RYCERZE Czy pamiętacie magazyn "60 MINUT NA GODZINĘ"? Pamiętacie rycerzy trzech, co to ich gnębi pech, bo im się Oleńka podoba, na dodatek jeszcze ciągle ten Radziwiłł? Andrzej Wahgórski, wrocławski dziennikarz, głównie radiowy, posiadacz zapewne psa, a z całą pewnością kota, siadł w końcu i zdecydował się spisać to, czego słuchaliśmy w "TRÓJCE" od 1977 roku, a w "POWTÓRCE Z ROZRYWKI" pojawia się do dziś,, czyli parodię Sienkiewiczowskiej "TRYLOGII". Obecnie przedstawiamy Państwu część pierwszą, czyli POTOP. Spodziewać się należy jeszcze OGNIEM I MIECZEM i PANA WOLODYJOWSKIEGO ze szczególnym uwzględnieniem LISTÓW PANA MICHAŁA, które obecnie przedstawiane są w radiowym magazynie rozrywkowym "STUDIO 202". Andrzej Waligórski RYCERZE i ich dziwne przygody w czasie szwedzkiego potopu CIA-Books-SVARO • Poznań 1990 J Copyright (c) 1990 ISBN 83-85100-25-3 ZOPP S/346/90 SPIS TREŚCI ZARĘCZYNY KMICICA ....................................................................... 7 UCZTA W KIEJDANACH ................................................................. 12 ZAGLOBA HETMANEM................................................................... 17 PORWANIE RADZIWIŁŁA ............................................................... 22 OBRONA CZĘSTOCHOWY............................................................ 27 POWRÓT NAJJAŚNIEJSZEGO PANA ......................................... 33 ŁUBOMIRSKI-SHOW ........................................................................ 37 OBLĘŻENIE TYKOCINA .................................................................. 42 B/TWA POD PROSTKAMI............................................................... 47 JUBEL W UPICIE ............................................................................... 52 , tYWCE/WZ(LC ZARĘCZYNY KMICICA Pewnego razu był na Żmudzi ród możny Billewiczów - od Mendoga się co prawda wywodzący, ale w ostatnich czasach ograniczony już tylko do panny Oleńki Billewiczówny, jej ciotki, która nazywała się Kulwiec-Hippocentaurus i tak też wyglądała oraz do Kudłatego Żmudzłna. Siedzieli sobie kiedyś w Wodoktach i przędli, odzywając się z rzadka a głupio, jak to zwykle na świętej Żmudzi. - Pora by ci już za mąż - mruknęła ciotka Kulwiecówna, usiłując trafić górną lewą trójką na prawą dolną szóstkę w celu przegryzienia nitki. - Ach, co też ciotunia... - zasromała się panna i wykonała szereg czynności przystojnych skromnej szlachciance, a mianowicie strzeliła oczkiem, tupnęła nóżką, zmierzwiła brewki, furknęła noskiem, złożyła rączki w małdrzyk, a buzię w ciup, ciup natomiast złożyła na krześle, po czym parsknęła, fuknęła, puknęła, zaplotła kosę i grzmotnęła Kudłatego Żmudzina w pysk. - Padłaś - powiedział Kudłaty Żmudzin, spluwając do dzieży z pucitą, tą pożywną narodową potrawą, dobrą również do uszczelniania okien i usztywniania złamanych kończyn. - Oj, pora ci, pora! - upierała się starucha. - A toć pięćdziesiątka na karku. - Trzydziestka! - pisnęła rozpaczliwie Oleńka, rozglądając się, czy kto nie słucha. - Trzydziestka w dowodzie osobistym - zgodziła się ciotka - ale poprzednią datę urodzenia pod światło odczytać można, gdyż Kudłaty Żmudzin nader niedbale ją był wyskrobał. - Ażeby cię! - krzyknęła pod adresem Żmudzina i też strzeliła go w pysk. - Może pan Kmicic się zjawi, któremu dziadek Herakliusz w testamencie swoim mnie zapisał - szepnęła z nadzieją Oleńka. - No, nie wiem, nie wiem, czy właśnie ciebie mu zapisał - pokręciła głową panna Kulwiecówna. - Po mojemu, to on Kmicicowi konia deresza wałacha zapisał, tuczarnię w Lubiczu natomiast miecznikowi rosieńskiemu, a ciebie to chyba Józwie Butrymowi Bez Nogi. - I owszem - potwierdziła Oleńka - atoli Józwa Butrym, gdy mnie ujrzał przypadkiem onegdaj rano wynoszącą śmieci do pojemnika, tedy zaraz poleciał do pana Kmicica i powiedział, że chętnie się zamieni i zamiast mnie weźmie wałacha. - A Kmicic się zgodził? - Pijany był, to się zgodził. - Ot, durny - podsumowała dyskusję ciotka i dalej wszyscy przędli w milczeniu. A wtem coś zadzwoniło, zarżało, wyrżnęło w okno i do izby wleciał wraz z okiennicą okutany w barany osobnik. - A słowo stało się ciałem! - wykrzyknęły obie białogłowy. - Padłaś - dorzucił z zainteresowaniem Kudłaty Żmudzin. Przybysz zaś podniósł się i powiedział trochę bełkotliwie: - Dzień dobry. Jestem Staś Tarkowski! - Bredzi... - szepnęła panna. - Być może oszalał z miłości? - dodała z nadzieją, podczas gdy młodzian uchwyciwszy ciotkę Kulwiecównę za gardło wycharczał: - Gdzie moja córuś jedyna? Oddaj mi Danuśkę krzyżacka zarazo! - Paszoł won! - wyrzęziła ciotka i w odruchu samoobrony kopnęła go kościstym kolanem w instynktownie wybrane miejsce. 8 Cios był widocznie skuteczny, gdyż szlachcic zawył, pobiegał chwilę w kółko, uderzył się w czoło i rzekł: - Jam jest Andrzej Kmicic! - Nareszcie się przyznał! - mruknęła z satysfakcją ciocia. Pan Andrzej odzyskując powoli kontenans, jął przyglądać się wszystkim obecnym, aby zgadnąć, która z przytomnych mu osób ma być jego narzeczoną. Wreszcie z kawalerską determinacją chwycił za ręce Kudłatego Źrnudzina i ku ognisku odwrócił, tak nim jak frygą zakręciwszy, a potem uderzył się po kontuszu i zakrzyknął: - Jak mi Bóg miły, rarytet! Kiedy ślub? - Padłaś... - wyszeptał skromnie Kudłaty Żmudzin, zakrywając swe małe oczka wąsiskami i spoza nich zerkając figlarnie ku pięknemu rycerzowi. - Pańska narzeczona tam oto stoi - rzekła surowo ciotka, wskazując panu Andrzejowi Oleńkę. - Jezus Maria... - jęknął chorąży orszański, porażony kresową urodą dziewicy. - Wybacz waćpanno - wyjąkał - alem znał jej dziada, podkomorzego Herakliusza Billewicza i nie mogę się nadziwić podobieństwu. - Prawda, że istna z niej skóra zdarta z nieboszczyka? - zawołała z satysfakcją Kulwiecówna. - Oj, z nieboszczyka, z nieboszczyka... - mruknął rycerz. - Skóra zdarta, ale gdzieniegdzie wypchana! - zażartowała ciocia, popychając ich ku sobie, a Kmicica równocześnie w dół, skutkiem czego rymnął z hukiem na kolana. - Kłączy przed nią, o rękę prosi! - wrzasnęła triumfalnie stara dama. - Wszyscy widzieli! - Tu sięgnęła za dekolt i pobłogosławiła młodą parę wydobytym stamtąd wisiorkiem. - Padłas - powiedział zgorszony Żmudzin. - Taż to cycka! - O, pardon - zarumieniła się Kulwiecówna. - Myślałam, że szkaplerzyk! 10 I naprawiwszy omyłkę, nakreśliła w powietrzu krzyż, a po namyśle też drugi - prawosławny, bo na kresach nigdy nie było wiadomo, jakiej kto wiary. - Ja by i Gwiazda Syjonu dorzucił - poradził Kudłaty Żmudzin, spoglądając badawczo na orli profil pana Andrzeja. Zaś pan Andrzej, któremu przejaśniło się już we łbie, gorączkowo kombinował, jak by się tu wycofać ze świeżo zawartego narzeczeństwa. "Nic inszego - myślał - jeno muszę na pogardę onej panienki solidnie zapracować, w którym to celu chyba portrety jej przodków postrzelam, Upite spalę, Wołmontowicze wymorduję, panny Pacunelki pogwałcę, a w końcu ze Szwedy się zwiążę - to może jej obrzydnę?" I drapnąwszy z izby, jął realizować ów ambitny, ale jakże karkołomny program. UCZTA W KIEJDANACH Pewnego razu wybrali się na ucztę u Radziwiłła panowie rycerze - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba i Skrzetuski, który uciekł na Litwę z obozu między Piłą a Ujściem, kiedy to pan Opaliński przeszedł na szwedzką stronę. Prawdę mówiąc, wszyscy wtedy stamtąd uciekli, ale jeden pan Skrzetuski potrafił to uzasadnić względami patriotycznymi, dzięki czemu chadzał w aureoli prawego syna zbolałej ojczyzny. Dodajmy od razu, że dla uproszczenia akcji wprowadzamy tylko jednego