dziesięć lat później (13 II1950) odnotować w swym Dzienniku:,,[...] dokument, który w chwili, gdy to piszę, pięknie oprawiony [Leszek, jak zwykle, upiększa rzeczywistość - westchnęłaby w tej chwili ciocia Kazimiera, bo oprawa jest skromna i zniszczona - przyp. J.A.K.], wisi nad moim emigranckim biurkiem w Nowym Jorku". 3 Po śmierci Lechonia dyplom jego dziadka jeszcze raz odbył podróż przez ocean, przesłany przez Kazimierza Wierzyńskiego najstarszemu bratu Leszka, Zyg- 30 muntowi, do Lasek pod Warszawą. Przed swą śmiercią Zygmunt mnie (ostatniemu z Serafmowiczów, chociaż po kądzieli) przekazał ową cenną pamiątkę. Tym razem obyło się bez teatralnych scen, bo dyplom po prostu, najzwyczajniej w świecie, przyszedł pocztą i "w chwili, gdy to piszę" w tej samej oprawie wisi nad moim wrocławskim biurkiem. Drugi dokument po Józefie Serafinowiczu pochodzi z lat późniejszych, bo z 1850 r., dokładnie z 27 kwietnia (9 maja). Jest to własnoręcznie przez Józefa sporządzona odpowiedź na jakąś urzędową ankietę władz rosyjskich. Ta właśnie ankieta stanowi podstawowe źródło wiadomości o dziadku Lechonia. Pod datą 14 lutego 1951 r. Lechoń wspomina i ten dokument na potwierdzenie prawdziwości opowiadań swej ciotki Wandy. ,,Po śmierci mego ojca [w 1938 r. -przyp. J.A.K.], gdy trzeba było zaglądać do jakichś hipotek domu na Utracie pod Laskiem, przekonałem się, że również jeśli idzie o wiek dziadka, ciotka Wanda mówiła prawdę".4 Dokument potem znów zaplątał się w papierach rodzinnych i powtórnie odnalazłem go po śmierci mojej matki w 1967 r. Dowiadujemy się z tej ankiety, że Józef Serafinowicz, syn Jana (we wszystkich innych dokumentach ma on na imię Serafin), urodzony w Międzyrzecu na Podlasiu, był w 1850 r. "lat wieku 57", czyli przyszedł na świat w 1793 r. Należał zatem do tego samego pokolenia, co Tadeusz Soplica, który (według ustaleń Stanisława Pigonia) urodził się w 1792 r., a więc był zaledwie o rok starszy od Serafinowicza. Do szkoły elementarnej uczęszczał w Międzyrzecu, ale "patentu żadnego nie otrzymał", gdyż szkoły nie skończył, bo - jak pisze - "Byłem potrzebny w domu do pomocy ojcu, do gospodarstwa rolnego". Do służby wojskowej w armii polskiej "wszedł" w kwietniu 1810 r. (a więc, choć młodszy o rok, do wojska zaciągnął się o dwa lata wcześniej od Tadeusza Soplicy). W relacjach rodzinnych ta sprawa nieco inaczej wygląda, powtarzana zawsze niezmiennie w następujących słowach: "Gdy miał lat siedemnaście, uciekł do Napoleona". Podkreślam słowo "uciekł", gdyż ono zapewne - przekazywane przez dwa pokolenia - oddaje lepiej faktyczne okoliczności owego "wejścia do służby wojskowej" niż dokument pisany dla władz rosyjskich. Oczywiście 32, zwrot "do Napoleona" to typowa peryfraza; w rzeczywistości, jak "i inni, których nie policzę", uciekł do wojsk Księstwa Warszawskiego. Jako dziewiętnastolatek uczestniczył w tak zwanej drugiej wojnie polskiej, czyli w wyprawie Napoleona na Moskwę, i był to - według jego własnych słów - najtrudniejszy, najcięższy okres w jego życiu. Być może służył w 19 Pułku Piechoty wystawionym przez trzeciego z Czartoryskich, dziedzica Międzyrzeca, księcia Konstantego (1773-1860), który pod Możajskiem był ciężko raniony. Ale to tylko ponętna hipoteza, z której wynikałoby, że bojar Serafinowicz wypełniał dawno zapomniane powinności służenia z bronią w ręku w pańskim orszaku. Wiadomo natomiast na pewno - bo sam o tym mówił - że służył pod rozkazami generała Józefa Zajączka, a zatem w którymś z pułków wchodzących w skład 16 Dywizji Piechoty V (polskiego) Korpusu Wielkiej Armii. Nie dziwi więc, że wśród pamiątek po dziadku zachował się litograficzny portret generała Zajączka, wycięty z wydanego w Warszawie w 1820 r. albumu Portrety wsławionych Polaków, rysowane na kamieniu przez Walentego Sliwickiego z opisem ich życia przez Aleksandra hr. Chodkiewicza. Następne dwa pokolenia nie żywiły już żadnych sentymentów wobec osoby późniejszego namiestnika Królestwa Polskiego, niechlubnie zapisanego w narodowej pamięci, wobec czego litografia włożona do albumu ze starymi fotografiami leżała tam w ukryciu przez wiele dziesiątków lat i ilekroć próbowałem bliżej się nią zainteresować, słyszałem od matki karcące: "Zostaw ten portrecik, niech tam leży, to pamiątka po dziadku". Przed kilkunastu laty, niepomny tych przestróg, wydobyłem wreszcie litografię z ukrycia "i w chwili, gdy to piszę, pięknie oprawiona" ("do Leszka w jednym tylko jesteś podobny, lubisz przesadzać" - powiedziałaby w tym momencie ciotka Kazia) wisi przede mną na ścianie mego wrocławskiego mieszkania. Józef Serafinowicz wraz z całym polskim korpusem brał udział we wszystkich ważniejszych bojach wojny 1812 r., a więc pod Smoleńskiem (17 sierpnia), gdzie ranę odniósł generał Zajączek, w bitwie pod Możajskiem, czyli pod Borodino (5-7września), wreszcie w odwrocie, w bitwie nad Berezyną (druga połowa listopada). Zanim tam dotarł, natknął się któregoś dnia odwrotu na leżącego w śniegu 33 polskiego oficera. Ów, ciężko ranny, ubrany w resztki bogatego munduru i wyposażę ny w równie bogate oporządzenie wojskowe, co dowodziłoby pochodzenia z jakiej bardzo dobrej rodziny (te szczegóły powtarzane były przy każdym opowiadaniu teg zdarzenia), wskazując oczami na metalowy szkaplerz, powiedział: "Weź, to pamiątk rodzinna" i wkrótce potem skonał. Dziadek Lechonia nosił ten szkaplerz w lewi wewnętrznej kieszeni munduru, co ocaliło mu życie, gdy uderzył weń odłame szrapnela, przeciął mundur i zatrzymał się na szkaplerzu. Szkaplerz, pochodząc z czasów Konfederacji Barskiej, z Matką Boską Częstochowską i napisem "Sup [sic Tuum prezidium [sic!] confugimus", uważany był w rodzinie za najcenniejszą pamiątl po ojcu i dziadku i zawsze otaczany wielką czcią, tym bardziej że na jego rewers widnieje postać św. Wiktorii, a przypadkiem żona najstarszego syna napoleońskieg żołnierza, Józefa, nosiła to samo imię. Szkaplerz "w chwili, gdy piszę te słowa"... itc Nad Berezyną Józef Serafinowicz wzięty został "w pień" i następnie po n pierwszy wcielony do wojska rosyjskiego. Służbę odbywał w Pułku Władykapkajskin to jest stacjonującym we Władykapkaju, później Władykaukazie, dziś Ordżonikidz twierdzy rosyjskiej leżącej nad rzeką o miejscowej, osetyńskiej nazwie Kapkaj, r północnych stokach Wielkiego Kaukazu. Był to ważny punkt strategiczny strzegąc dróg Gruzji na terenach dopiero niedawno podbitych przez Rosję, a więc niespokc nych i pełnych walk z bitnymi plemionami górskimi. W 1815 r., po Kongresie Wiedeńskim, Serafinowicz, zwolniony jak wie innych jeńców z niewoli rosyjskiej, wrócił do kraju i znów wstąpił do wojska polskieg tym razem w Królestwie. Służył w l Baterii Artylerii Lekkokonnej, którą dowód; pułkownik Jan Szwerin. Bateria ta wraz z pułkiem grenadierów i pułkiem strzelec konnych wchodziła w skład tak zwanych gwardyjskich jednostek Wojska Polskieg Do zaskakujących przypadków, których nie umieściłby w powieści żadi szanujący się literat, zaliczyć należy fakt, że w 1916 r. Lechoń, nie wiedzący nic o tyi że jego dziadek służył w l Baterii Artylerii Lekkokonnej, napisał wiersz Polon artyleryjski, poświęcony bitwie pod Kostiuchnówką stoczonej także przez l Pu Artylerii Lekkiej, ale tym razem Legionów Józefa Piłsudskiego.5 W l Baterii Józef Serafinowicz do wybuchu Powstania Listopadowe 34 dosłużył się stopnia starszego wachmistrza. Przedtem z pewnością przeszedł przez jakieś kursy dla podoficerów, gdyż służba w artylerii wymagała rzetelnej wiedzy z dziedziny matematyki, balistyki, topografii, nauki o prochu, a podoficerowie i oficerowie tej broni należeli do najbardziej wykształconej kadry wojskowej. Przydały się te wojskowe studia Serafmowiczowi po latach, gdy został drogomistrzem. W czasie służby wojskowej karany nie był, urlopu żadnego nie brał, "nagrody żadnej" też nie otrzymał poza "srebrnym felcuchem", czyli ozdobnym pendentem. Skoro doszliśmy do rynsztunku wojskowego, to warto dodać, że po dziadku Lechonia zachowało się drewniane puzdro z okuciami, będące na etatowym wyposażeniu oficerów armii napoleońskiej i widocznie również używane w artylerii Królestwa, polowa perspektywa oraz dwie pary epoletów, noszonych przez artylerzystów. Pierwsza para to naramienniki typu kawaleryjskiego "w łuskę mosiężną, podszyte suknem pensowym" do noszenia na kurtce, druga, pokryta czarnym suknem wewnątrz obrzeżnych rogalików z mosiądzu noszona była na płaszczu. 6 O tych to "czerwonych szlifach" pisze Lechoń w Dzienniku, że zostały: "gdzieś zaprzepaszczone",7 co - jako żywo - nie jest prawdą i wymaga tu sprostowania, gdyż "w chwili, gdy piszę te słowa", wiszą itd. 28 marca 1831 r. Józef Serafmowieź przeniesiony został do l Pułku Piechoty Liniowej już w randze podporucznika. Do stopnia oficerskiego awansowany został zapewne krótko przedtem, gdyż w wojsku polskim na wiosnę 1831 r. zaczynało brakować kadry oficerskiej do obsadzenia wszystkich jednostek, szczególnie nowo powstających. Ód kwietnia do drugiej połowy września wziął udział wraz z pułkiem w dziesięciu potyczkach i bitwach, z których największa i zwycięska zarazem odbyła się 29 sierpnia pod jego rodzinnym Międzyrzecem.8 l Pułk Piechoty Liniowej wchodził wówczas w skład l Brygady 6 Dywizji Piechoty II Korpusu, dowodzonego przez niechlubnej pamięci generała Girolamo Ramorinę, który wbrew rozkazom opuścił arenę walk i 17 września 1831 r. "po złożeniu Rady wojennej z całym Korpusem wstąpił w granice Państwa Austriackiego". W Ulano wie, maleńkim miasteczku, 30 września wystawiono Józefowi dokument poświadczający jego udział w walkach 36 podpisany przez całą Radę Gospodarczą l Pułku i jego ówczesnego dowódcę, majora Pawła Ceglińskiego. W tym czasie Serafinowicz rozchorował się i leżał w lazarecie. Wyzdrowiawszy, nie poszedł na emigrację, lecz wrócił wraz z innymi pod zabór rosyjski. Warto dodać, że właśnie wspomniany major Cegliński oraz drugi podpisany na dokumencie Serafinowicza major Ksawery Filipkowski byli tymi, którzy z l Pułku Piechoty Liniowej "gorąco pragnęli powrócić do Królestwa [...] przyjęli obowiązek przebłagania Mikołaja, składając u stóp tronu jego imienną listę oficerów, chcących korzystać z jego łaski". 9 Sprawa nie wyglądała jednak tak różowo, jak wyobrażali to sobie owi oficerowie. Wprawdzie ukazał się cesarski akt amnestii datowany 20 października (l listopada) 1831 r. zezwalający na powrót do Królestwa, ale wyłączeni zeń zostali oficerowie spod komend generałów Macieja Rybińskiego, Samuela Różyckiego i właśnie Ramoriny, a wszystkie nominacje po 20 listopada 1830 r. zostały unieważnione. 10 Tym samym nieważny stał się również awans Serafinowicza. Wróciwszy więc, po raz drugi został wcielony do wojska rosyjskiego (o czym pisze w Dzienniku Lechoń 11), gdyż władze carskie postąpiły tak ze wszystkimi żołnierzami wracającymi do kraju, którzy nie wysłużyli obowiązujących dwudziestu pięciu lat. Powtórna służba dziadka Lechonia w armii rosyjskiej, w zależności od daty wstąpienia do wojska, którą mógł lub zechciał się wylegitymować, mogła trwać do roku 1835 lub 1837 albo nawet do 1840. Ale najpewniej był w wojsku tylko do kwietnia 1835 r., kiedy upłynęło równe ćwierćwiecze od zaciągnięcia się przezeń do wojsk Księstwa Warszawskiego, gdyż w następnym, 1836 r., urodziła mu się córka. (Przyjmuję, nie wiem czy słusznie, że w czasie odbywania ^łużby wojskowej nie mógł się ożenić). Ślub Józefa z Katarzyną Byczkowską, córką Wincentego i Wiktorii z Las-kiewiczów, musiał się odbyć w 1835 r., najpóźniej w pierwszym kwartale 1836 r. On miał wówczas 42 lata, ona 25. Co porabiał w tym czasie, czym się zatrudniał, gdzie mieszkał, gdzie odbył się ślub - nie wiadomo. Dalsze jego losy są uchwytne dopiero od 1840 r. Z ankiety służbowej dowiadujemy się, że w tym roku, 30 kwietnia, wszedł do służby drogowej w Łasku jako bezpłatny aplikant. Dlaczego właśnie w Łasku, 38 wamp*-, w ówczesnej guberni piotrkowskiej, setki kilometrów od rodzinnego Międzyrzeca? Dlaczego nie wrócił w strony rodzinne? Może wolał nie pokazywać się tam, gdzie na oczach krewnych i znajomych musiałby po trzydziestu latach nieobecności rozpoczynać życie na nowo. A może nie miał tam do czego wracać? Rodzice zapewne już nie żyli, a gospodarkę po nich mogło objąć rodzeństwo, jeśli je miał, lub inni spadkobiercy. W każdym razie wraz z osiedleniem się w Łasku rozpoczął się dlań drugi okres jego życia, jakże odmienny od poprzedniego: z żołnierza stał się urzędnikiem, na służbie rządowej, przed nim była jeszcze śmierć córki i żony, powtórny ożenek i spłodzenie siedmiorga dzieci. Nowe życie rozpoczął mając na karku -jako się rzekło - lat 42. Służba bezpłatnego aplikanta (z czego w tym czasie utrzymywał rodzinę?) trwała tylko pięć miesięcy. We wrześniu został "nadrzemieślnikiem". W parę miesięcy później, w pierwszy dzień po Bożym Narodzeniu 1840 r., zmarła mu czteroletnia Marianna, którą, co przekazała ustna tradycja rodzinna, podobno bardzo kochał i z rozczuleniem wspominał przez całe życie. Po sześciu latach pracy, w grudniu 1846 r., awansował na "konduktora klasy 2-ej", czyli pomocnika inżyniera sprawującego nadzór nad robotami drogowymi "z płacą rocznie rubli srebrnych 135", a więc o 15 rubli więcej, niż wynosiła jego gaża starszego wachmistrza w Wojsku Polskim. W dziesięć miesięcy później, 2 października 1847 r., zmarła mu żona. Dlaczego, po Mariannie, przez następne dziesięć lat nie obdarzyła go żadnym potomstwem? Przecież on w następnym małżeństwie zdołał mieć jeszcze siedmioro dzieci! Może była schorowana. Zmarła w niezbyt zaawansowanym wieku - w chwili śmierci miała 38 lat. I w tym momencie rozpoczyna się właściwa saga rodu Seraflnowiczów. W jedenaście miesięcy po śmierci swej małżonki 55-letni Józef Serafinowicz w dniu 31 sierpnia 1848 r. stanął na ślubnym kobiercu z 25-letnią Paulina Jasieńczyk Jabłońską. Chociaż pan młody w ślubnym dokumencie ujął sobie 5 lat, szok w maleńkim Łasku z pewnością był duży. Nie obyło się też bez plotek i komentarzy. Ich odpryski dotarły jeszcze do mnie. Wnuczka Józefa i Pauliny, moja matka, opowiadała mi z leciutkim zgorszeniem w głosie: "Wyobraź sobie, że babcia Paulina wyszła za 39 dziadka mając akurat tyle lat, co jego niedawno zmarła córka z pierwszego małżeństwa". 12 Nie miałem powodu nie wierzyć tym słowom, bo moja matka jako dorastający podlotek często widywała ukochaną babunię i mogła sama od niej o tym słyszeć. Tymczasem sięgnięcie do dokumentów parafialnych w Łasku wykazało, że fakty w tej relacji zostały poprzestawiane. Poprawna wersja brzmieć powinna: "Babcia Paulina wychodząc za dziadka miała akurat tyleż lat, co jego pierwsza żona w momencie, gdy oddała swą rękę dziadkowi. Inaczej mówiąc, dziadek dwukrotnie brał za żony panny dwudziestopięcioletnie". Ale sprawę drugiego małżeństwa Józefa Serafinowicza, którego owocem w pokoleniu wnuków był między innymi Jan Lechoń, właściwie należy przedstawić ab ovo. Otóż może półtora, może dwa kilometry na zachód od Łasku, tuż przy obecnej linii kolejowej Łódź - Kalisz, leży niewielka osada - Utrata, która swą nazwę zawdzięcza istniejącej tam kiedyś karczmie. Mniej więcej pośrodku tej maleńkiej wówczas osady, raczej przysiółka, rośnie ogromny jawor, a pod nim aż do lat pięćdziesiątych naszego wieku znajdował się niewielki, drewniany domek z dwoma werandami, kryty dwuspadowym dachem, otoczony ogrodem i sadem. Całość należała do małżonków Jabłońskich: Feliksa (1778-ok. 1851), herbu Jasiericzyk, określonego w zapiskach parafialnych jako "kapitalista", co według Słownika Lindego oznaczało wówczas "bogacza w pieniądze", oraz jego żony Marianny de domo Błońskiej (1786-ok. 1853), również pochodzenia szlacheckiego, o czym świadczy zachowany po nich małżeński tłok pieczętowany z dwiema tarczami herbowymi, trzymanymi przez pajuka: herb z prawej (heraldycznie) to Jasieńczyk (zloty klucz), z lewej Bożawola (podkowa barkiem do góry, nad podkową i miedzy jej ramionami krzyż kawalerski, pod nią sierp księżyca rogami do góry) - Błońskich. Pod herbami lekko splecione ze sobą inicjały: F[eliks] A[?] J[abłońscy]. Małżeństwo to miało trzy córki: najstarszą Paulinę (l V 1823 - 4 X 1904), średnią Antoninę, która zmarła jako panna mając zaledwie dwadzieścia lat (1834-12 I 1853) oraz najmłodszą Teodorę (zm. 1911), która w 1858 r. poślubiła Fortunata Wolskiego. O Wolskich, ich 40 dzieciach i wnukach, które były mniej więcej w wieku Lechonia, będzie jeszcze mowa w dalszej relacji. Najstarszą z panien Jabłońskich, Paulinę, w jedenaście miesięcy po swym owdowieniu poślubił Józef Serafinowicz. Anegdota rodzinna mówi, że Zyd-jubiler w Łasku, gdy zlecono mu przed ślubem wykonanie obrączek, skwitował to sceptycznie: "Ny, dla tej panny zza rzyki? [między Laskiem a Utratą płynie rzeczka Grabią, prawobrzeżny dopływ Warty] już trzy razy potrzebowałem obrączki robić". Z czego wynika, że panna Paulina po pierwsze - miała powodzenie, po drugie - w nosie miała konwenanse, bo zrywanie zaręczyn na tym etapie (i to trzykrotnie) musiało w owych czasach budzić niemałe zgorszenie, po trzecie, iż była odważna, samodzielna i robiła, co chciała. Po tylu nieudanych próbach zechciała w końcu wyjść za wdowca starszego od siebie o 30 lat. Widocznie naprawdę podobał się jej ten były żołnierz, otoczony nimbem oficera rewolucji 1830 r., trzymający się zawsze prosto, chodzący dziarskim, żołnierskim krokiem i na swój wiek wcale staro nie wyglądający, mówiący ze śpiewnym, wschodnim akcentem. A może była to po prostu gwałtowna romantyczna miłość z obu stron - dość, że tak wiekiem niedobrane stadło przeżyło ze sobą w zgodzie i szczęściu 23 lata, prawie doczekawszy się srebrnego wesela i spłodziwszy siedmioro dzieci. Trudno wszelako powstrzymać się od uwagi, że osobliwe to jednak było małżeństwo: on urodził się w XVIII w., ona zmarła na początku XX w. Oddając rękę tyle starszemu od siebie konkurentowi panna Jabłońska - wbrew temu, co można by o tym sądzić - nie postąpiła nieroztropnie i być może w przedślubnych kalkulacjach - obok miłości - brała pod uwagę również inne walory konkurenta. Serafinowicz, obyty ze światem fachowiec, posiadający, jak na ówczesne stosunki, wysokie wykształcenie techniczne wyniesione z wojsk artyleryjskich, mógł imponować łaskim łykom (przy większości nazwisk świadków urodzin Serafinowiczów w metrykach parafialnych figuruje adnotacja: "Aktu nie podpisali jako pisać nieumiejący"). Co ważniejsze, Serafinowicz posiadał stałą rządową posadę, która nie tylko umożliwiała mu wykorzystanie jego wiedzy i życiowego doświadczenia, ale przede wszystkim mogła zapewnić byt przyszłej rodzinie. I rzeczywiście: prawie 41 w rok po ślubie, 5 lipca 1849 r., otrzymał pierwszą, odpowiadającą stopniowi majora w wojsku, najniższą (VII klasy) rangę w cywilnej urzędniczej hierarchii rosyjskiej, obowiązującej na terenach byłego Królestwa. W tym samym czasie co ranga, 11 lipca 1849 r., przyszło na świat pierwsze dziecko - córka Wanda Xima, a potem już posypało się: 11 listopada 1850 r. najstarszy syn Józef Antoni, 17 czerwca następnego roku wcześniak Jan, wkrótce też zmarły, 18 lutego 1854 r. Antoni Wincenty, 14 marca 1856 r. Maria Józefa, l czerwca 1858 r. Leokadia, i na koniec, jako tzw. wyskrobek, 9 października 1860 r., gdy senior Serafinowicz miał 67 lat i był już na emeryturze, ostatnie dziecko: Dionizy Władysław - przyszły ojciec Leszka-Lechonia. Z tych siedmiorga jedynie trzeci potomek nie doczekał nawet wieku dziecięcego, Wanda zmarła mając tylko (!) 68 lat, ale pozostali dożyli sędziwszego wieku: Józef 82 lat, Antoni 77, Maria 72, Leokadia 81, Dionizy Władysław 78. Ponieważ żyli tak długo, troje z nich widywałem, pamiętam, całowałem w ręce, a to: dziadka Józefa, obok którego w sąsiednim mieszkaniu przeżyłem trzy pierwsze lata swego życia, dziadka Dyzia (Dionizego Władysława) oraz babcię Lucie. Lechoń znał niektóre fakty z życia swego dziadka z opowiadania najstarszej jego córki, Wandy, która była już dorosła, gdy jej ojciec umierał, ale ponieważ ,,z dat wynikałaby różnica wieku już zbyt wielka między dziadkiem a ojcem, więc moi bracia i ja uważaliśmy opowiadanie ciotki Wandy raczej za "bajeczną historię" naszej rodziny - a dziadka Serafinowicza za rodzaj Popielą czy Krakusa" .13 Nic dziwnego - Leszek urodził się w 28 lat po śmierci swego dziadka i mógł go uważać za postać legendarną. O tym, że nie był on ani Krakusem, ani Popieleni, przekonał się z papierów rodzinnych dopiero wówczas, gdy był dorosły. Wtedy też zrodziła się refleksja Lechonia, że ,,np. Józef Serafinowicz był to swego rodzaj fenomen fizyczny i że ja poprzez dwa tylko pokolenia Serafinowiczów sięgam XVIII w." 14 Ale to refleksja późniejsza. Gdy był zupełnie małym chłopcem, nie dociekał zawiłości genealogicznych, lecz z wielkim - podobno - przejęciem lubił słuchać opowieści ciotki Wandy o służbie dziadka w armii Napoleona. Coś tam zostało z tej fascynacji Napoleonem w dziecięcej wyobraźni (moja matka mówiła: "Leszek, gdy był mały, szalał wprost za Napoleonem"), o czym świadczy zachowany rysunek czteroletniego Leszka, zatytułowany 42 przez niego Napoleon pod Waterloo, oraz dwa wiersze w obu chłopięcych tomikach poezji Lechonia, nie mówiąc już o wymownym fragmencie pochodzącym z wykładu Poezja Warszawy, w wyraźny sposób nawiązującym do dziecinnych fascynacji postacią Bonapartego. "Tradycja napoleońska w całej Polsce tak żywa, że na pewno żaden bonapartyzm francuski równać się z nią nie może, tradycja, która dotrwała do ostatnich lat przed czternastym rokiem i kazała dzieciom wątpić, czy Napoleon w ogóle nie był Polakiem - była w Warszawie szczególnie u siebie w domu, wśród podawanych przez starszych żołnierzy wspomnień, wśród murów, które pamiętały bal u Murata, gdzie Napoleon poznał panią Walewską..." 15 Z pierwszego tomiku Lechonia Na złotym polu wiersza zatytułowanego Do Napoleona nie warto cytować w całości, zastanawia natomiast jego zakończenie, pisane przecież przez trzynastoletniego autora:16 ...My Ciebie kochamy! Nie za to, żeś od stali promienny, Boś w sercu zimny, posępny, kamienny, Lecz za to, żeś nam dał iskrę nadziei, I żeś pozwolił umrzeć dla idei. Czy to są poglądy dziadka Józefa, ciotki Wandy, czy może już własne Lechonia - trudno dociekać. Wiersz Z sonetów napoleońskich z następnego tomiku Po różnych ścieżkach, wydanego, gdy Lechoń był o piętnaście miesięcy starszy 17, wart jest przytoczenia w całości, bo zwraca uwagę doskonałym już opanowaniem prozodii, uderza umiejętnością budowy rzadkiej formy sonetu 18 o trzech rymach z nieczęsto występującym rymowaniem tercyn (a-b-b-a, a-c-c-a, c-c-a, c-a-a), a także robi wrażenie celnym użyciem figur stylistycznych: apostrofy - "Patrzcie!", "Słuchajcie!", powtórzenia — "Słuchajcie!" (dwa razy), "Dano hasło" (dwukrotnie), "Marsyliankę grają" (trzykrotnie) i wykrzyknienia: "Niech żyje Napoleon!", "Niechaj żyje!", "Cesarz 43 niechaj żyje!" Posłużenie się wyłącznie parataksą oraz wiele krótkich zdań, złożonych z dwóch, trzech, czterech słów nadaje temu sonetowi przyspieszony rytm i świetnie oddaje przedbitewny zapał i uniesienie podekscytowanego narratora, który ciągłymi apostrofami i powtarzaniem okrzyków wielotysięcznej armii przykuwa uwagę słuchaczy i utwierdza ich w przekonaniu, że bitwa będzie zwycięska. Ten sonet mógłby być zatytułowany Relacja adiutanta, ale w rzeczywistości, i słusznie, już w tytule wzywa: Do bojul Patrzcie! Oto w bój idą! Marsyliankę grają. Z tysięcy mocnych piersi okrzyk w niebo wzlata, Od okrzyku takiego drżą monarchy świata: "Niech żyje Napoleon!" Słuchajcie! Śpiewają. Bębny głuchym warkotem hasła boju dają, Z nozdrzy rączych rumaków biała piana bije. Barwne tłumy żołnierzy krzyczą: "Niechaj żyje!" A muzyka nie milknie. Marsyliankę grają. Dano hasło. Drży ziemia. W piersiach serce bije. Grenadierzy wołają! "Cesarz niechaj żyje!" ; Gardząc życiem tysiące pieśń boju śpiewają. A ogniste rumaki wyciągnęły szyje. Za chwilę ci żołnierze paść lub wytrwać mają. Dano hasło. Słuchajcie! Marsyliankę grają. Tego entuzjazmu i pewności wygranej nie starczyło już dziadkowi Lechonia, byłemu żołnierzowi napoleońskiemu, gdy wybuchło Powstanie Styczniowe. Nie tylko więc nie przyjął proponowanej mu funkcji naczelnika powiatu z ramienia Rządu Narodowego, ale i "grzmiał przeciw młodym"19, negatywnie oceniając szansę powstańców. Dla pełniejszego obrazu postaci dziadka Lechonia warto dodać, iż wyznawał on bardzo surowe zasady moralne i prowadził iście spartański tryb życia. Jadał tylko dwa razy dziennie i nigdy pod żadną postacią nie pił alkoholu. Twierdził, że tylko 44 abstynencji zawdzięcza, iż w ogóle przeżył służbę wojskową, bo pijacy i babiarze na ogół nie przetrzymywali trudów żołnierki i szybko wykańczali się. Te zasady obowiązywały również w domach jego dzieci, w których nigdy nie pito wódki, a wino lub miód pojawiały się tylko przy nadzwyczajnych okazjach, jak chrzciny lub ślub następnej generacji albo jako lekarstwo w chorobie. Józef Serafinowicz, senior, zmarł 18 lutego 1871 r.20 (Jego równolatek Tadeusz Soplica też właściwie mógł dożyć do lat siedemdziesiątych XIX w., i zapewne brałby też udział w Powstaniu Listopadowym.) "Ojciec - relacjonuje Lechoń - który \sy\ przy jego śmierci, opowiadał nam, że dziadek siedząc na fotelu zawołał nagle: "Prędzej podaj fajkę, bo nie zdążę". Zdążył jednak, podobno, pociągnąć raz z ogromnego cybucha [...]. Na grobie dziadka na cmentarzu w Łasku |grób ten dzisiaj już nie istnieje - przyp. J.A.K.] wyryty był napis: JÓZEF SERAFINOWICZ oficer b. wojsk polskich żołnierz rosyjski napis nie tak poetycki, ale tak niemal wymowny, jak ten, który na nagrobku Garczyńskiego położył Mickiewicz."21 A na grobie swego przyjaciela Mickiewicz polecił wyryć dwa teksty: jeden dziesięciowierszowy po łacinie i drugi polski, krótki, lapidarnością bliski nagrobkowi Serafinowieża: STEFAN GARCZYŃSKI Jazdy poznańskiej porucznik Krzyża Wojskowego Kawaler urodzony w Kosmowie zmarł w Avenion 20 IX 1833 Dziadek Serafinowicz dla małego Leszka był postacią na poły legendarną, gdyż "co to był za człowiek, skąd się brał, jak wyglądał - tego z [...] mglistych wspomnień ciotki [Wandy] nie można było odcyfrować".22 Leszek słuchał tych 45 wspomnień jako mały chłopczyk, nie dziwi więc, że nie zapamiętał szczegółów. Moja matka i ciotka, też wnuczki Józefa-protoplasty, będąc o kilkanaście lat starsze od przyszłego Lechonia, zapamiętały znacznie więcej z opowiadań swej ciotki, a także swego ojca. Wszystkie więc fakty z życia Józefa Serafinowicza, przedstawione w tej relacji, a nie wzięte z dokumentów, to wiernie przekazane opowieści, które ja z ust matki lub ciotki po wielekroć słyszałem. Dla Lechonia natomiast: "Historia naszej rodziny, dostępna rzetelnym sprawdzeniom, zaczyna się [...] od matki mego ojca, tak zwanej babci Serafinowicz, czyli pani Pauliny z Jabłońskich (koniecznie Jasieńczyk-Jabłońskich) Serafinowiczo-wej [...], którą pamiętam jako tęgą, wysoką staruszkę, w obowiązkowym koronkowym czepku na siwych włosach, zjawiającą się u nas mniej więcej raz do roku na święta".23 Starsza pani Serafinowiczowa, według zgodnych relacji jej dzieci i wnuków, była energiczna, stanowcza, praktyczna i bardzo żywotna. Jej wnuczki, moja matka i ciocia Kazia, pamiętały ją znacznie lepiej od Lechonia i wspominały zawsze jako "kochaną babunię" pełną serdeczności i dobrego serca. Po śmierci męża na jej głowie spoczęło wychowanie młodszych dzieci (najmłodszy, Dyzio, miał wtedy 11 lat), danie odpowiedniego wykształcenia chłopcom i fachu do ręki córkom. I z pomocą najstarszego syna, Józefa, dobrze wywiązała się z tych obowiązków. Gdy wszystkie dzieci opuściły już dom rodzinny, porę letnią spędzała w Utracie, ale na zimę przenosiła się do któregoś z synów lub do córek. Wystarczała jednak wieść, że na przykład "płot na Utracie rozkradli" lub nastąpiła jakaś inna szkoda, aby, nie zważając na śnieg i mróz oraz błaganie swych dzieci, natychmiast wracała do domu ratować zagrożony dobytek. W podeszłym już wieku nic to dla niej było "śmignąć" karetką pocztową z Łasku do Sieradza, gdzie mieszkał najstarszy syn, lub do odleglejszego Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie pracował średni syn i dwie córki, a na święta rzeczywiście chętnie jeździła do Warszawy do najmłodszego, Dyzia. Zachowało się trochę jej listów, trudno czytelnych, bo, jak Dyndalski, "stawiała tytle niezbyt skoro", ale zdaje się, że stawianie liter to była jedyna rzecz, z którą miała trudności. Z wszelkimi życiowymi problemami umiała sobie poradzić doskonale, a jak trzeba było, w buzi języka nie trzymała. Kiedy pewnego razu przysłano jej przez pomyłkę po 46 raz drugi wezwanie do zapłacenia pogłównego, pani Paulina dotarła ze skargą do samego naczelnika powiatu (a carski naczelnik powiatu to była persona, że ho! ho! i zwykłemu śmiertelnikowi niełatwo było dostać się przed jego oblicze) i oświadczyła: "Nie jestem ja rosyjskim orłem, żebym miała dwa razy pogłówne płacić". Zaskoczony tą bezczelnością naczelnik anulował drugie wezwanie, choć nikomu jeszcze się nie marzyło o instytucji skarg i zażaleń. Zresztą dziadek Lechonia także umiał znaleźć się odpowiednio, gdy sytuacja tego wymagała. Gdy więc kiedyś na ulicach Łasku nie znający go, a zatem widocznie nowy żandarm zwrócił mu uwagę, że chodzenie w czamarze Gako narodowym stroju polskim) od dawna jest "objazatielno i strogo" zakazane, odpowiedział mu: "Malczik, ja nosił etu czamaru, kogda ty jeszczo swoju rubaszku w zubach dierżał". Na takie dictum żandarm grzecznie zasalutował i odmaszerował, a starszy pan dalej chodził ubrany, jak był przyzwyczajony i jak mu się podobało. Babcia Lechonia również doczekała sędziwego wieku. Zmarła w 81 roku życia, przeżywszy swego męża o 33 lata. Pochowana została na cmentarzu w Łasku, a na jej grobie zachowała się do dziś tablica z lanego żelaza z odpowiednim napisem. Jej dom rodzinny, na Utracie, dom małżonków Jabłońskich, został przez jej męża wykupiony z rąk teściowej, a później stał się wspólną własnością sukcesorów Serafjnowiczów. Teoretycznie miał przynosić zyski, gdyż był wydzierżawiony, przeważnie Żydom, którzy urządzali w nim letnisko dla swych współwyznawców z Łodzi, ale w praktyce stale trzeba było do niego dokładać. W 1907 r. wymagał już gruntownego remontu, którego koszt obliczono na dość znaczną sumę, bo ok. 500 rubli. Wtedy też zlikwidowano ganeczek od frontu i po obu bokach dobudowano werandy. Z powodu tych kosztów i wielu kłopotów z dzierżawcami ciągle w rodzinie snuto projekty sprzedaży posiadłości na Utracie, ale ponieważ było to związane z uregulowaniem jakichś serwitutów, należących do ówczesnych właścicieli dóbr łaskich, Szweycerów, sprawa przeciągnęła się aż do początku lat trzydziestych. Kontrakt sprzedaży obejmował podobno warunek, że nabywca nie wytnie starego, ocieniającego dom jawora, który - dziwnym i niewytłumaczonym trafem - dotąd jeszcze nie został ścięty i ocienia obecnie jakieś paskudne baraki-magazyny. 48 Z wyposażenia skromnego domku zachowała się do dziś niewielka szafka biblioteczna z jesionowego drzewa, z przodu w jednej trzeciej oszklona, w stylu klasycyzującym, o doskonałych proporcjach, uwieńczona trójkątnym frontonem, wspartym na pilastrach z uproszczonymi egipskimi głowicami. Z tego też domku pochodzą dwa obrazki: dziewiętnastowieczna kopia-parafraza Madonny z zieloną poduszką Andrea Solarii, malowana na blasze, oraz pełne ekspresji popiersie umęczonego Chrystusa w cierniowej koronie. Ten okrągły obrazek na lace ma też swoją historię. Stanowił on wieczko tabakiery, którą dziadek Lechonia wykupił z rąk jakiegoś żydowskiego handełesa. Rozebrawszy tabakierę, wieczko kazał oprawić i powiesił na ścianie. Jak dotychczas, uświęcał ten obrazek dziesięć mieszkań: jedno na Utracie, sześć w Sieradzu, trzy we Wrocławiu. 50 Ciotki i cioteczne rodzeństwo Trzy córki państwa Serafmowiczów, czyli Lechoniowe ciotki (a moje cioteczne babcie - i tak je dalej będę nazywał): Wanda, Mania i Lucia, wykształcenie odebrały takie, jakie w ogóle mogły odebrać dziewczęta w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Wszystkie więc ukończyły prywatne pensje żeńskie w stolicy powiatu - Sieradzu, gdyż podobnych szkół dla dziewcząt jeszcze mniejszy Łask nie posiadał. Program takiej pensji obejmował naukę obyczajów, religii, historii, geografii, arytmetyki, języka polskiego, początków języka rosyjskiego oraz robót ręcznych. W papierach rodzinnych zachował się list pochwalny babci Mani następującej treści: Serafinowicz Maryja Uczennica Klassy Sszej Pensyi pi Schmidt Prywatnej Żeńskiej w przeciągu roku szkolnego 1867/s przez wzorowe posłuszeństwo, przykładne i moralne sprawowanie, usilność i pracowitość zasłużyła na PUBLICZNĄ POCHWAŁĘ która się Jej stosownie do Ustaw Szkolnych niniejszym pismem udziela. Sieradz, dnia 30 czerwca roku 1868. Za Przełożoną Pensyi B. Schmidt X. Wł. Mikołajewski M. Chmielewska E. Tosio * Uczitiel Russecka 51 List niniejszy ma walor szerszego świadectwa źródłowego, gdyż istnienie pensji p. Schmidt, zapewne żony Bronisława Schmidta, nauczyciela Szkoły Powiatowej Ogólnej w Sieradzu, nie znane jest autorce cennego opracowania dziejów szkolnictwa sieradzkiego.1 Sam zaś pan Schmidt pochodził z rodziny osiadłej w Polsce za Stanisława Augusta, w młodości i wieku dojrzałym był oficerem w korpusie inżynierskim armii carskiej, a jego wnuczka, pani Maria z domu Szmitówna, była wieloletnią przyjaciółką mojej mamy i cioci. Jak widać na wspólnych fotografiach sióstr Serafinowiczówien wykonanych około 1878 r., wyrosły one na panny zgrabne, smukłe i urodziwe. Najmłodsza. Lucia, zachwycała pięknymi niebieskimi oczami oraz ponadto największą ozdobą kobiet w owej epoce - długimi aż do kolan włosami, o których nieraz była mowa w rodzinnych wspominkach. Ten obfity i długi splot włosów, widoczny na fotografii, jeszcze dziś budzi podziw i niedowierzanie przedstawicielek płci pięknej. Ona też, to jest babcia Lucia, jako jedyna z trójcy tych dorodnych panien wyszła za mąż. Starsze, Wanda i Mania, pozostały pannami. Pewno w maleńkim Łasku nie było dla nich odpowiednich kandydatów lub też miały za mały posag. Praktyczna matka postarała się o umieszczenie ich w terminie krawieckim, po czym przeniosły się do gubernialnego Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie mogły liczyć na klientelę i gdzie w małym domku otoczonym ogrodem mieszkała ich ciotka Teodora z Jabłońskich z mężem Fortunatem Wolskim. Ci ,,ciotkowie" - jak nazywała ich babcia Mania - obchodzili w 1908 r. 50-lecie małżeństwa i wówczas Lechoń wra2 z rodzicami był na tej uroczystości. Zostało z tego wspomnienie, "jak przez mgłę", odnotowane w Dzienniku2, oraz rodzinna fotografia z dziewięcioletnim Leszkiem obok jego siostry ciotecznej, Halinki Chudzyriskiej. Wanda i Maria otworzywszy w Piotrkowie własną pracownię krawiecką w okresach prosperity zatrudniały dodatkowe pomocnice i szwaczki. Miały w związki z tym kłopoty podobne do dzisiejszych. Dziewczęta wolały pracować na przykłac w nowo otworzonej fabryce guzików lub wyjechać ,,na saksy" do Prus, więc babcia Mania nieraz w listach skarży się, iż do pomocy ma same wybierki: gapowate, ospałe i leniwe. Ale na parę lat przed I wojną światową zaczęły coraz częściej zdarzać się 52 okresy, kiedy pomocnice trzeba było odprawiać, bo nikt nie zamawiał szycia sukien lub wypraw weselnych. Babcia Mania wiedziała, że ani u najstarszego brata Józefa, ani u najmłodszego Dionizego też się nie przelewa, a do tego była osobą ambitną, więc w żadnym liście nie pisze o tych kłopotach. Ale dość często zaglądający do Piotrkowa Dionizy lub inny brat, Antoni, piszą nieraz, że obie siostry "znajdują się w tragicznym położeniu" lub wręcz cierpią biedę. Zabierali je wówczas do siebie do Warszawy na przetrzymanie złej passy lub też dziadek Józef sięgał do oszczędności odłożonych na posag córek i przesyłał siostrom kilkunasto- lub nawet kilkudziesięciorublową pożyczkę. Szła ona przeważnie na spłacenie już zaciągniętych długów lub uregulowanie zaległego komornego i bieda trwała dalej, dopóki nie nadszedł czas karnawału, "żydowskich zapustów" lub wiosny, kiedy to piotrkowskie panie zaczynały odczuwać nieprzepartą potrzebę sprawienia sobie nowych strojów. O tych faktach babcia Mania nie omieszkiwała zawsze z satysfakcją zawiadamiać Józefa, pisząc na przykład: "Jestem ciężko zapracowana, ale bardzo się z tego cieszę". Lechoń, który Manię przed wojną i w czasie jej trwania często widywał, tak ją scharakteryzował w Dzienniku: "Ciocia Mania, siostra mego Ojca, która robiła suknie w Piotrkowie i bardzo się tego wstydziła, bo to była w owych czasach specjalna degradacja -jakby chcąc wziąć odwet za to swoje rzekome poniżenie - uczestniczyła marzeniem w wielkich romansach światowych. Od niej dowiedziałem się i wiedziałem, gdym był małym dzieckiem, o romansie Mikołaja II z Krzesińską, o Rudolfie i Marii Yecsera i również o pannie Julii Hauke, która była pierwszą xiężną Battenberg i prababką Filipa Edynburskiego. - Ciocia Mania używała specjalnego dziś przeze mnie zapomnianego słownika - w którym słowa "krawcowa", "chodzić do miary" itp. zastąpione były przez inne wyrażenia, mające ukryć to, że była ona właśnie krawcową. Biedna ciotka. Ani jej na myśl nie przyszło, że kiedyś jej fach będzie stał w oczacb świata niemal na szczytach sztuki, że jej koledzy Dior, Fath czy Castillo będą gwiazdami salonów i że będą snobować wielkich pisarzy i światowe damy. Ciocia Mania była osobą starej daty i uważała, że jednak Słowacki czy Kościuszko - więcej zasłużyli się światu niż Bogusław Herse".3 54 Po babci Mani zachował się plik kilkudziesięciu listów i kartek z lat 1895-1928 pisanych do najstarszego brata lub jego córek w Sieradzu. Pozwalają one datować wiele wydarzeń z życia całej rodziny Serafinowięzów, bo obie stare panny, nie posiadając własnych rodzin, z tym większym zaangażowaniem interesowały się i żyły problemami swego rodzeństwa. Toteż z listów babci Mani dowiedzieć się można o wszystkich zdarzeniach odbiegających od zwykłej codzienności oraz o wszystkich chorobach nękających poszczególnych członków rodziny. Babcie wiedziały o tym nie tylko z obfitej korespondencji z całą rodziną, ale także z częstych wyjazdów do braci. Bo zainteresowanie sprawami rodzinnymi było u nich nie tylko werbalne, ale i czynne. Gdy moja matka i ciotka były małymi dziewczynkami, a ich matka, chora na suchoty, czuła się gorzej, natychmiast -jak nie jedna, to druga - przyjeżdżały do Sieradza, aby zająć się domem i opiekować bratanicami. Później, w latach gdy z kolei synowie Dyzia, Leszek i jego bracia, byli malcami, a matka ich często zapadała na grypy, migreny, spleeny i inne dolegliwości, i niezdolna była do opieki nad dziećmi, Mania nie zwłócząc wsiadała do pociągu kolei warszawsko-wiedeńskiej i jechała do Warszawy ratować sytuację. U nich też, w Piotrkowie, przez kilka lat mieszkała i chodziła do szkoły córka babci Luci - Halinka, jako dziecko anemiczna i skłonna do chorób, co oczywiście obu ciotkom przysparzało dodatkowych kłopotów i komplikacji. Przy swych dobrych sercach były jednak apodyktyczne, tak zresztą jak i ich bracia, oraz miały nie jedną tylko, lecz kilka idees fixe, na przykład żywiły niepodważalne przekonanie, że każda służąca ("sługa" - pisała babcia Mania) jest złodziejką. Innym przejawem było coroczne, z nastaniem lata, z uporem powtarzane namawianie, by brat Józef, który również z uporem nigdy nie brał urlopu, wyjechał wreszcie z Sieradza, gdzie mieszkał, na wakacje ,,na świeże powietrze". Dziś, po osiemdziesięciu-siedemdziesięciu latach, czyta się te rady z uśmiechem, gdyż powietrza w Sieradzu nie zasmradzał wówczas żaden przemysł, bo go nie było, a dziadek Józef wynajmował mieszkanie w domu otoczonym wielkim sadem i ogrodem w stylu angielskim przy niewielkiej, spokojnej uliczce. Nazywała się ona i nazywa Ogrodowa, ale, gdy dziadek przy niej zamieszkał, dokładnie sto lat temu, pamiętano jeszcze jej dawną nazwę i zamiennie jej używano. Była to mianowicie dawna ulica Katowska. Bo 56 dom, w którym dziadek mieszkał, wtedy własność jego kolegi szkolnego, lekarza miejskiego Józefa Raśniewskiego, stał na fundamentach i piwnicach byłej siedziby kata sieradzkiego. 4 Po drugiej wojnie w domu tym mieścił się chyba z ćwierć wieku jeden z ważnych urzędów powiatowych, dopóki nie dorobił się własnego okazałego gmachu. Ale wracając do świeżego powietrza, tak daremnie zachwalanego przez babcię Manię, długo nie mogłem pojąć, dlaczego to powietrze w XIX-wiecznym Sieradzu było takie złe. Wreszcie doczytałem się w którymś liście, że letnią udręką Sieradza i zapewne innych podobnych rolniczych miasteczek były stałe tumany kurzu wznoszone na wielu nie wybrukowanych jeszcze ulicach przez fury, furmanki, bryczki, dorożki i inne pojazdy konne oraz wiercący ciągle w nosie zapach moczu końskiego. Dziś zasmradzają nas wyziewy benzyny, zatruwają tlenki ołowiu i różne inne świństwa - ówczesne smrody stanowczo były mniej szkodliwe, ale babcia Mania nie mogła o tym wiedzieć. Początek pierwszej wojny światowej zastał obie siostry u braci w Warszawie. Utrzymanie się z krawiectwa było niemożliwe, po pewnym więc czasie zlikwidowały skromne mieszkanie w Piotrkowie (sprawa jakichś mebli danych na przechowanie "tłucze" się w korespondencji aż do zakończenia wojny) i Wandę, mocno już niedołężną i chorą na nogi, wziął do siebie dziadek Józef, a Mania znalazła zajęcie w Komitecie Obywatelskim w Pruszkowie jako zarządzająca jadłodajnią dla ubogich -z płacą 35 rubli miesięcznie oraz mieszkaniem i utrzymaniem. Wanda nie doczekała odzyskania niepodległości - zmarła w sierpniu 1917 r., wówczas Mania zajęła jej miejsce w domu brata, pomagając bratanicom, aż do swej śmierci w 1928 r., w prowadzeniu gospodarstwa domowego, a latem opiekując się domem na Utracie. Obaj warszawscy bracia, Dionizy i Antoni, nie mogli porzucić swych obowiązków i przyjechać na jej pogrzeb. Babcia Lucia wyszła za mąż za potomka jakiegoś - podobno - hrabiego. Arystokratyczno-ziemiańskie pochodzenie jej męża, Antoniego Chudzyńskiego, objawiało się chyba w tym, że nie miał ani przygotowania, ani ochoty do żadnej pracy. Babcia Mania bez ogródek nazywała go leniem i próżniakiem. Donosiła na przykład sceptycznie: "Chudzyński ma również od l stycznia 1901 r. dostać posadę kontrolera 57 przy tramwajach na drodze pabijanickiej z pensją 70 rubli miesięcznie], ale ja jeszcze w to me wierzę, bo dopiero uwierzę, jak już dostanie". Gdy w dwa lata później dostał posadę - "bardzo marną" - pisarza w Krzepicach, Mania informując o tym brata westchnęła w liście: "żeby tylko chciał pracować". Utrzymanie domu spoczywało więc na babci Luci, wieloletniej nauczycielce. Pracowała w różnych wioskach wokół Łasku i Żelowa. W 1900 r. była nauczycielką w Żytowicach pod Pabianicami, mając jako uposażenie "24 rb kop. 50 miesięcznie pensji, 12 i 1/2 sążnia drzewa rocznie i 4 morgi gruntu dobrego", co według babci Mani stanowiło "wcale niezłe uposażenie". Było to dokładnie o połowę mniej od uposażenia jej brata, Antoniego, pracującego na kolei warszawsko-wiedeńskiej. Ale ta dobra posada babci Luci nie trwała długo. Później pracowała w Narzymowicach i w Dob-roniu, a od 1912 r. w Łobudzicach, gdzie miała o "3 ruble kop. 50 mniej niż w Dobraniu" i fatalne warunki mieszkaniowe, które tak opisała w liście do brata: "straszna pustka, mieszkanie podobne do świńskiego chliwa, bez podłogi, jako też i bez zamków, tylko wszędzie są klamki, nie ma na co zamknąć, jedno zawsze musi być w mieszkaniu pilnować, żeby kto nie okradł; w dodatku jedna izba i niby kuchnia, składająca się z zalepy". Babcia Mania uzupełniła tę informację: "[Lucia], biedaczka zapracowana, bo ma 135 dzieci sama jedna, można sobie wyobrazić, jaka tam atmosfera panuje, mówiła, że jej oddech tamuje; już nie chce przyjmować; taka masa dzieci w tej okolicy, że jeszcze jedna szkoła byłaby zapełniona, żeby tylko otworzyli". A o strajku szkolnym taką przekazała babcia Mania wiadomość: "Pisała do nas Lucia [...], że do jej szkoły także bardzo mało chodzi dzieci, bo nie chcą się uczyć po rosyjsku, a jej władza nie chce uwzględnić żądań gminnych, aby nauczanie odbywało się w języku ojczystym, że jej zerwali tablicę z napisem państwowym i namalowali białego Orła na czerwonym polu". Babcia Lucia pracowała w szkolnictwie do końca 1921 roku, po czym mając 63 lata przeszła na emeryturę i zamieszkała w rodzinnym domu na Utracie, a później przeniosła się do swej córki w Łasku. Jej mąż zmarł w 1924 r., wreszcie na stałej posadzie jakiegoś kancelisty w magistracie łaskim. Dzieci z tego małżeństwa - Zygmunt, starszy od Lechonia o 12 lat, i Halina, 58 urodzona w 1899 r., a więc rówieśnica Lechonia - mimo że w dzieciństwie i młodych latach ciągle zapadali na zdrowiu i stale im coś dokuczało, zmarli przekroczywszy grubo siedemdziesiątkę. Zygmunt Chudzyński, cioteczny brat Lechonia, drogę życiową po maturze rozpoczął od tułania się po różnych miastach i miasteczkach jako praktykant, a później pomocnik w różnych składach aptecznych i aptekach. Wreszcie nabywszy dostatecznej praktyki zapisał się na kur są farmaceutyczne na uniwersytecie w Dor-pacie, niezbędne do uzyskania tytułu prowizora, który otrzymał w 1911 r. Kurs ten skończył już za własne zarobione pieniądze, ale wcześniejsze wykształcenie gimnazjalne w całości finansowała matka, która tak o tym pisała w 1909 r.: "Ja się dla niego dużo poświęcałam, czego nie chcę wymawiać, bo to był mój obowiązek, sprzedawałam graty, zastawiałam w lombardzie, co miałam najkosztowniejszego, aby on otrzymał edukację". Wuj Zygmunt (mój wuj cioteczny) w młodości był bardzo przystojny i trochę - zapewne po swym ojcu - bon vivant. "Gdybyś ty mnie widział - opowiadał mi kiedyś - jak w nankinowych spodniach, jasnej marynarce i kapeluszu panama, kręcąc laseczką spacerowałem ulicami Warszawy, to gdybyś był wówczas młodą panną, zakochałbyś się we mnie. Resztki tej piękności możesz waćpan, podobnie jak u Zagłoby, jeszcze dziś dojrzeć na moim obliczu". Wuj Zygmunt w 1912 r. zamieszkiwał w Warszawie i odtąd uważał się za rodowitego warszawianina. Po II wojnie był krótko pionierem w Szczecinie, skąd szybko wrócił do stolicy i mieszkał na Żoliborzu. W latach pięćdziesiątych, gdy był dyrektorem Centrali Technicznej, oprowadzał mnie z zapałem, choć ciężko chory na astmę i serce, po Warszawie i pamiętam - kwitły kasztany, było ciepło i słonecznie - usiedliśmy na ławce w alejce Uniwersytetu i wuj opowiadał mi historię Pałacu Kazimierzowskiego: "Ty musisz wiedzieć, że tyn un, król Jan Kazimirz, to un potrzebował wybudować sobie tyn fajn pałac i kosztował tyn pałac, aj, jaki duży piniądz" i dalej w tym samym stylu. Przechodzący studenci i naukowcy spoglądali ze zdziwieniem na kontrastowe zjawisko, jakie tworzył starszy, wytworny, podkreślam - wytworny pan, przemawiający głośno żargonem łach-myciarza z cudownie naśladowaną żydowską intonacją - i wuj był ogromnie kontent 60 z wywołanego przez siebie efektu. Dodatkowego, a właściwie podstawowego smaczku nadawał tej zabawie czas, w którym się ona odbywała. Była to -jak wspomniałem - połowa lat pięćdziesiątych. Obowiązywała wtedy, lansowana odgórnie, moda na siermiężność, ludowość, proletariackość, a elegancja, a cóż dopiero wytworność, była potępiana oficjalnie jako przejaw moralnego upadku zgniłego Zachodu. Na straży ideałów proletariackiego stylu życia stali i autentyczni robotnicy, ale główną pieczę nad czystością ówczesnych obyczajów sprawowali tak zwani "byli starozakonni", bijący wszystkich na głowę swą ideowością i oddaniem rewolucji, ale nie zapominający i o własnych korzyściach. W tym kontekście "żydłaczenie" wuja Zygmunta - a robił to doskonale - było objawem jego kpiarskiego spojrzenia na wówczas uprzywilejowaną kastę "superproletariuszy". Wuj Zygmunt słynął w rodzinie z tego rodzaju dowcipów i kawałów. Miał dowcip celny, ale dobrotliwy. "W Leszku to mi się nie podoba - mawiała ciocia Kazia - że ma język zanadto złośliwy, a obydwaj Zygmuntowie [Chudzyński i starszy brat Lechonia - przyp. J.A.K.] też są dowcipni, ale nie przekraczają granic dobrego smaku i wychowania". Leszek i Zygmunt Chudzyński - mimo sporej różnicy wieku - bardzo się lubili i potrafili godzinami opowiadać sobie wzajemnie dowcipy i kawały. Dotyczy to, oczywiście, czasów sprzed pierwszej wojny światowej. Na przykład w 1909 r. ojciec Lechonia pisał: "Zygmunt Chjudzyriski] spędza u nas wszystek czas wolny od zajęć, a mianowicie we wtorki i piątki po południu oraz co 2-gie święto cały dzień". Po wujku Zygmuncie pozostał syn, dziś już także nieżyjący. Po nim potomstwo. Siostra Zygmunta, Halina, osoba inteligentna i równie obdarzona dużym poczuciem humoru, w rodzinie znana była z tego, iż najwięcej miała do powiedzenia, gdy wychodziła, i w drzwiach, z ręką na klamce, potrafiła jeszcze rozmawiać godzinę lub półtorej. Przed wyjściem za mąż, tak jak jej matka, również była nauczycielką, a po drugiej wojnie światowej, po śmierci męża, Pawła Ostrowskiego, któremu życie skrócił pobyt w niemieckim więzieniu, pracowała, dojeżdżając codziennie z Łasku, w Pabiani- 62 i uowcipna. Babcia Lucia, w czasie tragicznej ucieczki w 1939 r. wieziona przez ciocię Halinę na wynajętej bryczce, zmarła 14 września - jako ostatnia z tego pokolenia ^erahnowiczów -w jakimś sosnowym lasku pocf Warszawą i"tam została pocńo wana, co zrobiło ogromne wrażenie na jej wnuczkach, Urszuli - mojej rówieśnicy i młodszej Danusi, które dziś same są już babciami. 63 Stryj Józef i stryjeczne siostry Męscy potomkowie Józefa i Pauliny Serafinowiczów nie mieli już żywotów tak barwnych i wplątanych w historię jak życie ich ojca. Powstanie Styczniowe ominęło ich, bo byli wówczas małymi chłopcami. W pamięci najstarszego, trzynastoletniego wtedy Józefa zachowało się jedynie wspomnienie, jak to wraz z kolegami strzelali z procy do koni przejeżdżających kozaków oraz opowieść o wikarym z Łasku, księdzu Ildefonsie Dębickim, który chrzcił ojca Lechonia, Dionizego, a w wiele lat później stał się powinowatym Józefa. Otóż ksiądz Dębicki, młody wówczas człowiek, dwudziestoparoletni, już w latach 1861 i 1862, będąc wikarym w Łasku, dwukrotnie był aresztowany i po parę miesięcy spędził "pod śledztwem" w X pawilonie warszawskiej Cytadeli pod zarzutem dopuszczenia do śpiewu patriotycznych pieśni w kościele,1 wreszcie opuścił parafię i wstąpił do partii powstańczej, dowodzonej -jak w sto lat później się doczytałem - przez Józefa Oxiriskiego, w której został kapelanem.2 W Łasku cieszył się dużą popularnością i gdy konno wjeżdżał na czele jakiegoś oddziałku powstańców do miasta, łaszczanie powitali go gromkimi owacjami i nawet Żydzi krzyczeli: "Niech żyje ksiądz Dębicki!" Rosjanie poszukiwali go gorliwie. Kiedyś szukali go nawet w podziemiach kolegiaty łaskiej, ale gdy potężna płyta kamienna zamykająca otwór w posadzce, podparta lichym drewienkiem, z wielkim hukiem przewróciła się, kozacy z równie wielkim pośpiechem uciekli z kościoła. A w tym samym czasie ksiądz Dębicki, przebrany w chałat oraz w jarmułce na głowie, leżał na kanapie w mieszkaniu rabina łaskiego i czytał Biblię po hebrajsku, jako że księdzem był uczonym. Po upadku powstania przedostał się do Francji, tam działał w różnych- ugrupowaniach emigranckich, podpisując liczne protesty, wezwania i proklamacje. Stamtąd też pisywał listy do najbliższej rodziny w Sieradzu zaczynając nieodmiennie od słów: "Najmilsi moi". Gdy wybuchła I wojna światowa, ten bliski osiemdziesiątki starzec zgłosił się jako ochotnik kapelan do wojska francuskiego i w okopach zginął śmiercią żołnierską. Takie życiorysy nie były jednak przeznaczone potomkom napoleońskiego 64 zasady etyczne pogłębione i utrwalone zostały ogólnymi poglądami i tendencjami ówczesnego społeczeństwa polskiego. Jako że wyszli właściwie ze wsi i z trudnych warunków materialnych, od wczesnej młodości nie bali się żadnej pracy - przeciwnie - znajdowali w niej sens życia i osobistą satysfakcję. Będąc pozytywistami z usposobienia, przekonań i potrzeby, jednocześnie byli najczystszej wody romantykami, noszącymi wciąż w głębi serc tęsknotę do wolnej Polski. Modlitwa ,,o powszechną wojnę ludów", która - w co święcie wierzyli - przyniesie niepodległość wyśnionej Ojczyźnie, była stałym lejtmotywem ich życia. Byli więc na swoim miejscu w XIX wieku, ale gdy wreszcie doczekali się realizacji marzeń całych pokoleń, odzyskanie niepodległości zastało ich do tego jakby nieprzygotowanych. Było zbyt nagłe i niespodziewane, a rzeczywistość okazała się zbyt odległa od wyśnionej wolnej Polski. Jaką ta Polska miała być, zapewne sami zbyt dobrze nie wiedzieli, z pewnością jednak zgodziliby się ze zdaniem dorosłego Lechonia, iż należy "zrobić świat najbardziej możliwie podobny do sprawiedliwego i chrześcijańskiego". 