Dwie głowy ptaka Terlecki Okładkę i obwolutę projektował ZYGMUNT MAGNER Twarz tego więźnia. Od kilku godzin pierwszą twarz człowieka, który nie jest wrogiem. Ile ten człowiek ma lat? — tu zaciera się granica wieku. Kiedy go wprowadzono do celi, przez dłuższą chwilę wzrok musiał się przyzwyczajać do panującego półmroku. Zamknęły się drzwii za strażnikiem. Wiedział, że ktoś patrzy na niego. Słyszał oddech tego człowieka, ale nie widział jego twarzy. Wyłoniła się jednak, i wtedy mógł mu się przyjrzeć. — Mam nadzieję — usłyszał słowa, które więzień kierował do niego — że nie sprowadza cię-tu nic groźnego? -." Nie odpowiedział. — To dobrze, że milczysz — ciągnął dalej zbliżywszy się, jakby chciał widzieć go jeszcze dokładniej. — Regulamin jest prosty. Pewnie wbito ci już wszystkie przepisy do głowy, ale udzielę ci ponadto jednej rady. W pierwszych dniach bądź szczególnie ostrożny. To jest pora, w której będą ci się przyglądać. Wtedy nawet kiedy nie ujrzysz ich, pamiętaj, że patrzą na ciebie. I jeszcze jedno. Jeśli chcesz być naprawdę ostrożny, uważaj, aby nikt nie wzbudził twojego zaufania, jest to miejsce, w którym dość trudno spotkać ludzi. Zetkniesz się zaledwie z kilkoma. Wydawałoby się więc, że niebezpieczeństwo podejścia nie istnieje. Mylisz się jednak. Istnieje. Może zdarzyć się i tak, że sam będziesz się rozglądał za człowiekiem, któremu mógłbyś zaufać choćby w drobiazgach. Nie ulegaj jednak temu uczuciu. Broń się usilnie. Usłyszał kroki; kiedy otworzył oczy — przyzwyczaiły się już do zmroku, światło jedynie wąską szczeliną dostawało się do wnętrza u góry okna, tam gdzie zasłona z desek nie przylegała szczelnie do krat — więzień leżał na swojej pryczy z rękami splecionymi pod głową. Teraz znał już jego głos. Pomyślał, że to nie jest stary człowiek. Głos ten brzmiał miękko. Był młody. Podszedł do swojej pryczy. Usiadł na niej. — To dobrze, że milczysz — powtórzył więzień. — Powiem ci jeszcze, jak powinieneś sobie wypełniać czas, który przyjdzie ci tu spędzić. To osobna sprawa. Tymczasem — wierz mi, że będziesz go miał sporo, nawet gdyby twój pobyt tutaj nie trwał długo — posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Nim się tu zjawiłeś, rozmyślałem nad pewną historią. Rzecz zdarzyła się dawno. Wprowadzę cię w szczegóły tej sprawy, ale muszę uprzedzić, że moja opowieść wzbudzi twój niedosyt. Nie mogę od razu przesądzić, czy jesteś człowiekiem ograniczonego umysłu — tacy ludzie nigdy nie są prawdziwie głodni, a żarłoczność, jaka wydaje się ich cechować, wynika z udawania — nie wiem też, czy mogę liczyć na twoją pomoc, a będzie mi ona potrzebna. Sam, kiedy jeszcze byłem tak głupi, że ufałem mowie zmarłych, odznaczałem się ciekawością, która chciała być zaspokojona do końca. Ale to pragnienie błazeńskie. Wiedz: nie zaspokoję twojej ciekawości. Poruszę ją zaledwie. Podsunę ci coś, nad czym powinieneś myśleć. Pragnąłbym, abyś zachował się, kiedy będę do ciebie mówił, tak, jakbyś oglądał obraz, który pokazano ci po raz pierwszy. To będzie twoja pomoc. Wpatruj się w szczegóły tego obrazu i myśl, dlaczego ręka, która go malowała, utrwaliła taki malarski rysunek. Ten obraz, a wiele o nim ostatnio my- ślałem, wyobraża pana Szczęsnego. W mundurze i przy orderach. Z ręką spoczywającą na rękojeści szpady. To jest pan Szczęsny. Ale czemuż, na Boga, ta twarz nic nie wyraża?! Jaką myśl pragnął zamknąć w swoim spojrzeniu ten, którego portretowano, i co czuł ten, który ów wizerunek sporządził? Nie odpowiem. Ale zmuszę cię, abyś na te pytania — a wyłonią się i inne, bądź pewny — odpowiedział sam. Tak jak umiesz. Tak jak ci na to pozwala wyobraźnia. To będzie moje zadanie. Przybliżę ci fragment, a ty na jego podstawie odtworzysz sobie całość. Jeśli twój rozum nie jest skostniały i jeśli strach nie zdusił w tobie potrzeby samodzielnego myślenia. Nie wiem, czy wierzysz w istnienie sił, których nie ogarniamy umysłem, a które towarzyszą naszemu trwaniu — jeśli jednak ta wiara nie opuściła cię i jest dość silna, módl się o zachowanie tej umiejętności-: broń swego myślenia, niech ono będzie samodzielnej W naszym wieku pary, manufaktur i dróg żelaznych ta samodzielność powinna się okazać szczególnie potrzebna^Może to ostatnia epoka, w której człowiekowi wolno będzie myśleć?,ł*może to właśnie pytanie nasunęło się panu Szczęsnemu w chwili, gdy malarz zabierał się do utrwalania jego wizerunku. Było to w roku 1792 w Petersburgu. Trwało lato i za oknami pałacu unosiła się różowa mgiełka. Przesuwała się nad kanałami Mojki, a ginęła gdzieś na Placu Marsowym. Umilkł. Na korytarzu słychać było ciężkie, człapiące kroki. Odezwał się zgrzyt klucza w zamku. Spojrzał na więźnia. Leżał z zamkniętymi oczyma, jakby przez cały czas spał. Dostrzegł jednak na tej twarzy ślad zmęczenia. To pewne, ten człowiek , był chory. Znajdował się gdzieś w szczelinie łagodnego obłędu. Kiedy drzwi otworzyły się, nie drgnął nawet. Strażnik wniósł miskę z piachem. Potem cofnął się na korytarz. Tam już pełzało po ścianie słabe światło. Pochylił się. Podniósł prawą rękę ze świecą na wysokość twarzy. Płomień ' ' • r. % rozjaśnił wąskie tatarskie oczy. Wrócił, wstawił świecę do miski i uśmiechnął się szeroko, pokazując równe, białe zęby. Miałby może ochotę coś powiedzieć, ale rozległy się kroki na korytarzu, słychać było odgłos butów i uderzenia kolby karabinowej. Chłopak raz jeszcze uśmiechnął się. I zamknął drzwi. Mówił coś do strażnika stojącego w głębi. Śmiał się i śmiech ten w korytarzu brzmiał bardzo głośno. — Teraz dadzą nam spokój — odezwał siej więzień. — Do rana nikt tu nie będzie wchodził. Wystarczy im judasz.|Chciałbyś pewnie wiedzieć, kim jestem. Jestem je\łnym z tych, których śmierć omija, chociaż skazuje się ich na nią wiele razy. Nasza pamięć — postaraj się o tym nie zapominać, jak długo trwać będzie twój pobyt w białych murach więzienia — „białe kamienie"; „biała śmierć" — a więc nasza pamięć jest jak nasze istnienie. Ma właściwości przemieniania się w popiójt. Tak musiał zapewne myśleć pan Szczęsny. Być może, to właśnie podtrzymywało go na duchu. Nastroszeni emigranci francuscy, którzy zjawili się w Petersburgu — a i w Warszawie udostępniano im gościnne pałacyki w królewskim ogrodzie, gdzie mogli oglądać łabędzie i słuchać pawiego krzyku — upatrywali w zachodzących procesach zapowiedzi ostatecznej zagłady świata. Miał nawet kiedyś rozmowę z jednym z nich. •— Hrabio — powiedział — czy nie sądzi pan, że klęska liczy się dopiero wtedy, kiedy dotyka nas osobiście?/Wszyscy jesteśmy altruistami, to pewne. Ale tak długo, jak możemy jeszcze oddychać powietrzem, do którego tęsknią nasze płuca. Czyżbym się mylił?... — Francuz patrzył na niego rozdziawiwszy usta. — Ale nasi krewni, ich życie, majątki... — zaczął. Pan Szczęsny pomyślał wtedy, że wyobraźnia tego człowieka jest nieskończenie uboga. I dlatego doznał w pewnej chwili czegoś w rodzaju uczucia, jakie się żywi wobec żebraków. — Miłosierdzie Pana Boga — powiedział do niego — jest niezmie- rzone, hrabio. Módlmy się za szczęśliwe ocalenie własnej głowy... — Sam zaś odchodząc pomyślał, że czeka na niego pewien zamówiony, czy też przez kogoś przysłany, malarz. Francuz — och, ta moda na Francuzów! — Niemiec czy Włoch, nie śmierdzący groszem. Mój Boże! Koniec świata. Tego właśnie nie sposób sobie wyobrazić. Świat był i będzie. Niekiedy można mieć wątpliwości, czy jest. To inna sprawa. Czasami wydaje się, że żyjemy w historii albo też, że zaskoczyła nas przyszłość. W najmniej odpowiednim momencie... Zostawmy tymczasem jpana Szczęsnego i malarza, który go portretuje-. Chciałbyś wiedzieć, kim jestem? Nazywaj mnie: Ten Który_ByL-' Takim w istocie będę dla ciebie? Bez względu^na to, jakimi torami potoczy się twoje śledztwo, co z ciebie wycisną, jaką ilość papieru! zapełnią. Oni bardzo starannie wyuczyli urzędników. Uwagi nie ujdzie żadne twoje słowo. Mają sporą doskonałość rzemiosła. Piszą dokładnie i szybko. A nade wszystko — zapamiętaj to sobie równie głęboko — piszą prawdziwie. Nie zmieniają. Przy stole siedzą zawsze z boku. W brudnych ubraniach. Często widać łupież na ich wyrudziałych aksamitnych kołnierzach. Kiedy na nich patrzysz, nie podnoszą nawet głowy na twój widok. Pochyleni nad rozłożonym arkuszem papieru. Z piórem w ręce. W oczekiwaniu na twoje pierwsze słowo, kiedy już zaczniesz odpowiadać na pytania wojskowych audytorów. Bez względu na ilość tych arkuszy, które zapełnią twoimi słowami. Zapamiętaj raz jeszcze: twoimi. Kim więc będę dla ludzi, których poruszy pamięć o tobie i o twoich słowach, wtapiających się tak cicho w równo przycięty karton? Ten Który Był... Teraz możesz się już położyć na sienniku. Strażnicy nie będą tu wchodzić. Stukania w ściany niebawem ustaną. Powiem ci o pewnym sposobie ratowania odporności, która ci tu będzie potrzebna. Nie wiem, jak będzie się toczyć twoje śledztwo. Powinieneś pew- ne rzeczy uzmysłowić sobie już po pierwszym przesłuchaniu. Zadaniem tych, którzy cię do siebie wezwą, będzie oczywiście próba wprowadzenia cię w błąd. Tego się możesz domyślać. Będą chcieli cię poznać. Spojrzeć w żywą twarz. Będziesz stał tyłem do okien, ale w tej sali jest dość widno i oni będą cię doskonale widzieć: każdy twój ruch i każdy grymas. Te spostrzeżenia przydadzą się im podczas następnych spotkań. Jakie są sposoby wprowadzania w błąd? Jest ich, rzecz prosta, wiele. Ale dwa z nich stosowane bywają najczęściej. Powiem ci o nich. Sposób