Skrzetuskiego i jednego Radziwiłła. Nasz Radziwiłł nazywa się Janusz Bogusław i nosi się z polska po cudzoziemsku, kładąc kontusz na brabanckie koronki, a na francuskie pludry wciągając juchtowe buty, obficie wymoszczone wiechciami z angielskiego rajgrasu. - Czołem, czołem panowie bracia! - zawołał chytrze Radziwiłł, aby ich skaptować do swoich niecnych zamiarów. - Co tam w terenie? Jak nastroje, kurczą ich mać? - pytał jowialnie, poklepując ich poufale, jak to zazwyczaj wojewoda, choćby i wileński. Zaraz też poczuli się swojsko i każdy zapragną! popisać się przed księciem swoimi dokonaniami, a mianowicie Skrzetuski tym, 12 że się swego czasu ze Zbaraża przekradał, Kmicic - że Chowań-skiego podchodził, pan Wolodyjowski - że jest pierwszą szablą Rzeczypospolitej, a Zagłoba - że najdowcipniejszy we wszystkim chrześcijańskim rycerstwie. Radziwiłł słuchał, chwalił, z rzekomego podziwu ręce i oczy w górę podnosił, ale zaraz opuszczał, aby ich objąć, co czynił z wewnętrznymi oporami, gdyż pan Zagłoba cuchnął okowitą, a pan Skrzetuski nigdy się dobrze nie wywietrzył z onej kanalizacji zbaraskiej, przez którą się był czołgał, a co więcej, tak sobie ów rodzaj podróżowania upodobał, że nie daj Boże, aby gdzie jakie błocko albo i gnojówkę zobaczył, tedy zaraz tam hycał i krytą żabką w paskudztwie się babrał. Na szczęście dano znać, że uczta już gotowa, więc wszyscy przeszli do wielkiej sali, w której już siedzieli szwedzcy posłowie. - Ten gruby, czerwony, to hrabia Loewenhaupt, a ten chudy, zielony, to baron von Duderhoff - wyjaśnił pan Zagłoba. - A ów siny, zakatarzony? - A to moja narzeczona Oleńka Billewiczówna - wtrącił pan Kmicic, po czym dodał, klepiąc się po szabli: - A jeśli się komu nie podoba, to uszy poobcinam! - Bez uszu będzie jeszcze szpetniejsza - zauważył Skrzetuski. - No, to nie poobcinam - zgodził się Kmicic i przestał klepać szablę. Właśnie w tej chwili książę Radziwiłł chciał zadzwonić buławą w kielich na znak, że będzie przemawiał, ale skutkiem zdenerwowania uderzył w głowę księdza biskupa Parczewskiego, który natychmiast zemdlał. - Wody, wody! - zawołała wojewodzina wendeńska. - Kumpotu...! - szepnął biskup, odzyskując przytomność. - Słuchamy, słuchamy! - dodał uprzejmie. - Mości panowie! - zawołał książę. - Wielu spomiędzy was zdziwi to głosowanie, ale pragnę zapytać, kto jest za tym, abyśmy przeszli pod panowanie króla Karola Gustawa? Głosujemy przez podniesienie mandatu. 13 Wszyscy grzecznie podnieśli mandaty, tak jak ich przez długk lata uczono. - Bardzo ładnie! - ucieszył się książę. - A więc tylko dla czczej formalności spytam, kto w takim razie jest za tym, aby pozostać pod władzą króla Jana Kazimierza? Ten głupi formalizm spowodował, że wszyscy znowu podnieśli mandaty. v v - Wszyscy do pierdla! - ryknął rozjuszony magnat i już po chwili nasi znajomi rycerze siedzieli w solidnym, kiejdańskim podziemiu. - Głupio wyszło... - powiedział pan Zagłoba. - To po co żeś waść głosował? - spytał pan Skrzetuski. - Wszyscy głosowali, to i jam głosował. A cóż to ja jakiś socjaldemokrata jestem, czy co? A waść, panie Michale, to niby nie głosowałeś "za"? - Głosowałem z nawyku "za", ale wąsikami ruszałem "przeciw". - Akurat komuś się chciało gapić w pańskie wąsiki! - zaśmiał się Kmicic, który też z nimi siedział wbrew temu, czego niektórzy czytelnicy oczekiwali. Wtem do lochu wszedł tępogłowy oficer. - Jestem Roch Kowalski - przedstawił się. - A to jest pani Kowalska - oświadczył, pokazując zardzewiałą szablę tkwiącą beznadziejnie w starej, wysłużonej pochwie. - Jakże to tak? - zdziwili się więźniowie. - To z własną szablą żywiesz? - A żywię, a co mi tam? - odrzekł butnie Roch. - Jedyna to moja i najmilejsza przyjaciółka! Hej - dodał marzycielsko pod adresem szabli - żebyś ty tak jeszcze, szelmo, gotować umiała! - Jeżeli nie masz żadnej inszej rodziny - wzruszył się pan Zagłoba - to mów mi wuju. - A ja nie chcę waści mówić "wuju" - zaperzył się Roch. - Najwyżej mogę coś do rymu - zażartował wulgarnie i po-wsadzał jeńców na wóz, żeby ich zawieźć do Birż i wydać Szwedom. 14 er. Wszyscy bardzo się tą wiadomością ucieszyli, a najbardziej pan Kmicic. - Nie ma to jak u Szwedów - mówił - smacznie, porno i wytworno, a Szwedki duże blondyny! Komm hier svenska Fleka, zrobimy człowieka! - zacytował popularne, skandynawskie przysłowie. - Święta to prawda - potwierdził cnotliwy pan Skrzetuski. - Opowiadał mi o tym podkanclerzy koronny, pan Hieronim Radziejowski, któren był tam na saksach i już po trzech miesiącach wrócił własną gablotą sześciokonną, a wcale się specjalnie nie napracował, tyle że po karczmach garnki zmywał, a nocami po szpitalach nocniki wynosił, co dla polskiego dygnitarza, chwilowo od nomenklatury odsuniętego, nie jest żadną ujmą. - Do Szweda, do Szweda! - zawołali z entuzjazmem rycerze na wieść o tych wspaniałościach. Ale, niestety, jak to u nas, popili się, zaczęli przebierać jeden za drugiego, a wreszcie pan Zagłoba w mundurze Rocha Kowalskiego oświadczył, że on poprowadzi konwój. I jak zaczął prowadzić, tak wszyscy wpadli w ręce skonfederowanych chorągwi i musieli się do nich przyłączyć. i A tak ładnie się zapowiada/o. ZAGŁOBA HETMANEM Pewnego razu skonfederowane przeciw Szwedom chorągwie zebrały się pod Białymstokiem. Na razie nie udało im się zorganizować żadnej większej bitwy, gdyż nikt nie chciał nikogo słuchać. Kiedyś nawet umówili się ze Szwedami, że się trochę pobiją, ale gdy się przed walką zebrali na naradę, to każdy miał inne pomysły: jeden żądał, żeby zacząć od szarży husarskiej, inny - żeby okrążyć przeciwnika na tatarską modłę, a jeszcze inny - żeby najpierw teren dokładnie, po niemiecku ostrzelać. I długo to trwało, aż wreszcie gdy wszystko uzgodnili i przybyli na umówione miejsce, to Szwedów już dawno nie było, bo zmarzli i odjechali do domu, a uprzednio popisali na drzewach różne ordynarne uwagi, gdzie oni mają takie wojowanie. - Wybierzmy sobie hetmana, to będzie porządek - powiedział pułkownik Żeromski. - Mamy nawet zapasową buławę, którą kiedyś pan Rewera Potocki do Sapiehy w karty przegrał, ale Sapieże nijak było z dwiema buławami naraz wojować, gdyż ręce obie miałby zajęte, a wiecie waszmościowie jako on w nosie rad dłubać... - Wiemy, wiemy! - zawołało towarzystwo. - No właśnie, dlatego też ową wygraną buławę w Białymstoku ostawił. 17 - No, to do wotów, do wotów! - zaproponował pułkownik Kotowski. - Ja, osobiście, na pana Skrzetuskiego głosuję, któren jest wojownik wielki i doświadczony, a przy tym ma piękną brodę i sześciu synów, co już samo w sobie dostateczną stanowi rękojmię. - Nie wiem, co tu synowie do rzeczy mają - mruknął kwaśno Wołodyjowski, sam na buławę hetmańską łasy - zwłaszcza, że dwaj najstarsi dziwnie do Bohuna podobni. - To nieprawda! - wrzasnął oburzony Skrzetuski. - Nie dwaj, tylko jeden trochę podobny, a to dlatego, że Helena przestraszyła się Bohuna, gdy ją przydybał w Barze, o czem pan Zagloba może zaświadczyć! - W barze czy w landarze, grunt że zdrowe gówniarze! - rzekł sentencjonalnie Zagloba, chcąc czym prędzej uciąć drażliwy temat, szczególnie iż trzeci z kolei syn państwa Skrzetuskich urodził się z bielmem na oku i od małego lubił sobie popić. - To może pan Kmicic hetmanem chciałby zostać? - spytał pułkownik Lipnicki wysuwając szufladę, w której zalśniła pozłocista buława. Kmicic, jako że był gorączka, skoczył po nią bez słowa, ale nie zdążył, gdyż Lipnicki szufladę zatrzasnął, miażdżąc dwa palce młodemu zagończykowi. - Cha, cha, cha! Ale go splantowal! - ryknęli oficerowie z właściwym ich zawodowi