3 A tu rzeczywistość skrzeczała, więc ojciec Lechonia już w miesiąc po odzyskaniu niepodległości, 2 grudnia 1918 r., pisze w liście do brata: "Mam w Bogu nadzieję, że nie dopuści, by dzisiejsi władcy długo rządzili krajem", a rządził wtedy -jak wiadomo - gabinet Jędrzeja Moraczewskiego. Wtóruje mu brat Antoni, żaląc się równo w cztery lata później: "Wobec redukcji pracowników wedle systemu galileuszy [...] inaczej bzikaczy polskich gubiących kraj nasz, obecnie tak jestem obarczony pracą, że nie mogę swobodnie zebrać myśli". Podobnych utyskiwań jest w tych listach znacznie więcej. Z pewnością płynęło to także z faktu, że byli to wówczas panowie w zaawansowanym wieku. Dziadek Józef miał w 1918 r. 68 lat. Zapatrzeni w minione, wypełnione ciężką pracą, ale ustabilizowane życie, powoli stawali się coraz bardziej anachroniczni, czemu zresztą najdłużej oparł się właśnie ojciec Lechonia, stale zaangażowany w jakąś działalność społeczną. Nie uchroniło go to jednak od nieporozumień czy też nawet konfliktów z synami, a zwłaszcza z Leszkiem, który choć przesiąknięty tradycją i przeszłością, jednocześnie najintensywniej chłonął teraźniej- 65 szość i prowadził tryb życia denerwujący ojca, wówczas ponad sześćdziesięcioletniego, który przez całe życie na pierwszym miejscu stawiał pracę, a nie lampartowanie i łazikowanie po cukierniach i za kulisy teatrów. Nie oznacza to jednak, że synowie Józefa i Pauliny Serafmowiczów byli przez całe życie stetryczałymi, zrzędnymi mantykami. Wręcz przeciwnie. Chroniło ich od tego ogromne poczucie humoru, wrodzony dobrotliwy dowcip oraz zamiłowanie do robienia niewinnych żartów. Obraz tego pokolenia Serafmowiczów byłby niepełny, gdyby nie dodać, że o arystokracji mieli jak najgorsze mniemanie, fumów wielko- czy pseudopańskich, jeśli się z nimi zetknęli, nie trawili zupełnie; każdego człowieka, choćby najniższej kondycji, traktowali, powiedziałbym, personalistycznie, a więc z całym szacunkiem i życzliwością dla jego osoby, choćby to był stróż czy nosiwoda. Wszelkie wzmianki lub sugestie O szlacheckim pochodzeniu Serafinowiezów traJctowali niechętnie, jakby to był zamach na ich demokratyczne poglądy i przekonania. Nie pasujące zupełnie do tego snobistyczne ciągoty Lechonia traktowane były jak plamy na honorze rodziny. Moja matka i ciotka niechętnie też o nich mówiły, a z półsłówek domyślać się można było tylko, że występowanie tej skazy przypisywały matce Lechonia. Serafinowicze do religii odnosili się dość obojętnie, a do tego byli zdecydowanymi antyklerykałami w tym przede wszystkim znaczeniu, że do kleru (tak w sutannach, jak i habitach) nastawieni byli negatywnie, ani kontaktu z nim nie szukali, ani wpływom jego nie ulegali, choć oczywiście były jednostki wśród duchowieństwa, które cenili i poważali za ich osobistą prawość i zgodność życia z głoszonymi z kazalnicy poglądami. Dobrotliwe odpryski tego negatywnego nastawienia można było zauważyć jeszcze u starszego brata Lechonia, Zygmunta, członka III zakonu św. Franciszka. Ceniąc u innych i u samych siebie nade wszystko zgodność życia i poglądów, nie byli jednak ludźmi pozbawionymi wad i trudnego nieraz w życiu codziennym charakteru. Byli bowiem (po żmudzku!) uparci, zwłaszcza w nabytych jeszcze w młodości poglądach i przekonaniach, niezbyt wylewni, powściągliwi, trochę skryci w swych osobistych sprawach. Robili wrażenie ludzi, którzy myślą: "Niech inni za łeb się wodzą, a ja się dziwuję, bo nie mam czasu ani ochoty na takie głupstwa". Płynęło to zapewne z braku uciążliwych w praktyce 66 ambicyj wybicia się w górę za wszelką cenę. Zresztą i warunki, w których przyszło im spędzić młodość i lata dojrzałe, nie stwarzały takich szans. Wcześnie wychodzili z domu i wcześnie musieli dbać o zapewnienie sobie środków do życia. To, do czego doszli, było zdobyte ciężką pracą, trwającą - dosłownie! - od wczesnego ranka do późnej nocy, przez wiele lat bez urlopów i wakacji. Ostatecznie w hierarchii społecznej osiągnęli tylko jeden szczebel wyżej od swych sióstr i będąc ludźmi skromnymi wcale się z tego powodu nie uważali za pokrzywdzonych. Pierwszy opuścił dom rodzinny najstarszy, Józef. Oddany do Szkoły Powiatowej Ogólnej w Sieradzu, w której jednym z nauczycieli był ostatni dominikanin sieradzki, o. Zefiryn Kołomyjski, uczył się tam dobrze, gdyż w roku szkolnym 1862/63 wraz z innymi dwunastoma uczniami dostał nagrodę książkową za "postępy w nauce i obyczaje", a w 1866 r. otrzymał świadectwo przejścia do klasy 5 gimnazjalnej. Jego córka "Zofia uczyła w Liceum [sieradzkim] jeszcze do 1952 r." - pisze uderzony odległością przytoczonych dat monografista sieradzkiego szkolnictwa średniego. 4 Po ukończeniu szkół Józef pozostał w Sieradzu, znajdując zatrudnienie - śladem ojca - w służbie drogowej. Widocznie był pilny i zdolny, gdyż mając dwadzieścia dwa lata został 22 stycznia 1872 r. mianowany przez Kaliski Urząd Gubernialny na stanowisko inżyniera architekta, a w cztery miesiące później, 25 , na stanowisko inżyniera-konduktora, czyli drogowca. W 1889 r., po złożeniu egzaminów rządowych, gubernium kaliskie potwierdziło go na stanowisku konduktora. Ponieważ w ówczesnych warunkach trzeba było być omnibusem, wipc dziadek Józef przez wiele lat jako pomocnik inżyniera powiatowego projektował także skromne, parterowe domki i murowane budynki gospodarcze w Sieradzu i powiecie. Niektóre z tych pięknie rysowanych projektów zachowały się aż do ostatnich lat. Były rysowane tuszem tak precyzyjnie i dokładnie, bez choćby jednej tylko linii niedbałej lub przeciągniętej poza prostopadłą do niej i tak pięknie podkolorowane akwarelami, że na wystawie projektów architektonicznych otrzymałyby bez trudu grand premio za wykonanie. Dziadek Józef założył własną rodzinę dopiero wtedy, gdy uznał, że 67 najmłodszemu bratu, Dyzio-wi, zapewnił już możliwości dalszego kształcenia i przygotowania do zawodu. Dziadek Dyzio miał wtedy lat 18, a dziadek Józef - 28. Przez ożenek z Wiktorią Kamińską (cioteczną babką poetki Anny Kamieńskiej) wszedł w związki pokrewieństwa i powinowactwa z licznymi rodzinami sieradzkimi, a otrzy-mawszy w posagu żony kilka mórg ziemi, które tradycyjnie puszczane były w dzierżawę innym obywatelom miasta Sieradza, sam stał się obywatelem tego, książęcego przed wiekami, grodu. Uważał się więc nieledwie za urodzonego sieradzanina i również przez współobywateli traktowany był tak, jakby był - dajmy na to - jednym z Mazurowskich, których protoplasta Maser przybył w XVI w. z Wrocławia do Sieradza jako złotnik, lub którymś z Pertkiewiczów, którzy jako Pertki jeszcze wcześniej, bo w XV w., przenieśli się do Sieradza z klasztornej wsi Mnichów. Zresztą z obu tymi rodzinami babcia Wiktoria była skoligacona. Lechoń na temat przywiązania dziadka Józefa do Sieradza odnotował w Dzienniku nie znaną mi wcześniej historię, której potwierdzenie znalazłem później w zachowanej korespondencji. "Mój stryj Józef, siwy pan o twarzy Piłsudskiego na wesoło - mieszkał całe życie w Sieradzu i najczęściej raz na rok, na Boże Narodzenie, odbywał podróż do Warszawy. Ponieważ moje kuzynki starzały się przy nim - i coraz częściej umierali jego rówieśnicy - ojciec mój i przyjaciele Stryja zawiązali spisek, aby sprowadzić go do Warszawy, i wyszukali mu bardzo dobrą posadę. Stryj zrozumiał jak należy sens tej zmiany i z ciężkim sercem, ale przystał na nią. Wszystkie przygotowania były już dokonane, kiedy nagle, na parę dni przed przygotowaną przeprowadzką - stryj poczuł, że absolutnie nie może opuścić Sieradza, gdzie był grób stryjenki, gdzie mieszkała jej siostra, właścicielka małej księgarni, l został w tym małym prowincjonalnym mieście, coraz bardziej w nim obcy i samotny, ale wierny, jak wszyscy niepoprawni Polacy, sprawom utraconym i marom przeszłości".5 "Leszek znów przesadza" - westchnęłaby z rozpaczą ciocia Kazia. Zostały przecież z nim dwie córki, bezgranicznie, aż do przesady go kochające. Poza tym nieudany pomysł przeniesienia się do Warszawy miał także swoje prozaiczne przyczyny. Dziadek Józef w tym czasie - a działo się to na kilka lat przed 68 pierwszą wojną - albo został zwolniony ze swej posady, albo też ze względu na stan zdrowia (tego nie wiem dokładnie) sam z niej zrezygnował, nie mogąc podołać koniecznym wyjazdom terenowym. Ale mimo osiągnięcia sześćdziesiątki nie tylko chciał, ale i musiał dalej pracować - był przecież jedynym żywicielem rodziny albo przynajmniej za takiego się uważał, bo w tym czasie obie jego córki już pracowały w szkolnictwie. Dziadek jednak, podobnie jak i jego bracia, w tej kwestii stał na nieugiętym stanowisku - on jest głową i żywicielem rodziny. Jak wynika z kilkudziesięciu czarnych notesów z lat 1880-1914, w których skrupulatnie prowadził rejestr codziennych wydatków, rodzina dziadka Józefa żyła bardzo skromnie i na żadne fanaberie w wydatkach nie było miejsca. Gros wydatków - chyba z 70% - szło na żywność, tę codzienną i sezonową; nigdzie jednak nie spotkałem wydatków na owoce, konieczne przecież na dżemy i konfitury - zapewne pochodziły z ogrodów i sadów rodziny babci Wiktorii, Kamińskich i Mazurowskich. Słodyczy żadnych - poza bakaliami na święta - również nie kupowano. Chociaż nie: dziadek codziennie idąc do pracy wstępował do sklepu pana Mieszczańskiego, jedynego w tym czasie polskiego sklepu kolonialnego w Sieradzu, i kupował tam 10 łutów rodzynków, które były jego drugim śniadaniem. Przez wszystkie lata zapisów nie spotkałem również żadnego wydatku na alkohol. Kupowano: mięso, tłuszcze, jaja, mąkę. Cukier kupowano w głowach, czasami, z rzadka, jako farynę. Z wydatków nieżywnościowych do stałych pozycji należały: komorne za mieszkanie, "zasługi" służącej, "fagasowe", czyli opłata za jakieś usługi co tydzień ponawiane, może rąbanie drzewa lub trzepanie dywanów, datki "ubogiemu" oraz nafta i świece. Jak rodzynki trafiają się wydatki na obuwie i materiały na suknie lub bluzki żony lub córek. W związku z tym występują również wydatki na szwaczkę przychodzącą do szycia ubrania lub bielizny. Wydatki na kulturę ograniczały się do prenumerowania jednego tygodnika - w różnych latach był to "Wędrowiec", ,,Ziarno" lub "Tygodnik Ilustrowany"; czasami, ale bardzo rzadko, kupowano jakąś książkę - dość spory księgozbiór literatury pięknej dziadek zgromadził przed ślubem. Do tej grupy wydatków zaliczyć także należy bilety na imprezy Towarzystwa Muzycznego w Sieradzu - koncerty własne, koncerty z udziałem zaproszonych artystów, amatorskie 70 przedstawienia teatralne oraz składki na toż Towarzystwo, do którego należały obie córki. Oczywiście, wydatki na ich edukację to w swoim czasie ogromny wysiłek finansowy, dla sprostania któremu dziadek musiał brać różne roboty dodatkowe. W sumie roczne wydatki wynosiły ponad 500 rubli. Tyle też musiały wynosić wpływy, na które składały się: 1) pensja dziadka, najprzód jako starszego drogomistrza, później pomocnika inżyniera powiatowego, 2) prowizja za prowadzenie agentury Towarzystwa Ubezpieczeń od Gradobicia "Ceres", 3) należności za wydzierżawione prawie 6 mórg ziemi, 4) jedna szósta opłat od dzierżawców domu na Utracie, ale to dopiero po śmierci prababci Pauliny, czyli po 1904 r., 5) wynagrodzenie za jakieś pisanie i prowadzenie rachunków w kasie miejskiej czy też filii jakiegoś banku, czym dziadek zajmował się całymi popołudniami i wieczorami. Ponieważ wpływy z kapitału (ziemi i domu na Utracie) wynosiły razem zaledwie około 50 rubli rocznie, resztę, a właściwie większość, bo około 90% swych zarobków, musiał dziadek uzyskać za własną ciężką harówę. Sytuacja poprawiła się nieco, gdy córki po skończeniu pensji zaczęły pracować jako nauczycielki, ale wkrótce, gdy wybuchła wojna, trzeba było wziąć na utrzymanie babcię Wandę, a później po jej śmierci babcię Manię, a więc wydatki znów wzrosły, nie mówiąc już o tym, że dziadek przez cały czas pełnił dodatkowo funkcję rodzinnego pogotowia finansowego. Gdy Lechoń na kartach Dziennika wraca do swego dzieciństwa, z wyraźną przyjemnością przywołuje wspomnienia sprzed pierwszej wojny światowej o rodzinie z Sieradza, z którą kontakty i osobiste, i listowne były w owych latach i częste, i bliskie, ponieważ obaj bracia, najstarszy Józef i najmłodszy Dionizy, najbardziej byli ze sobą zżyci. Pisał więc Lechoń o swym stryju Józefie: "Odkąd go pamiętam, był siwiuteńkim panem, podobnym do Piłsudskiego, ale do Piłsudskiego "Dziadka" z propagandowych obrazków. Mimo krzaczastych brwi - nie miał w sobie nic groźnego, wszystko, przeciwnie, było w nim wdzięczne, przychylne i tak szlachetne, że nawet w czasach, gdy honor niezłomny i ciche poświęcenie obowiązywały każdego polskiego inteligenta - zakrawało na jakieś maniactwo. Stryj był inżynierem drogowym w Sieradzu, gdzie, po śmierci swej żony na wtedy grozę budzące suchoty, 72 mieszkał opiekując się swymi dwiema córkami, czy też może raczej pod ich opieką".6 Tutaj obie córki zaprotestowałyby prawdopodobnie dość ostro, uznając za co najmniej niesmaczne podkreślanie przez Lechonia fizycznego podobieństwa między ojczulkiem a Piłsudskim, choć w rzeczywistości rzucało się ono w oczy. Bo cała rodzina Serafinowiczów, z wyjątkiem właśnie Leszka i jego młodszego brata Wacława, do Piłsudskiego ustosunkowana była niechętnie -jeśli nie jest to słowo za słabe. Główne pretensje szły o jego sprzymierzenie się z Niemcami, oddanie Mazur i Śląska, które to ziemie łącznie z Wrocławiem (już wówczas o powrocie do macierzy tego miasta, jako niegdyś polskiego, marzono) powinny były w całości znaleźć się w Polsce, apostazję od wiary katolickiej dla celów osobistych (równie ciężki zarzut jak poprzednie), no i wreszcie - nieprzebieranie w słownictwie, które nie przystoi nikomu, a cóż dopiero człowiekowi na tak eksponowanym stanowisku. Bliska Serafinowiczom idea federacji narodów, tworzących przed zaborami jedną Rzeczpospolitą, nie była w stanie przeważyć wymienionych zarzutów. Pod sztandary Dmowskiego i endencji Serafino-wicze też się nie zapisali, nie podzielając koncepcji geopolitycznych tego obozu oraz jego wojującego antysemityzmu. Wyjątek w tej postawie stanowił właśnie ojciec Lechonia, ale to sprawa, którą naświetlę na dalszych kartach. O swych stryjecznych siostrach, starszej Kazimierze i młodszej Zofii, mojej matce - Lechoń napisał w Dzienniku, co następuje: "Kazia i Zosia, czyli jak się u nas mówiło "dziewczynki z Sieradza" albo "dziewczynki stryjka Józia", były znacznie starsze ode mnie i kiedy byłem małym chłopcem, miały już po dwudziestce. Ich stan społeczny był określany na skutek tego najpoważniej w świecie jako "stare panny" i kiedy już podchodząc pod trzydziestkę Zosia wyszła za mąż za swego kolegę - nauczyciela, uchodziło to za jakiś fenomen, prawie nieprzyzwoitość".7 Trzeba tu przerwać tę relację, aby gwoli prawdy historycznej, skoro już się tyle naplotkowało o rodzinie i będzie anegdoty "puskać dalej", odnieść do tej informacji Lechonia opinię generała Lucjana Żeligowskiego o sławnym Mickiewiczowskim ,,44": "Cóż pan chce? poeta... musiał naplątać". Lechoń też naplątał, bo moja matka wyszła za mego ojca podchodząc nie pod trzydziestkę, lecz czterdziestkę, gdyż 73 miała wtedy 39 lat, a mnie - jedynaka - urodziła mając lat 43. Inna rzecz, że dzięki swej cudownej cerze, dotkniętej zmarszczkami dopiero w późnym wieku, i zgrabnej, choć niewysokiej figurze zawsze wyglądała o dziesięć lat młodziej, niż miała w rzeczywistości, a jeszcze po drugiej wojnie, gdy przekroczyła już sześćdziesiątkę, pewien stary kawaler, znacznie od niej młodszy, emablował ją jakby była znaną z wiecznej młodości generałową Zajączkową, co moja matka traktowała w sposób naturalny, gdyż jako młoda panna przed pierwszą wojną była do takich wzdychań przyzwyczajona, bo konkurentów jej nie brakowało. Moja matka dzielnie podtrzymywała tradycję Serafinowiczów późnego wstępowania w związki małżeńskie. Jej narzeczeństwo z moim ojcem trwało kuriozalnie długo - prawie dziesięć lat. Na przeszkodzie ślubowi stały: wojna światowa, służba wojskowa mego ojca, jego działalność w POW, pełnione przez niego funkcje polityczne po odzyskaniu niepodległości (był m.in. przez kilka miesięcy pierwszym po okresie niewoli starostą sieradzkim), zły stan zdrowia jej ojczulka, brak wyprawy i tysiące innych powodów, o których cała rodzina wiedziała, że są tylko pretekstami, bo w rzeczywistości szło o to, czy może zostawić ojczulka pod opieką Kazi i czy stan zdrowia jego przez to się nie pogorszy. Oczywiście, było to potężne dziwactwo, wyrosłe na tle nadmiernej miłości córczynej. Wreszcie mój ojciec miał tego dość i twardym postawieniem sprawy doprowadził do ślubu w 1925 r. Jak wspomniałem, męscy przedstawiciele rodu Serafinowiczów przede wszystkim ze względów ekonomicznych żenili się jako mocno już dojrzali panowie, j Gdy Zygmunt Chudzyński ożenił się mając lat 27, babcia Mania tak to skomentowała: "Głupiec, że się tak wcześnie ożenił, lepiej byłby zrobił, żeby kursa skończył, poratował zdrowie i dopiero się żenił; na wszystko miał jeszcze czasu dosyć". Patrząc na przykłady własnej rodziny miała zapewne rację: jej ojciec ożenił się po raz drugi mając 55 lat, brat Antoni ożenił się w wieku 43 lat, Dionizy wstępując w związki hymenu miał lat 36, a tylko Józef liczył zaledwie 28 lat. W konsekwencji dzieci Serafinowiczów miały ojców już niemłodych, właściwie w starszym wieku, a biorąc pod uwagę poprawkę na ówczesne stosunki i obyczaje, kiedy mężczyzna trzydziestoletni miał wygląd dzisiejszego pięćdziesięciolatka, można bez przesady twierdzić, że byli to już panowie 74 w podeszłym wieku. Si licet de se ipso w tych wspomnieniach pobajdurzyć, to odnotować chciałbym, iż dla mnie, żyjącego w 1985 r., skutek tych późnych ożenków jest taki, że mam pradziadka po kądzieli urodzonego przed 190 laty, w XVIII wieku, równolatka Aleksandra Fredry, Antoniego Malczewskiego, Onufrego Pietraszkiewi-cza, młodszego o rok od Tadeusza Soplicy i o dwa lata od Henryka Rzewuskiego. Przy normalnym cyklu pokoleniowym, wynoszącym trzydzieści lat, powinien to być mój pra-pradziadek. Gnębi mnie nieraz próżna ciekawość, ile też jeszcze może żyć osób, których pradziadek, po mieczu czy po kądzieli, urodził się w XVIII stuleciu i był żołnierzem Napoleona? Dlatego w 1982 r. rzuciłem się na intrygujący tytuł w "Przekroju": "Z prawnukiem generała Jana Henryka Dąbrowskiego rozmawiał w Melbourne Sobiesław Walknowski".8 Okazało się - jak zwykle - że to dziennikarska przesada. Ów mocno już leciwy wtedy, równolatek Lechonia, pan Henryk Mańkow-ski, jest rzeczywiście przez córkę generała Dąbrowskiego jego potomkiem, ale nie prawnukiem, lecz pra-prawnukiem, co jasno wynika z załączonej tablicy genealogicznej. Frapująca wizja założenia Stowarzyszania Prawnuków Żołnierzy Napoleona i może zostania w nim prezesem lub choćby sekretarzem - rozwiała się. Bo wprawdzie do udziału w tym Stowarzyszeniu pretendują jeszcze dwie osoby: moje siostry cioteczno-cioteczne, wnuczki babci Luci, ale - jak wiadomo - nie można legitime założyć trzyosobowego stowarzyszenia. 9 Ale wracamy do zapisków Lechonia: "Stryj Józef, jak wielu ludzi nieposzlakowanych i gorącego serca, był w domu nieprawdopodobnym tyranem, trochę ze szlacheckiej tradycji, a trochę z przeświadczenia, że cokolwiek on postanowi o losie swych córek - będzie dla nich najlepsze. Gdyby mu ktoś powiedział, że dręczy on i więzi najoddańsze mu istoty, spotkałby się z najszczerszym zdumieniem stryja, któremu nigdy w głowie nie postało, aby Kazia i Zosia mogły być nieszczęśliwe idąc ślepo za jego wolą w rzeczach ważnych i drobiazgach codziennego życia. Były one zresztą, jeśli chodzi o charakter, z tego samego najświetniejszego metalu, ze szczerego złota, jak stryj, i nie wyobrażam sobie np. Kazi dopuszczającej się najmniejszego kłamstwa, choćby powiedzenia, że stryja nie ma w domu, jeśli tak nie było naprawdę".10 75 "Kazia Serafinowicz czytała w swoim Sieradzu Zapolską, uchodzącą wtedy*-za szczyt wyuzdania, i mówiła o niej jako o interesującym, choć obcym jej, zjawisku. Trudno opisać i nie wiem, czy można by zagrać na scenie rozmowę z nią, w której potrafiła powiedzieć o ludziach wszystko, nie tając ich wad - ale je rozgrzeszając uśmiechem osoby rozumiejącej wszystko i naprawdę życzliwej wszystkim". "Uważałem i do dziś uważam Kazię za osobę świętą i jeżeli nie będzie kiedyś [wśród] świętych Kościoła, jeśli za jej sprawą nie będą dziać się cuda - to będzie dla mnie znak, że są też święci tajemni, o których tylko Pan Bóg wie. I nie dziwiłbym się, gdyby się okazało, że ci właśnie są najprawdziwsi i że będą mieli miejsce w niebie przed tymi kanonizowanymi na ziemi. Widziałem w życiu paru świętych: arcybiskupa Cieplaka, matkę Czacką, matkę Szołdrską, która mnie pielęgnowała, gdym leżał u św. Rocha - i otóż, co mnie w nich uderzyło przede wszystkim - to pogoda, prawie dowcip, prawie kpiarstwo. Patrząc na nich czy rozmawiając z nimi czuło się, że są oni udarowani wesołością, o jakiej my, biedni grzesznicy, wciąż bijący się z sumieniem, nie mamy pojęcia".ll Już nie wiem, co po przeczytaniu tego tekstu o swej kanonizacji za życia, postanowionej przez stryjecznego brata, powiedziałaby ciocia Kazia. Najpewniej nic. Westchnęłaby tylko głęboko i zaczęła tym intensywniej modlić się za duszę nieszczęśliwego Leszka, który w swej pysze chciałby sugerować decyzję Panu Bogu, wiedzącemu najlepiej, ilu zaniedbań jest ona sama winna. Ale Lechoń miał rację. Swą poetycką intuicją, spostrzegawczością i znajomością ludzkiej duszy dostrzegł w cioci Kazi, jeszcze przed pierwszą wojną, te jej cechy i przymioty, które wprost rzucały się w oczy, gdy w kilka lat po drugiej wojnie lekarze musieli jej uciąć jedną nogę, a w parę miesięcy później drugą unieruchomić na stałe. Resztę życia, prawie 20 lat, ciocia, przedtem bardzo ruchliwa, spędziła wpół leżąc, wpół siedząc w łóżku. Lechoń w dalekiej Ameryce nic o tym nie wiedział. A ciocia nie straciła ani uśmiechu, ani pogody ducha, ani życzliwości dła ludzi, ani ciekawości świata. Wręcz przeciwnie - wszystkie dobre cechy jej charakteru i duszy tym bardziej zaczęły się ujawniać. Lgnęli więc do niej starzy i młodzi. Lgnęli do rozmowy z nią, do jej trafnego sądu o ludziach i zdarzeniach, do promieniującej z niej dobroci. Mnie tylko 76 zwierzała się od czasu do czasu: "Nie mówię tego twej mamie, żeby jej dodatkowo nie martwić, ale nieraz wszystko tak mnie boli i tak wszystko dokucza, że myślę, że już nie wytrzymam. Proszę Boga o cierpliwość i mam nadzieję, że mija da". Kiedy indziej, gdy czuła się lepiej, mówiła: "Taka jestem ciekawa, jak teraz wyglądają ulice Sieradza, lub co się zmieniło nad Wartą". Bukiety polnych kwiatów, które przynosiłem z pieszych lub rowerowych wycieczek, cieszyły ją najbardziej. Z radością wdychała ich zapachy i cieszyła się kolorami kwitnących traw i chwastów. Z dewocyjnego punktu widzenia religijność obu sióstr mogła wydawać się podejrzanej marki. Na msze do kościoła uczęszczały, ale tylko w niedziele i święta. Obserwowały za to ściśle wszystkie posty i Suche Dni, ale do spowiedzi i komunii nie chodziły całymi latami i dopiero na parę lat przed śmiercią odbywały regularnie spowiedź wielkanocną. Naprzykrzały się za to Panu Bogu modlitwami za dusze zmarłych, a były ich całe litanie, od najbliższej rodziny przez pociotki i pociotków aż po zmarłych, o których już tylko one same pamiętały, nie wyłączając starego pana Kozłowskiego, który był wyznania mahometańskiego, oraz prośbami, by ludzie byli wzajemnie dla siebie życzliwi i sprawiedliwi. Dla siebie prosiły tylko o dobrą śmierć. Wszelkiej Akcji Katolickiej i innych Stowarzyszeń Pań Katolickich unikały jak ognia (piekielnego), a z księży ceniły naprawdę i kochały jedynie nauczyciela ongiś, potem przyjaciela swego ojca, księdza prałata Władysława Mikołajewskiego 12, który był człowiekiem Bożym i świętym, choć do stanu duchownego trafił trochę przypadkowo, bo po nagłej śmierci swej narzeczonej. Tenże ksiądz Mikołajewski, po rezygnacji na starość z funkcji dziekana i proboszcza sieradzkiego, został kapelanem w kościele podominikańskim i w związku z tym zamieszkał obok klasztoru w czynszowej kamieniczce. Jako człowiek dobrze wychowany, rozpoczął życie w nowym mieszkaniu od złożenia kurtuazyjnych wizyt wszystkim sąsiadom, w tym także rodzinie żydowskiej (ul. Dominikańska nr 18, parter, na prawo). Gospodyni z wielkiego wrażenia, że "pan ksiundz" ich odwiedził, nie wiedziała, co robić, wycierała fartuchem coraz to nowy zydel, powtarzając: "Niech pan ksiundz siędzie", choć on już dawno siedział i wypytywał o zdrowie męża-i dzieci. 78 Ale za to (no, nie tylko za to) za trumną księdza Mikołajewskiego szedł między innymi rabin z całym kahałem i przedstawiciele gminy żydowskiej. Siostry nie znosiły natomiast szczerze następnego dziekana sieradzkiego, Prałata i Tajnego Szambelana Jego Świątobliwości, księdza Walerego Pogorzelskiego, bo "pchał ludziom do całowania te swoje grube łapska" i tyleż dbał o chwałę Bożą, co i o własną; a do tego - o zgrozo - przekręcił na tablicy grobowej nazwisko ostatniego dominikanina sieradzkiego, zmarłego w 1886 r., który uczył religii ojczulka, stryjów i ciotki, z Kołomyjskiego na Kołomiński, nie licząc jeszcze innych prałatowych grzeszków, jak popsucie stalli w sieradzkiej kolegiacie, zburzenie XVIII-wiecznego murowanego ogrodzenia wokół kościoła, popsucie gotyckiego frontonu fary przez dobudowanie podcienia, wmurowanie własnego herbu na kaplicy przez siebie ufundowanej itd., itd. To nieznoszenie księdza Pogorzelskiego ograniczało się do tego, że dokładnie i skrupulatnie ignorowały jego istnienie i działalność, co w małym miasteczku było oczywiście bardzo dla wszystkich widoczne i musiało mocno irytować tego dekanalnego samodzierżcę, który nosił się tak, jakby reprezentował godność co najmniej trzech przedwojennych biskupów razem. Niechętnie przyznawały, że restytuował piękny strój sieradzki, nie dopuszczając do niesienia baldachimów chłopów nie ubranych w czerwone spencerki, a do chorągwi i feretronów bab i dziewcząt nie odzianych w sieradzkie spódnice, kaftaniki i chustki, ale główną zasługę w tej sprawie przypisywały siostrom urszulankom, które tkały w swych warsztatach wełnę w sieradzkich kolorach i wzorach. Ksiądz Pogorzelski13, zmarły na początku okupacji niemieckiej, w 1941 r., miał jednak wiele zasług wobec Sieradza. Uratował od zniszczenia niejedną "starożytność" sieradzką, między innymi piękny gotycki portal z zamku sieradzkiego wbudowany w żydowską ruderę, współdziałał przy zakładaniu muzeum sieradzkiego, a nade wszystko opracował pierwszą monografię Sieradza opartą na źródłach archiwalnych. 14 Nawiasem mówiąc inna jego książka, wspomnieniowe 43 lata w kapłaństwie, 15 niespodziewanie trafiła na Index librorum prohibitorum, bo ksiądz prałat niewyparzonym swym jęzorem obsmarował w niej licznych konfratrów w kapłaństwie, 79 ujawniając ich śmiesznostki lub dziwactwa, a co jeszcze bardziej szokujące i zdrożne, nie szczędził ciemnych barw swym wspomnieniom z seminarium duchownego i stosowanym tam wówczas, w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, metodom wychowawczym. Sam ksiądz Pogorzelski z nowoczesnością form działania i ówczesnymi stosunkami politycznymi był za pan brat, ale jednocześnie coraz to wyłaziła z niego dusza szlachciury-Sarmaty i to najprawdopodobniej najbardziej raziło w nim moją mamę i ciocię. Zresztą w swych antyklerykalnych niechęciach były nieodrodnymi córkami swego ojca, bo jak świadczy Lechoń: "Stryj Józef był katolikiem bez żadnych wykrętów, ale nie lubił księży i wiedział, że co innego służyć Bogu, a co innego zakrystii. Najlepszy jego przyjaciel to był pan Kasper Tosio, Szwajcar z pochodzenia, gorący Polak, a przy tym kalwin i nawet wielka figura w kalwińskim konsystorzu".16 Nawiasem mówiąc, do soboru było jeszcze bardzo daleko - więcej niż pół wieku, a pan Tosio, gdy przyjeżdżał na święta z Warszawy do Sieradza, szedł razem ze swym byłym kolegą szkolnym i przyjacielem do katolickiego kościoła, w którym przerywając uroczyste Asperges me ksiądz Mikołajewski, wziąwszy kropidło w lewą rękę, serdecznie ściskał dłonie katolika i kalwina. Moja matka i ciocia po ustąpieniu z dziekaństwa księdza Mikołajewskiego wzorem swego ojca chodziły tylko do kościoła podominikańskiego i za mojej pamięci nigdy nie były w kolegiacie. Dosłownie, choćby za próg do niej nie wchodziły. Nie wiem, jakie starania podjęła moja matka, ale i ślub jej odbył się w kościele podominikańskim, który po pierwszej wojnie objęły tak zwane szare urszulanki. Była to duża sensacja, bo w kościele tym, jak stoi już siedemset lat, nigdy ślubów małżeńskich nie udzielano. "Sprowadziła za to aż pięciu księży - pokpiwał mój ojciec - aby ślub na pewno był ważny", ale wśród nich nie było oczywiście księdza Pogorzelskiego. Ślub dawał ksiądz Mikołajewski, a asystę stanowili katecheci szkolni, koledzy zarówno ojca, jak i matki. Nie wiem także, jak to moja mama załatwiła u Pana Boga, że gdy miałem iść wraz z całą klasą do pierwszej komunii - ma się rozumieć w kościele kolegiackim - pochorowałem się i moja komunia odbyła się w dwa tygodnie później, oczywiście 80 16 w kościele poklasztornym, z wielką pompą i osobnym dla mnie jedynego klęcznikiem przed wielkim ołtarzem. Ojciec Lechonia, jak się o tym dowiedział, nie mógł wyjść z podziwu: "Jakich czarów Zosia użyła, by malec akurat wtedy się pochorował?". Przy wszystkich swoich nieszkodliwych dziwactwach, które na ogół miały swój głębszy sens i uzasadnienie (na przykład nie pamiętam ich inaczej ubranych, jak na czarno lub granatowo, ostatecznie w ciemnych szarościach, bo ciągle - przez 35 lat - było za wcześnie na zdjęcie żałoby po ojczulku), były osobami pogodnymi, do końca ciekawymi świata i ludzi, i jako byłe nauczycielki lubiącymi młodzież i znajdującymi z nią zrozumienie, mimo że czasami robiły wrażenie żywych reliktów epoki popowstaniowej (oczywiście po 1863 r.). Po drugiej wojnie drzwi się u nas przez cały dzień prawie nie zamykały, bo ciągle przychodziły to dawne i bardzo dawne (sprzed pierwszej wojny) uczennice, to przyjaciółki, krewne, powinowate i znajome, aby pobyć chwilkę lub porozmawiać dłużej z tymi już leciwymi paniami na tematy ogólne i szczegółowe, dawne i teraźniejsze. Co charakterystyczne: nie stronili od rozmów z nimi moi przyjaciele gimnazjalni, na ogół prości chłopcy wprost ze wsi, radząc się w sprawach życiowych, wysłuchując uwag i porad w sprawie savoir vivre'u oraz dowcipkując, bo i do tego były skłonne i chętne. Prawie do ostatnich swoich dni zachowały żywą pamięć i bez trudu potrafiły mi wywieść, jak "przyszywana" babcia Ciołkowska, wdowa po - zdaje się - dość bliskim krewnym wielkiego Ciołkowskiego od rakiet, przez Stasiakiewiczów, Urbańskich, Szlimów, Wieterskich, Mazurowskich i Kamińskich jest z nami spowinowacona lub na jakiej zasadzie babcia Leontyna Kranas, \xtocza, ptfea^ dziuro i Aobioci staruszka^ mewieYtóm czepeczku na głowie, mieszkająca w drewnianym dworku z pięknym ogrodem i wielkim sadem, jest naprawdę ich daleką krewną. Ich sylwetki byłyby zubożone, gdyby nie wspomnieć, jaką odebrały edukację te wieloletnie nauczycielki, urodzone sto lat temu. Ciocia mianowicie w 1901 r., a mama w dwa lata później, ukończyły tę samą siedmioklasową żeńską pensję rządową w Kaliszu. Ponieważ działo się to na parę lat przed strajkiem szkolnym, a do tego pensja była rządowa, więc obowiązującym językiem był oczywiście język rosyjski. Za każde, choćby mimowolnie powiedziane, nawet na pauzie, słowo polskie uczennice 81 01 były surowo karcone przez tak zwane damy klasowe, których obowiązkiem było siedzenie na każdej lekcji i czuwanie nad blagonadiożnym sprawowaniem. Nauczycielami na pensji byli również Polacy. Zapamiętałem nazwisko jednego z nich: Lucjan Fabian Wołyncewicz, nauczyciel matematyki, który, gdy jakaś uczennica gubiła się w zawiłościach matematycznych, zwykł był powtarzać po polsku, ze wschodnim akcentem: "Wszedł na gruszkę, zjadł pietruszkę, o, jak słodka ta cebula". W Kaliszu jako mieście gubernialnym było sporo Rosjan, więc połowę uczennic na pensji stanowiły Rosjanki, z którymi stosunki w obrębie szkoły były koleżeńskie, a nawet przyjacielskie, o czym świadczy do dziś zachowany stos ich fotografii. Ale po wyjściu z budynku szkolnego córki podbitego narodu nie utrzymywały już żadnych stosunków z córkami zaborców. Przy spotkaniu na ulicy dygano sobie tylko, zgodnie z zasadami dobrego wychowania. Jak wiadomo, zasada ignorowania zaborców obowiązywała całą inteligencję. Ale czasami zdarzały się wyjątki. Na przykład dziadek Józef, uznawszy się za "jednoosobowy komitet" pomocy więźniom politycznym, kontakt z nimi utrzymywał za pośrednictwem samego naczelnika sieradzkiego więzienia, który nazywał się - bodajże - Rybaków i z którym dziadka łączyły początkowo tylko stosunki służbowe, wynikające z jakichś remontów czy też prac budowlanych. Dzięki temu dziadek poznał samego Trackiego, gdy siedział on w sieradzkim więzieniu. W rezultacie tej konspiracji Rybaków został dopuszczony do takiej konfidencji, że mógł przychodzić do dziadka z wizytami, ale sam, bez rodziny. Dziadka za to ze strony współziomków nie spotkała nigdy żadna przykrość, bo jego patriotyzm był nieposzlakowany i zapewne domyślano się ukrytych powodów tej znajomości. A Rybaków zaprzyjaźnił się w końcu z całą rodziną, bo choć "różę miał paskudną", co zresztą widać na fotografii, był człowiekiem uroczym i dobrego serca, a do tego lubił się chlubić jakąś daleką koligacją z samym Tadeuszem Kościuszką i wyrzeźbione przez niego z kości słoniowej puzderko uważał za największą pamiątkę rodzinną. On też twierdził, że zna najlepszy sposób na pozbycie się szczurów z piwnicy. Należy mianowicie złapać żywego szczura, posmarować go dziegciem i wypuścić. Pozostałe szczury pomyślą, że to Moskal, i uciekną. 82 Działo się to wszystko w latach, które Lechoń tak scharakteryzował: "Pamiętam czasy, kiedy panna, która do 25 roku życia nie wyszła za mąż, jak moja kuzynka Kazia, uchodziła za starą pannę. Pamiętam listy mego stryja do mojej matki zaczynające się od słów: "Droga PaniłBratowo Dobrodziejko". To wszystko są czasy zamierzchłe, inny świat".1V Lechoń ma rację. To czasy tak odległe, że wprost wierzyć mi się nie chce, że i moja matka, i moja ciotka na pensję do Kalisza i z Kalisza jeździły jeszcze konnym dyliżansem pocztowym, a dwa razy do roku, na wakacje i z wakacji, wynajętą furą, wypełnioną kuframi z rzeczami potrzebnymi w czasie długich miesięcy rozłąki z rodzicami. Podróż dyliżansem trwała tylko 5 czy 6 godzin, furą prawie cały dzień od wczesnego rana do późnego popołudnia. Moja matka uważała za jedno z największych przeżyć swych lat, gdy uruchomioną w 1903 koleją pojechała po raz pierwszy do Kalisza, gdyż podróż trwała nieprawdopodobnie krótko - niecałe dwie godziny. Dziś, po osiemdziesięciu latach, postęp i w tej dziedzinie jest widoczny - pociąg osobowy na przebycie trasy Kalisz-Sieradz potrzebuje 58 minut, a więc mknie z szybkością podróżną 52 km / h. Poziom i wymagania na pensji były wysokie - nie odbiegały od gimnazjów męskich, jedynie zakres przedmiotów był nieco szczuplejszy, nie było na przykład łaciny, arytmetyka zaś była znacznie ograniczona. Ale za to języków obcych uczono znakomicie. Poza wykładowym rosyjskim, mama i ciocia opanowały biegle, w mowie i piśmie, francuski i niemiecki. W rosyjskim przekleństwem były - rzecz to znana — wyjątki na jat', które jeszcze na starość ciocia recytowała bez zająknienia. W związku z tym mama powtarzała: "Bolszewikom należy się wdzięczność, że zlikwidowali tę zmorę". Mamie i cioci nigdy nie brakowało słownictwa w języku francuskim, nawet takiego pozaksiążkowego czy pozaliterackiego. Może przyczyniła się do tego wieloletnia zażyła znajomość z Francuzką, panią Marią Mirolubow, żoną białego emigranta, adwokata w Sieradzu po pierwszej wojnie. Zawsze rozmawiały z nią po francusku, bo pani Mirolubow nigdy nie nauczyła się polskim władać poprawnie: przekręcała niemiłosiernie wyrazy, znęcała się niesamowicie nad wymową i składnią. Wszyscy bardzo lubili, gdy przechodziła na język polski, bo błędy, jakie popełniała, dodawały niezamierzonego komizmu jej konwersacji, pełnej francuskiego dowcipu 83 i żywiołowości. Język zaś niemiecki przydał się w czasie obu wojen. W czasie tej ostatniej mama i ciocia musiały kilkakrotnie rozmawiać z Treuhanderką jednego z podsieradzkich majątków, u której we dworze jedna z moich kuzynek spędziła wojnę jako kucharka. Ta Treuhanderką zwała się po mężu prozaicznie Pfeiffer, ale pochodziła z jakichś kurlandzkich baronów, znała siedem języków, więc z moją matką rozmawiała przez grzeczność nie po niemiecku, lecz po francusku. Madame Pfeiffer brakowało jednak nieraz francuskich wyrazów odnoszących się do życia codziennego i do anegdoty ptzeszYy jej \xXysVLV"ama*. II n'y a pas de pieczka, ii ny a pas de truba. Pensję ciocia Kazia ukończyła ze złotym medalem. Ale dostała tylko dyplom, bo medal trzeba było wykupić, a dziadka nie było stać jeszcze i na ten wydatek. Ukończenie pensji dawało automatycznie uprawnienia do wykonywania zawodu nauczycielskiego, więc mama i ciocia zostały nauczycielkami, ale dopiero po strajku szkolnym, gdy w Sieradzu zaczęły powstawać polskie prywatne progimnazja i inne szkoły półśrednie i średnie. Moja matka i ciotka bardzo kochały i Leszka, i starszego odeń o dwa lata Zygmunta. Ale ta miłość, siostrzana i z powodu różnicy wieku nieco opiekuńcza, nie była ani zaślepiona, ani bezkrytyczna. Zygmunt i Leszek przed pierwszą wojną nieraz w czasie wakacji przyjeżdżali do stryja w Sieradzu i wówczas obie siostry poświęcały im cały swój wolny czas chodząc z nimi na długie spacery, podsuwając im lektury i dyskutując na różny tematy. Matka Lechonia po jednej z takich wizyt napisała: "Mają moi malcy prawdziwy kult dla Was", a po wizycie w 1911 r. zamieściła w liście między innymi i takie słowa: "Kaziuchnie b[ardzo] dziękuję za odczytanie ustępu ze Żmichowskky świadomość, że obaj, choć nie w równym stopniu, są pochopni do wysuwania] surowych sądów o ludziach, jest mi ciężkim bólem: kocham świat i ludzi, a świado-J mość, żeśmy tylko ludźmi i wszyscy grzeszni, nie pozwala mi nigdy rzucać kamieniem: f skąd w dzieciach, których życie dotychczas kąpie się w cieple i słońcu, jest ta surowość?| Nie wiem, pocieszam się, że to minie, tym bardziej że obaj są wrażliwi i Żmichowśfe podziałała na ich serca".18 O jaki to ustęp ze Żmichowskiej chodzi, nie udało mi się dociec, choć nieraz 84 w tym celu sięgałem do książeczki, z której odczytała go ciocia Kazia, a mianowicie do Wyboru pism Żmichowskiej z przedmową Ignacego Chrzanowskiego wydanego w 1901 r. przez Gebethnera i Wolffa w tak zwanej serii miniaturowej. Po wojnie, oczywiście pierwszej, obaj chłopcy, a właściwie trzej, bo był jeszcze najmłodszy Wacław, weszli już we własne dorosłe życie, ale opiekuńcze zainteresowanie ich losami pozostało u ich sióstr. Życie i postępowanie Zygmunta nie budziło ich zastrzeżeń, ale losy Wacka, a zwłaszcza Leszka, śledziły z troską, która nie omijała również jego twórczości. Uważały, że nagły sukces przyszedł, gdy był jeszcze za młody, nieodporny na zwodnicze uroki tego świata, i wspólnie z jego ojcem bolały, że Leszek prowadzi życie cygańskie, nieustabilizowane. Intuicyjnie wyczuwały, że Leszek w gruncie rzeczy jest człowiekiem tragicznym, o czym świadczyła choćby jego próba samobójstwa, a co później potwierdziły trzy tomy Dziennika i liczne wspomnienia jego przyjaciół. Ciocia Kazia, która -jak o tym była już mowa - ostatnie dwadzieścia lat swego życia spędziła unieruchomiona w łóżku i miała w związku z tym więcej czasu na modlitwy, rozmyślania, wspominanie przeszłości i pilne śledzenie wydarzeń bieżących, twierdziła ponadto, że znaczna część tragedii twórczej Leszka tkwiła w tym, że nie potrafił być niezależny od poezji wielkich romantyków i wskutek tego za mało był oryginalny. "Zauważ - mówiła mi w tych latach - że połowa Karmazynowego poematu pochodzi z ducha poezji Słowackiego. A tytuł Srebrne i czarne też ściągnięty, tym razem od Stendhala. A teraz znów Or-Ota naśladuje". Lecz te słowa krytyki nie były krytykanctwem. Tkwiła w nich jedynie melancholia życiowego doświadczenia, że ideał trudny jest do osiągnięcia. Gdy wreszcie chyba w rok po zakończeniu wojny trafił do naszego domu, okrężnymi drogami, na kilka dni wypożyczony tomik Arii z kurantem, który w całości przepisałem do osobnego zeszytu, obydwie zaakceptowały te wiersze bez zastrzeżeń i często do niego zaglądały. To był właśnie ten ton XIX-wiecznej poezji patriotycznej, w którym pokolenie mojej matki i ciotki, urodzonych w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, wzrastało i którym było przepojone. Powtórna utrata niepodległości w czasie drugiej wojny światowej, walka żołnierzy w wojsku polskim poza granicami kraju i w podziemiu, gehenna narodu, tęsknota emigranta, uczucia patriotyczne zespolone z przeżyciami religijnymi, to była 85 ta tematyka, którą głęboko przeżywały i rozumiały, odnajdując w niej swą młodość i równoległe z nią dzieciństwo Leszka-Lechonia. Doczekały też pierwszego w PRL wydania Poezji Lechonia w 1957 r. w wyborze dokonanym przez Mariana Toporo-wskiego i gdy przyjeżdżałem z Wrocławia do domu rodzinnego, widziałem, że ten tomik zawsze leżał w zasięgu ręki. Śmierć Lechonia obie jego stryjeczne siostry przeżyły tym mocniej i głębiej, że była to śmierć samobójcza. A w XIX wieku, który je ukształtował, samobójstwo traktowane było przez sługi Kościoła jednoznacznie -r dusza samobójcy jest potępiona na wieki, ciału więc odmawiano pogrzebu katolickiego i pochówka w poświęconej ziemi. Moja mama i ciocia nie kryły się ze swymi zastrzeżeniami wobec tych praktyk; ich gorąca wiara i ufność w miłosierdzie boskie nie pozwalały im pogodzić się z tym oficjalnym stanowiskiem Kościoła. Rozstrzygnęły zatem ten problem w sposób typowy dla lekkiego antyklerykalizmu wszystkich Serafinowiczów: to księża, służąc zarazem boskim i ziemskim celom Kościoła, w tym wypadku uzurpują sobie Bogu zastrzeżone prawo decyzji o wieczystym potępieniu. A przecież któż może wiedzieć, co działo się między Bogiem a sercem Leszka, zanim ciało jego roztrzaskało się o bruk nowojorski? Dziś, w latach posoborowych, takie rozumowanie wydaje się oczywiste i niesprzeczne z nauką Kościoła, ale śmierć Lechonia nastąpiła ponad ćwierć wieku temu, a do tego obie panie miały już po siedemdziesiątce, a więc były w latach, gdy nie tak łatwo jest kwestionować prawdy wpojone sobie w dzieciństwie i młodości. Więc jakieś wątpliwości, czy mają rację w tej sprawie, jednak pozostały, co wyrażało się w ciągłym indagowaniu Zygmunta o okoliczności śmierci Leszka. Lecz Zygmunt początkowo sam również niewiele wiedział, bo nie były to lata, w których listy do Ameryki i z Ameryki śmigałyby ekspresem, później zaś, sam już ciężko chory na serce, jakoś nie kwapił się do bardziej szczegółowych relacji. Dopiero gdy ciocia Kazia, na trzy miesiące przed swą śmiercią, w liście donoszącym o śmierci mojej matki, jeszcze raz wróciła do dręczącej ją sprawy Leszka, Zygmunt w listach z l stycznia i 13 lutego 1967 r. napisał, co wiedział o tej sprawie, donosząc między innymi: "[Leszek] na emigracji [...] czuł się i bardzo dobrze, i jednocześnie bardzo źle. Ostatnio [...] stan jego bardzo się pogorszył, myślał ciągle o śmierci, której bał się. 86 spowiednik ks. pułkownik Tyczkowski19 w asyście 2 mnycn Księży. vjn ic/, nad trumną Leszka w kościele". Do tych informacji dołączył jeszcze odpis listu do siebie skierowanego: "Bardzo drogi Zygmuncie. Odprawiłem Mszę św. za poetę Jana Lechonia i ufam spokojnie, że Dobry Bóg da mu jak Hijobowi wszystkiego siedmiokroć. Przecież pozwolił ongiś nieprzyjaznemu, by uderzył ciało Hiobowe, ale do duszy prawa nie dał. Ufajmy, że z tej strasznej męki życia dusza wyrwała się z tęsknotą za Prawdziwym Ojcem. Komańcza LVII.56. + Stefan kardynał Wyszyński". 87 Stryj Antoni i stryjeczne rodzeństwo O średnim z Serafmowiczów, moim dziadku stryjecznym Antonim, ustna tradycja przekazała mi niewiele wiadomości. Umarł, gdy miałem dwa lata, i nikogo, z jednym wyjątkiem, o którym będzie mowa dalej, nie widziałem z tej gałęzi rodziny. Początkowe nauki dziadek Antoni pobierał w szkole sieradzkiej. Świadczy o tym zachowane świadectwo ukończenia przezeń w roku 1868 klasy drugiej. Wcześniejsze o dwa lata świadectwo dziadka Józefa zostało wystawione w jeżyku polskim, świadectwo dziadka Antoniego, całe już w języku rosyjskim, podpisane jest przez dwóch nauczycieli Rosjan. Rusyfikując szkolnictwo w Królestwie i wprowadzając język rosyjski jako wykładowy, władze carskie nie zdążyły jedynie zmienić pieczątek i na rosyjskim świadectwie dziadka Antoniego jest jeszcze pieczątka w języku polskim, ta sama, co na świadectwie dziadka Józefa: Szkoła Powiatowa Ogólna w Sieradzu. W tym samym, 1868 r., Rosjanie zamknęli w Sieradzu tę szkołę 1, wobec czego dalszą edukację dziadek Antoni pobierał zapewne w Piotrkowie Trybunalskim. Jak to można zobaczyć na fotografii, dziadek Antoni w młodości był najprzystojniejszym z braci: twarz pociągła, czupryna zaczesana do góry, brwi gęste. proste, mała hiszpańska bródka i wąsy. Nie wąsy - wąsiska. Obfite, długie, z wiekiem coraz większe i dłuższe. Przez całe życie pracował na drodze żelaznej, czyli na kolei, ale nie w dyrekcji, jak dziadek Dionizy, lecz w służbie ruchu. Najpierw na drodze warszawsko-wiedeńskiej w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie mieszkał razem z siostrami, Wandą i Manią, po czym od 1 897 r. jako pomocnik zawiadowcy na dworcu kolei warszawsko-wiedeńskiej w Warszawie. W tym też roku ożenił się z Władysławą z domu Paszyńską. Zaraz też urodziło mu się dwoje dzieci: w 1898 r. córka Wanda, w następnym rówieśnik Lechonia - Stanisław. W przeciwieństwie do ojca Lechonia, który przed pierwszą wojną przeciętnie co rok zmieniał mieszkanie, dziadek Antoni twardo trzymał się jednego adresu - ul. Leopoldyna 22 m. 5 (dziś ul. Emilii Plater). 2 88 kolejowej zwolniony pod zarzutem - jak pisała matka Lechonia - "działania na szkode instytucji, w której pracował". Nosił się wówczas z zamiarem założenia sklepu. Na czym to "działanie na szkodę" polegało, w listach nie ma żadnej wzmianki. W każdym razie cała rodzina, a szczególnie babcie w Piotrkowie, bardzo przeżywały tę sprawę, jak się okazało, niepotrzebnie, bo dziadek Antoni miał swoje chody i znajomości, o czym tak donosił jego młodszy brat: "Dziś Antoś wyjechał do Łodzi z listami osób wysoko postawionych do dyrektora kolei łódzkiej. Poczynam nabierać wiary w możliwość pomyślnego rezultatu starań Antosia. Listy pochodzą od osób, od których dyrektor jest w znacznym stopniu zależnym, a także i od tych, którym zawdzięcza obecne swoje stanowisko".3 W rezultacie tego poparcia dziadek Antoni został mianowany pomocnikiem zawiadowcy stacji Łódź, a więc otrzymał analogiczne stanowisko jak w Warszawie. Zawiadomiła o tym dziadka Józefa matka Lechonia w słowach pełnych podziwu: "Oto mówią Ci usta prawdomówne, brzydzące się fałszem i nie lubiące plotek, że brat Twój Antoni od dnia l maja pełni obowiązki zawiadowcy stacji Łódź. Azali wierzysz już? Antosisko opalił się jak cygan, rad, że ma nareszcie pracę i pewny kawałek chleba. Antosiowa z dziećmi do czasu wynalezienia odpowiedniego mieszkania w Łodzi bawi jeszcze w Warszawie".4 Ta banicja trwała lat parę, po czym dziadek Antoni znów wrócił na swe dawne stanowisko do Warszawy. Wybuch wojny światowej zastał jego żonę, czyli babcię Władysławę, wraz z dziećmi na wakacjach "w Sopotach" i dopiero po paru tygodniach, przez Szwecję i Petersburg, zdołała powrócić do Warszawy. To było jednak dopiero preludium do właściwej tułaczki - w 1915 r. cała rodzina została przez ustępujących z Warszawy Rosjan wyewakuowana w głąb imperium. Ona była w Mińsku, on w Brześciu Litewskim, w końcu spotkali się wszyscy w Moskwie, gdzie dziadek dalej pracował na kolei i gdzie zupełnie dobrze im się powodziło. Ale do czasu. "Nie daj Boże drugi raz przeżywać to, cośmy tam przechodzili" - pisała babcia Władysława. Dla mnie zaś najdziwniejsze jest to, że przez cały czas pobytu dziadka Antoniego w Moskwie dziadek Dionizy wprawdzie rzadko, ale otrzymywał od niego wiadomości przesyłane bądź przez osoby trzecie, bądź też nawet telegraficznie - ponad linią frontu, może przez kraje neutralne. 89 Wrócili, gdy tylko okoliczności na to pozwalały - w 1918 r. byli już w Warszawie. Dziadek Antoni, wówczas już 66-letni, długo, zapewne ze względu na swój wiek, nie mógł znaleźć pracy. Po dłuższych staraniach otrzymał wreszcie stanowisko zawiadowcy stacji w Koluszkach ,,z płacą - jak pisał dziadek Dionizy - jaką dawniej otrzymywał minister komunikacji", a w parę miesięcy później przeniesiony został na takież stanowisko do Tłuszcza "na drodze petersburskiej II klasy", gdzie pracował aż do przejścia na emeryturę w 1924 r. Choć tuż przedtem pisał, że czuje "wstręt do wszystkiego, co pachnie służbą kolejową przy bezustannej redukcji pracowników [...] przy rozmaitych galicyjskich wymysłach biurokratycznych zmierzających do ogłupienia tak, że obrzydzają człowiekowi życie, nawet najcierpliwszemu z musu", to po przejściu na emeryturę - podobnie jak pozostali bracia - czuł się "dla braku zajęcia [...] bardzo nieszczęśliwym". Aby nie być zupełnie bezczynnym, zaangażował się w działalność Zjednoczenia Kolejowców Polskich i aż do śmierci pełnił w nim funkcję sekretarza zarządu Sekcji Emerytów. Dziadek Antoni, choć równie pracowity jak jego bracia, odstawa! jednak znacznie od etosu swego rodzeństwa. Był łasym na pieniądze i jednocześnie skąpym, a może raczej nieuczynnym egoistą. W porównaniu z warunkami materialnymi czy to brata Józefa, czy Dionizego, czy zwłaszcza sióstr Mani i Luci, był bogaczem, ale do żadnej pomocy najbliższej rodzinie, choćby w formie pożyczki, nie poczuwał się. Jako zastępca zawiadowcy stacji warszawskiej miał pensję roczną w wysokości 995 rs.