pierwszy to stworzenie wrażenia, że wiedzą o tobie i twoich sprawach bardzo wiele. W takim przypadku pierwsze przesłuchanie, na które zostaniesz doprowadzony, nie będzie trwało długo, ograniczą się tylko do kilku pytań, na które będziesz musiał odpowiadać krótko, bez dygresji, bez przypadkowych wtrętów, Szybko nakażą, aby wyprowadzono cię do celi Sposób drugi jest zaprzeczeniem pierwszego. Postarają się udowodnić ci, że właściwie nic' o tobie nie wiedzą. Zaczną pytać o rzeczy najbłahsze Wtedy pamiętaj, że starają się ukryć przed tobą swoją wiedzę i że to jest dopiero początek. W tym drugim przypadku będziesz przebywał w ich towarzystwie dość długo, ale będą się przy tobie tał zachowywać, jakbyś był nieobecny. Będą zajęć; swoimi sprawami. Opowiadaniem kawałów, czytaniem gazety, smakowaniem tytoniu. Postawią c. tylko parę głupich pytań. I każą wyprowadzić d( celi. Wtedy skup swoją uwagę. Przypomnij sobi< te pytania. Zastanów się, w jakiej padły kolejności. Utrwal je sobie i zapamiętaj własne odpowiedzi. Nie myśl jednak zbyt długo, aby twó; umysł się nie zmącił, aby nie utrwalił się na nirr osad strachuv,-cokolwiek się zdarzy, pamiętaj, żi wszystko, co się zdarzy, będzie zależało od ciebie Od twojej mądrości i wytrzymałości, od twoje odwagi i cierpliwości. Będziesz miał na pewno bar dzo dużo czasu. Staraj się nie myśleć o śmierci Przezwyciężaj te myśli. Jeżeli czas, jaki ci zostanie, podzielisz między rozważanie szczegółów śledztwa i myślenie o śmierci, załamiesz się, będziesz pragnął przybliżenia chwili, której przybliżyć nie będziesz w stanie. To właśnie powinno się wpajać spiskowcom, nim się im wręczy broń do ręki. Wracam do czasu, z którym będziesz się musiał uporać. Sięgaj pamięcią w okresy odległe. Myśl o sobie takim, jakim byłeś kiedyś, nim zdarzyło się to, co się musiało zdarzyć, i zanim twój los w jakiejś chwili związał cię z białymi ścianami tego więzienia. Będzie jeszcze lepiej, jeśli zapomnisz o sobie, a pamięć podsunie ci obrazy innych. Nie wywołuj jednak w pamięci twarzy ludzi, których zeznania mogły cię już obciążyć lub których ty sam swoim nieopatrznym postępowaniem mógłbyś oskarżyć. Myśl raczej o tych, którzy nie żyją, ale których jeszcze pamiętasz. Będzie to szczęśliwa forma obcowania ze zmarłymi, których zalety i grzechy są ci znane, a których dzieje zamknęły się ostatecznie przed obliczem losu; w jego wiecznym trwaniu zawarte są także twoje i moje dzieje i dzieje naszych sędziów. Najlepiej jednak stanie się wówczas, gdy uda ci się myśleć o historii. To trudne, wierzę. Ale to dopiero daje prawdziwe uspokojenie i radość z trwania, wobec której blednie najsłoneczniejsza pogoda. Wypróbowałem ten sposób i z czystym sumieniem mogę ci go polecić. Myśląc o historii nie myśl jednak o datach i pospolicie znanych faktach, które opisano w podręcznikach na chwałę lub nikczemną pamięć ich autorów! Myśl raczej o prawach, które tymi faktami kierują, a których istnienie wobec odległości, z jakich możesz patrzeć, będziesz mógł dostrzec. Te prawa niech organizują twoją pamięć. Doznasz wtedy tak głębokiego ukojenia, że udręki i cierpienie, na które tu jesteś skazany, okażą się lichą szykaną. Szukaj w historii wyjaśnienia swojego losu,,-"Nawet gdybyś popełnił błąd nadmiernej pokdry lub rozro- 10 U m w mojej sprawie dawno zostało zakończone i nie śniętej pychy, zawsze w historii inni ludzie teiijestem im potrzebny. Myślałem o/losie pana . los odnajdą. Gdy nadejdzie chwila, w której szczęsnego. Pewien mój przodek zhał-go—dolć umysł twój rozjaśni się na tyle, żeby tę prawdy dobrze. Podobno był to jedenz poczciwszych przod-w prostym kształcie ujrzeć, staraj się własny los kow Był biedny i uznawał zasadę, że cnoty cha-związać z losami innych. Wtedy patrzeć będziesz rakteru mierzyć należy u ludzi różnymi miarami, na swoje dzieje tak, jak na nie będą mogli patrzeć w zaiezności od trzosu, jaki człowiek nosi przy so-ci, którzy po nas przyjdą, i tak, jaki my patrzymy bie On sam kieszeń miał dziurawą. W mojej her-na dzieje tych, którzy byli przed nami. V7tedybowej rodzinie to niestety dość częste od czasów" dopiero dostąpisz prawdziwego odkupienia i sze-saskich zjawisko — grosz sypał się z niej na cu-roko otwartymi oczyma będziesz mógł spojrzeć dze dywany. Był więc kimś na dworze pana w przyszłość. Najtrudniejsza to rzecz być sędzią Szczęsnego. Mówiąc „kimś", nie przydaję mu żad-tego, co się jeszcze nie uformowało. Ale masz donej powagi. Ta rola musiała w rzeczywistości wy-tego moralne prawo. Żaden najprzenikliwszy gladać mizernie. Nawet nie rezydent, coś między audytor, którego pragnieniem będzie poznanie panem bratem a ekonomem. Bliżej ekonomskłej wszystkich twoich myśli, nie będzie ci w staniekurtki Najpewniej, tak sobie myślę, był jakimś tego prawa odebrać, choćby nawet skazał cię nadrobnym urzędnikiem przy dworze, który niewie-śmierć. Pamiętaj jednak, że, aby ten stopień roz-le miał do roboty, ale i zarobki zbierał niezbyt winiętej świadomości osiągnąć, potrzebny jest wy-imponujące Oj był to człowiek szlachetnych posiłek. I licz dni, w których nieraz zbraknie cij sił,rywów! Po iatach — kiedy już, jak ślepy i ogłupia-patrz w szyby, kiedy na południową ścianę padnąły Karpiński, którego oprowadzał ongiś po parku, pierwsze promienie słońca, i oglądaj twarz, któraczekał na własną śmierć w wydzierżawionym dwo-się z każdym dniem będzie zmieniała, upodobnia-rze syna _ bredził o dobroci wielkiej pana Szczę-jąć cię do katorżnika, którym już jesteś. Zanimsneg0) ktory obiecywał mu ponoć solidny najem, Y cię tutaj wprowadzili — od szeregu dni, to jestbo był pan Szczęsny — cokolwiek ktoś o nim po- .-.ifcwsgi»*i~— 25 lat. A co będzie potem, nie powinno zatruwać naszych myśli. Byłby to zbrodniczy altruizm. Patrzenie Panu Bogu na palce. — Mości Branicki! — powiedział do niego kiedyś — ma pan osobliwy, wyznaję, pogląd na istotę Boga. Ma to być, pańskim zdaniem, prządka, która obraca krosna historii? Przejmuje się pan nadto nowinkami albo mitologia omotała pański umysł... — Branicki roześmiał się. — Nie ukrywam — odpowiedział po chwili — obraz z krosnami wygląda swojsko. Ale nitki mocne... — Nie przestał się śmiać nawet wówczas, gdy kilku nieznajomych chamów z sza-bliskami otoczyło ich. Pomyślał wtedy, że ten Branicki to drań, niczym — prócz złota — nie różniący się od tego kręcącego się za piętami robactwa. Chamstwo — swoją drogą, czemu teraz właśnie, gdy czeka na przyjazd gości, ta postać zaprząta jego głowę? — w tym wyrażało się najmocniej, że Branickiemu z gęby nie schodziły uśmiechy i komplementy wyszukane, ilekroć ocierał się o tłum, kiedy zaś ten tłum go odstępował, uśmiech ginął na wargach, mówił, że trzeba to ta-.łatajstwo mocno trzymać za 'mordy... Ostatnio unikał takich maksym. Dostrzegł, że pan Szczęsny . krzywi się w podobnych chwilach. — Pan zawsze ^ kryje swoje myśli. Nie uśmiecha się pan, ani nie t pluje. Dlatego pana nie lubią. — Ale boją się, panie Ksawery — przerwał, skłonił się i wyszedł z sali... Sięgnął właśnie po następną kopertę, kiedy powiedziano mu, że sanie zajechały. Kazał podać futro. Wyszedł im naprzeciw. Dobrze — myślał schodząc ze schodów — że w ostatnim dniu podróży zobaczyli śnieg, nauczą się cenić ciepło pałacowych 'pieców. Okrutnie mizernie wyglądali ci aktorzy. Stali zbici w małą gromadkę pośrodku korytarza. Przypomniał sobie, jak wspaniale się prezentowali podczas swoich występów przed tronem, kiedy w ich ciałach tyle było niewymuszonego wdzięku i lekkości, kiedy pod starannie skrojonymi szatami, tak, aby nakazom dworskiej przy- 26 zwoitości stało się. zadość, rysowały się ich mocne, regularnie ćwiczone ciała. A cóż teraz zobaczył? Niemal gromadę obdartusów. Dziwacznie poubierani w łachy, które miały ich kryć przed mrozem. Twarze mężczyzn wprost czarne od zarostu. Nie mógł opanować śmiechu na ich widok. — Kochani — krzyknął jeszcze ze schodów — toż wyglądacie jak banda srogich zbójów, która z Litwy aż tu się dowlokła!... — Trzęśli się z zimna, a kobiety — bo stały także pośrodku gromady — przedstawiały sobą obraz jeszcze bardziej żałosny. Jakby tu trafiły prosto z pożaru. Ale to jest tak z południowcami, kiedy otrą się o ten surowy klimat, a rnróz popieści ich w swoich palcach. Krzyknął na służbę, aby prowadziła ich do oficyny, gdzie już czekały przygotowane pokoje. I kazał, aby kąpiel była gotowa dla wszystkich. Niech im wina nie skąpią... Widział, jak lokaje obrzucali przybyłych pogardliwymi spojrzeniami. Cieszył się, że już wkrótce na twarzach służby objawi się wyraz rzadkiego zdumienia, niech tylko grupa zacznie się przygotowywać do występów, niech ciała tych przybyszów nabiorą zwykłego piękna... I tak się stało. Z każdym dniem (zaglądał do nich, kiedy ćwiczyli w dużym salonie na parterze, gdzie było najwięcej luster, a za oknami, które szron pokrył szczelnie, rysowały się chochoły kryjąc wysokopienne róże), niemal z każdym kolejnym taktem podnosili się ze znużenia, nabierali zwykłego humoru i stawali się coraz bardziej hałaśliwi. Przyzwyczaili się także do jego obecności i kiedy przychodził, pochylali tylko głowy na powitanie, a do ustawionego pod ścianą fotela, który na niego czekał, prowadził go ich mistrz, mały, muskularny i łysy człowiek, który pracował bez peruki, chowając ją na god-niejsze okazje. W jego oczach pan Szczęsny znajdował zawsze chytry, uważny uśmieszek. Były głębokie i bardzo czarne. Prosił, aby ćwiczyli przy nim numer, który tak