poczuciem humoru. - Wolej mi było zginąć! - lamentował Kmicic. - I jakże ja teraz pięć wódek w knajpie na migi zamówię? - To zamawiaj pół litra. To jest akurat pięć wódek. - Poradził życzliwie Lipnicki, który nigdy długo urazy nie żywił. - A teraz do wotów panowie, do wotów! - Zagłoba, bracie, wysuń moją kandydaturę - błagał szeptem Wołodyjowski. - A ja za to nikomu nie powiem, żeś Burłeja w Zbarażu nie usiekł! - Pst! - Zagłoba rozejrzał się podejrzliwie. - Jak to, powia dasz, żem go nie usiekł? > A,, = ^ { 18 - A pewno, że nie. Przede to ksiądz Muchowiecki monstrancją go zatłukł, ale bał się przyznać do takowej profanacji. - No dobrze... - zgodził się niechętnie Zagłoba i zaproponował pana Michała na hetmana. - Wołodyjowskiego? - skrzywił się Skrzetuski. - Pewnie że dobry z niego żołnierz, ale co z tego, gdy kurdupel. - Nie jestem kurdupel - zapiał mały rycerz. - Jestem średniego wzrostu. Prawda, Józwa? Józwa Butrym Bez Nogi, totumfacki i przyboczny Wołodyjowskiego, spojrzał ponuro po obecnych i kładąc dłoń na rękojeści garlacza rzekł dobitnie: - Pan pułkownik Wołodyjowski jest średniego wzrostu. - Pewnie że średniego - przyznali wszyscy obłudnie. Na to podstępny namiestnik Żeromskiego, pan Jachowicz, spytał z pozorną życzliwością: - A któż wam tę nogę tak galanto oberżnął, mój żeż wy dzielny Józwo? - Też pan pułkownik Wołodyjowski! - odparł z uznaniem Józwa. - A to wtedy, gdy swego słynnego, polskiego młynka ćwiczył szablą, a jam niechcący wszedł do izby. - W takim razie pan Wołodyjowski liczy sobie równo metr trzydzieści sześć - stwierdził z triumfem Jachowicz zmierzywszy protezę Józwy. - No, to nie mamy kandydata! - zasmucił się Żeromski. - Chyba... - dodał po chwili namysłu - ...chyba żebyśmy obrali pana Zagłobę... - Nie ma zgody. Zagłoba to opój! - wrzasnął Kmicic, który dla zagłuszenia bólu w zranionej ręce upił się tymczasem siwuchą. - Nie tylko opój, ale i lubieżnik! - dorzucił Skrzetuski. - I jeszcze w dodatku blagier! - uzupełnił Wołodyjowski. - Rochu, wuja ci obrażają! - zapłakał Zagłoba. - Kto wuja obraża, ten jakoby ojczyznę, matkę naszą obrażał! - oświadczył Roch Kowalski i muśnięciem potężnej pięści rozciągnął Wołodyjowskiego na podłodze. 19 l - Józwa Butrym do mnie! - rozkazał mały rycerz, - Soroka, bierz ich! - wybełkotał Kmicic. - Rzędzian, łubu-du! - zarządził Skrzetuski. v t, Zaczem wierni goryle utworzyli w pośrodku izby wirujące kłębowisko. Kurz podniósł się z nie trzepanego dywanu i przysłonił walczących. Słychać było tylko dopingujące okrzyki oficerów, stra szliwe łomotanie jakoby młotów bijących w kowadła i od czasu do czasu okrzyki: - Ależ ty! No, no, no! Tylko nie po oczach! Gryziesz, chamie? - i tym podobne. Wreszcie z podłogi dźwignął się zwycięski Roch Kowalski i chwyciwszy buławę podał ją panu Zagłobie. Ów zasię ujął ją ostrożnie, ucałował i wzniósłszy oczy w górę rzekł: - Za grzechy moje, przyjmuję! - Z którego to tekstu korzystał już zresztą przed nim Jarema Wiśniowiecki, a po nim Jarema Maciszewski. Zaraz też zabrzmiało tradycyjne "sto lat" i starzy .towarzysze ruszyli hurmą z gratulacjami. - I od czego, ojciec, zaczniesz swe rządy? - spytał poufale Skrzetuski, który poprzednio był wprawdzie kandydaturze Zagłoby przeciwny, ale wybranemu w tak demokratyczny sposób pierwszy rękę uścisnął. - Zacznę od tego - odrzekł Zagłoba, bawiąc się od niechcenia buławą. - Zacznę od tego, że postaram się sobie przypomnieć, kto mnie tu nazywał blagierem, świnią i opojem. \ \ PORWANIE RADZIWIŁŁA Pewnego razu nasi rycerze doszli do wniosku, że Szwedzi nie utrzymają się zbyt długo w Polsce, gdyż nie mają żadnych szans w starciu z tutejszą - ogromnie rozbudowaną - administracją, która niby im się podporządkowuje i niby współpracuje, ale równocześnie wciąga ich w swoje skomplikowane tryby i przepisy nie mające odpowiednika w żadnym innym kraju na świecie z wyjątkiem, być może, Kucowołoszy i niektórych pogranicznych prowincji cesarstwa chińskiego. - Nie ma rady - powiedział pan Zagłoba. - Trzeba się jednak czymś zasłużyć Janowi Kazimierzowi, bo jak wróci na stołek, to da nam takiego dubla, że się nie pozbieramy. Zastanówmy się jeno, co by mu sprawiło największą przyjemność? - To może ja porwę Radziwiłła? - zaofiarował się Kmicic. - Dla mnie takowy proceder nie nowina, gdyż Chowańskiego nie jeden raz podchodziłem. Po prawdzie ani razu nie podszedłem, chociaż na palcach podchodziłem, ale taki miał słuch ten kacap, że w ostatniej chwili odwrócił się i do mnie z pyskiem:,Ą ty, szto?" To ja wtedy musiałem łgać, że po zapałki przyszedłem. Radziwiłła jednak podejdę, gdyż skutkiem nadciśnienia, w uszach tak mu szumi, iż Szwedowie użjywają go nawet jako zagłuszaczki do 22 tłumienia haseł wolnościowych rozlegających się już to tu, to tam, po całej Polszcze! Radziwiłł bawił aktualnie w Pilwiszkach, skąd rozsyłał po kraju listy, zawierające mnóstwo ciekawych pomysłów dotyczących pozbycia się elementów antyszwedzkich. W tym celu książę doradzał: obmowę, intrygę, tortury, wkręcanie palców w kurki, lewatywę z towotu, zatrzymanie na czterdzieści osiem godzin, pohukiwanie w krzakach dla postrachu, a zwłaszcza podtruwanie konfederatów gotowymi wytworami ówczesnego, niedoskonałego jeszcze przemysłu spożywczego. Na widok pana Andrzeja wielki zdrajca ucieszył się, byli bowiem spokrewnieni przez niejakiego Kiszkę. Pokrewieństwo przez Kiszkę jest co prawda okrężne, a może się nawet okazać kłopotliwe, jednakże pokrewieństwem pozostaje, co by się o nim nie mówiło. - Najniższe swoje usługi jwmść panu jkmść pść tść polecam! - zawołał grzecznie Kmicic. - A kogóż ja widzę? - zrewanżował się Janusz Bogusław. - Toż to mść pść chór orsz z kisz kap! Kmicic skłonił się po polsku - do ziemi czapką, co prawda nie hetmańską, bo bez czaplego za otokiem piórka, ale całkiem jeszcze porządną. Książę zaś ścisnął go za głowę, a Kmicic księcia za kolano, co wprawiło Radziwiłła w nerwowy chichot. Nuże tedy pan Andrzej cmokać księcia po rękach, a książę pana Andrzeja w ramię, aż rozochocili się obaj i nieomal rozfiglowali. - Poniedźwiadkujem się? - spytał magnat. - Poniedźwiadkujem! - zawołał chorąży orszański. Tu odstawili obaj ramiona od tułowi, a głowy przechylili na boki i jęli się okrążać nawzajem jakoby dwa niedźwiedzie zazdrosne o jedną samicę, aż wypatrzywszy odpowiedni moment przypadli do siebie i pochwycili w mocarne objęcia, poklepując jeden drugiego po plecach i lędźwiach, śliniąc po policzkach i pomrukując z zadowolenia, a który to ceremoniał odprawiwszy po trzykroć, odstąpili od siebie i stali, ciężko dysząc od miłego wysiłku. - Co tam nowego u jksiążmści? - odezwał się wreszcie Kmicic. 