Harry Harrison Przenikacz skał Wiatr przebiegał ponad granią grzbietu i spieszył w dół, po zboczu, lodowatym podmuchem. Szarpał brezentowym skafandrem Pete'a, obsypując go twardymi jak stal ziarenkami lodu. Pete, opuściwszy nisko głowę, torował sobie drogę pod górę. Zmierzał ku sterczącej nad nim czarnej granitowej skale. Przemarzł do szpiku kości. Żadne odzienie nie jest w stanie ochronić człowieka, kiedy temperatura osiąga pięćdziesiąt stopni poniżej zera. Czuł, jak martwieją mu ręce; kiedy strząsał z wąsów zastygłe na nich podczas oddychania drobne kryształki lodu, nie czuł już palców. W miejscach, gdzie alaskański wiatr dobrał mu się do skóry, była ona biała i połyskująca. "Robota jak to robota... - pomyślał, Spękane wargi wykrzywiły się w grymas niby-uśmiech. - Jeśli te łajdaki w pogoni za cudzymi działkami zabrały się i za te, to pomarzną tu na amen, zanim zdążą zawrócić... Stanął wreszcie pod osłoną granitowego głazu i z trudem namacał na boku, u pasa, mały przycisk. Ze stalowego pojemnika, również przypiętego do pasa, rozległo się przenikliwe wycie. Kiedy opuścił na twarz czołową szybkę hełmu, syk uchodzącego tlenu nagle ustał. Pete wspiął się na głaz wystający ponad skuty mrozem grunt. Stał teraz, zupełnie wyprostowany, nie odczuwając już naporu wiatru. Srebrzyste śnieżynki przenikały przez jego ciało. Ruszył powoli przed siebie, z wolna zagłębiając się w skałę. Przez chwilę wierzchotek hełmu sterczał jeszcze nad powierzchnią, jak szyjka butelki zanurzonej w wodzie. Potem skrył się zupełnie pod pokrywą śniegu. Pod ziemią było cieplej, wiatr i mróz pozostały daleko nad głową. Pete zatrzymał się i otrząsnął z kombinezonu śnieg. Ostrożnie odpiął od rzemienia przewieszoną przez ramię ultraświetlną latarkę i włączył ją. Wiązka światła o częstotliwości pozwalającej na przenikanie gęstej skały przebiła otaczające go warstwy gruntu, jakby to była półprzeźroczysta galareta. Jedenaście lat przenikał już Pete skały, ale do dziś nie wyzbył się podziwu dla tego nieprawdopodobnego widoku. Zgoda: wszechprzenikacz to zadziwiający wynalazek. Jakby nie było, pozwalał mu na przenikanie - tak, bez niczego, na wskroś skał... Ale była to dla Pete'a rzecz w pewnym sensie oczywista, jasna; to był ostatecznie tylko aparat, sprytne urządzenie, które w razie potrzeby można było rozebrać i naprawić. Zadziwiające natomiast było to, co aparat ten czynił z otaczającym teraz Pete'a światem. Pas granitu zaczynał się już u jego stóp i znikał, hen, w dole, w morzu czerwonej mgły. Na mgłę tę składał się głównie jasny wapień i inne minerały, uciekające do przodu zamarłymi warstwami. Granitowe głazy i masywy skalne otoczone byty zewsząd lżejszymi minerałami i zdawało się, iż zawisły w powietrzu. Przechodząc pod nimi, ostrożnie się pochylał. Szedł w dół, pochylony, przebijając się z trudem przez wapień. Górotwór przechodził przez jego ciało i opływał go na kształt szybko bieżącego strumienia wody. Fakt - przenikanie stawało się coraz trudniejsze. Kryształ piezoelektryczny jego wszechprzenikacza z każdym dniem coraz bardziej odbiegał od optymalnej częstotliwości. Żeby przepchnąć atomy ciała, trzeba było nie lada wysiłku. Odwrócił nieco głowę i mrugając próbował zatrzymać wzrok na dwucalowym ekranie oscyloskopu, zainstalowanego wewnątrz hełmu. Uśmiechnęła się doń maleńka zielona twarzyczka - szpiczaste zygzaki fal błysnęły jak rząd połamanych zębów. Zachmurzył się - różnica robiła się coraz większa. Linia odbiegała teraz macanie od kształtu