bardzo przypadł mu w Petersburgu do serca. Radość z powodu szczęśliwej 27 ojczyzny. Wiedzieli już, że przygotowania do tego właśnie pokazu ciekawią go najbardziej. Zwykle, gdy już wynosili aktorkę na ramionach, szybkimi krokami opuszczał salę. Zawsze też, wchodząc tutaj, lał na jedwabne chusteczki olejek lawendowy, bo — przyznać trzeba — w salonie na parterze powietrze śmierdziało mocno. Pocili się w czasie ćwiczeń i nic na to nie można było poradzić. Ważniejsza jednak była radość, która go ogarniała, niż ów smród. Mógł się wreszcie przyjrzeć aktorce- -posągowi. Była to wysoka, jak to z miejsca ocenił, nie pierwszej młodości niewiasta. Zbudowana proporcjonalnie. Miała obfity biust i to rzucało się natychmiast w oczy. Kiedy tańczyła bez powiewnego stroju, te cechy wyglądu nadawały jej jakby większej powagi. Czasami, kiedy zbliżała się nieco w jego kierunku i patrzyła spod przymkniętych powiek, obserwując wrażenie, jakie sprawia, widział, że skórę ma nieco zniszczoną. Na karku zwłaszcza. Pomyślał, że musi mieć naturalne skłonności do tycia. To bardzo dobrze — myślał przykładając chusteczkę do nosa. Mistrz tymczasem dopytywał go o dwory warszawskie. — Mój poczciwcze — powiedział pewnego dnia — dam ci listy polecające do najgłośniejszych rodów. Zbijesz tam niezłą fortunę. Ręczę, że przekonasz się o tym niebawem i będziesz, a z tobą także twoi koledzy, wdzięcznie wspominać moją łaskawość, ale w zamian musisz obiecać, że prośby moje spełnisz najstaranniej... — Włoch przybrał najbardziej służalczy uśmiech, na jaki mógł się zdobyć. — Czy nie uważasz, mój Giacomo —- nachylił się — że ona jest... — wskazał palcem na aktorkę, którą właśnie dwaj koledzy podnosili w górę. Włoch spojrzał pytająco. — No, jakby ci powiedzieć... — ciągnął — czy nie sądzisz, że ona jest zbyt chuda?j W Petersburgu prezentowała się lepiej. Spójrz, przecież widać jej kości. Tak — skrzywił się nie dając po sobie poznać, że rozsadza go w tej chwili dzika radość. — Jest stanowczo za chuda... — podniósł 28 się. — Podróż musiała na nią źle wpłynąć. Mój drogi — dalej zwracał się do Włocha, który stał już wyprostowany obok — zapominasz, co ta dziewczyna ma uosabiać. Cóż to za radość ze szczęśliwej ojczyzny, skoro ta ojczyzna jest wychudzona i dość nędzna... — Dwaj młodzi tancerze nieśli właśnie obok nich kobietę, która uśmiechała się widząc, że rozmawiają o niej. — Nie jest tak szczupła — usiłował wtrącić Włoch. — Proszę spojrzeć na jej nogi, na piersi... — Mój Giacomo! — przerwał tym razem ostro. — Nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że mam mylne wyobrażenie o proporcjach ludzkiego ciała... — Broń Boże! — krzyknął Włoch. — No, więc — uśmiechnął się nieco łaskawiej. — Pomyśl nad tym... — Następnego dnia, kiedy wszedł do salonu, zobaczył, że zaczynają szeptać. Mistrz podbiegł do niego w lekkich podskokach. Śmiał się prowadząc go na fotel. Kazał, aby muzycy — było ich pięciu i mieli rzeczywiście dobre instrumenty, wydobywające szlachetne brzmienie — grali dalej, a tancerze nie odrywali się od swojej roboty. — Postanowiłem — zaczął Włoch — dokonać zmian w obsadzie. Jako ojczyzna wystąpi nasza najmłodsza tancerka. Pomysł wyborny... — Nie tak bardzo — powiedział. — Źle mnie zrozumiałeś, Giacomo. Przecież ojczyzny nie będzie przedstawiała jakaś gąska, choćby najzgrabniejsza. Tu potrzebna jest powaga i dostojność. Twój pierwszy wybór był słuszny. Od tego nie odstąpimy. — Cóż więc robić? — Włoch mrugał zabawnie powiekami, szczerze zmartwiony. Aktorzy także patrzyli na niego uważnie. — Co robić? — roześmiał się klaszcząc w dłonie. — Karmić, Giacomo. Karmić. Mamy jeszcze sporo czasu do występu. Najpierw musi się skończyć adwent. Jeśli ta dziewczyna jest bardzo religijna i lubi pościć, postaramy się dla niej o dyspensę. Powiedz jej, że to obiecuję załatwić. Niechże tylko dba o to, aby kształty stały się pełniejsze... — Tancerze zobaczyli, że uśmiecha się, i zabrali się raźniej do ćwiczeń. Mężczyźni ubrani byli w obcisłe jedwabne spodnie i pończochy — niezbyt przyjemne było to, że kiedy podnosili do góry nogi, widać było zupełnie czarne pięty — mieli także wpuszczone w spodnie białe koszule z szerokimi, obramowanymi koronką rękawami. Muzyka stawała się coraz bardziej skoczna. Kobiety w trykotach i krótkich, szerokich sukienkach obracały się w kółko. Były to cztery dziewczyny. Wszystkie mniej więcej w tym samym wieku, wszystkie tego samego prawie wzrostu, z czarnymi, dużymi oczyma. Stanowczo — umiał to ocenić od pierwszej chwili — najzgrabniejsza była owa najmłodsza, którą mistrz Giacomo pragnął zobaczyć w postaci ojczyzny. Z niej jednak nie dałoby się nic zrobić. Warto ją poprosić któregoś wieczoru do siebie na kolację. Ale na to jest jeszcze czas. Pewnego dnia podczas obiadu stryj chrząkając wyraził zdumienie, że tyle czasu poświęca tym włoskim błaznom. Służba zaczyna na ten temat rozgadywać różne bezeceństwa. — To trzeba ich po pyskach — odpowiedział oschle. — Po pyskach, stryjaszku... — Kiedy źle mnie rozumiesz, panie Szczęsny — żachnął się w odpowiedzi stryj. — Ze służbą umiem sobie poradzić. O ludziach myślę. I tak biorą cię na języki... — Odłożył łyżkę, odsunął talerz. Stryj spuścił szybko głowę. — Drogi stryju — powiedział tym samym co uprzednio tonem — nie ciekawią mnie folwarczne romanse stryjaszka dobrodzieja. Nie pochwalam ich, ale także i nie ganię. Byłoby źle w naszej rodzinie — uśmiechnął się wreszcie na widok rumieńców, które wypełzły na policzki grubasa — gdybyśmy nasze krytyki posunęli aż do sprawy gustów. A czasu że nie marnuję, przekona się stryjaszek na własne oczy, kiedy adwent minie. To wyśmienita trupa, której goszczenie można sobie za zaszczyt 'poczytywać... — Wolę inne zaszczyty — odburknął stryj i pochylił się nad talerzem... Zima była sroga i zaczęła się już w listopadzie. Grudzień skuł mro- 30 żem wszystko, co dotykało pałacu. Śniegu nasypało tyle, że trzeba było pod oknarni na parterze zaspy odgarniać. Próby odbywały się pomyślnie. Każdego dnia zaglądał do salonu. Przynosił pudło kandyzowanych owoców. Przywoływał tę z dużymi piersiami tancerkę, częstował ją, brała słodycze pełnymi garściami, a zachęcał ją tak usilnie, że patrzyła na pudło z riie ukrywanym obrzydzeniem. Zaokrągliła się. Widać to było najpierw na karku i na ramionach. Pochwalił Włocha. — Teraz już lepiej. — Mamy z nią kłopoty — tłumaczył mistrz Giacomo. — Nie porusza się tak lekko... — Ostatecznie, mój drogi — odpowiedział — ona w tym występie ma właściwie tylko stać nieruchomo. A teraz już wygląda dostojniej. Mężczyźni chyba wytrzymają, jeśli ich partnerka przybierze na wadze. Do suchego jedzenia w każdym razie nie wracać, póki nie nadejdzie dzień występu. — Tak jest — odpowiedział Włoch. Znów dostrzegł w jego oczach znajomy, chytry uśmiech. Jakby się czegoś domyślał. Zapewne sądzi, że ta dziewczyna mu się podoba i że lubi tęgie kobiety, a przychodząc tutaj smakuje zbliżającą się przyjemność. Nie wyprowadzał go z błędu. Uważali, że owoce przynosi specjalnie, aby jej się przypodobać. A i ona sama czuła się nieco pewniej, ba, przyłapywał ją na spojrzeniach rzucanych na niego z widoczną wyniosłością. Stawała się coraz grubsza i jej ruchy coraz powolniejsze. Wreszcie pewnego dnia — na krótko przed zbliżającymi się świętami — wychodząc z salonu skinął ręką na najmłodszą z tancerek. W pierwszej chwili nie rozumiała tego przywołującego gestu. Stała oparta o ścianę, oddychała głęboko i patrzyła na niego ze zdumieniem. Wreszcie podbiegła. Zobaczył, jak mocno upięte piersi poruszają się w biegu, prawie oparła się o niego, spuściła powieki. Dotknął wówczas policzka i zapytał, czy nie miałaby ochoty zjeść z nim kolacji. Pewnie stęskniła się za ostrygami, a właśnie dostał transport, jeszcze leżą 31 w lodzie. Zjawiła się. Wieczór minął w przyjemnym nastroju. Dziewczyna okazała się wesoła i rezolutna. Do późna rozmawiali o balecie. Jednym z ludzi przyglądających się dziwacznym amorom pana Szczęsnego był ów szlachcic, na którego napatoczył się pan Szczęsny, niosąc nieudany portret (właśnie mu to płótno przysłali z Petersburga), i któremu obraz w przypływie chwilowego rozbawienia podarował. ,; ./ /^ Otworzył oczy. Przez dłuższy czas leżał z zanv kniętymi powiekami słuchając mówiącego więźnia. Uprzytomnił sobie, że choroba tego człowieka w tej celi miała swoje źródło. Świeca, którą strażnik wsunął w miskę z piaskiem, dopalała się. W celi unosił się już swąd kopcącego nawoskowanego sznura. Stukania w ściany ucichły istotnie. Parę razy w czasie opowiadań więźnia — leżał także na pryczy z głową opartą o zwiniętą poduszkę — uchylił się judasz w drzwiach. Czyjeś oko patrzyło na nich, aż zasuwka nie spadła i ciężkie człapiące kroki nie oddaliły się w korytarzu do następnych drzwi. Usiłował sobie przypomnieć wszystkie szczegóły tego dnia. A zdarzyło się niezmiernie dużo. Teraz czas skurczył się, ale jeszcze niedawno każda godzina trwała nieskończenie długo. Chory bredził o przodku, który dostał się na dwór Potockiego, mówił o tym, co tam się działo, jakby od tych wypadków nie minęło kilkadziesiąt lat, a uczestnicy tych wydarzeń dawno nie przestali istnieć. To był także symptom choroby. Wydawało się, że sam podsłuchiwał rozmowy pana Szczęsnego, że mógł obserwować tego człowieka w chwilach skrajnej samotności. Czasami przerywał. Wtedy słychać było nierówny, szybki oddech. Jakby miał gorączkę. — Słuchasz mnie? — Tak. — A teraz cos o moim