23 - Czy jokswlklitwszmść pić mść zdrów? c ' " - Dziękuję, pchor wszmść piecz wól z bur i kur piecz - od rzeki Radziwiłł. - Ze zdrowiem u mnie nie bardzo, gdyż zgag; mnie piecze, choroba francuska zżera, ślepa kicha nawala, cis nienie rozsadza, reumatyzmy jakieś łupią, a artretyzm ruchy hamu je, chociaż z drugiej strony biegunka biegać przymusza. - Ale poza tym? - spytał sugerujące pan Andrzej, '--wt - Ale poza tym, wszystko w porządku! - odpowiedzić automatycznie wielki zdrajca, raz jeszcze potwierdzając starą prau de, iż nie ma takiej wypowiedzi, jakiej nie można by uzyskać formułując odpowiednio pytanie. - Trochę świeżego powietrza i jak ręką odjął - doradzę Kmicłc, przypomniawszy sobie, po co tu przybył. - Ot, mam tu n; podwórku konia wielkiej krwi, któren dziwnie pod siodłem chodź: Czy nie zechciałbyś wkmść pść ziu osobiście go dosiąść? - A i owszem! - zawołał łatwowiernie książę. I obaj wyszli na podwórzec, gdzie wachmistrz Wierny Sorok trzymał niedużego, grubokościstego kuca o wielkim łbie i niepe\\ nej maści, przypuszczalnie ichtiolowej. - Nie jest ci on szczególnie urodziwy... - kręcił nosen Radziwiłł, ale Kmicic rozejrzał się dokoła, przytknął palec do war; i wyszeptał tajemniczo: - Pst, to jest koń Przewalskiego! - Jezus Maria! - zakrzyknął książę i również zniżając głos spytał: - A kto to jest Przewalski? - Tego nie wiem - odrzekł szczerze pan Andrzej. - Al gdym tego konia rabował... Tfu, chciałem rzec gdym go kupowa tedy poprzedni właściciel, chociaż dobrze już wykrwawiony, zdołć mi wycharczeć przed skonaniem, że jest to koń Przewalskiego. - Dosiądźmy go tedy - Radziwiłł przełożywszy nogę prze kuca, znalazł się na jego grzbiecie. - Bierz go! - krzyknął straszliwym głosem pan Kmicic di swoich ludzi, którzy uchwyciwszy z obu stron za cugle ruszy żwawym kurcgalopem. 24 Księciu przez jakiś czas stopy wlokły się po ziemi z obu stron malutkiego wierzchowca, aż wreszcie w trosce o swe nowe, holenderskie ciżmy dał za wygraną i stanął obunóż na drodze, a konik bez trudu wybiegł spod niego i wesoło poskakał za porywaczami. - Zawracać po takiego syna! - rozkazał pan Andrzej, ale jego ludzie nie byli już zdolni do żadnego działania, gdyż na widok ogłupiałego magnata, stojącego w rozkroku i trzymającego kurczowo kawałek cugli, zaczęli tarzać się po łące w konwulsjach śmiechu. Wreszcie i Kmicic - w porywie wesołości - runął na ziemię, gubiąc przy okazji krócicę, która przy upadku wypaliła, osmalając i ogłuszając właściciela. Zaraz też Wierny Soroka sklecić nosze kazał i zataczając się jeszcze od śmiechu wiózł ukochanego dowódcę przez lasy głębokie, bo z tak przerobioną facjatą wstyd było go ludziom pokazać. W Pilwiszkach natomiast pozostał rozkraczony wielki zdrajca Radziwiłł, czym do reszty ośmieszył się w oczach szlachty, która od tego dnia jęła go masowo odstępować, przechodząc do obozu prorządowego. I to była autentyczna, patriotyczna zasługa pana Andrzeja, będąca rezultatem mądrej, przemyślanej i przekonsultowanej z aktywem akcji. I nie jest ważne, że na początku rycerzom o coś innego chodziło. Najważniejsze, że im w ogóle cośkolwiek wyszło. CHAN6E MONEY?.. OBRONA CZĘSTOCHOWY Pewnego razu pan Kmicic wędrując po Polsce z Wiernym Soroką i nie bardzo wiernymi, ale nie tak tępymi jak Soroka Kiemliczami, wstąpił do karczmy w Kruszynie i zamówił sobie słynny tamtejszy filet z morszczuka, a do tego wino "Basztowe". Ledwie jednak rozpoczął konsumpcję, gdy do jego stolika przysiedli się panowie Wrzeszczowicz i Lisola i zaczęli rozmawiać po niemiecku, żeby nikt nie zrozumiał. Mówili, że Szwedzi lada chwila mają obrobić skarbiec jasnogórski. Kmicic, który gadał po niemiecku jako i po naszemu, prędziutko dokończył morszczuka, popił winem i popędził do Częstochowy, słusznie rozumując, że przy takim rabunku bandyci mogą w pośpiechu upuścić jakiś cenny drobiażdżek. Ledwie to jednak pomyślał, gdy odbiło mu się siarką tak mocno, że aż zleciał z konia, a równocześnie coś zaczęło dzwonić i huczeć. - Co z waszą wielmożnością? - spytał Wierny Soroka, pochylając się troskliwie nad leżącym. - Z gęby zionę siarką, a w uszach mi dzwoni i huczy... - poskarżył się młody rycerz. - Dzwonią dzwony jasnogórskie - wyjaśnił Soroka - a huczy artyleria forteczna. Widocznie ojczaszkowie na wszelki przypadek lufy sobie przedmuchują. 27 - A skąd siarka? - jęknął pan Andrzej i znowu beknęło mu się smrodliwie, że aż konie przysiadły pod Kiemliczami. - Ha - zawołał w nagłym olśnieniu. - Nic inszego, jeno to musi być zapowiedź mąk piekielnych, bom planował świętokradztwo! - Jakich tam mąk piekielnych - mruknął sceptycznie stan Kiemlicz. - To te jabole siarką zaprawiają, żeby ich pokręciło! Ale Kmicic już tego nie dosłyszał, pędził bowiem w kierunki klasztoru, aby ostrzec ojców paulinów i w ten sposób zmazać swć niedoszły grzech. Ksiądz przeor Kordecki nie od razu uwierzył obcemu przyh, szowi, ale ten wyspowiadał mu się kim jest i prosił, aby móc w klasztorze występować pod jakimś pseudonimem, a to n wypadek, gdyby Szwedzi jednak wygrali i zaczęli szukać pomsty n przeciwnikach. - Chwalebna to przezorność synu - odrzekł trochę cierpk zacny przeor - i nie będę się jej przeciwiał. Obierz sobie ted miano od jakiejś sprawy, którą najbardziej na tym świecie ukochć łeś. A mówiąc tak, miał na myśli takie szczytne, choć przybrar nazwiska, jak np. "Ojczyznowski Józef", "Mgr inż. Patryjotycznial1 i im podobne. Kmicic myślał, myślał, a że najbardziej lubił baby, więc powi dział: - Może ja bym się nazywał Babiuch albo Babinicz? - To już lepiej Babinicz! - zakrzyknął Kordecki, żegnając s odruchowo. - A teraz - rozkazał - dalejże wszyscy opatryw; wały! - My już sobie opatrzylim! - zawołali chórem Kiemlic2 i kopnięci przez Sorokę wylecieli za bramę forteczną, gdzie < zresztą później okazali bardzo, a bardzo przydatni. Tymczasem nadciągnął generał Miller i pod osłoną no usiłował podstępnie dostać się do klasztoru, pukając z głupia frc w odrzwia bocznej furty. - Wer da? - krzyknął doskonałą niemczyzną Kmicic, tr, mający tam straż. "4 "• ;-^>; '•'_'•<•' * 28 - Ist Herr Kordetzky zu Hause? - zapytał kulturalnie Miller, nadając swemu głosowi miękkie brzmienie. - Kordecki szlafen, und zi auch szlafen gejen, morgen curuk komen! - poradził pan Andrzej. - Aber ich habe keine Platz zum schlafen... - żalił się chytry żołdak. - Ach, wie kalt, wie kalt... - zapłakał, kłapiąc naumyślnie zębami. - Kalt? Kalt? - upewnił się Kmicic. - Glajch wird warm! - co mówiąc oblał najeźdźców gorącym kapuśniakiem z wkładką, przyniesionym z klasztornej kuchni. Łatwo pojąć jak potworną panikę wywołała ta akcja w obozie szwedzkim. Całe pułki błąkały się w rozpaczliwym nieładzie do rana, biorąc często swoich za nieprzyjaciół i niszcząc się wzajemnie. W ciemności krzyżowały się trwożne okrzyki, jęki i paniczne pytania: "Ty, jak się czyści plamy z kapuśniaku?" Korzystając z zamieszania, okoliczne chłopstwo uzyskało nagle świadomość narodową i uderzyło na wraże magazyny, a i obrońcy wypadli za mury, nie dając nikomu pardonu. A potem wracali zdyszani, umazani krwią jak wilcy, którzy uczynili rzeź w owczarni. U przechodu czekał na nich ksiądz Kordecki. Liczył ich i uśmiechał się dobrotliwie na widok okrwawionych junackich twarzy, zesztywniałych od posoki wąsów i dymiącej jeszcze od mordu broni, na którą buńczucznie ponasadzali urżnięte nieprzyjacielskie członki, a nawet ręce i nogi. Jeden tylko pan Kmicic nie wracał. Umyślił sobie bowiem, iż korzystając z okazji da drapaka z tej, zbyt jak na jego temperament świętobliwej, twierdzy, gdzie jedyną dobrze widzianą rozrywką było ćwiczenie się batożkami. Przebrał się tedy młody rycerz za starą żebraczkę Konstancję, żyjącą dostatnio ze zbierania butelek na ziemi niczyjej i skrzypiąc głośno stawami biodrowymi przemykał się na zachód, gdy wtem ujrzał przed sobą jakiegoś człeka, który usiłował ukryć w lufie ogromnej armaty tęgiego, śląskiego krupnioka, ukradzionego zapewne w czasie bitewnego tumultu. 