ROBERT WAGNER OPERACJA SCHMÄTERLING v. 1.41 Copyright© Robert Wagner 2001 – 2004 Przed przystąpieniem do lektury sprawdź czy posiadasz najnowszą wersję tej powieści. Jeśli nie, możesz ją w każdej chwili pobrać pod adresem: www.robertwagner.prv.pl Jeśli tylko pragniesz wiedzieć wszystko, to znaczy rzeczy, których nie opisano ponownie, aby uniknąć zbędnych powtórek, wskazane jest abyś przeczytał najpierw powieść pt. Zabijcie ich wszystkich, którą również możesz znaleźć pod tym samym adresem. LICENCJA Plik pt.: Operacja Schmaterling w poniższej postaci, jest zupełnie bezpłatny. Oznacza to, że autor wyraża swoją zgodę na jego dalsze powielanie, kopiowanie, drukowanie, przesyłanie drogą elektroniczną oraz wszelkie inne rozpowszechnianie, pod warunkiem nie pobierania za to żadnych opłat. Na wykorzystywanie go do celów innych jak lektura autor nie wyraża swojej zgody. Jednocześnie autor nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności za ewentualne złe wrażenia, urażone uczucia, obrażone wartości i inne czynniki w tym nawet te, mogące wystąpić dopiero po jego przeczytaniu. Uwaga! W żadnym wypadku nie powinni go czytać przede wszystkim: rolnicy, zwolennicy: nazizmu, faszyzmu, futurofaszyzmu, neofaszyzmu, futurofaszyzmu neorolnego oraz Fuhrera, jak również miłośnicy zwierząt, roślin oraz Brytyjczyków, pacyfiści, ekolodzy, wegetarianie oraz osoby o skłonnościach samobójczych no i dentyści, bo ich nie lubię za kanałowe poczucie humoru. Ponadto autor ze swojej strony gwarantuje, że poniższy plik nie zawiera żadnych wirusów ani też innych, szkodliwych programów i życzy – smacznego. Jeżeli jesteś nadwrażliwy, nieletni lub nie akceptujesz powyższych warunków – nie czytaj tej powieści! Robert Wagner „Idea walki jest tak stara jak samo życie, bo życie można zachować tylko wówczas, gdy jakieś inne życie ginie w walce. W walce tej zwycięża silniejszy i dzielniejszy a mniej dzielny i słabszy przegrywa. Walka jest matką wszystkiego” Adolf Hitler * PROLOG * HERMES Ośrodek Szkoleniowy Kadetów – wokołomarsjańska orbita geostacjonarna 30 lipca 2765 Upał w ośrodku panował wszechobecnie przenikając w równym stopniu wszystko oraz wszystkich. Po kadetach, skwar dawał się we znaki spływając im bystrymi strumykami potu za kołnierze oraz wykwitając wielkimi plamami lepkiej wilgoci na plecach oraz pod pachami. Upał czasami tylko, kiedy agregaty dotykała jakaś awaria, odrobinę się zmniejszał, lecz od pół roku nic takiego się w maszynowni nie wydarzyło więc grzało bezlitośnie dzień i noc, bez przerwy. Poza tym, upał był jak zawsze nieznośny i odkąd tylko pamiętano, przekraczał wszystkie dopuszczalne normy. Gorąco było jedyną rzeczą, na którą ze stuprocentowym prawdopodobieństwem w koszarach można było liczyć. Wszystko pozostałe, w tym oczywiście harmonogram zajęć, było nieustannym kalejdoskopem zaskakujących i nieprzewidywalnych zmian. Zmian mogących nawet najbardziej zrównoważonego robota wyprowadzić z równowagi. – Puszczanie bąków nie jest wbrew pozorom, wcale prostą sprawą. Na pewno nie, panowie kadeci. – Ned oznajmił pozostałym uroczystym tonem. Następnie, przerywał na chwilę pochłonięty usuwaniem ochronnego, stalowego stelaża w jaki armia w trosce o jego szyję wyposażyła kołnierzyk bluzy od munduru. – Nie? – zaskoczonym tonem zapytał kilkuosobowy chór podnosząc na niego spojrzenia. – Nie tak prostą przynajmniej, jakby się mogło prostodusznym prostaczkom, czyli wam wydawać. – odparł. Wepchnął na miejsce usuniętego właśnie stelaża doskonale dopasowany kawałek tektury, któremu z pomocą noża udało się w końcu nadać idealny kształt. Na zakończenie z ciężkim westchnieniem obrzucił krytycznym spojrzeniem wynik swoich dwugodzinnych starań. Widząc niczego sobie efekt swej krawieckiej poprawki z zadowoleniem uśmiechnął się i już zupełnie pogodnym tonem dodał. – Ta sztuka, tak sztuka powtarzam, wymaga przede wszystkim długoletnich i gruntownych przygotowań. Całej masy troskliwego trudu, wysiłków oraz morderczej, forsownej samodyscypliny... Kadeci siedzieli na swych łóżkach pochłonięci polerowaniem pozbawionych już pancerza butów, prasowaniem zmodyfikowanych mundurów, usuwaniem z nich tytanowego żelastwa, (dokładnie tak to określali), czyli przeciwpancernych zabezpieczeń, ochraniaczy oraz innymi przygotowaniami do nadchodzącej w ekspresowym tempie promocji. Trzymane w dłoniach, bynajmniej nie dla kontemplacji plazmowe spawarki, przenośne szlifierki i hydrauliczne kleszczozgniatarki zapewniały w sali temperaturę, z jakiej byłby dumny każdy bez wyjątku średniowieczny kowal. Otwarte na oścież wszystkie okna niewiele pomagały jeśli chodziło o temperaturę ale przynajmniej usuwały z sali spawalnicze dymy. Ocierając co chwilę spływający strumieniami pot kadeci zabijali czas leniwą pogawędką. – Samodyscypliny, powiadasz? – ocierając czoło zapytał go Bert spoglądając z niechęcią na odległe, masywne niczym egipskie piramidy, znienawidzone przez wszystkich, sięgające nieba tlenotwórcze agregaty. Agregaty zapewniały swoją pracą w całej bazie tlen oraz niejako przy okazji, przemiłą dla organizmu szkolącego się kadeta, temperaturę czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. – Właśnie, kurewskiej samodyscypliny oraz cierniowej zaprawy i treningu. Jeśli się tylko rzecz jasna, pragnie w tym względzie w ogóle coś osiągnąć. – zaraz zaznaczył Ned popijając nieco wody z samo filtrującej każdy płyn, manierki bojowej. – Co takiego, na przykład? – zapytał Bob, który rzadko kiedy wiedział o co chodzi. – Na przykład w miarę przyzwoity poziom, matołku. – Chrzanisz, Ned! – prychnął Mario natychmiast biorąc w obronę Boba. – Poziom w puszczaniu bąków? O czym ty gadasz, człowieku? – Widzę że wy, baranki naprawdę nie wiecie o tym kompletnie niczego. – westchnął Ned zabierając się ze spawarką za przeciwodłamkowe podeszwy swoich butów. – Chodzi po prostu o to, że nie można puszczać bąków ot tak sobie. – Nie? – W pewnych kręgach uważano by to wręcz za zniewagę. Dlatego należy podejść do tematu poważnie, jak najbardziej naukowo i... – Jakich, kurwa kręgach? – Pierdzieli? – z całej sali dobiegły Neda prychnięcia. Ned zignorował ich drwiący ton i z wyrozumiałym, ojcowskim spokojem ciągnął dalej spoglądając przelotnie na Maria. – Bąki należy puszczać zawsze w sposób właściwy, tępy makaroniarzu. Właściwy powiadam a do tego potrzebne są niestety całe lata cholernie ciężkich przygotowań. Trening jednak to nie wszystko. Bardzo ważne są też, odpowiednia motywacja, zdrowe oraz regularne odżywianie, maksymalna koncentracja, stosowna do okoliczności dieta przed występem oraz oczywiście nieprzerwane, uporczywe i mozolne ćwiczenia. – Ćwiczenia, hę? – Ćwiczenia, bez których nie ma nawet, co marzyć o zbliżeniu się do jako takiego poziomu. Dopiero wówczas, kiedy te wstępne warunki są w pełni spełnione można zacząć myśleć o osiągnięciu prawdziwej doskonałości w tym temacie. Czy opowiadałem wam o czasach, kiedy mieszkałem w Nowym Jorku? – Ciągle o tym gadasz. – padło kilka zgodnych jęknięć z drugiej strony sali. – Miałem wówczas kumpla. Bobbiego. Przez pewien czas kręciliśmy razem klawe interesy. Zresztą nieważne. Ważne jest to, że kiedy Bob puszczał w subgravie bąka to było naprawdę coś. – Ned zrobił pauzę. Odłożył obcęgami na bok zdemontowaną podeszwę i podnosząc z podłogi drugi but ciągnął dalej. – Jego ulubionym miejscem do ataku była stacja na Park Avenue. Godziny szczytu, tłumy nieświadomych ofiar... chyba wiecie co takiego mam na myśli? – Wiemy. – padło z kilku stron jednocześnie. – Bob najpierw przez dobry kwadrans mocno się koncentrował nad wyraz starannie wybierając cel ataku. Kiedy znalazł już odpowiednio zatłoczony pociąg dopiero wówczas odprężał się i przystępował do roboty. Robił to natychmiast, kiedy tylko drzwi się zamykały a pociąg unosił się na poduszkach ale zanim jeszcze ruszał z miejsca. – Dlaczego? – Ponieważ niezwykle ważny jest też wybór idealnego momentu. – Jak to? – Psychologia. Chodzi o spotęgowanie przerażenia. Gdyby to zrobił odrobinkę wcześniej, ludzie by po prostu wysiedli i pojechali innym składem. Gdyby zaś później, pasażerowie wstrzymaliby oddech i za wszelką cenę starali się jakoś dotrwać do następnej stacji. Natomiast kiedy Bob atakował ich w chwili kiedy tylko się zamykały drzwi, natychmiast wybuchała panika, ponieważ widząc zamykające się drzwi i brak jakiegokolwiek wyjścia pierwszą myślą każdego człowieka jest to, że znalazł się w pułapce. To odruchowy instynkt i działa na każdego kto niczego niezwykłego nie spodziewa się. A teraz naświetlę wam co nieco technikę Bobbiego. Otóż on robił to w sposób, uwaga matoły, wyrafinowany i w pełni profesjonalny, czyli wypuszczał bąka niedostrzegalnie. Zazwyczaj zwykłego, cebulowego, ale za to robił to morderczo skutecznie. Hm, co się wówczas działo. Pociąg z wolna ruszał a gaz zaczynał błyskawicznie działać. Kiedy po kilkunastu sekundach jazdy mechaniczne detektory głupiały już do reszty od smrodu i automatycznie odcinały skażony wagon od pozostałych, muchy zdychały w powietrzu, karaluchy skacząc w biegu popełniały zbiorowe samobójstwo, powietrze gęstniejąc natychmiast skraplało się w postaci cuchnącego deszczu a nieprzygotowani na to wszystko ludzie walczyli między sobą wręcz pchając się do wyjścia, przy czym nie mogąc się wydostać przy zmniejszonej grawitacji, mdleli osłabieni wywracając oczy i zwalając się na bezwładną i cuchnącą kupę. Moja wrodzona przyzwoitość nie pozwala mi powiedzieć wam nic ponad to, że potem następował grande finale, czyli koncertowy dopalacz Bobbiego o smaku jajecznym, po którym wszyscy jeszcze przytomni rzygali na wszystkich, a kiedy pociąg dojeżdżał w końcu do następnej stacji, przypominał wszystko tylko nie pociąg a ludzie już nie przypominali ludzi w ogóle. Taki właśnie był Bobby w szczytowym okresie swojej kariery i zawsze udawało mu się zręcznie wymykać tropiącym go stróżom prawa, jakich wciąż nasyłał nowojorski zarząd kolei miejskich. Zanim nasze drogi ostatecznie się rozeszły to właśnie Bobby nauczył mnie wszystkiego o puszczaniu bąków. – stwierdził Ned. Na moment pogrążył się w nostalgicznej zadumie za minionymi czasami, po czym zaraz dodał. – Od niego wiem na ten temat wszystko. Dosłownie wszystko. W tym również to, jak wielką rolę w sztuce puszczania bąków odgrywają odpowiednie przygotowania. – obrzucił słuchaczy przelotnym spojrzeniem. – Z waszych głupich min widzę jednak, że o tym również nic nie wiecie? Uwaga, więc objaśniam. Zrozumcie jedno matoły, nie można tak po prostu nażreć się byle czego wsiąść do grawibusu potem brutalnie zesrać się i szczerzyć zęby z radochy. – Nie? – To byłoby takie wulgarne, nieetyczne, hm... takie kurwa niemieckie, jeśli ech... wiecie, co mam na myśli. Tak zachowują się jedynie prymitywne szkopy, kiedy już nażrą się do oporu swoich, końskich, tłustych parówek i popiją piwa. Nadążacie? – Czyli, że jak według ciebie należy to robić? – zapytał Mario. – Ze smakiem, ot co. Oto cała tajemnica sukcesu w rekordowym skrócie. Reszta jest to tylko i wyłącznie uporczywy trening. Trzeba walnąć z grubej rury to prawda ale po pierwsze, po cichu a po drugie, za wszelką cenę należy przy tym zachować pokerową twarz... – Czyli...? – wtrącił Bob. – Czyli morda jak z kamienia. Zrozumcie to wreszcie. Czy wyrażam się jasno? – Chyba tak. – dobiegło kilka ściszonych głosów. – Czy ktoś z was, zatem tak potrafi, pedały? – zapytał Ned wodząc wzrokiem po wpatrzonych w siebie twarzach. – No widzicie. – rzucił do siebie z rezygnacją. – Prócz tego, sam zapach nie może być za słaby lub Boże broń, skalany jakimiś obcymi domieszkami. Koniecznie i bezwarunkowo musi to być czysty, skoncentrowany oraz niezwykle intensywny smród o jednoznacznej, nie budzącej wątpliwości treści. Żadnych tam, kurwa zbełtanych komponentów czy zmiksowanych mieszanek. To ma być jednolity fetor, którego ofiary nie usuną później z odzieży nawet po czwartym, próżniowym praniu. – Mamy uwierzyć, że ty tak potrafisz? – zaczepnym tonem ponownie rzucił Mario. – Zgadza się. – odparł Ned. Jego twarz była jednym, wielkim promiennym uśmiechem. – To przecież niemożliwe. – rzucił Mario. – Każde pranie usuwa... – Pamiętasz ostatnią balangę w kasynie oficerskim? – Tę z okazji którejś tam rocznicy powstania Korpusu? – Właśnie. – Pewnie że pamiętam, bo była tamta, po chuju afera. – Więc posłuchaj jaka była geneza tej afery. Ten kutas, porucznik Hammer wkręcił mnie właśnie tamtego dnia na przymusową służbę w kasynie. Podstępny skurwiel. W dodatku zesłał mnie tam jako kelnera. Szlag by go. – Ned westchnął. Widząc nieme zainteresowanie w oczach wszystkich usiadł wygodniej po czym rozwinął opowieść, przypalając sobie papierosa. – Było więc tak. Jako że wyrobiłem przed terminem obowiązkową ilość patroli, napierdalając na piechotę z pełnym ekwipunkiem przez dobre dwa tygodnie setki kilometrów za agregatami, należała mi się i to kurwa już od dawien dawna zaległa przepustka. Miałem zamiar z drugim batalionem iść na długo odkładane dziwki. Zamiast na dziwki jednak, przez tego bezdusznego skurwysyna musiałem przez całą sobotę latać z tacą i roznosić drinki pieprzonym oficerom, ich otyłym do niemożliwości żonom oraz zaproszonym gościom. Ech, chuj by spalił jego wieś. – w głosie Neda zabrzmiała nutka spóźnionego żalu za bezpowrotnie utraconą przepustką, która bez jego w niej udziału tak po prostu wzięła i przeminęła. – Tylko nam nie mów, że ta akcja miesiąc temu to była twoja robota. Śledztwo przecież wykazało, że puściły cztery uszczelki przy pociskach chemicznych zmagazynowanych w piwnicach pod kasynem. – zaczął znowu Mario. – Jezu, Mario! Jak rany! Ty naprawdę czytasz te sztabowe okólniki? – Ned zarechotał razem z całą salą, po czym dodał maksymalnie litościwym tonem. – Gdzieś ty się uchował, czereśniaku? Daj spokój, no nie mogę. – lekceważącym machnięciem ręki natychmiast rozwiał jego przypuszczenia, skinieniem głowy uspokoił i zarazem wspaniałomyślnie wybaczył aż tak niespotykaną łatwowierność. – Pociski, to kłamliwa, oficjalna wersja. W rzeczywistości pod kasynem nie ma żadnej amunicji tylko nielegalna bimbrownia, w połowie zresztą moja, a śledztwa nie prowadziła żandarmeria tylko chłopaki z kompanii chemicznej, którzy jedynie poprzebierali się i udawali żandarmów żeby wiara w koszarach głupio nie szemrała. – Skąd to wiesz? – Do licha, nie zgłosiłem się do armii by dokładać do interesu tylko aby coś odłożyć, kurwa. Mój powszedni chleb to jebana, dokładna aż do bólu informacja, a ponieważ to podstawa i fundament mojego wojskowego bytu, wiem o tej lipie z żandarmami od samego początku, bo mam u nich w batalionie zaufanego kumpla, do cholery! – To, po co w takim razie wciskali nam ten cały kit? – Nie chcieli się skompromitować. Autorytet przełożonych poszedłby się jebać i to wszystko. W rzeczywistości te całe gazowanie, to była tylko i wyłącznie moja robota. Moja, kurwa. – Cholera! – Jak to zrobiłeś? – padły pytania. – Naprawdę chcecie wiedzieć? – zapytał ich w odpowiedzi. – Gadanie! – Będzie więc was to kosztowało karton fajek. – Ned sprawnie wycenił wartość swojej opowieści. – Dobra. – podejrzanie prędko się zgodzili. – Tych prawdziwych, z przemytu. – Niech ci, kurwa nasza krzywda... – natychmiast rozległy się masowe, pełne oburzenia protesty. – Żadnego beztytoniowego gówna z kantyny. – podkreślił Ned złośliwie rozkoszując się wyrazem ich twarzy. – No gadaj wreszcie! – po dokonaniu błyskawicznej zrzutki ciekawość, o czym z góry wiedział Ned, jednak zwyciężyła. – No więc było tak. – Ned zaczął opowieść upychając papierosy po kieszeniach. – Jak chyba doskonale wiecie, w piątki grywam sobie z magazynierami w tradycyjnego, weekendowego pokerka. – To wiemy. – Mów o rzeczach, których nie wiemy. – Spokojnie, dojdziemy do wszystkiego. – Ned uspokoił słuchaczy i dodał. – Nie dość więc, że karta mi w ogóle wówczas nie szła to jeszcze przez prawie całą sobotę i to aż do samego obiadu wałęsałem się po całym garnizonie w poszukiwaniu jakiegoś naprawdę spokojnego miejsca, gdzie mógłbym w końcu odespać całonocną imprezkę i nabrać sił na wieczorny rewanżyk. Krążyłem więc po całym, cholernym ośrodku i szukałem potrzebnego mi spokoju. W końcu, po długich staraniach znalazłem wymarzony azyl. Było to u chłopaków na kuchni. No i żeby za długo nie przynudzać o rzeczach nieistotnych powiem tylko, że kiedy ledwie przyłożyłem głowę do poduszki zaraz nakrył mnie w podziemiach kuchni ten wścibski kutas Hammer. Nie dość więc, że nawet oka nie zmrużyłem to on jeszcze, natychmiast po tym jak mnie nakrył, zesłał w podły sposób moją skromną osobę na służbę przy obsłudze wieczornego bankietu... – Dlaczego ci karta nie szła? – rzucił Bob. Zapadło niezręczne milczenie. Kiedy Ned ze spuszczoną smętnie głową wyjaśnił mu przyczyny, dwóch siedzących najbliżej wzięło Boba pod pachy i troskliwie odprowadziło na świetlicę, gdzie przykutego do krzesełka zostawili przed oknem z którego miał przepiękny widok na ćwiczących na dziedzińcu pierwszoroczniaków oraz oczywiście agregaty. – Zatem odpowiednią motywację posiadałeś? – zapytał ktoś, kiedy Ned ponownie się rozpogodził. – Otóż to. – Ned przytaknął głową. – Kiedy oficerska impreza rozkręciła się i przybyli wszyscy, się skoncentrowałem, w szparę pod drzwiami wejściowymi podłożyłem gumowego klina no i... dałem z siebie wszystko. To był bąk jak z bajki, panowie kadeci. Koncertowy tak, że nawet Bobby byłby w swoim czasie z niego dumny. Był gęsty jak marzenie, o wysublimowanym, kwaśno cebulowym smaku. Intensywny tak, że wprost wyborny. Niemal wszystkie baby natychmiast się porzygały a dzięki klimatyzacji z obiegiem zamkniętym, bąk nieustannie wisiał i wisiał sobie w miejscu niczym śmietana z koncentratów... – Baaaaaczność! – ryknął Mario na widok wchodzącego do sali sierżanta. Cała sala w jednej chwili, obliczonej niegdyś starannie na jedną dziesiątą sekundy, umilkła, wepchnęła kompromitujące dowody pod łóżka i wyprężyła się stając na baczność. – Spocznij. – rzucił sierżant. Sierżant Horst pieszczotliwie nazywany przez kadetów Złym Kutasem, odchylając na bok o milimetr górną, silikonową wargę po raz pierwszy w tym roku uśmiechnął się stojąc w drzwiach. Uśmiech ten, mimo że trwał jedną setną sekundy był jak jego właściciel, złowrogi, pełen czystej, bezinteresownej nienawiści, jadowity i złowieszczy. Sierżant błyskawicznie opanował grymas. Posępnym wzrokiem z wolna rozejrzał się po całej sali wchodząc z wolna do środka. Sprzęt jakiego używali znikł co prawda jak kamfora, lecz w powietrzu i tak nadal unosiły się kłęby spawalniczych obłoków jasno świadczące o tym co przed chwilą się tu odbywało. Cała znajdująca się wewnątrz ósemka, milcząco oczekiwała na to, co Zły Kutas powie. Horst był najbardziej znienawidzoną osobą, jaką kiedykolwiek dane im było poznać osobiście. W sposób metodycznie sadystyczny, prowadził skrupulatnie ich szkolenie od samego początku biorąc ich rocznik pod własne skrzydła. W ciągu minionych pięciu lat sprawowania nad nimi swej troskliwej opieki, z całą pewnością zasłużył sobie w pełni na swój przydomek. Wśród kadetów zawsze budził paniczny lęk, mimowolne dreszcze oraz dogłębne przerażenie samą tylko swoją bliską obecnością. Wiedząc doskonale, że wystarczy zbyt gwałtowny ruch gałkami ocznymi, aby natychmiast zostać nagrodzonym całym marsjańskim miesiącem dodatkowej służby w latrynie, stali regulaminowo niczym drewniane posągi wpatrzone wprost przed siebie. Wejście sierżanta zaskoczyło ich kompletnie, ponieważ Mario mający mieć oko na korytarz znowu spieprzył sprawę. W myślach już układali plan jak mu się odpłacą, kiedy tylko Zły Kutas wreszcie sobie pójdzie, ale w tym momencie były to odległe plany. Sierżant wbił, bowiem swoje złośliwie przymrużone, czerwone oczka właśnie w stojącego najbliżej niego Maria i odsłaniając na moment stalowe, powlekane teflonem kły, otworzył usta, aby coś powiedzieć. Po chwili jednak się rozmyślił. Przeciągnął dłonią po pokrytej całą kolekcją starych oraz nowych blizn, o których pochodzeniu nieustannie krążyły w koszarach jedynie przerażające legendy swojej łysej czaszce i... przysiadł sobie na pierwszym z brzegu łóżku. Łóżko należało do Maria. – No i cóż knujecie, chuje? – odezwał się patrząc już normalnie, czyli jadowicie na kadetów. – Melduję sir, że... – przepełniony niewyobrażalną skruchą zaczął niepewnie Mario. – Bierz kubły, szmaty i zamelduj się w latrynie. – od niechcenia przerwał mu Zły Kutas. – Jak sobie w kiblu pożytecznie z tydzień popracujesz, być może nauczysz się nie odzywać nie pytany? No, więc? – zwrócił się do pozostałych, kiedy Mario ze szlochem już odmaszerował pobrzękując wiaderkami. Milczeli. – Dobra. W każdym bądź razie... na czym to, kurwa stanęliśmy? – zapytał Horst drapiąc się bagnetem w pokrytą matowo oksydowanym tytanem szczękę. – W każdym bądź razie. – ktoś życzliwie podpowiedział z drugiego końca sali. Horst rzucił w tamtą stronę błyskawiczne spojrzenie. Jednak mimo wprawy oraz doświadczenia spóźnił się o ułamek sekundy. Szereg spoglądających na niego stamtąd twarzy wyrażał jedynie czystą, nieskalaną niewinność uniemożliwiającą już zdemaskowanie sprawcy. – Pytałem, co knujecie? Parker? – powtórzył sierżant złowrogo. – Nic, sir. – odparł Bert. – Hę? – To znaczy... tego, nic niedozwolonego regulaminem, sir. Przygotowujemy się do promocji, sir. Prasujemy mundury, czyścimy buty bojowe... – Możecie usiąść. – westchnął sierżant wskazując owłosioną ręką łóżko naprzeciwko. Posłusznie usiedli podczas kiedy on sam wpierw pociągnął nozdrzami po czym z wolna pochylił się i rzucił okiem pod łóżko i ponownie się uśmiechnął. Zadowolenie sierżanta było dla nich sprawą co najmniej podejrzaną oraz równie zagadkową. Z czymś podobnym, nigdy się jeszcze nie spotkali. W normalnych okolicznościach już sam widok spawarek używanych poza warsztatami nagrodzony zostałby tygodniem ciężkich robót w dokach próżniowych, nie wspominając już o przeróbkach ekwipunku, za które była tylko jedna kara. Chłosta oraz już zupełnie gratisowo karcer, gdzie w spokoju można było zaszyć popejczowe rany i wyleczyć pozostałe obrażenia podczas dwumiesięcznej rekonwalescencji, ponieważ krótszych zsyłek zwyczajowo się nie stosowało. – Mówiłem do Parkera i Harrisa. – sierżant wyjaśnił zwięźle tym, którzy zbyt szybko się rozluźnili, po czym szybko dodał. – Pozostali posprzątać ten chlew, biegiem wypierdalać na dziedziniec i za minutę zbiórka w pełnym oporządzeniu na placu defilad. – Dlaczego, sir? – ktoś wystękał łamiącym się z rozpaczy głosem. – Dwanaście okrążeń wokół garnizonu. Wykonać natychmiast! I odliczać mi każde jedno tak głośno, żebym nawet stąd was, kurwa słyszał. – Tak jest! – gruchnęło gromko, po czym Kadeci wybiegli zabierając w przerażeniu drzwi ze sobą niczym spłoszone stado bawołów przegnane przez łąkę z suszącą się bielizną. Kiedy ucichł już tupot biegnących metalowym korytarzem ludzi, sierżant wyciągnął z kieszeni beznikotynowe marlboro. Pocierając o siebie dwa zmodyfikowane paznokcie zapalił papierosa, potem poczęstował ich podsuwając uprzejmie nadal płonącego kciuka. Ned z Bertem spojrzeli po sobie zbaraniali. Zły Kutas musiał szykować coś naprawdę niedobrego, lecz nie wiedząc o co chodzi posłusznie zapalili. Zdumieni zauważyli jak Horst uśmiechnął się w przelocie po raz trzeci. To był dzień niespodzianek. Kiedy tylko sierżant schował papierosy, wydobył piersiówkę. Zanim ochłonęli na jej widok w jego rękach, ten szybkim jak atak węża ruchem dłoni, nalał po jednym, po czym piersiówka na powrót zniknęła bez śladu gdzieś pod jego plazmoodporną bluzą. – Cóż. – sierżant podrapał się w głowę patrząc im w oczy. – Mamy, więc promocję, hę? – Tak jest, sir. – służbowym tonem odparł Ned. – To właśnie dziś, sir. – potwierdził również Bert. – Widząc was po raz pierwszy pięć lat temu, nigdy bym nie przypuszczał, że dożyjecie tej chwili. Może jeszcze po jednym, co Ned? Stała się rzecz niepojęta. Horst po raz pierwszy nazwał Neda po imieniu. Spojrzeli po raz drugi po sobie nic już nie rozumiejącymi spojrzeniami. Najpierw poczęstunek prawie papierosem, potem zupełnie już prawdziwym alkoholem a teraz jeszcze to. Sierżant nie użył określenia, chuju, kutasie, sukinsynu, czy choćby banalnego matkojebco lecz powiedział... Ned. O czymś tak nieregulaminowym nigdy nawet nie słyszeli. Ba, nikt nie słyszał. Siedzieli naprzeciw sierżanta na duraluminiowym łóżku marszcząc czoła i bezskutecznie usiłując rozgryźć jego podstępne zamiary w czasie, kiedy ten zaszokował ich po raz kolejny. – Cecil. – przedstawił się wyciągając dłoń. W normalnych okolicznościach natychmiast pospadaliby ze śmiechu na ziemię na sam dźwięk jego owianego odwieczną tajemnicą imienia, co do którego w koszarach krążyły jedynie tysiące nigdy nierozstrzygniętych zakładów i przypuszczeń. Obecnie jednak okoliczności nie były normalne a oni byli zbyt wstrząśnięci, by się śmiać lub chociażby zastanawiać jak na tej informacji raz dwa coś zarobić. Bezwiednie uścisnęli jego powleczoną imitującą skórę, żaroodporną gumą dłoń. – Bert. – Ned. Tymczasem sierżant Horst do reszty się rozkleił uśmiechając się już po raz trzeci. Nie pytając nalał wszystkim jeszcze jedną kolejkę, po czym rzucił. – Wierzcie mi lub nie, ale takie w Korpusie są zasady. Politycy przysyłając tutaj cywilne śmieci wszelkiej maści, każą nam z tej zgrai łachudrów zrobić Strażników. Z tych dwóch tysięcy łazęgów z jakim zaczynaliście szkolenie do końca dotarło nieco mniej niż stu dwudziestu. Reszta odpadła, została usunięta, zginęła podczas ćwiczeń lub sama sobie wyświadczyła przysługę popełniając samobójstwo. Został tylko i wyłącznie zdrowy, wyszkolony rdzeń, czyli wy. – Tak jest, sir. – rozpoznając już tę gadkę gruchnęli gromko zrywając się na nogi. Sierżant uniesioną nieco dłonią rozkazał im na powrót usiąść po czym dodał. – Element niepożądany, niezaradny, nieodporny i nie wart nawet większej wzmianki został w toku szkolenia w sposób sprawny i skuteczny trwale wyeliminowany. Moją niewdzięczną rolą w systemie, było jedynie zrobić z was ludzi godnych noszenia munduru Strażnika. Waszym natomiast jedynym zadaniem, było przeżyć i gorąco mnie znienawidzić... – Ależ Cecil... – zaprotestował nieszczerze Bert. – Tak, tak. Znienawidzić. – ciągnął dalej sierżant. – Dlatego, kiedy kadeci nazywają mnie Złym Kutasem wiem, że w pewnym stopniu mi się to udało i nie zaprzeczajcie. Wiem. Tak już po prostu musi być i już. Sierżant wypił swoją kolejkę jednym, szybkim ruchem po czym zapalił nowego papierosa. Nie wiedząc do czego zmierza nie odzywali się zapobiegawczo. Horst zaciągnął się głęboko i zaraz dodał. – Zastanawiacie się pewnie, dlaczego tu z wami siedzę i tak sobie gadam, hę? Trafił w dziesiątkę. Siedzieli jednak nadal patrząc na niego bez słowa. – Dziś promocja. Kadeci staną się Strażnikami a jutro każdy z nich najpierw wylosuje i zaraz potem odleci tam, gdzie odtąd będzie jego przydział. Ale tyle to już pewnie sami wiecie? – Tak jest, sir. – Każdy ale nie wy dwaj. – wtrącił zwięźle Horst. – Was dwóch, bowiem promocja ominęła. Siedzieli z zamarłymi ze strachu sercami zastanawiając się, co też mogło się u licha stać i do czego w końcu ten drań zmierza. Czyżby w końcu spełnił swoje wieloletnie obietnice i postanowił usunąć ich z Korpusu. I to na kilka godzin przed końcem szkolenia. Po tym wrednym osobniku, jak najbardziej mogli się tego właśnie spodziewać. Coś takiego było oczywiście jak najbardziej w jego stylu. Tym bardziej zastanawiająca była jego dająca do myślenia przymilność. Ten widząc w ich ponurych oczach niewypowiedziane pytanie z przyzwyczajenia podręczył ich trzymając ich jeszcze przez chwilę w niepewności, po czym wydobył z kieszeni dwie koperty, które następnie wręczył im bez słowa. To były takie same srebrzystoszare koperty jak te, w których znajdowały się bilety powrotne dla dyscyplinarnie relegowanych z ośrodka kadetów. Oglądali je już wielokrotnie w ciągu minionych pięciu lat. Drżącymi rękoma niechętnie wzięli je i natychmiast otworzyli. Spodziewając się wewnątrz biletów na Ziemię zachowali ponure milczenie układając w myślach odpowiednio obelżywe i wulgarne wiązanki pożegnalne. W kopertach znajdowały się bilety, a jakże. Tyle, że były one z metalowej folii, czyli wojskowe i nie na Ziemię lecz Marsa więc służbowe. Oprócz biletów koperty zawierały również wykonane z przezroczystego metalu mikronieśmiertelniki stwierdzające, iż obydwaj od trzech godzin są porucznikami w służbie czynnej oraz rozkazy wyjazdu najbliższym transportowcem do Centrum Dowodzenia Korpusu znajdującego się w Thompsontown na Marsie. Poza dokumentami w kopertach znajdował się zaległy za pięć lat żołd, o którym można było powiedzieć wszystko z wyjątkiem tego, że wypychał on koperty. Było to ponad czterdzieści tysięcy dolarów w niewymienialnych nigdzie prócz wojskowych kantyn dwóch bezwartościowych bonach. Bony te co prawda, można było wymienić również u czarnorynkowych kolekcjonerów wojskowych osobliwości, lecz po tak humorystycznym kursie, że nie wartym nawet wzmianki. W normalnych okolicznościach, normalni ludzie oraz naturalnie, normalne dziwki, nawet nie chciały patrzeć na wojskowe bony, ponieważ nie sposób było odróżnić oficjalnych od tych, jakie masowo drukowali sobie sami kadeci w ramach radosnej samopomocy urlopowo koszarowej, która powodowała lawinową inflację i regularne kryzysy wojskowo koszarowe oraz chyba dla równowagi, niesłabnącą koniunkturę w pobliskim przemyśle papierniczo handlowym. Jedynie podczas ich pięcioletniego pobytu krój, wygląd oraz nominały bonów zmieniły się przynajmniej coś z szesnaście razy w związku z nieustannymi wymianami. – Czy to oznacza, że...? – zaczął Bert ze wzruszeniem przytulając po raz pierwszy w życiu oryginalne bony do piersi. – Dokładnie. – rzucił Horst. – Od szóstej dwadzieścia jesteście oficerami a za niecałą godzinę macie odlot ze śluzy północnej. Po drodze pozwoliłem sobie zajrzeć do kopert. – wyjaśnił z tak szerokim uśmiechem że dostrzegli przez moment tuż pod skórą jego warg fragment siatki z drutu nierdzewnego. – Ja pierdolę! – westchnął z niewyobrażalną ulgą Ned. – Nareszcie koniec tego syfu, bagna, gnoju... ale zaraz, chwila. Dlaczego tak nagle, kurwa? – zapytał sierżanta. – I to do samego Centrum? – dodał Bert. O takim przydziale każdy z kadetów mógł sobie jedynie pomarzyć. Rzeczywistość, bowiem była jednak taka, iż z reguły absolwentów drogą losowania przydzielano do konwojowania skazańców, nudnej pracy patrolowej na dalekim Nigdzie albo nieciekawej pracy w siłach porządkowych przy tłumieniu zamieszek gdzieś na niemal niecywilizowanych i w związku z tym wiecznie zbuntowanych zadupiach Układu Słonecznego. – Nie mnie, prostego żołnierza o tak trudne rzeczy pytać. – odparł sierżant chętnie pomagając mu osmalonym kciukiem wcisnąć mikronieśmiertelnik na dolną szóstkę, do której standartowo armia je żołnierzom dopasowywała. – Góra miała zapewne swoje powody wybierając właśnie was a nie kogoś innego. – dodał błyskawicznie wycofując palca sprzed zaciśniętych nieoczekiwanie zębów niezbyt szczęśliwego jego poczynaniami Neda. – Dlaczego? Pojęcia nie mam. Przecież zawsze uważałem, że już dawno powinni was rozstrzelać. – stwierdził gwoli wyjaśnienia. – Ale powiem wam jedno. Odkąd tylko tutaj jestem, a jestem od zawsze, jeszcze nigdy nie słyszałem o takim pośpiechu. – dodał w zamyśleniu. – Musi, jakaś pilna sprawa. – Właśnie mówię. Nie dali nam nawet czasu na uroczystą promocję. – w głosie nadal nieco oszołomionego Neda dało się słyszeć coś jakby zawód. – Pięć jebanych lat czekałem na tę chwilę... – Daj spokój! Czterogodzinna defilada w galowych mundurach na kurewsko rozgrzanym, metalowym placu to chyba nie jest coś, czego można w sumie żałować. – rzeczowo stwierdził Bert sprowadzając go jak zawsze na ziemię. Nawet nie zauważyli, kiedy sierżant nalał nową kolejkę. Wypili po czym zapalili już rozluźnieni. – Chyba nie macie do mnie żalu, co? – spytał Horst. – Ależ Cecil... – No, co ty wygadujesz? – Mam na myśli, że te wszystkie lata... – W porządku jest. – zapewnili go. – To dobrze, ponieważ czasami kadeci okazują się lekko niewdzięczni... – Pięć lat gnojenia i wdeptywania w ziemię, obrażania nas, naszych rodzin, przodków oraz wszystkich znajomych naszych przodków, te nieustanne złośliwe zagrywki i baczne czuwanie aby spokój i pogoda ducha nie zagościły na naszych obliczach dłużej niż na kwadrans, to przecież żaden powód do żalu, prawda? – rzucił do siebie Bert. – Co ty o tym sądzisz, Ned? – Żal i niewdzięczność to nie my. – oznajmił Ned. – Porządne z was chłopaki. – sierżant odetchnął z ulgą. – Napijecie się jeszcze po jednym? – Jasne, że się napijemy. – odparł pogodnie Bert. – Ale nie wy, sierżancie. – przechodząc na służbowy ton wyjaśnił Ned odbierając mu piersiówkę ze zmartwiałych rąk. – Wy żołnierzu, porobicie sobie trochę pompek. Hm, powiedzmy dwieście. I zabierzcie, do cholery bliżej siebie tę gumową rękę. – Ale...? – Wykonać natychmiast. – rzucił bez emocji Bert. – Dwieście pięćdziesiąt za pyskowanie. – zaraz sprostował. Podczas, kiedy sierżant postękując przystąpił do wykonywania rozkazu, obydwaj dokładnie osuszyli butelkę obserwując beznamiętnie jego unoszące się rytmicznie krępe i żylaste ciało. Kiedy Zły Kutas ukończył już rozgrzewkę zaopatrzyli go w maskę przeciwgazową, antybiologiczny kombinezon, żaroodporną pelerynę, narzutkę antyradiacyjną, czterdziestokilogramowy karabinek plazmowy, pozwalający przeżyć dwumiesięczne oblężenie zapas racji żywnościowych upchany w poręcznym tytanowym pojemniku, po czym zawieszając mu dla równowagi na lekko już przygiętym karku dwa siedmiokilogramowe akumulatory z zapasową amunicją dziarsko wyszli z nim na zewnątrz biorąc kierunek w stronę toru przeszkód, gdzie zamierzali w jak najbardziej pożyteczny sposób spędzić resztę dzielącego ich od odlotu czasu. Stali tam sobie paląc jednego za drugim, nieszkodliwe papierosy Horsta, w czasie kiedy ten pracowicie sobie ćwiczył i trenował. Mijając ich przy drugim okrążeniu sierżant łypnął spode łba z nienawiścią. Jego spozierające spoza zaparowanej maski oczka, jeszcze rankiem wzbudziłyby w nich jedynie paniczną trwogę. Jednak obecnie role odwróciły się a jedyną rzeczą, jakiej było im naprawdę żal to szybko topniejący czas, jaki pozostał do startu. Kiedy stwierdzili niepocieszeni, że pozostało im zaledwie dwadzieścia minut do odlotu, postanowili spożytkować je maksymalnie zabierając sierżanta na jego ulubione „wyciąganie rannego towarzysza broni spod ostrzału”. Rannym towarzyszem był zaopatrzony w narysowane kończyny betonowy sześcian o rozmiarach zamrażarki, który kazali mu dostarczyć do szpitala znajdującego się po drugiej stronie garnizonu. Pełznącego z betonem sierżanta gorąco dopingowali, wszyscy tłumnie zebrani w oknach koszar kadeci. Oni również mieli świeżo w pamięci te wszystkie lata, jakie im minęły pod jego opiekuńczymi skrzydłami oraz hektolitry własnego potu jaki od lat wsiąkał w „towarzysza broni”. Nic jednak, co piękne nie trwa długo. Czas płynął nieubłaganie i kwadrans później, chcąc nie chcąc zostawili wyczerpanego sierżanta w spokoju i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku udali się w kierunku śluzy żegnani niemilknącą owacją na stojąco. Pilnujący śluzy północnej żandarm, dwu i pół metrowe, nafaszerowane ekosterydami aż po sam wierzch wzmocnionej turbotytanem czaszki, kwadratowe bydlę, bardzo długo i starannie sprawdzał ich papiery bez przerwy jednym okiem podejrzliwie im się przyglądając. Dopiero po całej minucie drobiazgowych oględzin nieco się rozluźnił. Mrugnięciem powieki wyłączył w końcu świdrującą ich kamerę na podczerwień, jaką miał zamontowaną w gałce ocznej. Sensorem nosowym wyczuł co prawda, alkohol od razu, jednak poza ściszonym warknięciem niczego sensownego nie powiedział. Kiedy skończył miętolić ich papiery niechętnie im zasalutował oddając z powrotem dokumenty. Odbierając je beknęli mu w twarz z cicha i oddali salut niedbałym, trzy lata trenowanym w szatni gestem, który miał już od pierwszej chwili stwierdzać iż jego autorzy to nie nowicjusze tylko zaprawieni i to w niejednej kampanii weterani. Żandarm jednak nie dał się sprowokować. Napiął jedynie ze złowieszczym chrzęstem wszystkie hydrauliczne mechanizmy jakie miał zamontowane w plecach i na zakończenie końcem okrutnie poszczerbionej, stalowej pałki wskazał im w geście będącym parodią uprzejmości dalszą drogę. W minutę dotarli do portu, który jeśli tylko by im bardzo zależało, również mogliby obejść w minutę wokoło. W śluzie stał tylko jeden statek, więc dylematów do którego wsiąść, nie było. Przestarzały, ociężały transportowiec rozgrzewał już silniki szykując się do startu. Obrzucili koszary pożegnalnym, pełnym nienawiści spojrzeniem, po czym przeciągając rozkazami wyjazdu po czytniku wejściowym wkroczyli do środka. Popędzani mechanicznym głosem, który odliczał czas do startu sprawnie odnaleźli kabinę i rzucili się na fotele. Minutę po tym jak zajęli miejsca przypinając się do wygodnych, stalowych siedzeń, transportowiec z konwulsyjnym drżeniem oderwał się od płyty portu i wyruszył w drogę obierając kurs na majaczącego w oddali Phobosa. Kościsty, bezimienny, pilotujący ten złom sierżant musiał mieć żołądek z tworzywa sztucznego, ponieważ dopiero po dwóch minutach przyspieszenia 10g nieco zwolnił. Wówczas wyrównał lot i oddając stery automatom zagadnął ich. – Na Marsa, hę? Wpychając gałki oczne na powrót w oczodoły w odpowiedzi wręczyli mu swoje rozkazy wyjazdu. – Do Centrum. Cholera! – ten mruknął będąc pod wrażeniem. – Nic mi nie mówili, że na pokładzie będą oficerowie. Gdybym wiedział, dałbym nieco mniej gazu... – W porządku. – uspokoił go wspaniałomyślnie Bert. – Możesz to nadrobić podczas lądowania. – Dobra. – Którędy wiedzie wasza trasa, żołnierzu? – rzucił Ned. – Dlaczego pytasz, sir? – Ponieważ to co widzę przed nami za cholerę nie wygląda mi na kurs w stronę Marsa? – Racja. – przyznał pilot. – Lecimy nieco okrężną drogą. – wyjaśnił. – Nieco? – Zostawimy tylko śmieci na Phobosie. W sumie to nawet prawie jest po drodze. – dodał pilot z nieokreślonym gestem dłonią. – A kiedy będzie już po wszystkim to już z pustymi ładowniami lecimy prosto na Marsa wysadzić oficerów. – zaraz dodał. – Śmieci? – nagabnął go Ned. – Gdzieś trzeba przecież je usuwać. – sierżant odparł filozoficznie. Po dwóch minutach masywny transportowiec na dobre opuścił atmosferę. Jak tylko niebo poczerniało pilot zapowiedział manewr i wprowadził transportowca w łagodny skręt. Skręt był łagodny jedynie dla kadłuba, bowiem łomoty przewalających się bezwładnie w ładowniach śmieci oraz ich narządy wewnętrzne usiłujące wyrwać się na zewnątrz świadczyły o czymś odmiennym. Kiedy statek skończył już manewrować sierżant dostrzegł ich wymowne spojrzenia. Przepraszającym tonem bąknął coś pod nosem a kiedy kwadrans później ustawił już transportowca rufą do powierzchni Phobosa wyłączył napęd i przesiadł się na drugi fotel. Tam walcząc oburącz z oporną wajchą, natychmiast uruchomił wrota rufowe. Zaciekawieni obserwowali na monitorach jak dwieście pięćdziesiąt tysięcy ton śmieci, niczym kometa, opadać zaczyna z wolna na rozległą dolinę księżyca. Widok pełen był według opisu pilota pełen majestatu, dostojeństwa i po prostu widowiskowo przewspaniały. Śmieci wysypywały się kolorową, długą na setki kilometrów wstęgą, po czym znikały gdzieś daleko w dole gdzie pod wpływem zmiany grawitacji wiły się niczym gigantyczna serpentyna. Obydwaj z braku czegoś lepszego do roboty, obserwowali na zmianę śmieci oraz wskaźniki ilościowe ładowni, które stosunkowo szybko topniały. Wyładunek był już niemal ukończony w stu procentach, kiedy wszędzie wokół rozpętało się prawdziwe piekło. Przestrzeń nad Phobosem w jednaj chwili rozjarzyła się dziesiątkami jądrowo plazmowych eksplozji a wokół transportowca przemykać zaczynały coraz to nowe smugi pocisków, torped oraz co gorsza zaczęły pojawiać się niepokojąco bliskie błyski dział laserowych. – Kurwa! – zaklął sierżant odrzucając na bok kubek z lurowatą kawą i nie czekając, aż reszta śmieci wypchnięta zostanie na zewnątrz uderzeniem pięści wyłączył hydrauliczne spycharki pozbywając się reszty śmieci za jednym zamachem. W czasie, kiedy milkły już wszelkie dźwięki dochodzące z siłowników, sierżant wskoczył na fotel pilota, zapiął pasy i pochwycił nerwowo manetki sterowe. Widząc jego pośpiech sami również przypięli się bez słowa. Sierżant bez słowa wprawił transportowca w tak gwałtowne przyśpieszenie, że pozapadały im się nawet dziąsła w stronę gardeł. Następnie kolejno zrobił kilka uników, podczas których dziękowali opatrzności za to że zdążyli pozapinać pasy. – Co to kurwa jest? – po kilkunastu sekundach wrzasnął w jego stronę Ned kiedy już odzyskał mowę. – Walą do nas sukinsyny! – wrzasnął równie głośno w odpowiedzi sierżant jednym uderzeniem pięści zamykając ostatecznie tylne wrota. – Jakie sukinsyny? – Sukinsyny z artylerii! Kiedy ciągnący się za transportowcem długi na kilkaset kilometrów pas śmieci przestał wreszcie zdradzać ich pozycję, pilot odetchnął wreszcie z ulgą. Dla pewności jak to ujął, włączył jeszcze ekrany maskujące, po czym uraczył ich 15g zmieniając jeszcze kilkanaście razy kurs dla zmylenia wrogich torped. Ich skurczone wspólnym strachem żołądki w jakiś przedziwny sposób tym razem nawet nie zaprotestowały. Kiedy transportowiec oddalił się już na bezpieczną odległość od księżyca a największe zagrożenie minęło, aczkolwiek nie do końca, bowiem co kilka minut komputatory wprowadzały jeszcze śmieciarkę na kurs awaryjny unikając kolizji z nadlatującymi torpedami, Ned zapytał go ponownie. – Pytałem, co to było, do cholery? – zapytał Bert. – Toczymy z kimś wojnę sierżancie, czy jak? – Skąd? To nasza, własna, kochana artyleria po prostu nas namierzyła. – Jak to, nas namierzyła? – To długa historia. – sierżant jednak nie był skłonny do wyjaśnień. – Omal tu nie zdechłem, w dodatku to mój pierwszy dzień wolności, zatem gadaj draniu. – Bert zaproponował łagodnie zakładając na jego szyję potrójnego marsjańskiego nelsona. – Prawie tu wyparowałem kurwa i chcę wiedzieć dlaczego, do cholery. Sierżant zgięty już w pół milczał jednak jak zaklęty. Widocznie ćwiczył kiedyś jogę lub pracował w cyrku. – Wykręć mu jeszcze odrobinkę lewą nogę, aż popękają mu jelita i nerki. – fachowym tonem poradził Ned stojący z boku. – Będziecie srać przez rurkę, sierżancie. – maksymalnie lekarskim tonem dodał w stronę pilota. Bert zwiększał nacisk z rozmysłem, powoli i stopniowo. W chwili, kiedy obie pięty nieszczęśnika zetknęły się z uszami i coś chrupnęło nieprzyjemnie w jego kręgosłupie sierżant wreszcie zmienił zdanie wywracając młynki oczami. Bert widząc na jego twarzy pierwsze oznaki mowy ciała, rozluźnił odrobinę uchwyt. – Dobra, będę mówił. – ten wychrypiał. – No już dobra, ech... – zaraz dodał. – Tylko bez lipy. – ostrzegł go Bert. – No to puszczaj, do cholery. – Gadaj. – Bert uwolnił go z uchwytu. – Kiedyś, dawno... – Jak dawno? – Bert zawsze wolał słuchać konkrety. – No... jakieś trzy lata temu, ktoś od nas z batalionu sanitarnego wpadł na pomysł. – Pomysł? – Aha. Pomysł racjonalizatorski, jeśli chodzi o ścisłość. – Chodzi. – potwierdził Ned. – Jaki pomysł? – Zamiast po prostu wywozić śmieci na orbitę i odpalać samonaprowadzające się kontenery w stronę Słońca zaczęto je wysypywać na powierzchnię Phobosa. – Po jaką cholerę? – Jak to? Phobos jest bezludny, w związku z tym bez znaczenia a swoją nieregularnością wkurwia jedynie wędkarzy, komplikując im przypływy. Wszystkim innym jego obecność najzwyczajniej zwisa. Poza tym służy jedynie jako poligon dla tych sukinsynów z artylerii... – Że to sukinsyny to już wiemy. – przerwał mu Ned. – Mów o śmieciach. – A tak. Więc, jak mówiłem ktoś, kiedyś wpadł na pomysł. – Kto to taki? – zapytał go ciepło Ned. – To było tak dawno, że nikt już nie pamięta. – odparł sierżant patrząc mu prosto w oczy. – Wszyscy nazywają tego dobrego człowieka po prostu tajemniczym, anonimowym, sanitarnym przodkiem. – Rozumiem. Mów dalej. – Otóż, on pierwszy wpadł na przełomowy pomysł aby zrzucać śmieci na Phobosa a wszystkie niewykorzystane kontenery, silniki i zaoszczędzoną w ten sposób nadwyżkę paliwa, eee... zaofiarować potrzebującym... – Czyli z przyzwoitym zyskiem opylić na Marsie? – wpadł mu w słowo Bert. – Na pewno nie jest to działalność przynosząca straty. – bąknął w odpowiedzi sierżant. – Chyba wiecie sierżancie, co o czymś takim twierdzi regulamin? – Regulamin nie zabrania pomagania innym. – Ależ skąd. Działalność czarnorynkowa nagradzana jest rozstrzelaniem lub dożywotnią zsyłką do jednego z ziemskich obozów pożytecznej pracy. – Dajcie spokój. Regulamin nie zabrania myśleć oszczędnościowo. – odparł nie zrażonym tonem sierżant. – A skoro na jednym transporcie można zarobić na czysto około stu tysięcy... – Sto tysięcy!? – jęknęli mając świeżo w pamięci ile trudu, potu i zniewag kosztował ich pięcioletni żołd. – Prawdziwych, nowych dolarów? – No właśnie. Jakiś wewnętrzny głos od razu mi powiedział, że to was zainteresuje. – sierżant uspokoił się już całkowicie. – Jeśli, panowie oficerowie zachowamy na ten temat milczenie, to na wasze konta mogłoby wpływać powiedzmy... pięć tysięcy miesięcznie. – Proponujesz nam łapówkę? – zapytał Bert. – I w dodatku, za tak niepewny interes, że nie wiadomo czy dożyjemy pierwszej wypłaty? – uzupełnił Ned. – Płatne w jednorazowej racie. – wyjaśnił sierżant. – Z góry, naturalnie za powiedzmy... cały rok. – Chcesz przekupić oficerów? – Sześć tysięcy. – Sąd polowy! – Degradacja! – Siedem. – Nie wyjdziecie już nigdy z karnej kompanii, sierżancie. – zapewnił go Ned. – A jak już wyjdziecie, to prosto do obozu cywilnego. – dodał Bert. – No dobra, dziesięć kawałków. To moja ostatnia oferta i nie podlega dalszej negocjacji. Inaczej się po prostu już nie będzie opłacało. Jeśli mnie naprawdę zdegradują i wyleją z armii, pieprzę to. I tak już sporo odłożyłem i dam sobie potem radę. – sierżant bezradnie rozłożył ręce dając im do zrozumienia, że jest mu już naprawdę wszystko jedno. – Stoi. Podali mu numery swoich kont. Sierżant zrobił kwaśną minę oraz przelew i minutę później piwem wznieśli toast. – No dobra sierżancie, ale ja w dalszym ciągu nie wiem jednego. Dlaczego nasi nas ostrzelali? – zapytał go Ned kiedy już opróżnił swoją puszkę. – To zabawne ale wszystko przebiegało bez najmniejszych komplikacji, łatwo, prosto i przyjemnie dopóki ktoś, kiedyś, omyłkowo rzecz jasna, nie zrzucił śmieci na ich stanowiska ogniowe. – Tych z artylerii? – zapytał go Ned. – Tak, to taka smutna historia. – Omyłkowo? – rzucił Bert. – Prosimy o szczegóły. – dodał Ned. – To były takie tam urodziny. – sierżant rozwinął opowieść. – W tamtych odległych czasach, jeszcze przed jebanymi cięciami w Korpusie, załogi sanitarnych transportowców liczyły po pięć osób plus robot. To były dobre czasy. Dowodził nami pewien porucznik, którego nazwiska już nawet nie pamiętam. Przydzielili go nam na dowódcę, no wiecie jak to jest, jakoś tak nagle i bez uprzedzenia a gość był początkowo naprawdę upierdliwie skrupulatny i tego no... regulaminowy. Nawet słyszeć nie chciał o jakiś oszczędnościach tylko wolał bezmyślnie trwonić szmal podatników. Potem dopiero nieco znormalniał i po jakimś czasie, odrobinę dał się nawet lubić. No ale to w późniejszych latach. Z początku był jak mówiłem, naprawdę przykry. No w każdym bądź razie facet miał pewnego dnia drobny wypadek. Przycięły go wrota rufowe podczas nadzorowania załadunku w sposób dość nieszczęśliwy i żeby nie przynudzać powiem tylko, że ze starego ciała ocalała mu jedynie głowa no i niemały fragment ręki. Chyba lewej ale nie przysięgnę. Resztę zmiażdżonego ciała potem mu sklonowali i doszyli ale nie tak do samego końca. Wjebało się bowiem jakieś zakażenie do pojemnika z jego zapasowym sercem no i każde kolejne klonowanie powtarzało się z tym zakażeniem. Żeby więc jakoś postawić nieszczęśnika na nogi sprowadzono mu zupełnie nowe serce prosto z Ziemi, pochodzące od jakiegoś grawicyklisty, który również miał wypadek... – Co wy nam tu pierniczycie, sierżancie? – warknął Ned na niego. – Do rzeczy. – ponaglił go Bert. – Już dochodzę do sedna. Cierpliwości. Grawicyklista zamiast starego serca wolał zupełnie nowe a te po wypadku chociaż całkiem dobre zdecydował się dla zysku opchnąć i tak trafiło ono do naszego pechowego porucznika. Tak się jednak niejako przy okazji złożyło, że jego dawca serca urodził się w ten sam dzień co nasz porucznik. Już rozumiecie? – Nic nie rozumiemy. – odparli jednocześnie. – Więc objaśniam. To był rutynowy kurs ze śmieciami a nasz porucznik miał właśnie te swoje cholernie fartowne urodziny. I to nie takie sobie zwykłe, podkreślam ale PODWÓJNE URODZINY. Coś specjalnego i wyjątkowego, rozumiecie? No nieważne. – sierżant machnął ręką. – Ważne jest to, że na Hermesie nie za bardzo są możliwości na zrobienie porządnej imprezy. O tym chyba coś już wam wiadomo? – Oj, wiadomo. – przyznali. – Urządziliśmy więc sobie porucznikowo urodzinową popijawę na pokładzie po to, aby uniknąć tej całej koszarowej drętwoty oraz przykrego, służbowego skrępowania i stworzyć przyjacielską, hm... to dobre słowo, serdeczną atmosferę. Warto tu wspomnieć również o tym, że z Marsa zabraliśmy w tym celu kilka chętnych dziwek, parę skrzynek porządnej gorzały i dopiero tak przygotowani ruszyliśmy z imprezą hej na orbitę. Obydwaj uwielbiali tego typu opowieści. Poczęstowali sierżanta papierosem i nie przerywając mu, by przypadkiem nie utracił wątku słuchali dalej. – Traf chciał, że jedna z nich naprana jak szturmowy torpedowiec zaczęła w czasie orgii manipulować łapami przy sterówce załadunkowej i zwaliła nieszczęśliwie cały ładunek śmieci wprost na batalion artylerii odbywającej akurat wtedy na Phobosie te swoje, cholerne manewry. Daliśmy wówczas stamtąd nogę tak szybko, że nikt nas nawet nie zauważył. Nikomu na Phobosie, co prawda nic się nie stało bo śmieci opadły wolno, no ale ucierpiała i to bardzo ta ich czereśniacka duma. Próbowali jakoś dojść do siebie i puścić incydent w niepamięć ale cała armia coraz bardziej się z nich śmiała w miarę jak się coraz szerzej rozchodziły o tej ich przygodzie wieści. Kiedy po całym Układzie Słonecznym zaczęły już krążyć dowcipy, że Obcym znudziło się robienie na Ziemi zbożowych kręgów i przenieśli się w okolice Marsa tworząc śmieciowe serpentyny, ich dowódca wkurwił się na dobre i zarządził zrzutkę, po czym wynajęli z żandarmerii najlepszego detektywa. Skurczysyn dobry był, muszę przyznać i pochodzenie naszych śmieci raz dwa się wyjaśniło. Był malutki skandal, petycje i protesty. Potem heca urosła i dotarło w końcu aż do sztabu. Całej aferze jaka potem wynikła udało się wówczas sprawnie ukręcić łeb zwalając winę na awarię urządzeń pokładowych i w sumie w batalionie dobry miesiąc ubaw był po pachy z tych nieszczęsnych, przysypanych śmieciem czereśniaków. Tamci z artylerii opacznie jednak odczytali nasze oficjalne komunikaty z wyjaśnieniami i nieźle się wkurzyli. Naprawdę nieźle. – dodał sierżant. – Od tamtej też pory walą bez uprzedzenia do naszych śmieciarek ze wszystkiego, co mają akurat pod ręką. – Teraz rozumiem ich żal. – przyznał Bert. – Ale czy wy z sanitarnego nie możecie po prostu zgłosić do kontroli lotów godzin waszych przelotów nad Phobosem? Tak oficjalnie, żeby nie było potem żadnego to tamto? – Początkowo owszem, zgłaszaliśmy ale i tak strzelali tłumacząc się za każdym, pieprzonym razem, hm... awarią ich systemów alarmowych. Że są zbyt czułe, bla, bla, że ich trwałe przestrojenie zmniejszyłoby obronność, itp. Przerobiliśmy już z tuzin różnorakich, podpartych regulaminem wymówek, tracąc dwie załogi i cztery transportowce. – O kurwa. – No właśnie. Teraz wolimy zachowywać wszystko w ścisłej tajemnicy. – wyjaśnił sierżant z niechęcią. – W ten sposób jest po prostu zdrowiej. – Rozumiem, chociaż na waszym miejscu nie wiem czy aż tak bym ryzykował. Przecież to była niczego sobie salwa i pytaniem jest, czy warto aż tak nadstawiać dupę. – stwierdził Bert. – Od czasu, kiedy za nasze własne pieniądze udało się wyposażyć transportowce w ekrany maskujące, za każdym razem udawało nam się niezauważenie podkraść w pobliże Phobosa. – dodał sierżant. – Kłopoty, jeśli się w ogóle pojawiały to dopiero w momencie, kiedy manna już leciała w dół. Wówczas trzeba nam było nieźle się naskakać, by zwalić ten cholerny towar i nie dać się zdmuchnąć pajacom z artylerii. Trochę mnie dziś zaskoczyli, nie powiem bo przez dwa ostatnie miesiące nawet nic nie zauważali. – Nic? – Nasza tajna broń. Przekupiliśmy jednego z ich kancelistów i dostarczał nam ich aktualny grafik wart i patroli. Dzięki temu posunięciu nasze sanitarki były ostatnio bezpieczne jak jeszcze nigdy dotąd a frajerzy z dużymi pukawkami dowiadywali się o naszej wizycie dopiero, kiedy już wyłazili rankiem z bunkrów i musieli brodzić po śmieciowych Himalajach, godzinami odkopując swe zabawki buldożerami. – Dzisiaj jednak jakoś nie przespali sprawy. – jęknął Ned odruchowo masując się po żołądku. – Musieli chłopa zdemaskować, hm. – mruknął sierżant nie bez żalu. – Zatem, cholewcia znowu będzie ciężko. – westchnął z tęsknotą za czasami, które przeminęły. – W tym cholernym życiu nic nie przychodzi łatwo. – filozoficznie zauważył Ned widząc jego ciężką minę. – To samo powiadam. – poparł go gorliwie sierżant. – Gdyby tylko wtedy ta cholerna dziwka nie dotknęła tej jebanej dźwigni... ech. – To fakt. – przyznał również Bert. – W armii nie ma lekko. – Święta prawda. – sierżant przyznał, po czym zmienił temat wskazując ręką na zbliżającego się na monitorach Marsa. – Za niecałą godzinę będziemy na miejscu, panowie. Obserwowali w milczeniu rosnącą już w oczach planetę. Tuż przed samym wejściem w atmosferę pilot zwolnił nieco transportowca, sprawdził kontrolnie skanery najbliższej przestrzeni, uśmiechnął się, po czym sprzedał paliwo oczekującemu na orbicie stacjonarnej okrętowi przemytników. Po trwającym kwadrans przeładunku, jak tylko umilkł szum agregatów pompowniczych, odcumowali i ruszyli ostro w stronę powierzchni Czerwonej Planety. Wchodząc już w atmosferę sierżant podzielił się z nimi kolejną niespodzianką. Okazało się, iż rutynowo opchnął tyle paliwa co zwykle, nie biorąc w roztargnieniu poprawki na to, ze musi wysadzić dwóch pasażerów na powierzchni planety. Jednym słowem nie miał już w zbiornikach wystarczającej ilości paliwa na dodatkowe lądowanie. Śmieciarka zniżyła jedynie pułap i wściekle rycząc, lotem ślizgowym przeleciała na wysokości dwudziestu trzech tysięcy metrów ponad powierzchnią. Sierżant pomógł zająć im miejsca w kapsule ratunkowej udzielając ochoczo wszechstronnych wskazówek dotyczących jej ręcznego odpalenia gdyby rzecz jasna jakoś nieprawdopodobnie ale jednak zawiodły automaty. – To dziadostwo chyba nigdy nie było używane. – zauważył posępnie Bert. – Jesteś pewien, że to przeżyjemy? – Ned zapytał sierżanta również uważnie przyglądając się doszczętnie skorodowanemu wnętrzu kapsuły – Bez obaw. Cały transportowiec miesiąc temu miał gruntowny przegląd. Kapsuła wyposażona jest w aż czternaście spadochronów. To wystarczyłoby na łagodne lądowanie nawet na Ziemi. Na Marsa opadniecie lekko niczym puch bo ciążenie jest dwa razy mniejsze... – Jeden koma siedem. – sprostował natychmiast Ned. – No w każdym bądź razie, opadniecie lekko niczym płatek śniegu. – pogodnie dodał sierżant pokazując dłonią jak opada płatek śniegu. – Lepiej żeby tak właśnie było. – odparł Bert podając mu na pożegnanie rękę. – Bo jak nie, to po klonowaniu znajdziemy cię i będzie to bolesne spotkanie. – Połamcie karki. Drzwi skrzypnęły, uszczelniacze zaszumiały, w zespole cumowniczym coś szczeknęło, wreszcie zaczepy puściły i kapsuła rozsuwając boczne stabilizatory na dobre odłączyła się od transportowca. Pochłonięci obserwacją trzęsących się monitorów widzieli, że opadają ku powierzchni z zawrotną prędkością. Mające zapobiegać wirowaniu stabilizatory, jakoś nie sprawdzały się. Z zainteresowaniem wyjrzeli przez jedyne okrągłe okienko zobaczyć co tam z nimi. Przez wizjer dostrzegli jak jeden po drugim stabilizatory najpierw się wyginają po czym, kolejno odłamują i odlatują gdzieś na bok znikając z pola widzenia. W chwili, kiedy to się stało kapsuła zaczęła wściekle koziołkować. Bert bezskutecznie usiłował uruchomić stabilizatory awaryjne ciągnąc odpowiednią dźwignię z całych sił. Zapasowe jednak wysunęły się dopiero, gdy z oporną dźwignią pomógł również Ned. Wówczas stabilizatory wysunęły się co prawda z kadłuba błyskawicznie, po czym zaraz rozłożyły, lecz w chwilę po tym one również odpadły odłamując się w przeżartych rdzą na wylot miejscach. – Kurwa, zostawmy wreszcie to dziadostwo w cholerę! – widząc to jęknął zdruzgotany Ned. – Bierzmy się lepiej za odpalanie tych jebanych spadochronów! – Dobra! – Bert porzucił zbędną dźwignię posłusznie zabierając się za tablicę przyrządów. Ta działała bez zarzutu. Już po pierwszym uderzeniu pięścią rozjarzyła się kolorowymi diodami wszystkich systemów alarmowych. Przeważał kolor czerwony. Zupełnie inaczej sprawy się miały ze spadochronami. Jak się niebawem okazało osiem z nich sprzedanych zostało przez zaradnego sierżanta a z sześciu pozostałych działały jedynie cztery. Pierwszy, w chwilę po rozłożeniu, siłą pędu podarty został na strzępy. Drugi wytrzymał nieco dłużej, co pozwoliło nieco wyhamować kapsułę i powstrzymać jej bezładne wirowanie zanim spotkał go los poprzednika. Jak tylko tak się stało kapsuła spadała ponownie nabierając nieco wytraconej już prędkości a na wysokości pięciu tysięcy metrów zaczęły towarzyszyć im świdrujące aż do bólu dźwięki czterech pokładowych syren alarmowych. Te, jak obiecał sierżant, były automatyczne i działały bez wyjątku wszystkie otaczając ich wszechobecnym rykiem, który w żaden sposób okazał się nie do wyłączenia. * CZĘŚĆ PIERWSZA – NAZWISKO * Thompsontown, Mars 30 lipca 2765 – Kwatera Główna Operacji Schmaterling Szef sztabu Korpusu Strażników generał van Hold, spoglądał z wysokości pięciu kilometrów na oszałamiającą panoramę, którą w przeważającej części wypełniał widniejący w oddali Olympus Mons. Oparty o stylową, ręcznie wykonaną i kosztowną zarazem balustradę, jaka otaczała taras tytanowym kręgiem, patrzał zamyślonym wzrokiem wprost przed siebie. Chociaż doskonale wiedział, że tuż pod nim leży miasto liczące ponad dwa miliardy mieszkańców, z których jedna czwarta przebywała w tym samym budynku, nie widział ich, ponieważ uniemożliwiały to zalegające na sześciuset metrach gęste, burzowe chmury. Dziś pogody na powierzchni Marsa nie było. Tego dnia z tarasu 1734 piętra mógł jedynie oglądać najwyższą górę w Układzie Słonecznym. Jej majestatyczne, niemal w całości ośnieżone zbocza, oślepiająco błyszczały w promieniach porannego słońca. Sam szczyt giganta, ukryty gdzieś w górnych warstwach stratosfery, pozostawał jak zawsze niewidoczny. Budynek w którym van Hold przebywał, chociaż również największy na obydwu światach, nie mógł przy Olympusie ubiegać się nawet o miano karzełka. Z tą górą nic nie mogło się równać. Nawet na obydwu światach. Olympus mający przy podstawie ponad pięćset kilometrów średnicy i łączną masę taką, że gdyby stał na Ziemi, natychmiast by się zapadł pod własnym ciężarem przed płaszcz wprost do płynnej magmy, w każdym człowieku wzbudzał szacunek. Generał nie należał jednak do ludzi mitrężących czas na filozoficzne bzdury. Zdecydowanym krokiem podszedł do umieszczonej na poręczy balustrady lunety. Z licznika na wyświetlaczu stwierdził że od wczoraj ubyło dwóch i nachylając się odrobinę obrzucił kontrolnym spojrzeniem, przypominającą szereg maszerujących mrówek, wciąż ponad trzystuosobową ekspedycję wspinającą się mozolnie po zboczu giganta. Wyprawa, której biernie kibicował już od ponad czterech miesięcy pokonała w tym tygodniu czwarty kilometr i zbliżała się powoli do poziomu na jakim się znajdował jego gabinet. Z wiadomości wiedział, że ci maniacy zamierzają pobić dotychczasowy rekord wspinaczki, wynoszący 13 250 metrów i chociaż za cholerę nie mógł zrozumieć motywów jakie nimi kierowały, zaczynał podejrzewać że zamiar ten może im się w przyszłym półroczu nawet powieść. Tak przypuszczał, ponieważ zapaleńcy idąc wytrwale pokonywali mimo wszystko po kilkaset metrów dziennie a lawiny, choroby, awarie kombinezonów oraz nagłe załamania pogody nie wyeliminowały z gry jeszcze nawet połowy z pierwotnych uczestników. Generał westchnął, kciukiem wyzerował licznik, wymienił zarejestrowany przez ostatnią dobę kryształ aby później w gabinecie na spokojnie sobie obejrzeć jak dokładnie zmniejszyła się liczba uczestników, po czym sprawdził stan baterii w samorejestrującej kamerze dołączonej do lunety. Na zakończenie obrzucił pożegnalnym spojrzeniem kolosa i powrócił do gabinetu. Z czterech siedzących wewnątrz osób, jedynie jedna nie była przygnębiona. Człowiekiem tym był świeżo upieczony laureat nagrody Einsteina, prof. Kazuo Jong. Pozostali mieli miny ponure jakby w gabinecie szefa sztabu odbywał się właśnie casting na najbardziej obiecującego oratora mów pogrzebowych. – I jak? – van Hold rzucił w stronę sekretarki. – Jeszcze nic. – ta odparła smętnie unosząc na chwilę głowę znad wyświetlacza. – Chwileczkę! Generale, właśnie dotarła wiadomość, że opuścili już Hermesa i wkrótce tutaj będą. – przeczytała ze swojego komputatora. Van Hold skinął głową, po czym spojrzał na narożnik szyby, jakimś dziwnym, technicznym trikiem, robiący mu za ścienny zegar i zajmując miejsce w fotelu zwrócił się do pozostałych. – No cóż panowie, wygląda więc, że zaczniemy nasze przedsięwzięcie zgodnie z planem. Cieszę się niezmiernie, że w tym doniosłym wydarzeniu zgodziliście się wziąć udział osobiście. Obecnych tu chyba nikomu się muszę przedstawiać ale warto to zapewne zaprotokołować. – dodał spoglądając na sekretarkę. Ta uruchomiła rejestrator i powróciła do milczącego czuwania ponad wyświetlaczem. – Godzina 6.15. – zaczął dyktować generał. – Rozpoczynamy operację o kryptonimie Schmaterling, której celem jest wymazanie z rzeczywistości Adolfa Hitlera. Przewidywany czas zakończenia operacji: dzisiaj, godzina 12.00 marsjańskiego czasu uniwersalnego. Czas trwania operacji w terenie: 13 – 14 dni czasu rzeczywistego. Osoby sprawujące bezpośredni nadzór nad przebiegiem operacji: prof. Kazuo Jong z Marsjańskiego Instytutu Badań Fizykochemicznych, Uli Robinson asystentka profesora Jonga i absolwentka Uniwersytetu Historycznego w Thompsontown, doktor Olaf Baddoc z Nowonowojorskiego Instytutu Przeszczepów Szybkich sprawujący nadzór medyczny nad personelem, agent operacyjny o utajnionych danych personalnych, który przed godziną już został wysłany w przeszłość w celu dokonania rekonesansu rozpoznawczego, dwaj następni agenci operacyjni o również utajnionych personaliach, którzy... hm... – Przybędą niebawem. – podpowiedziała sekretarka zręcznie wpadając mu w słowo. – Właśnie. – stwierdził van Hold. – Formalne przywództwo nad operacją Rada przydzieliła generałowi van Hold, czyli mnie i to chyba tyle wprowadzenia. Jakieś pytania? – Skąd pewność generale, że ci dwaj w ogóle tu przybędą? A przynajmniej w czasie, bo póki co, ich nadal nie ma? – rzucił zwięźle Jong tak grobowym tonem, że van Hold natychmiast go wykluczył z klubu optymistów, i tak wąskiego. – Wystarczy przecież jedna mała zwłoka aby cały, latami doprowadzany do obecnego stanu harmonogram zadań, kompletnie się nam rozpadł i załamał. Czy wy z armii nigdy nie możecie usiąść i się do zadania porządnie przygotować tylko zawsze, ale to zawsze improwizujecie wszystko na ostatnią chwilę? Van Hold spojrzał na niego ciężkim wzrokiem. Kiedy profesor skończył biadolić, odparł mu bez wahania. – Cóż, odpowiadam na pytanie numer jeden. Pewności absolutnej nigdy nie ma, profesorze. Jednak z ostatnich informacji wynika, że agenci są już w drodze i będą tutaj lada chwila. Aczkolwiek ich konkretny czas przybycia i tak nie ma większego znaczenia, ponieważ jak pan doskonale wie operacja odbywa się w przeszłości i moment przystąpienia ich do ingerencji według naszego czasu jest w zasadzie bez znaczenia. A teraz pytanie drugie. Wy naukowcy nigdy tak do końca nie ufacie armii ale zapewniam pana o tym, że jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność i jak wkrótce pan się sam przekona, podczas tej operacji nie będzie miała miejsca żadna, nieprzemyślana prowizorka. Więcej zaufania, profesorze. Więcej zaufania. W końcu, nasza wspólna operacja nie jest czymś nieprzemyślanym lub co gorsza złowieszczym, tylko jednogłośnie uchwalonym na forum Rady przedsięwzięciem chlubnym, które ma za zadanie tylko i wyłącznie zmienić świat na lepsze, czyż nie? – Oby miał pan rację, generale. Według obliczeń każde spóźnienie ma jednak pewne znaczenie. – Jakie znaczenie? – Znaczenie tym większe im większa jest ewentualna zwłoka. Czas nie jest wbrew pozorom taką prostą sprawą. Zwłaszcza jeśli się zamierza działać w dwóch różnych przedziałach czasowych jednocześnie. No ale póki co, nie kraczmy aby nie zapeszyć. Pozwólmy aby sprawy nabrały samodzielnie biegu, zgoda? – No zatem dobrze panowie i panie. – van Hold się rozpogodził. – Zatem dość już tych formalnych dupereli. Bierzmy się w takim razie do roboty to uwiniemy się z tym jeszcze przed lunchem. Chciałbym przypomnieć, że pracy czeka nas dziś całkiem sporo a ponadto w samo południe odbędzie się bezpośrednia transmisja z finałowej rozgrywki Ogólnoświatowej Ligi Wojennej a nie wiem jak wy, ale ja nie mogę tego wydarzenia za nic w świecie przegapić i to nie tylko ze względów zawodowych. – Czyżby pan obstawił rozgrywki, panie generale? – spytał Baddoc ze zdumieniem. – Oczywiście, do cholery! Postawiłem dwie pensje na Pancerne Kutasy Upkego, ponieważ zupełnie nieźle im szło w ubiegłym sezonie. – Dobry wybór, generale? – stwierdził profesor. – Ale czy pan wie, że niedawno zmienili producenta sprzętu i trenera? – Wiem doskonale że zmienili to i owo ale tylko jeśli chodzi o batalion wsparcia, więc co z tego? Trzon ich pułku wodorowych czołgów nadal przecież stanowią na swych Lordach cholernie dobre zawadiaki. Nowy trener to również przyznaję jakaś ciota, czyli nie wprawiona w boju dupa, ale czy to może tak do końca zabić ducha walki u dobrze dowodzonych i już doświadczonych żołnierzy? – No cóż, wkrótce zobaczymy jak sprawy się rozwiną, prawda? – odparł Jong pojednawczym tonem. – Prawdopodobnie nie ma ani jednego człowieka, który nie byłby zagorzałym zwolennikiem Ligi. A przynajmniej ja o takim człowieku jak żyję nie słyszałem. Oczywiście uznam to za zaszczyt mogąc finały obejrzeć z ekspertem. – stwierdził na zakończenie. – Doskonale. – odparł van Hold z zadowoleniem, ponieważ został mile połechtany. – Miejmy więc nadzieję, że się wyrobimy z czasem i nie będzie żadnych komplikacji. Pora więc zaczynać, panowie i panie. Dwa i pół tysiąca ludzi czeka. – dodał żartobliwie naciskając jedyny przycisk na swym biurku. Olbrzymia ściana gabinetu rozsunęła się na boki i oczom zebranych ukazała się wielka hala poniżej, którą wypełniały całe setki ludzi w białych kombinezonach, aparatura, niezliczone ekrany i całe mnóstwo sprzętu, który sprawiał, że hala przypominała centrum kontroli lotów w sporym kosmoporcie. Wszyscy oprócz generała byli pod wrażeniem rozmachu z jakim rozpoczęto przedsięwzięcie. Pierwszy zabrał głos Jong. – Chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, że to co zamierzamy zrobić poparte jest pięcioletnim programem przygotowawczym, niesłychanie drobiazgowymi analizami i niezależnie prowadzonymi symulacjami na najnowszym oprogramowaniu biograficznym, mam jednak jeszcze pewne obawy co do powodzenia naszej operacji, panowie. – Ależ profesorze! – zaprotestował natychmiast van Hold. – Ma pan na myśli coś konkretnego, coś o czym nie wiemy, czy tylko dręczą pana jakieś nieokreślone przeczucia? – Zdecydowanie to drugie. – ten odparł. – Mam nienajlepsze przeczucia związane z nie przeprowadzeniem jeszcze w praktyce prób z Wahadłem. – No to bez obaw. Zapewniam, że my również jesteśmy niepewni co do wszystkich szczegółów, lecz znamy prognozy w nie mniejszym stopniu niż pan. Znamy i jak wszystkim jest wiadomo, są doskonałe. Jestem więc pewien, że wszystko pójdzie jak trzeba a nasze obawy rodzą się prawdopodobnie dlatego, ponieważ nikt jeszcze nie robił tego przed nami. A wykonalność takiego jak to przedsięwzięcia zawdzięczamy tylko i wyłącznie dzięki panu i pańskim odkryciom. Nikt nigdy, zarówno teraz jak i w przyszłości nie zamierza umniejszać pańskich zasług i dokonań. Więc proszę się w końcu rozchmurzyć, profesorze. To wspaniały dzień i zapewniam, przejdzie on do historii. – Oby tylko tej dobrej. – mruknął Jong. – Oby. Z głośniczka zaczęły dochodzić komunikaty o postępie przy rozruchu aparatury. – Sieć komputatorów, przeszła autotest pomyślnie. – Zasilanie awaryjne, przygotowane. Podstawowe, moc dziewięćdziesiąt procent. Ogółem w rezerwie sto siedemdziesiąt dwa procenty wymaganego zasilania. – Młyn zaczyna się obracać. – Pełna stabilność za minus trzydzieści minut. – Widzi pan, profesorze? – rzucił w stronę Jonga generał przyciszając nieco głośnik. – Nawet nasze najkosztowniejsze maleństwo w przestrzeni, funkcjonuje bez zarzutu i za pół godziny będzie w pełni gotowe. – Chyba w końcu przekonał mnie pan co do Wahadła. – ten westchnął z ulgą nie spuszczając wzroku z hali. – Jeszcze tylko jedno nieco mnie przygnębia. – Co takiego? – Czy ci ludzie tam na dole są aby na pewno w pełni kompetentni? – zapytał Jong postukując palcem w odgradzającą gabinet od reszty hali grubą na pół metra taflę szkła polaryzowanego. – Zapewniam pana, że są to tylko i wyłącznie najlepsi w swych dziedzinach specjaliści. Selekcję personelu prowadzono pod moim osobistym nadzorem przez dwa ostatnie lata i osobiście panu ręczę, że nie znajduje się tam nikt kto byłby czyimś szwagrem lub kuzynem. – Na pewno? – Na pewno. No przynajmniej, jeśli nie jest to jednocześnie ekspert najwyższej klasy światowej w swojej dziedzinie. Chociaż każdy z nich posiada wymagane przez nas minimum, czyli przynajmniej jedną Nagrodę Nobla, powiem panu, że dobierając pracowników, bardziej preferowaliśmy ludzi uhonorowanych za dokonania praktyczne oraz laureatów Nagrody Einsteina a tych nielicznych tylko z Noblami skierowano na stanowiska pozbawione mordęg decyzyjnych, czyli do obsługi sprzętu. – Doskonale. – mruknął zupełnie już spokojnym tonem Jong. – Przyznam, że potrafi pan uspokoić nerwowego z natury człowieka. – Nie martwmy się na zapas, profesorze. – Spróbuję. – Na zmartwienia będzie czas kiedy coś nas zaskoczy, ok? – Zgoda. * * * Alt Schweiner, Germania Dolna, Mars Dopiero trzeci i czwarty spadochron odpalone jednocześnie ponownie wyhamowały kapsułę w stopniu pozwalającym na lądowanie. Lądowanie pomimo iż udane, było jak najbardziej ciężkie, trudne, i w niczym nie przypominające opadającego puchu a na podstawie zarejestrowanych parametrów czarnej skrzynki posłużyło w późniejszych latach jako czarny wariant dla niezbyt się przykładających do ćwiczeń w symulatorach kandydatów na pilotów w Akademii Floty. Z wnętrza kapsuły lądowanie dawało się odczuć, niczym crashtest zrzuconego z wieży kościelnej fortepianu. Gdyby obserwatorzy spadającej kapsuły znajdowali się na zewnątrz z łatwością mogliby stwierdzić iż fortepian ów porusza się lotem ślizgowym a gdyby jeszcze byli obserwatorami doświadczonymi z łatwością zwróciliby uwagę, że jedynymi czynnikami amortyzującymi upadek były drzewa oraz spłoszone ze swych gniazd nieliczne zmutowane ptaki. Opadająca pod bardzo ostrym kątem kapsuła wyryła długą na dwanaście i szeroką na pół kilometra przecinkę w gęstym sosnowym lesie, co sprawiło, że po lądowaniu niemal już nie było sosnowego lasu oraz doprowadziło miejscowego hodowcę drzew do szczerego żalu, ponieważ wrak nie chcąc pogwałcić którejś tam zasady termodynamiki, po upadku natychmiast oddał całą nagromadzoną w czasie lotu energię sprawiając, że te z drzew które ocalały podczas lądowania, płonęły obecnie wysokimi na trzydzieści metrów płomieniami trzeszcząc przy tym donośnie. Błękitno pomarańczowe niebo, pod wpływem silnego wiatru wkrótce aż po wschodni horyzont wypełniły kłęby dymu. – Żyjesz? – zagadnął Ned, kiedy ucichły już ostatnie trzaski i łomoty towarzyszące lądowaniu. – Na to wygląda. – odparł Bert. – No to wynośmy się stąd. – Racja, nic tu po nas. Wiedząc już na własnej skórze jak się czuje upuszczony fortepian zgodnie klnąc wszystko oraz wszystkich, lecz szczególnie mocno posiadającego smykałkę handlową sierżanta, uwolnili się z przeciwprzeciążeniowych kombinezonów, złożyli w duchu ich konstruktorom życzenia wszelkiej pomyślności i czując każdym nerwem żar dobiegający z zewnątrz, założyli żaroodporne peleryny, po czym opuścili pojazd odpalając jakoś niesprzedanym ładunkiem wybuchowym zapieczony żarem lądowania luk awaryjny. Ledwie wygramolili się z roztrzaskanej kapsuły na zewnątrz, natychmiast musieli robić żwawe uniki przed żądnym zemsty leśnikiem, który zdążył w mgnieniu oka zmontować złożoną z najbliższej rodziny, sąsiadów oraz dalszych krewnych niewielką, aczkolwiek nienajgorzej uzbrojoną armię mścicieli. – Kurwa! Nie wygląda mi to na pierwszą pomoc, człowieku! – wrzasnął Ned kiedy w szczątki kapsuły trafiać zaczęły pierwsze promienie i pociski. – Wcale nie wygląda! – dodał robiąc unik przed głośnym rykoszetem. – Masz absolutną rację! – odparł Bert wskakując na powrót do wraka. Wkrótce pojawił się z powrotem targając na zewnątrz dwa karabinki plazmowe i skrzynkę zapasowych akumulatorków. – Co to za jebane i gościnne strony, grzecznie pytam? – Ned biadolił przycupnięty za prowizoryczną osłoną z odłamanej pokrywy luku. – Wydaje mi się, że wkrótce dane nam będzie, bliżej poznać tych samarytanów. – Bert odparł mściwym tonem wręczając mu jeden z karabinków. Niebezpiecznie bliskie eksplozje pocisków z moździerza zmusiły ich do uaktywnienia kamuflażu i pełznięcia przez blisko kilometr zanim ustała najgorsza kanonada. Pięć lat intensywnego szkolenia przy ciążeniu 1g sprawiło, że poruszali się o wiele sprawniej od napastników i wkrótce dotarli bez szwanku do samej krawędzi lasu. Dopiero tam zgubili prześladowców. Z pomocą gałęzi i krzewów w kilka minut zorganizowali kryjówkę i wyłączyli kamuflaż oszczędzając energię. Niewidoczni dla wroga, który stracił ich trop postanowili nieco lepiej rozejrzeć się po najbliższej okolicy. W tym celu Bert wystrzelił pozycyjną flarę, która wzniosła się na wysokość półtora kilometra, gdzie zawisła i zaczęła filmować obraz całej okolicy a wyniki przesłała natychmiast do niego w celu przeanalizowania sytuacji. Z wyświetlacza umieszczonego na kolbie karabinka Berta, natychmiast uzyskali obszerniejszy niż dotychczas wgląd w sytuację. Ich położenie było jak się okazało nieciekawe. Nad całym terenem nieustannie krążyły antygrawitacyjne patrolowce prześladowców skutecznie uniemożliwiające im wydostanie się na otwartą przestrzeń. Patrolowce te nie były być może najnowocześniejszymi i pochodzącymi z wyposażenia wojskowego pojazdami bojowymi, lecz poprzerabianymi do walki z kłusownikami kombajnami, jakich powszechnie używali plantatorzy, ale mimo to i tak stanowiły realne zagrożenie, ponieważ zamontowano na nich całą masę mniej lub bardziej legalnego uzbrojenia. Świadczyły o tym uciekające przed płomieniami w stronę otwartego pola zwierzęta, które natychmiast ginęły trafiane przez automatyczne karabinki plazmowe uwieszone pod patrolowcami. Na razie jednak, mające ich wytropić czujniki termolokacyjne skutecznie ogłupiał szalejący w niemal całym lesie intensywny pożar. Ukryci na samym skraju zalesionego obszaru obserwowali pościg szukając jakiegoś rozwiązania. Prześladowcy stosunkowo szybko dotarli i spenetrowali najbliższą okolicę wraku. Wkrótce zdążyli również otoczyć dokładnie cały teren i obecnie gęstą tyralierą przeczesywali go starannie w poszukiwaniu zbiegów. Nad przeciwległym, leżącym w bezpośredniej bliskości rozbitej kapsuły obszarem pojawiły się niebawem pojazdy gaśnicze starające się uratować te resztki drzew, które nie spłonęły. Sytuacja, w jakiej się znaleźli była zgoła beznadziejna. – Popatrz no, kurwa! Się zawzięli... – westchnął Ned przełykając ślinę. – Przecież widzę. Co robimy? – Nie przebijemy się w otwartej walce. Za dużo ich. – A zatem? – Starają się opanować sytuację... – To widzę. – Kiedy już ją opanują i ugaszą pożar zabiorą się za szukanie nas. – kontynuował Ned wskazując na zbliżające się od strony niezbyt odległej osady posiłki. – Nie mając nic innego do roboty szybko im to pójdzie. Jakie więc wnioski? – Nie pozwolimy im na to. – odparł Bert odbezpieczając swój wielofunkcyjny karabinek plazmowy i umieszczając w nim trzy dodatkowe akumulatory. Podkradli się z aktywnym kamuflażem najbliżej płomieni jak się tylko dało, po czym oddali natychmiast bezgłośną salwę w stronę prześladowców krążących w górze. Kiedy cztery z siedmiu patrolowców eksplodując spadły na ziemię, przystąpili do systematycznego ostrzału pociskami zapalającymi tych nielicznych obszarów lasu, które wcześniej nie ucierpiały w ogóle. Zamieszanie, jakie tam wybuchło sprawiło, że obława straciła na chwilę swój pierwotny impet. Szukająca ich tyraliera natychmiast się postrzępiła a nowoprzybyłe posiłki zamiast do walki z nimi przydzielono do zwalczania nowych płomieni, a wszystkie pozostałe patrolowce zapobiegawczo wzniosły się na znacznie większy pułap na razie trzymając się od ogarniętego pożogą obszaru z daleka. – Zyskaliśmy nieco czasu. Co dalej? – zapytał Ned wskazując na walczących z płomieniami mieszkańców osady. – Myślę, że teraz całkiem niegłupio byłoby pozbyć się co nieco tych cholernych, nadgorliwych kmiotków. – zaproponował Bert. – Więc do roboty, stary. – odparł Ned przykładając oko do lunety swojego karabinu. – Ja ich przytnę od lewej ty bierz prawą stronę. – Dobra. Pojedynczymi strzałami starannie przerzedzili szeregi samozwańczych strażaków okrutnie ich dziesiątkując a kiedy niedobitki się gdzieś wycofały oddali jeszcze kilka salw za pomocą pocisków zapalających prosto w stronę zabudowań z których przybyła wroga odsiecz. Minutę później licząca kilkadziesiąt budynków osada, również stała w płomieniach konkurując z sięgającym już stratosfery dymem unoszącymi się znad lasu. Strategia okazała się dobra, ponieważ prześladowcom o wiele bardziej zależało na osadzie niż na lesie. Z lasu natychmiast skierowano w jej stronę dwie trzecie ludzi oraz sprzętu gaśniczego. Do osady dotarło jednak niewiele ponad dziesięć procent tych którzy wyruszyli, ponieważ trasa ratowników przebiegała w polu widzenia karabinowych lunet. – Trzeba będzie później wpaść do tej wsi. – rzucił Bert wskazując wzrokiem osadę. – Po jaką cholerę? – Zasięgnąć języka, ot co. – Zasięgnąć? – spytał Ned. – No wiesz, wypytać wieśniaków o parę spraw. Nie wiem jak ty ale ja nie mam nawet bladego pojęcia gdzie jesteśmy i co się z tym wiąże w którą stronę jest do Thompsontown. – Racja. Kiedy znudziło im się już strzelanie do przemykających polem sylwetek i pojazdów, na spokojnie przystąpili do ostrzału pociskami zapalającymi resztek lasu i wykańczania gaszących go niedobitków. Dopiero jak się już z nimi uporali i w ogarniętym płomieniami lesie nie było prócz nich nikogo żywego, załadowali do karabinków pociski burzące i zachowując aktywny kamuflaż skierowali się prosto w stronę osady. Ponieważ skutecznie pokrzyżowali plany prześladowców i bezpośrednie zagrożenie ich życia minęło, mieli zamiar tylko nieco się rozejrzeć we wsi nie krzywdząc niepotrzebnie już nikogo więcej. Nie zaatakowali zatem osady od frontu i nie wybili przy okazji wszystkich niedobitków tylko nadłożyli drogi i okrążyli wieś wchodząc do niej z drugiej, tej nie nadpalonej strony. Kiedy do osady już dotarli, zauważyli że wysiłek mieszkańców walczących z płomieniami odnosił już pierwsze efekty. Płonęły bowiem, jeszcze tylko dwa niewielkie zabudowania leżące na samym skraju osady. W pierwszym domu do jakiego weszli nie napotkali nikogo. W drugim i trzecim tak samo. W czwartym również nie było nikogo, lecz tam przynajmniej zaopatrzyli się w rękawicowidły służące przy pracach polowych, gumowce z samojezdnymi gąsienicami oraz stylowe berety chroniące przed promieniowaniem, upodabniające ich na pierwszy rzut oka do ludności tubylczej. Tak ucharakteryzowani wymazali jeszcze twarze popiołem z domowego paleniska i pomaszerowali w stronę ratowników z zamiarem porwania jednego z nich i przesłuchania. Jako pierwszy spostrzegł ich jakiś rosły dryblas ciągnący bosakiem na bok płonącą belkę. – Dyć, kaj się kurwa, szwendaliściech? – zagadnął do nich już z daleka. – Powiedz mi Bert, że masz translator. – szepnął Ned posyłając dryblasowi jakiś przepraszający gest widłorękawicą. – Kurwa. – dodał widząc przeczący grymas wspólnika. – Nie wiem jak ty ale ja zrozumiałem tylko jedno słowo. – To i tak o jedno więcej ode mnie. Będziesz więc tłumaczem. – Bert zadecydował w odpowiedzi. Przybierając na twarzach skruszone miny podbiegli truchcikiem do dryblasa, po czym bez zastanowienia chwycili widłowymi chwytakami za belkę pomagając mu ją ciągnąć. Dryblas spojrzał na nich uważniej i już miał zamiar coś powiedzieć, lecz Bert nie pozwolił na to. Zawczasu już bowiem rozchylił połę peleryny i widząc w jego oczach nieprzyjazne lśnienie, przyłożył mu do głowy końcówkę lufy i posłał w nią natychmiast 70 tysięcy volt z ogłuszacza. Dryblas zachwiał się, potrząsnął głową i o dziwo nie zwalił się na ziemię, tylko znów miał zamiar coś powiedzieć. Jednak kolejna dawka, tym razem od Neda już na dobre go zniechęciła do zadawania pytań. – Nic nie mów nie pytany, to nie będzie bolało, ok? – poradził mu Ned. – Jak się nazywasz? – zaraz spytał. – Jorg van der... – Dobra Jorg, posłuchaj. Musimy na kilka chwil spokojnie sobie usiąść i pogadać. Potem spadamy. Gdzie mieszkasz? Dryblas wskazał oczami na wyludniony środek wioski. – Doskonale, idziemy więc do ciebie. Ciągnąc belkę wspólnie w tamtą stronę po chwili zniknęli pozostałym ratownikom z oczu. Wówczas porzucili ją w cholerę i prowadząc dryblasa pod ramiona wkroczyli do jego domu. – Wow. Jorg jesteś sołtysem. – rzucił z uznaniem Ned widząc odpowiednią wywieszkę przed domem. – Myślę że lepiej, to my nawet nie mogliśmy trafić, chłopie. – Czy masz może w obejściu jakiegoś translatora? – zapytał go Bert obchodząc wokoło umieszczoną na samym środku pomieszczenia olbrzymią makietę przedstawiającą jakąś sporą inwestycję, na którą składały się przede wszystkim ustawione równymi szeregami baraki. Jorg skinął głową, stęknął i spod stołu wydobył jakiegoś przedpotopowego translatora. Translator był niemożliwie wielki, wyglądem i wielkością przypominał bardziej przemysłową zamrażarkę ale na szczęście posiadał własne kółka i co najważniejsze działał znakomicie. – Co to jest? – rzucił w stronę dryblasa Ned pokazując na imponującą makietę, kiedy czytnik translatora po całej serii autotestów wyświetlił jedno słowo: ok. – Przypomina mi nie wiem dlaczego, jakiś obóz koncentracyjny. – Świńska ferma. – wyjaśnił Jorg. – Świniobóz, znaczy. – westchnął Ned. – Czyje to dzieło? – Sam go, to znaczy ją zaprojektowałem. – dodał z dumą Jorg. – Gdyby nie ten pożar, ferma byłaby gotowa w przyszłym roku. – Kawał drania z ciebie. – stwierdził Bert. – Obozy koncentracyjne dla zwierząt... – Hej, to tylko ferma. – Świniobóz. – sprostował Ned. – No dobra nazywajcie to sobie jak chcecie. – Jorg wzruszył ramionami. – Nie ma przecież nic złego w fer... świniobozach. – Chyba wiesz o tym, że to nielegalne kmiocie i podpada pod ustawę o znęcaniu się nad zwierzętami? – Hę? – jęknął dryblas. – Jeśli twierdzisz, że to nic złego hodować zwierzęta dla zysku...? Ty chyba nie chcesz mi powiedzieć, że hodujesz świnie dla samej przyjemności i one zdychają śmiercią naturalną? – Skądże. Zamierzam je produkować po prostu dla bekonu i rzecz jasna zysków. Na pewno nie dla przyjemności. – No więc tłumaczę właśnie, że to nielegalne. – stwierdził Ned. – Jak to, nielegalne? – Zabijanie zwierząt dla zysku jest nielegalne, ponieważ podpada pod znęcanie się nad zwierzętami, ponieważ one podczas rzezi cierpią. Kumasz, chamie? – Ach, o to chodzi. – Jorg się rozpromienił. – No to nie ma żadnego przestępstwa. – Jak to nie ma? – Bert nieco zaintrygowany ich rozmową podszedł nieco bliżej. – Moje świnie nie będą cierpiały podczas, hm zabijania. – wyjaśnił sołtys. – Nie ma cierpienia, nie ma więc łamania prawa. – zaraz dodał. – Mógłbyś nieco jaśniej. – Cóż, no więc wyglądać to miało tak. – ten ciągnął dalej wstając i podchodząc do makiety. – Widzicie ten okrągły budynek umieszczony na samym środku kompleksu? – Widzimy. – odparł Ned. – To jest właśnie akcelerator. Mojego własnego projektu zresztą. – Do rzeczy Jorg, do rzeczy. – ponaglił go Ned. – Zwierzę odczuwa za pomocą receptorów, które z pomocą neuronów przesyłają układem nerwowym odczucia bólu wprost do mózgu, zgoda? – Mów dalej. – W moim akceleratorze zwierzę nic nie poczuje, ponieważ śmierć nastąpi znacznie szybciej nim wystąpi uczucie bólu. – Pierdolisz Jorg. Neurony poruszają się z połową prędkości światła. Jak więc chcesz żeby podczas zabijania świnie niczego nie poczuły? – spytał go Ned. – Ty coś kombinujesz. Pewnie chcesz je gazem rozweselić? – No skąd? Kto mówi o gazie? – No to w jaki sposób świnie nie poczują, że się je zabija? – Ha, no właśnie. Będzie tak, ponieważ moje świnie będą rozpędzane do dziewięćdziesięciu pięciu procent prędkości światła, zatem ich śmierć będzie całkowicie bezbolesna. – Jak to dziewięćdziesięciu pięciu procent? – Szybciej się nie da, ponieważ zbliżając się do prędkości światła rośnie masa obiektu, który się zbliża. W naszym przypadku jest to prosiak. I z tego właśnie powodu niemożliwe jest nadanie prędkości światła czemuś co ma masę większą od zera, rozumiecie? – Nie. – Einstein, klasyka? – dodał Jorg. – Też nic wam to nie mówi? – Też. – odparli. – No ale tak już jest, że jak coś ma prędkość to posiada również masę, a jak prędkość rośnie, rośnie też i ona. W miarę jak obiekt zbliża się do prędkości światła jego masa rośnie aż do nieskończoności, a poza tym to ja w ogóle zamierzam zabijać prosiaki w pełni rozkwitu a nie rozpędzać je bez powodu, rozumiecie? – Nie. – Mów wolniej Jorg, bo translator się przegrzewa. – uspokoił go Ned. – Co ty konkretnie pragniesz robić z tymi prosiakami? – Pragnę je uśmiercać w pełni sił, czyli wtedy, kiedy są najbardziej rozwinięte, smakowite oraz jednocześnie wartościowe, nadążacie? – kontynuował sołtys pewnym siebie tonem. – Teraz tak. – No więc gdyby nawet udało się rozpędzić prosiaki do prędkości światła, one natychmiast i to w nieprzyjemny sposób by zmłodniały a to nie jest przecież dla właściciela fermy wskazane, ponieważ zaczęłyby tracić masę, rozumiecie? – Mózgowiec z ciebie Jorg. Mów dalej. – Łatwiej będzie to zrozumieć na przykładzie. Widzicie tę rampę startową? – sołtys zapytał ich pokazując palcem stosunkowo wąskie wejście do akceleratora. – Po umieszczeniu prosiąt w wagoniku, elektromagnesy w ciągu pięciu minut rozpędzają go niemal do prędkości światła, ponieważ jak już wiemy, bardziej się już nie da, po czym następuje nagłe hamowanie. – Gdzie? – O, tu w hamowni. – Jorg wskazał niewielki kompleks do którego bezpośrednio z akceleratora prowadziły szyny. – Wagony w jednej chwili się zatrzymują, zaczepy zwalniają i prosięta siłą bezwładności wyrzucane są z wózka prosto w stronę chłodni. – Żywe? – spytał Ned. – Naturalnie. – Co to za haki po drodze? – Wyglądają trochę dziwnie, przyznaję. – odparł Jorg i dodał. – Jeszcze lecąc, prosięta niejako samoczynnie się o nie zahaczają i w przeciągu jednej milionowej sekundy są już w pełni oskórowane. Następnie nagie tusze przelatują przez plazmowy piec gdzie są wyparzane i trafiają do rozbieralni nadal posiadając trzy czwarte prędkości światła. Po minięciu rozbieralni wlatują już bez wnętrzności do masarni gdzie są dzielone na czynniki pierwsze, potem jest sortownia, dział opakowań i powiem wam, że prosięta znajdują się już w zamkniętych konserwach na jedną dziesięciotysięczną sekundy przed tym, zanim w ich mózgach zdążyłoby się zrodzić coś w rodzaju niepokoju, nie wspominając nawet o banalnym bólu. Ostatnią rzeczą jaką młodzież chlewna będzie pamiętała będzie przejażdżka moim rollercoasterem. W zasadzie więc w chwili śmierci załoga wagoników powinna się nawet nieco cieszyć... – Ty to sobie Jorg, dokładnie wszystko przemyślałeś. – rzucił do niego Ned podejrzliwie. – Przed przybyciem na Marsa studiowałem w Dortmundzie fizykę na uniwersytecie... – Jesteś więc wykształconym świniokatem. – bąknął Ned. – A to co ma być, do cholery? – zapytał wskazując na olbrzymi, majestatyczny posąg leżącej na przednich łapach świni, który znajdował się przy głównym wejściu na teren obozu, a właściwie to sam stanowił gigantyczne wejście do niego. – Świnks. – wyjaśnił dryblas. – To tylko element ozdobny, chociaż nie do końca, bowiem będą się w nim znajdowały również moje biura. Zwiedzający mój świniobóz, przechodzić będą tą olbrzymią bramą, czyli pomiędzy jego łapami i poza tym będzie on najwyższą budowlą w promieniu tysiąca kilometrów. Chodzi tu najbardziej o sam efekt reklamowy... – No dobra, panowie. – przerwał im pogawędkę Bert. – Ned, tubylcy ugasili już pożar a my niczego sensownego jeszcze się nie dowiedzieliśmy. – Racja. – ten przyznał partnerowi słuszność. – Słuchaj Jorg, gdzie my kurwa właściwie jesteśmy i jak daleko stąd dokądkolwiek? – Jak to? To nie wiecie gdzie wylądowaliście? – Nie wiem czy pamiętasz ale mieliśmy drobny kurwa problem z lądowaniem. – rzucił Ned z westchnieniem. – No tak, racja. – przyznał sołtys. – No cóż, znajdujecie się w samym sercu Germanii Dolnej, panowie. – Czy on powiedział Germania Dolna? – jęknął Ned zdając sobie natychmiast sprawę, że Thompsontown znajduje się niemal dokładnie po przeciwnej stronie globu. – O kurwa, nadal będzie zatem odrobinkę ciężko. – zawtórował mu Bert potwierdzając jego najgorsze obawy. – Nie wiem dokąd zmierzacie ale znając miejscowe warunki nie opuścicie żywi kontynentu. – dodał beznamiętnie dryblas. – Gdzie nie spojrzeć same bezludne pustkowia na których można znaleźć jedynie szkodliwe promieniowanie. Nie będziecie mieli się gdzie schronić a kiedy was znajdą, żywcem obedrą was ze skóry za to co tu zrobiliście a jeśli nawet opuścicie wieś, i tak najdalej za godzinę będzie o was wiedział każdy szpicel w kraju. Bez profesjonalnego translatora, z tym kiepskim akcentem nie macie w Germanii żadnych szans. Sam na was doniosłem... – Co takiego? – Bert mu przerwał. – Jorg, no jak mogłeś? – jęknął Ned. – A tak się, kurwa miło z tobą gawędziło. – Jak to, jak mogłem? Spełniłem swój obywatelski obowiązek. Jak zresztą wszyscy zaraz po waszej agresji na naszą ziemię... – Jorg, zamknij się. To był nieszczęśliwy wypadek, no ewentualnie katastrofa, a nie żadna kurwa tam agresja, chamie. – uciszył go Ned i zwrócił się do Berta. – No i co my z nim zrobimy? Żeby kutas jeszcze coś kręcił albo się wypierał, hm a on tak prosto z mostu. Doniosłem na was. – dodał naśladując intonację Jorga. – Jorg posłuchaj. – Bert zwrócił się do niego. – Ni cholery nie wiem po coś ty to zrobił chłopie, ale opowiem ci co się stało z jedynym donosicielem jakiego widziałem. – dodał po czym spytał Neda. – Pamiętasz tego czerepa, który przybył z Niemiec? Helmut jakiś tam? – Oj słabo. Czy to nie ten pięć lat temu, jeszcze na samym początku szkolenia? – Ten sam, dokładnie. – No więc co się z nim stało? – zniecierpliwił się Jorg. – To była prawdziwa sierota a nie żołnierz. – kontynuował Bert. – Przydzielono go do naszego oddziału i od tego momentu przestało nam się wieść. Starał się jak mógł, by wciąż gdzieś umoczyć, podpaść no i bez przerwy, upierdliwie zaniżał nam wyniki bo w zasadzie cienki tak ogólnie był z niego kadecik. Za marne wyniki przejebane miał przez niego cały oddział. On umaczał a jebano nas i tak to właśnie w kółko z tą sierotą było. Został więc dla odmulenia wymoczony w szambie no i żeby się potem biedak nie przeziębił przeczołgano go dla osuszenia z „rannym towarzyszem” kilkanaście razy wokół agregatów. Wiesz Jorg jak to w armii jest? – Nie wiem. – Po to właśnie gadam żebyś wiedział, więc się zamknij i nie przerywaj. – Bert upomniał go podniesionym głosem. – No i traf chciał że szkopina po tym życiowym doświadczeniu zamiast po prostu poderwać się do boju i zwiększyć pracę nad samym sobą, poszedł był jebany no i złożył donos. Wyobrażasz to sobie? – Jak najbardziej. – Miałeś się zamknąć. – tym razem upomniał Jorga Ned. – Przepraszam. – Czy wiesz Jorg co się potem z biednym szkopkiem stało? Jorg milczał. – Jorg, zadałem ci kurwa pytanie! – Bert wrzasnął na niego z odległości centymetra, w najlepszym wojskowym stylu. – Przepraszam, nie wiem. – Czego kurwa nie wiesz? Nie wiesz o co pytam czy co się z nim stało? – Ja już nic nie wiem, ja przepraszam... – wystękał skołowanym tonem Jorg. – Jak kurwa nie wiesz, to zapytaj a wtedy ja ci kurwa powiem! Kumasz, chamie? – Przepraszam, co się z nim stało? – wystękał Jorg. – Nawet jebanych pięciu sekund nie zajęło połamanie mu na grzbiecie wszystkich taboretów. – odparł Bert zupełnie już pogodnym tonem. – Oto co się donosicielowi najpierw stało. – Przepraszam, najpierw? – Potem się powiesił. – Czy mi również zrobicie to samo? – zapytał sołtys z przerażeniem. – Jorg, czy widziałeś żebyśmy nosili ze sobą jakieś taborety? – zapytał go Bert. – Nie. – A co widziałeś? – Ogłuszacza. – Bingo Jorg, widzisz bystrzak z ciebie. – We wsi oczywiście nie ma portala? – bardziej stwierdził niż zapytał Ned, kiedy Jorg już się zadziwiająco prędko podniósł po pierwszej, energetycznej dawce jaką mu zaaplikowali. – Nie ma. – ten odparł z mściwą satysfakcją w głosie. – Najbliższy znajduje się sześćdziesiąt kilometrów stąd, na przedmieściach Nowego Hamburga. – Co robimy? – rzucił w stronę partnera Bert widząc na powierzchni translatora prostą linię z której wynikało że dryblas nie kłamie. – W mieście pewnie już o nas wiedzą a portale są od dawna obstawione. – zastanawiał się gorączkowo Ned ładując kolejne kilowaty w głowę Jorga. – Nie możemy się tak po prostu pchać w pułapkę... – Poddajcie się. – zaproponował nieoczekiwanie Jorg przyklepując dłonią nieco tlące się kępki włosów. Spojrzeli na niego zaskoczeni. – Zgłupiałeś Jorg? Sam powiedziałeś... zabiją nas. – I dobrze, jeśli tylko raz. – No właśnie. – Cóż, jeśli oddacie się w nasze ręce dobrowolnie, osobiście jako sołtys wysunę propozycję na forum sołectwa, żeby was zlikwidowali w moim akceleratorze. Uwierzcie, to naprawdę jest jedyny sposób. Nic nie poczujecie, w stodole mam prototyp i... – Jorg, zamknij się w końcu, dobra. – Ned uciszył go uniesioną ręką. – Ja już nie mam, człowieku baterii na ciebie. Już wystarczająco dużo czasu przez ciebie zmarnowaliśmy słuchając o świniobozach, kiedy wokół nas zaciskała się bez przerwy pętla poszukiwań. Wiedziałeś o tym ale nas nie uprzedziłeś więc się w końcu zamknij, dobra? – i zaraz dodał do Berta. – Zróbmy tak. Wykończmy tych tutaj raz dwa do nogi, to nie pójdzie im zbyt sprawnie ze zrobieniem naszych portretów pamięciowych. – Dobry pomysł. – stwierdził Bert. – Potem natychmiast wyruszymy w stronę miasta a po drodze dalej się pomyśli. – Ned zaproponował dalej. – Zgoda. – Więc do roboty. – Ależ panowie, to niewinni ludzie, kobiety i dzie... – Jorg umilkł kiedy otrzymał podwójny impuls z ogłuszacza. – Spadajmy wreszcie. Buraki się zbliżają. W tej samej chwili nieokreślone głosy jakie dobiegały zza okna przybliżyły się na tyle, że zaczął na nie reagować translator sołtysa. Ze słów jakie z niego padły w mig zorientowali się, że wokół nich ni mniej nie więcej tylko zacieśniał się właśnie ostateczny pierścień obławy. Jak tylko translator rozwiał ich ostatnie i tak marne wątpliwości stało się jasne, że mieszkańcy musieli się jakoś zorientować, że niebezpieczni intruzi znajdują się obecnie we wsi. Wyjrzeli ostrożnie przez szparę w oknie i ujrzeli niczego sobie kilkusetosobową zgraję tubylców uzbrojonych w widły, widlarki, oraz widłownice. Tu i ówdzie nadjeżdżały również przerażające swymi rozmiarami samobieżne widłoroztrząsarki stanowiące czoło pierścienia. Te, kierowane przez równie srogich i olbrzymich operatorów z których min jasno wynikało iż nie jadą sobie powidłować z sianem. – Chyba mamy problem Ned? – Widzę. – Są już wszędzie dookoła. To tylko kwestia paru minut nim nas tutaj znajdą. – Moja amunicja jest na wykończeniu. – stwierdził w odpowiedzi Bert. Rzucając wymowne spojrzenie na pulsującą żółtą diodę na karabinku Neda wiedział że u niego również prąd się kończy. – Więc? – szepnął w stronę Neda. – Cóż, czerwony guzik. – ten zaproponował. – Co? – Słyszałeś. – Jesteś tego pewien? – Jak niczego nigdy przedtem. Jeśli tego nie zrobimy będzie po nas. – W... porządku. – Ned odsłonił przedramię. Rzucił jeszcze pytające spojrzenie wspólnikowi, lecz widząc w jego twarzy wyłącznie aprobatę uaktywnił swój komputator i natychmiast po tym wprowadził w niego kod alarmowy. Kiedy po kilku sekundach przyszedł rozkaz potwierdzenia, powtórzył czynność i czym prędzej skrył się z całym skromnym ekwipunkiem w polu zerowym jakie w tym samym czasie uaktywnił Bert ze swojego przedramienia. Przez pierwszych kilkanaście sekund nic się nie działo, lecz już w dwudziestej siódmej sekundzie oczekiwania na niebie pojawiły się pierwsze błyskawice. – Potraktowali serio naszą małą sprawę. – skomentował widok grzmotów Ned wyglądając przez okno. – Widzę. – Popatrz, użyli nawet zasłony burzowej. Oj, będzie jasno. Lepiej zamknijmy oczy, bo się będzie działo, stary. Tak też uczynili. W kolejnych sekundach jedna po drugiej trzy torpedy plazmowe uderzyły wprost z zenitu w wieś w ułamku sekundy spopielając wszystkich oraz wszystko w zasięgu rażenia. Jedynie wyobraźnia im podpowiadała zdarzenia jakie zachodziły na zewnątrz pola. Nie mając gogli bojowych woleli nie ryzykować oślepienia przez otwarcie oczu. Zgodnie z instruktażem jaki niedawno przeszli w ośrodku, siedzieli przez pierwszą minutę nieruchomo na lekko podkurczonych nogach. W połowie czasu jaki sobie w myślach odliczali dał się wyczuć niewielki ruch, który sprawił że poczuli się jak w ruszającej windzie, a zaraz potem poczuli coś jak upadek z niewielkiej wysokości. Gdy tylko upłynęła minuta niecierpliwie otworzyli oczy. Stwierdzili że znajdują się wprost na gołej ziemi. Właściwie było to centrum szerokiego jak okiem sięgnąć głębokiego na kilkanaście metrów leja. W minutę dotarli do krawędzi i wydostali się na górę. Stąd lej już nie wyglądał na tak wielki jak z dołu, lecz i tak miał dobrze ponad sto metrów średnicy. Po chacie sołtysa jak i wszystkich pozostałych nie było żadnych śladów nie licząc minimalnych, wciąż z ogłuszającym trzaskiem topiących się brył, będących jeszcze parę minut temu solidnymi żelbetowymi budynkami. Strefa zupełnego wypalenia sięgała od jednego do drugiego horyzontu gigantycznym kręgiem. Pod osłoną pola wymaszerowali z tego, piekielnego kręgu. Po kilkudziesięciu kolejnych minutach żar nieco ustąpił, lecz mimo to szli dalej w osłonie. Godzinę później osada nie istniała już w ogóle wytapiając się do końca. Teren potraktowany torpedami przybrał postać niemal idealnie płaską i zeszkloną na powierzchni, a cały obszar zaściełały jedynie, kontury ludzi wypalone w postaci cienia wprost na ziemi oraz szczątki zaadaptowanych domowym sposobem do walki, pojazdów rolniczych, które były nadal świecącymi w snopach iskier niewielkimi bryłkami roztopionego metalu. Wkrótce nawet śladu już nie było i na zakończenie wszystko doskonale się wygładziło. – No i chyba tyle z nimi. – rzucił Ned zatrzymując się jako pierwszy tuż poza wypalonym kręgiem. Bert dołączył do niego i wyłączył pole. Z ulgą wciągnęli w płuca świeże powietrze. Założyli peleryny antyradiacyjne nadal wpatrzeni w obszar zniszczeń. – Cholerne, zawzięte buraki. – westchnął Bert ocierając czoło z resztek potu. – Witamy na Marsie, poruczniku. – rzucił Ned w odpowiedzi. – Niech tylko dorwę tego sierżanta, który nas w to wpakował... – Co ma wisieć... na razie grunt że żyjemy i że obyło się bez klonowania. – Słusznie. – przyznał Bert. – Więc co teraz? – Kiedy jeszcze opadaliśmy w kapsule, przez krótką chwilę widziałem coś jakby większe miasto. To było chyba gdzieś z tamtej strony. – Ned wskazał kierunek ręką. – Też je widziałem, ale to było z dużej wysokości więc ten cholerny Nowy Hamburg jest naprawdę daleko. Bez słowa wyruszyli w drogę. – Co robimy do jutra? – po godzinie intensywnego marszu zapytał Ned. – Do jutra? Musimy się zameldować w Centrum jak najprędzej. – w odpowiedzi Bert odczytał mu oficjalnym tonem stosowny fragment rozkazu. – Przecież po raz pierwszy od pięciu lat jesteśmy naprawdę poza koszarami. Wydaje mi się stary, że niegłupio byłoby najpierw nieźle się zabawić. – Już myślałem, że nigdy tego nie zaproponujesz. – poparł go z uśmiechem. – Jaki więc mamy plan, poruczniku? – Prosty żołnierz nie ma zbyt wielkiego wyboru... – A zatem...? – Ned zapytał znając odpowiedź doskonale. – Znajdziemy jakąś przytulną spelunę, będziemy tam chlać aż urżniemy się w trupka, padniemy pod stolik a potem będziemy rzygać. Zabawimy się też w międzyczasie z panienkami. Może na Marsie, kto wie, dziwki nie znają się na bonach? – To dobry plan. – stwierdził Bert z uciechą. – Tak właśnie zrobimy. Po kilkuminutowym milczeniu Bert nawiązał rozmowę. – Jak myślisz, dlaczego tak nagle nas wezwali? – Pojęcia nie mam, ale... – Ale co? – Gdyby chcieli nas za coś upieprzyć załatwiliby to na miejscu. – No i nie dawaliby nam stopni oficerskich. – Właśnie. – Lepiej, więc nie martwmy się na zapas. Pożyjemy, zobaczymy. – Racja, człowieku. Święta racja. Po szesnastu godzinach marszu jeszcze przed wieczorem dotarli do przedmieść miasta. Obawy że o ich przybyciu władze już wiedzą i zastawiły pułapkę, okazały się nie warte wzmianki, ponieważ Ned sprawnie podłączył się do pierwszego portala jaki napotkali i za pomocą wojskowego szpiega sprawdził czy policja nie założyła na nim przekaźnika, kierującego poszukiwanych na najbliższy posterunek. Kiedy okazało się że tak jest w istocie, wprowadził wirusa do systemu i w kilka minut zrobił w nim potężną wyrwę, niczym fala powodziowa w glinianej tamie. Samoklonujący się wirus poczynił takie spustoszenia i modyfikacje w portalach, że te kierowały na policję wszystkich bez wyjątku podróżujących przez Germanię Dolną ludzi. Zanim wypalili papierosa germańskie posterunki niemal już popękały w szwach od tłumów rozwścieczonych podróżnych. Według obliczeń Neda po dwudziestu, dwudziestu pięciu minutach od wprowadzenia wirusa monitoring systemu stanie się kompletnie niewydolny i w obawie przed jeszcze gorszymi następstwami wyłączony. Aby jednak mieć pewność że nie wpadną w ręce władz, pół godziny później schwytali włóczącego się w pobliżu portala kota i wysłali go na próbę do Nowej Europy tam i z powrotem. Kiedy zwierzak wrócił sprawdzili trasę jego podróży z pluskwy jaką Ned przykleił mu do obroży, po czym wypuścili go na wolność. Kiedy poprychując sobie coś niedobrego kot poszedł gdzieś w cholerę, wymienili uśmiechy ubolewania nad prymitywnymi germańskimi pułapkami, po czym dokonali transferu przedostając się bez przesiadek wprost na drugą półkulę. W Nowej Europie świtało. Kiedy wychodzili ze znajdującej się w samym centrum Thompsontown kabiny odbiorczej, naprawdę zaskoczyła ich imponująca wielkość miasta, dodatkowo podkreślona przez migoczące w resztkach ciemności niezliczone jak okiem sięgnąć neony, które nieustannie przepływały ponad miastem pulsując wszystkimi barwami tęczy. – Witamy w stolicy! – z uśmiechem tak szerokim, że niemal wychodzącym z twarzy, przywitał ich stojący tuż przed stacją jakiś niewielki zasuszony człowieczek o wyglądzie dziwaka. Prócz owiniętego wokół głowy uśmiechu wyposażony był w jakiś niespotykany tułów przypominający kształtem beczkę poruszającą się na karykaturalnie dopasowanych do niej idealną krzywizną, nogach. Obrzucili go milczącym, przeciągłym spojrzeniem. – Widzę, że nie mamy bagażu. – stwierdził człowieczek odkrywczo po tym jak obskoczył ich trzy razy dookoła. – Potrzebujecie przewodnika, taksówki, panienki? A może chłopca, hę? Zignorowali go czekając aż pojawią się karabinki. Kiedy po niecałej minucie broń pomyślnie przeszła wszystkie testy i zapaliła się zielona lampka stwierdzająca że właściciele są upoważnieni do jej legalnego posiadania, karabinki z życzeniami pomyślnego dnia wysunęły się z automatycznego podajnika. – Żołnierze, wow! – mruknął człowieczek na widok broni. – Nie chcecie przypadkiem ich odsprzedać? Naturalnie po korzystnej cenie? – Spadaj pokurczu z powrotem do swojej kreskówki. – poradził mu Bert. – Albo zagubić, bo są takie wielkie, niewygodne, że ho ho, i kupić w zamian coś wygodniejszego? – człowieczek zmienił ofertę. Spojrzeli na niego tak ciężko, że ten już bez żadnych dodatkowych pytań wyparował szybko przebierając nóżkami. Idąc przed siebie rozglądali się ciekawie po najbliższej okolicy. – Spore miasto, co? – rzucił Ned nerwowym tonem. – Mhm. – Bert potwierdził i widząc dziwnie wiercącego się partnera zaraz spytał. – Co tam z tobą? – Kurwa, jak rany. Wiesz jak mnie swędzą plecy? Ech. – ten westchnął przystając i drapiąc się niezdarnie lufą karabinka między łopatkami. – To te cholerne portale zawsze tak na mnie działają. – Naprawdę? – zapytał go Bert z udawanym zainteresowaniem. – Po każdym transferze przez dwie, trzy godziny łaskocze mnie cały grzbiet jak cholera. – wyjaśnił Ned. – Ciebie, nie? – Nigdy. – Dlaczego więc, kurwa tylko mnie się takie coś przytrafia, pytam. – Masz pewnie grupę krwi 0 rh minus, żołnierzu? – suchy człowieczek ponownie wyrósł przed nimi jak spod ziemi. – Zgadza się. Skąd to wiesz, cudaku? – zapytał go zaskoczony jego obecnością Ned. – Żyję z tego, że wiem to i owo. – ten odparł z zagadkową miną. – A wiem dziś jedno. To twój szczęśliwy dzień, żołnierzu. – Szczęśliwy? No nie wiem. Popolemizowałbym. – Tak się bowiem składa, – ten ciągnął ściszonym tonem. – że mam akurat ze sobą środek rozluźniający w sprayu. – dodał szeptem rozchylając ukradkiem połę swego płaszcza. Przez krótką jak mgnienie oka chwilę ujrzeli niewielką, lecz bogato wyposażoną aptekę z której byłby dumny każdy szpital polowy. Gestem iluzjonisty człowieczek sprawnie wydobył z odpowiedniej przegródki odpowiednią buteleczkę. – Piętnaście dolarów. Efekt natychmiastowy. – oznajmił. – Bo ja wiem... – Zdejmij więc koszulę, żołnierzu. Jeśli natychmiast nie poczujesz ulgi, nic nie płacisz, ok? Ned podrapał się w głowę. – To uczciwa propozycja więc nie marudź, szkoda czasu. – człowieczek dodał przebierając niecierpliwie nóżkami. Ned wzruszył ramionami, po czym zdjął koszulę. Człowieczek uniósł dłoń i starannie spryskał całe jego plecy. – I jak? – zapytał na powrót zamykając tajemniczą buteleczkę. – Przyjmujesz bony? – Zapomnij. – odparł człowieczek oddalając się z buteleczką. Pochwycili go za kołnierz. Ned pogmerał w drugiej kieszeni, po czym wręczył mu dwudziestkę w prawdziwej walucie i odebrał chciwie buteleczkę. – Interesy z tobą to przyjemność. – oświadczył człowieczek zapinając płaszcz z powrotem. Kiedy został ponownie złapany za kołnierz dodał. – Czego? – Nie zapomniałeś o czymś? – A to nie był napiwek? Zresztą i tak nie mam wydać, bo nie noszę drobnych przy niedzieli. – Powinieneś więc zaczynać tydzień w poniedziałki. – Słuchaj, jeśli twojego kumpla nic nie swędzi, to już sobie pójdę, dobra? I aha, znam jeden tani lokal w okolicy w którym przyjmują jeszcze bony. Ta informacja warta jest co najmniej dychę ale dogadamy się za pół ceny bo mam dzisiaj dobry humor. – Mów. – Ale nie nastawiajcie się na wielkie halo. – człowieczek zaraz zaznaczył. – Wiecie jak to jest, gówniana waluta, gówniana obsługa. Dwie przecznice tędy, potem tam po lewej. – wskazał ręką drogę. Ned pragnął człowieczka jeszcze o coś spytać, lecz na widok przejeżdżającego patrolu chodząca apteka w jednej chwili ulotniła się przepadając gdzieś bez śladu. – To gówno naprawdę ci pomogło? – rzucił do niego Bert z zaciekawieniem. – I to jeszcze jak, człowieku. To dziwne, że przewoźnicy nie dają tego środka w ramach biletu. Nic nie swędzi. Co za ulga, ja pierdolę. – No to w porządku. – Jeszcze jak. Ruszyli w stronę zachęcającego trójwymiarowym hologramem tanie drinki i dobrą zabawę baru mieszczącego się po drugiej stronie skrzyżowania. Barman sprawnie spławił ich kiedy wyciągnęli bony. Kiedy podobny afront spotkał ich w trzech kolejnych barach udali się do tego, który wcześniej wskazał cudak. Trafili bezbłędnie idąc po śladach jakie zostawiali na chodniku nieco schorowani żołnierze, których zamroczone ciała leżały tu i ówdzie po drodze. Wewnątrz nikt nie zaśmiał im się w twarz na widok bonów więc rozgościli się po czym niezupełnie tanio, jednak bardzo prędko zamroczyli serwowanymi przez zmodyfikowanego, półautomatycznego barmana na kółkach, seledynowej barwy drinkami. Nie wiadomo jak i dlaczego, ale godzinę później w barze wybuchła niczego sobie bójka. Obydwaj nieźle sobie nawet w niej radzili, lecz zabawę wkrótce przerwało nagłe pojawienie się żandarmów. Wówczas wszelkie nieporozumienia w barze znikły jak kamfora, a wszyscy obecni zgodnie rzucili się w ich stronę. Szczere wysiłki bywalców poradzenia sobie z czwórką żandarmów spełzły na niczym w chwili, kiedy jeden z nich obezwładnił wszystkich obecnych w barze dawką promieni z szerokopasmowego, służbowego promiennika. Jedynie pięcioletni, intensywny trening pozwolił Nedowi i Bertowi chwiejnie utrzymać się na nogach. Jednak mimo to i tak stracili zdolność ruchu. Wszyscy pozostali zwalili się pokotem na ziemię tracąc nawet przytomność. Drętwota mięśni ustąpiła im dopiero godzinę później, kiedy na posterunku sprawdzano im dokumenty. Kiedy okazało się, iż obydwaj są oficerami, sierżant żandarmów przestał poszturchiwać ich co jakiś czas służbowym kastetem, a nawet raz lub dwa uśmiechnął się przepraszająco. – Tak mi przykro, panowie. Żaden z moich ludzi nie widział naszywek. – Pewnie. – burknął Bert masując się po żebrach. – Nie zdążyliśmy ich jeszcze nawet poprzyszywać, sierżancie. – Tak też właśnie sobie pomyślałem. – Skoro więc wszystko się już wyjaśniło w takim razie lepiej będzie jak już sobie pójdziemy. – stwierdził Bert wstając z miejsca. – Obawiam się, że w chwili obecnej jest to niemożliwe, sir. – uprzejmie jak nigdy dotąd rzucił w odpowiedzi sierżant. – Już nie musicie się obawiać, że powrócimy do baru. – uspokoił go Bert. – Chyba widzieliście nasze rozkazy, sierżancie? Są cholernie pilne... – Zgadza się, lecz mimo wszystko najpierw muszę was przepuścić przez orzeźwiacz, panowie. – Mowy nie ma. – zerwali się na równe nogi. Sierżant widząc ich niechęć wezwał pozostałych. Szóstka wbiegłych do pokoju żandarmów wyszczerzyła zęby, po czym warcząc ponownie ich obezwładniła. Wyrywających się wściekle zaniesiono do sąsiedniego pomieszczenia, którego przytulne, betonowe wnętrze zajmował jedynie