("700 rs. pensja zasadnicza, 140 rs. dodatek na mieszkanie, 55 rs. na opał i 100 rs. dodatku z drogi obwodowej"), po paru latach stać go było na kupienie kamienicy w Milanówku, w której odnajmował mieszkania, z czego miał zapewne drugą pensję, ale w filantropię rodzinną bawić się nie lubił, o czym dziadek Dyzio tak pisał: "O Antosiach nie mam zbyt szczegółowych wiadomości, albowiem bywam tam bfardzo] rzadko. Domyślam się ze stopy utrzymania domu oraz przyodziewku, że mają duże dochody dla siebie. Antoś, który nie miał 50 rubli dla Luci na zapłacenie stancji za Zygmusia, znalazł rb 1000 dla Stasia Wolskiego na kupno apteki za 21000 rb w Sosnowicach" (Sosnowcu). W krytycznym nastawieniu do dziadka Antoniego sekunduje dziadkowi Dyziowi również jego żona: "Przed paru dniami był Antoś w Warszawie, jęczy jak 90 zwykle, tymczasem my dowiadujemy się od tych, z którymi są szczersi, iż nie mają gorzej niż w Warszawie, czyli, że znów mają "złote jabłko", boć tak sam się wyrażał o swej posadzie. Doprawdy, gdy patrzy się w życie i widzi, jak często pod wpływem innych kobiet mężczyźni wznoszą się duchowo i na odwrót, złe obniżają słabych, bez charakteru, choćby mieli najlepsze serca, z trwogą myślę, czy potrafimy w dzieciach wyrobić charakter stały i niezachwiany [...] chciałam pisać do niego przedstawiając mu położenie sióstr, którym teraz powodzi się znacznie gorzej [...], ale Władek powiada, że to wszystko darmo".5 Opinia wypowiedziana dosadnie i jasno, a uzupełnił ją dziadek Dyzio pisząc: ,,Do kosztów na krzyż dla śp. Matki, Antoniego bynajmniej nie będę dopuszczał, choćby dlatego, że otrzymałbym odpowiedź wykrętną". Nic zatem dziwnego, że między obu warszawskimi braćmi panowały stosunki ochłodzone. "Z Antonim widuję się bardzo rzadko - pisał w 1907 r. dziadek Dyzio - tylko wtedy, kiedy on ma do mnie jaki interes, zaś rodziny nasze nie komunikują się wcale". Wydarzenia w czasie wojny i wkrótce po niej jeszcze bardziej pogłębiły przepaść między braćmi. Antoni czuł urazę, że Dyzio nie dopomógł mu po powrocie z Rosji w staraniach o posadę, a tenże tłumaczył się, że "Antoś przecenia moje stosunki i znaczenie u ludzi, od których posady są zależne", i pisze dalej, że nie wybiera się nawet odwiedzić brata, gdyż "byłbym gościem niezbyt mile widzianym, co potwierdzają znajomi, do których Stasiek [syn dziadka Antoniego] za bytności w Moskwie oczerniał rodzinę swego [sic!] brata". Stasiek po powrocie z Moskwy zaczai i rodzicom przynosić same udręki i zmartwienia. "Był dziecko, jak wyjeżdżaliśmy, dziś dorosły chłopiec". Jeszcze w Rosji wstąpił do jakiejś polskiej formacji wojskowej, po powrocie w styczniu 1919 r. był świeżo mianowanym oficerem ułanów, ale po zakończeniu wojny 1920 r. został zdemobilizowany i pozostawał na utrzymaniu rodziców nie mając albo chęci, albo szczęścia do znalezienia jakiegoś zajęcia. W 1922 r. dziadek Antoni z goryczą pisze: "Mój Stach bezustannie obełguje, że lada dzień otrzymuje nominację na oficera straży kresowej. Oj! oj! co za męczarnie dla mnie". To był dopiero początek dalszych kłopotów. W 1923 r. Stanisław ożenił się z panną Marią Warszawską, podobno bliską krewną Adolfa Warskiego-Warszawskiego, przy czym ślub wziął w cerkwi, i następnie 92 założył kancelarię porad prawnych dla osób chcących się rozwieść pod firmą "Stanisław Nowina-Serafinowicz". To szczególnie rozsierdziło dziadka Dyzia, szczerego demokratę, który powyższe wiadomości zakończył podpisem "Wasz nie-Nowina Serafinowicz". Firma oczywiście splajtowała natychmiast i dziadek Antoni przekazał Sieradzowi następujące informacje: "Stasio, jak wam wiadomo, ożenił się i obecnie jest bez żadnego utrzymania, zjechał mi na kark z żoną i maleńkim dzieckiem, mam życie wcale niewesołe, nawet, szkoda mówić, utrapienie". Wreszcie w 1924 znalazł jakąś posadę w Izbie Skarbowej aż w Wejherowie na Kaszubach, ale synowa z synem mieszkała u teściów. W 1926 r. znów był na utrzymaniu rodziców. W dwa lata później babcia Władysława skarży się w liście: "Stach nie ma nic jeszcze, na razie znalazł przynajmniej mieszkanie i to już wiele, że ma dach nad głową [...], może wymodlę u Boga jaką pracę dla niego [...] Rysiuniu w szpitalu, bardzo chore dziecko [...], całe ich położenie bez wyjścia, jeden cud może ich z tego wyprowadzić". Cud się nie zdarzył, ale wujek Stasiek znalazł wyjście z beznadziejnego położenia i -jak dowiedziałem się w 40 lat po opisywanych wydarzeniach - rozwiódł się ze swą żoną, zostawiając ją z dwojgiem małych dzieci. To małżeństwo z panną Warszawską, a właściwie jeden z jego owoców, czyli ów mały Rysiunio, stał się po drugiej wojnie pośrednio źródłem wznowienia plotki o pochodzeniu Lechonia od narodu wybranego. A sprawa ta antecedensy miała następujące: Gdy nastała nowa era, era telewizji, popularną osobą w społeczeństwie stał się młody dziennikarz, Ryszard Serafinowicz, prowadzący co parę dni różne kwizy i teleturnieje, jak najpopularniejsza "Wielka gra" lub "Kółko i krzyżyk", "Drzewko mądrości", "Wiedza i pamięć", "Dwadzieścia pytań", "Śladami Pitagorasa" itd. "Skąd się wziął jeszcze jakiś Serafinowicz?" - pytałem sam siebie, nie wiedząc nic jeszcze o chmarze Serafinowiczów koło Międzyrzeca Podlaskiego. A Ryszard Serafinowicz uśmiechał się w telewizyjnym okienku, był gładki i uprzejmy, i wszyscy go lubili. Ale gdy pewnego razu jakiś teleturniej o wiec nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy reaktor atomowy w Świerku znajduje się na lewym czy na prawym brzegu Wisły, a Serafinowicz, aby to wyjaśnić, musiał zajrzeć do ściągaczki, uznałem, że jak na warszawiaka przekroczył granice normalnej dziennikarskiej ignorancji i jak moja 94 matka nie chodziła do kolegiaty, tak ja przestałem oglądać teleturnieje przez niego prowadzone. Prawdę mówiąc, nie wiem dlaczego, działał mi na nerwy. Kiedyś przy spotkaniu z Zygmuntem Serafinowiczem, starszym bratem Lechonia, spytałem, czy nie wie przypadkiem, kim jest Serafinowicz z TV? "To starozakonny, który twierdzi, że jest kuzynem Leszka" - odpowiedział wuj. Ale na tym sprawa się nie zakończyła, bo gdy spotkaliśmy się znów po roku, wuj Zygmunt zaczął od wyjaśnień, że ten Serafinowicz jest rzeczywiście naszym kuzynem, i to bliskim, bo synem Stasia. "Rysiunio", o którym pisała babcia Władysława w 1928 r., to właśnie on. W kilka lat po tej rozmowie przeczytałem w "Tygodniku Powszechnym", że Ryszard zmarł 25 marca 1972 r. w Montrealu w Kanadzie, a całkiem niedawno, bo w" Antenie" z 1981 r.. przeczytałem o nim między innymi co następuje: "Rok 1968 był dla teleturniejów katastrofą. Usiłowano je upolitycznić za wszelką cenę: na kolegium Działu Rozrywki i Muzyki Serafinowicz nazwał to bzdurą i stwierdził, że równie cennym pomysłem byłoby upolitycznienie gazetowych krzyżówek. W efekcie przestał być kierownikiem redakcji. [...] Serafinowicz zaś zrobił wówczas coś - moim zdaniem - bez sensu. Mocno urażony, po długich staraniach, ten wychowanek jezuickiego gimnazjum odnalazł w swej genealogii niepolskie pochodzenie i wyemigrował do Kanady, gdzie wkrótce zmarł na białaczkę. Jegc zniknięciu towarzyszyły oczywiście najfantastyczniejsze i najbzdurniejsze plotki: a to że został aresztowany za szpiegostwo, a to, że zabito go w Wiedniu... Nic z tego nie byk prawdą: do końca życia nie wystąpił prywatnie ani publicznie przeciw Polsce, wyjecha zaś najzupełniej legalnie i normalnie, z własnej woli, pełen uzasadnionej goryczy".' Być może gorycz jego była tym większa, że w czasie okupacji aż do października 1943 r był, pod pseudonimem "King", żołnierzem 3 plutonu sławnego "Parasola".7 Sprawca zaś tego dodatkowego zamieszania genealogicznego, to jest ojciei Ryszarda, wuj Stasiek, ożenił się powtórnie i losy wojny zagnały go do Anglii, gdzie też pewnie zmarł, może zostawiając po sobie jeszcze jakieś potomstwo z drugieg( małżeństwa. Z córką Wandą dziadek Antoni nie miał takich kłopotów. Po powrocie z Rosji pracowała w jakimś biurze, wkrótce wyszła za mąż za Stefana Karwowskieg I niebawem obdarzyła dziadka wnóczką Krysią, która przed wojną pisywała do mnie Listy piękne ilustrowane kredkami i farbami wodnymi. Ciocia Wandzia bowiem po śmierci dziadka Antoniego utrzymywała kontakty z rodziną w Sieradzu. Zginęła tragicznie w czasie oblężenia Warszawy w 1939 r. Przez wiele lat myślałem, że Krysia także nie żyje. Dopiero niedawno wczytując się w korespondencję rodzinną znalazłem list wuja Zygmunta Chudzyńskiego do mojej mamy z 1964 r., a w nim jego fotografię z córką Krysi, jak ją nazwał "rozkosznym dzieciakiem, moją wielką miłością". Ale, niestety, w liście nie poinformował ani ojej imieniu, ani o nazwisku i w ten sposób nitka kontaktów rodzinnych, zerwana przez wojnę, znów pękła i nie ma sposobu na jej nawiązanie. Dziadek Antoni potrafił pisać wzorcowe listy okazjonalne. Oto jeden z nich, napisany na imieniny brata w 1900 r. "Kochany Józieczku! Zawsze przechowuję jednakie dla Ciebie życzenia, aby więc chociaż przypomnieć się w dniu Imienin, ślę Ci, Mój Kochany Braciszku, najszczersze życzenia wszystkiego najlepszego, czego tylko człowiek prawy i zacny spodziewać się może na tym tu padole bezustannej walki z przeciwnościami życiowymi, niechaj Najwyższy Pan Niebios darzy Cię swymi łaskami i otacza szczęściem, zdrowiem i pociechą z dziatwy, tego Ci z całego serca życzy zawsze kochający, całując w buziaka, Twój Antoni". I taki sam charakter ma niemal cała jego korespondencja słana do Sieradza: serdeczna w tonie, operująca wielkimi słowami i pozbawiona jakichkolwiek rzeczowych informacji. Tak było, gdy powodziło mu się dobrze, dopiero gdy życie na starość przycisnęło go troskami, stał się skłonny do dzielenia się nimi z rodziną. W przeciwieństwie do swych braci niemal do końca życia był zdrów, ale na krótko przed śmiercią zapadł na dziewięć czy dziesięć chorób jednocześnie. Zmarł w Milanówku, w swoim domu, 4 kwietnia 1931 r., mając lat 77. 97 ) - Album rodzinne.. Ojciec Ostatnie, najmłodsze z siedmiorga dzieci Józefostwa Serafinowiczów seniorów urodziło się 9 października 1860 r., gdy jego ojciec był już na emeryturze i miał 67 lat. Tym dzieckiem był przyszły ojciec Lechonia. Rodzicami chrzestnymi dziecięcia byli: Marianna Jabłońska, czyli jego babka, oraz Andrzej Pniewski, bliżej nieznany. Jako świadkowie wystąpili: Karol Rapczyński, 37-letni stolarz, i Paweł Sałaciński, 35-letni krawiec. Obrzędu chrztu dokonał wspomniany już wikariusz łaski, ks. Ildefons Dębicki, za trzy lata uczestnik powstania, nadając noworodkowi dwa imiona: Dionizego i Władysława. W dzieciństwie i w latach młodzieńczych nazywany był więc w rodzinie Dyziem, dopóki żona w latach późniejszych nie wyeliminowała "swawolnego Dyzia" tak gruntownie, że nawet na klepsydrze widnieje tylko Władysław. Ale w domu jego brata i bratanic dalej używano zamiennie obu imion, więc gdy byłem mały, myślałem, że są to dwie różne osoby. O całej rodzinie dziadka Dyzia słyszałem zawsze bardzo wiele i z całą, z wyjątkiem Lechonia, zetknąłem się osobiście. Prawdziwy nadmiar szczegółów odkryłem, gdy przemogłem własne, Kosińskie, bo z pewnością nie po Serafinowiczach odziedziczone, lenistwo i przeczytałem wszystkie zachowane listy wszystkich Serafinowiczów. A jest tych listów około czterystu. Cóż robić, aby nie utonąć w tych szczegółach? Starszy brat Lechonia, Zygmunt, który nie znosił biografistyki i hagiografii, z pewnością poradziłby: "Zostaw puste kartki. Tak będzie najlepiej". Z drugiej strony, jak się pomyśli, ile daliby biografowie Mickiewicza za bliższe i obfitsze informacje o panu Mikołaju lub za ostateczne wyjaśnienie sprawy pochodzenia pani Barbary z Majewskich! Toutes proportiom gar de es, Lechoń to wprawdzie nie Mickiewicz, ale jako ostatni z serii klasyko-romantyków też zasługuje na uwagę. Zresztą, mnie akurat, uwikłanemu w rodzinne sentymenty i wspomnienia, najtrudniej jest z obiektywnym dystansem decydować, co jest ważne i ciekawe, a co błahe i nieistotne. Myślę, że czas i fachowcy podejmą w tej sprawie odpowiednie decyzje. O ojcu Lechonia do 21 roku życia nie zachowały się żadne informacje ani 98 Z-lKWlUUWĆUlil, mieszkając na stancji u ciotki Teodory, która wraz z mężem Fortunatem Wolskim miała w Piotrkowie mały dworek. Najstarszy zachowany list dziadka Dionizego pochodzi z maja 1881 r. i od razu - przynajmniej dla mnie - przynosi rewelację. Dziadek Dyzio jest junkrem "1. rota 1. wzwoda Odesskago Piechotnago Junkerskago Ucziliszcza". Nigdy o tym nie słyszałem. Może w rodzinie wołano zapomnieć o tym epizodzie jego życia, choć iluż to Polaków służyło w armii carskiej; w przeddzień I wojny światowej tylko zawodowych oficerów Polaków było w wojsku rosyjskim 10 tysięcy.l Ponieważ piszę to akurat w okresie świąt wielkanocnych, może warto przytoczyć fragment tego listu opisujący, jak 102 lata temu ojciec Lechonia spędzał Wielkanoc. "Święta WielkiejNocy [sic!] spędziłem nie bardzo przyjemnie, gdyż przez pierwsze 2-3 dni świąt chodziliśmy po mieście z karabinami i bojowymi patronami rozganiając gromadzący się naród, aby bić żydów. Oprócz naszej szkoły chodziły jeszcze po mieście 2 pułki piechoty, 2 bataliony strzelców, batalion rezerwowy i 400 kozaków; miasto miało widok wojenny". W następnym liście, nie datowanym, lecz, jak wskazują pewne szczegóły, pochodzącym z następnego roku, pisał, co następuje: "O sobie nie mam Ci co donosić, gdyż wszystko idzie po dawnemu i wegetuję z dnia na dzień; chyba że leżałem w szpitalu przez kilka tygodni na zapalenie oczów, a później gardła, a przyszedłszy cokolwiek do zdrowia dnia wczorajszego wypisałem się ze szpitala, chociaż jeszcze nie wychodzę nigdzie ze szkoły. Oczy zupełnie mi spalono lapisem, o kilkanaście kroków nie rozpoznaję osób, pozwolono mi nosić okulary, lecz na kupno takowych moja kieszeń nie pozwala mi". Ostatecznie dziadek Dyzio owego "ucziliszcza" nie skończył, do czego z pewnością przyczynił się zły stan jego zdrowia, który zresztą będzie u niego trwać prawie permanentnie. Wrócił do Królestwa i zaczął pracować w aptekach, szykując się widocznie do tego zawodu. Na święta Bożego Narodzenia 1883 r. informuje matkę, że zrezygnował z pracy w warszawskiej aptece Wróblewskich i przeniósł się do Pułtuska 99 do apteki "p. Ostaszewskiej, wdowy". Ma u niej 8 rubli miesięcznie i jedną trzecią "roboty, jaką miałem w Warszawie", gdzie "nie dano mi nawet jeść, gdym był słaby jeden dzień" - użala się przed matką. Ponieważ ma więcej czasu, zamierza popracować nad sobą i wziąć się do nauki. Pisze dalej, iż "Gdybym chciał towarzystwa, toby mi tutaj na nim nie zbrakło, a nawet byłbym przyjętym chętnie, lecz brak porządnego ubrania nie pozwala mi korzystać ze sposobności". Później w listach od niego jest aż dziesięcioletnia luka. Ponieważ w korespondencji od innych osób też są widoczne luki w tym okresie, upatruję w tym rączkę babci Wikci, żony dziadka Józefa, która jako dobra pani domu i zaradna gospodyni) z pewnością usuwała niepotrzebne papierzyska. Strach pomyśleć, co by sję stało, gdyby nie te zaradne i dbające o czystość gospodynie! Świat do dziś utonąłby w stosie papierów. Dopiero po jej śmierci w 1901 r. córki, przez ponad 60 lat, aż do zgonu, konsekwentnie nie wyrzuciły ani jednego listu. Luka w korespondencji powoduje, że kolejny okres w życiu dziadka Dionizego stanowi w jego biografii nie do odtworzenia białą kartę, na której można zapisać tyle tylko, że "próbował różnych zawodów", "przed ożenieniem się zmieniał często pracę", "już wtedy mieszkał głównie w Warszawie". Ponieważ później pracował przeważnie jako buchalter, można wnioskować, że w tych latach właśnie zdobył ten fach i umiejętności, nie mówiąc już o tym, że wszedł w środowisko inteligencji warszawskiej, ponawiązywał znajomości i przyjaźnie oraz nabył doświadczeń życiowych. Ale wśród wszystkich ustnie mi przekazanych informacji z odległych lat zawsze | górowała i na czoło wysuwała się jedna: pracował w Towarzystwie Kolonii Letnich2 - z którą to działalnością dziadek Dyzio widocznie najbardziej się identyfikował. Oczywiście nie była to praca zarobkowa, lecz naprawdę społeczna, podjęta pod wpływem idei pozytywizmu, ale także z osobistej pasji do działań społecznikowskich, która cechowała go przez całe życie. Być może praca właśnie na niwie -jak wówcza mówiono - opieki nad młodzieżą wynikała z jakichś osobistych obserwacji i przeżyj dziadka Dyzia. Bo bywał w owych latach podobno "na wozie i pod wozem", mieszka -jak to kawaler - byle gdzie i przede wszystkim tanio, więc można przypuszczać, że bieda i nędza warszawiaków z Powiśla czy Pragi znane mu były z autopsji, a los dzieci 100 żyjących na brudnych podwórkach i nad cuchnącymi rynsztokami, nie widzących wsi i nie znających świeżego powietrza, niedożywionych i obdartych skłonił go do działań nad choćby częściowym rozjaśnieniem ich trudnego i zaniedbanego dzieciństwa. Celem Towarzystwa Kolonii Letnich było, jak sama nazwa wskazuje, zorganizowanie dzieciom ubogich rodziców pobytu na wsi, wśród pól, łąk i lasów, nie tylko zresztą w formie kolonijnej, ale także umieszczenie ich latem, w pojedynkę, u zamożniejszych gospodarzy, na plebaniach, u leśników, jak również zabieranie ich przez rodziny warszawskie na wspólne z ich dziećmi wakacje. Tę ostatnią formę pomocy Lechoń, na podstawie własnych obserwacji i przeżyć, oceniał po latach negatywnie, pisząc w Dzienniku: "Moi rodzice zawsze zabierali na wakacje razem z nami któregoś z najbiedniejszych kolegów moich lub Zygmunta, którzy mieli wszystko to, co my, a poza tym odbierali od rodziców specjalne pochwały, bo byli to zwykle najlepsi uczniowie. Widać jednak - przyjmować coś jest to największe upokorzenie. - Było ono prawie nieszczęściem tych chłopców, którzy zawsze byli skwaszeni, jakby wszystkiego im było mało".3 Praca w Towarzystwie w decydujący sposób zmieniła życie dziadka Dyzia. Pisze o tym jego najstarszy syn, Zygmunt: "[...] ojciec nasz poszukiwał osób gotowych pracować bezinteresownie w Towarzystwie Kolonii Letnich [...] W domu wujenki właśnie znalazł [w osobie jej siostrzenicy - przyp. J.A.K.] ofiarną towarzyszkę pracy, a potem i żonę..." 4, pannę Marię Niewęgłowską, którą poślubił w 1896 r. Ale na tym nie koniec rodzinnych związków z TKL-em. Gdy urodził się Leszek, jego matką chrzestną, wraz z dziadkiem Józefem jako ojcem, została pani Jadwiga z Findeisenów Pawińska (ur. 1868), od 1903 członkini Zarządu Kolonii Letnich, od 1918 prezeska w ciągu kilku kadencji, członkini zarządu Szpitala dla Dzieci Karola i Marii od 1913 r., założycielka i członkini rady fundacyjnej Warszawskiej Szkoły Pielęgniarek, radna m. Warszawy z wyboru w latach 1919-1927, w czasie I wojny pracowniczka wydziału oświaty w Komitecie Obywatelskim i w Radzie Głównej Opiekuńczej, członkini rady do spraw kolonii przy Ministerstwie Opieki Społecznej oraz komitetu wojewódzkiego do spraw kolonii. Ta aktywna, jak widać z powyższych wyliczeń, działaczka społeczna 102 Dziadek Dyzio przez całe życie starał się działać społecznie dla dobra bliźnich, przede wszystkim młodzieży. Do swego starszego brata Józefa miał pretensje, iż ten "nie przyjmował żadnego udziału w życiu społecznym", zapatrzywszy się na swego patrona, "ale starego, a nie młodego". Widocznie w przekonaniu dziadka Dyzia święty Józef w młodości musiał być "aktywistą wiejskim". Gdy po pierwszej wojnie dziadek Dyzio został kierownikiem przytułku dla starców, jeszcze mało mu było tej pracy, o czym świadczy wspomnienie Lechonia: ,,[...] mój siedemdziesiątki dobiegający ojciec zabrał się do pobliskiej szkoły miejskiej, cały wolny czas tam spędzał i w parę lat zrobił z nią to samo, co z przytułkiem: stała się ona wzorem nie tylko dla szkół powszechnych i zobaczywszy ją z melancholią porównywałem j ą do szkoły Konopczyńskiego, którą skończyłem i która w swoim czasie uchodziła za wzorową". 6 Pośmiertne uznanie pracy dla tej szkoły znalazło wyraz w nekrologu na całą szerokość strony "Kuriera Warszawskiego", większym od nekrologu rodziny. W tym nekrologu od nauczycieli i uczniów Władysław Serafinowicz został określony jako "długoletni i zasłużony opiekun szkoły powszechnej nr 4, szczery i oddany przyjaciel młodzieży, niezastąpiony społecznik".7 Tuż przed odejściem na emeryturę, w 1935 r" w wieku 75 lat, w liście do bratanic następujące snuł plany życiowe: "Ponieważ z łaski Bożej zdrowie mi dopisuje, mam więc zamiar czas wolny od zajęć w Zakładzie poświęcić pracy w szkole. Nie tylko zająć się tymi, co uczęszczają do szkoły, lecz i tymi, którzy tę szkołę już opuścili, bądź od roku, bądź też i przed kilku laty. Do kategorii pierwszej: wzmocnić zajęcia w świetlicy przez położenie większego nacisku na dobre wychowanie, naukę rysunku (wyrugowaną ze szkoły nowym programem nauki w szkole), naukę wymowy przy czytaniu książek z dziedziny przyrody i nowych wynalazków z dziedziny techniki. Uważam bowiem, że młodzież teraźniejsza myśli bardziej realnie i zagadnienia z wymienionych dziedzin winny być 103 udostępnione przez stosowną lekturę. Co do kategorii drugiej młodzieży, to dla niej zamierzam wprowadzić ćwiczenia fizyczne, sporty, zorganizowanie księgozbiorów treści naukowo-popularnej, pisma, śpiewy, odczyty w opracowaniu samych członków b. wychowanków. Raz w tygodniu głośne czytanie przy wskazówkach kierownika nauk wymowy, tańce i zabawy (raz na 3 i 2 tygodnie). Istniejące przy szkole (w świetlicy) warsztaty stolarskie, tokarskie i ślusarskie będą dla chcących udostępnione. Ponieważ do uskutecznienia wymienionych zamierzeń potrzebna jest dość duża suma na opłatę dobrych instruktorów, nabycie książek (których dotychczas z tej dziedziny szkolny księgozbiór nie posiada), mam nadzieję, że uda mi się przy pomocy Bożej zdobyć potrzebne pieniądze. Zwracam się do Was, byście prosiły Boga, by swoją łaską wspierał moje zamiary i dawał mi zdrowie do pracy [...] ja pragnę pracować dla przyszłości i tej, która mimo klęsk nie zginęła". 8 Ponieważ w parę miesięcy później został emerytem i przeprowadził się na Żoliborz, plany powyższe nie zostały zrealizowane, ale jego zapał do pracy z młodzieżą nie wygasł, gdyż w październiku tegoż 1935 r. informuje: "Ja pętam się przy hufcu skautów, który obejmuje drużyny staromiejskie, iaMMymotvc\eiB\dana.cb.,ia.zemprzfiszio 200 chłopców tak uczniów szkół powszechnych, jako też i z 2-óch gimnazjum [sic!]". Dobre samopoczucie po przejściu na emeryturę bardzo szybko ustąpiło i już w grudniu dziadek Dyzio donosi: "Doktor zabronił mi mówić, a na ulicy nawet wcale. Dla tej przyczyny nie mogę powiększyć swoich dochodów śpiewem po podwórkach. Ze względu na stan zdrowia zmuszony jestem do bezczynności i zaniechania pracy nad doskonaleniem młodego pokolenia". W rok później znów wraca do tych nie zrealizowanych projektów tak je motywując: "Do niedawna projektowałem zajęcie się harcerstwem, które uważam jako najpoważniejszy czynnik wychowania młodego pokolenia, tych przyszłych gospodarzy odrodzonej ojczyzny. Praca w tym kierunku winna być usilnie prowadzona, bo teraźniejszej młodzieży należy wskazać i przekazać, że majątek nie zaspokaja tych | wskazań, jakie winny każdemu przyświecać. Zdobywanie majątku dla zaspokojenia poziomych zachcianek, to nie da szczęścia istotom, które Chrystus odkupił". 104 Jak wspomniałem, ożenek naturalnie zmienił jego życie. Zdecydował się nań późno, dopiero w 36 roku życia, gdy ustabilizował się już na dobrze płatnej posadzie buchaltera w Dyrekcji Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Patrząc z perspektywy całego jego życia najbliższe dwudziestolecie, do 1912 r., było prawdopodobnie najszczęśliwszymi jego latami, bo byt miał zapewniony, a dzieci rokowały jak najlepsze nadzieje, choć oczywiście kłopotów, zmartwień i chorób nie brakowało. Dzieci pojawiły się od razu: w maju 1897 r. Zygmunt, w marcu 1899 r. Leszek, we wrześniu 1901 r. Wacław - w tempie analogicznym do działalności na tym polu ich dziadka. Wraz z dziećmi pojawiły się i pierwsze kłopoty, przede wszystkim materialne. Nie znana jest mi suma, jaką wtedy zarabiał, ale z pewnością musiał mieć rocznie co najmniej 500 rubli pensji, bo tyle było potrzeba wówczas w Warszawie na skromne utrzymanie czteroosobowej rodziny.9 Przypuszczam, że dziadek Dyzio zarabiał na tej posadzie znacznie więcej, ale i wydatki miał nieco ponad ich stan, gdyż chciał utrzymać rodzinę na wyższym, niż skromnym, poziomie. Do tego żona musiała zrezygnować ze swej pracy nauczycielskiej, gdyż nikt w owych czasach w tej sferze nie wyobrażał sobie, aby pani domu mogła pracować zarobkowo, a zresztą musiała zajmować się wychowaniem synów. W czym się ten wyższy nieco standard przejawiał? Przede wszystkim w wygodnym mieszkaniu położonym w dobrym punkcie miasta -w 1894 r. była to ul. Włodzimierska (dziś Czackiego) 15 m. 13, później Mokotowska 23, w 1899 r. Miodowa 7 (pałac Teppera), przed i w 1901 - Hortensja l m. 6 (dziś Wojciecha Górskiego, gdyż pod nr 2 znajdowała się jego sławna szkoła 8-klasowa filologiczna), w 1902 r. Mokotowska 6 m. 2 (w Szkole Wawelberga i Rotwanda), w 1903 r. - Marszałkowska 49 m. 15, Mokotowska 15. Następne elementy tego dobrobytu to osobna niania do dzieci, niezależnie od służącej czy kucharki, bez której życia nie można byłoby sobie wyobrazić, coroczne wakacje na wsi oraz porządne i eleganckie ubrania dla dorosłych i takież dla dzieci, nie mówiąc już o takich ekstrawagancjach, jak ludowe ubrania szyte dla wszystkich trzech chłopaków, co można zobaczyć na fotografiach i o czym pisze Zygmunt: "[Ojciec], dając wyraz przekonaniu, że "chłop potęgą jest i basta", ubierał nas stale w tzw. stroje ludowe, skutkiem czego paradowaliśmy po ulicach udając Krakusów albo przebrani w różne 106 lubelskie czy łowickie pasiaki. Od czasu do czasu zresztą, dla odmiany, odziewano nas w czamarki". I dalej: "Dbał o zaspokojenie wszystkich naszych potrzeb, myślę, że do przesady. Od najmłodszych lat pobieraliśmy różne lekcje prywatne, więc slojd, śpiew, gimnastyka, potem gra na fortepianie, język niemiecki, stolarstwo. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy zbyt pilnie przykładali się do tego wszystkiego; właściwie były to pieniądze wyrzucone w błoto. Warsztat stolarski z kompletnym urządzeniem: piłami, strugami itd. stał w naszym pokoju zupełnie bezczynnie całymi latami, zanim ojciec zdecydował się odstąpić go jakiemuś stolarzowi. Podobnie zresztą było z rowerem. "Po co tu stoi i kto na tym jeździ właściwie?" - zapytał pewnego dnia ojciec i bodajże nazajutrz rower znikł z mieszkania. Wystarczyło jednej próby z wywoływaniem zdjęć w zaciemnionej łazience, aby nas zniechęcić do aparatu fotograficznego definitywnie". Na te wszystkie wydatki pensja skromnego buchaltera oczywiście nie mogła wystarczyć, tym bardziej że expensa rosły wraz z wiekiem dzieci. Więc dziadek Dyzio brał różne prace -jak wówczas je nazywano - pozabiurowe, na przykład od 1900 r. stale prowadził rachunkowość Szkoły Wawelberga i Rotwanda - trafił tam może dzięki działalności w Towarzystwie Kolonii Letnich, gdyż Hipolit Wawelberg był jednym z założycieli i protektorów tego Towarzystwa - w 1905 r. wziął jeszcze prace w Towarzystwie Ubezpieczeń "Rossya" i harował całymi dniami. Dosłownie i bez przesady. Można się o tym dowiedzieć z listów rodzinnych. Na przykład w 1902 r. jego żona pisała: "Ciężka praca Władka, który od świtu do nocy jest w jarzmie, wystarcza zaledwie na utrzymanie domu i na jedyny zbytek, na względnie przyzwoite mieszkanie". Wtóruje jej babcia Mania w 1906 r.: "Władek jest zapracowany, po 18 godzin na dobę siedzi przy biurku". To w jednym liście, a w kolejnym: "Dyzio zażywa żelazo, ale to niewiele może ulżyć przy takim nawale pracy, od g. 6 rano do 12 w nocy, to stanowczo za wiele, tak biedak zmizerniał, jak nigdy, tak źle wyglądał, aż się zmartwiłam". 108 auita na To przecież moja Matka szyje ręką drobną. I widzę pochylony cień Ojca na ścianie, Co nocami odrabia robotę osobną, , Za którą dla nas wszystkich ma kupić ubranie. Spore sumy, które trzeba było mieć zaoszczędzone - pochłaniały coroczne wyjazdy na letniska. "Póki jeszcze nie chodziliśmy do szkoły - pisze Zygmunt - wakacje trwały dla nas pięć miesięcy, od połowy maja do połowy października. Wyjeżdżaliśmy gdzieś na wieś na ogół niezbyt daleko od Warszawy, raz jeden pojechaliśmy nad morze do Połągi". Ten wyjazd w 1909 r., wspomniany przez Lechonia w Dzienniku, musiał być szczególnie kosztowny. Jak podaje Kalendarz informacyjno-encyklopedyczny na rok 1909 (Na Pogotowie Ratunkowe), mieszkanie kosztowało tam dziennie od 60 kopiejek do 3 rubli, minimum na dzienne wyżywienie trzeba było wydać l rubla 75 kopiejek, taksa kuracyjna wynosiła 4 ruble. Biorąc średni standard mieszkania i wyżywienia nie na samym dnie tabeli, można obliczyć, że koszt miesięcznego pobytu w Połądze wynosił około 200 rubli - sumę niebagatelną, trzy lub cztery miesięczne pensje. Na zdrowie dzieci i żony, którym te wyjazdy na letniska miały zapewnić zahartowane ciała, dziadek Dyzio, jak widać, nie żałował pieniędzy. Prawdę mówiąc, był w przymusowej sytuacji, gdyż dzieci były wątłe i anemiczne, często przechodziły różne choroby typowe dla ich wieku, choć nie tylko, gdyż na przykład w 1908 r. Zygmunt zapadł na neurastenię, a w rok później dziesięcioletni Leszek przechodził ją jeszcze ciężej. Żona także z wycieńczenia na tle nerwowym często chorowała. Poważnie chory był wreszcie sam dziadek Dyzio. Miał astmę. Na letnisku w Ojcowie, a właściwie w Grodzisku pod Ojcowem, dokąd kilkakrotnie wysyłał rodzinę i sam także spędzał krótkie urlopy, miał w 1909 r. ciężki, dwudziestoczterogodzinny atak astmy, w którym 109 109 10 - Album rodzinne... ratował go doktor Pawiński, mąż "grzecznej mamy", akurat przebywający w Pieskowej Skale. Te ataki, choć w formie łagodniejszej, powtarzały się dość często w Warszawie. W 1913 r. zaczął chorować na cukrzycę. Kłopoty finansowe towarzyszyły mu stale mimo wytężonej pracy. Już w 1908 r. pisał do brata:,,[...] materialnie powodzi mi się znacznie gorzej (a w dodatku jeszcze ponoszę następstwa poręczycielstwa), więc noce spędzani bezsennie, a w dzień robota idzie mi opieszale i stałem się leniwym - wszystko mnie drażni i do niczego nie mam chęci". Prawdziwa katastrofa nastąpiła w 1912 r. Kolej warszawsko-wiedeńska, pozostająca dotychczas w rękach Towarzystwa Akcyjnego Drogi Żelaznej Warsza-wsko-Wiedeńskiej z prezesem Leopoldem Kronenbergiem na czele, w połowie stycznia 1912 r. została wykupiona przez rząd carski, który od razu dotychczasowy personel polski zaczął wymieniać na rosyjski. Już na samym początku stycznia dziadek Dyzio donosi bratu: "Ja oczekuje zmiany władzy, gdyż dotychczasowa usunęła się w stan spoczynku, pozostawiając tej, która ma przyjechać ze Wschodu". Dziadek oczywiście nie chciał być urzędnikiem w carskiej służbie - choć proponowano mu pozostanie, ale na niższej pensji. Sprawa odejścia z pracy na kolei ciągnie się jeszcze przez kilka miesięcy, pisze o niej i Lechori w swych chłopięcych listach. Ostatecznie rozważywszy wszystkie pro i contra ojciec Lechonia zwolnił się z pracy na kolei - według informacji babci Mani - z dniem 14 września. Został bez stałej pracy mając lat 52. Wiedząc wcześniej, że kolej przejdzie w rosyjskie posiadanie, dziadek Dyzio rozpoczął od radykalnej oszczędności - z drogiego mieszkania w Warszawie przeniósł się w połowic ł 91 ł r. wraz z całą rodziną do Pruszkowa i wynajął mieszkanie w domu p. Ordyńskiego przy ul. "Ołufkowej". Ten Pruszków i ta ulica wywołały u babci Dyziowej, od dzieciństwa warszawianki, następujący komentarz: "Co zaś do ulicy, z której tak uśmiałyście się, to prócz tego, że jest "Ołufkowa", ma w lecie moc kurzu, a na jesieni błota, czyli że mieszkamy obecnie, za 110 przeproszeniem, w Sieradzu, więc sprawdza się to, co stoi w Piśmie Świętym: "Nie śmiej się z bliźniego swego", 2° "kto się podwyższa, ten będzie poniżon"".10 Ale Leszek zgoła innych uczuć doznawał w Pruszkowie: "Dzisiaj wspomnienia leniwe i bałamutne chodziły mi po głowie. Nasze mieszkanie w Pruszkowie, w najbardziej niepoetycznym domu i najpospolitszej, tonącej w błocie, podwarszawskiej dziurze. Jakże poetyczne, co to poetyczne - pełne poezji - dni tam przeżyłem w czasie paroletnich kłopotów finansowych Ojca i najgorszych przez to w domu nastrojów. Czasami pod pretekstem jakiejś nie bardzo sprawdzalnej na tę odległość choroby - nie jeździłem do szkoły i spacerowałem po wydmach podszytych śniegiem. Były to cuda, mówię wam, cuda - słońce, śnieg i ja, samotny, pełen poczucia groźnych tajemnic".11 Mieszkali w Pruszkowie Dionizostwo z synami rok. l lipca 1912 r. przenieśli się do Milanówka, przypuszczam, że do domu dziadka Antoniego, gdyż było tam kilka mieszkań bez lokatorów. Ale w Milanówku mieszkali jeszcze krócej, tylko do października, po czym wrócili do Warszawy na ul. Marszałkowską 38 m. 23. To mieszkanie także zachowało się w pamięci Lechonia: "Mieszkanie na Marszałkowskiej nr 38, okropne, w tzw. drugim podwórzu. Pamiętam, że otruła się tam na śmierć żona rządcy i że stamtąd zniknął nam na parę dni mój ukochany ratlerek Bucyfałek, co było dla mnie rozdzierającą tragedią. Ale tam też zacząłem pisać wiersze, ale jeszcze nie całkiem naprawdę, ale już prawie, tak że stary Straszewicz wydrukował mi ten pierwszy zbiorek. I tam zacząłem ubóstwiać Wyspiańskiego, i tam doszła mnie fotografia Osterwy z dedykacją i list Kazimierza Tetmajera, winszujący tego pierwszego dziecinnego zbiorku. Nie pamiętam, jakie było wnętrze tego mieszkania, ale pamiętam doskonale, że zawsze wtedy stawiało się u nas na stole samowar".12 Wjechawszy na te przeprowadzki, trzeba i ten problem przedstawić do końca, gdyż stanowił on niebagatelny element życia rodziny i dzieciństwa Lechonia. Dziadek Dyzio słynął w całej rodzinie z manii częstego zmieniania mieszkań. Zygmunt Serafinowicz tak o tym pisze: 111 "Podczas pierwszych dwudziestu jeden lat małżeńskiego pożycia ojciec zdążył zmienić mieszkanie czternaście razy oscylując głównie w południowej dzielnicy miasta, jeśli nie liczyć dwóch wypadów poza Warszawę: do Pruszkowa i Milanówka. Dopiero otrzymawszy mieszkanie służbowe na Nowym Mieście przebywał tam aż do czasu przejścia na emeryturę, po czym z lekkim sercem prysnął na Żoliborz" (na ul. Dygasińskiego 22, m. 2). Ta mania czy też pasja dziadka Dyzia miała swoje przyczyny również w jego zarobkach. Wszystkie przeprowadzki w latach 1912-1917 to - z wyjątkiem jednej - zmiany mieszkań na tańsze, a więc gorsze i mniejsze. Oto kolejne ich adresy: Widok 8 m. 10 (1913 r.), Chmielna 30 m. 5 (1915-1916 i część 1917 r.), Złota 31 m. 12 (1917 do maja 1918 r.). Biorąc pod uwagę i te wcześniej już wymienione, można doliczyć się w korespondencji 13 adresów. Ale brat Lechonia pisał o 14 przeprowadzkach. Jedno miejsce zamieszkania pozostaje więc nieznane. Ot, zabawa dwóch starszych panów: Zygmunta w 1957 r., moja obecnie, przynosząca tylko czystą satysfakcję poznawczą, nie można bowiem spodziewać się, aby na wszystkich tych domach lub miejscach umieszczono tablice z odpowiednim napisem: "W tym domu mieszkał..." lub ,,W tym miejscu stał dom, w którym mieszkał..." itd. Dodać tylko należy, że oprócz już wymienionych: Mokotowskiej 15, Pruszkowa i Marszałkowskiej 38, mieszkanie na Chmielnej także posiada własny komentarz Lechonia, z którego dowiedzieć się można, że najwcześniejszy jego "dorosły" wiersz: Polonez artyleryjski właśnie tam na Chmielnej, latem 1916 r., został napisany.13 Pięćdziesięciodwuletni, bezrobotny inteligent, poszukujący w wielkim mieście posady nie gorszej od poprzedniej, to sytuacja nie do pozazdroszczenia. Obszerny komentarz do tej sprawy przekazała w liście babcia Mania: "Od Mani Dyziowej odebrałam list nie bardzo pocieszający. Pisze, że Dyzio od czasu naszego wyjazdu jest chory na wrzody, które zaziębił szukając mieszkania w Warszawie przez parę dni, bo już się wyprowadzili z Milanówka, co było do przewidzenia. Tak się sami marnują; w jednym roku trzy przeprowadzki, w dodatku bez posady, bo jeszcze do tej pory nic nie dostał stałego, oprócz tej szkoły, co prowadzi 112 buhalterię od 12 lat, dobre, ze choć to stałe, no i pęsję [sic!] będzie pobierał przez rok. Może to Pan Bóg da, ze cos dostanie, nim ten termin przejdzie, ale mnie o to chodzi, że przez ten czas on się strasznie denerwuje, czemu się wcale nie dziwię. Mając dzieci, to musi myśleć o ich losie. Zygmunt i Leszek starają się o korepetycje, może dostaną i Dyziowa też, to się poskłada, że jakoś ten kryzys przetrzymają; ale nerwowcom gorzej się to wszystko przedstawia, tym więcej, że Dyzio czuje się bardzo upokorzony, Że nie on sam pracuje na wszystkich, jak przedtem, nim się sam uwolnił, czemu się bardzo martwię, bo on już przywykł do kolei i tego zajęcia, a teraz musi szukać nowych dróg pracy, do której może trudno mu będzie w tym wieku się przyzwyczaić, tym więcej, że sam nie wie, czego się ma wziąć, aby tych paru tysięcy, które ma odebrać z kolei, nie staćti, coś około 4000 rb., które podobno ze znaczną stratą, sprzedaje, aby zaraz odebrać, taJc mówił Antoś". Ostatecznie dziadek Dionizy zdobył posadę kierownika administracyjnego "Kuriera Polskiego", dalej prowadził buchalterię i bibliotekę w Szkole Wawelberga oraz administrował trzema domami. Ale zarobki stąd płynące nie wystarczały na utrzymanie domu. W tej kryzysowej sytuacji -jak to nieraz bywa - w babcię Dio-nizową, a raczej Władkową, słabowitego zdrowia i znerwicowaną, wstąpił nowy duch i nowe siły. Rozważywszy w obszernych listach pisanych do Sieradza wszystkie pro i contra, postanowiła uruchomić stancję dla chłopców. Potrzebne było do tego większe mieszkanie, więc przeniesiono się do pięciopokojowego na ul. Widok i w 1913 r. było "czterech chłopców w wieku 10-12 lat, każdy z innej szkoły", w następnym roku było już sześciu. Wybuchła wojna i w 1915 r. było tylko trzech, a po wakacjach został tylko jeden, niejaki Turczuk, którego trzeba było trzymać i utrzymywać niemal do końca wojny, ma się rozumieć za darmo, gdyż oddzieliła go od rodziny mieszkającej na Ukrainie. Dziadek obliczał w 1917 r., że powinien za jego utrzymanie otrzymać w sumie 1800 rubli, licząc po 60 rubli miesięcznie. Oczywiście nigdy tych pieniędzy nie zobaczył. Dwaj starsi synowie - Zygmunt i Leszek - też wtedy, w 1912 r., zaczęli zarabiać własne pieniądze. Pierwsza korepetycja 11-letniego Leszka trwała 3 tygodnie, w sierpniu, za co otrzymał 7 rb, a za drugą w tym samym miesiącu miał zamiar ,,kupić 113 sobie Literaturę Potockiego, o której czytał pochlebną recenzję" - donosiła z widocznym zadowoleniem jego matka.14 Pomysł ze stancją niefortunnie zakończony wskutek wybuchu wojny był - zdaje się - źródłem poważniejszych konfliktów między małżonkami, bo w urządzenie stancji dziadek musiał zainwestować sporą sumę na zakup dodatkowych łóżek, pościeli, wyposażenia stołowego itp., a rezultaty w ostatecznym rozrachunku były deficytowe, choć sam pomysł ze stancją nie był zły i gdyby nie wojna, z pewnością podreperowałby budżet rodzinny. Dziadek Dionizy w tym konflikcie wyraźnie nie miał racji - przecież to nie jego żona wywołała wojnę światową. Widocznie nie chciał tego pojąć, więc żona wyżaliwszy się w liście do bratanic, bardzo niejasno, na brak zrozumienia i niedocenianie jej - machnęła na wszystko ręką i zaangażowała się w 7-klasowej pensji Jadwigi Sikorskiej jako nauczycielka geografii i wychowawczyni za łączne wynagrodzenie 40 rubli miesięcznie. Na dziadka Dionizego zaś spadła następna katastrofa, o czym donosił listem z 14 września 1915 r. w następujących słowach: ,,Z dniem 15 zjeszłego] mfiesiąca] "Dziennik Polski" ("Kurier Polski") przeszedł w posiadanie rodziny sp[adkobierców] oraz pana Stefana Krzywosze-wskiego i Wacława Podwińskiego. Administrację pisma objął Podwiński, wskutek czego ja znalazłem się bez tytułu, mówię bez tytułu, gdyż faktycznie od listopada pracowałem za wynagrodzeniem 50 rubli miesięcznie. Obecnie mam administrację 3 chałup, w Szkole Wawelberga bibliotekarstwo i buchalterię. Wszystkie te zajęcia [...] w sumie b. mało dają, a roboty b. dużo". Dziadek Dyzio nie stracił jednak otuchy, być może dlatego, że jakoś nagle poczuł się zdrów - "jak dawno nie byłem" - pozbył się astmy i wrzodów na szyi, które przez ostatnich parę lat stale mu dokuczały. Z Kasy Przezorności w Szkole Wawelberga wziął pożyczkę 700-rublową i ufał, że ,,da Bóg jakoś przetrwamy". Tymczasem ta kolejna utrata pracy okazała się początkiem równi pochyłej, po której w czasie wojny staczać się poczęła rodzina warszawskich Serafinowiczów, aby w 1917 r. zatrzymać się na skraju nędzy lub nawet przekroczyć tę granicę. "W czasie pierwszej wojny nastąpiła ogromna pauperyzacja społeczeństwa polskiego" 114 - można przeczytać w kazdym podreczniku historii. Losy rodziny dziadka Dyzia stanowią doskonałą ilustrację przebiegu tego procesu wsród drobnej urzędni = czo-nauczycielskiej inteligencji stolicy. W końcowych latach wojny korespondencja staje się coraz częstsza. Z trzech lat 1916 - 1918 zachowało się ponad trzydzieści jednostek epi stelarnych, w tym kilka zaledwie listów przesłanych przez okazję, reszta to kartki pocztowe. Nowi niemieccy okupanci, którzy zajęli Warszawę w połowie lipca 1915 r., pozwolili bowiem korespondować jedynie na Postkarte'ach. Początkowo wolno było na nich pisać jedynie określoną ilość słów, mniej więcej jedną trzecią kartki, później można było zapisać całą, ale obowiązkowo podany być musiał adres zwrotny nadawcy, którego "za cara" nikomu do głowy nie wpadło wpisywać. Wolno było pisać tylko jedną kartkę pod określonym adresem. Dziadek Dyzio pisał drobnym pismem, cieniutką stalówką, więc kartka mu wystarczała, ale jego żona, gdy wpadła w wenę epistolarną, zaczynała list na jednej kartce, a kończyła na trzeciej lub czwartej, skrupulatnie je numerując i "kajzerowcy ze swoimi zakazami byli przegrane" - jak by powiedział Wiech, ulubiony autor Lechonia. 15 Kartki przychodziły opatrzone groźnym stemplem: Gepruft. Postuberwaschungstelle Warschau, który Niemcom i tak nie pomógł, bo wojnę przegrali. Później zresztą zrezygnowali z umieszczania na kartkach tej groźnej fikcji. Wznowiona w 1916 r. korespondencja zaczęła się od następującej informacji: "Żona podobno nieuleczalnie jest chora, bezustannie bowiem woła: Władku, daj pieniędzy". Ale już wkrótce dziadka Dyzia opuściła ochota do żartowania. W marcu najmłodszy, 1 5-letni Wacek uciekł do Legionów, zawędrował z nimi aż pod Kowel i nie sposób było mimo usilnych starań sprowadzić go do domu. "W domu smutek, w żonie ledwie się duch kołacze, ja mam lat 75" - pisze 56-letni ojciec. W końcu po różnych tarapatach dopiero latem udało się rodzicom wyreklamować syna z Legionów. Od połowy września 1916 r. zaczął dziadek Dyzio pracować w Wydziale Szpitalnictwa Komitetu Obywatelskiego w sekcji budżetowej z płacą 75 rubli miesięcznie, czyli 900 rocznie. Z braku czasu musiał zrzec się administracji dwóch 115 domów, na czym stracił 35 rubli miesięcznie. Rozkład jego dnia wyglądał wówczas następująco: rano do godz. 7 i w przerwie obiadowej - administrowanie trzema domami, łącznie w ciągu dnia około 1,5 godziny; od 830 do 1530 praca w Wydziale; od 17°° do 20°° lub 21 °° rachunkowość i biblioteka w Szkole Wawelberga - razem mniej więcej 12 efektywnych godzin pracy na dobę. "Jak na mój wiek, obecne siły i stan nerwów, to zajęcia mam dosyć, więcej niż pieniędzy" - podsumował to zestawienie, dodając jeszcze: "żona z powodu choroby i silnego wyczerpania zmuszona jest siedzieć w domu bezczynnie", z czego wynika, że utrzymanie domu znów spadło wyłącznie na jego barki. Starał się wprawdzie "znaleźć chłopcom jakieś zajęcie, ale dotychczas bezskutecznie". W marcu następnego, 1917 r. znów zanosiło się, że straci posadę, gdyż otrzymał zawiadomienie, że sekcja Wydziału Szpitalnictwa, w której pracował, będzie zlikwidowana od lipca, ale już w maju udało mu się przejść do Wydziału Dobroczynności Publicznej, z czego - jak pisze - był "dość zadowolniony, bo pracę ma spokojniejszą". Pracował w tym Wydziale rok, do maja 1918 r. W tym okresie w Warszawie panował już "formalny głód, toteż skoro tylko skończą się lekcje, natychmiast wyślę swoich na wieś, aby tam łatwiej przetrwali przednówek" -pisał wówczas dziadek i rzeczywiście, ale dopiero w sierpniu, najprzód Wacek przez tydzień, a następnie Leszek, przez dwa, przebywali w Komorowie, majątku wuja Jana Niewęgłowskiego. Reminiscencje i anegdoty z tych wakacji utrwalił Lechoń w dwóch fragmentach Dziennika, notując, co następuje: "Na niedzielnej akademii Wydziału Stanowego [30 marca 1955 - przyp. J. A. K.] dziarski baryton pan Zając zaśpiewał arię z Yerbum nobile, którą kiedyś słyszałem graną na przedpotopowym gramofonie u mojego wuja Jana Niewęgłowskiego w Komorowie. Przypomniałem ją sobie w jednej chwili i zarazem przypomniałem cały ten czas zapomniany i wszystkie tego utraconego czasu osoby: wuja Janka, wiecznie załzawionego, ale naprawdę zacnego tromtadratę, ciocię Anielę, jego żonę, która - zdaje się - zaczynała karierę w cafe-chantanie, aby skończyć jako dziko śmieszna i prowincjonalna, ale najzacniejsza i naprawdę czcigodna osoba, jej siostrzenicę Stachę Kranz, która była niejako oficjalną Marylą mej młodości. "Musisz 116 kochać, pókiś młody" - śpiewał dziarski pan Zając, a ja po prostu płynąłem z tą zapomnianą pieśnią w czas utracony".16 l następne wspomnienie-anegdota: "Scena jak z klasycznej farsy. Mój wuj Janek w bardzo podeszłym wieku zafundował sobie romans z młodą dziewczyną Zosią. Ciotka Aniela, była śpiewaczka z szantanu, poczciwa, głupia i egzaltowana, dowiedziawszy się o tym, zrobiła niebywałe piekło, które zakończyła skrucha wuja Janka i jego zaklęcia, że już "więcej nie będzie". I oto w chwili największego rozczulenia tej rekoncyliacji swej, wybuchnął przez pomyłkę do ciotki Anieli: Zosieńko moja kochana!" 17 Ojcu Lechonia w tym okresie wcale nie było do słuchania lub opowiadania anegdot. Brak żywności pociągnął za sobą niesamowitą drożyznę, której żadne zarobki nie mogły dogonić; żona, choć zawsze szczupła, od początku wojny straciła na wadze 40 funtów, czyli ponad 16 kg i,,z porady lekarza winna się poddać operacji"; chłopców nie było w co ubrać; w lipcu trzeba było "opuścić dotychczasowe mieszkanie nie opłacone od marca", a "na przeprowadzkę i najem" nie było gotówki; wreszcie - i to już było dnem poniżenia i upadku - "z braku funduszy" rodzina musiała stołować się w "miejskiej kuchni". Jedzenie w garkuchni! Wtedy! To symptom nędzy i degradacji społecznej. Do tego też okresu, a nie lat wcześniejszych, jak by wynikało z kontekstu, odnosi się wspomnienie Stanisława Balińskiego: "Lechonia znałem od dziecka. Byli tak biedni, iż mówiło się u państwa Wasiutyńskich (Aleksander Wasiutyński był rektorem Politechniki), a przychodzili tam wieczorem na lekcje śpiewu synowie różnych ludzi, wśród nich dwóch braci Serafinowiczów - że mieli jedną parę butów na dwie osoby. Oczywiście, nie bardzo w to wierzę - ale tak mówili, tak mówią".18 A ja jestem skłonny uwierzyć, że ta jedna para butów na cztery nogi to tylko niewielka przesada, ale odnosząca się właśnie do lat 1916-1918. Reszta w tej relacji jest mocno poprzekręcana. Inżynier Wasiutyński był profesorem jeszcze w rosyjskiej Politechnice w Warszawie od 1901 r., w latach wojny służył w armii carskiej i profesorem polskiej Politechniki został dopiero w 1919 lub 1920 r. Był znanym 118 specjalistą od budownictwa dróg kolejowych i w latach 1889 - 1915 pracował w Dyrekcji Kolei Żelaznej Warszawsko - Wiedeńskiej i stad tez znał się z Ojcem Lechonia. Lekcje muzyki odbywały się w domu inż. Wasiutyńskiego, gdy i Stanisław Baliński, i Lechoń byli małymi chłopcami. Lechoń w wierszu Stara Warszawa lokalizuje je na rok 1906. Czuję, płynie przez okna zapach dawnych kwietni, Widzę meble pluszowe, jedwabne poduszki, A ja, z Stasiem Balińskim, obaj siedmioletni, Śpiewamy w chórze dzieci piosenkę Moniuszki. Lechoń, bez szkody dla rytmu, miał pięć możliwości: od "czteroletni" do "ośmioletni". Skoro wybrał "siedmioletni", to widocznie datował te śpiewy dokładnie. Oczywiście, nie można wykluczyć, że "siedmioletni" to metonimia oznaczająca w ogóle wiek dziecięcy. Jakkolwiek na to spojrzymy, cztero- czy ośmioletni, jedno jest pewne: lekcje śpiewu odbywały się na parę lat przed wojną, a wówczas każdy z synów dziadka Serafinowicza miał porządne buty, robione na miarę, inne letnie, inne zimowe, co widać wyraźnie na zachowanych fotografiach. Do sytuacji natomiast materialnej rodziny Serafinowiczów pod koniec wojny anegdota Balińskiego pasuje jak ulał i oddaje ją trafnie. Wbrew wcześniejszym zapewnieniom, że sprawa 14 przeprowadzek została już wyczerpana, muszę jeszcze wrócić do tego tematu, gdyż fragment listu dziadka z lipca 1917 r. obrazuje w jakimś stopniu ówczesny problem mieszkaniowy w Warszawie: "Pomimo znacznego wyludnienia się, mieszkań w śródmieściu brak, toteż za 4 ciupeczki ciemne na parterze mam płacić rb 400 rocznie. Na krańcach mieszkania są tańsze, lecz ze względu na moje zajęcia różnorakie i brak tramwai, musiałam wynająć na Złotej". Dla Lechonia to była rzeczywiście "Złota ulica", gdyż mieszkając przy niej napisał i opublikował trzy z siedmiu wierszy Karmazynowego poematu, a mianowi- 119 cię w listopadzie i grudniu 1917 r. Herostratesa i Ducha na seansie, a w styczniu 1918 r. Jacka Malczewskiego. Pozostawił o tym okresie swego życia następujące świadectwo: "Przypomniało mi się dziś nagle nasze mieszkanie na Złotej w czasie pierwszej wojny. Był to bardzo zły dla Ojca okres, przechodził jakieś dramatyczne klimakter, rzucał jedną po drugiej posady. Z pieniędzmi było bardzo krucho i mieszkanie nasze były to ponure klitki, jedna z nich, moja właśnie, miała okna wychodzące na jakiś smętny ugorek, wciśnięty między mury i udający ogródek. Otóż w tym pokoju zacząłem pisać prawdziwe wiersze, przeżyłem najpiękniejsze uczucie mej młodości - upojenie legendą Legionów i miłość do Piłsudskiego. Byłem tam bardzo nieszczęśliwy i silny, jak nigdy przedtem".19 Druga połowa lat wojennych to okres, w którym rodzina warszawskich Serafinowiczów uległa nie tyle rozbiciu - to byłoby za mocne słowo - ile zatomizowaniu. Każdy z członków rodziny zaczai krążyć po własnych kręgach zainteresowań i życia, bez styczności z innymi. W szczególności ujawniało się to w trybie życia młodego pokolenia. Chłopcy, przedwcześnie rozwinięci umysłowo, wcześnie też zaczęli czuć się względnie samodzielnymi i w ponurym domu, gdzie ojciec siedział od rana do wieczora ciężko zapracowany lub go nie było, a matka wciąż zapadała na różne dolegliwości - miejsca nie lubili zagrzewać. Już w 1912 r. trzynastoletni Lechoń pisał: "Ja latam, dosłownie łatani po mieście".20 Mimo tego latania on jeden z trójki zdał w odpowiednim czasie maturę, Zygmunt z dużym opóźnieniem dopiero w 1918, a Wacław po powrocie z Legionów też przez długi czas nie mógł dojść do formalnego zdania matury. "Latanie" po mieście nasiliło się, gdy wybuchła wojna i tyle ciekawych rzeczy działo się na ulicach Warszawy, że nie sposób było siedzieć w domu. Więc Lechoń odnotował w Dzienniku: "Miałem niespełna 18 lat, kiedy zacząłem życie wpółsamodzielne, ograniczając mój kontakt z domem do noclegu i cały dzień spędzając, jak to się mówi, "na mieście". Z braćmi moimi widywałem się przez chwilę w domu albo spotykałem ich na ulicy i wtenczas wymienialiśmy uścisk dłoni i parę zdawkowych zdań. Zdawało mi się, że moi literaccy przyjaciele są mi znacznie bliżsi niż oni". 