29 - Pan starosta Jaworowski! - wykrzykną} odruchowo Km cic. - Jam ci jest... - przyznał się starosta. >1 Jakoż to on by}. Ten potężny i piękny mężczyzna najdluże spośród magnatów polskich pozostawał we szwedzkiej służbie o co niektórzy żywili doń pretensje, zwłaszcza że miał w przyszłość zostać królem polskim, dość znanym Janem Trzecim Sobieskim Obdarzony ogromnym apetytem i ponad miarę pazerny seksual nie, nieczęsto miał w obozie szwedzkim okazję do zaspokojenie obu tych namiętności. Teraz, nagle spadło mu jak z nieba jedno i drugie. Powiedziaw szy więc dowcipnie: "Naści piesku kiełbasy!", wsunął aluzyjnie krupnioka do armaty i ruszył w stronę rzekomej żebraczki Konstan cji, podkręcając zalotnie wąsa. v"/ Pan Kmicic struchlał i włosy stanęły mu dębem na głowie, zaś przed oczami stanęło straszne widmo nierycerskiej śmierci. Zaraz też zaczęli się ścigać wokół kolubryny. Sobieski cały w lansadach, amorach i prysiudach, Kmicic zaś ze skromnie spuszczonymi oczami i wysoko dla ułatwienia ucieczki podkasaną spódnicą. Stanęli wreszcie po obu końcach gigantycznej lufy, dysząc ciężko. - Czego się boisz głupia? - perswadował starosta Jaworowski. - Czemu nie chcesz iść na całość? I wpadając w tradycyjny styl kresowych zalotów zanucił od niechcenia: Molodyciu, mołodyciu Szto wtikojesz, ja twij Hryciu, " Stara maty piszla spaty, Chody meni pokuchaty, juhu! } Pan Andrzej zaś odśpiewał mu skromnie: Ne choczu, ne choczu Bo sobi zamoczu... Nie dokończył i pisnąwszy cienko, znowu rzucił się do ucieczki, ale zaraz runął na ziemię, pociągając niechcący za sznurek od armaty. 30 Ogromna kolubryna huknęła i rozpadła się w kawałki, a ma: wny krupniok wyleciał z niej i zabiwszy po drodze dwadzieścia pi tysięcy nieprzyjaciół, bez jednego wyjątku heretyków, wpadł < klasztoru. Bardzo dobrze, że do klasztoru, bo obrońcom kończi się już zapasy żywności. Tymczasem pan Andrzej omdlał i dostał się do niewoli. Pomińmy milczeniem ohydne praktyki, jakich się na nii dopuszczał właściciel prywatnego rożna, emerytowany pulkown Kuklinowski. Wszyscyśmy winni wdzięczność poczciwym Kiemi czom, którzy delikatnie ściągnęli Kmicica z okrutnego urządzeni; a nadziali na nie paskudnego prywaciarza. Pan Andrzej usiadł wygodnie przy ogniu. Jedną dłonią mierzw w zamyśleniu swą podgoloną, płową czuprynę, drugą zaś obracć od niechcenia rożen z Kuklinowskim. * Nagle wstał, a za nim Kiemlicze. - Co wasza miłość rozkaże? - spytał starszy, spoglądając z uwielbieniem na swego dowódcę. - Jedziemy na Śląsk! -- powiedział Kmicic. - Sprowadzić najjaśniejszego pana do kraju? - Nie, uruchomić pierwszy na świecie grill przy dworze najjaśniejszego pana! I czterej jeźdźcy skoczyli w ciemność, a na prymitywnym rożnie skwierczał pułkownik Kuklinowski, rozwścieczony, że to nie on pierwszy wpadł na ten pomysł. POWRÓT NAJJAŚNIEJSZEGO PANA Pewnego razu najjaśniejszy pan król Jan Kazimierz na pierwszą wieść o wkroczeniu Szwedów uciekł do ziomkostwa na Śląsk Opolski i zaczął stamtąd słać uniwersały i oświadczenia, że jest bardzo przywiązany do swego narodu i że ten naród powinien za niego ginąć, bo to i ładnie, i patriotycznie. Apele te na wszelki przypadek podpisywał nie jako król, jeno Kroił. Właśnie siedział nad kolejnym wstępniakiem, gdy do komnaty wszedł pan Andrzej Kmicic i runął z hukiem do stóp królewskich. - Ratunku! - wrzasnął przestraszony monarcha, chowając się pod prymasa Leszczyńskiego, którego stale trzymał przy sobie, żeby mieć kogo zapytać się, co pisze się przez samo "h", a co przez "u" otwarte. - Uspokój się, Jasiu - perswadowała Maria Ludwika, wyciągając go spod sutanny. - Ten pan nazywa się Babinicz i przyjechał namówić cię, żebyś wracał do kraju. - Nie chcę! Nie pojadę do kraju! - upierał się król, tupiąc nóżkami. - Nikt mnie tam nie lubi, magnaci mnie nie lubią, szlachta mnie nie lubi, chłopi mnie nie lubią, nawet dzieci mnie nie lubią. 33 - Musisz wracać do kraju - tłumaczyła cierpliwie królowć - Przecież jesteś królem i powinieneś siedzieć na tronie z berler i złotym jabłuszkiem w ręce. - Z jabłuszkiem mogę - zgodził się wreszcie Jan Kazimier; - Ale przecież w kraju są Szwedzi, którzy także mnie nie lubią. - Pan Babinicz mówi, że Szwedów wszędy biją - odezwał si kanclerz koronny, pan Koryciński. - Bija^, biją! - potwierdził Kmicic. - Ja sam wracam z Częj tochowy, gdzie siła nadokazywałem i na rożnie byłem przypiekam skutkiem czego jestem częściowo nadwęglony i nawet po trochi się kruszę, zwłaszcza gdy jadę na koniu truchtem. - Niech kto obejrzy te rany jako dowód prawdy - rozkażą król. - Ja to zrobię osobiście - zaofiarowała się królowa. Usłyszawszy to dworzanie jęli dyskretnie chichotać po kątach jeden drugiego szturchać i szeptać sobie do uszu, aż wreszcie zdenerwowało to Jana Kazimierza, szczególnie iż Kmicic i Marie Ludwika długo nie powracali. Skoczył zobaczyć młody dworzanin Tyzenhaus i przyprowadził ich po małej chwili. - No i co, no i co? - pytał niecierpliwie król. - Czy pan Babinicz ci pokazał? - Pokazał... - odrzekła królowa, bawiąc się wachlarzem. - I co? Duży uszczerbek na zdrowiu? - Taki sobie... - mruknęła jej królewska mość, jakby czymś zdegustowana. - A zatem wracamy do kraju! - zdecydował bohaterski monarcha. - Proszę mi podać gumiaki. Wyjechali wkrótce i jechali bardzo dziwną i okrężną drogą, zaproponowaną przez pana Sienkiewicza. Wszędy wychodziła im na spotkanie ludność zgrzebna i płowa. Chyląc się do stóp królewskich, wołała: - A witajże nam, witaj, jasny gospodynie! Kurpie przynosili miód z leśnych barci, Kaszubi smakowite dorsze i nototenie, Poznaniacy oszczędne słowo poparcia, Lowi-czanki zaś własnoręcznie utkane pasiaki, aby było w co poubierać 34 szwedzkich jeńców. Wreszcie z krzaków wyskoczył Krakowiak cafy w ferezyjach, sukmanach i mosiężnych brzękadełkach, z obłędem w oczach, bo mu kosę na sztorc wywinęło, i zakrzyknąwszy po swojemu: "Oj, dana oj, dana!" puścił przed orszakiem ogromnego pawia, aby gwardia królewska mogła pawimi pióry czapki swoje na narodową modłę przystroić. Król zaś dziękował, ręce chłopstwu ściskał, a z braku gotówki autografy gęsto rozdawał. - Widać, że wszystko ku lepszemu się obraca - mówił z rozjaśnionym obliczem. - Wychodzimy z dołka! Trza jeno Szweda z ojczyzny miłej wypędzić, a tego bez waszej pomocy nie uczynię. No, więc jak, pomożecie? - Dopomóż Bóg! - wołało wymijająco chłopstwo, pamiętając, że królowie bywają dobrzy tylko w historycznych chwilach, gdy im się ziemia spod nóg, a tron spod zadka usuwa. Tak dojechali aż do Tatr i zanurzyli się w jakąś szczelinę skalną, długą i prostą. Gdy zaś byli już w połowie, nagle krawędzie wąwozu zadrgały, poleciały z nich pnie drzewne i okruchy skał, a jednocześnie rozległo się przeraźliwe wycie i okrzyki: - Ciupagami psubratów! - Górale! Górale! - zaczęto krzyczeć w orszaku królewskim. - Ojciec, prać? - spytali młodzi Kiemlicze. - Wiać! - zakomenderował przytomnie stary Kiemlicz. Wiedział, że z góralami nie ma żartów, że gdy sobie popiją, czyli zawsze, tedy radzi ceprów rabują, król nie król, Szwed nie Szwed, Niemiec nie Niemiec, choćby nawet i zachodni. Zaraz też orszak zawrócił i uciekł z powrotem na Śląsk, a na miejscu starcia pozostał jedynie ogłuszony butelką młody rycerz. Znaleziono go dopiero wieczorem i postawiono przed obliczem góralskiej milicji ludowej, czyli starego Wawrzka Dżdżownicy. - Imię i nazwisko? - spytał rzeczowo Wawrzek. - Zdziwi się pan - odrzekł pan Andrzej - ale jam nie Babinicz. Jam Kmicic... - to rzekłszy, zwisł jak martwy na rękach milicjantów. - Do Matysiaków! - zarządził roztropnie Wawrzuś Dżdżow- nica. 36 Tf* LUBOMIRSKI-SHOW Pewnego razu marszałek koronny książę Jerzy Lubomirski postanowił ugościć wygłodzonego na Opolszczyźnie Jana Kazimierza. Król otrzymawszy zaproszenie zaczął lamentować, że nie ma co na siebie włożyć, bo wszystko mu się w podróży wytarło. Molestował tedy swój nieliczny orszak o różne części garderoby, biegając po kwaterach z okrzykami: - Lugowski, masz jaki czysty podkoszulek? Wydżga, pożycz skarpetki! Koryciński, jak myślisz, wejdę