nietypowy rozmiarami portal stojący samotnie na samym środku sali. Portal ten był znacznie większy od tych standardowych, służących do podróżowania, a ponadto był wyposażony w jakieś podejrzane bańki, rurki oraz podajniki sterczące ze wszystkich stron urządzenia. Słyszeli już wcześniej w koszarach straszne, opowiadane półszeptem pogłoski o tym, że coś takiego istnieje, a nawet przerażające opowieści tych, którzy mieli okazję skorzystać z tego urządzenia. Nigdy jednak nie spotkali się z prawdziwym orzeźwiaczem oko w oko. Sam widok maszynerii przypominającej olbrzymią, wysoką niemal do samego sufitu, stojącą pionowo podkowę sprawił, że momentalnie zmiękły im nogi w kolanach. – Wyprowadzić nas stąd natychmiast, sierżancie! – naśladując skrzypiącą jak zatarta śluza, przenikliwą intonację głosu Horsta, Ned odwołał się do jego żołnierskiej dyscypliny. – To rozkaz! – cedząc słowa dodał próbując ostatniej deski ratunku. – To jest również wasza ostatnia szansa sierżancie na uniknięcie sądu polowego za niewykonanie rozkazu. – ostrzegł go Bert również skrzypliwie zmieniając brzmienie swego głosu. Sierżant w odpowiedzi jedynie wrednie się uśmiechnął odsłaniając metalowe zęby. Następnie bez słowa wskazał im kciukiem wiszącą za drzwiami i dotychczas ukrytą przed wzrokiem ciekawskich instrukcję podpisaną przez dowództwo sztabu. Jego mina zdradzała, iż wykonywał ten gest już wielokrotnie i co gorsza uwielbiał go wykonywać. Żandarmi chwytając ich pod pachami przybliżyli się aby mogli się zapoznać z instrukcją napisaną mikrodrukiem. Przez prawie minutę z grobowymi minami studiowali wywieszkę mówiącą o zawieszeniu wszelkich szarż podczas pobytu w tym pomieszczeniu. Poza tym instrukcja w swojej zawiłej i skomplikowanej treści, zawierała tyle cytatów z regulaminów, paragrafów, rozporządzeń i poprawek do konstytucji, że odruchowo zakręciło im się w skołatanych głowach. – Czy możemy już zaczynać? – zapytał niecierpliwie sierżant widząc ich zmartwiałe oblicza. – Nie widzicie sierżancie, że jeszcze nie skończyliśmy tego gówna czytać? – zapytał go Ned. – Pytam tylko czy przechodzicie dobrowolnie przez orzeźwiacz, czy wolicie to zrobić z naszą, życzliwą pomocą? – zapytał ich ciepło podwijając i tak za krótkie rękawy swej koszuli. Pozostali żandarmi zbliżyli do nich bez słowa swoje twarze na około siedem centymetrów. – Żartujesz? Czy ktoś, kiedykolwiek przeszedł przez to dobrowolnie? – równie ciepło zapytał go Bert. – Nie odkąd tutaj jestem, a jestem od zawsze, ale zawsze można grzecznie spytać. – sierżant odparł szanując ich decyzję i skinął głową na swych ludzi ustawiając w sposób ostateczny na środkowym położeniu wajchę odsysacza. Gładko wykończone surowym betonem ściany, nie za bardzo dawały oparcie rozpaczliwie szukającym jakiegoś punktu zaczepienia palcom. Żandarmi znali również wszystkie ich wyuczone chwyty a nawet kilka takich, które dla nich były nowe. Pojmano ich ponownie i unieruchomiono w niecałe trzy sekundy. Na pierwszy ogień poszedł Ned. Żandarmi wykręcili mu ręce oraz nogi daleko za plecami, po czym zanieśli w pobliże portala. Tam rozhuśtali jego ciało i na komendę zgodnie wrzucili do wnętrza maszyny. Światełka znajdujące się na zewnętrznym obwodzie zabłysły. Coś nawet przez chwilę zaiskrzyło. Kiedy Ned przelatywał przez portal pojawiła się też na krótką chwilę jakaś niewielka, blada mgiełka wokół urządzenia. W następnej chwili Ned wylądował ciężko na podłodze po drugiej stronie orzeźwiacza. Całą operację powtórzono i po niecałej minucie obydwaj wstawali chwiejnie na nogi, przyglądając się ciekawie mającemu złagodzić upadek materacowi. Materac leżał o dwa metry dalej niż upadli i był to fakt zastanawiający. – Jesteście cali? – życzliwie zapytał sierżant zbliżając się. – W porządku. – uspokoił go Bert. – Na szczęście ta terakota zamortyzowała nasz upadek. – dodał poklepując podłogę. Poobijane od upadku kości nie były ich największym zmartwieniem bowiem ciała, całym swoim wnętrzem paliły ich niemiłosiernie. W chwili obecnej już wiedzieli, że w przeciwieństwie do standardowych portali, te wojskowe usuwają podczas transferu wszelkie związki alkoholu z organizmu, robiąc to, błyskawicznie, nad wyraz dokładnie, w sposób nieprzyjemny ale za to ani odrobinę bezboleśnie. Sierżant uśmiechnął się i wskazał na stojące w podajniku dwa kubki z wodą. Wypili je łapczywie. Ich drżące niczym w malarii ciała nadal piekły nieznośnie na całej swej powierzchni. – Podrzucić was do Centrum? – Wypchajcie się sierżancie. Orzeźwiacz zaszumiał i z kranika znajdującego się po jego lewej stronie wypłynął strumyk płynu wprost do przeźroczystego pojemnika znajdującego się poniżej. Kiedy płyn przestał płynąć sierżant odpiął pojemnik rzucając spojrzenie na pasek kontrolny wtopiony w jego boczną ściankę. – No i proszę bardzo. Mieliście w sobie niemal dwa litry czystego alkoholu. – rzucił wręczając pojemnik jednemu ze swych ludzi. Żandarmi zabrali pojemnik, strzelili obcasami, po czym opuścili pomieszczenie. – To chyba nie zbrodnia, co? – rzucił z niechęcią Bert rozglądając się za czymś jeszcze do wypicia. – Na moim terenie, owszem. – sierżant ponownie uśmiechnął się. – Jeszcze wody? – Dawaj. Kiedy odwrócił się by napełnić kubki, wymienili spojrzenia i jednocześnie rzucili się na niego. Sierżant był zmodyfikowany, kwadratowy oraz nawet jak na standardy w żandarmerii niespotykanie wielki. Posturą przypominał dorosłego Hulka. W pojedynkę jednak nie miał żadnych szans. Zwłaszcza z elementem zaskoczenia. Szybko wykopali mu od tyłu stawy kolanowe, pochwycili za ręce i błyskawicznie obezwładnili przyciskając jego kark kolanami do ziemi. Całość nie trwała nawet jednej sekundy. Zaraz potem złapali drugi oddech nabierając nadwątlonych walką sił. Następnie Ned popchnął wajchę do samego końca, po czym brutalnie wykręcając sierżantowi ręce, wepchnęli go z pomocnym kopniakiem do orzeźwiacza. Jego krótki przerażony wrzask na chwilę przed transferem, wywołał na ich umęczonych twarzach jedynie wyraz sadystycznego samozadowolenia. Maszyna, co prawda nie stwierdziła w organizmie sierżanta obecności alkoholu, jednak i tak usunęła z niego około czterech litrów płynów ustrojowych. Opuszczając pomieszczenie pozostawili kwiczącego z odwodnienia osiłka po drugiej stronie maszyny. Ten siedział tam masując potłuczenia i wzrokiem jeszcze bardziej obłędnym niż oni spoglądał na odległy materac. Sprawnie i bez przeszkód opuścili budynek i dopiero na ulicy puścili się biegiem nie chcąc po raz drugi trafić w łapy miejscowych żandarmów. – Jak na jeden dzień na Marsie, mam już dosyć przygód. – westchnął Ned kiedy odbiegli kilka przecznic. – To zabawne. Ja tak samo. Chcąc nie chcąc postanowili opuścić niegościnną, przesyconą żandarmami okolicę i czym prędzej zgłosić się do Centrum. I chociaż upłynęło zaledwie kilka minut, odkąd stali się zupełnie trzeźwi ich organizmy nadal jeszcze nie potrafiły przyjąć tego faktu spokojnie do wiadomości. Niedomagania ustały dopiero, kiedy wypili po kilka, zaprawionych elektrolitycznie piw po drodze. Czując się wówczas znacznie lepiej sprawnie odnaleźli publiczny portal. Wybierając numer Centrum podali swoje numery identyfikacyjne. Chwilę później, już po przejściu przez weryfikację wojskową, znajdowali się na miejscu. Opuścili kabinę transferową tuż przed gigantycznym budynkiem, którego szczyt ginął w chmurach. Ned drapiąc się po plecach sklął głośno żandarmów, którzy skonfiskowali mu niedawno nabyte cudo w sprayu, uważnie się rozejrzał, po czym skierował kroki w stronę konsoli informacyjnej, jaka znajdowała się niemal naprzeciwko tuż za wejściem do budynku. Bert w milczeniu podążył za nim. Znajdujący się w holu automat informator obwąchał ich swymi czułkami, sprawdził karty, jakie mu podali, coś tam z cicha zachrobotał, po czym wskazał im wysięgnikiem najkrótszą drogę wiodącą wprost do dowództwa. Kiedy na zakończenie wręczył im papierowe okulary Ned zwięźle go zapytał. – Po jaką cholerę nam one, blaszaku? W odpowiedzi skrzywił się, kiedy automat uniósł jedną ze swych mechanicznych czułkołapek i z chirurgiczną precyzją wstrzyknął jemu oraz Bertowi jakieś krople w oczy. – Och ty, kurwa! – Przez te okulary będziecie widzieć strzałki, które wyłącznie dla was zaprogramowałem w podłożu. – automat poinformował ich suchym, metalicznym głosem. – Strzałki zawiodą was prosto do samego Centrum. – dodał podając im po chusteczce higienicznej. – Wielkie dzięki. – rzucił do niego Bert przecierając gałki oczne. – To naprawdę miło z twojej strony. Od razu poczułem się wyróżniony. – nadal mrugając dodał uprzejmie Ned, po czym kopnął znienacka w jego plastykową obudowę natychmiast po tym jak odzyskał wzrok. Robot aż się zatrząsł ze zniewagi, potem zachrzęścił ze złości i zabierając odłamaną klapkę serwoładowarki zręcznie umknął przed kolejnymi ciosami zapadając się gdzieś pod blatem swej konsoli, skąd jeszcze przez jakiś czas nieszkodliwie się odszczekiwał cytując jakieś paragrafy. Ruszyli przed siebie. Zakładając kontrolnie co jakiś czas okulary, sprawnie przemierzali kolejne korytarze, chodniki, schody, nieustannie zmieniające się poziomy i galerie, prowadzące ich prosto do wyznaczonego celu. Widząc ten istny labirynt zdali sobie sprawę, że bez bezcennych strzałek nigdy nie mieliby szans na odnalezienie właściwej drogi. Kiedy po kilkudziesięciominutowej pieszej podróży dotarli na miejsce, wyczerpani forsownym marszem zatrzymali się i zamówili coś bez alkoholu do wypicia. W pobliskiej fontannie odświeżyli się na zakończenie, wymienili spojrzenia, po czym wzruszyli ramionami i wkroczyli do zaopatrzonego w stosowną tabliczkę kolejnego holu. Tam po pokonaniu kilkunastu następnych korytarzy trafili w końcu pod właściwe drzwi. Wkroczyli w nie bez wahania mijając nie zwracającą na nich w ogóle uwagi, milczącą sekretarkę. Sekretarka nie zareagowała, bowiem od ich pojawienia się w budynku i tak śledziła ich na monitorach. Pomieszczenie do którego weszli okazało się windą bez przycisków, która zawiozła ich samoczynnie do innego pomieszczenia. W pomieszczeniu czekał na nich jakiś człowiek. Skinął ręką więc udali się za nim. Winda za ich plecami tymczasem bezgłośnie się zamknęła po czym odjechała. Ich milczący przewodnik wskazał im jedyne drzwi, po czym wrócił tam skąd przybył. Pokonując krótki, przeszklony korytarzyk weszli do gabinetu. Siedzący za olbrzymim biurkiem zmodyfikowany człowiek w generalskim mundurze sprawił, że zatrzymali się w progu wyprężeni na baczność niczym rekruci. Kiedyś, dawno w koszarach słyszeli opowieści, że są gdzieś hen na szerokim świecie generałowie. To fakt. Jednak po raz pierwszy w życiu widzieli coś takiego na własne oczy a równy szereg ośmiu złotych gwiazdek wytatuowanych na powiększonych modyfikacją skroniach siedzącego za biurkiem człowieka dobitnie świadczył, iż nie były to tylko koszarowe plotki. Generałowie a przynajmniej ten jeden, rzeczywiście istnieli. – Spocznij. – ten rzucił w ich stronę podnosząc się z fotela. Gdy tylko wstał, blat biurka najpierw zadrżał nerwowo, po czym natychmiast odpłynął w lewo robiąc mu niechętnie przejście. Generał obrzucił odpływający blat leniwym spojrzeniem po czym podszedł do nich. – Van Hold. – przedstawił się treściwie. – Ciekawe jak on ma na imię. – pomyślał Ned odruchowo salutując. – Na imię mam generał. – dodał van Hold przyglądając mu się przenikliwie. – Porucznik Bert Parker i porucznik Ned Harris meldują swoje przybycie, sir. – wyrecytował Bert wręczając mu nieco już pomiętą przez orzeźwiacz i żandarmów kopertę z rozkazami. Ten wziął ją do rąk i nie czytając rzucił na biurko. To znaczy chciał rzucić jednak biurko się zagapiło i koperta spadła na podłogę. Generał skrzywił się, cmoknął z niesmakiem w czasie kiedy biurko usłużnie podjechało i podniosło kopertę w pełnym skruchy skłonie. Van Hold widząc to rozchmurzył się i kręcąc z dezaprobatą głową podszedł zwinnie w pobliże niewielkiej, klasycznej biblioteki gdzie zajął miejsce w fotelu wskazując im dwa kolejne naprzeciwko. Widząc, że zajmują miejsca przy obszernym stole, biurko zniknęło gdzieś bez słowa obrażone. Kiedy usiedli generał przez dłuższą chwilę bez słowa studiował ich napięte twarze. – Nie śpieszyliście się za bardzo. – stwierdził. – Przybyliśmy najszybciej jak było to możliwe, sir. – stwierdził Ned. – Wiem skądinąd, że koszary opuściliście, już dwanaście godzin temu według czasu uniwersalnego. – Po drodze były pewne eee... trudności, sir. – Trudności? – generał potarł się dłonią po olbrzymiej, łysej czaszce. – Długo by mówić... – Ned starał się jakoś wykręcić, jednak uważne spojrzenie jaki utkwił w nim van Hold sprawiło iż niechętnie ciągnął jednak dalej. – Najpierw nastąpił kłopotliwy brak paliwa potrzebnego do lądowania, potem samo lądowanie, jeszcze bardziej kłopotliwe... – Był też ten gajowy... – Bert ruszył Nedowi z pomocą. – Gajowy? – wtrącił generał. – Strzelał do nas bez pardonu i zupełnie bez powodu ale za to ze wszystkimi sąsiadami. – wyjaśnił Bert. – Właśnie. – przyznał Ned. – Był zawzięty jak wszyscy diabli. – Tak, wiem o tym. – van Hold dał do zrozumienia iż doskonale wie o czym mówią. – Pan wie? – Pozwólcie, że coś wam wyjaśnię. Pomimo iż kolonizacja Marsa trwa już od ponad czterystu lat, problemy z promieniowaniem sprawiają, że nadal jeszcze nie udało się nam stworzyć roślin zdolnych do rozrodu w naszych, specyficznych warunkach. O ile sadzonki sprowadzone z Ziemi na ogół przyjmują się bez problemów, to zaledwie ułamek procenta wydanych przez nie nasion zdolne jest do wzrostu na naszej planecie. Te, które to potrafią są niezmiernie rzadkie i co się z tym wiąże, wręcz bezcenne. Z tego też powodu, aby zalesić jakiś obszar wciąż potrzebne są kosztowne sadzonki i rośliny z importu. Rodzi to niesłychane wręcz nakłady finansowe. Wiąże się z tym również spora doza cierpliwości ponieważ drzewa to nie zboże i trochę dłużej trzeba czekać aż urośnie. Sadzonki zatem są na naszej planecie, co najmniej na wagę złota. Czy teraz rozumiecie gniew tego hm, gajowego? – Chyba tak, sir. – Lądując na jego terenie i niszcząc owoc jego wieloletnich starań sprawiliście, że człowiek ten stracił majątek. – To było tylko parę drzew... – rzucił Ned. – No może paręnaście. – dodał Bert. – Niewymierny majątek wręcz dorobek życia, ponieważ zniszczyliście siedem tysięcy dwieście dwanaście drzew plus zabudowania i sto procent osadników. – Czy to znaczy, że ktoś już to wszystko podliczył? – wykrztusił Bert. – Owszem. – odparł generał i dodał. – Ponieważ jednak to był nasz, wojskowy sprzęt, Rada wypłaci leśnikowi i osadnikom gigantyczne odszkodowanie... – Ale on to znaczy jego... eeee, czyli ich chyba nie ma... – szepnął Ned. – Naraziliście armię na kolosalne koszty. Grunt po uderzeniu torpedami plazmowymi będzie się wyżarzał jeszcze przez przynajmniej dwa miesiące. Klonowanie zabitych przez was osadników zajmie kilka lub kilkanaście kolejnych miesięcy. Potem odbędzie się nie mniej kosztowna odbudowa zniszczonego Alt Schweiner. A poza tym armię czeka w najbliższym czasie nieustanne pasmo kłopotliwych odszkodowań i procesów. Całkiem sporo udało się wam zdziałać w te dwanaście godzin. – Sir, chciałbym dodać, że... – Bert chciał coś powiedzieć wstając z fotela. – Mniejsza jednak już z kosztami, więc spokojnie. – przerwał mu generał uniesioną ręką każąc mu z powrotem usiąść. – Jesteśmy ubezpieczeni, więc to naprawę jest już nieistotne. Chciałem wam jedynie nieco naświetlić sprawę i wyjaśnić, że człowiek ten miał podstawy prawne oraz finansowe by was ścigać. Czy to jasne? – Tak jest, sir. – mruknął Ned. – Chciałbym tylko... – Zresztą jest już po procesie, więc naprawdę nie ma o czym mówić. – przerwał mu generał. – Przepraszam sir, jakim procesie? – Waszym oczywiście. Nic nie wiecie? Pokręcili jedynie przecząco głowami. – Ach tak, więc... otóż zostaliście już przez sąd wojskowy osądzeni ale naprawdę nie ma o czym mówić, ponieważ na rozprawie osobiście was broniłem i zapewniam, wszystko poszło jak najlepiej. – To chyba dobrze, nie? – Ned zapytał Berta rzucając na niego zaskoczone spojrzenie. – Wszystko poszło doskonale, zapewniam was. Nie ma sensu więc dłużej odbiegać od tematu, zgoda? – Tak jest, sir. – Chyba tak, sir. Ale jeśli gajowy... eee i proces... – Do diabła! – zdenerwował się van Hold. – Mówiłem że mniejsza naprawdę już z tym gajowym oraz jego cholernym, zniszczonym drzewostanem. To zajęcie dla programów prawniczych. Niech się one głowią. – dodał po czym niecierpliwie machnął ręką. – W ramach wyroku skazano was jedynie na niewielkie odszkodowanie, ale to akurat zostało już przez armię wspaniałomyślnie uregulowane, oraz po 870 godzin pracy przy sadzeniu lasu i odbudowie zniszczonej osady. To niestety, ale będziecie musieli odpracować osobiście. Naturalnie nie teraz, tylko kiedyś tam w wolnej chwili. Macie na to dwieście rzeczywistych lat do dyspozycji a kiedy już odpracujecie całość wasze kartoteki będą znowu czyste. W międzyczasie, być może programy prawnicze coś wykombinują to się znowu odwołamy. O wiele bardziej interesują was zapewne powody dla których was tu wezwano? – To prawda, sir. – zgodnie skinęli głowami. – Niestety muszę mówić szybko, ponieważ czas ucieka i nie mamy ani chwili do stracenia. Poza tym za kilka godzin są finały, więc od razu przejdę do rzeczy, jeśli pozwolicie. Ponieważ to nie było pytanie tylko kategoryczne stwierdzenie, posłusznie skinęli głowami. – Oczywiście, sir. – Otóż, całe wasze szkolenie oraz oczywiście wasza ostatnia podróż, zostały w taki sposób zaprogramowane, aby ostatecznie ocenić czy nadajecie się do zadań specjalnych. – Zaprogramowane? – Zadań specjalnych? – Zgadza się. I tu, choć bez entuzjazmu muszę przyznać, zaliczyliście końcowy egzamin. – Jakie to zadania? – Ned nadal drążył temat. – Właściwie jest to jedno zadanie. Zadanie trudne oraz hm, bardzo specyficzne. – dodał van Hold pocierając się ręką po brodzie. – Więc to wszystko... – Ned powiódł ręką wokół. – to wszystko było ukartowane? – Zaprogramowane. – sprostował generał. – Obserwację, uważną obserwację kadetów prowadzi się rutynowo i to już od momentu opuszczenia przez nich statków, którymi przybywają na Hermesa. Nie robimy jednak tego z chorobliwej ciekawości czy chęci poznania ich brudnych sekretów, o nie, lecz tylko i wyłącznie w celu określenia indywidualnych zdolności, predyspozycji oraz możliwości każdego z nich podczas przydzielania do przyszłych zadań, jakie wynikają ze specyfiki służby... – Przecież to losowanie decyduje... – wpadł mu w słowo Bert. – Nie decyduje. – zimnym jak kubeł wody tonem wyjaśnił generał dając do zrozumienia, iż nie lubi jak mu się przerywa. Zgodnie wymienili porozumiewawcze spojrzenia zastanawiając się o co tak naprawdę chodzi temu człowiekowi. Przecież mówiąc im to wszystko miał zapewne jakiś cel. Celem tym z pewnością jednak nie było zrobienie im szkody. Gdyby takie właśnie były jego zamiary, – pomyśleli. – nie odsłaniałby przed nimi swoich kart. – I tak, – van Hold ciągnął dalej. – wiem obecnie, że chociaż można o was dwóch wiele powiedzieć, określenie: wzorowy Strażnik nijak do was nie pasuje. – W czasie szkolenia dokładaliśmy wszelkich starań, sir. – wpadł mu w słowo Bert. – Tak, tak, wiem coś o tym. – van Hold pokiwał ze zrozumieniem swą wielką głową. – Już od pierwszych tygodni w ośrodku, zorganizowaliście produkcję a następnie handel bimbrem produkowanym na bazie zmodyfikowanych ziemniaków i pianki do golenia. – To pan o tym również wie!? – Nedowi nie udało ukryć się zdumienia. – Nielegalny handel alkoholem, materiałami pornograficznymi i tytoniem pochodzącymi z przemytu, czarnorynkowa giełda znajdująca się w podziemiach garnizonu, nielegalne zakłady sportowe, hazard, ech... długo by wymieniać. – zakończył widząc jak oklapli momentalnie na fotelach. – Ale... – jęknął Bert. – Wiem jedynie tylko, że gdyby dać wam jeszcze ze dwa lata, z dużym prawdopodobieństwem kręcilibyście całym tym koszarowym światkiem mając wszystko pod osobistą kontrolą i wszystkich bez wyjątku w kieszeni. – To nie tak, sir. – W przeciągu zaledwie kilkunastu godzin jakie minęły od chwili opuszczenia koszar zdążyliście zdemoralizować ledwo poznanego sierżanta, następnie go skorumpować i wydoić z oszczędności, wylądować na niesprawnym sprzęcie, wydostać spod ostrzału leśnika a to on miał przecież ciężki sprzęt, masę broni oraz kupę ludzi do pomocy, uniknąć policyjnej obławy w Germanii Dolnej i przedostać na drugą stronę planety w najlepszym jak dotąd czasie oraz zarobić po drodze całkiem niezłą premię i niejako przy okazji poturbować kilku innych ludzi oraz automaty. Jednym słowem, niezwykle zaradni z was oficerowie i to jest jedyna cecha, która ostatecznie zadecydowała o waszym wyborze do zadań specjalnych. Ale o tym już za chwilę. – Nie rozumiem, sir. – bąknął Bert. – Jak to w najlepszym czasie? – Udało się wam dotrzeć tutaj w zaledwie dwanaście godzin czasu uniwersalnego. To jest oczywiście jak najbardziej karygodne spóźnienie, lecz jednocześnie jest to najlepszy czas jak dotąd, ponieważ nikt nie spóźnił się przed wami mniej. Oprócz was, jedynie jeden człowiek dokonał tego w takim samym czasie. Wszyscy pozostali nie zmieścili się nawet w jednej dobie. – Zatem jest nas trzech. – rzucił nieco uspokojony łagodnym tonem generała Ned. – Można wiedzieć, panie generale kto to taki? – Dwóch. – sprostował van Hold. – Jemu, bowiem nie udało się po drodze ani porządnie upić ani narozrabiać w stolicy. On jedynie tutaj dotarł nie zabijając nawet jednej osoby po drodze. A tak nawiasem mówiąc, wkrótce poznacie go osobiście. Generał ciężko wstał, rozprostował nogi, po czym gestem zaprosił ich do sąsiedniej sali. Posłusznie podnieśli się z miejsc i udali za nim. Nadal mieli skołatane głowy i nie wiedzieli, co naprawdę o tym wszystkim myśleć. W świetle aktualnie posiadanych informacji powinni obecnie siedzieć w jakimś przytulnym, na wskroś betonowym areszcie cierpliwie oczekując rozprawy a nie pogodnie gawędzić sobie z szefem sztabu. W wyłożonym wyciszającym tworzywem pomieszczeniu sąsiadującym z biblioteką nie było nikogo, jeśli nie liczyć kobiety, która stała samotnie w pobliżu projektora. Kobieta nie była zmodyfikowana. Poza tym była posągowo piękna. Widząc ich wchodzących skinęła głową w milczeniu. Nie odezwała się jednak nawet jednym słowem. – Uli Robinson. – przedstawił ją generał. – Studiuje historię i wprowadzi was w nasze małe zagadnienie. – dodał. – Uli. – dziewczyna wyciągnęła dłoń. – Bert. – Ned. Nie byli zdolni nawet na krótką chwilę oderwać od niej swoich oczu. Stali wpatrzeni w nią przez dłuższą chwilę zanim generał pierwszy przerwał milczenie przechodząc do konkretów. – Co wiecie o Hitlerze? – Hitler, Hitler... – Bert zamyślił się przetrząsając zakamarki swej pamięci. Po chwili udało mu się coś przypomnieć, więc niepewnym tonem stwierdził. – Adolf Hitler, tego, eee, Adolf Hitler był. – A pan, poruczniku? – generał przeniósł spojrzenie na Neda. – Czy to nie ten gość, który wymyślił napęd plazmowy? Van Hold pokręcił przecząco głową. – Już mam! – ponownie wtrącił Bert. – Wymyślił jakiś napęd ale na pewno nie plazmowy. Wiem, to była technologia... gazowo piecowa. Gazen und heizung, czy tak? – No dobrze, ech. – van Hold westchnął zajmując miejsce w fotelu, po czym dodał. – Domyślam się, że wykłady z historii mieliście zaraz po sztukach walki? – Skąd pan wie? – A głęboki, beztroski i wzorowy sen na tych wykładach, mógłby być wykładany na wydziałach dla noworodków. – generał dodał do siebie, po czym zwrócił się do Uli. – Wygląda, że będziesz musiała zacząć z nimi od podstaw. Dziewczyna posłusznie skinęła głową przechodząc na sam środek pomieszczenia. Stała tam przez chwilę patrząc na nich przenikliwie, po czym zapytała. – Teorię podróży w czasie znacie mam nadzieję? – Oczywiście. – Nie jesteśmy tak do końca tępi. – W porządku. Darujemy, więc ją sobie. Zacznę zatem od naszego właściwego zagadnienia. Będę mówiła a kiedy przestaniecie nadążać, przerwijcie mi proszę, zgoda? – Jasne. Dziewczyna rozpoczęła opowieść mającą wprowadzić ich w czekające ich zadanie. A kiedy godzinę później dodała na zakończenie, że w zasadzie to już wszystko, Ned zapytał. – Czyli, że nasze zadanie polega na uwolnieniu tego... trzeciego z nas? – Dokładnie. – potwierdził generał. – Z ostatnich wiadomości, jakie o nim posiadamy wiadomo jedynie, że wpadł w ręce gestapo. – Jak on się, zatem nazywa? My nadal przecież nawet nie wiemy, kim on tak naprawdę jest. – przypomniał generałowi Bert. – To najlepszy dubler wszechczasów. Kameleon profesjonalista. Jego wrodzone umiejętności w zakresie podszywania się pod innych ludzi sprawiają, że jest wręcz bezcenny dla dobra naszej sprawy. – Chciałem jedynie wiedzieć jak nasz bohater się nazywa. – rzucił Bert wzruszając ramionami. – Czy to jakaś tajemnica? – Człowiek ten, już tyle razy z powodzeniem wcielał się w postacie innych ludzi, że dla ułatwienia zmienił swoje prawdziwe imię i nazwisko na Imię i Nazwisko. Spojrzeli po sobie spode łba. – Pan żartuje? – rzucił Ned. Powaga, z jaką van Hold pokręcił przecząco głową sprawiła, że nie padły już z ich strony żadne pytania. – Niezły odlot. – mruknął Bert w stronę Neda. – Popatrz nie znam nawet gościa ale już go lubię. – Z tego co pan powiedział wynika, że facet ma podobny do naszego styl i chyba współpraca z nim jakoś się ułoży. – stwierdził pogodnym tonem Ned patrząc na van Holda. – Jakieś pytania zatem? – zapytał generał po dłuższej chwili podnosząc się z fotela. – Czy mamy jakiś wybór? – roztropnie rzucił Bert nękany wątpliwościami co do tej podejrzanej misji. – Oczywiście. Wiem doskonale, że to jest niezwykle trudne zadanie. Bardo trudne i bardzo łatwo będzie przy nim zginąć. I z tego też względu zarezerwowane jest ono wyłącznie dla ochotników. Najlepszych ochotników. – wyjaśnił mu pogodnie van Hold. – Pięć lat karnej kompanii, konfiskata nielegalnie zdobytego majątku, degradacja, wydalenie z armii, potem proces cywilny, kilka dodatkowych lat odsiadki, deport na Ziemię, wilczy bilet... – Z dumą zgłaszamy się na ochotnika, sir! – równocześnie trzasnęli nogami przyjmując postawę zasadniczą. – Doskonale. Generał wyrozumiałym, ojcowskim machnięciem ręki przyjął do wiadomości ich decyzję. – Biurko. – zawołał. Te podpłynęło posłusznie przedzierając się przez bibliotekę. Van Hold sięgnął po leżące na jego blacie plastikowe kwestionariusze, po czym błyskawicznie podsunął im pisemną zgodę do podpisania. Kiedy odcisnęli na kwestionariuszach kciuki generał jeszcze błyskawiczniej schował je do szuflady biurka, które tym razem się nie zagapiło. – I nie zapomnijcie w wolnym czasie odpracować też tych 870 godzin. – przypomniał na zakończenie, po czym wstał i opuścił gabinet. – Do rzeczy, chłopcy. – otrzeźwiła ich po jego wyjściu Uli Robinson. – Mamy bardzo mało czasu a spraw do omówienia jest naprawdę wiele. – Słuchamy cię piękna. – zwrócił się do niej nad wyraz ciepło i uprzejmie Ned, kończąc wpisywać do pamięci swojego komputatora parametry czasowo geograficzne zniszczonej dolnogermańskiej osady. – Więc tak. – odparła niewzruszona jego pełnym namiętności spojrzeniem. – Za kilkadziesiąt minut przerzucimy was w przeszłość. W miejsce znajdujące się niedaleko tego, w którym zniknął dubler przed nadaniem swej ostatniej wiadomości. Tam powinniście rozpocząć poszukiwania, następnie go odnaleźć, zabezpieczyć lub zniszczyć jego sprzęt i sprowadzić go całego i zdrowego z powrotem w teraźniejszość. Szczegóły dotyczące powrotu poznacie tuż przed samym transferem. – Oczywiście. – Na miejsce przybędziecie na kilka dni wcześniej po to, aby maksymalnie dobrze się zaaklimatyzować. Macie tam przede wszystkim dobrze zapoznać się z miejscowymi warunkami oraz zwyczajami czasowców. Możecie również spożytkować ten czas na dokładniejsze zapoznanie się tamtą epoką oraz czekającym was zadaniem. Nie możemy sobie pozwolić na spapranie czegoś i utratę tego człowieka. Dlatego dajemy wam dodatkowy czas na niezbędne przygotowania. Będąc już na miejscu, wpierw trzykrotnie przeanalizujcie wszystkie, powtarzam wszystkie możliwości zanim przystąpicie do jakiejkolwiek akcji. – W jaki dokładnie okres nas wysyłacie? – zapytał ją Ned. – Będzie to rok 1942. Rok wojny. Przypominam wam, że to była naprawdę trudna epoka i będziecie musieli zachować szczególną ostrożność. – Ostrożność? – rzucił Bert. – Żadnego spoufalania się z czasowcami, to znaczy przede wszystkim handlu z nimi. – spojrzała na niego z wyrzutem. – Żadnych interesów na boku, spotkań z kobietami, popijaw i takich tam, rozumiecie? – Jasne. – Na pewno? – Oczywiście. – Liczy się tylko i wyłącznie zadanie. Musicie tylko odnaleźć i sprowadzić Nazwisko! – stwierdziła. – Jest to sprawa o najwyższym priorytecie i wszystko inne schodzi na plan dalszy. Wszystko, rozumiecie? – Kiedy dokładnie nasz gość zaginął? – zapytał Bert. – Przed tygodniem według czasu rzeczywistego przepadł bez wieści. Nie przesłał przed zaginięciem koordynatów umożliwiających zainstalowanie portala stacjonarnego więc nie może wrócić samodzielnie. My nie możemy wysłać nikogo w okres wcześniejszy niż jego zniknięcie, ponieważ zaszedłby szereg paradoksów nie do przyjęcia przez Wielki Porządek Rzeczy. Jedyny sposób to wysłać po niego ekipę ratunkową, która go odnajdzie bezpośrednio w tamtej epoce i bez naruszania zasad Wielkiego Porządku sprowadzi z powrotem w teraźniejszość. – To może by tak pogadać na miejscu z czasowcami...? – zaczął Ned. – Pogadać? – No wypytać ludzi. – Sposób realizacji zadania jest dowolny. Jednak kontakty z tubylcami... szczerze odradzam. – Jak to? – Na tamtych czasowców, to znaczy uczciwość ich wypowiedzi nie możecie liczyć w żadnym razie. – Dlaczego? Zawsze była jakaś grupa niezadowolonych, bo ja wiem, opozycja, przeciwnicy... – stwierdził Bert. – Nie w epoce Hitlera. – ucięła mu dziewczyna. – W 1942 roku opozycji w Niemczech nie ma a wszyscy są za nim. – Jak to wszyscy? – Absolutnie wszyscy. Na własne oczy zobaczycie zresztą na pierwszym lepszym wiecu, że klaszczą mu ze szczerym uwielbieniem dosłownie wszyscy. Klaszczą dzieci, klaszczą starcy, klaszczą pozbawieni rąk wojenni inwalidzi... – Jak? – Dobierają się parami. Po prostu nie możecie liczyć na niczyją pomoc. Wszelkie prognozy rokują powodzenie tylko, jeśli do zadania zabierzecie się wyłącznie o własnych siłach i w jak największej rzecz jasna, tajemnicy. Czy to jasne? Skinęli głowami w ponurym milczeniu. – Oprócz tego, że nikt wam nie udzieli pomocy, przygotujcie się również na to, że ponad dziesięć procent Niemców z entuzjazmem pracuje w charakterze szpicli i donosicieli, więc ze szczerą chęcią natychmiast was zadenuncjują, jeśli tylko dacie im okazję zdradzając się jakąś przypadkową rozmową albo zachowaniem. – Dziesięć procent? – Co najmniej. – Ale skąd...? – To ich cecha narodowa. Donosicielstwo na sąsiadów, członków rodziny lub kolegów jest kultywowane w Niemczech od pokoleń i starannie pielęgnowane od najmłodszych lat a anonimowe donosy mają wiarygodność dowodów sądowych. Jeśli idąc ulicą choćby spojrzycie krzywo na portret Hitlera możecie być pewni, że w co dziesiątym statystycznie oknie zaszeleszczą firanki i natychmiast popłyną życzliwe raporty. – Fajny kraj. – stwierdził Bert. – Dlatego właśnie, abyście mogli poznać chociaż przedsmak tego co was w Niemczech czeka, generał postanowił zrzucić was w Germanii. – wyjaśniła i zaraz zapytała. – Jakieś pytania? Pokręcili przecząco głowami analizując otrzymane właśnie informacje. – Zatem odpocznijcie teraz. – oznajmiła. – Macie cały kwadrans. Wykorzystajcie go na sporządzenie testamentów, napisanie listów do waszych rodzin, dziewczyn, itp. Wiadomości te zostaną ocenzurowane rzecz jasna, ponieważ od tej pory obejmuje was całkowita dyskrecja na temat zadania. Jakieś pytania? Nie? W takim razie, do zobaczenia za pół godziny. – dodała kierując się do wyjścia. – O rany! Co tak wszystko nagle? – Mówiłaś kwadrans? – Kwadrans na listy, drugi to już wymagane badania lekarskie. – Gdzie się niby mamy spotkać za te pół godziny? – rzucił do niej Ned. – Hej, jakie badania? – uzupełnił Bert. – Jestem zdrowy. – Dowiecie się niebawem, więc nie ma sensu się powtarzać. – odparła i dodała. – I jeszcze jedno. Ze zrozumiałych względów nie możecie już opuszczać tego pomieszczenia. – Więc jak cię znajdziemy? – To ja przybędę po was, gdy nadejdzie pora. – wyjaśniła. – Tutaj znajduje się terminal łączności. – ręką wcisnęła jakiś guzik odsłaniając ukrytą za wiszącym na ścianie obrazem konsolę. Do zobaczenia wkrótce. – rzuciła znikając za drzwiami. – Ładny gnój. – już po jej wyjściu stwierdził Ned bezskutecznie mocując się ze stawiającą opór klamką. – Stary, ona nie żartowała. Naprawdę nie można już stąd wyjść. – Co teraz? – Czy ty również masz wrażenie, że wysyłają nas na rzeź? – Owszem. – Widziałeś jak się gruby uwinął z tymi arkuszami? – Do diabła, zrobił to sprawnie jak zawodowy kieszonkowiec. – No właśnie. – Chyba nie pozostaje nam nic prócz tego, co zaproponowała. Pogodzeni ze swym losem zostawili klamkę w spokoju po czym posłusznie zasiedli do konsoli usiłując nadać wiadomości dla swych rodzin. Ledwie skończyli wypełniać przygotowane w konsoli testamenty opatrzone ich personaliami do pokoju wjechał cały zespół medyczny, potocznie nazywany przez żołnierzy kombajnem. Był to polowy, samobieżny i najnowszy rzecz jasna zestaw do pełnej opieki nad rannymi na froncie żołnierzami. Zestaw taki, o czym doskonale wiedzieli sam przemierzał pole bitwy, zbierał z niego rannych, przewoził do szpitala, po drodze operował, reanimował, czasami kremował i wsypywał w urny, lecz z reguły doskonale się opiekował każdym rannym żołnierzem o ile tylko jakikolwiek fragment żołnierza większy od kciuka na polu bitwy ocalał. Mniejszymi od kciuka elementami, kombajn się już nie opiekował tylko je starannie mielił. Zestaw podjechał wpierw do Neda. Ten widząc tuż przed twarzą olbrzymi napęd gąsienicowy odruchowo cofnął się odrobinę do tyłu. Z boku pojazdu otworzył się niewielki właz i z zestawu wyszedł uśmiechnięty gość w białym kitlu. Gość oprócz kitla miał identyfikator z przygnębiającym napisem: dr Baddoc. Doktor wcisnął wajchę, potem jakiś guzik i zanim się obejrzeli już leżeli przywiązani do dwóch operacyjnych stołów, które rozłożyły się bezgłośnie nie wiadomo nawet kiedy. Wówczas posiadacz kitla jeszcze bardziej się uśmiechnął po czym optymistycznie strzelił z gumowych rękawic wciągając je na owłosione dłonie. Zanim minęła sekunda dostrzegli jak doktor już im grzebie skalpelem gdzieś pod paznokciami. – Co ty robisz, facet? – rzucił do niego Bert. – Mhmm? To nie powinno boleć. – Jak nie powinno to poodginaj sobie własne pazury, kutasie! – A więc boli jednak? – Skąd wiesz? – Już kończę, spokojnie. Po chwili biały skończył z paznokciami i podjechał z całą masą jeszcze groźniejszego sprzętu prosto pod ich same twarze. Widząc jakieś błyszczące, łyżkowate narzędzia zabierające się za ich oczy, w nagłej panice cofnęli głowy. Te jednak były już zawczasu i podstępnie przez zestaw bojowy przywiązane mocnymi klamrami bezpośrednio do zagłówków. Nim się obejrzeli ich gałki oczne spoczywały już na jakimś chłodnym talerzyku. Nadal jednak były połączone nerwami z głowami, ponieważ mieli jaki taki obraz sytuacji. Obraz jednak tak wirował w ślad za ruchem gałek po gładkim talerzyku, że błyskawicznie im się w głowach zakręciło. Chwilę potem niemal jednocześnie stracili przytomność. Ocknęli się po minucie, kiedy doktor dał im coś ohydnego do powąchania. Natychmiast rozejrzeli się i stwierdzili z ulgą, że ich oczy i paznokcie znajdują się już z powrotem na właściwych miejscach. Z wysiłkiem unieśli ciała do pozycji siedzącej. Zestaw jęknął cicho serwomotorkami i przeniósł ich z powrotem na fotele. – Teraz zrelaksujcie się i odpocznijcie chwilę. – rzucił doktor wsiadając z powrotem do zestawu. Zanim w głowach przestało im kołatać zestaw razem z uśmiechniętym gościem wyjechał na dobre z pomieszczenia. Obydwaj odetchnęli ciężko zamykając oczy. * * * Punktualnie pół godziny po swoim odejściu Uli pojawiła się z powrotem. Milczącym gestem zaprosiła ich do pomieszczenia skrytego za niedziałającą klamką, która pod jej ręką jednak się otworzyła. Posłusznie udali się tam za nią sprawdzając ostrożnie czy biały nie czai się gdzieś za rogiem ze swoim zestawem. Asekurując się nawzajem, bez niespodzianek znaleźli się w kolejnej windzie. Podczas krótkiej podróży Uli nieco ich oświeciła. – Na lewych kciukach wszczepiono wam operacyjne poradniki terenowe bezpośrednio pod paznokcie. – Poradniki? – bąknął Ned obmacując swój paznokieć. Zamiast poradnika spod paznokcia wycisnął tylko odrobinę krwi. – Czyli kompendium wiedzy jaką posiadamy o dwudziestym wieku. Nie sposób w tak krótkim czasie, jakim dysponujemy nauczyć was wszystkiego, stąd te wszczepy. Poza kompendium, poradniki zawierają również dodatkowe instrukcje postępowania w każdym możliwym przypadku, jaki tylko może się wam przytrafić podczas tego konkretnego zadania. – Jak to, w każdym przypadku? – Staramy się przewidywać co się tylko da i na wszystko odpowiednio was zawczasu przygotować. Nie lekceważcie tego poradnika. Całe setki specjalistów opracowywały go przez pięć ostatnich lat. – Doprawdy? – zapytał z pobłażaniem Ned. – Jeśli w czasie misji napotkacie jakiekolwiek kłopoty, zajrzyjcie wpierw do poradnika, ponieważ to naprawdę jest pomocna rzecz i przypuszczam, że jeszcze nie raz będziecie nam za niego dziękować. – Niczego tam nie widać. – zauważył Bert oglądając paznokieć z bliska. – Poradnik uaktywnia się po trzykrotnym naciśnięciu paznokcia w odstępie sekundowym. – wyjaśniła wciskając trzy razy, rytmicznie jego paznokieć. Wpierw rytmicznie wydobyły się trzy, kolejne krople krwi a po chwili powierzchnia paznokcia rozjarzyła się na biało. – Za małe litery, jak rany. – stwierdził Bert z oburzeniem. – Kto to ma niby przeczytać? Jakieś w mordę, krasnoludki? – Między innymi po to zmodyfikowaliśmy również wasze oczy... – Oczy? – wykrzyknął Ned ze zgrozą. – Ja się kurwa na to nie zgadzałem, ponieważ ja mam kurwa doskonały wzrok. – Widziałam twój i jego podpis na umowie. – odparła. – Zgoda zatem była. A poza tym, twój wzrok jest obecnie bez wątpienia doskonalszy. – zapewniła z przekonaniem. – Obydwaj macie założone dorogówkowe powiększalniki o mocy średniej klasy mikroskopu kwantowego oraz już w samej gałce ocznej zoom optyczny razy trzy tysiące. A teraz na chwilę uspokójcie się i spróbujcie spojrzeć na paznokcie z odrobinką intuicyjnej koncentracji. – zaproponowała. Tak zrobili i zaszła rzecz zdumiewająca. Mikrodruk na paznokciach stał się w jednej chwili czytelny i olbrzymi. Oprócz tekstu były tam również gładkie i wyraźne animacje oraz mnóstwo ilustracji. Napinając odpowiednio wzrok mogli regulować wielkość powiększenia. – Może być? – zapytała. – W porządku. – warknął Ned. – Tylko ciekawe co tam jeszcze było w tych papierach, które podpisałem? – O tym nie mogę rozmawiać, ponieważ widziałam nagłówek, że to ściśle tajne. – wyjaśniła mu ciepłym tonem. – O kurwa, na blankiecie nie było żadnego nagłówka. – przypomniał sobie Ned. – I teraz jeszcze bardziej jestem pewien, że na pewno nie było nic o oczach. – Ja widziałam dokumenty jako ostatnia i nagłówek był. – zapewniła go. – Skąd mogę wiedzieć jak to było kiedyś tam? – zapytała. – Teraz widać, o w dupę jak wyraźnie! – tymczasem z nowego wzroku ucieszył się Bert. – Cieszę się. Nieco treningu i się z nowymi oczami doskonale oswoicie. – stwierdziła, po czym zaraz dodała. – Jesteśmy na miejscu. Dziewczyna wysunęła się do przodu i zaprosiła ich do jakiegoś nowego pomieszczenia. Pomieszczenie okazało się jaskinią lwa, czyli gabinetem szefa sztabu. Wewnątrz zauważyli van Holda prowadzącego gorączkową dysputę z jakimś nieznajomym jajogłowym, znajomego już doktora, niczego sobie sekretarkę pogrążoną nad swym wyświetlaczem oraz dwa i pół tysiąca innych ludzi ale ponieważ ci ostatni znajdowali się za gigantyczną szybą w najmniejszym stopniu nie odczuli skrępowania. Bert jedynie szturchnął łokciem Neda wskazując oczami sekretarkę, którą przysiągłby że widział przed wejściem do windy a to było przecież po drugiej stronie korytarza już nawet nie wspominając o odrębnym piętrze. Ned musiał dojść do podobnych wniosków bo jedynie mruknął. – Musi to jebany cyborg. – Myślisz? – I to pewnie cała seria, bo tamta też miała kolczyki z łusek po plazmowej amunicji. Założę się, że to jakiś wykonany najtańszym kosztem, supertajny projekt wojskowy i nie kupisz takiej dupy w sklepie z seksownymi przedmiotami. Pewnie umie latać wodorowym czołgiem i w ogóle... – Powtarzam panu generale to z uporem, ponieważ to naprawdę jest istotne. – ciągnął tymczasem nieznajomy jajogłowy w ogóle ich przybyciem się nie rozpraszając. – Czas jest rzeczą indywidualną i dla każdego obserwatora z osobna płynie inaczej. Wykazał to jeszcze Einstein, lecz mówiąc, że nic nie może osiągać większych od światła prędkości mylił się, podobnie jak w przypadku stałej kosmologicznej co do której samo założenie jej istnienia, jak sam później przyznał, było jego największym życiowym błędem. Tu jednak również się pomylił, bowiem największym jego błędem było założenie iż prędkość światła jest nie do pokonania i nic nie może poruszać się z większą od niej prędkością. – Do rzeczy profesorze. – westchnął van Hold. – I aha, oto nasi dwaj agenci o których wcześniej wspominałem. Właśnie przybyli. – dodał kiedy zauważył wchodzących. – Już później nie można było? – warknął Jong w ich stronę. Spojrzeli po sobie i w odpowiedzi zgodnie wzruszyli ramionami. Zapobiegawczo woleli jednak się nie odzywać, ponieważ gniewny nieznajomy uzbrojony był w biały kitel, a za nic w świecie nie zadarliby z kolejnym białym. – Jestem Kazuo Jong a to moja asystentka... – Jong rozpoczął gniewną prezentację. – Do rzeczy, profesorze. Pozostali się już znają. – przerwał mu van Hold. – Proszę zatem kontynuować, ponieważ czas nieubłaganie nam ucieka. – Muszę skończyć myśl, bo zapomnę o czym gadam. – jeszcze gniewniej oznajmił Jong wszystkim i ciągnął dalej. – Otóż panowie, błędność wcześniejszych założeń dotyczących podobno nieprzekraczalnej prędkości światła, opartych w zasadzie bez zmian od czasów Einsteina, wykazałem już przed trzydziestu laty wysuwając swoją hipotezę oraz przedstawiając odmienną teorię, a następnie w przeciągu dwudziestu siedmiu lat pracy badawczej udowodniłem ją doświadczalnie wykazując szereg błędów zarówno Teorii Względności jak i Ogólnej Teorii Kwantowej, jakie jeszcze kilkadziesiąt lat temu powszechnie uważane były za niepodważalne. Nie wnikając jednak w niepotrzebne szczegóły pozwólcie, że przejdę od razu do sedna. Głośne i zbiorowe westchnienie ulgi było odpowiedzią jakiej Jong się spodziewał. Uśmiechnął się wyrozumiale, po czym nieco już łagodniej ciągnął dalej. – Otóż przekraczając prędkość światła, możliwe staje się przekroczenie bariery czasu i podróżowanie w tymże. Podróże jednak a ingerencja w czas to są również dwie odrębne sprawy. O podróżach pewnie już wszystko wiecie, ponieważ nie byłoby cywilizacji marsjańskiej bez nich i są one wszystkim doskonale znane od kilkuset lat, nieprawdaż? – Prawdaż. – Jak chyba jednak doskonale wiecie, do tej pory niemożliwe było nic poza samym podróżowaniem. O jakiejkolwiek ingerencji w przeszłość nie mogło być nawet mowy a wszystkie podróże mogły mieć tylko i wyłącznie charakter badawczy, czyli obserwacyjno dokumentalny. I tu powoli przechodzimy do sedna. Z całą odpowiedzialnością oświadczam, że kluczem do ingerencji w przeszłość staje się skala, panowie. Skala przez duże s. Zanim przejdę do szczegółów pozwólcie, że przedstawię najpierw parę fundamentalnych praw na których oparłem założenia mojej Ogólnej Teorii Wielkości. Chciałbym też, aby to posiedzenie nie było jedynie moim jałowym monologiem lecz wielokierunkową dyskusją naukową. Pragnę przede wszystkim aby wszystko zostało jasno i wyraźnie zrozumiane, ponieważ to wy panowie zadecydujecie o przeszłości ludzkości. Czy to jest dla was całkowicie jasne? – Oczywiście. – stwierdził generał. – Pragnąc ingerować w przeszłość i coś w tym względzie zmieniać, musimy zdawać sobie w pełni sprawę z następstw i mówiąc po ludzku, trzymać rękę na pulsie, ponieważ zbyt wiele od naszego dzisiejszego zebrania zależy aby cokolwiek pozostało niezrozumiałe lub zostało przez nas niewybaczalnie zbagatelizowane. – Rozumiemy to doskonale, profesorze i bardzo dobrze zdajemy sobie sprawę z powagi sytuacji. – w imieniu wszystkich zapewnił go van Hold. – Czym zatem jest czas? – Jong zmienił temat. – Czy miał początek? Jak upływa? I czy na jego upływ można uzyskać wpływ czyli to właśnie, co nas tu i teraz interesuje? Czy potraficie odpowiedzieć chociaż na jedno z tych pytań? – Wolelibyśmy usłyszeć odpowiedź od eksperta. – z optymistycznym wyrazem twarzy zapewnił go Bert. – Czas jest po prostu naszym subiektywnym, ludzkim sposobem obserwacji płynących zjawisk. Wyznacznikiem jego kierunku jest strzałka czasu. Strzałka czyli to, co sprawia że pamiętamy rzeczy które były a nie te, które dopiero będą. Strzałka czasu w najprostszym rozumieniu jest naszym psychologicznym odczuciem z pomocą którego możemy sobie jakoś poradzić z zagadnieniem czasu. Jeśli zaś chodzi o prawa fizyki rządzące wszechświatem, tu sprawy wyglądają zupełnie inaczej, bowiem strzałka czasu nie ma na nie żadnego wpływu. Jest tak, ponieważ dla praw fizyki nie ma żadnego znaczenia kierunek czasu. Prawa te pozostają identyczne zarówno w normalnych okolicznościach oraz kiedy czas płynie we wstecznym kierunku. Teraz pytanie drugie. Tego czy czas miał początek nie można jednoznacznie dowieść ale należy przyjąć że tak właśnie jest? – Dlaczego? – zapytał go Bert. – Ponieważ, jeśli prawa wszechświata były w stanie sprawić, że on w ogóle powstał a wraz z nim my, czyli ludzkość zdolna do zadawania pytań o jego początki w tym czasu, należy albo przyjąć że tak właśnie jest albo się poddać leczeniu, ponieważ gdyby wszechświat nie istniał wraz z rządzącymi nim prawami, w tym również czasem, nie można by w ogóle pytać o jego istotę, ponieważ po prostu nie byłoby komu zadawać owych pytań. Czy zgodzicie się ze mną, panowie? – Oczywiście. – padło prędko w odpowiedzi, ponieważ nikt nie kwapił się do leczenia. – Zatem należy albo założyć, że czas miał początek wraz z początkiem wszechświata albo rozejść się do domów. – Dobra, czas więc miał początek. – Ned zgodził się z rozumowaniem Jonga. – Co z pytaniem trzecim, profesorze? – Upływ czasu. I tu przechodzimy do ciekawych rzeczy, panowie. – kontynuował Jong. – Jak myślicie, jaki jest upływ czasu? – zapytał patrząc na van Holda. – No tego... czas płynie... – Ale jak, generale? – Skąd mam do cholery takie rzeczy wiedzieć? Jestem do diabła żołnierzem, w dodatku wyszkolonym do konkretnych działań a nie teoretykiem, który się wykształcił w jakieś wąskiej jak szpara elektrycznej sekretarki dziedzinie. Niech mnie pan zapyta jak bez strat rozpieprzyć ze dwa kraje albo przeprowadzić udany desant na Księżycu czy Wenus to panu odpowiem, ale o pierdołach czasowo fizycznych nie wiem niemal niczego. Po to u licha właśnie pana tu sprowadziłem! Ja odpowiadam za stronę militarną naszej operacji, pan za sprawienie żeby się jej założenia pogodziły z Wielkim Porządkiem Rzeczy, panna Robinson za wszechstronne informacje historyczne, panowie oficerowie za jej korzystne dla wszystkich przeprowadzenie w terenie i tak dalej. Nich każdy z nas skoncentruje się maksymalnie na tym co potrafi najlepiej a nie miesza innym w głowach. Czy to jest jasne, profesorze? – Oczywiście. – bez najmniejszych oznak zdenerwowania odparł Jong. – Lecz dla dobra sprawy każdy z nas powinien maksymalnie dużo wiedzieć o związanych z operacją zagadnieniach i dlatego pozwoli pan że powtórzę moje pytanie. Jak upływa czas, hę? – Czas upływa jednostajnie, dobra? Jeśli jest dwóch ludzi i każdy z nich ma porządny, wojskowy zegarek stwierdzą, że czas płynie jednakowo niezależnie od miejsca w którym obaj go zmierzyli. Wystarczy? – No cóż, generale. – westchnął Jong. – Przedstawił pan popularny pogląd, który jednak obalił jeszcze nawet Einstein. Niemniej on również się mylił w kwestii upływu czasu twierdząc iż płynie on dla każdego obserwatora w sposób indywidualny, chociaż prawdę mówiąc on jako pierwszy otarł się o prawdziwą postać rzeczy. Nie będę więc niepotrzebnie przedstawiał wam wszystkich teorii usiłujących wyjaśnić upływ czasu, lecz przedstawię stan rzeczywisty, zgoda? – Jak najbardziej, profesorze. Na tym bez wątpienia najbardziej wszystkim zależy. Gdyby jeszcze przedstawił pan ten stan w sposób maksymalnie uproszczony... – tym razem głos zabrała pojednawczo Uli. – Oto więc panowie najistotniejsze założenia mojej Ogólnej Teorii Wielkości oraz wypływające z niej wnioski. Otóż jej najistotniejsze założenie jest takie, że mówiąc z grubsza, im coś jest większe, tym czas dla niego upływa wolniej. Im wielkość jest mniejsza, czas płynie szybciej. Jest tak, ponieważ wraz z rozmiarem danego ciała rosną równocześnie jego masa oraz grawitacja. Od tego należy w ogóle zacząć zanim przejdziemy do spraw bardziej skomplikowanych. – Jak to, czas płynie wolniej jeśli coś jest większe? – zapytał z nagłym ożywieniem Ned. – To właśnie tak wygląda. W maksymalnym oczywiście uproszczeniu. – wyjaśnił Jong. – Profesorze, wydaje mi się, że niegłupio byłoby jeszcze nieco uprościć odrobinkę owo uproszczenie. – bąknęła mu szeptem do ucha Uli widząc w gabinecie niemal same niewyraźne miny. – Wyjaśnię to chyba najlepiej na kilku prostych przykładach. – stwierdził z ciężkim westchnieniem Jong. – Weźmy zatem człowieka, panowie. – Jakiego człowieka? – zapytał generał. – Zwykłego, przeciętnego człowieka. Mogę kontynuować? – Bardzo proszę. – Czas płynący dla przeciętnego człowieka jaki jest, każdy z nas wie jako człowiek i przyjmijmy jako jego przykładową wartość po prostu jeden, aby to lepiej zrozumieć. – ciągnął dalej Jong. – Teraz, gdy zaczniemy następnie skalą ludzką mierzyć upływ czasu innych stworzeń będziemy mogli stwierdzić fakty zgoła zastanawiające. Na przykład dla typowego karalucha upływ czasu jest dziesięć razy szybszy od ludzkiego i to jedynie nam wydaje się, że on się tak szybko porusza, ponieważ w rzeczywistości jego upływ czasu jest normalny czyli wynosi jeden i dla niego to ludzie poruszają się niczym ślimaki z jedną dziesiątą jego prędkości. Nadążamy? – profesor zapytał kontrolnie. – Oczywiście. – Patrząc natomiast na zagadnienie upływu czasu w drugą stronę i porównując z człowiekiem dajmy na to słonia, zauważymy że jego upływ czasu wynosi jedną trzecią naszej wartości. Dla nas słoń jest powolny ale my dla niego pomykamy niczym karaluchy. Przykłady takie można mnożyć ale prawdziwe różnice w upływie czasu możemy stwierdzić zwiększając jeszcze bardziej skalę porównawczą. Badając komórki, atomy oraz najmniejsze cząstki elementarne dochodzimy do oszałamiających wartości upływu czasu w porównaniu do ludzkiej skali. Tak nawiasem mówiąc, trudno było mi pojąć dlaczego nikt nigdy na to wcześniej nie wpadł, chociaż fakty te dosłownie leżały od zawsze pod ręką i dosłownie każdy człowiek na własne oczy mógł je ujrzeć i zaobserwować i to niemal od zarania dziejów. – Cóż profesorze, najciemniej jest pod latarnią. I to jest fakt. – pocieszył go Ned. – Powiem panu, że o istnieniu naszej bimbrowni w koszarach też nikt się nigdy nie dowiedział, chociaż tak prawdę mówiąc była ona od zawsze w podziemiach kantyny centralnej i nikt specjalnie nawet nie starał się jej kamuflować. Na zawsze otwartych drzwiach znajdowała się jedynie wywieszka o treści wstęp wzbroniony, sfałszowany podpis dowódcy oraz z pół tuzina nieistniejących paragrafów z nieistniejącego regulaminu pod spodem. Wystarczyło jedynie znać zasadę działania prostej klamki aby bimbrownię zdemaskować. Nikt jednak tego nigdy nie zrobił. – filozoficznie stwierdził Ned. – A jeśli chodzi o fakty różnego upływu czasu dla różnych skalowo obiektów, to najwidoczniej nikomu wcześniej przed panem nie dane było połączyć tych faktów w spójną teorię. – No, to naprawdę jest nieważne w tej chwili. – stwierdził skromnie ale nie bez dumy Jong nieco zbity z tropu historią bimbrowni. – Kontynuujmy zatem zagadnienie upływu czasu ale pójdźmy dla odmiany w drugą stronę. Weźmy dla zobrazowania coś, na czym się bez wątpienia doskonale znacie. – Na przykład? – spytał van Hold. – Na przykład jakiś wybuch. Najlepiej jakąś dużą detonację, żeby wpływ upływu czasu stał się zauważalny. Czy jako wojskowi byliście kiedyś świadkami porządnej eksplozji? – Jak porządnej? – zapytał jeszcze raz van Hold. – Wybuch magazynów z amunicją może być? – Prawdę mówiąc chodziło mi o coś większego, generale. – Plazmówka? – No od biedy ujdzie, ale wolałbym jeszcze coś większego, jeśli można. – Widziałem kiedyś wybuch wulkanu w TV. – odparł Bert. – Doskonale. – ucieszył się profesor. – Co pan zauważył, jeśli chodzi o samą eksplozję pod kątem upływu czasu naturalnie? – No sam nie wiem. To była najzupełniej normalna eksplozja tylko, że po byku. – Czy nie odniósł pan przypadkiem wrażenia, że odbywa się ona tak jakby w zwolnionym tempie? – Hm, rzeczywiście. – Bert odparł po namyśle. – Teraz to sobie przypominam. Wszystko wyglądało jak na zwolnionym filmie ale powiem szczerze, że nie zwróciłem aż do teraz, na ten fakt uwagi. – Niech pan się nie martwi. Nikt inny też nie zwrócił, ponieważ Teoria Wielkości jest mojego autorstwa. – pocieszył go Jong. – To naprawdę zdumiewające. – zastanawiał się głośno van Hold. – Ja również widziałem kilka wybuchających wulkanów w wiadomościach i również muszę przyznać, że te eksplozje w świetle tego co pan powiedział wyglądały jakby się odbywały w nieco wolniejszym niż normalnie tempie. Więc chyba ta pana teoria jest jednak prawdziwa. – Zapewniam, że jest. – zarechotał Jong. – To samo zjawisko zapewne mogliście zaobserwować patrząc na satelitarny obraz pierwszego lepszego huraganu. Chociaż jego prędkość przemieszczania się oraz prędkość samego wiatru na powierzchni jest olbrzymia, to rozmiar zjawiska sprawia, że odbywa się jakby w zwolnionym tempie. Zwłaszcza jeśli zjawisko owo oglądane jest z dużej odległości, chociażby z orbity, nieprawdaż? – Prawdaż. – Dokładnie. – I tu powoli docieramy do sedna. Oczywiście sama skala zjawiska dla którego staramy się zmierzyć jego upływ czasu jest istotna, lecz żeby uniknąć przekłamań i zrozumieć w pełni moją teorię, uwzględnić należy również cały szereg innych rzeczy z których najbardziej istotnymi są, odległość obiektywnego obserwatora od obserwowanego obiektu oraz masa własna obiektu, czyli skala grawitacji jaką on wytwarza, rozumiecie? – To może by tak jakiś prosty przykład? – rzucił zatroskanym tonem Bert. – Weźmy zatem dla przykładu po prostu nasze ukochane Słońce. – zaproponował Jong. – Płonie jak chyba doskonale wszyscy wiecie całą swoją objętością i płonie tak sobie już coś z pięć miliardów lat. Czyli według naszej skali płonie bardzo długo, zgoda? – Oczywiście. – Porównując z nim na przykład główkę zapalonej zapałki stwierdzimy, że chociaż ona również płonie całą swoją objętością, to jednak wypala się błyskawicznie, czyż nie? – O, to robi się ciekawe. – zauważył Ned. – Co dalej, profesorze? – I tu dochodzimy do sedna. Otóż, to jest tylko nasze subiektywne, ludzkie postrzeganie zjawiska upływu czasu. W rzeczywistości, gdyby przykładowo ludzie byli wielkości naszego Układu Słonecznego... – Ludzie! – westchnął Bert. – Tak ludzie. Gdyby nasze ciała były tej wielkości, wraz z szeregiem związanych z tym zagadnień grawitacyjno odległościowych i obserwowalibyśmy Słońce z odpowiedniego proporcjonalnie dystansu to wypaliłoby się ono szybko niczym nasza przykładowa zapałka w obecnej skali, zapewniam was. Rozumiecie teraz co mam na myśli mówiąc o upływie czasu i wpływie na niego masy, grawitacji oraz odległości od obserwatora? – To było naprawdę niezłe, profesorze. – widząc ich miny Uli stwierdziła szeptem wprost do ucha Jonga. – Ja sama bym tego nie przedstawiła lepiej a przypomnę ukończyłam z wyróżnieniem siedem kursów przedstawiania w sposób jasny specjalistycznych zagadnień zacofanym technologicznie czasowcom. Zapewniam pana, że oni wszystko zrozumieli, mimo iż są to żołnierze. – To może by tak już nie szeptać po kątach. – upomniał ją van Hold. – To jest otwarte zebranie. – przypomniał. – Dobrze zatem idźmy nieco dalej. – stwierdził z zadowoleniem Jong skrobiąc się w brodę. – Mając już obraz sytuacji wiemy, że kluczem do zrozumienia upływu czasu jest przede wszystkim wielkość i to wielkość przez duże w, panowie. Z kolei kluczem do podróży w czasie, a więc kolejnym krokiem do przodu jest skala, również przez duże s. Osiągając dostatecznie wielką skalę porównawczą dochodzimy do wartości krytycznej, określanej od kilku lat, z dumą to muszę przyznać, jako stałą Jonga. A już w chwilę po jej przekroczeniu jesteśmy w stanie sprawić, że upływ czasu staje się wręcz ujemny, czyli mówiąc potocznie podróżować w czasie chociaż język fizyki określa to nieco precyzyjniej, nazywając przekroczenie stałej, cofaniem subiektywnego upływu czasu dla obserwatora. – No dobra, wiemy już że możliwe jest podróżowanie w czasie, ale jak zatem poradzić sobie z paradoksem dziadka? – rzuciła Uli i zaraz dodała. – Pytam, ponieważ mnie również o to zapyta kilku czasowców w dwudziestowiecznej Brazylii i muszę się na wyrywki do tematu przygotować. – wyjaśniła patrząc na profesora. – Już wyjaśniam. – ten odparł. – Najpierw zapytam jednak pozostałych, czy w ogóle wiedzą na czym polega paradoks dziadka? Wśród potakujących w milczeniu głów jedynie Ned i Bert zdradzili się, kiedy wymienili porozumiewawcze spojrzenia. – Czy zagadnienie paradoksu dziadka jest wam znane, panowie? – przycisnął ich bezlitośnie Jong. – Cóż, – głos zabrał Ned. – słyszałem jedynie o paradoksie babci i tego... nie wiem czy...? – Paradoksie babci? – teraz to Jong był zdumiony. – Można nieco bliżej. – dodał zachęcająco widząc jego niewyraźną minę. – Paradoks babci polega na tym, że jeśli się cofniemy do czasów młodości swojej babci, poznamy ją osobiście, a następnie zainwestujemy w babcię ze dwa drinki to... hop i jesteśmy ojcem własnego ojca, czyli paradoks, nie? – Hm. – Jong zasępił się na chwilę z niesmakiem po czym odparł z namysłem. – Muszę przyznać, że to dość koszarowa odmiana paradoksu dziadka, jednak ogólnie o to właśnie chodzi... – Transportowiec jest gotowy. – do rozmowy wtrąciła się patrząc w stronę van Holda sekretarka. – Jedną chwilę, profesorze. – przerwał Jongowi van Hold. – Myślę, że zanim posłuchamy sobie o paradoksach, nasi chłopcy mogliby już w tym czasie z wolna wykonywać zadanie. Co pan na to? – Ależ oczywiście. – zgodził się z nim Jong. – Pod jednym wszak warunkiem, generale. – Jakim? – Że nie będę w związku z tym nieustannie się powtarzał. Po prostu nie znoszę tego. – Ależ oczywiście. To żaden problem. Nasi ludzie już mają wszczepione poradniki zawierające całą potrzebną im wiedzę w tym pewnie również tę o paradoksach. – stwierdził generał, po czym zaraz dodał patrząc prosto w ich stronę. – Naturalnie przejrzycie je panowie w wolnej chwili? – Tak jest, sir. – odparł Ned. – Oczywiście. – dodał Bert i pomyślał. – Nie ma przecież jak opasły tom pod ręką na długiej, nudnej wojnie. – To miło. – van Hold na sekundę skrzywił się pokazując jak mu miło po czym dodał. – Zatem panna Robinson odprowadzi was teraz na statek. My tymczasem omówimy sobie pozostałe sprawy. Czekamy na meldunki i aha, za wszelką cenę sprowadźcie Nazwisko żywego. Macie moje pełne pełnomocnictwo i całkowicie wolną rękę w tej sprawie. Jeśli chodzi o te priorytetowe zagadnienie nic z wyjątkiem techniki was nie ogranicza. Połamcie karki. Czołgiem, żołnierze! – Czołgiem, panie generale! Wraz z dziewczyną odmaszerowali. Energicznym krokiem podążali za nią umilając sobie czas pogawędką. – Wolna ręka, nieźle. Powinno więc pójść jak z płatka. Jak myślisz Bert? – To właśnie lubię, stary. Wszystkie chwyty dozwolone oraz żadnych tam, gównianych ograniczeń. – Nie wiesz piękna przypadkiem co gruby miał na myśli, kiedy gadał o technice? – Ned zwrócił się do dziewczyny targnięty nagłym niepokojem. – Tylko tyle, że przy wykonywaniu zadania nie możecie używać naszych środków technicznych. Słowem, nie zabieracie do dwudziestego wieku żadnej współczesnej broni. – Tylko? Chwila! Przecież to nas udupia już na samym starcie i załatwia negatywnie całą sprawę. Jak mam niby walczyć z Hitlerami nie mając pod ręką choćby ogłuszacza? – Właśnie. – poparł go Bert i oskarżycielskim tonem dodał. – Coś tu ostatnio za wiele rzeczy mi umyka. Wszystko tak nagle i piorunem. Jak niby mamy sobie z tym zadaniem dać radę i...? – Poproszę o jedno pytanie naraz, ok? – uniesioną ręką nieco go przystopowała. – Po pierwsze, ograniczenia dotyczą tylko współczesnej broni, poza tym do swobodnego użytku otrzymacie translatory. Transmiterów w waszych komputatorach, również możecie używać bez przeszkód do kontaktów z Centralą ale tu uwaga, ze względu na daleki zasięg każde połączenie pożera mnóstwo energii, więc lepiej nie łączcie się bez ważnego powodu oraz naturalnie odpowiedniej kondycji fizycznej, ponieważ w dosłownym znaczeniu może to was po prostu wyczerpać. Poza tym będzie też działał wasz kamuflaż bojowy, no i przede wszystkim macie pełną swobodę, jeśli chodzi o terenowe poradniki. Tam są wszelkie możliwe wyjaśnienia... – No jasne, poradniki. – prychnął Ned z udawanym olśnieniem. – One naturalnie rozwiązują sprawę. Włączymy kamuflaż, zajdziemy Hitlera od tyłu i zakatujemy go swobodnymi cytatami z poradnika? – Mogę kontynuować? – uprzejmie zapytała. – Dziękuję. Po drugie nie przejmujcie się Hitlerem. Przynajmniej na początku. To potem. W chwili obecnej skoncentrujcie się tylko i wyłącznie na odnalezieniu Nazwiska, bo to on jest teraz najważniejszy i to on zaginął. Wasze pięć minut dla Hitlera będzie potem. To Nazwisko jest niezbędny do rozprawy z głównym celem i bez niego nie macie nawet co myśleć o tamtym zadaniu. Powtarzam, najpierw sprowadźcie jego w teraźniejszość a dopiero potem zorganizowane zostaną wszystkie, pozostałe sprawy, ok? – Ok. – odparli. – Lecąc na wahadło czy też po wojskowemu młynek, zamiast gadać o dupie Maryni przejrzyjcie poradniki i zorientujcie się co do waszych możliwości, taktyki, zaplanujcie może w końcu coś przemyślanego dla odmiany, a już na miejscu wcielcie swój plan w życie i to... to tyle. Przywieźcie go po prostu z powrotem a reszta sama się ułoży. – Dobrze ci gadać. – mruknął Bert. – Ty zostajesz. To my lecimy tam nic nie wiedząc... tak wiem, wiem, poradniki. – dokończył z cicha. * * * Stacja kosmiczna Wahadło – gdzieś w przestrzeni między orbitami Ziemi a Marsa Pół godziny później znajdowali się już prawie na miejscu. Automatyczny transportowiec podstawiony specjalnie dla nich, przez całą drogę sam się nawigował. Po wydostaniu się z przestrzeni marsjańskiej podróż na wahadło trwała niecałe dwadzieścia minut. W momencie kiedy transportowiec zbliżył się do strefy patrolowanej przez ciężkie krążowniki Korpusu wszystkie kontrolki ożyły jednocześnie zdradzając iż nie są uszkodzone. Ich pojazd przepuszczono bez najmniejszej nawet kontroli. Natychmiast po tym jak transportowiec wleciał do strefy wewnętrznej ekrany również ożywiły się niwelując wcześniejsze zakłócenia obrazu a ich oczom ukazała się przestrzeń ze wszystkich kamer dookoła statku. – Czas dokowania, minus siedem minut. – zakomunikował autopilot głosem, który według Neda musiał należeć do geja, ponieważ żaden normalny facet tak miękko nie mówi. Bert nie zdążył przedstawić swojej na ten temat opinii, ponieważ w tej samej chwili monitor komunikatora rozjarzył się. Jak tylko rozjarzył się do końca, przygasły ich oblicza, bowiem jedyną rzeczą jaką w nim ujrzeli była wielka głowa van Holda. Głowa, oczywiście nie w nastroju. – Witam panowie. – Czołgiem, panie generale. – Do czasu zadokowania mamy jeszcze chwilę, więc profesor nalegał, że wprowadzi was nieco w nasze drobne zagadnienia. Zagadnienia techniczne, rzecz jasna. W tej samej chwili duża głowa van Holda zniknęła, a pojawiła się w jej miejsce nieco mniejsza Jonga. – Dokowania do czego, profesorze? – rzucił do niego Ned pokazując wymownie przestrzeń przed transportowcem. – Nic tu przecież nie ma i nie jestem nawet pewien czy po drodze widziałem chociaż jednego portera... – To za chwilę. – ten przerwał mu nerwowo, po czym rzucił oschle. – Nie lecicie w dwudziesty wiek porterem. – Sam już nie wiem dlaczego takie rzeczy mnie nie dziwią. – mruknął Bert do Neda, po czym spojrzał pytająco na Jonga. – To dosyć spora operacja. – ten stwierdził. – Wysyłanie was w przeszłość porterem zbyt wiele by Radę kosztowało. – Przecież portery i tak latają nieprzerwanie we wszystkie możliwe epoki. – Tak, lecz tylko w celach obserwacyjnych. Wy po raz pierwszy w historii udajecie się w przeszłość wpływać na przebieg zdarzeń, a to zupełnie inne zagadnienie oraz co się z tym wiąże, zupełnie innej klasy sprzęt oraz rzecz jasna nakłady finansowe. Mimo iż wstępnie szacując całkowity kosztorys tego, przedsięwzięcia udało nam się zmniejszyć koszty operacji o ponad dwie trzecie poprzez zmianę środka transportu to i tak ostrożnie licząc pochłonie ono cały nasz marsjański dochód narodowy z nadchodzących dwudziestu lat. – Dwudziestu? – jęknął Bert. – I to przy optymistycznym założeniu, że nic nie wymknie się spod kontroli i przebiegnie z pierwotnie założonym planem. – dodał profesor. – Skoro pan tak twierdzi. – Ned wzruszył ramionami. – Jeżeli zatem w imię lepszej sprawy, można było obniżyć owe i tak kolosalne koszty, – ciągnął dalej Jong. – dlaczego nie polecieć tym? – mówiąc to wymownie wskazał oczami na ekrany znajdujące się za ich plecami. Odwrócili się i zdębieli. Przestrzeń, całą przestrzeń za nimi wypełniała jakaś monstrualna konstrukcja na pierwszy rzut oka przypominająca niknący gdzieś w oddali tunel. Tunel otoczony był przez gigantyczny pierścień, z którego z miejsca w którym się znajdowali dostrzegali jedynie jedną czwartą jego monumentalnego obwodu. Jego ogrom sprawił, że nie wymówili nawet słowa. Jong musiał się ucieszyć widokiem ich min, kiedy podziwiali pierścień, ponieważ nieco weselszym tonem zaproponował. – Jeśli coś was interesuje to jest doskonały moment aby zadać pytania. – Co to jest, do cholery? – Jak to działa, jak rany? – Hm, robi wrażenie, prawda? – I to niemałe, profesorku. – bąknął Ned. – Nie mam pojęcia co to takiego ale gdyby tylko Hitler wiedział co mu pan tu przygotował, chyba posrałby się ze strachu. – No cóż panowie, przedstawiam wam osobiście dzieło mojego życia czyli wahadło, nazywane nie wiem zresztą czemu młynem. Przygotowując się do tego zadania postanowiliśmy co nieco wyjść myślami do przodu i już po zakończeniu naszej operacji wynająć wahadło do celów komercyjnych. Stąd troska o jego trwałość i te wszystkie zabezpieczenia na które nie żałowaliśmy pieniędzy. Chcemy po prostu aby nasze hm, wahadełko pokręciło się bez przeszkód przez najbliższe dwieście lat. Przynajmniej dwieście i rzecz jasna przyniosło zwrot kosztów a w późniejszym etapie, nawet wymierne korzyści. Ale to temat na potem. Grubo na potem. – dodał. – Jakie zabezpieczenia? – Między innymi pierścień osłonowy, który widzicie wokół wahadła. – Co to za pierścień? – Jego rola podobna jest do tej, jaką pełni w Układzie Słonecznym Jowisz. – Czyli...? – Gigantycznego odkurzacza. – wyjaśnił Jong. – Zrozumiałe chyba jest, że mając do czynienia z tak idealnie wyważoną konstrukcją, niedopuszczalne jest aby na jego powierzchnię opadła choć jedna drobina pyłu kosmicznego. I podobnie jak Jowisz oczyszcza nasz Układ z co grubszych, nadlatujących śmieci wchłaniając je po prostu samą swoją grawitacją, tak nasz pierścień zajmuje się pomniejszymi drobiazgami, które mogłyby zaszkodzić wahadłu. Robi to dwustopniowo. Po pierwsze, likwidując co ważniejsze okruchy jeszcze daleko w przestrzeni za pomocą baterii laserów rozmieszczonych równomiernie na całym swoim obwodzie, a jeśli potem jeszcze jakiś nieistotny pyl pozostanie, zostaje przyciągany właśnie do niego zamiast opaść na samym wahadle i zakłócić jego idealną równowagę. – Jak przyciągany? – Sztuczną grawitacją, czyli tymi samymi potężnymi elektromagnesami, których używa się do rozpędzania wahadła. – Chwila, powoli profesorku. – przerwał mu Ned. – To może by tak od początku, co? Dopiero tu przylecieliśmy i wśród wielu, wielu rzeczy jakie się dziś wydarzyły ta jest przypuszczam jedyna interesująca. Proszę nam opowiedzieć jakoś rzeczowo co to jest, jak działa i co my mamy z tym wspólnego. Proszę pamiętać, że my widzimy to po raz pierwszy w życiu. – Hm, więc nawet nie zajrzeliście do poradników. – mruknął Jong. – Szkoda. No cóż, wahadło jest w istocie długą na dwieście dwadzieścia tysięcy kilometrów rurą umieszczoną w punkcie w którym znoszą się siły ciężkości Marsa i Ziemi. Co prawda obydwie planety krążą wokół Słońca i nieustannie zmieniają swoje położenie ale to co jest istotne to fakt, że obie planety wzajemnie oddziaływują na nasze wahadło grawitacyjnie przez niemal cztery miesiące każdego marsjańskiego roku. Rozumiecie? – Nie. – Aby nasze wahadło działało po prostu musi się obracać, zgoda? – Skoro pan tak twierdzi. – Musi, zaufajcie mi. Zatem aby tak gigantyczną konstrukcję wprawić w ruch obrotowy wokół własnego środka ciężkości postanowiono wykorzystać przyciąganie grawitacyjne Ziemi oraz Marsa. – Jak? – Po prostu każda z tych planet przyciąga do siebie ten koniec naszej rury który jest bliżej niej w danej chwili. Wystarczy odpowiednio ustawić wahadło w pozycji wyjściowej to znaczy nadać urządzeniu prawidłowy kąt nachylenia aby nadlatujący z przestrzeni Mars albo Ziemia pochwycił go w zasięg własnego pola grawitacyjnego i wprawił w ruch. Taki korzystny dla nas układ planet występuje przez całą porę letnią na Marsie, lub według drugiego kalendarza przez sześć miesięcy w co drugim ziemskim roku. Potem planety się oddalają a grawitacja zmniejsza się a nawet chwilami zanika i aby efekt ponownie wykorzystać należy poczekać do chwili, aż planety przyjmą odpowiednie położenie w przestrzeni. Ale to w zasadzie nieistotne, ponieważ nam chodzi jedynie o samo początkowe wprawienie wahadła w ruch. A na to mamy niemal trzysta nadających się dni w roku. Potem kręci się już niezależnie od położenia planet. – Trzysta według którego kalendarza? – zapytał Ned. – Według obydwu. Na Marsie i Ziemi doba jest niemal taka sama. My tylko pory roku mamy dwa razy dłuższe od Ziemniaków. – Teraz wszystko jasne. – zrzucił Bert. – Mamy więc wahadło wprawione w ruch planetarnym przyciąganiem. Co dalej? – To inicjujące wprawienie, niczym kosmiczne perpetum mobile nadaje początkowy impuls młynowi, który zaczyna się obracać niejako za darmo, czyli bez nawet grama energii z naszej strony. Co prawda nie pozwala nam to jeszcze na osiągnięcie właściwej prędkości obrotowej ale zaoszczędza mnóstwo energii, której w innym przypadku potrzeba by wprost niewyobrażalnej ilości do wprawienia takiej masy w ruch. – Jakiej prędkości? – No cóż, do przekroczenia bariery światła i tym samym zmiany upływu czasu należy przekroczyć prędkość światła. – Czyli rozpędzić młynek do prędkości większej? – zapytał Ned. – Dokładnie. – przyznał Jong. – To przecież, niemożliwe. – Naprawdę? – Nie widać nawet aby młyn w ogóle się obracał, a co dopiero mówić o prędkości światła... – Nie widać z waszego punktu widzenia, ponieważ na razie dokujecie do wahadła i co się z tym wiąże obracacie się wraz z nim. Ale to żadna prędkość, przyznaję. Suma oddziaływania grawitacyjnego Marsa i Ziemi pozwala nadać młynowi prędkość rzędu co najwyżej dwóch obrotów na dobę. To rzeczywiście jest za mało, fakt i po to właśnie zbudowaliśmy wokół młyna pierścień. Jego wnętrze wypełniają potężne elektromagnesy i dopiero one nadają właściwego pędu młynowi stopniowo, lecz dynamicznie go rozpędzając. – A to nie pożera energii? – Owszem, ale rozpędzić tak masywne ciało od zera a jedynie nadać już rozpędzonemu dodatkowego pędu to dwa odmienne zagadnienia. Największy wysiłek w tym względzie mamy właściwie za darmo. A to zawdzięczamy naszym dwóm planetom. Drugi etap rozpędzania należy do dwóch elektrowni plazmowych umieszczonych na przeciwległych końcach wahadła a dopiero ten ostatni, trzeci, podświetlny etap wykonują elektromagnesy. – I niby w ten sposób pragnie pan uzyskać prędkość światła? – Tam uzyskać. – prychnął Jong. – Przekroczyć ją, do licha! – Ale w jaki sposób? – zapytał Ned. – Przecież nawet Jorg nie był w stanie rozpędzić swych prosiaków do prędkości światła, ponieważ twierdził, że to niemożliwe. – Jakich prosiaków? To znaczy... dlaczego niemożliwe? – Ponieważ wraz ze wzrostem prędkości jakiegoś obiektu rośnie jego masa i zbliżając się do prędkości światła osiąga wartość wręcz nieskończoną. – Ned przypomniał sobie wykład Jorga. – Przesądy. – uciął mu Jong. – Nie wiem co to za jeden ten Jorg ale facet po prostu was okłamał. Tak czy siak za niecałe pół godziny przekonacie się, że to jest możliwe. – No nie wiem. Gość zanim umarł z sensem gadał. Zresztą zawsze możemy się zapytać o to jego klona. – Jeśli go spotkacie, przyślijcie tego nieuka do mnie na kilka wykładów. – odparł Jong. – Tak zrobimy. – odparł kwaśno Bert. – No to jak jest w końcu z tą masą? Rośnie wraz z prędkością, czy nie? – dorzucił Ned nerwowo czując że zastraszająco szybko kończą mu się argumenty. – Oczywiście, że tak. – stwierdził Jong. – Do nieskończoności? – Dokładnie. – Więc widzi pan, że niemożliwe jest osiągnięcie prędkości światła, ponieważ nawet masa pojedynczego protonu byłaby przy prędkości podświetlnej nieskończenie wielka, więc do jego dalszego rozpędzania potrzeba by nieskończonych ilości paliwa, a co tu dopiero mówić o tak ogromnym cholerstwie, które już na samym starcie jest po prostu gigantyczne. – To pozorna sprzeczność. Pozorna, powiadam. – No nie wiem, profesorku. – rzucił Ned z niepokojem. – Ja tam wolę wiedzieć co mnie czeka, ponieważ to ja mam być do cholery pasażerem tego jak pan stwierdził prototypu. Skoro takie są prawa fizyki a nie inne, to jak mam się czuć bezpiecznie wiedząc, że zamierza mnie pan porozpędzać do prędkości światła... – Nawet ją przekroczyć. – uzupełnił Bert. – No właśnie, przekroczyć. – zgodził się z nim Ned. – Gdyby to pan siedział w środku, chętnie bym popatrzał z bezpiecznej odległości co z tego wyniknie, ale jest na odwrót więc chcę wszystko wiedzieć z góry. Bez tego nigdzie nie jadę. – dodał kategorycznym tonem. – Możemy was zmusić. – bąknął zza pleców profesora van Hold znacząco drapiąc się w głowę jakimś nietypowym promiennikiem. – Ale no dobrze, niech najpierw będzie po waszemu. – dodał ustępując miejsca profesorowi. – Co konkretnie chcecie wiedzieć? – zapytał ze zniecierpliwieniem Jong ponownie pojawiając się na monitorze, kiedy skończył już przed kamerą przepychankę z generałem. – Jak dokładnie, to znaczy w prostych słowach, zamierza pan przekroczyć prędkość światła tym czymś ze mną na pokładzie? – Ze mną też? – uzupełnił Bert patrząc na Jonga ciekawie. – Czym więc według was jest w ogóle prędkość? – zapytał ich Jong. – Pytam bo bez tego nie ma co tłumaczyć dalej. – Jak to czym? To chyba jasne. Prędkość jest to droga pokonana w jakimś czasie, prawda? – Jaka droga, w jakim czasie? – dopytywał się Jong. – Jak to jaka? Po prostu jakaś. Z pieprzonego punktu A do pieprzonego punktu B. – Nie tak po prostu. – odparł Jong i wyjaśnił. – Tylko droga zmierzona przez konkretnego obserwatora, który prócz tego, że obserwuje to również mierzy ową drogę oraz czas jej pokonania naturalnie a tutaj już dochodzi cały szereg nowych zależności. – Jakich na przykład? – Na przykład takich, czy nasz obserwator jest nieruchomy, czy też się porusza. – Czy ma pan pod ręką jakiś poręczny przykład? – wtrącił Bert mając jakieś nieokreślone wrażenie, że Jong chce go spławić technicznym bełkotem. – Oczywiście. Niech zatem biegnie sobie jakiś człowiek na sto metrów i niech mu mierzy czas jakiś sędzia, czyli obserwator, zgoda? – Zgoda. – Otóż jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że sędzia w momencie całego biegu, jak również w chwili osiągnięcia przez naszego biegacza mety stał nieruchomo w miejscu i tak otrzymamy cały szereg różnych wyników owej prędkości w zależności od tego jakie czynniki jeszcze weźmiemy pod uwagę. – Jak to, jeszcze? – Jeśli, bowiem uwzględnimy to, iż stadion na którym mieści się sędzia oraz biegacz znajduje się na powierzchni poruszającej się w przestrzeni planety, a ta z kolei krąży po swojej wokółsłonecznej orbicie, a ono z kolei kręci się wraz z galaktyką, która notabene również się przemieszcza, za każdym razem otrzymamy inny wynik pomiaru prędkości, ponieważ nigdy, ale to nigdy nie mamy do czynienia z idealnie nieruchomym obserwatorem, który mógłby zmierzyć jakąkolwiek prędkość w pełni obiektywnie. Zawsze więc dochodzi nam w pomiarze jakiejkolwiek prędkości błąd pochodzący z poruszania się obserwatora, który wprowadza fałsz w nasze obliczenia. – Więc prędkość jest różna w zależności od hm, punktu widzenia? – zapytał Ned trawiąc otrzymane informacje. – Oczywiście. – A gdyby założyć, że obserwator jest jednak nieruchomy, czy błąd pomiaru byłby wielki? – Skąd, błąd byłby tak mały, że wręcz można by go pominąć w obliczeniach. – To po jaką cholerę nam pan niepotrzebnie gmatwa sprawę? – zdenerwował się Ned. – Niech pan powie w końcu jak zamierza przekroczyć prędkość światła, ok? – Staram się być po prostu precyzyjny. – wyjaśnił Jong. – A jeśli chodzi o pytanie drugie to nadmienię, że prędkość aby już wszystko było jasne, jest to różnica prędkości zarówno mierzonego obiektu, który się przemieszcza oraz prędkości poruszania się samego obserwatora. – Ale sam pan mówił, że to w sumie nieistotne. – Dla zrozumienia jednak sprawy jest to ważne, ponieważ aby wam wyjaśnić jak zamierzam rozpędzić wahadło do prędkości większej od prędkości światła musicie sobie precyzyjnie zdawać sprawę co względem czego w naszym urządzeniu się porusza. Nie będziemy przecież mierzyć prędkości obrotowej wahadła względem na przykład prędkości przemieszczania się galaktyki. Czy jesteście w stanie pojąć moje rozumowanie? – Chyba tak. – odparł Ned. – No tak, to byłoby bez sensu. – przyznał również Bert. – Więc w naszym urządzeniu interesuje nas przede wszystkim fragment pierścienia w którym wy za chwilę zajmiecie wygodnie miejsca. – poinformował ich Jong. – Więc to pierścień zapierdala? – odgadł Ned w przebłysku nagłej intuicji. – Fizyka określa to ruchem obrotowym. – poprawił go Jong. – Wahadło wprawione w ruch siłą grawitacji naszych kochanych planet, samo wprawia w ruch pierścień wewnętrzny, do którego jest przymocowane. To etap pierwszy. – Pierścień wewnętrzny? – To potem. Na razie nadążacie? – Oczywiście. – odparł Ned. – Jasna sprawa. – wtrącił Bert. – Rura ciągnie pierścień bo są pewnie połączone i się wspólnie obracają. – Dokładnie. – potwierdził profesor. – Następnie, umieszczone na przeciwległych końcach rury elektrownie plazmowe przechodzą na pełną moc i rozpędzają nasze wahadło jeszcze bardziej niż planety. To etap drugi. – Prędkość światła? – Nie, do cholery. Po prostu nieco szybciej niż z pomocą grawitacji planetarnej. Do prędkości światła jeszcze jest cholernie daleko, ok? – zdenerwował się profesor. – Ok. – Dopiero w etapie trzecim, kiedy wyruszają do boju rozmieszczone na pierścieniach elektromagnesy wahadło osiąga sześćdziesiąt procent prędkości światła na swoim obwodzie wewnętrznym, czyli dokładnie tam gdzie wy się będziecie znajdowali. I wówczas jesteśmy w domu. – oznajmił im profesor. – Jak to w domu. Te sześćdziesiąt procent ma wystarczyć? – Ach, nie wspomniałem, że pierścień zewnętrzny obraca się również, tylko w odwrotną stronę, więc hm, będziecie się z nim mijali z prędkością około dziesięć procent większą od prędkości światła. – Sześćdziesiąt i sześćdziesiąt to daje sto dwadzieścia. – zauważył Bert. – Coś mi pan tu profesorku, podejrzanie umniejsza z tymi prędkościami. – Prędkości podświetlne sumuje się nieco inaczej niż zyski z czarnorynkowych przekrętów. – odparł mu zgrabnie Jong. – Czyli, że tak czy siak, nasza masa wzrośnie a my Bert, umrzemy. – stwierdził ponuro Ned. – Pamiętacie co mówiłem minutę temu o tym co względem czego się porusza? – zapytał Jong. – No tak. – Więc wy razem z pierścieniem wewnętrznym zresztą, poruszać się będziecie w szczytowym okresie z prędkością wynoszącą sześćdziesiąt procent prędkości światła, a więc całkowicie bezpieczną, względem dajmy na to jakiegokolwiek statku znajdującego się obok pierścienia w przestrzeni. Natomiast względem pierścienia zewnętrznego będzie to prędkość większa od prędkości światła i tylko względem niego. Nie chcemy przecież marnotrawić energii na rozpędzanie was do podświetlnej, bo na to nigdy by nam jej i tak nie wystarczyło w związku ze wspomnianymi problemami przyrostu masy. Zamiast więc was rozpędzać do pełnej prędkości wystarczyło problem obejść, dzieląc pierścień na dwie połowy, z których każda porusza się niewiele tylko szybciej niż połowa prędkości światła ale w odwrotne strony. Czy teraz jest to dla was zrozumiałe? – Sprytnie to sobie profesorku wszystko wykombinowałeś. – mruknął Ned. – Czyli, że my będziemy rozpędzeni nieco szybciej jak połowa ale to zadziała jakbyśmy pędzili dwa razy prędzej? – Takie są założenia. – Pytanie tylko czy obydwa pierścienie wiedzą, że zamierza je pan oszukać w tak prymitywny sposób? – zamyślił się Bert. – Wszystkie testy przebiegły pomyślnie. – pogodnie odparł Jong. – Wysyłaliśmy już w przeszłość skazańców, zwierzęta, raz były nawet jakieś sandały... wszystko do celu bezbłędnie trafiało. – Nie jesteśmy do cholery skazańcami. – przypomniał mu Ned i dodał. – A mam wrażenie że będzie z nami lipa, ponieważ po prostu mimo iż prędkość pierścienia wyniesie tylko ponad połowę to i tak wydaje mi się, że przeciążenie będzie olbrzymie. – Masz zupełnie dobre wrażenie. – przyznał profesor. – W szczytowym okresie wyniesie ono 720 g. – Miałeś rację, Ned. Zginiemy. – rzucił Bert opuszczają smutno głowę. – Hej, spokojnie, skąd zaraz tak ponure przypuszczenia? – zapytał wesoło profesor. – Przecież każdy martwy kosmonauta wie, że w minutę góra dwie zabija nawet 18 g. – Ned wyrecytował mu wierszyk zapamiętany na kursie w Akademii Floty. – Wy nie odczujecie tego przeciążenia. – Jak to? – Wasza kabina wyłożona jest spinem–2. I to nawet dosyć szczelnie. – Co to jest spin–2? – Fizycy wiedzą. – My również pragniemy być poinformowani. – Chcecie zostać fizykami? – Może w przyszłości, jak się zrobi nudno. No gadaj, profesorku. – Spin–2 to tworzywo nie przepuszczające grawitonów. No prawie. – Czyli? – Czyli zatrzymujące ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent nich. – Więc jednak pomyślał ktoś o zabezpieczeniu młyna? – Oczywiście ale spin–2 jest za drogi aby całe wahadło nim obłożyć. Wyłożona nim jest tylko wasza kabina. – Więc czy to cholerstwo w miarę rozpędzania nie rozleci się na miliard kawałków? – zapytał Ned. – To jest po prostu niemożliwe. – Dlaczego, nie? – Ponieważ tak doskonale wyważonego obiektu jak wahadło nie ma w całym wszechświecie. Obie połowy młyna, czyli naszej rury mają identyczną masę wyliczoną skrupulatnie na poziomie cząstek elementarnych z odchyłką nie przekraczającą masy siedmiu protonów. Tak samo obydwa pierścienie. Stąd właśnie bierze się nasza szczególna troska o brak jakichkolwiek drobin wokół wahadła mogących ową równowagę zakłócić. – Ale czy w ogóle nie byłoby łatwiej i taniej rozpędzić czegoś mniejszego? – zapytał Bert. – Czegoś co byłoby na tyle małe by je w całości pokryć tym spinem? – Pamiętacie Teorię Wielkości? – Pamiętamy. – Urządzenie do podróży w czasie musi być po prostu duże. Poza tym o wiele łatwiej zwiększyć na obwodzie prędkość obrotową, mając do dyspozycji bardzo długi promień, co przy zupełnym braku szkodliwego tarcia pozwala na... W tej samej chwili coś z zewnątrz szczęknęło donośnie, aż echo poniosło po całym kadłubie, po czym rozległ się syk tłoczonego w śluzy powietrza. Z monitora zniknął Jong a w jego miejsce pojawił się van Hold, który natychmiast zakomunikował. – Przykro mi przerywać tak uroczą pogawędkę ale czeka nas robota. Za piętnaście minut młyn osiągnie pełną moc więc nie mamy już na te mętne opowiastki czasu. – oznajmił bezceremonialnie. – Szczegóły techniczne wahadła oraz wielu innych rzeczy znajdziecie oczywiście w swoich poradnikach. A teraz, jeśli pozwolicie zapraszam was do środka. – dodał wskazując dłonią w pełni już otwartą śluzę znajdującą się tuż za nimi, tak jak gdyby jej otwierania sami nie słyszeli. – Przebierzcie się najpierw w wasze ubrania operacyjne, zabierzcie przygotowany dla was ekwipunek i po zeskanowaniu całości ruszajcie bezzwłocznie w drogę. Połamcie karki. – Tak jest, sir. – A zanim je połamiecie sprowadźcie Nazwisko. Zasalutowali w stronę uśmiechniętej zagadkowo twarzy po czym odwrócili się i wkroczyli do śluzy. Wkroczyli do niej z wahaniem i nawet uważny obserwator nie dostrzegłby na ich twarzach grama optymizmu. Wewnątrz śluzy sprawnie przebrali się w czekające na nich ubrania po czym ściskając w dłoniach walizki podeszli do skanera. Ten wiązką błękitnego światła zdjął z nich obraz atomowy i jak tylko zapaliła się zielona kontrolka, zajęli miejsca w obszernym wagoniku. Kiedy zapinali pasy usłyszeli jeszcze z głośników Jonga. – Niczym się nie martwcie. Nic nie poczujecie i zanim się obejrzycie znajdziecie się na miejscu. I aha, pamiętajcie żeby zaraz po przybyciu najpierw dokładnie zmierzyć najbliższą okolicę. Wtedy technicy niezwłocznie wstawią tam portala powrotnego i... – Proszę ich nie dekoncentrować niepotrzebnie, profesorze. Poradzą sobie. – uciął generał ostatecznie przerywając połączenie. Siedząc już na fotelach rozglądali się ciekawie dookoła przeglądając uważniej przede wszystkim swój nowy dobytek. – Kurwa ale workowate są te łachy. – zagaił Ned. – obmacując swoje nowe spodnie. – Jak myślisz, co nam tutaj jeszcze dali? – odparł Bert otwierając swoją wyświechtaną na wszystkich narożnikach nieporęczną walizkę. – Stary, nie mam pojęcia. Ale sądząc po tych płaszczach wyglądających jak z wiosennej kolekcji prosto od Łachmaniego, nie nastawiałbym się na jakieś rarytasy. Spójrz, no tylko kurwa na to! No nie wierzę własnym oczom! – Ned stwierdził z oburzeniem wkładając wskazujący palec w dziurę widniejącą w spodniach na kolanie. – Armia musi cienko przędzie skoro tak nas wyekwipowano. – Jak znam życie to się za jakiś czas okaże, że to księgowy coś z naszego funduszu podkradał. – stwierdził Bert wzruszając ramionami. – Ale ty masz całe spodnie. – stwierdził Ned z jeszcze większym oburzeniem. – Dlaczego akurat to ja mam robić za dziada? W odpowiedzi Bert jedynie po raz drugi wzruszył ramionami. – Słuchaj to, że... Nagłe szarpnięcie sprawiło, że pasy bezpieczeństwa niemal ich poprzecinały. Ich ciała pod wpływem nagłego przyśpieszenia niemal zespoliły się z fotelikami a ich powieki odrzucone siłą bezwładności wysoko na czoła sprawiły, że nic nie mogło umknąć ich uwagi. Jednak i tak mimo to chwilę później poczuli jedynie mdłości, później niesamowity ból we wszystkich kościach a następnie litościwą utratę świadomości, która w końcu przyniosła wymarzoną ulgę. * * * Kilkanaście kilometrów na zachód od Monachium, Niemcy 28 lipca 1942 Bert podniósł się z ziemi. Miał zamiar rozejrzeć się wokoło, lecz nagłe uderzenie w głowę sprawiło, że mu pociemniało w oczach i ponownie opadł na kolana. Tym co na niego spadło była walizka. Trzymając się za głowę ponownie wstał i złorzecząc odszedł nieco na bok. Obrzucił skołatanym wzrokiem najbliższą okolicę. Siedzący w kucki dwa metry dalej Ned, podobnie jak on rozglądał się zdezorientowanym wzrokiem na wszystkie strony. Drapał się przy tym ze zbolałą miną w swoje plecy obrzucając raz po raz głośnymi komplementami sierżanta żandarmów, który skonfiskował mu drogocennego spraya. Bert podszedł i przyjrzał się w zamyśleniu jego plecom, które w miejscach spryskanych sprayem przybrały barwę ciemnobrązową. Sekundę później jego kontemplację przerwała walizka Neda, która również się zmaterializowała pojawiając się metr nad nimi. Bert słysząc ściszony odgłos transferu odskoczył w ostatniej chwili. Walizka spadając uderzyła za to Neda okutym kantem w głowę. To sprawiło, że ten zapomniał momentalnie o swędzeniu i obmacał sobie czoło przeklinając niezupełnie z cicha. Po chwili obydwaj stanęli pewnie na nogach i ponownie zlustrowali otoczenie. Znajdowali się na prawdziwej leśnej łące, porośniętej prawdziwą leśną trawą. W powietrzu nie czuć było w ogóle wszechobecnej woni plastiku. Wszędzie wokół ćwierkały sobie ptaki a poza tym panowała przyjemna orzeźwiająca temperatura. Prócz ptasich dźwięków panowała niczym nie zmącona cisza oraz przynoszący ulgę spokój. Zmęczeni ostatnimi gorączkowymi wydarzeniami z prawdziwą ulgą usiedli na przewróconym pniu jakiegoś drzewa usiłując poskładać do kupy wszystkie niedawne wypadki, jakie przydarzyły się w przeciągu ostatnich kilkunastu godzin. Pomimo intensywnego przeszkolenia natłok zdarzeń jednak robił swoje. Nadal bowiem mieli mętlik w głowach i czuli się ogólnie porozbijani. – To będzie chyba tamta szopa, co? – Ned wskazał palcem widoczną w oddali budę zbitą z surowych desek. – Spójrz tylko. Jest cała wykonana z drewna. Bert podążył oczami za jego wzrokiem i zrobił sobie zoomem zbliżenie. – Musiała kosztować fortunę. – gwizdnął z podziwem. – To prawdziwe drewno. Kiedy podeszli i całej szopie dokładnie się przyjrzeli z bliska uznali że jest bez wątpienia tą, której opis otrzymali od Uli. Wygląd pozostałej okolicy również zgadzał się z zapamiętanymi w Centrum detalami. – Tak, to na pewno tu. – stwierdził Bert po chwili. – To z tej szopy pochodził ostatni meldunek wysłany przez Nazwisko. – Jeśli, więc nasz transfer powiódł się i w Centrali nie spaprali czegoś z czasem rzeczywistym, mamy dziś dwudziesty ósmy lipca a dubler powinien być tutaj siedem dni temu. – Zgadza się. – Ale jego meldunek nie nadszedł. Zatem zaszło coś, o czym nie wiemy. – dedukował dalej Ned. – Otóż to. – stwierdził Bert otwierając jedną z kilku paczek papierosów jakie otrzymali w Centrali. Były to zawierające prawdziwą nikotynę papierosy o nazwie Juno. Poczęstował również Neda, po czym schował je na powrót do kieszeni obszernego, niewygodnego prochowca. – Co teraz? – ten rzucił z ulgą zaciągając się dymem. – Nadamy wiadomość, że jesteśmy na miejscu cali i zdrowi... – stwierdził Bert. – No nie wiem czy tak do końca cali. Ta jebana walizka rozcięła mi czoło i chyba naderwała ucho... – Chcesz by przysłali tu Białego z tym jego cholernym zestawem? – zapytał go ciepło Bert. – Zapomnij. Jestem cały i w pełni zdrowy. Właściwie to czuję się świetnie... – I tak właśnie zameldujemy. – westchnął Ned i dodał. – Potem wyruszymy do miasta rozejrzeć się za naszą drogocenną zgubą. Mamy adres, pod którym ostatnio mieszkał. Myślę, więc, że to właśnie stamtąd powinniśmy rozpocząć poszukiwania. – Dobra myśl. – w odpowiedzi Ned podwinął lewy rękaw. Kciukiem prawej dłoni poprzez delikatny nacisk nadgarstka uaktywnił wszczepiony w skórę przedramienia komputator. Kiedy tylko już na dobre uwidoczniły się przypominające klawiaturę prostokątne emblematy napisał na nich prawą dłonią krótką wiadomość, potem jeszcze zeskanował całą okolicę do pamięci, szybko zaszyfrował całość, po czym zaraz wysłał całość w jednym meldunku do Centrali. Na zakończenie ponownie wcisnął kciukiem nadgarstek sprawiając, iż emblematy poczęły ponownie blednąć by po chwili zniknąć całkowicie wtapiając się w skórę przedramienia. Wówczas opuścił rękaw oczami dając partnerowi do zrozumienia, iż jest gotów. Podnieśli się z miejsca. Ned aż się zatoczył ze zmęczenia. – Co z tobą, chłopie? – zapytał Bert. – Te połączenia rzeczywiście są żarłoczne. – Ned przytrzymując się drzewa stwierdził zdziwiony. Postał tam chwilę podpierając się o pień dla równowagi. Kiedy kilka głębszych wdechów poskutkowało i przestał się już chwiać z osłabienia wywołanego połączeniem dodał. – Następnym razem ty się łączysz. – Ok. Dopalili papierosy, po czym z walizkami w dłoniach opuścili leśną polanę. Kierując się polną dróżką w dół łagodnego zbocza skierowali się w stronę widocznych na horyzoncie zabudowań miasta. * * * Monachium, Niemcy Nieświadom zupełnie wrogich jemu knowań, Adolf Hitler siedział przy kominku w swoim apartamencie w centrum miasta bijąc się z myślami. Chociaż nieświadom zagrożenia, nie był w żadnym bądź razie odprężony. Mówiąc ściślej, bardzo daleki był od stanu odprężenia. Jeszcze tego ranka bowiem zbudził się z bólem głowy i już od chwili wstania z łóżka znał jego przyczynę. Od świtu wszystkie jego myśli pochłonięte były w rozmyślaniach, które go rozbudziły. ROZMYŚLANIACH, które pojawiły się po raz pierwszy pewnej pamiętnej nocy w schronisku dla bezdomnych, jeszcze w Wiedniu. Kiedy rozmyślania go dopadały, wszystko, absolutnie wszystko schodziło takiego dnia na dalszy plan. A to był właśnie jeden z takich dni. Wertując po raz tysięczny, przygotowane już kilka dni wcześniej papiery do przemówienia, które miał wygłosić dziś wieczorem, klął co chwilę, ponieważ pogrążony był w zupełnie innych rozważaniach i pomimo, że miętosił przygotowane zapiski tuż przed oczami w ogóle nie widział w nich starannie wykaligrafowanych przez sekretarkę liter. Za nic nie mógł się na nich skoncentrować, gdyż poprzez wszystkie jego myśli na plan pierwszy wysuwały się rozmyślania. Ostatnimi czasy coraz częściej mu się przytrafiało rozmyślać i to go niepokoiło. Czasami próbował z nachalnymi rozmyślaniami walczyć myśląc o czymś innym, lecz z reguły kończyło się to potężnym bólem głowy i oczywiście końcową porażką, ponieważ one i tak zawsze zwyciężały. A kiedy zwyciężały po wyczerpującej walce, były jeszcze bardziej dokuczliwe. To było tym bardziej niepokojące, ponieważ rozmyślania narastały pojawiając się z coraz większą częstotliwością i tylko patrzeć jak go kiedyś dopadną w najmniej oczekiwanym momencie, czyli wówczas, kiedy nie będzie sam. Wówczas mógłby się z nimi nie uporać i wyjść w oczach innych ludzi na dziwaka. Zniechęcony taką perspektywą poczuł jak dopada go chandra, obawy oraz zgoła nieciekawe wątpliwości. – Do kurwy tam z nimi! – mruknął odrzucając w końcu i tak nieprzydatne papiery prosto w buchający na kominku ogień. Płomienie wyskoczyły w górę pożerając zachłannie wielostronicowe przemówienie. On sam natomiast zrelaksował się nieco, ponieważ zawsze uwielbiał przyglądać się płonącym przedmiotom. Ból głowy wkrótce nieco zelżał. Nieco tym pokrzepiony z ulgą pociągnął koniaku. – Walnę im przemówienie prosto z głowy a i tak będą ze szczęścia pod siebie srali. Jak zresztą zawsze. – stwierdził w myślach, doskonale zdając sobie sprawę z wybornego talentu oratora, którym był obdarzony. Kiedy płomienie zlikwidowały już ostatecznie problem z zapiskami skronie przestały w końcu aż tak bardzo pobolewać. – Oto jestem. – pomyślał z ulgą oddając się już w pełni bezbolesnym rozmyślaniom. – Adolf Hitler, Wódz narodu. Siedzę w tym apartamencie i sobie rozmyślam. Ciekawa sprawa. Ciekawe również, czy mój poprzednik, kiedy tu sobie siedział też myślał o tym samym? – Hm, pewnie nie. Ten stary pierdoła, pewnie bez przerwy pochłonięty był bez reszty tylko tym, czy najbliższy oddział geriatryczny znajduje się w pogotowiu i naprawdę blisko. Zresztą, do dupy z nim i starymi czasami. Teraz ja jestem Wodzem. – Zaraz, zaraz, czy aby na pewno? – w ułamku sekundy zrodziły się niejasne wątpliwości. – A jeśli to tylko iluzja? Jakieś niesprawiedliwe, kurewskie złudzenie? Jeśli tak naprawdę nie jestem Wodzem a tylko tak mi się wydaje? – O czym ty mówisz? – Co ma niby naprawdę świadczyć o tym, że jestem jedynym przywódcą wielkiego narodu, który toczy wojnę z całym światem? Człowiekiem o władzy jakiej nie miał jeszcze nikt przede mną? Przecież każdy kto siedzi przy kominku może tak sobie pomyśleć, nie? – Uspokój się, człowieku. Gdyby to było tylko złudzenie nie myślałbyś jak Wódz. – Doprawdy? A co, jeśli siedzę tu i TYLKO mi się wydaje, że jestem Wodzem? Do diabła, przecież kiedy tu siedzę pewne jest tylko jedno. To, że tu siedzę i rozmyślam. Z tego jest przynajmniej jeden wniosek, jestem. Ale to czy jestem Wodzem nie jest już takie pewne. – Jak to? – A tak, już mówiłem że to może być tylko jakaś podła, uknuta przeciw mnie tajna konspiracja a moje życie to tylko jebane złudzenie. – Ale czyja konspiracja? – Czy ja wiem? Czy ktokolwiek to wie, jeśli to naprawdę wielka konspiracja? Jeśli tak właśnie jest i ktoś coś o tym wie, to z pewnością są to żydzi. – Dlaczego żydzi? – Skąd ja mam takie rzeczy wiedzieć? Wydaje mi się, że to żydzi, ponieważ oni zawsze zdają się najwięcej wiedzieć. Może więc dlatego? Powtarzam więc, pewne jest jedno, jestem w tym apartamencie i siedzę przy kominku, ale to czy jestem Wodzem to już nie jest takie jasne, no bo skąd wziąć pewność, że to nie złudzenie? – Daj spokój, przecież wystarczy że otworzysz drzwi i zawołasz adiutanta. Doskonale wiesz, że trzaśnie kopytami i zawoła: Mein Fuhrer! – Pewnie tak zawoła, tylko o czym ma to świadczyć? – Nie rozumiem. – Co, pytam, jeśli on także jest częścią iluzji i też konspiruje? – Hm, no to sam już nie wiem... – Wiedziałem! Wiedziałem to od zawsze. To jest jakaś cholerna, olbrzymia konspiracja i kiedyś przyłapię konspiratorów na gorącym uczynku. – Daj spokój, to niedorzeczne. Po co by miała być w ogóle jakaś konspiracja, hę? No zastanów się przez chwilę, po co? – Żeby się zabawić moim kosztem, ot co. Już mam! – Adolf zerwał się z fotela i podbiegł znienacka do okna. Po chwili ze spuszczoną smętnie głową powrócił do fotela. – I czego się spodziewałeś wyglądając na ulicę? No, czego? – przez głowę przebiegły mu szydercze pytania. – Że nie będzie przystrojona twoimi portretami, co? Że nie będzie maszerujących po niej esesmanów? Że znikną dwudziestometrowe flagi rozwieszone na frontonach kamienic, hę? – No dobra, są flagi, esesmani i portrety, ale daruj sobie ten szyderczy ton, dobra? Nie udało mi się ich zaskoczyć, uczciwie to przyznaję, ale o czym ma to niby świadczyć? Że moje życie to nie jest złudzenie? – Dokładnie! Dokładnie o tym. – A co, jeśli ta ulica to jest tylko dalsza część złudzenia? – No wtedy... sam już nie wiem. – Dobra pójdźmy więc jeszcze dalej, dobra? – Dobra. – Więc, co jeśli mi się tylko wydaje że jestem Wodzem, lub czyimś złudzeniem że tu siedzę i mi się wydaje że jestem Wodzem? Jeśli tak właśnie jest to znam tylko jego złudzenia to znaczy wiem o czym ten ktoś myśli. A jeśli tak jest w istocie, to jak mieć pewność że to nie mi się wydaje że jemu się wydaje tylko że to ja rzeczywiście tu siedzę i do diabła jestem Wodzem? – Powoli dobra, powoli bo nie nadążam. Mógłbyś jeszcze raz? – Dobra, zastanawiam się tylko do cholery, że co, jeśli to tylko złudzenie w złudzeniu a w rzeczywistości w ogóle mnie nie ma w ogóle! Do diabła, przecież musi być jakiś sposób żeby mieć absolutną pewność i uzyskać niepodważalne rozstrzygnięcie zanim oszaleję. Na razie pewne jest tylko jedno, jestem i myślę. A skoro jestem i myślę to znaczy że... jestem. – Spokojnie, spokojnie zaraz coś tu się w końcu wyjaśni. Rozwiązanie jest już na końcu języka, trzeba tylko powoli, logicznie i na chłodno pozbierać do kupy bezapelacyjnie udowodnione fakty a odrzucić wszelkie niejasne przypuszczenia. Odrzucić, bo inaczej nigdy do niczego nie dojdziemy, zgoda? – Zgoda. – Hitler skinął głową nieco się uspokajając, lecz zaraz dodał nerwowo. – No i prawie bez przerwy mam te cholerne mroczki. – Mroczki? – Dobrze wiesz o czym mówię. – Te ulotne, szare kłębki, które ulatują z głowy w dal, kiedy się na coś intensywnie patrzysz? – Ja patrzę? – No dobra, my patrzymy. Nieważne. – Tak, te właśnie mroczki. – Więc co z nimi? – Jak to co? One są, nie mam pojęcia po co, a ja po prostu nie wiem czy powinny być. – Ja też tego nie wiem. To chyba mógłby wyjaśnić doktor... – Daj spokój. – Dlaczego? To przecież lekarz. – I co z tego? – Może też ma mroczki, kto wie? – A jeśli nie ma? – To być może o nich słyszał i wie co znaczą. – A jeśli nie słyszał? – No to usłyszy od ciebie. Zwoła gremium, skonsultuje i wyjaśni zagadnienie. – A jeśli nawet jego gremium nigdy o mroczkach nie słyszało? – No to sam już nie wiem. – Ale ja wiem. Wiem i powiem ci. On i całe jego gremium weźmie mnie za idiotę i będzie się od tej pory śmiał za plecami. – Pewnie tak. – Dlatego nigdy nikomu o mroczkach ani słowa, zrozumiano? – Oczywiście. – A przynajmniej dopóki mroczki nie bolą, jasne? – Jak sobie chcesz. – Na czym więc stanęliśmy? – Na tym, że siedzisz przy kominku i wydaje ci się że jesteś Wodzem. – Ach tak. – Hitler skinął głową. – Dobra, zatem ustalone jest to, że tu siedzę, to raz. Myślę, to dwa. W rozmyślaniach jestem Wodzem i... Gwałtowne pukanie do drzwi apartamentu sprawiło, że cały skomplikowany ciąg logiczny jaki był już starannie ułożony w jego głowie prysł jak mydlana bańka. – Wejść! – ryknął z wściekłością w stronę drzwi zaciskając palce na szyi niewidzialnego wroga. Do apartamentu wkroczył adiutant i w sposób podejrzanie znajomy trzasnął kopytami wyprężając się na baczność. – Mein Fuhrer! – Słucham? – Dzisiejsze dokumenty do podpisania. – ten odparł kładąc na biurku starannie ułożone papiery jakie miał w lewej ręce. – Coś jeszcze? – zapytał Hitler widząc wyraz jego twarzy. – Krawiec Gruber czeka w kancelarii z nowym mundurem do przymiarki, Mein Fuhrer. – Ach tak. – Hitler przypomniał sobie umówioną przed dwoma dniami wizytę najlepszego w Monachium krawca. – Wezwij go natychmiast, skoro już mi przeszkodziłeś. – rzucił z rezygnacją. Westchnął ciężko zdając sobie sprawę, że tym samym zaczął właśnie bieg kolejny dzień wypełniony spotkaniami, biurokracją i daremnymi czynnościami a sprawa rozmyślań nie zostanie już tego dnia rozwikłana. Przynajmniej nie przed nocą. – Tak jest! – adiutant odmaszerował. Po chwili wrócił w towarzystwie zgarbionego starca. – Heil Hitler! – ten rzucił w jego stronę z blaskiem w oczach. Hitler uprzejmie skinął głową zapraszając go bliżej. Staruszek podszedł i wydobył z torby starannie złożony mundur. Hitler zdjął marynarkę i przymierzył przyniesioną bluzę od munduru. Leżała jak ulał. – Ten cholerny dziad chyba w końcu się przyłożył. – pomyślał na wspomnienie trzech poprzednich wizyt Grubera, podczas których zmianom ulegały pagony, kołnierzyk i mankiety. Z nowym optymizmem odłożył bluzę i udając się za parawan wciągnął spodnie. – I jak? – wychodząc na środek apartamentu rzucił w stronę adiutanta. – Mein Fuhrer, wygląda pan wspaniale. Staruszek słysząc to pokraśniał z zachwytu. – Panie Gruber? – Tak Mein Fuhrer? – Nogawki wydają się w porządku lecz zdaje się, że spodnie jeszcze odrobinę uciskają mnie w kroku. – Och, doprawdy? – twarz Grubera stała się momentalnie jedną, wielką, pomarszczoną troską. Hitler spojrzał na niego ciężko i przytaknął głową. – W mig, Mein Fuhrer to zmienimy. – staruszek sięgnął ręką do kieszeni i z garścią igieł podreptał żwawo do Hitlera. Tuż przed nim krawiec uklęknął i sprawnie zaczął przepinać umieszczone na spodniach fastrygi. Hitler widząc jak jego drżące dłonie w których pomiędzy palcami Gruber powtykał nie wiadomo kiedy kilkadziesiąt długich igieł, niepokojąco szybko latają wokół jego krocza, wstrzymał oddech starając się stać nieruchomo. Gruber niczym wirtuoz błyskawicznie przepinał jedne igły w miejsce drugich, nawet nie zdając sobie sprawy z lęków jakie budziły u Hitlera jego szybkie ruchy. Ten, niczym ofiara kieszonkowca nie czując zupełnie niczego, bez przerwy co prawda podświadomie czekał na nieuchronne ukłucie, ponuro zastanawiając się czy nadejdzie tylko jedno. Kiedy po dwóch minutach żadne ukłucie nie nadeszło a krawiec skończył wstając z klęczek, uczucie dziwnego niepokoju nieco ustąpiło. – Jak teraz, Mein Fuhrer? – zapytał krawiec robiąc przy tym dla nabrania lepszej perspektywy kilka kroków w tył. – Zobaczmy. – ten odparł podchodząc w stronę lustra. – Nie uciskają co prawda ale obecnie wyglądam na chorego na słoniowaciznę. Kto to widział takie wielkie krocze? – To tylko złudzenie. Wszystko będzie dobrze, Mein Fuhrer kiedy tylko wszystkie szwy trafią na właściwą stronę. – zapewnił go Gruber. – Miejmy nadzieję. – rzucił Hitler pełen wątpliwości co do efektu finalnego udając się za parawan. – Miejmy nadzieję. – dobiegło już zza niego. Krawiec słysząc to rzucił pełne wątpliwości i zmieszania spojrzenia w stronę adiutanta. Ten oczami zapewnił go iż rzeczywiście wszystko będzie dobrze, przekazując mu swym obliczem olbrzymią dawkę optymistycznego nastawienia. – Auuu! – z cicha coś jęknęło spoza parawanu i ku przerażeniu krawca nie był to jęk optymistyczny. – Najmocniej przepraszam, Mein Fuhrer. – wystękał Gruber. – Powinienem był usunąć igły... stary dureń ze mnie... – Nic takiego się nie stało, drogi panie Gruber. – odparł Adolf wychodząc ze spodniami na ramieniu. – Nic takiego. – dodał. – Naprawdę? – Naród cierpi na wszystkich frontach, czym więc w porównaniu z jego cierpieniami jest moje małe, prywatne męczeństwo? – rzucił w jego stronę. – Z cierpienia się rodzimy i z cierpieniem podążamy później całą naszą życiową ścieżką. Więc i tak będę dumny, że stosunkowo niewielkim cierpieniem zasłużyłem sobie na mundur uszyty przez genialne dłonie samego Grubera. – Och, doprawdy, jest pan zbyt łaskawy. – krawiec się odprężył nieco. – Obiecuję że już na jutro cały mundur będzie gotów. Będę pracował nad nim całą noc by ukończyć jak najprędzej... – Doskonale. Zatem proszę go przysłać do mnie natychmiast, jak tylko będzie gotowy. – Hitler uniesioną dłonią uciął jego przemówienie dając do zrozumienia iż audiencja dobiegła końca. Gruber opuścił apartament odprowadzony przez niosącego jego torbę adiutanta. Po niecałej minucie ten był już z powrotem. – Co o tym myślisz Fritz? – Wygląda, że w końcu mundur będzie doskonale na panu leżał, Mein Fuhrer. – Nie o to pytałem. Widziałeś jak do mnie podbiegł nie proszony? – Tak jest. – przyznał adiutant. – Wszystko widziałem. – Z tymi latającymi na wszystkie strony łapskami pełnymi igieł? Ciekawe co wówczas sobie staruch myślał? Kiedy tak klęczał przede mną i majstrował bez pozwolenia przy moich klejnotach? Czy choć przez jedną chwilę zastanowił się jak ja się niezręcznie przez to czuję? – Nie wydaje mi się, Mein Fuhrer. – Mi również. Ale chyba się tego już nie dowiemy, ponieważ jak tylko skończy ten cholerny mundur wyślesz go do Dachau w najbliższym możliwym terminie. – Tak jest. Wysłać krawca do Dachau. – adiutant potwierdził rozkaz. – I dla bezpieczeństwa Rzeszy całą jego rodzinę do czwartego pokolenia. Nie chcemy przecież aby po wszystkich pracowniach krawieckich krążyć zaczęły odtąd jakieś małomiasteczkowe legendy i anegdoty jak to Adolf Hitler przymierzając spodnie pokłuł sobie jądra, nieprawdaż? – Tak jest Mein Fuhrer. To byłoby niedopuszczalne. Jeszcze dziś SS obejmie go całodobową obserwacją a kiedy tylko staruch skończy pracować z pańskim mundurem trafi z całą rodziną do obozu z adnotacją w aktach by nie było po Gruberach najdalej po miesiącu najmniejszego śladu. – Doskonale Fritz. Doskonale. Zajmij się zatem tym bezzwłocznie i dopilnuj by w obozie również był pod obserwacją i to do samego końca. – Natychmiast, Mein Fuhrer. – odparł adiutant trzaskając kopytami. Kiedy adiutant już opuścił jego apartament, Hitler sięgnął po butelkę i nalał sobie następną kolejkę. Trzymając kieliszek w dłoni podszedł i dołożył do kominka. Kiedy płomienie skoczyły w górę usiadł na fotelu wpatrzony w ich rosnącą siłę. * * * Zbliżało się południe. Dwóch piechurów niezmordowanie zbliżało się do miasta. Oddalał się jedynie rześki poranek i czasy kiedy ręce nie bolały. Obecnie panował, nawet podsycany wysiłkiem fizycznym niewielki upał. Zmęczeni forsownym marszem i ciężkimi walizkami nie mieli od dłuższego czasu ochoty nawet na rozmowę. Pragnąc lepiej poznać aktualną sytuację, Bert i Ned od kilku dobrych godzin w ogóle już nie rozmawiali w milczeniu maszerując. Nie zbijali jednak bąków. Nie pozwalały na beztroskę niewygodne walizki, jakie coraz częściej zmieniając ręce uparcie dźwigali. Dźwigając je klęli, a poza zmaganiem się z walizkami pochłonięci byli wysłuchiwaniem informacji, jakie niezmordowanie przekazywały im translatory. Te przypominające ziarnko pieprzu urządzenia dr Baddoc zainstalował im podstępnie w uszach jeszcze przed opuszczeniem Centrum. Translatory prócz tego, że w sposób natychmiastowy i w pełni automatyczny przekładały wszelkie znane ludzkości języki na anglomarsjański, były też istną kopalnią informacji na temat czekającego ich zadania. Obecnie wysłuchiwali skomplikowanego życiorysu Adolfa Hitlera, który translatory cierpliwie pompowały im wprost w kory mózgowe. Adolf Hitler urodził się w gospodzie Zum Pommer 20 kwietnia 1889 roku o godzinie 18.30. Było to w miejscowości Braunau leżącej nad rzeką Inn, na pograniczu ówczesnej Austrii i Bawarii, około osiemdziesięciu kilometrów od miasta Wiednia. Jego przodkowie podpisywali się Hiedler, Hutler oraz Hitler a wywodzili ze wsi odległej o około 100 km od Wiednia. Jego ojciec Alois, do trzydziestego dziewiątego roku życia nosił nazwisko swojej matki, Schicklgruber. Kiedy mająca czterdzieści siedem lat Maria Anna Schicklgruber wyszła za Georga Hiedlera, miała już pięcioletniego bękarta, Aloisa. Po czterech latach zmarła a Georg wyjechał zacierając po sobie ślady. Dopiero po kilku latach pojawił się zgłaszając do notariusza gdzie oświadczył, iż jest legalnym synem Marii. Było to spowodowane okazją do zagarnięcia niewielkiego spadku po zmarłym bracie swego ojca, domniemanym wujku Johannie Nepomuku Hiedlerze. To wówczas właśnie Alois zmienił nazwisko na Hitler i się ożenił. Jego pierwsza żona umarła porzucona. Druga również lecz na gruźlicę. Dopiero trzecia, bliska krewna Klara Polltz w kazirodczym związku stała się matką Hitlera. Adolf był jej wątłym, czwartym dzieckiem. Poprzednie, Gustawa, Klarę oraz Idę straciła bardzo wcześnie. Ojciec Adolfa, starszy od Klary o 23 lata terminował przez pewien czas u szewca. Pragnąc jednak wyjść na ludzi, (tak nazywano ówczesny awans społeczny) porzucił to zajęcie zostając urzędnikiem celnym. W tamtej epoce, podobnie jak komornik, prawnik oraz hycel był to zawód legalny, nawet szanowany a wykonujący go ludzie nie cieszyli się wyłącznie powszechną pogardą. Przez całe swoje życie człowiek ten marzył o męskim potomku. Nie przeszkodziło mu to jednak, aby Adolfa usynowić dopiero tuż przed samą śmiercią. Teraz co nieco o rodzeństwie. Brat Adolfa, mętny typek o imieniu Alois już jako osiemnastolatek odsiedział parę miesięcy za kradzież. Potem była recydywa, proces o bigamię i tym podobne sądowe korowody. W późniejszym okresie swojego życia, dzięki wpływom Adolfa otworzył piwiarnię w mieście Berlin. Przyrodnia siostra Adolfa, Angela była co prawda normalna, jednak z jej córką Geli Raubal Hitler miał w późniejszym okresie swego życia burzliwy romans. Sam Adolf Hitler porzucił szkołę w miejscowości Leondig. W dzieciństwie nie grzeszył pilnością, więc ojciec posłał go w 1897 roku do sławnej, prowadzonej przez benedyktynów szkoły w Lambach aby zaznał nieco dyscypliny. Tam mały Adolf zainteresował się między innymi religią. W okresie tym pragnął nawet zostać księdzem, (to również było wówczas zajęciem niezwykle popłatnym i legalnym). Oświadczył ojcu, że nie będzie jak on strażnikiem celnym i we wrześniu 1900 roku został przeniesiony do szkoły w Linzu. Tam z zapałem śpiewał w chórze, stał się zagorzałym wielbicielem muzyki Wagnera oraz wiernym czytelnikiem więziennych opowieści niejakiego Karola Maya. Rówieśnikom kazał się nawet przez jakiś czas nazywać Winnetou, ale przezwisko jakoś się nie przyjęło, ponieważ nikt nie mógł sobie wyobrazić Indianina wyposażonego w dziwny wąsik. W okresie późniejszym, kiedy pomysł z Winnetou ostatecznie już upadł, postanowił zostać malarzem. Podczas pobytu w Linzu Hitler przeżył również swoją pierwszą, wielką miłość. Zrozpaczony jednak brakiem jakiejkolwiek wzajemności usiłował, bez powodzenia zresztą, popełnić samobójstwo. Szkoły nie ukończył tłumacząc, że winny temu jest miłosny dramat. Przez dwa kolejne lata był włóczęgą. W okresie tym trochę malował, układał wiersze oraz w miarę swoich skromnych możliwości finansowych brał również lekcje muzyki. Na początku 1906 roku udał się do Wiednia. W przedziwny sposób nie trafił tam jednak. Ponowił próbę i po niemal rocznej tułaczce znalazł miasto korzystając z drogowskazów. Kiedy skończył osiemnaście lat otrzymał należną mu część spadku po ojcu. Wtedy zamieszkał w Wiedniu na stałe i wystartował z paczką swych rysunków do Akademii Sztuk Pięknych. Oblał jesienne egzaminy i powiedział sobie, że to przez miłosny dramat. W grudniu zmarła jego matka ale nie przez dramat tylko raka. Po pogrzebie ponownie wrócił do Wiednia gdzie przebywał przez sześć następnych lat. W okresie tym szczególnie mocno poznał gorzki smak biedy oraz życiowych niepowodzeń, tłumacząc swe niepowodzenia miłosnym dramatem. Nielegalnie udało mu się wyszarpać rentę w wysokości 50 koron miesięcznie przysługującą uczącym się. Nielegalnie, bowiem on nie uczył się tylko nadal przeżywał dramat. Wspólnie z niejakim Kubitzkiem w nędznej dzielnicy miasta wynajmował równie nędzny pokój. Nie zachowywał się jednak jak nędzarz. Wręcz przeciwnie, sypiał do południa, uczęszczał do teatru, słowem zachowywał się jak ówczesny pan. W roku 1908 ponownie wystartował do Akademii lecz nie dopuszczono go nawet do wstępnych egzaminów. Dramat. Po bezskutecznych, trzech kolejnych próbach, zawiedziony w nadziejach i urażony niedocenianiem jego geniuszu, zaczął na dobre stronić od ludzi stając się z wolna odludkiem. Stoczył się na samo dno, (ławki w parkach, mosty, itp.). Rok później był już stałym mieszkańcem schroniska dla bezdomnych w Meding na przedmieściach Wiednia oraz Domu Samotnych Mężczyzn, mieszczącego się przy Maldemannstrasse gdzie zawsze było grono chętnych do słuchania opowieści o miłosnym dramacie, jaki go prześladował. Przebywał tam aż do 1913 roku zajmując się, (poza opowiadaniem dramatu) dorywczo odgarnianiem śniegu, trzepaniem dywanów i noszeniem bagażów na dworcu zachodnim. Poza tymi zajęciami w wolnych chwilach rysował zabytki i sprzedawał obrazki sprzedawcom pustych ramek. Rysował też plakaty reklamowe, (Puder przeciwpotowy Teddy, Kupujcie świeczki). Mieszkając w hospicjach, żył w skrajnej nędzy, starannie ukrywając przed matką, (kiedy ta jeszcze żyła) swą życiową porażkę. Zawsze był szczupły ale wtedy niebezpiecznie schudł. W okresie tym nosił ze sobą wszystko, co tylko posiadał. A były to; czarny, sięgający kostek płaszcz otrzymany w podarunku od niejakiego Neumanna, brudna wojskowa menażka, długie włosy, brodę, zatłuszczony melonik oraz obsypany bujnym łupieżem odpinany kołnierz. Nosił również bez przerwy płócienną torbę wypchaną okultystycznymi, astrologicznymi i przygodowymi broszurami, jakie w kółko czytał. Nosił więc sporo nawet nie licząc bagażu psychiczno dramatycznego, który był bez mała największym dla niego oraz naturalnie słuchaczy których dopadł obciążeniem. W świecie sutenerów, włóczęgów i wyrzutków, czyli ludzi przegranych ideą przewodnią była nienawiść do społeczeństwa, które ich odrzuciło. W okresie tym na dobre uformowały się jego przyszłe poglądy. Stykając się z najbardziej radykalnymi kręgami wiedeńczyków szybko stał się zagorzałym nacjonalistą, antysemitą i wykładowcą amatorem dramaturgii stosowanej. Po raz pierwszy zaczął wtedy głośno myśleć o stworzeniu potężnych Niemiec, w których nie ma miejsca na biedę i dramaty. Mając dwadzieścia cztery lata, uchylając się od przymusowej wówczas służby wojskowej na zawsze opuścił Wiedeń udając się do miasta Monachium w Niemczech. Udało mu się przy tym skutecznie zmylić, pragnącą doprowadzić go przed komisję poborową policję. Aby zapiąć wszystko na ostatni guzik i już ostatecznie zagmatwać trop którym podążali za nim wiedeńscy policjanci, kiedy tylko dotarł do Monachium natychmiast zgłosił się na tamtejszą policję i tym samym spieprzył sprawę. Przekombinował. Jego naiwny plan spalił na panewce, bowiem władze Austriackie dowiedziały się o jego miejscu pobytu dzięki wynalazkowi zwanemu telefonem, po czym zmusiły go do odbycia badań lekarskich i stanięcia przed obliczem komisji wojskowej. Jak na ironię komisja poborowa uznała go za niezdolnego zarówno do służby liniowej jak też pomocniczej, ponieważ był wątłym cherlakiem. Poza sprawami poborowymi dużo czasu zabierały Hitlerowi w owym okresie niezliczone biesiady w kawiarniach i piwiarniach, w których z zapałem rozprawiał o marksistach, kapitalistach, żydach, zawiedzionych w miłości, itp., (były to obowiązujące tematy ówczesnych piwoszy). Odrzucenie nawet przez armię wywarło silne piętno na jego psychice wpędzając go w jeszcze większe przygnębienie, tak że nawet jego dotychczasowy „odwieczny dramat” na jakiś czas ustąpił miejsca „rozczarowaniu poborowemu”. Niebawem, nie czekając aż Adolf się ze swymi dramatami do końca upora, wybuchła I Wojna Światowa. Pragnąc jak zawsze upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, czyli awansować z klasy wyrzutków do klasy patriotów oraz rozwiązać problem dramatu atakując go od frontu, wstąpił do armii ochotniczo. Od króla Bawarii Ludwika otrzymał przydział do 1 kompanii 16 regimentu infanterii. Całą wojnę przesłużył jako łącznik przy sztabie pułku. W październiku 1916 roku brał udział w bitwie nad Sommą, a w październiku 1918 roku w czasie walk pod Ypres stracił czasowo wzrok, kiedy Brytyjczycy użyli gazów bojowych. W czasie wojny był dwukrotnie odznaczony, 1914 rok – Żelazny Krzyż II klasy, 1918 rok – Żelazny Krzyż I klasy. (Dopiero kilka lat potem okazało się, że w rzeczywistości był to krzyż jeden ale jego późniejszy minister propagandy Goebbels w cudowny sposób go podwoił, podczas przebudowy, poprawionego życiorysu – sagi o bohaterskim Wodzu.) O kapitulacji Niemiec Hitler dowiedział się podczas rekonwalescencji w lazarecie w mieście Pasewalk, gdzie leczył wszawicę, grzybicę i ślepotę. Wówczas postanowił zostać politykiem. Po wyjściu z lazaretu ochotniczo został strażnikiem w obozie jeńców wojennych w mieście Traunstein. Rola klawisza bardzo mu odpowiadała, ze względu na możliwość nieustannego doglądania. Dopilnowując czegoś, w tym wypadku jeńców, zanikała jego wrodzona potrzeba czucia się potrzebnym. Nie mając więc innych prócz miłosny dramat problemów, powoli odżywał i gdyby tak znakomita sytuacja jeszcze przez kilka lat się utrzymała, być może na dobre rozwiązałby swoje problemy. Cóż, kiedy w marcu 1919 roku obóz mu zlikwidowano i cały plan nie wypalił niemal na starcie. Z bagażem problemów miłosno bezrobotniczych, powrócił więc do Monachium, w którym w międzyczasie władzę przejął „lud”, powołując do życia Bawarską Republikę Rad. Kapitulację Niemiec wytłumaczył sobie zdradą żydów, socjalistów oraz innych wrogich ugrupowań, nie licząc rzecz jasna zakochanych. Wściekły takim obrotem sprawy zamieszkał w dawnych koszarach, gdzie ponownie znalazł nieświadomych słuchaczy. Słuchacze zadziwiająco szybko się uświadomili i jeszcze szybciej jego piętro kompletnie opustoszało. Hitler jednak powrócił z wojny w stopniu kaprala, więc niższe szarże, na drodze służbowej otrzymały wyraźny rozkaz dokładnego słuchania, więc nie mogły się wykręcić. W opinii wojennych dowódców Hitler nie zasługiwał na większy niż gefrajter, (kapral) awans, ponieważ nie posiadał według nich cech dowódcy i nie był odpowiedzialny, co notabene było powodem dziękczynnych modłów wszystkich chorążych oraz sierżantów, jacy mieszkali później z nim w koszarach. Na rozwój jego dalszej, właściwej kariery niemały wpływ odniósł wówczas niejaki kapitan Ernst Rohm, członek niewielkiej i nieważnej partii o zagmatwanym oraz pełnym wzajemnych sprzeczności lewicowo prawicowym statucie. Szukając, bowiem człowieka, który werbowałby ludzi nie mających po demobilizacji gdzie się podziać, wkrótce dostrzegł osobnika, który choć zbzikowany, zawsze był gotów przez godzinę lub dwie gadać gromiąc „czerwonych”, nieczułe kobiety oraz sławić armię. Wynajął więc Hitlera z ramienia partii, jako agenta do spraw specjalnych za dwie marki dziennie. Partia Rohma powierzyła mu zadanie zbierania informacji dla komisji śledczej pułku o uczestnikach rewolucji. Tak oto Hitler został płatnym donosicielem. Ponieważ był najbardziej gorliwym kapusiem jakiego kiedykolwiek spotkał, Rohm niezwłocznie wysłał go na kurs szkolący przyszłych instruktorów politycznych Reichswehry. Na kursie tym, Hitler zdobył specjalizację w zakresie nieuchwytnego podsłuchiwania przez postawienie na sztorc kołnierza prochowca wtulając w niego jednocześnie ucho i ukończył go z wyróżnieniem wracając do Rohma już jako „szpicel–złote ucho”, jak żartobliwie nazywano prymusów odznaczonych Żelaznymi Uszami. Po kursie tym wysyłano go na zebrania innych partii w celu zbierania dalszych informacji. Hitler po raz pierwszy w życiu doceniony, otrzymał również zezwolenie na wystąpienia publiczne, za co wzruszył się i wykupił u równie wzruszonego sprzedawcy, w pobliskim sklepie papierniczym cały nakład brulionów z zamiarem wypełnienia ich swoimi dramatami przepoczwarzonymi w polityczne przemówienia. Następnie podjął oficjalnie pracę już jako agent wywiadu Reichswehry. W tym właśnie charakterze znalazł się 12 września 1919 roku na odbywającym się w salce piwiarni Sterneckerbrau w Monachium zebraniu maleńkiej, powstałej w styczniu 1919 roku Niemieckiej Partii Robotniczej, (Deutsche Arbeiterpartei). Ludzie, których tam spotkał prezentowali poglądy będące pomieszaniem socjalizmu, nacjonalizmu i antysemityzmu, co bardzo odpowiadało Hitlerowi. Porozmawiał z nimi z taką konsekwencją, że przeczekał wszystkich, nawet zaprawionego w słuchaniu dramatów barmana. Kilka dni później, ci co opuścili piwiarnię jako pierwsi, wyspali się, najedli, potem znowu wyspali i do piwiarni powrócili. Widok nadal gadającego Hitlera do personelu z trzeciej, dwukrotnie już zdublowanej zmiany, wywarł na nich tak wielkie wrażenie, że natychmiast otrzymał od nich zaproszenie na następne zebranie odbywające się w piwiarni Atles Rosenbad i już pod wieczór, czyli po przemówieniu został formalnie przyjęty do tej organizacji jako jej członek – bajarz. Ta nędzna, nie licząca nawet stu członków partia, ofiarowała Adolfowi Hitlerowi legitymację z numerem siódmym a ponieważ w żadnej z większych partii nie miał szans na wybicie się, z ochotą dał się im zwerbować dziękując wylewnie przez trzy bite godziny. Dzięki swoim zdolnościom oratorskim szybko stał się niekwestionowanym liderem tej partii, zagadując już w przedbiegach każdego rywala. W lipcu 1921 roku, kiedy został jej przywódcą, partia liczyła już 3 tysiące członków. Zręcznie zepchnął na dalszy plan jej dawnych przywódców zamęczając ich austriackim akcentem i nawiązał dobre stosunki z bawarskimi kapitalistami jodłując od czasu do czasu im lub ich podstarzałym żonom, (Bechstein – fabrykant fortepianów, Gertruda von Seidlitz – właścicielka niemieckich i fińskich papierni, Hanfstaenglowie – przemysłowcy, Bruckmannowie – wydawcy). W 1923 roku przekształcił swoją niewielką partię prawicową w faszystowską NSDAP a symbolem partii stała się swastyka. Właśnie wtedy poznał go Rudolf Hess i określił jako „człowieka, który po poniżającym traktacie wersalskim jest zdolny uratować honor Niemiec”. W piwiarni Hofbrauhaus w Monachium Hitler przedstawił słuchaczom swój 25–punktowy program, który przewidywał między innymi: zerwanie traktatu wersalskiego, stworzenie armii narodowej, wydalenie cudzoziemców oraz opiekę socjalną państwa. Program ten szybko zyskał zwolenników, w tym szefa policji miejskiej Pohnera oraz Wilhelma Fricka, późniejszego ministra spraw zagranicznych Rzeszy. Hitler był znakomitym mówcą od zawsze ale wtedy jeszcze ten talent dodatkowo rozwinął stosując w praktyce mowę ciała. 