21 120 w jaruuno iciin oiwpiii^ j^i^w^ ^w^~ """-j-- --r - .. __ _ __. . ^, głównie wynikający z trudnych warunków materialnych, w jakich znaleźli się w czasie wojny, a częściowo spowodowany gnębiącymi ich chorobami. Matka, kochana i kochająca, albo cierpiała na dokuczliwe choroby wynikające z przepracowania, słabego systemu nerwowego, przewrażliwienia i nadwrażliwości, albo, gdy odzyskiwała siły, poświęcała je na pracę nauczycielską i działalność społeczną, w której zapewne odzyskiwała entuzjazm i optymizm lat młodości. Dziadek Dionizy tak o tym napisał: "Żona jest ogromnie zajęta i w dodatku niezdrowa. Jest bowiem delegatką z pensji do stowarzyszenia nauczycielstwa, delegatką koła wpisów do komisji kwesty majowej, przewodniczącą w kole samopomocy szkolnej, a od l maja kucharką - gdyż nie ma służącej".22 Nawiasem mówiąc, powaga w wyliczaniu funkcji społecznych żony, obramowana jej chorobą i kucharzeniem, najlepiej reprezentuje właściwy dziadkowi Dyziowi ton leciutkiej ironii czy kpiny, w którym specjalnie celował. On zaś tymczasem, zapracowany od świtu do nocy, przestał być dla chłopców autorytetem, a nie stał się partnerem. Zdawał sobie zresztą z tego sprawę pisząc w jednym z listów w 1918 r.: "Ja pod względem zmysłowym dużo straciłem, ku czemu sprzyja w znacznej mierze moja praca biurowa" i dodajmy - społeczna. Poza tym i dystans pokoleniowy między nim a synami był zbyt wielki. Był starszy od najmłodszego syna o 41 lat, od najstarszego o 37 lat. Drażnił swych synów wszystkim - objawami bliskiej starości, apodyktycznością i wybuchowością, patosem i pryn-cypialnością, poglądami na świat i aktualne wydarzenia. Nade wszystko wybijała się różnica w poglądach politycznych - ojciec był stronnikiem Dmowskiego, synowie, zwłaszcza dwaj młodsi - wielbicielami Piłsudskiego. Drażnili go więc wszystkim: obrazoburczymi poglądami (Herostrates to według mnie także reakcja na tradycyjnie pojmowany patriotyzm rodziców), beztroską i brakiem odpowiedzialności za własne, aktualne i przyszłe, losy, lataniem po cukierniach, lokalach i teatrach, wejściem w nieodpowiednie, według określenia dziadka Dionizego - "łapserdackie" towarzystwo. Nic więc dziwnego, że Lechoń po latach napisał: 121 11 - Album rodzinne... "Samotność mego ojca wśród nas wszystkich. Ten najlepszy człowiek, poświęciwszy dla nas wszystko, nie mógł się z nami porozumieć, a raczej myśmy się o to nie starali. Kiedy ojciec umierał, wołał: "Tomaszu". Zygmunt przypomniał sobie wtedy Tomasza Swiętochowskiego, który umarł na kilkanaście lat przedtem. To był zdaje się najbliższy, jeszcze w wczesnej młodości przyjaciel ojca". 23 Nawiasem mówiąc, Lechoń widocznie nie wiedział, że ów pan Tomasz Świętochowski podpisał się jako świadek na jego, Leszka, akcie urodzenia spisanym w ówczesnej parafii Przemienienia Pańskiego przy ul. Miodowej. Cytowany tekst brzmi jak wyrzut sumienia, że syn nie stał się przyjacielem ojca. Bo Lechoń własnego ojca ocenił właściwie i docenił dopiero po jego śmierci, wplatając w wydrukowaną w 1943 r. Gawędę o Starzyńskim serdeczne o ojcu wspomnienie oraz w 1950 r. notując w Dzienniku:,,[...] wszystko szło na nas, na nasze ubrania, dodatkowe lekcje, dobre wakacje. Mój ojciec był człowiekiem przeciętnym jako zdolności, ale niezwykłym jako charakter, jako wiara w piękne hasła: poświęcenie, altruizm, patriotyzm, praca społeczna. Poświęcając dla nas wszystko, nie zyskiwał przez to nawet naszej wdzięczności i niszczył się, cofając się intelektualnie i przez to nie mogąc być pożądanym przez nas towarzyszem. Wszystko to zrozumiałem późno, szczęściem nie za późno, bo mogłem ojcu w czasie jego choroby okazać moją miłość i szacunek bez granic i zastrzeżeń. Nieraz w życiu myślałem, jakim skarbem była i jest dla mnie pamięć o moim ojcu, świadomość jego nieposzlakowanej cnoty i że jego przykład był po prostu szkołą, która rozwinęła moje dobre skłonności, tłumiąc gorsze. Niejeden, kto tego szczęścia nie miał, nie czuje się pewno zobowiązany do cnoty, nie wierzy w nią. Mój ojciec miał śmiesznostki, na które specjalnie byłem wrażliwy i które lata całe mąciły moje z nim stosunki. Ale kiedy ogarniam całość jego życia, nad wszystkim góruje wdzięczność za jego poświęcenie dla mnie i jego szlachetność w każdej sprawie. Wiedząc, że działał tylko na ciasnym podwórku warszawskim, myślę o nim lepiej niż o wielu wielkich ludziach".24 W trzy lata później, wspominając atmosferę i stosunki lat niewoli pod carskim zaborem, znów wraca do kwestii właściwej oceny swych rodziców. "Ówczesne życie Warszawy, która mogła zawsze się wykpić z cenzury 122 i ukryć przed policją - jeżeli oczywiście nie chodziło o bomby i rewolwery - było przecież ciężką niewolą, nie tylko przez aktualny ucisk, który bądź co bądź za Mikołaja II zelżał - ale przede wszystkim przez kompleks nabyty, gdy Suworow pod Pragą, gdy Mikołaj I karał pokonaną Warszawę i gdy wieszano na stokach Cytadeli i gnano na Sybir. Przynajmniej ja - mogę to powiedzieć o sobie - bo nie pamiętam czasów, gdym nie wiedział o Kościuszce, xięciu Józefie i Napoleonie. To, co powiedziałem na wstępie o mojej rodzinie, mogłoby wytłumaczyć atmosferę naszego domu wytartym i pompatycznym słowefn - tradycja. Ale do tej tradycji znów rodzice dodali niewątpliwie własną wolę, aby żyć według niej, i w niej nas wychowali. Wolność Polski - był to dla nich, urodzonych po powstaniu, ideał odległy, może nawet nieosiągalny, ale przecież najważniejszy i regulujący ich życie. Ponieważ oboje nie odgrywali nigdy żadnej naczelnej roli, nie sprawowali urzędów, nie osiągali zaszczytów - więc właśnie na ich życiu mogłem nauczyć się prawdy o owym chyba najbardziej niezwykłym pokoleniu polskim - jakim była inteligencja warszawska na przełomie wieku, dziedziczka zarazem pozytywizmu i powstania. Mogłoby się bowiem wydawać, że ów świat codziennego poświęcenia, religijnego kultu wiedzy, ewangelicznej pogardy dla pieniądza - który znamy z powieści Żeromskiego albo z życiorysu pani Curie - był to zakon ludzi wybranych, ale przez to właśnie wyjątków wśród społeczeństwa. Otóż, tak jak mój ojciec i moja matka żyli niemal wszyscy ich przyjaciele i znajomi, których widywałem w naszym domu, i właściwie, poza moimi wujami-utracjuszami, [...] nie znałem innych". 25 Jak można się dowiedzieć z innego miejsca Dziennika, Lechonia przez całe lata drażnił głównie ojcowski patos ,,na co dzień".26 Oczywiście - każdego drażni cudzy patos, własny jakoś tam toleruje. W szczególności odnosi się to do Lechonia, który w innym miejscu Dziennika wyznał: "Nie tylko myślę, ale już wiem [...], że złośliwość to moje nerwy, że patos i zamyślenie - to ja prawdziwy, gdy mogę być sobą".27 A więc jednak - patos Lechonia to w prostej linii dziedzictwo pochodzące od ojca. Złośliwość zresztą w pewnym stopniu też. Bo ojciec Lechonia przy całym swoim patosie "na co dzień" był jednocześnie człowiekiem z dużym poczuciem 124 "Nie znam nikogo, kto by tak jak ja miał w sobie zarazem najwyższy patos z kabaretową ironią, kto by mógł się namyślać, czy ma pisać Godzinę przestrogi, czy salonową komedię. Czapski chciał mi wmówić za Boyem, że mój patos jest czymś fałszywym. Chodzi o to, że jest on tak samo prawdziwie mój, jak moje piosenki do Szopek. A inna rzecz, że nie jest to wygodnie nosić w sobie taką dwoistość".28 Tę autocharakterystykę uzupełnia słowami: "W każdym z nas - co już jest banałem - siedzi paru ludzi. Są oni między sobą braćmi albo bliskimi krewnym. We mnie, niestety, siedzi tylko dwóch ludzi, którzy nic ze sobą nie mają wspólnego i są w ciągłej między sobą wojnie".29 "Czy to możliwe, żebym już nigdy nie mógł zaznać odpoczynku od tego niepojętego rozdwojenia, która mnie rozdziera, którego sensu nie rozumiem, a które tyczy się wszystkiego we mnie: myśli, uczucia i zmysłów ?"30 W ojcu Lechonia patos i humor współżyły ze sobą doskonale. Patosu, który na co dzień tak drażnił jego syna, w listach dziadka Dionizego nie ma prawie zupełnie, ale za to właśnie w korespodencji ujawnia się cały jego dowcip i kpiarstwo, które u Lechonia występowały z tak wzmożoną siłą, wyrastając też w złośliwość niekiedy bezlitosną. Żarciki dziadka Dyzia były niewinne i polegały głównie na humorystycznym spojrzeniu na siebie, innych ludzi i rzeczy. Na przykład niektóre listy pisane na maszynie podpisywał, jak analfabeta, trzema krzyżykami, a zapraszając brata z rodziną na święta do Warszawy pisał z komiczną powagą: "Możecie się też nie obawiać, byśmy nie mieli Warn dać jeść, albowiem w piwnicy mamy przeszło 2 korce pyrków i około 120 główek kapusty, a omasta znajdzie się w butelkach, bo lampek oliwnych zaniechaliśmy używać, wypitku też w wodociągach nie zabraknie, zaś ryby będziecie mogli oglądać na choince w 2-ch kolorach, srebrnym i złotym. Spanie dostaniecie też wygodne, bo posiadamy kilka zużytych chodników, które będziemy mogli dać Warn dla położenia pod głowę i grzbiet, przykrycie to bagatela wobec pewności, że będziecie mieli z sobą szubki. Przyjmijcie od nas serdeczne uściśnienia".31 Po moim urodzeniu się, w listach zaczął pisać o mnie "Lodzerman", 125 ponieważ przyszedłem na świat w szpitalu w Łodzi. Moją matkę, osobę gołębiego serca, ten "Lodzerman", synonim przed obu wojnami łódzkiego geszefciarza, robiącego nieczyste interesy, wprowadzał w okropne zdenerwowanie, choć ogromnie kochała stryja Dyzia. Nie po to przecież w zapisie metrykalnym podała jako miejsce mego urodzenia Łask, gdzie rodzice wówczas krótko mieszkali, i wzięła tym sposobem na siebie ciężki grzech kłamstwa, aby teraz ukochany stryj w każdym liście dopytywał o rozwój "Lodzermana". Musiała wieść o tym zdenerwowaniu mojej matki dojść w jakiś sposób do dziadka Dyzia, bo po pewnym czasie zaniechał tego "paskudnego" określenia. W 1937 r. wraz z mamą i ciocią byliśmy z kilkudniową wizytą w Warszawie. Wuj Zygmunt zabrał mnie wówczas któregoś dnia do warszawskiego zoo. Na zakończenie zwiedzania wielką miał ochotę, abym przejechał się na słoniu, przykrytym czaprakiem, na którego wchodziło się po drabince. Ale słoń - była to zdaje się przyszła matka sławnej Tuzinki - był ogromny i akurat wtedy głośno zatrąbił. Szybko więc zrezygnowałem z tej przyjemności, ku żalowi wuja Zygmunta, i przejechałem się za to na osiodłanej lamie, z czego pozostała fotograficzna dokumentacja. W miesiąc później dziadek Dyzio, naprawdę już wówczas ciężko chory i zniedołężniały, przysłał 6 fotografii z komentarzem, że przedstawiają one "Kazię [czyli moją ciocię] jadącą w sieradzkim parku na kozie". Rzeczywiście byłem wtedy chyba bardziej do cioci niż ,do mamy podobny, bo szczupły i jak na swój wiek wysoki. A taką właśnie figurę miała ciocia Kazia. Jako stronnik Dmowskiego dziadek Dyzio nie znosił socjalistów, wobec czego imieninowy list do cioci Kazi w 1919 r. po złożeniu życzeń tak rozpoczął: "Zapewne nie zdziwi Cię to, że dotychczas nie postawiłem swej kandydatury na posła do sejmu od ciężko pracujących. Nie pochodzi to jednakże z wrodzonej mi skromności, lecz z tej przyczyny, że ludzie pracujący nie mają czasu na urządzanie zebrań agitacyjnych, jako też funduszy na reklamowanie się. Inna rzecz z socjalistami. Ci tak dużo czasu poświęcają na obronę ludu pracującego, że nie mają już czasu na zarobkowanie".32 Patos zaś dziadka Dyzia, obcy reszcie Serafinowiczów, narodził się w nim 126 i utrwalił w młodości pod wpływem Stanisława Krzemińskiego, "wyroczni moich rodziców", jak pisze Lechoń, objaśniając sprawę na innych stronach Dziennika następująco: "Przerzucając książkę Konrada Górskiego o Krzemińskim, 33 znalazłem w niej atmosferę mego dzieciństwa, nazwiska, które słyszałem od zawsze - Krzemiń-ski był najbardziej czczoną osobą w naszym domu, a siostra jego, Pani Offmańska, bodaj czy nie najczęstszym u nas gościem. Byli to ludzie powstania, nie szeregowcy, ale mądrzy i szlachetni wodzowie i myślę, że wpływ Krzemińskiego - zaważył na całej atmosferze naszego domu. Dopiero z książki Górskiego dowiedziałem się o pewnej manierze staruszka, o jego patosie na co dzień. Mój ojciec, człowiek skromnych zasług, ale charakter jak złoto, miał ten sam styl, który mnie bardzo drażnił - ale który miał pokrycie w życiu, które było jednym wielkim poświęceniem mego ojca dla innych: Ludzi i spraw. Ciekaw jestem, czy ojciec miał kiedyś coś do czynienia z masonami. Bo myślę, że Krzemiński był masonem i że w czasie Ligi Narodowej, kiedy mój ojciec coś tam robił, były to masońskie sprawy"34 Stanisław Krzemiński, urodzony w 1839, a zmarły w 1912 r., był wybitną, choć cichą i dziś mocno już zapomnianą postacią Powstania Styczniowego i czasów popowstaniowych. Członek Rządu Narodowego jako dyrektor Wydziału Prasy, później członek redakcji "Kuriera Warszawskiego", "Bluszczu", redaktor "Kłosów" i sekretarz Wielkiej Encyklopedii Powszechnej. 35 Wspomniana zaś jego siostra, pani Offmańska, często występująca w listach, to Wiktoria, żona Sylwestra i matka Mieczysława. Myślę, że znajomość dziadka Dionizego z Krzemińskim zawiązała się właśnie przez panią Offmańska, gdyż przez wiele lat mieszkała ona w Piotrkowie i była bliską przyjaciółką babci Mani. Po przeniesieniu się do Warszawy zaprzyjaźniła si? z babcią Dyziową tym łatwiej, że widocznie także była miłośniczką poezji romantycznej, gdyż życiowym jej marzeniem było mieć syna poetę, a babcia Serafmowiczowa przecież również oczekiwała tego samego od Leszka. Syn zaś pani Offmańskiej, Mieczysław, został lekarzem internistą, historykiem, pisarzem i działaczem Towarzystwa Szkół Ludowych. 128 choć oddalony tyloma aziesiąiKaim I&L uu \.y^u ic.^^, ^^. razem, pisząc o wielkim wpływie Krzemińskiego na atmosferę całego domu Serafino-wiczów, nic nie przesadził. Przecież dziadek Lechonia po upadku Powstania Listopadowego był - co prawda nie z własnej woli - "żołnierzem rosyjskim" (jak napisano na jego nagrobku), później lojalnym poddanym "prawego Pana", króla Polski, ale nade wszystko cesarza Wszechrosji; ojciec Lechonia w młodych latach z własnej woli poszedł na junkra do Piechotnego Ucziliszcza i gdyby je ukończył, kto wie, czyby nie zmoskwiczał. I oto po upływie ponad ćwierć wieku od tego młodzieńczego epizodu dziadek Dionizy jest społecznikiem, gorącym patriotą, nie wahającym się utracić intratnej posady, byleby nie pracować pod bezpośrednim zarządem zaborcy i składać przysięgi homagialnej carowi. Tak wychowywała Warszawa popowstaniowa i ludzie tacy, jak Krzemiński i jemu podobni. Inną rodziną bardzo zaprzyjaźnioną z warszawskimi i sieradzkimi Serafino-wiczami byli Szwajcarzy - Tosiowie (czytaj: Tozjowie). Początki tej znajomości, a później zażyłości, sięgają sześćdziesiątych lat ubiegłego wieku, kiedy w sieradzkiej Powiatowej Ogólnej Szkole jednym z nauczycieli był E. /Emilio? Eduardo?/ Tosio, a jego dwaj synowie, Kacper i Paganino, byli kolegami z tej samej klasy dziadka Józefa.36 Zaprzyjaźnił się on szczególnie z Kacprem, który później, w latach 1876-1882, był kierownikiem prywatnego 4-klasowego Progimnazjum Filologicznego w Sieradzu.37 Gdy później Kacper przeniósł się za resztą rodzeństwa do Warszawy, przyjaźń połączyła go również z dziadkiem Dyziem, młodszym od niego o co najmniej dziesięć lat. O Tosiach jest więc ciągle mowa w listach dziadka Dionizego, fotografia Kacpra zawsze stała w naszym domu (i w moim stoi do dziś), a ja sam znałem przedstawicielki trzeciego pokolenia tej rodziny - panny Kasiunię i Marię Tosiówny, które były przyjaciółkami mojej matki i cioci, a zmarły w sporo lat po drugiej wojnie. Te dwie pary sióstr w przedziwny sposób odpowiadały sobie wyglądem fizycznym i usposobieniami: starsze - ciocia Kazia i panna Kasiunia były wysokie, szczupłe i twarze miały pociągłe, młodsze - moja mama i panna Maniusia były wzrostu średniego, okrągławe tak w figurze, jak i na twarzy. 129 Charakterystykę rodziny Tosiów zostawili i ojciec, czyli dziadek Dyzio, i syn, czyli Lechoń. Oto zapis w jego Dzienniku: "Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni z rodziną Tosiów, która była wielką rodziną kalwińską, pełną pastorów, prezesów konsystorza i wciąż zajęta jakimiś kalwińskimi sprawami, tak że właściwie w dzieciństwie znałem tylko bigoterię protestancką. [Protestuję i wnoszę sprostowanie: Tosiowie w żadnym wypadku nie byli bigotami, po prostu żyli gorącą wiarą w Boga i jej podporządkowywali swe postępowanie i słowa - oczywiście w ten sposób odbijali jaskrawo od religijnie indyferentnej wówczas w większości inteligencji polskiej - przyp. J. A. K.]. Tosiowie zresztą byli fantastyczną rodziną, w której zmieszały się wszystkie narodowości. Byli oni Szwajcarami-Włochami, ale najstarszy, siwiuteńki, mały pan Tomasz, rodzaj kalwińskiego świętego, ożeniony był z Angielką i był zupełnie zanglizowany, pan Kacper, przyjaciel mego stryja, był polskim nacjonalistą, ale ożeniony był z Amerykanką. Jedna z jego córek kształciła się we Francji i ciągle słyszałem od niej o Grenoble, syn, [Tomasz] pastor, ożenił się z Alzatką, którą mój ojciec nazywał "Alzacja i Lotaryngia". Wszyscy świetnie mówili po niemiecku, słowem, była to familia z nieprawdziwego zdarzenia, a już najmniej prawdopodobna w Polsce. Nie wiem, czyby kto w nią uwierzył, gdybym ją gdzieś do powieści wpakował".38 Czterdzieści kilka lat wcześniej dziadek Dyzio w następujących słowach przedstawił paradoksy tej rodziny: "Tosio wyprowadził się na ulicę Wolność odległą od nas o 4 wiorsty, w bliskości kalwińskiego kirkutu. Ponieważ przez nowe obowiązki stracił wolność, więc przez zamieszkanie na ulicy tej nazwy chce się tytułować: Kacper Tosio na Wolności. Tosiowa z porady lekarzy zabronione ma zajmowanie się domem i lekcjami, na razie wyjechała na kurację do Łodzi, aby w tamtejszej ciszy w domu Wikci doprowadzić cokolwiek swe nerwy do porządku, po czym projektują wysłać ją do sióstr za granicę. Gospodarstwem zaś ma się zajmować przyszła żona Tomka, który w zagranicznym uniwersytecie przygotowuje się do zdania egzaminu na maturę z gimnazjum, po czym wstąpi na wydział filozoficzny, aby przygotować się do egzaminu z teologii. Kasiunia zaś jest w Grenobl [sic!], gdzie specjalizuje się w języku 130 języka niemieckiego. JNineK oa Bożego rsaroazema porzuca posauę w CUKIUWIII i wraz, z rozwałkonioną żoną zamieszkać ma u ojca, aby w ten sposób dopomagać staremu ojcu w krytycznym materialnym jego położeniu. Jedna tylko Dziunia nie myśli wcale o biednym ojcu i choć pada ze znużenia, ale pracuje i nie ubolewa nad położeniem rodziców, którym oddaje wszystkie swoje zarobki, okazując przez to im swą niewdzięczność za otrzymane wychowanie". 39 I jeszcze jedno wspomnienie Lechonia o tej rodzinie: "Zażyłość z Tosiami sprawiła zresztą, żem bardzo wcześnie oswoił się z niemieckim i mając parę lat zaledwie już śpiewałem: O Tannenbaum, o Tannenbaum, wie grun sind deine Blatter".40 Ale wracajmy do curriculum vitae dziadka Dionizego, które doprowadziłem do przełomu 17 i 18 roku, gdy pracował w Wydziale Dobroczynności Zarządu m. st. Warszawy. Z tej posady przeszedł w maju 1918 r. - być może dzięki poparciu "grzecznej mamy", czyli p. Pawińskiej - na stanowisko intendenta Domu Schronienia Starców św. Ducha i Najświętszej Marii Panny, najstarszej, bo istniejącej od drugiej połowy XIV w., tego rodzaju instytucji dobroczynnej w Warszawie.41 Pozostawała ona pod zarządem miasta, a mieściła się na Nowym Mieście przy ul. Przyrynek 4. W czasie Powstania Warszawskiego dom ten został zburzony i obecnie na jego miejscu znajduje się niewielki ogródek, wchodzący w skład cmentarza, czyli terenu wokół kościoła pod wezwaniem NMP. Nowa posada rozpoczęła nową erę w życiu 58-letniego dziadka Dyzia. Po pierwsze: poprawiła mu się od razu sytuacja materialna, gdyż z posadą związane było bezpłatne mieszkanie w budynku Schroniska, co przy wysokim ówczesnym komornym miało duże znaczenie. Po drugie, nie była to wyłącznie robota biurowa, lecz wiążąca się z odczuwalnym i konkretnym działaniem dla dobra innych ludzi, do czego dziadek miał szczególne predylekcje. Pisał więc w niespełna rok po objęciu nowego stanowiska: ,,Z teraźniejszej posady jestem zadowolniony przede wszystkim pod względem pracy społecznej".42 Po trzecie wreszcie - dopiero na tym samodzielnym stanowisku ujawniły się zdolności organizacyjne dziadka Dyzia. I tym właśnie momentem objęcia nowej posady rozpoczyna się wspomnienie Lechonia o ojcu. 131 "Zostawszy jako starszy już człowiek zarządcą miejskiego przytułku starców na Przyrynku, ojciec znalazł w tym pracę, którą wszyscy jego poprzednicyj traktowali jako urzędowanie. W parę lat z zaniedbanego przytułku, który zresztą mieścił się ślicznie! w starych domach, tuż pod wieżą Panny Marii, rówieśniczką Grunwaldu, mój ojciec] ku zdumieniu i niemal zgorszeniu leniwego Magistratu zrobił cacko, wzór dla Europy, i pokazywany później z dumą przez tychże panów z Magistratu przejezdnym cudzo-j ziemcom. Nie sposób wyliczyć, kogo ojciec nudził, męczył o dary i pomoce, jakich! udogodnień nie zaprowadził w tym opuszczonym przedtem przytułku, jakie siał! kwiaty na dziedzińcu i w "korytkach", u jakich misji amerykańskich nie zabiegał| o mleko w puszkach, o ciepłą odzież dla biedaków. [...] Wszystkich tych cudów dokonał mój ojciec, nie tylko nie zginając przed nikim karku, nie zapisując się do żadnych organizacji prorządowych, nie winszując szefom imienin i nie posyłając szefowym kwiatów, ale, wręcz przeciwnie, zachowując się tak, jakby robił wszystko na to, aby go usunięto z posady. Ile razy przyszedł z Magistratu okólnik, który wydawał się ojcu niemądry, brał on najspokojniej w świecie za telefon i mówił takie na przykład rzeczy naczelnikowi Wydziału Dobroczynności: "Cóż to znów za idiota kazał wysłać ten okólnik?". Mój ojciec był człowiekiem starej daty i uważał, że należy zawsze mówić to, co się myśli. Na domiar tego był on zapalonym naiwnie endekiem szczególnego nabożeństwa, gdyż uczestnicząc w młodości w początkach ruchu narodowo-demokratycznego, przyjaźniąc się z Dmowskim i Janem Ludwikiem Popławskim43, jakby nie dostrzegał później, że jednak partia ta poszła na prawo, i żył w przekonaniu, że jest bojowym lewicowcem. Kiedy były na ratuszu rządy endeckie, mój ojciec nie mówił o tej swej przeszłości, nie wieszał na ścianie młodzieńczej fotografii Dmowskiego, którą zawsze miał w albumie, ale kiedy przyszli do władzy piłsudczycy, nie tylko nie przestał prenumerować dla przytułku swej ulubionej "Gazety Warszawskiej", ale jeszcze staruszki buntował i grzmiał na "sanację". Sprawa przeniesienia mego ojca na emeryturę nie miała szczęśliwie nic z tą jego porywczością wspólnego, ojciec jednak dawno przekroczył siedemdziesiątkę, jego dalsze pozostawanie na stanowisku było wbrew ustawom, było 132 to sprawiedliwe i normalne, aby opuścił swą posadę, a to dla ojca, nieprzy-zwyczajonego do próżnowania, było nieszczęściem. Parokrotnie, biorąc to pod uwagę, odkładano czas jego przeniesienia, wreszcie w dniu, o którym mówię, prezydent Starzyński poprosił mnie do siebie do Ratusza i tam w najprzyjaźniejszych słowach prosił mnie, abym przygotował ojca na decyzję, której już nie można odkładać, zapewniając jednocześnie, że Magistrat zdaje sobie sprawę z zasług i zalet charakteru ojca i że dostanie on maksymum [!] emerytury".44 Tak też się rzeczywiście stało, a działo się to w 1935 r., gdy dziadek Dyzio miał lat 75. Ale dziadek i tak nie był zadowolony, bo przed wizytą Lechonia u Starzyńskiego miał z urzędnikami magistratu parę rozmów na temat przejścia na emeryturę, które mocno go zdenerwowały, a i emerytura według jego obliczeń, choć bardzo wysoka, okazała się za niska na wszystkie wydatki. Warto chyba zacytować te obliczenia: "Emeryturę przyznano mi w wysokości zł 505, tj. o zł 45 mniejszą niż wynosiły moje pobory. Ponieważ zobowiązania moje na teraz wynoszą: opłata za lokal podatek od lokalu podatek dochodowy podatek od służącej rata pożyczki inwest. rata spłaty długu Wacka fundusz pracy utrzymanie i sługa zł 97 [nowe mieszkanie na Żoliborzu] 10 28,88 5,20 35 75 5,90 275 531,98 niedobór wynosi zł 26 miesięcznie, który będę musiał pokryć po spłaceniu pożyczki inwestycyjnej. Żona nie dokłada się do utrzymania domu, gdyż emeryturę swoją w przeważającej części wydaje na zaspokojenie potrzeb Wacka, nieco na Zygmunta, a resztę na zapomogi dla swojej rodziny. Wierzę w pomoc Bożą, której dotychczas doznawałem". 4S 134 w stosunKacn napięiycii, me uuiiyiai się u jednak często wyraźną irytacją i dezaprobatą stylu życia swych latorośli. W zaraniu poetyckiej sławy Lechonia większą część jednego z obszernych listów poświęcił Leszkowi, pisząc: "Kochani Moi! Napaści, jakie w pismach pojawiły się przeciwko Leszkowi, niezawodnie wywołać musiały uczucie żalu do Leszka, choćby tylko dlatego, że nosi toż samo, co i Wy, nazwisko. Że źródło tych napaści nie jest czystym, to ocenicie sami po przyjęciu do wiadomości treści listu, jaki Leszek otrzymał z Ministerium Kultury i Sztuki: "Do Pana Leszka Serafmowicza. 'Pro Arte et Studio' w/m. Ministerstwo zawiadamia, że z uwagi na niepospolite zalety poetyckie utworu pod tytułem Mochnacki wywołujące wzruszenie wysoce patetyczne oryginalnym tematem, przeprowadzonym z pełną sztuką użycia nowych środków ekspresji, przyznano Panu nagrodę w kwocie pięciuset [500] marek. Asygnacja na pieniądze jest do odebrania w biurze Ministerstwa Kultury i Sztuki w godzinach urzędowych. Minister wz. Jan Henrych". Niezależnie od powyższej kwoty otrzymał od tegoż ministerstwa 2000 marek jako subsydium na dalsze prowadzenie miesięcznika "Pro Arte et Studio", zaś 1000 marek jako jednorazowe stypendium przyznane przez Ministerstwo Kultury i Sztuki za najlepsze utwory poetyckie młodzieży, będącej na studiach uniwersyteckich. Wiersz nagrodzony przesyłam Wam z prośbą o zwrot takowego po przeczytaniu. Nie myślcie, by powodzenie Leszka dodawało mi splendoru, i bym mógł za to pokiwać głową i powiedzieć, żeś dobrze zrobił, gdyż dom mój przyozdobił. Przed ogłoszeniem drukiem "Polsko-Królewskiego Kabaretu" (coście czytały) oraz "Paszk-wili Politycznych" (w których ośmieszony został między innymi i Andrzej Niemojew-ski, osobisty nieprzyjaciel Chrystusa) odradzałem Leszkowi druk, gdyż utwory te nie posiadają wysokiej artystycznej wartości, a zjednają mu licznych nieprzyjaciół. Rady mej nie usłuchał, toteż nie dziwię się, gdy obrażeni lub też znajomi obrażonych szarpią Leszka, a ja nie mam pewności, czy zdoła on zapanować nad własnym uniesieniem 135 wywołanym zjadliwością przeciwników. Boć sprawa "Pro Arte" podniesioną została nie z pobudek wyższej etyki, lecz zawiści o zdolności pisarskie lub też gruboskórność jak np. Boyego".46 Jedyny to tak obszerny tekst w listach dziadka Dyzia poświęcony Leszkowi. Późniejsze o nim informacje ograniczają się na ogół do jednego lub najwyżej dwóch zdań. Dla przyszłego biografa poety mogą jednak nie być obojętne - jak dawniej mawiano - odnotowuję je więc w chronologicznej kolejności pomijając tylko ustępy dotyczące leczenia Lechonia po targnięciu się przezeń na swe życie, gdyż te znajdą się w następnym rozdziale mej opowieści. Nie ma zresztą tych wiadomości zbyt wiele. Z listopada 1916 r.: "Leszek uczęszcza na Uniwersytet i słucha wykładów literatury polskiej, historii i nauk ekonomicznych profesora Kostaneckiego"47, z lutego 1918 r.: "Leszek przeszedł na IV semestr. Zarabia nieco lekcjami oraz w redakcji, ale to tak znikomo mało, że nie starcza na zaspokojenie jego wymagań"48, z grudnia tegoż roku: "Synowie moi uznani zostali za niezdolnych do wojska i dlatego po 2ch dniach pobytu zwolnieni zostali". 49 W październiku 1919 r. dziadek Dionizy pisał: "Leszkowi proponują posadę przy poselstwie w Rzymie, na którą go bardzo namawiam, gdyż pozbyłby się towarzystwa żydów w uniwersytecie, a co ważniejsze, miałby sposobność w tamtejszym uniwersytecie przeprowadzenia] poważniejszych studiów nad literaturą powszechną, których dla braku sił naukowych w Uniwersytecie Warszawskim uskutecznić nie może".50 W czerwcu 1920 r. dziadek donosił: "Leszek od 15 bm. rozkoszuje się powietrzem i widokami Morza Bałtyckiego. Jest bowiem w Orłowie (Adlersdorf) położonej [!] w pobliżu Gdańska. [...] Leszek wydelegowany został przez Sztab Jeneralny w charakterze korespondenta, któremu w podróży towarzyszył oficer. Koszta utrzymania w sumie 150 marek dziennie ponoszą rodzice".51 Ten wyjazd miał też cele terapeutyczne, gdyż spodziewano się, że pobyt nad morzem wpłynie dodatnio na zdrowie Lechonia, mocno już chorego na neurastenię. Poeta zaprzyjaźnił się wówczas z Żeromskim: pod jego "opieką kurowałem się wtedy w Orłowie" - trzydzieści lat później wyznał w Dzienniku.52 Nie była to widocznie opieka zdawkowa, skoro w parę miesięcy później babcia Dyziowa w specjalnym liście 136 dziękowała za nią Żeromskiemu53. Wtedy też zapewne spotkał w "Zoppotach" znaną z fascynującej urody aktorkę Alinę Gryficz-Mielewską i wręczył jej bukiet goździków, co po latach zaowocowało wierszem Alina. 54 Późniejsze wzmianki o Leszku w listach jego ojca dotyczą wyłącznie choroby i leczenia Lechonia. Dopiero od 1925 r. zaczynają się informacje o innym charakterze. Rozpoczyna je wiadomość z połowy sierpnia 1925 r.: ,,Leszek od kilku tygodni bawi w Poznańskiem u pp. Jackowskich, skąd w końcu sierpnia wyrusza do Paryża, Hiszpanii, Włoch i Belgii w celach propagandy literackiej. (Ja nie ręczę, czy to uczyni, pomimo że ma do tych krajów paszport oraz zaopatrzenie pieniężne").55 Na następną wieść o Leszku przyszło czekać cztery lata, w marcu 1929 r. dziadek pisał: "Leszek przestał zajmować się "Cyrulikiem", zamiast tego wspólnie z Berentem będzie wydawał miesięcznik naukowo-literacki" 56, w czerwcu uzupełnił tę wiadomość informacją, że czasopismo nazywać się będzie "Pamiętnik Warszawski". W czerwcu 1930 r. dziadek doniósł, że "Leszek do l IV 31 zabawi w Paryżu".57 Obszerniejsze informacje przyniósł list z marca 1931 r., zaczynający się od słów: "Ukochany Bracie, Patryjarcho [sic!] rodu Serafmowiczów". Czytamy w nim: "Przed kilku dniami otrzymaliśmy od Leszka list, w którym pisze, że dzień 19, to jest ten, w którym obchodzi swoje imieniny, spędzi w Brukseli jako gość tamtejszego posła Tadeusza Jackowskiego, zaś w d. 25 belgijscy literaci na jego cześć wydają obiad.58 Pisze, że pracuje b[ardzo] dużo, z czego nie tylko, że się sam utrzymuje, lecz kilkakrotnie przesłał Matce po kilkaset złotych, co uczyniło razem w przeciągu 7 miesięcy przeszło 1500 zł. Pisze, że nauczył się pracować i przywykł już do pracy i nie odczuwa potrzeby spędzania czasu na podtrzymywaniu stosunków towarzyskich [to z pewnością najbardziej ucieszyło jego ojca - przyp. J. A. K.]. Prawdopodobnie w Paryżu dłużej zamieszka, będzie to w zależności od otrzymania pracy, która dałaby mu możność więcej stałego dochodu".59 Komentarzem do tych spraw jest początek listu Lechonia do Anny Jackowskiej, wieloletniej powiernicy i oddanej przyjaciółki. List Lechonia pochodzi z końca kwietnia 1931 r.: "Niusiu droga! Najserdeczniej dziękuję Tobie i Tadeuszowi za wszystko: za 137 ugoszczenie mnie i tych rodzinnych parę tygodni w Brukseli, za pamięć i troskliwość Waszą, szczególniej za zaproszenie mojej Matki. Dziękuję Ci za nie, Niusiu, naprawdę z całego serca, a choć i stan zdrowia mojej Matki, i różne sprawy rodzinne nie pozwolą Jej z tego skorzystać - dziękuję Ci za tę intencję, która jest najczulszym, najgłębszym dowodem Twej przyjaźni, za którą Ci jestem i będę zawsze do głębi wdzięczny. Niestety! Mimo że dostaję na skutek moich alarmujących zapytań wiadomości uspokajające - z nich nawet wyczytuję całą smutną prawdę - że mojej Marnie bardzo sił ubyło. Wiem, że aby mnie nie martwić i nie zakłócać mego spokoju - użyje wszystkich zacnych kłamstw - ale nie bardzo jej się to udaje. Zresztą jest to nieuchronny rezultat tyloletniego przepracowywania się Matki, przejmowania się jej każdą sprawą, zapominania o sobie i myślenia tylko o nas. I dlatego do niepokoju dołącza się we mnie i to jeszcze uczucie, którego Ty nie masz, boś dała, ileś mogła tylko z siebie, swoim Rodzicom - wyrzut sumienia, że gdybym wcześniej zaczął sam kierować swoim życiem - mógłbym był i w życiu mojej Matki dużo zmienić i choć w części odpłacić jej się za rozrzutność jej uczucia i po prostu sił w stosunku do moich braci i do mnie. Teraz tak się sprawy przedstawiają - że cokolwiek bym zrobił, będzie za mało - moja obecność w Warszawie na pewno by była wielką dla Mamy radością - ale to znów uniemożliwiłoby mi pomaganie Jej finansowe, obiecuję więc tylko sobie - że pierwszych wolnych parę tygodni zużyję na odwiedzenie Rodziców, wiem, że już ta świadomość - że to jest możliwe - bardzo Matce dobrze psychicznie zrobi".60 Następna wiadomość pochodzi dopiero ze stycznia 1935 r.: "Leszek święta spędził u swego przyjaciela Jackowskiego, który jest posłem w Brukseli, a święta spędzał w swoim majątku w Poznańskiem. W dniu 28 Leszek przyjechał do Warszawy, tutaj bawił do 4 bm. Ponieważ całymi dniami był w domu nieobecnym, więc nie miałem sposobności rozmawiania z nim, co zresztą ma miejsce przy każdym jego przyjeździe." 61 W październiku tegoż roku: "Leszek zapowiadał swój przyjazd do Warszawy, którego nie uskutecznił, gdyż został w tym czasie przez Becka wezwany do Genewy"; 62 przyjechał jednak na święta i "podobno był na przyjęciu u Becków. Leszek w Warszawie bawi od l XII, w tym czasie był 3 razy u rodziców, u których wizyta trwała około 1/2 godziny, [...wyraz nieczytelny] o czym będzie rozmawiał, skoro 138 o sobie nie ma nic mu do powiedzenia, a starzy są dla niego nieciekawi". 63 Latem 1936 r. Lechoń był znów w Warszawie, ale o tym dowiadujemy się z jego listu do Anny Jackowskiej: "Bytem w Polsce, chcąc trochę swymi sprawami się zająć i staruszków, moich rodziców, odwiedzić. Znalazłem ich bardzo już w lata posuniętych i na siłach słabszych, ale to, że mają dach nad głową i chleb zapewniony, w dzisiejszych czasach jest to bardzo wiele".64 We wrześniu 1937 dziadek Dyzio donosi: "Leszek korzysta z urlopu, który spędza w południowej Francji, a w końcu października zamierza przybyć do Warszawy na kilka tygodni". 6S Projekt ten jednak uległ przesunięciu, gdyż "Leszek po ukończeniu zajęć związanych z wystawą, zwłaszcza koncertów i baletu, na okres świąt wyjedzie w okolice Paryża, zaś do Warszawy przyjedzie już po świętach, gdyż nie chce tracić wiele czasu na przyjmowanie udziału w przyjęciach świątecznych u znajomych, co mu da możność robienia starań w swoich sprawach". 66 Ostatecznie jednak i tego terminu nie dotrzymał. 67 Wreszcie ostatni list, jaki dziadek Dyzio napisał do Sieradza przed swą śmiercią, rozpoczyna się od wiadomości, iż "Leszek mimo zapowiedzi nie był w Warszawie i prawdopodobnie nieprędko swój zamiar doprowadzi do skutku".68 List ten pochodzi z kwietnia, po czym dziadek Dyzio tak ciężko zapadł na zdrowiu, że żadnego już listu nie napisał, walcząc przez parę miesięcy ze śmiercią. Zmarł mając 78 lat, 25 października 1938 r., pochowany zaś został 28 tegoż miesiąca na cmentarzu w Laskach. Moja mama i ciocia pojechały na ten pogrzeb, ale nie zabrały mnie ze sobą, choć od najmłodszych lat wiedząc, że mam wujka "piszącego wiersze", bardzo chciałem go zobaczyć i poznać. Tym samym straciłem wtedy okazję do zobaczenia po raz pierwszy w życiu "prawdziwego i żywego" poety. Po pogrzebie moja matka powtórzyła Lechoniowi pytanie zadane przeze mnie przed jej wyjazdem: "Dlaczego wujek Leszek nie pisze kolęd?", bo był to okres, kiedy dostawszy na gwiazdkę poprzedniego roku zbiór kolęd z tekstem "w łatwym układzie na fortepian", bębniłem je stale, nie zważając na porę roku i kalendarz kościelny. I wówczas jak na zawołanie okazało się, że wujek Leszek ma w swym dorobku wiersz zatytułowany Kolęda. Przepisał mi więc Lechoń ten wiersz na dużym arkuszu papieru, wyraźnie 140 starając się, aby litery był duże i czytelne, jako że byłem wówczas dopiero w III klasie powszechniaka. Dołączył do tego własną, pocztówkowego formatu fotografię z odpowiednią dedykacją. Były z tego powodu niejakie kontrowersje, bo moja mama nie chciała wziąć tej fotografii, gdy wyszło na jaw, że wujek Leszek bez pardonu zabrał ją własnej matce, wyjąwszy z ramki stojącej na jej biurku. Echa tej sprawy jeszcze dziś można prześledzić w zachowanej korespondencji. Dedykacja dla mnie była już jednai napisana i to przesądziło spór na moją korzyść. Ale wiersz i fotografia to nie wszystko - mama i ciocia przywiozły jeszcze jeden prezent od wuja: bombonierę z czekoladkami z cukierni Fruzińskiego. Wieko tej bomboniery pokryte jest białym atłasem, na jego środku puszy się czerwona róża z jakiegoś usztywnionego materiału, wnętrze wyłożone jedwabiem koloru srebrnego. W czasie wojny, gdy puste pudełko zmieniało miejsce, dajmy na to, z szafy do komody lub na odwrót, dawało to okazję do wypowiadania przez mamę lub ciocię nieco zgryźliwych uwag pod adresem życiowej niepraktyczności Leszka: "Dał dzieciakowi bombonierę odpowiednią dla kokoty!". Z bombonierą dalej jest kłopot: owinięta w ten sam firmowy papier, w którym została przywieziona, z nadrukiem "Jan Fruziński. Warszawa. Rok zał. 1885" wraz ze znajdującymi się w niej papierowymi firmowymi serwetkami i podkładami pod czekoladki oraz dwoma metalowymi widelczykami blokuje wciąż miejsce w komodzie. Ja wiążę z nią rodzinne wspomnienia i sentymenty, następne pokolenie najwyżej zaduma się chwilę: "Jakie to kiedyś były pudełka na czekoladki". Fotografia zaś z dedykacją Lechonia wisi nad mym biurkiem obok dyplomu wspólnego naszego przodka - żołnierza Napoleona i oficera z Powstania Listopadowego, oraz fotografii dziadka Józefa - ojca chrzestnego Lechonia (i mojego także). 142 Niewęgłowscy, z których pochodziła matka Lechonia, to szlachta zaściankowa, herbu Jastrzębiec, wywodząca się według tradycji rodzinnej z Niewęgłosza koło Radzynia Podlaskiego i szeroko rozrodzona na Podlasiu i Mazowszu. Ale ojciec panny Marii Niewęgłowskiej wyrósł ponad stan szlachcica zagrodowego, prawie wszedł do warstwy ziemiańskiej: chodził dzierżawami lub zarządzał majątkami w Sandomierskiem. Między innymi był rządcą w Czyżewie koło Opatowa i po latach kolejny, trzeci właściciel tego majątku, Józef Targowski, "bardzo pocieszny szlagon bawiący się w politykę i opiekę nad sztuką", opowiadał Lechoniowi, iż jego dziadek Niewegłowski "żył w legendzie Czyżewa jako świetny hodowca".l W Czyżewie matka Lechonia spędziła pierwsza lata swego dzieciństwa, czy tam też się urodziła, nie wiadomo. Nie wiadomo także, jak dziadkowi Lechonia było na imię. Podejrzewam, że Zygmunt, biorąc pod uwagę, że to właśnie imię otrzymał pierworodny Serafinowiczów, a jak wiadomo, starano się wówczas przestrzegać starego zwyczaju nadawania imienia dziadka pierwszemu dziecku płci męskiej. Dziadek Lechonia po kądzieli ożeniony był z Katarzyną z domu Raczyńską, pochodzącą również z drobnej szlachty mazowieckiej. Małżeństwo to miało dwanaścioro dzieci, co Lechori w Dzienniku tak skomentował: "Zarówno mój ojciec, jak i matka mieli liczne rodzeństwo według ówczesnego zwyczaju, kiedy liczyło się może podświadomie ze śmiertelnością dzieci i mówiło najspokojniej: "Mieli 10 dzieci, uchowało się czworo". W rodzinie ojca uchowało się 3 synów i 3 córki, z rodzeństwa mamy pamiętam 2 jej siostry i 7 braci, ale wiem, że parę dzieci właśnie "się nie ucho\vało"".2 Z tych dwóch sióstr, czyli swoich ciotek, Lechoń wspomina tylko jedną -Teresę, zamężną Bujalską, mieszkającą w Czerniczkach pod Berdyczowem, u której przebywała jako rezydentka tak zwana ciocia Michcia, czyli panna Emilia Niewęgłow-ska, siostra dziadka. Po I wojnie światowej Bujalscy, jak wielu innych ziemian wysadzonych z siodła, zamieszkali w Warszawie, a ich wnuk, czyli cioteczny 143 siostrzeniec Lechonia, Andrzej Bujalski, powstaniec warszawski, zna\az\ się aż w Kanadzie i niespodziewanie stał się jedynym rodzinnym ogniwem Lechonia na emigracji. Pięćdziecięcioparoletni Lechoń w 1951 r. pisze z nagłym rozczuleniem: "List od Andrzeja Bujalskiego z Kanady -jakby dopełnienie tych uczuć i wspomnień, które mnie naszły w tych trzech dniach, gdym patrzył na niebo takie, jak w Polsce, i wdychał takie powietrze, jak w Jaszczurówce. Ten list - to prawie odpowiedź na moją tęsknotę za rodziną, Andrzej to jedyny jej związek po wolnej stronie. Rozpisał się o powstaniu warszawskim, o jakimś tam odcinku, na którym walczył - niby nie bardzo w pięć czy w dziewięć - a właśnie ten opis był najważniejszym w całym liście, to była nasza wspólna mowa, polska i rodzinna". 3 A w rok później znów notatka: "List od Jędrków Bujalskich z powinszowaniem nagrody. To bardzo dziwne, że ja ich w ogóle nie znam - ale czuję, że to jest rodzina, że są mi bliżsi od tylu niby bliskich". Kiedy indziej notuje powód rozrzewnienia: "Przyszła fotografia mojej chrześniaczki Ewy Bujalskiej, urodzonej w obozie DP w Niemczech, a teraz mieszkanki Kanady. Śliczna roześmiana puca, którą można by fotografować jako reklamę stuprocentowej polskości".4 O swych siedmiu wujach Niewęgłowskich Lechoń nie miał zbyt dobrego mniemania. W Dzienniku dwukrotnie, powołując się na opinię swego ojca, określił ich jako "utracjuszy i lumpów".5 Wuja Jana z Komorowa (3 wiorsty od Raszyna), gdzie spędził jedne wakacje - o czym była już mowa - nazwał "zacnym tromtadratą", o innym wspomniał tylko dlatego, iż: "Nie znana mi, pierwsza żona mego wuja Stanisława Niewęgłowskiego - była Muzą poety Stanisława Grudzińskiego 6 i do niej napisany był wiersz, którego zapamiętałem tylko dwie pierwsze linijki: "Nie patrz się na mnie oczyma takiemi, bo mi się smutno robi na tej ziemi". Nic nie znam poza tymi linijkami z tej poezji i nic nie wiem o Grudzińskim, poza tym, że umarł na suchoty. To wtedy była naprawdę choroba artystów, która ich prawie wyróżniała spośród czeredy o grubych karkach, skazanej na apopleksję i paraliż postępowy". Na ciepłą wzmiankę zasłużył tylko "Wuj Mietek, najmłodszy brat Mamy, uwielbiany przez nas, z małym wypielęgnowanym wąsikiem, zawsze w cylindrze 144 gU W UJ i rękawiczkach jak ilustracja z Lalki. Nigdy już nie dowiem się, dlaczego nazywaliśmy go Wujek Waladudek"7 Chlubą natomiast rodziny był brat stryjeczny starego pana wskiego - Henryk. Jako znany i ceniony matematyk zasłużył sobie nie tylko na wzmianki w różnych encyklopediach i kilkanaście drobniejszych opracowań i biogramów, ale także na przedstawienie jego życia i działalności w Polskim Słowniku Biograficznym. Lechoń wprawdzie pisze w Dzienniku o dwóch braciach stryjecznych SWegO dziadka, obu matematykach, mieszkających w Paryżu, 8 aJejest to ewidentny błąd Lechonia. Rzeczywiście w Paryżu żyło dwóch Niewęgłowskich - matematyków, ale nie byli to bracia, lecz ojciec - właśnie Henryk, i jego syn - Bolesław Aleksander, urodzony w Paryżu w 1848 r., żyjący jeszcze w 1931 r., autor kursu algebry, geometrii analitycznej i elementarnej, inspektor akademii paryskiej, w latach 1891 - 94 redaktor "Revue de Mathematiąues Speciales". Jego ojciec, czyli brat stryjeczny dziadka Lechonia po kądzieli, Henryk, urodził się w 1807 r. w tym samym Międzyrzecu, w którym 14 lat wcześniej przyszedł na świat dziadek Lechonia po mieczu - Józef Serafinowicz senior, podobnie jak Serafinowicz walczył w Powstaniu Listopadowym (w 7 Legii Akademickiej i 6 Kompanii Artylerii Pieszej) i również w czasie powstania awansował do stopnia podporucznika. Ale na tym podobieństwa w życiorysach Józefa Serafmowicza seniora i Henryka Niewęgłowskiego kończą się, bowiem po upadku powstania Henryk wyemigrował do Francji, został członkiem Towarzystwa Demo- kratycznego Polskiego, następnie Konfederacji Narodu Polskiego, jednocześnie rozpoczął i ukończył około 1842 roku studia matematyczne na Sorbonie, w latach 1850 - 1871 był profesorem Wyższej Szkoły Polskiej na Montparnassie, a w latach 1859 - 65 jej dyrektorem. W tym czasie powstało kilka książek z dziedziny matematyki i podręczników Niewęgłowskiego: Geometria (1852 i 1869), Arytmetyka (1866), Trygonometria (1870), Algebra elementarna (1879 - pięć wydań, ostatnie w 1903 r.!), wreszcie dwutomowa Mechanika elementarna (1873 - 1876), najwyżej oceniana jego praca. 9 Na emigracji związał się z Janem Działyńskim, swym byłym uczniem, twórcą i założycielem Polskiego Towarzystwa Nauk Ścisłych w Paryżu, nakładcą oraz wydawcą między innymi książek Niewęgłowskiego. 145 13 - Album rodzinne... Niewęgłowski zmarł w Paryżu w 1881 r., pozostawiając po sobie pięcioro dzieci.10 "Potomstwo ich zupełnie sfrancuziało" - odnotował Lechoń11, zapewne na podstawie relacji swego kolegi z Ambasady Polskiej w Paryżu - Cezarego Niewę-głowskiego. W ścisłym gronie rodzinnym, z rodzicami i licznym rodzeństwem, w atmosferze dworku prawie ziemiańskiego matka Lechonia przeżyła zaledwie kilka pierwszych lat swego życia. W 1877 r., gdy miała 7 lat, zabrała ją pod swą opiekę i na wychowanie jej wujenka Zofia z Hundiusów Raczyńska, właścicielka pensji w Warszawie. Zapewne chciała "nieść w ten sposób - jak przypuszcza Lechoń - ulgę niezamożnej i obarczonej tuzinem dzieci szwagierce".12 Można również przypuszczać, że babcia Leszka właśnie w tym gdzieś czasie zmarła i dlatego wdowiec oddal najmłodszą córkę na wychowanie. Charakterystyczne jest bowiem, że o babci Niewęgłowskiej w ogóle nie zachowało się żadne wspomnienie, podczas gdy o dziadku Niew^lowskim mieli \ednak jakieś szczątki informacji i Leszek, i starszy Zygmunt. Po tym dziadku zachował się ponadto plik listów pisanych do córki w Warszawie, w patriarchalnym tonie i staroświeckim stylu, listów zresztą dziś nie istniejących, bo spalonych na krótko przed śmiercią przez adresatkę. Zygmunt zapamiętał fragment jednego z nich: "...a przy nadchodzących świętach Zmartwychwstania Pańskiego, skoro Bóg wszechmogący tak zarządził, że życzym Ci, Kochano Córko..." Lechoń o swej rodzonej babce, poza tym, że miała na imię Katarzyna, nic więcej nie wiedział, zapamiętał za to jej z pewnością młodszą siostrę, Józefę Raczyńska: "Babcia Józia była cichą rezydentką, kolejno u różnych swych siostrzeńców i siostrzenic, zjawiającą się zawsze, gdy była potrzeba w czymś pomóc, zostać przy dzieciach, gdy rodzice chcieli wyjść z domu. Nosiła czepeczek zawiązany pod szyją, jak wszystkie wtedy starsze panie, które awansowały na babcie, ale nie jestem pewien, czy była wtedy wiele starsza od pań, które dziś różują się, dekoltują i tańczą po night dubach".1* Obie te babcie, Katarzyna i Józefa, miały jeszcze brata Franciszka, który - jak informuje Lechoń - "pisał jakieś historyczne przyczynki i podręczniki pod pseudonimem Józef Bezmaski". 14 On to właśnie "Ożeniony był z Zofią ze świetnej rodziny litewskiej Hundiusów, osobą bardzo niezwykłą, która utrzymywała w War- 146 szawie sławną pensję dla panien - gdzie i moja matka się kształciła. Babcia Raczyńska, bo tak ją nazywaliśmy w rodzinie, wychowywała moją matkę [...] stąd była dla nas nieomal babcią rodzoną, której autorytet wspierał się na miłości mojej matki do opiekunki, jak też na uznaniu jej niezwykłej kultury i charakteru przez mego ojca - nie bardzo dobrze godzącego się z Niewęgłowskimi, przeważnie utracjuszami i lumpami - ale zafascynowanego indywidualnością, wcielającą właśnie jego patetyczne i patriotyczne ideały. Babcia Raczyńska była to osóbka maleńkiego wzrostu, przy czym dotknięta kalectwem garbu, który osłaniała różnymi pelerynkami, stanowiącymi nieodmienną część jej stroju. W jej mieszkaniu na Pięknej ulicy stały jedno przy drugim różne arcystylowe mebelki, sekreterki, kanapki i foteliki w stylu drugiego Cesarstwa - wszystko to po śmierci babci przeszło do naszego domu; dotrwało do ostatnich już po pierwszej wojnie czasów. Brat babci Raczyńskiej, ksiądz Wacław Hundius, był jakąś ważną postacią w czasie powstania na Litwie. Nie pamiętam już, czy był tylko zesłany na Syberię, czy też tam nawet życie zakończył, w każdym razie jego fotografie - na połyskującej płycie, którą trzeba było oglądać pod światło - były relikwiami mieszkania babci, a później i naszego. Mój młodszy brat nazwany był Wacławem właśnie na jego pamiątkę, aby zrobić przyjemność babci. Małą jej figurkę, jej uczesanie na modę jeszcze powstaniową, jej aksamitną granatową pelerynkę pamiętam doskonale - teraz, gdy to piszę, nie mogę sobie tylko przypomnieć, czy Frozyna (Eufrozyna) była sługą babci czy przyjaciółki, ociemniałej pani Krupowiczowej, której co pewien czas musieliśmy składać, ja i moi bracia, wizyty, pewno także, aby uszanować jakieś drogie dla niej związki". 