ojcu. ŚciśL e prze- strzegając zasady — a i ty zanotuj ją sobie w sercu — że na własny temat należy milczeć, bo do ukończenia śledztwa — a później w wielu wypadkach również — to milczenie może się okazać zbawienne; powiem ci jednak o swoim ojcu, tyle że nie wymienię jego imienia. Kiedyś siedziałem w ogrodzie z tym starym, którego opowieści wsączyły pierwszą truciznę w moje myśli. Był upalny czerwiec — lato przyszło jakoś wcześniej, długi szereg dni bez chmur i deszczu — nad nami kwitły stare, rozłożyste akacje. Patrzyłem na twarz siedzącego obok mnie starca. Miał zamknięte oczy, czasami je otwierał, podnosił głowę do góry, patrzył przed siebie spojrzeniem ślepca, który na coś oczekuje. W tym czasie ojciec wracał do domu. Podszedł do nas. Zapytał, o czym rozmawiamy. Powiedziałem, że stary bredzi coś o pałacu i że każe się do niego prowadzić. Chętnie zostawiłbym go — do obiadu było jeszcze nieco czasu — i pobiegł w pole, ale on jest niespokojny. Mógłby próbować ruszyć się z miejsca, a wtedy niechybnie poturbowałby się, bo nic przed sobą przecież nie widzi. I wspomniałem ojcu, że mówił o szabli i o tym, jak chciał ciąć przez łeb pana Szczęsnego. Prosiłem, aby mi coś o nim powiedział. Co to był za człowiek. I dlaczego stary tyle o nim mówi, skoro od jego śmierci najpewniej upłynęło sporo czasu. — Miał taki zamiar — powiedział ojciec. — Kiedyś opowiadał wszystkie tego wypadku szczegóły. O jakimś przedstawieniu, które Potocki urządzał w swoim pałacu, sprowadziwszy trupę włoską. Bo wtedy właśnie chciał go ciąć przez łeb. A kiedy już kładł ręką na uchwycie szabli — stał blisko tego człowieka, w odległości kilku kroków, jednego dłuższego skoku, do którego się czaił — bo jak mówił, krew gęstą, ciemną strugą spłynęła mu na oczy i przestał nawet słyszeć głosy stojących w pobliżu — ktoś ciężką, niewidoczną ręką przytrzymał jego dłoń, nim dotknęła szabli. Nie mógł nawet 32 33 3 _ Dwie głowy ptaka drgnąć, rozprostować palców. Zobaczył, jak strop, ' pod którym stali, rozstępuje się, a na wełnistej chmurze, która nakryła wszystko, pokazują się ustawione w szeregach sylwetki. Wszyscy mieli twarze zwrócone ku górze, ręce wzniesione do pacierza i poruszali wargami. Ubrani w mnisie pokutnicze; stroje. Patrzył na nich i wydawało mu się, że wśród tych twarzy widzi twarze znajomych. Przeraził się, bo były to oblicza ludzi dawno zmarłych. Tkwili nieruchomo, jakby zatopieni w modlitwie, ale go nie widzieli. Głowy bowiem, jak już powiedziałem, mieli zwrócone ku górze. Tam zaś, gdzie patrzyli, unosił się jedynie duży złoty obłok, z którego biła rażąca oczy jasność. Zobaczył też po jakimś czasie, że niektórzy z tych ludzi mieli na sobie krwawiące rany. Krew wsiąkała w ich stroje. Pomyślał, że muszą to być rycerze, którzy mnisimi kapotami nakryli zbroje. Kobiet nie widział. Kiedy już to wszystko sobie obejrzał i czuł, że strach narasta w nim coraz większy, usłyszał gdzieś nad sobą wypowiadane słowa: Yolenti non jit iniuria... — Ojciec uśmiechnął się. Położył mi rękę na kolanie. Spytałem, co znaczą te słowa, bo nie uczyłem się jeszcze wtedy łaciny. Nim ojciec odpowiedział, stary drgnął: — Nie sposób skrzywdzić tego, kto swej krzywdy chce -r- powiedział szeptem. Potem znów1 zamknął oczy, — Tak — powtórzył ojciec — Yolenti non •jit iniuria... — A co było później? — napierałem na ojca, — Wszystko znikło — odpowiedział przyglądając mi się. — Chmura odpłynęła. Jasność ustąpiła przed szarością. Kiedy otworzył ponownie powieki, zobaczył,; że jakiś mężczyzna naciera mu piersi chustką. Dostrzegł, iż leży na skrzyni w sieni. Musieli go więc1 wytaszczyć z sali. Przez uchylone drzwi dobiegała muzyka. — Tęgo się spiłeś, panie bracie — powiedział ten, który się nad nim nachylał. — To wszystko prawda — skończył ojciec. Więzień zaczął się śmiać. Głowa, oparta wysoko 34 o poduszkę, odbijała się od niej. Śmiech zmienił się w rodzaj dławiącego kaszlu. Wstał wówczas ze swej pryczy. Świeca paliła się jeszcze migotliwym płomyczkiem. Namacał dzbanek z wodą, nalał do kubka i zbliżył się do leżącego. Przytrzymał jego głowę. Wlał między wargi kilka kropel. Kaszel po chwili minął. Zdawało mu się, że chory otworzył powieki i wpatruje się w niego. Stał jednak tyłem do światła i tamten mógł nie otwierać oczu. — To wszystko prawda — westchnął. — Vo-lenti non fit iniuria. — Niech pan się stara zasnąć. — A wtedy ty postarasz się, abym powiedział więcej. Tak jak to się zdarza śpiącym, kiedy ich umysł jest bardzo zmęczony. — Chciałbym zasnąć. — Udało mi się milczeć. Widzisz, jeżeli dostałeś się tu po to, aby coś ode mnie wydostać, nie osiągniesz celu. — Krzywdzi mnie pan. Nie odpowiedział. Tymczasem świeca zgasła i w celi zrobiło się ciemno" Więzień milczał. Oddech jego stawał się regularniejszy. Wtedy dopiero — minęło sporo czasu, kiedy tak stał w mroku — wrócił do pryczy, położył się. Ale sen ciągle nie przychodził. A przecież od kilku dni nie odchodziło go pragnienie snu, zasypiał w kawiarniach, gdzie na kogoś czekał przeglądając gazety i pijąc mocną herbatę, w pokojach bilardowych, gdzie panował zwykle większy półmrok i zawsze bywało gęsto od dymu tytoniowego, i gdzie też najczęściej wyznaczali sobie spotkania, zasypiał nawet u Krajsza, kiedy zaglądał do, introligatorni i w pokoju za pracownią czekał, aż zjawi się ktoś wezwany. Właśnie Krajsz... Dzień 19 grudnia 1864 — przypomina sobie Aleksander wsłuchując się w spokojny już oddech leżącego obok współwięźnia — wstał mroźny, wiatr sunął od Wisły wzbijając tu i ówdzie szybko opadające słupy śniegu.. Tak mógłby się zacząć opis tego dnia, od pierw- 35 f! i .H szych szarych godzin porannych. Z szopy, w której nocował, widać było, jak stróż otwiera rano bramę i wysypuje piaskiem dojście do budynku, w którym mieściło się biuro. Psy skowyczały już na łańcuchach. Musiało być sporo po ósmej — teraz przypomniał sobie, że wyciągał zegarek, ale najwyraźniej nie nakręcił go poprzedniego wieczoru i wskazówki zatrzymały się w miejscu— gdy wreszcie zaczęli się zjawiać urzędnicy. Zazwyczaj o tej porze wychodził z szopy i udawał się do miasta. Wtedy przemarzł szczególnie. Stróż podrzucił mu wprawdzie dwie ciężkie derki, mimo to czuł przez cały czas, jak wiatr wciska się szparami do wnętrza. Kiedy dotknął czoła, było rozpalone. Pomyślał z lękiem, że to gorączka. Urzędnicy1 wbiegali na plac — wszyscy z postawionymi kołnierzami, dobrze drogą przemarznięci — strzepywali śnieg z futer, miotłą czyścili buty przed wejściem do budynku. Potem będą pili herbatę. To pierwsze ich zajęcie. Gardło też zaczynało boleć — nieomylny symptom gorączki. Byle dowlec się do Krajsza... Przez głowę przebiegła myśl, że in-troligatornia również nie jest w tej chwili bezpiecznym schronieniem. Tam jednak był umówiony z Laskowskim. Gdyby okazało się, żs gorączka jest silna, przecież wspólnie z nim coś tam uradzą. Może chwilowy wyjazd pod Warszawę. Dopiero gdy minęło dobre pół godziny, postanowił wyjść. Plac przed szopą był już pusty. Dozorca także zniknął w swojej stróżówce. Wstał, otrząsnął futro z resztek słomy, poszukał czapki. Poczuł się jakby pewniej. Najważniejsze — myślał wychodząc na ulicę — żeby dotrzeć do łntroliga-torni. Po drodze napotkał dorożkę. Kazał woźnicy się zatrzymać, krzyknął, żeby jechał na Krakowskie Przedmieście. Usiadł, otulił nogi kożuchem. Buda była podniesiona i śnieg nie padał na twarz. Jechali długo. Koń wlókł się pod górę. I znów — przyglądał się ludziom zmierzającym w kierunku Krakowskiego Przedmieścia — taki sam dzień, żadnej na pewno pomyślniejszej wiadomości. Nieodparte wrażenie, że od jakiegoś czasu w wyglą-dzia ulicy coś uległo zmianie. Nie była korzystna ta zmiana w zachowaniu ludzi; przechodniów na ulicy; kupujących w sklepach; modlących się w kościołach. Byli jakby otępiali, stapiali się ze sobą w nierozpoznawalną masę. Przyzwyczaili się do klęsk. Zobojętnieli. Wszyscy, którzy pragnęliby narzucić swoją wolę temu tłumowi — myślał nieraz w ostatnich dniach — napotkaliby taką właśnie obojętność. Bezruch, bezmyślność... Cóż, można by mnożyć te określenia. Ból mija, pozostaje otępienie. Zwykła rzeczy kolejność. Ciekawe tylko, jakie) prawa rządzą tymi stanami upadków i wzlotów ducha. Gdyby to dało się określ|e1 Przez rok słuchano wieści rozmaitych, pod koniec pierwszego roku wiadomo było, że Powstanie chyli się ku nieodwołalnemu upadkowi. Ale wiara w ludziach była jeszcze wówczas potężna. Tak mu się przynajmniej wydawało niemal do ostatka. Myśleli poniektórzy znawcy psychologii, że ten tłum najdrobniejsza iskra wyprowadzi do -beznadziejnej walki, na ostatni bój. Gdzieś jednak przebie-gała owa granica, za którą czaiła się już powszechna obojętność na losy ruchu, na bieg historii,' na dzieje zaginionych bliskich. Czuło się jedynie nigdy nie przytłumioną wolę przetrwania. Buntować się przeciw tej woli? — myślał. Przeklinać, odwoływać się do honoru... Patrol kozacki przebiegł z lewej strony. Grudki mokrego śniegu opryskały dorożkę. Wysiadł na placu Saskim, zapłacił dorożkarzowi, kazał mu zatrzymać sobie resztę i skręcił w prawo. Doniczka z kwiatami stała w oknie introligatorni. Znak, że wszystko jest w porządku. Odetchnął na widok tego okna. Zapukał. Drzwi otworzył mu Krajsz. — Cóż tak* późno? — zapytał prowadząc go do środka. Lubił zapach warsztatu, w którym pracowano już od kilku godzin. Sterty równo przyciętych 37 arkuszy zadrukowanego papieru leżały na stołach. Wszędzie utrzymywał się ostry, ale