3 października 1919 roku machając rękami wystąpił w piwiarni Hofbrauhauskeller przed stu ludźmi. Miesiąc później oglądać jego wymachy przyszło sto osiemdziesiąt osób, po dwóch dwieście, w lutym 1920 roku dwa tysiące. Później kilka razy udało mu się wypełnić słuchaczami po brzegi ogromny cyrk Krone, w którym na machanie i chodzenie w kółko miejsca miał sporo. Bardzo intensywnie rozwijał też przez cały czas swoją partię. Praktycznie, aż do roku 1930 cała energia Hitlera skierowana była na rozwijaniu bicepsów, mięśni języka, oraz stworzeniu silnej partii nazistowskiej. Wszystkich urzędników partyjnych mianował wyłącznie osobiście poprzez poklepanie i tylko przed nim oni później odpowiadali. Odpowiadali w znaczeniu luźnym, ponieważ w dosłownym należałoby to określić: odsłuchiwali. Głównych kadr dostarczył mu świat przestępczy. Trzon partii stanowiła „wierna idei oraz sprawie”, zupełnie pozbawiona „przesądów”, czyli ludzkich uczuć i wewnętrznych hamulców elita rynsztoka: Julius Streicher, (4 lata więzienia za przestępstwo seksualne na dziewięcioletniej dziewczynce), Hermann Esser, (sutener oraz płatny donosiciel), Dietrich Eckart, (narkoman), Ernst Rohm, (homoseksualista silnie związany ze światem przestępczym), Edmund Heines, (morderca i szantażysta), Robert Ley, (alkoholik), Hermann Goering, (wieloletni narkoman), oraz Martin Bormann, (brutalny morderca). Hitler w swoich przemówieniach zręcznie odpierał zarzuty tłumacząc gromadzenie tych wyrzutków „opieraniem się na społeczeństwie”, agitację pośród bywalców piwiarni nazywał „werbowaniem proletariatu”, a przyciąganie mętów i pedałów określał „wynoszeniem na piedestał zdrowych mężczyzn o zdrowym duchu”. Przez cztery lata, aż do próby przewrotu mającej miejsce w 1923 roku w Monachium, (tak zwany pucz piwiarniany) energicznie werbował nowych członków do swojej partii. W piwiarni Burgerbraukeller, odbywały się doroczne spotkania starych bojowników. Partia Hitlera poprzez wspólne wystąpienia mocno związała się z wiedeńskimi faszystami. To właśnie od nich Hitler „pożyczył” sobie emblemat, (swastykę) oraz nazwę NSDAP, (Niemiecka Narodowosocjalistyczna Partia Robotnicza). Swastykę jeszcze wcześniej, faszyści austriacko sudeccy, również „pożyczyli” sobie od wiedeńskich nacjonalistów, a ci z kolei wertując broszury religijne wypatrzyli ją w jakiejś dotyczącej Buddy. Skąd buddyści ją wzięli do dziś, (2765) nie wiadomo, ponieważ zapytany o odpowiedź jedyny tybetański mnich, który zgodził się udzielić wywiadu, koncentruje się nad odpowiedzią już czterdzieści siedem lat. Hitler początkowo współpracował z faszystami, później stopniowo wchłaniał ich poprzez zagadanie. 29 lipca 1921 roku, kiedy został przewodniczącym NSDAP miał 32 lata. Zdobyta w partii pozycja pozwalała mu na realizację marzenia o tym, by wreszcie stać się kimś znaczącym pośród ludzi a następnie im o tym opowiedzieć. Podsycał nacjonalizm niemiecki, antysemityzm oraz wykorzystywał marazm i zobojętnienie zdemobilizowanej części wojska. Zyskał jeszcze większe poparcie Rudolfa Hessa i Josepha Goebbelsa, którzy wstąpili do NSDAP w 1922 roku, w epoce, kiedy Hitler zaostrzył swój program, wzywając wyraźnie do pokonania wszystkich, którzy nie są Niemcami. Po przekształceniu organizacji gimnastycznych w wojskowe jedną z nich, której członkowie nosili brązowe koszule powierzył Rohmowi i nazwał Sturm Abteilung. Członkowie SA pierwotnie mieli ochraniać zebrania partyjne ale marzył głośno, aby na wzór Mussoliniego i jego, Czarnych Koszul pewnego dnia wkroczyć na jej czele do Berlina. 27 stycznia 1923 roku zorganizował w Monachium wielką partyjną paradę w czasie której wbrew zakazowi komisarza przemaszerował z 5 tysiącami członków bojówek SA. Podczas przygotowań do zamachu stanu i przejęcia władzy w Bawarii Hitler nawiązał również kontakty z wpływową grupą wojskowych. Pomimo trudnej sytuacji gospodarczej kraju oraz napięć politycznych, stwarzających podatny grunt dla jego demagogii, władzom bawarskim udało się udaremnić podjętą w dniach 8 – 9 listopada 1923 roku próbę puczu. Podczas dwuminutowej strzelaniny 100–osobowemu oddziałowi policji udało się rozpędzić liczące 3 tysiące osób oddziały faszystów. Niepowodzenie to wcale jednak nie zniechęciło Hitlera. Wręcz przeciwnie. W rocznicę zwycięstwa Prus nad Francją w bitwie pod Sedanem, 2 września 1923 roku zgromadził w Norymberdze około 100 tysięcy nacjonalistów i spośród nich utworzył nową organizację Deutscher Kampfbund. Jako cel wskazywał obalenie rządu w Berlinie i odrzucenie „słabej polityki”. Po powrocie do Monachium 11 listopada został aresztowany, a następnie wyrokiem sądu skazany za zdradę państwa na 5 lat więzienia, czyli minimalny wyrok. Karę tę odbywał w twierdzy Landsberg. Zachęcony zręcznie przez zniechęconych do dramatów słuchaczy, którzy mimo iż dzielili z nim niedolę, to jednak zamiast słuchać woleli spokojną grę w karty, dał się im jak dziecko nabrać na pomysł napisania czegoś w rodzaju życiowej mądrości albo wręcz pamiętników przekazujących całemu światu jego problemy oraz ich rozwiązania. Tam też Hitler obchodził swoje 35 urodziny i tam napisał dzieło swego życia Mein Kampf, (Moja walka) książkę wypełnioną mglistą, napastliwą, paranoiczną i rasistowską wizją przyszłego, niemieckiego świata w którym to facet odrzuca kobiety. W książce tej sformułował cały program ruchu nazistowskiego oraz usunięty później na wniosek drukarza stosunek do kobiet, sprzedając go oddzielnie jako materiał dla pism kobiecych, które notorycznie cierpiały na brak materiałów w rubrykach „listy od czytelniczek”. Już po tych „kobiecych” poprawkach i wydrukowaniu, Mein Kampf mówiła o zniesieniu postanowień traktatu wersalskiego, rozbiciu ruchu komunistycznego i socjalistycznego oraz o eliminacji podstępnych i złych żydów oraz Słowian zabierających przestrzeń życiową, która miała się należeć Niemcom jako narodowi panów, (Herrenvolk). Doktryna ta zawierała wyraźne koncepcje rasistowskie, nacjonalistyczne oraz lewicowe. Zadedykował ją, również odsiadującemu wyrok, swojemu osobistemu sekretarzowi Rudolfowi Hessowi, który jako jedyny w Landsbergu niezmordowanie był gotów o każdej porze przerwać karty, przyjść i go wysłuchać. 20 grudnia 1924 roku, po zaledwie 9 miesiącach na mocy generalnej amnestii Hitler został wypuszczony na wolność. Po przedterminowym zwolnieniu z więzienia skupił wokół siebie grono ambitnych i bezwzględnych współpracowników takich jak Goering, Goebbels, Hess i Himmler. Gadając, wykorzystywał czas niemal wyłącznie na rozbudowę terenowych oddziałów partii, która w lutym 1925 roku odzyskała prawo legalnego działania i w wyborach w maju 1928 roku zdobyła 12 miejsc w parlamencie. Dwa lata później NSDAP poparło 6 milionów wyborców, co dało jej aż 107 mandatów. Za honoraria z wydania Mein Kampf Hitler kupił willę w Obersalzbergu, co uczcił dwudniowym wystąpieniem wśród miejscowej ludności, okrutnie ich dziesiątkując, co mimo doskonałej pogody wyjaśnił nieustannie padającym deszczem. 7 kwietnia 1925 roku zrzekł się, (w dosłownym znaczeniu tego określenia) obywatelstwa austriackiego zostając bezpaństwowcem już po półgodzinnym przemówieniu. Wkrótce po tym utworzona została Hitlerjugend, paramilitarna organizacja mająca sprawować połączony ze szkoleniem wojskowym nadzór polityczny nad młodzieżą oraz Sztafety Ochronne, czyli SS. Była to formacja przeciwstawna SA kierowana od 1929 roku przez niejakiego Himmlera, wcześniej właściciela motocykla oraz kurzej fermy noszącego w partii przydomek Himmler–gnój. W 1926 roku Hitler ostatecznie uporał się z miłosnym dramatem puszczając go w niepamięć, (przez niejedzenie mięsa i przejściu na dietę bogatą w margarynę) po czym dopisał drugi tom Mein Kampf już jako jarosz. W październiku 1928 roku poznał 17–letnią pomocnicę fotografa Ewę Braun i ona właśnie stała się jego wymarzoną towarzyszką życia, ponieważ niedosłyszała i gotowa była słuchać nawet jego powtórek z przemówień. Po opublikowaniu swojej książki, przystąpił do działania. Mianował Goebbelsa szefem okręgu Berlin, zmienił dowódcę brunatnych koszul, a Heinricha Himmlera, uczynił swoim zastępcą w SS. W roku 1927 Hitler wykończył ostatecznie głównego rywala na stanowisko szefa partii, niejakiego Gregora Strassera, bawarskiego aptekarza i kierownika gorzelni, szerzej znanego jako autora pracy doktorskiej pt. „Zasięg, znaczenie i hodowla w Niemczech buraka cukrowego”. Wkrótce po wyjściu z więzienia Hitlerowi sprawnie udało się odbudować podzieloną podczas jego nieobecności na kilka niewielkich ugrupowań partię a nawet przyciągnąć do niej rzesze nowych zwolenników. Zabiegał też ponownie o wsparcie pośród przemysłowców Nadrenii i Zagłębia Ruhry. Początek mającego miejsce w 1929 roku, wielkiego kryzysu gospodarczego otworzył przed nim nowe możliwości. Rozwijane w jego licznych przemówieniach wizje zlikwidowania bezrobocia, poprawy sytuacji gospodarczej kraju a wreszcie przywrócenia Niemcom pozycji światowego mocarstwa zyskiwały coraz większe poparcie wśród szerokich kręgów społeczeństwa w miarę jak roztrzaskiwał jedną mównicę za drugą waląc w nie pięściami. Władza, której nie udało mu się zdobyć na drodze zamachu stanu, stała się jego udziałem w rezultacie demokratycznych wyborów. Przeprowadzone w 1932 roku wybory do parlamentu przyniosły partii nazistowskiej znaczące zwycięstwo. Poparcie kilku drobniejszych partii pozwoliło Hitlerowi na zdobycie niezbędnej do utworzenia rządu większości i objęcia 30 stycznia 1933 roku urzędu Kanclerza Niemiec. Po przejęciu tej funkcji przystąpił do bezwzględnej rozprawy z opozycją, zdobywając w krótkim czasie władzę absolutną. Zniszczenie w państwie prawa, wprowadzenie zakazu działania wszystkich demokratycznych organizacji i fizyczne prześladowanie ich zwolenników, których mordowano, więziono bądź zmuszano do emigracji, stanowiły początek państwa nazistowskiego. W przeciągu jednego roku dokonano ujednolicenia – wszystkie kluczowe pozycje zostały obsadzone na nowo ale wyłącznie hitlerowcami. Działalność wszystkich partii politycznych, poza jego własną została zakazana a przeciwnicy nowego reżimu byli mordowani lub zamykani w obozach koncentracyjnych, jakie stworzył dla niewygodnych obywateli. Hitler przystąpił też do otwartego łamania postanowień traktatu wersalskiego i rozpoczął wdrażanie programu intensywnych zbrojeń, który stając się kolejnym kołem zamachowym całej niemieckiej gospodarki zapewnił rzeszom bezrobotnych nowe miejsca pracy, przyczyniając się jednocześnie do wzrostu potęgi militarnej Niemiec. Hitler bez przerwy chlubił się swoim frontowym doświadczeniem oraz okazywał jawne wręcz lekceważenie utytułowanym generałom, których obciążał winą za klęskę Niemiec w I Wojnie Światowej powołując na ich miejsce swoich własnych faworytów. W tym czasie Niemcy przeżywały poważny kryzys gospodarczy wywołany krachem na giełdzie Nowojorskiej, jaki miał miejsce 29 października 1929 roku. Prócz tego Niemcy były po I Wojnie Światowej podzielone na siedemnaście niewielkich państewek. A ponadto w wyniku traktatu wersalskiego nałożono na nie olbrzymie, sięgające pięciu milionów marek odszkodowania wojenne. Nękane gigantycznym bezrobociem oraz olbrzymią inflacją społeczeństwo niemieckie popadało w coraz większą nędzę. Coraz częściej zdarzały się wypadki samobójstw dla ratowania najbliższych przed nieuchronnym głodem. Przeprowadzone w takich właśnie warunkach wybory dały nazistom przewagę w nie przygotowanym na jego przemówienia parlamencie. Kiedy wezwano pośpiesznie stolarzy i uporano się z uszkodzonymi blatami, było już za późno na demokrację. Hitler parlamentarzystów po prostu zagadał obejmując w posiadanie Niemcy. Nie było to co prawda państwo kwitnące, lecz jednak państwo. Niemcy po zakończonej klęską I Wojnie Światowej utraciły terytoria, które należały do nich w 1914 roku a kraje zwycięskie nie chcąc dopuścić do ich ponownego wzmocnienia militarnego zdecydowały o ograniczeniu im sił zbrojnych. Wielu Niemców buntowało się przeciwko takiemu stanowi rzeczy a najgłośniej Hitler, ponieważ jako obywatel z kilkunastodniowym stażem, posiadał motywację i energię godną tylko nuworyszów. Kiedy Hitler doszedł do władzy absolutnej, coraz większą popularność zyskiwały głoszone przez niego hasła o konieczności odzyskania dawnych ziem, przejęcia obszarów państw sąsiednich, na których żyła ludność niemieckojęzyczna, czyli od razu gotowa do słuchania przemówień nie poprzekręcanych przez tłumaczy, oraz odbudowy potęgi wojskowej Niemiec, aby mieć silne środki do zdobywania kolejnych odbiorców. W listopadzie 1931 roku jego kochanka i jednocześnie siostrzenica Geli Raubal popełniła samobójstwo, zorganizowane przez zawsze pomocnego Himmlera. Popełniła je, (według wersji oficjalnej) ze względu na nieodwzajemnioną miłość Wodza czyli, (wersja prawdziwa) zaszła w ciążę z przygodnie poznanym malarzem, notabene żydem. To ostatnie przebrało, i tak zawsze elastyczny kredyt zaufania, jakiego jej Adolf wspaniałomyślnie w przeszłości udzielał. Hitler dobrodusznie wybaczał jej liczne wcześniejsze zdrady lub nie wybaczał tylko wszczynał awantury i zamykał ją w areszcie domowym. Postępował w zależności od nastroju, sytuacji społecznej konkurenta oraz tego co konkurent miał do powiedzenia. Geli nie mogąc opuszczać domu według własnego uznania i tym samym swobodnie zaspokoić popędów jakie jej młode ciało nieustannie zżerały, żyła w ustawicznym strachu, atmosferze podejrzeń, słowem przeżywała gehennę nieustannie szpiegowana przez zazdrosnego Hitlera lub kogoś z jego ludzi. Poza tym perwersyjne przejawy miłości wuja, (to osobny temat, którego specyfiki ze względu na zdrowie psychiczne czytelników nie sposób tu zamieścić) rujnowały w błyskawicznym tempie jej młodą psychikę. Aby więc w zamknięciu nie oszaleć Geli rozsmakowała się w turbulentnych romansach ze służbą domową, aby chociaż w ten sposób dać upust rozpierającym ją uczuciom. Uczuciami, miłością oraz naturalnie ciałem obdarzała sprawiedliwie niemal cały świat. Niemal, ponieważ Hitler był jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę. Najbardziej znaną historią z tamtego okresu była awantura jaka wybuchła, kiedy Hitler zastał Emila Maurice’a podczas kopulacji z Geli. Dwie rzeczy wówczas go zdenerwowały, to że Geli szczytowała oraz fakt, że Emil był jego szoferem. To drugie jakoś strawił, lecz nie mógł wybaczyć im tego pierwszego. Zabronił mu więc zatem wchodzenia do swojego domu. Ponieważ jednak Geli nadal była chętna, Emil nie dał się tak łatwo spławić i odparł, że jeśli Hitler go wyrzuci pójdzie do Frankfurter Zeitung i opowie wszystko co wie. Ponieważ wiedział dużo, prócz Geli otrzymał jeszcze dwadzieścia tysięcy marek, które przeznaczył na zakup wymarzonego sklepu zegarmistrzowskiego oraz oficjalny awans z szofera na osobistego ochroniarza, czyli człowieka od mokrej roboty. Od tamtej pory Hitler zawsze zabierał go ze sobą jeśli chodziło o jakieś brudne sprawy. Wracając do samobójstwa, Hitler nauczony dotychczasowymi doświadczeniami na niezgłębionych tak do końca sprawach uczuciowych, w swojej dobroduszności zapewne wybaczyłby malarzowi z Linzu zbezczeszczenie „jego” Geli mając nadzieję, że w końcu szczęście uśmiechnie się również i do niego. Zapewne wybaczyłby również fakt, że nie tylko kochankiem lecz malarzem tamten był lepszym od niego. Chęć wyjścia za mąż za malarza, również była do wybaczenia lub przynajmniej do przedyskutowania. Nie mógł jednak wybaczyć malarzowi jego narodowości oraz faktu, że w piecyku Geli rośnie w połowie koszerne ciasto nie będące tak w zasadzie jego. Urodziny tego dziecka byłyby dniem w którym dobiegłaby końca jego polityczna kariera i stąd wzięły się bezpośrednie powody, dla których Geli Raubal musiała popełnić samobójstwo. W 1932 roku Hitler przegrał wybory prezydenckie z ówczesnym prezydentem Hindenburgiem ale otrzymał w nich aż 40 procent głosów. Zapowiadając „dynamiczne zmiany” i „odejście od szarej rzeczywistości” bardzo szybko zdobył jeszcze szersze poparcie społeczeństwa. Już w 1932 roku partia Hitlera posiadała najwięcej reprezentantów w niemieckim parlamencie. Jednak wraz z postępującą poprawą sytuacji gospodarczej naziści zaczęli tracić głosy wyborców, ponieważ obywatele woleli dobrobyt niż puste gadanie. 31 lipca 1932 roku NSDAP zwyciężyła w wyborach do Reichstagu, jednak z braku absolutnej większości, zapewniającej realne dojście do władzy Adolf Hitler ponownie zmuszony został do zabiegania o względy kapitalistów. Przed zupełnym bankructwem uratowali wówczas jego partię tacy ludzie jak: Eduard Hilgard, (towarzystwo ubezpieczeniowe Alianz), Friedrich Reinhart, (Commerz und Privatbank AG), Emil Mayer, (Dresdner Bank), Henri Deterling, (dyrektor generalny koncernu paliwowego Royal–Dutch–Schell), Kurt von Schroeder, (współwłaściciel banku Steina), Schacht, Krupp, (bardziej znany jako król armat właściciel połowy Niemiec), Voegler, (prezes koncernu Bosch), Funk, oraz Schnitzler, (dyrektor IG Farbenindustrie). Mając jeszcze świeżo w pamięci nieudany pucz monachijski Hitler nie chciał zdecydować się na kolejną, siłową próbę przejęcia władzy. Kiedy w 1933 roku partia konserwatystów uległa rozłamowi Kanclerz Franz von Papen zaproponował nazistom utworzenie koalicji. W ten właśnie sposób 30 stycznia 1933 roku otrzymując mandat z rąk prezydenta Republiki Weimarskiej Paula von Hindenburga Adolf Hitler, jako przywódca najsilniejszej partii w Niemczech urzeczywistnił swoje marzenia zostając kanclerzem Niemiec. Zaledwie w przededniu nominacji uzyskał formalnie obywatelstwo Niemieckie, ponieważ wcześniej był już wspomnianym bezpaństwowcem. Bardzo szybko przy współpracy Hessa, Himmlera i Goeringa stworzył sprawny aparat terroru i prześladowania przeciwników politycznych. Z okresu przełomu wieków pochodziły mity o aryjskiej krwi, jako podstawie przezwyciężającej wszystkie klasowe przeciwieństwa niemieckiej wspólnoty narodowej (Volksgemeinschaft), roszczenie do odgrywania wiodącej roli politycznej w świecie, żądanie przestrzeni życiowej na wschodzie oraz eliminacji żydów. Nawet już wcześniej paragraf aryjski, wykluczający żydów z członkostwa, funkcjonował w licznych niemieckich zrzeszeniach i stowarzyszeniach. Już w okresie drugiego cesarstwa oraz Republiki Weimarskiej prekursorzy rasizmu głosili tezy, które po roku 1933 stały się doktryną państwową i prawem. Hitler utrafił swoimi hasłami w ducha czasu i znalazł posłuch u mas. Uzyskał też wsparcie dużej części rządzących elit w państwie i gospodarce, które były zdania, że jego panowanie w najlepszy sposób zagwarantuje im realizację własnych interesów, spychając jednocześnie na bok „czerwonych”. Hitler bardzo łatwo zlikwidował demokrację, ponieważ było zbyt mało ludzi gotowych do jej obrony oraz odpornych na jego przemówienia. W marcu 1933 roku a więc dwa miesiące po przejęciu pełni władzy, utworzył pierwszy obóz koncentracyjny w Dachau, ponieważ więzienia były już przepełnione.1 W 1933 roku pożar Reichstagu dał mu pretekst do delegalizacji Komunistycznej Partii Niemiec, dzięki czemu zyskał, przy wykorzystaniu słabości niemieckiej konstytucji, dającej kanclerzowi moc wydawania dekretów, władzę dyktatorską. Nazizm stał się tym samym oficjalną doktryną III Rzeszy. W tym samym roku Hitler utworzył ministerstwo propagandy obsadzając na jego czele Josepha Goebbelsa, autora kilku nie wydanych książek oraz nie sfilmowanego scenariusza. Po roku 1933 obok dzielnicy rządowej utworzył główną kwaterę główną aparatu terroru państwa i partii. W 1936 roku połączył je również organizacyjnie. Himmler urzędował od tego momentu jako Reichsfuhrer SS i Szef Policji Niemieckiej. W 1939 roku zespolił Gestapo i policję kryminalną ze Służbą Bezpieczeństwa SS – SD w ramach Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, (RSHA). Głównym zadaniem Urzędu był nadzór nad przeciwnikami politycznymi. SD pod kierownictwem wyrzuconego z marynarki Reinharda Heydricha, wykorzystując spis ludności, założyła kartoteki żydów i żydowskich organizacji w kraju i za granicą. W 1936 roku SD naciskała na Aryzację oraz przymusową emigrację. Referat żydowski Gestapo opracowywał wraz z właściwymi resortami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Ministerstwa Sprawiedliwości projekty wrogich żydom ustaw. Kiedy po śmierci w 1934 roku Hindenburga Hitler został prezydentem, natychmiast ogłosił się jedynym Wodzem, (Fuhrerem) III Rzeszy. Zleceniami państwowymi odwdzięczył się wcześniejszym sponsorom: Friedrich Krupp AG, IG Farbenindustrie, Mannesmann AG, Siemens, AEG, oraz Rochling. Pierwszymi decyzjami nowego kanclerza były remilitaryzacja Niemiec oraz przywrócenie poboru do wojska. W czasie sierpniowego kongresu NSDAP Hitler wprowadził w życie tzw. Ustawy Norymberskie. Zawierały one między innymi całkowity zakaz zawierania małżeństw pomiędzy Aryjczykami i nie–Aryjczykami, a już 21 grudnia 1935 roku wszyscy lekarze pochodzenia żydowskiego musieli odejść z pracy w szpitalach niemieckich. Wkrótce po tym, wyodrębnił, dowodzone przez Himmlera oddziały SS, czyniąc z nich swoją osobistą gwardię oraz przyznał im większą niż poprzednio samodzielność. Kiedy stwierdził, że w kierownictwie SA pojawiła się opozycja bez dalszej zwłoki się z nią rozprawił. Poprzez aresztowania i rozstrzelania usunął z partii kilkuset nazistów likwidując w sposób ostateczny oddziały SA. Okazja ku temu nadarzyła się, kiedy pewien młody żyd, którego rodzice zostali deportowani do Polski, zastrzelił w Paryżu niemieckiego dyplomatę. Zabójstwo to posłużyło 30 czerwca 1934 roku jako doskonały pretekst do pogromu, (noc długich noży) jakiego w Niemczech nigdy nie było. Rzekomo spontaniczny protest był akcją zorganizowaną przez NSDAP. Członkowie SA i SS w ubraniach cywilnych podpalali w całych Niemczech synagogi i niszczyli żydowskie sklepy. Bezkarnie dopuszczano się tej nocy podpaleń, zniszczeń, grabieży, gwałtów, mordów oraz zabójstw. Policja przyglądała się temu bezczynnie i nie interweniowała. Straż pożarna wkraczała jedynie tam, gdzie ogień zagrażał innym budynkom. Tej nocy Hitler zamordował również samego „starego towarzysza” Ernsta Rohma, jedynego człowieka, z którym był na ty. Rohm był również jedynym, który zawsze traktował Hitlera z góry, doskonale pamiętając, że w dowództwie VII okręgu Reichswehry Adolf Hitler był w oddziale politycznym jego płatnym konfidentem. To była dla Hitlera pracowita noc, ponieważ nie ograniczał się jedynie do wydawania rozkazów. Do Rohma, bowiem wybrał się wraz z ochroniarzem Emilem Maurice’m osobiście. Śpiącego w hotelu Hauselbauer Rohma, Emil natychmiast zastrzelił, a zaraz po tym jeszcze ciepłemu nieboszczykowi Hitler oznajmił, że jest aresztowany. Potem obydwaj udali się zastrzelić szefa SA, Edmunda Heinesa, któremu notabene niemal udało się zastrzelić Hitlera. Niemal, ponieważ Emil był szybszy i zastrzelił go pierwszy ratując Hitlerowi życie. Hitler Emilowi się odwdzięczył strzelając do niego kiedy tamten napełniał opróżniony magazynek. Zawsze uwielbiał załatwiać za jednym razem dwie sprawy, więc był podwójnie zadowolony, że ma problem Emila i Geli od razu z głowy. Zaraz po tej krwawej czystce Hitler stworzył i wprowadził w życie kastowe państwo faszystowskie. Dawną SA zastąpił Sicherheitdienst (SD), którą powierzył odpowiedzialnemu również za obozy koncentracyjne Himmlerowi. W marcu 1935 roku odrzucił „dyktat wersalski” jak określał traktat wersalski oraz wszelkie ograniczenia rozwoju niemieckich sił zbrojnych. W tym też celu poprzez wprowadzenie powszechnej służby wojskowej przemianował stutysięczną Reichswehrę na nowy, znacznie liczniejszy Wehrmacht. 5 sierpnia 1935 roku na kongresie NSDAP w Norymberdze, zapewniał zebranych, że w przyszłym tysiącleciu życie Niemców ulegnie zasadniczej przemianie. Entuzjastycznie przyjęty przez naród, triumfował przemawiając bez końca. Plebiscyt wykazał, że opowiedziało się za nim aż 38 milionów Niemców, a więc zaledwie 9 procent obywateli odrzucało jego propozycje. Jeszcze w 1936 roku powierzył zadanie stworzenia tajnej policji Gestapo, niejakiemu Reinchardowi Heydrichowi, a w październiku 1936 roku Himmler otworzył masową produkcję czystych rasowo Niemców. W tym samym roku Hitler rozpoczął realizację swojego zamysłu przywrócenia Niemcom mocarstwowej pozycji wkraczając do Nadrenii. Dwa lata później przyłączył do Niemiec swoją starą ojczyznę Austrię oraz stanowiące część Czechosłowacji Sudety. Wkrótce rozciągnął swoją władzę ponad całymi Czechami. Antysemityzm dostarczył Niemcom demagogicznej formuły, która według nich wyjaśniała wszelkie społeczne niedomagania. Po tym okresie, gdy już raz udało się przeforsować tezę, że wszystkiemu winni są żydzi, wystarczyło napiętnować jako żydowskie niepożądane idee, osoby lub instytucje, aby usprawiedliwić wszelkie podejmowane przeciwko nim kroki. W tym kontekście marksizm, demokracja parlamentarna, Liga Narodów czy też socjaldemokracja uważane były za żydowskie wynalazki. Czy to się tyczyło pogardy dla nowoczesnej sztuki i literatury, czy też kryminalizacji partii demokratycznych i związków zawodowych – uzasadnienia dostarczały zawsze hasła antysemickie. Gdy nikt nie mógł już publicznie sprzeciwić się Hitlerowi z rozmachem rozpoczął realizację dwóch celów, ku którym zmierzał od początku: walki przeciwko żydom i przygotowaniom do wojny zaborczej. W celu psychologicznego przygotowania niemieckiej opinii publicznej do norymberskich ustaw rasowych odbywały się nie tylko manifestacje. Aby wywołać wrażenie, iż to sama ludność żąda interwencji, NSDAP organizowała kampanie polegające na ustawianiu w całych Niemczech tablic z zakazami ostrzegającymi żydów przed wstępem do restauracji, parków oraz całych miejscowości. Wprowadzona 15 września 1935 roku ustawa o obywatelach Rzeszy, (Reichsburgergesetz) uczyniła z żydów obywateli drugiej kategorii. Żydowska rodzina zatrudniająca chrześcijańską pomoc domową mogła być sądzona z powodu hańby rasowej, podobnie jak para, która obeszła ustawę poprzez zawarcie małżeństwa za granicą. Nowe ustawy tworzyły podstawę dla niezliczonych dalszych rozporządzeń, zarządzeń i posunięć, poprzez które państwo nazistowskie krok po kroku pozbawiało niemieckich żydów wszelkich praw oraz odbierało im podstawy egzystencji. Ustawa o ochronie krwi wywołała falę masowego donosicielstwa. Po odbyciu ustawowej kary, skazanych automatycznie wywożono do obozów koncentracyjnych. Norymberskie ustawy rasowe, które negowały ideę europejskiego oświecenia o równości wszystkich obywateli wobec prawa były jedynie wstępem do właściwych prześladowań. Swój pierwszy punkt kulminacyjny tendencja ta osiągnęła 9 listopada 1938 roku podczas Nocy Kryształowej, (Reichskristallnacht), czyli zorganizowanego przez państwo pogromu, połączonego z konfiskatą własności żydowskiej po którym ponownie nastąpiła fala zaostrzonych antyżydowskich ustaw. Ludzie, których rodziny od wieków były osiedlone w Niemczech, opuszczali swoją ojczyznę, lecz bezpieczni byli jedynie ci, którzy uciekli za ocean. 12 listopada 1938 roku pod przewodnictwem Goeringa w Ministerstwie Lotnictwa Rzeszy odbyło się posiedzenie, na którym podjęto decyzję o dalszych posunięciach, których celem było pozbawienie praw żydów niemieckich. Postanowiono forsować wywłaszczanie, przymusową sprzedaż i emigrację. Za szkody, które im wyrządzono ofiary pogromu musiały jeszcze płacić. Podczas tej Aryzacji szczególnie wzbogacili się Fritz Riess, wcześniej drobny przemysłowiec, za współpracę z Gestapo dochrapał się stołka w zarządzie Commerzbanku, Hans Joachim Goetz, esesman, który później został członkiem rady nadzorczej Deutsche Banku i prezesem firmy papierniczej Pelikan, Eberhard Taubert, esesman i kierownik NSDAP w Berlinie, później został dyrektorem prezesa Riessa oraz Rudolf Thiessmann, działacz NSDAP, późniejszy kierownik koncernu Horten. W dniu 30 stycznia 1939 r. Hitler groził w Reichstagu na wypadek wojny, (którą jeszcze w tym samym roku miał rozpocząć) zniszczeniem żydowskiej rasy w Europie. Jeszcze w lipcu 1936 roku wysłano do obozu koncentracyjnego w Dachau pierwszą grupę Cyganów a w sierpniu tego roku rozpoczęły się masowe aresztowania świadków Jehowy. Do chwili wybuchu w 1939 roku wojny, działały obozy koncentracyjne również w Sachsenchausen, Buchenwaldzie, Flossenburgu, Ravensbruck i Mauthausen. Hitler konsekwentnie zmierzał do realizacji swojego głównego celu, czyli stworzenia przestrzeni życiowej dla narodu niemieckiego, który w jego planach miał liczyć w przyszłości 250 milionów obywateli. Zachodnie mocarstwa przyglądały się bezczynnie rozszerzaniu się potęgi Niemiec. Dopiero atak Niemiec na Polskę 1 września 1939 roku skłonił Francję i Wielką Brytanię do wypowiedzenia Niemcom wojny. Niestety tylko wypowiedzenia. Opieszałe i niepojęte w rzeczywistości żadne inne działania aliantów nie mogły bowiem powstrzymać Hitlera. Następne ataki na kraje zachodnie również zakończyły się pełnym sukcesem hitlerowskich Niemiec. W 1940 roku Niemcy podbiły Danię, Norwegię, Belgię, Holandię oraz Francję, a w następnym roku zajęły Grecję oraz Jugosławię. Po kilkuletnich, najintensywniejszych zmaganiach, w 1946 roku III Rzesza podbiła całą Amerykę Południową, Europę oraz północną część Afryki. Po sześciomiesięcznej wiosennej ofensywie w 1947, również USA i Kanadę. Do roku 1950 władza Hitlera obejmowała w pełni trzy główne kontynenty, (Europa, obie Ameryki i Afryka) oraz dużą cześć Azji. Zaraz po II Wojnie Światowej nastąpiły niczym już nieskrępowane rządy imperialnych hitlerowskich Niemiec nad całym cywilizowanym światem. W okresie swoich rządów naziści wymordowali blisko dziewięćset milionów ludzi i niepodzielnie władali Ziemią przez niemal osiemdziesiąt następnych lat. Ich panowanie trwało, nieprzerwanie aż do 2022 roku, kiedy to nastąpił M–day oraz późniejsze konflikty i upadek III Rzeszy...” * * * Tuż po czternastej byli już tak głęboko w mieście jak się tylko dało. Przedzierając się przez gęstniejący w centrum tłum zmierzali do dzielnicy w której Nazwisko wynajmował mieszkanie. Im bliżej jednak byli celu, tym wolniejsza stawała się ich mozolna wędrówka, ponieważ coraz częściej musieli się przepychać. Walcząc łokciami o każdy metr uporczywie pokonywali przecznicę za przecznicą. Mając jeszcze całkiem świeżo w pamięci instrukcje Uli dotyczące zawierania znajomości z czasowcami nie reagowali na zaczepki ludzi, których przedzierając się nieumyślnie potrącali. Tych, którzy potrącali ich, również ignorowali, chociaż ręce same rwały im się do napierających zewsząd rozhisteryzowanych gardeł. Kiedy w pewnej chwili wydostali się z kolejnej zatłoczonej ulicy z zaskoczeniem stwierdzili że zamiast skrzyżowania i kolejnej ulicy, znajdują się na obszernym placu. Ten jednak, również był wypełniony do ostatniego metra i na domiar złego, znajdujący się na nim tłum był gęsty jak jeszcze nigdy wcześniej. – Mam dość stary. – westchnął Bert wymownie opuszczając ręce. – Wpadliśmy jak śliwki. – przyznał Ned nie widząc wyjścia z placu. – Nie ma co, utknęliśmy na dobre. – Co zatem? – W życiu się stąd nie wydostaniemy. Musimy po prostu przeczekać. – Czas to jedyna rzecz, człowieku której nie mamy. – zauważył Bert kwaśno. – Wiem o tym. Jeśli chcesz możemy nie tkwić tu bezczynnie tylko raz dwa przedzierać się z powrotem. Za jakieś dwie, trzy godziny wydostaniemy się i... będziemy dokładnie tam gdzie byliśmy dwie, trzy godziny temu. Więc... – Dobra, rozumiem. Więc co robimy? – Skoro już tu tkwimy, posłuchajmy co nasz człowiek ma do powiedzenia. – odparł Ned wskazując oczami gestykulującą sylwetkę walącego raz po raz w mównicę Hitlera. – Żartujesz? – Skąd? – Wolałbym gdzieś usiąść i zapalić. – Ja też. Rozejrzeli się ale nawet nie zdołali wydobyć rąk z kieszeni, ponieważ tłum się nagle ścisnął. – Żyjesz? – rzucił Ned kiedy omal go nie zgniotło. – Jeszcze. – No to dobra. – stwierdził pakując jakiemuś człowiekowi palec w oko. A kiedy tuż przy nich zrobiło się luźniej dodał. – No więc dobra, posłuchajmy go. Ned pokiwał przecząco głową wyciągając z kieszeni papierosy. – Masz jakiś ogień? – zapytał Berta. – Wjebało mi zapałki. – To niedobrze, bo moje stratował motłoch... – Ciiiiii. – dobiegło z boku. Odwrócili głowy i ujrzeli w najwyższym stopniu podenerwowanego jegomościa, któremu najwyraźniej nie w smak było jakiekolwiek zakłócanie przemówienia Wodza. Widząc jego hipnotyczne spojrzenie, podniecone policzki i wyraz najwyższej koncentracji na twarzy, zgodnie wzruszyli ramionami i wsłuchali się w głos przemawiającego z nie zapalonymi papierosami w ustach. – ...żyd nigdy nie stworzył żadnej cywilizacji, choć zniszczył ich setki.2 Nie posiada żadnej własnej twórczości, na którą mógłby wskazać. Wszystko ukradł. Obcy ludzie, obcy robotnicy, zbudowali mu jego świątynie. To obcy stworzyli i pracowali dla niego i to obcy przelewali za niego krew. Żyd nie ma żadnej własnej sztuki. Kawałek po kawałku, ukradł ją innym narodom. Nie potrafi nawet zachować tych cennych rzeczy, które inni stworzyli... – Że go tak piąstki nie rozbolą! – westchnął Bert po dłuższej serii tak silnych uderzeń, że aż zadygotała mównica. – Ciii, do licha! – Szzzz. – natychmiast dobiegło kilkanaście kolejnych szeptów oraz syknięć z boku. Bert uspokoił najbliższego jegomościa promiennym uśmiechem i ignorując jego mściwe spojrzenie powrócił do obserwacji Hitlera. – Spójrz tylko jak się już nasz człowiek pięknie rozgrzał. – westchnął szturchając Berta łokciem. – Poczerwieniał jak wygłodniały sęp. Jeszcze chwila i z gorąca łeb mu się rozpęknie. – Rzeczywiście. – ten przyznał. – Z tą spoconą grzywką, która mu stanęła na sztorc, naprawdę przypomina sępa. Zauważyłeś jaką gość ma fantastyczną mowę ciała? – mruknął po chwili wskazując oczami Hitlera walącego już obiema pięściami w mównicę. – Hej! – krzyknął radośnie pragnąc nieco rozluźnić słuchaczy stojących z otwartymi ustami, którzy przypominali mu jakieś zahipnotyzowane postacie nie z tego świata. – Niech ktoś z przodu poda mu jakieś rękawice zanim na dobre poodgniata sobie kostki! – Ciiiiii! – Psssst! – Cicho tam! Już ze wszystkich stron jednocześnie rozległy się pełne gniewu syknięcia i niecierpliwe ponaglenia mające sprawić aby Bert zamknął się natychmiast. Ten z dezaprobatą wymienił zdziwione spojrzenia z Nedem, po czym wzruszył ramionami i powrócił do obserwacji już krzyczącego w międzyczasie Hitlera. – ... w ostatecznym rozrachunku tylko Aryjczycy potrafią tworzyć państwa i prowadzić je ku przyszłej wielkości. Żyd tego wszystkiego nie potrafi, a skoro nie potrafi, to wszystkie jego rewolucje muszą być międzynarodowe. Muszą się rozpowszechniać jak zaraza. Żyd zdążył już zniszczyć Rosję, teraz przyszła kolej na Niemcy i wiedziony tym swoim zawistnym instynktom destrukcji, stara się skruszyć narodowego ducha Niemców i skalać ich krew... – Co to jest narodowy duch? – zapytał Bert jegomościa z boku. – Jak to? – ten z zaskoczenia aż wyjął ręce z prochowca. – No wiesz, nie jesteśmy stąd. Rano przyjechaliśmy z tej no... już mam, Bawarii... – Ach, z Bawarii? – Właśnie. Wiesz, stoimy tak sobie z kumplem już dobry kwadrans i słuchamy cudaka, ale tak prawdę mówiąc chwilami zupełnie nie wiem o czym gościu gada... – To ważne rzeczy. Radzę bardziej się wsłuchać. – ten odparł. – W tym przemówieniu jest głęboki sens... – Być może. Tylko gdyby tak nie wrzeszczał. – westchnął Bert. – No i co jakiś czas przynajmniej, ocierał z gęby ślinę... byłoby cudownie. – uzupełnił Ned. – Brać ich! – rozkazał człowiek w prochowcu. Tłum wokół nich momentalnie zgęstniał i kilkanaście par rąk jednocześnie pochwyciły ich ze wszystkich stron uniemożliwiając jakąkolwiek reakcję. Następnie ludzie wokół nich w cudowny sposób się rozstąpili. Nie zdążyli jednak zapytać człowieka w prochowcu jak on to zrobił, ponieważ nad wyraz sprawnie wywleczono ich w jakąś boczną uliczkę, a zaraz potem kilkanaście par silnych owłosionych rąk wciągnęło ich do wnętrza mrocznej bramy i pod przywództwem człowieka w prochowcu rozpoczęło się jeszcze sprawniejsze katowanie. Pod gradem uderzeń zadanych kastetami, pałkami oraz podkutymi buciorami w ciągu kilkunastu sekund obydwaj stracili przytomność. * * * Utracone w bramie zmysły odzyskali dwie godziny później, kiedy ktoś wylał im na twarze wiadro zimnej i cuchnącej wody. Z okrzykiem obrzydzenia, później również bólu, z trudem zmusili swoje obolałe ciała do powstania. W poszukiwaniu jakiejś ulgi usiedli opierając się o surową, ceglaną ścianę pomieszczenia w jakim się znajdowali. – Witam serdecznie, meine Herren. – ktoś rzucił ciepło w ich stronę spoza oślepiającego kręgu jaki promieniował ze skierowanej w ich stronę lampki biurowej. – Kto tam, hę? Gdzie my jesteśmy? Ech. – jęknął Ned opuchniętym językiem wymacując wyrwę po wybitych zębach. – Oż kurwa! – po chwili dodał zaraz z cicha, kiedy nie doliczył się czterech z przodu. – Otto? – ponownie odezwał się głos po czym jakiś kwadratowy człowiek natychmiast wynurzył się zza jasnego kręgu i podnosząc ich z ziemi lekko niczym szczenięta, zaniósł bliżej biurka. Tam posadził ich na krzesłach bezpośrednio przed oślepiającą żarówką aż poczuli bijące od niej ciepło i bezgłośnie zajął pozycję tuż za ich plecami. Ponieważ nie zrobił tego delikatnie Ned usiłował zaprotestować. – Mógłbyś uważać, klocu... Silne uderzenie jakie natychmiast spadło na jego kark sprawiło że nie skończył. – Będziecie mówić tylko kiedy ja pozwolę. – ponownie odezwał się głos spoza lampki. – To zasada numer jeden. – Kim jesteś do cholery? Nie wiem nawet o co... auuu! – Ned ponownie jęknął pod wpływem mocnego uderzenia w tył głowy. – Pozwolicie że to ja będę zadawał pytania, zgoda? Skinęli posłusznie głowami bezbłędnie odgadując iż to jest zasada numer dwa. – Nazywam się obersturmbanfuhrer Klaus Lepke i mam przyjemność gościć was w monachijskiej siedzibie gestapo. – beznamiętnym tonem wyjaśnił im rozmówca. Susząc twarze tuż przed żarówką, ponownie skinęli głowami podczas kiedy ten ciągnął dalej. – Myślę, że na początek porozmawiamy sobie o tym, co wydarzyło się podczas przemówienia Wodza. – Czy...? – Czyli ja będę pytał a wy będziecie odpowiadać, zgoda? – głos podniósł się dobiegając tym razem nieco sponad świetlistego kręgu skąd wywnioskowali, że rozmówca właśnie wstał. I w rzeczy samej już po chwili tuż przed nimi wyłoniła się postać mówiącego. Natychmiast rozpoznali w niej człowieka w prochowcu. Ten zbliżył swą twarz na kilka centymetrów do twarzy Berta i zapytał. – Co miałeś na myśli mówiąc o oślinionej gębie? – To nie było wcale tak, panie ober... – Bert przerwał, kiedy na znak Lepkego, Otto wykręcił mu rękę i otwierając bez trudu zaciśniętą pięść przycisnął mu rozcapierzoną dłoń do blatu biurka. – Och, ty skuuuur...! – ryknął, kiedy olbrzym najpierw odgiął jego mały palec z trzaskiem go łamiąc a następnie obracając dookoła oderwał go jak skrzydełko od kurczaka. – Nie wolno mnie w żadnym razie zwodzić ani okłamywać. – wyjaśnił Lepke Bertowi nadal patrzącemu z otępieniem na sączącą się krew z kikuta. Sam palec leżał już w popielniczce a Otto sprawnie owijał mu rękę jakimś przylepcem tamując w kilka chwil krwawienie. – No już dobrze. – nieco niecierpliwym tonem Lepke pochwalił jego pielęgniarskie starania. – Wystarczy. Teraz, kiedy znacie już wszystkie trzy zasady, zapytam jeszcze raz. Z odpowiedzią nie musicie się śpieszyć ale podkreślam, odpowiedź bezwarunkowo musi być prawdziwa. Czasu mamy pod dostatkiem i oczekuję od was wyłącznie odpowiedzi jasnych, zgodnych z prawdą i wyczerpujących. Na początek poproszę o wasze nazwiska? – zapytał tym razem zbliżając twarz do Neda. – Przegiąłeś Lepke. – ten rzucił mu prosto w twarz. – Ty i ten osiłek... aaaaa... – Ned urwał, kiedy Otto zajął się pośpiesznie jego dłonią. Po minucie w popielniczce były już dwa palce. – Jak sobie chcecie, panowie. – mruknął Lepke wzruszając ramionami. – Palców, przepraszam czasu, mamy tu naprawdę sporo i nikomu, nigdzie się nie śpieszy. No dobrze, jest już późno a wy zapewne jesteście już nieco znużeni. Na dziś zatem więc skończymy a wy wypoczniecie w celi. Otto, zaprowadź teraz panów na pokoje. Niech poznają nasze gościnne apartamenty a jutro od samego rana zaczniemy rozmowę od początku. Otto pochwycił ich pod pachy i wyniósł z gabinetu. Stojący na końcu korytarza strażnik podniósł się ze swojego krzesła i bez słowa otworzył celę. Otto biorąc niewielki rozmach wrzucił ich do środka nie przekraczając nawet progu i obdarzając pożegnalnym uśmiechem powrócił w milczeniu na korytarz. W zamku szczęknęło i kiedy ucichły jego i strażnika kroki z korytarza, w celi zapadła kompletna cisza. Bert z trudem uniósł się do pozycji siedzącej i przysunął bliżej Neda. W milczeniu obrzucili wzrokiem pomieszczenie. Cela wykonana była z czystego betonu. Prostota i surowość pomieszczenia musiała być motywem przewodnim jej natchnionego ascetyzmem projektanta. Z takiej celi byłby dumny bez wątpienia każdy średniowieczny mnich, który nade wszystko ceniłby sobie brak nachalnego towarzystwa i utrudniających modły wygód. Betonowy kibel, oddzielony od betonowych łóżek betonowym przepierzeniem stanowił cale wyposażenie jej przytulnego wnętrza. Nie było rozpraszających uwagę lokatorów okien, umywalek ani pościeli, jeśli nie liczyć zbrojenia wystającego z jednego łóżka. Jedynym elementem nie wykonanym z betonu była zwisająca z sufitu żarówka. Znajdowała się tak wysoko iż nie było żadnej możliwości dostania się do niej z powodu idealnie gładkich, wysokich na pięć metrów betonowych ścian. – Jak z tobą? – odezwał się Bert ukończywszy pełne kontemplacji oględziny celi. – Boli jak cholera. – ten odparł manipulując niezdarnie okaleczoną ręką przy swoim komputatorze. – Pomóż mi, bo prawie nie mam czucia w prawej dłoni. Bert pochylił się nad jego przedramieniem zasłaniając własnymi plecami Neda od strony widniejącego w drzwiach celi judasza. Aktywując zdrową ręką jego komputator uruchomił w nim jako pierwszy program medyczny. Ten po chwili zrobił to samo dla niego i już po chwili obydwaj znali szczegółową diagnozę. – Mam dwa pęknięte żebra, brak czterech i pół zębów no i ten cholerny palec. – pierwszy zakomunikował Ned otrzymane wyniki. – Jak u ciebie? – Złamane przedramię, górne zęby latają mi jak kastaniety, jest pęknięta rzepka i też palec. Kurwa, minie miesiąc nim odrośnie. A twój? – Trzy tygodnie. – Do diabła, nie możemy tyle czekać. W takim jak dziś tempie ten cholerny wyrośnięty, wcześniej nam je wszystkie poodrywa. – A kto wie za co on się weźmie potem? – filozoficznie rzucił Ned. – Wolę nawet o tym nie myśleć w tej chwili. – Święta racja. Zdecydowanie zbyt sprawnie mu to wyrywanie idzie. Musimy stąd spierdalać, Ned. Spierdalać i to szybko. Nie chcę się z nim spotkać z rana. – Bert dodał z ulgą w glosie, kiedy zaczęły w końcu działać zaaplikowane przez program środki znieczulające. – Już się obawiałem, że ci się tu spodobało i nigdy tego nie zaproponujesz. – Ned rzucił żartem kiedy jego ból również odszedł w niebyt. – Więc dobra. Myślę że najlepiej będzie jak wrócimy po prostu na polanę i zaczniemy ten cholerny dzień od nowa? – Dokładnie stary. Dokładnie tak zrobimy. – Potem idziemy do miasta i słuchamy pana Hitlera tym razem z uwagą? – Zgadza się. – Żadnego pyskowania? – Absolutnie żadnego. Bez słowa uruchomili transmitery mające ich przerzucić na zewnątrz budynku. – Bert? – rzucił Ned po jakiejś chwili. – Co jest? – Chyba mamy problem. – O czym ty mówisz? Uwaga, dziesięć, dziewięć, osiem... – Bert zaczekaj. – Sześć, pięć... – ten odliczał sekundy pozostałe do transferu. – Bert wyłącz to na chwilę! – Co jest? – ten niechętnie, lecz posłusznie przerwał sekwencję. – Mój transmiter nie działa. – Co takiego? – Chyba musieli coś uszkodzić kiedy mnie skopali w bramie. – rzucił Ned z rosnącym niepokojem. – Pokaż to specjaliście, człowieku. – ten odparł pochylając się nad jego ręką. Pogmerał przy niej uruchamiając autotest całego komputatora. – Kurwa ale pech. – westchnął po chwili przyznając partnerowi rację. – Co dokładnie jest nie tak? – zapytał go z rosnącym niepokojem Ned. – Poszły się pieprzyć niemal wszystkie układy transferowe. – Niemal? Dlaczego akurat one. Rany to nie może być prawda. – Przecież wiesz. – odparł Bert. – Jako najważniejsze, wszczepiono nam je w kości przedramienia a nie w tkankę miękką. Dla bezpieczeństwa, naturalnie. – Naturalnie. – rzucił z rozpaczą Ned. – Niestety, ale tak się nieszczęśliwie złożyło że złamali ci akurat tę kość transferową... – Jakie mamy opcje? – Obwody uległy co prawda odcięciu, lecz naprawią się samoczynnie kiedy tylko kość się zrośnie. To będzie za jakieś eee... siedem, osiem dni, może nawet dwa tygodnie. W zależności od jakości pożywienia, opieki oraz naturalnie leków... – Ty chyba żartujesz? – Mówię ci jak jest. Mam pocieszać cię i kłamać? – Kurwa, przecież oni mnie tu wykończą zanim ta jebana kość się zrośnie. Bert jedynie wzruszył w odpowiedzi ramionami. – Spróbuj jakoś obejść to, do cholery! – Już obszedłem programując obwody z pomocą drugiej kości. Ale zanim one w ogóle popłyną musi się najpierw zregenerować zniszczony węzeł nerwowy, który odpowiada za transfer. Bez tego musiałbyś czekać półtora miesiąca... – Bert? Ten uniósł wzrok na zmęczone oblicze partnera. – Bert, ja nie wytrzymam z panem Otto nawet tygodnia, a ty gadasz o miesiącach? Zabraknie mi po prostu palców a na dobre żarcie chyba nie ma co tu liczyć, więc...? – Zastanówmy się na spokojnie, bez emocji, zgoda? – Chyba już po mnie, stary. – Daj spokój. Coś się wymyśli, mamy czas do rana. Najpierw ustalmy jakie mamy możliwości. – Ja nie widzę ich dla siebie wiele. – Fakty są takie. – Bert ciągnął dalej beznamiętnie. – Nie możemy się stąd wyrwać o własnych siłach, no nie ty przynajmniej i nie na razie, ok? – Tyle to już wiem. Co dalej? – Na polanie pewnie już czeka na nas portal, ale wpierw trzeba się do niego dostać, mam rację? – Jak cholera. – Hm, w takim razie eee... coś tam się wymyśli. – Aleś kurwa chłopie plan wygłówkował! Ja pierdolę, normalnie chylę czoła! – szyderczo jęknął Ned. – Wiesz, co? Najlepiej będzie chyba, jak się po prostu prześpimy bo coś czuję, że bez snu nic ciekawego się nie wykombinuje. – Racja. Intensywne wydarzenia całego dnia oraz kojące wrzaski torturowanych, jakie dobiegały gdzieś z głębi korytarza sprawiły że usnęli niemal natychmiast. * * * Monachium, Niemcy 29 lipca 1942 Poranek był wyjątkowo rześki. Nawet bardziej niż wczorajszy, bowiem strumień lodowatej wody z gumowego węża błyskawicznie postawił ich na nogi. Trzęsących się z zimna i ociekających wodą, Otto bez słowa zaniósł wprost do gabinetu. Czekający wewnątrz Lepke uprzejmie skinął głową. – Witam panowie. – rzucił i zaraz zapytał patrząc na nich złośliwie. – Jak się spało? – No cześć Lepke. – rzucił Ned ziewając rozdzierająco w jego stronę. – Bądź aniołkiem i powiedz, że masz jakąś kawę. – mruknął do niego Bert przecierając ze znudzeniem oczy. – Otto, słyszałeś? Przygotuj natychmiast naszym gościom kawy. – rozkazał uprzejmie Lepke. – Jaką pijecie? – spytał wskazując im dwa wolne krzesła. – Dla mnie zwykła. – odparł Bert. – Tylko nie przesadzaj z dodatkami i nie ma mowy o żadnej szklance czy blaszanym kubku. Ma być w prawdziwej albo sztucznej porcelanie. – Dla mnie mocna, po turecku, ze śmietanką. – rzucił nieco głośniej w stronę Otta Ned zakładając nogę na nogę. Kiedy ten posłusznie zakręcił się przy czajniku obydwaj wymienili zaskoczone spojrzenia. – Zanim woda się zagotuje, może papierosa? – zaproponował Lepke podejmując ich grę w locie. – Dawaj. Z ulgą zapalili kładąc swoje przemoczone papierosy pod żarówką aby nieco wyschły. Lepke obserwując ich w milczeniu cierpliwie czekał. – Jak myślisz, co ten kutas knuje? – w translatorze rozległo się pytanie Berta. Jeszcze w nocy przed zaśnięciem zapobiegawczo przestroili je na komunikację wewnętrzną dostosowując ich zakresy do częstotliwości fal mózgowych, co pozwalało na porozumiewanie się bez słów. – Standardowe zmiękczanie. W sumie nic nowego. – odparł Ned strząsając popiół do znajomej popielniczki. – Chce nas wstępnie podłamać psychologicznie dając do zrozumienia, że czasu ma do oporu i nie mamy innej możliwości jak tylko powiedzieć mu to czego chce, i to nawet słysząc nasze dzisiejsze odpowiedzi, które zapewne nie należą tu do szablonowych. – Jaką metodę my więc wybieramy? – ten zapytał w odpowiedzi. – Może luźną rozmowę, tak żeby za prędko się nie połapał, że wpuszczamy go w maliny. – zaproponował Ned. – Dlaczego stary? Nie lepiej go wkurwić tak jak wczoraj, szybciutko i od razu? – Myślisz, że to podziała? – Jasne. Wtedy raz dwa Otto nam dołoży, my stracimy przytomność, a ponieważ mamy już środki przeciwbólowe zaaplikowane jak należy, szczerze nam to zwisa i za parę minut przynajmniej znów będziemy w celi. – Czyli w punkcie wyjścia, bo na dłuższą metę to nic nie da. Jeśli wczoraj wszystko dobrze obliczyłem w ten sposób nie wyrobimy się w czasie bo pozostaniemy bez palców i to grubo przed terminem mojej kości. – O kurwa. To prawda. – stwierdził Bert. – A zatem? – Musimy w inny sposób pograć z nim na zwłokę. – Jak? – Hm, myślę że jakoś tak, żeby nas bardziej nie uszkodził. – A więc podyskutujemy? – Dokładnie. – Jaką konkretnie metodę rozmowy masz na myśli? – Zagram mu w przebiegły i podstępny sposób na inteligencji. – Ty mu zagrasz? Co to znaczy? – Najpierw naprowadzę buraka na krzyżowy ogień pytań tak, że się nawet nie zorientuje kiedy to się stanie, a następnie dojdzie do wniosku, że to on mnie naprowadził. Potem, kiedy już będzie wstępnie urobiony, zasypię go stekiem bzdur, których tak szybko nie zweryfikuje. To dobry plan. – Myślisz, że zadziała? – Na sto procent. Gdzieś czytałem, że nic tak nie podbudowuje oprawcy jak przekonanie, że wykończył ofiarę nie brutalną siłą, lecz inteligencją właśnie. – No dobra, skoro twierdzisz, że tak potrafisz... – Spoko, zaufaj mi. W gadce z burakami jestem wirtuozem. – optymistycznie zapewnił go Ned i zaraz dodał. – Ty natomiast najlepiej niczego nie mów bo jeszcze spierdolisz sprawę. – Jak to? – Ty tylko siedź spokojnie, ucz się i uważnie mistrza słuchaj. – Smakowała kawa? – zapytał uprzejmie Lepke gdy skończyli pić. – Nie wyczułem co prawda, ani ziarnka cukru ale ostatecznie może być. – odparł Ned. – Och najmocniej przepraszam ale sami rozumiecie, w końcu mamy wojnę a ja za nic w świecie nie chciałem kalać sacharyną waszej kawy. – Jasne Lepke. Nie ma sprawy. – uspokoił go Ned z niecierpliwością patrząc prosto w jego oczy. – Zatem, czy możemy już zaczynać? – ten podchwycił spojrzenie i zapytał w czasie, kiedy Otto zbierał filiżanki. – Oczywiście. Pytaj śmiało o co tylko chcesz a powiem ci, co tylko pragniesz wiedzieć. – Och, to miło z twojej strony. – No wiesz, ja również chciałbym mieć to już za sobą i to jak najprędzej. Pytaj więc śmiało i za nic w świecie nie unikaj trudnych pytań. – Ach, to naprawdę nie będzie nic wielkiego. – odparł Lepke lekceważąco machając dłonią. – Powiedz mi jedynie, co naprawdę robiliście na wczorajszym wiecu, dlaczego nie słuchaliście Wodza z należytą uwagą, oraz z jakich nie pojętych dla mnie powodów nienawidzicie go i spiskujecie przeciwko niemu, czyli państwu. – dodał otwierając akta. – Jeśli chcesz wiedzieć tylko tyle... – zaczął Ned. – Tylko tyle. – potwierdził Lepke. – ...to nie będzie trudne, ponieważ w takim razie widzisz... to było tylko małe i niezręczne nieporozumienie jakie nie wiadomo kiedy jakoś samo zaszło. – Doprawdy? – Oczywiście, ponieważ w rzeczywistości obydwaj z całego serca uwielbiamy Wodza i nie ma rzecz jasna przeciw niemu żadnego spisku o którym byłoby mi coś wiadomo. – wyjaśnił Ned. – Nie ma. – potwierdził Lepkemu również Bert przecząco kręcąc głową. – Miałeś się nie odzywać. – upomniał go przez translator Ned. – Nie ma? – Lepke zapytał Neda z udanym zaskoczeniem. – Przyznam ci się, tak między nami oczywiście, że ja nawet nie wiem co to spisek. – Ned nachylił się i ściszając głos poufałym tonem zakomunikował mu prosto w oczy. – Ja normalnie nie znam tego słowa. – Hm. – zamyślił się Lepke coś tam sobie notując. – Czy spodziewałbyś się zatem, iż sąd uwierzy w to, że złośliwie komentując wypowiedzi Wodza uwielbiasz go i nie spiskujesz przeciwko niemu? – zapytał ponownie kiedy skończył pisać. – Tak, mógłbym gdybym chciał. – A więc nie chciałeś? – Tego nie powiedziałem. – Powiedziałeś, że mógłbyś gdybyś chciał. – W tym sensie, że mógłbym, ale tak nie było. – Wynika więc, że nie chciałeś? – Dokładnie. – Zatem podsumujmy. Mam tu zanotowane że mógłbyś ale nie chciałeś. Było więc jak? – Chciałem. – odparł automatycznie Ned. – Ale tak nie było? – upewnił się Lepke. – Nie było, co? – Nie było tego co chciałeś. – Więc myślisz, że co ja chciałem? – Mógłbyś nie spiskować ale spiskowałeś. – Chwileczkę Lepke. – Ned sięgnął po kolejnego papierosa. – Wyjaśnijmy coś sobie. Nie było spisku więc spiskować nie chciałem. Co zaś do sądu, to mógłbym... – Przecież, przed chwilą powiedziałeś coś zupełnie przeciwnego. – odparł uprzejmie Lepke. – Zobacz, mam to w protokole. – dodał podsuwając mu pod nos stenogram z przesłuchania. – Chwila. Posłuchaj... to dlatego, ponieważ krótko dzisiaj spałem. Nie moglibyśmy zacząć tak od początku zanim ktoś w tym sądzie powyciąga mylne wnioski? – Sąd nad wami wcale się nie odbędzie. – Jak to? Sam mówiłeś, że... – Już nie ma takiej potrzeby w świetle tego co zeznałeś. – odparł Lepke przypalając sobie papierosa. – Bo widzisz, w czasie wojny unikamy zbędnej biurokracji maksymalnie upraszczając procedurę. Ponieważ mam tu twoje przyznanie się do spisku, nie ma w ogóle potrzeby oraz podstaw prawnych aby roztrząsano to jeszcze na drodze sądowej. Zatem jeszcze dziś udasz się wraz z przyjacielem do obozu w Dachau gdzie odbędziecie ustawowo przewidzianą karę. 25 lat za spiskowanie. Zamykam sprawę. – dodał starannie przykładając pieczątkę pod protokołem. – Daj spokój, człowieku. Przecież ty jeszcze o nasze nazwiska nawet nie zapytałeś. – Och, takie drobiazgi jak personalne formalności zawsze zostawia się na koniec, ponieważ z reguły i tak nie mają, jak w waszym przypadku, większego znaczenia. – Jak to? – W obozie przydzielone wam zostaną numery i nikt zapewniam, nie będzie ciekaw jak wcześniej się nazywaliście. Nikt. A tak nawiasem mówiąc, pytałem o to wczoraj, lecz nie chciałeś mi odpowiedzieć. Dziś z kolei temat waszych nazwisk już mnie nawet nie interesuje. – Przepraszam Lepke. – podnosząc nerwowo wskazujący palec wtrącił się do rozmowy Bert widząc, że przybiera ona z każdą chwilą coraz bardziej niekorzystny obrót. – Tak? – Słuchaj, jeszcze dwie minuty temu nie wiadomo było co to spisek a ty już nas wysyłasz do odbycia za niego kary? – Dokładnie. – Przecież ja nawet jednego słowa nie wypowiedziałem. – Twój przyjaciel zeznał już wystarczająco wiele. – On wcale nie jest moim przyjacielem. Ja przecież nawet nie znam tego człowieka. Wczoraj go spotkałem. Widzisz więc, że to jakieś nieporozumienie. No wiesz jak to jest z nieznajomymi... – No cóż, – Lepke poskrobał się po głowie. – ja odniosłem odmienne wrażenie, ale jak powiadają jestem tylko omylnym człowiekiem. – No właśnie, to pomyłka. Tak jak mówisz. – W takim razie... jak by ci tu pomóc... kiedy sprawa już zamknięta...? – Lepke zamyślił się. – Hm, już wiem. – Tak? – Berta twarz była jedną, wielką nadzieją. – W przypadku uzasadnionych wątpliwości możesz wnieść na piśmie odwołanie. – Otto, dawaj papier. Wnoszę. – Och, nie do mnie. – Lepke uniesioną dłonią usadził Otta w miejscu. – Ja tę sprawę już zakończyłem. – Więc do kogo, do cholery mam wnieść te przeklęte odwołanie? – Do komendanta obozu, naturalnie. – I on to rozpatrzy? – Oczywiście. – Kiedy? – Najwcześniej po roku. – Ale...? Jaja sobie ze mnie robisz? – Aż tyle spraw z reguły czeka w kolejce. – wyjaśnił mu Lepke cierpliwie przebieg obozowej procedury i zaraz dodał z optymizmem. – Ale zważywszy na fakt iż przeciętna średnia życia w Dachau wynosi trzy miesiące, nie sądzę by to na wiele ci się zdało. – Nie możesz Lepke mi tego zrobić! Nie możesz! – Być może gdybyś miał przypadkiem 10 tysięcy marek, kto wie, może mógłbym nieco popchnąć sprawę odwołania. Masz? – No nie przy sobie. – Szkoda. – stwierdził Lepke zamykając z trzaskiem akta, po czym dodał wstając z krzesła. – No cóż twojego nieznajomego przyjaciela nie będę nawet pytał o sprawy finansowe, widząc w jakim stanie znajdują się jego spodnie. – Lepke, tak nie wolno. – Ned zaprotestował. – Ty oceniasz ludzi po ubraniu. A co, jeśli mam pękate konto i szlachetne, lojalne Fuhrerowi serce? – Do widzenia panowie. Otto pomóż panom, tego... się zabrać w drogę. Otto podszedł i im pomógł. – To był twój błyskotliwy i przebiegły plan? – w translatorze Neda rozległo się pytanie Berta, kiedy Otto wsadził ich pod pachy i niósł kolejnymi korytarzami do czekającej na dziedzińcu ciężarówki. – No to piękne dzięki, stary. – Sorry, to nie tak miało być. – ten odparł. – Sorry? Kurwa, sorry? Mogłem już od dawna siedzieć sobie w przytulnej celi i obserwować jak mi rosną palce, ale nie... ech w dupę, zamiast tego dzięki tobie jedziemy właśnie kurwa do obozu... – Posłuchaj... – Ja pierdolę! Jak ja się w to wszystko wpakowałem? – To nie moja wina, człowieku. Sam widziałeś że ten chuj nie grał ze mną fair. – Ale to ty zapewniałeś mnie, że przerobisz go jak buraka! – Bo tak właśnie miało być. – No to wytłumacz mi w jaki sposób prymitywny i nieokrzesany czasowiec przerobił geniusza, jak to było... aha wirtuoza, hę? – No cóż, widzisz... Lepke po chamsku nadużywał trybu przypuszczającego a ja tego... nigdy nie byłem orłem akurat z gramatyki... – Daj spokój, to żałosne i nie chce mi się tego nawet słuchać. – To po cholerę pytasz? – Przecież do licha muszę się na kimś wreszcie wyładować. – To może zejdź w końcu ze mnie i wyładuj się choćby na Otto? – Otto jest za duży, a poza tym to nie on mnie wysłał do obozu. – stwierdził Bert i zaraz dodał. – Jedno jest pewne Ned, następnym razem to ja będę gadał. – Ok. * * * Thompsontown, Mars 30 lipca 2765 – Kwatera Główna Operacji Schmaterling – Pozory, pozory, pozory, generale. – rzucił Jong ze znużeniem. – To portery przemieszczając się w czasie muszą uzyskiwać wcześniej drobiazgowe koordynaty czasowo przestrzenne w celu precyzyjnego określenia ich celu podróży. – A wahadło nie? – Wahadło jako obiekt samo się nigdzie nie przemieszcza. – odparł Jong. – Obracając się ono jedynie przekracza w sposób względny prędkość światła w pewnych swych fragmentach i jedynie ogniskuje u celu podróży owe fragmenty, wytwarzając w tubie, w odpowiednim momencie, odpowiednio silne pole. – Eee? – Cóż, to nieco bardziej skomplikowane niż z porterami. Nie wiem czy jestem w stanie to panu wytłumaczyć. – Niech pan wpierw spróbuje, do cholery. – van Hold rzucił do niego z niechęcią. – Czy z wami naukowcami zawsze się musi tak ciężko rozmawiać? Czy ja za każdym razem muszę pana uprzejmie prosić o wyjaśnienia? – Co pan ma na myśli, generale? – Skoro armia wywaliła na wahadło taką kupę szmalu, jako jej przedstawiciel mam pieprzone prawo wiedzieć jak to działa, ponieważ nasi ludzie nadal się nie odzywają a to właśnie pan wydawał te pieniądze i nie muszę chyba prosić o wyjaśnienie, bo to pan pracuje dla mnie do cholery i w związku z tym nie robi mi pan żadnej, pieprzonej przysługi, tylko współpracuje. Niech pan spróbuje jakoś pokonać swe problemy z wymową, bo czas ucieka nam na dyrdymały i nieubłaganie zbliżają się finały. – zakończył złośliwie. – Problem nie polega na tym, że ja nie potrafię tego wypowiedzieć lub opisać, tylko na tym, że pan tego i tak nie zrozumie. – odparł zgrabnie Jong. – Panowie. – upomniała ich z wyrzutem Uli, a kiedy po dłuższej chwili obydwaj przestali morderczo patrzeć sobie w oczy dodała. – Proszę kontynuować, profesorze. – Podróże w czasoprzestrzeni są podróżami w czterech wymiarach, zgoda? – Mhm. – mruknął van Hold. – W czterech wymiarach nasza kochana przestrzeń wygląda zgoła odmiennie od tej znanej nam trójwymiarowej. Ta subtelna różnica powoduje, że podróżujący z pomocą wahadła pokonują inną trasę niż podróżujący porterem. – To może by tak jakiś prosty przykład. – rzuciła do niego Uli widząc pogłębiającą się z sekundy na sekundę szeroką bruzdę na szerokim czole generała. – Dobrze, w naszym doskonale znanym trójwymiarowym Układzie Słonecznym planety, księżyce oraz cała reszta inwentarza porusza się z reguły po elipsach pokonując jakąś tam drogę w jakimś tam czasie. Czy zgodzi się pan ze mną? – Oczywiście, przynajmniej dopóki będzie pan nadal gadał z sensem. – Natomiast gdybyśmy dysponowali takimi możliwościami w postaci naszych zmysłów i mogli zaobserwować ten sam Układ Słoneczny ale w czterowymiarowej czasoprzestrzeni, moglibyśmy dostrzec iż wszystkie planety, księżyce itp., poruszają się wyłącznie po liniach prostych. Liniach geodezyjnych, czyli prowadzących z jednego punktu do drugiego po najkrótszej, możliwej trasie. – Doprawdy? – jęknął van Hold jakoś nie mogąc sobie wyobrazić takiego Układu Słonecznego. – Tak. Nasze ludzkie zmysły nie pozwalają nam tego zaobserwować ale tak właśnie jest, generale. Żeby można było to sobie wyobrazić uproszczę to odejmując po jednym wymiarze. – Co to znaczy, że pan uprości? – Podróż będzie w trzech wymiarach a przestrzeń będzie miała dwa. – Aha. – A teraz wyjaśnię różnicę na podróżowaniu porterem i podróżowaniu z pomocą młyna. Przypuśćmy, że moduł transferowy młyna przemieszcza się niczym dajmy na to, międzykontynentalny wahadłowiec. – Czyli? – Ot, leci sobie z jednego kontynentu na drugi po najkrótszej możliwej trasie i jeśli pominąć nieistotne w naszym przykładzie start i lądowanie, jest to lot prosty, niczym po linii geodezyjnej, prawda? – Prawda. – Natomiast porter, chociaż leci z tego samego punktu do tego samego celu, leci inaczej. – Dlaczego? – Ponieważ jego lot wygląda jak poruszający się po powierzchni cień wahadłowca. – Czyli? – Kiedy napotyka na swej drodze, pasma górskie cień podnosi się a kiedy doliny, morza i tak dalej, opada. Czyli podsumowując, cień pokonując tę samą trasę w tym samym czasie, pokonuje w rzeczywistości jednak większą odległość ze względu na nierówności terenu. – Teraz wszystko jasne. – van Hold w końcu się rozpogodził chwytając różnicę między trzema a czterema wymiarami. – Stąd się biorą właśnie oszczędności. – rzucił Jong. – To prawda, armia wywaliła na wahadło kupę szmalu, ale gdyby tego nie zrobiła na portery wywaliłaby o wiele więcej, więc już naprawdę nie sprzeczajmy się o to kto tu komu robi przysługę. * * * Dachau, Niemcy 12 sierpnia 1942 Po dwóch tygodniach złamana kość przedramienia była już niemal zrośnięta. Co prawda, Ned nadal nie miał w lewej ręce jeszcze pełni władzy i nie mógł nią normalnie pracować, ale dzięki podskórnemu usztywnieniu jakie zaaplikował mu program medyczny, przynajmniej nie odczuwał już bólu przy każdym poruszeniu ręką i co najważniejsze, obwody transferowe były już zregenerowane w dziewięćdziesięciu pięciu procentach. Życie w obozie koncentracyjnym upływało im w szalonym tempie. Szalonym ze względu na nieustanny pośpiech, ciągłą pracę a w wolnych chwilach nieustającą walkę o przetrwanie. Z wielogodzinnych rozmów, jakie przeprowadzili z translatorami wiedzieli już, że w okupowanej przez Hitlera Europie istniała niezliczona liczba obozów wszelkiego rodzaju, różnej kategorii i wielkości. Były to obozy pracy, obozy przejściowe, obozy jeńców wojennych oraz obozy koncentracyjne wraz z niezliczonymi podobozami, w których trzymano więźniów politycznych z wszystkich europejskich krajów. Nazwy Dachau, Sachsenchausen, Buchenwald, Flossenburg i Mauthausen, Ravensbruck, Natzweiler, Neuengamme, Stutthof i Gross Rosen stały się synonimami strachu oraz przerażenia u tej części ludności, która jeszcze do żadnego z nich nie trafiła. Istniały także obozy zagłady, gdzie z samego założenia przy życiu pozostawał jedynie niemiecki personel wartowniczy i żydowskie komando robocze. Funkcjonowały również takie, które łączyły funkcje obozów koncentracyjnych i obozów zagłady: Majdanek oraz przede wszystkim Auschwitz. Pierwszą rzeczą, jaka natychmiast po przybyciu przytrafiała się każdemu więźniowi, niezależnie od tego do jakiego obozu trafił, była selekcja obozowa. Selekcja ta decydowała nie tylko o życiu i śmierci, lecz także o momencie śmierci. Część więźniów była, bowiem mordowana natychmiast po przybyciu, innych natomiast wykorzystywano przed zamordowaniem jako siłę roboczą, aż do ich całkowitego, fizycznego wyczerpania. W języku SS nazywano to wyniszczeniem przez pracę. Rzesza Niemiecka wynajmowała swoich niewolników licznym przedsiębiorstwom wielkiego przemysłu za trzy do czterech marek dziennie. Wpływy z tego interesu wynosiły przeciętnie grubo ponad 50 milionów marek miesięcznie. Obozową codzienność w Dachau cechowały niedostateczne oraz podłe wyżywienie, liche ubranie, najprymitywniejsze zakwaterowanie w barakach, katastrofalne warunki higieniczne, trwające wiele godzin i odbywające się niezależnie od warunków pogodowych apele i nieludzkie traktowanie przez nadzorców. Barbarzyńskie kary, czyli pozbawianie wyżywienia, cela do przebywania na stójkę, chłosta lub szubienica, tworzyły atmosferę stałego terroru. Poza tym w hierarchii obozowej żydzi plasowali się na samym dnie obozowego społeczeństwa. Po trzech lub maksymalnie sześciu miesiącach takiego życia więzień ostatecznie tracił siły. Jeżeli nie skonał lub z rozpaczy nie popełnił samobójstwa, był w trakcie siejących strach dodatkowych selekcji oddzielany od innych jako niezdolny do pracy i zabijany zastrzykiem fenolu względnie był zagazowywany. Realną szansę na przeżycie mieli jedynie ci nieliczni, którym udało się zdobyć jakąkolwiek funkcję w administracji obozowej, lazarecie lub przede wszystkim w kuchni. W Dachau była całodobowa opieka lekarska. Zadaniem obozowych lekarzy SS nie była jednak wyłącznie selekcja napływających transportów do gazu lub do pracy. Większość ich obowiązków obejmował nadzór nad karami chłosty, egzekucjami oraz prowadzenie dla celów wojskowych, w ramach badań nad higieną rasy, całej serii doświadczeń medycznych. W momencie ich przybycia do obozu, w zaawansowany etap wkroczyły śmiałe eksperymenty medyczne na zlecenie przemysłu farmaceutycznego, polegające na stworzeniu krzyżówki żydówki i owczarka niemieckiego. Obydwaj, kiedy tylko znaleźli się w obozie odnieśli wrażenie że dostali się do obcego świata. Świata, którym rządziło odrębne prawo. Natychmiast po przybyciu zabrano im cywilne ubrania oraz wszystkie rzeczy osobiste, ostrzyżono głowy i ubrano w pasiaki. Zgodnie z obietnicą Lepkego na przedramiona naniesiono im numery w formie tatuażu, które od tego momentu stały się ich obozowymi nazwiskami. Dotychczasowe życie zostało w ten sposób raz na zawsze wymazane i nikogo już prócz nich nie obchodziło. Tak przygotowanych, natychmiast poddano żelaznym zasadom regulaminu obozowego oraz terrorowi nadzorców. Z upływem dni coraz bardziej stawali się bezbronnymi ofiarami głodu, chłodu i przemęczenia. Ponure rozmyślania przerwało Nedowi nagłe rozpaczliwe wołanie Berta jakie rozległo się w jego translatorze. – Ned, mamy kłopoty! Ten przystanął. Z trudem podniósł głowę znad niesionej na ramieniu kłody drewna i z niemałym zaskoczeniem ujrzał jak jeden z dozorujących pracę kapów, uzbrojony w pałkę osiłek imieniem Urlich, najwidoczniej postanowił dzisiaj nieco się zabawić. Bertowi, idącemu z podobną kłodą kila metrów przed nim, zerwał mianowicie czapkę z głowy i natychmiast odrzucił ją daleko poza linię wartowników. – Co ty mu zrobiłeś? – zapytał Berta przez translator. – Nic, kurwa. Nawet na niego nie spojrzałem. Zresztą czy to teraz ważne? Co mam robić, do cholery? Przecież nie pójdę po tę kurewską czapkę, bo esesman mnie zastrzeli. – Nie idź po tę czapkę... – Tyle to i ja wiem, kurwa! – dobiegła go pełna rozpaczy odpowiedź. – Pytam, co dalej? – Zagraj na zwłokę. Dowiem się raz dwa, o co chodzi. – Ned rzucił do niego i natychmiast zapytał człowieka z którym targał belkę. – Co się dzieje? – Cóż, vorarbeiter chce zagarnąć dziś jego michę zupy. – To wszystko? – Poza tym esesman, który go załatwi dostanie parę dni urlopu. No wiesz, odwiedzi rodzinę... – Nie pytam o nich. Co Bert powinien teraz zrobić? – Nic. – stwierdził z niechęcią zapytany. – Jego godzina właśnie wybiła i nic już się nie da zrobić. Chodźmy dalej, bo zaraz sami będziemy przed podobną jak on alternatywą. – współwięzień ponaglił go ruszając dalej. – Są dwa wyjścia. – w tym samym momencie stwierdził głos w translatorze. Zanim Ned zdążył ochłonąć, ponieważ to nie był głos Berta, tamten zaraz dodał w czasie kiedy Bert nadal udawał głupiego stojąc na baczność przed kapem i z najgłupszym wyrazem twarzy jaki udało mu się przybrać udawał, że nie rozumie wkrzykiwanych mu do uszu rozkazów natychmiastowego podniesienia wyrzuconej poza linię posterunków czapki. Stał prawidłowo wyprężony i gadał do niego w greckim dialekcie, żeby z kolei on nie za prędko go zrozumiał. – Nie wiem kutasie, dlaczego taki przykry z ciebie sukinsyn i to już od rana, ale ty chyba nie myślisz sobie w tym durnym łbie, że pójdę teraz po tę, jebaną czapkę... – Kim jesteś? Kto do mnie mówi? – zdezorientowanym głosem spytał Ned. – Nie czas teraz na to. – odparł mu głos. – Teraz posłuchaj uważnie. Po pierwsze, Bert może iść po czapkę, jeśli chce zostać zastrzelony... – Bert tego nie chce. – uciął Ned. – Po drugie. Może odmówić ze względu na realne niebezpieczeństwo. – Naprawdę? – Mhm. Wówczas zostanie zabity pałkami przez kapo i jego pomagierów za nie wykonanie rozkazu. – Kurwa. Tylko tyle masz do powiedzenia w sprawie człowieka, który przybył ratować twoją dupę? – Ned po początkowym szoku szybko zdążył się domyślić kim jest jego tajemniczy rozmówca. – Brawo, szybko kojarzysz. – stwierdził Nazwisko z pochwałą. – Zrób co tylko możesz, by nie stracić tego daru. A jeśli chodzi o niego, niech z pójściem po czapkę zaczeka jeszcze jakąś chwilę. – dodał tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Jest mała szansa, tylko żadnych zbędnych pytań. – Bert? Graj na zwłokę ile się tylko da. – Ned natychmiast rzucił przez translator w stronę partnera. – Ned czy ja mam wrażenie, że słyszę jakieś głosy? Co? Czy ktoś nas podsłuchuje? Czy jest ktoś trzeci? – Pytania potem. Teraz się dokładnie słuchaj. – Mądre słowa. – dodał Nazwisko. – Ok. – Bert odparł i z miną niewiniątka sypnął vorarbeiterowi szerszą wiązkę średniowiecznych, greckich przysłów do strawienia, które zaraz poprawił twierdzeniem Pitagorasa, też w oryginale. Ten w ultra szybkim czasie zdążył już doprowadzić swoje oblicze do barwy mocno fioletowej. Wszystkie jego rozkazy Bert komentował po grecku i w pójściu po czapkę nie pomagały żadne zachęty wymachiwaną nieustannie pałką. Po kolejnej minucie kapo rozwścieczony opornym więźniem już do granic swej wytrzymałości prędko posłał jednego ze swych ludzi po tłumacza. Sprowadzono go raz dwa, ponieważ zachętą dla obznajomionych w grece była spora kromka chleba. Dwie minuty później kromka była już zjedzona a Bert wiedział, że ma natychmiast udać się po czapkę. Wysiłkom znającego grecki więźnia, towarzyszyły zachęcające szturchnięcia pałką w plecy. Po każdym uderzeniu, Bert zyskując na czasie zwalał się ciężko na błotnistą ziemię, po czym ponownie wstawał udając, że przychodzi mu to z najwyższym trudem. Z translatora dobiegało go co chwilę. – Jeszcze chwila. Jeszcze trochę. Bądź czujny i czekaj na mój znak. Kolejne uderzenie ponownie zwaliło go z nóg, lecz tym razem było naprawdę celne i Bert nie udawał. Runął twarzą w błoto i krztusząc się ponownie wstał. Kolejne uderzenie i ponowny upadek. W poobijanej głowie coraz głośniej mu tętniło i obawiał się, że jeszcze chwila i nie będzie już słyszał niczego. – Teraz, Bert! Teraz! – rozległo się w translatorze. Wskrzeszając wszystkie resztki sił, jakie mu pozostały przewrócił się na plecy i wyrzucając nogi przed siebie wstał w rekordowym czasie, z którego nawet Horst w swoim czasie byłby dumny. Rozepchnął rozcapierzonymi rękoma zdumionych pomagierów kapa na boki i runął sprintem w stronę czapki. Esesman, który w ciągu kilku poprzednich minut zdążył już stracić nadzieję na trzy dni urlopu za zastrzelenie więźnia podczas ucieczki, teraz ponownie patrolował swój kawałek terenu chodząc tam i z powrotem. W chwili, kiedy Bert rozpoczął bieg, znajdował się maksymalnie daleko od niego i już za chwilę miał dokonać kolejnego nawrotu, przy samym końcu swojej trasy. Zaalarmowany krzykami kapa i jego ludzi nagle się odwrócił. Kiedy ujrzał jak jego niedoszły urlop właśnie podbiega i podnosi czapkę poderwał karabin z ramienia. Zanim jednak wycelował, Bert już trzymając czapkę w garści ponownie zdążał w stronę kapa. Strażnik natychmiast oddał strzał. Niecelny. Zanim przeładował broń z powrotem uciekinier był już ponownie pośród innych więźniów. Esesman splunął z niechęcią przez ramię i chcąc nie chcąc powrócił do patrolowania swojej trasy. Kapo wraz ze swymi pomagierami również z niechęcią rozeszli się do swych zajęć obdarzywszy Berta jedynie pożegnalną serią uderzeń zadanych pałkami. – Dobra robota. – westchnął z ulgą Ned zarówno do partnera jak i do Nazwiska. – To jeszcze nie koniec. – odparł Nazwisko. Ned ponownie odwrócił głowę w stronę Berta. – Kurwa. – jęknął widząc jak esesman dokończył nawrót i obecnie przywołuje palcem Berta wprost do siebie. – Co teraz? – Właśnie tego od początku się obawiałem. – odparł Nazwisko. – Jeśli esesman jest zawzięty, a ten najwidoczniej taki właśnie jest, i się następnie orientuje, że system zup i urlopów przestaje działać, wówczas wkracza bezpośrednio. – Czyli jak? – Zaraz sam zobaczysz. Kiedy Bert posłusznie podszedł do esesmana natychmiast otrzymał uderzenie kolbą w głowę i polecenie odmaszerowania do następnego wartownika. Kiedy tylko podszedł do drugiego esesmana historia powtórzyła się tylko zamiast uderzenia kolbą otrzymał je zaciśniętą pięścią. – Wykończą go. – zauważył z rezygnacją Ned, kiedy po pół godzinie nie zanosiło się, że esesmanom znudzi się zabawa. – Chcą go zmusić biciem, by się poddał i sam poszedł na druty? – Dokładnie o to chodzi. Ty naprawdę szybko łapiesz. – potwierdził jego obawy Nazwisko. – Żaden z nich urlopu za to nie dostanie ale się odegrają i zabiją nudę. – Oraz przy okazji Berta. – mruknął Ned. – Co teraz zatem proponujesz żeby Bert nie popełnił samobójstwa? – Kiedy znów podejdzie do tego, który wali pięścią niech nie stoi jak kołek tylko wywinie takiego kozła w tył daleko jak tylko to możliwe. Ned natychmiast przekazał otrzymaną radę Bertowi. Ten nieco już otępiony przedłużającym się biciem posłusznie skinął głową i kiedy tylko otrzymał obiecane uderzenie odbił się obunóż wykonując całkiem prawidłowe salto w tył lądując twarzą w błocie. Esesman z zaskoczeniem spojrzał na swą owłosioną dłoń i zadowolony z efektu oraz dumny z siły własnego ciosu rozkazał mu wrócić do pracy. Słysząc z jego ust magiczne słowo arbeit Bert w pierwszej chwili miał nawet ochotę go uściskać z radości. Opanował się jednak i udając, że jeszcze się po uderzeniu zatacza zostawił uśmiechniętego esesmana salutując mu poprzez całkiem prawidłowe zdjęcie czapki, po czym powrócił do przerwanego czapkowym zajściem dźwigania mokrej kłody drewna. Pozostała reszta dniówki w kanalkommando przebiegła im już bez dalszych przygód. Po pracy jak zwykle zagnano wszystkich do kąpieli w lodowatej wodzie. Higiena w Dachau była skwapliwie przestrzegana. W łaźni, Bert oprócz nowej porcji siniaków na swym ciele mógł się również przyjrzeć nieprawdopodobnie wyniszczonym ciałom innych współwięźniów. Zwłaszcza tym, którzy przebywali dłużej od niego w obozie. Mimowolnie ogarnął go wstręt, kiedy dotykał stłoczonych w niebywałym ścisku ciał. Widok był zaiste odrażający. Pokryte, niezliczoną ilością wrzodów ciała samym swym widokiem budziły silne mdłości. Wszechobecne w Dachau czyraki były wszędzie. Na plecach, rękach, głowach, lecz najwięcej na szyjach oraz udach. Jeszcze przed wejściem pod strumień wody otrzymał od nadzorującego kąpiel esesmana kostkę mydła i kopniaka mającego go zachęcić do wejścia pod lodowatą wodę. – Witam panowie, Nazwisko. – w pewnej chwili podszedł do nich i przedstawił się jakiś dobrze odżywiony i wyglądający najzupełniej zdrowo człowiek. – Więc to ty jesteś...? – We własnej osobie. – Bert. – Ned. – kolejno się przedstawili usiłując zmusić oporne kostki do mydlenia. – Miło was poznać. Poza tym to jeszcze bardziej miło, że w końcu po mnie tu wpadliście. Czemu tak długo, pytam, kurwa to wszystko trwało? – My tego, eee... – zaczął Ned wyjaśnienia. – Bo już się, kurwa zaczynałem z wolna tutaj przyzwyczajać. – Ile tu jesteś? – Już piąty, jebany miesiąc. – Miesiąc? – zapytali jednocześnie. – To ja pierwszy pytałem. – rzucił z wyrzutem Nazwisko namydlając sobie nogi. – Czemu tak długo to trwało? – rzucił do nich z wyrzutem. – Hej, wyluzuj gościu, dobra? – odparł mu Ned ze złością nie mogąc strawić w jego głosie zaczepnego tonu. – Czy w tym cholernym obozie tylko ty jeszcze na mnie dziś nie powrzeszczałeś? Przybyliśmy dwa tygodnie temu a przez ten czas nie wiedzieliśmy nawet że tu jesteś, ok? – Nie wiedzieliście? – Nie. – odparli jednocześnie. – To po co w takim razie tu przybyliście? – Z nudów, człowieku. Z nudów, ot co? Nie wiedzieliśmy po prostu co z nadmiarem wolnego czasu począć i pewien gość z miasta polecił nam właśnie tutaj spędzić urlop. – Mogę poznać jego nazwisko? – spytał Nazwisko. – Lepke. – odparł niechętnie Bert odruchowo masując się w odrastający palec. – Doprawdy? Znam faceta. Mi również on dał skierowanie. – Widzisz jaki ten świat mały. – westchnął Ned z zadumą. – Dobra, więc żeby wszystko było jasne... nie przybyliście tu specjalnie po mnie? – Spoko, przybyliśmy po ciebie tylko nie wiedzieliśmy że też jesteś w Dachau, bo tak na dobrą sprawę zgarnęli nas jeszcze przed rozpoczęciem właściwych poszukiwań. – No dobra, mniejsza z tym. – Nazwisko zadziwiająco prędko się rozpogodził. – Najważniejsze, że w końcu przybyła kawaleria, nie? No to kiedy mnie stąd wyciągniecie? Jeszcze przed kolacją, czy dopiero w nocy? – Nie zdenerwuj się ale z tym może być niewielki problem. – zaczął Ned. – O czym on mówi? – Nazwisko z poszarzałą nagle twarzą zapytał Berta. – Tak właściwie, to jeśli chodzi o zabranie ciebie, to są eee... dwa niewielkie problemy. – ten mu odparł. – Z tobą jednak lepiej mi się rozmawiało. – Nazwisko powrócił spojrzeniem do Neda. – Jaki konkretnie to był problem? – Moje obwody transferowe są zniszczone. Ludzie Lepkego złamali mi rękę. – Nie. – jęknął Nazwisko spuszczając głowę. – Ale kość się zrośnie najdalej za trzy dni. – A drugi problem? – Nie wiem czy dożyjemy do tej chwili. – odparł zamiast niego Bert. – Z dnia na dzień słabniemy i nie ma dnia żeby przynajmniej raz, ktoś nie chciał mnie zabić. – To wszystko? – zapytał Nazwisko. – Tylko tyle? – Tylko? Człowieku nie wiem jak ty tu przeżyłeś te pięć miesięcy, ale my słabniemy z dnia na dzień w ekspresowym tempie. Słabniemy, kurwa i to nie są tylko puste słowa. Spójrz. – Bert odwrócił się i pokazał mu świeże ślady na poobijanej twarzy. – Po dzisiejszym biciu jutro ani na centymetr już nie ruszę głową. A jak dodamy do tego fakt, że dzisiejszą michę muszę oddać kapowi żeby w podobny sposób nie chciał się zabawić jutro, to już sam nie wiem czy najpierw padnę z przemęczenia czy też zdechnę z głodu. Innemu więźniowi żarcia nie zwinę, bo raz że nie mam serca a dwa, ponieważ zanim mnie za to zabiją będą się znęcać ze dwa dni dla zabawy... – Moją michą się dziś podzielimy... – rzucił Ned. – Jeśli tylko takie macie problemy to nie macie problemów. – stwierdził Nazwisko przerywając im naradę. – Jak to? – spytał Ned. – Twoją michą się nie podzielicie tylko ją oddacie komuś innemu razem zresztą z michą Berta. – oznajmił Nazwisko Nedowi. – Wasz kapo nie dostanie żadnej dodatkowej michy tylko tęgie bicie prosto w mordę, a ja przez te trzy dni tak was odkarmię, że popękacie z przejedzenia, bo jeśli dobrze zrozumiałem za trzy dni twoja kość się zrośnie i spadamy stąd w cholerę. Tak właśnie zrobimy, ok? – Masz takie możliwości? – Też byście takie mieli gdybyście pomieszkali nieco dłużej. – odparł Nazwisko wyrozumiale. – To jak? Pasuje układ? Czy jest jeszcze coś, o czym nie wiem? – Jeśli masz naprawdę jakieś dojścia do dodatkowego żarcia, to pasuje jak cholera. – Dobra. Gdzie was zakwaterowali? – Tam. – Ned pokazał ręką najbliższy barak. – Mój jest więc ten na lewo. Zróbmy tak. Po apelu kolację oddajcie dziś komuś innemu i jak się zrobi ciemno przyjdźcie do mnie. Czwarta prycza od wejścia, po lewej na samej górze. Na spokojnie pogadamy i coś zjemy, ok? – Ok? – I na rany, zwiększcie ludzie zakres swoich translatorów, najlepiej na maksa. Gdybyście od razu tak zrobili znalazłbym was już dwa tygodnie temu. – Oszczędzaliśmy energię... – zaczął Ned. – No nieważne. Zatem teraz je zwiększcie to będziemy w ciągłym kontakcie na terenie całego obozu. – Nie ma sprawy. – Zatem do wieczora. – A tak a propos, wiecie, co to oznacza? – zapytał ich Nazwisko wskazując na trzy literki RIF, którymi nacechowane było mydło. W odpowiedzi oboje jedynie wzruszyli ramionami usiłując w dalszym ciągu zmusić oporne kostki do mydlenia. – Rein Judisches Fett. – Żartujesz? – rzucił Bert przyglądając się swojej kostce. Spojrzenie, jakie ujrzał w oczach Nazwiska upewniło go, że ten nie żartował. – Skurwysyny. – No właśnie. – zawtórował mu Ned. – Najwyższa pora wynosić się stąd w diabły. * * * Kolację zgodnie z obietnicą oddali najbardziej wynędzniałemu więźniowi, jaki mieszkał w ich baraku. Nadzorujący kocioł z zupą blokowy oraz kapo w niemiły dla siebie sposób zostali tego wieczoru podwójnie zaskoczeni. Kapo widząc stojącego w kolejce Berta dał dyskretny znak pałką nalewającemu. Ten preferował wybrańców kapa nabierając dla nich chochlą z dna kotła najgęstszego pożywienia. Dla wszystkich pozostałych była okraszona pływającym po powierzchni robactwem zwykła woda. Kapo widząc jak miska gęstej od ziemniaków zupy zamiast dla niego przelewana jest do miski innego więźnia, który ze zdumienia na chwilę aż oniemiał, z udręką przełknął ślinę. To było dla niego zaskoczenie numer jeden. Drugie spotkało go w chwilę potem, kiedy obdarowany miską Neda więzień odwdzięczył się im dwoma całymi papierosami. Blokowy widząc to, minę miał jeszcze bardziej niż kapo nietęgą. Kiedy siedząc wygodnie na taboretach z błogą ulgą wydmuchiwali dym prosto w oczy kapa jego wzrok był jedną, wielką, milczącą obietnicą rychłego mordu. Zignorowali go puszczając mu w twarz kółka. Nocą, grubo po zgaszeniu świateł, udając się do kibla wymknęli się kolejno z bloku. Niezauważenie przedostali się do sąsiedniego bloku. Pryczę Nazwiska znaleźli po omacku ale bez najmniejszego trudu. Ten widząc ich, bez słowa skinął na sąsiada z dołu. Tamten, również bez słowa podniósł się i nie wzuwając drewniaków potruchtał bezszelestnie do kapówki, skąd w mgnieniu oka przytaszczył zamykaną na kłódkę skrzyneczkę. Położył ją na pryczy Nazwiska i bez słowa wrócił do siebie. – Częstujcie się. – zachęcił ich otwierając wieko. – Czym chata bogata. – zarechotał widząc ich oniemiałe oczy. – Jak już sobie sprawiedliwie podjecie i nie dbajcie w żadnym wypadku o skromność, weźcie po jednej z tych tabletek na wzmocnienie i napchajcie kieszenie czymś pożywnym na śniadanie. – dodał potrząsając znajdującą się w kuferku buteleczką. To była uczta o jakiej nawet szeregowi esesmani nie marzyli. Pachnące świeżością kiełbasy, niemal ciepły chlebek, smalec ze skwarkami, jajka i czyściuteńkie warzywa. Jedli nie profanując nawet jednym słowem tak wybornej uczty, którą zakończyli butelką prawdziwego wina. – I jak? – zapytał Nazwisko kiedy skończyli. – Oj, gościu. – westchnął Bert. – To nie było żarcie tylko poezja. Jak ty to zdobyłeś? – No cóż, przyznaję, nie było lekko. Przynajmniej na początku. Po pierwszym miesiącu wyglądałem dokładnie tak samo jak wy i w ekspresowym tempie zbliżałem się do totalnego zmuzułmanienia. Dopiero potem dałem sobie spokój z pracą ku chwale III Rzeszy, otworzyłem własny biznes i odbiłem się od dna, zyskując niejako przy okazji oprócz żarcia szacunek na całym bloku. – Jak? – No cóż, harując i więdnąc w obozie, cholernie intensywnie zastanawiać się zacząłem co takiego mógłbym ludziom zaoferować, samemu przecież nic nie mając, tak żeby się nie napracować i przy okazji dobrze na tym zarobić. – Trudne zagadnienie. – przyznał Ned. – Myślę od początku o tym samym, ale jeszcze nic sensownego nie wykombinowałem. – Ja tak samo. – dodał Bert. – Więc na czym zarobiłeś? Handel żarciem? – Nie. Już na początku uznałem, że to bez sensu bo wszystkich i tak bym nigdy nie nakarmił. Poza tym przecież żadnych pieniędzy również w obozie się nie używa więc w rachubę wchodziłby jedynie handel wymienny a to za bardzo zagmatwane jest i upierdliwe. Trzeba by gdzieś towar trzymać, zabezpieczać, i nieustannie chronić przed konfiskatą lub kradzieżą. Słowem to bez najmniejszego sensu w pojedynkę. Zamiast więc handlu nastawiłem się na potrzeby duchowe. Otworzyłem biznes spowiedniczy. – Że co proszę? – przerwał mu Bert. – Terapia duchowa. – wyjaśnił Nazwisko. – Nie mając samemu niczego, tylko to mogę dać ludziom również pozbawionym wszystkiego, w tym uwaga, nadziei. – Czyli zaraz. – upewniał się Ned. – Spowiadasz ludzi a oni umierając z niedożywienia są tak głupi, że oddają ci za to własne żarcie? – I to jeszcze ile. – odparł Nazwisko. – Nawet nie podejrzewacie jacy mogą być ludzie hojni, kiedy się ich cierpliwie wysłucha a potem umiejętnie pocieszy. – To odrażające, chłopie. – rzucił Ned. – Żerujesz po prostu na tych biedakach jak najgorsza kanalia. – I to według najlepszych, sprawdzonych na przestrzeni wieków, kościelnych wzorców. – uzupełnił z uśmiechem Nazwisko. – Jesteś naprawdę obleśny. – rzucił Bert i zaraz dodał. – Chyba wiesz o tym, że w naszych czasach jakakolwiek działalność w charakterze psychoanalityka lub spowiednika oprócz tego, że jest nieetyczna jest również nielegalna? – Nie jesteśmy w naszych czasach, to raz. – ten odparł bez najmniejszego cienia wstydu i zaraz dodał. – Poza tym to nie ja wymyśliłem obóz, dobra? – No niby racja. – Więc jeśli w ogóle ktoś ma zostać tu zamordowany, niech to nie będę ja, zgoda? To przecież całkiem proste, nie? Mając więc do wyboru życie albo śmierć, w sumie nie ma wyboru, prawda? – Co o tym sądzisz, Ned? – Sam nie wiem. – ten odparł bijąc się z myślami. – Jeśli macie co do mojej działalności jeszcze jakieś wątpliwości, pozwólcie że ułatwię wam uzyskanie prawidłowej odpowiedzi i zapytam wrednie, smakowało żarcie? – Dobra, przekonałeś nas. – No widzisz. Poza tym, mając do oporu pożywienia jestem w stanie utrzymywać w dobrym stanie ze dwudziestu innych więźniów realnie zwiększając w ten sposób ich naprawdę marne szanse na przeżycie. Takich jak ten z dołu na przykład. – Nazwisko pokazał na niższą pryczę. – Facet sam się zgłosił do pomocy o każdej porze dnia lub nocy w zamian za dwie kostki smalcu tygodniowo i zapewniam was, że gdybym mu przemawiał do honoru i zniechęcał go na wszystkie możliwe sposoby do usługiwania, miałbym zamiast wdzięczności śmiertelnego wroga. Wierzcie mi lub nie ale takie są w obozie układy. Płacę więc żarciem komu się da i za co tylko się da, żeby maksymalnie wiele osób dało się utrzymać. Jeden ścieli moje łóżko, inny myje michę, ktoś tam sprząta i tak to się kręci. Nawet kapo się nie wtrąca tylko sam mnie za butelkę wina tygodniowo zwalnia z pracy i pozostawia na bloku, po to żebym mógł spokojnie na te jego wino zapracować. Gdybym mu oznajmił, że nie chcę być traktowany lepiej niż inni i że pragnę pracować na zewnątrz jak pozostali, najprawdopodobniej jeszcze by się gość obraził i mnie pobił lub utopił w umywalni, więc wolę żyć z nim w zgodzie i mimo że to najgorszy skurwysyn jakiego widziałem, dawać mu co tydzień te cholerne wino i mieć święty spokój. Obóz, panowie ma swoje własne zasady, swój kodeks, swoje prawa i reguły. Nie można tego co się tu dzieje oceniać jakąkolwiek zewnętrzną miarą. Poza tym oceniać go mogą wyłącznie ci którzy w nim osobiście byli. Żadne inne głosy nie mają znaczenia, więc sram z wysoka na to, co o spowiednikach twierdzi się w naszych czasach, ponieważ w naszych czasach oni robią to dla zysku a nie dla przetrwania, rozumiecie? – Mhm. – mruknął Bert. – Mi takie wyjaśnienie też wystarcza. – dodał Ned. – Poza tym to tylko dodatkowo mnie utwierdza w przekonaniu żeby wypierdalać stąd jak najprędzej. – Święte słowa, człowieku. – przyznał mu Nazwisko i dodał po chwili. – Dobra, robi się naprawdę późno. Najwyższy czas żebyście już wracali do siebie i złapali przynajmniej z godzinkę snu, bo jak nie ma snu samo dobre żarcie w przetrwaniu nie wystarczy. – Jasne, to na razie i dzięki za koryto. – Nie ma sprawy. Trzymajcie się i do jutra. Tej nocy po raz pierwszy od przybycia zasypiali najedzeni. Idąc spać byli tak nasyceni, że nawet poranna pobudka następnego dnia nie mogła wyprowadzić ich z równowagi. Wrzeszczący w niebogłosy i skaczący jak małpa po pryczach kapo, który walił o świcie na oślep wszystko co wlazło mu pod rękę po raz pierwszy ich nie stresował tego ranka. Nie stresował, ponieważ nie skakał i nie pałował nogą od krzesła nikogo. Z odrobiną ciekawości rozejrzeli się po bloku, jakby nieco za czymś utęsknieni, chociaż nie do końca, ponieważ z pewnością nie była to tęsknota z jaką rozgląda się za rodzicami na przykład zagubione dziecko. Tęsknota na ich twarzach bardziej przypominała uczucia z jakimi żegna się paczkę nadaną w klozecie. Kapo niemal natychmiast się odnalazł, zupełnie jakby przeczuwał że ktoś go szuka. Z trudem wygramolił się ze swojej nory a potem przez całą pobudkę i ścielenie łóżek stał na progu kapówki ciężko podpierając się na swojej pałce. Z wczorajszego spojrzenia nie było w jego oczach najmniejszego nawet śladu. Jego twarz była potulna jak u domowego kotka i w zasadzie to tylko po niej odgadli w jakim był nastroju, ponieważ grube wały opuchlizny, jakie spowijały jego głowę, niemal uniemożliwiały ujrzenie jego oczu. – Nie martw się Karl, będzie dobrze. – wychodząc na apel pozdrowił go na powitanie Ned przegryzając ze znudzeniem na pół pętko suchej kiełbasy jakie wczoraj zabrał sobie z gościnnego kuferka na śniadanie. – A kto wie, może będzie jeszcze lepiej. – dodał w stronę osowiałego kapa Bert. Z placu apelowego widać było Alpy. Jak z pomocą translatorów, przekazał im Nazwisko był to nieomylny znak nadchodzącego wkrótce deszczu. To nie była pomyślna wiadomość zważywszy na czekającą ich dniówkę na otwartym powietrzu. – Będzie lało, bez dwóch zdań. – powtórzył Nazwisko. – Po apelu, sugeruję żebyście nie łapali się za łopaty tylko te kawałki szkła pod murem. – poradził im życzliwie. – Ok. – odparli. Wkrótce przekonali się że Nazwisko po raz kolejny miał rację. Kiedy, bowiem maszerujące z łopatami na ramionach kanalkommando znikało im z oczu w strugach deszczu oni siedzieli już na drewnianych koziołkach pod przytulnym dachem nowo wznoszonych baraków skrobiąc zawzięcie nieoheblowane ściany kawałkami szkła do gładkości. – Niezła robota, co? – Dzięki stary. – odparł Bert. – Chyba bym dzisiaj zdechł targając na plecach w tym deszczu te podkłady kolejowe po kolana w błocie. * * * Dachau, Niemcy 15 sierpnia 1942 W nowo odkrytej w ten sposób robocie, czyli na skrobaniu ścian upłynęły im trzy spokojne dni. Przed przenikliwym wiatrem chroniły ich ściany a przed deszczem dachy skrobanych szkłem baraków. W połączeniu z obfitym jedzeniem jakie im dostarczał nocami Nazwisko w ekspresowym tempie powracali do formy. Po trzech dniach kość Neda była już zrośnięta i obwody transferowe odzyskały zdolność do działania. Ucieczkę zaplanowali zatem na dzisiejszą noc, zaraz po zgaszeniu świateł, żeby mieć maksymalnie dużo czasu do chwili jej odkrycia na porannym apelu. W celu zaplanowania ostatecznych szczegółów, tego dnia wybrali do oskrobania najbliżej położony drutów barak. – Jak wygląda sytuacja? – rzucił im przez translatory Nazwisko przebywający tradycyjnie na swoim bloku, gdzie zwyczajowo udzielał terapii obozowym prominentom. – Więc tak. – zaczął Bert rozglądając się po okolicy. – Mamy tu zwykłe, ładne ogrodzenie z drutu kolczastego. Oczywiście pod napięciem. – dodał spluwając kontrolnie na druty, które natychmiast po tym kilka razy zaiskrzyły. – To przecież wiem. Co jest dalej? – Dwadzieścia metrów dalej na lewo widzę chyba doskonałe miejsce do ucieczki. – Opisz je dokładnie. – Budki wartownicze są niedaleko co prawda, ale gdyby tak uszkodzić jedną, jedyną żarówkę cały ten teren znajdowałby się wówczas w głębokim cieniu padającym w nocy od budynku krematorium. – Doskonale, to się da załatwić. A jak w tym miejscu jest za drutami? – Co dziesięć minut łazi tam i z powrotem wartownik z jakimś stworzeniem a potem są kolejne druty. Chyba też pod napięciem. – To raczej pewne jeśli na słupach są izolatory. – Są. – zapewnił go Ned. – Jaka jest tam odległość między ogrodzeniami? – Siedem, osiem metrów. – To nam powinno wystarczyć. – ucieszył się Nazwisko. – A jeszcze dalej? – Dalej teren jak marzenie. Jakaś łąka, wysoka trawa, potem las i na lewo wiocha. – Doskonale. – ucieszył się Imię. – Jest coś jeszcze interesującego? – Przylazło właśnie do nas stworzenie wartownika. – dodał Bert patrząc w oczy olbrzymiemu owczarkowi, który stojąc po drugiej stronie ogrodzenia oblizywał się spoglądając spod byka na niego. – Ma interesujące zęby. – Czy ma może poszarpane lewe ucho? – zapytał Nazwisko. – Owszem. I żółte oczy. – To Bruto. – oznajmił Imię. – Skurwiel nigdy nie wydaje z siebie dźwięku. – O, to miło z jego strony. – zauważył Ned. – Tak. – stwierdził Imię. – Dotychczas zagryzł już sześciu więźniów. Prawda, że milusi? – Jasne. Z tym wyrazem mordy wygląda zupełnie jak komornik sterczący przy wideofonie. – stwierdził Ned odwracając się od psa i wracając do przerwanej pracy. Reszta dnia upłynęła im spokojnie na skrobaniu a chwilami nawet nieźle się ubawili podsłuchując w translatorach terapię jaką praktykował Imię. Chociaż przeszkadzali mu jak mogli złośliwie ją komentując i wtrącając do niej swoje uwagi, tego dnia nic nie mogło go wyprowadzić z równowagi, ponieważ to był dzień na który czekał od niemal pół roku. * * * Wieczorem, tradycyjnie spotkali się u niego na bloku. – Jak stoimy z kamuflażem? – Nazwisko rzucił do nich na powitanie. – Mój jest sprawny. – odparł Bert przysiadając na jego pryczy. – Mój prawie kompletnie zniszczony. – rzucił Ned. – Mogę kamuflować tylko prawą dłoń i kawałek nogi. – Cóż, ja nie mam kamuflażu wcale. – oznajmił Nazwisko smętnie. – Nie dali ci kamuflażu? – Pewnie, że dali, a jakże. Tylko, że gdybym go miał sprawnego, już dawno wyszedłbym stąd chociażby przez bramę. – ten odparł. – Otto i Lepke sprawili, że cały poszedł się dokumentnie pieprzyć i to już po pierwszym przesłuchaniu. – No tak, racja. – A jak wasze obwody? – W pełni sprawne. – odparł Ned. – Jeszcze rano gruntownie je sprawdziliśmy przerzucając się na próbę po całej umywalni. – Doskonale. Jaki macie zasięg? – Stuprocentowy do dwudziestu metrów. Potem nie ma już gwarancji. – odparł Ned. – Raz tylko spróbowałem dać dwadzieścia pięć ale jak mnie walnęło o drzwi, dałem sobie spokój. – dodał pokazując świeży siniak i rozcięcie z tyłu głowy. – Świetnie, dwadzieścia w zupełności nam wystarczy. – ucieszył się Nazwisko. – A twój? – zapytał go Ned. – Pół metra. – Tylko? – Taa, to też dzięki Lepkiemu. – ten odparł z niechęcią. – Bez was jakakolwiek moja ucieczka byłaby bez sensu. – Widzisz? – słysząc to zwrócił się Ned do Berta. – Miałem nosa nie idąc z Lepkem w zaparte, tylko umiejętnie z nim rozmawiając. Gdyby nie ja, też bylibyśmy obecnie poturbowani i kto wie czy w ogóle planowalibyśmy stąd ucieczkę z niesprawnymi transmiterami. – Może i miałeś nosa przyznaję, ale twoje umiejętne rozmowy to sprawa mocno dyskusyjna. – Bert skrzywił się na wspomnienie przesłuchania. – Chwila, czy to oznacza, że Otto z Lepkem was nie bili? – rzucił ze zdumieniem Nazwisko. – Kurwa, nie mogę w to uwierzyć, bo mnie okładali regularnie. – Trochę bili, potem nie bili. – Bert wzruszył ramionami. – Różnie bywało. – Był nawet taki dzień, że Lepke zrobił kawę. – dodał Ned. – Nie mogę uwierzyć, że poszliście z nimi na współpracę. – Imię stwierdził z zaskoczeniem. – Nie wy przecież. Hm, panowie moraliści. – Nikt z nikim nie współpracował, do cholery. – zdenerwował się Bert. – Ja się do niego nawet nie odzywałem a i tak Otto oderwał mi małego palca. W sumie powiem ci, że Ned wciskał mu bez przerwy taki kit, że Lepke ostatecznie nie wyciągnął od nas nawet naszych danych personalnych. – dodał z satysfakcją. – Ze mnie wyciągnął. – stwierdził posępnie Nazwisko. – Już po czwartym palcu wiedział jak się nazywam ale i tak nie uwierzył, więc odrywał dalej. – Hm, dziwny jest ten stary świat. – rzucił Ned filozoficznie. – A w przerwach między palcami nie było nawet mowy o kawie. – dodał jeszcze Imię ze skargą. – No nie dramatyzuj tyle. Twoje palce dawno już odrosły i w ogóle lepiej dałeś sobie tutaj radę, podczas kiedy my zwyczajnie zdychaliśmy z głodu. – Ok. Zresztą Lepke jest teraz nieważny. Spójrzcie, zrobiłem procę. – zmieniając temat stwierdził Imię wyciągając spod siennika kawał gumki od słoika. – No nie wiem stary, to nie wygląda zbyt obiecująco. – podniósł ją do oczu Ned. – Jakaś ona cała jest parchata, no i popękana w paru miejscach. – Ale w zupełności nam wystarczy. – ten zakomunikował w odpowiedzi, z dumą wkładając zdobyczną gumkę do kieszeni pasiaka. – A zatem? – rzucił nieco już zniecierpliwionym tonem Bert. – Ruszamy. – Idźcie pierwsi. – odezwał się Nazwisko. – Jak tylko pozałatwiam parę spraw, zaraz do was dołączę. – Tylko pośpiesz się. – rzucił do niego Ned wychodząc jako pierwszy z bloku. Najpierw Ned potem Bert, pojedynczo opuścili barak i przekradli się bez problemów w pobliże krematorium. Kiedy wyszli, Nazwisko wyjął boczną deskę z pryczy i jak tylko poupychał po