15 Tym razem w charakterystyce babci Raczyńskiej Lechoń zapewne nic nie przesadził, bo i jego starszy brat wyrażał się o niej w samych superlatywach: "Wujenka tymczasem [po wyjściu wychowanki za mąż - przyp. J. A. K.] sprzedała swoją pensję i zamieszkała przy nas już w roli babki i to babki najważniejszej, najbliższej, niepowtarzalnej. Mimo bardzo słabego zdrowia i nawet kalectwa, była zawsze pełna entuzjazmu kochając ponad wszystko Człowieka (przez duże C) i wierząc 147 niezachwianie w Oświatę (przez duże O). Gdy umarła, pozostała po niei gruba oprawna w skórę książka, do której wpisywała poezje Słowackiego - między innymi całego Kordiana - ozdabiając je różnymi kolorowymi inicjałami. Książkę tę dostałem po latach w prezencie na swoje imieniny, jako chrześniak babki, ale Leszek poty mnie prosił i nudził, aż wreszcie odstąpiłemu mu ją, dziś trudno powiedzieć: bezinteresownie czy za miskę soczewicy". Pani Zofia Raczyńska, urodzona w 1831 r., zmarła 6 października 1903 r Pogrzeb jej odbył się w dwa dni później z kościoła Świętego Aleksandra.16 Pochowana została - o czym również wspomina Lechoń - na Powązkach (kwatera 10, rząd 2). W domu i na pensji wujenki matka Lechonia przeżyła dokładnie ćwierć wieku: od malej dziewczynki do dojrza\e]kobiety ."Napizód ociyN\śc\e \yy\a \xczetm\ca, potem zapewne pomagała wujence w prowadzeniu pensji, wreszcie - i to wiadomo na pewno - została prywatną, domową nauczycielką. Pensja pani Raczyńskiej dla panien - "później pensja znaczyło to szkołę średnią, a wtedy gdy nie było wyższych polskich uczelni - było to coś niby francuskie liceum" - objaśnia Lechoń17 - otóż pensja pani Zofii z Hundiusów Raczyńskiej nie doczekała się dotychczas w literaturze o polskich prywatnych szkołach pod zaborami choćby tylko niewielkiego artykułu. Jedynie Ignacy Baliński, ojciec Stanisława, w swych Wspomnieniach o Warszawie18 stwierdził, że należała ona do najbardziej znanych, obok pensji pań: Guerin, Jadwigi Sikorskiej, Anny Jasieńskiej, Leonii Rudzkiej, Izabeli Smolikowskiej i Krzywobłockiej. I bez długich, żmudnych i nie wiadomo czy uwieńczonych pozytywnymi rezultatami poszukiwań nie wiedzielibyśmy o tej pensji nic, gdyby nie poeta, który w Dzienniku pozostawił również taką notatkę: "W ostatnim, już po śmierci ojca, mieszkaniu mojej matki wisiała na honorowym miejscu wielka zbiorowa fotografia ofiarowana babci Raczyńskiej przez wykładających na jej pensji profesorów. Tę fotografię pamiętam, odkąd w ogóle zacząłem coś dostrzegać, i chyba pierwsze podobizny, na jakie patrzyłem, były to twarze Piotra Chmielowskiego, Bronisława Chlebowskiego, Adolfa Dygasińskiego. Bronisława Znatowicza, Karola Dunina, Władysława Smoleńskiego i Stanisława Kramsztyka. Byli to współpracownicy babci Raczyńskiej w owej niebywałej szkole, 148 . . , _ -- ___ Ł ^ ^ __ w której wiekszosć przedmiotów wykładali po kryjomu wówczas ci najswietniejsi wówczas uczeni warszawscy, z których kilku miało stać się u schyłku życia ozdobą wszechnic. Byli też nauczycielami mojej matki i - ilekroć prowadząc mnie i moich braci na spacer - dostrzegała Smoleńskiego, Chlebowskiego albo Kramsztyka, zawsze podbiegała do nich i wzruszona - odwoływała się do jakichś wspomnień z owej niebywałej pensji".19 Takie to osoby ukształtowały charakter i poglądy na świat panny Niewęg-łowskiej i tacy luminarze nauki polskiej dali jej wykształcenie i wpoili przekonanie, że nie dla siebie, lecz dla innych żyjemy na tym świecie. Wiadomo było, że matka Lechonia stale angażowała się w jakąś działalność społeczną, oczywiście w ówczesnym stylu, a więc bez rozgłosu, z głębokim przekonaniem, że ma to być trud bezimienny. Moja matka i ciocia Kazia uważały - zapewne nie bez racji - że to działanie społeczne stryjenki odbywało się trochę kosztem wychowywania własnych synów, gdy tylko oni nieco podrośli i poszli do szkoły. Nawet u kolebki jej związku małżeńskiego była przecież praca społeczna w Towarzystwie Kolonii Letnich dla dzieci, co w swych wspomnieniach ujawnił Zygmunt. W małżeństwie więc spotkały się dwie dusze ogarnięte tą samą pasją bezinteresownej działalności dla dobra innych ludzi. Panna Niewęgłowska wychodząc za mąż była już nie pierwszej młodości, a właściwie - według ówczesnych pojęć - była już "starą panną": miała 27 lat. Obaj synowie w swych wspomnieniach dyskretnie przemilczają ten fakt, ale nie sposób go pominąć, jeśli chce się odtworzyć i zrozumieć atmosferę rodzinnego domu Lechonia. Ojcowie w dojrzałych latach, to w owym okresie nie nowina, raczej reguła, ale matki zwykle były dużo młodsze i nie ma potrzeby tłumaczyć, jakie konsekwencje wychowawcze ma wiek matki. Fotografia panny Niewęgłowskiej z okresu narzeczeństwa, a więc z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, przedstawia osobę młodą o bardzo poważnym wyrazie twarzy, zaokrąglonej, lecz i pociągłej, z brodą wskazującą na stanowczość i silną wolę. Usta dość pełne, nad nimi nos nieco zbyt wydatny, na nim binokle ze sznureczkiem przełożonym przez szyję. Wyraźnie zarysowane są dość szerokie brwi, prawa jakby trochę wyżej i bardziej zaokrąglona. Ubrana w ciemną 149 suknię ze stojącymi ramionami, pod nią również ciemna bluzka z kołnierzem dość wysokim, spiętym fantazyjnie z boku. Na szyi aksamitka. Kluczem do charakterystyki osobowości tej młodej osoby są włosy. Krótkie. Ani warkocz spięty w węzeł, ani kok, lecz po prostu włosy wysoko nad karkiem ścięte, zaczesane na bok z przedziałkiem i dużą grzywką, lekko ufryzowaną i zasłaniającą bardzo wysokie czoło. Nie przeprowadzałem specjalnych badań nad damską koafiurą w tym okresie, ale na fotografiach pań w albumach rodzinnych nie ma takiej fryzury. Wszystkie mają włosy długie, upięte w różnego rodzaju koki. Wnioskuję z tego, że krótkie uczesanie przyszłej matki Lechonia to oznaka emancypacji, samodzielności, wyzwanie rzucone ówczesnej modzie, dowód niezależności, a może nawet protestu przeciw obowiązującym konwenansom i poglądom na temat roli i zadań kobiety w społeczeństwie. Następne zdjęcie młodej mężatki, zrobione w tym samym czasie, co zdjęcie 3-4-letniego Leszka, a więc około 1902-3 r. Bez binokli, włosy również krótkie, tym razem zaczesane do góry. Oczy patrzą poważnie i przenikliwie, trochę jakby ponad otaczający świat. Pani przystojna, poważna, ubrana modnie, ze skromną elegancją, bez jakichkolwiek broszek, łańcuszków, zegarków lub innych wisiorków. Na kolanach podtrzymuje ręką otwartą książkę. Jej średni syn na najsławniejszym portrecie pędzla Romana Kramsztyka też trzyma otwartą książkę. To oczywiście przypadek, ale jakże wymowny! Bo matka i szczególnie Leszek jakby z jednej, psychicznej i fizycznej, byli ulepieni gliny. Na fotografii robionej jakieś trzydzieści lat później charakterystyczne rysy jej twarzy uległy spotęgowaniu: nos jeszcze bardziej się uwydatnił, prawa brew jakby jeszcze bardziej podniosła się do góry, a broda wysunęła naprzód, ale przede wszystkim uderza w całości twarzy ogromne do niej podobieństwo dorosłego Lechonia. "Jakżeż on był podobny do matki!" - wykrzyknął jeden z lechoniologów zaledwie rzuciwszy okiem na nie znane mu przedtem zdjęcie pani Serafinowiczowej. Panna Niewęgłowska zostawszy panią Dionizową Władysławową Serafino-wiczową musiała przede wszystkim ograniczyć, a gdy urodził się pierwszy syn, całkowicie zrezygnować z dawania lekcji swym uczennicom. Odtąd mąż przejął na siebie obowiązek zdobywania środków na dom, a żonie pozostało prowadzenie tego domu i wychowywanie dzieci. Nie trwało to długo, bo dla osoby dorosłej, dojrzałej, od 150 dawna zarabiającej na swe potrzeby, można powiedzieć, jednej z pierwszych, nielicznych jeszcze emancypantek, ta nagła zmiana w pozycji społecznej i trybie życia musiała być niemałym szokiem, a także powodem późniejszych konfliktów między małżonkami. Na razie jednak zapewne z ciekawością, a jak można mniemać na podstawie tonu i treści listów pisanych do Sieradza, również z zapałem, dobrą wolą i takimiż chęciami nowo kreowana pani domu zaczęła uczyć się nowej roli życiowej i wypełniać nowe obowiązki. Dziś mogłoby się wydawać, że ciężar tych obowiązków nie był zbyt wielki: ówczesna pani domu nie pracowała zawodowo, a do sprzątania, szorowania, odkurzania, gotowania, zmywania, prania i wszelkich cięższych prac miała przecież służącą, bez której żaden ówczesny dom inteligencki nie mógłby funkcjonować. Rzeczywiście - życie tych pań było lżejsze, ale i one miały swoje kłopoty i zajęcia, w które trzeba było wkładać niemały wysiłek, a co najmniej poświęcać im niemało czasu. Na przykład, przy szykowaniu jedzenia wszystko odbywało się jak za króla Sasa lub za króla Stasia, łącznie z robieniem zapasów na zimę: kiszeniem ogórków, kapusty, robieniem soków, kompotów, marmolad, dżemów i konfitur. Wszystko w domu, wszystko niesprawnymi na ogół rękami sługi, nad którą trzeba czuwać i ciągle ją instruować, a już przy zmywaniu pilnować szczególnie, bo ,,w tydzień całą porcelanę wy tłucze". Bo z tymi sługami - jak je wówczas nazywano - różnie bywało. Kandydatek na sługi - dziewczątek emigrujących z przeludnionej i zabiedzonej wsi do miasta - było wiele, ale zdobycie doświadczonej i uczciwej, znającej sztukę kulinarną i nie-flejtucha było niełatwe. Dobra więc pani domu stale nadzorowała pracę tej na ogół przepracowanej i niewyspanej dziewczyny i przynajmniej do obiadu miała czas całkowicie zajęty, a i tak nie mogła się ustrzec szkód, powstałych tak przy sprzątaniu, jak i gotowaniu. Ówczesne panie domu mogły opowiadać - i opowiadały - całe epopeje o nieprawościach, gapiostwie i niezręczności swych garkotłuków. W ileż to lat później sam słyszałem, jak sieradzka Francuzka, pani Mirolubow, której dom aż lśnił od czystości, opowiadała mej matce ze zgrozą w oczach i przerażeniem w głosie: "Ta garkotluk postawiła patela na kredenca". 152 potem LeszKa, na Koniec wacKa, zaczęta się siyjiac na cu uzien entuzjastka, wielbicielka poezji Słowackiego, przesiąknięta ideami romantyków i poglądami pozytywistów. Całe szczęście, że w tych pierwszych najtrudniejszych latach miała przy sobie wujenkę Raczyńską. W dobrych parę lat później zwierzyła się bratanicom swego męża w Sieradzu: "Nie cierpię garnków, sług, kuchni, ścierki do kurzu" 20 oraz snuła takie minorowe przypuszczenia: "pewno za lat kilkanaście będę obcierała nosy wnukom i wnuczkom, bo w życiu przyszłym, prawdopodobnie, o ile wierzyć niektórym kaznodziejom, głoszącym męki piekielne grzesznikom, każą mi pewno gotować obiad, dając do pomocy złodzieja sługę. Ładna przyszłość!!" 21 Traktując prowadzenie domu jako dopust boży lub karę za grzechy, wychowywaniu synów, przynajmniej aż do czasu ich pójścia do szkoły, oddawała cały czas, czułość późnego macierzyństwa i wrodzone lub nabyte w długiej praktyce umiejętności pedagogiczne. Właściwie ona wraz z babcią Raczyńską wychowywały tych trzech malców. Matka była z chłopcami stale: i w domu, i na spacerze, i w nocy przy łóżku, gdy któryś z nich zachorował, a to zdarzało się dość często, i w czasie długich miesięcy na letniskach, później krótszych wakacji szkolnych pod Warszawą lub w Grodzisku pod Ojcowem. "Kiedyś, podczas takich wakacji - wspomina Zygmunt - wybuchła w okolicy epidemia szkarlatyny. Wszyscy niemal letnicy czym prędzej opuścili zagrożony teren, aby nie narażać swych dzieci, nasi rodzice jednak uważając takie postępowanie za aspołeczne, pozostali na wsi i matka zachowując różne środki ostrożności zachodziła nawet do domów objętych zarazą. Ponieważ wiem, jak była zawsze przesadnie troskliwa o nasze zdrowie - kiedyś z powodu zwykłego kokluszu wezwano do nas aż trzech lekarzy - wyobrażam sobie, ile kosztować ją musiał ten akt uspołecznienia". A w innym miejscu tych samych wspomnień pisze, iż matka po śmierci babci Raczyńskiej "otrzymawszy w spadku kilku uczniów, których babka przygotowywała do gimnazjum, oczywiście za "Bóg zapłać", chcąc jakoś wybrnąć z tej sytuacji, podzieliła ich na grupy, dołączyła do tego kilku uczniów płatnych, wcieliła mnie do 153 jednego z tych kompletów i w ten sposób pracując zarobkowo nie opuszczała domu mając nas stale przy sobie. Bo nawet kiedy szliśmy z niańką na spacer do Łazienek czy Parku Ujazdowskiego, zawsze przychodziła do nas i zawsze z krzykiem biegliśmy na jej spotkanie. Czasami, bardzo rzadko, wychodziła z ojcem gdzieś "na wizytę", zapowia-dając nam to zawczasu, aby nas jakoś oswoić z tą ciężką myślą. Takie wieczory bez matki były bardzo smutne. Pamiętam: leżeliśmy w łóżkach, niańka siedziała w sąsied-mm pokoju z reguły milcząc jak zaklęta, w kuchni kucharka śpiewała jakąś beznadziejną piosenkę, a za ścianą ktoś grał na pianinie. Najmłodszy z nas zasypiał natychmiast, ale my z Leszkiem bardzo byliśmy tą sytuacją przygnębieni. - Ty śpisz? - pytaliśmy się nawzajem co jakiś czas, wreszcie jednak zasypialiśmy, a po obudzeniu okazywało się, że jest już dzień i co ważniejsze - matka. Ojca widywaliśmy rzadziej - dopadkami: jedynie niedziele miał dla nas wolne, poza tym pracował dosłownie od rana do wieczora, trochę w biurze, a przeważnie w swoim pokoju pochylony wiecznie nad jakimiś papierami". Niedziele, które ojciec spędzał w gronie rodzinnym, rzeczywiście musiały być dla chłopców ewenementem, gdyż wspomina o nich w Dzienniku także Lechoń: "Mój ojciec, rano w niedzielę, jedyny dzień, kiedy nie szedł do biura "kolei wiedeńskiej", spacerował w bardzo prymitywnym negliżu po mieszkaniu i deklamował z komiczną przesadą swoich ulubionych poetów, przeważnie Krasińskiego i Langego. Pamiętam, jak rozkoszował się strofą: Lecz i mnie także zbiegła w pomoc pani, której się wzroku ciemne duchy boją albo jak budził mnie wołaniem: Obudź się, Lechu! Przerwij sen twardy - Bo czuwa nad tobą bisurman hardy".22 Ponieważ kontakt synów z ojcem ograniczał się do jednego dnia w tygodniu, więc nic dziwnego, że matka była dla synów największym autorytetem i ją najbardziej 154 kochali. Ale chyba nie ma co rozwodzić się nad tym oczywistym i naturalnym uczuciem, tym oaruziej ze Lecnon po laiacii w uzienninu zaiiuiowai laną "Miłość do matki to uczucie tak dyskretne, że ile razy czytałem zwierzenia na ten temat, zawsze wydawały mi się one nieprzyzwoite, nie wyłączając grubo przechwalonych listów Słowackiego".23 Credo zaś wychowawcze matki Lechonia brzmiało: ,,[...] na dzieci nigdy się nie gniewam, bo one uczą się żyć dopiero, a moim obowiązkiem jest kierować ich pojęciami bez zabijania zaufania, ambicji". W dalszym ciągu tego zdania babcia Dyziowa sformułowała następującą dewizę swego postępowania: "...starszym bliższym i dalszym przebaczam wiele, bo kocham świat i ludzi i pamiętam zawsze o tym, że tylko są ludźmi". 24 Wyjście za mąż przyniosło byłej pannie Niewęgłowskiej jeszcze jedną odmianę: weszła w nowy dla siebie krąg licznej rodziny Serafmowiczów. Zapewne bawiło ją nieco, że sieradzki szwagier listy do niej zaczyna od nagłówka "Droga Pani Bratowo Dobrodziejko" (tę staroświecką formułę zapamiętał Lechoń i opatrzył własnym komentarzem: "Czasy zamierzchłe, inny świat"2S), ale po bliższym poznaniu się obie strony wzajemnie się zaakceptowały, co oczywiście nie oznacza, że była to akceptacja bezkrytyczna. Babcie Wanda i Mania zdobyły serce szwagierki chętną na każde wezwanie pomocą przy kłopotach domowych, bo zresztą obie lubiły się przewietrzyć i wyrwać z prowincjonalnego Piotrkowa do wielkiego miasta oraz poprzejmować się i pożyć trochę problemami rodzinnymi, których same były pozbawione. Kochając bardzo braci, tą samą bezkrytyczną miłością objęły i nową w rodzinie osobę. Dziadek Antoni, choć mieszkający w Warszawie, zajęty był własną rodziną i zapewne było mu wszystko jedno, kogo wziął za żonę krytykujący go młodszy brat. Do szwagra Józefa w Sieradzu babcia Dyziowa wnosiła tylko od czasu do czasu pretensje, że jest uparty - "jak wszyscy Serafinowicze" - i mimo ponawianych zaproszeń zbyt rzadko zdobywa się na wyjazd do Warszawy a także, iż ma Serafmowiczowski "piórowstręt" i zbyt rzadko pisuje listy. Z relacji mojej mamy i cioci wiem jednak, że oboje wzajemnie darzyli się dużym szacunkiem i przyjaźnią, a listy babci Dyziowej w całości to potwierdzają. O krytycznym stosunku mojej mamy i cioci Kazi do "puszczenia" przez stryjenkę "samopas" wychowania chłopców, gdy poszli 155 do szkoły, była już mowa. Opowiadając mi o niej nieodmiennie podkreślały: "Stryjenka Dyziowa to wielka dama, bardzo inteligentna, wykształcona, ale bez fumów wielkopańskich". Nacisk był położony jednak na "wielką damę" i było dla mnie jasne, że w przymiotniku "wielka" tkwił cień dezaprobaty. Inne panie były - zwyczajnie "damami" - sądzę, że moja mama i ciocia też nimi były - lecz żadna nie była "wielką" - tylko babcia Dyziowa. Gdy miałem 8 lat, przez kilka dni wizyty w Warszawie stykałem się z babcią Dyziowa: pamiętam, że była wysoką, wyższą od męża panią, szczupłą, prosto - mimo sześćdziesięciu siedmiu lat - się trzymającą, elegancką, w ciemnej sukni z binoklami na oczach. W smarkatej łepetynie zanotowałem ponadto, że była różna od kopy ciotecznych, powinowatych i "przyszywanych" babć sieradzkich. Była serdeczna, ale tak jakby nie chciała czy nie umiała - ona, nauczycielka przecież w prywatnych domach przez wiele lat - nawiązać kontaktu ze smarkaczem, jakim wówczas byłem. A wszystkie sieradzkie babcie były kochane, dobre i z radością chodziłem z moją matką na wizyty do nich. Ta warszawska babcia niby serdeczna, ale jednocześnie z jakimś dużym dystansem. I takie pozostało mi po niej wrażenie. No, ale sama wtedy była schorowana i w domu był szpital, bo dziadek zniedołężniał fizycznie i wymagał stałej opieki - słowem nie był to czas na babcine czułości. Ale wrażenie chłodu czy dystansu pozostało i gdy teraz, bez mała w pół wieku później, przeczytałem listy, które po tej wizycie zaczęła do mnie - smarkacza - przysyłać z życzeniami imieninowymi, czytałem je ze zdumieniem i zaskoczeniem. Bo na przykład napisała ona tak: "Kochany Józieczku. Z racji Twych Imienin nawet i ja przemówiłam, a milczałam długo, bo byłam chora na piorowstręt, tylko nie zaraź się od starej babci tą brzydką chorobą. Ale widzisz, Józieczku, ja w życiu bardzo dużo pisałam, a już najnudniejsze, najbardziej męczące było pisanie papierków w biurze. Z tej przyczyny życzę Ci, byś tak uczył się pilnie, żebyś nie potrzebował pisać w biurze, lecz własne utwory - jako pisarz lub recepty - jako lekarz. A nim to nastąpi, ucz się i prócz Mamusi i Cioci kochaj trochę starą babcię M. Seraf." 26 Nawiasem mówiąc, życzenie babci spełniło się: nigdy nie udało mi się "w biurze" napisać choćby kilku rozsądnych zdań, nie licząc oczywiście "biurokratycz- 156 Wiqx/.tjici niiii^ ...___ .. _^^ mojej matki: "Czuję się coraz lepiej, bo ja muszę jeszcze żyć, by zaznać trochę ciszy i spokoju, nacieszyć się synami i zobaczyć Józinka na uniwersytecie" 27, a w innym liście w następujący sposób ujęła się za moim szkolnym lenistwem: "Dobrze, że nie jedzie na samych piątkach i że nie wszystkie przedmioty, wtłaczane mu w szkole, jednakowo traktuje, niech spełni obowiązek na trzy, cztery, pięć zależnie od własnego zainteresowania, nie zawsze z tych piątkowych wyrastają piątkowi pożyteczni ludzie, częściej piątkowi zarozumialcy".28 Wynika z tego morał taki, iż bez znajomości listów babci jej obraz w moich oczach byłby jednostronny i krzywdzący. Czy i jakie krytyczne zastrzeżenia mogła mieć stryjenka wobec swych bratanic, to jest mojej mamy i cioci, nie wiadomo, bo takich rzeczy bez określonego powodu na ogół w listach się nie pisuje, ale powodów widać nie było; mogła uważać jedynie, że są zbyt mało energiczne, zbyt ulegające presji własnego ojca "w sprawach wielkich i małych" - jak pisał Lechoń. W każdym razie młodsze o kilkanaście lat bratanice rychło stały się dla stryjenki może nie powiernicami, przed którymi odsłania się wszystkie zakamarki własnej duszy i życia, ale na pewno osobami bliskimi, z którymi można się podzielić i kłopotami, i radościami, i własnym stosunkiem do świata i ludzi, i aktualnym stanem własnego samopoczucia psychicznego i fizycznego. Do cioci Kazi miała takie zaufanie, że do niej właśnie i tylko do jej wiadomości skierowała w 1929 r. list o klęsce własnej postawy życiowej wobec męża, który egoistycznie na nią tylko zrzucił troski domowe i koszty utrzymania całego domu bez względu na stan jej zdrowia i nie dbając o jej leczenie. Choć winnym był stryj adresatki, i to stryj najbardziej ukochany, o czym sama w tym liście wspomniała, liczyła z góry, że tylko ona - Kaziunia - potrafi spojrzeć obiektywnie na tę sprawę. W odpowiedzi na te zwierzenia ciocia Kazia wysłała zapewne list długi, głęboko przemyślany, pisany, jak miała zwyczaj, gdy problem był poważny, naprzód na brudno, z wieloma poprawkami, skreśleniami i uzupełnieniami i zakończony obietnicą, że będzie się modlić w intencji obojga, choć wszyscy wiedzieli, 157 14 - Album rodzinne... że stryjenka Dyziowa jest osobą niepr akty kującą, może nawet niewierzącą, a najpewniej deistką. Skąd pochodziła ta całkowita nieczułość na sprawy religijne matki Lechonia - czy może z nauk pobieranych na pensji, czy z samodzielnych lektur ówczesnych przyrodoznawców z Darwinem na czele, czy też może z osobistych przeżyć i obserwacji - nie wiadomo. Poziom kleru w całej swej masie w czasach jej młodości nie był zbyt budujący. Cechowała go w wielu przypadkach niepohamowana pazerność na ziemskie dostatki, wstecznictwo w kwestiach społecznych i nieczułość na ludzką niedolę oraz prymitywne straszenie wiernych ogniem wieczystym i potępieniem. Wystarczy poczytać również dotyczące tych czasów 43 lata w kapłaństwie wspomnianego wcześniej ks. Pogrzelskiego, aby dowiedzieć się, jak wielu było wtedy księży trzymających swe owieczki -jak pisze autor - manuforte i z zapałem wyduszających z parafian obfitą tacę na ozdabianie kościoła i potrzeby pasterza. To wszystko mogło skutecznie odstraszyć co wrażliwsze dusze chrześcijańskie od Kościoła posiadającego takie sługi. Ale babci Dionizowej nie posądzam o podobny tok rozumowania. Była zbyt inteligentna, aby utożsamiać naukę katolicką z jej złą realizacją. Prędzej dziadek Dionizy - typowy pragmatyk - mógł przykładać do religii taką miarę. Jego żona z pewnością głębiej odnosiła się do problemu religii i jeśli była niepraktykującą deistką, to na pewno istniały przeżyte i przemyślane - choć nieujawnione - przyczyny takiej postawy. O ile babcia Dyziowa wśród ówczesnych pań ze swym ateizmem czy też raczej deizmem była rara avis, to jej mąż był typowym niedowiarkiem epoki. Wspólna wszystkim Serafinowiczom, z domu rodzicielskiego zapewne wyniesiona, niechęć do kleru łączyła się u niego z obojętnością na sprawy wiary i religii, obowiązującą niejako płeć brzydką tamtoczesnej inteligencji. W listach babci Dyziowej przez trzydzieści parę lat słowo "Bóg" pojawia się tylko w zwrotach konwencjonalnych, na przykład "Nie daj Boże", "mam nadzieję, iż Bóg nie dopuści" itp. Podobnie było w listach dziadka, a zmieniło się to dopiero w ostatnich latach jego życia. Być może jakimś momentem przełomowym stało się pewne zdarzenie, które Lechoń tak opisał: "Kiedyś, gdy mój ojciec już u schyłku życia zachorował na jakąś influenzę, przydreptał do niego nasz sąsiad, proboszcz od Panny Marii w Warszawie, infuat Bączkiewicz 29. Ponieważ mój pokój przytykał do sypialni ojca, więc nie podsłuchując usłyszałem taką jego perorę: "Przyślę wam Stasia (to był jego wikary), aby was wyspowiadał. Takeście poczciwie żyli, że głupio byłoby nie zakończyć tego jak należy. Wcale nie mówię, żebyście mieli zaraz umierać. Ale, widzicie, Pan Bóg czasami lubi robić kawały".30 Zygmunt zaś atmosferę religijną swego domu rodzicielskiego scharakteryzował następująco: "Była ona zawsze, jeżeli chodzi o rodziców, pełna niekonsekwencji, typowa dla tamtych ludzi i czasów. Pamiętam, że jako dzieci odmawialiśmy rano i wieczorem modliwę, poza tym niesłychanie rzadko - myślę, że w okresie dzieciństwa zdarzyło się to kilka razy - bywaliśmy w kościele, później niedzielna msza szkolna - formalność niezbyt ściśle przez dyrekcję szkoły przestrzegana, i to było wszystko. Kiedyś ojciec, wspomniawszy coś uprzednio o tradycji, zaprowadził nas w niedzielę wielkanocną wczesnym rankiem na rezurekcję, ale zdaje się sam gorzko tego pożałował, bo ścisk był nie do opisania, odtąd już obchodziliśmy święta bez tego rodzaju dystrakcji. Kiedy jednak przyszedł czas przygotowania mnie do pierwszej spowiedzi, rodzice obawiając się, że prefekt szkolny może to zrobić szablonowo, uprosili osobę, która w tych sprawach uchodziła za autorytet, aby zechciała się tego podjąć. Ponieważ była to jedyna w swoim rodzaju okazja, zdecydowano, że Leszek, który nie miał jeszcze w tym czasie przystępować do spowiedzi, weźmie mimo to udział w tym przygotowaniu. Po roku Leszek mając lat jedenaście przystąpił do spowiedzi i na tym się jego praktyki religijne skończyły. Wznowił je na emigracji jako pięćdziesięcioletni bez miała mężczyzna, wówczas dopiero - wiem to nieomal na pewno - po raz pierwszy w życiu przystępując do Komunii. No, ale to są już późniejsze czasy". Z tych późniejszych czasów, to jest z nowojorskich lat Lechonia, pochodzi i taka jego refleksja: "Gdyby moi rodzice, którzy wierzyli "po polsku", tzn. nie praktykując, przyuczyli mnie do obserwowania mszy tak, jak swoim przykładem na całe życie nauczyli mnie wielu innych cnót, byłbym już może regularnym katolikiem i być może 159 moje życie poszłoby inaczej. Wiem, że to nie tylko ta przyczyna, lecz i gust do łatwości, przekonanie, że ze wszystkiego sam się wydobędę, że Pan Bóg na pewno mnie bardzo lubi - tak to trzeba określić. Ale wiem, że ten mechanizm praktyk religijnych nie pozwoliłby mi po prostu fizycznie zanadto odejść od powagi życia, które przecież tutaj nie kończy się". 31 Zapędziwszy się w tej gawędzie aż do połowy naszego stulecia, wracajmy teraz do jego zarania, do lat przed pierwszą wojną światową i do osoby matki Lechonia. Najwcześniejszy z pięćdziesięciu zachowanych listów matki Lechonia pochodzi z wakacji 1902 r. spędzonych w Urlach. Pisze w nim babcia Dyziowa, iż chciałaby najszybciej przedstawić rodzinie w Sieradzu całą "naszą hultajską trójkę", ale po każdej analizie kosztów podróży okazuje się, iż byłaby to za kosztowna dla nich impreza. Jedyny nasz zbytek - pisze - to lepsze mieszkanie, i wyjaśnia: "Grosz dla mnie nie miał nigdy wielkiej wartości, o pieniądz dla dzieci także nie dbam, boć nie on szczęście daje, więc dobrze mi jest w tych warunkach, w jakich się znajduję, chciałabym tylko, by to, co mamy, zdobywane było mniejszym wyczerpaniem sił i by zdrowie, które dotychczas nam służy, zawsze w równej mierze dopisywało".32 W jednym z listów z następnego roku znajdują się pierwsze informacje o "hultajskiej trójce": "Jak dotychczas to mogę być tylko dumną z ilości przedstawicieli rodu Serafinowiczów, bo jakość mojej trójcy jeszcze nie wiadoma. Pewno znalazłoby się może dużo kapryśniejszych, mniej karnych chłopaków, ale moje zuchy to raptusy, które mimo że się kochają wzajemnie i umieją robić sobie ustępstwa, potrafią też i skakać sobie do oczu, a duża wina w tym nasza: oboje z Władkiem jesteśmy porywczego usposobienia, dzieci są świadkami naszych wybuchów, i nabytek łatwy. Wychować chłopca, by wcześnie rzucony w świat dla zdobywania sobie środków do życia umiał oprzeć się pokusom, zachować czystość duszy i wyrósł tak pod względem moralnym, jak i fizycznym na zdrowego człowieka, to rzecz trudna. Dziś drżę na myśl, jak łatwo Zygmuntek wobec obawy kary i rygoru szkolnego może dopuścić się kłamstwa, którym się dziś brzydzi, jeżeli nie wyrobi w sobie potrzebnej siły woli, dziś już widzę ciężkie chwile w życiu Leszka wobec wrażliwości i porywczości 160 usposobienia, tylko Wacio, jak dotychczas, oszczędza mi obaw, dziś on potrzebuje tylko "duzio ziupy, duzio miesia, bo badzo juby", pewno wyrośnie na pasożyta".33 W następnym, z 1904 r., znów wyraża podobne obawy: "Z trwogą myślę, czy potrafimy wyrobić w malcach charakter stały, niezachwiany, by nie byli chorągiewkami naginającymi się zgodnie z powiewem wiatru, tym woskiem, tą gliną, z której można ulepić rzeczy piękne i mające wartość, jak też i przedmioty bez żadnego znaczenia".34 Życie tych ówczesnych malców już dawno minęło. Obawy o brak siły woli u najstarszego, Zygmunta, i utratę przezeń prawdomówności okazały się płonne, ale przewidywania "ciężkich chwil w życiu Leszka wobec wrażliwości i porywczości usposobienia" spełniły się co do joty, a dwuletni wtedy Wacław rzeczywiście wyrósł na pasożyta. Podziwiam ich matkę - babcię Dyziową. Na podstawie drobnych obserwacji zachowań i zabaw synów czteroletniego i dwuletniego potrafiła tak trafnie określić przyszłe dominanty ich życia! Cytowany list z 1903 r. odsłania dodatkowo jedną z cech charakteru samych rodziców "hultajskiej trójki". Dziadek Dionizy był znanym weredykiem, co zresztą poświadcza cytowane wcześniej wspomnienie Lechonia, babcia Dionizowa, prawdomówność stawiająca na czele cnót, a przy tym w tych latach jeszcze pełna energii, tego, co na sercu i na wątrobie, również nie chowała pod korcem. Owe gwałtowne sprzeczki czy kłótnie małżeńskie - "dla dzieci nabytek łatwy" - rzeczywiście odcisnęły się trwałym śladem w nadwrażliwej psychice Lechonia. "Śniła mi się - pisze w 1954 r. - z sennym zolbrzymieniem, spotworniała kłótnia moich rodziców, jedyna chyba w życiu. Kłótnia, która - myślę - była wielkim wstydem mego dzieciństwa i może nawet powodem smutku na całe życie". 3S Oto jedna z przyczyn dwoistości czy raczej rozdwojenia psychiki Lechonia: szampańskiego humoru, dowcipu i jednocześnie głęboko ukrytego smutku, przerażenia i rozpaczy. Najlepiej Lechonia rozumiejący Zygmunt mówił o swym bracie, iż był on w rzeczywistości "smutny, aż do bebechów smutny", a mnie w związku ze śmiercią Lechonia opowiadał: "Pisano mi z Ameryki - że Leszek na krótko przed śmiercią był w wyjątkowo dobrym humorze, sypał dowcipami jak za najlepszych warszawskich czasów. Dla mnie to jasne, że musiał 162 gdyż w innym miejscu Dziennika pisze Lechoń, iż grana w raaiu Antoniego Rubinsteina "przypomniała mi moje dziecinne rozpacze bez powodu [podkr. J. A. K.], od których zaczęły się moje wiersze".36 Dwa z trzech wierszyków kilkuletniego Leszka, przesłanych rodzinie. w Sieradzu przez jego matkę w 1909 r., ale być może pochodzących z lat wcześniejszych, eksponują w zakończeniu smutek autora. Oczywiście, jest to smutek czy też "smuteczek" konwencjonalny, obowiązujący w ówczesnej poezji, lecz mimo to zastanawia wybór takiego właśnie nastroju u kilkuletniego chłopca. Jeszcze nie zgasło Jeszcze błękit nieba Białymi chmury się lśni Choć wiatr nadziei jeszcze powiewa Smutno mi. Drugi tekst oparty jest na kontraście między pełnią wiosny a permanentnym uczuciem smutku: Wiosna już w pełni Przyroda wesoła Żółcą się pola " Zielenieją łąki Kwiat wiosenny ze snu powstawa Rozwija pąki Czy słońce świeci Czy burza grzmi Smutno mi...37 163 Tak więc lejtmotyw psychiki Lechonia - smutek, konwencjonalny, bez powodu, nieuzasadniony, towarzyszył poecie od najmłodszych, pacholęcych lat. Lata 1907-1908 to niepomyślny okres w życiu matki Lechonia. Zdrowie, dotychczas jej dopisujące, zaczęło gwałtownie szwankować. Sama babcia Dyziowa w pierwszym liście po dwuletnim milczeniu określiła swą chorobę jako "nadszarpnięcie nerwów i osłabienie woli". Ponieważ lekarz zalecił jej przede wszystkim wypoczynek, więc, nie dbając o koszty - a były one niebagatelne, co najmniej 500 rs - dziadek Dyzio wysłał latem 1907 r. żonę wraz z synami na wakacje nad morze do Połągi, a babcia musiała zaprzestać dawania lekcji na mieście. Postanowiono także, że Leszek zakończy edukację domową pod kierunkiem matki i pójdzie do tej samej szkoły, do której chodził już Zygmunt, a więc do gimnazjum Staszica. Te remedia niewiele pomogły, bo na przykład w styczniu następnego roku babcia Dyziowa leżała dłuższy czas "chora z wycieńczenia". A więc te "duszne" : choroby -jak je wówczas nazywano - "nadszarpnięcie nerwów i osłabienie woli", miały swe źródło w przepracowaniu. Ale zapewne nie tylko. Babcia Dyziowa w 1907 r. liczyła sobie lat 37 i być może były to pierwsze wczesne objawy wieku przekwitania. A ten okres - ujawniła to na podstawie zwierzeń Lechonia Stanisława Nowicka - miał właśnie ogromny wpływ na stan psychiczny babci Dyziowej: pojawiły się wówczas u niej "lekkie zaburzenia umysłowe, traciła chwilami pamięć, mówiła od rzeczy".38 " Ponieważ kłopoty i nieszczęścia chodzą parami, w tym samym czasie na neurastenię zachorował naprzód jedenastoletni Zygmunt (przy czym dziadek Dyzio przypuszczał: "Zdaje mi się, że powód jego choroby tkwi w domowych warunkach, a mianowicie w tym, że ja i żona jesteśmy z przepracowania zdenerwowani"39), a w rok później na tę samą chorobę zapadł również jedenastoletni Leszek. 40 Przyczyna była zapewne ta sama. O tym, że w tym właśnie okresie dziadek zaczął chorować na astmę, była już mowa. Wreszcie po dwóch latach rodzina pozbierała się jakoś z tych chorób i babcia znów zaczęła słać do Sieradza listy optymistyczne, serdeczne i nie pozbawione lekkiego dowcipu. Irena Eichlerówna, jedyna już zapewne osoba dobrze pamiętająca 164 Uyziową jaKo panią z auzym poczuciem numuiu i UCUU.ŁU potwierdzają tę opinię. A więc i pod tym względem małżonkowie Serafinowiczowie byli do siebie podobni. Kto wie, czy tych podobieństw w charakterach i temperamentach nie było zbyt wiele i czy nie one właśnie były przyczyną owych burz małżeńskich, do których sami się przyznawali? Zamiast opowiadać własnymi słowami, jaka była lub jaka nie była matka Lechonia i jakie problemy życiowe nurtowały ją przed I wojną światową, lepiej chyba będzie oddać jej samej głos przytaczając garść fragmentów z niektórych listów. Oto wyjątek z pierwszego listu po dwuletniej przerwie: "W naszym życiu nic się nie zmieniło, tylko "młyn diabelski" jest jeszcze w większym rozpędzie, bo już wszystkie koła i śruby są czynne: od 5 rano począwszy (godzina, w której Władek zasiada do pracy) do 11 ej, a czasem później, idzie robota. Toteż mieszkańcy "diabelskiego młyna" zmienili się: starzy przychylili się ku starości, a młodzi wybujali w górę, tylko patrzeć, jak wąsy smykom porosną. Za parę tygodni nauka się skończy, Zygmuś przechodzi do III, Lech do II, a Wacek jest kandydatem do klasy wstępnej. Pod względem zdrowotnym rok ten przedstawiał się trochę lepiej niż zeszły, ale i w tym roku miałam odrę, wietrzną ospę i parę razy przeziębienia, najmarniej ze wszystkiej wygląda Leszek, wybujał wzrostem i nad wiek rozwinięty, stąd fizyczna strona musi kuleć".41 A oto relacja z 1913 r. o innych kłopotach domowych: ,,A teraz do rzeczy: bojąc się, by mię pamięć nie zawiodła, spieszę najpierw naurągać Józiowi, podobno najstarszy brat podczas bytności Władka w Sieradzu zamiast skorzystać z prawa starszeństwa i wymóc na nim poradę lekarską urągał razem z nim nad słabą wiedzą tychże, a ja bardzo liczyłam na Twój głos, który na pewno zrobiłby swoje, przełamał upór i zmusił Władka do poważnej kuracji. Przecież wrzody, które formułują mu się przeszło od roku, to objaw zatrucia organizmu, to może być początek bardzo poważnego cierpienia, które ujęte w karby w zaraniu może przeminąć, nie zostawiając zbyt ujemnych śladów, a zaniedbanie w tym względzie nie tylko może być przyczyną długotrwałego cierpienia, ale przyspieszonego końca życia, 165 od którego los naszej dziatwy zależy. Gdyby mi zabrakło Władka, a obowiązki obecne pozostały, to przy najbardziej wytężonych siłach nie mogłabym im sprostać. Dotychczas udało mi się wymóc na nim pójście do lekarza, który po zrobieniu analizy znalazł cukier i zalecił odpowiednią dietę na dwa tygodnie i podobno pozwolił rozpocząć kurację dopiero po świętach, gdy minie czas słodyczy. U nas poza chorobą Władka wszystko szłoby nieźle i zdrowie ogólnie zasługuje na 4+ i sprawowanie synów na całe 4, tylko wola nie dopisuje mojej trójce, takie to ciężkie, tak sobie nic rozkazać nie potrafi, że gdyby to pozostać miało jako stałe decorum charakteru, to byłoby bardzo smutne, wszyscy bowiem wiemy, że całe życie człowieka to jedna walka w różnych odmianach, a najtrudniejsze zwycięstwo to zwycięstwo nad swoim egoistycznym ja. Wiedząc, że wszelka teoria musi być poparta przykładem żywym, staraliśmy się oboje przy stanowczej pobłażliwości dawać własnymi postępkami przykład: pamiętam moje wycieczki z dziatwą do poleconej lub wyszukanej nędzy wielkomiejskiej na oddalone ulice, po schodach, jak klawisze, zginających się za każdym stąpnięciem. Pamiętam parę facjatek, jak duża klatka, w których naocznie widzieli nędzę i mieli możność podzielenia się swymi zabawkami, patrzyli na objawy szczerej radości i sami mieli buzie rozjaśnione, co świadczyło, iż w. serduszkach ich młodych radość gościła. Przez całe swe życie patrzą na poświęcenie nasze z zupełnym zaparciem się, widzą i pracę nad siły, i umiejętność odmówienia sobie każdej przyjemności, a mimo to ciężko im jest zrobić coś z siebie. Pocieszają mnie ludziska, że to przyjdzie, daj Boże, tak mię ludziska popsuli powtarzaniem, że jestem pedagogiem "z Bożej łaski", że gdyby mię praca w tym kierunku zawiodła na własnych dzieciach, czułabym się zupełnym bankrutem, tym biedniejszym, że pozbawionym nie broni materialnej w życiu, ale etycznej i moralnej, którą zawsze walczyłam tak jakoś umiejętnie dzięki kochanej Wujeńci Raczyńskiej, że najtrudniejszy charakter miękł i naginać się dawał. Ale wszystkim wiadomo, że każdy chłop "kwardy" jest, a ja mam aż trzech kwardych, więc ciężko mi czasem z moją trójką, która mimo różnych plusów ma właśnie taki minus, który mię najbardziej boli".42 We wcześniejszym o rok liście do dziadka Józefa jest jakby uzupełnienie do końcowego zdania z cytowanego listu: "Całe życie wychowywałam dziewczynki i wiem 166 z doświadczenia, a ty to sprawdziłeś, bo masz córki, że natura jakby przygotowując kobietę do stałej zależności, dała jej wrodzoną uległość, łatwiejsze przystosowanie si? do warunków choćby ciężkich, z chłopcami rzecz się ma zupełnie inaczej i prowadzenie jest dużo uciążliwsze". 43 Ta refleksja związana była ze zorganizowaniem przez babcię Dyziową stancji dla gimnazjalistów, wskutek czego miała ona wówczas nie tylko własnych czterech "kwardych chłopów", lecz jeszcze dodatkowo pięciu lub sześciu pensjonariuszy, wśród których był także cioteczny siostrzeniec jej męża - Januszek Wolski z Sosnowca. Stancja prosperowała całkiem nieźle, o czym babcia donosiła z nie ukrywanym zadowoleniem: "Mam czterech obcych, dobrze wychowanych chłopców płacących regularnie, więc na początek to bardzo dobrze. A że rodzice są zadowoleni, że mi to okazują, a nawet przeceniają mą pracę, więc mam nadzieję, że rozpoczęta praca pójdzie. Obecny dochód pozwala mi opłacić służbę, dać życie, pranie, światło i opał całemu domowi, przez 10 szkolnych miesięcy: gdyby mi przybyło jeszcze dwóch, to miałabym i lato opłacone, więc jest wcale dobrze".44 Ale przed równo rokiem, w grudniu 1912 r., gdy dziadek Dyzio stracił posadę na Drodze Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej, sytuacja wcale różowo nie wyglądała, co ujawnia list skierowany do cioci Kazi: "Kochana Kaziuchno, bardzo, bardzo już dawno nie gawędziłam z Tobą, a przecież rok ten spędzony w ciszy [w Pruszkowie - przyp. J. A. K.] powinien był dostarczyć mi więcej sposobności ku temu, niż poprzednie lata. Lecz ty wiesz dobrze, że nie zawsze cisza otoczenia odpowiada ciszy ducha. Cisza i spokój na wsi, ale warunki, w które mię los w tym roku postawił, tak szarpały mi nerwy, zrujnowały równowagę, przytłumiły zwykłą wesołość, że musiałam zamknąć się w sobie. Ludzie lubią wesołe twarze, dla smutnych jest zwykle obojętność lub litość, i jedno, i drugie niezbyt pociągające lekarstwo. Poradziłam więc sobie inaczej, zamknęłam się w sobie, a nie mogąc grać, bo melodia fortepianu wywołuje natychmiast łzy niepożądane, rzuciłam się [do li]teratury. Czytam bardzo dużo. Poznałam: "Staffa", "Wyspiań-skiego", c[ałe]go "Reymonta", przypomniałam sobie po trochu naszych Nieśmiertel- 168 Obecnie życie nasze wchodzi w zwykłe tory, zdrowie ogólne lepiej, warunki materialne, chociaż bardziej ograniczone, zaczynają przybierać realniejsze formy, więc i duch może przestanie cierpieć. Warunki obecne nie pozwolą mi przy zbliżających się świętach zbytnio [się] zmęczyć gospodarstwem, więc oczekują mię dwa tygodnie próżniaczki, w których oprócz dopędzania kursu z Waciem, nie mając większej pracy, będą mogła zupełnie stanąć na nogi. Co do mnie, to biorąc uszczuplenie dochodów materialnych ze strony duchowej, powinniśmy się raczej cieszyć tą zmianą. Dziatwa nasza otoczona dotychczas niemal zbytkiem, wcześniej zetknie się z życiem twardszym, a to stanowczo wpłynie dodatnio, jeśli zaś mowa o przygotowaniach świątecznych, to przyznam Ci się, iż uważałam to zawsze jako grzeszny zbytek, który w zestawieniu z ogólną biedą jest wprost czymś potwornym. Dziś marzę tylko o tym, bym dotąd, dokąd ciało i duch zdolne będą do pracy, mogła samodzielnie zarabiać i na starość nie doczekać losu "babci piastującej wnuczki za wikt i opierunek". Ile razy o takim losie pomyślę, to doznaję uczucia zapa[da]nia się w ziemię [...] Czy otrzymałaś list Lecha, ciekawa [jestem], co on tam napisał; mając wówczas chorobę w domu, chciałam choć parę słów dopisać, ale się pospieszył i zakleił, mówiąc, że już nie może odpieczętować. Trzeba wam wiedzieć, że mają chłopcy duży kult dla Was, a że nie piszą, to jeden z sympatycznych rysów rodu Serafmowiczów. Na zakończenie daj buzi i przyjmij serdeczne życzenia spełnienia wszystkich pragnień, Zochę ucałuj serdecznie od Waszej zawsze kochającej jednako M. Serafinowieżowej". 45 Lektura "naszych Nieśmiertelnych" oraz kilkumiesięczny okres mieszkania "na wsi", to jest w Pruszkowie, bez obowiązku dawania lekcji po domach, w ciszy, z dala od hałasu i pośpiechu wielkomiejskiego przyniosły w sumie tak znaczną poprawę w powtórnie nękającej ją chorobie nerwów, że babcia Dyziowa w dwa miesiące po poprzednim liście z wisielczym humorem opisuje swoje obecne tarapaty życiowe. 169 15 - Album rodzinne... "Bardzo mylicie się sądząc, że Pruszków i ulica Ołufkowa są odpowiednim miejscem na wywczas letni dla rodziny Serafinowiczów. Aby moja uroda i kostiumy mogły odpowiednio się wydać, aby moje dzieci znalazły należne ich urodzeniu i ułożeniu (dłubanie w nosie, żałoba za paznokciami) towarzystwo, potrzeba nam Milanówka. Od pierwszego lipca przenosimy się tam, gdzie wdychają i wydychają powietrze doktory, jenżyniery, adwokaty, gdzie som piękne wilje, elekstryka, centralne ogrzewanie: to właśnie, za czym przez lat tyle tęskniłam, do czego tak wzdychałam, mieć będą, a Was bardzo proszę nie wykłuwać mi oczu żadnym Pruszkowem, bo mię zaraz zaczyna na wnętrzu boleć. Uważam, że zaczynacie kiwać głowami z ubolewania nad obecnym stanem umysłu mego, mogę Wam zaręczyć, że mózg jest na tym, co dawniej, miejscu i nawet nie uległ wstrząśnięniu, a to, co piszę, to rzetelna prawda. Czytajcie uważnie ogłoszenia, wkrótce zobaczycie, że we wszystkich poczytniejszych pismach będzie stojało: "Nauczycielka i wychowawczyni, z zadziwiającą szybkością wlewająca rozum do główek i zalety ducha w młodociane serduszka, otwiera z początkiem roku szkolnego wzorową stancję dla panienek, zapewniającą macierzyńską opiekę, a w bliskiej przyszłości nawet mężów w osobach trzech młodych dziś jeszcze synów, ale zapowiadających się świetnie jako materiał na panów i władców domu". W tej chwili już prawie wszystko ułożone, tylko co do treści ogłoszenia różnimy się nieco z Władkiem, ja uważam, że całość jest bardzo dobra, a on twierdzi, że druga część będzie stanowiła najbardziej przyciągający czynnik. W tej chwili dwaj najmłodsi, a zarazem najczyściejsi z chłopców, wrócili ze szkoły, więc muszę pomyśleć i o czystości ciała, i pokarmie, a zatem buzi i tysiąc dobrych życzeń z racji imienin. Kochająca M. Serafinowiczowa".46 Dobry humor, a więc i dobre samopoczucie nie opuszczało babci i w następnych miesiącach, o czym świadczyć może następujący fragment listu z lipca tegoż roku: "Miałam zamiar skorzystać z ostatniej okazji darmowego przejazdu do Sieradza i wpaść do Was podczas lata, ale ponieważ w Sieradzu panuje zwyczaj, że dla gościa zabija się zaraz wołu całego i nie pozwala mu się nawet palcem ruszyć w bucie (temu gościowi, nie wołowi), więc jako nawykła do skromności w jedzeniu i niepo- 170 ..,-:.*.•'- i zamiar Na zakończenie łączę całusy, ukłony, co się komu należy i co kto woli. Wasza M. Serafmowiczowa". 47 Wojna na nowo wszystko w życiu babci pokiereszowała: stancję zorganizowaną z dużym nakładem energii i odzyskanego zdrowia trzeba było zlikwidować, "wojna powszechna", o którą modliły się pokolenia romantyków polskich, stawała się coraz okropniejsza i zażartsza, a wraz z jej trwaniem rosła nędza i pogarszały się warunki życia, rodzinie utrzymywanej głównie przez dziadka Dyzia po prostu bieda zaczęła zaglądać do oczu, wreszcie - i to było dla babci dopełnieniem kielicha - 15-letni Wacek po kryjomu w marcu 1916 r. uciekł do Legionów i nie wiadomo było, gdzie go szukać. "W żonie ledwie duch się kołacze" - napisał wtedy dziadek Dyzio, a w innym liście z tegoż roku poinformował: "Żona. z powodu choroby i silnego wyczerpania zmuszona jest siedzieć w domu bezczynnie" 48, a więc był to już trzeci nawrót jej choroby nerwów, do której wkrótce dołączyły się i inne dolegliwości fizyczne. Gdy wreszcie Wacek wrócił do domu po paru miesiącach, babcia pozbierała siły i poszła uczyć na pensję p. Jadwigi Sikorskiej. 49 "Dziś takie czasy - pisze babcia w czerwcu 1917 r. - że gdzie wzrok zwrócisz, i kogo spotkasz, skąd odbierasz wieści, wszędzie widzisz smutek, troskę, niedolę w większym lub mniejszym stopniu. Osobiście doszłam do tak błogosławionego stanu, że nic nie pragnę osobiście i nic się pomyślnego nie spodziewam, spycham dzień po dniu, a gdy przejdzie spokojnie, dziękuję Bogu, a rozpoczęty witam z pogodnym względnie czołem, bo w tych czasach nic mię zdziwić ani porazić nie może. Prawda, nie mieszkam dotąd w suterenie, ani na facjatce, więc wobec rozlicznych, a często tak strasznych ludzkich niedolach [sic ! ], cóż by to znaczyło, gdyby pasza gromadka zawędrowała hen wysoko pod niebo lub w podziemie. Maluczko, a przyjdzie czas, że nas ziemia pokryje, więc może takie stopniowe przejście miałoby nawet dodatnie strony. Od dni paru po ciężkiej pracy związanej z kończącym się rokiem na pensji jestem na stałe w domu, prawdopodobnie z przepracowania wróciło 171 mi zeszłoroczne cierpienie w połączeniu z bólem głowy i takim osłabieniem, że zdaje mi się, że wiatr silniejszy mógłby mię przewrócić, ale że wszystko na świecie musi mieć jakiś koniec, więc i to skończyć się musi".50 W kwietniu 1918 r. dziadek Dyzio donosił, że "Pensja, na której żona pracuje, ma być upaństwowiona, z tej więc racji spodziewa się dostać większe wynagrodzenie",51 ale te optymistyczne rokowania nie sprawdziły się. Wręcz przeciwnie - po wakacjach babcia nie została już zatrudniona jako nauczycielka. Dla niej - nie tylko nauczycielki, ale przede wszystkim pedagoga w tym pierwotnym znaczeniu, w którym nauczanie i wychowywanie stanowiło jeden nierozerwalny proces, musiał to być szok niemały. U progu niepodległości uznano ją za niezdatną do uczenia i wychowywania młodzieży, ją, która co najmniej od ćwierć wieku była nauczycielką i to oddaną całą duszą temu powołaniu. I do tego pretekst do jej zwolnienia był zapewne czysto formalny - babcia skończyła prywatną pensję nie dającą żadnych uprawnień, a potem była wciąż prywatną nauczycielką domową i zaświadczenia rodziców dziewczynek przez nią uczonych zapewne nie były przez władze szkolne honorowane. Po tej kolejnej, ale jakże godzącej w ambicje, klęsce życiowej babcia Dyziowa swoim zwyczajem znów zamknęła się w sobie i przez kolejne pięć lat rodzina w Sieradzu otrzymała od niej zaledwie dwa listy (przynajmniej tyle się zachowało), w tym jeden w całości poświęcony Leszkowi. Tymczasem babcia zaangażowała się do pracy od l września 1918 r.52 jako sekretarka w nowo powstałym Państwowym Instytucie Pedagogicznym i pracowała w nim aż do jego likwidacji w 1923 r. W trzy lata po wojnie rodziców Lechonia znów spotkała niespodziewana klęska życiowa - próba samobójstwa Leszka, podjęta na wiosnę 1921 r. Sprawa ta w ogólnych zarysach jest znana, nie pomija jej żaden biograf Lechonia i pisze o niej większość autorów snujących wspomnienia o kontaktach z młodym poetą. Ale uważna lektura i Dziennika Lechonia, i listów jego najbliższych pozwala, być może, lepiej określić antecedencje zewnętrzne i stan psychiczny Lechonia, które w konsekwencji musiały doprowadzić do tego, że rozdygotane nerwy nie wytrzymały napięcia i doprowadziły go do decyzji o samobójstwie. 172 Później nigdy, ani gdy wydał dwa pierwsze dziecinne tomiki wierszy, ani gdy ukazał się Karmazynowy poemat, a potem Srebrne i czarne, nie napomknęła słowem czy najmniejszą wzmianką o poetyckiej twórczości syna. W rozmowach z moją mamą i ciocią też z pewnością tego tematu nigdy nie poruszała, bo inaczej doszłoby do mnie jakieś, choćby nikłe, echo takich rozmów. A zatem był to dla babci temat tabu - wiązały się z nim jej najskrytsze przeżycia i nadzieje, tak intymne i głębokie, że nie nadające się do żadnych zwierzeń i komentarzy. Ale Lechoń, choć za jej wzorem również nie ujawniał (na kilkuset stronach Dziennika) istoty swych najgłębszych przeżyć, w stosunku do swej matki nie był tak dyskretny. Wiemy więc, czego chciała i czego od Leszka oczekiwała i co jednocześnie było jedną z przyczyn jego frustracji i rozdwojenia uczuć. "Moja matka - odnotował w 1950 r. Lechoń - ani na chwilę nie polubiła mojej tzw. kariery dyplomatycznej i nie mówiła ze mną o niej. Żadne moje felietony, essaye, poboczne roboty nigdy jej nie interesowały. Przez całe życie chciała tylko jednego - abym był "drugim Słowackim"".53 I w innym miejscu Dziennika: "Coraz więcej myślę o moim wychowaniu, o tym, co dostałem od rodziców, i widzę coraz jaśniej, jaki to miało wpływ na mnie. W najlepszych intencjach zrobiono ze mnie zarazem najbardziej nieprzygotowanego do życia poetę i postawiono mi najtrudniejsze, nieomal nieosiągalne mistyczne cele. Zrobiono mnie słabym i pragnącym wielkich dzieł i czynów. Właściwie moja matka chowała mnie na Julka Słowackiego. Myślę, że prawie świadomie. Że jego wady i słabości wydawały się jej piękne i gotowa była widzieć je we mnie".54 Chyba trudno bardziej wyraźnie sformułować żal i pretensje do własnej matki. Kropkę nad ,,i" postawił Lechoń pytając Stanisławę Nowicką: "Czy zgadzasz się ze mną, Stasiu, że wielka miłość matki może spaczyć dziecko?".55 Postawmy się w sytuacji Lechonia. On, który "miłość matki" uważał za "uczucie tak dyskretne", a więc najgłębsze, że nieprzyzwoicie byłoby mówić o nim, przez tę właśnie najukochańszą osobę postawiony został przed zadaniami "mistycz- 173 nymi", "najtrudniejszymi" i "nieomal nieosiągalnymi". Niemożność sprostania tym oczekiwaniom musiała w nadwrażliwej psychice Lechonia zaowocować rozdarciem podniesionym na koturny antycznej tragedii, w której okrutna Ananke rządzi ludzkimi losami i nie pozwala na realizację najszlachetniejszych chęci i zamiarów. Napisawszy to, zaczynam mieć wątpliwości: wiosną 1921 r. Lechoń był dopiero po pierwszym wydaniu Karmazynowego poematu, z druku miała właśnie wyjść druga edycja, czy więc mógł już wtedy przeżywać frustracje spowodowane tym, że nie tworzy i że nie jest jeszcze dla matki "drugim Słowackim"? Moje rozumowanie będzie chyba lepiej się odnosiło do okresu późniejszego, gdy Lechoń przez długie lata nie mógł z siebie wykrzesać iskry poetyckiej. Jakkolwiek było, żal Lechonia do matki za niewłaściwy kierunek wychowawczy i stawianie mu zadań przekraczających jego możliwości jest sprawą bezsporną, więc musiałem ją podnieść i zaakcentować, niezależnie od tego, czy wiąże się, czy też nie z próbą samobójstwa w 1921 r. W poszukiwaniu praprzyczyny duchowych rozterek poety wzrok trzeba zwrócić przede wszystkim ku jego matce. Bo Lechoń był do niej podobny nie tylko kompleksją fizyczną, wyglądem zewnętrznym: był także żywą kopią jej usposobienia, temperamentu i właściwości psychicznych. Po niej odziedziczył to, co uczyniło go poetą: ogromną nadwrażliwość, nerwicowość, a także skłonność do popadania w stany depresyjne. Przypomnijmy ów dziecinny "smutek bez powodu", od którego - według samego Lechonia - rozpoczęły się jego wiersze. Przypomnijmy ową nerwicę neurasteniczną, na którą zapadł po raz pierwszy mając lat dziesięć. Gdy miał 14 lat powtórnie -jak można się domyślać - zapadł na tę samą chorobę. W liście do Sieradza babcia Dyziowa tak ją przedstawiła: "Lech nam chory, doktor zakazał się uczyć, kazał wywieźć na wieś, by wzmocnić organizm, który stał się dziś podatny do przyjęcia każdej choroby. Gdyby to był chłopak normalny, gdyby lubił sport jaki, gdyby go zajmowało to, co każdego chłopca w jego wieku zajmować powinno, to wysłałabym go na Ukrainę do siostry lub na wieś do brata, ale z jego przeczuleniem to się zrobić nie da. Zacznie się tęsknota i nastąpi powrót. Wiem, że natura Zakopanego przykułaby go dłużej, ksiądz szkolny chce mu wyrobić ulgi w "bratniaku", ale czy podobna puścić 14-letnie dziecko samo 174 i zostawić wśród chorych piersiowych. Na domiar złego przyszła angina, gorączka parodniowa wyczerpała go tak, że wygląda jak zmartwychwstaniec. On o roku straconym słyszeć nie chce, więc od czasu do czasu chwyta się książki, ale to wysiłek, wola nic nie zdziała, a ciało też nic nie dopomoże".56 W 1917 r. znów przechodził jakiś rozstrój nerwowy, o czym informował sieradzką rodzinę jego ojciec: "Leszek narzeka, że nie może dostatecznie skupić się i dlatego też praca idzie mu z wielkim trudem".57 Oczywiście, dziadek miał na myśli pracę umysłową w czasie studiów uniwersyteckich. Według jego słów w maju następnego roku całą trójkę dosięgła "dotychczas nieznana choroba gorączkowa, która trwa do dni 4ch przy temperaturze do 40 stopni. Chorobie tej podlega w Warszawie b[ardzo] wiele osób - zwłaszcza wątłych".58 Choroby nerwicowe Leszka nie ustały, a nawet nasiliły się po odzyskaniu niepodległości. Skorelowane to zapewne było z kolejnymi etapami poetyckiej twórczości Lechonia - listopad, grudzień 1917 i styczeń 1918, kiedy powstały: Herostrates, Duch na seansie i Jacek Malczewski, oraz lipiec 1918 r., kiedy Lechoń opublikował Sejm, a kulminacja nastąpiła, gdy pisał swe poetyckie arcydzieła: Mochnackiego, Pifsudskiego i skazaną przez samego poetę na zapomnienie Pieśń o Mackensenie (listopad, grudzień 1918 i może początek stycznia 1919 r.). Zaczęło się to wszystko dużo wcześniej i zgoła niewinnie - od natchnienia, o czym sam Lechoń taką zostawił relację: "Pamiętam Polonez artyleryjski napisany w lecie 1916 r., mieszkaliśmy wtedy na Chmielnej. Było piękne lato, coś jak "ów rok" Mickiewicza. Byłem sam zdziwiony, skąd to się we mnie wzięło, i zrozumiałem, że to jest coś innego niż wszystko, co napisałem przedtem. Było to coś z samej głębi i przez to samo jakby z zewnątrz - jakby natchnienie".59 Zaczęło się więc niewinnie, a skończyło "rozwalonymi nerwami": "Byłem już chory i rozwalonymi nerwami pisałem dwa ostatnie wiersze Karmazynowego poematu i Rzeczpospolitą Babińską - byłem nieprzytomny z emocji i po prostu chory".60 Te miesiące, gdy powstawały wiersze Karmazynowego poematu, a później okres pisania Srebrnego i czarnego zachowały się w pamięci Lechonia jako koszmarny 175 czas "Bicia się z szalejącym rozstrojem" i "po prostu z obsesjami"61, jako okres "choroby nerwów". 62 Po latach rekonstruuje swe ówczesne przeżycia następująco: "Jakieś uczucie, postępki, reakcje, sprzeczne z tym, co chciałem, a w każdym razie od mojej woli niezależne. Zdaje się, jakbym był uśpiony i w tym śnie stawała się nowa rzeczywistość we mnie i koło mnie. W takim stanie przed wielu laty pisałem moje najlepsze wiersze". 63 Jeszcze po upływie ponad ćwierć wieku ten ówczesny stan ducha budził lęk w Lechoniu: "Stasia Nowicka powiedziała mi, że będę teraz tak pisał, jak w roku 1918. To straszna przepowiednia, bo pisałem wtedy z rozpaczą i w rozpaczy, napisawszy Mochnackiego i Pilsudskiego czułem rozpacz, jakąś klęskę, dopisałem sic do beznadziejnego smutku, nie było wtedy mnie - tylko rozdygotane medium piszące pod dyktando tajemnych, gnębiących go potęg". 