wzorcowej, wytrawionej na szkle ekranu. Jeśli kryształ wysiądzie, całe urządzenie rozreguluje się i człowieka czeka powolna śmierć. Albo od mrozu, bowiem nie będzie już się mógł skryć pod ziemię, albo jeśli będzie już pod ziemią - pozostanie, uwięziony na zawsze w warstwie skały, podobny do muchy zamkniętej w kawałku bursztynu... Przypomniał sobie, jak zginął Miękkogłowy, i wzdrygnął się ledwie zauważalnie. Miękkogłowy Samuel należał do tej grupy weteranów - nieugiętych skałoprzenikaczy, którzy pod wiecznymi śniegami Alaski odkryli złoża minerałów. Któregoś dnia pośliznął się na granitowej skale, na głębokości jakichś dwustu jardów i - w pełnym tych słów znaczeniu - wpadł gębą prosto na bajeczną żyłę Białej Sowy. To właśnie odkrycie wywołało słynną gorączkę 63 roku. I kiedy chciwe bogactwa chmary ludzi ruszyły na północ, do Dawson, Miękkogłowy wyprawił się z pełnym kontem na południe. Wrócił za trzy lata, spłukany do czysta. Ledwie starczyło na bilet lotniczy. Jego zwątpienie w ród ludzki nie miało granic. Wszedł i przysiadł się do garstki ludzi, siedzących wokół pękatego żelaznego piecyka. Cieszyła go okazja posiedzenia choćby ze starymi przyjaciółmi. O swojej podróży na południe nie opowiadał nikomu i nikt też nie zadawał mu żadnych pytań. Tylko kiedy do pomieszczenia wchodził jakiś nieznajomy, wargi Sama silniej zaciskały w ustach cygaro. Lecz oto "North American Mining" przeniosło go do innej grupy i znów rozpoczęło się nieskończone błądzenie pod ziemią. Pewnego razu Sam poszedł pod ziemię i więcej nie powrócił. "Ugrzązł" mówili jego kolesie... Ale nikt nie wiedział dokładnie, gdzie to się stało. W każdym razie dopóty, dopóki w 71 roku nie natknął się na Miękkogłowego Pete. Bardzo dokładnie pamięta ten dzień. Przechodził wtedy przez kamienny łańcuch, zbudowany z niezwykle gęstej skały; zmachał się wtedy jak pies i chciało mu się spać. I nagle dojrzał Sama, pojmanego na wieki przez monolit piaskowca. Na jego twarzy zastygła maska grozy. Stał, pochylony do przodu, uchwyciwszy wyłącznik u pasa. Sam zrozumiał, że widać w tej właśnie strasznej chwili nawalił jego wszechprzenikacz. Skała połknęła go. Już siedem lat stał w tej dziwnej pozie - i pisane mu było pozostać w niej wiecznie, bowiem atomy jego ciała nierozerwalnie zlały się z atomami otaczającego go górotworu. Pete cicho zaklął. Jeśli nie uda mu się w najbliższym czasie natrafić na żyłę, aby mógł sobie kupić nowy kryształ, przyjdzie przyłączyć się do tej nieskończonej galerii zaginionych poszukiwaczy. Jego energobaterie pędziły już resztkami mocy, butla z tlenem puszczała, a połatany podziemny skafander Mullera nadawał się tylko do muzeum. Nie było już na nim miejsca na nowe łaty i - oczywiście - nie trzymał powietrza jak należy. Wystarczyło tylko raz zaczepić... Reflektor na hełmie wyławiał z mgły jakieś krystaliczne skały, rzucając dziwny, błękitny odblask. Pete porzucił granitowy grzebień, wzdłuż którego szedł dotąd, i zagłębił się w rzadsza skałę. Może to był właśnie ytan. Podłączył ręczny neutralizator do zasilacza przy pasie i podniósł kawałek minerału. Błyszczący pręt neutralizatora uzgadniał płaszczyznę drgań próbki z częstością drgań ciała ludzkiego. Pete przycisnął podobny do rybiego pyszczka otwór analizatora widma do głazu i nacisnął klawisz. Krótki błysk - to rozjarzył się atomowy płomień, błyskawicznie przekształcający twardy materiał próbki w parę, Z analizatora wyskoczył wycinek kliszy i Pete łapczywie wpił wzrok w spektroskopowe linie