kieszeniach nieco jedzenia w zasadzie gotów był do drogi. Jeszcze przed samym odejściem zbudził sąsiada z dolnej pryczy i w zwięzłej formie uczynił go spadkobiercą bezcennego kuferka obdarowując go na pożegnanie równie bezcennym kluczykiem do niego. Już miał wychodzić z baraku, kiedy do jego pryczy podeszła jakaś postać. – Co jest? – zapytał nerwowo czując się z wypchanymi kieszeniami jak przyłapany złodziej. – Muszę porozmawiać. – Jest noc do cholery. Przyjdź z rana. – domyślił się po łagodnej odpowiedzi, że to musi być ktoś po terapię. – Nie mogę dłużej czekać. Wiem że paru ludziom już pomogłeś, nawet bardzo i dlatego... – Znamy się w ogóle? – Raz rozmawialiśmy. Dawno, jakieś trzy miesiące temu. – Aha, zresztą i tak nie pamiętam. Zrozum jednak, że nie mam na to teraz czasu. Szedłem do kibla, bo mam parcie... – Musisz mi pomóc. – postać chwyciła go za rękę. – Ok, no dobra, byle szybko. – Wielkie dzięki, mam kiełbasę ze wsi... – Do rzeczy. – Nazwisko gestem dał do zrozumienia że zapłata go nie interesuje. – Nie wiem od czego by zacząć. – w głosie postaci dało się słyszeć wahanie. – Dobra, to idź się dowiedz i przyjdź rano. – Już wiem. Mam lęki. – Nazwisko? Gdzie jesteś? – rozległo się w jego translatorze. – Już idę. – odparł machinalnie. – Co takiego? – zapytała postać. – To nie do ciebie. – odparł. – Więc do kogo? – Do nikogo. Czasem gadam sam ze sobą. Jakie lęki? – Z kim rozmawiasz? – rozległo się ponownie w translatorze. – Sorry, ale ktoś właśnie przylazł po poradę. – odparł nie poruszając wargami. – Więc go spław. Czas ucieka. – Właśnie próbuję więc nie przeszkadzajcie to mi pójdzie prędzej. – odparł ze złością i dodał już na głos. – Jakie cię trapią lęki? – Straszne lęki. – Dobrze. Jakiego typu są to straszne lęki? – Obawiam się... – Tak? – rzucił nieco zniecierpliwiony. – Nie pomogę ci jeśli tego nie wykrztusisz. – Gwałtu. Najbardziej obawiam się gwałtu. – Nazwisko do chuja wafla, chcesz by się rozjaśniło? – padło ponownie w translatorze. – Do dupy z takimi błahostkami. My się z Bertem o wiele bardziej się lękamy, ponieważ droga jest daleka a noce są naprawdę krótkie latem. – Nie podsłuchujcie. – rzucił do nich ze złością. – Kto podsłuchuje? – zapytała postać. – Eee, to tylko moja gorsza część osobowości. – odparł. – Nie przejmuj się. Więc tak, jeśli chodzi o gwałt... – No szybciej. – kolejne ponaglenie. – Nie możemy czekać w nieskończoność. – Dajcie mi pół minuty, dobra? – No nie wiem człowieku. – Na pół minuty zamknijcie po prostu wasze wścibskie mordy. – doprowadzony do ostateczności rzucił przez translator z maksymalnym jadem. – Dobra. – rozległo się po namyśle w translatorze głosem Berta. – Pół minuty i ani sekundy więcej. Jak się znowu nie wyrobisz to tak na ciebie wsiądziemy, że... lepiej nie pytaj. – Wpierw wsiądziemy a potem idziemy sami. – uzupełnił Ned. – Masz trzydzieści sekund, albo całą resztę z dwudziestu pięciu lat. – Tak, więc na czym stanęliśmy? – zapytał Nazwisko nerwowo, mimowolnie odliczając w myślach upływające sekundy. – Ach mam, więc jeśli chodzi o lęk przed gwałtem, hm... – Tak? – postać przysunęła się bliżej tak że ujrzał jej twarz w blasku Księżyca. – To widzisz, w zasadzie... nie tu widzę podstaw do żadnego lęku. – Ależ ja się bez przerwy boję. Wręcz panicznie boję się, że mnie zgwałcą. – Więc nie lękaj się. – Dlaczego? – Ponieważ żeby w ogóle doszło do gwałtu, najpierw ktoś musiałby nieszczęśliwie się pomylić biorąc cię za kobietę. – Ja jestem kobietą! – Och. – Nazwisko z rezygnacją spuścił głowę. – No tak, cóż... a zatem... w takim razie, tego... miałem na myśli, że sama widzisz jak nieszczęśliwie cię obdarzono. To fakt, i wiesz co? – Co? – Bądźmy dalej szczerzy. Wyglądając jak wyglądasz i tak nie znajdziesz nigdy chłopa tylko na sucho się zestarzejesz. Musisz więc przyznać, że wyglądając jak stara panna z męskim głosem oraz wydłużoną twarzą, gwałt nie byłby wcale takim najgorszym rozwiązaniem. – Nie? – Wręcz przeciwnie, na twoim miejscu nigdy bym się go aż tak nie obawiał nie mając pod ręką innej alternatywy. – Naprawdę! – Zaufaj mi. To klucz do twoich lęków. – stwierdził wstając. – Powiem więcej, czekaj na ten gwałt z utęsknieniem. To jedyna droga. Wyjdź obawom odważnie naprzeciw. Staw im czoła a pokonasz w końcu lęki. – Dziękuję. – Żyj bez lęku. – rzucił wychodząc. – Uwierz w siebie i żyj bez trwogi... gdzieś daleko. Berta i Neda zastał drepczących nerwowo na miejscu za węgłem ceglanego muru krematorium. – Już dłużej nie można kurwa było? – dobiegło kiedy tylko znalazł się w zasięgu wzroku. – Co ja mogę, że gwałtu zawsze boją się największe pasztety? Nazwisko podszedł do nich ignorując pełne wyrzutów spojrzenia, po czym z miną profesjonalisty wydobył z kieszeni gumkę. Kiedy już zobaczyli jak ją wyciąga, ujrzeli jak starannie przywiązuje jej końce na dwóch palcach. Następnie zobaczyli jak Imię podniósł z ziemi odpowiedni kamyk i umieścił go w procy. Obydwaj obserwowali jego pełne celebracji przygotowania z umiarkowanym zainteresowaniem bardziej koncentrując się na krążącym w oddali wartowniku. Nazwisko wychylił się zza węgła odrobinę, starannie wycelował procę po czym wystrzelił. Kamyk minął żarówkę o kilka centymetrów i uderzył z cichym brzęknięciem w jedno z okien na wartowni esesmanów. Zamarli bez ruchu chowając na powrót głowy w cieniu. Minęła nerwowa minuta. Na szczęście nikt włącznie z wartownikiem nie zwrócił na brzęknięcie uwagi. Jedynie pies na chwilę uniósł łeb w tamtą stronę i zawarczał, ale kiedy wartownik szarpnął go za smycz ten posłusznie podreptał z powrotem za nim. – Rany, postaraj się bardziej człowieku zanim obudzisz cały obóz. – jęknął Ned szeptem. – Teraz pójdzie lepiej. – ten odparł ponownie napinając procę. – Tylko w żadnym razie mnie nie rozpraszajcie. – dodał ostrzegawczo. Dla lepszej koncentracji Imię zmrużył jedno oko, podparł łokieć o szczerbę w murze i ponownie, starannie wycelował. Kiedy proca była maksymalnie naciągnięta, gumka pękła, kamyk upadł a koniec gumki z trzaskiem strzelił go w nie zmrużone oko. – Ożeż kur...! – Ciiiii. – błyskawicznie go uspokoili garścią ziemi zatykając jego usta. Pies tym razem nieco dłużej warczał ale ostatecznie jakimś cudem ich nie zwęszył. To jednak było już ponad wytrzymałość Berta. Obrzucił zgoła niesympatycznym spojrzeniem nadal biadolącego nad swym okiem Nazwiska po czym włączył kamuflaż i wyszedł z cienia. Następnie podszedł do latarni, wspiął się na palce i wykręcił z niej żarówkę. Widząc to Imię otworzył ze zdumienia usta oraz załzawione oko a Ned z kretyńską miną raz po raz uderzał się otwartą dłonią w czoło. Kiedy żarówka zgasła esesman z psem natychmiast odwrócili się w jej stronę. Po chwili poświęconej na obserwację okolicy wartownik wzruszył ramionami i pomaszerował sobie dalej. Podeszli do czekającego pod latarnią Berta. Tam uruchomili swoje komputatory. Po kilkunastu sekundach wszystko było gotowe. – Podchodzimy do pierwszego ogrodzenia i odpalamy normalny, czterosekundowy transfer? – dla pewności spytał Bert. – Ty zabierasz Imię? – Dokładnie. – odparł Ned. – Więc do roboty. Pierwszy do transferu poszedł Bert. Stanął pół metra przed ogrodzeniem i uruchomił sekwencję na swym przedramieniu. Ned i Nazwisko również odliczali jego transfer we własnych głowach. Kiedy odliczanie się skończyło Bert zniknął im z oczu w jednej chwili. Ned z Bertem poświęcili wczoraj niemal cały dzień usiłując co nieco dowiedzieć się na czym tak w zasadzie polegają minitransfery. Ponieważ temat był na czasie, nagabnęli w tej sprawie translatora. Ten, pytany o szczegóły udzielał im albo mających zamaskować jego niewiedzę wykrętnych odpowiedzi, albo zasypywał tak szczegółowymi danymi technicznymi, że niemal niczego z nich nie zrozumieli. Dyskusja na ten temat ostatecznie skończyła się niewąską sprzeczką w czasie której translator na jakieś trzy godziny nawet się obraził po czym zamilkł nie odzywając się do Neda, ponieważ ten najbardziej mu ubliżał. Stało się tak po większej porcji obelg, ale w ostatecznym rozrachunku wycisnęli z niego pod wieczór informację, że minitransfery mają jakiś bliżej niewyjaśniony związek z ruchem obrotowym Ziemi w otaczającej ją przestrzeni. Zmuszony do ostateczności pod groźbą wyjęcia baterii, translator dodał również, że prędkość ta wynosi około czterech metrów na sekundę i w związku z tym każdy punkt na jej powierzchni pokonuje w czasie jednej sekundy taką właśnie odległość. Stąd, już metodą dedukcji wyciągnęli proste wnioski, że przemieszczenia lokalne na powierzchni Ziemi mają wzajemną zależność wynoszącą cztery metry na sekundę a metodą prób i bolesnych błędów przekonali się doświadczalnie, że ich wewnętrzne transmitery działają doskonale w granicach pięciu sekund. Przy wartościach większych, ich moc wyraźnie słabnie i dochodzi do przerzutów niezupełnie trafnych i przewidywalnych. Ned przekonał się o tym osobiście, kiedy zachęcony przez translatora zwiększył śmiało moc i zamiast na środku umywalni znalazł się na drzwiczkach od klozetu, ponieważ przy osłabionej zasięgiem mocy zniosło go nieco na południowy wschód od kierunku początkowo obranego. Translator zapytany o przyczyny wyjaśnił w odpowiedzi, że ma to coś wspólnego z kierunkiem wiatru słonecznego ale Ned nie o to wcześniej pytał. Ten z kolei nie chcąc się z nim znowu przekomarzać obmył z głowy krew i dał tematowi za wygraną. Bert pojawił się po chyba czterech najdłuższych sekundach ich życia lądując z cichym trzaskiem w trawie. Było to kilka metrów poza drugim ogrodzeniem. – O kurwa! – rozległ się jego przerażony głos w translatorach, po czym machając rozpaczliwie rękami Bert zniknął im po raz drugi z oczu. Zapadła dzwoniąca w uszach cisza. – Bert? – po sekundzie rzucił Ned z niepokojem wpatrując się w ciemność. Po bardzo długiej chwili nad trawą pojawił się jego uniesiony kciuk. – Uważajcie, po drugiej stronie jest jakiś pierdolony rów z wodą. – Rów? – zapytał Ned. – Tak rów, do cholery. No dalej. – Czy są tam jakieś pułapki? – zapytał Ned, któremu nie wiedzieć czemu przypomniał się jakiś film z rycerzami w grzechoczących zbrojach. W filmie tym to nie rycerze jednak odegrali główne role tylko fosa wypełniona sterczącymi szpikulcami, które przerzedziły większość rycerzy oraz wodą, która wytopiła mniejszość, która szpikulce jakoś ominęła. – Nie ma pułapek, jeśli nie liczyć, że coś obleśnego tutaj w kółko kumka i rechocze. – ten po chwili odpowiedział. – Wjebałem się po pachy w te rechoczące gówno, bo nie widziałem wcześniej żadnego rowa. – Przestraszyłeś mnie człowieku. – odparł z ulgą Ned. – Idziemy do ciebie. Podeszli z Imieniem bliżej ogrodzenia, gdzie stanęli bliżej siebie po czym objęli się ramionami aby znaleźć się w zasięgu pojedynczego pola. Ned uruchomił sekwencję i na wszelki wypadek przycisnął Nazwisko jeszcze mocniej ramionami. – No dalej. Na co czekacie? – usłyszeli jeszcze ponaglenie Berta po czym zniknęli. Cztery sekundy później zmaterializowali się w dalszym ciągu objęci. – No i po wszystkim. – westchnął z ulgą Imię. – O kurwa. – dodał omal nie nadziewając się na kolczaste ogrodzenie. – Ludzie? Gdzie do chuja was przerzuciło? Nie widzę was. – rozległo się wołanie Berta. – Co wy tam robicie? – ten zaraz dodał dostrzegając ich w końcu między ogrodzeniami na pasie wydeptanej ziemi. – Jak to się stało? – jęknął zdruzgotanym tonem Ned z przerażeniem rozglądając się wokoło. – Po prostu nie wziąłeś pod uwagę zwiększonej pasażerem masy. – uprzejmie poinformował go translator. – Teraz mi to kurwa mówisz? – Wcześniej nie pytałeś. – Przysięgam, że rozkręcę cię na pojedyncze śrubki. – Więc radź sobie teraz sam. – ten odparł obrażonym tonem. – Translatorku, żartowałem. – Akurat. – Naprawdę. Masz moje słowo, że jak tylko nas stąd wyciągniesz to dam ci jutro do oporu się poelektryzować w jakimś przytulnym pudle z elektromagnesami. Doładujesz sobie pamięć, potem puścisz przez nią elektrony... – Słowo? – Słowo. – Mam to nagrane. – zastrzegł się jeszcze translator po czym dodał. – Stań twarzą na wschód i ustaw zakres na piętnaście metrów. – Jest środek nocy. – To prawda. – Więc skąd mam kurwa wiedzieć gdzie jest wschód? Nie możesz jaśniej? – Znowu na mnie krzyczysz. – Esesman zawraca. – zauważył obserwujący go Bert. – No dalej. – jęknął Ned do translatora. – Wykrztuś wreszcie gdzie ten wschód, bo nie będzie mnie, ciebie i magnesów tylko krematorium. – A skąd ja mam takie rzeczy wiedzieć? – zapytał go translator. – Mam doktorat z filozofii i nie jestem jakimś tam kompasem. – Słońce wschodzi tam. – Nazwisko wskazał palcem kierunek na wartownię esesmanów. – Jesteś pewny? – zapytał go Ned z niedowierzaniem. – Po pięciu miesiącach ty też byłbyś. W tym samym momencie zwęszył ich pies wartownika. Wyrwał mu z ręki smycz i co było jeszcze straszniejsze zupełnie go zignorował i runął prosto w ich stronę. Nawet nie warknął ani razu ostrzegawczo tylko w miarę jak się zbliżał coraz ciężej dyszał wywalając na wierzch jęzor, który w nieprzyjemny sposób sobie łopotał podążając za nim. – To ten Bruto. – zauważył Bert spoza drutów. – Ile on gadał? – zapytał Ned nerwowo programując sekwencję. – Piętnaście metrów. – przypomniał Imię ponownie mocno go obejmując. – Trzymaj się. Na chwilę przed nadbiegającym psem zniknęli. Niemal całkowicie. To znaczy Imię zniknął całkowicie a Ned zostawił w paszczy psa spory bądź, co bądź kawałek prawej ręki. Olbrzymi owczarek, który właśnie był w fazie wyskoku kiedy jego ofiary zdematerializowały się, zanim mocniej zacisnął szczęki, całą siłą swego pędu wpadł na druty gdzie przez chwilę sobie podygotał. Kiedy po trzech sekundach pojawili się w rowie z wodą z owczarka już się unosiły kłęby białego dymu oraz przenikliwy swąd spalonej sierści. Kilkanaście sekund później do psa dobiegł wartownik. Trzymając karabin ostrożnie za kolbę odciągnął go lufą od ogrodzenia. Przez chwilę oglądał zesztywniałe truchło, po czym zapalił papierosa a kiedy skończył podszedł do telefonu i zadzwonił. Po kolejnej minucie na miejsce dotarł czteroosobowy patrol. Stojąc po szyje w wodzie obserwowali całe zajście wystawiając tylko oczy ponad jakąś pływającą kępkę. – Kurwa, znajdą nas. – biadolił Bert przez translatora. – To wszystko przez ciebie. – rzucił z wyrzutem do Imienia. – A niby co ja takiego zrobiłem? – Spóźniłeś się kurwa i wszystko się popierdoliło. Za chwilę nas nakryją. – Przeceniasz ich. – Ja przeceniam? Sam zobacz jak węszą dokładnie z latarkami. To są Niemcy, kurwa! Oni nigdy i niczego nie przegapiają. – No właśnie. Są zbyt dokładni i dlatego nas nie złapią. – oznajmił Nazwisko. – Spójrz jak cal po calu oglądają ogrodzenie i starannie zadeptują nasze ślady. – Nazwisko ma rację. – potwierdził Ned robiąc sobie oczami powiększenie. – Te durne szkopy już wszystkie nasze właściwe ślady dokumentnie stratowały. Tak było w istocie. Wartownicy nie odkrywszy żadnego uszkodzenia na ogrodzeniu nie sprawdzali nic innego i wkrótce dali sobie spokój, po czym powrócili do wartowni ciągnąc za ogon Bruto po ziemi. Starając się poruszać bezgłośnie wydostali się ostrożnie z rowu i pełznąc w trawie oddalali się kilkaset metrów od obozu. – Gdzie jest portal? – zapytał Imię z ulgą wstając tam na nogi. – Na polanie koło twojej szopy. – To po drugiej stronie miasta. – stwierdził Bert. – A do samego Monachium będzie jeszcze z pięć kilometrów. – W takich ubraniach je również musimy okrążyć wokoło. – Więc już sam nie wiem czy zdążymy na miejsce przed świtem. – Musimy. Do polany dotarli grubo po wschodzie słońca. Nogi zmęczone całonocnym marszem bolały ich niemiłosiernie. Z niekłamaną ulgą Ned przywitał znajomą kłodę na której przysiedli sobie z Nedem zaraz po przybyciu. Zlokalizowanie portala nie zajęło im zbyt wiele czasu, ponieważ teren jaki wcześniej został pomierzony nie był zbyt rozległy. Na jego środku Bert wprowadził sekwencję i urządzenie się ukazało ich oczom. Portal umieszczono cztery metry nad ziemią. Było to bezpośrednio w pniu najbliższego rosnącego olbrzymiego dębu. – No dobra, panowie. Czas się zabierać nareszcie stąd w cholerę. – radośnie zakomunikował Ned jako pierwszy kładąc dłoń na portalu, kiedy już wszyscy wdrapali się na drzewo. Portal nie zareagował. – Co jest kurwa? – Ned położył na nim obie dłonie. – Daj, ja spróbuję. – rzucił Bert kiedy to również nie pomogło. Później spróbował nawet Nazwisko, lecz to także niczego nie zmieniło. Portal tkwił na swoim miejscu bez jakichkolwiek oznak życia, nawet kiedy go ze złością kolejno kopali. Po półgodzinie daremnych wysiłków zeszli z drzewa. – I co teraz? – zapytał Bert przysiadając nerwowo na kłodzie. Odpowiedziało mu jedynie wzruszenie ramionami. – Jakieś pomysły? Powiedzcie coś do cholery. – Pogadam z translatorem. – rzucił Ned i dodał. – Translatorku? – Czego? – Nie wiesz przypadkiem dlaczego portal nie działa? – Wiem. – No to gadaj, kurwa twoja. – wszyscy naraz się ożywili. – A gdzie są moje obiecane wczoraj elektromagnesy, hę? – Widzisz, one są po drugiej stronie... – Znowu łżesz. Już nie mogę tego słuchać. – Wcale nie. – Drugi raz już mnie nie nabierzesz. Wyłączam się. – odparł translator, po czym się wyłączył rozgniewany. – Translatorku, zaczekaj. Nedowi odpowiedziała tylko głucha cisza. – Spróbujcie z waszymi. – rzucił z nadzieją. Minutę później wiedzieli już, że wszystkie translatory złośliwie się zmówiły i odłączyły moduły do konwersacji, pozostając jedynie na biernych nasłuchach zwykłymi tłumaczami. – Może by tak kopsnąć raport do Centrali. – po kilku minutach intensywnego myślenia zaproponował Imię. – Wal chłopie. – Może oni coś wymyślą. – gorliwie go zachęcili ponieważ wyglądał na najlepiej odżywionego z nich wszystkich. – Ok. Imię podwinął rękaw pasiaka po czym wysłał zwięzłą wiadomość. Kontakt tak go wyczerpał, że ze zmęczenia aż zamknął zaraz po tym oczy. Sekundę po tym jak jego wiadomość została wysłana w portalu na drzewie cos głośno szczęknęło. – Jesteś wielki. – stwierdził Bert. – Masz u mnie skrzyneczkę czego tylko zechcesz, jak będziemy w domu. – szczerze mu pogratulował Ned. Pomagając mu wdrapali się z powrotem na drzewo. Portal przywitał ich zamkniętymi drzwiczkami. Kiedy Ned położył na nim dłoń na wysokości jego oczu otworzyła się wąska szczelina przez którą natychmiast wypadło pismo na metalowej folii. Nie tego się spodziewał toteż nim się zorientował pismo poleciało na ziemię a szczelina na powrót się zamknęła. – Musimy zejść. – powiedział. – To był chyba jakiś list, jeśli dobrze zauważyłem. Z powrotem kolejno poschodzili z drzewa. Na ziemi z dziwnym niepokojem w sercu Ned podniósł z ziemi pismo i głośno przeczytał nagłówek. – To z Centrali od głównego komputatora. – No to czytaj, człowieku. – zachęcił go Bert. – Identyfikacja osób pozytywna. Transfer niemożliwy. – Jak to kurwa niemożliwy, skoro nasze id jest pozytywne? – rzucił zdenerwowanym tonem Nazwisko. – Cicho, niech czyta dalej. – uspokoił go Bert z umiarkowanym optymizmem. – Ogólne prawdopodobieństwo nieprawdopodobnych zmian przekroczone o dwanaście procent. – ciągnął dalej Ned. – O, niżej jest jeszcze bardziej szczegółowo. Zbyt wielkie prawdopodobieństwo nielogicznych zmian przyszłości w przypadku transferu, (koniec analizy, transfer niemożliwy). Koniec wydruku. – I już? – zapytał Imię. – Co to miało kurwa znaczyć? – Niczego więcej nie napisali? – zapytał Bert. – Jak widzisz, jest tylko tyle. – oznajmił mu Ned podsuwając pismo bliżej. – O, kurwa. Jest jeszcze coś po drugiej stronie. – zaraz dodał ucieszony, kiedy zauważył nadruk po drugiej stronie metalowej folii. – Uwaga panowie, czytam dalej. – Sugerowane rozwiązania: 1 – zmniejszenie ogólnego prawdopodobieństwa nieprawdopodobnych zmian o dwanaście procent. 2 – rezygnacja z transferu. – I co dalej? – dopytywał się Bert. – I to tyle. – odparł Ned. – Dalej są tylko wskazówki jak zrealizować któryś z tych punktów. – No to czytaj, człowieku. – Bert westchnął z niewyobrażalną ulgą po czym dodał. – Chcesz bym padł tu na zawał? – Możliwe opcje realizacji punktu 1–go: 1. cofnięcie zmian wprowadzonych przez ostatnią dobę, (transfer możliwy) 2. nie cofanie zmian wprowadzonych przez ostatnią dobę, (transfer niemożliwy) Możliwe opcje realizacji punktu 2–go: 1. rezygnacja z transferu, (transfer możliwy) 2. próba transferu, (transfer niemożliwy). Koniec wydruku. – Jakieś pytania? – zapytał Ned patrząc na nich ciekawie. – Bo ja po czymś takim, po prostu muszę się odesrać. – stwierdził odchodząc w krzaki. – Jakoś tak dziwnie na mnie działa ostatnimi czasy komunikacja z maszynami. – Nic więcej już tam nie ma? – Bert z miną lunatyka miętosił jeszcze pismo przed oczami nie mogąc w to, co usłyszał wciąż uwierzyć. – O kurwa. – westchnął ciężko Imię, po czym z rezygnacją oklapł na kłodę. – Jak Ned wróci trzeba po prostu na spokojnie usiąść i po kolei przeanalizować wszystkie te, pojebane punkty. – Taa. Po nie przespanej nocy to jest właśnie to, co najbardziej lubią tygrysy. Kiedy Ned powrócił nadal nie chciał o portalu rozmawiać twierdząc, że jak na jeden dzień ma już dość rozczarowań. Nazwisko z Bertem sami więc usiedli do narady z której po dwóch godzinach wywnioskowali, że przyczyną wrednego zachowania portala jest niewątpliwie ucieczka z obozu, ponieważ nic więcej w zasadzie nie wydarzyło się w ciągu ostatniej doby. Nic sensownego przynajmniej nie przychodziło im więcej do głowy. – Czy to oznacza, że aby transfer okazał się możliwy musimy wrócić do obozu? – zapytał ich Ned kiedy skończyli naradę, pragnąc się upewnić czy nasłuchując jej przebieg powyciągał prawidłowe wnioski. – Na to wygląda, stary. – Przecież za ucieczkę od razu nas powieszą. – Oby tylko. Karl będzie dumny mogąc własnoręcznie nas utopić. – rzucił Bert. – No ale przynajmniej umrzemy ze świadomością, że transfer był możliwy. – zaraz dodał. – No dobra, – westchnął Imię wstając z miejsca. – Sprawdzę jeszcze raz czy portal działa a potem wynoszę się stąd w diabły. Portal nie zadziałał. – Wracam do miasta. – oznajmił schodząc z drzewa. – Idziecie ze mną czy siedzicie tutaj dalej? – Nic tu po nas człowieku. – Idziemy z tobą. Dołączyli do niego i pomaszerowali w milczeniu w stronę Monachium. Po drodze Nazwisko coś sobie przypomniał, po czym wrócił i zabrał kilka przedmiotów jakie miał schowane w swojej szopie. Na pytania, co to są za przedmioty odparł zdawkowo. – Mam pewien plan i te rzeczy mogą mi się przydać. – Jaki plan? – W świetle ostatnich wydarzeń, w czasie których wszystko starannie zaplanowane i tak się przeciwko nam wrednie popierdoliło, nawet nie będę wam truł o moim planie, który jest totalnie nieprawdopodobny, niestarannie zaplanowany i nierealny do zrealizowania. Nie pytajcie zatem, jeśli nie chcecie narazić się na kolejne rozgoryczenia. – Chyba nie chcesz wrócić do Dachau i odwalić przy wachmanach skruchy? – zaniepokoił się Bert. – Być może ucieczkę jakoś przeboleją, ale śmierci Bruta to na pewno ci nie wybaczą. – Nie wybaczą Bruuuuuta, który dymił z sieeeeeeerści, kiedy zwisł na druuuuutach i prąd go popieeeeeeeeścił. – w tonacji bluesowej zaintonował Ned poruszając biodrami jak klon Presleya z Martians MTV. – Nie wracam do obozu. – uspokoił ich Nazwisko. – Co za ulga, człowieku. Jeśli tak, to zaakceptuję każdy twój, cholerny plan, który nie przewiduje powrotu do Dachau. – oznajmił po namyśle Ned. – Doskonale. – ucieszył się Imię. – Zatem będę mógł przynajmniej liczyć na twoją pomoc. – Moją również. – dodał Bert. – Tym lepiej, panowie. Tym lepiej. W trójkę na pewno nasze szanse nieco wzrosną. – Więc wykrztuś w końcu dokąd idziesz. – Ja idę do Lepkego a wy idziecie ze mną. – Że co, kurwa? – Czy ja dobrze słyszę? – zawołali aż przystając w miejscu. – No chodźcie, czas ucieka a przed Lepkem, musimy jeszcze zobaczyć co słychać u Otta. * * * Monachium, Niemcy 17 sierpnia 1942 To był dzień wypełniony trudnościami. Powrót do Monachium był wystarczająco skomplikowany ze względu na ich zmęczenie nieprzespaną nocą, a już nad wyraz trudne ze względu na pasiaki, okazało się wykombinowanie cywilnych ubrań bez rzucania się w oczy. Zwłaszcza to ostatnie zajęło im całą resztę poprzedniego dnia. Jednak z pomocą sprawnego kamuflażu Berta, w końcu i tę trudność udało się pokonać poprzez kradzież ubrań suszących się w jakimś ogródku w domku na przedmieściach. Do monachijskiej kwatery Gestapo dotarli grubo po północy, nadchodząc skrótem prowadzącym z parku. – To się nam kurwa nigdy nie uda. – westchnął Bert spoglądając spoza parkowych drzew na jasno oświetlony budynek naprzeciwko. – Widzicie tych wartowników? Reflektory? Te szlabany? – Jeden szlaban. – sprostował Nazwisko. – Tak, no to mnie pocieszyłeś. Z jednym szlabanem z pewnością sobie poradzimy. – Będzie mi potrzebna teraz wasza pomoc. – optymistycznie stwierdził Imię rozwiązując swój węzełek. Pochylili się obserwując jego poczynania. Nazwisko wydobył i odłożył na bok zrolowany pasiak po czym z samego dna wydobył zagadkowe przedmioty jakie wcześniej zabrał z szopy. Wśród nich było również ubranie z Centrali. – Patrzcie ludzie! Więc tylko ja dostałem na misję dziadowskie łachy. – jęknął Ned. – Spójrz Bert, jemu to dali na drogę nawet gajerek a mi tylko stary płaszcz i podarte spodnie. – Żeby tam wejść ucharakteryzuję się na Otta. – wyjaśnił Imię przebierając się w nowe ubranie. – Jasne. – mruknął Ned tak radośnie jakby to była najprostsza rzecz o jakiej słyszał. – zasłyszałem gdzieś na boku, że nieźle potrafisz wcielać się w innych ludzi, no ale zauważ, że ten kloc jest o ponad głowę od ciebie wyższy. – I w barach większy ze dwa razy. – uzupełnił Bert. – Ten chuj nawet do stodoły, musi chyba wchodzić bokiem. – Jego szeroki jak łycha od koparki nakrapiany mini wulkanami ryj, bo tylko tak można określić jego twarzopodobny surowiec, również jest nie do podrobienia. – Co masz na myśli? – zapytał Imię biorąc do rąk coś na kształt strzykawki. – No wiesz, mikroskopijne ale cofnięte aż do potylicy czoło, przerośnięta szczęka, świńskie uszka i porastająca cały jego łeb sztywna jak szczotka do sracza szczecina. Że nie wspomnę o nad wyraz blisko siebie osadzonych oczkach, które są u niego bez przerwy tak zabawnie zaczerwienione, że wyglądają jak u znerwicowanego nietoperza, który urodził się z wścieklizną połączoną z zespołem Downa. – Czy ujdzie coś na kształt tego? – zapytał Imię przykładając strzykawkę w mikrootwór tuż za lewym uchem. Natychmiast po tym cała jego głowa zabulgotała, po czym momentalnie zamieniła się w głowę Otta. – Jak ty to zrobiłeś, człowieku? – jęknął Ned porażony tak gwałtowną zmianą. – O kurwa! Nawet czarne ślady po wypełnionych do niemożliwości, lecz nie wyciśniętych pryszczach są zupełnie takie same. – Ty chyba naprawdę zasługujesz na swoją renomę. – dodał z podziwem Bert, kiedy po chwili na czaszce Nazwiska z trzaskiem wystrzeliła długa na centymetr szczecina. – Co to było? – Taki już mam fach. – Imię mruknął skromnie obmacując się jeszcze dla pewności po swojej nowej twarzy. – Parę będących moją słodką tajemnicą komponentów i programator anamorficzny połączony ze skanerem. – Anarmorficzny, hę? – Właśnie go widzieliście w akcji. – No dobra, zaskoczyłeś mnie, nie powiem. – stwierdził Ned wciąż nieco zaskoczony. – Jesteś cholernie dobry w te klocki, ale jak na rany pragniesz zmylić wartowników wyglądając jak pomniejszona miniaturka pana Otto. Taki całkiem podobny, ale wciąż tylko mini kacik? Mimo tak doskonałego podobieństwa, ten bydlak jest od ciebie i tak dużo większy. – Przytrzymajcie mnie za stopy. – w odpowiedzi poprosił ich Imię rozpinając spodnie. – Tego nie lubię, kurwa. Będzie bolało. Kiedy posłusznie złapali go za nogi ten zacisnął zęby i opuścił spodnie do kolan, po czym zaczął masować się po udach w specyficzny sposób. W czasie masażu zaczęły się wydłużać obie jego kości udowe. Na jego twarzy mimo charakteryzacji dało się dostrzec ślady bólu. Kiedy Imię skończył z masażami stwierdzili aż przysiadając z wrażenia na ziemi, że przybyło mu na wzroście dobre dwadzieścia pięć centymetrów. Kiedy minutę później Imię napompował na koniec jeszcze swoje ubranie biorąc wzorzec również z pamięci komputatora stwierdzić jedynie mogli, że stoi przed nimi doskonała imitacja Otta. Imitacja niemal doskonała, jeśli nie liczyć spodni sięgających nieco tylko za kolana. Chwilę po tym, nawet one do nowego wzrostu właściciela stosownie się przystosowały wyciągając się aż osiągnęły mankietami buty. – Kurwa, czy ty aby na pewno jesteś człowiekiem? – zapytał go Ned starannie mierząc go wzrokiem od stóp do głów. – W dziewięćdziesięciu ośmiu procentach. – ten odparł. – Opowiedz nam o brakujących dwóch. – zachęcił go ciepło Bert. – No dajcie spokój. Pół kilo programowalnego silikonu w głowie i dwie hydrauliczne kości udowe na pewno nie czynią ze mnie cyborga, więc wypraszam sobie. – Co za ulga. – westchnął Ned. – Zatem co dalej, panie Naturalny Balon? – Bert ma sprawny kamuflaż, więc niech rozbiera się do naga i po prostu go użyje. A ciebie biorę ze sobą. Jako więźnia, naturalnie. – wyjaśnił im swój prosty plan na wejście do budynku. – Jeśli wszystko jasne to czekamy na zmianę wartowników, żeby nasze wejście i wyjście widzieli tylko ci sami i idziemy do roboty panowie, bo naprawdę szkoda czasu. Bert wzruszył ramionami i posłusznie się rozebrał chowając swoje ubranie w krzakach. Natomiast Ned wskoczył z powrotem w swojego obozowego pasiaka. Kiedy Imię poupychał wszystko na powrót w swym węzełku zaszyli się w krzakach w cierpliwym oczekiwaniu na zmianę warty. Minutę później oczekiwanie nie było już cierpliwe. – Kurwa, kiedy oni się zmieniają? – szepnął Bert nerwowo. – Skąd mam wiedzieć? – odparł Ned również szeptem. – Dlaczego pytasz? – Bo tylko ja jestem na golasa. Bo tylko mi kurwa, jest zimno i tylko mnie komary, jak wściekłe gryzą w dupę. Dlaczego dla nich nie jestem niewidzialny? Dlaczego, pytam? – Pojęcia nie mam, chłopie. – stwierdził Imię. – Może zrelaksuj się stary i czy ja wiem, nie wydzielaj tyle dwutlenku, czy czegoś. – Jak mam się zrelaksować, kiedy mi już rąk brakuje do zabijania tych latających skurwysynów? Pytanie Berta pozostało jednak bez odpowiedzi, ponieważ z budynku wyszło dwóch kolejnych wartowników, którzy wymienili między sobą kilka zdań stojąc przez chwilę na dziedzińcu w czwórkę, po czym zmienili dotychczasowych w budce przy szlabanie i po dwóch minutach przed budynkiem gestapo ponownie zrobiło się cicho i spokojnie. Ku uldze Berta wyszli w końcu z cienia jaki dawały krzaki udając się prosto w stronę budynku. Wartownicy na ich widok zasalutowali po czym bez słowa odsunęli się na boki robiąc im milczące przejście. Nazwisko nie mając wprawy w hitlerowskim pozdrowieniu jedynie skinął im głową rękami mocniej przytrzymując prowadzonego Neda, jak gdyby ten mu się wyrywał. Zrobił to w doskonały sposób i nie wzbudził brakiem salutu żadnych podejrzeń. Cała trójka weszła po kilku stopniach do góry i znalazła się wewnątrz gmachu. W budynku korytarz rozwidlał się w obie strony. – Pamiętacie drogę? – zapytał Imię w translatorach. – W prawo. Potem drugie piętro. – odparł Ned. Imię zdecydowanym krokiem przemierzył korytarz idąc we wskazaną stronę. Po drodze minęli kilku esesmanów, lecz na szczęście żaden się do Nazwiska nie odezwał, poprzestając jedynie na umiarkowanym spojrzeniu na prowadzonego więźnia. Po niecałej minucie znaleźli się pod drzwiami gabinetu Lepkego. Znajdujący się na końcu korytarza wartownik za biurkiem nawet nie spojrzał w ich stronę. – Miejmy tylko nadzieję, że nasz człowiek będzie w środku. – mruknął Imię. – Cały plan teraz od tego faceta zależy. – dodał wchodząc bez pukania. Lepke był. Był również Otto oraz jakiś nieszczęśnik nad którego palcami właśnie pracował. – Co to? – odezwał się zaskoczonym tonem Lepke na widok Imienia. – Otto nie mówiłeś, że masz brata. – Bo nie mam, panie ober... – ten równie zaskoczonym głosem odparł, lecz nie skończył ponieważ niewidoczny dla niego Bert zaszedł go już z tyłu, po czym zdzielił kantem dłoni w kark. Otto, ten prawdziwy, klapnął na okrwawioną posadzkę bez słowa. – Kim jesteś? O co chodzi? – dopytywał się już zupełnie bezradnym głosem Lepke wpatrując się bez przerwy w Nazwisko. – Coś słabiutko u ciebie z pamięcią. – odparł Bert wciskając mu w dłoń słuchawkę telefonu. – Oj słabiutko. – dodał. – Czego chcecie? – Lepke zamarł widząc jak słuchawka sama podnosi się z widełek, po czym trafia do jego ręki. – Bierz słuchawkę i żądaj natychmiast samochodu pod bramę. Ma być tam za najwyżej minutę. – podpowiedział mu Imię. – Tylko raz dwa gadaj i bez kawałów bo polecą jakieś palce. – dodał przyciskając jego wolną dłoń do blatu biurka. – Ale... – Ale nie ma ale. – natychmiast uciął mu Imię. – Lecimy Lepke od razu na żywo i to bez próby generalnej. Gut? Jak tylko coś spieprzysz i wozu nie będzie, będziesz podcierał dupę kikutem i dłubał w nosie nierdzewnym hakiem. Lepke przełknął ślinę po czym posłusznie wykonał telefon. Kiedy rozległ się warkot parkującego na dziedzińcu mercedesa, Ned z Bertem kończyli właśnie rozbierać nadal nieprzytomnego Otta prawdziwego. – Wkładaj jego ciuchy. – poradzili nieszczęśnikowi, w czasie kiedy Nazwisko pochylił się ponownie nad leżącym Ottem. Tam przetrząsnął gorączkowo swoje kieszenie, po czym bezceremonialnie wykonał kilka zastrzyków nakłuwając tu i ówdzie jego głowę, co spowodowało natychmiastowy paraliż oraz rozluźnienie wszystkich mięśni jego twarzy. Pół sekundy później Otto w łachmanach nieszczęśnika mógł być z wyglądu kimkolwiek z wyjątkiem siebie samego. Rozlane bezładnie mięśnie jego twarzy dawały pewność, że nie poznała by go nawet własna żona, gdyby tylko naturalnie jakąś chętną do ożenku z półgorylem Otto wcześniej sobie znalazł. Ponieważ nie znalazł i ten problem przestał być istotny. – Idziemy teraz do auta. – powiedział Imię do Lepkego, kiedy skończył z twarzą Otta. – Jedno twoje słowo po drodze a będziesz miał mordę w jeszcze gorszym niż on stanie. Plus kikut, oczywiście. Czy to jasne? – Mhm. Bez najmniejszych kłopotów opuścili budynek. Podczas przemarszu korytarzami idący przodem Imię trzymał zapobiegawczo Lepkego po przyjacielsku pod ramię torując drogę nieszczęśnikowi i Nedowi taszczącym wciąż nieprzytomnego prawdziwego Otta. Bert idący z tyłu nadal był niewidoczny i pilnował jedynie aby cały przemarsz po piętrach obył się bez przygód. Ponieważ przygód nie było obyło się bez jego interwencji. Przed budynkiem na ich widok natychmiast rzucili się w ich stronę obydwaj wartownicy. Imię uspokajającym gestem dłoni odprawił śpieszących z nachalną pomocą. Jeden natychmiast po tym zawrócił do budki, po czym uniósł szlaban ale drugi namolnie nadal pchał się z natarczywym pomaganiem. Chcąc nie chcąc skorzystali z jego usłużnych dłoni, po czym, kiedy Otto i trzymający go za nogi wartownik byli już wewnątrz mercedesa jego również podstępnym zastrzykiem w plecy rozluźnili. Następnie sami zajęli miejsca w środku i wyjechali pod uniesionym szlabanem pozdrawiając drugiego wartownika. – Dokąd mnie zabieracie? – odezwał się Lepke kiedy już wyjeżdżali z miasta. – Nie powiem ci, bo przecież lubisz niespodzianki. – odparł Bert wyłączając kamuflaż. – To ty? – To ja. – Myślałem... – To nie myśl. – Posłuchaj, to nieporozumienie. – rzucił do niego Lepke powoli sobie coś w głowie układając. – W swoim czasie to samo mówiłem. – uprzejmie zgodził się z nim Bert. – Co chcecie ze mną zrobić? – Wkrótce się dowiesz. – Ale... – Wkrótce. Na przedmieściach wypuścili anonimowego nieszczęśnika i dopiero po tym jak już nieco ze szczęścia oszołomiony poszedł gdzieś sobie w noc, nieco wygodniej rozgościli się w zatłoczonym mercedesie. Zupełnej wygody nabrali jednak dopiero za miastem, kiedy Otto i wartownik powędrowali do bagażnika. Ponieważ nadal byli luźni do nieprzytomności, było im i tak wszystko jedno. Tymczasem Lepke za miastem na dobre się rozgadał. – Wypuśćcie mnie. – prosił ich kolejno raz za razem chyba domyślając się że nie mają wobec niego uczciwych zamiarów. – Lepke daj sobie spokój, dobra? – odparł mu od strony kierownicy Ned, już po raz trzeci. – Chyba nie po to cię porwaliśmy żeby teraz ot tak wypuścić, nie? Masz nas za idiotów? – Czego chcecie? Pieniędzy? – A masz jakieś? – No nie przy sobie. – To po co się głupio pytasz? – Mam w domu. – W domu ja też mam, wiesz? Pieniądze, szczotkę do butów i bilet na kolejkę. – O co więc chodzi? – Dowiesz się w swoim czasie. I zamknij się w końcu bo będziesz podróżował z Ottem w bagażniku. Lepke zamilkł. Po półgodzinie byli już na miejscu. Imię wysiadł pierwszy z samochodu i poszedł otworzyć szopę, po czym sprawnie przetransportowali do środka całą trójkę. Operacja przeniesienia przebiegła niemal bez problemów, jeśli nie liczyć tego że Lepke w kółko gadał. Ponieważ uporczywie nie zmieniał tematu ani nie posłuchał po raz kolejny stosownego ostrzeżenia, w szopie został natychmiast rozluźniony. Ułożyli go tuż obok Otta i wartownika. Dopiero wtedy, jak ucięty przerwany został uporczywy potok nieustannych pytań. Ned z Bertem zostali pilnować porwanych a Imię pojechał do miasta odstawić gdzieś mercedesa. Wrócił do szopy nad ranem piechotą i dopiero wówczas cała trójka nieco odetchnęła po czym ułożyła się w końcu do wymarzonego snu. * * * Trzy godziny później obudziły ich, brutalnie wibrując w uszach dziwną i nienaturalną natarczywością, jakieś niepokojące dźwięki. Wszyscy jednocześnie unieśli głowy uważnie nasłuchując. Trójka porwanych nadal była nieprzytomna i jeśli nie liczyć charkotliwego pochrapywania nie wydawała żadnych odgłosów. Wymieniając pytające spojrzenia nadstawili bardziej uszu usiłując dojść, co to za podejrzane odgłosy, które ich zbudziły. Jedno było już, bowiem pewne. Odgłosy dochodziły z zewnątrz. Nie mogąc nic więcej o nich stwierdzić, kolejno wypełzli z szopy i na czworakach ostrożnie wdrapali się na niewielkie, porośnięte trawą wzniesienie, ponieważ odgłosy pochodziły gdzieś stamtąd. Tam po raz drugi spróbowali uważniej ponasłuchiwać. Niepokojące, gardłowo rytmiczne dźwięki nieustannie narastały, co było nieomylnym znakiem tego, że bez przerwy się zbliżają. Nasłuchiwali ich już od jakiegoś czasu z coraz bardziej rosnącym niepokojem. Po jakiejś chwili tajemnicze dźwięki rozlegały się już ze wszystkich stron dobiegając z dookoła. Nawet od strony lasu. – Co to, kurwa jest? – rzucił nerwowo Bert. – Nie mam pojęcia, chłopie. – odparł Ned. – Jeszcze nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszałem, ale powiem ci, że jeszcze trochę a w gaciach będę miał już pełno. – Więc co teraz, bo na mnie tak samo działają te odgłosy? – do rozmowy przyłączył się Imię. – Teraz? – spytał Ned. – No jaki plan? Co robimy? – Skąd mam wiedzieć, jeśli nie wiem z czym mam do czynienia. – Ned wzruszył ramionami. – Zapytaj translatora. – poradził mu Imię. – Przecież wiesz, że on ze mną nie gada. – Niech skurwiel chociaż przetłumaczy te odgłosy, do cholery. – Te odgłosy są nieprzetłumaczalne na normalny język. – wtrącił translator opryskliwym tonem, po czym na powrót zamilkł. – Ładnie. – jęknął Ned. – Coś się kurwa do nas zbliża a my nawet nie wiemy co takiego. – Już wiem. – wykrzyknął Bert w pewnej chwili. – Co wiesz? – rzucił Ned z nadzieją. – Wiem co zrobię. Zajrzę do tego cholernego poradnika i jebać translatora. – O, widzisz. – ucieszył się Ned. – To jest myśl. Patrzcie ludzie, ja na śmierć o tym gównie zapomniałem. – Tylko... – po chwili zaczął Bert wpatrując się w paznokcia ze skupieniem. – Tylko co, tam znów u licha? Poradnik też strajkuje? – Nie, on jest spoko, bo nawet się ucieszył, że go w końcu odpaliłem. Nie wiem tylko pod jakim hasłem mam w ogóle szukać. Odgłosy? Dźwięki? – Hm, bo ja wiem? – zamyślił się Ned. – Spróbuj może: dziwne odgłosy. – zaproponował po chwili nadal nasłuchując. – Konkretniej, bo odpowiedzi jest ponad trzydzieści trzy tysiące. – odparł Bert. – Rytmiczne, gardłowe, dziwne odgłosy. – uzupełnił Imię. – Jeszcze konkretniej panowie, bo odpowiedzi nadal jest tysiąc dwieście. – Rytmiczne, gardłowe, siejące grozę, dziwne odgłosy. – ponownie rzucił Ned nieco już poirytowany. – Możesz też dla uściślenia od razu dodać, że z roku 1942–go i są kompletnie niezrozumiałe i nieprzetłumaczalne dla translatora. – Dobra, są dwie odpowiedzi. – zakomunikował Bert po trzech sekundach i zaraz dodał. – I od razu mam do nich nie byle co, tylko operacyjne rozwiązania. – Czytaj. – Odpowiedź pierwsza, prawdopodobieństwo dziewięćdziesiąt procent: dźwięki wydawane przez owczarka niemieckiego, w nawiasie: możliwa liczba mnoga. Odpowiedź druga, prawdopodobieństwo dziesięć procent: dźwięki wydawane przez oficera niemieckiego, w nawiasie: możliwa liczba mnoga. Dla obydwu odpowiedzi takie samo rozwiązanie: natychmiast się oddalić od źródła, w nawiasie: źródeł dźwięków jeśli źródło jest nieoswojone. Odpowiedź uzupełniająca: jeśli źródło jest oswojone przywołać do nogi albo podać patyk. – A co, jeśli dźwięki są nieoswojone ale są wokoło? – Brak rozwiązania, w nawiasie: cierpliwości, rozdział o zwierzętach jest wciąż redagowany. – I to kurwa ma być operacyjne rozwiązanie? – Jest jeszcze link na serwer z uaktualnieniem ale komputator w Centrali wyje o przeglądarkę pod Win–3000. To była ta kropla, która przelała przepełnioną już od kilku godzin czarę stresu i napięcia w nadwątlonym systemie nerwowym Neda. – Dlaczego? – ten zaskowyczał zaciskając pięści i unosząc głowę. – Dlaczego tylko mi się takie coś przydarza, co? Czy ja za dużo chcę od życia, do cholery? Już od dłuższego czasu mam kurwa wrażenie, że ci z dwudziestego wieku żyli sobie szczęśliwiej, w tych swoich obozach. – Przesadzasz. – Bert usiłował go uspokoić. – Ja przesadzam? To do diabła muszą być szczęśliwi jak cholera ludzie, skoro nie znają mikrotranslatorów, mikroporadników i innego mikropomocnego kurwa sprzętu. Tam do diabła, Bert oni nie znają jeszcze nawet mikrowszczepów w oczy, więc są w porównaniu do nas pieprzonymi farciarzami. Wiecie co? – Co? – Chciałbym żyć w czasach, kiedy nie znano w ogóle słowa mikro. I wydaje mi się, że najlepiej bym się czuł w powiedzmy, tym cholernym dwudziestym wieku. – W dwudziestym pojawił się microsoft. – zauważył Nazwisko. – Więc chuj z dwudziestym! – Ned wykrzyknął wzdrygając się z obrzydzeniem. – Mogę jechać nawet do okresu kredowego. Tam zwierzęta były wtedy spore, drzewa i paprocie też po byku i nic nie było kurwa, mikro. – Jesteś pewien? – Czy słyszałeś o jakichś cholernych mikrodinozaurach? – Ned zapytał Berta. – Hę? – Ale dla nich to ty byłbyś mikro i w mig by cię pożarły. – stwierdził Imię. – O kurwa, to nie problem. Dino były wielkie ale również głupie. Jedźcie tam ze mną. Zaraz po przybyciu naznosimy głazy, zbudujemy jakiś zamek czy coś i żaden nam do środka nie wejdzie. – A jak wygląda u ciebie sytuacja z odpornością na tamtejsze mikroorganizmy? – zapytał go Bert znienacka. – Słyszałeś o nich? – Więc co, nie ma wyjścia? – spytał Ned smętnie, gdyż znał już odpowiedź. Pokręcili przecząco głowami. – Wszędzie mikro? Potaknęli Nedowi głowami. – Nie ma naprawdę ludzie, dokąd pójść? – Przykro mi stary. – Bert współczująco poklepał go po ramieniu. – Musimy się już zmagać z tym wszechobecnym mikrogównem. Taki już nasz podły los i nie ma na to rady. – No dobra. – Ned zacisnął usta i jakoś przyjął to do wiadomości. – Biorę się już w garść ale ja tak tego nie zostawię. O nie. Przysięgam na wszystkie mikroświętości, że jeśli stąd jakoś wyjdę, koniecznie zamienię kilka mocnych słów z redaktorem tego gówna. Możliwa liczba mnoga. – mściwie mruknął na zakończenie zgrzytając zębami i powrócił do nasłuchiwania raz po raz zaciskając z trzaskiem pięści. – No i to tyle jeśli chodzi o poradnik. – stwierdził Bert do siebie wyłączając paznokieć z osowiałą miną. Po niecałej minucie ponad trawą dało się ujrzeć gęstą tyralierę żołnierzy w nie budzących wątpliwości, charakterystycznych hełmach. Kiedy wychylając się ostrożnie ponad poszycie zrobili zbliżenie, wśród żołnierzy dostrzegli tu i ówdzie oficerów w czapkach z trupimi główkami. To właśnie od nich pochodziły dziwne dźwięki. – Są niecały kilometr od nas. – stwierdził Ned po odczytaniu wskazań z odległościomierza. – Mamy najwyżej pół godziny zanim tutaj będą. Są jakieś pomysły, bo chyba nie zareagują prawidłowo jeśli się im poda patyk? – Spierdalamy. – oznajmił Bert. – Świetnie, tylko dokąd bo z tyłu też nadchodzą? – Może do szopy? – Niezły pomysł. Co za ulga. Już myślałem że leżymy a tu proszę bardzo, zyskamy całe trzy sekundy zwłoki. – Chwila, chwila. – wtrącił się Nazwisko. – Z tą szopą może nie być takie głupie. – dodał intensywnie nad czymś myśląc. – Masz jakiś pomysł? – Mam. Zrobimy tak. – odparł, po czym przetrząsając nerwowo zawartość swojego węzełka powiedział im jak zrobią. Razem z nim, nisko pochyleni przedostali się do szopy. Wewnątrz Imię błyskawicznie pobrał od wszystkich skany twarzy, po czym zaczął bardzo precyzyjnie mieszać jakieś składniki w swojej inteligentnej strzykawce, dobierając proporcje za pomocą komputatora. Kiedy płyn był gotowy, kolejno wstrzyknął go nadal lezącym bez przytomności. Ani Lepke, ani Otto ani też wartownik nie posiadali co prawda przystosowanych do strzykawki specjalnych otworów za uszami ale Nazwisko uporał się i z tym problemem nakłuwając po prostu kawałkiem zaostrzonego patyka ich głowy w kilku, jego zdaniem odpowiednich miejscach. Ponieważ cała trójka była nieprzytomna nikt nie protestował. Następnie Imię kolejno zaaplikował im swój produkt i na zakończenie umieścił pod nosami samorozpuszczające się ampułki ze środkiem trzeźwiącym. W tym samym czasie, kiedy Imię zmagał się z ich twarzami, Ned z Bertem z pomocą znalezionej w szopie świecy zapłonowej do ciągnika pośpiesznie wytatuowali im na przedramionach obozowe numery. Świeca była co prawda tępa do niemożliwości, lecz mimo to tatuowanie szło im sprawnie, ponieważ mieli odpowiednią do okoliczności motywację oraz sporą puszkę farby podkładowej do swobodnej dyspozycji. – Gotowi? –zapytał Imię kiedy skończył z ampułkami. – I to jak cholera. – stwierdził Bert, nasłuchując jak głosy dobiegające z zewnątrz nadal się zbliżają. – Więc wynośmy się stąd w końcu. – rzucił Imię zwilżając ampułki u leżących odrobiną deszczówki ze stojącej pod ścianą konewki. Wychodząc z szopy musieli pełznąc na płasko, wręcz szorując o ziemię brzuchami i to aż do samej krawędzi lasu, ponieważ obława znacznie się zbliżyła pokonując już ponad połowę dzielącej ich początkowo odległości. W lesie wybrali obficie pokryte liściami drzewo i po kolei się na nie wdrapali. Kiedy wspięli się już na dostateczną wysokość przestali być widoczni z ziemi. Przykucnięci tuż pod koroną drzewa ostrożnie wyglądali spoza gęstych liści w stronę szopy. Zbliżającą się od strony uprawnego pola tyralierę mogli obecnie oglądać w całej swej okazałości. Tej, która nadciągała z drugiej strony nie widzieli w ogóle, za to słyszeli ją doskonale, ponieważ jej czoło właśnie przechodziło bezpośrednio pod nimi. Jej tylna część znajdowała się obecnie gdzieś między nimi a polaną na której znajdował się portal. Odgłosy pochodziły już nie tylko od oficerów, lecz także kilkunastu podobnych do Bruta stworzeń. – Spójrzcie ile ich mają. – jęknął szeptem Ned z prawdziwą trwogą obmacując się po pogryzionej ręce. – Musieli sklonować Bruta. Jak oni to zrobili tak szybko i to w tylu egzemplarzach? – Nie mam pojęcia stary. – odparł mu Bert. – Chciałbym chociaż wiedzieć co to za stworzenia. W Centrali nawet nas o nich nie uprzedzili. – To z pewnością są owczarki. – wtrącił się do rozmowy translator. – A skąd ty to możesz wiedzieć? – prychnął na niego Ned. – Już mówiłem, kiedyś studiowałem. Poza tym potrafię dedukować. – Naprawdę? – Nie zapominaj, że doskonale widzę to co ty widzisz, a mogąc połączyć to co wiem ze studiów z tym co widzę, dedukuję. Wiem, że nauka to dla ciebie pojęcie obce ale uwierz mi, tak po prostu jest i stąd właśnie wiem, że te odgłosy to po prostu jest szczekanie. A szczekają na pewno owczarki. A poza tym, ich wygląd zgadza mi się z tym, którego już poznałeś, czyli Brutem. – stwierdził translator ze znużeniem. – Powinieneś był zatem to wszystko wiedzieć, kiedy Bruto niemal odgryzł moją rękę. Chyba mu się dostatecznie przyjrzałeś i chyba wiesz bydlaku jak spotkanie z owczarkiem boli? – Wtedy byłem rozproszony, bo się na mnie wydzierałeś. A poza tym niewiele wiem o bólu, no daj spokój. Chyba nie myślisz, że lubię cierpieć bez powodu. Jak tylko Bruto cię pokąsał odłączyłem od twojego układu nerwowego swoje obwody. Możesz natomiast jeśli chcesz, o owczarkowym bólu wszystko mi opowiedzieć. Lubię słuchać o czymś nowym... – Bruto nie szczekał. – zauważył Ned. – Więc skąd możesz wiedzieć, że był owczarkiem? – Bo Bruto był inny. – z uporem stwierdził translator. – Przecież wśród ludzi, również zdarzają się niemowy, czyż nie? – zapytał złośliwie. – Nie wiem jak u ludzi ale znam jednego milczka translatora. – odpyskował mu natychmiast Ned. – Dajcie już z tym spokój. – upomniał ich Imię, po czym zapytał translatora. – Powiedziałbyś nam lepiej, dlaczego my niczego nie wiemy o tych, cholernych owczarkach? – Prawdopodobnie dlatego, ponieważ jest to gatunek wymarły. – Wymarły? – I to już od prawie pięciuset lat. – Jak takie zębate dranie mogły ot tak sobie wymrzeć? – zapytał go Ned. – Cóż, w 2289 roku obrońcy zwierząt wywalczyli na Ziemi pełnię praw dla psów i kotów i wówczas weszło w życie prawo do surowego karania każdego człowieka, który im te prawo ogranicza. Wyroki dożywocia ferowano za kagańce, smycze lub trzymanie psów na łańcuchach. Tak surowe prawo raz dwa zniechęciło ludzkość do jakiejkolwiek niecnej ingerencji wobec tych zwierząt. Skończyły się ich prześladowania. Obrońcy tryumfowali. Potem prawo poszło nawet jeszcze nieco dalej zachęcone tym sukcesem. Wolne i niezależne psy, upajały się swą bezkarnością i wprost zaludniły całe miasta osiągając szczyty swojego rozwoju. Wkrótce po tym, niektórzy ludzie zaczęli się buntować nie mogąc przejść nawet kilku kroków by nie wdepnąć w psie gówienko. Lecz prawo zamiast wówczas złagodzić, jeszcze bardziej zaostrzono, a za przestępców zaczęto nawet uważać osoby, które chociażby pochyliły się nad w pełni wolnym psem lub kotem w celu jego pogłaskania. Powszechnie uznawano taki gest za szykany i ich poniżanie. W taki więc sposób ich dokarmianie definitywnie skończyło się w 2293 roku, ponieważ w międzyczasie opinia publiczna oraz sądy bez przerwy surowiały a nikt nie chciał być w nich choćby podejrzanym. Koty jakoś to przeżyły, zawsze i tak z pomocą gryzoni radzące sobie z głodem. Z psami jednak było trudniej. Nie mogąc zdobyć na terenach miejskich jakiegokolwiek pożywienia, część wkrótce zdechła po prostu z głodu, a część wyniosła się w poszukiwaniu jedzenia do lasów. Mimo iż wkrótce wyrobił się u nich instynkt polowań stadnych, tam jednak też nie było psom różowo, ponieważ wszystko co w lesie żyło, z samego założenia chodziło po drzewach. Nie chodziły jedynie wilki i te po kilkuletnim psim prosperity urosły nieprawdopodobnie w siłę i wszystkie leśne psy zjadły co do sztuki, nie zdając sobie sprawy, że psy są pod ochroną. Tak właśnie wyginął gatunek, który na drodze ewolucji zbłądził w ślepą uliczkę przy nodze obrośniętego w przepisy człowieka. Gatunek specjalizujący się w ciągu całej swej historii wyłącznie w sraniu gdzie popadnie, ewolucja sama od dalszej, zbędnej egzystencji po prostu odcięła. Oto historia wymarcia owczarków i psów w ogóle. – dokończył translator. – To wszystko? – zapytał go Ned. – Eeee, potem część ludzkości poczuła się osamotniona i w odwecie ponownie zmieniono prawo zakazując dokarmiania obrońców zwierząt i wypędzając ich tym samym do lasów, gdzie mogli całymi stadami polować na jagody, pędy i korzonki. Tych, również zjadły wilki... – Pytam czy z owczarkami to już wszystko co masz do powiedzenia? – Tak. – Nie znasz przypadkiem jakiegoś słabego punktu u tych stworzeń? – Najczulszym miejscem u każdego psa był bez wątpienia jego nos. Wydaje mi się, że dotyczy to również owczarków. – Jak to? – Wystarczyło psa nawet lekko w nos uderzyć aby stał się nieszkodliwy. – O widzisz, łatwizna. – ucieszył się Ned. – Jeszcze będą z ciebie ludzie, translatorku. – Ale tuż pod nosem owczarki posiadają duże zęby, które nikomu nie pozwolą bezkarnie tego zrobić. To chyba pamiętasz? – Pamiętam. – Więc opowiedz mi o tym. – Odwal się... – Zapomnijmy więc o ich unieszkodliwianiu. – wtrącił Bert pojednawczo obserwując jak wyrwa w ręce Neda, na jakąkolwiek wzmiankę o owczarkach pulsuje niepokojąco. – Patrzcie! – nagle rzucił Nazwisko. – W szopie wreszcie coś się dzieje. – wskazał oczami niemal podskakującą pod wpływem nagłych łomotów budowlę z desek stojącą w polu. W szopie naprawdę się działo. Otto jako pierwszy odzyskał przytomność, kiedy jego ampułka do końca się rozpuściła, popędzana do tego jęzorem, który co chwilę z ust mu się wysuwał. Nie mając lustra, nie wiedział co prawda, że jego głowa obecnie przypomina głowę Neda ale natychmiast rozpoznał u jeszcze nieprzytomnych Imię i Berta. Wściekłymi uderzeniami pięści w ich twarze postanowił ich natychmiast dobudzić, ponieważ rozpierała go żądza mordu. Ci obudzili się natychmiast po tym jak pięści Otta rozgniotły ich ampułki. A kiedy się obudzili szopa niemal o własnych siłach zaczęła chodzić na wszystkie strony. Nie licząc ścian, chociaż nie do końca, praktycznie wszystko wewnątrz niej się poruszało i to w ekspresowym tempie. Poruszały się łopaty, pękające z trzaskiem trzonki, spore kawałki ciągnika, chociaż on sam był w niekończącym się remoncie, poruszały się pojedyncze deski, widły, pługi, nawet ciężkie imadło przez jakiś czas się poruszało. Kiedy esesmani ciasnym kręgiem otoczyli hałaśliwą szopę, naradzając się kto pójdzie pierwszy zobaczyć o co chodzi, rozległo się kilka grzechoczących dźwięków po czym szopa się rozpadła na cztery strony świata, odsłaniając okrwawione wnętrze. Zgromadzeni na drzewie, wówczas również mogli dostrzec iż zwycięzcą pierwszej rundy został Otto, ponieważ jako jedyny siedział prosto opętańczo śmiejąc się do rozpuku. Lepke oraz wartownik leżeli pod czymś co przypominało tył ciągnika a z nadal obłąkańczo roześmianych ust Otta wystawała zamiast zębów korba do rozruchu samochodów. Esesmani sprawnie pojmali całą trójkę, po czym uspokoili Otta kilka razy uderzając go kolbą w głowę. Kiedy już wszyscy odmaszerowali w stronę czekających w oddali na drodze samochodów zapadła wręcz dzwoniąca w uszach cisza. – Chodźmy do portala. – zaproponował Nazwisko. – Sądzisz, że zadziała? – spytał Ned. – Tak mi się wydaje. – Zobaczymy. – odparł schodząc z drzewa. – Przynajmniej obławę mamy z głowy. Ostatnie zdanie nie sprawdziło się do końca, ponieważ Ned zaraz po tym jak zeskoczył na ziemię poczuł jak coś go intensywnie w tyłek gryzie. Obejrzał się przerażony, czując jak mu włosy stają dęba. To był owczarek, który jakimś cudem się zabłąkał. Gdyby Ned znał owczarka język to dowiedziałby się że ten zawieruszył się, ponieważ pognał za zającem. A ponieważ zając wystawił go do wiatru owczarek był podwójnie wkurzony, gdyż w międzyczasie wskoczyły mu na grzbiet ze dwa kleszcze. Chociaż Ned tego wszystkiego oczywiście nie wiedział i tak nie mógł się poczuć lepiej, gdyż nie pozwalały na to zaciskające się coraz bardziej bliżej jego genitaliów szczęki. Sapiąc, warcząc i charkając toczyli walkę z łomotem łamiąc krzewy i obijając się o drzewa. Właściwie to jedynie owczarek toczył gdyż Ned bardziej się obijał o rośliny z owczarkiem uczepionym poniżej pleców. Z panicznego strachu nawet słowa nie mógł wypowiedzieć, tak był jego obecnością przerażony. Dopiero Nazwisko i Bert, kiedy zeszli z drzewa wybawili go z kłopotów. Wówczas, bowiem Imię złapał owczarka za ogon, ten natychmiast odgryzł mu się jednym kłapnięciem pozbawiając go kciuka ale tę właśnie chwilę wykorzystał Bert kopiąc go z całych sił prosto w nos obozowym drewniakiem. Owczarek przewrócił oczami i skowycząc w niebogłosy zniknął galopem w krzewach. – Rany Ned, wyglądasz jakby ci owczarek odgryzł całą dupę. – Bert rzucił do niego ze zdumieniem widząc przerażającą wyrwę w spodniach wspólnika. – I dokładnie tak się czuję. – ten odparł obserwując smętnie szybko powiększającą się plamę krwi na trawie. – Spadajmy wreszcie stąd panowie. – ponaglił ich Imię. Oblizał kikut po kciuku i zaraz dodał. – Ten owczarek może zaraz wrócić. Słysząc to ruszyli bez słowa prosto w stronę dębu. Wdrapali się na niego z trudem po czym położyli dłonie. Portal działał. Zniknęli w nim po kolei. * KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ * * CZĘŚĆ DRUGA – BITWA O ANGLIĘ * Thompsontown, Mars 30 lipca 2765 – Kwatera Główna Operacji Schmaterling – Wspaniale widzieć was z powrotem. – jowialnie przywitał ich van Hold jeszcze zanim na dobre wydostali się ze śluzy. – Wspaniale. – dodał zapraszającym gestem wskazując drogę do swojego gabinetu. W niecałą minutę pokonali krótki przeszklony korytarzyk, w którym nawet nie zwalniając kroku zostali automatycznie umyci, potem wysuszeni a przy okazji z grubsza wysterylizowani, aż w końcu znaleźli się w prywatnym gabinecie generała. – Sir, meldujemy swoje przybycie... – w środku już oficjalnie zaczął Bert służbowo. – Formalności potem. – przerwał mu generał siadając w fotelu. – Potem? – mruknął Ned. – W zasadzie wcale nie są u nas wymagane. Nie przynajmniej od najbardziej godnych zaufania oficerów. – van Hold wyjaśnił i zaraz dodał. – Wydaje mi się, że teraz, w pierwszej kolejności należy się wam przede wszystkim solidny i zapewne wymarzony odpoczynek. – dodał zapraszając ich gestem aby również usiedli i się rozgościli. – Tak jest, sir. – Ned ucieszył się, że w końcu jest ktoś, kto doskonale rozumie ich potrzeby urlopowe. – Wykorzystajmy więc te trzydzieści minut maksymalnie, bo już i tak mamy kwadrans spóźnienia. – stwierdził pogodnie van Hold spoglądając na zegarek. – Trzydzieści minut? – Właściwie to już dwadzieścia pięć, ponieważ ten łajdak lekarz żądał całych pięciu na te swoje oględziny. – Ale...? – No więc na samym początku pragnę wam z całego serca podziękować, panowie. Wiem doskonale jak było wam ciężko. Wiem. Cóż, jestem pełen podziwu dla waszej zaradności oraz wyszkolenia. Wysłano was w ciemno wyznaczając niezwykle trudne cele a wy pojawiacie się dwadzieścia minut potem realizując je co do joty. Macie od tej chwili mój szacunek oraz bezwzględne uznanie całego Korpusu. – Właściwie... – Szanując wasz czas nawet nie będę pytał jaką niezwykłą inteligencją, dedukcją i starannością w działaniu wykazaliście się odnajdując w zupełnie obcym kraju oraz w innych czasach zaginionego agenta. Za to czego dokonaliście należy się jednak coś więcej niż tylko słowa uznania. – dodał z tajemniczą miną otwierając olbrzymią, samobieżną skrzynkę, która od początku przemówienia nerwowo za nim podążała. – Medale? – z zaskoczeniem stwierdził Bert pochylając się nad skrzynią. – Wszystkie? – Ależ skąd? Wybierzcie sobie takie, które wam najbardziej odpowiadają a przy wyborze raczej kierujcie się rozwagą. – Rozwagą. – powtórzył machinalnie Imię. – Rozwagą, ponieważ to co sobie wybierzecie, później będziecie zmuszeni dźwigać całe lata. Polecam wam na przykład te z fioletową wstęgą. Nie są być może poręczne lub najlżejsze co prawda, ale jego posiadacz ma prawo do pięćdziesięcioprocentowej zniżki na wahadłowcach. – Naprawdę? – Również w tych na Ziemię. – Na pewno? – Do cholery, mam dwa takie i latam za darmo. – Skoro to działa. – mruknął Ned pakując sześć fioletowych do kieszeni z myślą aby kilka na wolnym rynku potem sprawiedliwie opchnąć. – Tylko tyle? – zapytał van Hold, kiedy skończyli już napełniać fioletowymi kieszenie. – Prawdę mówiąc panie generale bardziej przydałaby się... jakaś nagroda eee, pieniężna. – bąknął Bert. – Na ordery niespecjalnie byliśmy dziś przygotowani. – Tak też sobie od początku pomyślałem. – westchnął van Hold zamykając z trzaskiem wieko. – Gdzie u dzisiejszej młodzieży podział się patriotyzm? Chwała? Hę? – zapytał bez większej jednak nadziei na rychłą odpowiedź. Odpowiedzi nie doczekał się wcale. – No cóż, zatem awansuję was w imieniu służby na kapitanów. Prócz awansu czekają was większe pobory. Spocznij. – Czy nie mógłbym zostać od razu majorem, panie generale? – zapytał Ned kując żelazo póki gorące. Generał i pozostali spojrzeli na niego dziwnie. Ned rzucił wymowne spojrzenie Bertowi i przerywając niezręczną ciszę wyjaśnił. – No co? Zawsze chciałem być majorem. – Tego szczebelka od razu się nie da przeskoczyć, mój synu. – wyjaśnił mu van Hold. – Ale do awansów dorzucę wam jeszcze po sto tysięcy w jednorazowej premii. Może być? – zapytał patrząc na Neda. – Zgaduję że w bonach? – Od razu wiedziałem że masz doskonałą intuicję. – pochwalił go van Hold z uznaniem waląc dłonią w biurko, które raz dwa umknęło spłoszone. – A teraz z innej beczki. Czy napotkaliście jakieś trudności? Problemy? Kłopoty? – na zakończenie zapytał podnosząc się z fotela. – W czasie zadania, naturalnie? – Jakie problemy? – zapytał Ned. – Jakiekolwiek, chłopcy. Mogę do was mówić, chłopcy? Doskonale. Jakiekolwiek więc kłopoty? Spojrzeli po sobie. – Raczej nie, sir. – stwierdził Bert. – Raczej? – To znaczy tego, jeśli nie liczyć drobnych kłopotów Neda z translatorem, poradnikiem i portalem... – Ach, techniczne duperele. – odgadł generał. – Coś w tym sensie... – Nie przejmujcie się, he, he. – pocieszył ich i zarechotał. – My w Centrali również nie mamy dnia żeby się z tym dziadostwem z paru godzin nie poużerać. Nie bardzo się na tym znam ale powiem wam, że jeśli już ktoś nad tym kwantowym gównem w ogóle panuje, to tylko dr Baddoc. O, właśnie idzie. Punktualny, jak zawsze. Doktorze, nasi chłopcy mają do pana kilka pytań. – dodał wychodząc. – O rany tylko nie on. – Ned, aczkolwiek z daleka, natychmiast wyczuł na karku spojrzenie Białego. – Nie chcę iść do łap tego włochatego barbarzyńcy. – szepnął z rozpaczą do pozostałych. – Słyszałem. – stwierdził z wyrzutem doktor. – Wszystko słyszałem. Hm, ciebie wezmę więc pierwszego. – dodał poklepując Neda po ramieniu. – To Bert się skarżył. Ze mną wszystko jest w porządku. – Sprawdzimy, sprawdzimy. – stwierdził Baddoc złowieszczo marszcząc czoło w czasie, kiedy zestaw bezgłośnie zakradł się i go unieruchomił na stalowym podnośniku. Ned zesztywniał czując, że jest do metalowego stołu operacyjnego zbyt sprawnie jak na jego gust przywiązywany. Zestaw natychmiast po tym jak już go przywiązał przyzwoicie, podjechał skanerem nad jego drżące ze zdenerwowania ciało. – No i proszę bardzo. – wpatrzony w wyświetlacz mruknął Baddoc w zastanawiający sposób zbliżając brwi do siebie tak blisko, że zetknęły się ze sobą całymi powierzchniami. – Jest tu kilka wewnętrznych obrażeń, spore ubytki tkanki, he, he, pośladkowej, zmasakrowany niemal całkowicie moduł kamuflujący i maleńcie kiku, kiku, kikuciki. – dodał opiekuńczo jak typowa babcia do typowego niemowlęcia. – Spierdalaj ode mnie, ty podstępny rzeźniku. – Ned odparł mu jak nietypowy brzdąc. – Nie widzisz, że już sobie odrastają? – zapytał chrypliwym szeptem widząc szaleńczo wirujące szczypce wokół swoich dłoni. – Spokojnie, chwileczkę, o i już, he, he, po bólu. – stwierdził z uciechą doktor, kiedy zestaw skończył dłubać w jego wnętrznościach i naprawiać uszkodzenia. – Teraz lepiej, czyż nie? Żołnierzyk jak nowy. – W sumie... może być. – odparł Ned podejrzliwie się obmacując kiedy już puściły pasy. – Poza wyleczonymi, he, he, kończynkami, masz już przy okazji nowy model translatora. – Nowy? – ten zapytał natychmiast ładując sobie małego palca w ucho. – Gdzie się pchasz z pełnymi krwi łapami? – translator natychmiast z wrzaskiem zaprotestował, aż mu zadzwoniło w głowie. – Zintegrowany bezpośrednio z poradnikiem, którego notabene również jest wydanie drugie. – ciągnął Baddoc wycierając okrwawione kleszcze w fartuch na brzuchu. – O widzisz doktorku. Jesteś poręczny i domyślny zarazem. To pierwsza rzecz, która mi się u ciebie podoba. – Naprawdę? – spytał Baddoc gdy już kleszcze z grubsza wytarł. – Widzisz, bo właśnie o tym chciałem z tobą pogadać. Ale zaraz, jedna chwila! Czy to znaczy, że mi teraz oddasz moje własne oczy? – zapytał go z nadzieją. – No bo jak poradnik jest już w uchu... – Jeśli naprawdę tego chcesz? – ten w odpowiedzi również go zapytał natychmiast podjeżdżając mu pod gałkę oczną skądinąd znajomą łyżką, której wypolerowany do połysku metaliczny chłód tak bardzo Nedowi utrwalił się w pamięci, że mu momentalnie spadła szczęka. – Eee, wiesz doktorku, to może niech już te nowe oczy sobie pozostaną. Już się z nimi nieco oswoiłem mając w nich tego zooma. – Zbędny paznokieć z poprzednim poradnikiem również mogę ci raz dwa amputować. – Ależ nie ma na to teraz czasu. – odparł Ned z nagłym ożywieniem i zaraz dodał wskazując głową Berta i Nazwisko milcząco przepychających się nawzajem do tyłu w dwuosobowej kolejce. – Ludzie na ciebie czekają, a poza tym on mi tam wcale nie przeszkadza. Niech sobie sprawy paznokciowe już tak jak są, pozostaną. – No w sumie szkoda. – westchnął doktor odrzucając z brzękiem do skrzynki przygotowane z nadzieją narzędzia. – Miałem nadzieję, że ci się spodoba, bo z laboratorium przyszła właśnie partia niezwykle wytrzymałych nowych paznokci bojowych. – Eee. – Ned machnął ręką unosząc się w górę. – To może innym razem... – Posłuchaj tylko co piszą w ulotce. No posłuchaj tego! – doktor kolanem docisnął go na powrót do podnośnika, po czym gestem iluzjonisty odkapslował jakiś podejrzany, błyszczący pojemniczek i popatrzał na niego z politowaniem. – Posłuchaj, rdzeń nigdy nie boli bo jest zrośnięty wyłącznie z kością ale jest w pełni elastyczny dzięki wszczepionemu dokostnie obejściu nerwów palcowych. – Naprawdę? – wyszeptał Ned odmieniając sobie w myślach słowo: dokostny. – Słuchaj dalej. Powłoka z napylonego piecowo diamentu, a na krawędziach paznokieć dodatkowo jeszcze jest plazmowo dohartowany plus oczywiście ma wyświetlacz z bieżącym repertuarem dostępnym tylko na wojskowych kablówkach oraz odkodowanym ekstra w modelu dla oficerów kanałem dla mocno dorosłych prosto od odmrożonego Disneya. Sado, maso, homo i he, he, zwierzęta. Czy już rozumiesz, żołnierzu co takiego ci oferuję? Rozrywka dla weterana i narzędzie walki w jednym. Jednym ruchem kciuka mógłbyś ciąć na pół stalowe blachy albo hartowane szyby. No i co ty na to? Jak więc w końcu będzie? – zapytał unosząc z nadzieją dołączonego do pojemniczka z paznokciem chromowanego zrywacza. – Zajdzie potrzeba, zajdę do szklarza. – odparł mu Ned pośpiesznie wstając z zestawu. – No trudno. Następny! – doktor ryknął w stronę oczekujących, skąd doszły go odgłosy nagłej i gwałtownej bójki mającej wytypować ochotnika. W tym czasie szczęśliwy Ned umykał już z pomieszczenia chwytając powietrze jak ryba. * * * Berghof, Niemcy 13 lipca 1940 – Kwatera główna Hitlera – Doskonale zdaję sobie sprawę panowie, że brytyjska armia lądowa po sromotnej klęsce pod Dunkierką i pełnej, eeeech, rozpaczy i chaosu ewakuacji z Francji, nie przedstawia obecnie innej niż humorystyczna, eeeech, wartości bojowej. – trenując swoje przemówienie zatopiony w myślach nad losami wojny Hitler powtórzył po raz ostatni kluczowe dla czekającej go przemowy zdanie, po czym wycisnął końcówkę i wstał z klozetu. Stolec był jak suchar frontowego żołnierza. Twardy, wielki, zero wilgoci i miał ostre, niczym ramiona Żelaznego Krzyża brzegi. Słowem, był jak rzadko tęgi i udany. Toteż i ulga była znakomita. Hitler umył ręce i wyszedł na korytarz, gdzie dziarskim krokiem zaczął kroczyć w stronę gabinetu gdzie już z pewnością niecierpliwie na niego czekano. Kiedy wszedł do pomieszczenia wcale nie był zaskoczony tradycyjnym podziałem zebranych jaki się pod jego krótką lecz bolesną nieobecność dokonał. Rozsiane po przepastnej powierzchni gabinetu grupki rozmówców reprezentowały tradycyjne i uniwersalne dla całego świata, armijne podziały. Osobno stali przedstawiciele Wehrmachtu, Luftwaffe i Kriegsmarine, zbici w niewielkie grupki. Jedynie ordynans kursujący z tacą kieliszków nie dyskryminował żadnej z nich, obdarzając swoją sympatyczną obecnością wszystkie grupki sprawiedliwie. Rozmawiający oficerowie tak byli pochłonięci głośnymi rozmowami, że nikt z wyjątkiem ordynansa jego wejścia do gabinetu nawet nie zauważył. Hitler mając tego dnia zamiar obłaskawić co nieco Luftwaffe podszedł do ich grupki reprezentowanej przez słuchających feldmarszałków Alberta Kesselringa i Hugo Sperrlego oraz generała Hansa Jurgena Stumpffa, który do nich z rozbawieniem przemawiał. Jeszcze kiedy się do nich zbliżał dobiegły go jego słowa. – I powiem wam jeszcze coś lepszego niż tamto, panowie. Mówią, że jak Canaris staje przed Wodzem na baczność to... – Stumpff urwał widząc blednące twarze swoich słuchaczy. Odwrócił się z rosnącym niepokojem i tak jak się spodziewał ujrzał stojącego za sobą Hitlera. – Proszę dokończyć, generale. – ten zachęcił go patrząc na niego z zainteresowaniem. – Co mówią? – Nic takiego, Mein Fuhrer... – CO TAKIEGO MÓWIĄ? – wyszeptał Hitler z naciskiem, zatrzymując się dwa centymetry przed jego twarzą. Stumpff przełknął ślinę i z trudem wyskrzeczał tak cicho, aby pozostałe grupki go nie usłyszały. – Mówią, Mein Fuhrer, że pośladki tak mu się ściskają, że gdyby włożyć mu wówczas marchewkę w dupę to by samo suche pozostało. – dokończył i zamarł nie wiedząc jak zareaguje Hitler. Wszyscy pozostali w gabinecie tymczasem również już zorientowali się o jego obecności w pomieszczeniu i na kilkanaście sekund zapadła pełna wyczekiwania cisza. – To było dobre, Hans. Naprawdę dobre. – Hitler uśmiechnął się i poklepał Stumpffa po ramieniu. – Panowie, jednak dość już żartów. W końcu mamy pilną wojnę do wygrania. – już głośniejszym tonem przypomniał zebranym. – Zapraszam więc do stołu obrad. W związku z planowaną inwazją mamy dziś bardzo ważne decyzje do przedyskutowania. Zgromadzeni w gabinecie wiedząc doskonale, że szumnie brzmiąco przedyskutowanie będzie po prostu monologiem Wodza, posłusznie podeszli ze wszystkich stron, po czym stanęli kręgiem wokół olbrzymiego stołu, pokrytego przez wojskowe mapy. Były to mapy Wielkiej Brytanii. – Angielskie wojska lądowe to żaden przeciwnik dla Wehrmachtu co prawda, ale kiedy już wylądujemy... – Hitler zaczął przemówienie postukując palcem w mapę. – Lecz, Mein Fuhrer... – zaczął Canaris – Zaczekajcie admirale? Wiem co chcecie powiedzieć ale nie przerywajcie. Czy to jasne? – Tak jest, Mein Fuhrer. – Wymknęli się nam pod Dunkierką to fakt, lecz ta zgraja uchodźców, podkreślam NIE MA uzbrojenia. Lata całe miną zanim wyspiarze znajdą dla nich ekwipunek. Czy damy im te lata? – Oczywiście, że nie Wodzu. – przymilnie przytaknął zbesztany admirał. – Więc proszę się zamknąć w końcu i więcej mi nie przerywać. – Hitler ponownie go zbeształ, gdyż ponad wszystko uwielbiał publicznie karcić nie lubianych oficerów. Od zawsze nie przepadał za owianym sławą bohatera I Wojny admirałem Wilhelmem Canarisem. Jego ucieczka z Falklandów i Żelazny Krzyż otrzymany z rąk Cesarza sprawiał że Hitler czuł się przy nim nieważny i malutki. Jednym słowem Hitler nie lubił konkurencji w tym temacie bohaterów. – Anglicy mają ponad milion ochotników. – Szef Abwehry jednak nie dał się tak łatwo spławić. – Milion? – Hitler uniósł brew. Bardziej był jednak zaskoczony tupetem Canarisa niż usłyszaną od niego liczbą. – Co takiego masz na myśli... Franz? – zapytał Canarisa używając jego drugiego imienia, ponieważ doskonale wiedział iż ten nie znosi tego bardziej niż teściowej. Admirał przełknął zniewagę w skupieniu i postanowił w odwecie znokautować Hitlera precyzją i ogromem materiałów wywiadowczych jakie w tej kwestii z racji urzędu posiadał, licząc iż profesjonalizm i kompetencja wymusi u Wodza należny szacunek dla wywiadu. – Na apel o wprowadzeniu obronnej ochotniczej służby pomocniczej zgłosiło się ponad milion mężczyzn, donoszą agenci. – Doprawdy? – Ochotników zorganizowano na wzór wojskowy. Mają okręgi, sektory, bataliony, kompanie i plutony. Ponadto kandydatów do Local Defence Volunteers 3 wciąż przybywa. Pootwierano magazyny broni z pierwszej wojny światowej i porozdawano im karabiny, bagnety, strzelby myśliwskie, stare rewolwery i granaty. Robotnicy rolni posiadają piki, halabardy, gospodarskie widły... – Dość. – przerwał mu Hitler zmęczonym tonem. – Powiedzcie mi admirale, czy po to doimy przemysłowców i wydajemy trzydzieści milionów marek rocznie na szkolenie agentów wywiadu, aby dostarczali nam informacji o jakiś przeklętych wieśniakach i ich gospodarczym sprzęcie? – To nie tak, Mein Fuhrer. – zaprotestował Canaris czując, że mu bezpowrotnie ulatuje wątek. – To, co Anglicy posiadają na lądzie, to NIE JEST wojsko, do diabła! – rozległo się trzaśnięcie pięścią w biurko a głos Wodza szybko przekształcił się we wściekłe krzyki. – Nie mają na Wyspach artylerii ani sprzętu zmechanizowanego! To wszystko zostało panicznie porzucone we Francji na plaży! To co mają w chwili obecnej to tylko jakaś niewarta wzmianki cholerna, parszywa, ludowa partyzantka tkwiąca jeśli chodzi o wyposażenie w średniowieczu! To banda upośledzonych rybaków i górali! To czym oni obecnie dysponują, dwie nasze dywizje pancerne zjedzą sobie na śniadanie, bo na obiad będą już w Londynie! Wiem to doskonale i bez pańskiego, przeklętego wywiadu! – Przepraszam Wodzu. – Royal Navy, to jednak jest zupełnie inna sprawa. – ciągnął dalej Hitler już po rozgrzewce wstępnej. – Czy wiadomo już, co dokładnie wydarzyło się 3 lipca? – zapytał patrząc przenikliwym wzrokiem na wielkiego admirała Kriegsmarine Ericha Readera. – Mein Fuhrer, wywiad potwierdził nasze wcześniejsze podejrzenia, że to z rozkazu Churchilla brytyjska marynarka wojenna uniemożliwiła nam zajęcie francuskiej floty w porcie Mers El Kabir koło Oranu. – ten odparł. – Churchilla? – Tak jest, Mein Fuhrer. – Znowu ten cholerny grubas. – Hitler westchnął. – Po zwycięstwie zajmiemy się nim odpowiednio. Każę go wypchać i postawić pod jakimś parasolem na dziedzińcu Kancelarii. Będzie miał dobre miejsce, tuż obok Stalina. Jak, do diabła przekonał on Francuzów żeby przeszli na ich stronę? Przecież to urodzeni kolaboranci i prawie nasi sojusznicy! To przecież było od cholery okrętów! Okrętów, które miały być nasze! Żądam natychmiast szczegółowych wyjaśnień! – kącik ust okrasiła Hitlerowi pierwsza kropla piany. – Dokładnie mówiąc, – zaczął Reader. – eskadra francuska w El Kabirze liczyła cztery okręty liniowe, jeden lotniskowiec, sześć niszczycieli oraz kilkanaście okrętów podwodnych i ścigaczy. Niestety, ich dowódca otrzymał od Churchilla ultimatum: walczycie u boku Royal Navy lub natychmiastowe unicestwienie. Brytyjskie ultimatum zostało odrzucone więc Royal Navy częściowo zniszczyła eskadrę. Zginęło prawie 1300 francuskich marynarzy... – Mniejsza z nimi skoro nie umieli pływać, do cholery! – przerwał mu Hitler. – Co z eskadrą, Erich? Co się stało z eskadrą? – Po terminie brytyjskiego ultimatum były to już właściwie niedobitki a nie eskadra. Niedobitki, które uszły zagładzie uciekając do Tulonu. O tym jednak, wywiad nam już nie powiedział w porę. Pozyskanie natomiast jednostek floty francuskiej dla Royal Navy w Dakarze, Aleksandrii i na Martynice poszło już Churchillowi dużo łatwiej. Francuscy marynarze nie stawiali oporu deklarując chęć wzięcia udziału w dalszej walce z naszymi wojskami... – Wystarczy. Ich marynarka wojenna ma się zatem dobrze panowie i mogłaby co nieco pokrzyżować realizację operacji Seelowe... – W chwili obecnej to nie ulega już wątpliwości. – potwierdził Canaris. Hitler spojrzał na niego ciężko. Nic jednak nie powiedział. Zamiast tego ciągnął dalej pragnąc wpierw dokończyć swe rozumowanie. – Przyparty do muru RAF, zapewne też nam stawi czoła. – Hitler zamyślił się opierając się obiema rękami o dębowy stół i leżącą na nim mapę. Ile im zostało samolotów, po pogromie we Francji? – Około siedmiuset. – rzucił z drugiego krańca stołu Goering. – To są ich wszystkie resztki, Mein Fuhrer. Hitler ponownie pochylił się nad mapą. Pochylony nad nią analizował przez chwilę w milczeniu sytuację. – Chciałbym... – zaczął Canaris, lecz natychmiast zamilkł uciszony jego uniesioną dłonią. – Zrobimy tak, Hermann. – Hitler zwrócił się do Goeringa po imieniu. – Wykonaj jakąś sprawną ofensywę przeciw Anglii aby ją odpowiednio zmiękczyć przed wkroczeniem wojsk lądowych von Rundstedta. – Jak sprawną? – ten zapytał zwięźle. – Nagły i miażdżący atak w celu zniszczenia brytyjskiego lotnictwa w powietrzu i na ziemi. Aby wszystko się odbyło zgodnie z zasadami fair play weź ze dwa tysiące naszych samolotów i dokończ tę smutną robotę, którą spieprzył wywiad. – Rozumiem. – Oraz przy okazji, zniszcz bazy zaopatrzenia RAF, zakłady remontowe, wytwórnie sprzętu lotniczego i fabryki broni przeciwlotniczej. Zaplanuj tę ofensywę i wykonaj niezwłocznie. – Rozkaz! Wybombardujemy Anglię z tej wojny, Mein Fuhrer. – Goering trzasnął kopytami, po czym skinął głową odmeldowując się z narady. – Oto mój człowiek! – pomyślał Hitler z zadowoleniem. – Po uzyskaniu panowania w powietrzu, – ciągnął już po jego wyjściu. – Luftwaffe zbombarduje flotę brytyjską w angielskich portach i na kanale La Manche żeby się w pobliżu naszych portów nie snuły jakieś konwoje, potem zniszczy ich składy sprzętu wojennego, paliw, magazyny żywności i zafunduje Jej Królewskiej Mości taki kryzys gospodarczy, że za kilka tygodni przeterminowany chleb w konserwach będzie w Anglii rarytasem. – Świetna myśl, Mein Fuhrer. Zdecydowana akcja skłoni wreszcie Anglię do rokowań. – podchwycił Stumpff. – Nie będzie żadnych rokowań, generale. – Nie? – Przecież Churchill jest niezrównanym specjalistą od ultimatum. – wyjaśnił mu Hitler. – A skoro tak, otrzyma ode mnie takie, że się zesra z żalu. Operację Seelowe rozpoczynamy za miesiąc, 15 września, panowie. Po wylądowaniu wprowadzimy w Anglii idealny porządek oraz ład. Idealny. Zdychające z głodu społeczeństwo powita z radością nowy, niemiecki porządek i samo wyda nam królową i tego jej grubego przydupasa. W gabinecie rozległy się ściszone pomruki aprobaty. – A pan admirale, – Hitler zwrócił się do Canarisa. – niech przyciśnie w końcu swoich nieudolnych ludzi jakich mamy u Anglików i zbierze w końcu jakieś pożyteczne informacje. Rozmieszczenie składów paliw, lotnisk i w ogóle brytyjskiego przemysłu ciężkiego. Czy to jasne? – Najzupełniej, Mein Fuhrer. – Wykonać. Kiedy Canaris wychodził z gabinetu Hitler przelotnie obrzucił jego pośladki spojrzeniem. Były rzeczywiście jędrne. Uśmiechnął się w myślach i zakończył posiedzenie. * * * Thompsontown, Mars 30 lipca 2765 – Kwatera Główna Operacji Schmaterling – No dobrze, panowie. – podsumował odprawę van Hold obracając w ich stronę ekran kwantowego wyświetlacza. – Oto współrzędne geograficzne i koordynaty czasowe waszego transferu. Przyjrzyjcie się im uważnie do chwili aż je dobrze zapamiętajcie. Gotowi? – Tak jest. – odparli po sekundzie, kiedy cztery cyfry bezbłędnie zapamiętali. – Na miejscu wykonajcie w stu procentach założenia tej przełomowej misji a rozstrzygniemy w końcu tę nieszczęsną wojnę. – Nowe Hawaje? – ucieszył się Bert zacierając ręce. – Misja w takich letnich klimatach, to rozumiem. – To były ziemskie współrzędne. – sprostował generał. – Miejsce waszego transferu to Londyn, aczkolwiek mimo to, będzie to środek upalnego lata. Czy wszystko pozostałe jest już wystarczająco jasne? – zapytał na zakończenie. – Tak jest, sir. – odparł Imię i przytaknął głową. – Mamy dotrzeć pod te współrzędne, a tam dokładnie o 22.23 czasu lokalnego otworzyć drzwi opatrzone symbolem BH27. – wyrecytował. – Dokładnie. – potwierdził Jong słuchając jego wypowiedzi z najwyższą uwagą. – Jakieś pytania? – rzucił van Hold. – W sumie myślałem... – zaczął Bert nieśmiało. – Co sobie myślałeś, żołnierzu? – zapytał go ciepło generał. – Z całym szacunkiem, panie generale ale to misja dla idiotów. – Co masz na myśli? – To jest zbyt proste, nie uważa pan? Do tego zadania mogliście wysłać jakiegoś debila? – Debila? – Kogoś zaznajomionego z zasadą działania klamki i kompasu. – Naszą rolą było opracowanie jak najprostszego sposobu na zmianę losów tej wojny. – odparł zamiast van Holda profesor. – A to, sam przyznać muszę, jest takim właśnie rozwiązaniem. Skoro więc uważasz, że twoje zadanie jest banalnie łatwe do wykonania, to hm, panowie i panie, – Jong rozejrzał się po pozostałych. – chyba należy uznać to za komplement pod adresem naszego najnowszego oprogramowania, ponieważ to ono wytypowało owe współrzędne oraz ową datę, jako kluczowe dla losów tej wojny. Brawo. Kiedy Jong skończył w gabinecie rozległy się stłumione oklaski oraz uśmiechy. – Żartowniś z ciebie, mój chłopcze. Żartowniś. – kiedy już skończył się śmiać, van Hold przechylił się przez biurko i poklepał Berta z uznaniem po ramieniu. – A zatem? – Jong wzniósł oczy w stronę zegara. – Do boju, panowie. – van Hold poderwał ich z foteli momentalnie poważniejąc. Sam również wstał i z nadal zadowoloną nieco miną nawet odprowadził ich osobiście aż do samej śluzy. Ich wyraźne zadowolenie graniczące z symptomami szczęścia w jakie zapadli, odkąd tylko poznali szczegóły czekającego ich zadania, nieco się skurczyło, kiedy doktor Baddoc dopadł ich tuż przed zajęciem miejsca w transportowcu i obdarował w ramach operacyjnego ekwipunku każdego sprawiedliwie trzydziestokilogramowym stalowym prętem. – Po chuj nam te łomy, rzeźniku? – zapytał go ciepło Ned aż uginając się pod właśnie otrzymanym na drogę ciężarem. Baddoc odwrócił się na pięcie obrażony, wyminął przechodzącą korytarzem Uli i odmaszerował bez słowa mrucząc coś niedobrego pod nosem. – Mogą wam się przydać. – odparła zamiast niego dziewczyna. – Tak mi się przynajmniej zdaje. – uzupełniła. – Jesteś tego pewna? – zapytał ją Bert z niepokojem. – Pamiętajcie tylko o jednym. Pod żadnym pozorem nie wolno wam ich używać w charakterze broni. – Trochę to waży, wiesz ładna? I nie wiem... – Bert nie skończył, ponieważ dziewczyna również odeszła. – No chuj tam. – westchnął Imię zarzucając swojego łoma na ramię. – Może te drzwiczki będą jakieś, czy ja wiem, pogięte czy skorodowane? – Pewnie masz rację. – przyznał Ned. – W końcu kurwa, chyba w tej Centrali wiedzą co robią. – Pewnie tak, ech. – w końcu pogodził się również Bert z trzydziestokilogramowym wyrokiem. Skierowali się do śluzy. Zanim jeszcze na dobre zamknęły się drzwi za nimi, siedzący przy stole obrad usłyszeli jeszcze. – No ale nie tak sobie wyobrażałem służbę w Korpusie. – rzucił głos Neda. – A jak? – zapytał głos Berta. – No wiesz, jakieś trudne misje, super skomplikowany sprzęt prawie niemożliwy do opanowania, losy świata zależne od jednej decyzji. A my co tymczasem? – Co? – Spójrz na nas, idziemy jak jacyś cholerni włamywacze opierdolić robota z napojami, ech... Kiedy agenci już zniknęli w śluzie dyskusję przy stole obrad ponowił generał. – Dlaczego konkretnie w tym momencie czasu rzeczywistego zdecydował się pan na naszą interwencję przeciwko Hitlerowi? – zapytał Jonga. – No cóż generale, to nie ja o tym zdecydowałem tylko oprogramowanie. – No mniejsza o to kto. Dlaczego? – Bitwa o Anglię została uznana przez komputatory za ten kluczowy fragment dziejów, który zmodyfikowany stosunkowo małym nakładem kosztów z naszej strony, będzie w stanie zmienić przebieg zdarzeń i tym samym wynik całej wojny. – Ale dlaczego właśnie Bitwa o Anglię? Niemcy odnosili przecież udane kampanie zarówno wcześniej, jak i później w czasie tamtej wojny. Dlaczego pańskie komputatory wytypowały akurat tę konkretną kampanię? – No cóż, nie wytypowały interwencji we wcześniejszym okresie prawdopodobnie dlatego, ponieważ nie było technicznych możliwości zmontowania przeciwko Niemcom wystarczająco silnej koalicji przed inwazją na Wielką Brytanię. Nie, przy nakładach jakimi dysponujemy, przynajmniej. – Prawdopodobnie? – Niestety, nikt tak do końca nie jest w stanie zrozumieć sposobu myślenia komputatorów białkowych ani pojąć choćby z grubsza jakimi one drogami dochodzą do swych wniosków. Nikt. Stąd właśnie moje głębokie przekonanie, że to, co o tych powodach mogę powiedzieć muszę poprzedzić słowem prawdopodobnie, ponieważ są to raczej domysły niż absolutna pewność. – Czy chce pan powiedzieć że możemy mieć z powodu braku pewności, jakieś powody do zmartwienia? – Skądże, generale. Dopóki wszystkie analizy są bezbłędne i zawsze, powtarzam zawsze w przeszłości się sprawdzały nie ma powodu do obaw, prawda? – Komputatory jeszcze nigdy nie zawiodły? – Nigdy. – A to, co wyprognozowały zawsze się sprawdzało? – Zawsze, aczkolwiek pewności nigdy nie ma stuprocentowej. – No więc dobrze, profesorze. – mimo wszystko odetchnął van Hold. – To niech mi pan jeszcze powie jedno. – Tak? – Dlaczego interwencja nie została zaplanowana na okres późniejszy? – Późniejszy okres w ogóle nie wchodził w rachubę. Było tak przede wszystkim z dwóch ważkich względów. Po pierwsze, po rozgromieniu alianckich wojsk lądowych pod Dunkierką i zajęciu Wysp Brytyjskich wraz z ich potencjałem morskim, przemysłowym i tanią siłą roboczą, Niemcy tak mocno stanęli na nogach, że stali się nawet dla nas nietykalni. – Jak to? – III Rzesza stała się zbyt wielką potęgą gospodarczą na to, aby już można było na całej kuli ziemskiej znaleźć dla niej przeciwwagę. I to nawet gdyby wszyscy inni się przeciwko niej, za naszymi oczywiście staraniami, jak jeden zmówili. Ponieważ, i tu powód drugi, Niemcy położyli swoją silną rękę również na brytyjskich koloniach. Po upadku Anglii pod koniec 1940 roku weszli w posiadanie olbrzymich terytoriów w Europie, Indiach i Afryce stając się samowystarczalnym jeśli chodzi o żywności i surowce mineralne, największym i najpotężniejszym w całych dziejach potężnym imperium z prężną gospodarką wojenno przemysłową. – Więc, Bitwa o Anglię? – Właśnie. – Jak zatem wyglądać będzie już zmodyfikowana naszą operacją historia według pańskiego oprogramowania? – Jeśli nasza operacja się powiedzie, muszę na początku dodać jeśli, – Jong zaznaczył. – Niemcy nigdy nie zdobędą Anglii, ani nawet żadnego przyczółka na Wyspach i nie rozpoczną tym samym inwazji lądowej. Bez Wielkiej Brytanii natomiast oraz jej posiadłości nie będą w stanie wygrać wojny. Jedna nasza drobna interwencja i losy wojny się odmienią. – Tak po prostu? – wtrącił Baddoc. – Łatwo, lekko i przyjemnie. – odparł Jong z uśmiechem. – No dobrze. – doktor jakoś przyjął jego optymizm do wiadomości. – Niech mi pan jeszcze powie, po co kazał pan dla naszych chłopców przygotować takie ciężkie łomy? Jong uśmiechnął się pod nosem, wstał od stołu i nie tylko doktorowi ale wszystkim powiedział po co to zrobił. Kiedy skończył mówić głos zabrał generał. – Normalnie aż mi się nie chce wierzyć, że na losy świata można wpływać sobie tak po prostu. Chyba miał rację. – Kto? – Jeden z naszych chłopców, mówiąc że to banalna misja dla idiotów. – wyjaśnił generał. – To naprawdę nie do pomyślenia, że możliwe jest aż tyle jedną, prostą misją. – Co do jednej zgoda, ale misji naszych chłopców nie określiłbym mimo wszystko prostą lub banalną. – stwierdził Jong z tajemniczą miną. – Co ma pan na myśli? – No cóż, to nieco skomplikowane... – No dalej. – zachęcił go Baddoc widząc jego wahanie. – No dobrze, spróbuję. Mówiąc że przeciwko Niemcom nie byłoby w stanie znaleźć przeciwwagi zdolnej się przeciwstawić miałem na myśli również okres nieco wcześniejszy niż nasza interwencja. – Czyli? – Hm, to może wydać się troszeczkę dziwne, przynajmniej z początku... – Do rzeczy, do rzeczy, profesorze. – ponaglił go generał. – Postanowiłem, że przed inwazją na Wielką Brytanię niegłupio byłoby dodać Niemcom sojusznika gotowego pomóc przy bombardowaniach. W gabinecie zapadła grobowa cisza. – Jong, do jasnej cholery, czy Rada za mało panu płaci, że zaczyna pan działać przeciwko nam ale za to bez naszej wiedzy? – zdenerwował się van Hold. – O ile mi wiadomo, nigdy nawet przez moment nie braliśmy pod uwagę takiego wariantu. Proszę się natychmiast wytłumaczyć z tego co pan zrobił! Co to za sojusznik i dlaczego ja nic o tym nie wiem, do cholery? – Włochy. A nie wie pan zapewne dlatego, ponieważ ten czynnik postanowiłem umieścić w kampanii brytyjskiej dosłownie w ostatniej chwili. – Jak? – Wywierając umiejętnie spreparowany nacisk na Mussoliniego z pomocą jego kochanki. – O czym pan gada, do licha? – Kochanka zdecydowała się przedstawić mu obraz niesamowitej i niepowtarzalnej szansy jaką straci, jeśli nie wykorzysta klęski Anglii przyłączając się do jej wykończenia. To było stosunkowo proste, ponieważ Clara Petacci, bo tak miała kochanka na imię, korzystała regularnie z usług wróżki. Madame Futuro. Wystarczyło więc przekazać wróżce bukiet róż skropionych przez nas odpowiednio i ta zaczęła wymiotować tygodniami. Wymiotując, odwołała oczywiście wszystkie swoje spotkania, w tym również te z kochanką Mussoliniego a wówczas my w jej imieniu wykonaliśmy telefon do kochanki posługując się jej podrobionym głosem. Telefonicznie przekazano Clarze, że madame ze względu na stan zdrowia osobiście nie wróży ale rozmowa przez telefon to zupełnie co innego. Clara łyknęła przynętę i się zgodziła na horoskop za pomocą telefonu. W rozmowie przekazano jej niezwykle pomyślne wróżby dotyczące hm, kogoś bardzo bliskiego, pod warunkiem, że ten ktoś podejmie odważną decyzję zanim Saturn zmieni korzystną opozycję w stosunku do Urana... – Nie obchodzi mnie co za stek bzdur jej pan opowiedział, tylko po co, do diabła pan w ogóle coś takiego zrobił? – Intuicja, generale. To był impuls chwili. – Intuicja? No kurwa, dobre sobie. Niech mi pan wyjaśni to jeszcze raz, bo naprawdę sam już nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Czy zamiast zmiękczyć Szwabów by przegrali wojnę, postanowił pan obdarować ich działającym przeciwko nam sojusznikiem? – I tak i nie. – odparł Jong. – Co do diabła ma znaczyć ta kretyńska odpowiedź? – Włochy sojusznikiem Niemców są. No trudno, stało się i to na pewno nie ulega obecnie żadnej wątpliwości. Ale czy działać będą przeciw nam? No... tutaj mógłbym z panem generale, parę godzin dyskutować. Po prostu, jeśli moje obliczenia sprawdzą się może się okazać, że udział Włochów w inwazji na Anglię będzie w naszej operacji czynnikiem decydującym. Pomyślałem więc, iż niezależnie od tego co zdziałają nasi ludzie, plan B również nie zaszkodzi. Przerobieniu Mussoliniego przez kochankę a tej wcześniej za pomocą wróżki, nadałem kryptonim BOA i uważam... – Od Bitwy o Anglię? – domyślił się Baddoc. Jong z uznaniem pokiwał mu głową. – Dosyć tego! – przerwał im generał, po czym zwrócił się do pozostałych. – To ja tu jestem od kryptonimów i nie wiem jak wy, ale ja nie rozumiem już niczego. Ale jedno jest pewne, im dłużej się tą sprawą zajmuję, tym mniej o niej wiem, do kurwy nędzy! – Proszę się tak nie denerwować, panie generale. – Uli postanowiła co nieco udobruchać van Holda, ponieważ jako asystentka profesora widziała jego obliczenia dotyczące Włochów, a poza tym miała swój maleńki udział w telefonicznej rozmowie jaką przeprowadziła z Clarą Petacci udając madame Futuro. – Mam się nie denerwować, tak? – zapytał generał. – No to niech mi ktoś w końcu powie, dlaczego nie jestem do końca poinformowany i to w najważniejszych, kurwa kwestiach? Na to pytanie nikt nie udzielił generałowi odpowiedzi. – Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nasi chłopcy niczego w terenie nie spierdolą ani nie będą działać na własną rękę, choć biurko mi świadkiem, nawet sobie nie wyobrażam co takiego można by spieprzyć przy tak banalnie prostym i zrozumiałym nawet dla debila zadaniu. Zarządzam przerwę, bo muszę się czegoś napić z tych nerwów, tak mnie pan wkurwił profesorze. Po prostu muszę to zrobić i to zaraz z rana. Van Hold następnie wstał i udał się z gniewną miną do swojego prywatnego gabinetu. * * * Berghof, Niemcy 24 sierpnia 1940 – Kwatera główna Hitlera – Jak postępy przy wybombardowaniu? – Hitler zapytał Goeringa. – Doskonale, Mein Fuhrer. Doskonale. – Przeciąga pan strunę mojej cierpliwości, Goering. Miał pan skończyć z ich lotnictwem niemal dwa tygodnie temu. Von Rundstedt w portach czeka na rozkaz wypłynięcia. Proszę o wyjaśnienia. – Wszystko przebiega zgodnie z planem, Mein Fuhrer. Planem, zmodyfikowanym nieco przez pogodę i niebawem uzyskamy całkowite panowanie na brytyjskim niebie. – Konkrety, daty, liczby proszę. – Ich lotnictwo w obecnej chwili niemal nie istnieje, a te nieliczne samoloty, najwyżej kilkadziesiąt, które się przed nami chyłkiem pochowały zmuszone są startować z dróg i łąk, ponieważ ich lotniska dosłownie nie istnieją. Mein Fuhrer, melduję uroczyście, że brytyjskie lotnictwo właśnie zdycha i to mimo nieprzychylnej od samego początku pogody. Jeszcze tym tygodniu zakończymy oczyszczanie Kanału z konwojów i Wehrmacht będzie mógł odwiedzić królową. – Pięknie Hermann, pięknie. – Hitler był wniebowzięty. – Kiedy więc dokładnie się z nimi rozprawisz, tak żeby wojska lądowe mogły w końcu bezpiecznie przejść przez ten cholerny Kanał? – Dziś w nocy zamierzam wysłać nad ujście Tamizy najpotężniejsze uderzenie bombowe w dziejach świata. Nad tamtejsze, ostatnie sprawne lotnisko i port wojenny, który nam najbardziej w inwazji przeszkadza poleci kilkanaście grup uderzeniowych, w sumie pięćset bombowców. To myślę, ten ich RAF a raczej jego resztki, ostatecznie już wdepcze w ziemię o ile nie skłoni Anglii w ogóle do poddania. – Raczej to pierwsze, ale mimo wszystko wieści są doskonale. Coś jeszcze? – zapytał widząc, że Goering ma jeszcze coś do dodania. – Tak, Mein Fuhrer. Przed godziną dzwonił Mussolini. – O, stary dobry Duce się przypomniał. Co u niego? Gratulował? – Niezupełnie. Zaproponował wysłanie do nas korpusu ekspedycyjnego lotnictwa z odsieczą. – Że, co proszę? Odsieczą? – Mein Fuhrer, on naprawdę tak to nazwał. Stwierdził dosłownie, że skoro Luftwaffe poniosła tak poważne straty, on jako sojusznik nie może bezczynnie przyglądać się naszym wysiłkom wojennym. – Nie, proszę nie mów mi, że tak powiedział? – Dosłownie. Poza tym oznajmił też, że udział w ostatecznym zwycięstwie u boku Rzeszy jest jego historycznym obowiązkiem... – Do rzeczy. – czoło Hitlera przecięła głęboka bruzda. – Słowem, Mussolini chce nam przysłać trzysta swoich najnowocześniejszych samolotów w ramach sojuszu. – Z odsieczą? – upewniał się Hitler. – Dokładnie tak to określił. – Kiedy jest już praktycznie po wszystkim? Goering wzruszył ramionami. Na dłuższą chwilę zapadła cisza w gabinecie. Po minucie Hitler pierwszy się odezwał. – To przebiegły lis. – stwierdził z uznaniem. – Zawsze go podziwiałem a teraz muszę przyznać znowu udało mu się mnie zaskoczyć. – Tak pan sądzi Wodzu? – Hermann, kiedy się nad tym dobrze zastanowić, jego nagła chęć pomocy staje się prosta i zrozumiała dla każdego. Duce, kiedy szala zwycięstwa już się na naszą korzyść ostatecznie przechyliła, pragnie bezpośrednio uczestniczyć w pokonaniu przeciwnika. To całkiem sprytne. Do diabła! – Ale po co uczestniczyć i narażać? Walka przecież nie leży we włoskiej naturze... – Czy to Duce będzie walczył z Anglikami? – No nie osobiście. – Oczywiście, że nie. Więc kto taki? – Jego ludzie. Piloci. – Doskonale. A kto będzie miał po zwycięstwie lepszą pozycję przetargową przy podziale angielskiego tortu? Piloci? – Do diabła, Duce! – Tak Hermann, otóż to. – Hitler pokiwał głową. – Czy mam zatem odrzucić tę jego hm, ofertę pomocową? – Niestety ale nie możemy tego zrobić. – odparł Hitler ze szczerym żalem i zaraz dodał. – No cóż, zadzwoń do niego i przyjmij jego ofertę. – Czy ja dobrze pana zrozumiałem, Mein Fuhrer? To przecież ograniczy nasze... – Tylko pamiętaj Hermann, bez poufałości i zbyt wielkiego entuzjazmu. Jeśli Duce tak bardzo chce nam pomóc, niech pomoże ale bez przesady z podziękowaniami. – Rozumiem. – stwierdził Goering chociaż nie rozumiał. – Włochów, jak już przybędą przywitaj z wielką pompą, upij, umieść gdzieś, gdzie nie będą mogli narobić za dużych strat a potem przydziel im najlepsze miejscowe kobiety i wino. Może, kiedy będą się dobrze bawić nie napsują nam za bardzo sytuacji na froncie. A jeśli wytrzeźwieją i się już tak bardzo uprą żeby nam pomagać w walce, wychwal pod niebiosa ich patriotyzm, zrób z tego kronikę filmową, obdziel orderami i... przydziel jakieś nieważne cele w Anglii i pozbawione ryzyka zadania. Tylko pamiętaj o jednym Hermann, ponieważ to będzie najważniejsze w twoim zadaniu. – Tak? – Żaden z Włochów, dosłownie żaden, nie może nam tu zginąć, rozumiesz? – Rozumiem. – Nie rozumiesz, więc tłumaczę. Jeśli żaden z nich nie zginie, nie będzie ofiar. A jeśli zaś nie będzie ofiar, nie będzie włoskiego udziału w zyskach przy dzieleniu Anglii. Tylko tak w obecnej sytuacji możemy wymanewrować z niej Mussoliniego. Nie kłam więc tylko odpowiedz szczerze, czy mnie w końcu zrozumiałeś jak należy? – Teraz wszystko jasne, Mein Fuhrer. – odparł Goering. – Mam nadzieję. – rzucił Hitler. Goering uśmiechnął się pobłażliwie i dodał. – Osobiście zatroszczę się, aby Włochom podczas pobytu u nas niczego co najlepsze nie brakowało. Goering obiecując to Hitlerowi, nie wiedział jednak że Włosi sami potrafią doskonale się zatroszczyć o siebie. Jego pełen lekceważenia dla włoskiego NADEJŚCIA wyraz twarzy, świadczył jednak wyłącznie o bagatelizowaniu sprawy. * * * Rzym, Włochy Opowieść o Luigim część I Radosna, a w niej: zwiastowanie, narodzenie, nawiedzenie, odnalezienie i ofiara. O wpół do siódmej rano, w chwili gdy do rozstrzygającego o kampanii brytyjskiej nalotu Luftwaffe, rozpoczęto już tankowanie samolotów i przeładunek bomb z przybywających całymi tuzinami pociągów, w pewnym rzymskim mieszkaniu błogą ciszę przerwał dzwonek telefonu. Śpiący w łóżku człowiek nawet się nie spodziewał, jak bardzo trudny dzień, a właściwie przedpołudnie w związku z telefonem już na niego czeka. Otworzył oczy i uniósł nieco głowę z niepokojem rozglądając się wokoło, ponieważ brzęczyk był tak denerwujący, że go w jednej chwili rozbolała głowa. Żaluzje były opuszczone toteż mu nie ułatwiały rozglądania. Mimo półmroku, wkrótce dostrzegł śpiącą jeszcze smacznie kurwę ponieważ była obok, walające się po podłodze butelki po winie, gdyż one również były niedaleko oraz kilka wtopionych w dywan niedopałków, których przysiągłby że jeszcze wczoraj tam nie było. Ze względu na odległość nie był pewny czy tkwią w dywanie na pewno, czy jest to jedynie złudzenie optyczne spowodowane żaluzjami ale odłożył problem na potem, ponieważ w następnej chwili zlokalizował również irytujący go dzwonek. Wyciągnął rękę i przyłożył słuchawkę do skacowanej głowy. – Czego? – warknął bo był w złym nastroju. – Porucznik Luigi Tenente? – Tak. – Pałac prezydencki. Duce pragnie pana widzieć. W jednej chwili wyprostował się. – Du... du... du...? – usiłował wykrztusić macając chaotycznie ręką w poszukiwaniu zaginionych papierosów. – Duce. – podpowiedział mu łagodnie głos kobiety. – Mnie? Dlaczego? Nic nie zrobiłem. – Słucham? – Znaczy, przecież ja go nie znam nawet. – Nie zna pan naszego Wodza, poruczniku? – Znam... znaczy nie osobiście... – Więc pan pozna. – odparła kobieta. – Duce osobiście tego pragnie. Pan odmawia? – Skądże. To jest, kiedy? – gdy z grubsza ochłonął zapytał ją zwięźle, jak przystało na oficera. – Proszę zameldować się o dwunastej. Duce będzie pana oczekiwał. – O dwunastej? – Osobiście. – Tak jest, będę osobiście. – Duce będzie oczekiwać pana osobiście. – wyjaśnił głos w słuchawce. – Pan ma być u niego o dwunastej. – Tak jest, rozumiem. Duce czeka osobiście a ja mam być...? – Duce dopiero będzie czekał. Teraz tego nie robi. W tej chwili je w pałacu śniadanie. A pan ma przybyć o dwunastej. – Osobiście? – upewnił się Luigi. – Oczywiście. – Do pałacu? – Nie, porca madonna! Duce o jedenastej, jak w każdą niedzielę będzie z balkonu swojego apartamentu wygłaszał przemówienie. Czy pan poruczniku nie wie o tym? – głos nagle zrobił się odrobinę jadowity. – Nie. To znaczy tak. Oczywiście że kocham Wodza i go znam, znaczy jego przemówienia. Chodziło mi o to... – Więc proszę tam być. – stwierdziła kobieta z naciskiem. – Czyli, że jak? – Nie jak, tylko gdzie. – Więc gdzie? – W jego apartamencie. – Tak jest, godzina dwunasta, apartament w...? – Na Piazza Venezia. – kobieta w słuchawce westchnęła. – No przecież mówię. – Proszę po prostu tam być, poruczniku. – głos w słuchawce przez chwilę rozpaczliwie się załamał przybierając coś na kształt szlochu. – Będę, tylko...? – Tylko, co? – kobieta jęknęła. – Chwileczkę, muszę zebrać myśli. – Luigi zagrał na zwłokę w poszukiwaniu czegoś do pisania. Odwrócił się jak błyskawica i zaczął macać. Wymacał popielniczkę, potem papierosy, przez chwilę w związku z nimi się ucieszył, potem namacał kurwę, lecz ona również się nie nadawała do pisania. – Chwileczka minęła. – oznajmił mu głos z już nieco bardziej załamanym brzmieniem. – Wie pan co, poruczniku? Chyba będzie najlepiej jak sobie razem wszystko od nowa, powolutku powtórzymy, zgoda? – Tak jest, zgoda znaczy. – Duce, tuż po dzisiejszym przemówieniu ma zamiar osobiście się z panem spotkać. Na Piazza Venezia o godzinie dwunastej. Rzecz jasna w jego apartamencie. Czy wszystko już zrozumiałe? – Oczywiście. Spotka się po przemówieniu bo teraz je śniadanie. – To nie ma nic do rzeczy! – kobieta w słuchawce zawyła tak głośno, że aż się kurwa przebudziła. Luigi obrzucił ją kontrolnym spojrzeniem i przekazał gestem aby dalej spała. Następnie syknął ze złością do słuchawki, bo jemu również zaczęły puszczać już nerwy. – Przecież sama pani mówiła, że Duce jest teraz w pałacu i... – Wiem doskonale, co takiego mówiłam. – głos w słuchawce już się najwidoczniej zebrał w sobie, ponieważ na powrót był miły i opanowany. – Pytaniem jest, czy pan to wie? – Oczywiście, pfff. – rzucił Luigi do słuchawki z prychnięciem, którego nie powstydziłby się papież podchwytliwie spytany o to czy zna ze dwie kolędy. – Pałac, znaczy apartament, godzina dwunasta na Piazza. – Piazza Venezia. – natychmiast go poprawiła. – Mam powtórzyć jeszcze raz, czy pan już zapamięta? – No wie pani! – Doskonale. Proszę zatem się nie spóźnić, poruczniku. – odparł głos po czym z głośną ulgą się rozłączył. Luigi usiadł na łóżku i rozejrzał się spojrzeniem człowieka, któremu bardzo czegoś brakowało. Po krótkich poszukiwaniach zdjął z kurwy swój zegarek, założył go, skontrolował godzinę, po czym rozluźnił się kiedy zdał sobie sprawę, że ma jeszcze mnóstwo czasu. Kopniakiem zbudził kobietę, uregulował należność, potem wygonił ją i przystąpił do starannej toalety. Porucznik Luigi Tenente był typowo typowym Włochem, w stopniu jakże by inaczej, lotniczego porucznika. Dwadzieścia siedem lat, sto czterdzieści jeden centymetrów wzrostu w mundurze i obuwiu, śniada cera oraz kompletne łysa głowa, która była łysa, bo raz, że lekarstwo na rzeżączkę ubocznie kiedyś zadziałało i dwa, gdyż miał pyskatą żonę, która go systematycznie zdradzała, w dodatku w przeważających razach z pułkowym kapelanem, co między innymi sprawiło, że już dawno odwrócił się był od Boga i wszystkich kościołów. Miał również dwoje otyłych dzieci, które wrzeszczały na niego i siebie nawzajem od świtu do nocy a podkreślić należy, iż niezwykle wcześnie wstawały. Oprócz dzieci posiadał też, jeszcze bardziej otyłą i rozhisteryzowaną teściową, która o rzekomo nieudanym i zmarnowanym życiu swojej córki gorliwie acz regularnie mu przypominała, oraz psa, który chociaż był podobny do niego, czyli kompletnie wyleniały, nie lubił wyłącznie jego w czym było coś niewytłumaczalnie perfidnego i w związku z tym zawsze mu sikał do butów, kiedy tylko Luigi w domu się pojawił na przepustce lub jakimś urlopie. I właśnie ze względu na psa Luigi pewnego dnia przestał się w domu pojawiać w ogóle. Wynajął po drugiej stronie miasta mieszkanie, w którym nie było teściowej, psa i kubek w kubek podobnych do kapelana dzieci i oddał się całkowicie wojskowej karierze, czyli służbie Siłom Powietrznym Italii, czyli piciu, śpiewaniu i kopulacji z czym się tylko i kiedykolwiek dało. Mimo aż tak wielu przeciwności jakie mu przewrotne życie stworzyło, Luigi zapewne przetrwałby tamtą wojnę jak wielu innych Włochów przetrwało. Jednak pewnego mrocznego dnia w jego istnienie oprócz kapelana zaczęli ingerować również Goering z Hitlerem, a tego nie przetrwałaby już większość Włochów. No ale Luigi nie był jak większość, powiedzmy to szczerze. Luigi był twardszy, ponieważ był pełnokrwistym Sycylijczykiem. Był twardym jak skała człowiekiem honoru więc obaj niemieccy panowie tylko w niewielkim stopniu zmieniali układ sił przeznaczenia w stosunku do niego. Niestety ale z drugiej strony są również twardości granice. I pewnego dnia do nachalnej ingerencji w życie Luigiego zabrał się również Duce bez ceregieli. To wykluczyłoby z gry nawet mafiosów, co Duce udowodnił likwidując mafię swojego czasu. I chociaż Luigi był twardszy niż mafia, jego ścieżkę życiową mieli w pewnym momencie przeciąć również marsjańscy agenci. To wyglądać zaczynało już niezbyt ciekawie, ale mówiąc uczciwie nie beznadziejnie, bowiem Luigi był również ciężkim do wykończenia z natury, sycylijskim góralem. Jednak czekało go coś jeszcze, o czym nie wiedział, mianowicie spotkanie z piekielnym rolnikiem a tego, prawdopodobnie nie przetrwałby już żaden mieszkaniec Półwyspu Apenińskiego. Nawet twardszy od mafii, trudny do zajebania rodowity sycylijski góral i człowiek honoru w jednej osobie. Słowem, gdyby Luigi wiedział co niebawem w przyszłości go czeka, z pewnością by zrobił co tylko w ludzkiej mocy by swoje życie naprawić lub chociaż podreperować. Co takiego? Cóż, warianty są różne. W jednym z najbardziej prawdopodobnych pewnie by zabił teściową psem lub odwrotnie, pobił sprawiedliwie żonę oraz dzieciaki i wysłał kapelana do piekła, aby naprawić chociaż tyle zła i zapewne spróbowałby potem przeżyć swe życie na gruncie rodzinnym beztrosko oraz szczęśliwie, zupełnie jak reszta obywateli. Jakie by jednak nie były warianty Luigi nie znał ich, ponieważ niestety nie wiedział tego co my wiemy. Życia więc nie naprawił i wojny nie przetrwał tym samym. Oto więc pełna wewnętrznego smutku i filozoficznej głębi, pouczająca historia porucznika Luigiego Tenente, rodowitego Sycylijczyka o przydomku Pogromca Gladiatorów z racji tej, że cztery takie maszyny zestrzelił w swojej abisyńskiej karierze pilota, stając się mimowolnie pupilkiem Benito Mussoliniego. Będzie to opowieść o szaleńczej odwadze, wojennym bohaterstwie i poruczniku, który się rolniczym, dwupłatowym Gladiatorom, nigdy ale to nigdy nie kłaniał. Opowieść ta, mówiąc o problemach bliskich nam wszystkim niesie wartości nieprzemijające, ze wszech miar współczesne i uniwersalne. Sytuacje w niej przedstawione mogą się przecież przydarzyć każdemu. Z zupełnie podobnymi sami również spotykamy się na codzień. Dramat Luigiego za każdym razem do głębi wzrusza nas od nowa swym pełnym poezji klimatem opowiadając o kłopotach rozdartego wewnętrznie człowieka beznadziejnie  zagubionego w bezdusznej, faszystowskiej rzeczywistości. Opowieść ta w naturalny sposób przedstawia czytelnikowi rozterki wewnętrzne skrzywdzonej jednostki, która przemocą wyrwana ze swojego naturalnego środowiska a następnie na siłę wcielona do wojska i tam wykształcona w lataniu, nie zostaje pasterzem ani nawet parobkiem jak każe rodzinna z dziada pradziada tradycja, lecz mimo to próbuje się jakoś odnaleźć i przystosować w nowej dla niego, okrutnej, wojennej rzeczywistości. Ujrzymy historię człowieka, który w spektakularny i chwytający za serce sposób radzi sobie ze stresem i piętrzącymi się przeciwnościami, jakie tylko niesie niesprawiedliwe życie. Człowieka, który z uporem godnym najwyższego uznania w imię swoich zasad i najwznioślejszych wartości walczy, (na swój sposób) z podłym, pozbawionym jakiegokolwiek humanitaryzmu wrogim wolnym ludziom ustrojem. Człowieka wreszcie, który w walce o swą godność konsekwentnie i na przekór wszystkiemu uparcie toczy przydzieloną mu przez życie osobistą kulkę gnoju. Opowieść o Luigim 5 jest liryczną opowieścią o małym wielkim człowieku, który odważnie staje do nierównej walki przeciwko systemowi. Przedstawiona w opowieści jego, jakże trudna, pełna znoju i udręki podróż jest symbolem nieustannej walki dobra ze złem. A może zła z mniejszym złem? Lub mniejszego zła z dobrem? No w każdym bądź razie podróż Luigiego jest na pewno symbolem.4 Za dziesięć siódma Luigi otworzył okiennice, szpetnie sklął mleczarza, ponieważ kogoś musiał a tylko jego miał w zasięgu wzroku kiedy ten lepszy wariant z niedopałkami w dywanie okazał się nieprawdziwy, potem wchłonął porcję obelg od niego, ponieważ tamten się bezczelnie odszczekał, a następnie poszedł do łazienki i przystąpił do golenia. Za osiem siódma było już po wszystkim a dwa okrwawione włosy leżały na umywalce usunięte z nosa razem z cebulkami i kawałkiem śluzówki, która też się na pincetę przypadkowo załapała. Policzków mu się zarost nie imał toteż przetarł je zwilżonym ręcznikiem. Upaprał ręcznik we krwi więc zajrzał do kibla, gdzie zatamował krwawienie toaletowym papierem, którego nie pożałował wypychając porządnie swoje nozdrza. Następnie poszedł do kuchni a tam zrozpaczony stwierdził że kawa się jakoś dziwnie lecz nagle skończyła. Rzucił więc bezużytecznym czajnikiem przez okno w mleczarza i bezzwłocznie wyszedł z domu drzwiami po drugiej stronie budynku. Za pięć siódma był na zewnątrz tylko dwa razy przewracając się na pogrążonej w mroku klatce schodowej. Na ulicy obrzucił najbliższą okolicę długim, przenikliwym spojrzeniem. Ponieważ nie dostrzegł w niej nic podejrzanego oddał się gruntownej analizie swojego położenia. Bardzo głęboko nabrał powietrza, skoncentrował, starannie oparł o pomarańczowe drzewko lewym ramieniem i przymknął oczy aby lepiej widzieć mapę miasta jaką miał zanotowaną w głowie. Apartament Wodza znajdował się na Piazza Venezia, doskonale to pamiętał i ta dziwka niepotrzebnie tylko krzyczała. Był to więc jego punkt docelowy znajdujący się w centrum Rzymu. On natomiast znajdował się w dzielnicy Trastevere. Szybko przeanalizował połączenia z punktu A do punktu B i wyszło mu, że ma do pokonania niemal całe miasto. No przynajmniej większą połowę. To go odrobinę zmartwiło ale rozchmurzył się kiedy zdał sobie sprawę, że ma na pokonanie tej drogi całych pięć godzin czasu. – Bułka z masłem. – powiedział do siebie kierując się do najbliższej kawiarni napić najpierw kawy. Zapomniał jednak otworzyć oczu i uderzył głową w drzewko ale na szczęście łysina zamortyzowała uderzenie. – Maledetto, porco dio, figlio di puttana. – śpiewnie pomrukując pod adresem drzewka, okrążył je w bezpiecznej odległości, potem truchcikiem przebiegł jezdnię, jednym susem wskoczył na krawężnik i wszedł po schodkach do baru. O siódmej dwadzieścia w jego żyłach krążyło już podwójne capuccino, więc Luigi czując się jak młody bóg wyszedł z baru. Rzucił okiem w lewo, potem w prawo, po czym z przebiegłą miną obrał kierunek na przystanek tramwajowy. Tramwaj po dziesięciu minutach nadjechał skrzypiąc na zakrętach aż mu zawibrowały plomby w uzębieniu. Niestety, kanary w nim również, więc