64 Jedną z nich, potęgą nie nazwaną przez samego Lechonia, był - a wiem to od wuja Zygmunta - strach przed obłędem, utratą zmysłów. Obsesyjny strach, zrodzony w latach dziecinnych, gdy widział własną matkę, pod wpływem przemian fizjologicznych dziwnie się zachowującą i mówiącą bez sensu. Wtedy pewnie nie rozumiał przyczyn jej zachowania, teraz, dorosły, też może sobie ich nie uświadamiał i myślał, że to może być dziedziczne i że prędzej czy później i w nim samym odezwie się to dziedzictwo. Cóż może być bardziej przerażającego dla nad wiek rozwiniętego uczuciowo i umysłowo, przewrażliwionego młodego człowieka, przeżywającego "gejzery" (określenie Lechonia) uczuć, wrażeń, obrazów, których źródła dlań są tajemne, nieznane i które są od jego woli niezależne? Czyż nie mógł myśleć, obawiać się, że są to właśnie objawy choroby umysłowej? Przecież już starożytni twierdzili, iż każdy poeta jest szaleńcem. Próba sanowania rozdygotanych nerwów wyjazdem w góry do Zakopanego latem 1919 r.65 nie na długo pomogła, skoro w lutym następnego roku dziadek Dyzio donosił: "Stan zdrowia Leszka zupełnie się nie poprawia, pomimo że to trwa już 2 miesiące". 66 Od 15 czerwca 1920 r. kurował się Lechoń pod opieką Stefana Żeromskiego w Orłowie 67, ale i to niewiele lub raczej wcale nie pomogło i trzeba było odwieźć go do kliniki neurologicznej w Krakowie. "Trzydzieści lat temu - pisze w 1950 r. Lechoń - byłem ciężko chory na nerwy - psychostenia typu Janet, jak to później określił drogi dr Artwiński 176 w Krakowie. Wielki neurolog, ale żaden psycholog dr Flatau, który mnie wtenczas leczył, zaaplikował leżenie w łózku i zupełna samotność, tak, że widziałem tylko osoby które mi przynosiły jedzenie, po czym usuwały się w milczeniu. Ponieważ moja choroba była czysto psychiczna, a fizycznie przedtem już doprowadziłem się paromiesięczną kuracją do porządku - system Flataua sprowadził najgorsze skutki, tym bardziej że w tych dniach właśnie za Wisłą, nad którą mieszkaliśmy, kończyła się bardzo mi nieobojętna bitwa o Warszawę zakończona zwycięstwem pod Radzyminem".68 Dopiero pod koniec sierpnia nadeszła od dziadka Dyzia wieść trochę pocieszająca: "Stan zdrowia Leszka nieco się polepszył".69 Ani wyjazd w góry, ani nad morze, ani leczenie w warszawskiej prywatnej klinice (przy ul. Marszałkowskiej 150) doktora Edwarda Flataua, jednego z pionierów neurologii i neurochirurgii w Polsce - nie przynosiły trwałej poprawy. Czyż można się dziwić, że w tej sytuacji śmierć mogła wydawać się Lechoniowi najlepszym sposobem uwolnienia się od stale go gnębiącej, przerażającj, już nie do zniesienia, obsesji obłędu? Nie chciałbym upraszczać sprawy sugerowaniem, że paniczny lęk przed utratą zmysłów był jedyną przyczyną targnięcia się przez Lechonia na własne życie, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że był to najprawdopodobniej jeden z głównych motywów tej dramatycznej decyzji. Trzeba by również rozważyć ewentualność, czy jedną z przyczyn nie mogła być tragiczna lub nieudana miłość. Ale o tym nie wiemy właściwie nic, poza faktem niedawno dopiero ujawnionym, że około 1920 r. sympatią Lechonia była panna Wanda Serkowska i że w mieszkaniu jej rodziców napisał wiersz zatytułowany Stare Miasto, który następnie pannie Wandzie ofiarował.70 Nie jest to wiersz miłosny. Z całej chyba twórczości Lechonia jest to wiersz najbardziej ponury i wiejący beznadzieją, przerażeniem i rozpaczą. Oddaje on stan ducha poety, wywołany pluchą czy drobnym deszczem padającym na ciemne, ponure, rozsypujące się uliczki Starego Miasta. Takiego wiersza - prawdę mówiąc - nie składa się u stóp młodej panny, i do tego własnej sympatii. Uczucia wyrażone w wierszu były jednak widocznie silniejsze od wszelkich konwenansów. 177 Przed snuciem dalszych rozważań w poszukiwaniu przyczyny decyz, o samobójstwie ostrzega sam Lechori następującą anegdotką: "W roku 1919-1920 mieliśmy służącą Jadzię, bardzo szczególny rodzaj wariatki, młodą erudytkę, pochłaniającą książki i podkradającą nam pieniądze, za które nieraz kupowała nam drobne podarki. Otóż kiedyś, a było to w czasie choroby, która zwaliła mnie na parę miesięcy na łóżko, Jadzia stała przy mnie i wypowiadała taką perorę: Ja to myślę, że pan Leszek dlatego tak choruje, że W Boga nie wierzy (nie wiem, skąd ona to wzięła?). Ja tam w żadnych Świętych Ambrożych i Alfonsów nie wierzę. Ale w Pana Boga, w Pana Jezusa, w Matkę Boską każdy powinien wierzyć. Niech pan Leszek weźmie: Mickiewicz wierzył, Słowacki wierzył, Krasiński - wierzył. Pan Wierzyński nie mogę powiedzieć, za mało znam".71 Ja też za mało znam wuja Leszka, więc przechodzę od dywagacji do faktów utrwalonych na piśmie. "Było to na przedwiośniu roku 1921" - określa w swych wspomnieniach czas próby samobójstwa Lechonia Jarosław Iwaszkiewicz, w innym miejscu dopowiadając, iż było to w marcu.72 Upłynęło dobrych kilka miesięcy, zanim babcia pozbierała się z tragedii, która ją dotknęła, i z szoku, który przeżyła, i wysłała obszerny list do Sieradza. List ten, jako dokument źródłowy, przepisuję w całości i bez zmian w interpunkcji. "Moi Drodzy List Wasz, przesłany przez p. Brodowską, otrzymaliśmy dzisiaj wraz z paczką gruszek i, korzystając z wolnej chwilki siadam, by Warn odpisać. Więc przede wszystkim w sprawie katastrofalnej choroby Leszka: przyczyną j była choroba, utkwiła mu myśl, że jest nieuleczalnie chory, że będzie całe życie \ ciężarem rodzinie i społeczeństwu i otruł się weronalem. Skupywał przez dłuższy czas < mniejsze dozy i gdy nabył już 50 proszków i 10 pastylek myśl przeoblekł w czyn. Było to • z soboty na niedzielę, powrócił z redakcji około 11-ej wieczorem, zaszedł do mego pokoju, powiedział dobranoc i poszedł do siebie, Zygmunt i Wacek byli w swoich pokoikach. Kiedy poczuł, że weronal już działa, że mu drętwieją ręce, obudził Zygmunta i powiedział mu: "ll/2 godziny temu przyjąłem truciznę, już jest za późno na ratunek, chcę Ci tylko powiedzieć, że pieniądze na pogrzeb dostaniecie z II wydania 178 było po godzinie 2-giej w nocy, do żadnego lekarza nie można się było dodzwonić, "pogotowie" wyjechało na miasto, dopiero przybyło do nas około 2JA Lekarstwo na wymioty już nie działało, sondowanie żołądka zrobili jedno, bo nastąpił skurcz i stracił przytomność. Nieprzytomnego odwiozło pogotowie do szpitala Św. Rocha i z chorym pojechał ojciec, Zygmunt i kolega wezwany telefonicznie. A ja jak ptak śmiertelnie ranny tłukłam się po pokojach, pytając pustki nocnej za co to wszystko? i wzywając Boskiego ratunku. O4l/2 zostałam zawiadomiona, żeby przyjść do szpitala, tam lekarz odebrał mi ostatnią iskrę nadziei, mówiąc, że stan jest groźny, że to agonia. Lech leżał z zamkniętymi oczami, nos mu się wydłużył, cera zmieniła, klatka piersiowa falowała gwałtownie, charczenie głośne wydobywało się z gardła. Boże Mój, na wspomnienie tej chwili dech mi zamiera w piersi! Zawołałam tylko, Lesieńku, ja Ci przebaczam, czy Ty mię słyszysz i ukląkszy [sic! ] przy łóżku błagałam Matki Boskiej o cud. I stał się cud, tak twierdzą wszyscy lekarze, od g. 5-tej puls stanął na miejscu, bo już nie słabł, a dopiero we wtorek po południu obudził się ze snu letargicznego. Zatrucie, choć tak silne mimo przypuszczeń lekarzy nie rzuciło się ani na nerki, ani na płuca, obudził się wręcz [! ] twierdzeniu lekarzy zupełnie przytomny i pierwsze zapytanie było, czy mama żyje? Wrócił do życia witany przez świat artystyczny kwiatami i cukrami, sercami pełnymi radości, lecz chorobie kresu nie było: znów te same trapiące myśli i żal, że zniweczono jego zamiar, który tak dobrze doprowadził do skutku. Dr Sławiński powiedział: "nie dziwcie się, że tak zrobił, bo to jest straszne cierpienie, a że was wszystkich nie znienawidził, to dowód bardzo dobrego serca". Przecież cały dom i wszyscy znajomi, idąc za wskazówkami doktora stale lekceważyliśmy jego chorobę, mówiąc mu, że symuluje, że powinien pracować, wziąć się do systematycznej pracy naukowej. No powiedzcie on w takich warunkach przemęczył się blisko dwa lata. Nareszcie nie radząc się doktora, który go leczył, po zbadaniu przez profesora Uniwersytetu dr Mazurkiewicza i za poradą osób znajomych i tegoż 179 profesora za wielką protekcją dostał się do Kliniki prof. Piltza w Krakowie na oddział nerwowy, co miesięcznie kosztuje 21 tysięcy plus jakieś 3 cztery tysiące na postronne wydatki. Koszta kuracji wzięli wydawcy na siebie, a my przemyśliwamy oboje, w jaki cudowny sposób wygrzebiemy się teraz z długów wobec potrzeb codziennych. Ja sama, nie licząc zobowiązań, które ma Władek, mam przeszło 20 tysięcy długu. Ale co to wszystko znaczy wobec widoku cierpienia najdroższej istoty przez dwa lata prawie, wobec tej jednej chwili, gdy leżał blady już otruty i mówił: "mamo droga, daruj i daj mi rękę na pożegnanie". Jaki Bóg dobry, że mi go ocalił, że będzie zdrów, jak doniósł mi lekarz z Krakowa, tylko kuracja potrwa najmniej kilka miesięcy. I cóż mam więcej Warn donieść, o niewielu dziś rzeczach mówić potrafię. Władek od wyjazdu Leszka poprawił się bardzo, nabrał cery, śpi lepiej, chłopcy tylko mizerni i wyczerpani nerwowo tym całym przejściem. Zygmunt na jesieni ma zdawać półdoktorat, Wacek jest na II semestrze Wszechnicy Polskiej na Wydziale humanistycznym, ja jak zwykle, prowadzę kancelarię Państwowego Instytutu Pedagogicznego, dużo pracuję, mało zarabiam i b. dużo wydaję. Z trwogą myślę o lecie wszystkim nam przydałaby się wieś, a pomyśleć o tym nie można, takich strasznych sum żądają. Ściskam Was wszystkich i proszę módlcie się by choroba Leszka minęła bez śladu. Wasza M. Serafin ów".73 Kolegą, który uczestniczył w odwiezieniu Lechonia z domu do szpitala, był najprawdopodobniej Słonimski - miał w domu telefon, więc w nocy najłatwiej było go ściągnąć do pomocy. On też czuwał przy poecie w chwili jego powrotu do przytomności, "Gdzie jestem?" - takie według Słonimskiego były pierwsze słowa Lechonia. "W klinice, odpowiedziałem - pisze Słonimski. - Otworzył szerzej oczy, popatrzył na salę szpitalną i mruknął: Ładna klinika. Roch".74 Do prawdziwej zaś kliniki w Krakowie odwoził Lechonia Wierzyński.7S Z zacytowanego listu można wysnuć także kilka spostrzeżeń odnoszących 180 JCSU wypadek rzadki, wskazujący, iż ze stanem jej nerwów nie wszystko jeszcze było w porządku. Po drugie: w liście wyraźnie szwankuje przestankowanie, co także jest ewenementem, gdyż babcia, jako wieloletnia nauczycielka, pisywała listy pod tym względem wzorowe. Po trzecie: dla opisu stanów swej duszy babcia używa w tym liście zwrotów banalnych i obiegowych, całkowicie obcych jej stylistyce epistolarnej ("jak ptak śmiertelnie ranny tłukłam się po pokojach", "lekarz odebrał mi ostatnią iskrę nadziei", "na wspomnienie tej chwili dech mi zamiera w piersi"). Jeszcze po kilku miesiącach samo wspomnienie tych przerażających i obezwładniających chwil, gdy śmierć najukochańszego syna była kwestią minut lub godzin, poraża jej pióro i podsuwa sformułowania tandetne i gazeciarskie. Po czwarte wreszcie: babcia klęka przy łóżku i błaga Matkę Boską o cud! "I stał się cud" - stwierdza zapominając o swym racjonalizmie i deizmie. To wezwanie na pomoc Matki, która też Syna straciła, było - wydaje się - początkiem jakiegoś procesu przemian w jej uczuciach i poglądach metafizycznych, bo wkrótce powoła się na "Moc Wyższą", w którą wierzy, a także w późniejszych listach, wprawdzie bardzo rzadko, być może dwa lub trzy razy, wspomni o swych lub cudzych modlitwach, o czym wcześniej głucho było w jej korespondencji. Ale w życie pozagrobowe dalej nie wierzyła, o czym świadczy jej list napisany na krótko przed śmiercią dziadka Józefa w 1932 r. Wreszcie pozostaje do wyjaśnienia sprawa datacji listu. Informacja: "Z trwogą myślę o lecie" zdaje się wskazywać, iż list był pisany może w maju lub czerwcu, a więc od przedwiośnia upłynęło parę miesięcy i list nie był pisany na gorąco, wkrótce po opisywanym wypadku. Ale w pierwszym akapicie listu mowa jest o przesłanych gruszkach, a te, jak wiadomo, zaczynają dojrzewać dopiero z początkiem lata. I na ten okres można by datować list. Nie były to jednak świeże owoce, lecz gruszki suszone, zalecane do jakichś kuracji żołądkowych, o czym można się dowiedzieć z listów babci Mani z Piotrkowa. A więc maj lub czerwiec to najbardziej prawdopodobna data napisania listu. Nieudana próba samobójstwa nie stała się dla Lechonia wstrząsem 181 16 - Album rodzinne... i doświadczeniem, które wyleczyłoby go z majaków, obsesji i urojeń psychicznych. Pobyt poety w klinice prof. Piltza -jak poinformował dziadek Dionizy - rozpoczął się 16 marca. Ta data w 1921 r. wypadała w środę. Łącznie z informacjami babci, że truł się z soboty na niedzielę, a odzyskał przytomność we wtorek po południu, można wyliczyć, że truł się w nocy z 7 na 8 marca. Wcześniejsza o tydzień noc z 27 na 28 lutego, wobec informacji Iwaszkiewicza, że działo się to w marcu, raczej nie może wchodzić w rachubę. "Dzienny koszt pobytu w klinice - informuje dalej dziadek Dionizy - wynosi Mk 700, które pokrywa T-wo wydawnicze IGNIS, na rachunek należnych Leszkowi za prace, tak już przyjęte do druku, jak również i te, które w przyszłości spodziewają się od niego otrzymać". 76 Tego właśnie, drugiego już pobytu Lechonia na leczeniu w Krakowie dotyczą następujące informacje w listach dziadka Dyzia: "Od Leszka mieliśmy dotychczas tylko kartę pocztową nic nie mówiącą, a w liście pisanym do Zygmunta skarży się na stan swego zdrowia. Na telegraficzne zapytanie o stanie zdrowia Leszka otrzymaliśmy od lekarza odpowiedź, że nie jest mu gorzej".77 W miesiąc później: ,,Od Leszka mieliśmy dotychczas tylko l list i tyleż od doktora, który ma go w swej kuracji. Podobno jest zdrowszy, lecz nie każe się spodziewać prędkiego powrotu do Warszawy".78 W lipcu dziadek Dyzio spodziewał się najgorszego: "Jeździłem odwiedzić go [Leszka] w Krakowie, a następnie wzywany byłem telegraficznie przez lekarza do Rabki i Zakopanego. Żyję w bezustannym oczekiwaniu na katastrofę. Dotychczas leczenie nie odnosi skutku pomyślnego, co pozwalałoby mieć nadzieję na poprawę stanu zdrowia". 79 Z października tego samego roku pochodzi informacja: "Leszek powrócił z Zakopanego w drugiej połowie września, jest mu cokolwiek lepiej, lecz do pracy systematycznej jeszcze zabrać się nie jest w możności". 80 Kilkumiesięczna kuracja przyniosła poprawę zdrowia Lechonia - ale nie wyleczyła go całkowicie. W 1922 r. przed wakacjami stan jego zdrowia znów się pogorszył, ale po tygodniowym pobycie w Zakopanem we wrześniu poeta wrócił do 182 domu w znacznie lepszym stanie.81 Kolejny gwałtowny powrót choroby zbiegł się a nawet był wywołany historycznym wydarzeniem w dziejach II Rzeczpospolitej - zamordowaniem prezydenta Narutowicza w dniu 16 grudnia. "Nazajutrz po zabójstwie Narutowicza pojechałem do sanatorium do Krakowa, bom doznał ciężkiego szoku, patrząc, jak wynosili zwłoki" - zanotował w Dzienniku Lechoń. 82 Uzupełnienie tej informacji zawarte jest w bożonarodzeniowym liście dziadka: "Leszek w ostatnich miesiącach był b. zdenerwowany, wskutek czego po nocach nie sypiał, a przy nim i myśmy nie sypiali. W dniu 17 bm. odwiozłem go do Krakowa do kliniki, skąd w dniu 2 I 23 przeniesie się do nowo otwierającego się sanatorium dla neurasteników, mieszczącego się na wsi, w niezbyt dużej odległości od Krakowa. Utrzymanie w tym sanatorium kosztuje dziennie Mk 1 5 000, dla Leszka zrobiono ustępstwo na Mk 10000. Chcąc ratować, zmuszony byłem pozbyć się funduszu, jaki miałem odłożony na pogrzeb, i dopożyczyć Mk 200000. Mam ufność, że [tekst zniszczony] mój przyniesie pozytywny rezultat". 83 O dalszym ciągu tej kuracji dziadek Dyzio donosił w kwietniu 1923 r.: "Przed kilku godzinami powróciłem z Krakowa, dokąd wyjechałem w poniedziałek z powodu niepokojących wiadomości o stanie zdrowia Leszka, którego zastałem, na szczęście, nie w takim stanie, o jakim mówiono. Z sanatorium przeniosłem go do szpitala, gdzie zamiast Mk 40000 płacić będę tylko Mk 16000 dziennie, a rezultat kuracji może być pomyślniej szy, gdyż nie będzie mógł wychodzić o każdej porze i na czas dłuższy". 84 Wiadomości z początków maja również były dość pomyślne: "Od Leszka miałem list, w którym donosi, że czuje się nieco spokojniejszy, i prosi o przysłanie mu książek, gdyż nie ma co czytać". 85 Zdaje się, że był to ostatni pobyt Lechonia w lecznicach krakowskich i że łącznie z cudzysłowem należy przyjąć za prawdę informację Iwaszkiewicza: "Wyleczył go "ostatecznie" dr Onufrowicz z Krakowa". 86 W listach rodziców z następnych lat nie ma już żadnych wzmianek o jakimkolwiek leczeniu w Krakowie, Ale "ostatecznie" w cudzysłowie oznacza być może tylko tyle, że pozbył się swej manii ocze- 183 kiwania na obłęd, bo nerwowość i stany depresyjne wciąż dawały znać o sobie z mniejszym lub większym nasileniem. Pisała o tym w listopadzie 1923 i w marcu 1924 r. jego matka: "Leszek jest w domu, zabrał się trochę do pracy, lecz ze zdrowiem jak dawniej, jeżeli tydzień spokojnie, to dwa przechodzą w rozdrażnieniu i strasznym przygnębieniu, które odbija się na całym otoczeniu najfatalniej".87 "U nas stare kłopoty i troski. Stan zdrowia Leszka pogorszył się znacznie, on się męczy niepomiernie, a my jesteśmy ciągle jak podminowani, a przy tym bezgranicznie bezradni. Lekarze specjaliści w tej dziedzinie wiedzą tak niewiele, a on z powodu wybujałej inteligencji i wybitnej indywidualności jest b. trudnym do wyleczenia. Na jeden argument da 10, z których nie wszystkie potrafi zbić lekarz nawet wyrobiony w swoim fachu. Serce boli, troska nurtuje, duszę by człowiek oddał, by ratować i uratować, i wszystkie wysiłki rozbijają się o tę Moc Wyższą, którą czcić mnie nauczono, w którą wierzą i przed którą się korzę, ale której dotychczas uprosić nie zdołałam o pomoc skuteczną. Kaziu Moja Serdeczna, tyś tak uduchowiona, może, gdy duch Twój wzniesie się w modlitwie szczerej na intencję Leszka, to prośba Twoja wysłuchana będzie. Módl się, Dziecino, na jego intencję, bo ja niegodna widać jestem". 88 List, z którego powyższy fragment zacytowałem, zawiera również informacje o samej babci Dyziowej. Po likwidacji Państwowego Instytutu Pedagogicznego zaczęła ona od l stycznia 1924 r. pracować na Politechnice Warszawskiej, początkowo na etacie pomocnika archiwariusza.89 W administracji Politechniki, ogólnie mówiąc, bo chyba nie była cały czas pomocnikiem archiwariusza, pracowała dziesięć lat i z dniem 31 stycznia 1934 r., osiągnąwszy 70 lat, zwolniła się z pracy, "gdyż - jak to wytłumaczył dziadek Dyzio - nowe warunki płacy [widocznie gorsze - przyp. J. A. K.] miałyby znaczny wpływ na emeryturę".90 Nowa praca wpłynęła również na zmianę trybu życia babci Dyziowej: "Obecnie wskutek tego, że Politechnika jest bardzo oddalona, wstaję o szóstej rano, a z domu wychodzę kwadrans po siódmej lub ll/2, ale za to kończę pracę o godzinie trzeciej, a przed czwartą jestem w domu i mogę się rozkoszować pracą, która nie męczy umysłu, absorbuje mi kilka godzin: ceruję, łatam, 184 znaczę, a nawet zaczynam różne roboty, które po pewnym czasie ustroją trochę nasze skromne mieszkanie, jednym słowem używam takiej swobody, jakiej nie zaznałam od przeszło pięciu lat".91 A więc wraz z wiekiem babcia Dyziówa zaczęła odczuwać urok pracy domowej i kobiecej, od której przed laty tak energicznie się odcinała. Gdzieś w tych latach, to znaczy w połowie lat dwudziestych, w dom dziadków weszła pierwsza i jedyna zresztą synowa. Najmłodszy, Wacek, ożenił się z panną Janiną Eichlerówną, starszą siostrą Ireny, i sprowadził żonę do mieszkania rodziców, gdyż sam notorycznie chorował na brak gotówki, nawet na życie, a cóż dopiero na własne mieszkanie. Przypuszczam, choć w listach o tym nie ma ani słowa, że młoda małżonka ożywiła nieco pusty dom, w którym synowie zjawiali się późnym wieczorem tylko po to, aby przenocować, i że babcia w towarzystwie młodej (i ślicznej) kobiety chętnie zapominała o martwieniu się Leszkiem, Zygmuntem i Wacławem zresztą też. Za swą siostrą do babci Dyziowej przylgnęła także znacznie młodsza Irena i za jej wzorem do matki Lechonia również zaczęła mówić "mamo". Proszę sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy całkiem niedawno, w 1985 r., usłyszałem z ust pani Ireny Eichlerówny, że "matka była" taka a taka lub "mama była bardzo dowcipna". Wiedziałem wprawdzie - od wujka Zygmunta - że Irena Eichlerówną była szwagierką Wacława, i że wuj po wojnie, oczywiście drugiej, odwiedzał ją dość często, ale nie przypuszczałem, że zażyłość była aż tak wielka. Pani Irena Eichlerówną mówi o matce Lechonia w samych superlatywach: "bardzo inteligentna", "oczytana", "wielki autorytet moralny", "pełna dobrego serca", "chętnie służąca innym radą i pomocą", na dowód czego opowiadała mi, jak często była świadkiem, iż byłe uczennice przychodziły do babci Dyziowej ze swoimi aktualnymi problemami i kłopotami pań dorosłych, zamężnych i dzieciatych. Zresztą samej pani Irenie, wówczas gimnazjalistce, zasugerowała zmianę szkoły na bardziej dla niej odpowiednią i pomogła załatwić pomyślnie tę translokację, co pani Eichlerówną do dziś z wdzięcznością wspomina. Bliższy kontakt babci Dyziowej z osobami młodymi, również inteligentnymi, ale nie znerwicowanymi, przypominając jej czasy, gdy z zapałem kształtowała charaktery i umysły swych licznych uczennic, bardzo dobrze wpłynął na samopoczucie 186 babci, oczym można się przekonać następujące fragmenty listu z 1925 r., w którym niepomyślne wieści podane sa w tonacji żartobliwej, a całość kończy się zuchowato: "Cały mój obecny organizm to jeden nieporządek, jeden chaos. Serce albo bić nie chce, albo bije za silnie, wątroba wyemigrowała ze stałego locum o trzy palce niżej, w ślad za nią poszła nerka, a o nerwach już lepiej nie mówić. Takie to dziś czasy emancypacyjne! W połowie czerwca zachorowałam i aż do 25 sierpnia składałam trzy razy na tydzień wizyty lekarzom od różnych dolegliwości, którzy dokazali tylko tego, że nerwy przycichły i wrócił mi humor, a z nim jaki taki tupet życiowy, jeszcze nie zapomniałam się śmiać żywiołowo, tak że młodszych nieraz rozruszać potrafię. U nas niby nieźle wszystko, Zygmunt zarobkuje, Wacek odsługuje wojskowość (ćwiczenia), a Leszek po kilkutygodniowym pobycie na wsi, gdzie utył i zmężniał, wyjechał do Berlina, a stamtąd do Florencji, gdzie ma zabawić do końca października. Mój Józieczku, pamiętaj, żeś mi obiecał trzymać się zuchowato, dopóki nie przyjadę do Sieradza, a wtedy zatańczymy obereczka, by pokazać młodszej generacji, co to starsza jeszcze może". 92 Potem nastąpiła paroletnia przerwa w jej listowaniu i dopiero w czerwcu 1929 r. z urlopu w Szczawnicy dziadek Dyzio doniósł, że "żona bardzo jest cierpiąca na serce i rozstrój nerwów". 93 W tym samym czasie babcia napisała do cioci Kazi dramatyczny list, w którym zarzuciła mężowi nieledwie zmarnowanie jej całego życia. Kroplą przepełniającą kielich jej goryczy był właśnie wyjazd dziadka w góry, gdzie spodziewał się podleczyć astmę tak ciężką, że całe noce spędzał w fotelu bez snu. Trudno wyrokować, które z nich w tym małżeństwie miało po upływie lat większy krzyż pański do zniesienia: czy dziadek z żoną ciągle zapadającą w stany depresyjne, czy babcia z mężem astmatykiem i apodyktycznym pasjonatem? Gdy dziadek przeszedł na emeryturę w 1935 r. i cała rodzina, to znaczy dziadkowie wraz z Wackiem i jego żoną, zamieszkała na Żoliborzu, nastał dla babci znów ciężki okres - sama cierpiała na różne choroby, a jeszcze dziadek dość nagle 187 fizycznie zniedołężniał i, nie mając sił na choćby pozorowanie jakiejś pracy, stał się tym bardziej zniecierpliwiony, zrzędny i wybuchowy oraz wymagający opieki. Na szczęście Lechoń, który już od dłuższego czasu regularnie dofinansowywał matkę w wysokości 200 zł miesięcznie, o czym pisał dziadek w 1931 r. 94, dopomógł i w tym wypadku, dzięki czemu można było zatrudnić specjalną pielęgniarkę dla dziadka, przyjmując ją na stałego domownika. Panna Łodzią była sierotą, osobą młodą, szczupłą, skromną i bardzo miłą, a do tego - o czym w sekrecie powiedziała mi moja matka - hrabianką Platerówną, pochodzącą gdzieś z Litwy czy polskich Inflant. Prawdę mówiąc, z pobytu w Warszawie zapamiętałem ją lepiej niż babcię Dyziową. Gdy po tej wizycie moja mama w liście do dziadka przesłała również pozdrowienia dla panny Lodzi i specjalnie ode mnie ucałowania, dziadek nie byłby sobą, gdyby tych całusów odpowiednio nie skwitował: "Łodzią serdecznie dziękuje za przesłane pozdrowienia i nade wszystko cieszy ją to, że Józinek ją całuje, gdyż dotychczas podobno żaden mężczyzna nie pocałował jej".95 A ten mężczyzna miał wtedy lat osiem. Po śmierci dziadka babcia zlikwidowała za duże dla niej mieszkanie na Żoliborzu i zapewne z ulgą przeniosła się do dzielnicy bliższej Śródmieścia, a mianowicie na Mokotów, na ul. Szustra nr 15 m. 5. Panna Łodzią, bardzo już z babcią zżyta, opiekowała się nią dalej. "Mieszkanko mam małe - pisała w 1939 r. babcia - ale ciche, czyściutkie, ciepłe, z wszelkimi wygodami i czuję się tak dobrze, jak może nigdy dotąd, a jednak dawne siły, dawny humor gdzieś znikł. Chłopcy moi i Łodzią czuwają nade mną jak nad niemowlęciem: Zygmunt, jak przyjedzie, to tylko ciągle słyszę "czego się mama kręci, niechże mama siada", mam wobec tego zamiar część ciała poniżej krzyża posmarować jakim klejem i przylepić się do jakiego fotela. Ale mój chłopak serdeczny mnie mustruje, a sam ciągle zapada na zdrowiu. Leszek miał przyjechać w styczniu, plany mu się pokrzyżowały, więc pisuje za to często, dwa razy telefonował z Paryża, w dzień wigilijny rozmawialiśmy dobrych kilka minut, poza tym przysłał mi przez okazję upominek - śliczną apaszkę, Wacek chwilowo jest stale ze mną".96 W dwa miesiące później doniosła: "Czuję się dużo lepiej, moje chłopaki i ci 188 urodzinowe z racji przeżytych czterdziestu lat, odpisałam mu, żeby za granicą nie kompromitował matki, która otwarcie przyznaje się do skończonych 35, nie dodając tylko, ile razy".97 List ten, podpisany "Wasza sercem stryjenka", był ostatnim, jaki bratanice w Sieradzu od niej otrzymały. Matka Lechonia zmarła w czasie najokropniejszego terroru hitlerowskiego w Warszawie - 5 lipca 1942 r. - w wieku 72 lat.98 Pochowana została obok swego męża na cmentarzu w Laskach pod Warszawą. Przyznam się, że do pisania rozdziału, poświęconego matce Lechonia, długo me mogłem się zabrać. Onieśmielała mnie ta babcia, intelektem i życiem uczuciowym tak przerastająca prostotę rodziny Serafinowiczów, których sam jestem cząstką i których przez to lepiej rozumiem. Z biologicznego punktu widzenia charakter, temperament, zdolności i umysłowość jej synów to rezultat kombinacji genów Serafinowiczów i Niewęgłowskich, ale na to, że Leszek stał się Lechoniem, zasadniczy wpływ miały jednak geny matki. Nie tylko zresztą geny, również nadany przez nią kierunek wychowawczy - rozdmuchiwanie tej iskry, która uczyniła go poetą. Sam Lechoń najlepiej to rozumiał i w chwilach, gdy pragnął być tylko normalnym człowiekiem, miał żal do matki. Mam nadzieję, że nie zdawała sobie sprawy z tych pretensji najukochańszego syna. I bez tego drugą połowę życia miała właściwie tragiczną. Ją, w młodości entuzjastkę, emancypantkę, pozytywistkę wychowaną na poezji romantycznej, "kochającą ludzi i świat", zaczęły wówczas spotykać same klęski życiowe i uderzać w nią ciosy, jeden za drugim. Silne duchem jednak było to pokolenie popowstaniowe "urodzone w niewoli, okute w powiciu". Chora na nerwy, wycieńczona z przepracowania, słaba fizycznie, nadwrażliwa - była matka Lechonia jednocześnie tak silna duchowo, że z każdej klęski życiowej, z każdego ciosu, po długim 189 nieraz okresie załamania woli i nerwów umiała się wydobyć i pokazywać dalej twarz uśmiechniętą. Jej syn - Jan Lechoń - nie został wprawdzie, jak marzyła, drugim Słowackim, ale stał się, według określenia Jarosława Iwaszkiewicza, ,,jednym z najwspanialszych poetów swej epoki", a poezja jego do dziś wzrusza i krzepi tysiące czytelników. Gdyby to mogła przewidzieć, zapewne lżej byłoby jej umierać w najciemniejszą noc hitlerowskiej okupacji. Bo właśnie jej syn - postać tragiczna aż do końca - swą poezją zrealizował jej ideał życiowy: nie dla siebie, lecz dla dobra innych żyć na tym świecie. Zresztą także najstarszy jej syn, Zygmunt, o którym będzie mowa w następnym rozdziale, czynił to samo, choć w inny sposób. Też poświęcił swe życie innym - niewidomej młodzieży. 190 Brat Zygmunt Najstarszy syn Dionizostwa-Władysławostwa, Zygmunt, urodził się 15 maja 1897 r. Wstępną edukację odebrawszy w domu, pod kierunkiem matki, uczęszczał do gimnazjum Staszica, ale na początku 1914 r. -jak sam pisał - porzucił naukę, postanowiwszy jako ekstern zdawać maturę rządową w zakresie szkoły realnej. Przewidywał, że dzięki temu świadectwo dojrzałości uzyska o rok wcześniej, niż gdyby normalnie chodził do szkoły. W szczegółach plan ten wyglądał następująco: "W maju i czerwcu zdawać będę z czterech klas szkoły realnej, rządowej, w sierpniu i we wrześniu z klasy piątej i szóstej, a w styczniu i lutym roku 1915 z klasy 7-ej, a w maju tegoż roku czeka mnie egzamin z łaciny". Ale jak to nieraz bywa: homo proponit, Deus disponit - wybuchła wojna światowa i zamiast przyspieszenia nastąpiła znaczna zwłoka. W czasie wojny, w okresie trudnych warunków materialnych rodziców, Zygmunt dawał prywatne lekcje matematyki i dopiero na początku 1917 r. miał zamiar -jak donosi jego matka - "przed wakacjami zdawać filologiczną maturę, aby wstąpić na prawo". Jednak w dwa miesiące później, w czerwcu, rodzina w Sieradzu dowiaduje się, iż Zygmunt znalazł jakieś "płatne zajęcie, które skończy mu się wraz z zarobkiem z dniem l lipca". W listopadzie tegoż 1917 roku miał zatrudnienie charakterystyczne dla warunków wojennych i wzrastającego głodu - zaangażowany przez magistrat pracował w piekarni miejskiej jako kontroler. Posada ta nie trwała długo, gdyż wkrótce dziadek Dionizy doniósł: "Ponieważ miasto zmniejsza ilość piekarń, a zatem i wielu kontrolerów traci posady, do których zaliczonym został i Zygmunt. Od l zatem maja rozpocznie wypoczynek po nieznośnej pracy". Ostatecznie Zygmunt zdał maturę dopiero w 1918 r. i w październiku zapisał się na wydział prawny uniwersytetu. W listopadzie wszyscy trzej bracia zgłosili się na ochotnika do wojska polskiego, lecz "dla złego stanu zdrowia nie zostali przyjęci". Zygmunt jednak -jak donosi dziadek Dionizy w grudniu 1918 r. - "wstąpił do sztabu generalnego i może za pół roku zostanie ministrem, o ile by dotychczasowy rząd pozostał nadal". W trzy miesiące później "awansował na kaprala, a w niedługim czasie spodziewa się zostać sierżan- 191 tem". W październiku 1919 r. otrzymał półtoramiesięczny urlop na kontynuowanie studiów. Z 1920 r. zachowała się o nim tylko jedna wiadomość: "Zygmunt przed kilku dniami powrócił z północnego frontu, gdzie doznał obojga wrażeń, o jakich w swej piosence mówi żołnierz, gdy żyje na swobodzie. Przeżycia dodatnio oddziałały na usposobienie Zygmunta, toteż zabiega, aby wyjechać na front ukraiński, zwany południowym" - informuje dziadek Dionizy w końcu czerwca. W tym okresie swej służby wojskowej Zygmunt był adiutantem generała Józefa Dowbora-Muśnickiego. Po zakończeniu wojny wrócił do cywila i swoich studiów prawnych oraz dawania prywatnych lekcji matematyki. Następna informacja o nim pochodzi dopiero z maja 1923 r.: "Zygmunt nocami zajęty jest w redakcji "Kirkuta [sic!] Porannego" - pisał dziadek Dionizy - zaś po południu przygotowuje się do egzaminu, który ma niby zdawać w terminie dotychczas nie dotrzymywanym". Ostatecznie bowiem - zgodnie z przewidywaniami swego ojca - Zygmunt studiów prawniczych nie ukończył; przerwał je w 1924 r. W latach następnych znów nie miał stałego zajęcia - udzielał prywatnych korepetycji z matematyki. Wreszcie w latach 1927-28 powtórnie związał się z wojskiem. Pracował jako biuralista w Wojskowej Kontroli Generalnej. Jak wynika z tych niepełnych przecież informacji, bilans życiowych osiągnięć trzydziestoletniego Zygmunta można uważać jeśli nie za fatalny, to w każdym razie za niezadowalający. Matura zdana na skutek wybuchu wojny dopiero w 21 roku życia, studia wyższe nie ukończone, imanie się dorywczych i raczej przypadkowych prac, brak stabilizacji i brak określonego zawodu. Sytuacja zresztą dość typowa dla wielu inteligentów tego pokolenia, zaskoczonego i wykolejonego przez wojnę światową. Z tym wszystkim Zygmunt nie przysparzał rodzicom swym życiem i postępowaniem większych kłopotów i zmartwień, czego nie można - niestety - powiedzieć o obu jego młodszych braciach. Nie wiadomo, jak dalej potoczyłyby się jego losy i czy w ostatecznym rachunku nie stałby się zgorzkniałym inteligentem, któremu nie powiodło się w życiu -jak to stało się z jego bratem Wacławem - gdyby w roku 1927, za pośrednictwem swego kolegi ze Sztabu Generalnego, neofity, Rafała Marcelego Blutha, nie zetknął się z księdzem Władysławem Korniłowiczem, a poprzez 192 Dla wychowanego przez dom rodzinny w cantowuym m^,.^^ religijnym człowieka spotkanie z tymi wybitnymi postaciami polskiego katolicyzmu, przenikniętymi ideą niesienia pomocy ludziom najbardziej przez los dotkniętym i czerpiącymi do tego siły z głębokiej wiary chrześcijańskiej - przyniosło zasadniczy przełom. W wieku 31 lat, tuż przed Bożym Narodzeniem w 1928 r., przeniósł się Zygmunt na stałe do Lasek i rozpoczął pracę w Towarzystwie Opieki nad Ociemniałymi, stając się bliskim współpracownikiem Matki Czackiej ("Matko Czacka, która kijkiem szukasz sobie drogi / I masz w oczach niewidzących niebios spokój błogi" - pisał o niej Lechoń w Rymach częstochowskich) i ks. Korniłowicza. Początki Lasek były trudne, wymagały katorżniczej harówki i całkowitego oddania się pracy wychowawczej nad niewidomymi, a warunki bytowania iście spartańskie. Zygmunt, sam wątły i chorowity, nie załamał się i przetrwał tę próbę, a jak ona wyglądała w oczach postronnych, mogą świadczyć dwa wyimki z listów dziadka Dionizego z marca 1929 r.: "Zygmunt siedzi w klasztorze w Laskach, gdzie zajmuje się wychowywaniem niewidomych chłopaków. Prowadzi tam pierwotny sposób życia, co powoduje brak pieniędzy, gdyż zakład, w którym przebywa 180 dzieci niewidomych, otrzymuje od rządu po 1000 zł kwartalnie. Ponieważ nowobogaccy nieskorzy są do ofiarności, a inteligencja majątkowo zupełnie zubożała, przeto i ofiarność na cele społeczne jest b. minimalna". "Zygmunt poświęcił się pracy nad wychowaniem niewidomych chłopców, którzy znajdują się we wsi Laski w klasztorze św. Franciszka z Asyżu. Jak w innych klasztorach, tak i w tym panuje komunizm. Własność jest wspólna, czyli że nikt nie jest w osobistym posiadaniu zarówno odzieży, jak i obuwia, jako też i majątku, o ile takowy posiadał przed wstąpieniem do tego klasztoru. Żywienie jest b. pierwotne: kartofle, kasza, kapusta, kluski i chleb. Za okrasę służy im szmalec, z którym i chleb jadają. Dla braku funduszy mięsa wcale nie jadają. 193 17 - Album rodzinne... $ Zygmunt sypia na wspólnej sali z niewidomymi dzikusami. Snadź nie bardzo pomyślne są warunki, skoro Zygmunt wygląda mizernie". Od roku szkolnego 1930-31 rozpoczął Zygmunt pracę nauczycielską w laskowskiej szkole i z biegiem lat stał się uznanym specjalistą w dziedzinie tyflologii, czyli nauki o niewidomych. Po drugiej wojnie światowej został wieloletnim, bo aż do przejścia na emeryturę w 1965 r., kierownikiem trzech szkół dla niewidomych w Laskach: podstawowej, średniej i zawodowej (ale pensję kierownika brał tylko jedną), które to funkcje z różnych zewnętrznych powodów były nieraz prawdziwą drogą krzyżową. Te suche dane biograficzne nie mogą oczywiście dać obrazu bogatej jego osobowości, jego głębokiej i gorącej wiary i promieniującej z niego dobroci, co nie przeszkadzało mu mieć ostry dowcip i choleryczne od czasu do czasu usposobienie. Tadeusz Mazowiecki w pięknym pośmiertnym wspomnieniu napisał o nim, iż "był czymś w rodzaju laskowskiego Chestertona i laskowskiego Korczaka zarazem",1 i być może, że ta charakterystyka najlepiej do niego pasuje. Ale dopiero zapoznanie się z całym tekstem Mazowieckiego, z również pośmiertnymi wspomnieniami s. Bożeny Stanisławskiej, nauczycielki z Lasek2, i ks. Jerzego Wolffa3, malarza-kolorysty, wieloletniego przyjaciela Zygmunta, oraz opasłym tomem wspomnień jego przyjaciół, kolegów i uczniów 4 daje przybliżony obraz jego osobowości, charakteru i sposobu bycia, które powodowały, iż "Ludzie lgnęli do niego, bo był, poza dobrocią, towarzysko przemiły - lgnęli starsi i dzieci. Dzieci lubił szczególnie".5 W przeciwieństwie do Lechonia w Zygmuncie nie było nic ze snobizmu. Na sprawy tego świata patrzył pobłażliwie jako na rzeczy kruche i przemijające i w ostatecznym rachunku niezbyt ważne. Wyjątkiem była idea, sprawy, ludzie, nade wszystko wychowankowie Lasek. Im poświęcił całe życie i całe serce. Drugim jego umiłowaniem była poezja polska i rosyjska. Ogromną ilość wierszy znał na pamięć i -jak mi mówił - lubił je sobie po cichu lub półgłosem powtarzać. Tą samą estym; darzył poezję własnego brata, z tym że chyba najbardziej w niej cenił refleksyjn wiersze powojenne. Przynajmniej takie mi recytował. Półgłosem, jakby do siebie tylkc mówił: 194 lChorału Bacha słyszę dźwięki, Na niebo ciągną szare mgły... Bije dwunasta. Zaczyna się dzień Mego planety księżyca... Przed domem uschły biały bez, Ulica szarą zaszła mgłą... Poezję traktował jako głos idący od serca poety do serca czytelnika lub słuchacza. Egzegeza, interpretacja i cały mechanizm warsztatu polonistycznego nie interesowały go. Obdzieranie piórek poezji i badanie ich pod mikroskopem uważał -jak mi się zdaje - za zabawę dorosłych ludzi. Uznawał romantyczną zasadę "Miej serce i patrzaj w serce" i lekce sobie ważył "mędrca szkiełko i oko". Najlepszy tego przykład miałem, gdy w 1966 r. Ireneusz Opacki ogłosił dłuższą rozprawkę W okol "Karmazynowego poematu" Jana Lechonia. 6 W jednym z listów zapytałem wówczas Zygmunta, czy zna ten szkic, i taką na ten temat otrzymałem odpowiedź, wartą zacytowania, bo będącą przykładem klarownej i obrazowej jego polszczyzny i oddającą dobrze typ jego humoru: "Artykuł Wokół problematyki [...] czytałem chyba rok temu w maszynopisie. Ciekawy, ale autor myli się zupełnie przypuszczając, że Leszek pisząc Pilsudskiego miał na myśli uroczystość zaprzysiężenia Rady Regencyjnej. Nic podobnego! Na pewno! Pilsudskiego napisał już po listopadzie 18 r. Przypuszczam, że nosił się z tą myślą czas dłuższy, ale na pewno w jakimś stopniu wpłynął na niego pogrzeb poległego porucznika 1. pułku ułanów Beliny, Julka Kamlera, który był przyjacielem Leszka jeszcze ze szkoły. To był jeden z pierwszych poległych oficerów 1. Brygady w niepodległej Polsce. Orszak żałobny szedł Krakowskim Przedmieściem na Powązki. Za trumną kroczył sam Marszałek, na przedzie orkiestra i ułani. Orkiestra grała marsza żałobnego, konie tańczyły, chorągiewki furkotały, a publiczność zgromadzona na chodnikach wołała: Niech żyje Wojsko Polskie. 195 I wszyscy byli bardzo zadowoleni z wyjątkiem starego pana Kamlera, ojca, który złożywszy nam wizytę po pogrzebie, klął na czym świat stoi Piłsudskiego i "zbolszewiczałą" Polskę". 7 Wuj Zygmunt nie podzielił się tymi uwagami z autorem rozprawy o Kar-mazynowym poemacie, zgodnie ze swymi poglądami, iż ważna jest treść i wymowa poezji, a nie okoliczności, które ją wywołały. Tak było, gdy Zygmunt był już w podeszłym wieku. W latach trzydziestych należał do komitetu redakcyjnego "Yerbum" i Tadeusz Mazowiecki stwierdza, iż Zygmunt "był także człowiekiem piszącym; był pisarzem niespełnionym, ale był człowiekiem literatury i sztuki [...]. Tkwił przyjaźniami i bliskimi kontaktami w świecie literackim [...]. Znalazłem - pisze dalej Mazowiecki - w "Verbum" kilka zaledwie jego recenzji. Pozazdrościć można i pismu, i autorowi takich publikacji. Znakomita jest jego recenzja z tomu wierszy Iłłakowiczówny Słowik litewski. Potrafił być finezyjny i ostry omawiając Iwasz-kiewicza Młyn nad Utratą [...]. Są ludzie, którym słowa leją się na metry. Dużo jest takich małych i większych Rubensów literatury; mniej Rembrandtów. Pan Zygmunt pozostał pewnie dlatego pisarzem niespełnionym, ponieważ odczuwał skrępowanie słowem, hamował go wyrafinowany smak i nadmiar wymagań. Dlatego pewnie i w późniejszym, końcowym okresie jego życia, różne namowy do pisania wspomnień pozostały bez skutku".8 A jednak dał się w końcu Zygmunt nakłonić do pisania i w 1957 r. opublikował w "Tygodniku Powszechnym" Wspomnienie o Janie Lechoniu, z którego i dotychczas czerpałem obficie i czerpać będę dalej pełnymi garściami. Namowom przyjaciół uległ jednak -jak sam wyznał - "raczej niechętnie", a do mnie ex re tej publikacji napisał: "Dobrze się składa, że nie będę musiał pisać o sobie samym wspomnienia. Ta myśl jest dla mnie źródłem prawdziwej radości". Co zaś do pisania wspomnień "o sobie samym do potomności", to rzeczywiście Zygmunt nie musiał tego robić. W sumie 29 osób, o czym była już mowa, napisało o nim ciekawe i serdeczne wspomnienia. Niniejsze jest trzydzieste. Niechęć do pisania o sobie samym wynikała, być może, nie tylko ze skromności Zygmunta i jego autokrytycyzmu. Akceptując bowiem poezję swego 196 brata, do Lechoniowego Dziennika miał - delikatnie to określając - stosunek sceptyczny i niechętny. Kiedy bowiem wreszcie otrzymał dwa pierwsze tomy, czytał je przez kilka czy też kilkanaście dni, nieobecny w tym czasie dla wszelkich innych spraw, co w otoczeniu wywoływało zdumienie, a gdy skończył lekturę, polecił schować Dziennik i nie udostępniać go nikomu. Podobno był przerażony niesprawiedliwymi ocenami ludzi, nieraz jeszcze żyjących, i bolał nad tym dotkliwie. Relata refero. Jak świadczy ks. Wolff, Zygmunt "Mówił czasem o sobie, że głęboko jest smutny, ale równocześnie jakaś jego warstwa nieco mniej głęboka, pogodniejsza się zdała, nawet całkiem pogodna, bo lubił pożartować, opowiadać dowcipy i kawałów też słuchać". Anegdot zresztą znał wiele i lubił je opowiadać, jak na przykład tę z własnych wspomnień wydobytą i podobno z wielkim talentem aktorskim i z wielką vhcomica odtwarzaną historię, jak to będąc adiutantem generała Dowbora pewnego razu zameldował mu, że "grupa syjonistów chce mu złożyć uszanowanie. Na to generał trochę z rosyjska: Naturalnie, prosić! Syjoniści wchodzą, a generał: Taż to Żydy. Paszoł won!" Ja z całej serii anegdot o kardynale Kakowskim zapamiętałem historię o tym, jak arcybiskup (wówczas) zostawszy członkiem Rady Regencyjnej zapytał swego starego lokaja: "I co Jan myśli o tym, że zostałem jakby jednym z trzech królów Polski?" Na co taką otrzymał odpowiedź od famulusa, który w sprawach codziennych - podobno -jak chciał, tak rządził swoim panem: "To wielki zaszczyt dla nas, ale do tego to chyba za słabą mamy głowę". 9 Kiedyś świeżo po jakiejś burzy na radzie pedagogicznej powtórzył mi swoje słowa: "Powiedziałem tym siostrzyczkom, aby nie myślały, że skoro noszą habit, to od razu są święte i nieomylne i zawsze muszą mieć rację. Tylko papież jest nieomylny i to bardzo rzadko". Gdy wyraziłem pogląd, że może to było trochę za ostro powiedziane, zareplikował: "Nie szkodzi, bardzo im się przyda taka mała moralna nauka" - i śmiał się tym swoim dobrotliwym śmiechem, próbując zarazem robić na zawołanie groźną minę, co zupełnie mu się nie udawało. Mazowiecki pisze, że "siostrze, która pielęgnowała go w chorobie, powiedział wesoło: "Posiedzi się w czyśćcu, posiedzi, ale nie będę tam sam. Będą siostrzyczki w habitach i prałaci też - hę, he"". Po tych prałatach w czyśćcu od razu widać, że to z krwi i kości 198 prawdziwy Seralmowicz. bo Księży -jaK i caia rodzina - nie lubił (oczywiscie byly wyjątki), nazywał ich stale "pomidorami" albo i jeszcze gorzej. Według innego świadectwa do siostry-pielęgniarki, będąc w tej samej chorobie, mawiał: "Tylko igłę proszę jak dla matusi generalnej lub jak dla ojca duchownego". Wuj Zygmunt zmarł w Laskach w siedemdziesiątym czwartym roku życia, 23 listopada 1971 r. Wśród dotkliwych bólów i słabości ciała nie opuszczał go dobrotliwie-kpiarski humor. Zastrzegał się przed śmiercią, aby nie chowano go w habicie, w którym nigdy nie chodził, choć miał doń prawo jako członek III zakonu św. Franciszka, i w sandałach, "gdyż bose stopy ogromnie nieestetycznie wyglądają". "Ale nie był wcale wesołkiem. Był w głębi smutny, jak powiedział kiedyś o swoim bracie: do bebechów smutny".10 Pochowany został na tym samym laskowskim cmentarzu Zakładu dla Ociemniałych, na którym spoczywają jego rodzice i na którym po śmierci pragnął znaleźć się Lechoń: To, w co tak trudno nam uwierzyć, Kiedyś się przecież stanie jawą. Więc pomyślałem: chciałbym leżeć Tam, gdzie mój ojciec - pod Warszawą. Wuja Zygmunta przed wojną widziałem dwa razy: raz w Sieradzu, raz w Warszawie. Po wojnie spotykałem się z nim kilkakrotnie w trakcie różnych moich wyjazdów do stolicy. Za drugim moim pobytem w Laskach, gdy byłem już po studiach i żonaty, ale wciąż młodszy od wuja o te 32 lata, wuj zakomenderował: "Bez dyskusji! Będziesz mi mówił po imieniu". I tak już zostało. W rozmowach i korespondencji. Solidarnie tylko nie przyznaliśmy się do tego "tykania" przed moją mamą, która choć wyjątkowo tolerancyjna i rozumiejąca młodzieżowe wybryki, w tym wypadku z pewnością obu nam uszu by natarła. 199 Brat Wacław Wacław, najmłodszy z trzech Serafinowiczów-juniorów, urodził się w półtora roku po Leszku, a więc w 1901 r., zapewne we wrześniu;l dokładnej daty jego urodzin nie udało mi się ustalić. Gdy był małym chłopczykiem, wyglądał podobnie jak i jego bracia, trochę jak pączek w maśle. Później wyrósł, wyszczuplał, co widać na fotografii zrobionej w Ojcowie, gdy miał lat dziesięć lub jedenaście. Chorował na wszystkie dziecinne choroby jeszcze częściej niż starsi bracia, dlatego często opuszczał szkołę i miał jeszcze większe luki w nauce niż starsi chłopcy. Braki te matka wciąż musiała z nim nadrabiać, więc przywykł do trzymania się fartuszka mamusi, co zostało mu na całe życie z wyjątkiem okresu dojrzewania, kiedy wykazywał aż za dużą samodzielność. Jako dorosły mężczyzna był osobą niemal równie, jak Lechoń, tragiczną, choć z innych powodów. Rwał się do twórczości literackiej, a nie miał talentu swego starszego brata ani samokrytycyzmu Zygmunta. Miał poczucie zmarnowanego życia, zgorzkniał więc i stronił od ludzi. Ale według zgodnej opinii tych, którzy go dobrze znali, potrafił być błyskotliwy, pełen erudycji, czarujący i bardzo dowcipny. Ja widziałem go raz w życiu i tylko jak przez mgłę pamiętam jego wysoką, szczupłą postać. Zmarł mając zaledwie 45 lat. Młodzieńcze koleje losu Wacława bardzo przypominają życiorys jego stryjecznego brata Stanisława, syna dziadka Antoniego. Przed wojną gimnazjum Staszica jeszcze nie ukończył, w czasie wojny doszedł do VI klasy. "Z Wackiem mamy kłopot, gdyż wyrywa się do Legionów" - pisał w 1916 r. o piętnastolatku dziadek Dyzio, a w miesiąc później dodawał: "Z Wackiem mamy dużo kłopotu, gdyż uczyć się nie chce, a do Legionów wyrywa się. Pod wpływem łapserdaków moralnie upada". W trzy tygodnie później krótka kartka informuje, że "Wacek w dniu 15 bm. [marca 1916 - przyp. J. A. K.] uciekł z domu do Legionów. Pomimo naszych starań, na ślad pobytu nie natrafiliśmy, a przepustki na wyjazd nie mogę dostać. Dla nas straszna rozpacz, toteż noce spędzamy bezsennie". Oczywiście dla dziadka Dionizego żadną 200 pociechą nie mogła być refleksja, że przecież jego ojciec też "uciekł do Napoleona", gdy miał lat siedemnaście, a zatem wnuk po prostu po 106 łatach poszedł w ślady dziadka. Wreszcie w kwietniu dziadek Dionizy znał już adres pobytu Wacka: "Etappenpost 163 Kowel, Kadra Kawaleryi Legfionów] Pol[skich] w Worocinie", ale "Mimo usilnych starań - pisze dziadek Dionizy - do których wciągnięto ks. Lubomirskiego, hr. Łoś [! ], arcybiskupa Teodorowicza, posła w Sofii hr. Tarnowskiego, nie licząc licznych podań do różnych władz oraz ces. Frjanciszka] Józefa] Wacka nam nie chcą wydać legioniści". Starania te odniosły jednak widać skutek, gdyż już w połowie maja Wacek był z powrotem w domu. Podobne kłopoty miał również cioteczny brat dziadka Dyzia, Stanisław Wolski, aptekarz w Sosnowcu. Jemu z domu uciekło do Legionów dwóch synów, naprzód starszy Janusz, a później, w maju 1917 r., piętnastoletni Tadeusz, "zabrawszy matce gotówkę około rb 200". Ten po kilku dniach został przywieziony do domu rodzicielskiego. Pamiątką z tej służby wojskowej są ich fotografie w mundurach legionowych z szablami u boku. Oczywiście przerażenie obu rodzin ucieczkami najmłodszych synów spowodowane było przede wszystkim ich młodym wiekiem, ale do tego dołączała się również niechęć do formacji wojskowej, która nie była wymarzonym własnym wojskiem polskim, odrodzonym po okresie niewoli, lecz czymś w rodzaju - jak to wówczas pojmowano - bojówki partyjnej, dowodzonej przez "tego socjalistę Piłsudskiego", który na domiar złego stanął u boku dwóch zaborców: Austriaków i Niemców. Nikomu się to wówczas nie podobało, z wyjątkiem niedowarzonych młokosów, którym zapachniało wojenką. Wacław po zakończonej powrotem do domu ucieczce został jakoś tam nakłoniony do nauki. W czerwcu zdał połowę egzaminów z VI klasy, drugą połowę miał zdawać we wrześniu. Ostatecznie był z tym gotów dopiero w listopadzie i miał zamiar zapisać się na kursa leśne. Lecz warunkiem wpisu było odbycie przedtem praktyki, więc rozpoczęła się pisanina rodziców Wacka do dziadka Józefa, który miał szwagra leśnika w lasach Ordynacji Zamojskiej z prośbą o pomoc i poparcie. Nic jednak z tych projektów nie wyszło, bo wujek Wacek nagle zmienił plany i w lutym 1918 r. dziadek Dionizy pisał: "Wacka umieściłem w szkole Wawelberga na kursie 202 doprowadzi uu pumj cm^j.,- --_. wyjeżdża do wojska - donosił dziadek - jakkolwiek czyni to worew [...] - przekonany bowiem jestem, że czyni to z namowy naganiaczy oraz wskutek nienormalnego myślenia, wynikającego ze złego stanu zdrowia jego. Z polecenia lekarza zażywa żelazo z arszenikiem i chininą". W miesiąc później znów zmiana: "Wacek w ostatniej chwili cofnął swe zamiary i czasami odwiedza szkołę Wawelber- ga". W korespondencji z 1919 r. jest o Wacławie tylko jedna wiadomość: "Wacek w godzinach wieczornych uczęszcza do kl. VII gimnazjum państwowego dla byłych wojskowych, zaś w godzinach 9-3 zajęty jest urzędowaniem w ministerium poczt i telegrafów, z wynagrodzeniem 400 marek miesięcznie". Przypuszczam, że w tym idącym jak po grudzie kształceniu było sporo winy samego dziadka Dionizego, który własnych synów nie potrafił lub nie chciał zrozumieć. Zgodnie ze swymi pozytywistycznymi poglądami oraz własnymi zainteresowaniami koniecznie chciał dać synom wykształcenie praktyczne, aby w przyszłości byli pożytecznymi członkami społeczeństwa. Stąd też w domu te nieużytecznie stojące warsztaty ślusarskie, stolarskie, sprzęt fotograficzny, rowery itp. Ale synowie - mówiąc językiem dzisiejszej młodzieży - "olewali" to wszystko, bo ich, jak na złość ojcu, interesowała literatura, sztuka, polityka, a nie technika, rękodzieło i sport. Po roku 1919 o wujku Wacławie przez kilkanaście lat panuje cisza w korespondencji, z jednym wyjątkiem, kiedy jego matka doniosła, że Wacek powołany został na ćwiczenia rezerwistów. Od drugiej połowy lat dwudziestych zaczyna się za to w listach dziadków Dyziów pojawiać synowa - żona Wacława, Janina z Eichlerów. Fotografia żony Wacława świadczy, że była kobietą wielkiej urody. Chorowała na płuca, więc całe miesiące spędzała w różnych miejscowościach górskich, m.in. w Krościenku, gdzie pracowała w szkole jako nauczycielka. Widocznie choroba nie była zbyt zaawansowana i górskie powietrze rzeczywiście pomogło, gdyż dożyła 77 lat i zmarła w Warszawie w 1974 r. Na jej płycie grobowej na Powązkach jej siostra poleciła wyryć również napis poświęcony Lechoniowi: 203 Sp. JAN LECHOŃ LESZEK SERAFINOWICZ poeta zmarł tragicznie w Nowym Jorku dn. 8 VI 1956 r. 2 Czy po ożenieniu się miał wujek Wacek jakąś stałą posadę - tego nie wiem. Chyba parał się dziennikarstwem, gdyż, według świadectwa szwagierki, czyli Ireny Eichlerówny, pisał bardzo dużo i publikował, lecz prawie wyłącznie pod różnymi pseudonimami. Ale gdzie, w jakiej prasie - nie wiadomo, jak również jakich używał pseudonimów. W odpowiedniej kartotece Instytutu Badań Literackich nie występuje żaden, więc chyba już na zawsze pozostanie to tajemnicą. Wiadomo natomiast, że współpracował z ówczesnymi filmowcami - między innymi, jak przekazała tradycja rodzinna, z Eugeniuszem Cękalskim (1906-1952), jednym z twórców polskiej kinematografii, a przede wszystkim szkolnictwa filmowego, po drugiej wojnie reżyserem największego socrealistycznego kiczu: - Jasnych łanów. Wujek Wacek tak szczerze wciągnął się do współpracy z filmem, że w końcu na podstawie scenariusza własnego i Janusza Stara sam wyreżyserował film autorski w 1932 r. Nosił on tytuł: Ostatnia eskapada i był jednym z trzech przedwojennych polskich filmów orientalnych.3 Moja matka widziała ten film i zapamiętała tylko, że ciągle na nim jeździli po pustyni Arabowie w białych burnusach. Złośliwie podejrzewałem, że była to Pustynia Błędowska, tymczasem, jak informował dziadek Dyzio, wujek Wacek kręcił swój film aż w Tunezji, a więc w autentycznej scenerii. Ostatnia eskapada nie przyniosła spodziewanych zysków, wręcz przeciwnie, znaczne straty finansowe, i długi zaciągnięte przez Wacława spłacał dziadek Dyzio jeszcze po przejściu na emeryturę. O pisaniu przez Wacka scenariusza Ostatniej eskapady dziadek Dyzio informował rodzinę już w marcu 1929 r., dodając do tej wiadomości następującą refleksję: ,,O ile Leszek może uważać się za dziecko szczęścia, o tyle Wackowi "idzie jak 204 z kamienia". Ta jest przyczyna, dla której stroni od ludzi i niechętnie widuje ich lub też z nimi obcuje". Wujek Wacek był nie tylko dziennikarzem (?) i filmowcem. Był także powieściopisarzem. Pod własnym już nazwiskiem wydał zbiór nowel pod tytułem Szczęście (1928) oraz trzy powieści: Dom na przedmieściu (1930), Urzędnik (1930), Wielka wygrana (l 937). 