w twoje spodnie? Oni zaś migali się jak mogli, albowiem monarcha ów rzadko oddawał wypożyczoną odzież, a jeśli oddał, to w stanie godnym pożałowania. Skombinowano w końcu kostium, na który złożyły się lakierki kawalera de Noyersa, białe pończochy zrabowane przez wachmist-rza Sorokę okolicznemu rabinowi, pluderki obcisłe, przefarbowane na czarno z kalesonów kanclerza Korycińskiego, a podwiązane u kolan kokardami, aby nie opadły oraz koszula z żabotem, haftowana w złote kaczuszki i różowe kotki, mocno woniejąca piżmem, została bowiem zarekwirowana u pułkownika Wolfa, mężnego, chociaż zniewieściałego dowódcy najemnych dragonów, o którym podwładni mawiali z miłością "Unsere deutsche Tante", 37 czyli "nasza szkopska ciota". Na wierzch wreszcie nałożył najjaśniejszy pan krótką, spacerową sutannę arcybiskupa gnieźnieńskiego, zaś głowę przyozdobił jedną z peruk Marii Ludwiki, o długich, angielskich lokach. Skompletowana garderoba, mocno wymięta w jukach i zaplamiona w czasie pospiesznych posiłków, wymagała przepierki. Bystry pan Kmicic szybko zaimprowizował polową pralnię, wykorzystując do tego celu rodzinę Kiemliczów. - Ojciec, prać? - zapytali Kosma i Damian. - Prać! - zarządził stary Kiemlicz. - Pfu! - skrzywił się, trzymając ostrożnie w palcach cześć stroju królowej. - Skąd u najjaśniejszej pani takie zasrane reformy? - No, no, no! Tylko nie zasrane reformy! - wrzasnął z okna karety Jan Kazimierz, który właśnie pracował nad kolejnym etapem reformy, mającej ulżyć chłopom, co zamierzał ogłosić pierwszego kwietnia w katedrze lwowskiej, zapomniawszy, że to prima aprilis, co później odbiło się ujemnie na realizacji tejże reformy, a i kilku następnych. Obsztorcowani Kiemlicze wzięli się do prania i w pół godziny wszystko było czyściutkie, a pan Andrzej z zadowoleniem przeliczał honoraria pobrane za usługę. ? Wtem naprzeciw królowi wyskoczył marszałek Lubomirski cały wysadzany diamentami. Jedną ręką przytrzymał królewskie strzemię, drugą zaś zerwał z pleców wenecką delię i rzucił ją pod monarsze stopy, co od tygodnia mozolnie trenował. Na ten widok wyleciały w powietrze tysiące czapek, a także furgon z prochem trafiony wystrzeloną z tej okazji racą. - Panie marszałku - rzekł król. - Tobie restaurację bę-dziem zawdzięczać! - Miłościwy panie! - odpowiedział Lubomirski. - Restauracja gotowa na twoje przybycie! - to mówiąc, wprowadził gościa do pięknie przyozdobionej restauracji "Turystyczna" i usadził króla na wywyższeniu dla orkiestry, przy osobnym stoliku. Następnie klaś-nięciem dłoni dał znak do rozpoczęcia występów. ?rq n -•:> w c 38 Prezentowały się mnogie zespoły wojskowe, śpiewając pieśni patriotyczne specjalnie na tę okazję ułożone, a wykonywały je z tym większym zapałem, iż za najlepszy utwór pan marszałek obiecał wręczyć pierścień, który miał na palcu. Pierwsi wystąpili husarze pod buławą Rocha Kowalskiego i ryknęli gromko: Zbudź się szlachcianko, Popatrz kochanko, W zachodnią stronę! My z zagranicy, Daj śliwowicy W usta spragnione! - Dziwnie piękna to pieśń - mówił Jan Kazimierz, ocierając oczy. - I bardzo trafnie trudy naszego powrotu zostały w niej ujęte. Pewien tedy jestem, iż musiał ją napisać jakiś zawodowy wojskowy. - Jam to uczynił! - przyznał się Skrzetuski. - Patriotyzmy tak mię rozsadzały, iż musiałem im dać jakowąś folgę! Oj, nie trzeba, nie trzeba... - zaczął rękami machać, widząc, iż król wypisuje mu kwit do kasy państwowej. - Toż ja ze szczerego serca! - tu zapłakał, kolana królewskie uścisnął i cenny papier porwawszy pobiegł z nim do skarbca, gdyż późno już było i okienko przed nosem mogli mu, nie daj Boże, zatrzasnąć. Występy zaś trwały dalej, aż wygłodniali dworzanie zaczęli rozglądać się niespokojnie, chrząkać, przełykać nerwowo ślinę, a nawet demonstracyjnie nadgryzać paprocie i asparagusy, gęsto dla ozdoby na stołach poustawiane. Widząc to Lubomirski, taktownie wyprosił artystów, wypychając ich własnoręcznie za drzwi, a opornych kopiąc dyskretnie w zady. Potem porwał bogato rzeźbiony puchar i wychylił go za królewskie zdrowie, a następnie palnął się cennym naczyniem w głowę, doznając licznych, ale chwalebnych obrażeń. Ten pełen godności, gospodarski gest wywołał w sali ogromny entuzjazm. Hetmani, biskupi, jenerałowie i inni dygnitarze powstali z miejsc i chwytając 39 •"-'wwi; różne naczynia stołowe, rozbijali je na łbach sobie bądź najbliżej siedzącym. Nawet król jegomość uniósł oburącz ogromną wazę z grochówką i podrzuciwszy ją, pozwolił aby roztrzaskała się na wielmożnym ciemieniu. - Waza, wazę rozbił! Dobry to jest omen! - zawołał w proroczym natchnieniu nuncjusz Widon, robiąc przejrzystą aluzję do faktu, że obaj przeciwnicy polityczni, czyli Jan Kazimierz i Karol Gustaw, z tego samego, szwedzkiego rodu Wazów pochodzili i prawdę mówiąc we miłej swej Szwecji mogli się byli tłuc. Woleli jednak, jako zresztą i różni późniejsi wodzowie, na wygodnym polskim poligonie spory swe załatwiać, ojczyzny własnej nie rujnując i nie zaśmiecając. Kiedy kadra kierownicza tak wesoło zabawiała się, na dziedzińcu zamkowym i w przyległej Lubowli również tłuczono co popadło. Celowali w tym zwłaszcza młodzi Kiemlicze rozbijając kolekcje musztardówek. Wkrótce zapłonęły pierwsze domy, dając baraszkującym wygodne i wyśmienite oświetlenie. W blaskach pożarów uwijali się dzielni obrońcy ojczyzny, zasię ciemne chłopstwo okoliczne stało wokół z rozdziawionymi gębami, mówiąc do siebie w uniesieniu: - Zaiste, prawdą jest, iż Szwedowie tym ludziom się nie oprą, gdyż takowej rozpierduchy, jako żywo, nigdy uczynić nie potrafili! OBLĘŻENIE TYKOCINA Pewnego razu nasi rycerze oblegali Tykocin, w którym - żeby skutecznie zredukować ilość różnych oblężeń - bronili się: król szwedzki, najemny Szkot Hassling-Ketling of Elgin, porucznik chorągwi piatyhorskiej pan Charlamp oraz, oczywiście, Janusz Bogusław Radziwiłł, który miał przy sobie Oleńkę, żeby zrobić tym na złość Kmicicowi. - Dziś pański wielki dzień, panie Onufry! - mówił Wołodyjo-wski do Zagłoby. - Za chwilę ma przybyć Karol Gustaw ł ofiarować panu Zamoyskiemu Lubelszczyznę w dziedziczne władanie. - To dlaczegóż to ma być mój wielki dzień? - spytał zdumiony Zagłoba. - Jak to, zapomniałeś waść? - dziwili się rycerze. - Przecież na aktywie ustalono, iż jako największy kawalarz we całym rycerstwie, masz w zamian zaofiarować królowi szwedzkiemu Niderlan-dy. - Muszę sobie to zapisać! - zawołał pan Zagłoba. - Co ja mu mam ofiarować? - Niderlandy. W tej chwili rozległo się pukanie. - Kto tam? - spytał Skrzetuski, zaś potężny głos odrzekł: 42 - Najjaśniejszy król Szwedów, Gotów i Wandalów, wielki książę Finlandii, Estonii, Karelii, Bremy, Werdy, Szczecina, Pome-renii, książę Rugii, pan Ingrii, Wismarku i Bawarii, hrabia Paladynu Reńskiego, Juliahu, Kliwii i Bergu! - W porządku - rzeki Skrzetuski. - Właźcie wszyscy, a ostatni żeby zamknął drzwi. Wszedł Karol Gustaw, uginając się pod ciężarem przysługujących mu tytułów. - O, dobrze że pana widzę! - ucieszył się Zagłoba, który chciał jak najprędzej wywiązać się z powierzonego zadania. - Otóż zostałem upoważniony, żeby zaofiarować jego szwedzkiej mości Inflanty! - To parsu topsze! - ucieszyła się szwedzka mość. - Właśnie o to chciałem prosić! - i uradowany pobiegł do Tykocina, nucąc pod rozcapierzonym ze skandynawska wąsem popularną piosenkę z okolic Sztokholmu: Nie byda, nie byda, Szpajzował rezyda, Nie chcą tego dreku, Poszpajzuje szpeku! - Idioto - powiedział Kmicic, pukając Zagłobę palcem w bielmo. - Miałeś mu dać Niderlandy, a dałeś Inflanty. Oj, pociągnie się teraz ta wojna, pociągnie! - co rzekłszy, stanął na czele swoich wiernych Tatarów i wybił po mordzie ich wodza - Akbah-Ulana, bez którego to zabiegu ów rasowy Azjata nie był w stanie zrozumieć żadnego rozkazu. Zaraz też poszli zagonem w ziemie elektorskie, rżnąć tamtejszą ludność, na szczęście heretycką, oraz gwałcąc i łupiąc, ale z rzadka tylko paląc, gdyż pan Andrzej postanowił ograniczyć palenie. Tymczasem w Tykocinie książę Radziwiłł umyślił straszliwą zemstę na młodym rycerzu, bezczeszcząc uwięzioną Oleńkę. Urządzał więc na jej cześć turnieje i festyny, a raz nawet przebił rohatyną trabanta, co mu przyszło tym łatwiej, że trabant, jako wiadomo, pokryty jest tekturą. Panna rada była tym siurpryzom. 