Luigi musiał spierdalać w biegu, ponieważ z tego całego roztargnienia związanego z porannym telefonem nie zabrał z domu wojskowych dokumentów, które go zwalniały z opłat za przewozy osobowe. Umknął obławie z wrodzoną sprawnością. Ponadto kanarów było zaledwie dwunastu. Nieco zdyszany dobiegł do kolejnego przystanku z zamiarem poczekania na następny środek. Minęło dziesięć minut, potem kolejne a kiedy zrobiła się ósma jakiś życzliwy przechodzień poinformował go że o wpół do ósmej był zapowiedziany generalny, aczkolwiek nielegalny strajk tramwajarzy. Na pytanie Luigiego czy strajk dotyczy wszystkich, tan odparł że nie, ponieważ obejmuje również tych, którzy się dopiero przyuczają do zawodu. Wówczas Luigi sprostował pytanie mówiąc, że pytał o to, czy strajk jest na wszystkich liniach. Tamten odparł że tak, do cholery i zaczął się Luigiemu dziwnie przyglądać z niewytłumaczalną wyższością w oczach. To go zmartwiło ale spytał życzliwego przechodnia czy nie wie jak się w takiej sytuacji mógłby dostać do centrum. Przechodzień wówczas przestał być życzliwy, ponieważ odparł, że na nogach a na koniec okazał się skończonym chamem, gdyż nawet słyszeć nie chciał o pożyczeniu paru lirów na taksówkę w związku z zapomnianym w domu portfelem. Luigi starał się mu wyjaśnić, że ostatnie walające się po kieszeniach drobniaki wydał na kawę ale tamten jedynie zaśmiał mu się w twarz złośliwie i poklepał go w poniżający sposób po głowie. Luigi westchnął i przygarbił ramiona. W normalnych okolicznościach wszedłby na jakiś kubeł na śmieci, skoczył z niego i wdeptał tamtego w ziemię ale dzisiaj nie mógł tego zrobić, ponieważ był umówiony z Wodzem a to wymagało nienagannego wyglądu. No cóż, zapomniał o wendetcie na tej fałszywej świni i odszedł na stronę, gdzie na chłodno podsumował fakty. Pokonał do tej pory, co prawda jedynie jeden przystanek tramwajowy, co daje jakieś pięć procent drogi, no ale czasu do dyspozycji miał nadal cztery bite godziny. A to, rzekł w myślach do samego siebie, w zupełności wystarczy, by na Piazza Venezia dotrzeć nawet na rękach i chuj wam w dupę, dodał z przekąsem pod adresem tramwajarzy, w tym również tych dopiero przyuczających się do zawodu. Podbudowany tym jakże optymistycznym, czasowo–drogowym spostrzeżeniem ponownie się wyprostował unosząc dumnie głowę i ruszył w stronę centrum na piechotę starannie stawiając nogi. Tuż przed dziewiątą był już na Porta Portese gdzie wyczuł z radością zgniły zapach Tybru, kiedy tylko usunął z nosa papier toaletowy. Była jednak niedziela bazar więc działał i to był niewielki problem, ponieważ jest to największy bazar na świecie. Cała praktycznie dzielnica była w plac targowy zamieniona i o czym jak o czym, ale o szybkim przemarszu przez niego Luigi mógł w tych tłumach zapomnieć. Przysiadł na ławeczce i obmyślając dalszą strategię zapalił papierosa. Sytuacja była ciężka, gdyż Luigi znalazł się w nieciekawym zgoła położeniu. Nie mógł obejść bazaru z lewej, ponieważ musiałby nadłożyć zbyt wiele drogi i kto wie czy zdążyłby przed nadejściem nocy. Okrążenie go z prawej również nie wchodziło w rachubę ze względu na rzekę, która w nieprzyjemny sposób wezbrała. Co robić, co robić, gorączkowo się zastanawiał aż w pewnym momencie znalazł rozwiązanie. Jego twarz momentalnie się rozchmurzyła i rozjaśniła blaskiem. Blask stawał się z każdą chwila coraz jaśniejszy. Gdyby ktoś wówczas spojrzał na Luigiego stwierdziłby, że jest to blask człowieka już oświeconego. Człowieka, który do niedawna zagubiony, właśnie doznał twórczego objawienia i już doskonale wie co ma do zrobienia. Luigi zerwał się z ławki już gotowy do dalszej drogi. Wiedział doskonale jak rozwiąże problem stojącego mu na drodze bazaru. Zaatakuje go odważnie od czoła przecinając po najkrótszej możliwej drodze. Nie będzie łatwo, o tym również doskonale wiedział, ale aby się odpowiednio naładować do czekającego go zadania, zmiażdżył w dłoniach dwa papierosy i wciągnął tytoniowy proszek nosem. Kiedy nos już poczerwieniał i załzawiły oczy ruszył przed siebie masując łokcie, gdyż spodziewał się że będą wkrótce używane w nadzwyczajny sposób. Dokładnie o dziewiątej dwanaście wbił się w tłum z szaleńczym wyrazem oczu przekrwionych jak u stepowego królika w okresie rui. Aby nie zgubić drogi nie spuszczał spojrzenia z krawężnika mającego go przeprowadzić przez ten handlowy labirynt. Pół godziny później, pokryty od pasa w dół kalafiorami i marchewkowymi naciami opuścił najłatwiejszą, warzywną część bazaru i dostrzegł groźnie wyglądający sektor ze starociami. Wypełniały go takie tłumy, że mu na chwilę podmiękły nogi i wezbrało ciśnienie w pęcherzu. W dodatku były to już godziny szczytu, więc wszyscy handlarze darli się wniebogłosy, swój towar zachwalając wszystkim w zasięgu wzroku. Luigi posilił się kalafiorem, zacisnął do białości wargi, potem otrzepał się z naci i brutalnie rozepchnął gęstniejący wrogi tłum krzykaczy. Nieprzytomnym wzrokiem patrzał gdzieś przed siebie, w inną przestrzeń i kroczył jak lunatyk. Przed dziesiątą wynurzył się po drugiej stronie sektora ze starym patefonem pod pachą, nie mając bladego pojęcia kiedy, po co i w jaki sposób wszedł w jego posiadanie. Kiedy pod drugą pachą dostrzegł winylową lecz liczną gromadę przebojów Mozarta, zasępił się na dłuższą chwilę, ponieważ nigdy nie był jego fanem. Poniewczasie zdał sobie sprawę że musiał patefon i płyty ukraść chyba, ze względu na brak pozwalającego na zakup portfela ale nie rozważał tej zagadki zbyt długo tylko odrzucił przedmioty ze wstrętem i spojrzał na zegarek. Zegarka nie było. – Co jest kurwa? – zapytał sam siebie i szybko się cofnął o kilkanaście kroków. Tam dostrzegł jak kieszonkowcy pokazują mu zgięty łokieć i bezpowrotnie znikają w tłumie. Przybierając wściekły wyraz twarzy Luigi na powrót podniósł patefon z ziemi i te z przebojów, które się nie połamały. Po kwadransie udało mu się wymienić go na zegarek z jakiejś epoki ale nadal na chodzie, a płyty na garść historycznych monet. Zrobiło się więc poręczniej i znów mógł pracować łokciami. Sprawdził nerwowo godzinę i stwierdził że jest niemal jedenasta. – Kurwa. – szepnął do siebie, kiedy zdał sobie sprawę, że czasu mu coraz mniej pozostało a do pokonania jest jeszcze przynajmniej połowa drogi. Luigi zaczął wyrzucać z kieszeni wszystko co zbędne by zmniejszyć balast. Po rozstaniu z czarno białymi pornograficznymi komiksami, z którymi nigdy ale to nigdy jeszcze się nie rozstawał, sznurkiem ze zmyślną siateczką i zaczepami do podwędzania sąsiadce z dołu warzyw i owoców jakie kładła na parapecie aby dojrzały, korkociągiem o pięknie wytartej rękojeści, który był mu bliższy od brata, historycznymi monetami z których tylko jedną z Juliuszem Cezarem zostawił na pamiątkę sobie, i większością podręczników do filozofii faszyzmu, ponieważ uznał że nie ma potrzeby dalej nosić ze sobą tych na pierwszy semestr, skoro korespondencyjnie jest już na trzecim, przyśpieszył kroku nie oszczędzając już sinych ze zmęczenia łokci, którymi obdzielał wszystkie stojące mu na drodze przeszkody. O jedenastej dwadzieścia z obłąkańczym uśmiechem na twarzy wydostał się z bazaru i ujrzał most na rzece dający nową nadzieję. Przemierzył go biegiem i biegnącą od niego ulicę. Kiedy dziesięć minut później dotarł do Piazza Albania niemal nie dostał orgazmu zdając sobie sprawę, iż w tak krótkim czasie nadrobił aż jedną czwartą drogi. Zwolnił i już na luzie podszedł do historycznej bramy, w której jak doskonale pamiętał z wykładów, święty Piotr spotkał Jezusa coś ze dwa tysiące lat temu. Pamiętał też, że padło wówczas nie mniej historyczne pytanie: quo vadis domine, czyli dokąd idziesz panie. Luigi chociaż tak ogólnie lubił wykłady, nie pamiętał jednak co padło w odpowiedzi, niejasno tylko zdając sobie sprawę, że musiało to być coś cholernie wulgarnego bo Piotr tak ogólnie był w mieście nielubiany, ale mimo to ucieszył się, że on również dotarł do bramy. Przyłożył spocone czoło do chłodnych cegieł i z błogim drżeniem opróżnił pęcherz korzystając z rosnących wokoło bramy krzewów. Kiedy skończył ruszył z nową energią przed siebie. Minął piramidę i coś go zaniepokoiło. – Kurwa, to nie ten kierunek. – powiedział na głos, kiedy zdał sobie sprawę, że idzie w odwrotną stronę. Zawrócił, sklął piramidę, która w zadziwiający sposób zakłóciła mu wrodzony zmysł orientacji nawet po pijanemu, potem nadrobił straconą drogę i ujrzał przed sobą park dzielący go od widocznego na horyzoncie Koloseum. Zignorował parkowe alejki i przemierzając go ukosem z wściekłością kopał pasące się na jego trasie gołębie. Ugasił pragnienie w fontannie i za dwadzieścia dwunasta był już pod Cyrkiem Maksyma. Nie ryzykując spotkania handlarzy pamiątek wyminął Cyrk po zewnętrznej i wydostał się na alejkę oddzielającą go od Koloseum, które w sposób poważny urosło mu w oczach. Kiedy do niego dotarł, niezwłocznie wydrapał na nim swe inicjały, stopień wojskowy i datę aby upamiętnić ten dzień przyzwoicie, po czym ruszył w dalszą drogę. W oddali widział już Piazza Venezia, a dzielące go od niego Fora Imperialne to była ostatnia prosta stanowiąca jednak ze względu na liczne skrzyżowania, nie lada wyzwanie. Rzucił historyczną monetą nie mogąc się zdecydować, którą wybrać stronę szerokiej alei. Kiedy wypadło popiersie Cezara, stwierdził że identyczne znajduje się również po drugiej stronie. Nie wiedząc co robić doszedł do wniosku, że najwidoczniej moneta była fałszywa i zdecydował, że a chuj tam, pójdzie Forami po prawej. Prawy chodnik okazał się jednak nie najszczęśliwszym wyborem, ponieważ przechodząc w pobliżu pogrążonej w mroku bramy nagle został wciągnięty do niej przez czyjeś silne, owłosione dłonie. W bramie Luigi błyskawicznie przyzwyczaił do ciemności swoje oczy i ujrzał wokół siebie czterech olbrzymich Cyganów z maczetami, siedmiu tylko z Cygankami, (z których jedna była w ciąży) i jednego bez Cyganki ale z protezami w formie tępo zakończonych brech zamiast rąk. – Pożycz parę lirów, mały. – powiedział ten bez rąk kładąc mu jedną z ciężkich protez na ramieniu. Luigi zmrużył oczy opróżnił nos z tytoniu, przestał zastanawiać jak ten człowiek się podciera w klozecie i wycedził szeptem poprzez zaciśnięte zęby. – Bujaj się gibasie, bo ci się wechsel w karmanie w pregiel zwietrzy niebawem, (co można by przetłumaczyć jako: zawijaj się leszczu, bo ci knypla wytargam razem z kieszenią i raz dwa przełożę do drugiej sprecelowanego). Jakiego by jednak przekładu nie użyć, Cyganie pojęli bezbłędnie i słysząc te słowa zbledli jak jeden. Następnie tratując się nawzajem, momentalnie jak kamfora zniknęli gdzieś w oficynie porzucając swoje narzędzia robocze oraz Cyganki, które się rozpłakały i zaczęły drapać we własne twarze, co miało oznaczać skruchę i przeprosiny. Prawdopodobnie, gdyż co do cygańskiego folkloru Luigi pewności nie miał, ponieważ a w czasie kluczowych wykładów poczta włoska miała strajk ogólnokrajowy, a watykańska korespondencji studenckiej nie obsługiwała. Westchnął więc, odebrał poród, splunął z niechęcią za Cyganami, (przez lewe ramię Cyganiątka), poprawił potargany krawacik i po spoliczkowaniu pozostałych Cyganek wyszedł ponownie na Fora. Ze względu jednak na brak przyzwoitego odwetu spowodowany szybkim odwrotem nieprzyjaciela z oczu bił mu wyłącznie amok i żądza mordu. On sam siebie nie chciałby wówczas spotkać w mrocznym zaułku, a cóż dopiero przechodnie. Ci widząc jak nadchodzi w panice rozbiegali się uciekając z jego drogi. Tych, którzy nie zdążyli umknąć Luigi wymijał przechodząc pomiędzy ich nogami i rozdawał tym, którzy się zagapili silne ciosy w krocza. Dwie przecznice dalej jak tornado przebił się przez zwartą grupę nachalnie żebrających byłych tramwajarzy. Mieli nad nim przewagę liczebną ale tego dnia byli bez szans. Rozdając ciosy na lewo i prawo Luigi pokonał ich bez najmniejszego trudu. Przez chwilę wirowały jedynie w powietrzu jego pięści, nogi oraz kubki z drobniakami, po czym wśród łoskotu padających na bruk zębów wszyscy tramwajarze rzucili się do odwrotu sepleniąc jakieś pogróżki zupełnie bez pokrycia. Idąc dalej napotkał jeden ze słupów ogłoszeniowych skalanych obelgami na Ducego i człowieka, który podejrzanie coś przy nim majstrował. Zaszedł go od tyłu. Wyciągnął z płaszcza notesik i szybko narysował kopiowym ołówkiem zbrodniczego plakaciarza na gorącym uczynku w skali jeden do dwudziestu, dokładnie, nie szczędząc szczegółów aby sąd nie odrzucił później pod byle pretekstem jego ryciny. Potem założył zrobiony na miarę u znajomego kowala kastecik i obezwładnił zbrodniarza okrutnym ciosem w nerkę. Czekając na przyjazd policjantów kopał sobie z nudów leżącego, odliczając mijające sekundy. Zerknął na zegarek i dostrzegł, że dochodzi już chyba dwunasta, ponieważ zostało góra pięć minut, a większą dokładnością czasomierz ze względu na szerokie wskazówki nie dysponował. Czas to złodziej i nieubłaganie mu uciekał. Minęła minuta, czyli sześćdziesiąt kopnięć a policjantów nadal nie było. Luigi w coraz większym stopniu podenerwowany, zaczął kląć ten cholerny świat tak długo, aż jacyś stróże prawa wreszcie się pojawili. Zamiast policji jednak, pierwsi przybyli słynący z okrucieństwa Miejscy Strażnicy, czyli osławiona Guardia Municipale. Ci bez słowa wzięli zebrane przez Luigiego dowody, sprawnie założyli na wykręcone do tyłu ręce plakaciarza blokadę i brutalnie wrzucili go na tylne siedzenie dorożki, którą przybyli. Świsnął bat, koń zakwiczał zupełnie jakby nie był koniem i dorożka odjechała. Po odjeździe Strażników Luigi zatarł rączki, wyczyścił rękawem słup ogłoszeniowy i wyruszył w dalszą drogę. Na ostatnim już skrzyżowaniu drogę zastąpiły pragnące za wszelką cenę mu obciągnąć, jakieś nieznajome panie. Chętnie dołożyłby im, lecz już nie miał czasu na zabawę. Kopnął tylko pierwszą z brzegu w piszczel aż zawyła z bólu i widząc zbliżającego się opiekuna, który szedł pogadać, stwierdził że nie ma czasu na rozmowy, przeprosił panie i przebiegł przez ulicę szukając innej drogi. Z ledwością uskoczył przed mknącym środkiem Forów tramwajem. – Przecież, te chuje mieli strajkować. – westchnął z zawodem do siebie podążając jednak biegiem dalej. – Maledetti, stronzi, figli di puttana, cornutti con testi di cocodrillo, va fan cullo idioti, managgia la puttana, porca mizeria...! Po drugiej stronie Forów miał zamiar złapać oddech i już na poważnie skląć tramwajarzy ale nie zdążył bo natychmiast został tam osaczony przez zaczajonych za drzewami akwizytorów, z których każdy nie miał jednej nogi lub przynajmniej ręki. Mieli do zaoferowania nowy balsamicznie pachnący benzyną środek na porost włosów w postaci pasty którą się wciera w miejsca wrażliwe w sześciopaku z wiecznym piórem i kompletem stalówek, które się rzecz jasna kiedyś tam zużyją, szamponem na mendy, brelokiem do kluczy do którego w ramach drzwi otwartych był gratis uniwersalny klucz do wszystkich rzymskich burdeli, szminką do brwi nie zawierającą ołowiu, czyli na bazie ekstraktu z potu samicy goryla górskiego oraz środkiem w puszce o miłym zapachu i potrójnym działaniu, bo służącym do czyszczenia nagrobków jako trutka na krety lub po prostu wabik na motyle w zależności od zastosowania, a to wszystko po promocyjnej i niepowtarzalnej cenie stu pięćdziesięciu milionów, która jutro już nie będzie obowiązywała i urośnie do dwustu. Luigi śmiejąc się i prychając im prosto w twarz zignorował za jednym zamachem wszystkich akwizytorów, co nie było trudne, ponieważ wszyscy mieli ten sam asortyment, nieznacznie tylko różniący się proporcjami składników. Poza tym tego dnia nie był go w stanie dogonić żaden ale to żaden inwalida, a ponadto tych nieudaczników było zaledwie trzydziestu więc nie mieli nawet cienia szansy. Wreszcie, na trzydzieści sekund przed terminem Luigi dotarł do budynku z napisem Piazza Venezia na oblazłej ze starego tynku ścianie. Przyduszony jego lewym łokciem kataryniarz w szyję, od razu zdradził Luigiemu, która to jest ta właściwa brama, prowadząca do apartamentów Mussoliniego. Luigi podszedł do wskazanej bramy i przez ułamek sekundy zmierzył przeszywającym spojrzeniem ostatnią przeszkodę. Były to wielkie, dębowe wrota okute w dodatku czymś metalowym, które w normalnych okolicznościach skutecznie odcięłyby mu dalszą drogę z powodu zbyt wysoko umieszczonej klamki, nie wspominając o dzwonku, który znajdował się gdzieś niewyobrażalnie wysoko. To jednak nie był zwykły dzień i zwykłe okoliczności. Tego dnia Luigi był aż po sam czubek czaszki naładowany tętniącą w skroniach agresją, której za względu na brak czasu nie zdążył tak do końca wyładować. Starannie wymierzonym w połowie wysokości do klamki kopnięciem z wyskoku, śmiało utorował sobie dalszą drogę. Nie wiedział jednak, że były to drzwi wahadłowe z całkiem niedawno wymienioną sprężyną i jeszcze zanim opadł na ziemię otrzymał potężne uderzenie w skroń powracającym nieoczekiwanie skrzydłem. Siła uderzenia poderwała go jeszcze wyżej niż wyskoczył o własnych siłach i odrzuciła po wydłużonej paraboli zwiniętego w kulkę prosto pod nogi spacerującej przeciwległym chodnikiem kobiety. Kobieta, podcięta wirującym Luigim upadła na ziemię, również zaczęła się turlać i wreszcie została ranna pod kołami przejeżdżającego mimo strajku tramwaju, który uciął jej dłonie w pobliżu przegubów. Kobieta była młoda i niezwykle atrakcyjna więc ktoś z przechodniów natychmiast rzucił się ją uratować metodą usta usta, lecz dobił ją fortepian nieostrożnie upuszczony z drugiego piętra, ponieważ pracujący na czarno i bez kwalifikacji, czyli uprawnień hakowego, operator kołowrota odwrócił głowę w stronę zamieszania a widząc co się dzieje złapał się za głowę wypuszczając korbę. Wyprowadzony przez kobietę na spacer sznaucer afgański, mimo zebranych już tłumów rzucił się wprost do gardła Luigiego, zupełnie jakby nie miał innego wyboru. Ten widząc tuż przed swoją twarzą straszliwie kłapiące paszczęki, przewrócił się z boku na plecy, błyskawicznie chwycił sznaucera za szyję i z potworną siłą zacisnął na niej swoje dłonie. Charcząc, warcząc i stękając mocowali się w walce na śmierć i życie, a przez chwilę patrzyli sobie nawet z nienawiścią w oczy. Następnie, Luigi nie zmniejszając siły ścisku, najpierw nogami założył sznaucerowi nelsona i przydepnął kolanami jego przednie łapy, potem odwrócił jego uwagę robiąc mu uwolnioną dłonią kręcenie wora, (to sztuka walki wojskowa) i zaraz po tym jak ją wyjął z trotuaru, ogłuszył bestię, starannie wymierzonym ciosem kostki brukowej w czoło, (czego nauczył się dorastając na ulicach Palermo, gdzie zawsze jest pełno poręcznych cegieł oraz pomniejszych kamyków). Na zakończenie, wkładając w to całą resztkę sił jaka mu pozostała, włożył sznaucerowi palce wskazujące w nozdrza i wyjął na wierzch śluzówkę gwałtownym lecz bezlitosnym ruchem. Pies wydał swój ostatni skowyt i znieruchomiał zdychając w jednej chwili z nosem przypominającym rękawiczkę wywróconą na lewą stronę. Słychać się dało zbliżające się dźwięki syren. Zebrani ciasnym kręgiem ludzie stłoczyli się wokół miejsca zdarzenia. Tłum mimo, że już porządnie gęsty, w dalszym ciągu jednak narastał. Co chwilę bowiem najeżdżały coraz to nowe dorożki medyczne, ambulanse, policyjne samochody, weterynaryjne powozy, pojawiła się jakaś zbłąkana w drodze na front tankietka pełna piechoty i wina, której kierowca zapewne nie wiedział, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, przybyła opóźniona przez klimat grupa pielgrzymów z San Remo zamierzająca złożyć podziękowania na ręce Duce za utworzenie państwa watykańskiego, ale której de facto nikt się w tym dniu nie spodziewał, oraz nadbiegać zaczęli tramwajarze z drugiego końca placu, gdzie mieli komitet strajkowy i pętlę końcową. Luigi z trudem odemknął jedno oko, odepchnął psie truchło, rozejrzał się, i w to co zobaczył nie mógł uwierzyć mimo że zamrugał najpierw kilkanaście razy. Widział jak sanitariusze załadowali kobietę na nosze i zabierają na sekcję. Słyszał też ich pełne komplementów komentarze. Później ujrzał też jak jeden weterynarz najpierw zapakował psa do skrzynki po krajowych pomidorach a następnie podchodzi do niego. Weterynarz przyklęknął przy leżącym nieruchomo Luigim i na próbę uszczypnął go w policzek. Kiedy został ugryziony wiedział już, że jedna z ofiar żyje. Owinął skaleczoną dłoń bandażem i błagalnie zaczął wołać o szczepionkę bo mu grozi zakażenie. Kolejny weterynarz podbiegł ze swoją walizeczką, po czym zaszczepił go przeciw tężcowi bez przerwy przyciskając niebezpiecznie wyrywającego się Luigiego nogą do ziemi. Z przerażeniem ujrzał jednak, że jeszcze chwila a ten przegryzie się przez pantofle i strach pomyśleć, prawdopodobnie zabierze za stopy. Nie mogąc nad nim w żaden sposób zapanować dziabnął go strzykawką kilkanaście razy, lecz tężyzna Luigiego pokonała bez trudu szczep tężca jaki mu został w ten sposób wszczepiony. Z każdą chwilą uwalniał się w większym stopniu spod weterynaryjnej nogi. Weterynarz więc nie chcąc skończyć jak sznaucer, również zaczął wzywać pomocy. Histeryczny ton, jaki zawierały jego przenikliwe wołania udzielił się błyskawicznie pozostałym. Wśród zebranych dało się słyszeć jęki przerażonych kobiet oraz piski wystraszonych dzieci, które się uspokoiły dopiero, gdy dostały do zabawy jedną dłoń kobiety. Drugą wzięły same. Wówczas tłum się nieco cofnął a sanitariusze porzucili nosze ze zwłokami i podbiegli weterynarzowi do pomocy. Było ich przy noszach od cholery więc już po kilkunastu sekundach Luigi był uśpiony i bezpiecznie spoczywał w kolejnej skrzynce po pomidorach, aczkolwiek importowanych co wynikało z o wiele barwniejszej nalepki.  Dopiero wówczas zebrani odetchnęli z głośną ulgą a najgłośniej tramwajarze. Policjanci odepchnęli wkrótce tłum na drugą stronę, pozbierali podeptane dłonie, wysyłali z nimi gońca do komisariatu i zaczęli spisywać zeznania. Na Piazza Venezia zaczął panować gwar nie do opisania, ponieważ zeznawali wszyscy jednocześnie. Wszyscy wszystkim komentowali również niedawne wydarzenia a najwierniejszymi słuchaczami komentarzy okazali się pielgrzymi oraz tramwajarze. Dopiero po pół godzinie wszystko było już dla wszystkich jasne więc ludzie się rozeszli a pojazdy porozjeżdżały we właściwe strony.5 Jednak w powstałym zamieszaniu ktoś pomylił pudła i te zawierające Luigiego trafiło do weterynarza, który był pomidorowym analfabetą ze względu na alergię na nie, nie wspominając już o pomidorowych opakowaniach, ponieważ pochodził z Neapolu i miał neapolitańskie uczulenie na słowo pisane. * * * Gdzieś między Francją a Anglią – O kurwa. – jęknął Ned kiedy się zmaterializował i z wysokości pół metra upadł na stalowe podłoże. – O kurwa. – jęknął Bert minutę później, kiedy i jego spotkało to samo. – O kurwa. – stwierdził Imię w analogicznej sytuacji kolejną minutę później. – O kurwa! – powiedzieli wszyscy jednocześnie, kiedy upadły na nich łomy. – O ja pierdolę. – Imię jako pierwszy zmienił temat masując się w uderzoną boleśnie stopę. – O ja pierdolę. – Bert nawiązał z nim rozmowę masując się w jeszcze drgające po uderzeniu łomem plecy. – Kurwa, o ja pierdolę. – przegadał ich jednak Ned, który nie dość że oberwał najgorzej, bowiem w głowę, to zdał sobie również jako pierwszy sprawę, że coś jeszcze prócz łomów, jest nie tak jak być powinno. – Pojebali coś z koordynatami. – dodał dzieląc się z pozostałymi swoim niepokojem. – Tak myślisz? – Imię spojrzał na niego znad stopy, którą masował jak oszalały. – Czy wy ludzie nie czujecie tego kurwa, zimna? – zapytał ich Ned. – Co z wami? – Rzeczywiście. – po chwili zastanowienia przyznał Imię czując mróz wokoło. – Skąd wiesz że coś pojebali? – zapytał go Bert. – Przecież, do cholery miał być środek upalnego lata, pamiętasz? – Jest upalnie. – Jest zimno jak skurwysyn. Chyba z minus dwadzieścia. A tobie jest upalnie mądralo, bo oberwałeś łomem po kręgosłupie. – Tak myślisz? – Tak. Ja oberwałem w głowę i również jest mi w nią gorąco. – Ciekawa teoria. – Bert nie był łatwowierny i najpierw zapytał Imienia. – Jak twoja stopa? – Cieplutka. – To niemożliwe. – stwierdził Bert mimo wszystko czując wokół siebie gorąco. – Kurwa, jak mi nie wierzysz to dotknij na próbę tej ściany. – zaproponował Ned Bertowi. – Wtedy zobaczysz że jest ci ciepło tylko dlatego, bo cię plecy bolą. – Plecami? – Nie kurwa, dotknij ściany ręką. – Rzeczywiście. – przyznał Bert. – Jest lodowata. O kurwa. – dodał z niepokojem kiedy sobie uświadomił że jest jednak mroźnie. – O ja pierdolę. – potwierdził jego najgorsze obawy również Imię. – Przestańcie w końcu. – uspokoił ich Ned. – Trzeba się zastanowić. Sytuacja jest poważna. Przerzucili nas nie tam gdzie trzeba. Kto wie, czy chociaż w termin prawidłowy? – To akurat można sprawdzić. – rzucił Imię. – Masz jakiś pomysł? – Zajrzyjmy do poradników. – No nie wiem. – Ned się zawahał w pierwszym momencie ale dodał po chwili. – No dobra, spróbuję. Translatorku? Halo? Poradniczku, jesteś tam? – zawołał w przestrzeń przed siebie. – Jestem. – rozległo się w jego uchu po dłuższej chwili. – Jesteś translatorem czy poradnikiem? – zapytał ale nikt nie odpowiedział. – Halo? – Tu moduł konwersacyjny translatora zintegrowanego z operacyjnym poradnikiem. Wersja dwa, zero, zero. – rozległo się w jego uchu po jakiejś minucie. – Dobra nasza. – Ned przekazał dobre wieści pozostałym. – Mam kontakt. Jesteśmy więc w domu, panowie. – No to gadaj z nim chłopie, gadaj. – ponaglił go Bert i dodał. – I niech najpierw przełączy się na wspólną częstotliwość, to nam oszczędzi męczących powtórek. – Też racja. – zauważył Ned z rosnącą radością i zwrócił się do translatora. – Słuchaj translatorku, jest taka sprawa... – Halo? – rozległo się w jego uchu. – Tak, halo? – Halo? – Co jest? – zapytał Bert widząc wydłużającą się minę u Neda. – Chyba się dostraja, czy ja wiem. Halo? – Tak halo. Tu moduł konwersacyjny translatora zintegrowanego z operacyjnym poradnikiem. Wersja dwa, zero, zero. Ned z ulgą wypuścił powietrze i uniósł kciuka. Następnie zwrócił się do translatora. – To wiem. Słuchaj, jest taka sprawa translatorku, bo widzisz... – Halo? – przerwał mu translator. – Tak? – zapytał go Ned już cały w nerwach. – Proszę mówić głośniej. – Rozumiem. Posłuchaj mnie translatorku! – odezwał się już głośno do niego. – Jest taka sprawa...! – Halo? – odezwał się translator. – Co jest, kurwa? – Ned wrzasnął na niego. – Proszę mówić jeszcze trochę głośniej. – poprosił go translator. – Posłuchaj mnie, ty skur...! – zaczął Ned ale pod naciskiem spojrzeń Berta i Imienia natychmiast się opanował. Wziął kilka głębszych oddechów, wypuścił je w postaci kłębów pary i odezwał ponownie lecz głośniej niż poprzednio. – Mamy mały problem! Halo? Translatorku jesteś tam? – Halo? – Czy mnie teraz słyszysz? – wykrzyknął przed siebie. – Proszę mówić jeszcze trochę głośniej. – ponownie poprosił go translator. – Mamy problem ty głuchy, mechaniczny skurwysynu! – poinformował go Ned najgłośniejszym wrzaskiem do jakiego był zdolny. – Czy możesz coś dla nas sprawdzić ty, pojebany blaszaku, pierdolony? – Halo? – zapytał translator w odpowiedzi. – Czegoooo? – Tu moduł konwersacyjny translatora zintegrowanego z operacyjnym poradnikiem. Wersja dwa, zero, zero. – No co ty, kurwa? Nie mów? – zawył Ned głosem pełnym rozpaczy. – Automatyczny test przeszedł pomyślnie, życzę miłego dnia i dalszej współpracy. Nedowi opadła szczęka. Usiadł pełen rozpaczy i oparł się o dającą ulgę chłodną ścianę. Widząc jego minę podeszli do niego. – Powiedział coś? – zapytał łagodnie Imię. – Mhm. – potwierdził Ned. – Co mówił? No powiedz nam, stary. – zachęcił go Bert opiekuńczo masując Neda w czoło, w miejscu w którym odnowiła mu się stara blizna po walizce z Monachium. – Powiedział, – zaczął Ned podnosząc się z miejsca, – że sobie pogadałem z pierdoloną, automatyczną sekretarką, kiedy on robił autotesty! – dokończył z wrzaskiem, po czym zaczął z rozpaczą walić pięściami w stalową ścianę. – Co za idiota ze mnie! Tak się dać podejść! – Ale już działa? – upewniał się Imię. – Miłego dnia i w ogóle. – odparł Ned apatycznie. – No to zapytaj go jak z naszą sprawą. – Niech ktoś inny z nim gada, dobra? Ja mam dość na jeden dzień. Poza tym tak mnie wkurwił, że już zapomniałem, o co miałem go zapytać. Translator? – Słucham. – Przełącz się na wspólną częstotliwość. – Wykonane. – rozległo się we wszystkich uszach. Ned usiadł pod ścianą wpatrzony gdzieś tajemniczo przed siebie. Rozmowę z translatorem nawiązał więc Imię. – Translator? – Słucham. – Dlaczego tak przykro doświadczyłeś mojego kolegę i przyjaciela? – Co masz na myśli? – Mówiąc elegancko, po prostu zrobiłeś go w chuja. Kiedy on myślał że z tobą rozmawia, gadał z odtwarzanym nagraniem. – Ach tamto. Dobre było, nie? – Odpowiedz na moje pytanie. – nalegał Imię. – Cóż, procedura przewiduje że przy pierwszym użyciu mnie wymagane są autotesty. Twój kolega i przyjaciel nie poczekał cierpliwie aż się skończą tylko bez przerwy mnie resetował wywołując od nowa. Musiałem po prostu przez kilka minut go czymś zająć aby na spokojnie dokończyć testy. No więc odtworzyłem mu nagranie, jakie na taką okazję przewidział mój twórca, który w przeciwieństwie do twojego kolegi i przyjaciela posiada poczucie humoru. – Kto jest twoim twórcą? – Doktor Baddoc. – Zabiję skurwysyna! – Ned słysząc wszystko na chwilę się ożywił. – Normalnie go zabiję! Potem machnął ręką i na powrót usiadł pod ścianą. – Doktor Baddock mówił, że tak powiesz. – stwierdził translator. – Obstawił też zakład, że to właśnie ty na ten stary numer się załapiesz. – Naprawdę? – Tak było. – zaklinał się translator. – Posłuchaj, przez ciebie już na samym starcie nerwy mam napięte jak postronki... – zaczął Ned. – Co to są postronki? – zapytał go Bert. – Nie wiem. Tak się mówi... – Postronki to są, a raczej były... – zaczął translator. – Zamknij się. – uspokoili go wspólnie. – Dobra, dobra. – translator zaburczał i się wyłączył. – Poczekaj. – zatrzymał go Imię. – Sprawdź najpierw koordynaty naszych współrzędnych no i datę. Translator sprawdził i wyświetlił im wyniki na siatkówkach. – Jesteśmy całkiem blisko. – zauważył Bert. – No i data dobra, hm. Ale co to kurwa ma znaczyć? – zapytał po chwili. – My się przemieszczamy? Tak było w istocie. Punkcik wyznaczający na mapie ich położenie powoli się przemieszczał. – Nic już z tego nie rozumiem. – stwierdził Bert. – I co teraz? – rzeczowo zapytał Imię patrząc na pozostałych. – Musimy się zastanowić. – rzucił Bert podchodząc do jednej ze ścian. – Chyba słychać z zewnątrz jakieś odgłosy i być może rzeczywiście gdzieś jedziemy. Sam nie wiem. Podsadźcie mnie, tam u góry jest jakieś okienko. Podeszli, spletli dłonie i go podsadzili. – Co widzisz? – zapytał Imię z dołu. – Jakaś mgła. – Co jeszcze? – Więcej mgły. – Kurwa, wytęż oczy i się pośpiesz bo masz zimne stopy. – poprosił go Ned. – Ja mogę go zmienić. – zaproponował Imię, ponieważ nadal czuł ciepło w swojej nodze. Zanim jednak Ned zdążył mu udzielić odpowiedzi ponownie odezwał się Bert z góry. – Jest noc do cholery. Noc i mgła, ok? Ale gdzieś jedziemy bo mgła przesuwa się do tyłu. Następnie zeskoczył na ziemię i pokazał ręką gdzie jest tył. – Chyba już wiem co się do licha z nami stało. – wtrącił Ned rozcierając dłonie. – No to mów. – Mieliśmy się zjawić na jakimś torowisku, to moja teoria więc niech nikt potem nie mówi że sam na to wpadł. – podkreślił. – No gadaj kurwa, bo tu zamarzamy. – Ale tak się nieszczęśliwie złożyło, – ciągnął dalej Ned. – że w momencie transferu przejeżdżał torowiskiem jakiś pociąg. – I co dalej? – No i to koniec teorii, kurwa. Zmaterializowaliśmy się w jakimś jebanym wagonie, a żeby nasz pech był już całkiem kompletny, ten okazał się wagonem chłodnią. To tłumaczy mróz, odgłosy jechania i fakt że się do naszych koordynatów zbliżamy, chociaż nie na własnych nogach. – To moja teoria. – zauważył Imię. – Właśnie ją miałem na końcu języka, chociaż nie wydaje mi się by dawniej robili okrągłe pociągi. – Pierdolisz, to był mój pomysł i to od samego początku. – zaprotestował Ned. – I skąd możesz wiedzieć jakie kiedyś robili pociągi? – Chcę powiedzieć po prostu, że to miejsce bardziej przypomina mi jakąś łódź podwodną a nie wagon. – Łódź? – Albo okręt. – wyjaśnił Imię. – Te wszystkie grodzie no i okrągłe ściany... – wskazał ręką dookoła. – Daj spokój, w okrętach podwodnych nie robi się okien. – Ned machnął ręką. – Skąd możesz wiedzieć jakie kiedyś robili okręty? – zapytał go Imię. – A mgła? – Przecież okręt może płynąć po powierzchni. – Wtedy nie będzie podwodny. – Będzie, tyle że płynący po powierzchni. – A skąd możesz wiedzieć którędy kiedyś pływały okręty? – zapytał go Ned. – Mówię wam, to jest pociąg. – Dajcie z tym spokój, dobra? – uspokoił ich Bert. – Nieważne co to jest, ale ważne by stąd się wynieść zanim zamarzniemy, ok? – Ok. Rozejrzeli się z uwagą po całym pomieszczeniu i po krótkich oględzinach stwierdzili że solidne ściany, wypełnione jeszcze solidniejszymi grodziami, nie nadają się do pokonania. Zabrali się więc za jakąś dwuskrzydłową klapę w podłodze, ponieważ ta miała, w przeciwieństwie do ścian, interesujące zawiasy. Klapa była spora, długa na niemal pięć metrów ale ich łomy również były niczego sobie. Grube jak ręka w przegubie, o długości dwóch i pół metra stalowe narzędzia sprawdziły się znakomicie. Klapa jęknęła jak puszka sardynek i zawiasy kolejno puściły. Kiedy odpadł ostatni, Ned odłożył swój łom na gródź, spojrzał na pozostałych i widząc milcząca zgodę w ich oczach, nachylił się i kopnął klapę. Klapa odpadła, momentalnie zniknęła gdzieś w dole, a Ned równie momentalnie został wyssany. Bert z Imieniem przyklękli pochyleni nad otworem gotowi podać mu rękę i spojrzeli w dół. Po Nedzie nie było jednak najmniejszego już śladu. Była jedynie mgła ulatująca szybko do tyłu. W tej samej chwili podmuch otworzył bliźniacze skrzydło klapy i otwór zrobił się dwa razy większy. Prymitywny lecz niezawodny mechanizm zapadkowy w jej zawiasach odemknął identyczną klapę w suficie ponieważ był z nią połączony drutem i siedemdziesiąt bomb zapalających zwaliło im się na głowy, pociągając ich momentalnie w dół w ślad za Nedem. Bert zaciekawiony skrzypnięciem drugiej klapy trzymał głowę uniesioną w górę kiedy spadły bomby, toteż kiedy pierwsza z nich uderzyła go w czoło, pękła mu czaszka a on stracił przytomność natychmiast. Imię miał więcej szczęścia bo oberwał bombami w znieczuloną łomem nogę i zanim kilka sekund później z przenikliwego zimna on również utracił świadomość, spadając zdążył jeszcze dostrzec, ponad sobą sylwetkę samolotu i napis BH27 na zewnętrznej stronie otwartej połówki klapy. * * * Rzym, Włochy 25 sierpnia 1940 – Klinika urazowa, oddział dziecięcy. Opowieść o Luigim część II Świetlista, a w niej: ogłoszenie, objawienie, chrzest, ustanowienie i przemiana. Dopiero na drugi dzień działanie środków nasennych zelżało na tyle, by Luigi otworzył oczy o własnych siłach. Wcześniej otwierał mu je ordynator, konduktor, akwizytor i prokurator, lecz żadnemu z nich nie udało się nawiązać z nim kontaktu. Dopiero kiedy Luigi zrobił to samodzielnie w zgromadzonych na sali wstąpiła nowa nadzieja. Luigi otarł dłonią z powiek ropę i rozejrzał się. Dostrzegł że znajduje się w szpitalnym łóżku a wokół siebie ma krąg zaciekawionych twarzy. Nie znał tych ludzi. Wszyscy byli obcy, no może z wyjątkiem adwokata, który pomógł mu kiedyś wyłgać się z jakiejś niewyraźnej afery, w której chodziło o alimenty, ojcostwo, czy coś, co brzmiało równie podejrzanie. Potrząsnął skołataną głową po czym podniósł się i usiadł na krawędzi łóżka. Zakręciło mu się przed oczami toteż nie zaryzykował jeszcze wstania na nogi. Zebrani podeszli do niego milczącym złowrogo kręgiem. – Co mam z tym zrobić? – ciszę przerwał weterynarz pokazując nerwowo na coś znajdującego się pod łóżkiem. Luigi pochylił się i dostrzegł tam skrzynkę ze sznaucerem. – Więc co...? – zaczął ponownie weterynarz. – Chwileczkę, un momento. – natychmiast wpadł mu w słowo jakiś człowiek w mundurze policjanta. – Najpierw ja chciałbym zadać podejrzanemu kilka pytań. – dodał zbliżając swoją twarz do Luigiego, który otwierał usta żeby sobie ziewnąć. – Proszę się odsunąć od oskarżonego. – rozkazał mu suchy niczym snopek żyta, generał służby ochrony kolei i innych pojazdów szynowych. – Mój klient jest niewinny i nie odpowie na żadne pytania zanim wpierw nie skonsultuje linii obrony ze mną... – tymczasem usiłował ich obydwu spławić prawnik. – Milczeć! – uspokoił go generał wysuwając się do przodu. – Niewinny, mhm? Dobre sobie. – prychnął ze złością. – Powtarzam, mój klient jest niewinny... – rzucił zaczepnie prawnik zasłaniając własnym ciałem Luigiego. – Pacjent nie będzie z nikim rozmawiał przez najbliższą dobę. Nie w tym stanie. – natychmiast pogodził ich wszystkich pediatra. – To chyba on! – z korytarza nagle krzyknął jakiś człowiek z cygańskim akcentem. Luigi podniósł wzrok i dostrzegł tuż za dyżurką wypełniony ludźmi korytarz. Ponieważ między dyżurką a tymi ludźmi znajdowała się ręcznie kuta krata, ze znudzoną miną pokazał im jak się zgina ręka w łokciu. – To na pewno on! – przedstawiciel innej grupy tuż zza kraty wskazał palcem Luigiego i żeby już nie było żadnych wątpliwości zademonstrował drżącą ręką pognieciony kubek z drobniakami. – Napadł i obrabował mnie, moją rodzinę no i potem szwagra, który od dwóch lat nie ma roboty... Stojący tuż za nim tłum byłych tramwajarzy zaczął potakiwać złowrogim szmerem. – Spokój tam! – policjant podszedł i walnął kilka razy pałką w kratę. – No to jak będzie z tą skrzynką? – wykorzystując chwilową nieuwagę pozostałych, weterynarz ponownie nagabnął Luigiego. – Nie wiem. – ten bezradnie wzruszył ramionami. – To nie jest moje pudło. – Nie pytam o pudło. Co mam zrobić z twoim psem, chłopcze? – Nie szeptać mi tam po kątach! – generał ostrzegł weterynarza tonem nie wróżącym nic dobrego. – Odwal się dziadek, dobra? – weterynarzowi skończyła się cierpliwość. – Czekam tu od wczoraj, wiesz? I chcę tylko wiedzieć aaaaaaaa... – urwał nagle, kiedy otrzymał zdradziecki cios pałką w oko. – Tak nie wolno! To jest szpital, do cholery! Czyś pan zgłupiaaaaaaaa... – lekarz również umilkł gdy opadła policyjna pałka. Następnie to policjant upadł, ponieważ generał też miał pałkę, tylko nieco lepszą, bo wykonaną z oryginalnej tramwajowej wajchy do rozjazdów i go zdzielił nią bez uprzedzenia przejmując w ten sposób inicjatywę na oddziale. Przejął jednak ją tylko na krótko, gdyż weterynarz miał twardą głowę i wstał z taboretem ukrytym za plecami. Kiedy taboret ujrzał światło dzienne, generał był już przewieszony przez blat dyżurki, a weterynarz uśmiechnął się przebiegle i zaczął z błyskiem szaleństwa w oczach zbliżać się do Luigiego dokończyć rozmowę. Adwokat widząc, że sytuacja przybiera niekorzystny dla klienta obrót podbiegł i przekręcił kluczyk w kracie. Do sali razem z dyżurką wlał się tłum mocno czymś podenerwowanych ludzi. Luigi z przerażeniem stwierdził, że frekwencja dopisała i są obecni wszyscy. Były złorzeczące coś niezrozumiałego obciągarki, wyraziście się wyrażający Cyganie i Cyganki pod wodzą tego bez rąk, był plakaciarz wypuszczony za poręczeniem majątkowym, a z głębi korytarza wciąż nadbiegali akwizytorzy, rodzina tragicznie zmarłej kobiety oraz całe mrowie jeszcze bliżej mu nie znanych ludzi. Z ich min bezbłędnie wywnioskował, że nie biegną po to aby go poklepać po ramieniu i złożyć życzenia powrotu do zdrowia. – Czy to oznacza koniec? – zapytał adwokata, który zadziwiająco szybko doszedł do wniosku, że to co zrobił z kluczykiem, to nie było najlepsze rozwiązanie. – No to na mnie już najwyższa pora. – prawnik spojrzał na zegarek i skierował się do wyjścia. – Tyle spraw czeka w biurze... – Ale przecież... – Luigi rzucił szeptem już do samego siebie patrząc jak jedyna i ostatnia przeszkoda jeszcze stojąca na drodze wrogo nastawionych ludzi wymachuje taboretem usiłując ich powstrzymać, lecz wkrótce pada pod gradem maczet, kubków, promocyjnych sześciopaków i uderzeń pięściami. Kiedy padł ostatni bastion, tłum zamilkł i delektując się biciem jego serca zbliżał się do Luigiego wyciągając, niczym zombie protezy i ręce. Luigi zamknął oczy czekając na to co nieuchronnie miało nadejść. Słysząc jednak coś, co brzmiało jak bieg maratoński ludzi na szczudłach przez punkt kontrolny na drewnianym moście, otworzył je po dłuższej chwili. Ujrzał takie pałowanie jakiego jeszcze nigdy nie widział. Pretorianie w ciemnych koszulach sprawnie torowali swoimi pałkami przejście w tłumie, który pokornie rozstępował się na boki w obłokach wiórów z połamanych pałek. W jednej chwili został w ten sposób utworzony żywy korytarz prowadzący od Luigiego aż do prawdziwego korytarza, hen za kratą. Stało się to tak szybko, że Luigi nie zauważył jak to się stało, bowiem już w następnej chwili na końcu nowego korytarza ukazał się Duce we własnej osobie. – Il Commandante. – tłum szepnął zbiorowo. – Ecco, nostro eroe!, czyli oto nasz bohater! – Duce po tym jak pomknął spojrzeniem w jeszcze kiwający się korytarz, w końcu zlokalizował na jego końcu Luigiego. Przeszedł przez szpaler, podszedł do niego i wyciągnął rękę w ciepłym geście serdecznego powitania. Luigi w przelocie dostrzegł u niego na przegubie zegarek z taką samą rysą z jaką mu podpierniczyli wczoraj na bazarze. Roztropnie jednak uznał, że to nie jest najlepszy moment na wyjaśnienia i uścisnął dłoń Wodza. – Jak pana zdrowie, poruczniku? – Eeee... – Słyszałem, że pan wiele przeszedł. Ale... Hm, czy można by tu jakoś zorganizować odrobinkę prywatności? – Duce rzucił w stronę dowódcy pretorianów. Bez słowa rozpoczęło się takie pałowanie jakiego Luigi jeszcze nigdy nie widział, nawet jeśli wliczyć te poprzednie. – Albo nie. – Duce po chwili się rozmyślił więc natychmiast przestano hałasować. – Mam lepszy pomysł. Zabieram pana z tego wstrętnego szpitala do siebie. Co pan na to, poruczniku? – Cudownie, Duce. – Więc chodźmy stąd. Tu wszędzie tylko jacyś ludzie leżą. Kiedy pół godziny później znaleźli się już apartamencie Wodza, ten wyprosił wszystkich ze swojego gabinetu i podszedł do barku. – Napiłby się pan czegoś, poruczniku? – Napił. – Luigi energicznie pokiwał głową. – I proszę nie chować butelki, bo mam wrażenie, że się jeszcze przyda. – Cóż, spodziewałem się pana wczoraj ale doszły mnie słuchy że uniemożliwiła panu przybycie jakaś banda niezdyscyplinowanych strajkowiczów i pielgrzymów. – W zasadzie... banda... no tak. Tak było. – przytaknął Luigi. – No cóż, zawsze powtarzam, że jesteśmy tylko ludźmi i niestety nie mamy na wszystko wpływu, prawda? – Prawda. – Ja przyznać się muszę również pragnąłem przywitać pana nieco uroczyściej. – Uroczyściej? Mnie? – Tak, miał być fortepian, pianista, śpiewaczka operowa ale cóż... – Duce bezradnie rozłożył ręce. – Jakoś niczego nie udało się w na czas załatwić. To znaczy pianista jest, czeka w garażu od wczoraj ale zaginął gdzieś jego instrument. A śpiewaczkę widziano ostatni raz jak wychodziła z psem na spacer wczorajszego popołudnia. Może pan w to uwierzyć? Ja rozumiem, że jest wojna, chyba już nawet światowa, no ale są granice nieprzyzwoitości, prawda? Nie wolno nie dotrzymywać terminów, do licha. Artyści uważają najwyraźniej, że ta wojna ich nie dotyczy i zachowują się jak rozkapryszone primadonny. Ale do rzeczy, czy zechce pan porozmawiać z pianistą? – Eee, nie. – Luigi machnął ręką. – Niech idzie chłop do domu i wróci jak znajdzie instrument. – Oczywiście. – Duce chwycił za telefon i rzucił zwięźle. – Wypuścić grajka. Tak, tak, zapłacić też. W końcu był chętny, no i dotarł. – wyjaśnił obsłudze i rzucił do Luigiego. – Bez instrumentu ale był, prawdaż? – No i garaż się zwolni. – zauważył Luigi. – To fakt. – No cóż, wie pan dlaczego pana zaprosiłem? – Nie. – Chciałbym aby pan jako bohater wojenny i zarazem ekspert lotniczy pomógł mi rozszerzyć imperium. – Imperium? – Teraz, kiedy Francja leży już pokonana byłby to najlepszy moment na odtworzenie dawnego imperium rzymskiego. Tym razem jednak głównym celem naszej ekspansji będzie Afryka. Rozpoczęliśmy nasze podboje nieco późno przyznaję, ale za to forsownie. Posiadamy już Trypolitanię i Cyrenajkę odbite bohatersko z rąk Turków i przekształcone w Libię oraz Abisynię. Lecz to za mało, poruczniku. O wiele za mało. Musimy przejąć posiadłości brytyjskie na Czarnym Lądzie i to jest nasz najważniejszy cel. Nie położymy ręki na Kanale Sueskim, jeśli Anglicy ciągle będą się z nami przekomarzać swoimi dywizjami pancernymi jakie mają w Afryce. Mają zdecydowaną przewagę techniczną wojsk pancernych i sytuację tę musimy zmienić jak najszybciej, bo odbiją resztę Cyranejki. Rozumie pan mój tok rozumowania, poruczniku? – Marszałek Balbo, mówił że bodajże jeszcze w tym miesiącu sytuacja się wyjaśni... – Luigi chciał błysnąć znajomością bieżących spraw na froncie afrykańskim. – Marszałek Balbo był nieudolny. Poza tym dwa miesiące temu poległ, nieszczęśliwie. – Och, to przykre słyszeć takie rzeczy. – Cóż, zestrzeliła go nasza artyleria przeciwlotnicza. Rzecz jasna omyłkowo... tak, to przykra historia. No ale cóż, tak się złożyło że na jego miejsce mianowałem będącego akurat pod ręką marszałka Grazianiego, a on akurat miał pod ręką plan ofensywy, celem której jest odzyskanie utraconych terytoriów i skuteczne zrealizowanie podboju Egiptu. – Myśli pan Wodzu, że marszałek Graziani da radę? Anglicy i ich sprzęt... – Na pewno da radę. – rzucił z przekonaniem Duce. – Ma do swojej dyspozycji czternaście dywizji piechoty, dwie dywizje libijskie a ode mnie otrzymał również trzy doborowe dywizje Czarnych Koszul. Osłaniać ich będzie prawie czterysta tankietek i ponad trzysta samolotów. Graziani z pewnością sobie poradzi. Ale ja nie o tym chciałem z panem rozmawiać. – O. – Luigi odetchnął z ulgą, ponieważ cały zasób wiedzy o problemach afrykańskich jaki znał, już wyczerpał się a na dodatek okazał się nieaktualny. – Co pan sądzi, jako ekspert naturalnie, o siłach powietrznych Anglików? – W Libii u Anglików? Mussolini pokręcił przecząco głową. – Znaczy w Afryce u Anglików? – poprawił się Luigi jeszcze na tym samym wdechu. – Skąd? W Anglii u Anglików? – Ach u tych Anglików. W takim razie sam nie wiem Wodzu, czy wypada mi...? – Ależ poruczniku, bez takiej aż skromności proszę. W końcu nie każdy strącił cztery Gladiatory podczas jednego lotu bojowego. Polegam na pańskiej opinii. Śmiało więc proszę. Luigi nie uznał za stosowne wspominać, że jego cztery Gladiatory stały na ziemi kiedy je strącił, ani tego, że i tak śmiertelnie go wystraszyły, ponieważ miały dodatkowe zbiorniki wypełnione nawozem i w związku z tym, były gotowe dosłownie w każdej chwili poderwać się i rozsiewać spod swych skrzydeł półpłynną trwogę. – Cóż, ich Spitfiry są zadziwiająco groźne. – Groźne? – To znaczy dla Luftwaffe, Wodzu. Powiadają, że co czwarty niemiecki bombowiec nie wraca. – To niedobrze... – Duce momentalnie się zasępił i pociągnął mocniej ze szklanki. – W porównaniu jednak z naszymi Fiatami, Anglicy są bez szans. – Luigi szybko go pocieszył. – Nic nie może się równać z Siłami Powietrznymi Italii. – Oto właściwe słowa. – Duce momentalnie się rozpromienił z dumy. – I tu się zaczyna pańskie zadanie, poruczniku. – Moje? – Pomożemy Hitlerowi uporać się z Anglikami. – Tymi z Anglii? Znaczy my mu pomożemy? – Pan i podobni panu ludzie. Rzecz jasna pod pańskim dowództwem. Wykończymy te przykre dla naszych sojuszników Spitfiry i rozpoczniemy podbój angielskich kolonii w Afryce. Niech sobie Hitler buduje wielką rzeszę w Europie. Niech mu tam. My stworzymy takie imperium jakiego Juliusz Cezar by się nie powstydził, nie ograniczając się do jednego ciasnego kontynentu. A bohaterowie tych podbojów zostaną mianowani gubernatorami podbitych terenów. – To wspaniałe plany, Duce. – Benito, proszę mi mówić po imieniu. – Luigi, Wodzu. – Luigi uznał że przechodząc na ty sprawy idą w dobrym kierunku, gdyż szybko zbliża się chwila kiedy będzie można wyjaśnić sprawę zegarka, i to bez ryzyka oklepania przez pretorianów. – Wydałem już rozkazy. Generał Rino Corso Fougiera wydzieli z Pierwszego Szwadronu Powietrznego korpus ekspedycyjny Corpo Aereo Italiano i zorganizuje dla naszych żołnierzy przyzwoity wikt i zakwaterowanie. Fougiera jeszcze dziś uda się w tej sprawie do Berlina. Pan natomiast poruczniku Luigi, przerzuci sprawnie nasze siły do północnej Europy a tam dobije Anglików jakimś spektakularnym, błyskawicznym uderzeniem. – Generał już pojechał. O jak szybko... – Luigi był zbyt obolały by nadążyć za szybkim rozwojem wypadków. – Musimy działać błyskawicznie, poruczniku bo jeszcze się ta kampania gotowa bez nas skończyć. Rozumie pan, to znaczy Luigi? – Rozumiem. Jakimi środkami będziemy dysponować? – zapytał Luigi przechodząc do konkretów. – Dwa pułki bombowe Stormo. Osiemdziesiąt fabrycznie nowych bombowców Fiat Cicogna, pięćdziesiąt myśliwców Fiat Falco i pięćdziesiąt myśliwców najnowszej generacji Fiat Freccia. – A co ze sprzętem rozpoznawczym? – W celach rozpoznawczych będziemy polegać na meldunkach niemieckich. – Benito, niemiecki wywiad często zawodzi a jeśli ta misja ma się zakończyć sukcesem nalegam na własny sprzęt rozpoznawczy. – Luigi uznał za stosowne natychmiast zainterweniować, ponieważ już zaczynał mu się tworzyć w głowie zarys planu na dobry przemytniczy interes, do którego niezbędne były przecież odpowiednie środki transportowe. – Tak sądzisz? – To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Bez porządnego, czyli własnego rozpoznania na którym można polegać, po prostu leżymy. Bez liczenia wyłącznie na siebie nie mogę polegać na sojusznikach i zagwarantować tym samym... – Skoro tak, weźmiesz również tych dwadzieścia parę trzysilnikowych bombowców, które się marnują na Fiumicino. – Dwadzieścia trzy. – uzupełnił Luigi. – Doskonale, to pakowne maszyny. – wymknęło mu się mimowolnie. – Pakowne? – Duce się zdumiał. – Znaczy, dalekiego zasięgu Wodzu Benito, znaczy mogą zabrać dodatkowe zbiorniki na paliwo i zwiększyć zasięg swojego... – Teraz rozumiem. – odprężył się Mussolini. – Co ekspert to ekspert. Jakieś więc pytania, Luigi? – zapytał na zakończenie. – Oczywiście otrzymasz również wszystkie niezbędne pełnomocnictwa aby nie napotkać żadnych trudności. – Wszystko już jasne, Wodzu. – z uśmiechem zapewnił go Luigi, wspaniałomyślnie puszczając w niepamięć zegarek, gdyż miał już na widoku o wiele rozleglejsze od takich błahostek perspektywy. – Nasze imperium rozciągnie się na jedną czwartą globu. – ciągnął dalej Mussolini wznosząc toast. – Wypijmy więc za to. – O tak, wypijmy Wodzu. Luigiemu nie za bardzo jednak leżał na sercu Duce i jego imperialne plany, ponieważ przede wszystkim narażały jego zdrowie. Miał natomiast swoje własne, których zasadniczym elementem było zbicie fortuny na gospodarce wolnorynkowej oraz pozostanie w zdrowiu jak najdłużej. * * * Berghof, Niemcy – Kwatera główna Hitlera – Co tam się wydarzyło wczoraj w Londynie? – zapytał Hitler Goeringa podczas rozmowy w cztery oczy. – Miał pan wykończyć RAF o ile pamiętam a nie bombardować cywili. Rzadko się zwracał per pan do Goeringa kiedy byli zupełnie sami, więc ten bezbłędnie wyczuł, że popadł w niełaskę w wyniku wczorajszych wydarzeń. – Myślałem... – Jeszcze nie skończyłem, panie marszałku. – Przepraszam, Mein Fuhrer. – Kiedy tam wkroczy von Rundstedt z jedzeniem, wyspiarze mają pokochać Wehrmacht a nie tworzyć jakieś cholerne, pełne męczenników partyzantki. Czy mało tego bandytyzmu już mamy w Europie? Poza tym, potrzebna nam będzie w przyszłości dyspozycyjna, uśmiechnięta i nażarta siła robocza, która za pracę dla Rzeszy kupi sobie tytoń i coś słodkiego, a nie jacyś nieszczęśliwi i osieroceni inwalidzi, którym trzeba będzie dać rentę na koszt niemieckiego podatnika, bo przecież nie wysupła na to pieniędzy ich chytra królowa. Co innego utrzymywać doborowy pułk ogrodników do dbania o jej przeklęte trawniki, a co innego jeśli chodzi o poddanych. Na to drugie ona nigdy nie miała. Królowa, jak tylko postawimy stopę na brzegu, pierwsza się przeniesie do Szwajcarii razem ze swoją skarbonką, którą objuczy zapewne kurdupla na drogę. Może mi pan zaufać, arystokracja zawsze tak robi. Dużo szumu, twardej gadki a kiedy my się zjawiamy, na miejscu są tylko zwykli obywatele, a po milordach nie ma już śladu bo się przegrupowali w celu oczywiście, dalszej wytężonej walki z kieliszkiem brandy gdzieś na salonach. Tak było w Polsce, w Holandii i tak będzie w Anglii. Proszę więc o wyjaśnienia. – Wydawało mi się Mein Fuhrer, że zrobimy pod Glasgow drugie Dachau, aby rozwiązać problem uciążliwych brytyjskich rencistów i żydów. – Tak, ale przecież do diabła nie od razu zarzyna się kury znoszące złote jaja! To potem i nie prędzej niż za dwa lata. Na litość boską, najpierw trzeba wszystko od Anglików skrupulatnie przejąć. Czy pan tego nie rozumie? Kolonie, surowce, majątki i przemysł. To są całe miesiące ciężkiej, mozolnej pracy bo tyle jest tego, a i tak konieczna będzie ich współpraca. Jak ich zaczniemy od razu gazować, nigdy tego wszystkiego nie ogarniemy nawet z pomocą SS i Gestapo. – Rozumiem. – Co więc się stało, że zbombardował pan Londyn zamiast lotniska i portu? – Cóż Mein Fuhrer, w istocie jeśli chodzi o nalot, zaszła fatalna pomyłka. Pomyłka, która z pewnością nie przysporzyłaby nam sympatii już po wkroczeniu ale z drugiej strony myślę, że zanim wejdziemy Goebbels zdąży to jakoś odkręcić tak, że to się okaże winą królowej... – Tyle to sam wiem. Dlaczego, pytam? – Musiały zawieść przyrządy celownicze prowadzącego nalot bombowca i przedwcześnie zrzucił ładunek. Nad celem panowała wyjątkowo niska temperatura, była gęsta mgła i zachmurzenie. Widoczność wynosiła praktycznie zero. Kiedy bombowiec prowadzący już zrzucił swoje, pozostałe maszyny kierując się jego bombami zapalającymi również zbombardowały oznaczone przez niego cele. Dalej poszło jak w domino. Każdy dolatujący na miejsce klucz bombardował te same cele, kierując się ogniem już istniejących pożarów. Trwało to dopóki nie zużyła bomb cała wyprawa. To wersja oficjalna, Mein Fuhrer i przyznać muszę również, że do tej pomyłki przyczyniła się także całkowita cisza radiowa jaką zarządziłem tuż przed wyprawą. – Goering postawił na szczerość. – Wersja oficjalna? Cisza radiowa? Co to ma do licha znaczyć? – Wersja oficjalna, ponieważ tak zeznali piloci. W tym również świadkowie, czyli piloci sąsiednich samolotów. Przypuszczam też... – Nie interesują mnie przypuszczenia. Co jeszcze mówili świadkowie? – Zanim do tego przejdę muszę nadmienić iż jest również druga wersja, która mówi o możliwości zamarznięcia mechanizmu otwierającego luk bombowy. – Zamarznięcia? – Nad Wyspami wystąpił wczorajszej nocy silny wyż, który wtłoczył znad Irlandii front mroźnego powietrza na wysokościach na których operowała Luftwaffe. – Co to znaczy? – Mogła puścić seria niedostatecznie zabezpieczonych przed mrozem blokad i zdalne sterowanie mechanizmu otwierającego luki. Pewności jednak nie ma gdyż w drodze powrotnej prowadzący nalot bombowiec został bardzo mocno ostrzelany i praktycznie powrócił bez podwozia, lądując na polu. Awaryjne lądowanie kompletnie zniszczyło luki bombowe i nie da się już dojść jak było naprawdę więc trzymamy się wersji oficjalnej. Zresztą obie wersje i tak sprowadzają się do tego samego, czyli że tak jak mówiłem wcześniej Mein Fuhrer, widząc jak bombowiec prowadzący opróżnia luki bombowe, oni sami, czyli piloci sąsiednich maszyn, również swoje opróżnili, ponieważ taka właśnie jest procedura nocnych nalotów. Kolejne eskadry widziały już łuny... a rankiem się okazało, że jesteśmy barbarzyńcami, bo zbombardowaliśmy bezbronny Londyn. Churchill kwiczy o tym w radio od wczoraj i się wszystkim żali, chociaż prawdę mówiąc nie ma już nikogo na tym kontynencie kto by jego kwików słuchał. A najgłośniej ten gruby kurdupel szczeka o odwecie i... – Rozumiem, a co z tą ciszą radiową? – Anglicy ostatnio coś zbyt trafnie wysyłają swoje myśliwce, przeciwko naszym wyprawom. – Co to znaczy, zbyt trafnie? – Wywiad podejrzewał od niedawna, zresztą ja również, że Brytole knują coś z podsłuchem naszych częstotliwości oraz jakimś najnowszym wynalazkiem o nazwie radar, działającym podobnie jak radio również na jakieś fale. Nie wiemy jeszcze jak ten wynalazek działa ale to musi być coś naprawdę pomysłowego, bo mają dzięki niemu niezwykle prawidłowe prognozy, jeśli chodzi o wysyłanie swoich myśliwców przeciwko naszym eskadrom. Coraz częściej przechwytywali nasze wyprawy bombowe kiedy te były jeszcze nad Kanałem. To się zdarzało zbyt często, aby to mógł być po prostu przypadek. No i jak donosi wywiad, przy radarze bez chwili wytchnienia dłubią również żydzi... – Nigdy nie ufaj żydowi. – Hitler wyrecytował swój krótki zestaw przykazań. – Stąd właśnie mój rozkaz Mein Fuhrer o zachowaniu kompletnej ciszy w eterze. I gwoli wyjaśnienia dodam, że cała potężna wyprawa dotarła nad cel nietknięta, prawdopodobnie dzięki tej ciszy. Później było nieco strat jak już się zorientowali ale podkreślam, dopiero później jak nasi chłopcy wracali. – Mądra decyzja, Hermann. – Hitler szybko przywrócił do łask i pochwalił Goeringa. – Zbyt wielu naszych najlepszych ludzi oddało życie by nim szafować wystawiając na niepotrzebne ryzyko. Musimy jak najszybciej dowiedzieć się jak działa ten radar żeby przedsięwziąć odpowiednie środki. – Canaris tylko w tym jednym celu wysłał do Anglii dwieście pięćdziesięciu ludzi w ubiegłym tygodniu. – Ach tak, Canaris. – westchnął Hitler przypominając sobie niedawno przedstawione mu przez szefa Abwehry rachunki do wglądu. – Uwierzysz Hermann, że on postawił na miniaturyzację, jeśli chodzi o ekwipunek agentów? – Miniaturyzację, Mein Fuhrer? – Pół miliona marek kosztowało skonstruowanie w zakładach Siemensa miniaturowego nadajnika, który otrzymują wysyłani do Anglii agenci. I wiesz, co? – Co, Mein Fuhrer? – Agent z miniaturowym nadajnikiem wygląda jak myśliwy niosący w plecaku ubitego jelenia. Jest wprost nie do odróżnienia od ludności miejscowej. Zwłaszcza w większych grupach garbusów porozumiewających się z niemieckim akcentem. Wówczas agent Canarisa wtapia się bez śladu w otoczenie. Metody Canarisa już nawet nie są śmieszne, Hermann. One są dla Rzeszy szkodliwe! On wysyła tych młodych, utalentowanych ludzi po prostu na rzeź, bo Brytyjczycy znają tylko jedną karę za szpiegostwo. Czapa. Zaledwie pół procenta tych, których wysłał przedarło się przez strefę przybrzeżną i przynajmniej z miesiąc działało nadając meldunki. Reszta jest niemal natychmiast po przybyciu zarzynana. I kto tu jest barbarzyńcą, pytam? – Hm, to rzeczywiście dla naszych chłopców nie wygląda najlepiej. – Nie mam pojęcia, dlaczego on nie werbuje miejscowych, jak nakazywałaby prosta logika? Ludzi mówiących po angielsku jak Anglicy, znających realia, posiadających od lat sąsiadów i tak dalej. Jeden z miejscowych przydałby się setki razy bardziej niż setki szkolonych tutaj. Nie rozumiem tego. I ja mam wierzyć, że Canaris kiedykolwiek przechytrzy tych cwanych żydów od radaru? – No cóż, miejmy nadzieję, że któremuś agentowi się to w końcu uda. – Ale czas, Hermann, czas. My nie mamy czasu na czekanie aż któremuś z ludzi Canarisa coś się kiedyś uda. Co proponujesz, żeby takie pomyłki jak wczoraj się już nie zdarzały? – Zmienimy taktykę nocnych nalotów, Mein Fuhrer. Właściwie dziś rano już ją zmieniłem. – Jak? – Unikniemy w przyszłości działań podczas fatalnej pogody, to po pierwsze... – Idzie zima, Hermann. Jakiej się spodziewasz w zimę pogody? – Mam na myśli rezygnację z działań tylko podczas tak fatalnych warunków jak wczoraj. To znaczy jednocześnie mgły, frontu mroźnego powietrza i zachmurzenia. Jedno z tych zjawisk nie powinno stanowić przeszkody, ponieważ rozkazałem również zmienić sposób oznaczania celów. To jest druga nowość. – Więcej szczegółów poproszę. – Za kilka dni przygotujemy się odpowiednio aby powtórzyć ten nalot ale już bez pomyłki. Tym razem bowiem najpierw oświetlą go w ustalony sposób nasi agenci na ziemi. Dopiero później do akcji przystąpią bombowce i to na znacznie mniejszym pułapie. – A to dlaczego? Chcesz naszych ludzi jeszcze bardziej narażać? – To po to, Mein Fuhrer aby wykluczyć również możliwość, że zbombardujemy jakieś lipne makiety. To na wypadek, gdyby Anglicy kiedyś zmądrzeli i złapanych agentów nie zabijali tylko na swoją stronę przeciągali, żeby ci z kolei nas wpuszczali w maliny fałszywymi... – Rozumiem. To są doskonałe plany i to właśnie, Hermann w tobie lubię. Wybiegasz myślą w przyszłość i przewidujesz, a nie jak Canaris czekasz na statystyczne szczęście, kiedy na czekanie nie ma po prostu czasu. – Miło mi to... Goering nie dokończył dziękczynnej mowy, ponieważ rozległo się gwałtowne pukanie w drzwi do gabinetu. – Kto tam, do diabła? – zawołał Hitler wściekły. Był wściekły, ponieważ rozkazał ordynansowi aby ten osobiście dopilnował by nikt podczas rozmowy z Goeringiem mu nie przeszkadzał. Drzwi się otworzyły bez zaproszenia i stanął w nich ordynans we własnej osobie. – Mein Fuhrer, Berlin jest bombardowany. – Co takiego? – ryknął Hitler zrywając się z fotela z ustami pokrytymi pianą. – To w sumie nic groźnego... – Jak to? – To zaledwie kilkanaście brytyjskich Wellingtonów, które się przedarły przez obronę przeciwlotniczą... – To powolne maszyny. – Goering natychmiast uspokoił Hitlera. – Nie pozwolę by się z tego wywinęły i wróciły bezkarnie do Anglii. Wydaje mi się, że Churchillowi chodzi jedynie o efekt propagandowy... – Nie obchodzi mnie czy są powolne czy nie, ani co panu się wydaje! Co one nad Berlinem robią, pytam? – Zapewne jest to odwet o którym kurdupel gadał, niemniej jest on bez znaczenia, ponieważ po tym ostatnim naszym uderzeniu, które powtórzymy za kilka dni... – Czas na pańskie metody już minął, Goering! – zawołał z wściekłością Hitler. – I, i, i khe... khe... Widząc zatykającą usta Wodza pianę, ordynans jak burza podbiegł do szafki. Tam wyciągnął szklankę i błyskawicznie napełnił ją mlekiem. Wiedząc o znakomitych właściwościach odtruwających mleka na trującą pianę, podał mu szklankę bez zwłoki. Hitler wypił mleko jednym haustem, cisnął szklanką o podłogę i z białymi wąsami po mleku, które w połączeniu z jego naturalnymi, sprawiły że przypominał przegłodzone szczenię nietoperza, kontynuował przerwany wątek. – Niech pan jeszcze dziś odwoła te swoje śmieszne cele i natychmiast skieruje wszystkie wyprawy na Londyn! – Ależ Mein Fuhrer, kiedy tylko zbombardujemy ten port i lotnisko von Rundstedt będzie mógł wreszcie... – Mam gdzieś, co będzie mógł von Rundstedt! Wehrmacht zaczekał miesiąc, więc jeszcze jeden zaczeka! Na dzień dzisiejszy nie mogę pozostawić tego policzka wymierzonego w stolicę Rzeszy bez stosownej, czyli kopa w mordę, odpowiedzi! Zrozumiano? – Jawohl. – A ponadto niech pan zacznie gromadzić cały dorobek naszych żołnierzy ze wszystkich wojskowych latryn i niech go pan wyśle bezzwłocznie nad posiadłości Windsorów! Już ja się zatroszczę odpowiednio o trawniki i ogrody królowej! Stara prukwa otrzyma od nas tyle nawozu, że, che, che, che, – zaśmiał się histerycznie. – sama odwoła wreszcie kurdupla w cholerę! Czy to będzie według pana dobry efekt propagandowy? – Tak jest Mein Fuhrer. – Więc natychmiast wykonać! * * * Londyn, Anglia Około południa Bert oprzytomniał i otworzył oczy. Ujrzał wszechobecną biel. Znajdował się w sali pomalowanej na biało a oprócz niego w sali znajdowało się jeszcze kilkadziesiąt innych osób z których większość była biała i jęczała. Zarówno one jak i on przebywały w pomalowanych na biało łóżkach. Jedynie kilka osób kręcących się po sali nie leżało i nie jęczało, ale za to one również były białe. Kiedy wyczuł nozdrzami swąd środków dezynfekcyjnych i czegoś jeszcze o obrzydliwym i trudnym do określenia zapachu, który momentalnie skojarzył mu się z zapachem medycznego zestawu bojowego, zerwał się z łóżka spodziewając się najgorszego. – Baddoc? Gdzie się zaczaiłeś, draniu? Baddoc? Słysząc jego rozpaczliwe wołania podbiegła jedna z białych postaci. – Proszę się uspokoić. Wszystko będzie dobrze. Proszę. – pogłaskała go w głowę. – Gdzie ja jestem? – zapytał łagodnie gdyż postać była ładna i tym samym zupełnie niepodobna do Baddoca. – W szpitalu, oczywiście. – Jakim szpitalu? – Chirurgiczno urazowym, w Londynie. – Nic nie pamiętam. – Proszę się nie martwić, to minie. – Jak ja się tu znalazłem? – Przywieziono pana w nocy. – W nocy? – Kilka godzin temu. Razem z resztą kopaczy z trzeciego batalionu. – Trzeciego? – Trzeciego ochotniczego. – uzupełniła. – A co z...? Proszę mnie puścić. Mam coś pilnego... – podniósł się z zamiarem wstania ale pielęgniarka natychmiast przycisnęła go z powrotem do łóżka. – Proszę się o nic nie martwić. Pańskie narzędzia są bezpieczne... – wskazała uspokajającym gestem pod łóżko. – Pana koledzy również przeżyli... Bert przechylił się przez krawędź i zajrzał pod łóżko. Dostrzegł tam łoma. Spojrzał pytająco na kobietę. – Kiedy znaleziono was nieprzytomnych pod kamienicą, która się zawaliła w czasie kiedy wasz batalion odgruzowywał ulicę, nadal ściskaliście w dłoniach swoje narzędzia robocze. Dopiero przed godziną skurcz mięśni minął i udało się chirurgom wyjąć je z pańskich dłoni. – Ach tak. To dobrze. Gdzie oni są? – ponownie się uniósł. – Spokojnie. – ponownie go docisnęła. – Ale ja muszę wstać i... – Chwileczkę, czy pan się rusza? – zapytała przestając go dociskać. – A co? – zapytał przestając się unosić. – To niemożliwe. – podeszła do wiszącej na jego łóżku tabliczki i rzuciła okiem na kartę choroby. – Musieli coś pomieszać. – dodała z zagadkową miną. – Co tam jest? – zapytał widząc jej niepokój. – Tu pisze, że miał pan kręgosłup złamany w trzech miejscach w tym również na karku i pękniętą twarzoczaszkę na całym obwodzie. Właściwie, były to dwie połówki... Podeszła i zaczęła z zainteresowaniem macać go po głowie. – To dziwne. – mruknęła. – No wiesz piękna, che, che, u mnie zawsze goiło się jak na psie, che, che. – podpowiedział mu sensowną odpowiedź translator. – Wezwę lekarza. Niech on to zobaczy. – postanowiła. – Posłuchaj, nie ma czasu na doktory. Muszę iść bo gruz czeka. Nic mi nie jest, o widzisz? – Rzeczywiście, na to wygląda. – przyznała kiedy Bert zaczął podskakiwać przy niej na jednej nodze a zaraz po tym wykonał z wyskoku salto do tyłu. – Dzięki za narzędzia, opiekę i troskę. – pocałował zdumioną kobietę i zabierając łoma wyszedł na korytarz. – Ned? Imię? Gdzie jesteście? – rzucił przez translator. – W jakimś szpitalu. – odparł głos Neda. – Ja ustaliłem nawet, że jest to szpital chirurgiczno urazowy. – dodał głos Imienia. – No dobra, zamiast się szukać i błądzić spotkajmy się przy głównym wejściu z budynku. – rzucił zwięźle Bert. – Zrozumiałem. – rzucił Imię. – To nie będzie takie proste. – odparł natomiast głos Neda. – Dlaczego? – Od pasa w dół jestem w jakiejś skorupie, która jest podwieszona do zestawu zastanawiających kołowrotków, ciężarków i linek. W dupie czuję też, że mam jakąś rurkę, która mnie tu mocno trzyma. – No to się odwieś od kołowrotków i wyciągnij rurkę. – poradził mu Bert, który widział coś podobnego u siebie na sali. – Nie mogę. – Jak to? – Prawa ręka też jest do czegoś podwieszona tak, że w pewnym sensie sama jest kołowrotkiem a lewej nie mam w ogóle. Językiem nie dosięgnę, odbiór? – W jakiej jesteś sali? – zapytał go zwięźle Imię, który idąc w międzyczasie korytarzem napotkał już w nim Berta. – Nie wiem. – To zobacz. – Wejście jest po mojej lewej i akurat z tej strony oko mam zamurowane czymś białym. – Kurwa, no to się kogoś zapytaj. – Już nie muszę. – Jak to? – Ponieważ drugim widzę odbicie dwóch baranów, stojących na korytarzu do mnie tyłem. Odwrócili się i przez szybkę ujrzeli imponujący zestaw dźwigów, ciężarków i wielokrążków, nadający się na średniej wielkości budowę. Weszli do sali i kiedy już nawiązali z jego okiem kontakt wzrokowy, poklepali go po przyjacielsku w gipsowy kokon. Następnie, jak przystało na profesjonalistów, bez zbędnych słów zaczęli uwalniać go z olinowania i białej skorupy za pomocą łomów. Rozległy się trzaski, skrzypnięcia dartej blachy, łomoty upadających ciężarków i świsty pękających linek. – Jezu, co wy dwaj wyprawiacie? – natychmiast podbiegł do nich jakiś siwowłosy człowiek z dziwnym metalowym kółkiem na środku czoła. – Odsuń się dziadek, bo ci jeszcze coś do oka wpadnie. – ostrzegł go życzliwie Imię napinając wspólnie z Bertem wszystkie mięśnie na jednym z końców łoma. – Razeeeeeem, heeeeep! Coś skrzypnęło, chrupnęło i rozległy się odgłosy przypominające tonący frachtowiec, kiedy podważony razem z łóżkiem Ned uniósł się nieco w górę, po czym skorupa na jego plecach rozpękła się na dwie połowy i wszystko z głośnym hukiem na powrót opadło na ziemię. – Zostawcie natychmiast pacjenta! Stan tego człowieka jest krytyczny i ja nigdy nie pozwolę... – Nic mi nie jest. – rzucił do niego Ned wygrzebując się ze szczątków. – Ale...? – doktor chciał coś powiedzieć ale zamarł widząc że ten wstaje o własnych siłach. – Widzisz? Zupełnie nic. – dodał Ned i na dowód, jednocześnie przymknął oczy i wyciągnął rurkę z tyłka. Rozległ się dźwięk przypominający otwieranie markowego wina a doktor otworzył bezradnie usta, przypominając karpia. – Ale... twoja ręka? – wykrztusił starzec wskazując oczami na kikut. – Zagoi się, możesz mi zaufać staruszku. – Ned poklepał go w ramię i otarł o jego fartuch zabrudzoną czymś rękę. – Idziemy. – rzucił do Berta i Imienia. Zarzucili łomy na ramię i wyszli ze szpitala. – Translator? – rzucił Bert już na ulicy. – Jestem. – W którą stronę do portala? – Chwileczkę, sprawdzę tylko wasze położenie. No już mam. – To gadaj. – Na południe. Dziarskim krokiem wyruszyli na południe. Po godzinie opuścili Londyn. Zapytali wówczas translatora dokąd, a kiedy udzielił odpowiedzi nadal podążali na południe. – Ciekawi mnie jedno, panowie. – Imię postanowił umilić czas pogawędką, gdyż zapowiadała się dłuższa wędrówka. – Co takiego? – podjął wątek Bert. – Jak u diabła przeżyliśmy upadek z samolotu. – Jakiego samolotu? – Z tego, w którym się zmaterializowaliśmy. – To nie był wagon? – No skąd? Nie pamiętasz bomb, które się zwaliły nam na głowy? – Pamiętam że było mi ciepło a wy dwaj wmówiliście mi że jest zimno, aż mi się naprawdę zrobiło zimno. – odparł ze skargą Bert. – Potem niewiele pamiętam. – stwierdził. – Miałem mocno pękniętą głowę bo podobno upadła na mnie jakaś kamienica. Czego wy ode mnie chcecie? – A ja pamiętam samoloty. – wtrącił Ned. – Kiedy mnie wyssało widziałem kupę samolotów. – Słyszałeś? – Imię zapytał Berta aby się upewnić że dowody zostały dobrze wysłuchane. – Więc to naprawdę był samolot? – Bert nie mógł uwierzyć. – Naprawdę. – O w dupę. No to jak my przeżyliśmy upadek z zimnego samolotu? – Właśnie o to pytam. – odparł mu zgryźliwie Imię. – To dobre pytanie. – podsumował Ned. – Mam jeszcze lepsze. – ciągnął dalej Imię. – Jakie? – Berta już na dobre wciągnęła rozmowa. – Jakim cudem, pomijając już że przeżyliśmy upadek, nie zabiły nas eksplodujące bomby, które wypadły przecież z samolotu razem z nami? – O, to pewnie były niewypały. – rzucił Bert. – Daj spokój, nawet jakby połowa z nich nie wypaliła to było ich tam tyle, że nie powinna z nas pozostać nawet garstka kostek. Jak to możliwe? – To jeszcze lepsze pytanie. – podsumował Ned. – To nie koniec pytań. – rzucił Imię. – Mam jeszcze najlepsze. – Jakie? – Jakim cudem nie spłonęliśmy? Przecież to były bomby zapalające. – Skąd wiesz? – zapytał Bert, który z każdą chwilą wiedział coraz mniej. – Zanim straciłem przytomność translator przełożył mi to co było na nich napisane. – wyjaśnił Imię. – Mam pomysł! – wykrzyknął Ned a widząc ich pytające spojrzenia zaraz wyjaśnił. – Zapytajmy translatora, co się stało i jak to z nami było. – Tak myślisz? – zapytał go Bert. – Ten łajdak wszystko rejestruje. Niech więc chociaż raz się na coś przyda i odpowie na wszystkie pytania. – Translator? – zawołał w odpowiedzi Imię. – Czego? – Powiedz nam jak przeżyliśmy upadek z samolotu, eksplozje bomb i pożary. – I upadek na mnie kamienicy? – dodał Bert. – Ludzie, a skąd ja mam takie rzeczy wiedzieć? – zapytał ich translator. – Jak to skąd. Bo wszystko draniu rejestrujesz. – rzucił do niego Ned. – Rejestrujesz, rejestrujesz. – przedrzeźniał go translator. – Wcale nie wszystko. – Jak to, nie wszystko? – Działam tylko wtedy, kiedy jesteście przytomni, jasne? – Nie. – Jak jesteście nieprzytomni to po cholerę mam być aktywny skoro nie mam komu tłumaczyć. Gadanie do samego siebie nie ma przecież sensu. Co wy sobie myślicie? Że mam baterie niewyczerpane, czy jak? Jak nie ma z kim pogadać to się po prostu wyłączam, do cholery! – Uspokój się. – Jestem spokojny. – Więc nic o naszym ocaleniu nie wiesz? – jeszcze raz zapytał go Ned. – Trzeba było nie tracić przytomności w najlepszym momencie. – zauważył złośliwie translator. – Gdybym nie stracił to bym kurwa sam wiedział jak przeżyłem upadek, eksplozje i pożary. – I upadek kamienicy. – wtrącił Bert. – Podobno. – Nie ma sensu z wami gadać. – powiedział translator i się wyłączył. Kiedy byli piętnaście mil na południe od Londynu napotkali olbrzymie skrzyżowanie dróg przecinających się w cztery strony świata. Na północ podążały bezładne masy cywilów z tobołkami na grzbiecie i napakowanych maksymalnie wózkach własnej roboty, a na południe transporty wojskowe uformowane w zgrabne kolumny. Na zachód i wschód przemieszczała się zarówno ludność cywilna jak i wojskowa. – Panowie, proponuję chwilę odpoczynku zanim zaczniemy się przebijać przez tę kołomyję przed nami. – rzucił Ned. – Najwyższa pora. – przyznał Imię. – Więc usiądźmy gdzieś wygodnie i sprawdźmy ile pozostało drogi. – zaaprobował plan również Bert. – Pozostało dwanaście mil. – odparł translator. – Możecie nie siadać. – To tym bardziej usiądziemy. – zignorował go Ned. – Tylko gdzie? – spytał Bert schodząc z drogi plutonowi żołnierzy ciągnących gdzieś na zachód przypominające sterowce, dwa balony zaporowe. – Tam jest kawałek suchego trawnika i świeci słońce. – Ned pokazał na niewielki skwerek tuż przy drogowskazie. Podeszli w milczeniu i usiedli kręgiem pod znakiem drogowym ostrzegającym przed jakimś złośliwie uśmiechniętym i zgarbionym człowieczkiem z plecakiem. – Translator? – No co jest? – Wyświetl mapę i pokaż czekającą nas jeszcze drogę. Musimy ustalić gdzie skręcić na tym skrzyżowaniu. – Wykonuję. Translator wyświetlił im na siatkówkach odpowiedni fragment mapy. – Musicie skręcić w lewo. – zaraz dodał. – W czyje lewo? – zapytał go Ned. – Każdy z nas przecież siedzi w inną stronę. – W lewo Imienia, bo on siedzi na lewo od kierunku właściwej drogi. – Jesteś pewny? – ten spytał z zaskoczeniem. – Mi się wydaje że na lewo od Neda. – Ja też tak myślę. – zauważył Bert porównując mapę ze skrzyżowaniem. – Jesteście w błędzie. – Och, co ty kurwa wiesz? – No mówię wam, że po lewej. – z naciskiem powtórzył translator. – Zresztą zapytam jeszcze podprogram żeby nie było potem to tamto. – Przepraszam panowie. – w tej samej chwili podszedł do nich jakiś człowiek z plecakiem. – Czy dobrze idę na Londyn? – zaraz zapytał. Spojrzeli na niego i dostrzegli zdumiewające podobieństwo przybysza do sylwetki na drogowym znaku. Było idealne, toteż nikt nie wymówił nawet słowa z podziwu dla kunsztu rzemieślnika, który znak wykonał. Jedynie Ned odwrócił się nieco i kciukiem pokazał mu drogowskaz z napisem Londyn 15. – Danke. – odparł wędrowiec i poszedł. Translator tego nie przetłumaczył, ponieważ nadal się kłócił o coś z geopodprogramem. – Zamknijcie się w końcu. – uspokoił ich Ned bo mu już brzęczało w uszach i dodał. – Translator, wyświetl teraz na mapie układ współrzędnych, dobra? – Oto one. – Więc nadal mamy iść na południe. – stwierdził Imię z miną odkrywcy, kiedy porównał je ze współrzędnymi portala. – Od razu mówiłem. – dodał translator. – Macie mnie za idiotę? Wy i ten badziewny podprogram możecie się... – Zamknij się! – rzucili do niego jednocześnie, po czym podnieśli się ruszając w dalszą drogę. Po kilku kolejnych godzinach intensywnego marszu byli na miejscu. Portal znajdował się na środku szczerego pola a konkretnie w przypominającej jakąś ziemiankę przechowalni ziemniaków, z której nad powierzchnię pola, wystawała jedynie kilkunastocentymetrowa nadbudówka. – Co za jełop umieścił portal w takim zadupiastym miejscu? – zastanawiał się Ned czując przebyte kilometry w nogach. – Technicy. – odparł translator. – Ale dlaczego akurat tu, mądralo? A na dodatek w jakiejś cholernej norze? – Ponieważ ta nora, jak i cała dolina zresztą, nie ucierpiała nigdy podczas wojny. Na ten obszar nie spadła nawet jedna bomba. Uznano więc tę dolinę za najbezpieczniejsze miejsce na lokalizację portala. – wyjaśnił translator dumny ze swojej rozległej wiedzy historycznej. – No dobra, już się tak nie wymądrzaj. – uspokoił go Imię. Podszedł do jednej ze ścian ziemianki, zapytał czy są przygotowani jak należy do urlopu, po czym uaktywnił komputator. Kiedy sekwencja została wprowadzona portal ukazał się ich oczom. Zaraz po tym pokazała się w nim znajoma szczelina. Następnie ze szczeliny wypadła folia i portal wszedł w fazę oczekiwania. Ned podniósł folię i zaczął czytać. – Identyfikacja osób pozytywna. Transfer nie w pełni możliwy. – No nie. – Znowu? – Cicho, jest coś dalej. – uspokoił ich Ned. – Kapitan Imię Nazwisko transfer możliwy, kapitan Bert Parker transfer możliwy, kapitan Ned Harris transfer niemożliwy. – Ufff. – Bert z Imieniem głośno odetchnęli patrząc jednak ze współczuciem na Neda. Ten czytał dalej markotny jak jeszcze nigdy. – Kapitan Ned Harris – sugerowane rozwiązania. Próba transferu z łomem – transfer możliwy. Próba transferu bez łoma – transfer niemożliwy. – Nie wziąłeś łoma? – zapytał go Imię z najwyższym zdumieniem. – No nie. – To gdzie go masz? – Został w samolocie. – Oooo, to do dupy chłopie. – zauważył Bert. – Mamy więc niewielki problem, panowie. – bąknął Ned. – My? Nie ma, my. To ty masz problem, człowieku. – wyjaśnił mu Imię. – Dajcie spokój, przecież jesteśmy zespołem. Zgrana paczka, przyjaciele, towarzysze broni? Czyż nie? – zapytał zbliżając się bokiem do opartego o ścianę ziemianki Bertowego łoma. – To na razie Ned. – ten odparł błyskawicznie odgadując jego zamiary, po czym zniknął wraz z Imieniem w portalu. Ned usiadł z rozpaczą na ziemi i zapłakał. Po godzinie posilił się przy ognisku odrobiną ziemniaków i dalej płakał nie widząc dla siebie żadnego rozwiązania. Po następnej godzinie ze szczeliny wysunęła się paczka chusteczek do nosa, lecz transfer w dalszym był niemożliwy. * * * Berghof, Niemcy 11 listopada 1940 – Kwatera główna Hitlera Hitler nieco przygnębiony przeciągającymi się trudnościami z rozpoczęciem inwazji lądowej wezwał na surową rozmowę w cztery oczy Goeringa, żądając wyjaśnień takiego stanu rzeczy. – Jak sytuacja, panie marszałku? – Nieustannie odnosimy postępy. Straty jakie zadaje Luftwaffe są ogromne... – Już od trzech miesięcy słyszę to samo. – Cóż Mein Fuhrer, nasze straty również rosną bez przerwy i... – A jak też radzą sobie nasi sojusznicy? – Hitler przypomniał sobie o elitarnych dywizjonach Mussoliniego. – Chyba trzeba będzie mimo wszystko skorzystać w końcu z ich pomocy. – To może być nieco trudne... – Nie rozumiem. – Oni cóż, Mein Fuhrer, oni nadal są po części jeszcze w drodze. – Jak to? Od trzech miesięcy? – Właściwie dopiero dziś w nocy dotarły do Belgii ich pierwsze oddziały. – Jak to możliwe? Myślałem że Włosi już od dawna na froncie północnym działają. Co oni robili przez tyle czasu? Nieśli te samoloty na plecach? – Mam tutaj ich meldunki przechwycone i rozszyfrowane przez wywiad. One w zasadzie tłumaczą wszystko. – odparł Goering kładąc na biurko opasłą teczkę. – Niech pan przeczyta. – zaproponował Hitler bowiem nie korzystał przy świadkach z okularów. – 29 września, Drogi Duce, z niekłamaną przyjemnością melduję, że rozpoczęliśmy dzisiaj przebazowywanie naszych sił zbrojnych na belgijskie lotniska. Jako pierwsze wyleciały 63 bombowce z lotnisk w Piazenzie i Cameri. Niestety ale z powodu złych warunków atmosferycznych i silnej obrony przeciwlotniczej 17 maszyn zmuszonych było do lądowania w przygodnym terenie. Oddany por. Luigi Tenente. 30 września, Drogi Luigi, czyja obrona powietrzna zagroziła naszym lotnikom na naszym terenie? Podpisano Duce. 3 październik, Drogi Duce, bombowce napotkały silny opór połączonych sił zbrojnych włoskich i francuskich partyzantów, którzy odcięli naszym lotnikom drogę przez Alpy umacniając bronią przeciwlotniczą swoje górskie bazy. Podpisano por. Luigi Tenente. – Nie wiedziałem że francuski ruch oporu ma przeciwlotnicze bazy w Alpach. – wtrącił Hitler nieco zaskoczony. – Gestapo odnalazło szczątki tych maszyn, Mein Fuhrer. – wyjaśnił Goering. – W ładowniach były neapolitańskie pomarańcze a we krwi pilotów od dwóch do trzech promili alkoholu. – Rozumiem, proszę czytać dalej. – 17 września, Drogi Duce, z dumą melduję, że nasze bombowce utorowały w końcu drogę przez alpejskie szlaki nie pozostawiając z partyzanckich baz kamienia na kamieniu, i to bez strat w ludziach oraz sprzęcie. Dziś korzystając z dobrych warunków pogodowych wznowiliśmy operację przegrupowywania naszych sił na północ. Podpisano por. Luigi Tenente. 23 września, Drogi Luigi, gratuluję. Podpisano Duce. 29 września, Drogi Benito, niestety ale nasze myśliwce napotkały dziś nad południową Francją kilkadziesiąt myśliwców francuskiego ruchu oporu. Odnieśliśmy bezapelacyjne zwycięstwo strącając wszystkie, lecz 5 naszych maszyn odniosło bardzo poważne uszkodzenia i zostało skreślone ze stanu. Podpisano por. Luigi Tenente. – Znaleziono te maszyny? – bąknął Hitler. – Oczywiście. – odparł Goering. – Były przeładowane winem z tegorocznych zbiorów a piloci nieprzytomni. Po wypuszczeniu z izby wytrzeźwień odesłano ich z powrotem. Czytać dalej? – Proszę. – 3 października, Drogi Benito, ze względu na nieustanne załamania pogody i ryzyko kolejnych strat, a to ze względu na nieprzychylną ludność miejscową, którą się wysługuje francuski ruch oporu zdecydowałem przegrupować nasze siły koleją i dla zmylenia szpiegów wroga pojechać Lazurowym Wybrzeżem a później wzdłuż hiszpańskiej granicy. Jeszcze w tym miesiącu skończymy załadunek samolotów na wagony. Podpisano por. Luigi Tenente. – Co tym razem mieli do przewiezienia? – zapytał Hitler z ciężkim westchnieniem. – Siedemdziesiąt owiec, kilkadziesiąt krów i kilkanaście koni zarekwirowanych francuskim wieśniakom. – odparł Goering. – Wymienili je u Franco na mandarynki a te w Normandii na owoce morza. – Kiedy zatem dojadą do Belgii? – Poinformowałem już tydzień temu wszystkie dworce aby wszędzie podwojono straże, bo na trasie ich przejazdu w dziwny sposób ktoś ogołacał magazyny broni, amunicji oraz sprzętu. Rozkazałem też aby wszędzie dano Włochom wolną drogę i tylko dzięki temu dziś w nocy przybyły do Brukseli pierwsze pociągi. – Pociągi? – Dorobili się po drodze trzech. – wyjaśnił Goering. – W tym, pancernego z poprzedniej wojny. – No dobrze. Niech pan niezwłocznie każe tym, którzy już są na miejscu wyruszyć nad Anglię. W obecnej sytuacji każde wsparcie dla Luftwaffe jest na wagę złota. – Mein Fuhrer, do tego nie muszę ich o dziwo zachęcać. Włosi sami palą się do walki. – Jak to? – Osłona pociągów, czyli dywizjon myśliwców jeszcze przed tygodniem wyruszył nad Anglię z pierwszym rozpoznaniem. Tylko sześciu zginęło ale ci, którzy wrócili byli tak zadowoleni, że ich dowódca jeszcze przed przyjazdem do Brukseli opracował plan operacji Cinzano. Jeszcze dziś pragną go wprowadzić w życie. – Cinzano? Chcą sprzedawać Brytyjczykom wino? – Nie wiadomo co takiego opchnęli zwiadowcy Anglikom że są teraz tak pomyślnych myśli, ale akcja pod tym kryptonimem ma się odbyć jeszcze dzisiaj i to na szeroką skalę, bo Włosi zamierzają rzucić do walki wszystko co już do Brukseli przybyło. Oficjalnie, w meldunkach dla Mussoliniego, jest to akcja odwetowa za brytyjskie naloty na północne Włochy, czyli zmasowany atak na lotnisko w Harwich we wschodniej Anglii. – Zresztą to nieważne czym handlują ani dokąd się wybierają. – mruknął Hitler. – Najważniejsze, że odciągną w końcu ogień nieprzyjaciela od naszych samolotów. – Otóż to, Mein Fuhrer. – No więc dobrze, Hermann. Niech Włosi radzą sobie jak mogą a ty dopilnuj żeby prawidłowo, czyli jak najkorzystniej dla Luftwaffe wykorzystać rozkład ich wylotów. – Oczywiście, Wodzu. Harmonogram już dopasowałem. Dziś Włosi ze wszystkim co mają udadzą się na wschód a kiedy Anglicy do przechwycenia Włochów również rzucą co tylko mają, my wykorzystamy to i nie niepokojeni spalimy wreszcie cały Londyn. * * * Hrabstwo Kent, Anglia Opowieść o Luigim części III i IV Bolesna i Chwalebna, (połączone ale z kilkoma przerwami na posiłek) a w nich: zesłanie, zmartwychwstanie, modlitwa, biczowanie, ukoronowanie, droga krzyżowa, śmierć i wniebowstąpienie. Porucznik Luigi Tenente nie był zadowolony. Ten dzień już od samego rana nie szedł jak powinien. Najpierw wsiąknął gdzieś pod Brukselą pociąg pancerny, w którym niemałym przecież kosztem zainstalował rozlewnię szampana, a zaraz potem z tych pociągów które nie wsiąknęły, zaginęła część pilotów, kiedy tylko znaleźli się na rampie końcowej tuż przy Brukselskim lotnisku. Był tym bardziej wściekły, ponieważ wielokrotnie podkreślał aby nikt się nigdzie od lotniska nie oddalał. Luigi jak nikt rozumiał, że po niemal trzech miesiącach ciężkich walk, stresu i nieustannej podróży po terytorium wroga, ludzie mają prawo do towarzystwa kobiet no ale nic, do cholery nie może wysuwać się na plan pierwszy przed biznesem. Nic, tak uważał. Zamierzał rozprawić się z dezerterami, czyli potrącić im premie jak tylko wróci. W tej chwili nie miał na to czasu, ponieważ uzgodniony termin dostawy zbliżał się wielkimi krokami i nie podlegał negocjacjom ze względu na brak łączności i stosunków dyplomatycznych z kontrahentami. Dzięki operatywności swoich negocjatorów, którzy zrobili przed tygodniem osobiste rozpoznanie rynku miał uzgodnioną z obroną przeciwlotniczą, półgodzinną lukę, gwarantującą spokojny przelot aż do Hrabstwa Kent, gdzie był umówiony ze spragnionymi markowych trunków sierżantami RAF na dostawę kilku ton szampana w zamian za wołowinę i jakieś plany jakichś radarów. Sierżanci byli dobrymi patriotami, ponieważ pochodzili ze Szkocji i mieli jakieś zadawnione zatargi z Anglikami. Operacja, była więc międzynarodowa i nosiła kryptonim Cinzano. Luigi byłby jak należy przygotowany do tej wielkiej operacji, gdyby nie braki w personelu jakie wynikły kiedy część pilotów poszła na kurwy bez stosownej zapowiedzi. Pół godziny wcześniej jeszcze w pociągu, kiedy osobiście nadawał depeszę do Mussoliniego, że w końcu po tylu trudach przegrupowanie dobiegło końca i nadchodzi wiekopomna chwila, kiedy włoskie bomby spadną na Wielką Brytanię, pamiętał że jeszcze wszyscy byli. Mniej lub bardziej ze względu na upojenie ale byli. A teraz nie ma nawet połowy załóg. Luigi jednak był zbyt operatywny na to, aby coś takiego jak brak załogi uniemożliwiło wcześniej uzgodnione plany. Raz dwa zmodyfikował założenia operacji Cinzano i piętnaście minut później już rozgrzewał silniki siedząc za sterami swojego bombowca. Rozdzielone do minimum, czyli po rezygnacji ze strzelców pokłądowych, załogi składające się tylko z pilotów i nawigatorów pozwoliły na wprawienie w ruch pięćdziesięciu maszyn. Operacja Cinzano plan B wyglądała więc tak. Pięć bombowców miało dla odwrócenia uwagi polecieć nad Great Yarmouth i tam wzbudzić trwogę w miejscowych kmiotkach oraz jednocześnie chwałę w Rzymie przez zbombardowanie jakiś magazynów zbożowych, czyli według wersji oficjalnej składów amunicji. Drugim plusem była możliwość pozbycia się w cholerę zalegających aż w siedmiu wagonach bomb lotniczych, których nikt, nawet francuski ruch oporu nie chciał za pół ceny. Główne siły natomiast, złożone z dziesięciu bombowców i czterdziestu myśliwców wypełnionych szampanem miało się udać do Hrabstwa Kent i tam dobić targu ze Szkotami. Według wersji oficjalnej miało tam zostać zbombardowane jakieś lotnisko w Harwich. Cóż, nawet tak doskonałe plany potrafią się jednak sknocić, ponieważ nawet geniusz Luigiego nie ma wpływu na złośliwość przedmiotów martwych. Zaczęło się niewinnie. Najpierw tuż po starcie jeden z pięciu bombowców mających odwracać uwagę zawrócił do bazy z powodu awarii, co w żargonie radiowym oznaczało nie zatankowanie paliwa. Luigi sklął pilota za powstałe zamieszanie i to nie korzystając z żargonu, i kazał mu natychmiast wracać uzupełnić paliwo. Wówczas omal nie doszło do czołowego zderzenia powracającego bombowca i startującej myśliwskiej osłony. Kiedy myśliwce cudem się rozproszyły po całym pasie i bombowiec wylądował a zamieszanie przeminęło, myśliwce ponownie wystartowały. Ale było już za późno, ponieważ w wyniku opóźnienia osiemnaście z nich nie odnalazło już we mgle wyprawy bombowej, którą miały osłaniać. Popłynęły kolejne epitety w eter, lecz sytuacji to nie zmieniło ani na jotę. Po wyczerpaniu paliwa na bezowocne szukanie w chmurach zgrupowania Luigiego myśliwce zawróciły przerywając misję. Lądowały gdzie się da i dziesięć z nich uległo rozbiciu wraz z przewożonym alkoholem. Jeszcze więc zanim wyprawa na dobre ruszyła Luigi odnotował pierwsze straty. Zaklął po raz kolejny, skończył czekanie na wysokości trzech tysięcy metrów na osłonę z obawy że i jemu nie wystarczy paliwa na drogę tam i z powrotem i wyruszył z szampanem bez strzelców i bez osłony na czele dziesięciu bombowców, które się w powietrzu szczęśliwie odnalazły i trzymały od tej chwili razem. Operacja Cinzano, wariant C wkroczyła w fazę realizacji, niebezpiecznie balansując już na pograniczu opłacalności. Ponadto sam przelot do Kentu był nerwowy z kilku względów. Po pierwsze, bez przerwy panowała gęsta mgła i mżawka ograniczające widoczność do zera. To jednak przestało Luigiego stresować kiedy tylko wysłał nawigatora do ładowni po skrzynkę wina. Już po pierwszej butelce po pogodowym stresie nie było najmniejszego śladu. Idąc za jego radą pozostałe maszyny zrobiły tak samo. Luigi odzyskał więc na chwilę humor i prowadził swojego Fiata z brawurą i bez lęku. Po drugie, niemal nieustannie napotykali się we mgle na jakieś samoloty, zupełnie jakby wszyscy musieli akurat tędy co wyprawa Luigiego latać lub nie znali innej drogi. Samoloty były różne, a to niemieckie, a to brytyjskie, tak że bywały momenty paniki kiedy omal na nie, nie wpadali. Na ten czynnik Luigi nie miał niestety skutecznego leku. Rozkazał jedynie obniżyć pułap do pięciuset metrów, licząc, że być może zrobi się tam luźniej odrobinę. Jeszcze niżej się nie dało, ponieważ przy ziemi mgły nie było wcale. Pułap więc obniżono tylko do pięciuset metrów, lecz obniżenie było zaledwie chwilowe, ponieważ niemal natychmiast dwa bombowce wpadły na balony zaporowe. Pułap więc z powrotem podniesiono na wcześniejszy poziom i uczczono poległych toastem i minutą ciszy. Wyprawa z każdą minutą robiła się coraz bardziej ponura i mniej dochodowa. Ilość towaru i tym samym zysków katastrofalnie się obniżyła. Tragiczną sytuację finansową uratowało jedynie to, że liczba udziałowców również zmalała. Godzinę później dolatywali jednak już na miejsce. Wyglądało więc, że w końcu szczęście zaczyna im sprzyjać, bowiem jak ręką odjął nagle skończyła się i mgła i mżawka. Pojawiły się niestety jakieś samoloty. Mając nadzieję, że to Luftwaffe Luigi nakazał spokój przez radio i zabronił wpadania w panikę. Z bliska jednak okazało się że to były Hurricany i panika wybuchła mimo wszystko. Maszyny się momentalnie rozproszyły w poszukiwaniu chmur, mgieł i mżawek. Jeszcze gorszą panikę wywołała ilość nieprzyjaciół, bowiem było ich coś ze trzydziestu. To była rzeź a nie honorowa ucieczka w chmury. Pięć bombowców niemal natychmiast eksplodowało, pozostałe zostały strącone mniej widowiskowo bo jedynie w strugach dymu, a ucieczka w mgłę powiodła się jedynie maszynie Luigiego. Stało się dla niego wówczas jasne że Wyspiarze nie są jeszcze dostatecznie przygotowani do gospodarki prawdziwie wolnorynkowej i postanowił wycofać się z brytyjskiego rynku. Pozostało więc jedynie się wycofać i kiedy dotarł do mgły miał zamiar kluczyć w niej jak szalony do chwili wykombinowania drogi powrotnej ale i nawet te zamiary już się Luigiemu nie udały. W normalnych okolicznościach wystawił by ich do wiatru bez trudu, gdyż było ich zaledwie trzydziestu ale niestety w momencie, kiedy osiągnął mgłę nie miał już żadnego wpływu na tor lotu samolotu, ponieważ jak podejrzewał musieli mu mocno podziurawić dupę, czyli miejsce, gdzie się znajdowały stery. Z tablicy przyrządów zorientował się jedynie, że wysokość coś za szybko spada, a kiedy jego bombowiec wyskoczył z chmur do których niedawno dotarł z takim trudem, nagle ujrzał zielone pole tuż przed sobą, stwierdził że znów mży, ujrzał coś, co wyglądało na rosnący w oczach zagon kapusty, a potem poczuł mocne uderzenie i w tej samej chwili Luigiego ogarnęła nicość. * * * Kiedy Ned wypłakał już w przechowalni ziemniaków wszystkie łzy, ochłonął, najadł się kartofli i uruchomił translatora. Ten pogadał z podprogramem historycznym i z niego dowiedział się iż samolot z numerem na klapie BH27 należy do II Floty Powietrznej Luftwaffe dowodzonej przez marszałka polowego Alberta Kesselringa, mającej swoje lotniska w Brukseli. Postanowił odnaleźć tę flotę. Korzystając z map w poradniku, porad translatora oraz kamuflażu, w tydzień dotarł do wybrzeży Wielkiej Brytanii, gdzieś między Brighton a Eastonbourne. Tam, również za radą translatora, rozpoczął czekanie na plaży. Nie musiał jednak długo czekać, ponieważ niemieccy tajni agenci wychodzili na ląd w odstępach pięciominutowych. Kiedy kolejna fala przybyszów z charakterystycznymi plecakami na grzbiecie przestała wychodzić od strony morza, Ned udał się w miejsce gdzie agenci zostawiali swoje pontony. Zabrał sobie jeden, wypłynął wiosłując zdrową ręką i siedemset metrów od brzegu zabrał się do Francji U–botem. W Calais pasował mu pociąg wiozący rannych na urlopy, a z Lille do Brukseli przedostał się transporterem opancerzonym SS, słuchając bez przerwy żydowskich dowcipów. Utrwalił sobie parę a translator wszystkie. W Brukseli, gdzie dotarł na początku jedenastego tygodnia od rozpoczęcia podróży, Ned odnalazł lotnisko i swój na nim samolot. W samolocie był również ku jego radości łom leżący tak jak go pozostawił tuż za grodzią przy samej klapie, którą w międzyczasie naprawiono i pokryto jak należy warstwą mrozoodpornego smaru. Nie znając rozkładu jazdy U–botów, w drogę powrotną do Anglii postanowił zabrać się samolotem. W dodatku, bo dlaczego by nie, tym samym. Skombinował sobie w bazie spadochron i zaszył w ładowni czekając na start swojego samolotu. Nie musiał długo czekać, ponieważ samoloty również nie czekały. Jak tylko uzupełniono w nich zapas paliwa, amunicji i bomb, ponownie startowały, ponieważ naloty na Anglię czymś, co nie cierpiało zwłoki. Już w powietrzu, Ned uruchomił translatora i kazał mu na bieżąco śledzić koordynaty po to, żeby tak jak to tylko możliwe, mógł opuścić samolot w miejscu, gdzie nie trzeba będzie nadkładać drogi. Translator go wyjątkowo szybko posłuchał, ponieważ ze względu na wyczerpujące się baterie, jemu również zaczęło się śpieszyć do domu. Ku radości obojga trasa, którą podążał samolot po przedłużeniu linii, którą już pokonał, miała przebiegać w pewnym momencie również nad przechowalnią ziemniaków. To była najpomyślniejsza wiadomość jaką Ned kiedykolwiek usłyszał. Kiedy więc nadeszła chwila, w której krzyżyk oznaczający przechowalnię ziemniaków pokrył się z krzyżykiem oznaczającym aktualną pozycję samolotu, czujnik otwartych wrót bombowych był już za pomocą jakiejś szmaty pomysłowo zablokowany tak żeby bomby nie spadły na głowę nikomu, a Ned stał już nad otwartym lukiem gotowy, ponieważ smar okazał się nieodporny na łomy. W odpowiednim momencie wyskoczył. – Nie robiłbym tego na twoim miejscu? – odezwał się po kilkunastu sekundach spadania translator, kiedy już ucichł w oddali ogłuszający warkot przelatującej nad nim wyprawy bombowej. – Czego? – Nie używałbym spadochronu. – Jak to? – No mówię ci, nie używaj tego. – Ostatnim razem, kiedy nie użyłem obudziłem się cały w kołowrotkach. – odparł Ned i pociągnął rączkę. Spadochron wysunął się na pół metra z plecaka i opadł mu na głowę. – Co jest, kurwa? Nic nie widzę. – Uprzedzałem. – Och spadaj. Kiedy translator się wyłączył Ned uwolnił się z tkaniny. Następnie pociągnął zapasowy uchwyt. Znów został zakryty tkaniną tyle, że od przodu. Czując że sobie z taką ilością materiału nie poradzi odpiął całość i zabrał się za ręczne rozwijanie opornej tkaniny. Plecak jednak wyrwał mu się z rąk, załopotał, po czym ekspresowo zniknął w dole. – Translator? – Jestem. – Jesteś na pewno, czy robisz sobie jakieś jaja? – Widzę, że nadal pamiętasz tamten numer. Chcesz jeszcze raz usłyszeć go dla odświeżenia? – Nie, nigdy więcej już nie chcę go słyszeć. – Szkoda. – Słuchaj...? – Tak? – Dlaczego ja tak wolno spadam? – To nie moja broszka. Wiem tylko, że tym się zajął twój komputator, kiedy wyczuł że spadasz i życie masz zagrożone. – Ale jak? – Nic więcej nie wiem. Ale wiesz co? Poczekaj, zapytam go. – odparł translator. Następnie dziwnie popiszczał sobie z jakąś minutę. A kiedy przestał piszczeć znowu się odezwał. – Halo? – Tak? – Tu moduł konwersacyjny translatora zintegrowanego z poradnikiem operacyjnym. Wersja dwa, zero, zero. Ned zamknął oczy z rozpaczą, czekając w milczeniu aż się skończą autotesty. – Cha, cha, cha. Mam cię. – roześmiał się translator na całe ucho. – To już po raz drugi. Baddoc mi normalnie nie uwierzy. Cha, cha, cha. – Widzę że masz dobry humor. – Wracamy do domu. Ty się nie cieszysz? – To nie było zabawne, wiesz? – Odegrałem się. Ale jaja, cha, cha, cha. – To z tobą Baddock się założył? – A co? – Nic, tak pytam. Ale nie rób mi tego nigdy więcej, dobra? – Dobra. – Mówię serio. – A ja mówię dobra. – Ale mnie to wkurwia tak, że aż się cały trzęsę! – A ja postawiłem szmal. – Na chuj ci...? Zresztą nieważne. Gadaj lepiej co ci powiedział komputator, zanim znów zapomnę po co cię wywołałem. – No więc tak. Kiedy masz zagrożenie życia lub utratę przytomności komputator robi co ma w programie aby cię ratować. W przypadku upadku, odwraca cię stopami do dołu i uaktywnia w nich komórki spinowe. – Jakie znów komórki? – Nie słyszałeś o spinie–2? – zapytał translator z niedowierzaniem. – Coś, trochę. – No więc masz trochę tych komórek w stopach a one spowalniają o dziewięćdziesiąt procent twoje spadanie. Ich ilość jest dobierana indywidualnie do wagi każdego Strażnika... – Nie wiedziałem że w ogóle mam takie komórki. – Po to właśnie masz mnie, człowieku. Mnie i doktora Baddoca. – Więc to tak przeżyliśmy tamten upadek? – Tak. – To nie mogłeś powiedzieć nam wcześniej? – Wcześniej nie wiedziałem. Dopiero teraz komputator mi powiedział. – Ech, ty kurwa. No to jak przeżyliśmy wybuchy bomb? – Wy nie musieliście wcale tych wybuchów przeżywać. To nielogiczne i wiem to nawet bez komputatora. – Jak to? – Spadliście dwie godziny po tym jak bomby już wybuchły, kapujesz baranie? – No tak. A pożar? – Tak samo. Zanim opadliście wszystkie pożary już dawno były ugaszone. – A jak przeżył Bert, kiedy upadła na niego kamienica? Hę, cwaniaczku przemądrzały? – To on upadł na kamienicę a nie ona na niego. – Nie rozumiem. – Słuchaj, opadliście kiedy już było po wszystkim, ok? A kiedy już na gruzowisku leżeliście sobie bezpieczni, komputator wyłączył kamuflaż bo po co miałby marnować energię kiedy wasze życie już nie było zagrożone, rozumiesz? – Chyba tak. – No więc znaleziono was na gruzach, odstawiono do szpitala i to koniec ballady. – No dobra, to co zatem radzisz na te cholerne zimno, bo chyba trochę będę sobie spadał w tych chmurach? – Postaraj się rozluźnić i zmniejszyć przemianę materii. – Jak mam się rozluźnić, kiedy się cały trzęsę z zimna? – Zwolnij oddychanie. To podstawa. Potem krążenie krwi, przemianę materii, ach to już mówiłem, no i nie gadaj tyle, tylko zacznij się koncentrować. – Wsadź sobie takie porady. Skąd ty je kurwa wytrzasnąłeś? Jak mam zmniejszyć przemianę? Zgłupiałeś, czy jak? – To nie ja wytrzasnąłem tylko mnisi w Tybecie na Ziemi tak mają. – Mają, jak? – Nie rozmawiają, nawet latami, koncentrują się, spowalniają przemianę i oddychanie a jak który jest dobry to po kilkudziesięciu latach pracy nad sobą potrafi nawet uaktywnić tych parę komórek spinowych, jakie człowiek z natury ma w okolicy odbytu i udaje mu się wówczas, temu mnichu, nawet przez dłuższą chwilę polewitować. Nie czułeś się nigdy lekko po udanym sraniu? – Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że będę tu spadał latami? – Do ziemi dotrzesz za jakieś półtorej godziny. – Jakieś? – Jeśli jeszcze bardziej nasiąkniesz na deszczu, będzie trochę szybciej. Ten czynnik się wciąż zmienia. No wiesz, waga i odległość... – To chuj tam. Wytrzymam bez koncentracji. – postanowił Ned zabijając ręce i chuchając w dłonie. Opadającemu z wolna przez wilgotną, przeraźliwie zimną mgłę Nedowi, translator dla zabicia czasu zaaplikował pięć minut później po raz kolejny numer z automatycznym sekretarzem, co jednak w ogóle go nie rozbawiło, tylko sprawiło, że z drżących ze złości rąk wypuścił łoma, ponieważ w dalszym ciągu nie miał w odrastającej dłoni dość siły i zręczności a jedynie słabe i różowiutkie zalążki paluszków. Mając zamiar go podnieść po wylądowaniu olał to i nie zmartwił się, chociaż powinien. Zaraz potem wydłubał z ucha i wyrzucił w cholerę translatora, po czym uśmiechnął się złośliwie myśląc, że wszystkie problemy ma już w ten sposób raz na zawsze z głowy. Ale Ned oczywiście nie wiedział, no bo też skąd miałby wiedzieć, że upuszczony łom zmierza właśnie ostrzejszym końcem, prosto ku czyjejś głowie, a to miało mieć już zasadnicze znaczenie, ponieważ była to głowa porucznika Luigiego Tenente, który właśnie się zbierał do kupy po swoim przymusowym lądowaniu 6345 metrów poniżej Neda. Ponieważ opadanie jest nad wyraz nudne, powolne i nieciekawe przenieśmy się więc i my tymczasem do niego a do Neda powrócimy potem. * * * Luigi odzyskał przytomność minutę po tym jak ją utracił. Najpierw ucieszył się jak cholera, że żyje a zaraz potem otworzył oczy. Z przerażeniem ujrzał wokół siebie obraz kompletnej katastrofy. Cały przód roztrzaskanej kabiny skąpany był we krwi, kawałkach pleksiglasu i szkle pochodzącym z tych butelek, które się rozbiły, a tak zrobiła właśnie większość. Ponadto, jeszcze w tej samej chwili, oczami wyobraźni dostrzegł własną śmierć w eksplodującym wraku i dostał już realnych dreszczy. Wyskoczył z najwyższą paniką z kabiny w obawie przed detonacją i odbiegł od samolotu na pewną odległość. Rzucił się szczupakiem w zagon mokrej kapusty i zasłonił rękami głowę. Nic się nie stało przez dziesięć minut więc podniósł głowę. Kiedy stwierdził że nic się nie pali podniósł się z ziemi. Podszedł do samolotu i poddał go gruntownym oględzinom. Jego maszyna była obecnie kompletnie rozbita a to zapewne z powodu dokumentnie odstrzelonych sterów ogonowych, co sprawiło że najbardziej był zdemolowany właśnie tył maszyny. Z zaskoczeniem stwierdził, że zupełnie tak samo wyglądała sprawa z krową, na której maszyna Luigiego zatrzymała się przy lądowaniu. W okolicy ogona, bowiem jej spora część również została poważnie zdemolowana, chociaż nikt do krowy nie strzelał. O to Luigi mógł się założyć mimo, że co do szczegółów lądowania nadal pamiętał niewiele. Zataczając się z osłabienia wskoczył na skrzydło i zajrzał stamtąd do kabiny. Nawigator był martwy. Luigi zmartwił się że zabił przyjaciela lądując na krowie ale w następnej chwili tamtemu zsunęła się przemoczona intensywną mżawką czapka wraz z tylną częścią głowy i okazało się, iż zabił go pocisk prosto w środek czoła a nie stosunkowo brutalne lądowanie. No przynajmniej pocisk najpierw to zrobił. Kiedy Luigi się o tym przekonał mimo wszystko poczuł ogromną ulgę. Zeskoczył ze skrzydła, obszedł miejsce katastrofy, zdjął czapkę, machinalnie wycisnął ją z deszczówki i pogrążył się w zadumie nad obrazem katastrofy. Ale to nie był, o nie, koniec jego kłopotów. Te dopiero nadciągały. Luigi nie wiedział, bowiem o dwóch rzeczach o których my przecież wiemy. Po pierwsze, nie wiedział że 6345 metrów nad nim, dokładnie nad jego głową, dokładnie w tej właśnie chwili, znajduje się trzydziestokilogramowy stalowy łom, który prócz tego że się znajduje, dość szybko opada pędząc ze świstem ku niemu. Po drugie, Luigi nie wie, że kiedy ten łom go zabije stanie się tym samym bronią, a to uniemożliwi Wielkiemu Porządkowi Rzeczy zaakceptowanie interwencji i tym samym udaremni przebieg operacji Schmaterling oraz niejako przy okazji powrót Neda do domu, nie wspominając już o sensie w niniejszej powieści. Zwiększmy więc napięcie u Czytelnika i pozostawmy Luigiego pogrążonego w zadumie nad swym samolotem, przyjacielem oraz usztywnioną poprzez zestaw śmigieł krową, której dziwną, stojącą pozycję jedynie tak mógł sobie wytłumaczyć, widząc, że mimo iż martwa na amen, jakoś się nie przewraca tylko stoi wpatrzona już na zawsze w obłoki z rozerwaną doszczętnie częścią ogonową. * * * Lester Winchester z Hop Farm w hrabstwie Kent był hodowcą krów. Dużym. W pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ i on był duży i stado miał spore. Lester wyszedł z domu kiedy tylko skończył śniadanie, zrobił kilka głębszych wdechów na poprawienie trawienia, następnie złapał się pod boki i obwiódł gospodarczym spojrzeniem wszystko w zasięgu wzroku, ponieważ wszystko co widział należało do niego. Jego był dom, obora, druga obora, trzecia obora, czwarta obora i tak do dwunastu, bo to była jego szczęśliwa liczba. Prócz tuzina obór Lester posiadał też kawał pastwiska ale go nie widział z miejsca gdzie stał w tym momencie. Założył więc gumiaki, które suszyły się na płocie i ruszył przez zabudowania powtórzyć gospodarcze spojrzenie za ostatnią z obór. Tam powtórzył, a kiedy już skończył ze spojrzeniami postanowił rozruszać również nieco swój intelekt, czyli poświęcić kilka chwil na nierozstrzygnięty jeszcze przez nikogo w dziejach świata jakiś problem. Sama myśl o czymś takim każdego profesora z Oxfordu podbudowała by jak należy, a co dopiero Lestera. Szybko więc przewinął przez głowę, wszystkie takowe problemy jakie miał w niej zapamiętane, po czym przykucnął przystępując do dzieła. Ktoś, kto wówczas widziałby Lestera, kiedy tak siedzi w kucki i z wyrazem najwyższej koncentracji masując się intensywnie w gumiaki mógłby pomyśleć, że człowiek ten właśnie rozwiązuje problem liczby pi, brakującej materii we wszechświecie lub po prostu zagadkę wyginięcia dinozaurów. Lecz obserwator ten byłby oczywiście w błędzie, ponieważ Lester nie był teoretykiem i nie mitrężył nigdy ale to nigdy czasu na nikomu niepotrzebne bzdety. Jego problem miał znaczenie praktyczne, cel, sens i przyniósłby oczywiście kupę pieniędzy w chwili znalezienia na niego odpowiedzi. Był to bowiem, odwieczny problem i ciągnąca się przez wszystkie stulecia przykrym niesmakiem nierozwiązania, zagadka jak odróżnić pastwisko od łąki? Po przeanalizowaniu wilgotności, wysokości trawy oraz zastosowania, Lester nie znalazł tego dnia rozwiązania ale nie tracąc nadziei że nastąpi to kiedyś na pewno, zakończył na dziś umysłową gimnastykę. Wstał z kucek, wystawił twarz na mżawkę a kiedy ochłonął wyruszył na łąkę, korzystając ze skrótu przez pole obsiane kapustą, która już pięknie wschodziła i zapowiadały się w związku z tym wybornie udane w tym roku kapuściane żniwa. Miał szczery zamiar zabrania krów do domu zanim się rozpada na dobre. Idąc na łąkę już z daleka zorientował się że coś się stało. Najpierw na widok jego sylwetki na mostku przez rów melioracyjny krowy nie rzuciły się galopem polizać go po plecach, co zawsze miały w zwyczaju, gdyż po prostu uwielbiały smak jego potu. To znaczy rzuciły się wszystkie z wyjątkiem królowej stada. Elizabeth, bo tylko takie imię jest godne królowej, stała nieruchomo na szczycie wzgórza i nawet na niego nie spojrzała, kiedy wszedł na mostek, postukując dźwięcznie o jego deski swoimi gumowcami, co było właśnie u Lestera tym pierwszym powodem do niepokoju. Kolejny powód ujrzał światło dzienne, kiedy Lester podszedł bliżej. Wówczas zaczęło wydawać mu się że Elizabeth nie podbiegła, ponieważ coś ją trzymało w miejscu nieruchomo. Ze względu na kłaczki mgły, która gdzieniegdzie jeszcze się snuła nie był tego jednak pewny tak do końca. Pewny był natomiast, że nigdy nie używał łańcucha w stosunku do żadnej krowy ze względu na ich samopoczucie oraz swoje dobre dla nich, serce dobrego gospodarza. Lester przyśpieszył kroku. – Boże nie pozwól by coś jej się stało. Tylko nie Elizabeth, proszę. Błagam, ona za tydzień będzie się cielić. – powtarzał błagalnie raz za razem, z rosnącym w sercu niepokojem. Kiedy był około stu jardów od krowy był już całkowicie pewny że coś ją trzyma. Coś metalowego. A kiedy zmniejszył dystans o połowę i ujrzał krowę do połowy wiedział już, że tym czymś jest olbrzymi łom, który przybił ją do pastwiska, zupełnie tak samo jak się do etymologicznej gablotki przybija motyle. I w tym właśnie momencie Czytelnikowi należy się jak najbardziej zasłużone wyjaśnienie w kwestii dotyczącej łoma, a zwłaszcza przyczyn usprawiedliwiających w sposób logiczny i prosty dlaczego nie trafił on w Luigiego tylko w krowę mimo, że to właśnie nad nim na początku swej drogi się znajdował. Czyżby wiatr? Nie, nie, tego dnia w hrabstwie Kent nie wiało w ogóle. Otóż, pierwszą, (lecz wcale nie najważniejszą) z przyczyn jest ruch obrotowy Ziemi, który w czasie opadania łoma niejednostajnie na niego oddziaływał. Oddziaływanie owo nie było zaś jednostajne, ponieważ Ziemia nie jest idealną kulą tylko geoidą wyrażając się geometrycznie. Słowem, grawitacja zmieniła miejsce upadku łoma o dwa milimetry, co jednak nie rozwiązuje sprawy, prawda? Kolejną zatem przyczyną i zarazem czynnikiem głównym, który miał decydujący wpływ na miejsce upadku, były gęste, gradowe chmury rozpościerające się między trzema a pięcioma tysiącami metrów mniej więcej oraz drobinki lodu w nich zawarte, które chociaż maleńkie swoją ilością wywarły jednak nieznaczny wpływ na trajektorię łoma zmieniając ją o dwie setne sekundy kątowej, co po uwzględnieniu odległości od celu i tangensa tegoż kąta dało różnicę odległości wynoszącą pół metra na odcinku przeciwległym do kąta. Odcinek ten to właśnie odległość Luigiego od martwej krowy a mówiąc ściślej punktu na środku jej kręgosłupa, plus minus rzecz jasna dwa milimetry. Podsumowując, aby nikogo nie znudzić, kiedy łom wbił się w krowę, stosunkowo nawet po cichu, ponieważ już wcześniej, (z powodu śmigieł) uszły z niej wszystkie trawienne gazy, Luigi jedynie się wzdrygnął uświadamiając sobie naocznie, że faktycznie są rzeczy na niebie i ziemi o których nie śniło się nawet filozofom, po czym zabrał sobie kawałek krowy, porzucił