przyjemny zapach kleju, farby drukarskiej, skór i papieru. Czeladnicy na jego widok podnieśli głowę. Uśmiechnął się do nich. Odpowiedzieli takim samym uśmiechem, ale nie przerywali roboty. Krajsz kazał mu iść za sobą. W kantorze podszedł do okna — mieszkanie i pracownia mieściły się na parterze — poprawił firankę. — Siadaj — rzekł. — Laskowski prosił, aby ci powiedzieć, żebyś tu na niego zaczekał. Nie mógł siedzieć dłużej. Spieszyło mu się. — Mówił coś? — Nie — Krajsz wzruszył ramionami. — Żaden z was nic mi nie mówi. Taka była umowa. — Umowa! — machnął ręką. — Nie było żadnej umowy. Nie widzisz, że mam gorączkę? Krajsz podszedł bliżej. — Przemarzłeś — przyglądał mu się. — Masz czerwone policzki. Wiatr jest bardzo silny. Przysuń sobie krzesło bliżej pieca. Ale najpierw zdejmij futro. Każę przynieść gorącej herbaty. Otworzył drzwi do pracowni i przywołał któregoś z czeladników. __ — Zaraz się zagrzejesz — uśmiechnął się. — Laskowski zachowywał się tak, jakby mu się gdzieś spieszyło. Musiał się z kimś umówić. — A co w mieście? — Ludzie myślą o świętach. — Nie przestawał mu się przyglądać. —Nowe aresztowania. — Pytam, co nowego dzieje się w mieście! — przerwał ze złością. — Zawsze się do czegoś przygotowują. Zawsze są aresztowania. — Dlaczego się unosisz? — Przepraszam — wstał, podszedł do lustra. — Chciałbym się umyć. Krajsz wskazał ręką miednicę z wodą. Później podał mu ręcznik. — Przed śniadaniem — uśmiechnął się do niego 38 — musisz iść do fryzjera. Wyglądasz, jakbyś uciekł z etapu. — W takim futrze? — Masz rację. Futro za porządne. Ktoś zapukał do drzwi. Czeladnik wniósł dwa kubki herbaty. — Słodzona — podał mu kubek Krajsz. — Uważaj, bo gorąca. Rzeczywiście. Sparzył sobie gardło. Ale od tego rozchodzącego się natychmiast po całym ciele gorąca siły zaczęły wracać. Tego, widać, brakowało. Wkrótce odezwie się głód. Trzeba będzie^ zaraz po wyjściu od Krajsza wstąpić gdzieś na śniadanie. Może na plac Teatralny? — Słuchaj, Krajsz — powiedział odstawiając kubek — gdybym się nie doczekał Laskowskiego, spełnisz moje polecenie. — Słucham. — Powiesz mu, że byłem wczoraj w Domu pod , Lipą. — Na Przejazd? / — Tak, na ulicy Przejazd, w Domu pod Lipą. / Zapamiętaj sobie nazwiska. Kiełczyńska jest aresztowana. Nie udało mi się ustalić, kiedy to aresztowanie nastąpiło. W każdym razie musiało się zdarzyć już po zamknięciu Ostrowskiej. Krajsz skinął potakująco głową. Słuchał uważnie. — Ponieważ nie mogłem ustalić niczego na miejscu — ciągnął dalej — prosto od niej udałem się na stację kolejową. Tam pracuje jej brat. Jest urzędnikiem Urzędu Konsumpcyjnego. Ma na imię Alfons. Podszyty tchórzem. Przez cały czas trząsł się ze strachu. Nie chciał ze mną w ogóle rozmawiać. Powiedział tylko, że, jego zdaniem, aresztowanym w niczym pomóc się nie da. Są w żelaznych rękach. Dodałem, że także w rękach Opatrzności. — To wszystko, mam mówić Laskowskiemu? — przerwał Krajsz. 39 — Tak, wszystko — powiedział. — Widać, że nigdy nie otarłeś się porządnie o stosunki panujące w organizacji. Nie wiesz, że riależy^pamiętać każdy szczegół takiej rozmowy. Nie staraj się odnajdywać w moich słowach sensu, który by ci wszystkie te szczegóły pozwolił zrozumieć lepiej. Twoja pamięć, ' mój drogi, powinna być mechaniczna. — Tego nie przewidywała nasza umowa. — Daj spokój z umową! — skrzywił się niecierpliwie. — Gdyby się coś stało któremuś z nas, to samo stałoby się tobie. Lepiej w tej sytuacji najmniej rozumieć. — Przypuszczam.,/ — To świetnie/ Powiedz dalej Laskowskiemu, że niezwłocznie powinien dostarczyć pieniądze dla Kiełczyńskiego/Po aresztowaniu siostry będą mu potrzebne. Prosił o nie. Obiecałem, że pieniądze dostanie. Wspomnij również Laskowskiemu, że brat Kiełczyńskiej powoływał się na nazwisko znajomego oficera. Z tym nazwiskiem nie będziesz miał kłopotu. Nazywa jsfi? Niepijpiwo. Jest to kapitan, który posiada jakieś rozległe znajomości. Jeśli' o mnie chodzi, nie ryzykowałbym spotkania z oficerem. Uważam, że jego pomoc po prostu nic nie da. Może się skończyć na kolejnych łapówkach, z których potem nic nie wynika. Obiecałem jednak bratu Kiełczyńskiej, że zbadamy sprawę i wyjaśnimy — roześmiał się patrząc, jak czoło Krajsza marszczy się teraz po każdym zasłyszanym zdaniu — rolę i możliwości tego kapitana. Uwierzył, że jesteśmy w stanie coś takiego zdziałać. Kieł-czyńskiemu należy wytłumaczyć, że za takimi rozmowami może się kryć podstęp. I że lepiej nie ryzykować w sytuacji, w której i jego losy są również zagrożone prowadzonym śledztwem. — Cóż jeszcze? — Nic. Powiesz jedynie Laskowskiemu — że może mnie oczekiwać o zwykłej porze u Klotena. Na kawie ze śmietanką. '•-._— ——— — 40 — Nie zapomnę. Ani o śmietance, ani o kawie. — Krajsz przysunął krzesło. Dotknął jego ręki. — Możesz być pewny, że powtórzę dokładnie wszystko, co powiedziałeś. — Wiem. — Chcę ci powiedzieć coś ważnego — mówił teraz opanowanym, spokojnym tonem. — Będziemy musieli ustalić inne miejsce spotkań. — Coś się zdarzyło? — Jeszcze nie — ciągnął Krajsz. — Wiem, że przyglądają mi się coraz uważniej. — Kto? — Stróż, któremu ufam i który oddał mi już wiele przysług w ostatnim czasie, mówi, że nagabywano go kilkakrotnie o introligatornię. O ludzi, którzy u mnie pracują. — Nic ważnego. Robią to wszędzie. — Myślę, że podejrzewają coś szczególnego. — Na przykład? — Kto wie, może zechcą się pewnego dnia przekonać, czy-tu.nie ma ukrytej drukarni? Nim jednak przystąpią do działania, wezmą nas na oko. Tak się przecież praktykuje. Być może, już taką opiekę mamy. — Oh, są dziś tak pewni siebie, że musiałbyś o tym wiedzieć. — A jednak uważam, że powinniśmy spotykać się w innym miejscu. Pragnąłbym, abyś1 mnie dobrze zrozumiał. To nie tylko wzgląd na własne bezpieczeństwo dyktuje mi tę prośbę. Jesteś przecież człowiekiem bardziej ode mnie doświadczonym. Możemy się spotykać choćby u Klotena. Na kawie ze śmietanką r" — I uważasz, że tam będziemy bezpieczni? — zapytał. — Jeśli istotnie warsztat jest obserwowany, a Indzie, którzy tu bywają, są szpiegowani? To śmieszne. — Cóż radzisz? — Abyś nie popadał w panikę. To najgorszy grzech ludzi konspirujących. Bądź, oczywiście, 41 ostrożny, ale nie polegaj na przeczuciach. W takich wypadkach każdy człowiek, na którego się natkniesz, wyda ci się podejrzany. A stąd już mały krok do błędu, którego rozmiarów nie sposób przewidzieć. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Krajsz pochylił głowę. Patrzył na splecione dłonie, które oparł na swoich kolanach. — Bądź więc ostrożny — podniósł się z krzesła. — I niczego się nie obawiaj. Gdyby coś z tych przeczuć miało się sprawdzić — przeprowadzą, rzecz jasna, rewizję. Uważaj, aby ci w jej trakcie czegoś nie podrzucili. Podobno stosują czasami takie chwyty, żeby mieć pretekst do dalszego obrabiania kogoś,( kto im się wydaje podejrzany. Podczas rewizji nic nie znajdą, bo nic nie przechowujesz. A czeladnicy? Także nic nie wiedzą. Że spotykasz się z ludźmi w kantorze? Cóż w1 tym nadzwyczajnego? Ostatecznie to jest warsztat i tutaj przyjmujesz interesantów. — Tych czeladnicy znają. — I przyjaciół. — Tak. Przyjaciele mogą ich zaciekawić. — Wyliczysz kilka obojętnych nazwisk. I to wszystko — klepnął siedzącego z opuszczoną głową Krajsza po plecach. — Abyś był zupełnie spokojny, obiecuję ci, że nie zjawię się u ciebie przez kilka dni. Potem zobaczymy, co przyjdzie czynić dalej. Zgadzasz się? Krajsz podniósł głowę i skinął na znak zgody. Uścisnął mu rękę. Potem nałożył futro. — Fatalny mróz — powiedział w progu. — Nie zapomnij powiedzieć Laskowskiernu, że może mnie spotkać o zwykłej porze u Klotena. W pracowni czeladnicy podnieśli na jego widok głowy. Znów uśmiechnął się do nich. -Słyszał za plecami ponaglający głos Krajsza, aby nie tracili czasu i żywo zabrali się do roboty. Zaraz po wyjściu z bramy wiatr cisnął mu w oczy garścią śniegu. Czuł się jednak znacznie lepiej. 42 Kto by pomyślał, że może wystarczyć kubek gorącej herbaty! Przebiegł na drugą stronę jezdni. Szedł teraz do kościoła Bernardynów. Zastanawiał się — mijając przechodniów skulonych i broniących się od wiatru podniesionymi wysoko kołnierzami — czy nie należało Krajszowi powiedzieć jeszcze czegoś? Uznał jednak, że introligator był zbyt przestraszony. W ciągu kilku dni rzeczywiście nie trzeba się u niego pokazywać. U Klotena ustalą z Laskowskim nowy punkt spotkań. Jeśli jeszcze uda się taki punkt znaleźć. Później, być może, kryzys minie i Krajsz będzie się zachowywał mniej histerycznie. To wszystko wynika z wiadomości o nowych aresztowaniach. Każdego dnia ludzie podają sobie nowe nazwiska. Usłyszy je na pewno w kościele Bernardynów, gdzie umówił sig__, z siostrą. Dotychczas wiadomo, że u rodziców przeprowadzono rewizję. Co zdarzyło się jeszcze?... Oto fasada kościoła. Wszedł do środka. Półmrok. Niemal w tej samej chwili rozdzwonił się dzwonek nad wejściem do zakrystii i wyszedł stamtąd poprzedzony ministrantami kapłan. Była dziesiąta. Dziesięć uderzeń metalicznych oszklonego zegara. Spojrzał w kierunku głównego ołtarza. Żadnych kwiatów. Żałoba. Dużo fioletowego koloru. Wszedł w ławki i usiadł w bocznej nawie, w miejscu, z którego mógł widzieć wchodzących do świątyni. Pomyślał, że jest bezpieczny i że nikt nie mógłby mu w tej chwili zagrozić. Siostra — inna sprawa, że powinna już na niego czekać, skoro taka była umowa, ą zawsze prosił o przestrzeganie punktualności — powinna przynieść pocieszającą wiadomość. Nie