widma. Znów nic - nie było widać znajomych śladów y-tantalitu. Zachmurzył się. Wsunął analizator na powrót do torby przewieszonej przez ramię i ruszyl dalej, przeciskając się przez lepką skałę. Y-tantalit był rudą, z której otrzymywano tantal. Ten rzadki metal stanowił podstawę do wykonywania najdrobniejszych kryształków piezoelektrycznych, które czyniły możliwym budowanie wszechprzenikaczy wibracyjnych. Z ytanu otrzymywano tantal, z tantalu wykonywano kryształy, z kryształów wszechprzenikacze, którymi posługiwał się Pete, aby odszukać nowe złoża ytanu... Błędne koło... Gonitwa psa za własnym ogonem. Sam zresztą podobny był do psa - tyle tylko, że w tej chwili bardzo już nieszczęśliwego. Ostrożnie pokręcił potencjometrem wszechprzenikacza, zwiększając nieco jego moc. Obciążenie kryształu wzrosło teraz trochę, ale musiał się wreszcie na to zdecydować, żeby móc się przecisnąć przez lepka skałę. Nie opuszczała go myśl o tym maleńkim kryształku, od którego zależało teraz jego życie. Cieniutka płytka materii, podobna do zakopconego szkła tyle tylko, że wyjątkowo dobrze wyszlifowana. Kiedy przez kryształ przepływał bardzo słaby prąd, kryształ poczynał drgać z częstotliwością prądu wystarczającą do tego, by ciało było zdolne prześlizgiwać się pomiędzy cząsteczkami innego ciała. Ten słaby sygnał sterował z kolei innym, o wiele potężniejszym obwodem, pozwalającym człowiekowi na przechodzenie, wraz z całym oprzyrządowaniem, przez ziemskie złoża. Jeśli kryształ nawali, atomy ciała człowieka powrócą do swych zwykłych pozycji i zleją się z atomami złóż, przez które w danej chwili przenikały... Pete wzdrygnął się i ruszył szybciej w dół zbocza. Przepychał się tak już przez oporne skały ze trzy godziny i mięśnie nóg paliły jak rozżarzone żelazo. Jeśli pragnie stad cało wyjść, to za kilka minut będzie musiał zawrócić. Jednakże jeszcze przez cała godzinę podążał śladami ytanu, pozostając cały czas pod wrażeniem, że jest ich coraz więcej. Gdyby tylko udało się odszukać główna żyłę! Musiała być wyjątkowo bogata, Nadszedł jednak czas, żeby zbierać się w drogę powrotną, do góry. Pete podszedł do żyły - weźmie jeszcze ostatnią próbkę, zaznaczy miejsce, a jutro zacznie stąd poszukiwania. Błysk płomienia - i Pete spojrzał na kliszę. Czuł, jak w całym ciele napięty się mięśnie. Serce ciężko załomotało. Przymknął na chwilę oczy, a potem znów spojrzał na kliszę - ślady nie zniknęły. Linie tantalu oślepiająco błyszczały na tle innych, słabszych. Drżącą ręka rozpiął kieszeń na prawym kolanie - miał tam podobna kliszę, z analizy pokładu Białej Sowy. To byt najbogatszy pokład w całym okręgu. Tak, nie było najmniejszej wątpliwości - jego żyła była bogatsza. Z maleńkiej kieszonki wyjął dwa półkryształy i ostrożnie położył połówkę B w miejscu, w którym kiedyś znajdowała się pobrana przezeń próbka. Nikt nie będzie w stanie odszukać tego miejsca bez drugiej polówki kryształu, nastrojonej na to samo pasmo UKF. Kiedy z pomocą półkryształu A wzbudzi sygnał w podręcznym generatorze, połówka odezwie się echem o tej samej częstotliwości. W ten sposób będzie mógł powrócić na miejsce odkrycia, mając zarazem zabezpieczone prawo do złoża. Pete ostrożnie schował półkryształ A do kieszonki i ruszył w długa drogę powrotną. Była jeszcze bardziej męcząca: stary kryształ w przenikaczu do tego stopnia odszedł od częstotliwości wzorcowej, że Pete ledwie przeciskał się przez skałę. Czuł wręcz, jak głowę uciska półmilowa warstwa skały - miał wrażenie, że czeka tylko, aby