43 Atoli gdy jurny magnat brał się do amorów, tedy uciekała mu po zamkowych komnatach, korytarzach i wirydarzach, aż wreszcie właziła na solidny gdański regał, gdzie nie mógł jej dosięgnąć, tylko nogami tupał, oczami przewracał i mawiał do zaufanego Sakowi- cza: ", ,v . . - Okrutna z tej panny regalistka! Oblegający zasię czynili już ostatnie przygotowania do szturmu, co szło im niezbyt sporo na skutek niejasnych rozkazów pana kasztelana Czarnieckiego, któren za młodu w gębę postrzeleń, srebrną protezę kazał sobie wstawić, dzięki czemu brzękał bardzo melodyjnie, ale niezbyt zrozumiale. - Bzzzz 7777.! - rozkazał pan Czarniecki. - Tak jest! - krzyknęli na wszelki wypadek rycerze, a na ten dowód subordynacji rozjaśniło się oblicze ukochanego dowódcy, o którym powiadano, iż nie jest z soli ani z roli, jeno z tego co go boli. Jednakże nikt nie ośmielił się zapytać, co go boli i czemu nie pójdzie z tym do lekarza. Wreszcie wielki szturm rozpoczął się. Pierwszy biegł pan Za-głoba, bo miał rozkaz zabezpieczenia słynnego, Radziwiłlowskiego zoologu, a w szczególności małpiarni tykocińskiej, zawierającej cenne okazy pawianów i szympansów. Jakoż z daleka już zobaczył miotające się w wielkiej klatce dziwaczne jakoweś monstra, wychudłe i szkaradne, które rzuciły się ku staremu rycerzowi, chwytając go za ręce, nogi i wyloty kontusza i chrapliwie błagając o litość. - Nie bójcie się malpiszony - rzekł łaskawie Zagłoba. - Możecie liczyć na suchy kąt w klatce i na miskę ciepłej strawy, jeśli tylko należycie do rzędu ssaków naczelnych! - Do naczelnych, do naczelnych! - wybełkotały monstra. - Myśmy redaktorzy naczelni prasy antyradziwiłłowskiej, przez Szwedów tutaj internowani! Tymczasem Skrzetuski, Kmicic i Wołodyjowski weszli z brzękiem do sali, w której na katafalku leżał sztywny już Radziwiłł, a przy nim szlochając, klęczała jakaś postać. - Oleńka? - zawołał pan Andrzej, spostrzegłszy ogromny nos i małe, załzawione oczka. ;^ - frv tjr 44 - Nie, Charlamp... - jęknęła postać, wstając z klęczek i wyżymając mokre od płaczu wąsy. - Panny Billewiczówny tu nie masz, gdyż w przebraniu starego Żyda wraz z królem szwedzkim ucieczką się salwowała, aby nie być sądzoną zabójstwa księcia. - Przebóg, to ona go usiekła? - zawołał z podziwem pan Wołodyjowski. - Usiekła, nie usiekła - wyjaśniał Charłamp - ale na niej padaczki dostał i rzucać nim zaczęło po całym zamczysku. Tak nim tłukło o mury i posadzki, tak tłukło, aż zatłukło... A mnie to nawet pocałować nigdy nie chciał, chociaż, dobrze wiedział, żem go miłował! - dokończył z zawiścią Charłamp. Kiedy wszyscy poszli na obiad, Radziwiłł otworzył jedno oko, potem drugie, a następnie spuścił nogi z katafalku i rozglądnąwszy się podejrzliwie pokuśtykał w kierunku Prus Książęcych. Stały przed nim jeszcze liczne i odpowiedzialne zadania, musiał się mianowicie do reszty ześwinić, by uczciwie zapracować na zobowiązujące, mające realne pokrycie w czynach, miano wielkiego zdrajcy. BITWA POD PROSTKAMI Pewnego razu w lipcu Wołodyjowski, Skrzetuski, Kmicic i Za-głoba siedzieli nad rzeczką, łowiąc ryby, mocząc nogi, a od czasu do czasu włażąc do wody, bo upał był tego dnia niezwykły. Wokół było słychać śpiew ptaków, a w oddali niezrozumiałe pokrzykiwania kasztelana Czarnieckiego, który usiłował ich odnaleźć i skłonić do wojowania, ale na szczęście byli dobrze ukryci wśród trzcin i oczeretów. - Istny tu raj na ziemi - mruknął Skrzetuski, zakładając na haczyk robaka. - Słoneczko grzeje, woda pluszcze, ptacy świer-golą, a ryby biorą. Pan Wołodyjowski spojrzał w rozmarzeniu na rzekę: - Ważki w słonku igrają - dorzucił - a wodą trupy spływają. Ani chybi wielka bitwa musiała się gdzie odbyć. Hej, panie Zagłobo! - zawołał do starego rycerza, który woził się po rzeczne] tafli na rozdętym szwedzkim rajtarze jakoby na dmuchanym pontonie. - Więcej naszych spływa czy nieprzyjaciół? - Fifty-fifty - odkrzyknął Zagłoba, przypatrując się zwłokom. - Ot, graf Waldek płynie, a tam pan Kotowicz, dalej Hassun-bej; który ordą dowodził... Jest i Izrael... 47 - A co ma do tego Izrael? - zdenerwował się pan Kmicic. - Ci, to muszą się wszędy wepchać. - Przecie to szwedzki jenerał, major o nazwisku Izrael - mitygował go Skrzetuski. - Pan podskarbi Gosiewski nadpływa! - wrzasnął Zagłoba, oddając mimowolnie honory zasłużonemu dowódcy. Za Gosiewskim nadpłynęli dwaj dowódcy regimentów piechoty, bracia Engel. - Zaraz nadpłyną bracia Marx! - zażartował pan Wołodyjow- ski, ale zamiast nich nadpłynął Hassling-Ketling i dość nieoczeki wanie powiedział: •-•••• . - Czołem waszmościom! :; ,-K- i - Ketling, żywiesz? - ucieszyli się rycerze. - Yes - odrzekł oszczędnie, jak na Szkota przystało. - No to czego z trupami pływasz? Chodź do nas ł opowiadaj, gdzie się ta bitwa rozegrała? - Pod Prostkami - wyjaśnił Ketling, zdejmując i wykręcając swą kraciastą spódniczkę i wystawiając na słońce swą szkocką kobzę. - Pod Prostkami - prychnął pogardliwie Zagłoba - pod czym to się już ludzie teraz nie biją! A powiedzże nam gościu miły, kto zwyciężył? - Zwyciężyła słuszna sprawa - odrzekł Szkot, co niczego nie wyjaśniało, gdyż dla pana Ketlinga coraz to insza sprawa stawała się słuszna, w zależności od tego w czyje wpadał ręce. - Mówiąc krótko - upierał się Skrzetuski - Polacy wygrali czy Szwedzi? - Tego nie wiem, gdyż od wielkiego upału będąc bliski apopleksji, roztropnie upadłem prosto do wody i w miłym chłodzi-ku już trzy godziny dryfuję. Pan Wołodyjowski popatrzył na niego surowo i rzekł: - Nie milej ci było, taki synu, życie za wiarę prawdziwą postradać? • -"T ^ r: ,/j^ 48 - Milej - zgodził się Ketling - gdybym wiedział z całą pewnością, która wiara prawdziwa. Po ojcu albowiem jestem luteraninem, jednak dla uzyskania spadku w Kurlandii musiałem przejść na katolicyzm i już chciałem w tym wytrwać, gdy mnie pod Warszawą Tatarowie na arkan ucapili i właśnie głowę mi mieli toporkiem odrąbać, gdy wtem, cudownie nawrócony, na mahome-tanizm nagle przeszedłem i przez kompanijnego mułłę na pniu zostałem ochrzczony. - Obrzezany kozikiem, po muzułmańsku! - skrzywił się Kmicic. - Gdy nad głową toporek, tedy furda pisiorek - odrzekł filozoficznie Ketling, chociaż widać było, że boleje nad stratą. - Nie martw się, waszeć - pocieszał go Skrzetuski - nader wielkie jeszcze przed tobą możliwości, gdyż skończywszy ze Szwedy uderzymy najpewniej na Kozaków, wspierających Rakoczego, a w on czas być może znowu w niewolę popadniesz i na prawosławie przejść będzie ci dane. - Nie tylko - poparł go Zagłoba. - A judaizm? A buddyzm? A Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej? Byłeś tylko do luterańskiej wiary nie wracał, gdyż ich ministrowie niemiecką mową się posługują, której Pan Bóg najpewniej nie znosi, zwłaszcza iż modlitwy też mają dziwaczne, zaczynające się przeważnie od słów: "Ich melde gehorsam..." - Takoż i przysłowia Niemcy mają nader głupie - dodał Wołodyjowski. - Co dziwne, gdyż przysłowia są mądrością narodów, a jakaż dla przykładu może być mądrość we przysłowiu: "Hande hoh"? - Kapitan von Róssel płynie, mój dobry znajomy! - ucieszył się Zagłoba, wskazując zwłoki pozbawione głowy. - Muszę go obszukać, gdyż był mi winien dwieście talarów za tajną informację wojskową, którą przedałem mu z drugiej ręki! - co rzekłszy stary rycerz skoczył raźno do wody. - Miło tu, ale nudno - stwierdził Skrzetuski, zarzucając wędkę - a i ryba jakoś przestała brać... 49 - Bierze, bierze! - zwrócił mu uwagę Kmicic, ukazując tańczący spławik. - I to jakaś duża bestia. Pewnie karp albo i sum! Zaczęli ciągnąć obaj, obserwując złowioną sztukę. f*sr. ^ * - Chyba sum, bo z wąsami! : ?