mogą nic zrobić dwojgu starym ludziom. Nawet gdy udowodnią im bliskie pokrewieństwo z osobą poszukiwanego przestępcy. Będą się starali wydostać od nich jakieś wiadomości na temat miejsca, w którym się syn ukrywa. Ale przecież tego miejsca nie znają. I oni także wiedzą, że taka nieświadomość mieści się w regułach konspiracji. Nie mógłby obciążać własnych 43 rodziców. Wystarczyło przeprowadzenie skrupulatnej rewizji, w czasie której nic by nie odkryto. Teraz, po wstępnych przesłuchaniach, powinni ich zwolnić. Oczywiście był to dla nich wstrząs. Zwłaszcza dla matki. Prosił niedawno, aby im doniesiono, że jak tylko zacznie mu się palić grunt pod nogami — przymknął powieki i przypomniał mu się obraz, który malował pewien znajomy malarz i którego tematem była ucieczka koni przez płonący step — wyjedzie z Warszawy i schroni się do lasu, gdzie jeszcze walczą nie rozbite oddziały. Ale nie ma już zapewne takich oddziałów. Pozostanie —! myślał przyglądając się głównemu wejściu: tędy siostra wchodziła zawszy do kościoła na umówione spotkanie — ucieczka za granicę. Właśnie: ucieczka. Przedsięwzięta jednak w ostatniej chwili. Kto tę chwilę odliczy na swoim zegarze? — zastanawiał się. Minął kwadrans. Za pół godziny powinien być, jak zwykle, na śniadaniu u Klote-na. Laskowski, który w, tym czasie wrócił już na pewno do introligatorni i nie zastał go tam, udał się do Klotena i tam na niego czeka. Być może, jest już na miejscu. Czemu nie zjawia się siostra? Dziś, kiedy z Laskowskim skończą rozmowę o zwykłych sprawach — ciekawe, co przyniesie ze sobą nowego, jakie hiobowe wieści? — wróci do przerwanego kiedyś wątku rozmowy, którą także prowadzili u Klotena. To było dawno. Na krótko "przed wsypą Dyktatora. Laskowski wrócił ze Smolnej. Był w mieszkaniu Kir korowej.; Zastanawiał się, co tę kobietę skłania do podejmowania takiego ryzyka, jak wynajmowanie mieszkania Dyktatorowi. Rozmawiał z nią — krótko co prawda, ale kilkakrotnie — i pozostawał pod wrażeniem jej urody. Ostatecznie to aktorka. O lokatora, jak to potwierdzał Dubiecki, dba wprost nadzwyczajnie. Dzielna kobieta. Przysłuchiwał się tym pochwałom milcząc i nie przerywając Laskowskie-mu^ — Chciałbym, Aleksandrze — mówił! tamten kónspirującym szeptem — poznać takie zagadki. 44 Widzisz, walka walką, ambicje ambicjami, ale życie składa się nie tylko z takich stanów, prawda? Kim są ci ludzie, ot, choćby Kirkorowa, o której wiadomo, że uciekła od męża, aby służyć sprawie, i on, który się u niej ukrywa jako lokator wymyślonych pokoi do wynajęcia? Gdyby znać te tajemnice, których przecież nikt nie wydobędzie, rozumiałoby się może więcej prawd, w które wplątują się nasze losy... — To zupełnie nieważne — odpowiedział po chwili czując, że ta odpowiedź zmartwi Laskowskiego. — Oni będą żyli w historii jako symbole. Bohaterstwa i poświęcenia... — On, rozumiem! — skrzywił się Laskowskł. — Al© oni żyją. Trawią ich jakieś ludzkie namiętności, zachowują się w codziennym życiu zwyczajnie. Musi więc istnieć między nimi nić silnego porozumienia. Ta kobieta nie służy sprawie. — Czemu więc? — przerwał. — Jemu nade wszystko — odparł szybko Laskowski — Dyktatorowi. Jemu służy. Sprawę on dla niej uosabia... — Masz skłonności do komplikowania rzeczy prostych — powiedział. — Niczego sobie nie dopowiadaj, polegaj na tym, co sam zobaczysz i usłyszysz. Możesz z góry założyć, że poznasz zaledwie fragment czyjegoś losu, ledwie zarysowane cechy jego umysłu i przypadkowo podsunięte ci do oceny fakty. Pytania, które sobie teraz stawiasz, postawi za ciebie historia. To jednak nie zdarzy się, nim twoje kości nie staną się zupełnie białe... — A wiesz, co myślę? — zapytał wtedy Laskowski pochylając się jeszcze bliżej w jego stronę. — Że twoja pewność siebie może być równie niebezpieczna, jak przesadny lęk o własną skórę. — Pewność siebie? — zdziwił się. Laskowski skinął potwierdzająco głową. — Ona właśnie — powiedział. — Bo> może na niektóre pytania powinniśmy odpowiadać sami? Na te właśnie, które dotyczą historii, jaka się jeszcze dziać nie zaczęła, ale którą będziemy tworzyć. Swoimi białymi kośćmi. Im częściej staram się ją przeniknąć, tym bardziej błądzę... — O, to właśnie źródło zła! 45 — uśmiechnął się wyciągając pugilares i odliczając drobne. — Trzeba w historię wchodzić z zamkniętymi oczyma. Myśl o dniu dzisiejszym. — Myślę o tym, co z niego wynika — odpowiedział podnosząc się ze swojego miejsca Laskowski — nie mógłbym, mój drogi, żyć inaczej. Dusiłbym się. Rozumiesz? Zginąłbym, jak człowiek bez powietrza... —' Ocknął się. Ksiądz, który odprawiał nabożeństwo, stał teraz odwrócony twarzą do gromady wiernych. Trzymał w ręku podniesiony złoty kielich. Odezwały się krótkie dzwonki. Wtedy uklęknął. Wokół było pusto. Nikt się nie zjawił. Musiało się zdarzyć coś bardzo złego. Ustalili z siostrą, że na te spotkania musi przychodzić. Gdyby była chora, powinna przysłać kogoś zaufanego z rodziny. Od tego nakazu — należało go przestrzegać bezwzględnie — nie wolno było odstępować, to miała być zasada, która umożliwiała utrzymywanie kontaktu. Nie było innych możliwości. A więc nasuwała się jedyna odpowiedź: siostra została aresztowana. Musiało to nastąpić niedawno i nikt ze współpracowników nie zdołał dotrzeć do niego z tą wiadomością. Zerknął na zegar. Minęło pół godziny od chwili, kiedy wszedł do kościoła. Podniósł się z ławki. Nie przeżegnał się i szybkimi krokami wyszedł na ulicę. Spory konny oddział przegalopował w stronę Zamku. Śnieg padał teraz drobnymi płatkami. Wiatr ucichł. Laskowskiego nie było u Klotena. Stolik, przy którym się spotykali, był wolny. Sprawdził, czy na obrusie, w lewym rogu, nie ma plamy z atramentu. To byłby znak, że zdarzyło się coś ważnego i nie należy w najbliższym czasie tutaj zaglądać. Obrus jednak był czysty. Kelner przyglądał mu się uważnie, kiedy mijał stoliki. Znał go już i gdy stał w progu rozglądając się po sali, uśmiechnął się nawet do niego. Nigdy tego nie robił. Wyglądało to na jakiś zachęcający gest. Może ma coś do powiedzenia? Kiedy jednak szedł do niego, tamten pochylił głowę, potem odwrócił się i zaczął krzyczeć coś do kuchni. Pułapka? — pomyślał. Nic na to nie wskazywało. Zwykli goście śniadaniowi. Sporo nie zajętych stolików. Dwóch przyjezdnych szlagonów wykrzykiwało coś do siebie. Trzymali w palcach kieliszki. Później trącili się. Chciał teraz położyć rękę na ramieniu kelnera i zapytać, czy nie widział nikogo z jego znajomych. Nie było ich w końcu tak wielu i kelner zapamiętał z pewnością ich twarze. Cofnął się jednak w ostatniej chwili. To musiałoby zwrócić na niego jeszcze większą uwagę. Wypadało się po prostu wycofać na ulicę. Przeszedł kilka kroków tyłem, aby widzieć, jak zachowuje się kelner — stał cały czas odwrócony do niego plecami i rozmawiał z kimś w głębi kuchni — tuż obok wejściowych drzwi potrącił czyjeś krzesło. Usłyszał głośno wypowiadane przekleństwo. Odwrócił głowę. Okazało się, że to jeden z podpitych szlagonów. Kieliszek, który trzymał w ręce, potoczył się na podłogę. Przeprosił go natychmiast, ale szlagon podniósł się już ze swojego krzesła. — Cóż to? — pytał mrużąc powieki. Widział jego przekrwione oczy wbite w jeden punkt. — Jakim prawem pcha się pan między obcych ludzi? To już takie porządki?...—W miarę jak wypowiadał te słowa, policzki jego coraz bardziej pąsowiały. Nie było sensu tłumaczyć, że trącił go niechcący. Tamci w kuchni już i tak zwrócili na nich uwagę. Patrzyli w tę stronę. Drugi szlagon mamrotał coś niewyraźnie. Ponieważ przeklinający stał tuż obok — kiedy mówił, czuć było wódkę, która go wypełniała — wystarczyło mocno oprzeć na jego ramionach ręce i musiałby usiąść na swoim miejscu. Tak też zrobił. Szlagon sapnął i opadł miękko." Nim zdołał otworzyć usta, pchnął drzwi do korytarza, minął szatnię i znów znalazł się na ulicy. Czekał przez chwilę, czy ktoś za nim nie wybiegnie. Nie powinien zwracać na siebie uwagi na ulicy. Nic takiego nie stało się jednak. Brama pozostawała pusta. Nie spiesząc się zawrócił i tą samą drogą postanowił dojść do Krajsza. Kto wie, 46 47 czy Laskowski nie zajrzał tam po jego wyjściu i czy nie zostawił wiadomości. Gdyby spodziewał się wsypy u Klotena — myślał zastanawiając się, czemu Laskowski wystawia go na takie niebezpieczeństwo — postaraliby się czekać przed domem, w którym mieści się lokal, aby go uprzedzić, nim wejdzie do środka. Tymczasem dostał się tam bez przeszkód. Wreszcie — ta myśl była jeszcze bardziej dręcząca — dlaczego u Bernardynów nie zjawiła-się. siostra? Było istotnie tylko jedno wytłumaczenie tej nieobecności: została aresztowana. A razem z nią rodzina. Trzeba to sobie było dawno powiedzieć — szedł teraz szybkim krokiem mijając nielicznych przechodniów — pętla zaciskała się od pewnego czasu wokół jego osoby. Krąg ludzi, którzy go znali i od których można było dostać jakieś, o nim wiadomości, zwiększał się. Inna rzecz, że starał się w tym czasie zachowywać szczególną ostrożność — czyż nie była to ostrożność posunięta do najdalszych granic, jeśli mieszkał, właściwie spał tylko, w pustej szopie najjo-wiślu, w majątku pana Zamoyskiego, w jego stoczniowych warsztatach, i to teraz, w zimie, kiedy nie opalana buda — zachodził niekiedy do stróżówki, aby się ogrzać, a dozorca warsztatów w szopie urządził mu niezłe leże — sprawiała wrażenie osobliwej odmiany piekła. Tak, ale Powiśle było najbezpieczniejsze. Z wielu powodów. Odludzie. Sporo dobrych