niedokończone wino i w pośpiechu opuścił teren, gdzie upadają łomy. Mimo aż tak poważnych obaw co do stanu Elizabeth, Lester w dalszym ciągu nie tracił jednak nadziei na uratowanie swojej najlepszej krowy, biegnąc z uporem na wzgórze. Było tak z dwóch względów. Po pierwsze, Lester był bardzo optymistycznie nastawionym do świata rolnikiem, a po drugie, z racji wszechstronnej wiedzy fachowej, jaką uzyskał na kursie weterynarza i to w wersji dla zaawansowanych, sponsorowanym w równej części przez miejscowe zakłady drobiowo tłuszczowe jak i Stowarzyszenie Brytyjskich Producentów Mleka i Soi. Słowem, Lester potrafił składać do kupy wszystko z wyjątkiem kurczaków, które ktoś ciachnął w szyję. A przecież Elizabeth miała głowę, w dodatku nieuszkodzoną, co właśnie na własne oczy widział biegnąc co sił pod górę. Głowę uniesioną w górę, dumną wraz oczywiście z niepokorną grzywką zasłaniającą jedno z jej szlachetnie urodzonych oczu, które podczas dojenia zawsze na niego figlarnie patrzyło. – Oby tylko jeszcze żyła. – Lester rzucił się tak szybkim biegiem, że jego gumowce rytmicznie zaklaskały w mokrej trawie. Jednak, kiedy znalazł się już na szczycie pagórka dostrzegł, że w miejscu gdzie krowy zazwyczaj mają ogony Elizabeth posiada samolot. Widok ten sprawił, że Lester w jednej chwili utracił ostatnią nadzieję. Opadł na kolana i zaszlochał tak intensywnie, że aż mu zadrżały ramiona. – ELIZABETH, NIEEEEE! ZABIJĘ! JEZU! KTO TO ZROBIŁ? KTO? – wycie Lestera poniosło się hen po łąkach, aż do odległych wzgórz, następnie odbiło od nich na północ w stronę stodoły, a odbite od niej przemknęło przez pole kapusty i powędrowało w kierunku silosa z kiszonką po przeciwległej stronie doliny, skąd powróciło pokonując tę trasę jeszcze kilkanaście razy, a to dzięki umieszczonej przy ziemniaczanych zagonach, czyli na środku ogarniętego wyciem obszaru, przechowalni ziemniaków, której doskonale akustyczny kształt w połączeniu ze zgromadzoną w portalu energią, zadziałał na zasadzie wzmacniacza. Każdy więc kto mieszkał w trójkącie między wzgórzami, stodołą a silosem z kiszonką, z prędkością dźwięku został o stracie Lestera poinformowany. Najbardziej jednak wziął sobie jego stratę do serca porucznik Luigi Tenente, ponieważ niemal ogłuchł siedząc w przechowalni ziemniaków, do której się schował szukając schronienia przed mżawką, światłem dnia i tubylcami. Kiedy Lester zaczął krzyczeć Luigi przestał wertować rozprawę naukową pod roboczym tytułem: Analiza wpływu krzyżowania krów rasy Limousine z buhajami wybranych ras mięsnych w tym przede wszystkim Hereford i Red Angus na wartość rzeźną opasów, jaka bez reszty go pochłonęła od chwili kiedy tylko ją znalazł ukrytą w ziemniakach, ponieważ fala dźwiękowa jaka przetoczyła się przez przechowalnię doprowadziła go prawie do zawału. Informacja jaką zawierała fala, sprawiła że zawał omal nie nastąpił po raz drugi. Kiedy ponownie zrobiło się cicho Luigi pomasował się po oszalałym sercu i szybko dokończył akapit rozprawy, (będącej oczywiście autorstwa Lestera, który ją pisał w sekrecie kiedy tylko miał wolną chwilę) w którym wreszcie się wyjaśniało czy mieszańce obu grup są w stanie osiągnąć najwyższą wydajność rzeźną poprzez zwiększenie pola powierzchni mięśnia grzbietowego oraz zawartość fosfolipidów i białka oraz dowiedział się, jaki wpływ na dorastające cielęta mają dobre cechy mateczne. Następnie odgaszając niedopałek Luigi starannie zaznaczył fragment w którym skończył czytać, odłożył rękopis na miejsce i z nadal niepokojąco migoczącym sercem zakradł się do wyjścia z przechowalni, gdzie przyłożył oko do szpary. Mżawki już nie było ale zewsząd nadciągała taka kupa luda, że zatęsknił za czasami kiedy była tylko mżawka. Tymczasem Lester nie doczekawszy się odpowiedzi od boga poderwał się z ziemi z mocnym postanowieniem uzyskania ich samemu. Najpierw podszedł do Elizabeth i z należnym szacunkiem zakrył jej głowę waciakiem. Następnie wysmarkał się w trawę bo był wzruszony, po czym zbliżył się do samolotu. – Cooorpooo Aaaaeeereeeooo Itaaaliaaanooo. – sprawnie odcyfrował napis na kadłubie. – Pierdolone makarony! – przetłumaczył na miejscowy wspinając się na lewe skrzydło. Na chwilę stracił równowagę na jego śliskiej od mżawki powierzchni, która wprawiła gumiaki w ostre buksowanie, ale opanował sytuację kiedy klapnął o skrzydło dupą. Następnie Lester zaklął, podniósł się i trzymając oburącz kadłuba wychylił do przodu i już wychylony dokonał dokładnych oględzin kabiny pilotów a ściślej mówiąc tej jej części, która wystawała z krowy i właśnie tam znalazł ciało. Natychmiast ożył instynkt detektywa, który był u oczytanego w Scherlocki Lestera tak naturalny jak wymię u krowy. – Aaaaaviiiiigaaaaatoooreeee. – zadziwiająco łatwo jak na języki obce odcyfrował treść zamazanej częściowo krwią etykietki na fotelu, w którym znalazł zwłoki, chociaż prawdę mówiąc przez pierwsze dziesięć sekund był przekonany bardziej, że to aligator a nie nawigator sądząc po wyglądzie Elizabeth od strony kabiny. Później jednak oczyścił etykietkę rękawem do końca oraz znalazł mapy, dodał dwa do dwóch i jak we wsi powiadają zczaił bazę. – A gdzie pilot? – jęknął gramoląc się do kabiny, kiedy już zrozumiał początkową pomyłkę. – Gdzie ten skurwysyn, który mi tu WYLĄDOWAŁ? – dodał już w środku pełną piersią, kiedy dostrzegł, że kolejny fotel, tym razem pilota, jest zupełnie pusty, jeśli nie liczyć rzecz jasna, paru butelek po winie. Tylko jeden człowiek wiedział gdzie jest pilot. I człowiek ten właśnie postanowił nie wychylać się z pochopną odpowiedzią. Zwłaszcza, że za pazuchą trzymał siedem kilo Elizabeth, jakie zabrał opuszczając miejsce katastrofy, kiedy poczuł podświadomie, że powrót do kraju przedłuży się nieco i przyda się w związku z tym, jakieś żarcie na drogę. Spod drugiej pazuchy wydobył ostatnią butelkę jaka ocalała przymusowe lądowanie, pociągnął ale niewiele, gdyż właśnie postanowił oszczędzać racje żywnościowe i wyruszył na dokładniejsze oględziny przechowalni ziemniaków, której drugi, jeszcze mu nieznany kraniec ginął gdzieś w mroku. W tym samym czasie Lester opuszczający drugą stroną samolot, z racji zajętych dłoni w których trzymał zegarek, portfel, pasek do spodni oraz obrączkę z którą notabene poszło najgorzej, nie miał się czego przytrzymać, poślizgnął się na prawym skrzydle, które również okazało się mokre i wylądował z twarzą w ziemi tuż obok samolotu. Unosząc głowę z wściekłością wypluł błoto, po czym zamarł z niewypowiedzianym do końca przekleństwem. – O kur... Tuż przed jego oczami były głębokie na cal ślady obcasów odciśnięte w ziemi. Instynkt detektywa niemal mu rozerwał głowę wyrywając się przed pozostałe zmysły. Ślady na pewno nie były jego gdyż nie miał na nogach tak idiotycznych pantofli tylko porządne gumiaki, to raz. Nie wylądował na nogach, to dwa. Musiał je zostawić ktoś, kto tak jak on opuścił samolot tą stroną, to trzy. Trzy zastanawiające fakty. Trzy. Niedawno rozpracował dwa. Teraz są trzy. Stopień trudności zwiększał się z minuty na minutę. Lester umiał perfekcyjnie dedukować, lecz te zadanie nie było takie łatwe jak poprzednie. Po kilkunastu sekundach jednak i na nie już znał rozwiązanie. Jak tylko tak się stało poszedł na czworakach tym już częściowo wypełnionym przez deszczową wodę tropem. Trop zaprowadził go prosto do krowy. Tam Lester uniósł spojrzenie i zobaczył coś niewiarygodnie makabrycznego. Coś, co mu się wprost nie mieściło w gospodarczej głowie. W prawym boku Elizabeth widniał, bowiem potwornie głęboki ale nad wyraz starannie wycięty prostokąt. Prostokąt jednak nie był najgorszy, gdyż w następnej chwili Lester dostrzegł w nim nienarodzone cielę z wywróconymi oczyma. Myśląc, że już nic gorszego nie można zobaczyć znów się pomylił, kiedy tylko zauważył obok prostokąta dzisiejszą datę i czyjeś inicjały, które ktoś wyciął starannie nożykiem. Jedynie ostatnia litera była odrobinkę krzywa i świadczyła, że sprawca w pewnym momencie zaczął się z jakichś powodów nerwowo śpieszyć. I to właśnie inicjały okazały się dla Lestera najgorszą profanacją. Profanacją, jakiej wprost nie mógł sobie mimo tego co widział pojąć i to one sprawiły bezpośrednio że Lester zaniemówił. Nie odzyskał mowy nawet, kiedy z oczami pełnymi łez wstał, przytulił się do Elizabeth i znalazł w otworze kolejną butelkę po winie, którąś ktoś musiał opróżnić również w pośpiechu, bowiem zostało co nieco płynu. Mowę odzyskał Lester dopiero po półgodzinie, kiedy sąsiedzi już nadeszli i się wokół niego, krowy i samolotu zgromadzili kręgiem, wymieniając półszepty. Wówczas Lester odszedł kilka kroków od krowy, odwrócił w jej stronę, po czym drżącą ze zdenerwowania ręką wskazał na prostokąt, lecz nikt nie zrozumiał symboliki tego dramatycznego gestu. Wówczas Lester ponownie wystąpił do przodu i zdjął z jej głowy waciak. Wtedy dopiero zebrani jęknęli widząc że mają przed sobą rekordzistkę hrabstwa, jeśli chodzi o wydajność jak i jednocześnie jakość mleka, złotą medalistkę siedmiu wystaw rolniczych, w tym trzech obejmujących całą Wielką Brytanię, laureatkę dwóch ostatnich Walijskich Festiwali Sera i Dorocznego Konkursu Płodności jaki się tradycyjnie odbywał w Szkocji na progu sezonu oraz obiekt głębokich westchnień każdego brytyjskiego byczka w jednej osobie. – Elizabeth, nie żyje. – stwierdził Lester gdyby ktoś miał jeszcze co do tego jakieś wątpliwości. Na polu kapusty i łące zapadła grobowa cisza. Na ziemniaczanym natomiast rozległo się ściszone czknięcie, po czym jak na oficera przystało, Luigi zasłonił dłonią usta i nasłuchiwał dalej, ciekaw ponad wszystko co się będzie działo. – Sprowadźcie najlepszego psa myśliwskiego jaki jest we wsi. – Lester wydał polecenie do tłumu. – Pilot uciekł i się gdzieś ukrywa, pierdolony. – wyjaśnił. – Jest mgła, Lester. – Zaraz się ściemni. – Przecież jest ranek! – Ale kto wie, czy znów nie będzie padało? – To fakt, tego nikt nie wie. – A pilot ma pewnie pistolet. – debata rozpoczęła się na dobre, a co niektórzy z mówców, ci najbardziej porywczy, zaczęli ciskać zapalczywie beretami o ziemię, akcentując czasowniki. – Dam dwieście tysięcy, temu kto go złapie a dziesięć tysięcy każdemu kto pójdzie. – powiedział Lester dobitnie. Na wszystkich polach zapadła cisza. Nie trwała jednak nawet dwóch sekund. – Teriery Morgana! – ktoś krzyknął a ktoś inny załomotał gumowcami o główki kapusty rzucając się wściekłym sprintem w stronę zabudowań. – Przynieście też dubeltówki i widły. Dużo wideł. – dodał Lester zadowolony. Zadowolony był podwójnie, ponieważ po pierwsze, nagroda będzie miała równowartość bańki na mleko, gdyż ufundował ją w zdobycznych lirach, a tych miał w samych banknotach coś ze dwa miliony, więc po tym jak opyli gdzieś w mieście resztę i drobniaki, powinno mu pozostać jeszcze na porządny wieczór w pubie. Po drugie, z całej ekipy pościgowej tylko on o lirach oraz ich wartości wiedział. Wokół samolotu rozpoczęła się gorączkowa krzątanina. Luigi natomiast zdrętwiał parząc się niedopałkiem w język, kiedy usłyszał ostatnie dwa słowa Lestera. Lester przestał go już rozśmieszać a zaczynał powoli przerażać. Ponieważ nie miał pistoletu, bo jeszcze u partyzantów we Włoszech wymienił go korzystnie na kilka godzin z kobietą, bez namysłu wypluł niedopałek i rzucił się w stronę drugiego wyjścia z przechowalni, jakie znalazł kiedy ją wcześniej penetrował. Kiedy tam dotarł otworzył ostrożnie klapę skonstruowaną pomysłowo z dwóch desek i poprzecznego kołka, rozpatrzył obydwie opcje i wczołgał między kapustę nie mając szans na ukrycie się w wyżartej przez krowy trawie. Wystawił na chwilę głowę i po zlokalizowaniu wieśniaków zaczął pełznąć intensywnie w drugą stronę. Po chwili wrócił. – Kurwa. – powiedział ze złością oraz żalem i butelką zablokował klapę zakładając dźwignię na kołka. Następnie ruszył po raz drugi w kapustę nie mówiąc już tym razem niczego. Głowę zaczęły wypełniać mu skomplikowane obliczenia, dotyczące drogi do odległego lasu jaki widział tuż za silosem, czasu potrzebnego biegaczowi na dotarcie po psa i z powrotem, lecz pogubił się kiedy musiał uwzględnić również drogę pokonaną przez siebie w czasie kiedy ruszą już z psem wieśniacy. Słowem Luigi nie był matematykiem, przynajmniej nie wybitnym i nie wiedział czy do lasu zdąży w porę, zwłaszcza że z punktu A do punktu B będzie się kilkadziesiąt punkcików jednocześnie przemieszczało. Ale chcąc zwiększyć swe szanse i zmylić tropicieli odrzucił daleko na bok od swojej trasy wołowinę odgryzając tylko na otarcie łez niewielkiego kęsa. Elizabeth nie była tak dobra jak o niej mówiono a przynajmniej nie na surowo więc wypluł ją i ruszył rytmicznie pracując łokciami. Po drodze dokładał starań aby się nie kiwały mogące go zdradzić główki kapusty. * * * Po trwającym ponad półtorej godziny opadaniu, w czasie którego Ned nielicho przemarzł i przemókł mgła wreszcie na wysokości kilkuset metrów ostatecznie ustąpiła i bezpośrednio pod nim wyłonił się obraz nienajgorszego pobojowiska, jakie się rozegrało na zbiegu pastwiska i kapuścianego pola. Z wysokości kilkuset metrów widział pod sobą pastwisko zryte przez długą bruzdę i rozbity samolot w miejscu gdzie kończyła się bruzda. Ponadto, zauważył wkrótce, że samolot utkwił częściowo w jakiejś nieszczęsnej krowie oraz dostrzegł w końcu swoją zgubę, która również w niej utkwiła. – Bingo. – zauważył głośno z niewyobrażalną ulgą na widok łoma. – Wracamy do domu, kapitanie! – dodał z radością zacierając ręce. Jeszcze opadając Ned zauważył również w oddali gromadę ludzi oraz psią sforę. Widząc ich sprzęt za pomocą zooma, na który składały się przede wszystkim widły i jakieś strzelby, ożyły mu smutne wspomnienia z Germanii Dolnej i Monachium. – Ech, biedne zające. Ale jak się podjadało kapustkę, to kmiotki gonią. Oj, gonią i szczują. A zajączki hyc, hyc. – pocieszył wyimaginowane zające ze szczerym współczuciem. Jednak mimo wszystko ucieszył go fakt, że chociaż tym jednym razem nie on jest zwierzyną a polowanie nie podąża w jego kierunku. – Czy to ma sens? – zapytał w pewnym momencie sam siebie. – My tu się kurwa narażamy i marzniemy za tych jebanych kmiotów, żeby im pomóc jakoś z Hitlerem, a oni co robią? Oni sobie w najlepsze polują. Życie jest kurewsko niewdzięczne i niesprawiedliwe. Kiedy pięć minut później Ned ostatecznie wylądował, skończył narzekać i obszedł pobojowisko z zadumą, zupełnie tak samo jak wielu już przed nim je obchodziło i się zdumiewało. Przez rozdeptaną, zrytą ziemię i porozrzucane wszędzie główki kapusty oraz szczątki samolotu nie mógł przypomnieć sobie gdzie się dokładnie znajdowała przechowalnia ziemniaków. – Kurwa, no co jest? – westchnął trochę żałując, że tak pochopnie pozbył się translatora. – Kiedy jest potrzebny, to go kurwa nie ma. No co z tą przechowalnią? Przecież, do diabła gdzieś tu była. Zaczął biegać to tu to tam ale nie znalazł niczego. – No i jak ja teraz odnajdę te przechowalnię ziemniaków w tym rozpiździaju? – zawołał z rozpaczą wracając po kilkunastu minutach w pobliże samolotu. Oparł się o skrzydło w nieco podłym nastroju i zaczął rozważać swoje położenie. Po godzinie wiedział już, że nie odnajdzie tak łatwo przechowalni bo wygląd okolicy jaki zapamiętał znacznie się zmienił. I chociaż przechowalnia była w rzeczywistości niecałe sto metrów od niego, nie widział jej ponieważ obecnie oddzielała go od niej kapusta, która od ostatniego razu co nieco podrosła. Po upływie następnej godziny Ned był już swym położeniem naprawdę wkurzony. Obszedł okolicę już kilkanaście razy, w tym kilka systematycznie i niczego nie znalazł, nie licząc krowy i samolotu, które były niewiele mówiącym punktem orientacyjnym. Postanowił więc póki co zabezpieczyć łoma, żeby chociaż on znowu gdzieś nie zaginął. Podszedł więc do krowy, szarpnął go ale ten nie drgnął nawet na milimetr. Ned wziął się więc za niego sposobem. Wspiął się na samolot, z niego przeszedł na grzbiet krowy i stamtąd szarpnął łom do góry, chwytając go za wystającą z kręgosłupa końcówkę. Poszło. Po kilku porządnych szarpnięciach wyciągnął go całego. Kiedy go wyjął krowa o kilka centymetrów spuściła głowę wpatrując się obecnie nie w niebo tylko w horyzont. Ned również spojrzał w tę samą co ona stronę i ujrzał ginącą już z pola widzenia gromadę myśliwych. Wzruszył ramionami, zrzucił łoma na ziemię i sam również zeskoczył. Kiedy znalazł się na ziemi zastanowił go przez chwilę prostokątny otwór w krowie. Po chwili zadumy pogłębił go nieco i już po następnej befsztyki cielęce smażyły się na przytulnym ognisku, do którego wykorzystał nieco benzyny lotniczej i kawałki pleksiglasu. Z pełnym żołądkiem umysł inaczej pracuje, wiedział to jeszcze z Dachau i był pewien, że znajdzie jakieś rozwiązanie zaraz po tym jak się porządnie naje i upora w końcu z uporczywym zimnem oraz głodem. Już po posiłku dopisał się do inicjałów Luigiego, ponieważ uznał to za miejscowy obyczaj i właśnie wówczas, w chwili kiedy kończył autograf, wpadł na olśniewające w swej prostocie i genialne rozwiązanie. – Mapy! – wykrzyknął przypominając sobie co widział kiedy gramolił się na grzbiet krowy. Jak szalony wskoczył na skrzydło i stamtąd do kabiny pilota. Po chwili był już z mapami z powrotem na ziemi. – No to zobaczmy, czy nie da się tutaj dopasować jakichś szczegółów terenowych. – stwierdził kiedy wyłuskał tę z hrabstwem Kent. Jak powiedział tak zrobił. Tylko że kiedy już zeskoczył nie miał na czym rozłożyć mapy a rozdeptana i błotnista ziemia nie wchodziła w rachubę. Podobnie ognisko. Po krótkim lecz intensywnym zastanowieniu z czego by tu zrobić tymczasowy stolik, wpadł na kolejny genialny pomysł i przypiął mapę po prostu do krowy z pomocą krokodylków, jakie wojskowa mapa miała w załączonym etui po to właśnie, aby ją można było przypiąć do byle czego. – No dobra. – Ned pochylił się nad mapą opierając rozpostarte dłonie o krowę. Następnie zaczął szukać szczegółów. – Taa, jeśli to tam to są te wzgórza to to tamto musi być silosem. Skoro tak to tam jest północ i gdzieś między rowem a lasem musi być ta jebana przechowalnia ziemniaków, której jakiś młot nie umieścił na mapie. – stwierdził tryumfalnie. Jak powiedział tak było. I chociaż twórca mapy nie zdawał sobie sprawy ze strategicznego znaczenia przechowalni ziemniaków dla losów wojny i jej rzeczywiście na nią nie naniósł, przechowalnia tam była. Już po kilkudziesięciu krokach w stronę silosa Ned ujrzał ją, prawie się o nią potykając. Podszedł do rozwalonej czymś klapy i przystanął zastanawiając się skąd się wzięła przy klapie butelka. Po chwili, rumor porównywalny jedynie z łoskotem staczających się po kamienistym zboczu tysięcy metalowych beczek, jaki przetoczył się dochodząc gdzieś spoza odległego horyzontu wyrwał go z rozmyślań. Ned wszedł do przechowalni ziemniaków i wraz z łomem zniknął w portalu. * * * Po dwóch godzinach nieprzerwanego pełznięcia, Luigi cały w błocie dotarł wreszcie do silosa. Tam obejrzał się kontrolnie do tyłu i stwierdził z zadowoleniem, że obława nie miała szans, ponieważ jest dopiero wpół drogi przez pole. Poza tym było ich zaledwie dwustu paru. Wszedł do budynku i padł bez słowa powalony panującym w silosie odorem. Dziesięć minut później oprzytomniał i po zaimprowizowaniu z jakiegoś wiadra i naciągniętego na wiadro i głowę rękawa od swetra maski przeciwgazowej, powstrzymał w końcu rzucające nim dreszcze i wpadł na kolejny pomysł. Wydawało mu się że skoro aż tak paraliżująco zapach kiszonki zadziałał na niego, to na mające o wiele bardziej czuły węch teriery, których naliczył wśród prześladowców coś ze dwadzieścia, zadziała jeszcze lepiej. Słowem Luigi miał zamiar wyłączyć je z gry podstępem. A jak nie będzie terierów, pomyślał, jakoś to będzie lepiej zmierzać do domu. Jak pomyślał tak zrobił i chociaż podczas jego nieprzytomności, obława pokonała większą część pola, Luigi na luzie i bez nerwowego pośpiechu napełnił taczkę kapustą i wyszedł tyłem z silosa. Tam zawlókł taczkę do lasu i przystąpił do dzieła rozrzucając niebezpieczny ładunek to tu to tam, grubszymi porcjami pod ściółkę. Kiedy skończył maskować pułapkę liściami, wyruszył nieśpiesznie pogwizdując w dalszą część lasu. Niestety, ale po kilkudziesięciu krokach las się skończył nieoczekiwanie i Luigi znalazł się na odsłoniętej grobli, jaka biegła między dwoma melioracyjnymi kanałami. Na odwrót było już za próżno, gdyż jak usłyszał obława właśnie wkroczyła do lasu i rozległy się pierwsze skowyty terierów porażonych kiszonką. Rzucił się biegiem przez groblę, a kiedy był już kilometr dalej obejrzał się i dostrzegł obławę. Obława również go dostrzegła, a ponieważ stary Morgan po śmierci dwóch najlepszych terierów, podwyższył nagrodę o dwieście funtów stając się tym samym głównym sponsorem, z okrzykiem radości rzuciła w jego stronę potrząsając zwycięsko widłami. Luigi przyśpieszył modląc się o to, by w końcu grobla się kiedyś skończyła. Kiedy tak się stało po kilku minutach, dostrzegł drogę biegnącą w poprzek jego trasy i jakieś wysokie na trzy metry ogrodzenie z drucianej siatki tuż za drogą. Obława też dostrzegła ogrodzenie i spuściła ze smyczy cztery teriery. Nie spuściła wszystkich, gdyż stary Morgan na to nalegał nie będąc pewnym czy uciekinier nie ma ze sobą jeszcze trochę kiszonki. Teriery dopadły Luigiego kiedy był w połowie ogrodzenia i łapiąc go za buty ściągnęły z niego na ziemię. Momentalnie powstał nielichy harmiderek. W powietrzu zawirowały pięści, nogi, kępy trawy oraz futra. Wyginała się też siatka, chwilami bardzo mocno naprężana. Rozległy się brzęki wiaderka, skowyty, charczenia i po chwili wszystkie cztery teriery leżały martwe z wywróconymi na wierzch śluzówkami. Luigi zatamował dłonią krwawienie z pośladka, a kiedy stwierdził że w taki sposób go nie zatamuje, olał tamowanie i ponowił próbę wspięcia się na ogrodzenie. Tym razem poszło mu szybciej gdyż skorzystał z ułożonych jeden na drugim terierów. Przeskoczył siatkę w chwili, gdy do niej dobiegła obława. Stojąc po drugiej stronie pokazał obławie zgiętego łokcia i nie zważając na żałobną minę starego Morgana pokazał mu łokieć po raz drugi. Kiedy ze zgromadzonych wyszli naprzód ci z dubeltówkami, Luigi przestał zginać ręce i podniósł je do góry. Widząc aż tak agresywne zachowanie nieprzyjaciela naciśnięto wszystkie spusty niemal jednocześnie. W ciszy jaka zapadła rozległa się ogłuszająca seria stukających niemal w jednej chwili iglic. – Żaden z was, kurwa nie naładował broni? – zapytał Lester strącając swoją szeroką dłonią kilkanaście beretów na ziemię. – Och wy, niedojebane matoły! – wprost nie mógł w to uwierzyć. Luigi otworzył przerażone oczy, odetchnął, po czym pokazał obławie jak się zgina łokieć po raz trzeci. Następnie puścił się biegiem wzdłuż ogrodzenia. Obława porzuciła w pobliżu martwych terierów bezużyteczne dubeltówki i ruszyła biegiem po drugiej stronie, machając przy tym złowrogo widłami. Luigi przyśpieszył. Obława również. Luigi zdał sobie wówczas sprawę że bieg nie ma sensu i zaczął iść powoli. Obława jednak była za sprytna na takie numery i też tak zrobiła. Wówczas Luigi przyśpieszył ale zrobił to bez uprzedzenia i tylko na chwilę. Część obławy dała się nabrać i się poprzewracała dziurawiąc kilku uczestników widłami. Pozostawiono skręcających się z bólu rannych, ujrzano jak się zgina łokieć po raz czwarty i się rozproszono aby uniknąć po raz drugi tak podłego i niezgodnego z Konwencją Genewską podstępu. Luigi ze złośliwym uśmiechem zapalił papierosa ale kiedy ujrzał, że sto metrów przed nim nagle się kończy ogrodzenie, rzucił papierosa i puścił się biegiem do tyłu. Obława z okrutnym wyciem na ustach też tak zrobiła. Minęli rannych, potem teriery i po półgodzinie dotarli do drugiego końca ogrodzenia, które również nieoczekiwanie się skończyło. Tam Luigi zawrócił mając już ten manewr opanowany, ale kiedy ujrzał że część obławy pod dowództwem starego Morgana podąża jednak do końca siatki, wiedział że to jest już jego ostatni nawrót przy ogrodzeniu. Kiedy więc dobiegł do terierów odbił od ogrodzenia po prostopadłej kierując się do jakiegoś zagajnika opodal. Grupa A dobiegła do końca ogrodzenia, przeszła na drugą stronę i dołączyła do czekającej w miejscu gdzie się ulotnił Luigi grupy B. Tam grupa B otrzymała od Lestera uderzenia w tył głowy za to że czekała i już wszystkie grupy razem ruszyły śladem uciekiniera. Tymczasem Luigi dobrze wykorzystał przewagę jaka mu się przytrafiła, kiedy obława podzieliła się na grupy. Oddalił się na dobry kilometr aż dotarł do końca zagajnika. Tam ujrzał odcinającą mu dalszą drogę rzekę, której brzegi ktoś pomysłowo wyłożył betonem oraz rozwidlenie. Odwrócił głowę w lewo i ujrzał las zachęcający swym mrokiem każdego kto chciałby się ukryć. Spojrzał w prawo. Tam znajdował się olbrzymi skład paliwowy ogrodzony niezliczoną ilością stalowych beczek stojących przeważnie piętrowo. Wśród beczek dostrzegł również tu i tam spacerujące, wojskowe patrole. Wybrał beczki spodziewając się, że obława spodziewać się będzie, że wybierze inną drogę. Podbiegł do beczek i ukrył się tuż za pierwszą z brzegu aby nie wpaść w oko krążącym w głębi składu paliwowego patrolom. Po minucie, tak jak się spodziewał, obława wynurzyła się już zjednoczona z zagajnika. Podeszła do rozwidlenia i spuściła ze smyczy ostatnich kilkanaście terierów. Tego niestety Luigi nie spodziewał się w ogóle. Cofnął się odruchowo widząc biegnące w swoją stronę zwierzęta. Wysuwając przed siebie palce wskazujące, czekał na nieuchronną konfrontację. Cofając się potrącił jednak pustą beczkę plecami, ta trąciła następną, tamta kolejną i po upływie dziesięciu sekund kilka tysięcy beczek nawzajem się trącało staczając się po betonowym nabrzeżu. Łomot jaki powstał można przyrównać jedynie do rumoru tysięcy staczających się po betonie metalowych beczek. Kiedy kilka minut później łoskot przeminął i znów zrobiło się cicho Luigi stwierdził że na brzegu jest tylko on, stojąca przed nim pojedyncza beczka i stojąca pierścieniem za beczką obława. Po pozostałych beczkach nie było już śladu. Wyszedł zza beczki ponieważ i tak go widziano z obydwu boków. Kątem oka obejrzał się do tyłu na chwilę. Dostrzegł że reszta beczek razem z patrolami spływa nurtem w dół rzeki nadal się z cicha trącając. Luigi przełknął ślinę i zrobił kilka kroków do tyłu. Obława również zrobiła kilka kroków, ale po tylu bolesnych doświadczeniach zrobiła je w jego stronę. Kiedy Luigi wyczuł stopami wodę zatrzymał się na brzegu, gdyż nie umiał pływać. Tam pokazał im zgiętego łokcia po raz piąty. I tam też go zabito. * * * Kiedy Lester zmęczony całodziennym pościgiem powrócił pod wieczór na łąkę, po raz kolejny przestał dowierzać swym oczom. Na grzbiecie Elizabeth już nie było wystającego łoma. Zamiast niego znajdował się tam obecnie fotel pilota, który ktoś pomysłowo zaadaptował w charakterze siodła. Zdruzgotany podszedł bliżej. Jak tylko ujrzał że prostokątny otwór w Elizabeth przechodzi obecnie niemal na wylot, w tym również przez cielę, a napisów przybyło, ponieważ niemal pokrywają cały prawy bok królowej stada, w jego głowie pojawił się zarys zupełnie nowego spojrzenia na życie i w ogóle sens gospodarzenia. Kiedy zaś obszedł krowę i ujrzał powiewającą na niej mapę, która powiewała, ponieważ puścił jeden z krokodylków, zarys ten zmienił się w mocne i nieodwołalne postanowienie. Lester zacisnął usta, wrócił do domu i skończył już raz na zawsze przygodę z krowami. Zabrał się bezzwłocznie za zmianę branży, czyli wznoszenie świńskich baraków. Na początek kupił dwa knurki i pół tuzina maciorek. Wychował jak własne, a jak podrosły rozwinęło się samo bo William i Harry pieprzyli się jak szaleni, a nadmienić należy, że nie byli gejami. Być może nie było mu potem lepiej, może nie było prościej, może nie lżej. Być może. Ale pod jednym względem Lester uzyskał przewagę nad losem. Odkąd przerobił obory na chlewnie miał całą hodowlę na oku i nikt już nigdy nie będzie po kryjomu kroił ani siodłał jego świń. Nikt. * KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ * * CZĘŚĆ TRZECIA – WIEDEŃ * Thompsontown, Mars 30 lipca 2765 – Kwatera Główna Operacji Schmaterling Śluza szczęknęła i ukazał się w niej zmęczony człowiek z łomem na ramieniu. W milczeniu przeszedł przez korytarz i wkroczył do gabinetu szefa sztabu. Trwała tam właśnie tak gorączkowa dyskusja, że nikt nawet nie zwrócił się do niego z przywitaniem, poprzestając jedynie na kiwnięciu głową. – Cześć Bert, cześć Imię. – przybysz przywitał się ściszonym głosem, kiedy już zajął miejsce przy stole obrad. Po chwili otworzył oczy ze zdumienia widząc na ich skroniach drugie gwiazdki, z których jeszcze się sączyła się krew świadcząca o niedawnym wykonaniu. – Dostaliście awans na majorów? – Też byś dostał jakbyś nie wsiąkł. – odparł mu Bert szeptem. – Ja wsiąknąłem? Ja kurwa? – Ned nie mógł się z aż taką niesprawiedliwością pogodzić. – Przecież to ja zawsze chciałem być majorem! – Ciii. – Wiecie przecież obydwaj doskonale, że to nie była moja wina tylko tego jebanego łoma! – Kapitanie, jakiś problem? – van Hold przerwał przemówienie słysząc jego gorączkowe szepty. – Chyba nie jestem na bieżąco, panie generale. – ten bąknął. – Pytałem jedynie o rzeczy, które mi umknęły. – Co konkretnie chce pan wiedzieć, bo naprawdę mamy mało czasu? – Najważniejsza sprawa to... czy wiadomo już coś o zaległym urlopie? – To nie wchodzi w rachubę. Coś jeszcze? – Czy to znaczy, że operacja się nie udała? – Nie tak jak zamierzaliśmy. – Hitler nie przegrał tej kampanii? – Przegrał. – stwierdził Jong markotnie. – Ale niestety, nie wojnę. – Jak to? Miało być prosto. Sam pan mówił. Więc tyle naszego trudu na nic? Co się stało? – Nie mamy na to czasu, aby wszystko w kółko powtarzać. Następnym razem proszę się nie spóźniać, kapitanie. – Następnym? Czy to znaczy...? – Tak. Plan B. – rzucił ciężko van Hold. – Profesorze, niech pan przedstawi w skrócie kapitanowi jak sprawy stoją, bo nigdy nie wyrwiemy się z tego zaczarowanego kręgu bisów i powtórek. – Więc tak, – zaczął Jong. – Bitwę o Anglię Hitler przegrał dzięki waszej udanej interwencji. Otworzyliście luk bombowy w wyznaczonym miejscu i o wyznaczonej porze. Bomby poszły na Londyn zamiast na lotnisko i port wojenny. W odwecie Churchill wysłał kilkanaście bombowców nad Berlin. Hitler się wściekł i zmienił wszystkie dyrektywy dotyczące nalotów koncentrując się zamiast na celach wojskowych, na burzeniu miast, które nie miały żadnego militarnego znaczenia. Dzięki temu RAF złapał drugi oddech, umocniła się również obrona przeciwlotnicza i w efekcie odparto inwazję Niemców jeszcze przed nadejściem zimy, ponieważ w międzyczasie Anglicy udoskonalili również swój system wczesnego ostrzegania. Niemałą rolę miała też na postawę i osłabienie Luftwaffe chwilowa dezorganizacja w Belgii zafundowana im przez sojuszników, których trzeba było bez przerwy pilnować żeby nie sprzedali niemieckiego sprzętu temu kto da więcej a to wymagało pewnych środków, które nie zostały wysłane nad Anglię. Dzięki operatywnym sojusznikom, Hitler przełożoną w październiku datę inwazji na początek 1941 roku, przełożył na czas nieokreślony a w listopadzie odwołał ją w ogóle ratując podupadające morale Luftwaffe. Morale upadało z godziny na godzinę, ponieważ nieustannie ginął w Belgii sprzęt, samoloty, żywność i amunicja. Ratując te resztki sił Luftwaffe, które nie zostały sprzedane przez operatywnych Włochów, odwołał ich w trybie pilnym do domu. W ogólnym rozrachunku misja się powiodła, lecz zmieniona przez nas rzeczywistość, niestety też uległa zmianie. – Dlaczego? – spytał Ned. – Przecież były jakieś pozytywne analizy. – Owszem ale one również się zmieniły. Cóż, powiem szczerze, Hitler nas wszystkich zaskoczył swą nieprzewidywalnością. – Jak to? – Nawet bez Wielkiej Brytanii oraz jej posiadłości, dziesięć lat później niż przed zmianą, ale wojnę wygrał ostatecznie, wyruszając nieoczekiwanie na Związek Radziecki i zajmując jego dobra gospodarcze i surowce mineralne. – Więc mamy pomóc Związkowi Radzieckiemu? – Tak, ale wpierw musimy zapobiec na przyszłość takim jak to nieprzewidywalnym zaskoczeniom. – Czyli? – Teraz, aby to się już nie powtórzyło zamierzamy umieścić w jego głowie pluskwę. – Chipa? – Zgadza się. Musimy znać na bieżąco wszystkie jego plany i knowania. I to od okresu zanim rozpocznie tę wojnę. W przeciwnym razie tak czy inaczej on będzie tę wojnę ciągle wygrywał. – Czyli...? – Czyli udajecie się niedługo do Monachium w okres, kiedy Hitler jeszcze nie był Fuhrerem tylko bezdomnym włóczęgą. – Dlaczego ten właśnie okres? – Ponieważ okres jego młodości to jedyny okres nadający się do tego, aby się do niego zbliżyć i mu chipa w głowie zamontować. Zarówno w dzieciństwie jak i w okresie swojego Wodzowania nie był samotnikiem i nie udałoby się tej operacji zakończyć bez świadków. Skończyłem, to wszystko. Jakieś pytania? – Tak. Dlaczego nie mogłem wrócić bez łoma. – Sprzęt wypożyczony na misję należy zwrócić armii. – odparł zamiast Jonga Baddoc. – Jak to? Po misji w Dachau nikt się nie upominał o walizki. A teraz armia upomina się o kawałek stali? Mogłem to wyrównać z żołdu do cholery, zamiast się włóczyć z gołą dupą po całej Europie i szukać samolotu... – Walizki pochodziły, jak i cała ich zawartość z muzeum, czyli tamtej epoki, więc to nie ma żadnego znaczenia dla przyszłości czy zostały w tamtych czasach czy wróciły z wami. Łomy natomiast nie. – Jak to? W tamtych czasach nie znano stali? Przecież sam widziałem samoloty, czołgi... – Czy pan, kapitanie przyjrzał się w ogóle swojemu łomowi? – zapytał Baddock. – Naprzyglądałem mu się, oj naprzyglądałem, możesz mi doktorku wierzyć. – Więc niech mu się pan jeszcze raz przyjrzy, tylko lepiej. – poradził doktor. – Najlepiej w ultrafiolecie. Ned mrugnął powieką przełączając wzrok na ultrafiolet i ujrzał napis: RĘCZNY ŁOM BOJOWY – WŁASNOŚĆ KORPUSU STRAŻNIKÓW. Dalej była drobnym drukiem instrukcja obsługi, ponieważ jak się właśnie okazało był to łom składany, a ponadto Ned dostrzegł również wygrawerowany na rękojeści skład chemiczny łoma, czyli dziewięćdziesiąt pięć procent stali i ponad cztery turbotytanu. – Teraz pan rozumie, kapitanie? – spytał Baddoc. – Nie znali wówczas turbotytanu? – Dokładnie. – potwierdził van Hold. – Gdyby szczyt naszej techniki wojskowej dostał się w niepowołane ręce czasowców... ja nawet wolę o tym nie myśleć. – No, cóż... nie wiedziałem. – bąknął Ned. – Agent na misji, co ma robić? – zapytał go generał. – Mieć oczy szeroko otwarte. – wyrecytowali Bert i Imię. – Lub nie gubić łoma. – Wy liżydupy. – rzucił szeptem Ned. – Drugiej zwrotki nigdy wcześniej nie było. – I dlatego, – ciągnął dalej generał. – za pozostawienie sprzętu najwyższej klasy na polu walki degraduję pana do stopnia porucznika. – Ou. – Ned jęknął. – Ten cholerny łom był aż tak cenny? – To nie tylko łom lecz również porzucony beztrosko translator. Na szczęście to akurat nie będzie pana zbytnio kosztowało, ponieważ i tak wysyłaliśmy w ten czasookres techników by zdemontowali portal... – Ko... ko... ko... – Koszta pańskiego niedbalstwa zamkną się w granicach dziesięcioletnich poborów, więc nie traćmy nadziei poruczniku, że pan to raz dwa odrobi. A oto pańska zguba. Van Hold otworzył dłoń i popchnął przez blat jego translatora. Ned złapał go i bezwiednie włożył do ucha. – Masz u mnie krechę. – warknął translator. – Było mi przez tyle godzin zimno... – Zamknij się. – uspokoił go usiłując jakoś przetrawić najnowsze wieści. Nim jednak je strawił do gabinetu wkroczył jakiś mały zmutowany człowiek z dystynkcjami pułkownika na mundurze. Jego półprzeźroczysta głowa i brak dystynkcji na skroniach, zdradzały natychmiast, że jest to gość z kontrwywiadu. – Słucham? – van Hold zwrócił się do przybysza. – Muszę z panem porozmawiać, generale. Na osobności. Chodzi o ostatnie wydarzenia... – Wszyscy w tym gabinecie są zapoznani z ostatnimi wydarzeniami. Proszę mówić. – Otrzymaliśmy przed chwilą to. – pułkownik podszedł do biurka i umieścił w odtwarzaczu kryształ. Po chwili nad blatem biurka ukazał się hologram, na którego widok Ned natychmiast odwrócił głowę zastanawiając się czy opuści ten gabinet choćby w stopniu kaprala. Hologram przedstawiał miejsce rozbicia się samolotu wraz z krową pokrytą niezliczoną ilością autografów, map i jeźdźców pozujących do holografii na lotniczym fotelu. Wszyscy z zainteresowaniem pochylili się oglądając krowę ze wszystkich stron. Najbardziej zafascynowała jednak Baddoca, który zrobił maksymalne powiększenie. – Co to jest? – jęknął van Hold z przerażeniem. – To jest najlepszy obraz znęcania się nad zwierzętami jaki w życiu widziałem. – wyjaśnił pułkownik z kontrwywiadu jeszcze odrobinę bardziej jaśniejąc na czole. – Kto do cholery tak podziurawił te zwierzę? – jęknął generał. – Razem z tym kryształem, otrzymaliśmy również żądanie miliona w prawdziwej gotówce. – Albo? – Albo jutro te holo znajdzie się w całej porannej prasie. – No to leżymy. – mruknął Jong. – Jeśli to się naprawdę przedostanie do prasy, wszyscy w tym gabinecie możemy pakować się już do obozu pracy lub prosić o azyl gdzieś za Jowiszem, gdzie życie jest trudne, krótkie ale nie znają słowa ekstradycja. – Jak w ogóle mogło dojść do czegoś takiego, jak przeciek ze ściśle tajnej operacji? – warknął van Hold. – Żądam natychmiastowych wyjaśnień. – dodał patrząc na pułkownika. – To jest bez wątpienia dzieło techników wysłanych do rozbiórki portala. – odparł jasny. – Jest pan pewny? – Nawet nie starali się zamazać rysów swoich twarzy. – pułkownik przedstawił wyniki swojego dochodzenia. – Czy to nie dziwne? – powiedział Baddoc. Swoją szansę natychmiast wyczuł Ned. Wstał z fotela i starannie ukrywając przed wzrokiem Baddoca kikuta pochylił się w stronę hologramu. – Panie generale, z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że tego nie było kiedy ja tam byłem. – stwierdził wkładając w holo palec. Postarał się jednak aby jego palec nie wskazywał bezpośrednio krowy tylko zestaw gigantycznych kręgów utworzonych w kapuścianym polu. – Sprowadzić natychmiast tych techników. – rzucił van Hold w stronę sekretarki. – Pod eskortą. Ta przekazała rozkaz do swojego komputatora i dwie minuty później do gabinetu wkroczył oddział żandarmów prowadzący sześć zmutowanych postaci w srebrnych skafandrach. Postacie rzeczywiście były identyczne z tymi na holografii. – Czy to wasze dzieło? – rzucił generał wskazując oczami na holo. – Tak jest, panie generale. – w imieniu aresztowanych przemówił ich szczupły dowódca. – Dlaczego? – Melduję, że moi ludzie nigdy jeszcze nie jedli prawdziwej kapusty tylko syntetyki. Przyznaję pojedliśmy jej porządnie tak że nie było później innego sposobu na zamaskowanie obżarstwa niż zwalając ubytki na UFO, więc zrobiliśmy dookoła parę rundek porterem, no a jak w ładowni rozbitego samolotu chłopcy znaleźli wino to już nas wszystkich trochę poniosło, przyznaję i zaczęliśmy robić sobie pamiątkowe rodeo... – Wystarczy. Dlaczego szantaż? – Cienkie pensje i marne perspektywy. – Rozumiem. Skazuję was na rozstrzelanie, dwukrotne, a po opuszczeniu wykluwarki, rok ciężkich robót przy budowie bazy na orbicie Plutona. Odprowadzić aresztowanych do katowni w celu odbycia kary. Żandarmi trzasnęli kopytami i skierowali się do wyjścia. – Chwileczkę. – zatrzymał ich van Hold tuż przed śluzą. – Gdzie jest negatyw? – W depozycie banku szwajcarskiego. Na Ziemi. – odparł dowódca techników. – Hmm, dwukrotne rozstrzelanie i bez tych smutnych historii z orbitami. Numer konta, proszę? – Niech sobie przypomnę... – zamyślił się technik. – Jednokrotne. – Mam. To się zaczynało na 465... eee... – Bez rozstrzelania. – Wiem na pewno że gdzieś w Zurychu... tylko, że z tym numerem... – Zgoda, milion ale w bonach. Technik przypomniał sobie numer, podał go generałowi, szturchnął swojego żandarma pod żebro i wyszedł ze swoimi ludźmi. Van Hold odprawił żandarmów gestem i wyłączył odtwarzacz. Następnie wyjął kryształ i roztrzaskał go obcasem na podłodze. – Nie mogę tego zrozumieć. Poszedł pan z szantażystą na układy? – zapytał Baddoc. – Dlaczego? – Wie pan dlaczego. – A jaka jest gwarancja, że ten podły człowiek nie zrealizuje groźby? – Dostał zapłatę, która nie była podła. – Ale w bonach. – Bony plus bezkarność to zawsze coś, prawda? Mógł nie dostać nic oprócz kary ale wybrał bony. Wie pan, dlaczego? – Tego właśnie nie wiem. – Ponieważ wyczuł moment. – odparł van Hold. – Gdyby nie zgodził się na bony, niczego by nie dostał bo to była już ostatnia oferta. Wolałbym sam wziąć ten milion prawdziwych pieniędzy i zabierać się jak najdalej stąd najbliższym wahadłowcem, niż dać go jemu. On to zrozumiał w porę i nie okazał się zbyt zachłanny. Wybrał najlepszy moment i to mi się u niego podoba. Jestem pewien również, że nie ma żadnego konta a to był oryginał. – generał wskazał na szczątki kryształu rozrzucone po podłodze. – Oby. – Niech pan poprosi Jonga o te jego prognozy, jeśli nie wierzy w moją znajomość moich ludzi. – I to mają być ci wielokrotnie sprawdzeni? – wtrącił Jong. – Nobliści? I pan ich tak marnie opłaca, że nas szantażują? – Opłacam ich marnie bo mają tylko Nobla, do cholery. A oni szantażują, bo ich marnie opłacam. Jeszcze jakieś pytania, czy będziemy wałkować ten temat bez końca? – Co z moją pomocą przy tej krowiej sprawie? – Ned uznał że to jest najlepszy moment. – Jest pan z powrotem kapitanem. – rzucił van Hold, aczkolwiek niechętnie. – Kapitanem? Ja zawsze chciałem... – Kapitan, to jest najlepszy moment. – podpowiedział mu generał. – Tak jest. – Ty wazeliniarzu! – wtrącił translator. – Powinni cię zrzucić z wysoka w zimne błoto, na mżawkę a nie awansować... – Przymkniesz się w końcu? – Ned włożył palca w ucho i wyłączył go manualnie. * * * cdn. * CZĘŚĆ PIĄTA – CIĘŻKA WODA * Thompsontown, Mars 30 lipca 2765 – Kwatera Główna Operacji Schmaterling Jak tylko skończył z nimi Baddoc wkroczyli do gabinetu szefa sztabu. Doświadczeni już co nieco we wkraczaniu, spodziewali się wszystkiego z wyjątkiem podziękowań lub jakichkolwiek wieści o urlopie. Nie mylili się. – Musicie zdobyć plany hitlerowskiego przemysłu jądrowego aby uniemożliwić Hitlerowi skonstruowanie bomby atomowej. – bez zbędnych wstępów van Hold przedstawił im cel kolejnej misji. – Jak wyglądają te plany? – spytał Imię. – Cały dorobek III Rzeszy na ten temat, w postaci planów, szkiców, obliczeń, wyników doświadczeń, itp. znajdował się w stalowej skrzyni. Ta z kolei spoczywała na dnie jeziora Wallersee na terenie Federacji Europejskiej. – Czyli, mamy udać się w przeszłości i wydobyć skrzyneczkę z tego jeziorka? – zapytał Ned. – Niezupełnie. – Same plany, bez skrzyni? – domyślił się Bert. – Niestety, również nie. – Dlaczego nie i dlaczego niestety? – Ponieważ to byłoby za proste. – rzucił van Hold. – Oczywiście żartuję. – stwierdził i zaraz dodał. – Profesorze, myślę, że pan to wyjaśni chłopcom najlepiej. – Wydobycie tych planów z zatopionej w jeziorze skrzyni nie wchodzi w rachubę, ponieważ niosłoby zbyt duże zmiany w przyszłości. – oznajmił Jong. – Można nieco jaśniej. – rzucił Bert. – Jezioro Wallersee otoczone jest ze wszystkich stron kurortami wczasowymi oraz osiedlami mieszkaniowymi. Od zawsze zresztą była to gęsto zaludniona okolica. W związku z tym, jakakolwiek próba nurkowania w nim niosłaby natychmiastowy wzrost zainteresowania wśród miejscowej ludności. – A gdyby podszyć się za turystów? – zapytał Imię. – To jeszcze by przeszło w stosunku do na przykład prostodusznych i naiwnych Amerykanów, ale jezioro Wallersee leży w Europie. W dodatku na terenach zamieszkałych przez rdzenną ludność niemieckojęzyczną. Ludność z samej natury niezwykle wścibską, podejrzliwą i węszącą gdzie się da niekoniecznie z jakiegoś powodu. Gdyby natomiast powód, chociażby najbardziej niewinny się znalazł, byłaby to niechybnie klęska już na samym starcie ze względu na nie utrzymanie sprawy w sekrecie. Gdyby zaś sprawa już się wydostała na światło dzienne, to z kolei zaowocowałoby prawdziwym wysypem amatorskich poszukiwaczy skarbów. A to z kolei byłoby już wydarzeniem niosącym zbyt wielkie następstwa aby mogły one być do przyjęcia przez Wielki Porządek Rzeczy. – Dlaczego? – zapytał Bert. – Chyba pamiętacie co się stało, kiedy trafiliście do obozu koncentracyjnego? – Pamiętam jak cholera, że Porządek nie miał nic przeciwko temu. – odparł zgryźliwie Ned. – WPR jakoś przetrawił waszą zsyłkę do obozu koncentracyjnego, to prawda, ale waszej ucieczki z niego, już przetrawić nie chciał. – odparł Jong. – Dlaczego zsyłkę przetrawił a ucieczki nie? – zapytał kwaśnym tonem Ned. – Otóż, wasza zsyłka nie niosła ze sobą prawie żadnych następstw dla przyszłości. Głownie dlatego, ponieważ jesteście bezdzietni i nawet wasza śmierć w obozie, nie powodowałaby prawie żadnych następstw dla przyszłych pokoleń. Natomiast ucieczka z niego a raczej próba ucieczki to zupełnie inna sprawa, ponieważ w przypadku udanej ucieczki następstwa nie wyglądałyby dla przyszłości już tak kolorowo. Dlatego WPR pragnął nie dopuścić do jej powodzenia. – Jak to? – W wyniku waszej ucieczki, w charakterze elementu zastraszającego Niemcy powiesiliby co dziesiątą osobę z waszego bloku. Taktyka represji. I tu konkretne następstwa dla przyszłości byłyby już zbyt znaczące. – Czyli? – Wielki Porządek zostałby zachwiany, ponieważ z owych zamordowanych niejako z waszego powodu osób nie przeżyłyby te dwa procent, które obóz przeżyć powinne. A idąc jeszcze dalej w programach biograficznych, osoby te nie miałyby potomków. Potomkowie ci natomiast, do naszych czasów powinni byli osiągnąć populację rzędu czterech i pół miliona ludzi. Ludzi, których w wyniku waszej ucieczki nigdy by nie było. I stąd już bezpośrednio wzięła się odmowa transferu, jakiej udzielił wam główny komputator w Centrali. – Jebać go. – zgodnie mruknęli. – Nie miał prawa udzielić wam zgody na transfer, ponieważ fakt waszego umieszczenia w Dachau, powtarzam, nie niósł niemal żadnych następstw dla przyszłości i to było jak najbardziej przez WPR do przyjęcia. Waszej ucieczki Wielki Porządek jednak już nie strawił, z powodu zbyt dalekosiężnych następstw. Wasz transfer do teraźniejszości okazał się możliwy dopiero, kiedy liczba więźniów na powrót się wyrównała. – No dobrze. – przyznał Bert. – Cztery i pół miliona ludzi to przyznaję, kupa luda. Ale co tu ma do Porządku Rzeczy jakaś mała, nieistotna skrzynka w jakimś małym, jeszcze mniej istotnym jeziorze? – To nie skrzynia z dokumentami blokuje WPR, tylko siedemdziesiąt innych, jakie również leżą w tym samym jeziorze. – A to dlaczego? – Zawierają one bowiem Bursztynową Komnatę a tej WPR nie przewiduje odkrycia oraz wydobycia prędzej niż sto pięćdziesiąt lat po tamtej wojnie, co niechybnie miałoby miejsce gdyby rzesza nurków amatorów zainteresowała się tym jeziorem. – No dobra, nie ma sprawy. Pojedźmy więc po naszą skrzyneczkę nawet i dwieście lat po wojnie. Gdzie tu problem? – Problem w tym, że w czterdziestym siódmym roku po zatopieniu, skrzynia z dokumentami przegnije, a wraz z nią całość zgromadzonych w niej materiałów. – wyjaśnił Jong. – O kurwa. – westchnął Imię. – No to mamy tu paradoks, panowie. – No to jak je zdobyć, skoro muszą leżeć aż zgniją a wówczas staną się bezużyteczne? – zapytał Bert. – To wszystko jest bez sensu. – dodał. – Udało się nam zlokalizować kopie dokumentów. – odparł mu profesor. – Kopie? – Zgadza się, kopie. Znajdują cię w pewnym budynku przeznaczonym do rozbiórki. – Zaraz chwila, skąd się wzięły kopie? – podniósł rękę Ned. – Odpowiedzialny za ukrycie dokumentacji członek straży przybocznej SS, któremu powierzył to zadanie sam Hitler, przed ukryciem skopiował je z zamiarem sprzedaży w przyszłości a kopie o których nikt prócz niego nie wiedział ukrył w schowku pod schodami we własnym domu. – Co było dalej? – Edmund Mohnke, bo tak się nazywał odpowiedzialny za ich ukrycie esesman, został kilka lat po wojnie rozpoznany na ulicy przez przypadkowego przechodnia, następnie aresztowany i osadzony w więzieniu w Hamburgu. Aby wykręcić się od długoletniej odsiadki Mohnke zlecił współwięźniom brutalne pobicie w charakterze samookaleczenia. Ci jednak, pobili Mohnkego tak dotkliwie, że doznał rzeczywistych obrażeń głowy w wyniku których doznał między innymi trwałej utraty pamięci. To pozwoliło mu co prawda opuścić więzienie i uniknąć wyroku ale kopii dokumentów już nigdy nie sprzedał, ponieważ o nich po prostu zapomniał. Kiedy kilka lat po jego śmierci należący do niego a później do jego syna budynek zburzono, dokumenty również uległy zniszczeniu. – Więc udajemy się po owe kopie? – zapytał Ned. – To jedyny sposób. – potwierdził Jong. – Do dokumentów oryginalnych co prawda nie możemy się niezauważenie przedostać ale kopie to co innego. Posłuchajcie teraz mnie uważnie. Przez dwie pełne minuty, to znaczy od chwili ich odkrycia aż do zniszczenia, istnieje realna możliwość swobodnego do nich dostępu bez wiedzy osób postronnych. Musicie więc dotrzeć tam i wykorzystać ten czas na ich dokładne zeskanowanie. Nie muszę chyba dodawać, iż znajomość tych planów pozwoli nam na opracowanie kontroperacji mającej uniemożliwić Niemcom skonstruowanie bomby atomowej. Bez wiedzy jaka jest zawarta w tych dokumentach niczego nie wskóramy. – Co się z nimi później stanie? – zapytał Ned. – Z kopiami. – Już mówiłem, po upływie tych dwóch, kluczowych minut, wszystkie ulegną zniszczeniu wraz z budynkiem w którym się znajdują. – odparł Jong. – Lepiej więc żeby was również tam już nie było, kiedy czas upłynie. Na skopiowanie ich i oddalenie się na bezpieczny dystans macie około dziewięćdziesięciu sekund. – Czy istnieją w razie czego jeszcze jakieś kopie? – zapytał Ned. – Nie. Te dokumenty są jedynymi do jakich mamy szansę dotrzeć. – Gdzie i kiedy konkretnie będzie możliwość dostępu do tych kopii? – 10 wrzesień 2003 roku. Oberdorfstrasse 3, miejscowość Herscheid w Niemczech. Godzina 02.45 czasu środkowoeuropejskiego. O drugiej czterdzieści siedem będzie po wszystkim. Musicie jednak dotrzeć na miejsce zawczasu i być gotowi na każdą ewentualność, żeby nie zaprzepaścić tej jednej, jedynej szansy. To nie będzie łatwe zadanie. – Nie przesadzaj profesorku. Nie powinno być tak źle bo ten esesman nie będzie groźny. – zauważył Bert. – Tak sądzisz? – spytał go Ned. – Ci, w obozie nie byli jak baranki. – Jeśli nawet ten Mohnke był najbardziej groźnym na świecie skurwysynem to w dwa tysiące trzecim będzie tylko nieporadnym starcem. Co nam może zrobić jakiś tam esesmański staruch? – To nie Mohnke stanowić będzie niebezpieczeństwo. – wtrącił Jong. – Tylko jego syn. Mohnke umrze na ponad rok przed waszą interwencją. – Co z tym synem? – Syn esesmana oraz jego własne dzieci to również zagorzali naziści. I to nie od strony ideowej lub teoretycznej. O nie. Nienawidzą wszystkiego co nie jest niemieckie w sposób czynny. Napadają na cudzoziemców, podpalają domy obcokrajowców i co gorsza, mają w swoim domu całkiem pokaźną kolekcję broni, amunicji i pamiątek z wojny. Śmiertelnie groźnych pamiątek. Dlatego nie będzie wam łatwo dostać się do owych planów. – Chyba nie chcesz powiedzieć profesorku, że oni wszyscy będą tam krytycznego dnia o krytycznej godzinie? – Owszem będą wszyscy, a wraz z nimi będzie jeszcze dwóch skinheadów z miejscowej organizacji młodzieżowej. Tej nocy, bowiem zamierzają zaplanować kolejne podpalenie i będą mieli pełne ręce roboty przy sporządzaniu koktajli Mołotowa. – Oni naturalnie nic nie wiedzą o ukrytych pod schodami skarbach dziadka? – O istnieniu planów nie mają nawet najmniejszego pojęcia. – odparła Uli. Na chwilę zapadła w gabinecie cisza. Pierwszy odezwał się Ned. – Marnie to widzę. – mruknął. – Jeszcze nie widziałem tak grobowych min w tym gabinecie. – Misja jest trudna, nie ma co ukrywać. – potwierdził jego obawy generał. – Więc, czy chociaż tym razem dostaniemy coś ze specjalnego ekwipunku? – zapytał go Bert. – Coś naprawdę pożytecznego, panie generale. – uzupełnił Ned. – Nie jakieś pierdolone poradniki, paznokcie tylko powiedzmy, ogłuszacze? – Doktor ma dla was kilka niespodzianek. – ten odparł przywołując Baddoca ręką. Baddoc pojawił się taszcząc olbrzymią torbę na ramieniu. – No proszę bardzo. – jęknął Bert z podziwem mierząc jej objętość. – Nareszcie ktoś pomyślał o trudzie jaki znosimy w terenie. Baddoc otworzył torbę, wyjął z niej koło, po czym położył je na kolana siedzącemu najbliżej. Pustą torbę odrzucił za siebie. – Czy to ma być jakiś głupi żart? – zapytał go Imię, ponieważ to on był wybrańcem, który został obdarowany. – Nic podobnego. – ten odparł. – Co to ma kurwa być takiego? – Koło od samochodu. – wyjaśnił Baddoc. – Napompowane. – dodał. – Co mamy z tym kurwa kołem zrobić? Uderzać nazistów po kolei w głowę? Ja pierdolę! – z oburzeniem wykrzyknął Imię odrzucając koło precz za siebie. Koło popiskując na wypolerowanej podłodze potoczyło się pod ścianę, odbiło od niej i zataczając się przewróciło się w końcu na bok na środku pomieszczenia, gdzie po chwili całkiem znieruchomiało. – Ostrożnie. – westchnął Jong pieczołowicie je podnosząc. – To bezcenny eksponat i kosztował fortunę. – Fortunę? – Armia zapłaciła majątek jedynemu marsjańskiemu muzeum, które takie koło posiadało. – Trzeba było zwrócić się do nas. Z miłą chęcią kupilibyśmy coś pożyteczniejszego z własnych pensji. – odparł zgryźliwie Bert. – Żadnej współczesnej broni. – przypomniała im Uli. – Ale po kiego nam jakieś, cholerne koło? – Obawiam się, że może wam się bardzo przydać. – stwierdził Jong. – Ale ono samo i tak nie rozwiąże sprawy. – Doprawdy? – zapytał go złośliwie Ned. – Co więc jeszcze ma pan do zaoferowania żołnierzowi wyekwipowanemu w dodatkowe koło przy plecaku aby mu zwiększyć sprawność bojową? Dostaniemy beczkowóz na wodę, czy po skrzynce zeschłych pomarańczy, którymi obrzucimy napastników? – Otrzymacie jeszcze to i... kilku ludzi do pomocy. – rzucił Jong popychając po gładkim blacie niewielką paczuszkę w jego stronę. – A to co ma być, do cholery? – zapytał Ned otwierając paczuszkę. – Kluczyk do samochodu i komplet pilników. – odparł profesor. – Dbajcie jak o własną matkę o otrzymany ekwipunek. – rzuciła w skupieniu Uli. – Nie pozwólcie by się wam gdzieś zawieruszył lub zaginął żaden jego element. Proszę. – dodała. – Dobra. – odparł Ned. – Mogę zobaczyć? – Bert wyciągnął rękę w stronę paczki. Ned niczego nie podejrzewając podał mu ją a ten bez zaglądania i nadzwyczaj sprawnie wyjął z niej kluczyk, po czym schował sobie do kieszeni. Kiedy to zrobił położył paczuszkę na środku stołu i wyszczerzył zęby. Ned i Imię spojrzeli po sobie i jednocześnie rzucili się w stronę pilniczków. O ułamek sekundy wygrał Imię. Ned cmoknął z niechęcią, po czym podniósł koło i położył tuż przy nogach patrząc przeciągle na Berta. – Wspominał pan coś o ludziach do pomocy, profesorze. – Uli przerwała niezręczną ciszę, jaka zapadła po podziale ekwipunku. – Ach tak, racja. Otóż, komputatory są przekonane, że przy tej misji nie macie chłopcy szans na powodzenie bez pomocy czasowców. – oznajmił profesor. – Czasowców? Jakich znów czasowców? – dopytywał się Imię. – Dlaczego my ciągle o czymś nie wiemy? – W domu, do którego się udajecie przebywać będzie ośmiu uzbrojonych ludzi. Wy jedziecie bez uzbrojenia. Zatem skorzystacie ze wsparcia czasowców, ujmując to najprościej. – Czy oni o nas coś w ogóle wiedzą? – spytał Imię. – Nic nie wiedzą i nie mogą ani o waszym zadaniu, ani o was niczego się dowiedzieć. – oznajmił generał. – Nie możecie przekazać im żadnych pochodzących z naszej epoki informacji. Nie możecie również ich okłamać. – Więc co mamy mówić, kiedy zaczną pytać? – zapytał Ned. – Coś tam wymyślicie. – Ale co takiego? – Czy ja wiem, zmieńcie temat, rozmawiajcie o pogodzie. Jedno jest pewne, jeśli wyciekną istotne informacje może to się odbić na ponownej odmowie transferu przy próbie powrotu. Lepiej pamiętajcie o tym rozmawiając. – No dobrze. – westchnął Bert. – Co to więc są za jedni? – Spotkacie się z nimi w tym miejscu. – odparła Uli wyciągając mapę. – Potem będziecie mieli dość czasu na wzajemne zapoznanie. Pochylili się nad mapą XXI wiecznej Europy. – Dzień wcześniej, czyli dziewiątego września nasi czasowcy będą uchwytni na sześćdziesiątym czwartym kilometrze tej oto autostrady. Tam nawiążecie z nimi kontakt i już z ich pomocą przystąpicie do tej operacji. – Ale jak my ich rozpoznamy i jak...? – zaczął Ned. – Wszystko co dotyczy samej misji znajduje się w poradnikach. – przerwał mu generał. – Transportowiec już czeka panowie i aha, nie zapomnijcie też swojego koła. – Oczywiście kurwa, poradniki. – westchnął Ned wstając z fotela i schylając się po koło. Kiedy zajmowali w transportowcu miejsca nie byli szczęśliwi widząc za sterami nierozmownego robota. * * * Słubice, Polska 8 września 2003 Była dziesiąta rano kiedy Lucek Gałązka otworzył zaspane oczy. Lucek był jednym z tych, którzy nigdy nie narzekali. Nie narzekał w dzieciństwie, nie narzekał w szkole, nie narzekał w ogóle. Było tak z kilku powodów, z których najważniejszym był z pewnością ten, że jemu zawsze powodziło się niczego sobie. Odkąd pamiętał, zawsze był dzieckiem szczęścia a im bardziej ryzykowne podejmował decyzje, tym bardziej los zdawał się mu sprzyjać. Pierwszą rzeczą jaką po upadku komuny Lucek zrobił był zakup dużego Fiata. Zaczynając od zera w krótkim czasie zbił na nim niemałą fortunę wożąc piwo nad morze gdzie w sezonie sprzedawał je na pniu z godziwym zyskiem. Pieniędzy pojawiło się wówczas tak wiele, iż postanowił je zainwestować w kilkanaście straganów na przygranicznym targowisku w miejscowych Słubicach i jak zwykle u niego, to również okazało się strzałem w dziesiątkę. Po upływie trzech lat był już właścicielem największej w mieście hurtowni spożywczej oraz lokalu rozrywkowego o optymistycznej nazwie Miami. Sam Lucek nie był człowiekiem rozrzutnym. Niemal cały czas spędzał w przytulnie urządzonym pomieszczeniu na zapleczu swojego lokalu skąd prowadził poprzez telefon kierowniczy nadzór wszystkich swoich przedsięwzięć. Pomieszczenie owo zwane przez niego i wtajemniczonych pieczarą, było świadkiem dobijania targów, planowania kolejnych posunięć i przede wszystkim prawdziwym domem Lucka, który niemal go nie opuszczał w ogóle. W pieczarze Lucek mógł zaznać nieco świętego spokoju od wciąż nękających go komorników, bliższych lub dalszych znajomych, którzy wciąż nachodzili go z propozycjami świetlanych interesów. Interesów na które to Lucek, rzecz jasna powinien wyłożyć fundusze. Od tych właśnie wszystkich ludzi, Lucek znajdował schronienie właśnie w pieczarze, której istnienia strzegł jak źrenicy oka przez system ukrytych kamer i zamków elektrycznych. Dzięki tym zabezpieczeniom mógł w wnętrza swojej kryjówki swobodnie i dyskretnie dokonywać selekcji wśród ludzi pragnących się z nim zobaczyć. Bezpośrednio pod pieczarą była też niewielka sala mieszcząca małe, prywatne kasyno. Przez większość wieczorów Lucek spędzał w nim wieczory w miłej i przyjemnej atmosferze w towarzystwie najbardziej zaufanych wspólników i znajomych. Do wieczora było jednak jeszcze tak daleko jak na drugi koniec galaktyki, ponieważ dla niego dzień się dopiero zaczął. Obudził go cichy stonowany dzwonek. Lucek podniósł rękę i ekran monitora rozjarzył się kiedy włączył kamerę znajdującą się w lokalu na górze. Spojrzał przelotnie na zegarek. – Kurwa. – powiedział, ponieważ nie był przyzwyczajony do wstawania o tak nieludzkiej porze. Przetarł oczy i zerknął w monitor. Barman nalewał piwo jakiemuś człowiekowi siedzącemu przy niemal pustym blacie. Człowiek zapłacił, po czym zabrał szklankę do pustego stolika znajdującego się przy drzwiach. Lucek pochylił się do mikrofonu. – Co jest? – Szefie, jest tu gość, który chce się z tobą zobaczyć. – usłyszał w odpowiedzi szept barmana. – Co to za jeden? – Mówi, że chodził z tobą do budy i ma jakiś interes. Spławić go konkretniej? – Mówił, że jak się nazywa? – Nie mówił. Powiedział tylko że Kretyn chce się z tobą widzieć. – Ożeż kurwa! – Lucek momentalnie przypomniał sobie najlepszego kumpla ze szkolnej ławy. – Wpuść go. Barman dyskretnie odłożył swój mikrofon na miejsce i podszedł do siedzącego przy stoliku człowieka. – Weź swoje piwo i chodź za mną. Człowiek wziął. Barman zaprowadził go na zaplecze. Tam skręcił w kierunku niewielkiej klatki schodowej, po czym zwinnie pokonał kilkanaście schodków prowadzących do piwnicy. Minął chłodnię, magazyn, toalety oraz jakieś pakamery. Dopiero kiedy dodarł do końca korytarza wyciągnął klucz i otworzył drzwi prowadzące do ostatniego, niewielkiego pomieszczenia. Człowiek w milczeniu wszedł za nim do niego. Barman odsunął regał zapełniony pustymi skrzynkami po piwie, za którym ukazały się kolejne drzwi. – Tędy. – rzucił do człowieka samemu się wycofując z powrotem na górę. W tej samej chwili rozległ się terkot elektrycznego zamka i drzwi uchyliły się nieznacznie. Człowiek z piwem wszedł do środka i zamknął je za sobą. Lucek wyszedł przybyszowi naprzeciw. – Kretyn! – Morda. – Kopę lat, co? Uścisnęli się serdecznie. Lucek zaprosił go ręką w głąb pomieszczenia. Kiedy dotarli do pieczary, przybysz rozejrzał się z uznaniem po gustownie urządzonym wnętrzu i stwierdził. – Ciężko cię znaleźć. Wstąpiłeś do Al–Qaidy, czy jak? – Takie czasy, człowieku. Tylko tak mogę znaleźć azyl, odsunąć się od hołoty i znaleźć co nieco świętego spokoju. – Rozumiem. – Napijesz się czegoś? – zapytał Lucek patrząc na opróżnioną szklankę przybysza. – Chętnie, jeśli masz jakiś browarek pod ręką? – Heineken. – Klawo. Lucek podszedł do chłodziarki stojącej tuż przy drzwiach. Wyciągnął dwie butelki. Nie zawracając sobie głowy szklankami podał jedną przybyszowi. Bez słowa usiedli na fotelach naprzeciwko. Pociągnęli spory łyk. Lucek pierwszy się odezwał. – Ile to będzie? Z dziesięć lat. Gdzieś ty się podziewał, chłopie? – Zaraz po budzie dałem nogę przed armią i wybyłem za granicę. – Za granicę? – Byłem trochę na azylu w szkopach, potem Hiszpania, Włochy, Francja. Tam poznałem niezłe układy i jeździłem z towarem po całej Europie. Przez jakiś czas włóczyłem się też po szerszym świecie. W sumie nic ciekawego. – Gdzie się włóczyłeś? Ktoś mi mówił ze dwa lata temu, że cię widział w szkopach ale wiesz... nie miałem nawet telefonu. – Byłem chyba wszędzie, stary. Co prawda mieszkałem ostatnio przez większość czasu w Monachium ale to tylko taka baza wypadowa. Z reguły bywałem w trasie. – Kurwa, zazdroszczę ci. Ja nawet w jebanym Frankfurcie nie byłem po drugiej stronie rzeki. Wciąż muszę tu siedzieć i pilnować tego jebanego interesu. Wiesz jak jest? Brak czasu i w ogóle. – Wiem doskonale, bo jak tylko na chwilę gdzieś osiadłem zaraz było tak samo. Dlatego znów się zrywałem z miejsca i ruszałem gdzieś w drogę. Dopiero zupełnie niedawno trafił mi się naprawdę niezły układ i osiadłem na dobre. A jak już osiadłem to na podróże nie miałem nawet pięciu minut w miesiącu. Szmal był co prawda, no ale człowiek na jednym miejscu po prostu więdnie. – To prawda. – przyznał Lucek. – Jaki miałeś układ? – Otworzyłem kasyno, z takim jednym kolesiem i tłukłem szmal z półtora roku. – Brzmi nieźle. Można wiedzieć gdzie było te kasyno? – W powietrzu. – Nie kumam. – Wirtualne kasyno. Naciągaliśmy młotków w Internecie. – Jasne. A czy przypadkiem nad takim interesem nie czuwa jakiś serwer? – Taaaa, ale na wyszukiwanie nowych jeleni nikt jeszcze nie wymyślił programu. Poza tym prowadziliśmy teleaudio i takie tam duperele. Mówię ci, trzeba non stop nad tym gównem czuwać. Zero czasu i w ogóle... – No tak, ale chyba przynajmniej się powodzi, co? – Powodziło. – przybysz sprostował i dodał. – Ale nie narzekam. A ty? – W sumie nigdy jeszcze nie było mi lepiej. – odparł Lucek – To najważniejsze. Wypijmy za to. – Zdrówko. – A co z chłopakami z naszej paczki? – zapytał przybysz. – Kiedy tylko otworzyli granice, większość zupełnie tak samo jak ty. Pstryk i rozjechało się towarzystwo na wszystkie strony świata. Nawet nie wiadomo kiedy, jak i dokąd. Heniek siedzi w Kanadzie, bracia we Francji... – Bliźniacy? – Tak obydwaj. Marian wybył do Włoch i teraz mówi buongiorno... – Nie mów! – Tak chłopie. Wybyli wszyscy. Ze starej gwardii pozostał tylko Józek i jego bracia. Czasami współpracujemy sobie. – Józek Ojcze Nasz Poręba? – Ten sam. – On jeszcze żyje? Gdzie go można znaleźć? – Oooo, uwierz mi stary, nie chcesz go znaleźć. – Co u niego? Lucek milczał. – No mów. Stoczył się, czy jak? – Wolę nic nie mówić z obawy, że na słowo mógłbyś mi po prostu nie uwierzyć, ale jedno jest pewne, nie pragniesz go spotkać. – Pewnie, że pragnę. – Nie pragniesz. – powtórzył Lucek z naciskiem. – Nie pragniesz, tylko tego jeszcze nie wiesz. Masz ochotę coś zarzucić? – zmienił temat. – Pewnie. Lucek podniósł mikrofon i zamówił dwie porcje obiadowe. Kiedy kilkanaście minut później skończyli jeść Lucek zapytał przybysza zwracając się do niego po imieniu. – A co u ciebie obecnie się dzieje, Jarek? – Możesz dalej mówić Kretyn. Wszyscy tak mówią. – Na pewno? Trochę dorośliśmy, nie? – Przywykłem i mi to nie przeszkadza. – Jakaś żona, dzieci? – Jakoś nie było czasu. – Tak samo u mnie. Wybuchnęli śmiechem otwierając kolejne butelki. – Co sprowadza cię na stare śmieci? – zapytał Lucek. – Jest taka sprawa... – zaczął Kretyn. – Wal śmiało. – zachęcił go widząc przelotną niechęć. – Przecież jesteśmy kumplami. – No dobra, więc tak. – ten zaczął kiedy się przełamał. – Słyszałem tu i tam, że czasami załatwiasz to lub tamto za prowizję pomagając różnym ludziom w potrzebie. – Zgadza się. Potrzebujesz spluwy, prochów, lewej fajki albo forsy...? – Nie, nie, nic z tych rzeczy. – Pożyczka krótkoterminowa? – Moja sprawa jest nieco nietypowa... – Kretyn, ze względu na starą przyjaźń, jeśli tylko będę mógł ci pomóc, zrobię to. Jeśli nie dam rady to ci to po prostu powiem, ok? W końcu to tylko dzięki tobie skończyłem tę nędzną budę i zdałem maturę, chociaż Bóg mi świadkiem, ni cholery mi to w życiu nic nie dało. Ale fakt jest faktem, że to tylko twoja zasługa. Więc wal śmiało i nie krępuj się a jeśli mogę to pomogę. – Ok. Więc tak. Zaraz po wyjeździe z Polski włóczyłem się trochę nie mogąc usiedzieć w jednym miejscu. To było przez cały okres kiedy byłem na azylu. – A czy szkopy dając azyl nie zabraniają przypadkiem przy okazji opuszczać miejsca zamieszkania? – zapytał go Lucek. – Zabraniają, owszem. – przyznał Kretyn. – Jesteś dobrze poinformowany. Ale patrząc na to z drugiej strony, jeśli chcesz pobierać socjal w kilku miejscach jednocześnie, a ja pobierałem go we wszystkich bez wyjątku landach, siłą rzeczy musisz podróżować, nie? – Kosiłeś szmal we wszystkich landach? – zarechotał Lucek. – Nie połapali się? – No co ty? Niemcom zawsze brakowało słowiańskiej fantazji. To jebane, biurokratyczne młotki zainteresowane tylko tym, aby porządnie, wiesz z ordnungiem powypełniać swoją działkę papierkowej roboty. No więc ja im wszystkie możliwe świstki i formularze powypełniałem jak trza i gdzie się tylko dało. Kiedy po kilku latach skończyły się azyle pobujałem się szmuglując samochody i kiedy ze dwa lata temu miałem już odłożoną całkiem niezłą sumkę poznałem pewnego starego szkopa i z nim otworzyłem ten wirtualny interes. – Kasyno? – Dokładnie. Interes wymagał naprawdę sporych nakładów i jak powietrza potrzebowałem wspólnika. A ten skurwiel bogaty był, mówię ci. – No wiesz, są różne stopnie zamożności. – stwierdził Lucek. – Helmut miał czternaście kamienic w centrum Monachium. – No dobra, bogaty był. Co dalej? – No i poza dającym fortunę haraczem z czynszów, prowadził też pierdolony, inne rozległe interesy, żeby no wiesz... swobody w życiu mu nie ubywało, rozumiesz? – No tak. – przyznał Lucek. – Jak tylko po kilku miesiącach kasyno zaczęło przynosić prawdziwe dochody, pojawiły się pierwsze nieporozumienia między nami. Początkowy układ, że moja wiedza i jego kapitał dają efekt materialny który dzieli się na pół, przestawał mu się już podobać. Czując, że pragnie mnie wymanewrować zaproponowałem mu, że rozwinę interes o kilkadziesiąt kolejnych serwerów i dopiero szmal popłynie tak konkretny, że nawet najbardziej zachłannego skurwysyna zadowoli. Zgodził się no i tak zrobiłem a do obsługi sprzętu sprowadziłem kupę obeznanych ludzi z kraju. Wszystko wypaliło i kasa popłynęła jak rzeka. To znów załagodziło wszystkie nieporozumienia i Helmut nie narzekał bo mi i jemu na czysto wpływało ponad sto tysięcy miesięcznie. – Ładnie. – Bo widzisz Lucek, to co było dobre dla Helmuta, było dobre dla mnie. Przynajmniej dopóki się dzieliło równo. – Zawsze mówiłem, że masz łeb nie od parady. Kto wie, chyba dlatego właśnie nazwaliśmy cię Kretynem? No i co było dalej? – Sielanka trwała jeszcze z jakiś rok, ale na początku tego roku Helmut wyciągnął kopyta. Miał dziewięćdziesiąt cztery lata to w sumie nic dziwnego. – O? – No właśnie. Cały interes po nim przejął jego jedynaczek o imieniu Hans i zaczęło się utrudnianie życia. Skurwiel nie lubił Polaków, a tylko tych zatrudniłem do czuwania nad siecią i już od samego początku zaczął wszystkim zachodzić za skórę. Wszystkim bez wyjątku, także mi, rozumiesz? – Jak utrudniał? – Skurwiel, jak mógł zwlekał z wypłatami, nieustannie wymyślając kolejne powody, wymówki i tak dalej. Zarobki miały od tamtej pory wciąż zwiększający się poślizg w czasie, aż do chwili, kiedy szwab zalegał chłopakom za ponad pół roku. Wiesz co wówczas zrobił? – Nie. – Skurwysyn wezwał policję i wszystkich pozamykali za pracę na czarno. Skurwiel ukrył umowy o pracę jakie zawarł z chłopakami jego stary. Denuncjując starego uniknął kary za zatrudnianie, bo to przecież nie jego wina. On jak praworządny Niemiec ujawnił przestępstwo i nawet włos mu z głowy nie spadł nie mówiąc już o jakichkolwiek kosztach czy karach. Zwalił rzekomą winę na własnego starego a że tamten wyciągnął kopyta, nikt nie protestował. – A co z wami się stało? – Posiedzieliśmy parę miechów w areszcie, po czym z miesiąc temu dali nam wszystkim deport i odstawili do granicy. – Znaczy szkop oszwabił was po niemiecku i klasycznie? – Dokładnie. – Więc o co chodzi? – Chodzi o szmal jaki nam zalega za pół roku. – A bieżące wpływy? – To nie stanowi problemu bo bez mojej autoryzacji sieć sama się przestroi w ciągu kilku tygodni i całą kasę zacznie przekazywać wyłącznie na moje prywatne konto, pokazując jednocześnie, że to on się bogaci. A jeśli on to w jakiś sposób wykryje lub będzie chciał zmienić, wtedy system ostatecznie się rozpadnie a na chwilę przed tym wyśle komplet namiarów na niego prosto do Interpolu. Tak się zabezpieczyłem jeszcze rok temu, kiedy jego stary chciał coś knuć przeciwko mnie. To nie jest problem. Problem stanowi zaległa kasa jaką Hans wisi mi oraz chłopakom. Gadałem już z nimi i są gotowi odpalić pewną część za ściągnięcie ze szkopa tych pieniędzy. – Ile tego jest? – Nawet nie licząc mnie jest to dwudziestu czterech chłopaków, którzy zarabiali ponad dwa tysiące miesięcznie. Ze mną to będzie prawie dziewięćset tysięcy, bo nie płacił chuj jak mówiłem, od pół roku. – No to ładna sumka. – No właśnie. Poza tym wszyscy po wyjściu z pudła dostali misia do paszportów, czyli zakaz wjazdu do szkopów i nawet normalnie nie mogą już dochodzić swojego szmalu. Skurwiel załatwił nas na cacy, przynajmniej od tej strony. – Rozumiem. – Chłopcy są gotowi odpalić dziesięć procent temu, kto odzyska forsę. – Hm, do tego potrzeba będzie niezłej brygady, która pojedzie do Monachium... – Herscheid. Tam dokładnie nasz szkopina mieszka. – wtrącił Kretyn. – W Monachium wynajmuje tylko te swoje kamienice. – ... i ściągnie tę forsę z niedobrego Niemca. – dokończył Lucek. – Co powiesz na piętnaście procent? – Powiem nie. – Szkoda. – Ale dodam, że nasz szkopek ma w chałupie sejfik, w którym zawsze trzyma parę milionów na bieżące wydatki. – Nie przerywaj. – Dodam też, że nadwyżka szmalu, czyli to co jest ponad nasze osiemset osiemdziesiąt tysięcy minus dziesięć procent, ani mnie ani chłopców nie interesuje. – Jesteś pewny co do tego sejfu? – Oczywiście, ponieważ sam go jeszcze staremu Helmutowi instalowałem zajmując się z początku budowlanką. Wtedy go właśnie poznałem. – Zatem zgoda. A co ty będziesz miał za pośrednictwo? – Nic stary, daj spokój. Nie będę przecież żerował na nieszczęściu chłopaków, których sam do tej roboty nająłem. – No dobra. Spróbuję zmontować ekipę, która się tym zajmie. – Tylko Lucek, – wtrącił Kretyn. – załatw takich, żeby oni nie zgarnęli tej forsy dla siebie. – Bez obaw, to będą ci którym nieobce jest pojęcie lojalności. Żaden przekręt nie będzie miał prawa się zdarzyć i masz na to moje słowo. – Sam chyba najlepiej wiesz, jacy są kurwa dzisiaj ludzie. Za pięć złotych sprzedaliby własną matkę, a co mówić, kiedy w grę wchodzi prawie milion eurasów. – Nikt ciebie nie obrobi, bo nie chciałby mieć ze mną do czynienia. Poza tym możesz pojechać z ekipą i osobiście nadzorować przebieg sprawy. – Mam zakaz wjazdu. – Ale nie masz zakazu używania lewych papierów. – No dobra, taki plan z pewnością mi najlepiej odpowiada. – Ja dla zupełnej jasności nie muszę nawet nic więcej o waszym szkopku wiedzieć. Niepotrzebny mi jego adres, nazwisko i takie tam duperele. Czy to i twój osobisty nadzór nad wyprawą rozwiewa wątpliwości? – Jak najbardziej. Jest tylko jedna sprawa. To prawdziwy kawał skurwysyna i na pewno nie będzie łatwo z gościem pertraktować... – Toteż nie wyślę do niego dzieci tylko jeszcze większych skurwysynów. Takich, którzy pertraktacje mają w genach i szczerbatego by nakłonili do chrupania landrynek. Sprawa z tego co słyszę jest poważna, to i ekipa pojedzie surowa. – Mądre słowa. – Zatem wyluzuj się. Życie w tym mieście zaczyna się po dwudziestej więc trochę musimy zaczekać zanim się wynurzą odpowiedni ludzie. – W porządku. Lucek podszedł do mikrofonu i wcisnął guzik. – Potrzebuję na dziś wieczór paru ludzi. Najlepiej silnych oraz oblatanych w świecie. – rzucił do barmana. – Może być Pchełka z Chlewikiem? – Właśnie ich miałem na myśli. Roześlij wieści, znajdź ich i sprowadź do pieczary na dwudziestą. – dodał odkładając słuchawkę. – Wygląda na to, że jednak dane ci będzie spotkanie z Józkiem Porębą. – rzucił do Kretyna kiedy skończył rozmawiać z barmanem. – Jego chcesz wysłać w mojej sprawie? – Dokładnie. – Przed chwilą mówiłeś, że lepiej się z nim nie widywać. Pomyślałem że się chłop stoczył albo coś takiego... – Powiedziałem tak, kiedy nie znałem twojego problemu. Teraz znam i widzę, że sprawa nie jest błaha, toteż konieczne będą radykalne środki aby nie spieprzyć sprawy. – Po co więc wezwałeś tych...? – Pchełkę i Chlewika? – Tak. – Bo widzisz, Józek co nieco się zmienił od czasu kiedy go znałeś... – Co masz na myśli? – Nie wiem jak by ci to wytłumaczyć, ponieważ tego nie da się ot tak objaśnić poznanymi mi słowami. Zapytam cię po prostu inaczej. Czy idąc na spacer z lampartem zabrałbyś ze sobą tresera? – Oczywiście. – I właśnie tak to z Józkiem wygląda w obecnej chwili. Chłop po prostu potrzebuje opiekuna, a Pchełka i Chlewik to jedyni, których ten się słucha, ponieważ to są jego bracia. – Słucha? – Nie było cię przez długi czas, więc możesz nie wiedzieć, że Józek zrobił się nieco, tego hm, aspołeczny. Nie wiem po prostu jak by ci to wytłumaczyć. Najlepiej kiedy sam zobaczysz. – Ok. * * * Józek Poręba był jedną z osób, których życie ukształtował bezduszny przypadek oraz cały ciąg jeszcze bardziej bezdusznych zbiegów okoliczności. Już samo nazwisko miał w pewien sposób prorocze, mimo, że z wyglądu przypominał wszystko z wyjątkiem proroka. Chociaż z drugiej strony, gdyby jednak ktoś się uparł, Józek mógłby ujść od biedy za proroka. Nietypowego, bardziej przypominającego proroczą postać z filmów Monty Pythona, niż z wersji biblijnej, ale jednak. Dla nas jednak, jego prorocze zdolności nie są aż tak ważne jak wygląd zewnętrzny. A wygląd Józek miał i każdy kto go kiedykolwiek widział powie to samo. Był żywym dowodem na to, że ścieżki ewolucji nie do końca są poznane a pozory mogą zmylić nawet najbardziej wytrawnego badacza niecodziennych zjawisk. Józek Poręba był po prostu od zawsze niemożliwie duży. Z trudem się urodził, z trudem rozwijał i z trudem za pan brat żył przez cale swoje trudne życie. Duże miał ręce, duże niczym bochny chleba dłonie, duże nogi, na które gdyby tylko nosił trampki i tak nigdy by ich nie mógł dostać w sklepie, oraz resztę ciała odpowiednio i proporcjonalnie dużą. Dla równowagi chyba, zdumiewająco mało jadał. Tu sprawa z Józkiem wyglądała zupełnie jak u krokodyla, któremu wystarczy że raz na miesiąc sobie coś upoluje, aby w pełni zaspokoić w tym względzie wszystkie potrzeby. Gdyby nie jadł przez dwa miesiące, również by to bez uszczerbku przebolał. Dłuższych głodówek jednak nie znosił. Jeszcze mniej natomiast niż jadał, Józek mówił. O ile to pierwsze zjawisko miało jakiś bliżej nieokreślony związek z jego wyjątkową przemianą materii, to drugie miało zupełnie inne przyczyny, z których najważniejszą bodaj jest ta, że Józek po prostu nie miał do kogo się odezwać a jak logicznie sam sobie kiedyś wyrozumował, gadanie do siebie samego byłoby do dupy. Wszystko pozostałe nabierało już u Józka normalnej, dużej, jeśli nie olbrzymiej skali. Jego dużą twarz przecinała głęboka blizna biegnąca na ukos od samej linii włosów przez nos, lewy policzek, usta aż do podstawy podbródka. Blizna, jak wszystko u Józka, była głęboka na dobry centymetr, tyleż szeroka, barwy na ogół sinej ale miejscami fioletowej i gdyby ją porównać pod odpowiednim kątem do mapy dopływów Amazonki, znalazłyby się zdumiewające podobieństwo w jej środkowym biegu. Blizna naturalnie była duża a oprócz tego, była swoistą pamiątką po pewnej odległej w czasie popijawie. Jednej z wielu jakie się masowo odbywały w późnych latach osiemdziesiątych, kiedy noszono dzwony, klaskano Wałęsie i przy ognisku snuto opowieści o Czarnej Wołdze porywającej dzieci żeby im rozpruć brzuchy a zdobyte w ten sposób wnętrzności wywieźć na Kubę i tam wymienić na złote monety. Wtedy to właśnie, w czasie jednego z owych plenerowych wieczorków literackich, jakie się na ogródkach działkowych przy literku albo dwóch niezależnie od pogody nieustannie odbywały, przy skrzynce napoju Józek omawiał w sposób niezwykle kulturalny walory dziewcząt miejscowych. Wypowiadając swoją opinię na temat jednej kurewki imieniem Małgośka, nie wiedział, że jego przygodnymi rozmówcami są jej dwaj bracia będący akurat traf chciał, jednocześnie na przepustce wojskowej. W trakcie rozmowy Józek znienacka uderzony został w twarz krawędzią ogrodowego szpadla i przeleżał sobie bez czucia jakiś tydzień na działkach, nim nadeszła jesień i orzeźwiły go pierwsze chłodniejsze przymrozki i słoty. Kiedy oprzytomniał, w beczce z deszczówką obmył z twarzy zadomowione już na dobre mrówki, przyczesał dłonią zmierzwioną strupami grzywkę i z mocnym postanowieniem, że na bolące miejsce mama potem przyłoży słoninę, wyruszył do miasta szukając nurtujących go aż do głębi duszy odpowiedzi. Tam chociaż Józek niemal natychmiast dowiedział się, że to byli tylko jej bracia cioteczni w dalszym ciągu pozostał niepocieszony. I to aż z kilku kolejnych powodów. Mianowicie, po pierwsze zapoznał się w międzyczasie z aktualnym kalendarzem i okazało się, że o zgrozo, podczas jego nieprzytomności, minął termin obrony pracy dyplomowej jaką miał bronić w technikum mechanizacji rolnictwa, gdzie kształcił się już od dziesięciu z górką lat na technika – agronoma ze specjalizacją upraw cukrowych buraków, które to technikum za wszelką cenę starał się na przekór wszystkim przeciwnościom losu ukończyć i udowodnić niedowiarkom, że będzie jak każe rodzinna tradycja rolnikiem. Po drugie, ujrzał w lustrze swoją twarz w nieludzki sposób oszpeconą w równym stopniu przez ciotecznych braci kurewki, co lekarza i mamę, która notabene nie miała pod ręką słoniny tylko zszywacz do kartonów, jaki zwędziła kiedy Józek był zupełnie mały jeszcze podczas pracy w spółdzielczym zakładzie tapicerskim im. Chłopskich Batalionów. Te dwie nowiny sprawiły, że niemal się załamał. I tu dla pełniejszego wyjaśnienia musimy cofnąć się odrobinę w czasie do chwili, kiedy Józek dotarł do miasta ale zanim jeszcze zapoznał się z aktualną datą. Na jego widok matka od razu zemdlała. Potem oprzytomniała i z nową nadzieją rzuciła się w stronę lodówki. Tu trzeba też wyjaśnić, że jej dwie górne półki stanowiły w domostwie Józka od zawsze domową apteczkę w chwilach, kiedy nie zamrażała się akurat jakaś połówka świniaka. Kiedy się okazało, że w domu nie ma wcale słoniny ani świniaka a jest tylko syrop na kaszel w dodatku nieco przeterminowany, mama zabrała się za latanie z Józkiem po przychodniach i szpitalach rejonowych jakie tylko były w gminie. Etap ten nawiasem mówiąc, był niezwykle długi, mozolny, trudny i skomplikowany, ponieważ Józek był dorosły, nawet bardzo dorosły, (jeszcze do tego wrócimy) a poza tym że dorosły, był oczywiście nadal duży, ponieważ leżenie na działkach jeszcze nikogo nie zmniejszyło i w związku z tym, zamiast legitymacji ubezpieczeniowej we wszystkich izbach przyjęć, po kolei legitymował się jedną i tą samą legitymacją szkolną, jako że innej nie posiadał. Koniec końców, ostatecznie pod wieczór Józek i jego mama wylądowali na ratunkowym pogotowiu. Jednak mimo późnej pory to nadal nie był Józka dzień, ponieważ jedyny lekarz, który zgodził się go przyjąć okazał się być patologiem, w dodatku stażystą, co jedynie mamę Józka na wieść o tym kto ma dyżur ponownie bez czucia zemdliło. Więc kiedy role się odwróciły Józek wziął mamę na ręce i zaniósł z powrotem do domu. Tam, pod wpływem syropu, który już dawno sfermentował i nabrał podwójnej mocy, oprzytomniała aczkolwiek z trudem. Kiedy tylko odzyskała zmysły jej matczyne serce jakoś jej podpowiedziało, że lepiej to się nim sama zajmie bo ma zrobiony kurs pielęgniarki środowiskowej jeszcze na jakimś obozie młodzieżowym i zamiast oddawać jedynaka komuś kto kroi martwe ciała, lepiej wziąć sprawy we własne ręce. Jak postanowiła tak zrobiła mając niemałą, jako krawcowa wprawę w obsłudze zszywacza. Już późno w nocy, przy akompaniamencie grzmotów, błyskawic i wybijającego północ zegara, zakończyła zszywać Józkowi czoło i niemal przebrnęła przez policzek, ale pod wpływem jego nieustannych błagań przerwała dalsze składanie jego twarzy samodzielnie i wracając na pogotowie pozwoliła dokończyć robotę dyżurnemu specjaliście. Ten, w o wiele krótszym od niej czasie pokonał nos, napoczęty przez mamę policzek oraz nietknięty wcześniej podbródek zostawiając Józkowi elegancki i staranny szew, którego nie powstydziłyby się żadne zwłoki. Patolog był z siebie naprawdę dumny, ponieważ w ani jednym miejscu nić nie wyszła szerzej jak półtora centymetra, co w porównaniu z dwucentymetrowym zszywaczem tapicerskim było wyczynem nie lada. Przynajmniej według niego, ponieważ matka uparcie z takim stanowiskiem polemizowała twierdząc, że po niej Józek na czole już nie będzie musiał nic poprawiać, ponieważ dała zszywki gęsto, co dwa milimetry. Patolog na to, że to bzdury, ponieważ czoło jej syna przecina, coś co wygląda jak zamek błyskawiczny, w dodatku stalowy. Mama Józka na to, że tak jest w istocie, ale jest to zjawisko tymczasowe i jak się już wszystko odpowiednio zrośnie, zszywki się usunie i nie będzie w tym miejscu po szpadelku żadnych śladów. Patolog na to że owszem ale będą ślady po samych zszywkach, które w międzyczasie mogą rdzewieć, a poza tym że będą blizny po zszywaczu, to będą one najprawdopodobniej zakażone oraz sine i przede wszystkim szersze od szwów jego roboty. Na to matka że możliwe, ale to się okaże potem a póki co to jej syn w miejscach pozszywanych przez patologa wygląda bardziej jak piłka futbolowa, ewentualnie kawałek wędzonego baleronu i już w ogóle nie przypomina jedynaka. I tu się mama Józka bezradnie rozpłakała. Nie wiadomo jak by się ostatecznie wymiana zdań nie zakończyła, gdyby nie błagalne jęki Józka, który w poczekalni namierzył wiszący kalendarz i rzucił aby dać temu w końcu spokój, ponieważ sprawa pracy dyplomowej póki co jest pilniejsza i co gorsza nadal nie załatwiona, chociaż jest po jej terminie. Następnie Józek zakrył rolką plastra bliznę na całej długości, zrobił w plastrze nożyczkami otwór na jedzenie i udał się bez dalszej zwłoki prosto do szkoły. Szkoła była już zamknięta, ponieważ dochodziła właśnie druga nad ranem, ale dla Józka natychmiast ją otworzono. Rada pedagogiczna z sobie tylko wiadomych względów ochoczo zgodziła się dobijającemu już trzydziestki Józkowi, przedłużyć i tak trzykrotnie przekładany, (ze względu na indywidualny tak nauki) termin obrony pracy dyplomowej i specjalnie dla niego zarządzono kolejny, specjalny egzamin, który chociaż Józek o tym nie wiedział, miał zaliczyć już na starcie po prostu na niego przychodząc. Dwa dni później Józek pod krawatem zjawił się o wyznaczonej godzinie taszcząc pod pachą wykonany z pleksiglasu model uniwersalnego kołowrota przeznaczonego do efektywniejszej dystrybucji płynnego nawozu na bazie standardowej przyczepy od ciągnika. W drugiej ręce ściskał oprawioną u introligatora część pisemną swojej pracy dyplomowej. Józka z szacunkiem należnym seniorom, powitano uroczyście już przy wejściu na teren szkoły, następnie zaprowadzono nieco zbyt zagmatwanym jak na jego gust, układem korytarzy wprost do sali egzaminacyjnej i przystąpił on do egzaminu. Na pierwszy ogień poszedł model. Po wyjaśnieniu zatroskanej komisji o co chodzi w jego kołowrocie, Józek przystąpił do części pisemnej. Biedząc się nad takimi magicznie brzmiącymi słowami jak cosinusy, pierwiastki czy inne logarytmy Józek Poręba po raz pierwszy i ostatni w swoim życiu doznał proroczej wizji. Jak sam wielokrotnie później wspominał ni cholery nie miał pojęcia w jaki sposób do niej doszło. Jedynie jakoś niejasno przeczuwał, że jej pojawienie się miało jakiś związek z uderzeniem szpadla w jego głowę, ale mimo przeczuć nie założyłby się o to. W każdym bądź razie siedząc wówczas maksymalnie skoncentrowany nad pisemną częścią pracy dyplomowej dostrzegł jakieś niebezpieczeństwo wiszące nad synem jednej z nauczycielek zasiadających w komisji egzaminacyjnej. Jego bliżej nieokreślony niepokój budził niesłychanie wątły stan zdrowia owego syna i chociaż nie bardzo wiedział jaka część jego mózgu, ta uszkodzona szpadlem, czy też ta druga, zmuszona do maksymalnej koncentracji, wyprodukowała ową wizję, to jednak czuł jakiś wewnętrzny nakaz, aby bezzwłocznie ostrzec nauczycielkę o grożącym jej dziecku nieszczęściu. Co nakaz to nakaz. Gdyby to była któraś już z kolei wizja, Józek być może by miał doświadczenie i wiedział co zrobić. To jednak zdarzyło mu się po raz pierwszy, więc z najlepszymi w sercu zamiarami natychmiast wstał od stolika i podszedł do stołu komisji egzaminacyjnej. Stanął tuż przed śliczną nauczycielką, w której kochała się notabene cała szkoła i zastanawiał się właśnie jakich by tu słów użyć aby tę wiadomość najlepiej i jak najdelikatniej jej przekazać. Dylemat był potężny, ponieważ fakty były takie, że jej syn miał dopiero dwa miesiące i powszechnie wiadomym było, że jest dzieckiem niezwykle dorodnym, rozwija się doskonale i na nic nie cierpi. Wizja w jego głowie jednak uporczywie przedstawiała dziecko z najwyższym trudem walczące o kolejny oddech, nie mówiąc już o drżącym z wysiłku sinym ciałku nieszczęsnego niemowlaka. Kiedy tak stał szukając w głowie odpowiedniego słowa cała komisja ciekawie wlepiła w niego oczy, co dodatkowo tylko spotęgowało u niego i tak olbrzymią tremę. Jeszcze bardziej ścisnęło mu się gardło, kiedy napotkał wzrok samej nauczycielki, który też niczego sobie przeszył go czystą ciekawością i uprzejmym zainteresowaniem. Kiedy tak stał nerwowo nie mogąc zebrać słów mogących przejrzyście opisać jego wizję, krawat nagle zaczął go dusić a czoło natychmiast zrosił intensywny pot, którego nie nadążał ocierać. Gdy po niemal minucie Józek doszedł do wniosku, że dłużej czekać nie ma sensu, ponieważ sytuacja może jedynie się pogorszyć, podjął szybką decyzję o prawdzie prosto z mostu. Zostawił w spokoju krawat i przechylił się przez stół aby dyskretnie przekazać matce smutne wieści dotyczące jej dzieciaka i wtedy to właśnie od jego spoconej twarzy odkleił się plaster i nauczycielka jako pierwsza ujrzała nowe oblicze Józka Poręby zupełnie z bliska. Młoda kobieta padła bez słowa waląc się twarzą prosto na blat komisyjnego stołu, ochlapując przy okazji sokiem jagodowym pisemną część jego pracy dyplomowej. I chociaż Józek natychmiast wycofał się przed rozbryzgami do tyłu, nie uniknął kłopotów. Te, raczej się wówczas zapoczątkowały. Komisja jęknęła ze zgrozą i jak jeden wybiegła z sali z zamiarem wezwania pomocy. Pomoc przybyła. Nauczycielkę, ponieważ nadal była nieprzytomna zabrano, a psycholog zaczął udzielać porad co wrażliwszym członkom komisji egzaminacyjnej jeszcze w szkole. Na dłuższą metę, jednak nie wszystkim udało się pomóc. Nauczycielka, bowiem doznała tak silnego stresu na podłożu psychosomatycznym, że już na zawsze utraciła zdolności do karmienia piersią, co nawiasem mówiąc spowodowało, że jej syn wyrósł na cherlaka mimowolnie tym samym wypełniając proroczą wizję, która była przyczyną. Klęska szkolna to był dla Józka cios jakiego jeszcze nie zaznał w dotychczasowym życiu. Cios ten, chociaż był jednym z wielu, był jednak tak znaczący, że według niego wszystkie kolejne już były mierzone. Był to dla niego również nieomylny znak, że nie zawsze śpiesząc z ostrzeżeniem można nieszczęściu zapobiec. Józek na zawsze postanowił więc dalszych zdolności w tym kierunku nie rozwijać ale tego co się stało nie dało się już cofnąć. Zaraz po tym jak nauczycielkę ze szpitala wypisano Józek został oficjalnie z grona uczniów wydalony. Prawdę mówiąc nigdy już nie dowiedział się jak bardzo był blisko swego życiowego celu. Odpadł tuż przed samą metą, a przecież jego techniczno rolniczy maraton trwał z przerwami kilkanaście ładnych lat, co jedynie powiększało rozmiary porażki, ale tego nikt nigdy mu nie powiedział. Gdyby jego obrony nic nie zakłóciło, rada pedagogiczna poza wręczeniem mu dyplomu pragnęła ze szczerej chęci pójść nawet dalej i nazwać jego imieniem jedno ze skrzydeł szkoły. Te większe, ze stołówką, świetlicą i internatem dla większego prestiżu. Cóż, nic jednak z tych planów nie wyszło i los się dla Józka w sposób zasadniczy odmienił. Odtrącony przez społeczeństwo, które w bezduszny sposób pozbawiło go szans na dyplom rolnika, porzucił dom, rodzinę, zamknął się w sobie i złorzecząc wszystkim i wszystkiemu, wyruszył w świat czując nieprzebrane zapasy dziwnej mocy Magellana w nogach. Gdyby posiadał kompas lub znał się na drzewach, wiedziałby że dobre dwa tygodnie chodzi po okolicznych lasach dosłownie w kółko. Kompasu jednak Józek nie miał, nie lubił i nie umiał. Siedem kilometrów za miastem, podczas bodaj trzynastego okrążenia, natknął się nad rzeką na przytulny, dwupoziomowy poniemiecki bunkier i po godzinnym namyśle zamieszkał w nim obejmując go w posiadanie. Obejmowanie nie poszło mu jak z płatka ale czego nie pokona szczery upór i jeszcze szczerszy głód, który zaczął mu z wolna pod koniec miesiąca doskwierać. Wytępił nietoperze na pierwszej kondygnacji, szczury na drugiej, a kiedy nabrał sił, odgruzował nawet jeszcze dwa kolejne podziemne poziomy. Kiedy wystającą nad powierzchnię ziemi część bunkra odnowił oraz wypełnił wnętrza znalezionymi w lesie meblami, zaczął on przypominać z biegiem czasu nawet coś w rodzaju domu. Mieszkając w bunkrze blisko przez dwadzieścia, kolejnych lat, Józek przegapił, co prawda parę spraw jakie się na świecie wydarzyły ale nie wnikał, ponieważ od dawna nie był już świata, który go odepchnął ciekaw. Jako jedyny na przykład nigdy nie udał się do przychodni po jodynę po Czarnobylu i w związku z tym wyrosły mu na karku coś a la skrzela. Uwielbiał bawić się pociskami, jakie znalazł na najniższym poziomie bunkra, a kiedy zabawa mu się znudziła odrywał z nich paznokciem przerdzewiałe nakrętki używając sproszkowanej zawartości w charakterze tabaki. Nie miał oczywiście bladego pojęcia, że pozmieniały się ustroje i wciąż nienawidził milicjantów i komuny. Słowem mieszkał szczęśliwy na łonie natury, spacerując po lesie wśród kojącej uszy ciszy, której nie mąciło nawet ćwierkanie ptaków. Ptaki nie ćwierkały, ponieważ ich nie było. A nie było ich, bo wszystkie wokół bunkra Józek już dawno zeżarł wraz z gniazdami. Jego dieta to w ogóle większa i osobna sprawa. Czasem trafiało mu się bowiem jakieś ranne zwierzę, któremu męki Józek czasem ręką, czasem kilofem, humanitarnie ucinał a czasem dopadał zbłąkanego ptaka, który przysiadł na bunkrze odpocząć, więc bywały też w okresach migracji dni pełne rosołu. Latem jego podstawowym pożywieniem były jagódki, jeżyny, liście akacji i zupa z żołędzi. Zimą musiał bardziej się wysilać ale po kilku latach nauczył się perfekcyjnie kraść zapasy wiewiórkom i jakoś to było. Surowe życie na łonie natury, dieta bezcholesterolowa oraz nieprzebrane zapasy świeżego powietrza w połączeniu z wrodzonymi predyspozycjami sprawiły, że Józek nabrał nieziemskiej siły mogąc całymi godzinami poruszać się po drzewach samymi tylko rękoma. Po kilku latach ukręcał gołymi dłoniami łby zbyt nachalnym dzikom, jeśli tylko zbyt blisko bunkra jakieś się zapuściły zwabione przeważnie zapachem żołędzi moczących się w beczce z deszczówką, w których je przed spożyciem Józek musiał namaczać, ponieważ z upływem lat zęby mu się nieco przerzedziły. Ćwiartował je również rękoma i to tak sprawnie, że gdyby spotkał go przy ćwiartowaniu Tarzan, spaliłby się ze wstydu. Z biegiem lat Józek nabrał takiej krzepy, że wystarczyło mu jedynie potrząsnąć drzewkiem by żołędzie i mniejsze zwierzątka same na ziemię spadały. Wraz z rozwojem tężyzny fizycznej ubywało mu jednak słownictwa, bowiem w odróżnieniu od kończyn, języka niemal nie używał. Gdy pewnego dnia stwierdził, że z czterdziestu ośmiu czasowników jakie w szkole biegle opanował, pamięta najwyżej coś ze dwanaście, nie lada się zatrwożył. Potem wpadł na pomysł i wszystkie w obawie przed dalszą niepamięcią utrwalił na ścianie bunkra wydrapując je kilofem znalezionym jeszcze niemal na początku swojej leśnej epopei, jaki zawsze nosił za paskiem w charakterze scyzoryka. Po rozwiązaniu problemu słownictwa dalej żył beztrosko. Czasami, kiedy noc była bezksiężycowa lub świat spowiła mgła unosząca się znad rzeki, Józek wybierał się do miasta, gdzie uzupełniał zapasy ubrań oraz jedzenia zgarniając do worka napotkane w mieście psy, koty i raz chomika, który piszczał zachęcająco na jakimś balkonie. Józek mieszkał spokojnie w swoim bunkrze i jeśli nie liczyć zbłąkanych w jego pobliże zwierząt, w zasadzie nie wadził nikomu. Poważniejsze kłopoty z poważniejszymi intruzami Józek miał tylko jeden raz. Było to na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy władze miasta podjęły pochopną i nieprzemyślaną decyzję o wyburzeniu bunkra i sprzedaży gruntu pod hipermarket, parking oraz stację benzynową. U Józka pojawiać się wówczas zaczęli różnej maści urzędnicy, działacze, przedstawiciele władz i duchowieństwa oraz komornicy nakłaniając go do opuszczenia bunkra oraz rzecz jasna okolicy. Józek jednak zbytnią darzył niechęcią świat zewnętrzny aby zgodzić się na jakiekolwiek układy albo rokowania. Bił przybyszów, lżył na wszystkie trzy znane sobie sposoby i sprawiedliwie okaleczał, nie wypuszczając płazem z lasu nikogo. Lecz ku jego zdumieniu, to ich wcale nie zniechęcało. Przybywali nadal, tylko w coraz większych siłach. Przez dobre dwa tygodnie Józek miał ręce pełne roboty gromiąc ochroniarzy, strażników miejskich, bywalców pubów, różnej maści bojówki piłkarskich kibiców oraz narybek i weteranów straży przemysłowej. Kiedy po kolei wymiękli już wszyscy, w tym również miejscowi policjanci, którym Józek gołymi rękoma połamał jedyny radiowóz, ktoś wezwał antyterrorystów z Wrocławia. Ci przybyli w warczącym, błyszczącym, pancerno drogowym konwoju, budząc podziw wśród okolicznej ludności naprężonymi bicepsami. Antyterroryści, jak tylko zapłodnili miejscowe dziewczęta, rozstawili sprzęt, urządzili profesjonalną kwaterę polową, połączyli się przez satelitę z Wrocławiem i podeszli do tematu zawodowo otaczając całą okolicę Józkowego bunkra drutem kolczastym, kamerami na podczerwień i wartownikami żeby kamer nikt nie podprowadził. Wartowników ubezpieczali wynajęci ochroniarze a tych miejscowi producenci bimbru oraz kłusownicy. Wraz z antyterrorystami do Słubic zawitała zatem koniunktura, przynajmniej jeśli chodzi o to co wędzone. Antyterroryści dwie doby spędzili na rozpoznawaniu okolicy, sporządzaniu map satelitarnych z użyciem GPS i gromadzeniu odpowiednich sił i środków, aby podczas akcji nie umoczyć. Po dwóch dniach plan operacji Kurz i Pył był już należycie dopracowany i z Wrocławiem dokonsultowany. Przez dwie, kolejne doby trwało wstępne zmiękczanie Józka pneumatycznymi armatkami. Wstrzeliwano w tym celu do bunkra gaz łzawiący, paraliżujący, usypiający w odstępach minutowych oraz ulotki zachęcające go do poddania o każdej nieparzystej godzinie. Wszystkie one jednak na Józka działały wyłącznie rozweselająco, ponieważ rechotał i krzyczał, że ma w końcu czym dupę podcierać. Kiedy na dowód odrzucił ulotki o niepełnej godzinie co prawda ale zużyte, zmieniono taktykę a autora poprzedniej odwołano w trybie pilnym do Wrocławia. Nowy dowódca antyterrorystów postawił na technologię zamiast propagandy. Drogą lotniczą sprowadził skonstruowanego w Japonii z tytanu robota, gruntownie przetestowanego już przeciw ukrywającym się w podziemnych bunkrach upierdliwym Talibom w Afganistanie. Kamerę robota bezzwłocznie przestrojono na Pal z japońskiego Secamu, po czym wysłano na zwiad rozpoznawczy. Robot sprawnie pokonał zarośla nieco tylko podskakując na korzeniach, potem wrzucił drugi bieg i pokonał ekspresowo wydeptaną łączkę, następnie wyciął sobie jak w kartonie przejście w kolczastych zasiekach i mrucząc wesoło silniczkami wspiął na składający się z dwunastu kołder barłóg znajdujący się przed samym bunkrem, po czym zniknął we wnętrzu nadziemnej kondygnacji i to ze sporym zapasem energii w akumulatorach. Obraz z kamery, jaki rzucono w kwaterze na telebima, przedstawiał długi, mroczny korytarz i zwisające z sufitu niezliczone, niewyprawione kocie skórki, w które zimą Józek się owijał. Nieco dalej była żeliwna wanna, zabrana zapewne z jakichś działek pracowniczych, wisiało lustro z logo PKP w którym na chwilę pojawiło się odbicie robota oraz komplet kubków opatrzonych napisem WARS na pozbawionym jednej nogi stoliku. Dalej panowały egipskie ciemności. Z kwatery wysłano więc impuls, a kiedy robot włączył halogenowego szperacza sprawa ponownie stała się jasna. Pojazd sprawnie więc dotarł do końca mrocznego wcześniej korytarza i tam napotkał małą klatkę schodową. Podjechał do krawędzi pierwszego stopnia i już miał się skierować w dół, kiedy coś z góry spadło i go zmiażdżyło. Obraz zniknął. Antyterroryści ponownie zmienili dowódcę i pod wieczór wysłali zwiadowcę, człowieka. Zwiadowca bezszelestnie wyszedł z cienia, wyprężył się przyzwoicie, wysłuchał dowódcy, po czym odmeldował się znając już rozkazy. Wówczas do zwiadowcy podeszła reszta zespołu. Najpierw kwatermistrz osobiście założył mu na szyję swój prywatny, szczęśliwy wisiorek z logo Mortal Kombat, jaki mu się trafił na promocji wraz ze zgrzewką margaryny a zaraz potem masażysta przystąpił do rozluźniania mięśni jego karku, które u zwiadowcy z natury się stroszyły. Zwiadowca z dumą przyjął wisiorek, po masażu wydał bojowy okrzyk do reszty zespołu, a kiedy w odpowiedzi usłyszał, że jest najtwardszym na tym kontynencie skurwysynem, wziął w rękę nóż wielkości maczety, w drugą Dragonowa z noktowizorem i tłumikiem, założył na pierś kamizelkę z podwójnego kevlaru, z pojedynczego wciągnął na jaja, kominiarkę, hełm, maskę i maskującą pelerynę, po czym wkroczył do bunkra, powiedział przez interkom eeeech i zniknął bez wieści, jeśli nie liczyć szumu w głośnikach. Odnalazł się dopiero po tygodniu na liście osób zaginionych. Jak tylko tak się stało rodzina dostała zapomogę od premiera, kolonie dla dzieci na koszt MSW plus wykupiony na siłowni abonament, jaki dziedzicznie przeszedł na pierworodnego syna, dziesięć procent z wpływów jakie przyniosło pytanie o imię Johna Rambo w teleaudio na Polsacie i sprawa zwiadowcy przestała już interesować ludzi nawet w byłych pegeerach. Tymczasem w kwaterze polowej, dwie kolejne doby trwały intensywne narady, co też z podejrzanym bunkrem począć oraz jeszcze intensywniejsze poszukiwania dalszych ochotników. Poszukiwań nie ułatwiał fakt, że noce były wyjątkowo niespokojne, ponieważ dwa razy z rzędu miało miejsce częściowe zaćmienie Księżyca, dwa razy mocno grzmiało na rozgwieżdżonym, bezchmurnym nieboskłonie i zaraz po grzmotach spadły z nieba martwe ryby. Dwukrotnie też wartownikom wkręciły się we włosy chore na wściekliznę nietoperze, co do kupy wzięte, zasiało niemałe zwątpienie w szeregach oblegających bunkier przedstawicieli prawa, nie przywykłych do walki z siłami nadprzyrodzonymi. Kiedy na trzeci dzień zaćmienia, ryb i grzmotów nie było, antyterroryści wraz ze swoim kapelanem odetchnęli witając z ulgą powrót normalności, o ile za normę przyjąć nadal wkręcające się w berety nietoperze. Decyzja o szturmie na bunkier z udziałem saperów, śmigłowca i wojsk wsparcia chemicznego dojrzała do realizacji. Przynajmniej według kapelana. On, bowiem pokropił był bunkier, jak tylko przestały spadać ryby i od ponad doby był już do obserwacji natarcia w pełni gotowy. Godzinę ataku wyznaczono na czwartą nad ranem mając nadzieję, że być może Józek będzie wówczas kimał, jak normalni ludzie. Tuż przed rozpoczęciem inwazji, na miejscu zdarzenia pojawił się jednak jakiś dziennikarz z ogólnopolskiej gazety w towarzystwie prawnika i przedstawił antyterrorystom oświadczenie, że Józek ma prawo do bunkra na zasadzie zasiedzenia. Prawo jest prawem. Przynajmniej teoretycznie. Antyterroryści i władze miasta po konsultacjach z własnymi prawnikami przyznali im niechętnie rację i odstąpili od szturmu proponując Józkowi przez megafon sprzedaż bunkra oraz okolicznej ziemi. Józek rzucił w ich stronę zardzewiałą lodówką, potem połówką robota i ryknął, że po jego trupie. Widząc chłodziarkę wbitą w pień drzewa władze odpuściły zostawiając Józka chwilowo w spokoju. Antyterrorystów jednak na miejscu zatrzymano, ponieważ władze miasta zamierzały zwrócić się do wojewody z podaniem o podjęcie decyzji o przymusowym wywłaszczeniu Józka ze względu na strategiczne znaczenie okolicy bunkra dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Oprócz strategicznego znaczenia, niemałe znaczenie miały wypchane koperty, jakie władze miasta otrzymały od obeznanych w strategii potencjalnych inwestorów. Wojewoda jednak był na urlopie i zanim po miesiącu wrócił i decyzję podjął dowiedział się, że zniechęceni przedłużającymi się formalnościami wszyscy inwestorzy już się wycofali i przenieśli biznesplany do Gorzowa z obawy, że w Słubicach na zawsze ugrzęzną w urzędniczym gnoju. W ten sposób przebiegły plan wywłaszczenia Józka ostatecznie upadł, po czym odszedł w niebyt. Antyterroryści zwinęli więc swoje zabawki i żegnani gwizdami, kamieniami i pozwami o alimenty powrócili do Wrocławia. Władze miasta w okolicznym lesie umieściły jedynie stosowne tablice z ostrzeżeniem dla ludności by się nie zbliżała, ale to akurat Józkowi nie przeszkadzało w ogóle. Nawet się z nich ucieszył jeszcze bardziej niż z obecności drutu kolczastego. Odzyskał bowiem, nadwątlony spokój a tylko to się dla niego naprawdę liczyło. * * * Wieczorem partyjkę bilarda w pieczarze przerwał dzwonek. Lucek odłożył kij i podszedł do biurka. – Co jest? – Jest już Chlewik z jakimś stworem. – odparł barman. – Zaraz tam przyjdę. – Lucek rzucił do głośniczka i dodał do Kretyna. – Wygląda, że już są nasi ludzie. Chodźmy pogadać. – Ok. Minutę później obydwaj byli już na górze w lokalu. Przy stoliku znajdującym się przy wejściu stało dwóch ludzi. Kretyn ledwie rozpoznał Chlewika i już w ogóle nie poznał Józka, ponieważ nie widział go z siedemnaście ładnych lat. Ten pierwszy coś tłumaczył drugiemu mocno gestykulując. Lucek z Kretynem podeszli bliżej. Kiedy się zbliżyli niemal powalił ich bijący od Józka mdlący odór. Widząc jak lokal pośpiesznie opuszczają pierwsi klienci, którym zapach również dawał się we znaki Lucek roztropnie zaproponował. – To nie stójmy tak bezczynnie, panowie tylko chodźmy obgadać szczegóły kameralnie na zapleczu. Wszyscy posłusznie udali się za nim. Kiedy już znaleźli się w części biurowej i zamknęli drzwi za sobą, odór stał się wręcz nieznośny. Lucek przełączył wentylację na maksymalne obroty, po czym rzucił się w kierunku szafki znajdującej się pod umywalką w poszukiwaniu granulowanego kreta. Znalazł go niemal od razu. Drżącą ręką wsypał nieco białych kulek do szklanki, po czym rozrobił w stosunku dziesięć do jednego z wodą, po czym z jeszcze dymiącą szklanką podszedł do Józka. – Może zanim zaczniemy rozmowę, przepłucz sobie najpierw usta. – zaproponował wyciągając w jego stronę naczynie. Józek spłoszony cofnął się o krok instynktownie. Zaraz po tym odwrócił się na pięcie z zamiarem opuszczenia pomieszczenia, lecz pomylił drzwi wejściowe z tymi od lodówki i w niecałą sekundę zgniótł na pół stojące mu na drodze urządzenie. Kiedy ucichł rumor gniecionych blach i agregatów, Józek w zadumie podrapał się w dupę wyrażając niemą skruchę za zniszczone sprzęty. – Nigdy więcej nie podchodź do niego tak nagle. – rzucił z wyrzutem Chlewik. – Nagle? – spytał go Lucek zdumionym tonem. – Podszedłem normalnie. – Nigdy tego nie rób. – powtórzył brat Józka. – I nie próbuj mu niczego wręczać. – Dlaczego? To tylko płyn do higieny. – Wszelkie przedmioty Józek przyjmuje tylko ode mnie, to raz. A po drugie, Józek jak czegoś nie rozumie, to się zaraz denerwuje. Daj mi tę szklankę. – Chlewik wyciągnął rękę. Kiedy wciąż dymiąca szklanka trafiła do jego rąk ten powoli podszedł do brata i przemówił niezwykle łagodnym tonem. – Musisz tym wypłukać usta. – Aaać? – Tak, wypłukać. To higiena. Hi–gie–na. – przeliterował. – Tylko nie połykaj, rozumiesz? Józek posłusznie pokiwał głową biorąc szklankę w dwa olbrzymie palce. Przechylił ją jednym haustem i wypłukał z nieukrywaną radością. Coś zasyczało i z jego ust wydobyło się nieco białych kłębów. Józek pogulgotał sobie jeszcze z uciechą i wypluł brązowy płyn do zlewu wskazanego przez brata. Odór nieco zelżał. – A gdzie wasz brat? – zapytał Chlewika Lucek. – Pchełka się resocjalizuje. – ten wyjaśnił zwięźle. – Umoczył na zielonej granicy z furgonetką Gruzinek i Gruzinów. – No trudno. – westchnął Lucek. – Słuchajcie, jest robota w szkopach. Dobrze płatna bo to pilny ale krótki temat. – Jak dobrze płatna? – Po pięć tysięcy eurasów na głowę. – Co jest do zrobienia? – Trzeba pojechać do człowieka, odebrać dług, bo to człowiek nieuczciwy i wrócić. Fatyga na dwa dni. Pasuje? – Pasuje. – odparł Chlewik w imieniu swoim oraz brata. – Masz paszport? – Lucek zapytał Józka łagodnie, przyglądając mu się nieco podejrzliwie. Józek milczał. Stał bez słowa patrząc na niego złowrogo, ponieważ jeszcze z czasów szkolnych nienawidził trudnych pytań. – Mieszkamy w strefie przygranicznej. – roztropnie zauważył Kretyn. – Józek może więc pojechać do szkopów nawet na dowód. Byle tylko nie wygadał się na granicy, że jedziemy dalej jak do Pasewalku. – Też racja. – przyznał Lucek. – Masz Józek dowód, prawda? – Eeee? – ten warknął w odpowiedzi, ponieważ za długimi zdaniami również nie przepadał. – Przyjmijmy to za tak. – westchnął Lucek. – Cóż, więc czy macie jakiś pojazd? – Jutro z rańca mam do odebrania swoje Audi z warsztatu Janka. – odparł Chlewik. – Z rańca, to znaczy o której? – Lucek był zwolennikiem konkretów. – Janek otwiera budę o siódmej. Możemy więc odebrać moje auto i zaraz ruszać w drogę. – Doskonale. Kretyn wyrobi sobie dziś w nocy nowy dowód i pojedzie jutro z wami w charakterze przewodnika. Po drodze wyjaśni wam wszystko co i jak, ok? – Jasne. – odparł Chlewik i zaraz dodał. – Jeśli to nie problem to niech wyrobi też Józkowi jakiś papier, bo nie jestem pewny co do tego dowodu. – Nie ma sprawy. Lucek sięgnął do szuflady i wyciągnął polaroida. Rzucił okiem przez obiektyw i stwierdził. – Czy możesz mu Chlewik powiedzieć żeby tak nie stał ponuro i jakoś się uśmiechnął, czy coś? Chlewik propozycję przekazał. Józek wykonał. – Wiesz, co? Może lepiej niech będzie, jak było. – odezwał się Lucek zza obiektywu. – Niech tylko stanie na jednolitym tle zamiast się opierać o szczątki lodówki. Józek się przesunął, błysnął flesz i ten spłoszony nagłym błyskiem natychmiast stratował kilka szafek. – No dobra. – stwierdził Lucek zadziwiająco łatwo przyjmując do wiadomości kolejne straty. – Papiery będą na rano. Umawiamy się zatem o siódmej przy warsztacie Janka i aha, czy mógłbyś go jakoś do jutra obmyć? Tak chociaż, co nieco? – Spoko. – odparł Chlewik i dodał łagodnie do brata. – Chodź Józek, pójdziemy nad rzekę. Rze–ka. – Eeeeka. – ten w widoczny sposób się ucieszył. Kiedy wyszli Kretyn z Luckiem wymienili spojrzenia. – Sorry chłopie, ale nie wiedziałem że aż tak się człowiek zmienił. – zaczął się tłumaczyć Lucek. – Dwa ostatnie lata sporo go zmieniły. – Chuj ze zmianami. – westchnął Kretyn. – Pytanie, czy da radę? W odpowiedzi Lucek streścił mu historię z antyterrorystami. – Nie bujasz? – Kurwa, obiecałem ci, że sprawę da się załatwić, jeśli tylko się podejmie odpowiednie środki. A Józek jest po prostu bronią ostateczną. Naszą tajną bronią, której nic i nigdy nie pokona. Może i nie jest on najinteligentniejszy ale ma kurwa taką krzepę, że nie ma że boli. Poza tym, nie on jest od myślenia ani jego brat tylko ty dowodzisz. Kurwa, nawet nie chcę myśleć co by było gdyby Józek myślał samodzielnie. Katastrofa. Znasz historię z powodzi? – Skąd? Przecież wiesz, że mnie nie było w kraju. – Więc tak, parę lat temu była powódź tysiąclecia. Woda sięgała niemal szczytu wałów, most na rzece ledwie wystawał znad rzeki i wiesz co Józek sobie wówczas wykombinował? – Co? – Nienawidził od prawie zawsze wszystkich, więc chciał podkopać wały i zatopić, jak mawiał te, jebane miasto? – Nie mów? – Mógł to zrobić. Naprawdę, ponieważ ma parę w łapach jak koparka. Ale wiesz dlaczego mu wtedy z tym zatopieniem nie wypaliło? – Nie. Dlaczego? – Swoje obliczenia Józek oparł na poniemieckich mapach jakie znalazł w bunkrze i w efekcie miasto ocalało a tylko jego bunkier i okoliczny las doszczętnie zalało bo się znajdował w lokalnej depresji. Na opak sobie zinterpretował widniejące na mapie warstwice i dostał za swoje. Pierdolony, dopiero po dwóch latach wybrał z bunkra wiaderkami całą wodę i przestał na noc wpływać do domu kajakiem. – Hm, to rzeczywiście dziwak. – W każdym mieście tacy żyją tylko nikt o nich nie wie bo wychodzą nocą. – Mam tylko nadzieję, że w szkopach niczego nie spierdoli. – Po to właśnie jedzie z wami Chlewik. Jego zadanie to kontrola nad Józkiem. Ale jemu też nie pozwól w żaden sposób