--;•- '•'-• - Z wąsami to lin. Sum natomiast bywa z jajami. ^fffvv - A ten i z wąsami, i z jajami! - Moim zdaniem, to jest pan Zagłoba! - zawołał Ketling. - Nie, to na pewno sum! - upierał się Skrzetuski. - No więc Zagłoba czy sum? / Pogodził ich pan Zagłoba, który wylazłszy z wody, ze złością wypluł haczyk i powiedział stanowczo: :JM vt^ . - Zagłoba sum! ./I^nsjśksy -•".-. .S.*.vr ~ f-ł H JUBEL W UPICIE X - ,"-... S Pewnego razu wszyscy nasi znajomi przyjechali do Upity, by wziąć udział w uroczystym zakończeniu szwedzkiego potopu. Łycz-kowie upiccy cieszyli się jak dzieci, że to właśnie ich miasteczko ów honor spotyka, a już szczególnie gorąco oklaskiwali pana Andrzeja Kmicica, wybaczając mu wielkodusznie, iż nie tak dawno wraz ze swą kompanią doszczętnie ich obrabował, a kilku na tamten świat wyprawił, ale za to burmistrzowi i władzom miejskim po sto batożków kazał wrzepić, co zawsze w Polsce wywoływało szczery entuzjazm, szczególnie gdy istniało podejrzenie, że władza do władzy mocą czarów czynionych nad urną się dorwała. Wjeżdżał tedy pan Andrzej do Upity cokolwiek upity, a trochę i pobity przez septentrionów, z którymi ostatnio wojował i którzy go tak urządzili, że kto inszy dawno byłby Panu duszę za pokwitowaniem oddał. Zagłoba z Wołodyjowskim wprowadzili go więc pod ręce do pięknie przystrojonej sali miejscowego Klubu Łyka i Rzemieślnika i usadzili przy stole prezydialnym, tuż pod napisem "Żmudzin potrafi". - Dla mnie schabowy! - zarządził pan Andrzej, któremu stół kojarzył się wyłącznie z karczmą. 52 - Uciszcie się! - zawołał Skrzetuski, pełniący funkcje przewodniczącego akademii, i jął czytać referat królewski, pięknie gotykiem powielony: - My, Jan Kazimierz, król polski, wielki książę litewski, mazowiecki, pruski, etc. etc. etc. ... - Nie jąkaj się! - zwrócił mu uwagę Zagłoba. - Kiedy tu tak pisze - wyjaśnił Skrzetuski i czytał dalej: ...etc. etc. etc. wiadomym czynimy, że pan Andrzej Krnicic, chorąży orszański, lubo w początkach potopu po stronie szwedzkiej się opowiadał, przecie czynił to nie z żadnej prywaty, ale z najszczerszej ku ojczyźnie intencji... - Cha, cha, cha! - huknęli śmiechem zebrani, co słysząc chorągiew laudańska czekająca na dziedzińcu i mająca wystąpić w części artystycznej, wkroczyła z brzękiem ostróg, śpiewając trochę fałszywie, ale za to bardzo głośno: - Jam nie pański, nie hetmański jeno szlachcic jam laudański... - Won! za drzwi! - krzyknął Skrzetuski. - To jeszcze nie teraz! - Po czym popił z karafki i kontynuował czytanie referatu:... który to rycerz następnie do Częstochowy się udał, a stamtąd na Śląsk pojechał, skąd też i do Warszawy przybył, z której do Prus Elektorskich się był udał, ale zaraz ku Siedmiogrodowi zawrócił... - A cóż on tak się szlajał za nasze pieniądze? - spytał zgryźliwie Józwa Butrym Bez Nogi. - Referat pan czytasz czy rozliczenie z delegacji? - wołano z sali. Skrzetuski opuścił więc kilka kartek i trafił na zakończenie: - Reasumując, widać z tego jak na dłoni, iż pomieniony pan Kmicic wielkie i nieocenione oddał osobie naszej usługi i walnie. - tu Skrzetuski skłonił się i usiadł. - Chwileczkę! - zawołał Zagłoba. - Co to znaczy "oddał usługi i walnie"? Kogo on niby walnie? - Może ciebie wreszcie walnie? - szepnęła Kulwiecówna do Oleńki. - Ja każdego mogę walnąć. Na mnie nie ma mocnych... - wymamrotał Kmicic, podnosząc na chwilę głowę. 53 - Aha! - ucieszył się pan Skrzetuski. - Mnie się kartki zlepiły dżemem, a ja myślałem, że już koniec! I rozdzieliwszy stronice koncerzem, czytał: - ... i walnie przyczynił się do naszej Wiktorii nad królem szwedzkim, a zwłaszcza nad zdrajcą Radziwiłłem... - Niech żyje pan hetman Radziwiłł, wielki książę litewski i wojewoda wileński! - wrzasnął Rzędzian, któremu kazano zorganizować na balkonie trybunę entuzjastów, ale zapomniano podyktować nowe hasła, więc poleciał starymi, sprzed kilku lat. Na ten okrzyk laudańscy znowu wkroczyli ze śpiewem: Jam nie pański, nie hetmański jeno szlachcic jam laudański... " Ponownie wyrzuceni za drzwi obrazili się i odjechali złorzecząc. Mieli bowiem jeszcze dzisiaj trzy chałtury w okolicznych zaściankach, a nazajutrz szkolniaka we Wołmontowiczach. - Może ktoś chciałby zabrać głos w dyskusji? - próbował ratować sytuację Skrzetuski. Jakoż i zgłosił się Kudłaty Żmudzin, ale wyłącznie przez chyt-rość, aby dorwać się do karafki stojącej na mównicy, z której też od razu zdrowo pociągnął, stwierdziwszy wszelakoż, że napił się wody, co było całkowitą nowością dla jego organizmu. Napluł więc na podium i powiedział z oburzeniem - Padłaś! - i wrócił na miejsce, żegnany gromkimi oklaskami. - I tym miłym akcentem - włączył się przytomnie Skrzetuski - zakończymy chyba dzisiejszą uroczystość... - A część artystyczna? - dopraszali się zebrani. Laudańskich wprawdzie już nie było, ale sytuację uratowała Kmicicowa kompania, która wcale nie wyginęła swego czasu w bójce z Butrymami, lecz została zreanimowana przez panny Pacunelki, pod wpływem których charaktery dawnych morderców i gwałcicieli stały się dobrotliwe, obyczaje zaś wręcz wytworne. Tedy pan Jaromir Kokosiński, Pypką się pieczętujący, wyrecytował dowcipny tren Kochanowskiego: Wielkieś mi uczyniła..., a na bis własną Pypką dokładnie się opieczętował. Zaś pan Ranicki, 54 herbu Suche Komnaty odśpiewał bardzo wdzięcznie utwór: Wyruszyła w pole wiara, Jeden z fuzją, drugi z brzytwą, Żeby Litwa, żeby Litwa, •. = Żeby Litwa była Litwą. Dalej pan Rekuć-Leliwa odtańcował poloneza, co mu łatwo przyszło, gdyż jedną nogę miał wprawdzie krótszą, ale za to drugą dłuższą. Następnie pan Uhlik na swym legendarnym czekaniku grał przecudnie pawanę, zaś pan Zend udawał pawiana, gdyż był to znany imitator zwierząt, natchniony naśladowca wszelkiego bożego stworzenia. Wreszcie Oleńka Billewiczówna wygłosiła, napisany przez siebie wierszyk pod tytułem: Jędruś, ran twoich nie godnam całować, bo byś je musiał wpierw zdezynfekować. - Bier ją, Jędruś! - zawołała szlachta. - Toć żeż ona tobie testamentem zapisana! - Nie daj się nabrać! - buntował pana Andrzeja Zagłoba. - Ta panienka w czasie wojny z rąk do rąk i z obozu do obozu przechodziła. Pewien jestem, iż nosisz już ogromne rogi, chociaż o tym nie wiesz. - Przebóg! - zawołał Kmicic w olśnieniu. - To dlatego nawet najciężej poranion za każdym razem do zdrowia dochodziłem, bo jako mi mówili medycy, dusza we mnie dziwnie rogata i przez te rogi nijak cielesnej powłoki opuścić nie mogła! Wybawi-cielko moja! - Runął na kolana i jął ściskać stopy narzeczonej, co trwało dość długo, miała je bowiem czterdziestego i czwartego numeru, według starego normatywu sprzed wojny, bodajże trzydziestoletniej. W mieście biły dzwony, a młodzi Kiemlicze bili młodych Butrymów. Kraj przystępował do budowy wspólnego, europejskiego domu.