kryjówek. Domki piaskarzy, gdzie w ostateczności można się zawsze ukryć. Choćby tylko przejściowo, aż obława rozsypująca się po zaśnieżonych ogrodach i myszkująca między pustymi rybackimi szopami, nie zwinie się i nie odejdzie do śródmieścia. To wszystko prawda. Pozostawała jednak — jeśli miał nadal pełnić obowiązki Naczelnika Miasta — konieczność nawiązywania kontaktów z ludźmi, którzy jeszcze zostali. Ich liczba kurczyła się. Sam wielu z nich zaopatrywał w pieniądze i fałszywe dokumenty — gdy już wiadomo było, że policja depcze im po piętach 48 — i wysyłał bezpiecznym transportem za granicę. Tych, których wysłać nie zdołał, wyłapywali jak ryby z sieci, kolejno, zdawałoby się, bez pośpiechu. Nowych na ich miejsce trudno było znaleźć. Coraz trudniej. — Po co? — pytali, kiedy już decydował się wyjawić tajemnicę. — Po co? Skoro ruch upadł ostatecznie/Nawet oddziały walczące w lasach praktycznie 'już nie istnieją.''Nim zagarnięto Traugutta, a za nim ową resztkę niedobitków — tłumaczyli nie ukrywając gniewu — można było widzieć sens w zbrojnym działaniu;' Kurtyna jeszcze wówczas nie opadła. Teraz to jest tylko szaleństwo — Chryste! — unosił się, ilekroć słyszał podobne słowa, a trzeba przyznać, że w każdym niemal przypadku ta argumentacja wyglądała podobnie — a ciągłość władzy? Nie, nie władzy, skoro istnieją zaledwie wątłe jej szczątki i skoro tej istniejącej władzy coraz mniej ludzi ma zamiar słuchać. A ciągłość idei? Czy ona nie istnieje? Czy na waszych oczach nie została potwierdzona najwyższymi świadectwami, bo śmiercią setek łudzi? — Milczeli. Mur, którego nie sposób było skruszyć. Odchodził od nich bez niczego... Znów przyspieszył kroku. Czuł jakby ponowny — silniejszy od tego, który go obezwładnił rano — przypływ gorączki. Byle dostać się do Krajsza. Ktoś biegł za nim. Słyszał kroki. Odwrócił się. Chłopak od Klotena. Przed chwilą przy wejściu do lokalu ta twarz mignęła mU w szatni. Odbierał czyjeś futro. Dawał teraz znak ręką, aby się zatrzymał. Czego chce ten idiota? — myślał. Ludzie idący chodnikiem patrzyli na nich. Czekał. Chłopak był już bardzo blisko. Widział jego rozchylone szeroko wargi, nie zapięty kożuch. Ktoś trącił go ramieniem. Nim odwrócił głowę, żeby zobaczyć, kto stoi za plecami, chłopak zatrzymał się nagle, omal nie padając na stertę śniegu, potem równie gwałtownie odwrócił się i zaczai biec z powrotem. To była ucieczka. Obok stał stójkowy. — Co się stało? — patrzył pytająco. Dwie głowy ptaka 49 Rozejrzał się. Byli blisko placu Bankowego. Czemu wybrał tę drogę idąc do Krajsza, skoro mógł przejść krótkim odcinkiem ulicy? Tu zabudowania były gęste. Sporo ludzi spieszących się do sklepów i urzędów. Zdołał zobaczyć w bliskiej odległości na chodniku kilku kozaków zmierzających najwyraźniej w stronę placu. To nie chwila do ucieczki — pomyślał. — Trzeba odejść kilka kroków, do najbliższej przecznicy. — Co się stało? — powtórzył stójkowy. Wzruszył ramionami. Należało coś szybko odpowiedzieć. Milczenie musiało się stójkowemu wydać podejrzane, bo też zaczai się rozglądać. Biegnący chłopak od Klotena najwidoczniej go zauważył. Z pewnością można było coś powiedzieć: że był w sklepie i zapomniał reszty, a ten chłopak miał mu ją oddać. Teraz sobie przypomina. Czemu jednak chłopak uciekł tak szybko na widok policjanta? Ciągle milczał. Czuł dreszcze na plecach. Pulsowały skronie. — Co się stało? — zapytał trzeci raz. — Jak się pan nazywa? —^Wilczkowski — odpowiedział. Ale i ta odpowiedź — że ją ledwie wyszeptał — mogła się wydawać podejrzana. Przeklęta gorączka. Przez nią jeszcze trudniej ukryć zmieszanie. Trząsł się. — Wilczkowski — powtórzył. — Nazywam się Wilcz-kowski. Idę do Komisji Skarbu... Kozacy zbliżyli się na odległość kilku kroków. Ponieważ stali na środku chodnika, stójkowy kazał mu odsunąć się, aby zrobić przejście. Nie zwrócili na tych dwóch najmniejszej uwagi. Byli przemarznięci i opowiadali sobie coś głośno, przekrzykując się wzajemnie. Wkrótce ich szare szynele zniknęły między przechodniami. Jakaś kobieta stała blisko w bramie. Widział dokładnie jej twarz, skamieniałą i kredową, wróżącą zbliżające się nieszczęście. Patrzyła na niego szeroko rozwartymi, głębokimi oczyma. Było w nich tyle grozy i widocznego współczucia, że zatrzymał swój wzrok na 50 jej twarzy dłużej, jakby mu ta twarz coś przypominała, tylko czas nie pozwolił uprzytomnić sobie, do kogo naprawdę należą te oczy poczerniałe w źrenicach od nagłej trwogi. Odwrócił się jednak od niej — nadal stała w miejscu i przez cały1 czas patrzyła na nich — widział znów twarz stójkowego z groźnym grymasem, poruszał wargami, ale — to gorączka — powtarzał w myśli — obezwładniający przypływ gorączki — nie dochodziły dof" niego słowa, które ten człowiek wypowiadali Toż/ tędy 8 marca 1863 roku — zapomniał o czekaja-f cym go pytaniu i odpowiedzi, której winien udziel lic — szedł właśnie do Pałacu Komisji Skarbu,; u wylotu ulicy Rymarskiej, aby dokonać zajęcia skarbu. Tu właśnie, tymi ulicami, jechał we wtorek dorożką, obliczając wartość łupu. Trzy miliony sześćset tysięcy rubli. — Ciekawe, że te cyfry wbiły się w pamięć tak mocno. — Czterysta siedemdziesiąt tysięcy pięćset rubli w biletach bankowych, trzy miliony osiemdziesiąt siedem tysięcy pięćset rubli w listach zastawnych, a czterdzieści dwa tysiące rubli w złocie. Hebda z Jankowskim wyjechali "jeszcze w czasie trwania całej operacji. W niedzielę. Potem woźni: Tyszkowski i Bieliński, zaopatrzeni w gotówkę, uciekali do Paryża. Został trzeci. Tę twarz przypomniał sobie dokładnie w urywku chwili, kiedy oglądał ją po raz ostatni, na Rymarskiej: Kołtunowski. Odprowadzał go do dorożki. Podał walizę, w której złożono złoto. Uścisnął jego rękę. Była mokra. — Nie bój się — powiedział — wszystko jest już poza nami. — Dorożka ruszyła. Widział jednak, jak Kołtunowski wyciera drżącą ręką pot z czoła. Spóźnił się na pociąg. Jeszcze tego dnia odebrał sobie życie... Zrobił teraz ten sam gest. Wytarł czoło. Rękawiczka upadła na ziemię. Nie podnosił jej. Głos stójkowego dotarł do świadomości przedzierając się przez jakąś ściszającą wszystko ścianę. — Niech pan pokaże papiery, panie Wilczkowski. — To była pogróżka. 51 Sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni futra. Była pusta. Jeszcze niedawno nosił w niej pistolet. Wystarczyło namacać rękojeść — ^często przyła-pywał się na tym ruchu na widok zbliżającej się zgrai i czuł się wtedy pewniej — wyszarpnąć broń i wypalić między wąskie wlepione w niego oczy stojącego naprzeciw człowieka. Brama obok — blisko, tam właśnie gdzie stała przyglądająca im się kobieta, jak posąg nieszczęścia wywołany z pamięci w jakimś znieruchomiałym przebłysku — bramą w podwórze. Tutaj przylegały one do siebie: podwórza, ogrody, sienie i przeskoki. Niestety, Las-kowski odradził mu noszenie broni. Tłumaczył, że jeśli wpadnie z bronią w ręku, nie uda się wywinąć w żadnym wypadku. Bez broni można jeszcze, licząc na łut szczęścia, zgrywać się rolą jakiegoś .Wtyczkowskiego. Mizerna rada. — Nie mam przy sobie — odpowiedział. — Prawda TT- uśmiechnął się, ale niewyraźnie — może zostawiłem w domu. A może są w surducie? — Pójdziemy do cyrkułu — powiedział stanowczo stójkowy. — Tam się wszystko sprawdzi, panie Wilczkowski. 1 Skinął potakująco głową. Kiedy już odchodzili, spojrzał jeszcze w stronę bramy. Ale kobiety już tam nie było. Musiała wycofać się nagle. Stała tak blisko, że zapewne słyszała całą ich rozmowę. — Do którego cyrkułu? — zapytał. Wracała równowaga. Stawał się coraz bardziej opanowany. Mówił wyraźnie, głośno. Tak, aby prowdzący słyszał każde słowo. Gdyby nie gorączka — myślał — zachowałbym się rozsądniej. — Na Chłodną. Uszli zaledwie parę kroków i ten, który go zatrzymał, przekazał go następnemu. Sam wrócił na posterunek. Ilu ich kręciło się przy tym placu! Do siódmego cyrkułu musieli pokonać jeszcze, spory odcinek drogi. Trzeba mieć dobrze otwarte oczy. Znów zatrzymali się i tym razem — myśl o ucieczce przybliżała się, ale sekundy biegły szybko, szyb- 52 ciej niż myśli — natknęli się na dwóch rewirowych. Szansę gasły. Rozmawiali krótko ze stójkowym. Przyjrzeli się prowadzonemu i kazali iść ze 7, sobą. Na, tych sprawił widocznie lepsze wrażenie. Nie dostrzegł wrogości w ich spojrzeniach. Rozmawiali ze sobą. Niższy mówił, że żona wyjechała z miasta i on musi stołować się u sąsiadów. Mijają bramy. Pierwsza. Sklep tytoniowy z zamarzniętą szybą wystawową. Wyższy przerywa i śmieje się rozdziawiając usta. Druga brama. Widać trzy rozmawiające w niej kobiety. Jeszcze nie. Niższy też zanosi się śmiechem. Jego wysoki towarzysz — jedna ręka w grubej rękawicy tkwi za .-,, pasem — klepie go wolną dłonią po plecach. Trzecia brama. Tutaj. Nagły uskok. Kroki odbijają się •-od ściarif Gwizd za plecami. Przekleństwa. Duże "v podwórko. Na szczęście nikogo nie ma. Gorzej, że '••'-. na tyłach mieści się dość wysoki murek. Nie sposób go przeskoczyć. Śmietnik, po którym można by się wspiąć, mieści się w przeciwnym rogu. Co za zwyczaj umieszczania tego świństwa pod oknami. Otwarte drzwi do ustępu. Ściągnąć futro przeszkadzające w ucieczce. Przerzucić. Za późno. Kroki w ciężkich butach. Wyszarpują go. Narzucają na , ramiona futro. .", — To tak! — sapie niski. — Mamy cię, bratku. " -Szczerzy zęby. Ten grymas nie oznacza śmiechu. ~j Są wściekli. •.