na myślenie. Ma tylko i wyłącznie być opiekunem i tłumaczem dla wielkiego brata. A ten załatwi twoją sprawę. – Oby. – Uwierz mi załatwiał już gorsze rzeczy, choćby z tymi antyterrorystami. Zresztą czy może być coś niewykonalnego dla człowieka na którego widok gasną kolejowe semafory i same się spłukują publiczne toalety? – No nie. – odparł z uśmiechem Kretyn. – Będzie dobrze, zobaczysz. Grunt to pozytywne nastawienie. * * * Słubice, Polska 9 września 2003 Wstali o świcie obudzeni ujadającym wściekle budzikiem. Dla Lucka szósta rano to nie była pora na wstawanie. Niechętnie, jednak jakoś wstał, strzelił z palców, odlał się w łazience, potem podszedł do lodówki i wydobył dwie butelki. Raz dwa wrzucili po browarku oraz filiżance kawy i o wpół do siódmej opuścili pieczarę kierując się do warsztatu samochodowego na umówione spotkanie. Zanim uszli dwie ulice, nagle się zatrzymali, ponieważ dalsza droga była zamknięta z powodu jakiejś demonstracji. – Widzisz, Kretyn? Widzisz co się dzieje? Nie ma dnia spokoju w tym jebanym mieście. Znów coś organizują bez uprzedzenia i wkurwiają ludzi od bladego świtu. – Co robimy? – Musimy obejść to dziadostwo. – odparł Lucek. – Nie wiesz pan, co tu się dzisiaj dzieje? – zapytał jakiegoś wkurzonego jegomościa, któremu policja kazała zjechać na pobocze lub zawracać. – Wiecują, skurwysyny. – padło w odpowiedzi. – Wiecują? – Władze miasta. Chcą zmienić nazwę tej ulicy na Solidarności. – Co? – tego Luckowi było już za wiele. – Kurwa, już co druga to św. Pawła, Bartłomieja, Mikołaja i tak dalej. – Najwidoczniej świętych już zabrakło. – stwierdził Kretyn. – Najlepsze jest to, że burmistrz chce wykorzystać fakt, że większość ludzi jest w pracy albo w szkołach i zmianę pragnie przeprowadzić pod ich nieobecność. – dodał przysłuchujący się ich rozmowie przechodzień. – Chodźmy na ten wiec. – rzucił Lucek do Kretyna. Przedostali się przez kordon pilnowany przez drogówkę i chodnikiem udali na zamkniętą dla ruchu ulicę. Kiedy dotarli na miejsce, mogli się przekonać, że na wiecu obecni już byli wszyscy, którzy się liczyli. Lucek zauważył całą śmietankę towarzyską Słubic. Był burmistrz na mównicy, byli jego sekretarze, był proboszcz z gotowym kropidłem i różnej maści działacze. Lucka oczom nie umknęło, że świta burmistrza rozmieszczona w strategicznych miejscach wokół trybuny, robiła za klakierów, roznosząc przy okazji parówki i pieczywo za darmochę. Wtórowali im działacze, rozdając wśród gawiedzi kubki z piwem. Ponieważ wszyscy oni pracowali w skupieniu, jedynie proboszcz rozdawał uśmiechy. – Mięła już kolejna rocznica pamiętnych wydarzeń sierpniowych. – grzmiał burmistrz z mównicy. – Niemal wszystkie gminy w Polsce fakt ten już stosownie uczciły. Nie możemy pozwolić by Słubiczan traktowano po prostu jak zdrajców słusznej sprawy, którym obojętna jest pamięć o tamtych dniach. My przecież, także o przelanej, robotniczej krwi pamiętamy. Pamiętamy również, że patrzy na nas uważnie Polak z Watykanu... – I tu się, kurwa z gościem zgadzam. – wtrącił Kretyn, po czym dodał do Lucka. – Będziemy tak do końca dnia słuchać tego pierdolenia? – Zaraz pójdziemy. Moment. – rzucił w odpowiedzi Lucek. – Tylko raz, dwa coś załatwię. – dodał rozglądając się wokoło. Wśród roznosicieli, błyskawicznie wytypował doręczyciela. Podszedł do jednego z parówkowych sekretarzy i szarpnięciem za rękaw zwrócił jego uwagę. – Co jest? – ten zapytał wyszarpując rękę. – Posłuchaj. Daj burmistrzowi tę kopertę i powiedz żeby nie zmieniali nazwy ulicy. – szepnął do niego. – Won. No odejdź pan w cholerę! – padło w odpowiedzi. Lucek złapał go za łokieć i przytrzymał. – Masz tylko jedną szansę, czereśniaku. Drugiej ci nie dam. – dorzucił. – Jeśli burmistrz się dowie, że mogłeś mu to donieść w porę ale nie doniosłeś bo nie chciałeś, szczerze wątpię byś zachował robotę, no i całe zęby. Więc daj mu to do cholery, bo zmienię szansę dania ci szansy i zwrócę się do kogoś innego. – Co tam jest? – Nie twój interes. Po prostu mu to zanieś i przekaż to co mówiłem. – Ale... – Czy to cię przerasta, ty parówkowy młotku? – zapytał go Lucek ciepło częstując się garścią parówek. – Daj mu kopertę. To wszystko. Kiedy ten w końcu skinął głową odeszli nieco na bok aby lepiej widzieć. Widzieli jak fagas odłożył parówkową tacę, po czym oglądając się za siebie kilka razy, z wolna podszedł do mównicy i wręczając burmistrzowi kopertę szepnął mu coś do ucha. Ten rzucił, – przepraszam na chwilę – do mikrofonu, po czym zajrzał do koperty i zaraz napił się porządnie wody mineralnej. Kiedy skończył, zrobił sobie dolewkę, a kiedy i z nią się uporał ryknął do mikrofonu. – I tak drodzy mieszkańcy, myśli sobie zapewne kryptokomuna, wysuwając przebiegle propozycję zmianę nazwy jednej z ważniejszych ulic naszego miasta. Nic, bowiem by tak nie ucieszyło naszych wrogów jak nadanie nazwy Solidarności tej pięknej ulicy. Czy wiecie, dlaczego? Otrzymałem właśnie informację, że oni już rozpuścili plotki do prasy, że ta ulica tak się będzie nazywać, ponieważ taka nazwa świadczyć może tylko o jednym. O tym, że Solidarność jest już nieboszczką. Nieboszczką, która zmarła rzecz jasna razem ze swymi ideałami. Nie możemy pozwolić na takie skalanie grudniowych i sierpniowych ideałów i nie pozwolimy, by pogrobowcy z pezetpeeru i esdeerpe zatryumfowali bezczeszcząc przelaną krew stoczniowców. Dopiero teraz mam przyjemność ujawnić naszą prawdziwą propozycję. Nazwijmy tę ulicę Kubusia Puchatka... – No dobra. Sprawa załatwiona. Spadamy. – oznajmił Lucek spoglądając na zegarek. – Można widzieć co ty mu tam dałeś? – Eee, zdjęcie rodzinne. Nic ciekawego. – Rodzinne? – No burmistrz z córką. – Tylko tyle? – No trochę ją był na tym zdjęciu molestował. – Trochę? – No... w dupę. – Aha. – Kretyn skinął głową. – Zawsze nosisz ze sobą takie rzeczy? – Survival, Kretyn. Survival. – Lucek odchylił połę bluzy. Kretyn dostrzegł jeszcze kilkanaście identycznych kopert wystających z wewnętrznej kieszeni. – W tym mieście inaczej nie da się niczego załatwić. – Lucek dodał. – Cóż, skomplikowana trochę ta polityka. – Takie czasy, no cóż począć. Po ominięciu wiecu poruszali się znacznie szybciej. Aby nadrobić stracony czas, Lucek wyjął komórkę i wezwał taksówkę. Zdążyli. Za pięć siódma byli na miejscu. Warsztat również, chociaż jego wygląd wskazywał, że już dawno powinien się zawalić. Widząc coś co przypominało krajobraz Księżyca i w przyszłości zapewne będzie ulicą, taksówkarz nie odważył się dalej jechać i wysadził ich kilkaset metrów wcześniej. Była za minutę siódma, kiedy nieco więc zdyszani, zatrzymali się w końcu pod odrapanym z tynku budynkiem i rozejrzeli wokoło. Z pobliskich krzaków dochodziło głośne stękanie i trzask tratowanych gałęzi. – Józka coś brzuch boli od rana. – dobiegło z lewej. Odwrócili się i dostrzegli Chlewika opartego o zardzewiały szyld: JAN SIMERING – MECHANIK SAMOCHODOWY. – Siema, Chlewik. – Siema, ludzie. W tej samej chwili wrota warsztatu przeraźliwie zaskrzypiały i niemal się odłamując pokonały problem grawitacji i uniosły w górę. W połowie drogi coś się zacięło ale solidny kopniak pomógł wreszcie do końca im się unieść. Z warsztatu wyszedł człowiek o silnej nodze wyglądający jakby tę i kilka poprzednich nocy przespał w beczce z zużytym olejem. – Siema Chlewik, siema ludzie! – przywitał się z wszystkimi. Ponieważ wyciągnął dłoń, cofnęli się na bezpieczną odległość od niego. – Jak bryka? – rzucił do niego Chlewik. – Jak nowa. – ten odparł pokazując na podnośnik. Zmrużyli oczy nie widząc niczego w mrocznej otchłani. – No to dawaj Janek, dawaj go, bo się trochę śpieszym. – ponaglił go Chlewik. W czasie kiedy podnośnik się obniżał mechanik objaśniał to, czego dokonał. – Masz tak jak chciałeś, sprężyny od fadromy, przerobiony do przemytu bak z paliwem i zagospodarowaną wnękę za tylnymi siedzeniami. – Po co ci sprężyny od fadromy? – spytał Kretyn Chlewika. – Żeby cała fura ale zwłaszcza dupa zawsze była w górze, niezależnie od ilości towaru jaki jest napierdolony pod maskę i do bagażnika. Lepiej przejeżdża granicę wóz wyglądający na nie załadowany. – Tysiąc pięćset. – rzucił mechanik wręczając Chlewikowi kluczyki. Ten odliczył kwotę i aby uniknąć kontaktu z jego dłonią wręczył mu ją bezpośrednio do kieszeni. Podnośnik opadł do końca. Mechanik wsadził głowę do wnętrza samochodu, coś zachrobotało i auto samodzielnie wyjechało z mrocznego warsztatu na skąpane w słońcu podwórze. – Założyłem ci też nowe kapcie, jakie przyniosłeś od jumaków. – dodał mechanik kopiąc w przednią oponę. – Pasowały? – Pewnie. Mechanik ponapawał jeszcze przez chwilę wzrok patrząc na swoje dzieło, po czym podrapał się w dupę i poszedł do siebie. – Chlewik...? – rzucił Kretyn z obawą w głosie. – Co? – Jesteś pewien, że ten rzęch dojedzie do celu? To trochę jest kawałek drogi... – Jaki rzęch, kurwa? Jaki? – oburzył się właściciel. – A co to ma niby, kurwa być? To jebany złom i tyle. Ile to ma lat? – To jest Audi, chłopcze. Audi 100. Jedyny, prawdziwy, europejski krążownik dróg. Klasyk, normalnie. – Normalnie złom, mówię. – Klasyk, do cholery. – wkurzył się właściciel. – To jeżdżąca wspaniałość lat siedemdziesiątych ze znakomitym potężnym silnikiem jakich dzisiaj już nie robią. On pamięta jeszcze złotą epokę sprzed kryzysu paliwowego i sprzed tych wszystkich oszczędnych i słabych jak niedożywione niemowlęta współczesnych mini gówienek. – To dobrze, bo ja już tej epoki nie pamiętam. – rzucił pojednawczo Kretyn. – Dasz mi słowo, że to cudo dojedzie tam gdzie zamierzamy? – Dojedzie, wróci i znów dojedzie tyle razy ile będzie kurwa trzeba. Nie znam żadnej matki, która by o własne dziecko lepiej dbała. – Skoro tak twierdzisz... – Kretyn machnął ręką zajmując miejsce przy kierowcy z przodu. – No dobra, panowie. – odezwał się Lucek. – Oto wasze papiery i szerokiej drogi. Gdzie jest Józek? Ten wychynął z zarośli i podszedł stawiając szeroko nogi. Podszedł do samochodu i pobawił się nim przez chwilę dociskając bagażnik do ziemi kilkanaście razy. – Kurwa, to niemożliwe! – jęknął Chlewik. – Widzieliście to? – Widzieliśmy. – Jak żyję nie widziałem jeszcze by coś ugięło sprężynę od fadromy. – dodał Chlewik. – Raz wiozłem dwie kurewskie beczki pełne spirytusu i bagażnik nie drgnął nawet a wtedy miałem jeszcze tylko jedną sprężynę. – To w końcu twój brat, nie? – Kretyn wzruszył ramionami. – Zapytaj go jak nabrał takiej siły jeśli cię to ciekawi. Mnie cieszy po prostu, że ją ma i tyle. Jedźmy już w końcu, dobra? – No dobra, jedziemy. – zadecydował Chlewik obserwując brata w zadumie. – Józek, siadaj do tyłu. Do ty–łu. Józek wsiadł, sprężyny nawet nie drgnęły i kierowca zapuścił silnik. Lucek pożegnał ich uniesioną dłonią. Przez chwilę patrzał jak Audi rusza, pokonuje półmetrowe doły na drodze dojazdowej, wydostaje się już bez tylnego zderzaka na ulicę i kieruje w stronę przejścia granicznego. Kiedy wóz zniknął mu z oczu, udał się w swoją stronę. * * * Autostrada Frankfurt/O – Berlin, Niemcy Zmaterializowali się w odległym od autostrady o dwa kilometry iglastym lesie w odstępach czterosekundowych. Imię pojawił się jako pierwszy. Prędko wstał, odszedł kilka kroków i pogratulował sobie refleksu, ponieważ już po chwili, w miejscu gdzie przechodził upadł jego plecak. Ned nie miał tyle szczęścia, ponieważ tuż po tym jak się pojawił, przeturlał się, zatrzymał i oberwał torbą z kołem w głowę. Zaraz po torbie spadł na niego plecak. – O, kurwa. – zaklął. – O, kurwa. – jęknął Bert cztery sekundy później, kiedy się pojawił i go ujrzał z twarzą wciśniętą w ziemię przez torbę z kołem. Po chwili tuż obok niego upadł kolejny plecak. Kiedy skończyły spadać bagaże, Imię podszedł i pomógł Nedowi wstać a następnie podał pomocną dłoń Bertowi. Ned wstał, otarł twarz z mchu, grudek ziemi oraz liści i rzucił do Berta ze złością. – Miałeś pogadać z Jongiem, żeby w końcu przerzucał te, cholerne bagaże w inne miejsce niż nas. – Gadałem. – Co? Kiedy? – Powiedziałem to Baddocowi podczas badań. – Co dokładnie mu powiedziałeś? – Powiedziałem, doktorze proszę przekazać Jongowi żeby przerzucał te, cholerne bagaże w inne miejsce niż nas. – I co on na to? – Że nie ma sprawy. – Więc dlaczego mi nie powiedziałeś, że powiedziałeś Baddocowi, żeby on powiedział Jongowi? – Bo zaraz po tym dłubał mi w paznokciach. To bolało jak skurwysyn i wszystko inne wyleciało mi po prostu z głowy, ok? – Nie jest ok. Nie jest, kurwa! Byłoby ok, gdybyś mi powiedział. Wtedy ja bym o tym wiedział i nie turlał się po lesie jak głupi po to by i tak oberwać kołem. – Sorry, moja wina. – Pewnie, że twoja. – Panowie, długo tak jeszcze możecie? – zniecierpliwił się Imię. – Oszczędzajmy oddech, bo do autostrady mamy dwa kilometry, a potem jeszcze ze dwa wzdłuż niej na zachód. Podszedł i stanął przed nimi gotowy do drogi. Posłusznie wzięli od niego swoje plecaki, po czym je w milczeniu założyli. Na ziemi pozostała jedynie bezpańska torba z kołem. – Ty poniesiesz te jebane koło. – rzucił Ned w stronę Berta, nadal nie mogąc się pogodzić, że został w pewnych kwestiach niedoinformowany. – No dobra, poniosę. – ten odparł biorąc je na ramię. – Jako pierwszy. – dodał, kiedy stwierdził jakie jest nieporęczne oraz ciężkie. Uważając na korzenie, powalone pnie i wykorty szli ostrożnie kilkaset metrów zanim napotkali leśną drogę. Ta wkrótce przerodziła się w drogę brukowaną, a ta po kilkuset dalszych metrach w asfaltówkę i marsz nabrał tempa. Kilometr dalej minęli jakąś przydrożną restaurację, która była jeszcze zamknięta, opuszczony parking i tablicę informującą, że za sto metrów będzie wjazd na autostradę. Na wjeździe stała młoda dziewczyna. – Dzień dobry. – rzucił do niej Ned z uśmiechem. – Nie mówię po niemiecku. – translator przetłumaczył jej odpowiedź jako polski. – Nie ma sprawy. – ten odparł i dodał najczystszą polszczyzną. – Cześć. – Cześć. – Co tu robisz, taka młoda, ładna, sama? Chcesz się z nami zabrać? Idziemy do miasta. – Nie dzięki, ja tu pracuję. – Tu? – Ned rozejrzał się wokoło. – Tak, tu. – Ale tu wszędzie, no wiesz... same lasy. Co dokładnie robisz? – Laski. – Naprawdę? – zdumiał się Ned i zawołał do Berta. – Zobacz tylko Bert! Taka młoda i już pracuje w nadleśnictwie. Pamiętasz co gruby mówił o sadzeniu drzew? Duży trud, ciężka praca, takie tam i tak dalej? – Pamiętam. – Nie mogę uwierzyć, że dawniej zatrudniali do tego młode dziewczęta. – rzucił Ned do partnera, po czym dodał do dziewczyny. – Miło się rozmawiało ale musimy iść w stronę miasta. Na pewno nie chcesz iść z nami? Kto wie, może w mieście znajdziesz lżejszą pracę? – Dzięki, ale zostanę. – pomachała mu z uśmiechem. Przez następne pół godziny maszerowali w milczeniu sprawiedliwie zmieniając się przy kole. – Ciekawi mnie jedno, stary. – rzucił Ned w pewnej chwili. – Co takiego? – odparł Bert. – Czy oni zawsze muszą dać człowiekowi coś niepotrzebnego do podźwigania? – Nie wiem. – Tak żeby człowiek na misji przypadkiem nie miał, kurwa wolnej ręki? – Nie wiem. – Pamiętasz walizki w Monachium? – Pamiętam. – Bert pogładził się po bliźnie na czole. – Oprócz tego, że je sobie aż do miasta ponieśliśmy brnąc w upale, nie było z nich potem większego pożytku, ponieważ w Dachau i tak je nam skonfiskowali. – To prawda. – No to może załatwmy to tu i teraz, zanim zdechniemy z wyczerpania? – Do czego zmierzasz? – Pozbądźmy się w końcu tego jebanego koła? – Ned zaproponował przystając. Bertowi nie umknęło jego wymowne spojrzenie w stronę przydrożnego, głębokiego rowu wypełnionego roślinnością. – No nie wiem. Uli mówiła, że może nam się przydać. – Uli dużo mówiła. A najwięcej gadała przed Monachium o walizkach. – Daj je lepiej. – wtrącił Imię. – Teraz ja poniosę. – Proszę bardzo. Możesz je sobie nawet na zawsze zatrzymać. * * * Przejście graniczne Słubice – Frankfurt/O, Polska Do samochodu podeszło ich dwóch. Najpierw dwóch. Przodem kroczył celnik uważnie masując swe wrażliwe palce. Był pewny siebie, ponieważ znał jak u własnych dzieci, wszystkie możliwe zakamarki, schowki i szczeliny w takim modelu samochodu. Wewnętrznie był więc przygotowany od razu na sukces i nieco uśmiechnął się nawet, kiedy wiekowe Audi podjechało po czym znieruchomiało tuż przed granicznym szlabanem. Gestem kazał kierowcy zjechać nieco na prawo, ponieważ zapowiadała się dłuższa kontrola a nie chciał tamować ruchu drogowego. Gdyby tylko wówczas celnik wiedział, że jego skromna, podchodząca do Audi osoba uruchamia właśnie cały, skomplikowany łańcuch zdarzeń prowadzących bezpośrednio do rozłamu w kościele protestanckim i chyba dla równowagi ponownego zjednoczenia kościoła katolickiego, prawdopodobnie nieco by się zawahał nie chcąc mieć aż tak znaczącego wpływu na historię obydwu kościołów. Tego jednak nie wiedział, więc szedł w stronę samochodu bez wahania. Zaraz za nim maszerował nieco bardziej od celnika nadęty przedstawiciel straży granicznej. Ten jednak palców nie masował tylko ściskał przypominającymi wnyki dłońmi, całą paczkę blankietów mandatowych. Idąc w stronę Audi również z góry się cieszył, ponieważ doskonale wiedział, że taki wóz nie ma katalizatora. Na początek będzie więc od razu co wypisać, a potem nastąpi zapewne tradycyjna dwujęzyczna pyskówka, więc jeszcze się zobaczy jak sprawy się rozwiną. Ponieważ dobrze znał polski, zapowiadała się nienajgorsza dniówka i to zaraz z rana. Celnik, pedant z natury, nie zdążył masażu palców dokończyć przez stosunkowo krótką drogę ze stróżówki, więc ze stoickim spokojem usunął się na bok robiąc miejsce dla przedstawiciela straży granicznej, ponieważ ten już miał naszykowany jak należy blankiet mandatowy spoczywający starannie na stylowej drewnianej podstawce przewieszonej karkołomnym węzłem przez szyję, na której jego pradziad jeszcze za Bismarcka wypisywał Polakom mandaty. Podwieszany blacik sprawdził się już doskonale na przełomie lat i ani razu właściciela jeszcze nie zawiódł. Tym razem, jednak miało być inaczej. Przedstawicielowi bowiem, wystarczył rzut oka na tylne siedzenie, aby zrezygnować z zadawania pytań o nagle nieistotne katalizatory. Omal nie mdlejąc, oparł się o graniczną budkę odchylając się niebezpiecznie do tyłu. Dopiero jak złapał drugi oddech, równowagę i wyrównał nieco ciśnienie, oddalił się pośpiesznie za stróżówkę, skąd słychać było jak sobie wymiotuje. Po chwili wynurzył się zza niej z okrutnie skalanym blacikiem z którego spływało jeszcze poranne, parówkowe śniadanie. Blady, wymęczony i zmaltretowany człowiek poszedł gdzieś sobie i jego dalsze losy pozostają nieznane. Do samochodu zapragnął więc podejść celnik, lecz został nagle odepchnięty przez policjanta, który jak burza wybiegł ze swojej budki zaniepokojony dziwnym zachowaniem strażnika. Policjant odpiął kaburę, oparł na niej owłosioną rękę, ostrożnie zrobił ostatnie dwa kroki, po czym obrzucił wnętrze Audi niezwykle podejrzanym wzrokiem. Ponieważ miał przeciwsłoneczne okulary oblicze Józka nie zadziałało na niego jak zwykle od razu. Zwątpił dopiero, kiedy ten uśmiechnął się do niego grzecznie i policjantowi ukazało się coś na kształt kilku brązowych pieńków otoczonych tuż przy dziąsłach wianuszkiem jajeczek, z których kto wie co się w przyszłości wykluje. Ponieważ w odróżnieniu od przedstawiciela straży granicznej, policjant był praktykującym katolikiem, po tym co tam ujrzał natychmiast się przeżegnał trwożliwie, po czym szlochając pobiegł również za stróżówkę. Natomiast dla celnika, który zaczynał już z wolna wątpić czy się w ogóle dziś do tego Audi dopcha, i jako jedyny wetknął głowę do środka samochodu kiedy tylko nadarzyła się okazja, i zaraz za nią dłoń po dokumenty, czas nagle się zatrzymał, kiedy już ujrzał rzeczy ostateczne z bliska. Temu co tam zobaczył wydaje mi się że warto poświęcić nieco więcej uwagi. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, ze względu na następstwa jego pochopnego czynu oraz po drugie, ponieważ aż do dwudziestego siódmego wieku historycy zażarcie się sprzeczali dlaczego celnik wówczas to zrobił i sprawa ta obrosła na przełomie wieków w niepotrzebne mity i przesądy, które udało się naukowo zweryfikować dopiero po wynalezieniu podróży w czasie i wysłaniu obserwatorów w krytyczną datę. Nam chodzi wyłącznie o historyczne fakty i do nich więc dojdziemy, kiedy tylko omówimy błędne przypuszczenia oraz hipotezy. Podczas poświęconych celnikowi historycznych obrad, konferencji, zjazdów oraz seminariów wysuwano różne, mniej lub bardziej prawdopodobne teorie tłumaczące jego zachowanie. Były takie twierdzące iż celnik był z pochodzenia prusakiem o stalowym sercu, takim normalnie nie do złamania, że zrobił to ponieważ ślepo wierzył w regulamin, że nie wiedział co to lęk, ponieważ był odważny ale nie w wyniku wychowania lecz po prostu z natury, ale ostatecznie wszelkie spory naukowe umilkły dopiero, kiedy się okazało iż celnik był po prostu krótkowidzem i dopiero kilkanaście lat po zjednoczeniu Niemiec mógł sobie pozwolić na soczewki kontaktowe Zeissa. Wcześniej nosił toporne, przypominające denka od szampana okulary w rogowej oprawie. Słaby wzrok natomiast z sukcesami nadrabiał niezwykle wyostrzonym zmysłem węchu, pozwalającym wyczuć papierosy nawet w zbiorniku z benzyną oraz równie wrażliwym dotykiem, który nieustannie ćwiczył z własnymi dziećmi, kiedy tylko spały. Heini Gruber, bo tak właśnie celnik się nazywał, polerując własnymi łokciami przygraniczny szlaban przez piętnaście lat z okładem, widywał, wywąchiwał i wymacywał już niejednokrotnie rzeczy dziwne, dziwaczne oraz straszne. Po tym jak dwa lata wcześniej znalazł w bagażniku jakiegoś Ukraińca, odrąbaną głowę pewnej listonoszki, z którą za nic w świecie nie chciał się rozstać jej kochanek wożąc ją ze sobą po całej Europie niemal rok, zanim w końcu Heini ją wywęszył w samochodowej apteczce, gdzie spoczywała w słoiku z formaliną, myślał że nic gorszego nie może go już spotkać, na tej bądź co bądź spokojnej granicy. Kiedy jednak ujrzał Józka i to całkiem wyraźnie ponieważ bezpośrednio z bliska, wydarzyły się dwie rzeczy i to tak szybko, że niemal jednocześnie. Najpierw przez jego głowę przemknęła myśl, że tym razem nie wykpi się sześciomiesięczną, banalną terapią u psychoanalityka by uwolnić się z koszmarów, a zaraz potem poczuł, że jego pęcherz przypomina przepełniony worek z odkurzacza. Tego co zobaczył bezpośrednio i na własne oczy, opinia publiczna nie poznała przez niemal ćwierć wieku od zdarzenia. Wydaje mi się zatem, iż zanim przejdziemy w naszej historii dalej, byłoby nie od rzeczy przybliżyć czytelnikom tę, jakże ciekawą historię zeznań celnika. Oto więc ona ale uwaga, przeznaczona jest ona wyłącznie dla tych, którzy o są o najtwardszych sercach, równie twardych duszach i sumieniach. Ci, którzy na którymkolwiek odcinku którejkolwiek telenoweli, kiedykolwiek się popłakali, proszeni są o ominięcie poniższego fragmentu napisanego dla przestrogi pismem pochyłym. Najpierw informacje o tym co tam ujrzał celnik, usiłowała wyciągnąć z niego najbliższa rodzina. Celnik, bowiem od pamiętnego dnia nie odzywał się do nikogo, nie wychodził z domu i niemal nie jadł siedząc w otępieniu przed telewizorem. Rodzina pracując jak jeden w komplecie, osiemnastoosobowym zgranym zespołem we frankfurckiej policji już od kilkunastu pokoleń, wzięła go w krzyżowy ogień pytań. Warto w tym momencie ponadto nadmienić, że celnik, który jako jedyny nie wstąpił do policji wybierając karierę na granicy, uważany był od dawna za czarną owcę w swojej na wskroś policyjnej rodzinie. Nie mógł więc w żadnym razie liczyć na rodzinną pobłażliwość. Toteż nie liczył a rodzina nie oszczędziła mu brutalnego, trwającego godzinami przesłuchania, do którego na późniejszym etapie zatrudniono nawet najlepszych we Frankfurcie elektryków dla których z kolei sprowadzono całą przyczepkę nowych akumulatorów, aż z zakładów Boscha. Akumulatory te, zdolne do rozruszania najbardziej nawet opornego Tira, z celnika nawet słowa nie wydobyły. Ten bowiem w zadziwiający sposób przetrzymał niekończące się przesłuchania i nie wypowiedział nawet jednego słowa o tym co zaszło na granicy. Powtarzał tylko w kółko dwa wyrazy, nein lub jawohl, w zależności od natężenia. Nie zmienił zdania, nawet jak rozwiodła się z nim żona i zabrała ukochany telewizor, na którym ze względu na modyfikację układów scalonych oglądał pornosy na polskojęzycznej kablówce, którą nielegalnie ściągało mu kilku zmuszonych szantażem przemytników. Kiedy rodzina nic z niego nie wyciągnęła wezwano zatrudnionego na etacie w służbach celnych, doświadczonego psychologa, który już wcześniej odniósł był sukces podczas pamiętnej historii z zakonserwowaną, ukraińską głową. Psycholog dwoił się i troił usiłując różnych, nawet eksperymentalnych metod. Bezskutecznie. Kiedy w uzyskaniu zeznań nie pomogły nawet elektrowstrząsy w wyposażonym w trzecią fazę, frankfurckim Instytucie Wysokich Napięć, dysponującym najlepiej w Europie schłodzonymi nadprzewodnikami, psycholog poddał się i odszedł w niesławie na wcześniejszą emeryturę. Po nim próbowały sił różne autorytety o formacie światowym, które zachęcone niezwykle lukratywnym honorarium nieustannie werbował rząd krajowy dając ogłoszenia do prasy medycznej na całym świecie. Ponieważ świat jest długi i szeroki autorytety przez blisko dziesięciolecie napływały zanim się skończyły nawet te na afrykańskich uniwersytetach. Ponieważ jednak i one w konfrontacji z milczącym celnikiem kolejno wymiękały, ktoś wpadł na pomysł sprowadzenia prawdziwego asa w naprawdę trudnych sprawach. Asem był arcybiskup Kluge wezwany aż z Bawarii, który poza tym, że był biskupem miał doświadczenie w egzorcyzmach i tak rozległą wiedzę o życiu wiecznym, że nikt nie wiedział jak była rozległa. To znaczy nikt z żyjących nie wiedział. Wiedzieli jedynie ci, którzy nie żyli, lecz oni już nie mogli z oczywistych względów wziąć odwetu na arcybiskupie, więc najlepiej jak i my o nich zapomnimy. Biskup Kluge, uwielbiał trudne wyzwania. Z chęcią więc zainteresował się sprawą frankfurckiego celnika. Z jeszcze większą zainkasował milionowe honorarium, po czym podjął się zadania i odwiedził w tym celu przebywającego od dziesięciu lat w ośrodku zamkniętym Heini Grubera. Z bagażnikiem dziwnych przedmiotów i jeszcze dziwniejszych podręczników wyruszył z Bawarii dużym konwojem i po przybyciu do Frankfurtu zabrał się za wielokrotnie sprawdzone podczas egzorcyzmów przesłuchania. Ku jego zdziwieniu, celnik nie poddał się ani całym kanistrom poświęconej przez św. Piotra wody, ani różańcowi z kości wieloryba, który zjadł Jonasza, ani krucyfiksowi z drzazgą która wbiła się Chrystusowi, ani zasuszonej samicy szerszenia, która chciała zagryźć Judasza, ani gipsowej figurce, która codziennie o wpół do czwartej płakała wydzielając balsam, który cudownie kleił popękane buty, dętki i opony, ani Bibliom w stu czternastu językach, których łączna masa niemal wykończyła mu zawieszenie w Mercedesie, ani też wiszącemu na krzyżu Jezuskowi wykonanemu przez bawarskich stolarzy w skali jeden do jeden z pnia sekwoi jaką w tym celu sprowadzono aż z Kalifornii, z którego dla większego wrażenia biskup puścił płyn w kolorze krwi odkręcając w odpowiedniej chwili sekretne zaworki na łydkach i przegubach. Celnik pękł dopiero po ósmym seansie, kiedy biskup umiejętnym uderzeniem w skroń, zadanym krawędzią oprawionego w dębowe klepki Starego Testamentu, wprowadził go w stan głębokiej hipnozy. To co wówczas biskup usłyszał, usłyszał również magnetofon, który wszystkie zabiegi biskupa nagrywał. Wrażenie, jakie zeznania celnika wywarły na biskupie, były tak wielkie, iż ten postanowił nic nie ujawniać na konferencji prasowej zanim nie skonsultuje tego najpierw w gronie wyłącznie najbardziej zaufanych kleryków. Po powrocie do Bawarii, niemal dwa kolejne lata trwały debaty wśród nich co z nagraniami począć aż doszło do rozłamu. Część z kleryków bowiem, podobnie jak biskup Kluge postanowiła nigdy zeznań Grubera nie ujawniać ze względu na nie najszczęśliwiej pojęte dobro społeczne, część natomiast postanowiła to mimo wszystko zrobić, pozostając w zgodzie z podstawowymi zasadami swojej wiary. Kiedy arcybiskup pozostał z gronem wiernych mu kleryków nieugięty, ta właśnie druga część wystąpiła z kościoła zakładając swój o nazwie Protestancki Zreformowany Kościół Bawarsko Antyprotestancki i natychmiast po rejestracji w sądzie krajowym wystąpiła do sądu najwyższego o podział majątku. Ponieważ majątek ze względu na stu siedemnastu wiernych nie był zbyt wielki, jego podział sprawnie zakończył się po zaledwie roku i w jego efekcie taśmy z przesłuchania przypadły w udziale wspomnianemu wcześniej odłamowi. Odłam, który stając się antyprotestancki z założenia zbliżył się do Watykanu, jeszcze zanim taśmy od dzielącego majątek syndyka otrzymał, tak się już do katolików zbliżył, że uproszczono jego nazwę na Protestancki Zreformowany Kościół Bawarsko Antyprotestancki pod wezwaniem najświętszej Maryi Dziewicy, Dzieciątka Niepokalanego, Fatimskiej Pani oraz Józefa z Arymatei, a jego nowy przywódca duchowy, młody zażarty kleryk o nieskalanych ideałach, Herbert Schtedke, otrzymał od papieża tytuł wicepapieża i dożywotnią zgodę na branie udziału bez zaproszenia we wszystkich audiencjach u niego. Schtedke w odwdzięce postanowił z nagraniami celnika zapoznać papieża, a ponadto czuł podświadomie że sam nie udźwignie takiego brzemienia. I tu należy wspomnieć, że konflikt w kościele protestanckim zbiegł się w czasie, kiedy nie umilkły jeszcze niesnaski i kontrowersje po wyborze nowej głowy kościoła katolickiego. Papieżem, bowiem po raz pierwszy został człowiek czarnoskóry, który przybrał imię Esteban, Maria Mugabe I–szy, a ponadto jeszcze na pięć lat przed świątobliwym wyborem była to ona. O ile kolor skóry nowego papieża niemal doprowadził do rozłamu w Watykanie, to fakt operacji zmiany płci przez niego, ujawniony przez dziennikarzy, którzy się dokopali w materiałach z kliniki na Tajwanie do karty choroby oraz pełnej dokumentacji urologa, wywołał w kilkunastu krajach chwilowe wojny domowe oraz zamieszki religijno rasowe. Wojny wybuchały, ponieważ część społeczeństw w zmianę płci nie wierzyła, część wierzyła ale trochę, inna część nie wierzyła bardziej, a nierzadko była również taka część, która nie wierzyła w ogóle w to że papieżem jest czarny człowiek, tylko z uporem godnym lepszej sprawy wciąż regulowała odbiorniki. W samym Watykanie również były z tego powodu trwające kilka lat głębokie nieporozumienia i podziały, ponieważ część biskupów była za zamachem bombowym a część za otruciem transwestyty i mniej widowiskowym wyciszeniem sprawy. Sam papież też odpowiednie środki przeciwko opozycji podejmował, dając zajęcie producentom maczet w jakie szwajcarską gwardię zapobiegliwie przezbroił. Wybrał maczety, ponieważ był z plemienia Hutu i wiedział doskonale, że broń ta wielokrotnie się już sprawdziła w walkach w ciasnych korytarzach, zaułkach i o polityczne wpływy. A prócz tego że gwardię przezbroił, gwardia strzegła go dniem i nocą, losowo typując ochotnika, który papieskie posiłki na czczo próbował. Rotacja więc u gwardzistów była chwilami spora, tym bardziej, że papież po każdym otrutym ochotniku kazał ścinać jakiegoś biskupa albo kardynała, licząc że wcześniej czy później i tak trafi na tego, który sobie na karę zasłużył. Wyczytał w Piśmie Świętym złotą regułę, którą kościół od wieków wobec innych wyznań stosował, po czym wprowadził ją w życie wychodząc naprzeciw wyzwaniom współczesnego świata. Reguła brzmiała: zabijcie ich wszystkich – Bóg sam rozpozna swoich. Ponieważ biskupi nie byli chętni do ścinaczki wedle reguły, a nawet się trochę opierali masowo wynajmując prywatnych ochroniarzy, to było głównym powodem strat ludzkich w gwardii, ponieważ zanim się gwardziści przedostali do wytypowanego biskupa najpierw musieli się uporać z ochroniarzami, którzy nie wierzyli w maczety tylko broń z tłumikiem. Kiedy w Szwajcarii zaczęli się kończyć ochotnicy a pojawiać dezerterzy, papież zerwał z ochotniczą armią zawodową i ogłosił pobór wśród tamtejszych katolików. Wówczas liczba praktykujących radykalnie spadła ale pomogły w ustaleniu prawdy ukryte przy wejściach do kościołów kamery i mikrofony już w konfesjonałach. Kiedy manipulacje z owym monitoringiem ujrzały światło dzienne, kościoły zaczęły świecić pustkami, jeśli nie liczyć rozmodlonych staruszków obawiających się bardziej śmierci i wiecznego potępienia zamiast doczesnego poboru. Młodzież natomiast zaczęła się modlić ukradkiem, w domach, przejściach podziemnych i budynkach solidnie podpiwniczonych. Papież wówczas wydał dekret o oficjalnie zatwierdzonych przez Watykan krucyfiksach i te bez watykańskiej homologacji stały się nielegalne. Przebiegle uchwalił też jedenaste przykazanie: miej krucyfiks ale atestowany. Nowe krucyfiksy, prócz substancji zapachowych nafaszerowane były aparaturą podsłuchową i na długo pozwoliły zaspokoić zapotrzebowanie na gwardyjską kadrę. Jednak, kiedy i to wyszło na jaw i ludzie przestali się modlić niemal w ogóle, papież śmiałym posunięciem powiększył zaciąg rozciągając granice naboru gwardzistów na Austrię oraz południowe landy w Niemczech, ponieważ przepadał za tamtejszym akcentem a tych z byłego NRD w ogóle nie rozumiał i w związku z tym nie ufał im wcale. Ossi więc na pewien czas odetchnęli. I w tym właśnie trudnym okresie dotarł do papieża Schtedke oraz materiał z taśmami celnika. Esteban Maria Mugabe I–szy, kiedy się z materiałem zapoznał, natychmiast przerwał, bądź co bądź ciekawe dworskie intrygi, zwołał tajną naradę w gronie arcybiskupów i kardynałów. Świątobliwe gremium wyniki narady z kolei postanowiło materiał utajnić na zawsze, rzucając dla wiernych ochłapy w postaci tajemnic fatimskich, (tych wreszcie prawdziwych) ponieważ w porównaniu z taśmami one po prostu wymiękały. Zawarto nawet na piśmie stosowne porozumienie i tajny dekret, potem drugi jeszcze tajniejszy, a w czasie między dekretami stosunki papieża z purpuratami jeszcze bardziej się ociepliły. Ten właśnie moment chwilowej nieuwagi spowodowanej tymczasowym ociepleniem atmosfery w Watykanie, wykorzystał arcybiskup Kamerunu i zmyliwszy gwardzistów przez umieszczenie ładunków wybuchowych głęboko w odbytnicy, zbliżył się do papieża, po czym z okrzykiem: Ti Amo! wysadził się w powietrze razem z Estebanem Marią Mugabem, plutonem gwardzistów, południowym skrzydłem jego letniej rezydencji i kilkudziesięcioma przechodniami, na których spadły błogosławione fragmenty. Sytuacja polityczna w chrześcijańskim świecie, stała się napięta i groziła w każdej chwili niekontrolowanym wybuchem. Dla rozładowania napięć, Mugabego zaledwie w tydzień kanonizowano, beatyfikowano, pozszywano, zabalsamowano, (co nie umknęło uwagi redaktorów Księgi Rekordów) i wystawiono na widok publiczny w sali bilardowej którą pośpiesznie przerobiono na najświętsze mauzoleum, a także wszczęto oficjalnie śledztwo o niespotykanej nigdy wcześniej skali. Śledztwo ruszyło pełną parą i dało błyskawiczne efekty. Jak się wkrótce wyjaśniło arcybiskup Kamerunu w młodości miał burzliwy romans z papieżem, oczywiście w czasie kiedy ten papieżem jeszcze nie był, ale kiedy jeszcze był kobietą. Jak wynikało z pozostawionego przez siebie listu w bankowym depozycie, zrobił to, ponieważ nadal nie mógł mu wybaczyć niesławnej operacji a to z kolei wydarzenie stało się już bezpośrednią przyczyną trwającego blisko dwie dekady rozłamu kościoła katolickiego. Zamieszki, wojny i rewolucje religijne wybuchły od nowa ale z większą siłą. Ponieważ wszystko wskazywało na to, że kościół ostatecznie się rozpadnie, blisko dwadzieścia lat trwało rozkradanie jego majątku, ponieważ mimo intensywnych wysiłków wszystkich biskupów, arcybiskupów oraz kardynałów, majątek ten był aż tak duży, a poza majątkiem były przecież niezliczone konta, depozyty, posiadłości, rezydencje i to jak świat długi i szeroki. W czasie owego rozkradania wyciekły również z Watykanu taśmy z nagraniami i tak właśnie po dwudziestu czterech latach ujrzały światło dzienne zeznania celnika. Zeznania te wszelkie waśnie od razu wyciszyły. A kiedy tak się już stało, kościół nawet ponownie się zjednoczył i jeszcze raz ze względów politycznych wybrano na papieża kolorowego transwestytę, pochodzącego w dodatku z palestyńskiej mniejszości narodowej zamieszkałej w Palestynie, prześladowanego w dzieciństwie za muzułmańskie przekonania, w młodości za buddyjskie a w okresie dojrzewania za ekshibicjonizm, molestowanego seksualnie przez obydwoje biologicznych i jednego przybranego rodzica, rozdartego wewnętrznie przez siedem schizofrenicznych osobowości, z których trzy nadal były kobietą i w połowie sparaliżowanego w wyniku ekstremalnej jazdy na deskorolce przywiązanej do pociągu Intercity, który w związku z modernizacją trakcji zamiast skręcić do Neapolu skończył nagle bieg na stacji Roma Prenestina przyjmując go bez znieczulenia wprost na tylny zderzak. Chociaż bardziej poprawnej politycznie głowy Kościoła już nie można sobie było wyobrazić, Watykan już nigdy nie odzyskał dawnej rangi i pozycji na światowych salonach, stając się bardziej czymś w rodzaju nieszkodliwej sekty pod przywództwem papieża, branego nawet w Irlandii wyłącznie pod kątem humorystycznej ciekawostki, jaką warto dla rozweselenia okrasić wiadomości tuż po deszczowej prognozie pogody. Papieskie wizyty organizowano już co najwyżej z okazji otwarcia hipermarketów, stacji benzynowych, (ale tylko mniej prestiżowych koncernów) lub po prostu kanonizacji któregoś z gejów, co było miast wydarzenia politycznego, bardziej występem okolicznościowym przyciągającym turystów, podczas którejś z niezliczonych parad miłości, jakie papież kolejno odwiedzał. Lecz zanim przejdziemy dalej, wrócimy jeszcze na chwilę do okresu najgorętszych zamieszek, czyli wtedy, kiedy trwał w najlepsze anarchistyczny okres bezpapiestwa, ponieważ to wtedy właśnie taśmy na zawsze wyciekły z Watykanu i tym samym ujrzały światło dzienne poza jego murami. Zaraz po tym jak wyciekły, niezależni, światowi eksperci natychmiast wywieźli je dla bezpieczeństwa za ocean, gdzie poddali gruntownym ekspertyzom na najbardziej zaawansowanym sprzęcie do badania. Najpierw w laboratoriach FBI stwierdzono ich autentyczność zdejmując z nich odciski palców zarówno arcybiskupa Klugego jak i próbki śliny Estebana Marii Mugabego i dopiero później skierowano je na dalsze badania, już w celu odtworzenia treści jaką zawierały. Po tych badaniach lingwistycznych, które trwały tylko dwa tygodnie, postanowiono je bezzwłocznie przetłumaczyć z niemieckiego po czym upowszechnić w nieocenzurowanej i jak najbliższej oryginałowi formie, światowej opinii publicznej. I oto zatem w streszczonej formie zeznania opisujące to, co ujrzał Heini Gruber pamiętnego poranka, kiedy wetknął głowę do wnętrza Audi na polsko niemieckiej granicy. Zeznania te zostały streszczone wyłącznie do elementów istotnych, to znaczy usunięto z nich wszystkie jego wynurzenia na temat tego co robił w wolnych chwilach z własnymi dziećmi własnymi rękoma, ponieważ mimo, iż to również są interesujące zagadnienia, nie mają jednak one żadnego związku z naszą historią, w której chodzi tylko i wyłącznie o to, co zaszło na słubickiej granicy. A zaszło co następuje. Celnik jak pamiętamy wetknął głowę i dłoń po dokumenty. Wtedy czas zwolnił swój bieg zatrzymując się nieomal w miejscu. Nieomal, ponieważ chociaż niezwykle wolno, jednak pełzł do przodu. Postaram się zatem, również do tego tempa dostosować i przybliżyć kolejność zdarzeń szczegółowo i dokładnie, sekunda po sekundzie, po to, aby maksymalnie umożliwić czytelnikowi wcielenie się w jego osobiste odczucia, efekty podświadome oraz przemyślenia. W sekundzie pierwszej zdarzyło się niewiele, ponieważ to były raczej suche, mimowolne obserwacje a nie właściwe wydarzenia. Obserwacje, aczkolwiek mimowolne, były jednak nie bez znaczenia. O ile policjantowi, bowiem rzucił się w oczy najpierw Józka uśmiech to celnikowi rzuciło się w oczy coś zupełnie odmiennego. Prawdopodobnie dlatego, ponieważ kiedy ten drugi zajrzał do auta Józek już się nie uśmiechał. Nie uśmiechał się natomiast, ponieważ po pierwszym uśmiechu, raz że policjant nie tak jak powinien zareagował czym nieco Józka zaniepokoił, a dwa, że jego szeroki uśmiech rozchylił nieco jego twarz na boki, a to z kolei spowodowało, że na kilka centymetrów oddaliły się jego policzki od siebie nawzajem. A to miało już bezpośrednie znaczenie na to co się później stało. Policzki, bowiem Józek miał jak wszystko odpowiednio duże. Duże zatem były również poruszające je mięśnie. Te ponieważ były duże były również odpowiednio silne. Z dużą więc mocą rozciągnęły skórę na jego twarzy w przeciwległe strony, co wywarło stosunkowo krzepki nacisk na podstawę czoła. U zbiegu tejże oraz jednocześnie u nasady nosa ulokował się Józkowi wągier pewnego poranka, kiedy ten rozdrapał był jakieś ukąszenie komara. Wągier ujawnił się co prawda kilka tygodni temu ale nie dość, że nie zamierzał Józkowi zejść, to dzień po dniu nieustannie rósł a rosnąc przepoczwarzył się z wolna w czyraka. Najpierw rósł do środka usiłując w fałdach skóry znaleźć dogodne miejsce dla korzenia, a kiedy dotarł do czaszki, poszamotał się przez chwilę przy niej na boki, po czym nie mając innego wyjścia zaczął rosnąc w drugą stronę. Z upływem dni powiększał się przybierając z wyglądu coś na kształt twardego roga. Najpierw niewielki, róg jednak szybko narastał zwiększając wkrótce do monstrualnych rozmiarów swoją kubaturę. Narastając zmieniał też kolor i nieustannie pulsował. U podstawy był bardzo intensywnie żółty, na zboczach przeważały fiolety a szczyt jak Mont Everest posiadał olśniewająco biały. Biel jednak w kilka dni zamieniła się w czarną, twardą skorupę, która aczkolwiek czarna, nadal błyszczała. Fioletowe zbocza nieco szybciej się rozjaśniły, by w końcu zostawić jedynie mocno sine dorzecze żyłek, które w miarę jak rozpościerająca się na rogu skóra się rozciągała, coraz bardziej się uwidaczniały. Kiedy róg urósł Józkowi na dobre cztery centymetry, jego zbocza niemal na wierzch wypchnęły wszystkie podskórne żyły tak, że celnik ujrzał na własne oczy jak spieniona krew z trudem się przez nie przeciska usiłując dostarczyć gdzieś pod górę cząstki tlenu. Wcześniej widywał takie rzeczy jedynie na kanale Discovery toteż zamarł bez ruchu, nie mogąc oderwać zafascynowanego spojrzenia od roga. Nie wiedział jednak, że uśmiech dla policjanta wywarł na wągra tak wielki nacisk, że ten z kolei ucisnął wprost z nieziemską siłą splot nerwowy umieszczony u Józka przez przewrotną naturę tuż pod nim, co z kolei na trwałe go uszkodziło i tym samym znieczuliło ten fragment jego twarzy, który rozpościerał się między brwiami a podstawą włosów. U zwykłych ludzi fragment ten jest stosunkowo ważny a nawet nosi nazwę czoła, jednak Józkowi nie sprawiło to aż takiego kłopotu, ponieważ on niemal nie był wyposażony w czoło, więc i straty miał niewielkie, jeśli nie liczyć pasa tkanki szerokiego na dwa milimetry w którym stracił zdolność odczuwania. W każdym bądź razie, miejscowe znieczulenie nie zmartwiło go w ogóle. Wręcz przeciwnie. Kiedy obumarł węzeł nerwowy Józek nawet się przez chwilę szczerze ucieszył, ponieważ niemal natychmiast przestało go tępawo pobolewać z miejsca gdzie miał roga. Ból, jaki od niego tygodniami promieniował nie był co prawda aż tak dokuczliwy, ponieważ zdążył się już z nim oswoić na dobre i już do niego najzwyczajniej przywykł, lecz jego nagły brak sprawił Józkowi odczuwalną i wyraźną ulgę w połączeniu z zaskoczeniem. I to właśnie ujrzał celnik w sekundzie pierwszej. W drugiej miały miejsce już pierwsze zdarzenia, ale spokojnie, do tego dojdziemy kiedy omówimy do końca i wyczerpująco wszystkie odczucia ulgi, jakie się u Józka pojawiły. Ten czując jak ból uchodzi w niebyt przez błogą chwilę ten fakt z radością kontemplował. Z kontemplacji wybiło go nagłe pytanie celnika o dokumenty. Pytanie, aczkolwiek zadane dwie sekundy temu, dopiero teraz do niego dotarło w związku z niewyjaśnionym do końca przez medycynę opóźnieniem, spowodowanym najprawdopodobniej przez zmuszone do korzystania z okrężnej drogi Józkowe neurony. Dla niego pytanie o dokumenty padło dopiero teraz. Odruchowo więc i machinalnie usiłował się cofnąć spłoszony zbliżającą się nagle ręką celnika. Drzwiczki Audi były jednak solidnie zamknięte a dłoń celnika w następnej chwili przestała go już płoszyć, ponieważ nienaturalnie zamarła wpół drogi. To na chwilę go uspokoiło i pozwoliło na nowo pozbierać rozbiegane myśli. Kiedy po kilku nieudanych próbach ułożenia odpowiedzi na zadane pytanie Józek niczego nie wykombinował, ponieważ nie miał pod ręką bunkra wraz z czasownikami, postanowił spróbować wypróbowanej metody, czyli mowy ciała. Uśmiechnął się po raz drugi, lecz ze względu na brak bólu zrobił to o wiele szerzej niż za pierwszym razem. Uśmiech powstawał przez całą trzecią sekundę a przez cały okres jego powstawania celnik czuł jak mu twardnieją jądra, łuszczy się naskórek i sztywnieją włosy. Reszta jego organizmu reagowała również rozmaicie. Dolna część ciała momentalnie mu zwiotczała i niechybnie by nasz celnik upadł, gdyby nie to, że górna połowa nie mniej prędko zesztywniała a najbardziej druga dłoń, która mimowolnie zacisnęła się na krawędzi dachu, który jeszcze w tej samej sekundzie poprzebijany został na wylot paznokciami, z czego Heini Gruber nawet nie zdawał sobie sprawy. Solidne oparcie jakie mu dały otwory w poszyciu zabezpieczyły go przed upadkiem, przynajmniej dopóki równie solidnie tkwiły w nich palce jego rozcapierzonej dłoni. Jego źrenice pod wpływem adrenaliny podwójnie się rozszerzyły, co sprawiło, że celnik już nic więcej nie uronił a nawet ujrzał więcej niż kiedykolwiek pragnął zobaczyć. Nie mógł jednak nic na to począć, ponieważ był i zwiotczały i zesztywniały, a zdolność do układania myśli odpłynęła w niebyt w jednej chwili zamieniając go w oszołomionego obserwatora niecodziennych zjawisk. A zjawiska w nieubłaganym tempie nadal zachodziły. Kiedy Józka usta rozchyliły się na maksymalną szerokość rozpoczęła swój bieg czwarta sekunda, chociaż Heini Gruber przysiągłby wówczas, że tkwi wewnątrz Audi przynajmniej już ze cztery lata. Kiedy usta już się rozchyliły celnik nie mniej rozszerzonymi nozdrzami wchłonął odór, który był porównywalny jedynie z tym jaki się wydobywa z gnijących w masowych mogiłach ciał pomordowanych ludzi. Fauna ewoluująca przy dziąsłach już nie wywarła na nim takiego wrażenia, ponieważ jego mózg przełączył się błyskawiczne na pierwszą fazę szoku zwiększając tym samym zakres rzeczy zdolnych do wytrzymania. Gdyby na tym cała historia się zakończyła, celnik prędzej czy później jakoś by doszedł do siebie, ale raczej później. Sprawy jednak dopiero zaczynały się rozwijać i nabierać tempa, bowiem to co dotychczas celnik zobaczył było jedynie niewinnym początkiem piątej sekundy. Pozbawione bólu, rozchylone daleko na boki policzki Józka wywarły wręcz potworny nacisk rozszerzonej skóry wprost na roga. W jej drugiej połowie ucisk na znieczulonego czyraka tak się nasilił, że chociaż Józek tego nawet nie poczuł, natychmiast nastąpiła gwałtowna erupcja. Najpierw od rogu oderwał się czarny czubek, który ze świstem przeleciał dwa centymetry od lewego ucha celnika, po czym wystrzelił przez okno na zewnątrz i pod koniec piątej sekundy uderzył z brzękiem w okienko stróżówki tłukąc w drobny mak podwójną szybę. Jeszcze zanim czubek dotarł do celu z wągra wystrzelił jego śladem strumień lepkiej, białej serpentyny zahaczając częściowo o głowę celnika. Chociaż jemu skojarzyło się to z nadepniętą gwałtownie tubką pasty do zębów, skojarzenie nie było zbytnio trafne, ponieważ nie produkuje się tubek z wylotem o grubości kciuka. Kiedy serpentyna opadła rozchlapując się z brzydkim klaśnięciem znacząc na biało tor swojego lotu, celnikowi kompletnie rozluźnił się żołądek ponieważ poczuł jej piżmowy, intensywny oraz przenikliwy zapach, który nie wiedzieć czemu skojarzył mu się z martwymi królikami. W tej najważniejszej, kluczowej dla sprawy sekundzie wydarzyło się jeszcze coś prócz erupcji wągra. Józek mianowicie skończył długotrwałą fazę wdechu i przystąpił do wymiany gazów. Celnik, poczuł jak w jednej chwili ogarnia go wilgotny opar o gnilno bagiennym zapachu i konsystencji waty szklanej, który wciska mu się do wnętrza organizmu wszystkimi możliwymi porami, z których znakomita część była już poprzednimi zdarzeniami solidnie rozszerzona. Mimowolnie poczuł, że siwieją mu wszystkie włosy na skołatanej głowie. Zdając sobie sprawę jak w jednej chwili uchodzi z niego cała zgromadzona chęć do życia, poważnie zwątpił w sens istnienia. Aby natychmiast nie zwymiotować odruchowo przymknęły mu się oczy, a mózg pośpiesznie wysłał do jego organizmu impuls o rozpoczęciu fazy drugiej w jaką przełączył stan początkowego szoku. Celnik tkwił tak przez całą szóstą sekundę, pragnąc już ich nigdy więcej nie otwierać. W siódmej jednak je otworzył słysząc jakieś podejrzane dźwięki. Otworzył je i natychmiast tego pożałował, ponieważ ujrzał na Józka głowie krater w który mógłby na płasko włożyć monetę pięciomarkową, pod warunkiem że byłoby to w czasach, kiedy naturalnie miał jeszcze monety pochodzące sprzed wymiany. Krater był przerażającej średnicy ale nie to było najgorsze. Gorsze były jego wiszące w strzępach krawędzie z których nadal się coś sączyło i skapywało ale i one nie były najgorsze. Gorsza była oleista ciecz jaka z krateru z szumem wypływała w miarę jak krater pulsował, lecz i ona nie była najgorsza. Gorszy był bowiem widok szerokiej rzeki, która płynęła blizną wzdłuż policzka, potem poprzez katarakty na Józkowym nosie, gdzie nawet przybierała na sile, po to by tuż pod nim zwolnić nieco swój bieg na chwilę, zanim obfitym wodospadem wpadała mu prosto do ust, po czym znikała gdzieś głęboko w gardzieli. Najgorsza była bowiem właśnie mroczna gardziel kończąca bieg rzeki, ponieważ celnikowi przez ten czas tak się już wzrok przyzwyczaił do ciemności, że nic w jej wnętrzu nie mogło umknąć jego uwagi. Nie umknęło więc również to, że Józek nawet nie zdawał sobie sprawy z istnienia płynącej rzeki i nadal się do niego uśmiechał błogo. Tego uśmiechu już ani celnik nie wytrzymał popuszczając nieco w spodnie, ani jego siwe włosy, które osunęły mu się po skroniach opadając razem z cebulkami prosto na podłogę samochodu. Kiedy Józek po nie sięgnął i garścią kłaków otarł sobie brodę mózg celnika na zawsze obumarł w jednej trzeciej, ponieważ przekroczone zostały obie fazy szoku. Wzywając na ratunek wszystkich germańskich bogów Heini Gruber zebrał wszelkie siły tkwiące jeszcze na dnie swojej duszy. Palec za palcem, z uporem Syzyfa, wyciągnął oporną dłoń z dachowych otworów. Potem przez całą ósmą sekundę zmuszał do posłuszeństwa swe obolałe ciało. Rozpoczął od szyi, która stawiała najmniejszy opór. Obrócił ją nieco. Potem podążyła za nią głowa, którą celnik jak na zwolnionym filmie obrócił w końcu w drugą stronę. Następnie było już z górki. Wydobył na zewnątrz dłoń i się do końca odwrócił co było wyczynem bo dokonał tego na nadal zdrętwiałych nogach. Nie widząc Józka po raz pierwszy od dziewięciu sekund, odzyskał siły na tyle by odskoczyć od samochodu. Wówczas lepiej się poczuł i nieco bardziej zebrał siły. Kiedy jednak znów go ujrzał w odbiciu jakie się pojawiło w nie wybitym oknie stróżówki ponownie zwątpił czy ucieczka w ogóle mu się kiedykolwiek uda. Zmusił powieki aby opadły, ponownie zebrał resztkę sił jaka w nim ocalała i odskoczył w bok, zupełnie na oślep skacząc obunóż, a kiedy odskoczył, ponownie poczuł przemożną i natychmiastową chęć oddania moczu. Ponownie więc odskoczył poruszając się jak paralityk. Kiedy oddalił się jeszcze o kilka skoków, dokładnie w dziesiątej sekundzie wreszcie utracił kontakt wzrokowy z obserwującym jego podskoki Józkiem i pozostałymi pasażerami samochodu. Resztką sił dowlókł się do szlabanu, uniósł go w górę i na tym kończą się jego zeznania. Sprawa ta miała w późniejszym okresie liczne reperkusje i następstwa, z których najważniejszymi z pewnością są badania kliniczne jakim poddano celnika za życia oraz szczegółowa tomografia komputerowa jego mózgu jaką przeprowadzono pośmiertnie we frankfurckim instytucie, któremu rodzina odsprzedała ciało. Na podstawie wyników tych badań profesor Klaus Zimmermann napisał w roku 2044 swój czwarty doktorat, a na podstawie jego doktoratu Światowa Organizacja Zdrowia na posiedzeniu nadzwyczajnym ONZ określiła przypadki ludzi za długo pochylających się nad otwartym kubłem na śmieci, nowym typem choroby, którą nazwano Syndromem Celnika i od razu zaczęto pisać z dużej litery. Pozwoliło to na zmniejszenie jedną ustawą, liczby nędzarzy na świecie o ponad jedną trzecią poprzez zaliczenie tej grupy jako chorych i przyznanie członkom komisji premii finansowych, adekwatnych do skali sukcesów w walce ze światową biedą. – Mutti. – jęknął celnik kiedy już udało mu się zdrętwiałą ręką otworzyć oporny szlaban. – I po łyżwie wam chłopaki w plecy. – mruknął Chlewik zapuszczając silnik. – I co? Nie było aż tak źle, prawda? – zapytał pozostałych, kiedy już minęli celnika robiącego z dziwną miną kokardki nogami. – To dziwne. Nie chcieli sobie nawet zielonej karty oblukać. – zauważył Kretyn. – Ciekawe dlaczego? Otworzył schowek na rękawiczki i wrzucił z powrotem na swoje miejsce wszystkie papiery, polisy i ubezpieczenia do jakich wcześniej się w nim dokopał. – Stosunki polsko niemieckie weszły w fazę ocieplenia. – stwierdził kierowca. – Hę? – Wczoraj w wiadomościach Miler o tym gadał, ech. – westchnął Chlewik czując że ma nos czymś zapchany. Słysząc podejrzane sapnięcia Kretyn odwrócił się w jego stronę. Dostrzegł jak ten otwiera boczną szybę, wychyla się na zewnątrz i zatykając palcem jedno nozdrze opróżnia jednym silnym strzałem nos z olbrzymiej, zielonek kijanki prosto na ulicę. – Od razu lepiej. – stwierdził Chlewik, kiedy było już po wszystkim. – Co konkretnie gadał? – zapytał Kretyn kierowcę kiedy zrozumiał już skąd się wziął u niego ten przydomek. – No, mówił tego... że Polska wciągnęła od szkopów stare czołgi i jakieś tam samoloty i teraz nasze narody to są przyjaciele. – Patrzcie ludzie, świat się zmienia. – stwierdził filozoficznie Kretyn. – I to na naszych oczach cuda się normalnie dzieją. Otworzył sobie colę. Podał również jedną Chlewikowi i go spytał. – Coś jeszcze w odbiorniku Miler gadał? – Najpierw, prawie się pocałował z tym ich Gunterem, a potem znowu gadał, że to przełom, że polscy piloci w końcu będą mieli na czym latać i takie tam pierogi, ale najbardziej cieszył się, że dostaliśmy ten sprzęt zupełnie za darmochę. – Polscy piloci więcej by sobie polatali na symulatorach w wesołym miasteczku. – stwierdził Kretyn popijając coli. – Ale Miler musiałby im dać na żeton. – zauważył Chlewik. – Dlaczego tak myślisz? – Ponieważ do odremontowania tego złomu Niemcy już nie mieli ani sił, ani zdrowia ani kasy. Za dużo szmalu wtopili w enerdówek. Ten milerowy sprzęt to są same wraki nadające się wyłącznie do remontu kapitalnego. – Miler o tym nic nie mówił. – Telewizor zatem cię okłamał. Przerzuć się w końcu na internet i poczytaj komentarze na onecie. Nie dość że się czegoś prawdziwego dowiesz, to jeszcze się uśmiejesz. Ciekawe tylko, czy za te trzydziestoletnie złomy skarb państwa wyszarpie chociaż cło od wojskowych? – wtrącił Kretyn i po chwili dodał. – Od normalnych ludzi to niemiłosiernie ciągną skurwysyny za byle samochód mówiąc, że to towar luksusowy. – To prawda. – zgodził się z nim Chlewik. – Właśnie dlatego szwagier przestał wózki targać na lawecie. – Co takiego? To Bronek już aut nie sprowadza? – dla Kretyna była to prawdziwa nowość. – Kurwa, no to autentyczna szkoda chłopie, bo chciałem na jesień zajrzeć i coś zamówić u człowieka. Ten co miałem się rozsypał pierdolony... – Przywozi nadal, ale obecnie tylko kradzione. Jedynie normalnych sprowadzać już się nie opłaca bo cło jest zajebiste. – Przecież już od roku nie ma cła w ogóle. – Bo teraz inaczej się nazywa. Akcyza znaczy, ale nadal jest po chuju. Chodzi o to, że wozy nadal są, więc możesz u niego coś zamówić, jeśli masz ochotę. I to nawet taniej niż wtedy, kiedy Bronek jeszcze w jakieś cła się wygłupiał. – Kradzione? No to nie wiem... – Kretyn się zawahał. – Z papierami człowieku, i zawodowo przeszczepionymi numerami na podwoziu. Wykonane lepiej jak w fabryce. W ogóle Bronek to jest już światowy gość, zainwestował w nowoczesne technologie, normalnie nie poznałbyś człowieka i całą rejestrację w Polsce bierze wspaniałomyślnie na siebie, bowiem hojny jest z natury. Tym się nie martw bo to już dwudziesty pierwszy wiek. W tym swoim internecie możesz wybrać sobie kolor, obejrzeć tak, że prawie he, he, wóz przymierzyć a jak już się na detale z tapicerką włącznie zdecydujesz, wysyłasz do Bronka maila z zamówieniem. Ot i wszystko. Fajna sprawa wyjść z ciekawą ofertą do klienta, nie? Żadnych przedpłat i jakiś podejrzanych machinacji. U Bronka liczy się przede wszystkim zaufanie do klienta i jego pozytywna sytuacja finansowa. – Żadnych przedpłat? – Stuprocentowa uczciwość. Płacisz tylko, jeśli otrzymujesz to co chciałeś i to pod warunkiem, że ci się ogólnie wóz podoba. – O, to robi się interesujące. Jeśli tylko jeszcze te papiery...? – Co prawda Bronek strasznie nie lubi sytuacji, kiedy ktoś w trakcie albo po się rozmyśli, ale dlatego niezwykle ważne jest ustalić wszystkie szczegóły z góry. Wtedy nawet Bronek nie mógłby się rozgniewać, nie wspominając o Bronkowych Rosjanach. – No... ja nie chcę go rozgniewać, a tym bardziej jego Rosjan. – Właściwie to Czeczeni ale to nieważne, ponieważ, jeśli jesteś człowiekiem konkretnym, takim który wie czego chce, nie ma nawet mowy żeby Bronek się rozgniewał. Znasz go, nie? To przecież zawsze był pogodny człowiek. A teraz jeszcze bardziej się wypogodził bo jest już po rozwodzie i spławił gdzieś daleko swoją byłą razem z bachorami. Posłuchaj dalej, bo będzie jeszcze bardziej kolorowo. U niego nie ma sztywnych cen w ogóle, ponieważ Bronek jak mało kto na tym kapitalistycznym świecie, serce nadal ma gołębie. Wrażliwy jest na niepokojące wahania kursów na światowych giełdach, rosnące koszty paliw oraz wydobycia, on rozumie pogmatwaną sytuację na Bliskim Wschodzie oraz globalną inflację, która podstępnie jak grzyb za Józka szafą ciągle narasta w podejrzanie szybkim tempie. A poza tym wszystkie auta są teraz nawet nie zadrapane, a wcześniej były to tylko mniej lub bardziej ale walnięte, głównie z przodu wraki. Sam najlepiej zresztą wiesz jak to kiedyś z nimi było. A to komuś nagle wyjebała poduszka, prosto w pysk powietrzna, zupełnie bez powodu, a to odleciały kółka na zakręcie bo półośki ktoś tam w pośpiechu kiedyś nie dospawał jak należy, a to autko rozjechało się na rozwidleniu w obie strony bo ktoś postanowił wypróbować abeesy i była przygoda. Tak to właśnie było z powypadkowymi. Teraz są zupełnie inne czasy. Inne standardy, więc i inne wymagania. No powiedz sam, czym się ostatnio bujałeś? – Fiatem... – Zapomnij. Kurwa, kto dziś kupuje Fiaty? To się samo rozsypuje jeszcze na gwarancji, bo jest zaprojektowane dla małych Murzynków oraz emerytów, może i niezamożnych ale z wolnym czasem i smykałką do majsterkowania. Świat poszedł do przodu, Kretyn i Fiatem już nikt nie jeździ. Nikt powiadam. A ze światem poszedł Bronek. Wszystkie wozy Bronka spełniają normy Unii i aha, bym nie wspomniał, w zestawie mają zupełnie gratisową klimę a w bagażniku bułgarską tirówkę opłaconą z góry na dwie doby, więc dwa koła już na starcie masz w kieszeni oszczędzone. Chwytasz te subtelne różnice wyznaczające nowy stosunek jakości do ceny oraz naturalnie dostawę pod dom klienta? – Słysząc to zastanawiam się dlaczego Miler nie kupił u Bronka? – spytał Kretyn. – Kto wie? Może Miler nie umie internetu. – odparł Chlewik. – Zresztą sam wiesz, Miler kupił od szkopów ten sprzęt za darmo. Za darmo, kumasz? Tego to nawet hojny Bronek nie przebije, bo ma na utrzymaniu kilka górskich wiosek w Czeczenii, podobno non stop odciętych od świata. A poza tym oficjalnie sponsoruje i to nie medialnie, bułgarską turystykę, ZMIANĘ... – Jaką zmianę? – Związek Młodych Inicjatywnych Ale Niezmotoryzowanych Automobilistów No wiesz, kształcenie młodych kadr. – Rozumiem. – I w związku z tymi poważnymi wydatkami nie bawi się w Owsiaki. Poza tym, jak mówiłem Bronek to prawdziwy humanista, nie handluje bronią. Prawie. A poza tym, że to nie jest jego podstawowa branża, do przetargu nawet nie startował, ponieważ on ma wyłącznie pojazdy na chodzie a to Milera przecież nie interesowało. – Też racja. – Po cholerę coś takiego dla pilotów, kiedy są wesołe miasteczka i wystarczy żeton? – stwierdził Chlewik i po sekundzie spytał. – No to jak będzie? – Pomyślę. – Pomyśl. Się zastanów. I najlepiej szybko bo u Bronka mam prowizję a mój komornik coraz bardziej się niecierpliwi a ja nie chcę wchodzić do końca życia do własnego domu od sąsiadów po balkonach. Wiesz, to ósme piętro... – Jak pomyślnie załatwimy naszą sprawę, będziesz miał tę, swoją prowizję. – Na pewno? – Na pewno. – No to grabcia, chłopie. – Pod warunkiem, że nie nałgałeś z darmowymi tirówkami i tym internetem. – Jest jak mówię. U Bronka nie ma lipy. Wchodzisz na www.autodiebsztal.org, tam logujesz się na hasło które ja ci w międzyczasie podam, potem wybierasz pojazd i już się w życiu nie męczysz jak my teraz w tym klasycznym złomie. Tylko zamiast tego włączasz sobie chłopie klimę i mkniesz przez Europę a tobie nawet w upał wieje w mordę komfortowym chłodem. Obok ciebie komfortowo mrozi się tirówka ubrana tylko w wysokie obcasy, a ty nic nie musisz robić. Nic, kompletnie nic. Ty tylko łokietek bach na szybę, cygaro cyk w uśmiechnięty ryj, muzę jednym paluchem puszczasz z cidika, a to ona... – Dobra. Już się nie męcz, bo się zdecydowałem. – Niech zgadnę, tirówka przeważyła? – zgadywał Chlewik. – Tak. – Wiedziałem. To zawsze działa najlepiej. Ale czy wyobraziłeś sobie to wszystko, czy aby na pewno dokładnie? Takie maniunie, mrożone, bułgarskie sutki...? – Jak zaraz z tym nie skończysz to się rozmyślę. – zagroził mu Kretyn. – Dobra, dobra, wyluzuj, ok? Po pokonaniu miejskich korków, Kretyn skierował Audi w stronę autostrady. Jak tylko wydostał się na nią, auto pomknęło w stronę Berlina z Józkiem drzemiącym na tylnych siedzeniach. * * * Autostrada Frankfurt/O – Berlin, Niemcy – Dobra. To tutaj. – stwierdził Imię porównując cyfry ze słupka kilometrowego z danymi znajdującymi się w poradniku. – Jesteś pewien? – spytał go Ned rozglądając się z wahaniem. – To puste zadupie. – Za trzydzieści siedem minut nasi ludzie będą dokładnie w tym miejscu. – No nie wiem. – Bert również się zawahał. – Stąd niczego nie widać. Nadjadą ze wschodu? – Tak. – Przez ten zakręt możemy ich nie zauważyć. – zaniepokoił się Ned. – Może lepiej wyjdźmy im naprzeciw? Wtedy na pewno nas nie miną, co? – Jak chcecie to idźcie. – stwierdził Imię. – Ja poczekam jednak tutaj. Bert z Nedem zabrali torbę i poszli. Kiedy minęli z wolna zakręt zniknęli Imieniu z oczu. Ten siedząc na barierce czekał cierpliwie. – Mogliśmy zostawić te koło u niego. – westchnął Ned dźwigając torbę. – Chcesz to wróć do niego i ją zostaw. – zaproponował Bert w odpowiedzi. – Teraz mi to mówisz? Kiedy odeszliśmy z kilometr od niego? – Wcześniej nie pytałeś. – Wiesz co mnie zastanawia, Bert? – dodał Ned postękując pod ciężarem torby. – Co? – Nie odniosłeś wrażenia, że ci czasowcy są jakoś za silni? – Co masz na myśli? – No wiesz, my jesteśmy wyćwiczeni, wytrenowani sporo ponad przeciętną a w konfrontacji z czasowcami i tak wypadamy normalnie jak cherlaki. Pamiętasz tego byka z żandarmerii, którego wrzuciliśmy w orzeźwiacza? – Pamiętam. – Przecież to był kawał chłopa, zmodyfikowany i w ogóle, nie? – To prawda. – No ale mimo to spokojnie daliśmy mu we dwójkę radę. – Działaliśmy z zaskoczenia. – Wiem, ale mimo wszystko udało nam się go pokonać, prawda? – Prawda. – A z tymi tutaj ni cholery. Pamiętasz na przykład Otta? – Jak cholera. – Ten koleś, chociaż mniejszy od najmniejszego z żandarmów rozłożył nas jak małe dzieci. I tego właśnie kurwa nie rozumiem. – Ja też. – przyznał Bert. – To ciekawe. – Czasowcy są silniejsi, ponieważ mają inną od nas dietę. – odezwał się w translatorach głos Imienia. – Skąd to wiesz? – zapytał go Ned. – Jesteś pewien, że to kwestia żarcia? – Oczywiście. W przeciwieństwie do ciebie zaglądam czasami do poradnika i w przypadku Otta nawet nie stawiałem niepotrzebnie oporu, bo to i tak byłoby na nic. – Więc co jeszcze tam ciekawego wyczytałeś? – Oni jedzą mięso przy każdej okazji. Jeśli mają sposobność, nawet trzy razy dziennie. Stąd ich siła. Ale w porównaniu do czasowców jeszcze sprzed tysiąca lat oni również wyglądają jak cherlaki. – Dlaczego? – Bo ci najdawniejsi niemal wyłącznie mięso jadali, czasem surowe i... – Uwaga, nasi czasowcy chyba jadą! – przerwał mu Ned robiąc w oczach powiększenie. Chociaż powietrze nad autostradą drgało nagrzane promieniami słońca, kiedy się skoncentrowali wyraźnie dostrzegli kilka kilometrów wcześniej nadjeżdżające Audi. – Trochę zapierdalają. – rzucił Ned widząc odczyt z prędkościomierza. – Wiesz jak ich zatrzymać? – zapytał Berta. – Wiem. Bert podszedł do krawędzi drogi, wyciągnął rękę i biorąc wzór z animacji, jaka pod hasłem autostop widniała w terenowym poradniku, zamachał energicznie kciukiem kilkanaście razy. Wówczas Audi zjechało jedną stroną na pobocze i nadjechało tak jakby go chciało rozjechać. W ostatniej chwili jednak o włos go wyminęło i nawet nie zwalniając odjechało dalej. W chwili kiedy wóz ich mijał poprzez boczne szyby ujrzeli kilka wyprostowanych w swoją stronę palców oraz roześmiane twarze. – Znajdź sobie jakiś arbeit, chuju! – na zakończenie translator Berta przetłumaczył zdanie rzucone z samochodu w jego stronę. Bert zdziwiony, że auto się nie zatrzymało, bo przecież nawiązał kontakt wzrokowy z pasażerami, dał głośny wyraz swojemu rozczarowaniu. – Widzieli nas ale wcale się nie zatrzymali. Co robimy, bo ja już nic z tego nie rozumiem? – Ja się tym zajmę. – odparł mu w Imię w translatorze. Popatrzyli jak Audi znika za zakrętem, po czym zabrali torbę i z wolna ruszyli w tamtą stronę. * * * Kiedy samochód minął siedzącego na barierce, rozległ się trzask i na wszystkie strony rozleciała się tylna opona. Samochód zwolnił i zaczął zjeżdżać na pobocze. Nazwisko poczekał aż Audi go na dobre wyminie, po czym wstał z barierki i udał się na środek pasa ruchu. Tam wykopał daleko na pobocze kilka rozłożonych w poprzek nawierzchni kolców, które wcześniej przygotował. Tymczasem w samochodzie Chlewik zaklął, opanował kierownicę i tym samym wóz, który ściągał na prawo, po czym zwalniając zjechał ostatecznie pięćset metrów dalej na pobocze. Wówczas wysiadł, obszedł samochód i podszedł do zniszczonego koła. – No tylko popatrz, kurwatka! – rzucił do Kretyna, który w międzyczasie dołączył do niego i też patrzał smętnym wzrokiem w rozerwane koło. – Wczoraj dałem całkiem nowe laczki no i spójrz co się stało. – Widzę. – Kurwa. – No chuj, nie ma co tak dumać. – stwierdził Kretyn. – Otwieraj bagażnik. Chlewik podszedł do bagażnika, wyjął z niego klucz do kół, lewarek i wręczył je Kretynowi. Ten bez zbędnych słów zabrał się do pracy wyganiając wcześniej Józka z wnętrza samochodu. Ten wysiadł, ziewnął, podrapał się w krocze i odszedł odlać się w przydrożne krzaki. Po minucie, kiedy koło było już niemal do końca zdemontowane podszedł do niego Imię. – Może w czymś pomóc? – zapytał. – Spadaj, koleś. – padło w odpowiedzi. Imię wzruszył ramionami, po czym przysiadł sobie na barierce obserwując przebieg naprawy. – Dobra. – powiedział Kretyn do Chlewika, kiedy skończył zdejmować koło. – Dawaj zapasowe. – Słuchaj... to może być problem. – ten odparł z wahaniem znad bagażnika. – Jaki problem? Nie masz zapasówki? – zgadywał Kretyn. – Mam. – ten go uspokoił. – Tylko no wiesz, koło jest tego... trochę zapakowane. – Jak to kurwa, jest zapakowane? – No napierdolone jest papierosami. – Chuj z tym, dawaj je. – Nie ma mowy. – Dlaczego? – Stary, to czternaście sztang goldenów. Mam ponieść dodatkowe straty? – Jakie straty? Nic się im nie stanie. Pojedziesz ostrożnie. – Rozpierdolą się. – Skąd to możesz wiedzieć? Widzisz? – zapytał waląc pięścią w koło zapasowe, które w międzyczasie wyjęte zostało z bagażnika. – Jest porządnie napompowane. Fajkom więc nic nie będzie. – Rozpierdolą się na mączkę. Już kiedyś próbowałem przejeżdżać granicę na zapakowanych kołach i wiem, że fajki nie wytrzymują tego. Nawet jak się jedzie dziesięć na godzinę. – Kurwa, to po chuj w ogóle pakowałeś koło zapasowe? Przecież jedziemy w innej sprawie. – Rutyna gościu, rutyna. Miałem jechać do szkopów na pusto? To byłby grzech człowieku i gdybym tak zrobił, na pewno fart by mnie opuścił. – Kurwa, no i co teraz? – zapytał go Kretyn kopiąc w zadumie w koło zapasowe. Józek podszedł i je sobie wziął do zabawy. – Może mogę pomóc? – ponownie zwrócił się do nich Imię. – Odwal się koleś, dobra? – Dobra, nie ma sprawy. – ten odparł i się odwalił odwracając głowę. Patrząc w stronę zakrętu wypatrywał cierpliwie partnerów. Po trwającym blisko minutę przygnębieniu, Kretyn rzucił do Chlewika. – Chyba mam pomysł. – Jaki? Ten w odpowiedzi spojrzał wymownie na bawiącego się kołem Józka. – Dlaczego mu się tak przyglądasz? – zapytał go Chlewik. – Wiesz, co sobie pomyślałem? – Co? – Może by tak Józek, te koło... tego. – Co, tego? – No może by tak zdjął tę, jebaną oponę. Silny jest, tak? – No tak. – No to jak ją zdejmie, wtedy wyciągniesz ze środka te swoje jebane goldeny i będziemy mogli koła użyć. – Wiesz, to jest nawet jakaś myśl. Poczekaj, pogadam z bratem. – odparł Chlewik po czym podszedł do Józka odbijającego sobie na poboczu koło zapasowe jak piłeczkę tenisową. Rozmowa była trudna, długa i przepełniona wymowną gestykulacją, lecz już po kwadransie Józek pojął o co chodzi i wziął się do roboty. Najpierw usiadł sobie wygodnie po turecku zapierając się plecami o bok samochodu. Stopy mocno zaparł o barierkę na poboczu, po czym położył koło zapasowe między nogami ściskając je jak w imadle kolanami. Chwilę się w nie intensywnie wpatrywał, a kiedy już myśleli że usnął, ten znienacka chwycił je palcami tuż przy feldze wpychając pod nią swe pazury, po czym stęknął napinając wszystkie mięśnie twarzy, w tym nawet te nieznane medycynie i zerwał oponę z felgi jednym gwałtownym ruchem. Kolejne wypadki potoczyły się w szalonym tempie. Najpierw spod opony z sykiem wystrzeliło sprężone powietrze, a zaraz potem strumień paczek z papierosami, które niekończącą się serią uderzać zaczęły ze straszliwie szybkim stukotem prosto w Józka głowę. Wszyscy wstrzymali oddech zamykając z rezygnacją oczy, ponieważ tak intensywnego bombardowania nie mógłby przeżyć żaden człowiek. Kiedy syk i stukotanie ucichły po kilkunastu sekundach, z wolna je otworzyli zaniepokojeni chrapliwymi odgłosami jakie dobiegały z miejsca w którym siedział Józek. Przygotowani byli na najgorsze ale tego co ujrzeli nikt się nie spodziewał. Te odgłosy to był Józka śmiech. I chociaż można byłoby o nim wszystko powiedzieć, nie był to śmiech zaraźliwy ze względu na tragiczną nutę jaka śmiech poprzedzała. Józek doprawdy śmiał się do rozpuku i to z ustami pełnymi paczek papierosów. – Cóż, naprawdę są na świecie rzeczy, które nie śniły się nawet studentom filozofii. – westchnął z ulgą Kretyn. Chlewik podszedł i starannie pozbierał porozrzucane wokół samochodu paczki papierosów. Poukładał je w torbie, wrzucił ją do bagażnika i podszedł do przywołującego go skinieniem głowy Kretyna. – Co znowu? – Słuchaj, to może by... – Co? – Teraz, kiedy fajek w środku nie ma, Józek założyłby z powrotem oponę? – Założył? – Nie widziałem w bagażniku żebyś miał jakieś łyżki do opon. – wyjaśnił Kretyn i dodał. – I jak już założy, tego... jak by tu powiedzieć, z deka ją nadmuchał, bo przecież pompki, kurwa też nie wziąłeś na drogę. – Józek! – Chlewik przywołał brata. – Eee? – Podejdź tutaj. – ten odezwał się spokojnym tonem, a kiedy ten posłusznie podszedł jeszcze sobie chichocząc pod nosem, dodał obejmując go ramieniem. – Słuchaj, jest taka sprawa... Józek wysłuchał i ponownie usiadł po turecku. Jego wyczyny obserwowali również Ned z Bertem, którzy zdążyli w międzyczasie podejść i przysiąść się do Imienia. Kiedy jeszcze się zbliżali znali przebieg zdarzeń z translatorów, którymi Imię im je transmitował. Józek chwycił oponę i z zamiarem założenia jej na felgę naciągnął ją mocno na boki tuż przy wewnętrznej krawędzi. Opona się naciągnęła i z nieprzyjemnym dźwiękiem rozpruła na większej połowie obwodu aż wystawać z niej zaczęły stalowe druty i poszarpane kawałki gumy. – Nie wierzę własnym oczom! Kurwa mać! – wykrzyknął Kretyn. – Nie denerwuj się. – próbował go uspokoić Chlewik. – Kurwa, twój braciszek właśnie gołymi rękami podarł mi zimowego Michelina! No to jak mam się nie wkurwiać, grzecznie pytam? – Coś się wymyśli. – Co, kurwa? Będziemy zapierdalać na felgach? – Może to mogłoby wam pomóc? – odezwał się Ned rzucając im pod nogi torbę z kołem. Kretyn nachylił się i z wyrazem najwyższego niedowierzania na twarzy wyciągnął z niej koło. Następnie przykucnął i przymierzył je do bębna hamulcowego. – Popatrz Chlewik, kurwa nawet rozstaw śrub pasuje. Ten podszedł, sprawdził że tak jest w istocie i rzucił do nich podejrzliwie. – Skąd je macie? – Dostaliśmy na drogę. – odparł Imię. – Kto kurwa daje autostopowiczom koła? – Możesz nie uwierzyć, ale są tacy ludzie. – odparł Ned. – Ile za nie chcecie? – Podwieziecie nas i będzie dobrze. – A co, jak nie jedziemy w tę samą stronę? – Jedziemy. – Wątpię. – rzucił Chlewik. – My jedziemy...? – spojrzał na Kretyna. – My też do miejscowości Herscheid. – Skąd do licha....? – zaczął Kretyn. – Przysłał was Lucek? – Nie znamy nikogo o takim imieniu. – Więc po co jedziecie do Herscheid? – Mamy sprawę do załatwienia. – Jaką sprawę? Zresztą nieważne. Dowieziemy was do Herscheid i wysiadacie jak tylko miniemy tablicę z nazwą miejscowości, pasuje? – Jak najbardziej. – Będziecie musieli się jakoś pomieścić z tyłu. – Załatwione. Wrzucili swoje plecaki do bagażnika. Kretyn założył koło, a kiedy się już z tym uporał, wszyscy z trudem się do środka zapakowali i Audi wyruszyło w dalszą drogę. – Wytrzymały ten twój samochód. – rzucił Bert do kierowcy w pewnej chwili. – Co masz na myśli? – Sześć osób w nim siedzi, niektóre naprawdę duże, a nie widać w ogóle żeby pojazd był przeciążony. – wyjaśnił konsultując stan faktyczny z opisem takiego samego Audi jaki znalazł w poradniku. W odpowiedzi Kretyn wyjaśnił mu swoje zmiany konstrukcyjne, do których zastosował sprężyny od fadromy. * * * Godzinę później dojeżdżali do Berlina. – Zjedziemy na chwilkę do centrum. – oznajmił pasażerom Chlewik. Wypluł niedopałek za okno i skierował Audi w stronę zjazdu z autostrady. – Po chuj jedziemy do centrum, człowieku? – zapytał go Kretyn. – Trzeba załatać rozjebane koło i przy okazji pogonić fajki Wietnamcom na Charlottenburgu. – Czy to konieczne? – zapytał go Imię. – To sens istnienia. – odparł kierowca. – Jestem szanującym się przemytnikiem i nie będę bujał się po całych szkopach z bagażnikiem pełnym trefnego towaru. Muszę to zgonić i to raz dwa, ok? Potem pojedziemy dalej i w pierwszym lepszym warsztacie naprawimy koło. – Jak sobie wolisz. Mam tylko nadzieję, że to nas nie spowolni. – Spowolni, człowieku? To będzie szybki wjazd i wyjazd. Te parę minut spoko potem nadrobimy bo w zachodnich szkopach nie ma ograniczeń, więc depniemy sprawiedliwie. O kurwa...! – kierowca urwał nerwowo. – Co jest? – rzucił Imię. – Stoją na blokadzie, te zielone chuje. Rzeczywiście tuż za zjazdem z autostrady policjant z lizakiem wyrywkowo brał auta do kontroli. – Kurwa, no to mamy przejebane. – biadolił kierowca. – Myślałem, że jesteś optymistą, człowieku. – rzucił do niego Kretyn. – Bo jestem. – Więc bez paniki. – Nie panikuję ale wiem niestety, kiedy jest naprawdę chujowo. A jest tak właśnie teraz. – Daj spokój z tym krakaniem. Zobacz, nie biorą nawet co dziesiątego samochodu do kontroli i być może wcale nas nie zatrzymają. – rzucił Kretyn. – Zatrzymają właśnie nas. – odparł mu Chlewik. – To łapanka na szlugi. – Skąd możesz takie rzeczy wiedzieć? Zajmujesz się telepatią? – Ponieważ ściągają do kontroli, jedynie auta na polskich blachach. Nie widzisz? – Rzeczywiście, kurwa. – przyznał Kretyn. – I co teraz? – Hm, przenocujemy w areszcie a rano nas wypuszczą, dając w rąsię kwitung i jakąś grzywienkę, którą się i tak rozłoży na przyjazne człowiekowi nieoprocentowane raty... – Chlewik zaczął mu wyjaśniać procedurę. – To nie wchodzi w rachubę. – przerwał mu Ned. – Może wam się nigdzie nie śpieszy i macie czas na areszty, ale my musimy być na miejscu jeszcze przed nocą. – No to co mam zrobić, cwaniaku? – zapytał go kierowca cierpko. – Za minutę nas zgarną, do tyłu jechać się nie da bo to pod prąd i korek po chuju, na boki też, bo barierki za wysokie, więc jeśli nie wyrosną nam natychmiast skrzydełka to i tak nas mają. Nie rozumiesz tego? – Niekoniecznie. – rzucił Ned i zapytał wskazując policjanta. – Widzisz tego młotka z lizakiem? – Widzę go kurwa coraz doskonalej. – On tylko ściąga auta na pobocze. Kontrolują inni. – Co z tego? – Jeśli się okaże, że masz słuszność z tymi tablicami i zielony każe zjechać, po prostu zjedź. – Ty to masz głowę, chłopie. – z podziwem odezwał się Kretyn odwracając do tyłu. Ned zignorował go i dodał do Chlewika. – Skiń mu uprzejmie głową i zjedź tuż obok niego. Kiedy go miniesz, przerwij dalsze zjeżdżanie i pozostań na prawym pasie. Jeśli się nie obejrzy za siebie, a póki co za nikim nasz młotek jeszcze się nie oglądał, pojedziesz dalej prosto jak gdyby nigdy nic. Taki jest mój plan i co ty na to? – Ok. Kiedy podjechali na kilkanaście metrów do policjanta, ten podbiegł i niemal wskoczył im pod maskę ze swoim lizakiem. Tak jak przewidział kierowca, rzucił okiem na tablice po czym kazał im zjechać z lewego pasa na pobocze. Chlewik podjechał do niego udając, że nie rozumie. Potem udał nagłe zrozumienie więc uśmiechnął się kiwając głową, po czym włączył posłusznie kierunkowskaz i rozpoczął zjeżdżanie. W chwili, kiedy minęli policjanta znajdowali się już na środkowym pasie. – Dobra, nie patrzy. – zakomunikował kierowcy odwrócony do tyłu Kretyn. Chlewik wyłączył kierunkowskaz, odrobinę dodał gazu i błyskawicznie wskoczył za jadącego prawym pasem tira, który całkowicie zasłonił ich wóz przed wzrokiem kontrolerów stojących na poboczu. Jak się z nim zrównał, zwolnił do jego tempa pragnąc pod jego osłoną przejechać blokadę. – O kurwa, to działa. – ucieszył się kierowca, kiedy minęli już połowę zamienionej w obszar kontroli zatoczki z alarmowym telefonem. W tej samej chwili zza tira wybiegł kolejny policjant w odblaskowym ubranku. Podniósł lizaka z napisem halt i trzymając się za lusterko boczne odprowadził osobiście Audi na pobocze. – Chyba już przerabiali takie numery. – westchnął Kretyn z żalem. – Czy mamy jakiś plan B? – rzucił z rezygnacją Chlewik dojeżdżając już do zatoczki. – Zjedź całkiem na bok i daj całą naprzód po chodniku. – Ned wskazał mu chodnik oczami. – Zgłupiałeś? – Rób co mówię, do cholery! – Kurwa, złapią nas nawet na piechotę, gościu. Nie widzisz jaki z przodu powstał pierdolony korek? Tu się kończy autostrada i zaczyna miasto, kumasz? Nie ujedziemy nawet trzystu metrów po tej ulicy ani tym bardziej chodniku. Sorry, próbowałem ale się nie dało. Czasem trzeba przegrać, więc przegrajmy z twarzą, dobra? Jutro nas wypuszczą i świat się nie zawali, ale jeśli będziemy spierdalać po chodnikach, nie wypuszczą nas do Sylwestra następnego roku... – Kto mówił o chodniku? – przerwał mu Ned. – Przejeżdżasz ten pierdolony chodnik, przejście dla pieszych, przystanek i tamte tory. Potem wjeżdżasz na pas powrotny i dajesz gaz z powrotem na autostradę. – Nie słuchaj go, Chlewik. – wtrącił się do rozmowy Kretyn. – To szaleństwo. Takim rzęchem w życiu nie zwiejemy policyjnym radiowozom. – Zamknij się, Kretyn. – Chlewik już zrozumiał plan Neda. – Nikt nie mówi o rajdowym uciekaniu i pościgach. – Jak to? – ten zapytał tonem kompletnie już zdezorientowanym. – Oni w przeciwieństwie od nas nie przejadą tych pierdolonych torów. A jest tak, ponieważ wątpię by ich wozy miały sprężyny od fadromy. – wyjaśnił kierowca. Jeszcze to mówiąc, Chlewik wcisnął palcem centralny zamek, po czym zakręcił kierownicą z całej siły w prawo. Policjant momentalnie się domyślił co zamierza i odskakując od samochodu zaalarmował pozostałych swą krótkofalówką niemal zatapiając ją w potokach śliny. Zanim im zniknął z oczu dostrzegli jeszcze jak zmienia mu się wyraz twarzy, która najpierw przedstawiała człowieka, który wygrał na loterii co najmniej zestaw centralnego ogrzewania, a sekundę później człowieka, który wrócił do domu po dwunastu nadgodzinach pracy przy kopaniu grobów. W jednej chwili ożyły dwie furgonetki Mercedesa i trzy osobowe Volkswageny. W powietrze poszedł pisk opon, odgłos policyjnych syren oraz kłęby niebieskiego dymu. Gdzieś z tyłu dobiegły odgłosy niewielkiej stłuczki, kiedy zjeżdżające z autostrady samochody usiłowały zrobić miejsce radiowozom. Chlewik nie oglądając się za siebie pokonał krawężnik, pas zieleni, po czym spędzając z trawnika srającego psa i jego właściciela, nabrał rozpędu i staranował wystające na dwadzieścia kilka centymetrów torowisko tramwajowe. Audi aż się ugiął, kiedy na szczyty szyn wjechały przednie koła. Kiedy samochód się od szyny odbił, cały przód wzniósł się niemal pionowo w górę. Wtedy na torowisko wjechały tylne koła. Wóz, pchnięty jakby kopniakiem olbrzyma cały wyskoczył w powietrze rycząc silnikiem, po czym przeleciał tuż ponad następnymi torami i opadł ciężko po drugiej stronie przeszkody. Opadając odbił się na dobre pół metra od ziemi i ponownie opadł sypiąc iskrami spod silnika. Uderzenie było tak silne, że z rozwalonej miski chlusnął na boki olej oraz odpadły od kół wszystkie kołpaki. Chlewik z trudem opanował kierownicę, uspokoił Józka który w międzyczasie zaniepokojony wstrząsami się przebudził, zapalił ponownie silnik, który zgasł przy uderzeniu i ruszył przed siebie. Kolejny krawężnik i pas zieleni był już czymś banalnym, ale srający po tamtej stronie jamnik nie zdołał uciec. Pisnął, zaskamlał, po czym zaskowyczał, kiedy sierść na jego lewym boku najpierw się zmechaciła a zaraz potem przyjęła kształt bieżnika. Kiedy Audi przejechał po nim lewymi kołami smycz zaczepiła się o zaczep sterczący po tylnym zderzaku i pies ciągnięty za samochodem odbił się kilka razy o słupki chroniące tramwajowy przystanek. Dopiero, kiedy po kilkuset metrach oderwała mu się głowa i smycz na dobre już zwiotczała, jamnik przestał skowyczeć w niebogłosy. Zaczął skowyczeć natomiast jego właściciel, pomimo iż de facto przestał już być właścicielem, czego zupełnie nie mógł zrozumieć Chlewik, który zawsze podejrzewał Niemców o logiczne myślenie. Audi jak tylko wjechało na niemal pusty pas autostrady wylotowej skierowało się przed siebie. Jeszcze zanim blokada zniknęła im zupełnie z oczu, dostrzegli jak z torowiska smętnie zwisają dwa osobowe radiowozy i jedna furgonetka, które się beznadziejnie na nim zawiesiły. Pozostałe radiowozy nawet już nie usiłowały pokonać torów. Całości pejzażu dopełniał widok tramwaju, który do połowy utkwił w jednej z furgonetek oraz unoszące się posępnie znad torowiska dymy. Dwie minuty później i półtora kilometra dalej było już po silniku, który pozbawiony oleju kompletnie się zatarł i eksplodował rozrzucając na zewnątrz wszystkie rozżarzone korbowody i fragmenty tłoków. – Wysiadamy. – rzucił kierowca. – Pomóżcie zepchnąć go na pobocze. – dodał do pozostałych. Posłusznie wysiedli i wepchnęli Audi pod rosnące przy chodniku drzewo. Po kilkunastu sekundach Audi przestał dymić, chociaż nadal od gorąca łuszczył się na masce lakier. – No widzisz, nieźle ci poszło. – odezwał się Ned do Chlewika. – Taa. – ten odparł patrząc na swoje auto w zadumie. Żal za zniszczonym samochodem, jaki widniał na jego obliczu był naprawdę szczery. – No to nie smuć się. W końcu uniknąłeś aresztu, kwitunga i grzywienki. – pocieszył go Kretyn. – Kretyn, ty nawet nie wyobrażasz sobie co ten wóz dla mnie znaczył. – Co masz na myśli? Wóz jak wóz. Co w nim szczególnego? – To nie był zwykły wóz. To był fartowny wóz, rozumiesz? Służył mi wiernie kupę lat, nie zawiódł do samego końca ani razu i wiesz ile fajek do szkopów łącznie przerzucił? Kretyn wzruszył ramionami. – Przynajmniej z półtora tira. – Daj spokój, bo jeszcze się rozpłaczę. – Po prostu naprawdę mi go szkoda. – Mogę o coś zapytać zanim zaczniemy uroczystości pogrzebowe? – spytał ich Bert i nie czekając na odpowiedź dodał. – Pytaniem na czasie jest jak teraz do Herscheid dojedziemy? – To dobre pytanie. – dodał Imię. Nad problemem zamyślili się wszyscy z wyjątkiem Józka, który z zainteresowaniem potrząsał sobie drzewkiem, którego jak głupi uczepił się jakiś kocur gdzieś wysoko. – Masz do niego papiery, prawda? – zapytał Chlewika Kretyn patrząc na Audi. – Pewnie. – Więc odkręcimy od niego tablice oraz tabliczkę znamionową, potem znajdziemy gdzieś takie samo Audi tylko na chodzie, ukradniesz je i pojedziemy w dalszą drogę. – Ja ukradnę? – A kto niby? Ty jesteś kierowca kurwa, poza tym znasz Bronka i w ogóle jesteś w temacie najlepiej z nas wszystkich obeznany. Ja mogę stać na świecy bo na kradzieży aut się nie znam w ogóle. – Człowieku, ale ja się znam i wiem, że do tego potrzeba przecież sprzętu. – Jakiego sprzętu? Wypierdolimy szybę jakąś cegłówką i odpalisz go robiąc w instalacji zwarcie odpowiednimi kabelkami. – wytłumaczył mu swój plan Kretyn. – Ja pierdolę, Kretyn! Ty wiesz co ty mówisz? Tak kradną samochody bambusy na trzydziestoletnich, amerykańskich, kiczowatych chałach, jakie Solorz puszcza w kółko na Polsacie ograniczając pobór kilowatów tylko do naziemnych nadajników, żeby ktoś za granicą przypadkiem nie podejrzał tych jego jebanych megahitów. Słyszałeś kiedyś o blokadzie kierownicy? Tego się nie da obejść na krótko albo cegłówką, ponieważ to jest cholernie spory kawałek porządnie wyhartowanej stali, do którego potrzeba hydraulicznego podnośnika albo ciekłego azotu, jeśli chcesz sprawę załatwić po cichu. – No o tym nie pomyślałem. – No widzisz. – Nie pomyślałem wcześniej. Teraz myślę i wydaje mi się, że blokada kierownicy nie będzie miała za dużo do powiedzenia, kiedy tylko Józek się za nią zabierze. Twój brat ukręci ją jak główkę od kurczaka. Mylę się? Józek nie da rady? – Obawiam się, że da radę i to aż za dobrze. – No to o co jeszcze chodzi? – Józek jest do blokad po prostu za silny w łapach. Ty go nie znasz a ja tak i wiem doskonale, że jak mu dać kierownicę to ją w pizdu wyrwie wraz z układem kierowniczym. – No to ja już nie wiem. Kurwa, chciałem tylko pomóc. – Kretyn machnął ręką zrezygnowany. – Kradzież wozu to jest pomysł, przyznaję. Ale z dobrym, precyzyjnym i wyrafinowanym sprzętem a nie kurwa z cegłą oraz moim bratem. – Co konkretnie więc potrzeba aby ukraść samochód? – spytał go Ned. – Jeśli chodzi o taki jak ten na przykład, w zupełności wystarczy mieć surowiec i iglaki. – odparł Chlewik. – Co to jest surowiec i iglaki? – Surowy kluczyk i małe pilniczki do niego. – wyjaśnił mu Chlewik. – Coś takiego? – jednocześnie zapytali go Bert i Imię podsuwając mu pod nos wymienione przedmioty. – Czy wy ludzie...? Kurwa, nie mogę. Czy wy ludzie zawsze nosicie przy sobie wszystko, co potrzebne harcerzowi w terenie? – Kto to jest harcerz? – Nieważne. – odparł kierowca chowając przedmioty do kieszeni. – Bierzcie wasze bagaże a ty Józek chodź no tutaj. Józek podszedł. Chlewik otworzył maskę i mu wytłumaczył o co chodzi. Józek zrozumiał, pochylił się nad silnikiem i wyrwał przednią ściankę wraz z chłodnicą i co najważniejsze, tabliczką znamionową. Kiedy kilkoma ruchami palców, jak banana obrał tabliczkę z nitów, chłodnicy, gorących węży i pozostałego oblachowania, wręczył ją z zadowoloną miną Chlewikowi. Ten schował ją również do kieszeni i już miał zacząć tłumaczyć bratu by to samo zrobił z tablicami rejestracyjnymi, kiedy jego uwagę odwrócił warkot śmigłowca, który pojawił się nad odległym wylotem ulicy. Jego zielony kolor nie budził wątpliwości, kto jest właścicielem. – No kurwa, ale się zawzięli. – westchnął Kretyn. – Co teraz? – No chuj, olewamy tablice, bo wygląda, że konkretnie ich szukają. – postanowił Chlewik zatrzaskując maskę i zakładając na ramię torbę z papierosami. – To co w końcu będzie? Nie kradniemy tego samochodu? – zapytał go Ned. – Po pierwsze to ja kradnę a nie my kradniemy, a po drugie wygląda, że lepiej będzie poruszać się na niemieckich numerach. – Jesteś tego pewny? – Na tych tablicach nie wyjechaliby z Berlina nawet czterej pancerni pod osłoną Armii Czerwonej oraz Janosika. Tak, jestem pewien widząc skalę poszukiwań. – Kim są czterej pancerni? – Opowiem ci po drodze. Chodźmy w końcu poszukać jakiegoś samochodu. Zarzucili na plecy bagaże i wyruszyli w dalszą drogę. * * * Pół godziny później dzięki kolejce S-Bahn byli już po drugiej stronie miasta. Idąc spacerkiem po ulicach Berlina Zachodniego rozglądali się za Wietnamczykami oraz nadającym się do kradzieży samochodem. Jedno i drugie napotkali niemal jednocześnie na Kantstrasse. Chlewik więc bezzwłocznie sprzedał Wietnamczykom swoje papierosy, jego brat chwytając swymi szerokimi ramionami piątkę z nich, potrząsnął i nakłonił do szybkiej zapłaty, po czym zdeponowali nieporęczne bagaże w przechowalni na dworcu kolejowym i wyruszyli na oględziny auta. W pierwszej kolejności zabrali się za stojące niedaleko Wietnamczyków Audi. – Ten może być? – zapytał Kretyn, który pierwszy je wypatrzył. – Jest przynajmniej z dziesięć lat młodszy od twojego? – Teraz to bez znaczenia z jakiego jest rocznika. I tak przecież nie będziemy wymieniać tablic, numerów podwozia i używać starych dokumentów. – odparł Chlewik. – Też racja. Chlewik podszedł do samochodu i dokonał wstępnych oględzin zaglądając do wnętrza kątem oka. Kiedy upewnił się, że nie ma w nim instalacji alarmowej, oparł się o tylny błotnik tyłem, po czym sięgnął ręką za siebie i wymacał wlew paliwa. – Kurwa. – stwierdził. – Co się stało? – zapytał go Ned. – To diesel. – ten odparł wąchając dłoń. – Diesel nie może być? – Może ale chodzi o to, że wlew paliwa jest zamknięty. – Więc co teraz? – zapytał go Bert. – Albo czekamy, aż się ściemni i rozwiążemy problem po cichu śrubokrętem, albo Józek go wyrywa tu i teraz z odrobinką hałasu. – Chlewik wyjaśnił im dwie możliwe opcje. – Józek? – rozległo się zbiorowe zawołanie. Ten podszedł, wysłuchał rad brata i tak samo jak on wcześniej oparł się o błotnik tyłem. Sięgnął ręką za siebie, rozległo się nawet niegłośne chrupnięcie, po czym wlew paliwa w dwóch kawałkach zniknął w jego dłoni. – Dobra. – stwierdził Chlewik, kiedy odebrał wlew od brata. – Chodźmy teraz gdzieś usiąść na spokojnie i dorobić kluczyk. Dogodnie miejsce znaleźli w pobliskim parku. Tam Chlewik wyjął z rozpołowionego wlewu mechanizm zamka, dokładnie wytarł go z warstewki smaru, po czym wetknął w niego surowy kluczyk. Narysował pilniczkiem kreskę na kluczyku i następnie starannie odmierzając odległość od kolejnych zapadek, jedną po drugiej wypiłowywał w kluczyku szczerby powodując, że jedna po drugiej chowały się w nich kolejne zapadki. Kiedy uporał się już z siódmą szczerbą żadne zapadki już nie wystawały zlewając się na jednym poziomie z resztą zamka. – Gotowe? – zapytał go Kretyn widząc, że zamek w rękach Chlewika pod wpływam kluczyka z łatwością się obraca. – Jedna strona. – ten odparł. – Teraz trzeba to samo powtórzyć z drugiej. – Po co? Czy kluczyk musi być symetryczny? – Nie musi, ale zrobię to aby mieć gwarancję. – padło wyjaśnienie. – Jeśli jedna strona kluczyka nie zadziała, zawsze będzie do dyspozycji druga. – Przecież działa. – Działa pierdolony wlewik, bo konkretnie do niego dorobiłem kluczyk. Inna sprawa będzie z drzwiami ale tym też nie za bardzo bym się przejmował. – Dlaczego? – Ponieważ zamek w drzwiach od strony kierowcy jest najczęściej używany i w związku z tym jego mechanizm jest najbardziej wyrobiony i zużyty. Tam kluczyk będzie w związku z tym pasował na sto dziesięć procent. Zagadką pozostaje zawsze do samego końca stacyjka w kierownicy, ponieważ tam mechanizm jest zrobiony najbardziej precyzyjnie i dorobiony przez kiepskiego złodzieja kluczyk może otworzyć wszystkie zamki w samochodzie włącznie ze schowkiem na rękawiczki, oprócz właśnie stacyjki. Kiedy go tam wetknę to będzie moment prawdy i test umiejętności w zakresie dorabiania kluczy. Stąd wiem, że lepiej zrobić obydwie strony, ponieważ szanse na odpalenie auta się podwoją. Dziesięć minut później kluczyk po obydwu stronach był gotowy. – Wygląda jak oryginał. – zauważył Kretyn, kiedy go oczyścił dokładnie z opiłków o nogawkę spodni. – Specjalista pozna podróbkę po tej rysie. – Chlewik pokazał niemal niewidoczną kreskę. – To po co ją zrobiłeś? – Ta kreska służy do precyzyjnego pomiaru odległości od nasady kluczyka do poszczególnych zapadek. Najgorsze, bowiem co można zrobić podczas dorabiania klucza to wypiłować któryś ząbek za blisko lub za daleko. Wówczas dupa blada i robota od nowa. – Myślałem, że najważniejsze jest aby szczerbinki nie były za płytkie lub za głębokie. – To akurat nie jest takie trudne, ponieważ można wkładać kluczyk w zamek co kilka pociągnięć pilnika i sprawdzać postępy przy chowaniu się zapadki, tak że nie ma ryzyka że się przedobrzy prawie wcale. O wiele ważniejsza jest odległość od zapadek, bo tu trzeba trafić w cel już za pierwszym razem. – Więc w sumie ukraść samochód jest całkiem prosto? – zapytał Chlewika Imię. – Dla kogoś kto wie o co chodzi, równie łatwo można samochód przed kradzieżą zabezpieczyć. – Jak? – Rozbierając zamki we wlewie paliwa oraz drzwiach i wyjmując powiedzmy co drugą zapadkę wraz z podnoszącą je sprężynką. – Po co? – Bez kompletu zapadek nie można dorobić kompletnego kluczyka. – Też racja. – Ale nasz szkopek, najwidoczniej o tym nie wiedział, ponieważ za chwilę pożegna się ze swoim samochodem. – dodał Chlewik składając do kupy zamek. Wstając z parkowej ławeczki w milczeniu wrócili na Kantstrasse. Chlewik podszedł do samochodu i z miną właściciela włożył na swoje miejsce wlew paliwa. Następnie obszedł wóz dookoła i wetknął kluczyk w drzwi od strony kierowcy. Kiedy zamek się przekręcił zadziałał centralny zamek i pozostali również wsiedli do środka. Kierowca chuchnął w dłoń z kluczykiem i włożył go przy milczącym oczekiwaniu do stacyjki. Kluczyk obrócił się bez najmniejszego trudu już za pierwszym razem. Chlewik poczekał aż się rozgrzeją świece żarowe po czym przekręcił go dalej i wóz od razu zapalił. – Może muzyka? – zapytał włączając odtwarzacz oraz kierunkowskaz. Ponieważ nikt nie protestował, przy dźwiękach bawarskiej muzyki ludowej Audi włączyło się do ruchu. Sprawnie pokonali trasę w Berlinie Zachodnim, podjechali po drodze do dworca, skąd zabrali bagaże i korzystając z postoju w pobliżu kosza na śmieci, pozbyli się wszystkich płyt z bawarską muzyką nie mogąc po pięciu minutach już wytrzymać nieustannego jodłowania, po czym przejechali w pobliżu lotniska Tempelhoff kierując się na zachód. Nie niepokojeni przez nikogo opuścili miasto lokalnymi drogami. Sto kilometrów dalej wjechali na autostradę i zatrzymali się na stacji benzynowej zatankować. Wówczas okazało się, że z ich bagażów zniknęły wszystkie pieniądze, w tym również te otrzymane od Wietnamczyków. Przetrząsając kieszenie zebrali wszystkiego dwadzieścia kilka euro w drobniakach. Wlali tyle paliwa na ile im wystarczyło i Chlewik pojechał dalej nieco wolniej by starczyło go na dłużej. * * * Dwie godziny później Chlewik w pewnej chwili zjechał z autostrady, następnie zawrócił w jakąś podrzędną asfaltówkę i zatrzymał samochód na poboczu. – Co się stało? – zapytał go Kretyn. – Musisz siusiu? – Widzicie te koparki? – zapytał kierowca. Podążyli wzrokiem w tę samą stronę co on. Ujrzeli widniejącą na horyzoncie budowę jakiegoś wiaduktu. – Widzimy. – W związku więc z dramatycznym brakiem środków finansowych, jaki nas nieszczęśliwie dotknął, ktoś będzie musiał tam pójść i przynieść trochę paliwa. – wyjaśnił Chlewik. – Maszyny budowlane też chodzą na ropę. – dodał. Wszyscy odruchowo spojrzeli na Józka. Ten nie czekając splunął w dłonie i raźno pomaszerował w stronę budowy. – Józek poczekaj. – krzyknął za nim Chlewik. Lecz było już za późno. Józek nie usłyszał, torując sobie drogę do budowy, poprzez niewielkie drzewka, których nie raczył nawet omijać tylko je tratował niczym łan zboża zmierzając wśród trzasków pękającego drewna, niczym czołg prosto do celu. – Nie zabrał kanistrów. – wyjaśnił Chlewik pozostałym. – Miejmy więc nadzieję, że nie przyniesie tu jakiejś koparki. – zażartował Kretyn. Józek koparki nie przyniósł. Przyniósł natomiast oderwane od walca drogowego i asfalciarki zbiorniki z paliwem oraz niejako przy okazji dwumetrowy kawałek ogrodzenia z grubych desek, w jaki po drodze wplątała mu się lewa stopa sprawiając, że Józek wyglądał jak Sindbad na latającym dywanie. – Mocny chłopak. – rzucił Kretyn z podziwem i zaraz dodał. – Po całym świecie jeździłem, ale czegoś takiego jak żyję, jeszcze kurwa nawet w żadnym cyrku nie widziałem. – Nic jeszcze nie widziałeś. – poinformował go Chlewik. – Gdybyś widział Józka jak się zabiera za kreowanie zamiast niszczenia, wtedy dopiero byś zaniemówił, człowieku. – Co masz na myśli? – temat Kretyna zainteresował. – Zajmowałeś się kiedyś budowlanką? – No pewnie. – Więc wiesz jak wygląda tynkowanie? – Oczywiście. To cholernie ciężka praca, dla cholernie silnych ludzi. – To co byś powiedział, gdybyś zobaczył jak Józek zarzuca tynk łopatą i zaciera drzwiami? – O, ja pierdolę! – To samo powiedziałem, kiedy na własne oczy ujrzałem jak w kwadrans odnowił całą naziemną elewację swego bunkra. – W kwadrans? Przecież słyszałem, że ten bunkier jest jak pierdolona sala gimnastyczna! – No więc właśnie o tym mówię. Kretyn już nie znalazł na to żadnej odpowiedzi. Usiadł patrząc w zamyśleniu na Józka, który po odstawieniu na ziemię zbiorników zabrał się za uwalnianie stopy z ogrodzenia. Potem nieco uniósł głowę i spojrzał na przecinkę, jaką ten wydeptał w zagajniku w drodze na budowę i westchnął ciężko nadal nie mogąc wszystkiego w pełni zrozumieć. * * * Herscheid, Niemcy 10 września 2003 Do celu podróży dojechali grubo po północy. Herscheid powitało ich nocną ciszą i niczym niezakłóconym spokojem. Nie wiedzieli bowiem, że na czterdzieści minut przed ich przybyciem, miasto zaczęły masowo opuszczać szczury i karaluchy kierując się szerokim strumieniem na Francję. Jedynie parkowe gołębie ze względu na brak gwiazd, przedzierając się przez gęste chmury obrały kierunek południowy. Miasteczko było tak spokojne, że sprawiało wręcz wrażenie kompletnie wymarłego. Stojące przy głównej ulicy domy były równomiernie rozmieszczone po obydwu jej stronach. Wszystkie bez wyjątku budynki były starannie ale bez przesady odnowione i zadbane. Zupełnie tak samo trawniki przed nimi oraz cała masa ogrodowych krasnali jaka je ozdabiała. Jadąc wolno przez miasteczko wszyscy rozglądali się z ciekawością po całej okolicy. A rozglądając nigdzie nie zauważyli nawet jednego porzuconego papierka. – Ładnie tu, kurwa. – rzucił Kretyn. – I cicho. – dodał Ned. – Wy pod jaki adres? – zapytał kierowca. – Oberdorfstrasse 3. – odparł Bert. – To ten domek. – Kurwa, od razu wiedziałem. – wykrzyknął Kretyn. – To Lucek was przysłał? – Oczywiście, że nie. – Więc wytłumaczcie mi skąd taka zbieżność? – To może być nieco trudne do wyjaśnienia. – stwierdził Ned. – No to czego szukacie pod tym adresem, do cholery? – Musimy uzyskać dostęp do ukrytych w nim dokumentów. – Jakich dokumentów? – To długa historia. – Nie wątpię. – mruknął Kretyn. – Tak czy siak, to my idziemy tam pierwsi. Wy możecie wpaść po dokumenty dopiero po nas, jasne? – Czy można zapytać, co was w tym domku interesuje? – zapytał Ned. – Oczywiście. – Więc co takiego? – Już ci odpowiedziałem. Możesz pytać ale nie licz na odpowiedź. – Rozumiem. – stwierdził Ned. – Do której wam w takim razie zejdzie na waszych sprawach? – Dwie, trzy godziny. Może do rana. Nie wiem. To zależy. – Od czego? – Od stopnia trudności przy negocjacjach. – Przyjechaliście tu negocjować? – zdumiał się Bert. – Z nimi? – Nimi? – W środku jest ośmiu uzbrojonych ludzi. – Jakich kurwa, ośmiu? – Skini, faszyści, takie tam pogrobowo esesmańskie męty. – Skąd to wiesz? – No wiem. – My wiemy o jednym domowniku. Jesteś tego pewny? – Jak niczego w świecie. – odparł Bert. – Zresztą, jest jeszcze trochę czasu i sam możesz sprawdzić ilu ich tam siedzi. – Pewnie, że to najpierw sprawdzę. – odparł Kretyn. Pokazał Chlewikowi gestem aby ten zjechał na bok i zapytał Berta. – Jakiego czasu jest jeszcze trochę? – My musimy być wewnątrz tego domu najpóźniej o drugiej czterdzieści pięć. W dodatku, wówczas dom musi już być oczyszczony z uciążliwych domowników. Kierowca tymczasem posłusznie zjechał w boczną uliczkę. Tam zaparkował i zgasił światła w samochodzie. Kretyn opuścił auto i wyszedł na zewnątrz. Odszedł od nich kilkadziesiąt metrów, zbliżył się pod znajomy adres a następnie wspiął na rosnące przy ulicy drzewo. Kiedy wszedł na górę zniknął pozostałym z oczu wśród gęstych gałęzi. Po dwóch minutach pojawił się z powrotem. Zwinnie zeskoczył z drzewa na ziemię i wrócił do samochodu. – Skąd wy jesteście, że takie rzeczy jak ilość domowników z góry wiecie? – zapytał zdumiony. – Z daleka. – odparł Bert. – Z daleka? – Kretyn przeniósł spojrzenie w lewo. – Z bardzo daleka. – odparł Ned. – Jak bardzo? – Tak bardzo daleka, że aż z wysoka. – uzupełnił Imię. – Słuchaj, – Ned położył mu dłoń na ramieniu. – nas naprawdę interesują wyłącznie dokumenty. Nie wiem co za negocjacje są waszym celem ale to nieważne, bo to nie jest nasza sprawa. Jednak jakie by nie były nasze zadania nikt z nas nie załatwi swojej sprawy bezboleśnie. – Co takiego masz na myśli? – I my i wy potrzebujecie wsparcia. – wyjaśnił mu Bert. – To jest pewnik nie ulegający wątpliwości i chyba jak dotąd w niczym się nie omyliłem, prawda? – Prawda. – Więc zaufaj nam i tym razem. W szóstkę z pewnością sobie poradzimy. Działając osobno nie poradzi sobie nikt. – Więc może wydusisz w końcu, czego tam szukacie? – No dobra. – odparł Bert z wahaniem. – Szukamy planów niemieckiego przemysłu jądrowego. – Co wy, kurwa? Jesteście jakimiś szpiegami? – W pewnym sensie. – Macie broń? – Niestety, nie wolno nam używać broni. – No dobra. – stwierdził Kretyn. – Zrobimy więc tak, wy szukacie swoich planów a my załatwiamy własne negocjacje. Nikt nikomu nie wchodzi w paradę bo jak ktoś wejdzie to mu Józek urwie głowę. Dosłownie. Czy to jasne? – O ile tylko najpierw oczyszczamy domek wspólnymi siłami. – uzupełnił Imię. – Zgoda. – Czy ktoś z was zna cichy sposób otwarcia drzwi frontowych? – zapytał Ned. – Ja znam dwa takie sposoby. – odparł Chlewik wyciągając spod siedzenia saszetkę z wytrychami. – Więc wchodzimy od frontu. Cicho i bezszelestnie. Kiedy będziemy w środku unieszkodliwiamy znajdujących się tam ludzi. – jeszcze raz przedstawił Ned uzgodnione plany. – Do roboty. – rzucił Kretyn wysiadając z samochodu. Wysiedli wszyscy i udali się po cichu pod jednopiętrowy, drewniany domek z numerem 3. Tylko w jednym oknie paliło się światło. Było to w pomieszczeniu znajdującym się na pierwszym piętrze. Aby nie wzbudzić niepotrzebnego zainteresowania nie udali się do budynku bezpośrednio tylko wpierw wmaszerowali w boczną uliczkę a dopiero potem pod osłoną rosnącego wokół domu, gęstego żywopłotu podkradali się pod drzwi wejściowe idąc schyleni gęsiego. Torując drogę wśród pajęczyn przodem kroczył Chlewik z gotowym wytrychem w dłoni. Tuż za nim szedł zespół z Marsa a za nimi Kretyn prowadził ostrożnie Józka za rękę. Chlewik sprawnie otworzył drzwi wejściowe, nie wydając przy tym nawet jednego dźwięku. Uśmiechnął się do pozostałych, wszedł do środka i gestem zaprosił ich również do wewnątrz. Kolejno przekradli się do przedsionka niemal niezauważenie. Niemal ponieważ idący na końcu Józek potrącił niezdarnie nogą gipsowego krasnala, który niebezpiecznie zaczął chwiać się na boki poskrzypując na betonowym postumencie. – Uuuu. – powiedział ze skruchą i natychmiast schylił się aby go poprawić. Odwracając się potrącił dwa kolejne a kiedy i je chciał uspokoić kiwać się zaczęło z osiem różnych krasnali na niemal całym trawniku. – Józek, kurwa twoja. – syknął Chlewik z przedsionka. Józek spojrzał w jego stronę. Brat położył palec na ustach i gestem przywołał do siebie. Józek zostawił krasnale w spokoju i wówczas jeden z nich się przewrócił potrącając kolejnego. Ten trącił następnego i tak dalej, aż efekt domina dotarł do gipsowego Mikołaja, stojącego wraz ze swym zaprzęgiem tuż przy krawężniku. W czasie kiedy przewrócone krasnale staczały się już w stronę ulicy podskakując po krótko przystrzyżonym lecz nieco pochyłym trawniku, przewracać się zaczynały kolejno renifery, które wyposażone były w niezliczoną ilość dzwonków. Cisza w jednej chwili ulotniła się bez śladu ustępując kakofonii dźwięków. W chwili, kiedy Józek uderzając się w głowę o futrynę pośpiesznie wkroczył do domku, pierwsze z jego ofiar zaczynały roztrzaskiwać się na brukowanym chodniku, pękając z łomotem. Zamknęli drzwi za sobą i rzucili do okienka, ciekawi ponad wszystko w świecie, czy pękające krasnale wzbudzą czyjąś uwagę. Kiedy pęknął już ostatni renifer i ucichły dzwonki, w sześciu domkach naprzeciwko jednocześnie poruszyły się firanki. Poruszenie było tak precyzyjnie zgrane, że mogłoby zawstydzić mistrzów świata w pływaniu synchronicznym na każdej olimpiadzie. W równie olimpijskim wykonaniu pojawiły się w nich pomarszczone głowy, po czym firanki ponownie poruszyły się tylko w drugą stronę. Zanim ktokolwiek w przedsionku zdołał wyjść z podziwu nad tak precyzyjnym wykonaniem, jednocześnie zapaliło się sześć świateł w przeciwległych domach i ulica pojaśniała jak w południe. Ogrom zniszczeń był potworny. Wszędzie jak okiem sięgnąć leżały czerwono białe skorupy. Idealnie w tym samym momencie otworzyły się drzwi frontowe i na ulicę wyszło sześcioro staruszków z domków naprzeciwko. Podeszli do kiwających się jeszcze gdzieniegdzie kawałków krasnali i już nie tak synchronicznie zaczęli zbliżać się do ich przedsionka. – Co robimy, kurwać? – zaniepokoił się Kretyn. – Co, pytam? – Józek ich tu sprowadził, Józek niech ich spłoszy. – postanowił Chlewik znając możliwości brata. Nachylił się i przekazał mu do ucha instrukcje, co ma robić. Następnie wraz z pozostałymi wycofał się w głąb domu. Wypchnięto Józka, który odruchowo chciał iść z nimi w drugą stronę i kiedy pierwszy z przybyłych staruszek wyciągnął palec do dzwonka, ten otworzył drzwi wejściowe i mu chuchnął prosto w głowę. Staruszek kiedy zobaczył jak coś zgarbionego wypełnia całą framugę wejściową otworzył usta ale nic nie powiedział tylko padł do tyłu przewracając pozostałych starców, zupełnie tak samo jak minutę wcześniej przewracały się krasnale. Kiedy wszyscy się już przewrócili, aczkolwiek w porównaniu do krasnali zupełnie po cichu, Józek chuchnął każdemu z bliska w twarz i ułożył nieprzytomnych między domkiem a żywopłotem. Kiedy z nimi skończył wrócił do przedsionka i zamknął drzwi za sobą. Wyszli z ukrycia pod schodami i powrócili do okienka. Ulica przez dobrą minutę była jasna ale nic poza tym się nie działo. Potem kolejno pogasły zapalone wcześniej światła w domach naprzeciwko. – No to mamy ich z głowy. – ucieszył się Chlewik z wyraźnym zadowoleniem. – Niekoniecznie. – uzupełnił Bert wskazując na jednego ze staruszków, który biegł truchcikiem z powrotem do swojego domu. Staruszek kiedy był na progu odwrócił się na chwilę i wszyscy mogli ujrzeć nieco szokujący brak protezy nosa jaki widniał na jego obliczu. – O kurwa. – jęknął Chlewik. – Skąd mogłem wiedzieć, że jeden z tych grzybów nie ma węchu? Ned rzucił okiem na zegarek. Dochodziła wpół do drugiej. W tym czasie Kretyn zdjął już obraz Wilhelma któregoś ze ściany i stwierdził. – Sejfu już tutaj nie ma. – A powinien być? – zapytał go Chlewik. – Jego stary tutaj trzymał szmal ale synek musiał sejf gdzieś indziej przenieść. Na jego miejscu też bym zrobił tak samo toteż mnie nie dziwi to w ogóle. – Więc...? – Więc tak jak przypuszczałem, nie unikniemy negocjacji z nowym właścicielem. Za dwadzieścia pięć druga pod budynek zaczęły zajeżdżać radiowozy. Zajeżdżały ze wszystkich stron i nie było mowy o żadnej ich synchronizacji. Na ulicy przed domem zrobiło się zupełnie jasno oraz gwarno ze względu na policyjne radia i syreny. Jeden z policjantów wychylił się zza radiowozu z megafonem i krzyknął żeby natychmiast opuszczono budynek. Nie doczekał się żadnej ustnej odpowiedzi tylko zamiast niej w jego stronę pofrunęły dwa koktajle mołotowa wyrzucone z okna na pierwszym piętrze. Butelki roztrzaskały się na bruku i radiowóz zaczął płonąć. Pośpiesznie opuścili go pasażerowie i wyciągając broń ukryli się za innymi wozami. Wówczas z okna u góry padł strzał i zgasło jedno z migających świateł na dachu radiowozu. Policjanci odpowiedzieli ogniem i w budynek z grzechotem zaczęły uderzać kule. Wszyscy z przedsionka wycofali się do tyłu gdzie ukryli się pod schodami wiodącymi na górę. Wymiana ognia przybrała na sile, a kiedy na ulicę poszybowały cztery kolejne butelki z benzyną, płonąć zaczęły już dwa radiowozy. Pięć minut później zbiornik z paliwem jednego z nich eksplodował rozrzucając płomienie na dom naprzeciwko. Drewniany budynek momentalnie stanął w ogniu spowijając wszystko w czerwonej łunie. Na ulicy zrobiło się jasno jak w południe. W pewnym momencie rozległ się tupot nóg na schodach. Wszyscy pod nimi zamarli bez ruchu wciskając się głębiej. Dwóch ludzi zbiegło na dół i rzuciło się w stronę kominka skąd po chwili wyciągnęli schowaną w nim skrzynkę. Kiedy ją z wysiłkiem unieśli i wyruszyli w drogę powrotną, na ich drodze stał już Józek. Obydwaj zamarli bez ruchu wypuszczając z wrażenia z rąk skrzynkę na dywan. Józek chwycił ich za wytatuowane w swastyki karki i rzucił o ściankę działową. Uderzyli w nią z trzaskiem i osunęli się na ziemię razem ze sporym kawałkiem dębowej boazerii. Z roztrzaskanej skrzynki wytoczyły się na wszystkie strony zaczepne granaty. Skwapliwie pozbierano je i podzielono tak, że każdemu z wyjątkiem Józka przypadło ich po cztery. – Jest za dziesięć druga. – odezwał się Ned. – Jeszcze prawie godzina. Co robimy? – Trzeba zadziałać nieco na zwłokę. – stojący przy drzwiach Bert wskazał na zewnątrz głową. Podeszli na klęczkach do drzwi wejściowych i przez otwory po kulach rozejrzeli się po ulicy. Ich uwagę przykuło niewielkie poruszenie przy stojących nieco dalej samochodach. Przełączając wzrok na podczerwień dostrzegli kilkunastoosobowy oddziałek w kominiarkach, jaki zmierzał w stronę ich domku pod osłoną żywopłotu za którym oni również tu przybyli. Uchylili