4 Być może trzy pierwsze tomiki miały służyć zebraniu kapitału na film, a ostatni - na spłacenie długów. Szczęście wydane zostało nakładem Księgarni F. Hoesicka, Wielka wygrana w Wydawnictwie Współczesnym, dwie pozostałe powieści w wydaniu Biblioteki Groszowej. Nie są to utwory wielkiego lotu. Zabrakło w nich talentu, bo nie inteligencji. Pierwszy tomik, pod nadrzędnym tytułem zawierający dwie nowele: Szczęście (opowiadanie pesymistyczne) i Zemstę samuraja oraz dwie mini-powieści: Przyjaźń (studium o obowiązku) i Dramat (czyli opowieść o życiu optymistycznym), jest najgorszy. Sytuacje w nich opisane, chociaż prawdopodobne, robią wrażenie sztucznych, wydumanych, a nieprawdopodobne takimi pozostają. Są to opowieści współczesne lub bliskie współczesności, ale ich bohaterami są książęta, hrabiowie, baronowie, samuraje, finansiści, słowem ludzie z "wielkiego świata". Być może miał to być sztafaż ułatwiający zaakceptowanie czy też przemycenie psychologizującej warstwy opowiadań, z których pierwsze kończy się taką pointą: "szczęście ludzkie rodzi się z świadomości nieszczęścia innych, przez brak miłosierdzia", a ostatnie zaś zamyka się słowami: "albowiem wszelki dramat nie życie wytworzyło, lecz człowiek go wyhodował". Oba te końcowe aforyzmy wydrukowane są, dla ich podkreślenia, kursywą. Najambitniejszą w podjętej tematyce powieścią wujka Wacka jest Dom na przedmieściu. Jest to studium strachu i studium zazdrości, lecz nie o kobietę, tylko o postawę jednego z bohaterów powieści, pełnego wewnętrznej godności i spokoju wobec otaczających go zagrożeń. Rzecz dzieje się w Kijowie w kilka lat po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Autobiograficzną powieścią jest Urzędnik. Autobiograficzną przynajmniej w niektórych wątkach i fragmentach oraz wypowiedziach wprost odautorskich. 206 "mareczJcowym", pozai się ooze, przeniesione biuro w Ministerstwie Poczt i Telegrafów, w którym wujek Wacek pracował w latach 1919 i 1920. Jałową i nudną egzystencję urzędnika-bohatera powieści przerywa wybuch wojny, oczywiście w 1920 r. Opisy błąkania się po nocy, gdzieś na Wileńszczyźnie, konnego patrolu oraz różne drobne, jak to w wojsku, perypetie związane z oddawaniem honorów, przedstawione są tak realistycznie, że nie ma wątpliwości, że pochodzą z własnych przeżyć autora. Za biurkiem również nie wymyśli się sceny, gdy oficer, który za chwilę ma wydać rozkaz rozstrzelania żołnierza, powiada: "[...] ja nie mogę odwlekać egzekucji [...] Żołnierze są już i tak zdenerwowani". Po powrocie z wojny ,,urzędnik" wraca do biura, żeni się z koleżanką i ma zostać ojcem. Ta po wojnie dziejąca się część powieści nie jest już reminiscencją i przetworzeniem własnego życiorysu, o czym świadczą różne drobne szczegóły, całkowicie odbiegające od mej wiedzy o perypetiach życiowych wujka Wacka. I dopiero na ostatnich kartach powieści znalazły się słowa odnoszące się do jej bohatera, Stanisława, ale będące w rzeczywistości autocharakterystyką powieś-ciopisarza: "Patrząc na słońce gasnące na horyzoncie, nie wiedzieć czemu, jął uprzytamniać sobie, jak wszystko w jego życiu stało się marną komedią. Nie wiodło mu się! - Dobrze. Miał może inne od swych kolegów ambicje, projekty i plany; lecz czemuż te plany spełzały zawsze na niczym? Słabym i nieudolnym były tylko marzeniem, a to, co uczynił, to, co było pracą, co było treścią jego dnia codziennego, zohydzał przed sobą przecież, przyjąwszy komiczną pozę, która świadczyć miała niby o wyższych, idealniej szych jego aspiracjach. Nie skończył uczelni, by stać się agronomem [czytaj: leśnikiem - przyp. J. A. K.], którym tak pragnął być kiedyś, gdyż sama już tylko potrzeba większego wysiłku zdołała przekreślić to wszystko. Był później moment, że mógł się jednak wydźwignąć. W wojsku: w potyczkach, w bitwach, w pochodach, w szpitalach, pod 207 strasznym tym murkiem cmentarnym - wśród tylu ogromnych doświadczeń - mógł przecież silną dłonią uchwycić ster swego życia. Nie zdołał... Nie zdołał i później jeszcze. Nie zdołał być urzędnikiem - zwykłym, a jednak normalnym i w miarę szczęśliwym człowiekiem, gdyż głupia poza nie dopuszczała, by w skromną swą pracę tchnąć choć część siebie [...]"• Czwarta, ostatnia powieść wuja Wacka, pisana wyraźnie w celach zarobkowych, to Dołęga-Mostowicz ożeniony z Rodziewiczówną. Jest to powieść sensacyj-no-obyczajowa, w której bohaterem jest dziennikarz, a bohaterką piosenkarka kabaretowa, rywalizująca -jak zdają się wskazywać pewne realia - z samą Hanką Ordonówną. W to wszystko wpleciony jest kasiarz, który obrabował bank, a pod koniec powieści zostaje kierownikiem tartaku w mająteczku dziennikarza, który rzucił Warszawę i zawód przekształcając się nie w hreczkosieja, lecz nowoczesnego kapitalistę gdzieś na północno-wschodnich krańcach Rzeczypospolitej. Oczywiście środki na swe innowacje i szerzenie kultury czerpie z wyrębu lasów, jak większość bohaterów Rodziewiczówny i wielu "żubrów" wileńskich i poleskich. Również śpiewaczka rzuca Warszawę, dobrze zapowiadającą się karierę i idąc za głosem serca zaszywa się z eks-dziennikarzem w prymitywnych warunkach wiejskich. Niepraw-dopodobieństwa nagłych przemian bohaterów zrekompensowane są wartką akcją, dobrymi dialogami, dobrą znajomością środowiska dziennikarskiego oraz sfer biznesu rozrywkowego. Początek książki nieodparcie kojarzy się z niedawno wyprodukowanym filmem Hallo, Szpicbródka, a chyba jeszcze bardziej z Lata dwudzieste, lata trzydzieste. Mimo tych porównań sądzę, że Wielka wygrana jest najlepszą książką Wacława, co zresztą prawdopodobnie łatwo może być zakwestionowane. W drugiej połowie lat trzydziestych sytuacja życiowa Wacława była następująca: był bezrobotny, mieszkał wraz z żoną, o ile ta nie przebywała w Krościenku, u rodziców. W 1937 r. zamierzał na stałe zamieszkać wraz z żoną w Krościenku ,,o ile zdobędzie pracę, która by mu zapewniała możność zamieszkania z Janka", donosi we wrześniu tego roku dziadek Dionizy. Ale widocznie pracy nie znalazł, gdyż w pół roku później nowa o nim wiadomość: "Wacek na czas dłuższy 208 miesięcznie . w stanowczo jest chory psychicznie, gdyż tylko tym można tłumaczyć jego tryb życia bez liczenia się z przyszłością, gdy nas zabraknie". Wuj Zygmunt w tym samym czasie określił to delikatniej: Wacek "zdziwaczał w ostatnich czasach do reszty". Po śmierci ojca znów zamieszkał u matki, wojnę spędził w Warszawie, pracując w jakimś biurze. Po powstaniu znalazł się w Krakowie, gdzie napisał jeszcze kilka patriotycznych słuchowisk radiowych, które nie wiem, czy były zrealizowane. Teksty ich przekazał mi przed swą śmiercią wuj Zygmunt jako jedyne przezeń zachowane pamiątki po Wacławie. Zmarł po długich cierpieniach na chorobę Niewęgłowskich, raka, w Krakowie 3 lutego 1946 r.5 i spoczywa na cmentarzu Rakowickim (rząd 9 nr 4), z dala od miasta swego urodzenia, młodości i wieku dojrzałego. 209 Leszek Józef- Jan Lechoń Ten, który jest z zaświatów spiritus movens niniejszych rodzinnych wspomnień, środkowy z Serafinowiczów-juniorów, urodził się 13 marca w dziewiętnastym jeszcze wieku, bo w roku 1899.l Rodzicami chrzestnymi byli: jego stryj, Józef, który równo w trzydzieści lat później i mnie trzymał do chrztu, oraz Jadwiga z Findeisenów Pawińska, wówczas członkini zarządu Towarzystwa Kolonii Letnich. Na chrzcie otrzymał przyszły poeta dwa "mówiące" imiona: Leszek i Józef. Pierwsze to nawiązanie do pełnej chwały piastowskiej Polski, może do Leszka Białego ze Śpiewów historycznych Niemcewicza lub do Leszka Czarnego, księcia sieradzkiego, ale najpewniej wprost do legendarnego Lecha, co potem zaowocowało w pseudonimie, drugie to imię stryja - chrzestnego, oraz dziadka - żołnierza napoleońskiego. Na ich cześć i ja - choć nie Serafinowicz - zostałem Józefem, mimo że ojciec mój nie chciał być gorszy i wygrzebawszy z pamięci generała Amilkara Adama Kosińskiego, także żołnierza Napoleona, współtwórcę Legionów we Włoszech, z którym zresztą poza nazwiskiem nie wiązała go żadna koligacja, ale którym szczycą się chyba wszyscy Kosiriscy w Polsce, gwałtownie - a przypuszczam, że głównie dla tak zwanej hecy - obstawał za Amilkarem. Ale ,,my rządzim światem, a nami kobiety" i Amilkar nie przeszedł. Wobec tego w następnej rundzie, gdy zastanawiano się nad drugim moim imieniem, ojciec uparł się z kolei przy Adamie, drugim imieniu generała, twierdząc, że to także imię rodzinne i chytrze argumentując, iż zapewnia ono długowieczność. Ojciec Lechonia, wezwany na arbitra, poradził: "Najlepiej dajcie mu Matuzalem, to będzie żył jeszcze dłużej", inny dziadek - wujeczny - bez wsparcia o jakąkolwiek tradycję, a więc ze straconej z góry pozycji, grzmiał: "Od Tomka nie odstąpię" (bo urodziłem się w dniu świętego Tomasza) i moja matka, zmęczona tym: rodzinnymi sporami, dla świętego spokoju zgodziła się wreszcie na Adama. Takie był) zabawy, spory w one lata - ponad pół wieku wstecz. W ich rezultacie oba moje imiom nawiązują do żołnierzy polskich walczących o wolność Ojczyzny pod rozkazam Napoleona: jedno do prostego, zwykłego, żołnierza, drugie do generała.2 210 KIOpOlU, Lechosława, którego imieniny przypadają 26 listopada. Leszek więc przez całe życie obchodził swe imieniny na św. Józefa - 19 marca, choć jego ojciec proponował podobno, aby imieniny Leszka obchodzić na św. Józefa Kalasantego, w ostateczności na Józefa z Arymatei. Ale i ten projekt, jako zbyt radykalny, nie uzyskał aprobaty. Leszek Józef na świat przyszedł w Warszawie ,,na ulicy Miodowej, w domu, który był kiedyś pałacem sławnego za Stanisława Augusta bankiera Teppera - a wtedy należał do rodziny Grabowskich, ściślej mówiąc do mecenasa Edwarda Grabowskiego, dziadka Boya-Żeleńskiego i Kazimierza Tetmajera". 3 Oczywiście, to iż urodził się w byłym pałacu, było całkowicie dziełem przypadku. Mógł urodzić się w domu przy każdej innej ulicy warszawskiej, gdyż - jak już wiemy - jego ojciec w owym czasie przeciętnie raz na rok zmieniał mieszkanie. Urodzony przy ul. Miodowej nie był jednak, jak określił go któryś z historyków literatury, "dzieckiem Starego Miasta". Protestował przeciw takiemu określeniu wuj Zygmunt, pisząc: "spędził on w dzielnicy staromiejskiej lat trzynaście, między osiemnastym [właściwie: dziewiętnastym - przyp. J. A. K.] a trzydziestym pierwszym rokiem życia". Był więc Lechoń, dosłownie biorąc, raczej dorosłym mieszkańcem warszawskiego Nowego Miasta, a może jeszcze bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że w latach 1918 - 1930 nocował w mieszkaniu swych rodziców przy ulicy Przyrynek 4. Co więcej, wszystko wskazuje, że Stare Miasto to nie schludna, kolorowo-folderowa i jasna wizytówka odbudowanej dzisiejszej Warszawy. Wtedy zaniedbanie i wojna odciskały na nim swe piętno. Stare Miasto było szare, brudnawe, nieefektowne, z odłupanym tynkiem na frontonach kamienic, z ulicami wybrukowanymi kocimi łbami, z ustępami w podwórkach i cuchnącymi rynsztokami, z targowiskiem, po którym na Rynku powstawały wieczorem kopczyki zmiecionych śmieci i końskiego gnoju. Dla Lechonia, mieszkającego poprzednio w południowych dzielnicach miasta i spędzającego czas na Marszałkowskiej, Nowym Świecie, Alejach Jerozolimskich i Ujazdowskich, kontrast między tymi dzielnicami a zaniedbanym Starym Miastem był źródłem silnych przeżyć, o charakterze wyraźnie negatywnym. 211 Szczególnie przeżywać je musiał, gdy późnymi wieczorami lub nocą wracał na Przyrynek przez całe Stare Miasto, ciemne i puste, oświetlone z rzadka gazowymi latarniami, z ulic pełnych życia, ruchu i światła. Lechoń - pisze Ferdynand Goetel - "sunął przez Starówkę jak wyniosły duch. Nędza, jak sądzę, pospolitość, choćby poczciwa, przerażały go. On też musiał być pewnego rodzaju straszydłem dla staromiejskiego ludku".4 Charakterystyczne, że owo rzekome "dziecko Starego Miasta" w pierwszym okresie twórczości poświęciło mu zaledwie jeden wiersz, za życia poety pozostający w rękopisie i opublikowany dopiero w dwadzieścia trzy lata po jego śmierci, w 1979 r. O wierszu tym, pisanym w mieszkaniu rodziców panny Wandy Serkowskiej, była już wcześniej wzmianka. Ponieważ wiersz jest długi, więc przytoczę tylko najbardziej wymowne jego fragmenty: STARE MIASTO Kiedyś nocą milczącą i ciszą, ze drżeniem, Bo coś się zaczaiło pod każdym kamieniem I cicho szło coś za mną drobniutko przy murze, I księżyc się raz po raz ukrywał we chmurze, Szedłem na Stare Miasto przez długie ulices Domy na nich milczące, śpiące kamienice. Latarnie tylko świecą srebrnymi rzędami, Spóźniony ktoś przebiegnie i cichy bruk dudni Jak gdyby ciężki kamień wpadł nagle do studni. To tylko ja! Me myśli. Ktoś trzeci za nami. I bije w moje serce, i serce już drżące. To te sklepy milczące, kamienice śpiące, Nagle się u wylotu ulica rozszerza I powiał zimną Wisłą wiatr od prawej strony 212 Miasto: To dopiero Krakowskie Przedmieście i plac Zamkowy. A teraz Stare A tam dalej ulice ciasne, brudne, wąskie I zimno idzie od nich, błoto na nich grząskie, I jakiś cień się ślizga od drzwiczek do drzwiczek, Co duszą w sobie sienie z sklepieniem sprzęgnięte. Cicho sobie gadają jakieś rzeczy święte Od ludzi zasłyszane z tych dziwnych uliczek, Do których tylko czasem coś z świata się wedrze. Gazowa śpi latarnia przy śpiącej katedrze I domy jak historii stalaktyt, przez który Przeciekły łzy i rzeki, pieniące się życiem. Kościoły, w które wilgoć już wkrada się gniciem Już wszystko powiedziały! Nie rzekną raz wtóry Już wiem! Już wiem! Już słyszę! To ulica gada! Jakby żwir przesypuje w klepsydrze. Deszcz pada! Zadrżała Świętojańska. Drobniutki piach sączy. Brzozowa odpowiada i w akord się łączy, O bruk leciutko bije, powoli oddycha, Lecz coraz prędzej, prędzej, ni chwili nie ścicha. I Rynek wpadł w melodię przeciągłym westchnieniem, Usłyszała go Celna, coś mówi ze drżeniem. Coś mówią wszystkie do mnie - to wyżej - to niżej! Do drzwi, do ulic, domów, do siebie, do krzyży, Od ścian się tynk odrywa i sypie się, kruszy, I wdziera mi się siłą do serca przez uszy, I w myśl mi dziwną rośnie, i w przestrach szaleńczy, W gwar jakiś, zgiełk i lament, i krzyk potępieńczy, 214 W myśl złą, upartą, straszną, co mąci mi auszę - ... Co teraz powie Zamek?... Usłyszeć go muszę!! Z powojennej twórczości poetyckiej tytuł wiersza Stara Warszawa sugeruje, że mógłby on być poświęcony Staremu Miastu. Tymczasem jest to wiersz refleksyjny, poświęcony rzeczom i sprawom "straconym" i "niedościgłym", a przywołane na końcu wspomnienie dotyczy sytuacji z 1906 r., a więc okresu - jeśli traktować to dosłownie - gdy wraz z rodzicami mieszkał na Marszałkowskiej 49. Do problematyki staromiejskiej wróci Lechoń dopiero na emigracji, pisząc wiersz Naśladowanie Or-Ota, w którym wraca pamięcią do błogich, bezpiecznych lat wczesnego dzieciństwa: I od razu się Rockefeller, Empire Building jak w mgle chowa. Tylko został śnieg i gwiazdy I noc wielka, granatowa. I za chwilę ci się zdaje, Że znajome światło zerka. Widzisz domy trzypiętrowe I muzyka gra sztajerka. Wszystko wraca w jednej chwili: Piec kaflowy, domy w Rynku, Łukasz, woźny mego ojca, I głos drogi: "Śpij już, synku". Słyszysz zegar na ratuszu, I zza murów się wyłania Szewc, przekupka, stary wiarus Z dawnych książek do czytania. 215 Zasadniczym jednak motywem wiersza jest podziw dla bohaterstwa mieszkańców Starówki, wykazanego we wrześniu 1939 r., w czasie okupacji i podczas Powstania Warszawskiego. Tyś 5 ich poznał: takich samych, Kiedy na śmierć pewną biega, Kiedy idą do ataku ;. I "wstępują na jednego". ! Zakochanych (choć nie wiedzą) W swych ulicach, Wiśle lśniącej, Co, gdy trzeba, za swe miasto Umierają śpiewający. ; I właśnie ta piosenka warszawska: Z murów Zamku się podniosła, Poprzez które śnieg dziś wieje, Z ruin nędzy i męczeństwa f Niesie wiarę i nadzieję. j Woła do nas: "Wszystko minie, To są tylko próby Boże. Szewców z Piwnej i bab z Rynku, Gazeciarzy nic nie zmoże!" Tych bab, o których Lechoń odnotował taką anegdotkę, wiążącą się z jego osobą: "Przypomniało mi to niebotyczną scenę, kiedy szedłem w Warszawie piechotą przez Stary Rynek na raut do Zamku, ubrany we frak i w cylindrze, jedna z paniuś staromiejskich pokazała na mnie ręką swej sąsiadce i powiedziała: "Moja pani! Jakie to ludzie są na świecie"." 6 216 Ale jak był dzieckiem i małym chłopcem, nikogo jeszcze nie szokował swym wyglądem. Chociaż, kto wie? Może te ludowe stroje, w które synów ubierał dziadek Dyzio, robiły jednak wrażenie na ulicach Warszawy? Lechoń, jak wiadomo, odznaczał się ogromną, wręcz fenomenalną pamięcią. Wierzymy mu więc, gdy w Dzienniku dwukrotnie, jakby sam nią zadziwiony, pisze: "Na pewno pamiętam, kiedy ciocia Mania Serafmowiczówna powiedziała do mnie i do Zygmunta: "Bocian przyniósł braciszka". Miałem wtedy zdaje się półtora roku".7 "Najważniejsze moje wspomnienie to słowa ciotki Mani, siostry ojca, która powiedziała do Zygmunta, mojego starszego brata, i do mnie: "Bocian! Przyniósł wam braciszka". Miałem półtora roku i nie wiem sam, dlaczego ta właśnie wiadomość od razu zakorzeniła się w mojej pamięci, która wyrzuciła przecież tyle innych zdarzeń z tych czasów, tak że pomiędzy urodzinami Wacka a wspólnymi naszymi zabawami, gdym miał jakieś 5 lat, nic właściwie nie pamiętam. Pierwsze mieszkanie, które sobie przypominam - to Marszałkowska 49, koło placu Zbawiciela. Tam świeciły pierwsze szeroko otwartym wzrokiem oglądane choinki, tam mama ubrana w czerwoną kołdrę i w jakąś papierową koronę odgrywała przed nami Gwiazdora, przynoszącego nam gwiazdkowe podarki. Stamtąd ojciec wychodził na jakieś narodowe, czyli jak się później mówiło endeckie zebrania w gorących czasach rewolucji - i tam matka wychylona przez lufcik wyglądała nieraz po nocy jego spóźnionego powrotu".8 Mimo zastrzeżenia Lechonia. że z dzieciństwa do piątego roku życia nic już więcej nie pamięta, lektura Dziennika przekonuje, że niezupełnie jest to zgodne z prawdą. Bo chyba ten fragment dotyczy jednak bardzo młodego wieku poety: "Kiedyśmy jako małe dzieci załatwiali niejako publicznie swoje potrzeby, zjawiał się przy tym nieraz przyjaciel rodziców, bardzo zabawny pedagog, garbus, pan Zygmunt Tyszka, i recytował taki oto poemat swego układu: Był sobie dziadek popielaty, Miał na pupci cztery łaty, A jak zrobił trata tata To mu spadła jedna łata. 217 Naprawdę uważam - dodaje dorosły Lechoń - że to jest wiersz pełi nowoczesnej inwencji, jakieś nieprzyzwoite przeczenie Iłłakowiczówny".9 W innym miejscu wylicza fakty niemal równie odległe: "Mój ojciec chód: jeszcze w cylindrze i zakrzywiona szczoteczka, którą go czyścił, była dla niej przedmiotem codziennego użytku. Pamiętam szał podziwu, kiedy na Polu Mokot wskim Utoczkin, lotnik rosyjski, latał przez dziesięć minut tuż nad głowami widzć w aparacie otwartym i oczywiście przeznaczonym dla jednej osoby. Pamiętam, kie< kino nazywało się bioskop albo iluzjon. Pamiętam, kiedy telefon był rzadkością, t< samo zresztą jak samochód. Pamiętam carskich, rosyjskich rewirowych i sołdatć w Warszawie, lampki kolorowe ustawione na rynsztokach na imieniny Najjaśniejszej Pana, Najjaśniejszej Pani i Cesarzowej-wdowy".10 Albo: "Różne święta Bożego Narodzenia - za bardzo dawnych 1; Przyjazd cioci Mani z Piotrkowa, a czasem stryja Józefa i "dziewczynek" z Sieradz Oczekiwanie na prezenty, zwłaszcza na książkę od tzw. "grzecznej mamy", mq chrzestnej matki - doktorowej Pawińskiej. Ukochane moje lektury, powieś historyczne Przyborowskiego, z których bardzo powoli wyrastałem. Porządki w d mu, sprzedawcy na ulicy wykrzykujący: "Amerykańska nowość - elektryczi świeczki na choinkę". Smutek po Trzech Królach, gdy choinkę ogałacało s z zabawek, a później rąbało i wyrzucało na śmietnik". u Do wspomnień dotyczących bardzo dawnych czasów zaliczyć należy jeszc co najmniej dwa: "Kolor amarantowy uchodził za mego dzieciństwa za kolor polski, orz biały musiał być na amarantowym tle. Ile razy teraz coś widzę w tym bard/ zdradliwym kolorze - doświadczam wzruszenia, napływu wspomnień".12 "Zimna herbata - to smak i zapach mego dzieciństwa. Stała ona przy my: łóżku, gdy chorowałem na różne odry i wieczne [sic! ] ospy, abym mógł się odświeży gdy obudzę się w nocy. Chyba że [sic! ] ona najłatwiej wzbudza przed mymi oczan obraz mej matki, gdy wstaje z łóżka, aby mi podać lekarstwo albo tę właśnie jak; wtedy dla mnie rozkoszną herbatę".13 Podstawowym źródłem do czasów dzieciństwa i pierwszych lat młodoś 218 Leszka są jednak przywoływane już (publikowane w 1957 r. w "Tygodniku Powszechnym") wspomnienia jego brata Zygmunta. Przytaczam więc je, w miarę potrzeby przerywając i opatrując tekst dodatkowym komentarzem lub wyjaśnieniem. "Od najmłodszych lat przejawiał wielkie zamiłowanie do książek. Interesowała go przy tym nie tyle beletrystyka dziecinna, ile raczej książki historyczne z ilustracjami, reprodukcjami obrazów i fotografii. Nie umiał jeszcze czytać, wiec prosił, aby mu treść tych ilustracji tłumaczyć, i potem długo im się przyglądał. Lubił też bardzo słuchać, kiedy matka opowiadała nam jakieś epizody historii Polski. ["Nie pamiętam czasów - pisał Lechoń - gdym nie wiedział o Kościuszce, Xięciu Józefie i Napoleonie." 14] I tak oto te wszystkie książki, reprodukcje, obrazki, pogadanki plus jeszcze różne orzełki przemycane przez granicę z Krakowa, że już o pasiakach łowickich nie wspomnę, zrobiły swoje. Pewnego razu (Leszek mógł mieć wówczas na pewno nie więcej niż cztery lata) zabrał nas ojciec w odwiedziny do znajomych: była to rodzina polska, ale pochodzenia niemieckiego. [Najpewniej dotyczy to wspomnianej już rodziny Tosiów.] Tego dnia, ze względu na obecność jakichś krewnych czy powinowatych, rozmowa przy stole toczyła się w języku niemieckim. My z Leszkiem i innymi dziećmi siedzieliśmy przy oddzielnym stoliku słuchając tej niezrozumiałej dla nas obcej mowy. W pewnej chwili Leszek wstał z miejsca, zbliżył się do stołu starszych, podniósł do góry rękę (ten gest zapożyczył może z jakiej ilustracji) i powiedział swoim Wffi P&5& ^tófiS^ ^tok ttk \>K\eópatry", posiada jednakże te same zalety, co i ostatnia. Najpiękniejszą jednakże pracą jest prawie nie znane szerszemu ogółowi "Widzenie Fausta". O ile ukaże się reprodukcja, to przyślę ją, gdyż obraz, którego piękność polega na kolorycie i efekcie wywołanym snopem słonecznym, nie da się opisać [...]. W sali mniejszej w rogu znajdują się wśród zieleni ostatnie prace (a więc 3 główki) lepsze od poprzednich. Ogromne płótno naszkicowane, z wykończonymi już postaciami dwóch ślicznych Turczynek, zapowiadało prześliczny obraz, w którym Żmurko wypowiedziałby się jako malarz doświadczony i pewny siebie. Szczytem w jego twórczości byłby prawdopodobnie nie dokończony autoportret w otoczeniu jakichś duchów. Dziś obraz ten, objęty krepą, przypomina tylko Warszawie piękną, wysmukłą postać tego Petroniusza syreniego grodu ze s'Jadarni cierpienia na bladej twarzy". 36 A o malarstwie Pankiewicza pisał, między innymi, tak: "Wyczółkowskiemu można się przez dzień cały przypatrywać z jednakowym rezultatem, paciajdy Pankiewicza oglądane z daleka wywołują niesłychane efekty. Tematy jednak P[ankiewicza] nie podobają się mi. Owoce i pejzaże: oto, o czym się wyraził śp. F. Żmurko: "na mostku i pod mostkiem" i to zarazem, co już powoli wyczerpuje się. Natomiast portrety profesora, których na wystawie jest 2, są znakomite. "Autoportret" przedstawia profesora z miną poczciwego tłuścioszka z bukiecikiem fiołków w butonierce. "Feliks Jasieński siedzący przy fortepianie" jest w każdym calu świetny". ^ Gdy pierwszy raz czytałem autografy tych listów, pisane pismem z roku na rok coraz bardziej wyrobionym, przecierałem oczy i szczypałem się w ucho - czyż naprawdę pisał to dwunastolatek? Ale wyraźna data listu: 24 IV 191 1 nie pozwala mieć 236 wątpliwości. Natomiast wuj Zygmunt - kpiarz zawołany, choć dobrotliwy, gdyby znał te listy, najpewniej z prawdziwą uciechą powtarzałby po kilkakroć: "Petroniusz syreniego grodu ze śladami cierpień na bladej twarzy. To świetne, to naprawdę świetne!", i jeszcze by rzecz okrasił jakąś stosowną anegdotą. Swoją znajomość malarstwa i swój do niego stosunek Lechori określił następującym wyznaniem: "Moja muzykalność jest tandetna, podczas gdy mam prawdziwe wyczucie plastyki. Myślę tak - bo czuję wszystko, co prawdziwie dobre w nowym malarstwie, a cała prawie nowa muzyka wydaje mi się nieszczęsnym załganiem".38 Wynika z tych słów tylko tyle, że do nowoczesnej muzyki miał Lechoń stosunek taki sam, jak do nowoczesnej poezji, której ani nie potrafił, ani nie chciał zrozumieć. Tak w muzyce, jak i w poezji był tradycjonalistą. Ale w obrębie tej dawnej muzyki miał wyczucie chyba wcale nietandetne, bo inaczej jak mógłby napisać Sarabandę dla Wandy Landowskiej, wykazującą kongenialne zrozumienie jej sztuki muzycznej i takież przełożenie dźwięków na obrazy poetyckie. Nawiasem mówiąc, temu właśnie wierszowi poświęcił w trakcie jego pisania najwięcej zapisów w Dzienniku. Lechoń muzykalność odziedziczył po matce, bo dziadek Dyzio był zupełnie tego daru natury pozbawiony. Babcia Dyziowa i śpiewała, i jako panna wykształcona według ówczesnych kanonów grała na fortepianie. Lechoń przekazał takie o tym wspomnienie: "Jedna z najpierwszych melodii, jakie słyszałem, były to kawałki z Wolnego strzelca i Oberona, śpiewane nam przez naszą matkę. Ciekaw jestem, dlaczego o tyle później poznałem Chopina, którego matka musiała przecież znać dobrze. Może po prostu wolała Webera, jak wolała - od najbardziej znanych - zupełnie nieznane polskie melodie ludowe, które wtedy wydawały mi się nudne, a były, wiem to dzisiaj, arcydziełami prostoty - prawie że wyrafinowanej. I jeszcze jedną pieśń ulubioną mamy przypomniałem sobie - bodajże w ogóle najpierwszą zapamiętaną z dzieciństwa "Pieśni moja, pieśni droga, płyń daleko w świata dal" pod muzykę IX symfonii Beethovena. Nie wiem dlaczego, ale nie lubiłem tej pieśni i zawsze wydawało mi się, że kiedy mama ją śpiewała, była smutna - i dlatego ją śpiewała, że była smutna".39 238 ijyła to notatłca z iy^b r., parę lat wcześniej, w iy^y r. zapisat: , przypomniałem sobie mnóstwo piosenek z dzieciństwa i lat późniejszych. Kołysanka "Dziad rozerwał mu sukienkę", cóż to była za groza i przestrach, kiedym miał chyba dwa lata".40 I w innym miejscu: "Przypomniała mi się pieśń Ignacego Komorowskiego Kalina do słów Lenartowicza. A potem jego pomnik na Powązkach, jakiś chłopiec wiejski z wiankiem w ręku i napis: "Śpiewakowi Kaliny". Moja matka, ile razy chodziliśmy na Powązki, zawsze mnie prowadziła na ten grób także. I nieraz śpiewała Kalinę, a ja płakałem rozumiejąc, że musi być bardzo nieszczęśliwa, skoro śpiewa takie strasznie smutne piosenki. Jakże dobrze pamiętam tę pieśń i nasze pianino Kerntopfa, i ów smutny śpiew mojej matki". 41 Zygmunt zaś wspominał, że do częstego repertuaru matki należał Marsz turecki Mozarta. Czy babcia Dyziowa uczyła swych synów gry na fortepianie, nie wiem, nigdy o tym nie słyszałem. Z tego, co opowiadała mi moja matka, wynikało, że Leszek szybko sam nauczył się tej sztuki. Grywał więc sobie od najmłodszych lat często, oczywiście bez nut, a już zawsze, gdy jednocześnie czytał gazetę, którą kładł na pulpicie pianina, czy też fortepianu. W późniejszych latach gra na fortepianie służyła mu również do tworzenia tekstów Szopek Cyrulika Warszawskiego. Jak to się odbywało, opisał wuj Zygmunt: "Oryginalna była jego technika pisania szopek politycznych. Była to praca na zamówienie, ze ściśle określonym terminem. Zaczynał ją, oczywiście, od pobrania zaliczki, sam proces pisania odkładając na kiedy indziej. W miarę upływu czasu coraz bardziej tracił na humorze, wreszcie płacząc niemal z przygnębienia i zdenerwowania, zabierał się do roboty. Siadał wówczas do pianina, kładł przed sobą na pulpicie gazetę i brzdąkając coś na klawiszach czytał ją. Od czasu do czasu wstawał, podchodził do biurka i zapisywał jakąś strofkę piosenki, potem z tą samą nieszczęśliwą miną wracał do pianina, znów czytał gazetę i brzdąkał w klawisze". Potwierdza to sam Lechoń wyznając: "Muzyka zawsze pomagała mi przy pisaniu" 42 oraz przytaczając pytanie Zdzisława Czermańskiego: "Co czuję, kiedy nie mogę pisać? Odpowiedziałem: Brak muzyki". 239 W młodości na ten brak muzyki zarówno we własnym wnętrzu, jak i w otoczeniu widocznie nie mógł narzekać, skoro Wanda Łukszo analizując wiersze zawarte w zbiorku Po różnych ścieżkach pisze, iż "Jest rzeczą charakterystyczną, że najdojrzalsze utwory [...] dotyczą motywów muzycznych: Menuet, Scherzo, Do boju!, Na fałszywie grającym pianinie".44 Również Kazimierz Wierzyński poświadcza, że "Lechori uwielbiał polskie pieśni ludowe, przeróżne dumki, kantyczki i mazurki".45 Nie wygasłe nigdy umiłowanie muzyki sprawiło, że na cztery lata przed śmiercią Lechoń zabawił się w kompozytora tworząc melodię do Chanson d'automne Pawia Verlaine'a.46 Muzyka, choć towarzyszyła mu od najmłodszych lat i była składnikiem jego natchnienia, nie była jednak dlań taką pasją życiową jak teatr i scena. Sam o sobie gdzieś w Dzienniku napisał, że jest "maniakiem teatru". Rzecz to zresztą znana i nie ma co się tutaj nad nią rozwodzić, zwłaszcza że kompetentnie przedstawił ją Stanisław Kaszyński we wstępie do zbioru artykułów i recenzji teatralnych Lechonia i we wstępie do niniejszego Albumu, a także Henryk Szletyński, Tadeusz Januszewski i Edward Krasiński,47 by wymienić tylko najnowsze publikacje. Aby obraz owego zauroczenia teatrem był jak najpełniejszy, warto może tylko zwrócić uwagę, że teatr towarzyszył Leszkowi Seraflnowiczowi od najmłodszych lat poprzez owe sztuczki dla dzieci odgrywane pod kierunkiem i "reżyserią" matki i chodzenie do teatru "dorosłego" już w wieku lat jedenastu, a może i wcześniej. W każdym razie pod koniec 1910 r. pisze do sióstr w Sieradzu, że był "w ostatnim czasie dwa razy w teatrze" i oświadcza: "Teatr w ogóle dla mnie jest najprzyjemniejszą rozrywką, w Warszawie bardzo tanią i dostępną". 48 W rok później donosi: "W tym roku byłem parę razy w teatrze na Dziadach, Weselu, Urielu Akoście, wybieram się teraz na Irydiona".49 Po latach właśnie wtedy oglądanemu przedstawieniu Wesela przypisywał decydujące znaczenie dla swego życia: "Przeczytawszy felieton Zygmunta Nowako-wskiego Frak i sukmana przypomniałem sobie premierę Wesela w Rozmaitościach, pamiętną dla mnie do dziś dnia jako wzruszenie jedyne, które zdecydowało, że zostałem poetą - i to takim właśnie, jak jestem".50 W innym zaś miejscu Dziennika odnotował: "Nowakowski ma po prostu kompleks Wyspiańskiego, a nawet ściślej 240 mówiąc Wyzwolenia. Wcale mu się nie dziwię. Kompleks Wesela przetrwał we mnie jakieś 35 lat".51 Z korespondencji rodzinnej można się dowiedzieć o jeszcze jednym, zupełnie nieznanym fakcie z teatralnego żywota Lechonia. Otóż w maju 1914 r., gdy Leszek był w 6 klasie, na trzy miesiące przed wybuchem I wojny światowej babcia Mania doniosła po swej wizycie w Warszawie: "Lesio bardzo wyrósł, ale nie gorzej wygląda niż w roku zeszłym, jak zwykle jest zajęty, teraz pracuje więcej, bo już mają egzamin, a on jeszcze napisał farsę i oddal do teatru, mają grać podobno, już się odbywają próby i on na nich bywa jako autor, tak mi mówiła Mania [tj. babcia Dyziowa - przyp. J. A. K.] w sekrecie, więc jak będzie Dyzio u Was, to mu o tym nie wspominajcie, bo może Warn sam opowie." 52 Sekret stał się zagadką nie do odgadnienia, bo co to była za farsa i czy na pewno farsa, i w jakim miała być grana teatrze - nic nie wiadomo. Wybuch wojny, a może wcześniej jakieś inne przyczyny spowodowały, że losy farsy [?] zapewne skończyły się na próbach i debiut Lechonia-dramaturga odbył się dopiero 29 listopada 1915 r. wystawieniem w szkolnym teatrze jego obrazku dramatycznego pt. Mochnacki. W tym czasie wujek Leszek chodził od IV już klasy, czyli od września 1911 r., do bardziej dlań niż Szkoła Realna im. Staszica odpowiedniego gimnazjum Emiliana Konopczyńskiego. Bo do szkoły realnej, a więc nasyconej matematyką, fizyką, chemią i przyrodą, rzeczywiście nie bardzo się nadawał (co w końcu dziadek Dyzio widocznie zrozumiał), nudził się więc na lekcjach okropnie: "Poza rysunkami - na lekcjach matematyki przede wszystkim, pisze wuj Zygmunt - głośną rozmową z kolegami i przekomarzaniem się z nauczycielem miał jeszcze jeden sposób, aby jakoś przetrwać nudne godziny lekcyjne. Zapisywał mianowicie całe stronice zeszytów wymieniając z pamięci imiona członków rodzin panujących wszystkich krajów europejskich, a monarchii było wówczas dużo. Źródłem tych informacji był bardzo wówczas rozpowszechniony Kalendarz Pogotowia Ratunkowego. Czytanie pism codziennych przez młodzież szkolną uchodziło w tym czasie za coś niewłaściwego z wychowawczego punktu widzenia i Leszek często był za to 242 strofowany przez nauczycieli, zresztą w sposób przyjazny. Niewiele topomagało i zawsze idac wolnym krokiem do szkoły trzymał przed sobą rozłożoną gazetę". Jedna z naszych kuzynek, ciocia Stasia Szlimowna, później żona majora Kwaskowskiego, który zginął w Katyniu, w czasie wojny bardzo aktywna w warszawskim AK, nieco młodsza od wujka Leszka, opowiadała nieraz z humorem, jak będąc gimnazjalistką chodziła do szkoły tymi samymi ulicami, co przyszły Jan Lechoń, a ponieważ podobał się jej i wiedziała, że poprzez sieradzką rodzinę jest jej dalekim powinowatym, chciała zawrzeć z nim znajomość i gdy przechodził obok niej, upuszczała na ziemię paczuszkę ze śniadaniem. Ale Leszek tak był zawsze zaczytany w gazecie, że nigdy nie dostrzegł tej zaczepki. "Opuszczając szkołę Staszica - relacjonuje wuj Zygmunt - otrzymał od nauczyciela języka polskiego, Stanisława Szobera, książkę Mariana Kukiela O insurekcji kościuszkowskiej. "Za to, że się dobrze uczyłeś mojej gramatyki" - powiedział prof. Szober. W szkole Konopczyńskiego znalazł Leszek większe pole dla rozwoju swoich zainteresowań i uzdolnień literackich. Grywano jego okolicznościowe utwory sceniczne, przemawiał na uroczystościach szkolnych, wygłaszał "referaty" na tematy literackie. Wśród kolegów był bardzo popularny i choć czasem dotknął kogoś przez swój złośliwy a nieopanowany język, lubili go na ogół, często odwiedzali, a jeżeli kiedy zamiast iść do szkoły pozostał w domu, co wcale nie znaczyło, że był tego dnia ciężko chory - z reguły po lekcjach odwiedzało go kilku kolegów. W matematyce "kulał" w dalszym ciągu, wychowawczo też był dosyć trudny, ale za to grano jego "sztukę" w łazienkowskiej Pomarańczami, występowali w niej Józef Węgrzyn [! ] i Jerzy Leszczyński, więc różne rzeczy uchodziły mu "na sucho". Gdy opuszczał szkołę (a maturę zdał w czerwcu 1916 r.), sprawił profesorom jeszcze jeden kłopot: skołowany przez różne rodzaje pisowni (Akademia, Kryński, Zjazd Rejowski) napisał w wypracowaniu maturalnym z języka polskiego - melan-cholya (przez y). Skądinąd należało koniecznie postawić mu piątkę, ale to nieszczęsne y! W rezultacie jednak dostał zdaje się piątkę". 243 Ale kłopot ten to fraszka w zestawieniu z rozterkami moralnymi, w jakii wprawił inspektora gimnazjalnego w czasie egzaminu z matematyki. Barwnie opisał te we wspomnieniu Matura Lechonia jego kolega szkolny - Stanisław Szteyner: "Rozsadzeni pojedynczo w sali bardzo przestronnej pod czujnym okier nadzorujących nas nauczycieli, byliśmy całkowicie pozbawieni możności uruchomię nią "samopomocy" koleżeńskiej. A egzamin, zwłaszcza tak decydujący i wyczer pujący, jak maturalny, to nie tylko sprawdzian umiejętności, ale przede wszystkie próba nerwów. Te zaś miał Leszek Serafinowicz od najmłodszych lat w nie najlepszym stanie. Toteż gdy - po podpisaniu mi przez siedzącego w głębi sali delagata wład szkolnych brulionu ukończonego zadania - wracałem do swego stolika, rzut oka n Leszka, który siedział w pobliżu drzwi wejściowych, upewnił mnie, że był o w najwyższym stopniu zdenerwowany, widocznie nie wiedział nawet, od czego zaczai Zabrałem się do przepisywania zadania "na czysto", rzucając od czasu do czasu okier na kolegę. Naraz podszedł do mego stolika zastępca dyrektora, czyli według ówczesm nomenklatury inspektor, Jan Juraszyński, i nachylając się nade mną - co pamiętar doskonale, choć minęło już przeszło czterdzieści lat - szepnął: "Daj Serafinowiczo^ ściągaczkę". Byłem już wówczas - proszę mi tego nie poczytywać za samochwalstwi - na tyle opanowany, że nawet mrugnięciem nie zdradziłem zdumienia, jakie musiał wywołać tego rodzaju dyrektywa".53 Przerywam na chwilę tę relację, aby słowami innego, młodszego koleg Lechonia, cytowanego już Eugeniusza Szermentowskiego, wyjaśnić, dlaczego Stanis ław Szteyner tak mocno podreśla własne opanowanie. Bo profesor Juraszyrisk - według świadectwa Szermentowskiego - "Był postrachem w szkole. Wysoki wcześnie łysiejący, z małą bródką, mówił powoli, przez nos, majestatycznie sięgał d( repetiera na widok spóźnialskiego i ścigał go po schodach takim wzrokiem, żi tamtemu wzrok ten w pięty sięgał. Był prof. Juraszyński wzorem sumiennegc i surowego, choć sprawiedliwego pedagoga. [...] [W czasie matury - przyp. J. A. K. z rękami założonymi do tyłu, powoli przemierzał salę, kluczył między ławkami czuwał, żeby nie było kantów i żeby nikt, broń Boże, nie podrzucił ściągaczki. [...] [Po Słowach Jaruszyńskiego - przyp. J. A. K. ] Szteyner zrazu myślał, że się chyba przesłyszał. Kto? Sam inspektor? Który właśnie całe życie tępi ściągaczki jak zatrute strzały?".54 ; Wracam do relacji Szteynera: "Zrozumiałem mądrość tej decyzji: niepowodzenie maturalne dla jednostki tak ambitnej i przewrażliwionej, jak Leszek Serafinowicz, skończyłoby się katastrofą i wypaczyłoby rozwój tak wspaniale zapowiadającego się talentu. Wstałem więc z miejsca i za chwilę ściągaczka była, gdzie należy. Leszek zdał maturę [...]". Cztery i pół roku przed maturą natus est Lechoń poeta. W grudniu 1912 r. ogłosił Leszek drukiem pierwszy zbiorek poezji Na ziotym polu, a w rok i miesiąc później drugi, zatytułowany Po różnych ścieżkach. "Wydanie tych książeczek - wspomina wuj Zygmunt - umożliwił mu ojciec wychodząc z założenia, że jak mówił: "Nie pomogę mu ja, pomoże mu kto inny, a będzie miał żal do mnie, że się na nim nie poznałem. I po co mi to?"" Dziadkowi Dyziowi tym łatwiej było sfinansować druk obu tych zbiorków, i do tego bez kompromitującej autora informacji "Nakładem własnym", że właśnie w owych latach pracował w administracji "Kuriera Polskiego", miał kontakty z warszawskimi drukarniami i właśnie w Drukarni Polskiej należącej do "Kuriera" ukazały się oba zbiorki. Pierwszy zbiorek przesłał Leszek do Sieradza z dedykacją dla "Najdroższego Stryjka", drugi na ręce cioci Kazi, która oczywiście była zaintrygowana nie tym, że zbiorek wyszedł pod pseudonimem, bo uczniowie gimnazjalni nie mieli prawa niczego ogłaszać pod swym nazwiskiem, ale pytaniem, dlaczego wymyślił taki właśnie, a nie inny pseudonim. Na co otrzymała odpowiedź zwięzłą: "Żeby był krótki". Rzeczywiście - Leszek Serafmowicz to siedem sylab, Jan Lechoń tylko trzy. Do tego "Jan" to w języku polskim najkrótsze imię męskie. Ale odpowiedź Leszka była wyraźnie unikowa, gdyż dotyczyła tylko formy, a nie treści kryjącej się w przyjętym pseudonimie. Treść jego zresztą wydaje się jednoznaczna - to nawiązanie do legendarnego Lecha, którego postać grał w owym dziecięcym przedstawieniu reżyserowanym przez matkę. Ale być może za "Lechoniem" kryje się także chęć sprawienia przyjemności matce, która o synu mówiła i pisała nie tylko "Leszek", ale także 245 "Lecho", od czego do "Lechonia" bardzo blisko. Również prawdą jest, na co zwrócił mi uwagę Roman Loth, że Lechoń to wyraźne nawiązanie do nazw osobowych o podobnej strukturze występujących w Lilii Wenedzie: Lechoń - syn Lecha, jak Argon i Sygoń. Mimo kamuflażu pseudonimu, w gimnazjum oczywiście wszyscy wiedzieli, że to Leszek Serafinowicz jest autorem obu tomików i według słów Szteynera "Wysoko ceniono jego niepowszedni talent. Dyrektor nasz, Michał Rowiński, znakomity filolog i świetny znawca poezji antycznej, widział w utworach Lechonia "skarby wersyfikacji"".55 Wkrótce jednak sam Lechoń uznał, że te wierszyki kompromitują go i powykupywał cały nakład w warszawskich księgarniach, ale uznając pierwszy tomik za dziecinne wprawki w tonacji konopnicko-tetmajerowsko-staffowskiej nie sposób nie dostrzec ogromnego postępu i rozwoju w tomiku drugim. Uwzględniając, że w czasie jego pisania miał czternaście lat, mógł się dorosły Lechoń tak bardzo tycń wierszy nie wstydzić. Dla mnie, czytającego Po różnych ścieżkach w wieku mniej więcej takim, jaki miał ich autor w chwili powstawania tych wierszy, była to poezja równorzędna z twórczością Pola, Lenartowicza i Syrokomli, w których się wówczas zaczytywałem, i te dziecinne fascynacje sprawiają, że jeszcze dziś chętnie wracam do niektórych utworów tego tomiku, analizowany zaś wcześniej sonet napoleoński wręcz uważam na perełkę, którą warto ocalić od zapomnienia, a na poparcie mego zdania mam opinię cytowanej już Wandy Łukszo, która o tym wierszu napisała, co następuje: "Wiersz Do boju! zapowiada Mochnackiego i skalą romantycznego uniesienia, i umiejętnością poetyckiego wyzyskania muzycznego motywu, i niezupełnie jeszcze wydobytą, ale immanentnie tkwiącą i dającą znać o sobie siłą poetycką. Po Do boju! Mochnacki nie jest niespodzianką".56 Ale i sam Lechoń, po latach, też jakby zmienił o tych utworach zdanie i stępił ostrze swego samokrytycyzmu. Kilkakrotnie w latach 1950 i 1952 przypomina w Dzienniku oba te tomiki, snując związane z nimi wspomnienia i refleksje. "Miałem trzynaście lat, kiedy wydrukowany został pierwszy mój zbiorek wierszy Na złotym polu. Jest tego świadek, Leszek Straszewicz w Detroit, którego 246 ojciec, Ludwik Straszewicz, redaktor "Kuriera Polskiego" był właśnie wydawcą tego zeszyciku. Były tam rzeczy oczywiście bez większej wartości, ale naprawdę przy całej swej naiwności - nienaganne w formie i melodyjne. Jeden wiersz taki właśnie płynny i banalny dedykowany był Tetmajerowi, który nadesłał mi podziękowanie o niezapomnianym przeze mnie po dziś dzień brzmieniu: "Młodziutkiemu memu koledze Janowi Lechoniowi dziękuję za śliczny wiersz, winszuję objawów talentu i życzę największego powodzenia"".57 Oto ten wiersz "nienaganny w formie i melodyjny": DO KAZIMIERZA TETMAJERA (W dniu jubileuszu 25-cioletniej pracy) By zespolić nasze dusze, Zadrzemiałe w zawierusze, Z gór zeszedłeś grać nam, grać. Kto nauczył Ciebie, nie wiem, Rozpłomieniać nas zarzewiem, Takie tony brać. Dzisiaj serce żarem bucha, Bo z Tatr przyszła nam otucha: Z jezior, szczytów hal. Nauczyłeś nasze dusze, Zardzewiałe w zawierusze, Ostre tony brać. Obyś mógł nam długie chwile Dawać pięknych pieśni tyle, Ciągle grać i grać. 248 Zamykam album... Lechoń, gdy miałem dziewięć lat, ofiarował mi swą portretową fotografię. Dedykację, jaką na niej napisał, zakończył prośbą o pamięć. Mam nadzieję, że tym albumem 2 konterfektami osób Poecie bliskich, do którego napisania długo dojrzewałem, dałem wyraz swej pamięci o nie znanym mi osobiście wujku Leszku. Spełniwszy więc - tak, jak potrafiłem - jego prośbę, zamykam album rodzinne. Napisałem w nim wszystko (prawie), co zakonotowałem w swej pamięci, co wyczytałem w czterystu kilkudziesięciu listach najbliższych Lechonia i czego dowiedziałem się ze źródeł oraz publikacji, a w szczególności z Dziennika Poety i wspomnień jego brata Zygmunta. Na kartach przeze mnie napisanych przesunęło się tylko lub zostało przedstawionych szerzej kilkadziesiąt osób z obu rodzin: Serafinowiczów i Niewęgłowskich. Wielu znałem osobiście lub chociażby zetknąłem się z nimi. Ostatnio przez niemal cztery lata - z wieloma przerwami - obcowałem z nimi myślą, wspomnieniem i wzruszeniem. Ale nie miałem już nikogo - poza Urszulką i Danusią Ostrowskimi - kto mógłby te rodzinne wspominki skorygować, uzupełnić lub zakwestionować. Bo rodzina Serafinowiczów już w całości odeszła w zaświaty. Protoplasta rodu, Józef Serafinowicz senior, spłodził wprawdzie w sumie aż ośmioro dzieci, z czego tylko jedno zmarło jako niemowlę, drugie jako czteroletnie dziecko. Ale to następne pokolenie, gdy dorosło, wraz z żonami i mężem babci Luci, liczyło zaledwie dziesięć osób. Kolejne, trzecie, pokolenie Lechonia, miało już tylko siedmioro przedstawicieli: Kazimierę i Zofię - córki Józefa, Wandę i Stanisława - dzieci Antoniego, Zygmunta, Leszka, Wacława - synów Dionizego Władysława oraz dwoje po kądzieli - Chudzyńskich: Zygmunta i Halinę. Jako ostatni Serafinowicze zmarli: Zygmunt w 1971 r., równo w sto lat po śmierci swego dziadka-protoplasty, Ryszard, syn Stanisława, na obczyźnie, w 101 rocznicę zgonu swego pradziadka. Ja, tylko w połowie Serafinowicz, w pewnym momencie żywota uświadomiłem sobie nagle, że zostałem jedynym spadkobiercą wspomnień, pamiątek i listów rodzinnych i że te wspomnienia wraz ze mną przepadną i zginą. Chętnie więc uległem sugestiom mej wueczno-wuecznej siostry trzynastoletniego Lechonia poprzedzić je wstępem. I na tym być może sprawa Lechoniowej genealogii zakończyłaby się, gdyby nie profesor Stanisław Kaszyński, który dowiedziawszy się o owych stosach korespondencji złożonych w czasowy depozyt w Muzeum sieradzkim, któregoś majowego dnia roku 1982 poświęcił na przeglądanie wraz ze mną owych listów niemal cały dzień, a następnie tonem nie znoszącym sprzeciwu zawyrokował, iż to, co w owym wstępie do liścików trzynastoletniego Leszka Serafmowicza napisałem, to za mało, i że muszę na podstawie zachowanej korespondencji napisać całą książkę. Od razu też, siedząc na ławce na sieradzkim rynku, wymyślił tej książce obecny jej tytuł, w którym ja później zmieniłem tylko rodzaj gramatyczny albumu z męskiego na nijaki, żeby było bardziej staroświecko i w stylu XIX wieku. Cóż miałem robić? Raczej nolens, bo roboty zapowiadało się sporo, niż volens, uległem, tym łatwiej że i Roman Loth w każdym liście dopytywał się, co dzieje się z zawartością sieradzkiego kufra z listami. Jeśli bowiem dwóch lechoniologów, ogromnie zasłużonych dla twórczości poety - pierwszy to edytor artykułów i recenzji teatralnych Lechonia, autor antologii Strofy o Janie Lechoniu, wydawca zbioru wspomnień o poecie (w przygotowaniu), autor scenariusza teatralnego pt. Pamiętnik intymny (sceny Łodzi, Elbląga i Szczecina), drugi - wydawca listów Lechonia do Anny Jackowskiej i edytor Poezji wydanych z obszernym, erudycyjnym wstępem i komentarzem w Bibliotece Narodowej - otóż, jeśli dwóch takich ludzi zachęca do tego samego, czyli napisania książki o Lechoniu i jego rodzinie, to nie ma rady, trzeba ich posłuchać. Im Obu, zafascynowanym osobowością i twórczością Lechonia, dziś moim "Braciom w Lechoniu" - jak jeden z nich napisał - winienem wiele serdecznej wdzięczności za zachętę, czynne zainteresowanie powstającą gawędą, okazywaną stale pomoc i życzliwość. Głównemu inspiratorowi Stanisławowi Kaszyńskiemu (zmarłemu w 1988 roku) dziękuję z całego serca i za to, że wymusił na mnie napisanie tej gawędy, i za wnikliwe uwagi recenzyjne, i za łaskawe poprzedzenie mego tekstu cennym i obszernym Słowem wstępnym. Panu Romanowi Lothowi, którego uczynności wielekroć nadużywałem, najserdeczniej dziękuję za multum informacji i uzupełnień 251 odnoszących się do biografii i twórczości Lechonia oraz najrozmaitszych realiów Warszawy końca XIX i początków XX wieku. Pragnę wreszcie najserdeczniej podziękować Tym Wszystkim Osobom, których uwagi, spostrzeżenia i zastrzeżenia, czynione w trakcie lektury maszynopisu, ustrzegły mnie od wpadania w inną tonację niż ta, którą przyjąłem do napisania tych wspomnień. Wypożyczalnio Nr inw. Wrocław, w maju 1985 roku 251 Przypisy 22 - Album rodzinne... Wszystkie dokumenty i listy, o ile w przypisach nie zaznaczono tego inaczej, pochodzą z archiwum domowego autora. Dotyczy to także reprodukowanych fotografii. Metryka urodzenia Lechonia znajduje się w kancelarii parafii Archikatedry warszawskiej, metryki urodzenia, ślubu i zgonów starszych członków rodziny Serafmowiczów znajdują się w archiwum parafialnym w Łasku. Lokalizacja cytatów i fragmentów z Dziennika Lechonia podawana jest w pełnym opisie bibliograficznym tylko przy pierwszym cytowaniu danego tomu, później jedynie przez wskazanie tomu - liczbami rzymskimi, strony - liczbami arabskimi, np. Lechoń, II 37. "Kto to jest ten Lechoń?" 1 R. Malczewski, Śpiew. [W:] Pamięci Jana Lechonia. Londyn 1958, s. 35. Na ten temat zob. też: J. Lechoń, Dziennik. T. 3, Londyn 1973, s. 161. Pradziadek Lechonia i jego pochodzenie 1 Lechoń, III 36. 2 W. Wittyg, Nieznana szlachta polska i jej herby. Kraków 1908, s. 15. 3 K. Niesiecki, Herbarz polski. Wyd. J. N. Bobrowicz. T. 8, Lipsk 1841, s. 352. Herbarz... jest uzupełnionym wznowieniem Korony Polskiej (1728-1743) Niesieckiego. 4 P. Małachowski, Zbiór nazwisk szlachty. Lublin 1805, s. 420. 5 Lechoń, loc. cit. Anonimowym tłumaczem dzieła Woltera Wiek Ludwika XIV (Wilno 1793) był o. Ferdynand Serafinowicz (1759-1812), nie jezuita, lecz pijar, a jego rolę jako tłumacza Woltera ujawnił dopiero nekrolog w "Kurierze Litewskim" (1812, nr 12). 6 A. Pleszczyński, Bojarzy międzyrzeccy. Studium etnograficzne. Warszawa 1893, s. 7. 7 S. Jarmuł, Dobra międzyrzeckie w okresie reform czynszowych. ,,Rocznik Międzyrzecki". T. 5, 1973, s. 62. 8 M. Biernacka, Wsie drobnoszlacheckie na Mazowszu i Podlasiu. Warszawa 1966, s. 55. 9 F. Goetel, Lechoń. [W:] Pamięci..., s. 25. , 10 Jw. 11 Historyczne posiedzenie francuskiej rady ministrów. "Nowy Kurier Warszawski"1941, nr 1. 12 Goetel, loc. cit. 13 S. Baliński, Moją prawdą jest moja pamięć. "Twórczość" 1983, nr 5, s. 80. 