na zawsze złapać go w swe okowy. Jedyna droga powrotna prowadziła wzdłuż długiej granitowej grani, ukośnie wychodzącej za powierzchnię. Kryształ pracował bez przerwy już ponad pięć godzin. Gdyby Pete mógł na jakiś czas go wyłączyć, aparat ostygłby nieco... Kiedy zaczął nerwowo poprawiać troki plecaka, uświadomił sobie, że zaczyna się bać - całą siłą zmusił się do spokoju. Włączył na pełną moc neutralizator i wyciągnął przed siebie rękę z połyskującym prętem. Z czerwonej mgły na przedzie wyłonił się nieoczekiwanie osiemnastostopowy głaz wapienia. Pete uzgodnił płaszczyzny drgań atomów głazu ze swoimi - głaz natychmiast pod wpływem siły ciężkości osunął się w dół, wnikając w granitowa grań. Wtedy Pete wyłączył z powrotem neutralizator. Rozległ się głośny trzask, molekuły głazu zmieszały się z atomami litej skały. Pete wstąpił do wnętrza sztucznie powstałego pęcherza i wyłączył swój wszechprzenikacz. W mgnieniu oka - zawsze go to zdumiewało - otaczająca go mgła przemieniła się w monolitowe kamienne skały. Promień reflektora na hełmie przebiegał po ścianach maleńkiej pieczary - próżniowego bąbla bez wejścia i wyjścia, oddzielonego od lodowych przestworów Alaski półmilową skorupą skały. Z westchnieniem ulgi zrzucił z siebie ciężki plecak i wyciągnąwszy się na "podłodze", dał odpoczynek zmęczonym mięśniom. Trzeba było oszczędzać tlen - dlatego wybrał to właśnie miejsce. Jego sztuczna pieczarę przecinała żyła tlenku rubidu. To był tani, powszechnie spotykany minerał, którego nie było nawet sensu wydobywać tak daleko, za kręgiem polarnym. A mimo to był to najlepszy przyjaciel skałoprzenikacza. Przekopał cały plecak, zanim znalazł generator tlenu i przymocował do pasa baterię. Potem zgrubiałymi palcami włączył aparat i wbił dwie elektrody w żyłę tlenku. Bezdźwięczny błysk oświetlił pieczarę - zaiskrzyły się natychmiast kryształki śniegu, który począł się osypywać z żyły. Płatki tlenu, wytworzonego przez aparat, tajały, nie zdążywszy dotknąć podłogi. W podziemnym apartamencie powstała lokalna atmosfera, pozwalająca na normalne oddychanie. Kiedy cała przestrzeń wypełni się powietrzem o odpowiednim ciśnieniu, Pete będzie mógł wreszcie otworzyć hełm i wydostać z plecaka pożywienie. Ostrożnie uniósł szybkę czołową i pociągnął nosem. Właściwie można już było oddychać, chociaż ciśnienie było jeszcze niskie i nieco za duże stężenie tlenu... Radośnie zachichotał, jak pacjent u dentysty oszołomiony gazem. Mamrocząc coś niedorzecznego, rozerwał papierowe opakowanie koncentratu. Potem łyknął trochę wody z manierki i uśmiechnął się do siebie na myśl o grubych, soczystych befsztykach. Kiedy przeprowadzą dokładne analizy, właścicielom kopalni gały wyjdą z orbit, gdy przeczytają komunikat. I wtedy pewnie przylezą do niego - solidni, dostojni ludzie, ściskający kontrakty w wypielęgnowanych dłoniach. A Pete sprzeda wszystkie prawa do złoża temu z nich, który da najwięcej niech sobie teraz popracuje ktoś inny. Tak... Pewnie wyrównają i ściosają tę grań; potem ogromne podziemne ciężarówki pomkną przez ziemię, przewożąc górników do pracy i z powrotem. Pete, rozleniwiony uśmiechnął się do swych marzeń, wsparty o wklęsła ścianę pieczary. Widział już siebie wymytego, wychuchanego, odstawionego - jak wchodzi do "Klubu Górnika"... Dwóch ludzi odzianych w kombinezony podziemne pojawiło się w skale, przerywając marzenia Pete'a. Ich ciała wydawały się przeźroczyste; nogi przy każdym kroku więzły w ziemi. Nieoczekiwanie podskoczyli, wyłączyli przenikacze