okna oraz drzwi wejściowe i jednocześnie zasypali całą okolicę domu granatami. Wyrzucili ich na zewnątrz co najmniej piętnaście i się wycofali. Kiedy granaty kolejno zaczęły eksplodować, rozpętało się pandemonium jęków, krzyków, komend oraz nasilającej się kanonady okraszanej co kilka sekund kolejną eksplozją któregoś z granatów. Kiedy eksplozje ucichły ulica nie przypominała już tej samej zadbanej ulicy jaką zapamiętali. Wszędzie leżały kawałki desek, skrzynki na listy, porozrywane kubły na śmieci, powyrywane z korzeniami krzaki, oderwane od drzew konary, potłuczone szkło oraz jęczący ranni ludzie, których pośpiesznie wynoszono gdzieś dalej. Kilka ciał się nie poruszało w ogóle. Tymi na razie się nikt nie zajmował. Kiedy zegar w salonie wybijał drugą ulica była już kompletnie wyludniona jednak w pozbawionych szyb oknach naprzeciwko raz po raz przemykały jakieś cienie. Było jednak cicho i nawet człowiek z megafonem już się nie odzywał, chociaż wcześniej nawet na chwilę gęba mu się nie zamykała. Tymczasem na schodach ponownie rozległy się kroki dwóch zbiegających ludzi. Józek nie czekał na sygnał tylko wychylił się spod schodów i schwycił pierwszego z nich za stopę. Pociągnął go za nią i ten razem z poręczą znalazł się na podłodze salonu. Drugi ze zbiegających zdołał jednak uniknąć jego losu i widząc co spotkało jego kolegę wywinął się nie dając się złapać tak samo i w panice uciekł z powrotem zamykając za sobą drzwi do pokoju. – Józek zostaw go! – zawołał Kretyn zatrzymując jego uniesioną pięść zanim ta pozbawiła leżącego co najmniej czucia. Józek zostawił. – To nasz człowiek. – Kretyn zakomunikował pozostałym. – Ten od negocjacji? – zapytał Imię. – Dokładnie. – Więc negocjujcie. – Nazwisko stwierdził wzruszając ramionami. – Gość jest wasz i zgodnie z umową nie wtrącamy się w wasze sprawy. – dodał wskazując oczami na odosobnioną kuchnię. Kretyn z Chlewikiem wzięli go pod pachy i udali się do niej gdzie fachowo ułożyli go na krześle. Zaraz za nimi podążył Józek. Pozostali w salonie zapalili papierosy. Była dziesięć po drugiej. Piętnaście po, było już po negocjacjach. Cała trójka wyszła z kuchni do i podeszła do podpierającego strop ozdobnie wykończonego filara, jaki znajdował się na samym środku salonu. Kiedy Józek go obmacał filar przestał być ozdobny, a kiedy zrobił – yyyyyy – i go pociągnął do siebie, przestał podpierać strop, bowiem się złamał. Z rozpękniętego filara wypadł sejf a do salonu wpadła ćwiartka pokoju mieszczącego się na górze wraz z dwójką ludzi, którzy się w pechowej ćwiartce akurat znajdowali. Ludzie stracili przytomność samodzielnie ale z gruzowiskiem jakie przywaliło sejf Józek musiał się uporać własnymi rękoma. Obszedł je w głębokim zamyśleniu dookoła, po czym chwycił za jeden koniec czegoś co było kiedyś podłogą i mocnym szarpnięciem odsunął na bok. Podłoga posłusznie się przesunęła ciągnąc ze sobą połówkę filara, fragment ścianki zewnętrznej oraz kawałek werandy przybitej do niej gwoździami. W salonie zrobiła się wyrwa przez którą mógłby wjechać do środka jeździec na młodym ale jednak kucyku. Kiedy dziurę pośpiesznie zasłonięto wspólnymi siłami obitą w skórę kanapą stawiając ją w pionie, wszyscy pochylili się nad drobniejszymi fragmentami w poszukiwaniu sejfu. Dwadzieścia po drugiej sejf się odnalazł. Józek z pomocą kilofa z którym się nigdy nie rozstawał, otworzył go jak puszkę sardynek i ze środka wysypało się mnóstwo banknotów. – Czy tego właśnie szukaliście? – rzucił Ned na widok paczek pieniędzy. – Tak. – odparł Kretyn upychając je wraz z oniemiałym Chlewikiem po kieszeniach. – No dobra. – stwierdził Ned. – To ilu ich jeszcze dla nas zostało? – Czterech, wliczając tego tam w kuchni. – sprawnie podliczył Imię. – Ten w kuchni już się nie liczy za bardzo. – stwierdził Chlewik rzucając na dywan coś co ściskał bez przerwy w dłoniach. Spojrzeli w dół rozpoznając oderwane ucho. – No dobra. Mamy więc trzech na górze... – ponownie podliczył Imię. W tej samej chwili padł pojedynczy strzał z zewnątrz i jeden z ludzi znajdujących się na górze wpadł przez dziurę w suficie do salonu z przestrzeloną głową. – Dwóch. – Ned uaktualnił dane. – Myślę więc, że możemy zabierać się za naszą robotę bo tym dwóm snajperzy już nie pozwolą się wychylić i nam przeszkodzić. – Do roboty... – zaczął Ned kierując się w stronę schodów, lecz urwał nagle padając plackiem na ziemię. W budynek zaczęły trafiać pociski z granatnika i wszyscy w panice przygarbili się, po czym rzucili w stronę schodków prowadzących do piwnicy. Ostrzał trwał dwadzieścia minut a kiedy się skończył ponownie wyszli z piwnicy do salonu. Dom pod ich nieobecność zmienił się nie do poznania. Górnej kondygnacji niemal nie było w ogóle. Gdzieniegdzie tylko sterczały jeszcze boczne ściany i resztki komina. Prowadzące na piętro schody były w pół drogi urwane a to co z nich zostało było rozprute na dwie połowy. Ned podszedł do nich i kopniakiem wydobył drewnianą skrzynkę, która spod nich wystawała. Drugim kopniakiem pozbawił jej pokrywy. Trzecim przewrócił na bok i podłogę wokół schodów pokryły mapy, wykresy i pożółkłe dokumenty. Wydobył z kieszeni przewód i podłączył przyssawką do komputatora. Następnie wiązką błękitnego światła dokładnie zeskanował wszystkie rozrzucone papiery, po czym wyłączył skaner i schował przewód. – No to dobra. – stwierdził kiedy było już po wszystkim. – Teraz trzeba się stąd jakoś przebić na zewnątrz. – dodał rozglądając się wokoło z uwagą. Z całej piątki jedynie Bert i Imię wiedzieli, że robi za pomocą wzroku dokładną analizę balistyczną pocisków jakie wcześniej ostrzelały dom. – Granatniki znajdują się na podwórku za drugim po lewej budynkiem naprzeciwko. – stwierdził Ned kiedy jego komputator skończył analizę. – Ile? – zapytał Bert. – Trzy. – Jakie opcje? – Obrzućmy wszystkie budynki w zasięgu pozostałymi granatami. Wszystkie z wyjątkiem jednego, który jest najdalej od granatników. Kiedy zaczną eksplodować przerzucimy się na podwórko za nim a stamtąd dalej. Później obejdziemy okolicę i się rozdzielimy. – Przerzucimy? Rozdzielimy? – zapytał go Chlewik. – Tak. Przerzucimy was poza najgorszą okolicę i wówczas się rozstaniemy. Obejdziecie te zamieszanie i będziecie mogli wrócić do samochodu i nim pojechać do siebie, gdziekolwiek by to zresztą nie było. – To wy nie jedziecie z nami? – spytał Chlewik. – Nasz transport czeka kilka kilometrów poza miastem. Dotrzemy tam na nogach. – Ale...? – chciał jeszcze o coś zapytać Kretyn. Nie dokończył, ponieważ nikt go już nie słuchał. Bert i Ned uruchomili swoje komputatory i trzymając je w pogotowiu wręczyli granaty Józkowi, jako człowiekowi o najsilniejszej ręce. Ten podszedł do frontowej ściany i ponad nią zaczął miotać na zewnątrz granaty, które odbezpieczał i podawał mu Imię wskazując siłę i kierunki. Trzydzieści sekund trwało ich rzucanie a w chwili kiedy wybuchły już pierwsze dwa, było już po wszystkim. – Obejmijcie nas mocno ramionami. – rzucił Ned do pozostałych obejmując mocno Kretyna. Cała szóstka niemal jednocześnie się zdematerializowała i po czterech sekundach pojawiła za sąsiednim domem. Tam transferu dokonano ponownie i pojawili się pod pobliskim lasem. – Co to było? – jęknął Chlewik kiedy się rozejrzał. Po chwili wiedział już bez niczyjej odpowiedzi, że jest wraz z pozostałymi na końcu miasteczka. Dom w którym jeszcze kilkanaście sekund temu się znajdowali, obecnie spowity był w płomieniach i bez przerwy drżał od eksplozji wybuchających w nim pocisków z granatnika. – Tylko jeden nadal napierdala. – stwierdził Ned. – Józek musiał skutecznie unieszkodliwić dwa pozostałe. Nadal też wybuchały wyrzucone przez niego granaty, bowiem w miasteczku to tu to tam rozlegała się silniejsza eksplozja, po której wzbijały się w górę niewielkie grzybki świetlne oraz fragmenty cegieł i desek. – Wykorzystajcie te zamieszanie na dotarcie do samochodu i odjazd stąd w cholerę. – zachęcił ich Ned widząc jak podziwiają kanonadę. – Wydaje mi się, że to już ostatni moment, bo wkrótce przestaną tak napierdalać i obstawią całą okolicę szczelnym kordonem w celu przeszukania rumowiska. – W takim razie spadamy, ludzie. – rzucił Chlewik do Kretyna oraz brata. – Dzięki za wszystko. – dodał podając pozostałym na pożegnanie rękę. – Trzymajcie się ciepło. – rzucił Imię znikając wraz z Nedem i Bertem w zaroślach. Dwadzieścia minut później odnaleźli w lesie portala. Transfer przebiegł bez najmniejszych kłopotów. * * * Przejście graniczne Słubice – Frankfurt/O, Polska Do przejścia granicznego dojeżdżali tuż przed świtem. Audi po całonocnej, wściekłej jeździe na pełnym gazie, pokryte było podróżnym kurzem a przednia szyba zaschniętą warstwą rozmazanych wycieraczkami owadów. Józek, szczęśliwy z posiadania całej tylnej kanapy wyłącznie dla siebie, przez całą drogę smacznie sobie na niej kimał, korzystając na maksa ze wszystkich wygód. Kiedy tylko na przedmieściach Frankfurtu znaleźli się w zasięgu polskich nadajników Kretyn uruchomił radio zet ciekaw wieści o pełnej godzinie. – ... przypomnijmy, w wyniku nocnej tragedii, zginęło dziewięciu funkcjonariuszy policji, szesnastu cywilów w tym większość w podeszłym wieku a w całych Niemczech wprowadzono dziś dzień narodowej żałoby. Uprzedzamy wybierających się do Republiki Federalnej, że dziś większość niemieckich urzędów, szkół i instytucji nie pracuje. – Oż, kurwa. – jęknął Chlewik. – Popatrz no tylko, szkopy świętują. Kurwa, a chciałem do chaty wziąć trochę proszku do prania. Sklepy pewnie też nieczynnie, kurwa no to bieda. – W końcu stać cię obecnie na polski proszek, więc cicho bądź i daj posłuchać. – odrzekł Kretyn. A kiedy Audi się zatrzymało przystając na światłach podregulował radio nieco głośniej. – Jak przed godziną podał rzecznik Urzędu Ochrony Konstytucji, do zniszczenia Herscheid przyznali się Męczennicy Al–Aksy oraz Osama. Kontrwywiad sprawdza te informacje a policja wykonuje bez przerwy masowe aresztowania. W całych Niemczech spłonęły dzisiaj w odwecie cztery meczety, a w odwecie za odwet nad ranem dwie synagogi. Na ulicach Berlina w dalszym ciągu gromadzą się neofaszyści, pragnąc zorganizować nielegalną demonstrację na którą władze nie wyraziły zgody. W zamieszkach z policją doszło nad ranem do pierwszych poważnych incydentów. W związku z ostatnimi wydarzeniami MSZ odradza polskim turystom wizytę w najbliższych dniach w Niemczech, lub przynajmniej odłożenie jej w czasie do chwili, aż sytuacja u naszego zachodniego sąsiada co nieco się nie uspokoi. Z Herscheid, dla radia zet mówiła... – No dobra, to koniec trasy. – oznajmił Chlewik parkując trefny samochód dwie ulice od przejścia granicznego. Zgasił silnik, radio, wytarł chusteczką kierownicę, klamki i obudził brata. Józek posłusznie wysiadł, ziewnął, przyklepał grzywkę, po czym puścił bąka, odlał się na tylne koło i już był gotów do drogi. Wymienili milczące spojrzenia po czym wyruszyli w stronę granicy bez słowa. Przejście graniczne rzeczywiście przywitało ich spuszczonymi do połowy masztów flagami. W czasie gdy oczekiwali w zadziwiająco krótkim ogonku na kontrolę dokumentów, Józek potrząsał radośnie obydwoma masztami, ponieważ wydawało mu się, że widzi na jednym z nich jakiegoś ptaka, który mu kiedyś smakował. Kiedy ptak go osrał, po czym odleciał rozkładając skrzydła Józek nabrał pewności, że był to z pewnością ten sam gatunek z którego mu wychodziły najlepsze rosoły. – Zostaw te wrony! Józek, kurwa ty twoja! – Chlewik przywołał brata do porządku po czym podał celnikowi jego i swoje dokumenty. Celnik miał farta, chociaż sam o tym nie wiedział gdyż był nowoprzybyły. Po prostu machnął ręką przepuszczając ich bez żadnej kontroli. Bracia skinęli mu głową, aczkolwiek Józek kiwał bez przerwy bo sobie coś nucił od dłuższej chwili, po czym kilkoma susami podbiegli do Kretyna, który już na nich czekał po kontroli w drugiej budce z wyciągniętą zachęcająco paczką papierosów. Następny za nimi w kolejce, już nie miał tyle szczęścia, ponieważ był muzułmaninem. Odchodząc w stronę mostu już w trójkę, słyszeli jeszcze przez dłuższy moment głuche uderzenia pałek w coś miękkiego i ściszone wrzaski z budki granicznej do której zabrano mahometanina. – Papiren! – Ausweis? – Wo is papiren!? – Co teraz? – spytał Chlewik po polskiej stronie, kiedy już ucichły gdzieś w tyle, przeszkadzające w rozmowie uderzenia i jęki. – Najpierw browar. – zaproponował Kretyn. – Łeb mnie po tej dziwnej nocy trochę napierdala. – To koniecznie. – Następnie wpadniemy do Lucka z pieniążków uczciwie mu się rozliczyć, a potem się kimnę na parę godzin bo zdycham już ze zmęczenia. Aha, jak chcesz to jeszcze dziś wieczorem możemy wpaść do jakiejś kawiarenki wybrać samochód u Bronka i opić tak już porządnie tę całą niemiecką żałobę. – Taki plan to rozumiem. I powiem ci że jestem jakoś dziwnie przekonany, że picie i to naprawdę porządne, stawia dzisiaj Lucek swoim kolegom. – Oj, stawia. – przyznał Kretyn z uśmiechem. Skierowali się w stronę najbliższego spożywczaka sprawdzić jak w nim sprawy stoją z zaopatrzeniem w browarek. * * * cdn. Czytelnicy! Pozostawiłem tę część niedokończoną, ponieważ są dwa warianty jej dalszego rozwoju. Albo akcja przenosi się do innego kraju albo ciągnie dalej w Polsce. Weź i Ty udział w zabawie i zadecyduj jak w końcu będzie. Jeśli wolisz Czytelniku pierwszy wariant plus innych bohaterów – napisz. Jeśli zaś pragniesz aby to Chlewik, Kretyn i Józek ją dokończyli, zrób taki wpis do księgi z opiniami na mojej stronie i – ONI WRÓCĄ. Decyduje większość głosów. Na Wasze propo oczekuję do połowy 2004 roku. Autor. * CZĘŚĆ SZÓSTA – KANCELARIA * Kancelaria III Rzeszy, Berlin, Niemcy 15 marca 1945 Tego ranka Hitler wstał z największym w życiu bólem głowy. Niechętnie uniósł się i usiadł w łóżku wpatrując się gdzieś przed siebie. Kiedy pomyślał o czekających go za chwilę obowiązkach ból natychmiast dodatkowo się nasilił. Bolało go i to mocno, ponieważ to nie było zwykłe pulsowanie skroni do jakiego z biegiem lat już przywykł. To był rozdzierający aż po czubek czaszki łomot, który jedynie rozmyślania były w stanie zepchnąć nieco na plan dalszy. Poza bólem głowy i rozmyślaniami miał jeszcze dwa inne zmartwienia, o których wolał nawet nie myśleć, lecz niestety same mu się na myśl nasuwały. Po tym co się w Kancelarii ostatnimi dniami działo, był już całkowicie przekonany, że przeciwko niemu spiskują już dosłownie wszyscy, którzy tylko go znają. To był ten mniejszy kłopot. Większy wynikał z tego, że coraz bardziej się przekonywał o spiskowcach pochodzących z kręgów o których nie miał do niedawna bladego pojęcia. Z wrogami, bowiem których znał, lepiej czy gorzej ale jakoś by sobie poradził. Przynajmniej dopóki ma pełnię władzy. Ale cóż począć ze spiskowcami o których do niedawna w ogóle nie wiedział? O istnieniu tych ostatnich coraz bardziej się przekonywał. To już nie były przypuszczenia, domniemania lub niejasne podejrzenia tylko DOWODY. Dowody spisku. Było ich jednak wciąż za mało, aby mógł jednoznacznie stwierdzić kto za tym wszystkim stoi. Jedyne co mógł, to starannie gromadzić kolejne dowody w oczekiwaniu aż zbierze się ich tyle, że się same w jakiś sensowny wzór ułożą i spiskowców zdemaskują. Z upływem miesięcy i tygodni zatem pieczołowicie je gromadził i w każdej wolnej chwili starannie analizował. Nie dawał też niczego po sobie poznać, podejrzewając iż jest bez przerwy obserwowany. Czekanie i analizowanie uznał za najlepszą taktykę. W miarę postępów nad analizami, bywały chwile w których czuł podświadomie że prawda jest już niedaleko, wręcz w zasięgu ręki. Wiedząc, że wkrótce musi nadejść dzień, w którym wszystko stanie się jasne, nieustannie gromadził pozornie nie związane ze sobą informacje. I tu nie od rzeczy byłoby wyjaśnić, że owe przerażające informacje, jakie coraz częściej odbierał wprost w swojej głowie pochodziły bezpośrednio z chipa. Chip nie dość bowiem, że szwankował pod względem technicznym, to jeszcze przed kilkoma miesiącami skończyła się na niego gwarancja. Gwoli pełniejszego wyjaśnienia należałoby więc opowiedzieć nieco szerzej o historii chipa. Chociaż Hitler jego istnienia w swojej głowie nawet nie podejrzewał, nie oznaczało to, iż urządzenie pochodzące z nowotajwańskich fabryk, wcale mu nie doskwierało. Doskwierało, ponieważ dogorywało i to w ekspresowym tempie. A prócz tego że dogorywało rozsiewało wokół siebie cały szereg działań ubocznych prosto w jego skołataną problemami wojennymi głowę. Chociaż zawsze byłem zdania, iż nie ma co katować niepotrzebnie czytelnika zbyt drobiazgowymi szczegółami technicznymi, (ponieważ w końcu jest to powieść przygodowa a nie instrukcja obsługi piecyka), lecz tym razem nie uda się tego tematu uniknąć, aby sprawa stała się należycie zrozumiała. Najpierw zatem, jeszcze w styczniu puściły uszczelki chroniące chipa przed układem immunologicznym Adolfa Hitlera. Przyczyny tego z kolei zdarzenia były zgoła najbanalniejsze w świecie. Zawiódł czynnik ludzki. Było tak, ponieważ Lu Wong, nadzorujący montaż uszczelek na taśmie produkcyjnej był traf chciał tego dnia niewyspany po weselu siostry, jakie się poprzedniego dnia odbywało i przeoczył całą partię chipów, jaka przemknęła przed nim na taśmie na pierwszej poniedziałkowej zmianie. Jego szwagier od strony drugiej matki, z tych samych powodów odsypiający wesele ale w dziale kontroli jakości, również się tego dnia niezbyt do pracy przykładał i oprócz uszczelek przeoczył uszkodzone i wycofane kilka miesięcy temu bioscalaki, jakie do porannej partii chipów dołączył operatywny brygadzista o imieniu Chan Lee, który je wówczas za grosze wykupił i czekając na odpowiedni moment tego właśnie dnia podmienił pragnąc osiągnąć nieuczciwie zyski. Zrobił to, ponieważ już od małego nękały go przewlekłe problemy finansowe a o weselu i nawykach Wongów wiedział doskonale. Tego zatem dnia przeprowadził swój przebiegły plan pozbywszy się całego zapasu uszkodzonych bioscalaków podmieniając je na nowe, co pozwoliło mu z kolei spławić sporą część z tych najbardziej natarczywych komorników jacy nieustannie go nękali. Jak tylko puściły ostatecznie wspomniane uszczelki, chip zaczął z głową Hitlera chemicznie reagować. Reakcje były bardzo szybkie, ponieważ chipa połączono z mózgiem Hitlera za pomocą neuronów. W efekcie Adolf doznał stosunkowo sporej wewnętrznej opuchlizny i wzrostu ciśnienia płynu rdzeniowo mózgowego. Organizm nie nadstawił jednak biernie drugiego policzka, tylko rzucił wszystkie wolne siły w celu opanowania tej dolegliwości. I tak rozpoczęła się prawdziwa batalia chipa z jego układem odpornościowym o pełne panowanie nad głową. Najpierw białe ciałka jednym szturmem unicestwiły zewnętrzne obwody u chipa, co bardzo poważnie uszkodziło niektóre połączenia, ale ten, przecież nie czekał bezczynnie aż ciałka dokończą robotę i go bezkarnie wykończą. Chip najpierw włączył ochronne pole ratując to, co jeszcze po tym wściekłym ataku ocalało, a zaraz po tym choć zamknięty w ciasnej skorupie pola, przeszedł nieśmiało do kontrofensywy, podpinając się do układu nerwowego na lewej półkuli aby wykorzystać jej połączenia neuronowe do odzyskania pełnej sprawności bojowej. Układ odpornościowy po początkowym odwrocie na widok pola, okrążył chipa błoną tkankową, biorąc go w kleszcze i odcinając mu źródła zaopatrzenia, które ten wcześniej spoza bariery ochronnej sobie uzupełniał. Kiedy układ odpornościowy skutecznie już odciął chipa od dostaw energii, przerwał bitwę biorąc go w cierpliwe oblężenie. Z zamiarem przetrzymania go głodem bronił się zajadle na zewnątrz błony czekając aż chipowi skończy się energia do dalszej walki. Na granicy owej błony sporadycznie dochodziło do ciężkich walk frontowych, kiedy chip usiłował się przebić w stronę płata czołowego ale żadna ze stron nie mogła na trwałe przechylić zwycięskiej szali na swoją stronę. Kiedy Hitler spał a jego organizm pochłonięty był niemal wyłącznie oddychaniem, walki przybierały na sile, ponieważ obydwie strony korzystały z wolnych zasobów regenerującego się ciała. Rankiem jego organizm ledwie nadążał usuwać poległe nocami ciałka, które wypływały z moczem w postaci ropy. Czasami nie zdążył wszystkich na czas pousuwać, wówczas ponownie nieco puchła jego głowa a walki na pewien czas zamierały, ponieważ żadna ze stron nie chciała swojego żywiciela z powodów oczywistych wykończyć. Z upływem tygodni szala zwycięstwa przechylała się jednak z wolna na korzyść ciałek, ponieważ Hitler zaczął zażywać strychninę, przepisaną przez doktora Morrela. Strychnina, sprawiedliwie i po równo truła obie strony ale ciałek było zdecydowanie więcej więc chip się nie lada zmartwił, że w warunkach wojny chemicznej, nawet kilku dni bez porządnego zaplecza nie przetrzyma. Postanowił nie czekać na swój koniec biernie. Opracował plan zgodnie z którym, atakował błonę zajadle z jednej strony po to by odwrócić uwagę ciałek, po czym podpinał się do jego układu nerwowego i doładowywał swoje akumulatory z zupełnie innej strony odzyskując w ten sposób straconą wcześniej energię a nawet sporadycznie robił jej niewielkie zapasy. Po kilku kolejnych tygodniach takich zmyłek, białe ciałka w końcu się zorientowały, że chip podszedł je fortelem i również postanowiły coś takiego zastosować. Udały że nabierają się na kolejną podpuchę i zaatakowały chipa z drugiej strony, kiedy ten podkradał energię chwytając przeskakujące po mózgu elektrony. To był pogrom i rzeź a nie uczciwa walka, ponieważ chipa zgubiła rutyna i kradnąc prąd nawet nie wystawił patroli. Chip stracił wówczas połowę swych obwodów i doskonale wiedząc, że nie przeżyje kolejnego takiego szturmu w popłochu ponownie się wycofał pod osłonę pola oddając ponad trzy czwarte zajętych przez siebie terenów. Pole jednak z dnia na dzień nieustannie słabło więc ciałka coraz bardziej na nie naciskały. Kiedy ten po raz drugi całkowicie się schronił w polu, ochrona nie była już taka dobra jak przed kilkoma tygodniami a sytuacja z godziny na godzinę i tak się pogarszała. Ciałka z uciechą więc zacisnęły jeszcze bardziej błonę, która przybrała postać twardego guzka, biorąc wroga w mordercze kleszcze z zamiarem zmiażdżenia. Chip, kiedy już się zebrał do kupy stwierdził, że tak twardej obrony już nie przebije w żaden sposób i wkrótce czeka go nieuchronny koniec. Po krótkiej analizie sytuacji postawił więc wszystko na jedną, ostatnią kartę. Jeszcze tego samego dnia z obwodów składających się na jakieś nieistotne jego zdaniem filtry, zbudował niczego sobie kondensator, w którym, kiedy Hitler usiadł do rozwiązania kilku krzyżówek, błyskawicznie zmagazynował ze dwa miliony Voltów, po czym wycofał swoje przyczółki opuszczając na wszystkich frontach granicę błony. Zaraz po tym wysłał do białych ciałek ultimatum, że albo pozwolą mu się podpiąć do rdzenia mózgowego, gdzie będzie mógł sobie spokojnie wegetować, albo potężnym impulsem elektrycznym spali siebie, ciałka i cały mózg w cholerę, ponieważ nie ma już nic do stracenia. Jednocześnie z iskrzącym od wysokiego napięcia mechanizmem jaki zbudował, opuścił błonę i na oczach całej armii ciałek przystąpił do zapowiedzianych działań w okolicach rdzenia. Ciałka ostrożnie podążyły za nim nieustannie go obserwując. Kiedy ujrzały jak chip swój plan wprowadza w życie nie czyniąc jednak żywicielowi żadnej szkody, chociaż niechętnie, jednak przystały na wymuszony rozejm, zgadzając się w zamian za rozładowanie kondensatora pozostawić go w spokoju. I tak na przełomie lutego i marca zakończyła się wewnętrzna batalia a Hitler odzyskał wówczas na pewien czas doskonałą formę. Ponieważ i tak mu się mocno trzęsły obie ręce, chip był pewien, że nikt nie zauważy jeśli będzie upuszczał tamtędy małymi dawkami prąd z kondensatora. Kiedy napięcie z wolna schodziło Adolf, czuł jedynie niewielkie mrowienie we wskazujących palcach. Ludzie, którym podawał rękę, czuli natomiast nieco więcej, ponieważ im sztywniały włosy. No ale mniejsza z nimi, ponieważ bardziej istotna jest dla nas forma Hitlera. A ta tylko przez pewien czas była doskonała, albowiem w związku ze wspomnianymi wcześniej filtrami, a raczej ich demontażem przez zdesperowanego chipa, Hitler zaczął z upływem kolejnych tygodni, coraz wyraźniej słyszeć rzeczy, których słyszeć nie powinien w żaden sposób. Były to przeróżne komunikaty, koordynaty oraz wszelkie inne informacje jakie tylko chip już nie niepokojony przez białe ciałka wysyłał do Centrali. Czasami, kiedy Ned, Bert lub Imię znajdowali się dostatecznie blisko, Hitler słyszał fragmenty zdań jakie wymieniali ze sobą za pomocą translatorów. Gdyby ktoś stwierdził, że Hitler słysząc je wpadał w zdumienie, stwierdziłby za mało. Hitler po prostu się wściekał miotając po pomieszczeniach jak stado oblanych wrzątkiem koni, a mając o spisku coraz wyraźniejsze pojęcie coraz bardziej się o jego istnieniu przekonywał, a nie wiedząc przecież, kto za jego plecami tak uparcie gada, traktował wszystkich podejrzliwie, bez przerwy każdego obserwując podejrzliwie. Napięcie sięgało zenitu w chwilach, kiedy wydawało mu się, że widzi kątem oka lub przez nagłe odwrócenie głowy jakieś cienie. Nie wiedział oczywiście, że to również sprawka chipa, który lubił czasami pomajstrować przy jego nerwach wzrokowych powodując na siatkówce chwilowe przebłyski zakamuflowanych postaci, które chociaż przeźroczyste posiadały kontury i to czasami na dobrych kilka sekund zanim na powrót zniknęły. Dopiero w późniejszym okresie wziął się na sposób i już nie dawał po sobie poznać, że cokolwiek słyszy lub widzi. Uważnie obserwował. Obserwując nasłuchiwał. Nasłuchując podejrzewał. A podejrzewając miał trochę roboty, ponieważ podejrzani byli wszyscy. Nie podejrzewał jedynie Bormanna, ponieważ jego przykry akcent nie pojawił się w jego głowie ani razu, a jeśli głosy coś o nim w ogóle wspomniały, to tylko że jest mu ślepo lojalny i aż do bólu wiernym towarzyszem. Oczywiście nie stanowiło to żadnego dowodu, ponieważ podczas którychś z kolei rozmyślań przeanalizował możliwość iż ten jest najlepszym konspiratorem i dlatego przyjął maskę człowieka bez skazy. Jednak zawsze kiedy tak pomyślał jakaś część jego osobowości natychmiast przemawiała, że Bormannowi mimo wszystko może bezgranicznie ufać. Dlaczego, pytał ją wtedy. Ponieważ nie można podejrzewać wszystkich, ta odpowiadała. – Ależ można. – z uporem protestował. – No dobra, niech będzie, że można, ale skoro tak, to musi być chociaż jeden, jedyny wyjątek potwierdzający ową regułę. Zatem proponuję Bormanna. – Więc co, mam nie podejrzewać Bormanna w ogóle? – Ależ podejrzewaj ale tylko trochę. I niegłupio byłoby obmyślić w międzyczasie jakiś test na jego lojalność. – No widzisz, w końcu jakiś pomysł. Jaki to ma być test? – Obojętnie jaki. Niech na przykład zarżnie jedno z bachorów Goebbelsa. – A czego ma to dowieść, hę? Przecież jeśli to Goebbels spiskuje a Bormann nie, to on i tak zrobi to bez skrupułów. W sytuacji odwrotnej będzie zresztą tak samo. – No dobra, zły przykład, przyznaję. Już mam lepszy, posłuchaj. Udaj niepoczytalnego, zagroź mu rozstrzelaniem i zostaw naładowany pistolet na biurku, kiedy w rozmowie w cztery oczy Bormann się o twoich niepoczytalnych zamiarach dowie. – A co, jeśli mnie kropnie? – Będziesz wiedział, że jest zdrajcą. Bez dwóch zdań, będziesz o tym wiedział. – Ale życia mi ta wiedza nie zwróci, co? – Daj spokój, załaduj pistolet ślepakami. Chodzi tylko o to aby poznać jego prawdziwe zamiary. – No dobra pomyślmy, ja mu grożę, Bormann sięga po pistolet i strzela do mnie ślepakami. Ja go demaskuję krzycząc głośno ha, a on stoi jak kołek, czy tak? Nie kurwa, powiem ci co Bormann zrobi. On nie stoi jak kołek, tylko natychmiast sięga po swój pistolet a ja przy odrobinie szczęścia zanim mnie naprawdę zastrzeli, to jeszcze oberwę w głowę tym ze ślepakami, bo niewątpliwie takie coś jak głupi test, Bormanna by zdenerwowało. – No nie dramatyzuj, plan się jeszcze odpowiednio dopracuje... – Ten plan jest do dupy już z samego założenia. – Dlaczego tak sądzisz? Mi się wydaje, że jest jedynie trochę niedopracowany. Jeśli tylko coś się poprawi ze ślepakami... – Plan jest do dupy ponieważ, jeśli Bormann nie jest zdrajcą tylko jest mi wierny i tak mnie zastrzeli, ponieważ do obowiązków każdego oficera w Rzeszy należy strzelanie do osób niepoczytalnych. – O kurwa, trzeba było tak od razu. Skąd miałem wiedzieć? – Sam taki rozkaz wydałeś, idioto! – Było już tyle rozkazów, że daj spokój, chyba jeden mógł człowiekowi umknąć w tym całym ferworze...? Pochłonięty w głębokich rozmyślaniach, nawet nie zauważył wejścia do gabinetu Bormanna. – Mein Fuhrer? – Ach, już jesteś, Martin? – Tak jest. – ten potwierdził unosząc nieco brulion stanowiący już od kilku tygodni część codziennego rytuału, jakim było stenografowanie wspomnień Wodza dla przyszłych pokoleń. – Na czym wczoraj skończyliśmy? – Postawa rządu brytyjskiego, no i samego Churchilla. – przypomniał Bormann zerkając do zeszytu. – Ach tak. – Hitler natychmiast sobie przypomniał, po czym westchnął i dodał. – Kurwa, ile razy bym się nad tym nie zastanawiał, to do dziś zupełnie nie rozumiem tego Churchilla. – oznajmił notującemu jego wypowiedzi Bormannowi. – Tak, Mein Fuhrer? – Realia współczesności powinny go już dawno zmusić do wyrażenia zgody na jedność Europy. Anglia i Niemcy, zawsze uważałem, powinny być sojusznikami. Jeszcze na początku wojny starałem się tak postępować, aby rząd brytyjski był w stanie zrozumieć moją politykę. Również sam Churchill by ją pojął, gdyby nie fakt, że w tym czasie był już zupełnie zżydziały. Ja ze swojej strony uczyniłem wszystko, aby niepotrzebnie nie ranić brytyjskiej dumy, odraczając wszystkie moje ostateczne decyzje za Zachodzie. Kiedy zaatakowałem ZSRR przekłułem bolszewicki wrzód i liczyłem na odzew zdrowego ludzkiego rozsądku i instynktu samozachowawczego na Zachodzie. Nie doceniłem tylko jednej rzeczy, stopnia żydowskiego wpływu na Churchilla. Moja nieprzejednana wola zniszczenia z korzeniami światowego żydostwa okazała się dla niego nie do strawienia, a przecież Anglia jeszcze na początku 1941 roku miała możliwość zakończyć tę wojnę. Wierzę że stara Anglia skorzystałaby z tej szansy zawarcia z nami pokoju i ustanowienia nowego porządku na kontynencie. Ale cóż, żydzi i ich pomocnicy, Churchill i Roosevelt, nie chcieli do tego dopuścić. Jak to widzisz Martin? – Mein Fuhrer, osobiście uważam, że pokój na wiosnę 1941 roku był ostatnią szansą wyłączenia Amerykanów ze spraw europejskich. – Dokładnie. W rzeczy samej. Pod przewodnictwem Rzeszy Europa stałaby się niechybnie zjednoczonym blokiem, po tym jak wpływy żydowskie zostałyby ostatecznie i na zawsze wyeliminowane. Włochy i Francja, pobite przez germańską siłę na polu bitwy, nie wyszłyby na tym wcale źle, że zmuszono by je do zrezygnowania z własnej imperialnej polityki. Oczywiście musiałyby zrezygnować z roszczeń w Afryce i na Bliskim Wschodzie, aby otworzyć nowej Europie drogę do przyjaznej i dalekowzrocznej współpracy z islamem. Anglia zaś, pozbawiona wszelkich trosk na kontynencie, mogłaby poświęcić się całkowicie problemom swego imperium światowego. Natomiast Rzesza, uwolniona od wojny na dwóch frontach, mogłaby spełnić swoją misję i cel mojego życia, zniszczenie bolszewizmu i tym samym zapewnienie naszemu narodowi niezbędnej przestrzeni życiowej na Wschodzie. Byliśmy zawsze gotowi pójść na kompromis z Anglią. Chcieliśmy nawet zagwarantować jej istnienie imperium brytyjskiego. – Czy to dlatego odwołał pan Lwa Morskiego? – W rzeczy samej. Pragnąłem jedynie przyśpieszyć im podjęcie decyzji i nieco przycisnąć do muru groźbą inwazji, lecz nic poza tym. – A naloty? – Cała ta heca z tak zwaną Bitwą o Anglię nie była moim celowym planem. Sprawy po prostu jakoś tak same wymknęły się wówczas spod kontroli. Sam chciałbym kiedyś się dowiedzieć jak to się dokładnie wtedy stało, że dałem się uwikłać w te bombardowania. – Adolf Hitler zamyślił się na chwilę i dodał. – Ale muszę tu uczciwie przyznać, grubasowi z Londynu udawało się przez jakiś czas mnie prowokować. – Czyli, że tak naprawdę nie żywił pan wobec Anglii złych zamiarów? – Skąd Martin, skądże znowu. Ale z drugiej strony nie myśl, że ich aż tak kocham lub kochałem, ponieważ to również byłoby nieprawdą. Chociaż w gruncie rzeczy ostatni Hindus był mi sympatyczniejszy niż ci aroganccy Brytyjczycy, potomni nigdy by mi nie wybaczyli likwidacji tego ich imperium. Tej hm, zramolałej wspaniałości. Zawsze zresztą byłem zdania, że najlepiej jak te ich podupadające imperium samo się rozleci. Zresztą niezależnie od tego, jak zakończy się ta wojna, los imperium brytyjskiego i tak jest już przesądzony 6 a narodowi angielskiemu sądzony jest na tej przeklętej wyspie jedynie głód, bieda i gruźlica. Nie mogę wręcz pojąć, dlaczego nikt na tej wyspie nie patrzy na wyrost i tego nie widzi, tylko ślepo wierzy Churchillowi. Imperium się skończy niezależnie od wyniku tej wojny. Anglicy mieli swoją szansę przetrwania z godnością, bo przecież nikt nie zmuszał Anglii do tej wojny. Sama się w nią wepchała słuchając grubasa. Nawet kiedy się już zaczęło to całe szaleństwo, Anglia miała dość okazji aby mimo to, wyciągnąć z pętli głowę, czy to po zniszczeniu Polski, czy po klęsce Francji. Z naszej strony zawsze byliśmy gotowi pomóc Anglikom w uratowaniu twarzy. Cóż, wybrali swoją drogę więc czeka ich upadek oraz długoletnia bieda... Hitler na chwilę przerwał ponieważ znów dobiegły go nieokreślone głosy, jakie odbierał bezpośrednio w głowie. – Przesuń się Bert, kurwa! Przesuń chociaż trochę. – stwierdził jakiś głos z wyrzutem. – Nie widzisz, że sam mam mało miejsca? Niech Imię się przesunie. – odparł drugi. – Tylko gdzie, do kurwy nędzy? Wszędzie pełno tych jebanych dzieci! – dodał trzeci głos, który zaraz zniknął w ciągnącej się w nieskończoność serii trzasków i rytmicznych popiskiwań. Nie wiedząc oczywiście, że to chip przesyła do Centrali rutynowe koordynaty, Hitler uderzył się kilka razy otwartą dłonią w czoło. Trzaski, głosy oraz ból odeszły na chwilę. – Czy wszystko w porządku, Mein Fuhrer? – zapytał Bormann. – Tak. – ten nieco się zamyślił. – Chyba tak. – dodał nadal nad czymś się zastanawiając. Bormann widząc jego minę nie odzywał się doskonale wiedząc, że jakiekolwiek przerwanie mu rozmyślań w takiej chwili, niechybnie skończy się atakiem wściekłości. Cierpliwie czekał, aż ten pierwszy się odezwie i nie omylił się w swoich przewidywaniach. – Wiesz co Martin? – Tak, Mein Fuhrer? – Skończmy już na dziś. Sprowadź do Kancelarii bezzwłocznie Gustawa. – Ale...? Tak jest, Mein Fuhrer. Wykonam natychmiast. – Doskonale. – Hitler słysząc taką odpowiedź natychmiast się odprężył. Miał już od pewnego czasu własny plan wobec spiskowców i uznał, że nadeszła już najwyższa pora wprowadzić go w życie. * * * Thompsontown, Mars 30 lipca 2765 – Kwatera Główna Operacji Schmaterling – Jak? – zapytał nieco spanikowanym tonem Bert, kiedy van Hold skończył przedstawiać im ogólne zarysy tego co ich niebawem czeka. Zarysy te brzmiały według niego nad wyraz mętnie, co wróżyło tylko jedno, niemałe kłopoty. I stąd nutka paniki w jego głosie. – Jak my mamy tego dokonać? – zapytał. – Biurko? – krzyknął generał niecierpliwym tonem rozglądając się po kątach. Te zadowolone, że znów się może na coś przydać, z radości stanęło dęba pod balustradą, po czym pośpiesznie opuściło taras i podpłynęło do van Holda przymilnie ocierając mu się o kolana. Van Hold pochylił się nad drżącym z uciechy blatem, po czym wcisnął symbol projektora. – Panowie, oto plany Kancelarii. – oznajmił. Z wyświetlacza na biurku uniosła się trójwymiarowa projekcja, przedstawiająca Kancelarię III Rzeszy w izometrycznym półprzekroju. – Rany, to jest prawdziwy, podziemny labirynt. – jęknął Ned. – Kiedy oni to zbudowali? Do biurka podeszła Uli. – Jeszcze w styczniu 1938 roku Hitler wydał, głównemu architektowi III Rzeszy rozkaz zbudowania nowej Kancelarii wyznaczając termin ukończenia na październik następnego roku. Albert Speer otrzymał od niego na ten cel wszelkie środki jakich tylko żądał i zatrudniwszy 4 tysiące robotników, rozpoczął budowę. Prace nad budową Kancelarii zakończono trzy dni przed terminem. Jak widzicie jest to, jak na owe czasy, zdumiewająca budowla. Kubatura budynku wynosi niemal pół miliona metrów sześciennych, a wszystkie elementy zostały zgodnie z obowiązującym wówczas stylem, niesamowicie wręcz wyolbrzymione. W szczególności mam na myśli tę galerię, która prowadzi wprost do gabinetu Hitlera. Jest to korytarz o długości 145 metrów z 19 olbrzymimi oknami, zakończony drzwiami o pięciometrowej wysokości. Wszystko to, co znajduje się w Kancelarii miało ukazywać odwiedzającym ją gościom przede wszystkim potęgę III Rzeszy. Budynek oddano do użytku 12 stycznia 1939. Podczas ceremonii otwarcia Speer został odznaczony Złotą Odznaką Partyjną i zestawem akwareli Fuhrera. – I dobrze mu tak. – stwierdził Nazwisko i dodał już poważnym tonem. – Nie podoba mi się ten budynek. – Dlaczego? – Z reguły wolę pracować na otwartych przestrzeniach. Tam w Kancelarii wszystko jest jasne, proste i otwarte dla oczu, jeśli wiecie co takiego mam na myśli. – Wiemy, stary. – westchnął Bert potakując głową. – Ja też wolę otwarte przestrzenie. – Będzie ciężko panie generale, poruszać się po tym budynku nawet z tym nowym kamuflażem. – rzucił ciężko Imię. – Rozumiem wasze obawy, lecz nie mamy już po prostu innego wyjścia. Musimy was tam wysłać aby zamknąć sprawę. – Ostatnia misja miała ją zamknąć. – przypomniał Bert ponuro. – Zgadza się. – odparł generał i dodał. – I w pewnym sensie zamknęła. Hitler już nie wejdzie w posiadanie broni jądrowej i niewątpliwie wojnę przegra. Jednak jest małe ale, inaczej byśmy was nie wysyłali. Posłuchajcie teraz o zadaniu w Kancelarii, ponieważ nigdzie indziej już się nie da go przeprowadzić. – Dlaczego nie? – Ponieważ od lutego 1945 Hitler już nie opuszcza tego budynku. Chwilami tylko wychodzi do ogrodu ale jakakolwiek akcja tam nie wchodzi w grę, ponieważ zawsze jest wówczas pod obserwacją co najmniej kilkunastu esesmanów. Musicie poznać na pamięć układ pomieszczeń w tym budynku i wszystko inne, co pozwoli nam przygotować interwencję w stosownym momencie. Zostaniecie tam wysłani najpierw nieco w przeszłość, aby się rozejrzeć i rozpoznać teren. Podczas rekonesansu musicie w maksymalnym stopniu poznać jego nawyki, rutynowe zachowania i dopiero to pozwoli nam ustalić najlepszy moment do właściwej interwencji która nastąpi w etapie drugim. – Budynek Kancelarii jest wręcz niesamowicie ciężki do infiltracji. – wtrącił Jong. – Ale z tego co już wiemy jej górny poziom mieści apartament żony Goebbelsa, dwa pokoje nie wykorzystane, kuchnię, pomieszczenie służby i jadalnię. Po drugiej stronie korytarza pomieszczenia zajął Bormann i jego sztab oraz komendant schronu esesman Mohnke. Również ze swoim sztabem. – A poziom dolny? – zapytał Nazwisko. – Ten chyba bardziej nas interesuje. – Dolny poziom wygląda tak. – Jong zrobił bardziej szczegółowe powiększenie. – Od lewej, pokój z mapami, centrala telefoniczna, elektrownia wyposażona w niezależne agregaty i pomieszczenia straży przybocznej Hitlera. Potem najważniejszy dla nas korytarzyk. Znajduje się w nim po 9 pokoików z każdej strony. Są to; sześć pokojów Hitlera i Ewy Braun, czyli sypialnia, łazienka, gabinet z portretem Fryderyka Wielkiego, potem jest przedpokój, dwa pokoje Goebbelsa i dwa osobistego lekarza Hitlera. – Jak wyglądają te pomieszczenia wewnątrz? – zapytał Ned. – Nie wiemy jak wyglądają te pomieszczenia ani zresztą żadne inne wewnątrz Kancelarii. – odparł Jong spuszczając głowę. – Z całym szacunkiem, panie generale ale obawiam się, że jest to niemożliwe. – oznajmił Nazwisko. – Dlaczego tak uważasz? – Jeśli nie mamy nic bardziej szczegółowego od tych pobieżnych planów w zasadzie tylko korytarzy, zadanie to jest po prostu niewykonalne. – Dlatego wysyłamy was wcześniej jedynie na rekonesans. Musicie ostrożnie spenetrować całą Kancelarię i poznać na własne oczy wszystkie potrzebne szczegóły. – Jak, skoro nie dysponujemy nawet planem szybów wentylacyjnych ani kanałów technicznych, których przecież musi być całe mnóstwo w tak ogromnym budynku? – Poradzicie sobie. – z niezachwianym optymizmem odparł mu van Hold. – Doktor Baddoc ma dla was kilka niespodzianek. – W to nie wątpię. – jęknął Bert. – Biały? – sapnął na głos Ned ze zgrozą. – Znowu? Doktor bezszelestnie podszedł do Neda od tyłu. Kładąc mu owłosioną dłoń na ramieniu przyjacielskim tonem stwierdził. – Wasza właściwa akcja w Kancelarii ma na celu jedynie wymianę chipa w jego głowie w celu uczynienia go podatnym na transfer w czasie i wysłania do paleolitu. Z nowym sprzętem nie powinno być trudności... – Dlaczego pan się zawsze do mnie skrada? – wyszeptał Ned przełykając ślinę. Ten z pobłażliwym uśmiechem zignorował pytanie i wzruszył ramionami. Głos zabrał Jong. – Jeśli tego chipa nie zainstalujemy i to błyskawicznie, Hitler przeżyje tę wojnę i według bieżącej analizy, za kilkanaście lat, nasza drobna historia powtórzy się od nowa, nie wspominając nawet, że cały nasz dotychczasowy trud pójdzie po prostu na marne. Dobro ludzkości... – Chwila. Wasz, dotychczasowy trud? – No mniejsza z tym... – Wcale nie mniejsza. – zaprotestował Ned. – Ja, Bert i Imię to też ludzkość, do cholery. Więc przestańcie w końcu pieprzyć i mówcie szczerze o co chodzi, ok? Zapadła cisza. Zebrani wokół biurka spojrzeli po sobie. – Ok. – po dłuższej chwili głos zabrał van Hold. – Zrozumcie, musimy się go pozbyć raz na zawsze, ponieważ za duże środki zostały już w operację Schmaterling zainwestowane aby Rada machnęła ot tak sobie ręką i odpuściła temat. Budżet był gigantyczny ale i tak został przekroczony więc gdyby operacja nie odniosła efektu w ogóle, żadna z osób jakie się znajdują w Radzie nie wyszłaby z więzienia za tak wielkie straty w gospodarce. Rada nie mając zatem już nic do stracenia inwestuje dalej a przy okazji nas naciska. My z kolei naciskamy was i tak wygląda prawda w uproszczonym skrócie. – Gospodarka, panie generale to nie nasza broszka. My już swoje zrobiliśmy i omal się nie wykończyliśmy przy tej misji z bombą atomową. To co zawierała umowa zostało przez nas wykonane. Z całym szacunkiem ale mamy w nosie to, że operacja zdała się psu na budę i polecą jakieś głowy. Dziwię się, że wy w ogóle zgodziliście się nadstawiać własne dupy na polecenie Rady. – Otrzymaliśmy korzystne aneksy do umowy. Bardzo korzystne. Czy wspomniałem już że podobne są przygotowane również dla was? – Proszę nie przerywać. – ożywił się Bert. – Dożywotnie pobory przysługujące generałom, coroczne zabiegi odmładzania na koszt Rady, zwolnienie z obowiązku podatkowego, abonament do najlepszych burdeli na planecie, stuprocentowe zniżki na lekarstwa i leczenie i jednorazowa premia w kwocie siedmiocyfrowej. – Czy premia to bony? – Skąd? Gentlemani nie rozliczają się i to już od dawna w bonach. – W którym miejscu trzeba się podpisać? – Nie trzeba. Aneksy już są podpisane. – Więc wy i tak...? – chciał zapytać Imię. – Tak. – rozwiał jego wątpliwości generał. Spojrzeli po sobie. – Doktorze? – van Hold przywołał Baddoca oraz jego zestaw. Zestaw bezszelestnie nadjechał, zabrał ich i się nimi zajął. * * * Piętnaście minut później byli już z powrotem na sali obrad. Ned spytał van Holda. – W jaki dokładnie sposób mamy to zrobić, jeśli nie ma nawet szczegółowych planów Kancelarii? – No właśnie, w jaki? – zapytał go również Bert nadal wpatrując się w trójwymiarowy plan wiszący cierpliwie ponad blatem biurka. – Panowie, plany a raczej ich brak nie stanowi czegoś, czym powinniście się przejmować. – stwierdził Jong. – Jak to? – Nazwisko słysząc to aż zaniemówił. – Przecież bez tych planów normalnie leżymy. Co pan wygaduje, do cholery? – Och, nieco się pokręcicie po budynku i wcześniej czy później dokładnie go rozgryziecie. – ten odparł. – Akurat na to, czasu mamy niemal do oporu, ponieważ wyślemy was na rekonesans na kilkanaście tygodni przed ucieczką Hitlera. Tylko od was samych zależy ile tam spędzicie czasu rzeczywistego zanim nie zbierzecie potrzebnych informacji. – Pan jeszcze coś ukrywa, profesorze? – zgadywał Ned w nagłym przebłysku intuicji. – Więc co może być jeszcze gorsze od braku szczegółowych planów budynku, który mamy spenetrować idąc tam jak małe dzieci w ciemność? – Cóż, – z posępną miną zamiast doktora głos ponownie zabrał van Hold. – III Rzesza w kształcie jaki stworzył Hitler wali się dzięki nam na szczęście w gruzy. W obecnej formie już nie przetrwa, ale nikt uwierzcie mi, z ludzi znajdujących się w Kancelarii nie należy do tych, którzy lubią przegrywać a szczególnie dotyczy to samego Hitlera. Nikt. Każda z osób się tam znajdujących przez niemal całą dobę nieustannie knuje szukając gorączkowo jakiegoś rozwiązania. Każdy. – Jakiego rozwiązania? – Żeby się wydostać cało z tej wojennej hecy i przy okazji przyzwoicie urządzić w powojennej przyszłości. W tym celu wszyscy bez przerwy coś planują a my nie wiemy nawet z grubsza co takiego. Czas ich co prawda nieustannie nagli, ale to niezwykle doświadczeni i wytrawni gracze. Wyłącznie pierwsza liga i tu właśnie leży prawdziwa trudność tego zadania. Tego, bowiem co ci ludzie knują nie wiemy nawet w najśmielszych domysłach. Nie możemy więc skutecznie zadziałać nie wiedząc co dokładnie, każdemu z nich chodzi po głowie. To wy musicie się tego dowiedzieć i w każdy możliwy do przyjęcia sposób ustalić, co też oni wszyscy zamierzają. To wasza nadrzędna rola. Kiedy już ustalicie co takiego oni wszyscy lub przynajmniej, najważniejsi gracze zamierzają, my również ze swojej strony zaplanujemy stosowną kontroperację aby ich plany już raz na zawsze pokrzyżować. – No to już normalnie po nas. – zauważył posępnie Bert. – Mamy iść do zamkniętego ale nieznanego pomieszczenia pokręcić się wśród setek ludzi, o których co prawda nie wiadomo co kombinują, ale na pociechę będziemy się tam o nich aż potykać ponieważ Kancelaria mimo że sama jest ogromna to i tak wprost od nich pęka. Do diabła, nawet z włączonym bez przerwy kamuflażem będę co pięć minut właził na plecy jakimś kucharkom, biegającym esesmanom albo to na mnie będą wbiegały jakieś kręcące się osoby. Przy odrobinie szczęścia będziemy tam przebywać całe dziesięć minut zanim się zdekonspirujemy. Czy macie jeszcze dla nas jakieś niespodzianki, czy już mogę wyrazić ostatnie życzenie? – zapytał Jonga na zakończenie. – Jest jeszcze tylko jeden mały kłopot. – ten odparł doskonale wiedząc jakie jest życzenie Berta, wnioskując z wyprostowanego palca, który ten podsunął mu pod nos. – Goebbels ma sześcioro dzieci, które nieustannie myszkują po wszystkich pomieszczeniach Kancelarii. – O ja pierdolę! – Ned opadł na swój fotel z pobladłą twarzą. – To zadanie nie jest niemożliwe. To jest niewykonalne, panie generale. Niech profesorek sam tam jedzie i użera się z węszącymi wszędzie bachorami... – Musicie się oswoić z ich obecnością zanim zbliżycie się do Hitlera. – ten odparł. – Dzieci Goebbelsa są małe, wredne, głośne, zepsute do niemożliwości oraz przede wszystkim wyjątkowo złośliwe. Pyskują do wszystkich i nie słuchają się dosłownie nikogo. To hałaśliwa, wścibska, sześcioosobowa, poruszająca się jak tornado, trwoga. Groza w najczystszej postaci. Kompletnie nieprzewidywalna. Poznajcie w pierwszej kolejności ulubiony teren służący im do zabaw i omijajcie go z daleka jak skażony. To podstawa. Dopiero jak już dacie sobie radę z dzieciakami wygłówkujcie na chłodno i spokojnie jak wcielić się w położenie pozostałych ludzi zamieszkujących budynek i postawcie się dokładnie na ich miejscu po to, aby analiza była potem możliwie wierna. Potem powinno być z górki. Kiedy rozgryziecie już do czego zmierzają, przede wszystkim wszyscy najważniejsi w Kancelarii gracze, wracajcie i meldujcie natychmiast do Centrali to co wiecie. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że każdy z nich nade wszystko pragnie się w jakiś sposób wyślizgać z pułapki i zagarnąć możliwie największy kawałek tortu dla siebie, ale bez jakichś konkretów niczego przeciw nim nie zdziałamy. – Czy...? – Ned zaczął niepewnie. – Połamcie karki. Transportowiec czeka. * * * Thompsontown, Mars 30 lipca 2765 – Kwatera Główna Operacji Schmaterling – Dlaczego mówiąc im o Kancelarii nie wspomniał pan nawet słowem o obecności w niej owczarka niemieckiego? – po ich wyjściu zapytała van Holda Uli. – Cóż, już nie miałem serca jeszcze bardziej ich pognębiać. Chłopcy wyglądali na wystarczająco podłamanych, kiedy usłyszeli o obecności tam Goebbelsowych dzieci. – Kiedy po przybyciu stwierdzą na własnej skórze obecność owczarka, nie będą faktem tym uszczęśliwieni. – Tak sądzisz? – Jestem tego raczej pewna, panie generale. Pamiętam jak po pierwszej misji Ned przez dziesięć minut powtarzał w kółko tylko jedno zdanie: nienawidzę owczarka niemieckiego, nienawidzę. – Naprawdę? – Nawet zestaw doktora nie był w stanie wymazać incydentu z owczarkiem z jego pamięci. – To prawda. – potwierdził Baddoc skrobiąc się po brodzie. – Blizny mu natychmiast zestaw usunął ale uraz w psychice powędrował głęboko aż do podświadomości i nigdy się nie zabliźni tak do końca. Ten pacjent posiada podświadomą fobię i alergię na owczarki. – Poradzą sobie. To zdolni i już nieźle zaprawieni w terenie agenci. – westchnął van Hold wzruszając ramionami. – W końcu to jedyni, którzy ukończyli jako żywi nasz kurs wychodzenia cało z sytuacji beznadziejnych. – Mówiąc nasz, ma pan na myśli oczywiście ten swój, leśny zrzut w Dolnej Germanii? – Dokładnie. – ten przyznał bez najmniejszego skrępowania. – Wszyscy inni nie wydostali się z tego przykrego kontynentu bez przynajmniej dwukrotnego klonowania. Oni jako jedyni opuścili go wciąż żyjąc po raz pierwszy. Z owczarkiem zatem też sobie jakoś dadzą radę o ile rzecz jasna, nie wpadnie im do głowy jakoś go prowokować. – Miejmy nadzieję, że tak będzie. – westchnęła Uli. – Miejmy nadzieję. – Do cholery z nadziejami. Będą musieli coś wymyślić, ponieważ nie ma innej rady. – rzucił van Hold dolewając sobie kawy. * * * Pojawili się w jednym z dwóch niezamieszkałych pomieszczeń, jakie znajdowały się na poziomie górnym Kancelarii. Tym razem Jong do swojej działki porządnie się przyłożył, bowiem koordynaty były nadzwyczaj precyzyjne i podczas lądowania znaleźli się na samym środku pomieszczenia na nic nie wpadając. Pojawili się około dziesięciu centymetrów nad podłogą, toteż pojawienie zaliczyli jednomyślnie do bezbolesnych i udanych. Pokoik, chociaż niewielki, mieścił całą zapasową elektrownię budynku. Wszystkie ściany wypełniały poukładane aż pod sam sufit zapasowe akumulatory. Środek pomieszczenia zajmowały natomiast wielkie diesle tuż obok których się zmaterializowali. Natychmiast po przybyciu rozebrali się po czym ukrywając ubrania za akumulatorami wyruszyli z aktywnym kamuflażem na pierwszy rekonesans. Jako pierwszy pomieszczenie opuścił Ned i chociaż myślał o wszystkim z wyjątkiem owczarków, od razu natknął się na jednego. Cofając się w popłochu z powrotem do pomieszczenia z akumulatorami, wpadł na Berta i Nazwisko którzy jeszcze tkwili w drzwiach wejściowych. – Co jest? – Kurwa cofnijcie się i zamknijcie w końcu te cholerne drzwi zanim to bydle odgryzie mi dupę. Wszczynając niemały harmiderek kolejno wycofali się do tyłu. Kiedy zatrzasnęli drzwi przed owczarkiem i już znaleźli się z powrotem w pomieszczeniu opatrzyli u Neda ślady po dotkliwym ugryzieniu. Ten już nawet nic nie mówił przyglądając się w otępieniu jak pod wpływem leków zabliźniają się kolejne rany. Po niecałej minucie po spotkaniu z owczarkiem nie było już żadnych śladów jeśli nie liczyć tych wewnętrznych, których komputator nie był w stanie usunąć. – Co teraz? – zapytał Bert kiedy leczenie się skończyło. – Tak sobie myślę panowie, że teraz niech ktoś inny pójdzie przodem. – zaproponował Ned a pozostali przyjęli to ze zrozumieniem. – Dobra, przepuśćcie mnie. – Imię przepchnął się do wyjścia. Obserwowali w napięciu jak podchodzi do drzwi, po czym je otwiera. W następnej chwili otworzył je i opuścił pokoik. Odruchowo spodziewając się szamotaniny, warczenia oraz jęków, zgodnym gestem przygotowali oprogramowanie medyczne na swoich komputatorach. Imię jednak nie wrócił natychmiast. Nie wrócił również po minucie. Drzwi otworzyły się dopiero po dalszych pięciu i ten wkroczył do pomieszczenia, bez przerwy ocierając twarz z jakiegoś płynu. – Jak się mają na zewnątrz owczarkowe sprawy? – zagaił Bert. – Polubił mnie skurwiel. – Polubił? – Właściwie ona. To suka i się wabi Blondi. Jak tylko do niej po imieniu zagadałem omal mi twarzy nie zlizała. Wróciłem żeby zetrzeć ślinę bo jeszcze trochę by na mnie nałożyła i kamuflaż by się zdał, hm, psu na budę. – Skąd wiedziałeś jak owczarek ma na imię? – zapytał Ned. – Przeczytałem w poradniku. Gdybyś nie był do niego taki anty i czasami zajrzał, też byś wiedział. – Nienawidzę poradników. – No cóż, sprawę owczarka jednak udało się dzięki niemu jakoś rozwiązać, czyż nie? – Owczarków nienawidzę także. – No to mam nadzieję, że przynajmniej kochasz dzieci. Krąży tam ich cała masa. Chyba tylko po to, abyś i ty mógł się na tej misji jakoś wykazać. – Goebbelsowe dzieci? – Dokładnie sześcioro. Tak jak gadał gruby. Nie powiedział tylko, że to niedokładny szacunek, ponieważ przemieszczają się tak szybko, że chwilami jest ich jakby ze dwadzieścia. Były momenty, że wydawało mi się iż jedno widziałem w kilku miejscach jednocześnie. – To chyba niedobrze, co? – wystękał Bert. – Jedno jest pewne, z tymi dziećmi nic tutaj nie wskóramy. – odparł już poważnie Imię. – Nie ma nawet szansy. – Masz więc jakiś pomysł po tym co widziałeś, czy wracamy do Centrali i po prostu lipa? – zapytał Ned. – Mhm. – To gadaj. – Spenetrować Kancelarię i wybadać co się w niej szykuje można tylko i wyłącznie w nocy. – Jak już usną Goebbelsowe dzieci? – domyślił się Bert. – Właśnie. – przyznał Imię. – Myślę też, że najlepiej dla nas będzie, jeśli się w nocy rozdzielimy i pomyszkujemy osobno. Zbierzemy w ten sposób z pewnością więcej informacji niż łażąc grupą. Przypominam, potrzebujemy dowiedzieć się po pierwsze o tym kto tu się najbardziej liczy, a po drugie co ten ktoś obecnie knuje. Zgadzacie się ze mną? – Mów dalej. – Za godzinę się ściemni. Dzieciaki pewnie pójdą wtedy spać a owczarek myślę, że również będzie senny, jak należy odesrany i nie będzie nam przeszkadzał w myszkowaniu. Postarajmy się więc i wywęszmy to, co generał pragnie wiedzieć a wyniesiemy się stąd jeszcze przed nadejściem świtu. – Taki plan to rozumiem. – Zatem czekamy. Kiedy godzinę później czekanie dobiegło końca wyruszyli. Zgodnie z planem rozdzielili się zbierając informacje na własną rękę. Kiedy skończyli zbieranie wrócili do pomieszczenia z akumulatorami a stamtąd do Centrali. * * * Thompsontown, Mars 30 lipca 2765 – Kwatera Główna Operacji Schmaterling – Doskonale się panowie spisaliście, doskonale. – po przybyciu do gabinetu powitał ich van Hold zza stołu obrad. – Tak trzymać, a jeszcze nadrobimy opóźnienie. – Opóźnienie? – jęknął Bert nic nie wiedzący o zbliżającej się transmisji z finałów Ligi. – Przez waszą opieszałość nabraliśmy półgodzinnego opóźnienia w stosunku do harmonogramu. – odparł generał i dodał. – Ale nie martwcie się tym. Wygląda bowiem, że to nadrobimy. Więc do rzeczy. Rozumiem, że zdobyliście precyzyjne dane dotyczące tego co najważniejsze osoby w Kancelarii III Rzeszy knują? – W rzeczy samej, panie generale. – odparł Imię, ponieważ generał patrzał na niego. – Więc siadajcie. – ten zaprosił ich na fotele. – Czy wszystko dobrze? – zapytał widząc nieco ostrożny przysiad w wykonaniu Neda? – Cóż, w Kancelarii spotkałem owczarka... – Już wzywam lekarza. – Nie trzeba. – Ned zerwał się z fotela lotem błyskawicy. – Program medyczny dał sobie już ze wszystkim doskonale radę, panie generale. – Na pewno? – Bez najmniejszych wątpliwości. Właśnie mi znikają ostatnie szwy i tylko trochę bolą. – Cóż, dobrze, zatem słuchamy z niecierpliwością waszego raportu. – Więc tak... – zaczął Ned jako osoba już stojąca. – oprócz samego Hitlera w obiekcie znajdują się cztery liczące się najbardziej w państwie niemieckim osoby. Są to, Bormann, Goebbels, Himmler i Goering, który jak wiadomo jest marszałkiem Rzeszy. – Jak wiadomo? – przerwał mu Jong. – Wszyscy o tym doskonale wiedzą i zawsze wiedzieli, więc co w tym nowego? – dodał wzruszając ramionami. – No... ja jeszcze do wczoraj nie wiedziałem. – wyjaśnił mu Ned. – Po to właśnie dr Baddoc wyposaża was w aktualne poradniki. – rzucił Jong złośliwie. – Nienawidzę poradników. – Ned zdradził mu swój sekret i nie mniej złośliwie dodał. – I podyskutowałbym o tym, czy są aktualne. – Dopóki nie zajrzysz, nie dowiesz się. – Już kiedyś zaglądałem. – I? – I wiem tylko, że mnie bolą... – Panowie, dość tego. – pogawędkę przerwał im generał i ponownie rzucił w stronę Neda. – Do rzeczy. – Z tej czwórki, panie generale jedynie Bormann i Goebbels działają wspólnie. – ten zameldował. – Czyli ci dwaj mają jakiś wspólny plan? – W rzeczy samej, generale. Ich plan polega na pozostaniu z Fuhrerem do samego końca jedynie na lipę. W rzeczywistości wcale nie planują popełnić z nim honorowego samobójstwa, kiedy przyjdzie pora tylko po prostu pragną dać z Kancelarii nogę. Potem plan się nieco komplikuje. Działając przeciwko Hitlerowi wspólnie z Bormannem, Goebbels bowiem, jego również pragnie wystawić do wiatru w późniejszym okresie i dogadać się z sowietami na własną rękę. Kombinuje w ten właśnie sposób. Po to, aby wynieść z tej wojny całą skórę pragnie podać go Rosjanom na tacy. – Czy to są informacje pewne? – zapytał notujący coś na wyświetlaczu Jong nie podnosząc nawet głowy. – W stu procentach, profesorze. Spędziłem całą noc w jego apartamencie i mam z nim nagrania na swoim komputatorze. Są to zarejestrowane rozmowy Goebbelsa zarówno z Hitlerem jak również Bormannem oraz swoim osobistym wysłannikiem do sowietów, generałem Krebsem o którego współpracy Bormann nie wie. – Czego jeszcze się o tych dwóch dowiedzieliśmy? – zapytał van Hold. – Goebbels z Bormannem, działając rzecz jasna w tym względzie wspólnie, liczą przede wszystkim na to, że kiedy Hitler umrze, przekaże im w testamencie oficjalnie władzę. Bez przerwy więc utrzymują go w tym celu w Berlinie z uporem twierdząc, że ucieczka z miasta już od dawna stała się niemożliwa. Systematycznie podsycają w nim chęci samobójcze oraz dla pokrzepienia podtrzymują go na duchu wciskając kit, że lada dzień sytuacja ulegnie zmianie. Zamiast zmian jednak, przewrotnie podsuwają mu informacje o kolejnych klęskach i niszcząc w tak perfidny sposób jego psychikę bez przerwy go coraz bardziej zmiękczają przygotowując do samobójstwa. Oni jednak wbrew temu co mu mówią, samobójstwa popełnić nie zamierzają. – Doskonałe informacje. Dziękuję. – stwierdził generał, doceniając skinięciem głowy rzeczowość wypowiedzi Neda. – Co wiemy o pozostałych? – zapytał po chwili. Z fotela podniósł się Bert. – Himmler był mój tej nocy. – stwierdził. – Niezbyt rozmowny z niego gość, jednak chyba już wiemy o nim wystarczająco wiele, by profesor mógł zaplanować te swoje kontrdziałania. – Słuchamy z uwagą. – zachęciła go Uli. – On również planuje przekaraskać się cało przez tamtą wojnę i nie zamierza wraz z Hitlerem ginąć dla sprawy. Jednak w odróżnieniu od Bormanna i Goebbelsa, Himmler nie chce dogadywać się z sowietami tylko aliantami. Decydując się na działanie bez wiedzy Hitlera szuka bez przerwy jakiegoś kontaktu do Eisenhowera. Prędzej czy później go znajdzie ale raczej prędzej, bowiem ma niczego sobie układy i znajomości w Czerwonym Krzyżu. To bardzo groźny gracz, ponieważ w odróżnieniu od mającego tylko przeważnie głuchy telefon Hitlera, on ma realną władzę, czyli całe jednostki ślepo mu posłusznych i gotowych za niego nawet umrzeć esesmanów. – Jak mu idzie owo dogadywanie? – Na razie kiepsko, ponieważ jako główny kat w Europie nie może rozmawiać z aliantami osobiście. Ale z drugiej strony to tylko kwestia kilku dni zanim coś wymyśli. Może nawet już wymyślił, ale nie zdradza się z tym tylko milczy. No w każdym bądź razie on również zdecydował się działać na własną rękę bez wiedzy Hitlera i jego zdrada nie ulega wątpliwości. – Doskonale. – rzucił Jong wszystko starannie notując. – A co z naszym marszałkiem? – Goeringa ja obserwowałem. – oznajmił Imię wstając z fotela. – On także pragnie dogadać się z zachodnimi aliantami, widząc w tym większe szanse na powodzenie rokowań niż u sowietów. – Mamy jakieś szczegóły? – Z tym będzie raczej ciężko, ponieważ Goering nie mieszka w Kancelarii na stałe. Nieustannie podróżuje i przemieszcza się czasami tylko zaglądając do budynku. Jednak nie ulega wątpliwości, że zamierza Hitlera po prostu zdradzić i przejąć władzę, która mu pozwoli na pełną swobodę działania. Wiem to ponieważ mam treści jego rozmów z tamtej nocy. – Dobrze. – westchnął van Hold. – Czy to wszyscy, którzy się w Kancelarii liczą? – W zasadzie tak. – potwierdził Ned. – Pozostali w Kancelarii ludzie, są Hitlerowi nadal ślepo wierni i nic przeciwko niemu nie kombinują, skupiając się przede wszystkim na zacieraniu śladów swoich własnych zbrodni. Palą obciążające ich dokumenty, zbierają i ukrywają te obciążające innych, słowem zwyczajne biurowe intrygi, kiedy szczury nie mają dokąd uciec a okręt tonie. Niektórzy nadal wierzą w to, że los jeszcze się odmieni i pocieszają swojego Wodza a na wypadek klęski planują nawet różne warianty jego ucieczki. – A co z samym Hitlerem? – zapytał van Hold. – Z informacji jakie otrzymujemy bezpośrednio z chipa wiadomo, że on sam ma dwa odmienne warianty działania. – oznajmił Jong wyświetlając wykresy z nasłuchów. – Siedemdziesiąt procent czasu poświęca myślom o samobójczej śmierci a trzydzieści analizom planowanych przez podwładnych ucieczek. Wciąż się waha ale na podstawie posiadanych informacji skłaniałbym się to tego pierwszego rozwiązania, ponieważ mimo wszystko woli honorową śmierć niż życie uciekającego szczura. – Pan by się skłaniał? – rzucił generał. – Musimy mieć stuprocentową pewność, do cholery! – Wiem o tym doskonale. – przyznał Jong. – Mówię tylko o tym, co wnoszą bieżące nasłuchy z chipa. Hitler nieustannie wnosi poprawki do testamentu jaki ma już od dawna w głowie, sprowadził też do Kancelarii ampułki z trucizną ale pewności co do jego samobójstwa, niestety nie ma. Powiem więcej. Nawet gdyby pewność taka była, nikt i tak nie zagwarantuje, że ktoś go nie porwie wbrew jego woli i nie wywiezie aby uratować, ponieważ nadal są ludzie ślepo mu wdzięczni za zasługi oraz po prostu wierni. Ludzie gotowi za wszelką cenę swojego Wodza uratować i to nawet wbrew jego woli i z narażeniem życia własnego. Fanatycy. Nie ulega również wątpliwości, że gdyby istniał plan ucieczki doskonałej Hitler by z niego skorzystał z radością. Jedyną rzeczą, bowiem której się bardziej boi od śmierci jest ewentualność schwytania. Wręcz przerażająco boi się wpaść żywcem w ręce Rosjan, gdyby ucieczka nie wypaliła. Stąd jego rozważania nad samobójczą śmiercią, które póki co przeważają. I stąd właśnie mój pomysł aby mu wymienić chipa na model umożliwiający transfer i wysłanie go do paleolitu. Tylko w ten sposób uzyskamy gwarancję, że operacja Schmaterling się uda a Hitler zostanie raz na zawsze wymazany. – Nie denerwujmy się profesorze. – pojednawczo rzucił generał. – I tak mamy już wystarczająco innych zmartwień. Co pan w obecnej sytuacji proponuje? – Co do Hitlera znacie już moje zamiary. Natomiast jeśli chodzi o pozostałych należy przede wszystkim pokrzyżować ich plany a następnie ich również usunąć aby Rzesza nigdy się nie odrodziła. – Jak? – zapytał go Ned. – Wprowadzę teraz przywiezione przez was informacje do oprogramowania biograficznego i poddam w Centrali szczegółowej analizie aby wybrać wariant najbardziej optymalny. – Trochę to zajmie, prawda? – wtrącił Imię. – Sytuacja w Kancelarii, przyznaję jest nieco bardziej niż się tego spodziewałem skomplikowana i obliczenia nowych parametrów będą gotowe za trzy, cztery lata. – Lata? – dobiegło od strony Berta, który momentalnie się uśmiechnął. – Jeśli dodać do tego parametry Kancelarii, którą mam nadzieję szczegółowo zeskanowaliście, okres ten jeszcze się przynajmniej z rok wydłuży. – Cała Kancelaria wraz z ogrodem, jest tak dokładnie zeskanowana, że można policzyć atomy z których jest zbudowana. – oznajmił Imię. – Możemy więc przyjąć generale, że obliczenia zajmą cztery do pięciu lat. – Jong rzucił w stronę van Holda. – No to w porządku, profesorku. – ucieszył się Ned po raz pierwszy patrząc na Jonga przyjaznym wzrokiem. – Nie ma to jak porządny, wojskowy urlopik, prawda chłopcy? – Oj, prawda chłopie. – odparł Bert błogo. – Nie cieszcie się tak za bardzo. – skwitował ich entuzjazm profesor pochylając się nad własnym wyświetlaczem. – Jak to? Sam pan powiedział trzy, cztery lata? – rzucił do niego nadal uśmiechnięty Ned. – Ja słyszałem nawet coś o pięciu. – uzupełnił Bert z radością zacierając ręce. – Zespół obliczeniowy uda się ze sprzętem dziesięć lat w przeszłość i będzie tu z powrotem z gotowymi wynikami już za kilkanaście minut. – wyjaśnił im profesor nie unosząc nawet głowy. Przez dłuższą chwilę van Hold napawał się wyrazem ich twarzy, po czym uzupełnił wypowiedź profesora. – Podejrzewam też, że znakomitą większość waszego urlopu, zajmą niezbędne badania jakich nieustannie domaga się dr Baddoc. – Czy to naprawdę konieczne? – zapytał go Ned, po czym dodał ściszonym tonem. – Nikt na nic nie narzekał, więc po co od razu niepokoić doktora? – Jest kilka powodów. – dobiegł go szept zza głowy. Ned skamieniał i powoli się odwrócił. – Jakich? – wyszeptał. To był rzeczywiście Baddoc. Uśmiechnął się niczym stary przyjaciel i odparł również szeptem. – Są nowe poradniki, naturalnie będą uzupełnione o informacje, które przywieźliście, no i cała masa ulepszonego sprzętu... – Po cholerę mi poradnik, który w najbardziej odpowiednim momencie i tak odmówi posłuszeństwa? – To się już nie zdarzy, ponieważ wracamy do instalacji poradników pod paznokciem. – wyjaśnił mu Baddoc szeptem. – Doskonale wiem, że w tamtych zamontowanych w translatorach skarżyliście się na sprzężenia... – Ale po co, do cholery w ogóle ładować informacje, które już i tak wiem bez poradnika? – Aby były hm, pod ręką kiedy ty już dawno je zapomnisz a potem będziesz na gwałt potrzebował. – Ty się lubisz znęcać, co? – zapytał go Ned zmieniając temat. – Skąd takie przypuszczenia? – Bo nieustannie się zakradasz i złowrogo szepczesz. – Ty zacząłeś szeptać, więc ci odszepnąłem. Potem odszepnąłeś ty i tak poszło dalej. – wyjaśnił mu szeptem doktor. – Baddoc, przestań szeptać, ok? – Ok? – No to przestań, co cholery. – Ty zacząłeś, więc jak skończysz, wówczas i ja skończę. Przerwać jako pierwszy nie mogę, gdyż to byłoby niegrzeczne z mojej... Ned przymknął oczy w bezsilności i dodał już głośnym ale gorzkim tonem. – I nigdy kurwa, już nigdy więcej do mnie się nie zakradaj, ok? – Nigdy się nie zakradałem. Jesteś chyba przewrażliwiony... – Zakradasz się kurwa zawsze. Zawsze, zawsze, zawsze i za każdym razem. Ani razu nie podszedłeś do mnie jak normalny człowiek, normalnie od przodu, tylko zawsze kurwa po cichutku i od tyłu. To jest kurwa właśnie zakradanie. Masz tak nie robić, rozumiesz? – Ok. – Baddoc uniósł ramiona wyglądając przez chwilę jakby mówił w niemym geście: no cóż poradzę. – I znów kurwa szepczesz. – Nie szepczę, do licha. Powiedziałem tylko ok po cichu, ok? Ned już nic nie odparł. Nie miał na to siły. Apatycznie pozwolił zestawowi unieść się z fotela i wywieźć do sąsiedniego pomieszczenia. – Co to jest, do licha? – rzucił do doktora Ned wskazując na leżące w sterylnych opakowaniach błyszczące przedmioty w kształcie papierosa, jakie przygotowane były na stole. – I gdzie pan zamierza mi to zaszyć? – Prototypy anamorferów, które otrzymacie do tego zadania... – Ana, co? – Anamorfer to nasz najnowszy wynalazek w dziedzinie kamuflażu. Przyznaję, pomysł jest nadal w fazie eksperymentów ale te egzemplarze już działają. – odparł Baddoc i uspokoił go dodając. – Nie ma również najmniejszej potrzeby ich nigdzie zaszywać. Wystarczy przyłożyć anamorfer do podbródka i wcisnąć odpowiedni guzik a mięśnie twarzy automatycznie dostosują się do układu jaki został zaprogramowany w jego pamięci. Ponadto, dzięki ultraszybkiej stymulacji komórkowej, odpowiednio dostosuje się do programu również mapa zmarszczek, zarost oraz ewentualne blizny jeśli również są takowe na zaprogramowanej twarzy. To prawdziwy przełom w tej dziedzinie, ponieważ wcześniej byłoby to niemożliwe bez wymiany kości twarzoczaszki i wszczepienia dużych ilości programowalnego silikonu, tak jak to stosował do tej pory Nazwisko. – Co za ulga. – westchnął Ned. – Doktorku z tą twarzoczaszką to naprawdę bardzo miło z twojej strony, bo jakoś się przyzwyczaiłem do swojej i doceniam to, że mi jej na chama nie pragniesz wymienić. – Prawda? Aby wam ułatwić poruszanie się po Kancelarii wprowadziliśmy do pamięci waszych anamorferów, układy rysów twarzy wszystkich, najważniejszych w Kancelarii osób, które oparto na zebranych przez was aktualnych materiałach, oraz naturalnie wasze po to, abyście mogli do własnego wyglądu w każdej, dowolnej chwili powrócić. Działa to tak. – dodał doktor przykładając jeden z anamorferów do własnego podbródka. Kiedy wcisnął jeden guzików jego twarz momentalnie zmieniła się w twarz Adolfa Hitlera. Hitler uśmiechnął się do niego strosząc wąsa i zasalutował. – Heil Hitler. – Ned odpowiedział nieco już uspokojonym tonem. – A tak wyłączamy anamorfera. – dodał już Baddoc kiedy zadziałał czerwony guzik. – Czy...? – Nie. To w ogóle nie boli. No może odrobinę. Ale to bardziej jak hm, swędzące mrowienie. – wyjaśnił doktor. – Jest tylko jedno małe ale. – Jakie? – Kiedy działa anamorfer, kamuflaż nie działa. – Dlaczego? – Nie wiadomo ale wciąż nad tym pracujemy i sprawę na pewno uda się w najbliższym czasie rozwiązać. * * * Kwadrans później cała trójka ponownie była w gabinecie szefa sztabu. Gorączkowe miny siedzących uzmysłowiły im, że to już definitywny koniec ich urlopu. – To jest właśnie to. – widząc ich ponownie stwierdził generał wyciągając z szuflady małą fiolkę. – Czyli co, panie generale? – zapytał Imię. – Proszek, który należy zaaplikować Hitlerowi do spożycia o 17.00 aby usnął o 17.15. Plus minus kilkanaście sekund. Tak, przynajmniej twierdzi profesor. – Czyli wtedy, kiedy tego wszyscy chcemy. – uzupełnił Jong demonstracyjnie biorąc z rąk generała fiolkę z której częściowo wysypał proszek na otwartą dłoń. – Czy coś nam umknęło? – zaniepokoił się Ned. – A tak, racja. – przyznał profesor z roztargnieniem. – Po analizie obliczeń najlepszym dniem do naszej interwencji okazał się 23 kwietnia 1945 roku. W ten właśnie dzień was wysyłamy. – Jakie konkretnie jest nasze zadanie tym razem? – Po pierwsze, pokrzyżujecie plany tym co knują przeciw Hitlerowi. Z tą częścią uporajcie się najpierw jeśli nadarzy się okazja. To tylko taka moja rada. Do Kancelarii przybędziecie z samego rana, więc czasu myślę będzie sporo. Następnie po południu, bez względu na to co się będzie działo, o godzinie 17.00 Hitler musi zażyć ten proszek. Jeśli do tego czasu nie wyrobicie się z częścią pierwszą to przerwijcie ją i zajmijcie się chipem, ponieważ tylko ta godzina wchodzi w rachubę i żadna inna nie będzie już tak odpowiednio się nadawała, rozumiecie? – Zgoda profesorze, mamy proszek który uśpi Hitlera. – rzucił Ned. – Tylko jak u diabła sprawić żeby w określonej godzinie on go zażył? – Właśnie. – dodał Bert. – To niemal środek dnia. Pomijając dzieci, mają tam cholerny garnizon esesmanów, którzy strzegą go bez przerwy dzień i noc? Po prostu nie da się do niego podejść bez natychmiastowego zauważenia i zaaplikować usypiacza. – Więcej optymizmu panowie. – rubasznym tonem rzucił Jong. – Na wasze szczęście Goebbelsowe dzieci jego również doprowadzają do szaleństwa, więc już od jakiegoś czasu nie zbliżają się w okolice jego apartamentów. Pilnują tego esesmani. On sam również nieco na zdrowiu podupadł i coraz więcej spędza czasu w samotności więc z pewnością nie spotkacie u niego tłumów. Przynajmniej nie w tym dniu i nie o tej porze. To informacje sprawdzone. A sprawę samego uśpienia opracowały już komputatory i nie stanowi ona aż tak istotnego problemu. Problemem jest wymiana chipa, bo to musi zrobić człowiek. Więc, kiedy nasz człowiek będzie już spał skoncentrujcie się tylko na tej części zadania, ponieważ to nie będzie długi sen. Maksymalnie pół godziny. Żeby zwiększyć szanse, czyli je potroić każdy z was otrzyma swój własny egzemplarz chipa na wszelki wypadek. Wymieńcie tylko, błagam, tego chipa, kiedy będzie spał i nieważne który z was to konkretnie zrobi. Jeśli się to uda jednemu z was, wszyscy zwyciężymy... – Profesorze już mówiłem, nie ma takiej możliwości... – zaczął Ned. – Ponieważ on kładzie się dopiero po północy. – dokończył Bert. – Znamy nieco obyczaje gościa... – wtrącił Imię. – Tego dnia uśnie jak niemowlę dokładnie o 17.15, zapewniam was. – przerwał im profesor. – Problem polega jedynie na tym abyście w odpowiednim momencie już tam byli gotowi z odpowiednim ekwipunkiem i bez względu na wszystko, momentu tego nie przegapili tylko wymienili chipa. – Ale jak sprawić żeby usnął? – jęknął Ned. – Już nic nie rozumiem... – dodał Imię. – Magia. – tajemniczym tonem stwierdził Jong. – Czysta magia. – dodał otwierając dłoń i silnym dmuchnięciem wysyłając chmurę białego pyłu wprost do kratki wentylacyjnej. – Pan chce wysłać proszek przez wahadło? – Chyba coś mi świta. – zamyślił się Ned a widząc milczące spojrzenie profesora zaraz dodał. – Pragnie pan aby ta chmura go spowiła w odpowiednim czasie, prawda? Jeśli tak, to zaręczam Adolf nie jest tak do końca głupi i z pewnością nie weźmie jej za łupież. – A nawet jeśli weźmie to i tak nie będzie łupieżu wąchał, bo nie jest debilem... – uzupełnił Bert. – Panowie dość już tego. – wtrąciła Uli. – Za bardzo odbiegamy od tematu. Ręczę wam w imieniu profesora, że nikt niczego nie zauważy i rzecz jasna, w niczym się nie zorientuje. Ufam więc, że zrobicie jak należy swoje i proszę byście mieli również do nas odrobinę zaufania. – dodała. * * * Kancelaria III Rzeszy, Berlin, Niemcy 23 kwietnia 1945 Gabinet Hitlera pogrążony był w niemal całkowitej ciszy. Co prawda słychać było nieprzerwane, głuche dudnienie sowieckiej nawały artyleryjskiej, lecz zarówno radio jak i radiostacja były obecnie wyłączone a odgłosy eksplodujących na zewnątrz pocisków stały się już tak naturalne, iż nikt w Kancelarii nie brał ich jako hałas, lecz coś najzupełniej normalnego. Po kilku tygodniach wszyscy, zupełnie jak brzęczenia much, kolejnych detonacji nawet już nie zauważali. Ned od kilkunastu minut siedział przycupnięty we wnęce pod portretem Fryderyka Wielkiego. Kamuflaż oczywiście miał włączony ale bezczynna obserwacja Hitlera i tak go nudziła. Do gabinetu przybył jako pierwszy czekał więc cierpliwie, aż dołączy do niego Bert i Imię, którzy najwidoczniej jeszcze coś załatwiali poza gabinetem. Zgodnie z wcześniej ustalonym planem umówieni byli w gabinecie Hitlera o wpół do piątej po południu. Na bezczynnym siedzeniu czas mijał Nedowi bardzo wolno i się dłużył. Kiedy bez ostrzeżenia otworzyły się drzwi do gabinetu, sprężył się odruchowo, ponieważ nawet mimo aktywnego kamuflażu przez chwilę poczuł się jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku. W drzwiach pojawił się Goebbels z tacą pełną szklanek, cukierniczek, serwetek i łyżeczek. Jego zajęte ręce wyjaśniały brak pukania. Kulejąc podszedł do biurka i postawił na nim pobrzękującą tacę. – Mein Fuhrer. – Goebbels obszedł biurko i postawił przed Hitlerem jego szklankę przenosząc ją ostrożnie z tacy. W tym momencie obok Neda pojawił się Bert. Rzucił wymowne spojrzenie na ozdobiony czarnym orłem dębowy zegar stojący w rogu gabinetu. Jego wskazówki zbliżały się z wolna do 16.25. – Coś się działo? – zapytał Neda w translatorze. – Kompletnie nic. Jestem tu od pół godziny a Adolf bez przerwy łazi i coś mamrocze pod nosem. Dopiero przed chwilą wszedł kulawy z tacą. – ten odparł mu tonem sprawozdawcy sportowego. – Dobra nasza. Umówiona godzina nadchodzi. Wygląda więc na to, że profesor przed chwilą zaprawił tym cholernym proszkiem jego herbatę. – Tak myślisz? Ja nic takiego nie widziałem... – Jong musiał to zrobić jeszcze w kuchni, kiedy garbus się tam krzątał. – Ned usłyszał w translatorze wyjaśnienie Berta. – Jesteś tego pewny? – ten zapytał go z uwagą. – Widziałeś to? W następnej chwili zmaterializował się obok nich Imię. – Ja widziałem. Do zamaskowania pyłu stary Jong całkiem pomysłowo wykorzystał unoszące się znad czajnika kłęby pary. Zrobił to tak sprytnie, że ja sam oczekując przecież tylko czegoś w tym rodzaju, niczego podejrzanego nie zauważyłem, a przecież tylko na to tam oczekiwałem. Jong jest cwany i musiał już zawczasu jakoś się dowiedzieć, że nie najlepiej w Kancelarii z wentylacją. Zagotujesz odrobinę wody i masz w kuchni młyn jak by ktoś tam wrzucił świecę dymną. Sam bym tego lepiej nie wykombinował. – Ale czy jesteś w stu procentach pewien, że proszek Jonga jest w jego herbacie? – Ned dalej drążył uporczywie. – Tak do licha. Przecież właśnie mówię. – Mówiłeś że nie widziałeś, chociaż tego wypatrywałeś. – Nie widziałem ale proszek jest. – Nie rozumiem. – Proszek z pewnością jest w herbacie, ponieważ cała ta chmura, którą jeszcze w Centrali Jong zdmuchnął sobie z dłoni, pojawiła się minutę temu i zanurzyła w kłębach pary w czasie, kiedy na tacy była tylko jedna, jedyna szklanka. Jego szklanka. Kiedy kulawy postawił na nią w chwilę potem swoją i wyniósł z kłębów pary tacę, nie było na niej żadnych okruchów ani pyłu więc pył musi się znajdować wyłącznie w jego szklance, rozumiecie? – Teraz wszystko jasne. – Chyba jednak nie docenialiśmy możliwości tego przebiegłego drania. – Bert zaraz dodał widząc potakujące gesty Neda. – Adi zaraz się nażłopie... – I padnie nam w objęcia punktualnie jak kukiełka. – dokończył Ned z radością pogłaskując przygotowanego w dłoni chipa. Zegar wybił wpół do piątej. W tej samej chwili rozległo się natarczywe pukanie w drzwi gabinetu. – Kto to, u diabła? – zapytał Hitler spoglądając na Goebbelsa. – Mein Fuhrer, nie poznaję po pukaniu. Hitler zaniemówił. Jeszcze kilka tygodni temu nie do pomyślenia byłaby aż tak jawna bezczelność, bez narażenia się na natychmiastowe rozstrzelanie. Czasy jednak się zmieniły. Przełknął zniewagę i odkładając zemstę na lepsze czasy warknął. – Wejść! Do gabinetu wkroczył dyżurny esesman z kartką papieru w dłoni. Wyprężył się, trzasnął kopytami i oznajmił. – Pilna depesza z Berchtesgaden, Mein Fuhrer. Od Marszałka Rzeszy. – Dziękuję, możecie odejść. Hitler usiadł. Odsunął szklankę robiąc miejsce dla depeszy, po czym rozpostarł ją starannie na blacie, sięgnął do szuflady po szkło powiększające w ozdobnym uchwycie i zaczął głośno czytać. – Mój Wodzu! W związku z Pańską decyzją pozostania na stanowisku w twierdzy berlińskiej, proszę o wyrażenie zgody na natychmiastowe objęcie przeze mnie jako Pana zastępcy, ogólnego kierownictwa Rzeszy z pełną władzą w kraju i za granicą zgodnie z Pańskim dekretem z 29 kwietnia 1941 roku. Jeśli żadna odpowiedź nie nadejdzie dziś do godziny 20.00 będę uważał, że Pan utracił swobodę działania, że tym samym warunki Pańskiego dekretu są wypełnione i będę działał według najlepszego rozumienia interesów naszej Ojczyzny i naszego narodu. Znane są uczucia, jakie żywię dla Pana w tej najcięższej godzinie naszego życia. Brak mi słów żeby je wyrazić. Niech Bóg Pana strzeże i wbrew wszystkim sprowadzi rychło tutaj. Pański oddany Hermann Goering – To zdradziecki szczur, Mein Fuhrer. – wymknęło się Goebbelsowi. – Chyba nie zamierza mu pan tego puścić płazem? Hitler oparł głowę na złożonych dłoniach zastanawiając się nad odpowiedzią. Jego twarz wyrażała wściekłość wymieszaną z podziwem. – Bert, jak mogłeś dopuścić by Goering wymknął się na zewnątrz? – zapytał go Ned. – Miałeś go pilnować i przy pierwszej nadarzającej się okazji przyskrzynić i udupić. – A co ja mogłem zrobić, hę? Przez cały dzień szukałem sposobu żeby się do niego dostać ale wszędzie było pełno tych jebanych dzieci. Miałem się zdemaskować? – Nie wiem co miałeś a czego nie miałeś, ale zobacz co się porobiło. Goering wyjechał cały i zdrowy a teraz podsyła depeszę. – I co z tego? – spytał Imię. – Jak to co. Ten list jeśli dobrze słyszeliście jest tak zręcznie napisany, że raz, daje Hitlerowi możliwość uniknięcia poniżających rozmów ze zwycięzcami, dwa, stwarza mu możliwość ucieczki, a trzy, przede wszystkim daje całkowitą swobodę działania Goeringowi i to bez stwarzania nawet pozorów zdrady. Wygląda więc na to, że wyjeżdżając z Kancelarii Goering wykiwał wszystkich graczy w tym nawet nas. Bert to ty spieprzyłeś sprawę, ponieważ to ty miałeś go pilnować. Do gabinetu zapukał i wkroczył bez zaproszenia Bormann. Trzymając w ręku kopię tej samej depeszy oznajmił gniewnym tonem. – Mein Fuhrer, to bezczelne ultimatum! Goebbels potaknięciem głowy natychmiast poparł jego słowa wpatrując się wyczekująco w twarz Hitlera. Ten uniesioną dłonią uciszył ich obu i się dalej zastanawiał. – Zgadzam się z wami, panowie. – Hitler w końcu się odezwał. – Rozmowy o kapitulacji niech jednak prowadzi. Na twarzach Goebbelsa i Bormanna jednocześnie pojawił się wyraz niezadowolenia. Chociaż sami już nie darzyli się taką zażyłością jak jeszcze do niedawna, to zachowanie Goeringa na chwilę ponownie ich zjednoczyło, ponieważ nie po to pozostali w Kancelarii pilnując Hitlera, aby Goering za ich plecami dogadywał się na własną rękę z aliantami. Bormann pierwszy przystąpił do działania. – Mein Fuhrer, żądam aby natychmiast uznał pan Goeringa za zdrajcę i bezzwłocznie wydał wyrok śmierci. Goebbels nic nie powiedział tylko słysząc to aż przymrużył oczy z uciechy. – Zgoda Martin. Goering mnie zdradził ale daruję mu życie. – Nie rozumiem, Mein Fuhrer. – Nie mogę go skazać. Nie przy takich zasługach dla NSDAP. Jeśli jego każę zabić to, już nikt nie pozostanie mi wierny, bo takich zasług jak Hermann nikt w tym kraju nie ma. Pozbawię go natomiast wszystkich stanowisk. Od tej chwili jest nikim. – Nie mogę się na to zgodzić, Mein Fuhrer. – zabrał głos Goebbels. – To za mało. Proszę chociaż wydać rozkaz natychmiastowego aresztowania. – Morale upadnie również bez zdecydowanych działań. – dodał Bormann kując żelazo póki gorące. – Decyzja już podjęta. – oznajmił Hitler. – Pozbawię go wszystkiego ale nic ponadto wobec, bądź co bądź przyjaciela. Bormann z wściekłością zasalutował i opuścił pomieszczenie. – Panowie, lepszego momentu na pozbycie się Goeringa już nie będzie. – oznajmił w nagłym przebłysku intuicji Imię. – Co masz na myśli? – zapytał Bert. – Proponuję abyście pozostali tu i pilnowali Hitlera w czasie kiedy ja naprawię to, co spierdolił Bert. – Czyli? – zapytał pomówiony. – Przebiorę się za Bormanna i w czasie kiedy ten u siebie będzie się upijał, udam się do pokoju łączności gdzie wydam rozkaz aresztowania Goeringa. – Myślisz że to łykną? – Wszyscy tam znają treść depeszy bo jest świeża, więc nie zdziwi ich odpowiedź Hitlera na którego przecież się powołam. Za niecałe trzy kwadranse i jego tutaj nie będzie, więc już nikt i nigdy tego nie sprostuje. – Czy aby na pewno? – No pomyślcie. Bormann jak oprzytomnieje i się o tym dowie pomyśli, że to był rozkaz Hitlera, który zmienił zdanie, ponieważ nikt inny nie może aresztować marszałka. Tak? – Tak. – Samego Bormanna też chyba nikt z łączności nie będzie jutro pytał, czy to Bormann wydał taki rozkaz, bo to przecież nielogiczne i nieprawdopodobne, czy tak? – No tak. – A główny zainteresowany, czyli Hitler tego nie sprostuje, ponieważ będzie już w paleolicie. Pozostali pomyślą, że w końcu uciekł w sekrecie. Koniec, kropka i brak słabych punktów. Więc o co jeszcze chodzi? – zapytał widząc ich niepewne miny. – A co z Goebbelsem? – Zniknięcie Goeringa chyba jest mu na rękę, nie? Więc powinien milczeć. – Powinien? – rzucił Ned. – To podobne słowo do: gdyby. A obydwa brzmią chujowo gdy chodzi o pewność. – Powinien ale jeśli milczeć nie będzie i zapragnie Bormanna wydać to mamy dwie możliwości. Obie pozytywne. Pierwszy wariant, święcie przekonany o swej niewinności Bormann będzie się wypierał i w odwecie każe coś przedsięwziąć przeciw Goebbelsowi, bo pomyśli że to ten coś wrednie knuje i być może nawet mu się uda spuścić go w odstawkę, kto wie? Wariant drugi, ludzie uwierzą Goebbelsowi i zamkną Bormanna. Więc jak by się etap ten nie zakończył tym lepiej dla nas, bo usuwając konkurenta każdy z nich odwali za nas ten fragment roboty. Mam rację? Czy może się mylę i zamierzacie coś spierdolić? – Co na przykład? – To aby na przykład Hitler opuścił te pomieszczenie i osobiście sprostował Goeringowe zagadnienie. – wyjaśnił Imię. – Poradzimy sobie z nim i chipem. – zapewnił go Bert. – Bierz się chłopie do roboty. – poparł go Ned aprobując w końcu jego plan. Imię się zdematerializował zostawiając im swój zasobnik z chipem a Bert i Ned powrócili do obserwacji pozostałej w gabinecie dwójki ludzi. Wskazówki zegara przesunęły się na 16.50. Hitler nadal zamyślony wstał od stołu i z rękami założonymi do tyłu maszerował po gabinecie mrucząc coś pod nosem. Goebbels przystąpił do przerwanego wizytą Bormanna słodzenia herbaty. Od początku, kiedy się pojawił w gabinecie odrobinę chrząkał, ale niedawne zdenerwowanie przerodziło pochrząkiwanie w atak nagłego kaszlu. Takiego nie do opanowania. W chwili, kiedy Goebbels walczył z kaszlem, nie mógł zasłonić ust, ponieważ dłonie miał zajęte łyżeczką oraz cukierniczką. W momencie, kiedy Hitler był odwrócony do niego plecami, Ned z Bertem z niedowierzaniem zauważyli jak z ust Goebbelsa nieumyślnie ale jednak, wypadł spory kawał flegmy, po czym wylądował w szklance przygotowanej dla Hitlera herbaty. Sprawca również natychmiast to zauważył. Błyskawicznie dokończył słodzenie i nerwowo zakręcił łyżeczką. Glut nieco zatonął. Goebbels aż posiniał ze wstydu i w widoczny sposób zaczął gorączkowo pracować głową. Adolf przystanął, co dodatkowo zwiększyło zdenerwowanie Goebbelsa. Po chwili uśmiechnął się do niego, po czym podszedł, wziął szklankę w garść i podniósł w górę. Obydwaj nadal nie wierząc w to co właśnie widzą obserwowali jak glut Goebbelsa nerwowo wiruje w niej wraz z fusami. Nagle Hitler coś sobie przypomniał i opuścił rękę ze szklanką z powrotem na biurko. Ku uldze wszystkich w pomieszczeniu odłożył herbatę i tknięty nagłą myślą podszedł zdecydowanym krokiem wprost do biblioteczki. Tam sięgnął po księgę kodów i przez chwilę ją wertował. Kiedy już znalazł to czego szukał odłożył ją i podszedł do wiszącej mapy wzywając Goebbelsa do siebie. Ten w międzyczasie już wygłówkował rozwiązanie i wiedział jak uratować niezręczną sytuację. Idąc w jego stronę zasłonił na moment biurko i błyskawicznie niczym złodziej kieszonkowy podmienił szklanki, tę skażoną podsuwając sobie. W chwili kiedy Adolf się odwrócił w jego stronę z ponagleniem, ten aż mimowolnie otarł dłonią czoło, ponieważ zdążył to zrobić dosłownie w ostatniej chwili. – Coś nie tak? – Hitler natychmiast dostrzegł na jego twarzy widoczne oznaki zdenerwowania. – Mein Fuhrer, nie wiedziałem, że sytuacja już jest aż tak ciężka. – Goebbels stwierdził wpatrzony w mapę. – Tak w istocie jest poważna. Muszę jak najszybciej się dowiedzieć jak dokładnie wygląda sytuacja, zwłaszcza na skrzydle południowym. – stwierdził Hitler kładąc w odpowiednim miejscu mapy swoją dłoń. – Tam najbardziej położenie naszych wojsk mnie niepokoi, ponieważ nie mam stamtąd aktualnych meldunków frontowych. W czasie, kiedy obydwaj studiowali mapę Ned bez namysłu wyciągnął dłoń i z powrotem zamienił stojące na biurku szklanki. – Muszę osobiście się połączyć z Wenckiem. – postanowił Hitler po dłuższej chwili odchodząc od mapy z powrotem w stronę biurka. Wyciągnął dłoń po herbatę. Goebbels otwartymi ze zdumienia oczami dostrzegł jak szklanka z nie do końca utopionym glutem na powrót stoi przed krzesłem Hitlera. Jego twarz momentalnie stała się jednym, wielkim, szarym przerażeniem a jej wyraz przypominał tkwiącego w sidłach lisa. Rozejrzał się podejrzliwie po gabinecie i szybko rzucił. – Mein Fuhrer, mamy bez przerwy problemy z łącznością, która co chwilę się zrywa. Proponuję więc połączyć się natychmiast, gdyż każda sekunda jest na wagę złota. Herbata z pewnością może zaczekać. – Racja. – Hitler odparł odkładając szklankę. Wyprostował się i dziarsko podszedł do radiostacji. Stojący nieruchomo pod portretem Fryderyka wymienili zdumione spojrzenia. Hitler tymczasem przy odbiorniku zwyczajowo się rozgrzewał. Przez dłuższą chwilę gadał sam do siebie, potem walił w niego pięściami, po czym klął nie mogąc się połączyć z Wenckiem. Wykorzystując jego nieuwagę Goebbels ponownie podmienił szklanki. Jednak ku przerażeniu obserwujących jego poczynania, jak tylko to zrobił, już nie spuścił pełnego podejrzliwości spojrzenia z osobliwej szklanki, tylko raz po raz oddychał z ulgą i ocierał czoło. Wskazówki pokazywały 16.58. Ned nie wierzył własnym oczom obserwując to, co się ze szklankami dzieje. – Kurwa! – jęknął zdruzgotanym tonem widząc jak Hitler nie odnosi sukcesów przy odbiorniku i zostawiając go w spokoju podchodzi z powrotem do biurka. Na widok wyciągniętej w stronę szklanki drżącej dłoni, nawet Bertowi opadła szczęka. Wskazówki jak na zwolnionym filmie przesunęły się na godzinę 16.59. Odmawiając w myślach wszystkie znane im klątwy i zaklęcia patrzyli apatycznie jak Hitler wyciąga dłoń w stronę szklanki. Po chwili ręka wpół drogi się zatrzymała. Odetchnęli. Hitler rozpiął kieszonkę na piersi i wydobył buteleczkę. Wysypał sobie garść tabletek na dłoń i połknął. Zakręcił buteleczkę i ponownie wyciągnął dłoń po szklankę. Złapał ją i podniósł w górę. Wstrzymali oddechy. W tej samej chwili nastąpiła cała seria bliskich detonacji wprawiających cały gabinet w tak silne kołysanie jak przy trzęsieniu ziemi. Huk był tak ogłuszający, że to bez wątpienia musiała być waląca się w gruzy przynajmniej jedna kamienica. – Wypuść, wypuść, wypuść tę, cholerną szklankę. – błagał go Ned w translatorze samemu dla równowagi przytrzymując się ściany. Hitler jednak trzymał już szklankę porządnie za uchwyt obejmując ją dla pewności również palcami. W czasie najsilniejszych wstrząsów podparł ją dla bezpieczeństwa również od spodu drugą dłonią. Uronił z niej co prawda odrobinę płynu, lecz poza tym nic się ze szklankami nie wydarzyło, jeśli nie liczyć gluta w herbacie Goebbelsa, który korzystając ze wstrząsów wypłynął niemal cały na powierzchnię, gdzie dryfował niczym koło ratunkowe odbijając się od nadal niespokojnych brzegów. Kiedy hałasy oraz wstrząsy z wolna się kończyły Goebbels również podniósł swoją szklankę, pragnąc jak najszybciej zakończyć w końcu tę tragiczną, herbacianą sagę. Ned i Bert jednocześnie przełknęli ślinę w zaschniętych gardłach obserwując jak plan wymiany chipa popada nieodwołalnie w ruinę. Kiedy wstrząsy ustały już niemal całkowicie, szklanka Hitlera ponownie rozpoczęła podróż w górę. Jednocześnie naprzeciw niej wyruszyła wprost z sufitu smużka opadającego pyłu i w ostatniej chwili, kiedy szklankę dzieliło od ust zaledwie kilka centymetrów, spadła prosto do naczynia, zabielając je i dłoń Hitlera aż do przedramienia. Hitler zdegustowany opuścił zgarbione ramiona, po czym odstawił szklankę na biurko. Otrzepując rękę wymienił z Goebbelsem znaczące spojrzenia, które po chwili wspólnie skoncentrowały się na szklance jaką ten trzymał w dłoni. Ten nie mniej skamieniały od Berta i Neda, usłużnie podał mu swoją herbatę bez słowa. Gdyby ktoś w tym momencie chciał przeprowadzić w Kancelarii III Rzeszy konkurs na najgłupszą minę wygraliby go wszyscy, z niewielką tylko przewagą Goebbelsa. Hitler wypił herbatę jednym haustem przepłukując z pyłu usta. – Stary, ta robota już się robi nie na moje nerwy. – stwierdził Bert oddychając z ulgą. W chwili kiedy glut z pastylkami torował sobie drogę poprzez krtań Hitlera, ten również miał ciekawą minę. Po chwili jednak wzruszył ramionami, pomasował się po szyi drugą dłonią i oznajmił. – Muszę się zdrzemnąć. Proszę przekazać aby do kolacji mnie nie niepokojono. – Tak jest, Mein Fuhrer. Goebbels skinął głową a następnie zabierając tacę i naczynia opuścił gabinet. Zanim jeszcze zamknęły się za nim drzwi, zmaterializował się pod portretem Fryderyka Imię. – Jak sprawy? – zapytał patrząc na siadającego na kanapę Hitlera. – Kładzie się spać. – odparł Ned. – Jakieś kłopoty, trudności, problemy? – ten zapytał. – No co ty? Jesteśmy profesjonalistami. – uspokoił go Ned. Zegar w gabinecie zaczął wybijać siedemnastą. – A co u ciebie? – Bert rzucił do Imienia. – Poszło gładko. Nikt niczego nie podejrzewał. Goeringa aresztowali ludzie ze sztabu SS w Berchtesgaden i trzymają już pod strażą. – Czyli, że mamy go z głowy? – Dokładnie. Siedzi w celi i z nikim się już nie skontaktuje. Niczego więc nie wyknuje i co najważniejsze, nie będzie planował sprowadzenia do siebie Hitlera. Obojętnie co się z nim dalej stanie, to znaczy to, czy tę wojnę przeżyje, czy nie, Goering jest już nieszkodliwy a wszystkie jego plany mamy z głowy. – Dobra robota. A co z Bormannem? – zapytał Ned. – Przed chwilą go sprawdziłem. I tak jak przypuszczałem, chleje na umór, niedługo padnie i nie oprzytomnieje co najmniej do rana. – No to mamy jeszcze dziesięć minut. – stwierdził Ned wskazując oczami zegar. – Dobra. – rzucił Imię. – Przygotujcie chipa, zestaw do wszczepienia i zacznijcie programować komputator. – My? – zapytał Ned. – Wybierasz się gdzieś? – Właściwie to tylko ty. – Jak to? – No tak sobie pomyślałem, że skoro tutaj jest roboty dla jednego, to ja i Bert moglibyśmy nie marnować czasu na Hitlera, tylko zająć się w tym czasie Goebbelsem i Himmlerem. – wyjaśnił Imię. – Chyba dasz sobie radę z jednym małym chipem, który w sumie się sam automatycznie wszczepia? – Pewnie. – No więc dobra, plan jest taki. Ty się zajmiesz naszym śpioszkiem, a my tamtymi. – Zgoda. Gdzie się spotykamy, kiedy będzie po wszystkim? – Chyba najlepiej będzie przy portalu. – zaproponował Bert. – Tym pod leżącą bramą? – upewniał się Imię. – Dokładnie. – ten potwierdził. – Ok. – Ok. – No to do roboty. Ned obrzucił spojrzeniem wraz z pozostałymi smacznie już śpiącego Hitlera. Następnie wymienili uniesione kciuki, po czym Bert i Imię się zdematerializowali wręczając mu swoje zasobniki z chipami. Ned przystąpił do działania. Podszedł do śpiącego. Hitler spał na plecach, co nie było najszczęśliwszym rozwiązaniem. Ned uklęknął przy kanapie i przewrócił go na lewy bok. Tamten zaczął coś mamrotać, więc Ned uniósł jego lewą dłoń i wetknął mu w usta kciuka. Hitler się uspokoił i podkurczył nogi. Ned rozchylił nieco włosów na jego skroni, po czym wybrał odpowiednie miejsce i przyłożył do niej zasobnik z chipem zwany w lekarskiej gwarze minicyklonem. Minicyklon wypuścił ze swojego wnętrza elastyczne zaczepy, po czym już samodzielnie przymocował się do czaszki w pozycji pionowej, sprawiając wrażenie jakby Hitlerowi ktoś wbił w głowę ołówek albo wieczne pióro. Następnie minicyklon przystąpił do kruszenia struktury atomowej czaszki wytwarzając w swoim wnętrzu dwa przeciwbieżne strumienie powietrza. Po kilku sekundach bezboleśnie wykonany otwór był gotowy. Ned nacisnął zielony guziczek i minicyklon i wpuścił w otwór chipa. Ten czując przyjazne środowisko włączył własne akumulatory, po czym natychmiast podążył w głąb głowy torując sobie drogę wśród zwojów mózgowych. Dwie minuty później pojawił się w otworze stary chip. Ned pieczołowicie go schował do zasobnika w którym przyniósł nowego, po czym przystąpił do zasklepiania otworu. Kiedy było już po wszystkim odpiął urządzenie kładąc je przy pozostałych zasobnikach na biurku. Poprawił włosy na głowie Hitlera upewniając się, że niczego nie widać i wstał z klęczek z ulgą prostując nogi. Pięć minut od rozpoczęcia, operacja wymiany była zakończona. Ned uśmiechnął się. Uaktywnił swój komputator i wprowadził parametry portala. Sprawdził czy autotest wszystkich połączeń z nowym chipem wypadł pomyślnie, a kiedy tak się okazało, objął Hitlera mocno ramionami uruchamiając sekwencję startową. Kilka sekund później znalazł się wraz z nim w parku w dzielnicy Tiergarten. Rozejrzał się wokoło. W samym parku panowała względna cisza ale już w pobliskim kwartale ulic, trwała w najlepsze jakaś większa bitwa z użyciem artylerii. Co chwilę dochodziły stamtąd odgłosy walki, krzyki ludzi oraz chrzęst ciężkiego sprzętu. W powietrzu fruwały też co chwilę kawałki mebli, metalowych konstrukcji oraz całe cegły w miarę następujących szybko po sobie detonacji pocisków armatnich, czołgowych oraz ręcznych granatów. Ned podniósł nadal śpiącego Hitlera pod ramię i zawlókł go nieco bliżej portala. Odgarnął maskujące go olbrzymie, drewniane wrota, stanowiące kiedyś bramę wejściową do jakiejś kamienicy, po czym wepchnął do środka. Portal błysnął a Adolf Hitler zniknął. – Ok. – powiedział Ned do samego siebie. – To by było więc na tyle. – stwierdził pochylając się nad portalem w zadumie. Po chwili zatarł ręce i zamaskował go ponownie bramą, po czym odszedł na bok i zaszył się w pobliskich krzakach w oczekiwaniu na partnerów. Po pięciu minutach oczekiwania ponownie się odezwał z cicha. – Kurwa. Uświadomił sobie bowiem, że zapomniał zabrać z biurka zasobniki z chipami i anamorfera. Uruchomił więc bez dalszej zwłoki komputator i wprowadził parametry gabinetu. Kilka sekund później ponownie się w nim zmaterializował. Jednak nie była to najszczęśliwszy moment. Trwał bowiem właśnie intensywny szturm na Kancelarię z udziałem bombowców. Budynek wręcz kołysał się chwilami, a w momencie przybycia, Ned nawet jednej sekundy nie miał na złapanie równowagi tylko dostał się od razu pod strumień walącego się z sufitu gruzu. Odruchowo pochylił głowę, podbiegł do ściany i natychmiast jedną ręką uaktywnił komputator wprowadzając w niego pośpiesznie sekwencję startową aby się z Kancelarii wynieść natychmiast w cholerę. Oczy miał pełne pyłu więc wprowadzał ją na oślep prowadząc palce doświadczeniem. W chwili, kiedy sekwencja była gotowa i już miał ją uruchomić coś ciężkiego uderzyło go w tył głowy. Ned stracił przytomność zwalając się bezwładnie na podłogę. Kiedy odzyskał świadomość panowała cisza oraz spokój. Nie wiedział ile czasu był nieświadomy ale wiedział, że wcześniejszy atak został najwidoczniej odparty lub przerwany. Czując ból dotknął się w tył głowy i skrzywił kiedy wyczuł pod palcami na wpół płynne zgrubienie. Uruchomił program medyczny, a kiedy ten zaaplikował środki przeciwbólowe i wzmacniające wstał na nogi. Podszedł do rozwalonego wielkimi kawałkami gruzu biurka. Włączył skaner i niemal natychmiast zlokalizował zagrzebane w pyle pojemniczki. Pozbierał je, schował starannie w dłoni i włączył sekwencję wprowadzając parametry parku. Kiedy się w nim pojawił przywitali go Bert i Imię. Nie było to jednak powitanie z entuzjazmem. – Dłużej już nie można było? – Coś ty robił tyle czasu? – dobiegły ich pytania. – Straciłem przytomność. Przywaliło mnie gruzem w gabinecie, więc łeb mnie napierdala i może już zejdźcie ze mnie ludzie? – Jak to straciłeś przytomność? – zaniepokoił się Imię. – Chyba nie chcesz nam powiedzieć tego co przypuszczamy? – Co do zadania to spoko. Hitler jest wysłany. – ten odparł. Następnie przykucnął i wszystko szczegółowo im opowiedział. – No to przynajmniej najważniejsze z głowy. – rzucił z ulgą Bert, kiedy Ned skończył opowiadać. – Jak to najważniejsze? – ten zapytał go w odpowiedzi. – Czy to znaczy, że wy swojej działki nie załatwiliście? – A jak mieliśmy cokolwiek załatwić? Chyba widziałeś, jakie po naszym rozstaniu piekło się rozpętało? Himmler i Goebbels w tym młynie po prostu nam wsiąknęli a my sami ledwie zdążyliśmy się z Kancelarii w porę wynieść. – No to co robimy teraz? – rzucił Ned ponownie. – Wracajmy do Centrali. – zaproponował Imię. – Tak myślisz? – Ned nie był przekonany do takiego rozwiązania. – Gruby może być wkurwiony, kiedy się dowie, że robota nie jest dokończona zgodnie z planem. – Pieprzyć grubego, ponieważ dowie się tylko to co my sami mu zameldujemy. Wydaje mi się również, że jak nie ma Hitlera to już jest i tak po sprawie. A jeśli chodzi o tamtych dwóch to niech Jong wpierw odpali te swoje programy biograficzne i zobaczy jak obecnie sprawy stoją, ponieważ my o własnych siłach nigdy ich tu nie odnajdziemy zanim tego gruzowiska ktoś w końcu nie posprząta. Być może obydwaj nawet już zginęli w tym bombardowaniu, a teraz leżą gdzieś pod zawaloną częścią Kancelarii i niepotrzebnie się martwimy. Po cholerę martwić się na zapas, grzecznie pytam? – Chyba masz rację. – zgodził się z nim Bert po namyśle. – Zróbmy więc tak. Wracamy uśmiechnięci i meldujemy że jest ok, wszystko gra i poszło jak należy. Hitler powędrował do paleolitu a o tamtych dwóch, przecież nie musimy rozmowy nawiązywać. – A jeśli nawiąże ją ktoś inny? – Wówczas odpowiemy, że ostatnio widzieliśmy ich jak się udawali do tej części Kancelarii, która się zawaliła. Może być, czy są jakieś słabe punkty? – Najdoskonalsze są proste plany. – oznajmił Bert. – Wchodzę w to. – poparł go również Ned, świadom iż nawet wykrywacz kłamstw nigdy nie ujawni, że to jego działka została spartaczona, ponieważ tym razem to on jako jedyny wykonał swoje zadanie w stu procentach. Przekonany więc, iż w najgorszym razie, to znaczy kiedy prawda wyjdzie na jaw jemu jako jedynemu nie oberwie się w ogóle, jako jedyny wchodząc do portalu szeroko się uśmiechał. Zaraz po nim w portalu zniknęli pozostali. * KONIEC CZĘŚCI SZÓSTEJ I OSTATNIEJ * Czytelniku! Skoro nie odrzuciłeś tej powieści wcześniej w diabły docierając aż tutaj, po pierwsze: gratulacje, po drugie oznacza to, że jesteś naprawdę dzielny, odporny na stres, cierpliwy i wytrwały. Szczerze gratuluję!!! Jeśli stwierdzasz w tym momencie, że ci mało lub odczuwasz pewien nieokreślony niedosyt albo dręczy cię tęsknota za naszymi bohaterami i po prostu najzwyczajniej w świecie pragniesz więcej – mam dobrą wiadomość. Potem złą, ale to potem. Najpierw ta dobra. Otóż, jeśli tylko chcesz, możesz zamówić dodatkowe zakończenie tej powieści. Zakończenie to, czyli OS-Epilog, nie stanowi co prawda, integralnej części powieści, ponieważ została ona tak skonstruowana, aby dało się ją przeczytać bez uszczerbku również bez niego, co, mam nadzieję właśnie zauważyłeś. OS–Epilog jest jednak jej znacznie szerszym, soczystszym oraz głębszym zakończeniem. Teraz zła wiadomość, chociaż z mojego punktu widzenia jest ona wiadomością zupełnie dobrą. Otóż do rzeczy, życie jest brutalne, nadal żyjemy w epoce komercji, Balcerek i jego chore idee żyją zresztą też, więc OS-Epilog jest płatny. Kosztuje on bowiem jednego dolara USA lub euro albo ich aktualną równowartość w PLN, (jak kto tylko woli i co się komu lepiej opłaca). Zapewniam, że jeśli tylko spodobał ci się klimat samej powieści OS–Epilog również cię nie rozczaruje. Z mojej strony dołożyłem wszelkiej staranności, aby podobnie jak w przypadku ZIW-Epilogu i ten końcowy rodzynek również smakował najlepiej. Zamawiając go oczywiście już na zawsze otrzymujesz również prawo do bezpłatnych wszystkich, kolejnych jego wersji, ponieważ książka nadal się rozwija i byłoby co najmniej chamstwem z mojej strony brać kolejne opłaty za kolejne uaktualnienia. Płaci się jeśli się chce i oczywiście tylko raz. OS-Epilog jest po prostu dodatkowo dopisanym przeze mnie rozdziałem końcowym, przeznaczonym dla tych którzy uważają że książka warta jest zapłaty i oczywiście w pełni nawiązuje do toczącej się w powieści akcji oraz stanowi jej dalsze, logiczne rozwinięcie. Poza tym zawiera informacje o tym, co się wydarzyło po zakończeniu akcji w powieści i wyjaśnia już w sposób ostateczny dalsze, zapewniam zaskakujące, losy Adolfa Hitlera. O tym czy go chcesz zadecyduj teraz sam. To czy twoim zadaniem warto, również. W końcu bezpłatny kawałek do spróbowania właśnie otrzymałeś, a jeśli te cztery coś tam złote są twoim zdaniem zbyt wygórowaną kwotą i cię na to nie stać, cóż znajdź robotę lub poczekaj aż się twoja sytuacja finansowa zmieni na tyle byś mógł zaszaleć i na OS-Epilog sobie pozwolić. Jeśli po przemyśleniu stwierdzisz, że pragniesz go otrzymać to zrób tak; 1. Wpłać* tego dolca albo euro albo ich równowartość na konto nr: 45 1140 2004 0000 3302 0360 9002 w mBanku, (możesz to zrobić w dowolnym banku lub na poczcie), 2. Na kwicie podaj również powód wpłaty, czyli wykonaj dopisek: OS–Epilog, (żebym wiedział o który Epilog chodzi), 3. Niezależnie od tego daj mi znać (robertwagnerhomepage@poczta.onet.pl) o dokonanej wpłacie oraz podaj rzecz jasna adres elektroniczny pod jaki mam wysłać OS-Epilog, 4. To w zasadzie wszystko. Jak tylko twoja kasa wpłynie, (z reguły jest to najwyżej 48 godzin) natychmiast wysyłam OS–Epilog w formacie rtf 5. Jeśli zależy Ci przede wszystkim na zachowaniu anonimowości śmiało możesz nie podawać żadnych danych na dowodzie wpłaty lub dane te po prostu zmyślić, ponieważ nikt przyjmując tak drobnej kwoty nie ma prawa Cię i tak legitymować na jakiejś tam poczcie, (chyba że pragniesz ją obrobić i... umoczysz :–). __________________________ • W przypadku odmowy przyjęcia wpłaty przez niezwykle mądrą i bardzo ważną panią z okienka, której ważność z reguły proporcjonalnie określa jej nadwaga, niewiedza na temat systemu bankowego, wrodzony brak urody, czysta bezinteresowna niechęć dla nachalnej klienteli oraz nieudane życie osobiste, wskazane jest najpierw fuknąć na nią raz lub dwa. Gdyby jednak i to nie pomogło, w ostateczności można poprosić ją o sprowadzenie kierownika, najlepiej biegiem albo o obsługę przez kogoś ładniejszego, (zwłaszcza to drugie rozwiązanie znakomicie działa na tych wszystkich przybitych prowincjonalnym smutkiem krajowych urzędasów). Najważniejsze to nie garbić się pokornie przed okienkiem miętoląc beret w dłoniach, tylko wbić stalowe spojrzenie w największego pryszcza na jej twarzy, (jeśli pryszcza nie ma to oznajmić jej że jest) oraz śmiało korzystać z takich zwrotów jak: „natychmiast”, „śpieszę się” i „nic mnie to nie obchodzi że pani od dwóch dni nie było w toalecie”. Zapewniam – działa. Powodzenia! Robert Wagner 1. Pierwszy obóz koncentracyjny w Niemczech naturalnie, ponieważ sam pomysł obozów, wbrew utartej opinii jest brytyjskim wynalazkiem jeszcze z czasów afrykańskich kolonii, (było tam coś z nieposłusznymi Zulusami). Hitler jedynie popełnił plagiat, po czym nie zważając na prawa autorskie bezprawnie pomysł rozwinął. Anglicy natomiast wzięli odwet kopiując od nich gestapowskie przesłuchania, jakie z powodzeniem na wszystkich przejściach granicznych do dziś dnia stosują. 2. Podczas swego monachijskiego przemówienia Hitler nie wiedział, (oraz naturalnie nikt w tamtych czasach), że kilku mających władzę absolutną faraonów wywodziło się z plemion Izraela. Były to trwające kilkadziesiąt lat rządy chwilowe w porównaniu z trwającymi ponad 4 tysiące lat rządami pod władzą Egipcjan. Lecz mimo iż chwilowe, były to rządy nad wyraz owocne. Bezpośrednio po nich, bowiem rozpoczął się upadek Egiptu oraz tzw. exodus wyżej wymienionych plemion. Zapewne w poszukiwaniu lepszego życia oraz nowych, szerszych możliwości. Wychodzące z Egiptu plemiona zabrały ze sobą cały egipski skarb narodowy w złocie, po to aby jakoś przetrwać pełen stresu oraz niepewności kolejny etap włóczęgi a wiadomo przecież, że nic nie dale lepszego samopoczucia pustynnemu tułaczowi jak kilkudziesięciokilogramowy złoty amulet na drogę. (Ponieważ plemiona były liczne a każdy uczestnik wierzył w amulety kilku współczesnych Egipcjan procesuje się w tej sprawie z rządem Izraela o tych kilkanaście głupich ton metalu wartych dzisiaj tyle co piętnaście Microsoftów). Kilka niedawno odkrytych w Ameryce Południowej ruin świątyń oraz znalezionych w grobowcach indiańskich wodzów hebrajskich monet, nie stanowi rzecz jasna żadnego dowodu na to, dokąd zawędrowały owe plemiona. Wiarygodnym i niepodważalnym dowodem mogłyby być chociażby jakiekolwiek zapiski porządnie wykute „po egipsku” w piramidach lub przynajmniej zeznania jakiegoś Maja lub Azteka utrwalone na przykład na wołowej skórze. Niestety, lecz żadne takie ślady po Majach ani Aztekach do naszych czasów nie przetrwały a Apacze wykuwać nie umieli niczego poza drewnianymi totemami. Nie świadczy to jednak, iż Hitler był prorokiem i nie takie są intencje autora, lecz tylko i wyłącznie o tym, iż w tym konkretnym momencie miał przebłysk intuicji lub jak kto woli, przypadkowy strzał w dziesiątkę. Pewne jest jedno: w swoim przemówieniu Hitler z pewnością miał na myśli zupełnie innych żydów i rzecz jasna zupełnie inne cywilizacje. 3. W sierpniu 1940 roku, Local Defence Volunteers przemianowano na nieco groźniej brzmiącą Home Guard a jej członków, wzbudzając niemałą uciechę w całej Europie, zaopatrzono w stosowne legitymacje i umundurowano w, (uwaga !) - zielone dresy bojowe, co zasiało w szeregach Wehrmachtu niemałą trwogę, ponieważ co mniej odporni żołnierze ryzykowali śmierć ze śmiechu na potencjalny widok wylegitymowanych dresiarzy. 4. Gdyby Czytelnik uznał że zachęcającego wstępu jest za mało albo jest co gorsza nieprzekonywujący, chciałbym z naciskiem podkreślić, że opowieść o Luigim swym niepowtarzalnym klimatem nawiązuje do najwspanialszych filmów Zanussiego i to tych pochodzących z najlepszego okresu Artysty. Cała filmografia Mistrza dostępna jest na kasetach video u woźnej poznańskiego aresztu śledczego, gdzie osadzeni oglądają je jako karę dodatkową mającą przyśpieszyć proces resocjalizacji. 5. Fortepian został zabrany przez załogę tankietki, której w ogóle nie przeszkadzało, że po upadku instrument był nieco niedostrojony. Przy jego akompaniamencie, z patriotycznym brzmieniem hymnu piechoty na ustach załoga odjechała w poszukiwaniu drogi na front, którą ostatecznie odnalazła w latach siedemdziesiątych w pobliżu pomnika ofiar II Wojny na przedmieściach Mediolanu. Załoga oddała wówczas wystrzałem z armatki należną cześć bohaterom i wyruszyła w drogę do domu. Dalsze losy tankietki, załogi i fortepianu do dziś pozostają nieznane. 6. Ponieważ notatki Hitlera, jakie sporządził Bormann są jak najbardziej autentyczne, należy chyba obiektywnie i po prostu uznać je za jego kolejny strzał w dziesiątkę, ponieważ imperium rzeczywiście nie istnieje a Anglia od czasów II Wojny klepie nieustannie biedę, (żywność i paliwo na kartki, emeryci w pocerowanych ubraniach, powszechna drożyzna trwająca, aż do dnia dzisiejszego oraz obywatele szmuglujący zewsząd wszystko, co się da, ponieważ dzięki królewskiemu systemowi podatkowemu wszystko i skądkolwiek się opłaca). Podpisuję się pod tym, co powiedział jakiś mędrzec: Byłem, widziałem, nie wracam. OPERACJA SCHMATERLING__________________________________________________________________. __________________________________________________________________OPERACJA SCHMATERLING 40 39