255 14 Przedwojenne plotki o żydowskim lub ormiańskim pochodzeniu poety jeszcze do dziś kołaczą się w społecznej opinii, o czym sam miałem okazje nieraz się przekonać. Powtarzane są również w publicystyce kulturalnej, o czym świadczą dwa następujące fragmenty felietonów sprowokowane ukazaniem się źródłowej monografii Janusza Stradeckiego W kręgu Skamandra (Warszawa 1977): "A wszystko zaczęło się ni z gruszki, ni z pietruszki, wbrew jakiejkolwiek logice politycznej, powiedziałbym, gdy w roku 1913 trzech młodzików Tuwim, Lechoń i Słonimski o niezupełnie czystych z punktu widzenia nacjonalistycznego i wyznaniowego rodowodach akurat w arcychrześcijańskim, związanym z endencją i kościołem "Kurierze Warszawskim" ogłosiło swe pierwsze utwory literackie". (K. Koźniewski, Skamander z wiślaną falą. "Polityka" 1977, nr 9). "Kultura polska przyhołubiła do siebie rodziny Słonimskiego i Tuwima. Tuwim chyba był Polakiem i Żydem równocześnie. Słonimski miał niewątpliwie poczucie wartości własnej żydowsko-polskiej tradycji. Najmłodszym przybyszem na polskiej ziemi był spośród Skamandrytów Wirstlein-Wierzyński, syn austriackiego urzędnika kolejowego. Z najbardziej spolszczonych rodzin wiedli się Ormianin Lechoń-Serafinowicz i Rusin Jarosław Iwaszkiewicz. A wszystko razem wielcy polscy poeci. Paradoks? Nie, polska prawidłowość historyczna". (A. Małachowski, Rozmyślania z powodu pewnej fotografii. "Odra" 1978, nr 10). Dziadkowie ' ^ 1 J. Lechoń, Dziennik. T. 2, Londyn 1967, s. 37. 2 J. Lechoń, Gawęda o Starzyńskim. "Tygodnik Polski" 1943, nr 9. Przedruk w: "Radar" 1982, nr 24. 3 Lechoń, II 38. 4 Jw. 5 J. A. Kosiński, To major Brzoza kartaczami... "Tygodnik Powszechny" 1983, nr 14-15. 6 B. Gembarzewski, Wojsko Polskie. Królestwo Polskie 1815-1830. Warszawa 1905, s. 144. 7 Lechoń, II 38. 8 M. Kowalski, K. Zieliński, Zwycięska bitwa oręża polskiego pod Międzyrzecem iRogoźnicą (29 VIII 1831). "Rocznik Międzyrzecki". T. 2, 1970, s. 5-58. 9 W. Bogorya Podlewski, Dyariusz [...] z czasów wojny narodowej z Moskwą w r. 1831. [W:] Zbiór pamiętników do historyi powstania polskiego z roku 1830-1831. Lwów 1882, s. 492. 10 E. Kozłowski, Służba Polaków w szeregach armii rosyjskiej (1832-1862). [W:] Społeczeństwo polskie XVIII i XIX wieku. T. 6, Warszawa 1974, s. 111. 11 Lechoń, II 36. 12 Taką też wersję opublikowałem we wstępie do: Listy trzynastoletniego Lechonia. "Twórczość" 1978, nr 7, s. 49. 13 Lechoń, II 37. 256 na część Napoleona przez ks. Talleyranda, a nie Murata, odbył się i / stycznia iou/ i. w paia^u .vFF^i* przy Miodowej 7. W 92 lata później w tym pałacu zamienionym na czynszową kamienicę urodził się Lechoń. 16 Zbiorek wyszedł z druku nie w 1913 r., jak sugeruje data na karcie tytułowej, lecz pod koniec poprzedniego roku, o czym świadczy data dedykacji "18/XII 1912" napisanej przez Lechonia (egz. w moim posiadaniu). 17 Zbiorek opuścił drukarnię 4 lutego 1914 r. (list Lechonia do Kazimiery Serafinowiczówny z 4 II 1914). 18 Lechoń napisał tylko dwa sonety, obydwa w wieku chłopięcym. W dojrzałej twórczości Lechonia ta forma nie występuje. 19 Lechoń, II 36. 20 Koszty pochówka, według zachowanego rachunku, wynosiły: trumna zdobiona z tablicą blaszaną - 38 rubli, wykopanie grobu, krzyż, chorągwie w czasie pogrzebu, karawan i inne posługi - 13 rs. 35 kop., światła, w tym lampy olejne -10 rs., eksportacja do kościoła, mowa pogrzebowa, wotywa żałobna i odprowadzenie zwłok na cmentarz - 9 rs. 50 kop. Razem: 70 rs. 85 kop. 21 Lechoń, II 38. 22 Jw. ' 23 Jw. Ciotki i cioteczne rodzeństwo 1 J. Wadowska, Szkolnictwo w okresie zaborów. [W:] Szkice z dziejów Sieradzkiego [praca zbiorowa]. Łódź 1977, s. 309. 2 Lechoń, I 403. Tamże poeta przypisał swej ciotecznej babce mylnie imię Łucja. : 3 Jw., II 250. h 4 W. Pogorzelski, Sieradz. Włocławek 1927, s. 93. Stryj Józef i stryjeczne siostry 1 P. Kubicki, Bojownicy kapłani za sprawę Kościola i Ojczyzny w latach 1861--1915. Cz. l, t l, Sandomierz 1933, s. 497^98, cz. 3, t. 2, Sandomierz 1939, s. 14-16, cz. l, t. 3, Sandomierz 1933, s. 574. 2 F. Kopernicki, Pamiętnik z powstania styczniowego. Notatki z powstania w województwie kaliskim 1863- i 1864. Warszawa 1959, s. 14 i 81. 3 Lechoń, I 215. 257 4 J. Paszkowski, Rozwój szkoły średniej w Sieradzu w XIX i XX wieku. [W:] Szkice z dziejów Sieradzkiego, op. cii., s. 459. 5 Lechoń, II 142. 6 Jw., II 39-^0. 7 Jw., II 41. 8 "Przekrój" 1982, nr 1942. 9 W okresie, gdy do maszynopisu wprowadziłem ostatnie poprawki, ukazała się książka Emanuela Mateusza Rostworowskiego Popioły i korzenie. Szkice historyczne i rodzinne, Kraków 1985, z której dowiedziałem się, że autor i jego brat Marek też są prawnukami żołnierzy (oficerów) napoleońskich. W odpowiedzi na mój list Profesor Rostworowski napisał m. in., co następuje: "Zważywszy, jaka masa Polaków służyła w armiach napoleońskich, i jak częsta była w XIX wieku póź-nodzietność mężczyzn, myślę, że kandydatów do "SPŻN" znalazłoby się jeszcze sporo. Choć oczywiście jest to gatunek wymierający w szybkim tempie. Pan, jako urodzony w 1929 r., jest chyba wśród prawnuków napoleonidów wyjątkowo młody. Ale bo też Józef Serafmowicz był fenomenem późnodzietności. W mojej rodzinie było pięciu oficerów napoleońskich i żyje jeszcze co najmniej dziewięcioro prawnuków trzech spośród tych oficerów. [...] ci prą wnukowie w większości są sędziwi i mieszkają za granicą. Mój brat i ja jesteśmy juniorami". (List z 4 I 1986.) 10 Lechoń, II 40. 11 Jw., II 41. 12 Ks. Władysław Mikołajewski, ur. 1839, zm. 25 XII 1929. 13 Ks. Walery Pogorzelski, ur. 1870, zm. 12 II 1941, proboszczem sieradzkim został w 1923 r. 14 Sieradz. Włocławek 1927. 15 Sieradz 1935. 16 Lechoń, II 42. 17 Jw., II 25. 18 Listy trzynastoletniego Lechonia..., s. 61 - dopisek matki do listu Leszka z 24 IV 1911. 19 Ks. płk Franciszek Tyczkowski, przed wojną kapelan garnizonu wileńskiego, w czasie wojny naczelny kapelan II Korpusu Armii Polskiej. Stryj Antoni i stryjeczne rodzeństwo 1 Wadowska, op. cit., s. 322. 2 Oficjalna nazwa tej ulicy brzmiała: Leopoldyny. Było to imię żony prezydenta miasta, gen. Kaliksta Witkowskiego, Polaka na służbie rosyjskiej, bezwzględnego pacyfikatora w okresie powstania styczniowego. Z tego też względu przekorni warszawiacy zmienili w codziennym użyciu nazwę na: 3 Kartka pocztowa z 18 IV 1903. t , 4 List z 2] VI903. 5 List z 5 III 1904. 6 B. Miś, Ćwierćwiecze telewizji. Z teleturniejem przez lata. "Antena" 1981, nr 9, s. 6. 7 P. Stachiewicz, "Parasol". Warszawa 1981, s. 699. Ojciec 1 M. Romeyko, Przed i po maju. Wyd. 2. Warszawa 1983, s. 30. 2 Towarzystwo Kolonii Letnich założył w 1882 r. dr Stanisław Markiewicz, lekarz internista, ogromnie zasłużony dla podniesienia stanu sanitarnego Warszawy, od 1900 r. naczelny lekarz Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. TKL wspierał finansowo m.in. Hipolit Wawelberg. 3 Lechoń, II 57. 4 Z. Serafmowicz, Wspomnienie o Janie Lechoniu. "Tygodnik Powszechny" 1957, nr 35 (450). 5 Lechoń, II 565. 6 Lechoń, Gawęda o Starzyńskim... 1 "Kurier Warszawski" 1938, nr 294. Szkoła nr 4 mieściła się przy ul. Starej 6. Była to szkoła siedmiooddziałowa, miejska. 8 List z 6 I 1935. 9 Kalendarz informacyjno-encyklopedyczny na rok 1909. (Na Pogotowie Ratunkowe). Warszawa 1909, s. 40. Idealna struktura wydatków przy 500-rublowym dochodzie rocznie układała się następująco: mieszkanie - 100 rb; życie - 215; opał, światło, pranie - 60; służba, ubranie - 50; kształcenie dzieci - 25; leczenie - 10; rozrywki, dobroczynność, różne - 25; oszczędność - 15 rb. 10 List z l VII 1911. 11 Lechoń, II 422. 12 Jw., II 523. 13 Jw., III 553. 14 List z 10 VIII 1912. 15 Lechoń o Wiechu w Dzienniku: I 110, 381, II 32-34, 176, 178, 257, 271, 274, 275, 277, 405, 421, III 61, 147, 327, 341, 348, 360, 701, 708. 16 Lechoń, III 477. Ten sam baryton wykonywał pieśni kościelne na pogrzebie Lechonia. 17 Jw.,II 335. .,..--. : 18 Baliński, op. cit., s. 68. , 259 'fl^k 19 Lechori, II 308. 20 List z listopada - połowy grudnia 1910. [W:] Listy trzynastoletniego Lechonia..., s. 55. 21 Lechoń, I 328. 22 List z maja 1918. 23 Lechori, I 141. 24 Jw., -54. 25 Jw.. 26 Jw.. 27 Jw.. 28 Jw.. 1269. III 52, 53-II 309. 1211. 1386. 29 Jw., III 672. 30 Jw., 148. 31 Dopisek do listu żony z 9 XII 1903. 32 List z 4 III 1919. 33 K. Górski, Stanisław Krzemiński. Człowiek i pisarz. Wilno 1937; wyd. 2: Warszawa 1984. 34 Lechori, II 309. 35 Patetyczną pochwałę Stanisława Krzemiriskiego włożył w usta Gajowca Stefan Żeromski w Przedwiośniu (cyt. wg: Warszawa 1978, s. 287): "Niegdyś członek Rządu Narodowego w roku 63. Historyk, eseista, bibliofil i biblioman, a nade wszystko badacz samoistny. Typ encyklopedysty. Straszna jakaś pamięć. Wszystko w głowie. Gdzie indziej byłby głośnym i czczonym pisarzem, pracowałby w spokoju na sławę i pomnik. W dawnej Warszawie był publicystą, pisarzem artykułów politycznych, niepochwytnym dla wroga przemytnikiem na pograniczu dawnych i nowych czasów. Sekretnie, sposobem tajnym, do ludzi, którzy go czcili, pisał o Polsce: "Pani moja, Mocarka wielka, Matka najsłodsza". Wierzył niezmiennie przeciw wszelkiej rzeczywistości w niepodległość przyszłą narodu podartego i nieszczęśliwego, gdyż znał jego siłę w przeszłości, pomimo wszelkich tego narodu wad i win. Tę pewność swej wiary przekazywał otoczeniu przez całe swe życie. Badał przeszłość samoistnie u źródeł, zagrzebany w Tomicjanach, w reformie wychowawczej Konarskiego, pisał jednocześnie o najnowszych sztukach i figlach dyplomacji współczesnej. Pracował bez przerwy, bez wytchnienia, jako kanclerz bezsenny nie istniejącego państwa. Błogosławiony warszawiak! W ubogim swoim mieszkanku, wśród ukochanych książek i pism, do ostatniej chwili nad wielką dawną i nową Polską - zasnął na posterunku". 36 Paszkowski, op. cii., s. 459. 37 Jw., s. 462. 38 Lechoń, I 319. 39 List z 23 VII 1907. 40 Lechoń, 1319. 260 zarządzał nim ojciec Lechonia, było schroniskiem wyłącznie żeńskim. 42 List z 4 III 1919. 43 J. L. Popławski (1854-1908), współtwórca Ligi Narodowej, współredaktor "Przeglądu Wszechpolskiego". 44 Lechoń, Gawęda o Starzyńskim... 45 List z 16 V 1935. 46 List z 10 VII 1919. 47 Antoni Kostanecki (1855-1941), profesor ekonomii, drugi rektor odrodzonego Uniwersytetu Warszawskiego. 48 List z 8 II 1918. 49 List z 2 XII 1918. 50 List z 21 X 1919. 51 List z 27 VI 1920. 52 Lechoń, I 348. Tenże, Fragmenty wspomnień (W Orlowie...). [W:] Wspomnienia o Stefanie Że~ romskim. Zebrał i oprać. S. Eile. Warszawa 1961, s. 228-234. Pierwodruk: "Wiadomości" 1951, nr 262. 53 List z 20 VII 1920 w posiadaniu Moniki Żeromskiej. Wiadomość o nim zawdzięczam p. doc. Romanowi Lothowi. 54 Alina Gryficz (pseud.), 1° v. Mielewska (1887-1946), wyszedłszy po raz drugi za mąż w 1922 r. za przemysłowca łódzkiego Grohmana rozstała się na zawsze ze sceną. Okoliczności powstania wiersza Alina i refleksje na jego temat: Lechoń, III 113, 117, 118, 122, 171. "Nie wiem, czy Alina i Z la Manchy są tak świetne, jak się zdaje Grydzewskiemu - ale tymi właśnie wierszami broniłem się przed nicością" (zapis z l IX 1953). 55 List z 15 VIII 1925. Lechoń wyjechał wówczas do Włoch, gdyż stamtąd w sierpniu i wrześniu słał listy do Anny Jackowskiej. J. Lechoń, Listy do Anny Jackowskiej. Oprać. R. Loth. Warszawa 1977, s. 19-31. 56 List z 18 III 1929. 57 List z l VI 1930. 58 Pisze o tym Lechoń w listach do Jackowskiej, op. cit., s. 119. 59 List z 19 III. Od l maja 1931 r. Lechoń został kontraktowym pracownikiem Ambasady Polskiej w Paryżu. 60 Lechoń, Listy do Anny Jackowskiej, s. 120-121. : 61 Listzól 1935. 62 List z 15 X 1935. ^ 63 List z 25 XII 1936. i 261 64 Lechoń, Listy do Anny Jackowskiej, s. 173 - 174. 65 List z 19 IX 1937. 66 List z 18X11 1937. . .,,. ,,, 67 List z 3 III 1938. 68 List z 12 IV 1938. •--.>:- ' Matka 1 Lechoń, III 4. 2 Jw., III 44. 3 Jw., II 191. 4 Jw., II 238. 5 Jw., III 48 i 54. 6 Stanisław Grudziński (1852 - 1884) - pseud. Kazimierz Grzymała, w latach 1878 - 82 kierownik działu literackiego "Tygodnika Powszechnego", wydał m.in. Poezje (Warszawa 1883). 7 Lechoń, I 275. 8 Jw., II 164. 9 B. Konarska, Niewęgłowski Henryk. [W:] Polski Słownik Biograficzny. T. 23, 1978, s. 69-70. 10 B. Rokowska, Niewęgłowscy - ojciec i syn. [W:] "Matematyka" 1960, nr 3, s. 140 - 143. 11 Lechoń, III 45. 12 Lechori, III 45 i II 485. Jeden z przedstawicieli krajowych Niewęgłowskich opracował przed wojną dokładne tablice genealogiczne swej rodziny, stale uzupełniane. Spaliły się one w czasie Powstania Warszawskiego - informacja ks. Wiesława A. Niewęgłowskiego z Warszawy. 13 Lechoń, III 48. 14 [Józef Bezmaski] Notatki do dziejów i historyja ostatnich 98 lat Rzeczypospolitej Polskiej przez [...]. Toruń 1876, s. VIII, 524. 15 Lechoń, III 46-^7. 16 S. Szenic, Cmentarz Powązkowski. T. 3, Warszawa 1984, s. 171 i 454. 17 Lechoń, II 170. 18 Wyd.: Edinburgh 1946, s. 43. 19 Lechoń, II 46. 20 List z 24 III 1912. 21 List z 23 III 1912. 22 Lechoń, II 243. 23 Jw., III 98. 24 List z 21 VIII 1919. 262 27 List nie datowany z 1939 r. 28 Inny list nie datowany z 1939 r. 29 Ks. infułat Kazimierz Bączkiewicz przewodniczył konduktowi żałobnemu na pogrzebie ojca Lechonia. 30 Lechoń, I 361-362. 31 Jw., I 368. 32 List/ 17 IX 1902. 33 List / 17 III 1903. 34 List/5 III 1904. 35 Lechoń, III 353. 36 Jw., II 75. 37 List z 14 V 1909. 38 S. Nowicka, Ostatni weekend Lechonia. "Życie Literackie" 1982, nr 21. 39 List z 26 X 1908. 40 List Dionizego Serafinowieża z 31 XII 1909. 41 List/ 14 V 1909. 42 List z 30 III 1913. 43 List z 20 III 1912. 44 List z 31 XII 1913. 45 List z 13X11 1912. -..,.•- 46 List/ 15 V 1912. 47 List z 10 VII 1912. .-•;-.-' ;; 48 List z 8 II 1916. 49 B. Kuźmiński, Pierwsza żeńska [...] Szkolą im. Królowej Jadwigi w Warszawie. Wars/awa 1982, s. 62. Maria Serafinowiczowa wymieniona jako wychowawczyni w latach 1915-1918. 50 List z 27 VI 1917. 51 List z 31 IV 1918. i 52 List Dionizego Serafinowicza z 9 X 1918. : 53 Lechoń, 1214. ' r ; 54 Jw., 1495. 55 Nowicka, loc. cit. ; 56 List z 31 XII 1913. 57 List nie datowany z 1917 r. " 58 List z 13 VI 1918. 263 59 Lechori, III 104. 60 Jw., II 540 61 Jw., III 171. 62 Jw., I 32. 63 Jw., I 249. 64 Jw., II 279. 65 List Dionizego Serafinowicza z 21 VIII 1919. 66 List z 29 II 1920. 67 List Dionizego Serafinowicza z l VI 1920; Lechoń, I 348. W Orłowie przebywał Lechoń do pierwszych dni sierpnia. Stefan Żeromski w wydanym we wrześniu tegoż roku tomiku Inter arma opowiadanie Sambor i Mostwin zadedykował "Leszkowi Serafmowiczowi - na pamiątkę Orłowa". 68 Lechoń, I 360. 69 List z 29 VIII 1920. 71 72 73 70 W. Nowakowska, Nieznany wiersz Jana Lechonia. "Tygodnik Powszechny" 1979, nr 15. Bliższe informacje o rodzinie Serkowskich, która mieszkała przy ul. Nowolipie 78, zob. A. Jarosiński, O Lechoniu raz jeszcze. "Stolica" 1976, nr 29. Lechoń, II 290. J. Iwaszkiewicz, Książka moich wspomnień. Wyd. 4, Kraków 1983, s. 385 i 372. List z maja - czerwca (?) 1921 r. 74 A. Słonimski, Alfabet wspomnień. Warszawa 1975, s. 120. 75 Lechoń, I 359; K. Wierzyński, W sanatorium doktora Piltza. "Wiadomości" 1956, nr 31, s. 5. 76 List z 21 III 1921. 77 List z 22 IV 1921. 78 List z 15 V 1921. 80 81 79 List z 20 VII 1921, List z 16 X 1921. List Dionizego Serafinowicza z 22 IX 1922. 82 Lechori, III 84. : 83 List z 24 XII 1922. 84 List z 25 IV 1923. 86 87 88 85 List z 6 V 1923. Iwaszkiewicz, op. cit., s. 386. List z 2 XI 1923. List z 17 III 1924. 89 Politechnika Warszawska 1915-7925. Księga pamiątkowa. Red. L. Staniewicz. Warszawa 1925, s. 545: Urzędnicy. i * 92 List z września (?) 1925. 93 List z 11 VI 1929. 94 List z 24 XII 1931. 95 List z 2 VII 1937. 96 List ze stycznia 1939. 97 List z 17 III 1939. 98 A. Janta, Lustra i reflektory. Wybór i przedmowa M. Sprusiński. Warszawa 1982, s. 236 - fragment listu Lechonia do Rafała Malczewskiego:,,[...] moja matka przez całe życie karmiła się herbatą i nadzieją, że będę drugim Słowackim, co uważała za szczyt kariery, gardząc oczywiście moim radcostwem w Paryżu. Na tej diecie przetrwała zburzenie Warszawy i zmarła w 72 roku życia, chudziutka jak piórko i tak samo blondwłosa jak wtedy, gdym ją raz pierwszy świadomie zobaczył". Brat Zygmunt 1 T. Mazowiecki, Pan Zygmunt z Lasek. "Więź" 1972, nr 3, s. 128-132. 2 B. Stanisławska, Pożegnania. "Znak" 1972, nr-217-218, s. 1129-1137. 3 J. Wolff, Zygmunt Serafinowicz. "Tygodnik Powszechny" 1972, nr 3. Ponadto biogram Zygmunta znajduje się w: ,,Verbum" (1934-1939). Pismo i środowisko. [T. 1] Materiały do monografii. Oprać. M. Błońska i in. Lublin 1976, s. 426-428. 4 Zygmunt Serafinowicz (1897-1971) we wspomnieniach przyjaciół i uczniów. Układ treści, oprać, ks. 3. Wolff. Laski 1916 - mps w archiwum Zakładu dla Ociemniałych w Laskach. 5 Wolff, loc. cit. 6 "Pamiętnik Literacki" 1966, z. 4. ••'..- 1 List z 5 XII 1966. , ; 8 Mazowiecki, loc. cit. 9 Anegdotę tę opowiedział również Lechoń, II 153. ii ]D Mazowiecki, loc. cii. Brat Wacław c i r 1 Lechoń, III 36 i 49. 2 Cmentarz Powązkowski: kwatera 69, rząd l, grób 5. 3 W. Jewsiewicki, Polska kinematografia w okresie filmu dźwiękowego (1930-1939). Łódź 1967, S. 17. ' .:, 265 23 - Album rodzinne... 4 Datacja wydań na podstawie kartoteki literatury okresu międzywojennego znajdującej się w Instytucie Badań Literackich. 5 List Zygmunta Serafinowicza z 2 III 1948. Leszek Józef-Jan Lechoń 1 Kancelaria parafialna Archikatedry pod wezw. św. Jana w Warszawie. Księga urodzin byłej parafii Przemienienia Pańskiego przy ul. Miodowej zawierająca wpisy od 1888 do 1900 r., k. 77 v., póz. 112. Jako świadkowie podpisani: Zygmunt Mansiorski i Tomasz Swiętochowski. W Polskim Slowniku Biograficznym t. 16, s. 600 mylnie podany jako miesiąc urodzenia Leszka Serafinowicza czerwiec (VI) zamiast marzec (III). Za PS B błędną datę podają i inne opracowania. 2 Ale to tylko legenda rodzinna. Generał bowiem na drugie imię miał nie Adam, lecz Antoni, zaś Adam Amilkar (w tej kolejności) to był inny Kosiński, heraldyk, podrzędny literat połowy XIX w., piszący wprawdzie powieści i opowiadania z epoki napoleońskiej, ale z generałem nawet nie spowinowacony. W opowieści rodzinnej tych dwóch różnych Kosińskich w przedziwny sposób pomieszano ze sobą. 3 Lechoń, II 36. • ' 4 Goetel, op. cit., s. 24. 5 T y ś - apostrofa do Or-Ota. 6 Lechoń, I 107; anegdotę tę opowiedział również Goetel, loc. cit. 7 Jw., III 36. 8 Jw., III 49. 9 Jw., I 141. 10 Jw., II 24-25. Sergiej Utoczkin (1876-1915), jeden z pierwszych rosyjskich awionautów, swe loty na "Farmanie" odbywał na Polu Mokotowskim w lipcu 1910 r. 11 Jw., II 565. 12 Jw., II 185. 13 Jw., 1428. 14 Jw., III 52. 15 Aleksiej Kuropatkin (1848-1925), naczelny dowódca wojsk rosyjskich w czasie wojny ro-syjsko-japońskiej. Po klęskach Rosjan pod Cuszimą i Mugdenem zastąpiony przez gen. Liniewicza. 16 Franciszek Nowodworski (1859-1924), prawnik, poseł do I Dumy, w odrodzonej Polsce pierwszy prezes Sądu Najwyższego. 17 Jan Nitowski (ur. 1859), tłumacz literatury czeskiej i chorwackiej, autor Zarysu historyi literatury polskiej (Warszawa 1906). * 18 Lechoń, III 52. orientalnych. Mając gwałtowny i porywczy charakter był sprawcą licznycn awantur w Muuuwia".u artystycznym. Wyzwał między innymi na pojedynek Xawerego Dunikowskiego, który odmówił pojedynkowania się, twierdząc, iż Pawliszak jest niepoczytalny. Następstwem tego był incydent w restauracji Lijewskiego na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie: Pawliszak chciał czynnie znieważyć Dunikowskiego, na co ten śmiertelnie go zranił strzałem z rewolweru. Zabicie Pawliszaka stało się dla Dunikowskiego, do końca jego życia, ciężkim wyrzutem sumienia. 21 J. Kwiatkowski, Czerwone i czarne. O poezji Jana Lechonia. "Życie Literackie" 1956, nr 39 i 40. 22 List z 15 III 1906. 23 List z 14 V 1909. 24 Lechoń, II 430. 25 Jw., II 21. 26 Jw., II161. W notatce z 8 czerwca 1952 r. (Dziennik, II428) Lechoń podaje: "Zygmunt pisał mi, gdy jeszcze pisał do mnie parę lat temu, że wiedziony jakimś nieopatrznym przypływem wspomnień, zaraz po skończonej wojnie, gdy tylko to było możliwe, pojechał do Ojcowa [...] Bień, zięć naszych gospodarzy, którego pamiętaliśmy jako młodego chłopaka-był już starym człowiekiem i z trudem przypomniał sobie nasze egzystencje". 27 Henryk Segno (ur. 1882), jeden z pierwszych polskich pilotów, instruktor pilotażu w pierwszej polskiej fabryce montażu samolotów Towarzystwa Aviata, przekazał opis tego wypadku w Moich wspomnieniach lotniczych (w: Pierwsze skrzydła. Zebrał i oprać. Eugeniusz Banaszczyk. Wyd. 2 popr. i uzup. Warszawa 1972, s. 167-168). Informacje o obrażeniach lotnika, jakie przekazał w liście dwunastoletni Leszek, były dokładne. Segno mieszkał wówczas przy ul. Polnej, a więc stosunkowo niedaleko od Pola Mokotowskiego. 28 List Dionizego Serafinowicza z 10 I 1908. 29 List z 14 V 1909. 30 "Kierunki" 1957, nr 15. 31 Stanisław Niesiołowski (1874-1948)-uczeń Olgi Boznańskiej i Leona Wyczółkowskiego, ceniony jako portrecista i malarz kwiatów. 32 E. Szermentowski, loc. cit. 33 Lechoń, I 160. • 34 A. Janta, O dwa palce od serca czułem sępa szpony... Przyczynek do nowojorskich dziejów życia i śmierci Lechonia. "Wiadomości" 1957, nr 23. 35 "Pamiętnik Literacki" 1981, z. l, s. 171-172. 36 Listy trzynastoletniego Lechonia..., s. 60 (list z 24 IV 1911) 37 Jw., s. 61. 267 38 Lechoń, I 77. 39 Jw., III 618. 40 Jw., I 12. Odpowiednie słowa tej kołysanki brzmią: "Pies potargał mu sukienkę". 41 Jw., I 313. 42 Jw., I 343. •;•••-• . . • : • : 43 Jw., III 335. 44 W. Łukszo, Debiut poetycki Jana Lechonia. "Prace Polonistyczne". Seria XXVI: 1970, s. 210. 45 K. Wierzyński, Melodia dzieciństwa. "Wiadomości" 1956, nr 31. 46 [T. Terlecki?], Lechoń-kompozytor. "Wiadomości" 1957, nr 23. 47 J. Lechoń, Cudowny świat teatru. Artykuły i recenzje 1916-1952. Zebrał i oprać. S. Kaszyński. Warszawa 1981, s. 5-18: Wstęp; J. Lechoń, Fragmenty dramatyczne. Oprać. T. Januszewski. Warszawa 1978, s. 85-103: Posłowie; H. Szletyński, Siedem gawęd z czasów młodości. Warszawa 1979, s. 19; J. Lechoń, W pałacu królewskim. Pierwodruk w oprać. E. Krasińskiego. "Dialog" 1984, nr 6. 48 List z listopada - połowy grudnia 1910 r. [W:] Listy trzynastoletniego Lechonia..., s. 55. 49 List z 9 III 1912, jw., s. 62. 50 Lechoń, II 375. 51 Jw., I 118. •••••.-••. •;-• :: , 52 List z 7 V 1914. 53 S. Szteyner, Matura Lechonia. "Stolica" 1959, nr 23. 54 Szermentowski, op. cit. ..-.-.. 55 Szteyner, loc. cit. 56 Łukszo, loc. cit., s. 210. 57 Lechoń, II 27. ; , 58 Jw., I 254. 59 Jw., I 244. .• • , a) Zaświadczenie o kampanii 1831 r. N 20 Woysko Polskie Rada Gospodarcza Pułku 1. Piechoty Liniowey Udziela się Panu Serafinowiczowi Józefowi Podporucznikowi niniejsze świadectwo, iako tenże od Dnia 26 marca 1831 r. po przeyściu z Bateryi 1° Artyleryi Lekko konney do poraienionego pułku, pełnił swe obowiązki z zadowoleniem wyższey władzy, odbywał wszystkie marsze i w następnych znaydował się Bitwach a mianowicie - Dnia 10 kwietnia 1831 r. pod Dumaniewicami i łgania, Dnia 15 Lipca pod Kałuszynem - Dnia 15 Sierpnia pod Szymanowem - Dnia 28 Sierpnia pod Łukowem - Dnia 29 tm pod Międzyrzycem - Dnia 15 Września pod Opolem i Jozefowem - Dnia 16 Września pod Rachowem i Borowem poczym po złożeniu Rady Woienney z całym Korpusem wstąpił w Granice Państwa Austryackiego. Co własnoręcznym podpisem Rada Gospodarcza przy wyciśnieniu pułkowey pieczęci stwierdza. Dań W Ulanowie dnia 30 września 1831 r. Podofficer Siwicki Franciszek ! Podporucznik Radziejewski Franciszek Porucznik Falkowski Jan Kapitan Kolarski Jan Maior Filipkowski Xawery ; Major Makay Aleksu Prezes Rady Gospodarczy Dowódzca Pułku : Cegliński Major b) Ankieta - stan służby * Stosownie do postanowienia Naywyższey władzy w kraiu następujące wiadomości potrzebne są do Za[pełnie]nia rubryk Stanu Służby urzędników klassowych 1. [Ranga] Registrator Kolegialny Imię Józef Serafinowicz * W tekście dokumentów zachowano oryginalną pisownię, rozdzielając jedynie "ze szkól" pisane łącznie. W niektórych przypadkach fragmenty tekstu nieczytelne uzupełniono w nawiasach. Wprowadzono znaki przestankowe, w oryginale prawie nie występujące. 269 Imię Oyca Jan Serafinowicz, Urząd mui konduktor, mam lat wieku 57, religii Katolik, pobieram pensyi Rocznie Rubli Srebrnych 135 wyraźnie sta trzydzieści pięć 2. Stan oyca iest Mieszczanin 3. Maiątku żadnego nie posiadam 4. odebrałem Wychowanie w Mieście Międzyrzycu, Skąnczył Szkoły Elementarne, patentu żadnego nie otrzymałem. Ze szkół nikąt dali nie kończyłem, gdyż byłem potrzebny w Domu do pomocy Oycu do gospodarstwa rolnego, wszedłem do Służby Woyskowey w Roku 1810, w miesiącu Marcu, datty dnia nie pamiętam [...] d [...] woyska polskiego i takowem zostawałem do roku 1812, w Roku 1812 byłem w Kampanii, w bitwach byłem pod Smoleńskiem, Muzańskiem, pod Berezyną i tamże pod Berezyną byłem brany do nie Woli, gdzie potem zostałem przydzielonym do Służby Woyskowey do pułku Władykopkoyskiego, w roku 1815 powruciłem do Woyska polskiego i w takowem zostawałem aż do Rozwiązania Woyska polskiego, Służyłem w Bateryi 1-szej Artylleryi Lekko-konney, iako Wachmistrz Starszy pobierałem pensji rocznie Rubli Srebrnych 120, Wyraźnie Rubli stodwadzieścia. w Ciągu służby Woyskowey nie miałem żadnych Szczegule [...] poruczeń i prucz Rangi nadgrody, w Woysku otrzymałem Srebrny Felcech, a w Roku 1830 postąpiłem na Stopień podporucznika do pułku 1-szego Liniowego pod [są]dem nie byłem i Śledzonym nigdy nie byłem. W roku 1840 dnia 18/30 Kwietnia wszedłem do Służby Drogowcy iako Aplikant bezpłatny, dnia\..^ października 1840 roku postąpiłem na posadę na Nadrzemieślnika. Dnia 5/14 Grudnia 1846 roku postąpiłem na konduktora klasy 2-giey spłacą rocznie Rubli Srebrnych 135, Wyraźnie stotrzydzieści pięć, dnia 23 czerwca - 5 lipca 1849 roku otrzymałem Rangię Registratora Kollegialnego, 5. w Roku 1812 byłem w bitwach pod Smoleńskiem, pod Mazańskiem i Berezyną, 6. nagany żadney nie otrzymałem, 7. [na] Urlopie nie byłem, 8. przerwy w Ciągu Służby nie miałem - 9. żonaty, imię Żony paulina, Imię Oyca Żony Felix Jabłoński, Szlachcic - Imię Curki Wanda, ma Wieku Miesięcy 10, Żona i curka Religii Katolickiey. 10. w Czasie Rewolucyi w Roku 1830 w Służbie Woyskowey byłem, iako w Ciągłey Służbie Woyskowey być musiałem w bitwach przeciwko Woysku Prawego Monarchy i [...] byłem, a to Stego powodu, iż byłem Słaby, leżałem w Lazarecie, a po wyjściu z Lazaretu byłem od Kommenderowany do obozu pułkowego i tam zostawałem aż do końca Rozeyścia się Woyska polskiego, w Łasku dnia 27 kwietnia - 9 maja 1850 Roku |. Konduktor Stacyi Łask . i Serafinowicz Działo się w mieście Łasku dnia trzydziestego sierpnia, tysiąc ośmset czterdziestego ósmego roku, o godzinie ósmej wieczorem, - Wiadomo czynimy: że w przytomności świadków Franciszka Wesołowskiego, ekspedytora poczty, lat pięćdziesiąt dwa i Wawrzyńca Jackowskiego organisty, lat pięćdziesiąt trzy liczących, obydwóch w probostwie Łask zamieszkałych - na dniu dzisiejszym zawarte zostało religijne małżeństwo między Józefem Serafinowiczem, konduktorem szosy tu w Łasku zamieszkałym, wdowcem po Katarzynie z Byczkowskich, zmarłej w Łasku dnia drugiego października roku zeszłego, urodzonym w mieście Międzyrzycu powiecie radzyńskim z Serafina i Maryanny małżonków Serafinowiczów, zmarłych tamże, lat pięćdziesiąt liczącym** i tu w Łasku jako konduktor szosy utrzymującym się - a urodz[oną] Paulina Jabłońską, panną z Utraty, urodzoną w Łasku, z niegdy Feliksa Jabłońskiego zmarłego w Utracie i Maryanny z Błońskich małżonków, w Utracie z własnych funduszów utrzymującej się, lat dwadzieścia pięć mającą i obecnie w Utracie przy matce utrzymującą się. - Małżeństwo to poprzedziły trzy zapowiedzi w dniach: trzynastym, dwudziestym i dwudziestym siódmym sierpnia roku bieżącego, jako też zezwolenie ustne obecnej aktowi małżeństwa matki nowozaślubionej nastąpiło - tamowanie małżeństwa nie zaszło - małżonkowie nowi oświadczają, iż nie zawarli pomiędzy sobą żadnej umowy prześlubnej; akt ten stawającym i świadkom przeczytany, został wraz z nami podpisany. (-) Paulina Jabłońską (-) X Józef Kamieński Wik[ary] z Probostwa Infułata (-) Józef Serafinowicz 3i . . (-) Wesołowski świadek (-) Jackowski świadek Wykaz ksiąg metrykalnych w archiwum parafialnym w Łasku z zapisami dotyczącymi Serafinowiczów Księga 48, s. 169, póz. 218 - zgon pierwszej żony Józefa S. sen., jej imię i panieńskie nazwisko, imiona jej rodziców Księga 36, pod datą 27 XII 1840 - zgon Marianny, córki Józefa S. Księga 49, s. 123, póz. 22 - ślub Józefa S. sen. z Paulina Jabłońską, jej wiek, imię ojca i matki Józefa S. sen. Księga 49, póz. 5 - zgon Antoniny Jabłońskiej, ciotecznej babki Lechonia Księga 33, k. 35, póz. 103 - imiona i wiek rodziców Pauliny Serafinowiczowej, data jej urodzenia Księga 43, pod datą 11 VII 1849 - urodzenie Wandy Ximy ; - - * Archiwum parafialne w Łasku - ks. 49, Akta zaślubionych stanu cywilnego parafii Łask, pisane po polsku, od dnia 1 1 1842 do 31 XII 1859, s. 123, póz. Utrata 20. ** Urodzony w 1793 r., miał w dniu ślubu 55 lat. 271 _E N.N. ogrodr sutuińi Księga 43, pod datą 11 XI 1850 - urodzenie Józefa jun. Księga 43, pod datą 17 VI 1851 - urodzenie Jana Księga 53, k. 221 - urodzenie Antoniego Księga 53, k. 321, póz. 29 i k. 29, póz. 135 - urodzenie Marii Księga 53, k. 454, póz. 118 - urodzenie Leokadii Księga 55, póz. 197 - urodzenie Dionizego Władysława Księga 62, k. 98, póz. 28 - zgon Józefa S. sen. Księga 65, s. 5, póz. 137 - zgon Pauliny S. ł Leszek Józef 13.03.1899-5.06.1956 (tablica genealogiczna) Serafin (Jan) Fe iks SERAF1NOWICZ JABŁOŃSKI >. Marianna 1778-przed 1848 ?. Marianna Błońska 178f>-po 1860 N. N. ogrodnik sułlańskj 1 Katarzyna BYCZKOWSK A 1809-1847 Jó/ef Paulina Antonina Antonina Teodora For unat 1793-1 s ()2 LR71 JABŁOŃSKA 1834-1853 ok 1838-1911 WOLSKI 1.06.1823-5.10.1904 | | /m. 1911 _LT Marianna 1836-1840 J Wan 1849 __ a Xi ma -1917 1 1 1 II Józef Antoni | J; n Antoni Wincenty Maria Jó/et; Leokadia Dioni/> Władysław Mar a Anna C/.cslaw Stan i sta* ł. Wiktoria zm. jako ż. Władysława m. \nlom 1870-5.07 1942 Kamińska n emowlc Paszewska fHim/YNSKl 1854^1402 ii /n 1^24 -J P r-^ ? Janus? Tadeus/ Ka/imier/ Jadwigi ur 1R99 ur 1902 1894- 978 m Józef WOJTACKI potomstwo potoi 24 - Album rodzinne... KREWNI I POWINOWACI LECHONIA / LINII MATKI (tablica genealogic/mi) J Alfons a Liguori, św. 178, 226 Ambroży, św. 178 Artwiński, lekarz z Krakowa 176 babcia Dyziowa zob. Serafino-wiczowa Maria z Niewęglow-skich babcia Lucia zob. Chudzyńska Leokadia babcia Mania zob. Serafinowiczów-na Maria Józefa babcia Władysława zob. Serafino-wiczówna Władysława Baliński Ignacy 148 Baliński Stanisław 28,118, 119, 148, 255, 259 Banaszczyk Eugeniusz 267 Bączkiewicz Kazimierz 159, 263 Beck Józef 138 Bejtman Wincenty 235 Belina-Prażmowski Władysław 195 Berent Wacław 137 Bernatowicz Feliks 222 Bezmaski Józef (pseud.) zob. Ra-czyński Franciszek Bień, rolnik 267 Biernacka Maria 255 Bluth Rafał Marceli 192 Błońska Maria 265 Błońska Marianna zob. Marianna Jabłońska Bobrowicz Jan Nepomucen 255 Bogorya Podlewski Walerian 256 Bolesławita (pseud.) zob. Kraszewski Józef Ignacy Boy-Żeleński Tadeusz 211, 215 Boye Edward 136 Boznańska Olga 267 Brodowska Maria 178 Brudziński Józef 14 Bujalscy, rodzina 143 Bujalska Ewa 144 Bujalska Teresa z Niewegłowskich 143 Bujalski Andrzej 144 Bulińska Jadwiga 275 Buliński Stanisław 275 Byczkowska Katarzyna zob. Serafi-nowiczowa Katarzyna Byczkowska Wiktoria z Laskiewi-czów 38 Byczkowski Wincenty 38 Cegliński Paweł 38, 269 Cękalski Eugeniusz 204 Chełmoński A. 230 Chełmoński Józef 235 Chesterton Gilbert Keith 194 Chlebowski Bronisław 148, 149 Chmielarski Jan 24 Chmielewska M. 51 Chmielowski Piotr 148, 221 Chodkiewicz Aleksander 33 Chopin Fryderyk 238 Chrzanowski Ignacy 85 Chudzyńska Halina zob. Ostrowska Halina Chudzyńska Leokadia z Serafinowiczów (babcia Lucia) 42, 51, 52, 56-58, 63, 75, 90, 250, 257, 272, 275 Chudzyński Antoni 57, 58, 250 Chudzyński Zygmunt (wuj Zygmunt) 58-60,62, 74, 97,229,250, 275 Cieplak Jan 76 ciocia Kazia zob. Serafinowiczów-na Kazimiera ciocia Mania zob. Serafinowiczów-na Maria Józefa Ciołkowska Maria 81 Ciołkowski Konstanty 81 Curie Skłodowska Maria 124 Czacka Elżbieta 76, 193 Czartoryska Izabela z Flemingów 25 Czartoryski Adam Kazimierz 25 Czartoryski August Aleksander 25 Czartoryski Konstanty 33 Czermański Zdzisław 12, 239 Darwin Charles 158 Dąbrowski Jan Henryk 75 Dębicki Ildefons 64, 98 Denhoff Stanisław 25 Dmowski Roman 73, 121, 126, 132, 221 Dołega-Mostowicz Tadeusz 208 * Indeks nie obejmuje tablic genealogicznych 275 l Dowbór-Muśnicki Józef 192, 198 Dunikowski Xawery 267 Dunin Karol 148 Dygasiński Adolf 148 Dyzio zob. Serafinowicz Dionizy Władysław dziadek Dyzio zob. Serafinowicz Dionizy Władysław dziadek Józef zob. Serafinowicz Józef Antoni Działyński Jan 145 Eichlerówna Irena 164, 165, 186 Eichlerówna Janina zob. Serafino- wiczowa Janina Eile Stanisław 261 Falkowski Jan 269 Filip, książę Edynburga 54 Filipowski Ksawery 38, 269 Flatau Edward 177 Franciszek Józef, cesarz austriacki 202 Fredro Aleksander 75 Frozyna, służąca 147 Fruziński Jan 142 Gabryella (pseud.) zob. Żmichow-ska Narcyza Gembarzewski Bronisław 256 Gerard, św. 226 Goetel Ferdynand 26-28, 255, 266 Górski Konrad 128, 260 Grabowski Edward 211 Grudziński Stanisław (pseud. Kazimierz Grzymała) 144, 262 Grydzewski Mieczysław 261 Gryficz Alina zob. Gryficz-Mielew-ska Alina Gryficz-Mielewska Alina, 2° v. Grohman 137, 261 "grzeczna mama" zob. Pawińska Jadwiga Grzymała Kazimierz (pseud.) zob. Grudziński Stanisław Guerin Laura 148 Hauke Julia 54 Henrych Jan 135 Herse Bogusław 54 Hundiusowie, rodzina 146 Hundius Wacław 147 Hundius Zofia zob. Raczyńska Zofia Iłłakowiczówna Kazimiera 196, 218 Iwaszkiewicz Jarosław 28, 178,183, 190, 256, 264 Jabłońska Antonina 40, 271 Jabłońska Marianna z Błońskich 40, 98, 271 Jabłońska Paulina zob. Serafinowi- czowa Paulina Jabłońska Teodora zob. Wolska Teodora Jabłoński Feliks 40, 270, 271 Jackowska Anna 137, 140, 251, 261 Jackowski Tadeusz 137, 138 Jackowski Wawrzyniec 271 Jadzia, służąca 178 Jan II Kazimierz, król polski 23, 60 Jan, lokaj 198 Janta Aleksander 234,235, 265,267 Januszewski Tadeusz 240, 268 Jarmuł Stanisław 255 Jarosiński Adam 264 Jasieńska Anna 148 Jeske-Choiński Teodor 222 Jewsiewicki Władysław 265 Józef, św. 103 Józef Kalsanty, św. 211 Józef z Arymatei 211 Juraszyński Jan 244 Kakowski Aleksander 198 Kamieńska Anna 68, 252 Kamieński Józef 271 Kamińscy, rodzina 70, 81 Kamińska Wiktoria zob. Serafino-wiczowa Wiktoria Kamler Juliusz 195 Kamler, ojciec Juliusza 196 Karwowska Wanda z Serafmowi-czów 88, 93, 96, 97, 230, 275 Karwowska Krystyna 97, 273 Karwowski Stefan 96 Kaszyński Stanisław 18, 240, 251, 268 Kazia zob. Serafinowiczówna Kazimiera King (pseud.) zob. Serafinowicz Ryszard Klemens Dworzak, św. 226 Kołomiński Zefiryn zob. Kołomyj-ski Zefiryn Kołomyj ski Zefiryn 67, 79 Komorowski Ignacy 239 Konarska Barbara 262 Konopczyński Emilian 14, 15,103, 242, 243 Korczak Janusz (właśc. Goldszmit Henryk) 194 Korniłłowicz Władysław 192, 193 Kopernicki Franciszek 257 Kosińska Zofia z Serafinowiczów (moja mama) 29, 39, 40, 46, 66, 67,73-75,77-81,83-86,126,140, 142,149,152, 155, 157,226,230, 250, 275 Kosiński Adam Amilkar 266 210 Kossak Wojciech 235 Kostanecki Antoni 136, 261 Kościuszko Tadeusz 54,82,124,220 Kolarski Jan 269 Kowalski Marian 256 Kozłowski Eligiusz 256 Koźniewski Kazimierz 256 Kramsztyk Stanisław 148, 149 Kranas Leontyna 81 Kranz Stanisława 116 Krasiński Edward 240 Krasiński Zygmunt 15, 154, 169, 178 Kraszewski Jan Józef (pseud. Bole- sławita) 221 Kronenberg Leopold 110 Krupowiczowa, przyjaciółka Zofii Raczyńskiej 147 Kryński Adam Antoni 243 Krzemiński Stanisław 128, 129, 260 Krzesińska Matylda 54 Krzywobłocka, właścicielka pensji 148 Krzywoszewski Stefan 114 Kubicki Paweł 257 Kukieł Marian 243 Kuncewicz Witold 13 Kuropatkin Aleksiej 221, 266 Kuźmiński Bolesław 263 Kwaskowska Stanisława ze Szli- mów 243 Kwaskowski, mąż Stanisławy Kwa- skowskiej 243 Kwiatkowski Jerzy 223, 267 Landowska Wanda 238 Lange Antoni 154 Lenartowicz leom LJ-?, zto Leszczyński Jerzy 14, 243 Leszek Biały, książę krakowski i sandomierski 210 Leszek Czarny, książę krakowski i sieradzki 210 Linde Samuel Bogumił 40 Liniewicz Nikołaj 221, 266 Loth Roman 246, 251, 261 Łodzią zob. Platerówna Leokadia Lubomirski Zdzisław 202 Łoś, hr. 202 Łukszo Wanda 240, 246, 268 Majewska Barbara zob. Mickiewi- czowa Barbara Makay Aleksy 269 Malczewski Antoni 75 Malczewski Jacek 21, 249 Malczewski Rafał 21, 255, 265 Małachowski Aleksander 256 Małachowski Piotr 23, 255 Mania zob. Serafinowiczówna Maria Józefa Mansiorski Zygmunt 266 Mańkowski Henryk 75 Markiewicz Stanisław 259 Maser, protoplasta Mazurowskich 68 Matejko Jan 222, 236, 267 matka zob. Serafmowiczowa Maria z Niewęgłowskich Mazowiecki Tadeusz 194, 196, 265 Mazurkiewicz Władysław 179 Mazurowscy, rodzina 68, 70, 81 Mickiewicz Adam 45, 98, 169, 175, 178 Mieszczański Bolesław 70 Mikołaj I, car rosyjski 38, 124 Mikołaj II, car rosyjski 54, 124 Mikołajewski Władysław 78-80, 258 Mirolubow Maria 83, 152 Miś Bogdan 259 moja mama zob. Kosińska Zofia Moraczewski Jędrzej 9, 65 Mościcki Michał 235 Mozart Wolfgang Amadeus 239 mój ojciec zob. Kosiński Jan Murat Joachim 43, 257 Napoleon Bonaparte, cesarz Francuzów 10, 32, 33,42-44,124,142, 202, 210, 220 Narutowicz Gabriel 183 Nasutowicz Jan 25 Niemcewicz Julian Ursyn 210 Niemojewski Andrzej 135 Niesiecki Kasper 23, 255 Niesiołowski Stanisław 234, 267 Niewęgłowscy, rodzina 262 Niewęgłowska Aniela 116, 118 Niewęgłowska Emilia 143, 146 Niewęgłowska Katarzyna z Ra- czyńskich 143 Niewęgłowska Maria zob. Serafi- nowiczowa Maria Niewęgłowska Teresa zob. Bujalska Teresa Niewęgłowski Bolesław Aleksander 145 Niewęgłowski Cezary 146 Niewęgłowski Henryk 145, 146, 262 Niewęgłowski Jan 116, 118, 144 277 Niewęgłowski Mieczysław 144, 145 Niewęgłowski Stanisław 144 Niewęgłowski Wiesław A. 262 Niewęgłowski (Zygmunt ?) 143, 146 Nitowski Jan 221, 266 Nowakowska Wanda 264 Nowakowski Zygmunt 240 Nowicka Stanisława 164, 173, 176, 263 Nowodworski Franciszek 266 Ochorowicz Julian 221 Offmańska Wiktoria z Krzemiń- skich 128 Offmański Mieczysław 128 Offmański Sylwester 128 ojczulek zob. Serafinowicz Józef Antoni Olchowicz Aleksander 15 Olcho wieź Konrad 15 Olchowicz Konrad, senior 15 Olchowicz Zygmunt 16 Onufrowicz, lekarz 183 Opacki Ireneusz 195 Oppman Artur (pseud. Or-Ot) 15, 16, 85, 215, 266 Ordyński, właściciel domu 110 Ordonówna Hanka (pseud.), zob. Tyszkiewiczowa Maria Anna Or-Ot (pseud.) zob. Oppman Artur Ostrowska Danuta 63, 250 Ostrowska Halina z Chudzyńskich 52, 56, 58, 61, 62, 250, 272 Ostrowska Urszula 63, 250 Ostrowski Paweł 62 Oxiński Józef 64 Paderewski Z., lekarz 230 Pankiewicz Józef 235, 236 Paszkowski Jerzy 258, 260 Paszyńska Władysława zob. Serafi- nowiczowa Władysława Pawińska Jadwiga z Findeisenów ("grzeczna mama") 102, 103, 110, 131,210,218 Pawiński Józef 110, 229, 230 Pawlikowska-Jasnorzewska Maria 28 Pawliszak Wacław 222, 267 Pertki, rodzina 68 Pertkiewicze, rodzina 68 Petroniusz (Kajus) 236, 238 Pfeiffer, Treuhanderka 84 Pietraszkiewicz Onufry 75 Pigoń Stanisław 32 Pikulski Gaudenty 26 Pilz Jan 180, 182, 264 Piłsudski Józef 34, 68, 72, 73, 120, 196, 202 Platerówna Leokadia (Łodzią) 188 Pleszczyński Adolf 255 Pniewski Andrzej 98 Podwiński Wacław 114 Pogorzelski Walery 79,80,158,257, 258 Poi Wincenty 246 Poniatowski Józef, książę 124, 220 Popławski Jan Ludwik 132, 261 Potocki Antoni 114 Przodek Grzegorz 230 Przyborowski Walery 221 pustelnik z Grodziska pod Ojcowem 228 Raczyńska Józefa 146 Raczyńska Katarzyna zob. Niewęg- łowska Katarzyna Raczyńska Zofia z Hundiusów 146-148, 153, 166 Raczyński Franciszek (pseud. Józe Bezmaski) 146, 262 Radziejewski Franciszek 269 Ramorino Girolamo 29, 36, 38 Rapczyński Karol 98 Raśniewski Józef 57 Raum, lekarz 230 Reymont Władysław 168 Rodziewiczówna Maria 208 Romeyko Marian 259 Rostworowski Emanuel Mateu 258 Rostworowski Marek 258 Rostworowski Karol Hubert 14 Rowiński Michał 246 Różycki Samuel 38 Rubinstein Antoni 163 Rudolf Habsburg, arcyksiążę 54 Rudzka Leonia 148 Russecka, nauczycielka 51 Rybaków, naczelnik więzienia 8 Rybiński Maciej 38 Rzewuski Henryk 75 Salomea, bł., 228 Sałaciński Paweł 98 Schmidt Bronisław 51, 52 Schmidt, przełożona pensji 52 Segno Henryk 232, 267 Serafinowicz Antoni Wince (dziadek Antoni) 42, 54, 57, 65, 74, 88-92, 97, 111, 155, : 250, 272, 275 Serafinowicz Dionizy Władys (Dyzio, Władek, dziadek Dy 9,10,12,27,32,42,46,54,56. 63-65,68, 72-74, 81, 89,90, 94, 98-122, 124-126, 128-140, 154, 158-160, 162, 164-168,170-172,175-177,180,' 221-223, 22i, 2ZO, //y, zju, zjo, 242, 245, 250, 261, 263, 264, 267, 272, 275, 276 Serafinowicz Ferdynand 255 Serafinowicz Jakub Szaweł 26 Serafinowicz Jan 42, 272 Serafinowicz Józef Antoni (dziadek Józef, ojczulek) 10, 11, 42, 46, 54-57, 64, 65, 67-70, 72-75, 80, 82, 88-90, 102,142,155,156,165, 166, 181, 187, 202, 210, 222, 223, 229-232, 245, 250, 272, 275, 276 Serafinowicz Józef, senior 10, 23, 29-34, 36-46, 51, 64, 66, 74, 98, 129, 142, 145, 250, 258, 269, 271, 272, 275 Serafinowicz Łukasz 23 Serafinowicz, syn Serafina 29 Serafinowicz, rabin brzeski 26 Serafinowicz Ryszard (pseud. King) 94-96, 250, 275 Serafinowicz Serafin 8, 10, 23-25, 27, 29, 32, Serafinowicz Stanisław 23 Serafinowicz Stanisław (Stasiek) 88, 92-94, 96, 200, 275 Serafinowicz Wacław 73, 85, 106, 111, 115, 116, 120, 134, 153, 161, 162, 165, 171, 180, 186-188, 197, 200-209, 225, 229, 250, 276 Serafinowicz Zygmunt 9, 28, 30, 32, 60,62, 66, 84-87,96,98, 102, 106, 109, 111-113, 120, 126, 134, 146, 149, 153, 159-162, 164, 165, 176, 178, 180, 182, 186-188, 190-200, 209, 217, 220, 222-226, 229, 232, 238, 239, 243-245, 250, 265, 266, 276 rów 186, 203, 205, 208, 276 Serafinowiczowa Katarzyna z By-czkowskich 38, 39, 271 Serafinowiczowa Maria z Niewęg-łowskich (żona, matka, babcia Dyziowa) 12, 66, 89,90, 102,106, 108, 109, 111, 113-115, 118, 121, 134, 136, 138, 142, 143, 148-158, 160, 162-165, 168-174, 176, 178, 180-182, 184-188, 203, 209, 220, 222-224, 230, 232, 238, 239, 242, 276 Serafinowiczowa Maria z Warszawskich 92 Serafinowiczowa Marianna 23, 29, 271 Serafinowiczowa Paulina z Jabłońskich 39-41, 46-48, 64, 66, 92, 270-272, 275 Serafinowiczowa Wiktoria z Ka-mińskich 34, 68, 70, 71, 100, 275 Serafinowiczowa Władysława z Pa-szyńskich (babcia Władysława) 88, 89, 96 Serafinowiczówna Kazimiera (Kazia, ciocia Kazia) 21, 29, 33, 46, 63,66,68,73-81, 83-86, 126,129, 140, 142, 149, 153, 155, 157, 168, 184, 222, 226, 230, 245, 250, 275, 276 Serafinowiczówna Leokadia zob. Chudzyńska Leokadia Serafinowiczówna Maria Józefa (Mania, ciocia Mania, babcia Mania) 11, 42, 51, 52, 54, 56-58, 72, 74, 88, 90, 108, 110, 112, 155, 38, 39, 271 Serafinowiczówna Wanda zob. Kar- wowska Wanda Serafinowiczówna Wanda Xima 32, 42,43, 51, 52, 57, 72, 88,155, 230, 270, 275 Serafinowiczówna Zofia zob. Kosiń- ska Zofia Serkowscy, rodzina 264 Serkowska Wanda, sympatia Le- chonia 177, 212 Sieniawska Elżbieta 26 Sienkiewicz Henryk 14 Sikorska Jadwiga 114, 148, 171 Siwicki Franciszek 269 Sławiński, lekarz 179 Słonimski Antoni 26, 28, 180, 256, 264 Słowacki Juliusz 12, 13, 21, 54, 85, 153, 155, 169, 173, 174, 178 Smoleński Władysław 148, 149 Smolikowska Izabela 148 Sobieski Jakub, królewicz 26 Solario Andrea 50 Sprusiński Michał 265 Stachiewicz Piotr 259 Staff Leopold 168, 249 Staniewicz Leon 264 Stanisław biskup, św. 16 Stanisław August Poniatowski, król polski 16, 52, 152,211, 220 Stanisławska Bożena 194, 265 Star Janusz 204 Starzyński Stefan 30, 134 Stasiakiewiczowie, rodzina 81 Stasiek zob. Serafinowicz Stanisław Staś, wikary 159 279 -•^f •••"*.'•••• Stefan Batory, król polski 234 Stendhal (właśc. Henri Beyle) 85 Stępień Marian 235 Stradecki Janusz 256 Straszewicz Leszek 246 Straszewicz Ludwik 248 Suworow Aleksandr 124 Syrokomla Władysław (właśc. Ludwik Kondratowicz) 246 Szenic Stanisław 262 Szermentowski Eugeniusz 234, 244, 267, 268 Szletyński Henryk 240, 268 Szlimowie, rodzina 81 Szlimówna Stanisława zob. Kwas-kowska Stanisława Szmitówna Maria 52 Szober Stanisław 243 Szołdrska, zakonnica 76 Szteyner Stanisław 244-246, 268 Szwerin Jan 34 Szyllinżanka Janina 14, 17 Szweycerowie, rodzina 48 Śliwieki Walery 33 Świętochowski Tomasz 122, 266 Talleyrand-Perigord Charles 257 Tarnowski Adam 202 Targowski Józef 143 Teodorowicz Józef 202 TepperPiotr211,257, 276 Terlecki Tymon 268 Tetmajer-Przerwa Kazimierz 211, 248, 249 Tomasz, św. 210 Toporowski Marian 86 Tosio E. 51, 129 Tosio Kacper 80, 129, 130 Tosio Ninek 131 Tosio Paganino 129 Tosio Tomasz, syn Kacpra 130 Tosio Tomasz 130 Tosiowa, żona Kacpra 130 Tosiowie, rodzina 129-131, 220 Tosiówna Dziunia 131 Tosiówna Katarzyna 129, 130 Tosiówna Maria 129 Trocki Lew 82 Turczuk, uczeń 113 Tuwim Julian 26-28, 256 Twain Mark (właśc. Samuel Lang- horne Clemens) 221, 267 Tyczkowski Franciszek 87, 258 Tyszka Zygmunt 217 Tyszkiewiczowa Maria Anna z Piet- ruszyńskich (pseud. Hanka Ordo- nówna) 208 Urbańscy, rodzina 81 Utoczkin Sergiej 218, 266 Yerlaine Paul 240 Yescera Maria 54 Yoltaire (wtaśc. Francois Marie Arouet) 24, 255 Wadowska Joanna 257 Walknowski Sobiesław 75 Warski Adolf (właśc. Adolf Jerzy Warszawski) 92 Warszawska Maria zob. Serafinowi- czowa Maria z Warszawskich Wasiutyński Aleksander 118, 119 Wawelberg Hipolit 108, 202, 259 Weber Carl Maria von 238 Wesołowski Franciszek 271 Węgrzyn Józef 15, 243 Wiech (właśc. Wiechecki Stefan) 259 Wierzyński Kazimierz 30, 178, 180, 240, 256, 264, 268 Wieterscy, rodzina 81 Witkiewicz Stanisław 221 Witkowska Leopoldyna 258 Witkowski Kalikst 258 Wittyg Wiktor 23, 255 Władek zob. Serafinowicz Dionizy Władysław Wojtkiewicz Witold 235 Wolff Jerzy 194, 198, 265 Wolska Teodora z Jabłońskich 40, 52, 99,s275j. Wolska Zofia 275 Wolski Fortunat 40,52,99,230(275 Wolski Janusz 168, 202 Wolski Stanisław 90, 202, 229, 275 Wolski Tadeusz 202, 275 Wołyncewicz Lucjan Fabian 82 Wróblewscy, aptekarze 99 Wyczółkowski Leon 236, 267 Wyspiański Stanisław 168, 228, 234, 240 wuj Zygmunt zob. Chudzyński Zygmunt Wyszyński Stefan, kardynał 87 Zajączek Józef 33 Zajączkowa Aleksandra 74 Załuski Józef Andrzej 26 Zan-Zając Kazimierz 116, 118, 259 Zapolska Gabriela 76 Zosia, sympatia Jana Serafinowicza 118 Żeligowski Lucjan 73 Żeromska Monika 261 Żeromski Stefan 124, 136, 137, 176, 260, 264 Żmichowska Narcyza (pseud. Ga- bryella) 13 Żmurko Franciszek 235, 236 Żona zob. Serafinowiczowa Maria z Niewęgłowskich 1. Józef Serafinowicz senior - dziadek Lechonia ........... 31 2. Szkaplerz metalowy z czasów konfederacji barskiej. Na awersie Matka Boska Częstochowska i napis: Sup [!] tuum prezidium [!] confugimus, na rewersie św. Wiktoria .... 35 3. Zaświadczenie o odbyciu kampanii 1831 r. wystawione Józefowi Serafinowiczowi przez Radę Gospodarczą l Pułku Piechoty Liniowej w Ulanowie 30 września 1831 r. . . . . 37 4. Paulina z Jabłońskich Serafmowiczowa - babka Lechonia. Fot. "Rembrandt w Warszawie" 47 5. Dom pod jaworem na Utracie pod Laskiem - własność dziadków Lechonia. Kartka poczt. 49 6. Ciotki i stryj Lechonia. Od lewej: Leokadia, Wanda, Maria Serafinowiczówny oraz Antoni Serafinowicz. Fot. "J. Kopelmann w Piotrkowie" ........... 53 7. Uczestnicy złotego wesela, 24 listopada 1908 r., Teodory z Jabłońskich i Fortunata Wolskich - ciotecznych dziadków Lechonia. Górny rząd od lewej: Dionizy Władysław Serafinowicz, Jadwiga Bulińska - wnuczka Wolskich, Stanisław Buliński - zięć Wolskich, Kazimiera Serafinowiczówna, Józef Serafinowicz, Zofia Serafinowiczówna, Antoni Serafinowicz. Środkowy rząd od lewej: osoba nie zidentyfikowana, Stanisław Wolski, jubilaci, osoba nie zidentyfikowana, Leokadia z Serafinowiczów Chudzyńska, Maria Serafinowiczówna. Dzieci od lewej: Tadeusz Wolski, Zofia Wolska, Leszek Serafinowicz, Halina Chudzyńska 55 8. Zygmunt Chudzyński - cioteczny brat Lechonia. Fot. ok. 1910 r. . . . . . . 59 9. Halina Chudzyńska - cioteczna siostra Lechonia. Fot. ok. 1920 r. ...... 61 10. Józef Serafinowicz - stryj Lechonia. Fot. ok. 1910 r. ......... 69 11. Wiktoria z Kamińskich Serafmowiczowa - stryjenka Lechonia. Fot. ok. 1910 r. "Karoli i Troczewski w Warszawie" ................ 71 12. Kazimiera i Zofia Serafinowiczówny - stryjeczne siostry Lechonia. Fot. 1919 r. ... 77 13. Antoni Serafinowicz - stryj Lechonia. Fot. ok. 1900 r. ......... 91 14. Wanda i Stanisław Serafmowiczowie - stryjeczne rodzeństwo Lechonia. Fot. ok. 1905 r. "Leonardi", Łódź, Dzielna 13 ............... 93 15. Ryszard Serafinowicz - stryjeczny bratanek Lechonia. "Życie Warszawy", "Dodatek Ilustrowany" 1966, nr 7 z 13 II . . . . . . . . . . . . . . . 95 16. Dionizy Władysław Serafinowicz - ojciec Lechonia. Fot. w 1884 r. "Jan Mieczkowski w Warszawie" ................... 101 17. Leszek Serafinowicz. Fot. ok. 1904 r. "M. Borkowska w Warszawie" . . . . . 105 18. Dworzec Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Kartka poczt, kolorowana. Zbiory Biblioteki Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu ......... 107 281 19. Ratusz warszawski w 1904 r. Kartka poczt, jednostronna, kolorowana . . . . . 117 20. "Napoleon I pod Waterlou" [!]. Rys. Leszka Serafmowicza na kartce poczt. Dat. 25 II 1913 123 21. "Kazia na kozie w sieradzkim parku", czyli autor na lamie w warszawskim zoo latem 1937 r. 127 22. Ojciec Lechonia w latach dwudziestych. Fot. Karol Pęcherski, Warszawa, Nowy Świat 57 133 23. Jan Lechoń - radca Ambasady RP w Paryżu ........... 139 24. Tekst Kolędy z dedykacją przepisany przez Lechonia 29 X 1938 ....... 141 25. Maria z Niewęgłowskich Serafinowiczowa - matka Lechonia. Fot. ok. 1890 r. ,,Karoli et Troczewski w Warszawie" ................ 151 26. "Hultajska trójka", czyli Zygmunt, Wacek i Leszek. Fot. pocztówkowa w 1906 r. . . 161 27. List Marii Serafinowieżowej. Dat. 7 VII 1913 ........... 167 28. Matka Lechonia w latach dwudziestych. Fot. "Br. Mieszkowski w Warszawie" . . . 185 29. Zygmunt Serafinowicz w 1959 r. ............... 197 30. Wacław Serafinowicz w latach trzydziestach. Fot. "Muza", Warszawa ...... 201 31. Janina z Eichlerów Serafinowiczowa, żona Wacława. Fot. - własność Ireny Eichlerówny 205 32. Pałac Teppera przy ul. Miodowej 7/9 w latach dwudziestych. Fot. zbiory Muzeum History cznego m. st. Warszawy ................. 213 33. Leszek Serafinowicz. Fot. w 1902 r. "M. Borkowska w Warszawie" ...... 219 34. Maria i Dionizy W. Serafinowiczowie, Maria Serafinowiczówna, Zygmunt, Leszek, Wacław na wakacjach w Ojcowie. Fot. pocztówkowa w 1909 r. ......... 225 35. List Marii Serafmowiczówny -ciotki Lechonia. Dat. 6 III 1911 ....... 227 36. List Leszka Serafmowicza do stryja Józefa. Dat. 27 VII 1909 ........ 231 37. Rysunek Leszka Serafmowicza na kartce poczt. Dat. 24 II 1913 . . . . . . . 233 38. Rysunki Lechonia, nie dat. ................ 237 39. Teatr w Łazienkach. Kartka poczt, z 1910 r. ............ 241 40. Leszek - Jan Lechoń, autor zbiorku Na złotym polu. Fot. w 1913 r. "E. Modzelewski,Var- sovie" ..................... 247 Wstęp-Stanisław Kaszyński ............. l "Kto to jest ten Lechoń?" .............. 21 Pradziadek Lechonia i jego pochodzenie ......... 23 Dziadkowie ................... 29 Ciotki i cioteczne rodzeństwo ............. 51 Stryj Antoni i stryjeczne rodzeństwo ........... 88 Ojciec ..................... 98 Matka ..................... 143 Brat Zygmunt .................. 191 Brat Wacław ................... 200 Leszek Józef-Jan Lechoń .............. 210 Zamykani album ................. 250 Przypisy .................... 255 Dokumenty Józefa Serafinowicza seniora ......... 269 Indeks osób ................... 275 Spis ilustracji ................... 281 *L*Ł MS.•**,-,<>:. 19 20 21 2: 2! 2 2 "Czytelnik", Warszawa 1993. Wydanie I Ark. wyd. 15,3; ark. druk. 17,75 Skład: Zakłady Graficzne w Toruniu Druk i oprawa: Olsztyńskie Zakłady Graficzne Zam. wyd. 478; druk. 1103/93 Printed in Poland