pośrodku pieczary i ciężko opuścili się na podłogę. Odchylili szyby czołowe i jeden z nich pociągnął nosem. - Niegłupio pachnie, nie sądzisz Mo? - uśmiechnął się ten mniejszy. Mo nijak nie mógł uporać się ze ściągnięciem hełmu; jego głos doniósł się zza okrycia: "Fakt, Algie!" Szczęk! - hełm nareszcie zszedł. Pete nie posiadał się ze zdumienia, kiedy zobaczył Mo. Algie uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Piękniś z Mo nieszczególny, ale można się do niego przyzwyczaić... Mo był siedmiostopowym gigantem o szpiczastej, gładko wygolonej i błyszczącej teraz od potu czaszce. Wyraźnie musiał być szpetny od urodzenia i zapewne z upływem lat nie stawał się piękniejszy. Miał rozbity nos, jedno ucho zwisało mu jak szmata, mnóstwo małych, białych blizn odchylało nieco górną wargę, odsłaniając dwa żółte zęby. Pete powoli zakręcił pokrywkę manierki i schował ją do plecaka. Może to i byli uczciwi skałoprzenikacze, ale trudno to było powiedzieć na ich widok. - W czym wam mogę pomóc, chłopcy? - zapytał. - Ach, nic, przyjacielu... Dziękujemy - odpowiedział mały. - Jak raz przechodziliśmy sobie tędy i dojrzeliśmy błysk twojego generatora tlenu. No to pomyśleliśmy, że to może któryś z naszych chłopców i podeszliśmy popatrzeć. Nie ma dziś nic gorszego od łażenia pod ziemią, nie? - mówiąc to karzeł szybkim spojrzeniem obrzucił pieczarę, nie opuszczając niczego. Mo z cichym pomrukiem opadł na podłogę i oparł się o ścianę. - Fakt - ostrożnie zgodził się Pete. - Od miesięcy nie natknąłem się na żadną żyłę. A wy, chłopcy, dawno przyjechaliście? Jakoś sobie nie przypominam, żebym was widział w obozie? Algie nie odpowiedział. Nie odrywał wzroku od plecaka Pete'a, wyładowanego próbkami. Z cichym szczęknięciem otworzył długi nóż sprężynowy. - Słuchaj no, synu, co tam trzymasz w woreczku? - Nic. Sama niskogatunkowa ruda, wziąłem parę próbek - oddam je do analizy, chociaż wątpię, czy je w ogóle warto taszczyć do obozu. Zaraz ci pokażę... Pete wstał i ruszył w kierunku plecaka. Przechodząc obok Algiego, nagle błyskawicznie się pochylił i uchwycił go za rękę z nożem. Z całej siły uderzył go kolanem w brzuch, a kiedy tamten zgiął się wpół z bólu, uderzył go jeszcze kantem dłoni w kark. Nie czekając chwili, rzucił się w kierunku plecaka. Jedną ręka złapał swój wojskowy pistolet, starą 45-tkę, a drugą - kryształ kontrolny i podniósł nogę w ciężkim, podkutym stalą bucie, aby rozetrzeć kryształ w proch. Ale noga nie zdążyła opaść. Gigantyczna łapa dosięgła w locie łydki, zatrzymując ruch nogi. Pete próbował się jeszcze odwrócić, lecz wielkie jak bochen chleba łapsko uchwyciło nadgarstek - chrupnęła kość... Pete z krzykiem wypuścił pistolet ze zmartwiałej ręki. Pete wisiał już tak z pięć minut, zanim zrozpaczony Mo nie dowiedział się od z trudem dochodzącego do przytomności Algiego, co ma dalej czynić. Wreszcie Algie przyszedł do siebie i klnąc głośno powiedział mu. Potem rozsiadł się wygodnie i z uśmiechem obserwował ich, dopóki Pete nie stracił przytomności. Raz-dwa. Raz-dwa. Głowa Pete'a opadała z jednej strony na drugą w takt ciosów. Nie mógł ich powstrzymać, rozłupywały głowę, odrywały ją od ciała. Skądś, z daleka, doszedł go głos Algiego: - Starczy, Mo, starczy na razie. Przychodzi do siebie... Pete z trudem oparł się o ścianę i otarł krew zalewającą oczy. Tuż przed nim pojawiła się twarz małego. - Słuchaj, chłopcze, przysparzasz nam masę kłopotów. Zabieramy teraz twój kryształek i poszukamy tej żyły. Jeśli ona cała jest taka bogata, jak ta próbka, to będę w siódmym niebie i uroczyście to uczcimy - zginiesz bardzo wolno. Ale zapamiętaj - jak jej nie odszukamy, to umrzesz bez porównania wolniej. Tak czy inaczej wykończę cię - jeszcze nikt nie ośmielił się uderzyć Małego Algie, jasne? Włączył przenikacz Pete'a. Potem wraz z Mo uchwycili go pod ramiona i rozbitego powlekli przez ścianę. Po przejściu około dwudziestu stóp weszli do innej, o wiele większej pieczary. Prawie cała przestrzeń zajmowała w niej ogromna, połyskująca metalem bryle traktora atomowego. Mo rzucił Pete'a pod ścianę i wziął przenikacz pod obcasy, błyskawicznie zamieniając go w kupę bezużytecznego złomu. Potem gigant przestąpił przez ciało Pete'a i ciężkim krokiem ruszył w kierunku traktora. Kiedy tylko wgramolił się do kabiny, Algie włączył potężny stacjonarny przenikacz. Kiedy maszyna ruszyła do przodu i podobna do ducha wniknęła już w ścianę, Pete zdążył jeszcze zauważyć, jak Algie bezgłośnie się doń uśmiechnął... Odwrócił się i pochylił nad zmiażdżonym przenikaczem. Nie nadawał się do niczego. Bandyci pracowali czysto - w tej kulistej mogile nie było niczego, co dawałoby mu jakaś szansę wywinięcia się z tego interesu. Podziemne radio znajdowało się w starej pieczarze; za jego pomocą miałby jeszcze szansę połączenia się z baza wojskowa. Za jakieś dwadzieścia minut uzbrojony patrol już by tu był. Ale od radia dzieliło go dwadzieścia stóp litej skały. Oświetlił reflektorem skałę. Żyła rubidu przechodziła i przez tę pieczarę. Pete złapał się za pas. Generator tlenu był wciąż jeszcze na miejscu! Przycisnął elektrody aparatu do żyły w powietrzu zawirowały płatki srebrzystego śniegu. Wewnątrz kręgu opisanego przez styki skala trzeszczała i osypywała się drobnymi okruchami. Jeśli tylko wytrzymają tak długo baterie i bandyci nie odszukają zbyt szybko ytanu... Z każdym błyskiem generatora z żyły odpadał okruch skały o grubości około cala. Aby akumulator podładował, potrzeba było 3,7 sekundy; potem pojawił się znów biały błysk i odpadł jeszcze jeden kawałek skały. Pete pracował w diabelskim tempie, odgarniając - jak automat - lewą ręką odłamki skał. Błysk pomiędzy elektrodami w prawej ręce - i odgarnięcie odłamków lewą; błysk - i odgarnięcie, błysk i odgarnięcie... Pete śmiał się i płakał jednocześnie; po policzkach toczyły się gorące łzy. Zapomniał nawet o tym, że przy każdym błysku wyzwalają się coraz nowe porcje tlenu. Ściany pieczary chwiały mu się przed oczami. Zatrzymał się na moment, by opuścić szybkę czołową hełmu, spojrzeć za siebie, a potem znów zwrócił się ku ścianie wydrążonego tunelu. Kruszył oporną skalę, ścierał się z nią wściekle, starając się zapomnieć o pulsującym w skroniach bólu. Legl na chwilę na boku i zaczął odrzucać za siebie okruchy skały, ubijając je nogami. Wielka pieczara została już z tyłu i teraz Pete był zamurowany w maleńkim korytarzyku. Fizycznie prawie czuł nawisłą nad nim półmilową warstwę skały, cisnącą, uniemożliwiającą prawie oddychanie. Jeśli teraz wysiądzie generator tlenu, Pete pozostanie już na zawsze w tym kamiennym grobie własnej roboty. Spróbował przegnać tę myśl i myśleć tylko o tym, jak się wydostać na powierzchnię. Miał wrażenie, że czas się zatrzymał - a pozostało tylko nieopisane napięcie. Ręce pracowały jak tłoki, pokrwawionymi palcami zagarniał wciąż nowe i nowe porcje pokruszonej skały. Na mgnienie oka opuścił ręce wzdłuż ciała, umożliwiając wypełnionym ogniem płucom zaczerpnięcie powietrza. I w tej samej chwili skała przed nim trzasnęła i z łoskotem obsunęła się, odsłaniając maty otwór, przez który ze świstem zaczęło uciekać powietrze. Wreszcie ciśnienie w tunelu i w pieczarze wyrównało się. Przebił się. Pete wyrównywał właśnie poszarpane brzegi nowo powstałego otworu błyski generatora, prawie już zupełnie wyczerpanego, były coraz słabsze kiedy obok twarzy pojawiły się nagle czyjeś nogi. Potem ze sklepienia wyjrzała twarz Algiego, wykrzywiona grymasem wściekłości. W tunelu nie było miejsca do materializacji - Algie mógł więc tylko potrząsnąć pięścią przed i poprzez twarz Pete'a. Z tyłu, spoza zwału żwiru, doszedł Pete'a głośny chrobot. Po chwili okruchy skały rozsypały się na boki i do tunelu wcisnął się Mo. Pete nie mógł się odwrócić, by stawić mu opór, ale zanim wielkie łapska Mo uchwyciły go za łydki, podkuta podeszwa buta Pete'a wylądowała na bezkształtnym nosie wielkoluda. Mo powlókł Pete'a jak dziecko przez wąski kamienny korytarzyk i wciągnął go z powrotem do wielkiej pieczary. Po chwili Pete leżał już na podłodze, ciężko chwytając ustami powietrze. Zwycięstwo było tak blisko... Algie pochylił się nad nim. - Zbyt chytry jesteś, synku, zbyt chytry... - powiedział. - Chyba cię od razu ustrzelę, żebyś nam tu czegoś jeszcze nie wykręcił. Wydobył pistolet Pete'a zza pasa i odciągnął kurek. - Aha, znaleźliśmy twoją żyłę. Jestem teraz cholernie bogatym facetem... Cieszysz się, chłopcze? Algie nacisnął spust i na biodro Pete'a jakby spadło uderzenie młota. Maleńki człowiek stał nad Petem i uśmiechał się. - Właduję ci, synku, wszystkie te kule - jedną po drugiej - ale tak, żeby cię nie zabić... W każdym razie nie od razu. No i jak? Gotów jesteś na następną? Pete uniósł się na łokciu i przycisnął dłoń do otworu lufy. Algie szeroko się uśmiechnął. - Pięknie! Zatrzymaj więc kulę rączką! Znowu nacisnął spust - pistolet sucho szczęknął. Na twarzy Algiego odbiło się zdumienie. Pete ostatkiem sił zerwał się i przycisnął elektrody generatora tlenu do hełmu karla. Grymas zdumienia zastygł na twarzy bandyty w chwilę potem jego głowa w hełmie po prostu rozpadła się na srebrzyste płatki lodu. Pete rzucił się na pistolet, odciągnął raz jeszcze kurek i błyskawicznie odwrócił się. Algie był kuty na cztery nogi - ale nawet on nie wiedział, że lufa wojskowej 45-tki działa jak bezpiecznik. Jeśli coś do niej przycisnąć, cała lufa idzie do tyłu, naciskając na bezpiecznik i żeby znów zarepetować pistolet, trzeba, ponownie odwieść kurek. Mo niepewnym krokiem ruszył do przodu; ze zdumienia opadła mu dolna szczęka. Pete z trudem utrzymując się na zdrowej nodze wycelował w tamtego pistolet. - Ani kroku dalej, Mo! Będziesz mnie musiał odstawić do miasta! Gigant nie słuchał go; myślał ty, o jednym. - Zabiłeś Algiego! Zabiłeś Algiego Pete wystrzelił pół magazynka, zanim wielkolud runął na ziemię. Pete wzdrygnąwszy się, odwrócił się o umierającego człowieka. Przecież się bronił. Ale jakby sobie tego nie tłumaczył, mdłości nie ustępowały. Owinął nogę skórzanym pasem, aby powstrzymać upływ krwi, i przewiązał ranę sterylnym bandażem, który znalazł w pakiecie sanitarnym traktora. Teraz traktor dowiezie go do obozu; niech żołnierze sami sobie radzą z tym interesem. Ostrożnie osunął się na fotel przy kierownicy i zapuścił silnik; Potężny przenikacz zadziałał bez zarzutu. Maszyna ruszyła ku powierzchni. Położył postrzelona nogę na masce silnika... Kiedy traktor wydostał się wreszcie na powierzchnię, wciąż jeszcze padał śnieg. przekład : Krzysztof Malinowski powrót