-> — Teraz uważaj, paniczyku. , Na ulicy znów pada śnieg. Szerokie, opadające powoli płatki wirują przed oczyma. — Koniec. Rewirowy marszczy czoło. Nie dosłyszał. Rzeczywiście koniec. Obręcz zamknęła się. Mięśnie, napięte w czasie ucieczki, odmawiają posłuszeństwa. Kolana miękkie. Muszą iść powoli. To jednak nie ma znaczenia. Domy, kamienie, słupy latarni. Dużo nie zmiecionego śniegu. W cyrkule zaduch potu i dymu tytoniowego. Charakterystyczny zapach pomieszczenia, w któ- 53 rym paliły się przez całą noc lampy. Sporo ludzi. — Nazywam się Aleksander Waszkowski. Jestem Naczelnikiem Miasta Warszawy. Jakieś poruszenie. Bieganina. Twarze oficerów. Wygolone, uśmiechające się. Potem uważne, pilnie przypatrujące mu się oczy ludzi w cywilnych ubraniach. Na całym świecie szpicle mają podobne twarze. Ktoś mówił mu — bardzo dawno, jeszcze przed wybuchem Powstania, kiedy on sam potępiał usiłowania prowadzące do zbrojnego wybuchu ~=nźe szpicli można stosunkowo łatwo rozpoznać. To jest dowód na istnienie ludzkiego sumienia. To chyba musiał być Bobrowski. Pierwszy Naczelnik Miasta Warszawy. Na pewno on. Pamięta, jak mrużył swoje oczy krótkowidza. — Czy dlatego, że, jak powiadasz, można ich stosunkowo łatwo rozpoznać? — Oh, nie! — odparł Bobrowski śmiejąc się do stojących obok — dlatego że mają wszyscy . podobne twarze... — Jakieś papiery. Proszą o podpis. Ktoś wsuwa w palte ostro przycięte gęsie pióro. — Proszę podpisać się swoim pełnym imieniem i nazwiskiem. Teraz można zapytać o rodziców. To jeszcze nie pora. Najpierw rewizja. Zdziwienie, że jest tych przedmiotów tak mało. Może również spodziewali się broni. Pistoletu. Jakiejś trucizny. Sztyletu. v I długie zapisywanie składanych do depozytu rzeczy. Nudne, usypiające pytania. — Chciałbym się umyć. — Chętnie — młoda, złośliwie uśmiechnięta twarz zapisującego oficera. — W pomieszczeniu, które nam służy do tego celu, mamy zakratowane okienko. Odprowadzają go jednak i przez uchylone drzwi patrzą, jak omywa twarz. Woda jest przejmująco zimna, dodaje sił. Słyszy, jak mówią do siebie, że przyjechała dorożka jz pułkownikiem Ponomariowem. Oto gabinet, w którym pułkownik Ponornariow pali cygaro 54 czekając na więźnia. Na ścianie wielki portret_ca=_... ra. W piecu — gruby, zbudowany z zielonych kafli ^^palą się drewniane szczapy. Słychać ich trzask. — Myśmy myśleli, panie Waszkowski — pułkownik podnosi się z fotela na jego widok, odkłada cygaro, wskazuje ręką wolne krzesło — że pan wygląda starzej. Cóż za tragiczne przypadki rzucają nam takich ludzi jak pan. Chciałoby się powiedzieć, że nie pasujecie do swoich godności. Przecież jeszcze niedawno, proszę mi wybaczyć to porównanie, matka odstawiała pana od piersi. Kiedy pan zaczynał raczkować, a i wielu pańskich przyjaciół, których miałem już okazją poznać, również, ja zaczynałem jako młody kadet swoją służbę. Minęło trochę czasu. Pan doszedł do tak wysokiej pozycji: naczelnika tego ogromnego i niesfornego miasta, a ja... dochrapałem się zaledwie naramienników pułkownika. Nie jestem, jak pan widzi, młodym człowiekiem. Kiedy to sobie uprzy-tomnię, ogarnia mnie zawsze pewien smutek. Widzisz pan, odejdą na emeryturę bez pięknych generalskich spodni z czerwonymi lampasami. Kiedy doniesiono mi, że znalazł pan się w siódmym cyrkule, pośpieszyłem natychmiast na spotkanie. Mówiłem sobie: ot, ciekawe, jak wygląda nasz dostojny gość? Sporo ostatnio o panu słyszałem. Od pańskich rodziców — proszę -śtą o nich nie niepokoić, są" w wyśmienity m "|zdrowiu — od niejakich Beł-dowskioh, od pewnych dam. — Co z siostrą? — przerwał. — A tego nie wiem — Ponornariow rozłożył ręce w przepraszającym geście. — Ale dowiem się i nie omieszkam panu donieść. Nie pyta pan, jakie to damy mam na myśli? — Słucham. — Wybornie. Śmieszą mnie ludzie, którzy rozpaczliwie silą się na obojętność wówczas, gdy wprost rozpiera ich ciekawość. Robią to, rzecz prosta, z przyczyn konspiracyjnych. Taka jest reguła gry. Ale natura jest silniejsza, prawda? A więc 55 słyszałem o panu miłe słowa od pani Ostrowskiej... A tak, ona jest aresztowana także! I siostrzyczka Domicela Opawska, której niezmierna słodycz bardziej pasowałaby w klasztorze aniżeli w izbie przesłuchań. Ponomariow zapalił cygaro. Spojrzał na zegarek. — Będziemy mieli, panie Waszkowski, okazję spotkać się w najbliższym czasie. Chyba nie jest to dla pana1 niespodzianką. Teraz jest pan zmęczony tyloma przejściami. Przyda się bezpieczny odpoczynek. Proszę mi wierzyć, dziś, kiedy kończymy swoje zajęcia, a płomień, który ten nieszczęśliwy kraj ogarniał przez szereg miesięcy i ściągnął tyle zła na wielu najzacniejszych ludzi — choć to byli niekiedy i nasi przeciwnicy — już ostatecznie dogasa, opiekujemy się więźniami rozsądniej. Bardziej po ludzku, po prostu ten stan rzeczy określając. Wszyscy już jesteśmy zmęczeni. I wszystkich dzieli poczucie nieszczęścia, jakie nas złączyło. Pisywał pan, nieprawdaż, do gazet? — Nie pisywałem do gazet, panie pułkowniku. — Zostawmy ten drobiazg. Ktoś tam wspominał, że pisywał pan do Sabowskiego w „Wytrwałości", ale to szczegół mało istotny. Do nas, jak pan wie, należy prowadzenie śledztwa. Nie my bezpośrednio wydajemy wyroki. To zresztą nie umniejsza naszej roli. Rozumiem ludzi, którzy otaczają nas swoją nienawiścią. Nie chciałbym jednak o nich mówić w tej chwili. Zwłaszcza że ta rozmowa nie jest przesłuchaniem. A ma być próbą wzajemnego poznania. Oto pułkownik Tuchołko. Powszechnie rnówi się w mieście, że to oprawca pozbawiony uczuć ludzkich. Pozna go pan, mam nadzieję, i przekona się, jak krzywdzące bywają takie opinie. Bo w istocie jest to człowiek głęboko uczciwy. Solidnie wykonujący swój trudny obowiązek i nie pozbawiony wielu moralnych skrupułów. Powiedział mi niedawno, że w ostatnich miesiącach przyłapał się na dziwnym uczuciu. Jakby posiadał dwa serca. Miękkie dla tych, którzy ocenia- 58 ją we właściwych wymiarach swoją winę, i twarde dla tych, którzy nie chcą się ugiąć, choć ich winy są oczywiste. Taki oto jest pułkownik Tu-chołko. I tacy są inni. Zdradzę panu, panie Wasz- ' kowski, własne myśli, jakie mnie czasami ogarnia-ją w związku z misją, którą mi przyszło wypeł-niać. Otóż nas wszystkich, którzy przyczyniamy się. do sądzenia buntowników, takich jak pan, wy-' pełnia coraz trudniejsze do zniesienia pragnienie, aby nasza sprawiedliwość była skończenie dosko-nała. Proszę mnie dobrze zrozumieć — zdusił cy«r garo i pochylił się nad biurkiem — to bardzo waż-ne wyznanie. Może mieć dla pana pewne znaczę-nie. Mówiąc i myśląc o owej doskonałej formule sprawiedliwości, którą chciałoby się przyswoić tak, aby mogła głęboko zapuścić korzenie, myślę, że powinniśmy — sądzić ducha. Tak jest! Niech pan się nie uśmiecha... Powinniśmy skazywać duszę człowieka. A możemy jedynie dysponować jego ciałem. Pan uważa, że to, co powiedziałem, brzmi sarkastycznie. Wprost przeciwnie. Gdybyśmy, drogi panie Waszkowski, osiągnęli kiedyś taki stopień doskonałości w sądzeniu naszych błądzących bliźnich, sprawiedliwość, którą wymierzamy, byłaby zupełna. Nie kwestionowano by czystości naszych intencji. Bicie, torturowanie, męki, których doznaje czło'wiek uwięziony — nie twierdzę, że tak dzieje się u nas w każdym wypadku! — nie miałyby żadnego znaczenia. Czy możemy być szczęśliwi — niech pan uważa — posyłając na śmierć ludzi, o których wiemy, że ich duch buntuje się przeciwko nam do końca? Czyż to nie jest powód do bardzo głębokiego żalu, jaki mamy do siebie, patrząc na owe martwe, poruszane przez wiatr ciała ludzi, którzy wspięli się na szubieniczny stołek? Ktoś zapukał. Ponomariow wstał. Złożył papiery. — A teraz odprowadzą pana. W więzieniu niech pan przemyśli własne dzieje. I niech pan będzie rozsądny. ' 57 Uśmiechnął się. Pociągnął za sznurek, odezwał się dzwonek, drzwi się otwarły. Stali w nich eskortujący żandarmi. Potem dorożką — ciekawe, czemu nie sprowadzili z Pawiaka czarnej więziennej budy, myślał patrząc, jak konwój przygotowuje się do drogi: po obu stronach pojazdu dwóch konnych żandarmów, jeden na koźle oraz eskortujący oficer, który usiadł po prawej stronie — tymi samymi ulicami, którymi rewirowi prowadzili go na Chłodna — usłyszał ich nazwiska, kiedy meldowali się z aresztantem dyżurnemu: Magdaliń-ski i Wiszniewski — przez ośnieżony plac Bankowy, z grupkami ludzi przemykających się między domami, z jakimś pieszym oddziałem, który brnął w przeciwnym kierunku w podmuchach wiatru sypiącego śniegiem — posuwali się do celu. U* wylotu Rymarskiej odwrócił się, obejrzał fronton mijanego budynku i uśmiechnął się. Oficer zerkał badawczo. — Tak panu bardzo wesoło? — spytał. — Nie — odparł. — Przypomniałem sobie coś rozweselającego. — Wydaje mi się, mój panie — ciągnął oficer — że może pan liczyć tylko na pamięć, jeśli pan będzie chciał się rozweselić. Czy mówił pan prawdę? — Owszem. — Niech się pan dobrze zastanowi, czy to najlepsze wyjście. Ponomariow pojechał prosto do Rozwadowskiego. — Jakie to może mieć znaczenie? — spojrzał na oficera. Nie odpowiedział. Siedział z zamkniętymi oczyma i z nieprzeniknioną twarzą. Uprzytomnił sobie, jakie znaczenie może mieć ta wiadomość. Ponomariow meldował Rozwadowskiemu, że aresztowany został Naczelnik Miasta. Należy rychło wyznaczyć referenta do jego sprawy. Rzecz w natychmiastowym uporządkowaniu zeznań wszystkich aresztowanych wcześniej, tych, którzy wy- 58 mieniają jego nazwisko i okoliczności, w jakich doszło do kontaktów. Pośpiech jest o tyle wskazany, że to najpewniej ostatnie poważniejsze śledztwo. Na tym, praktycznie, kończy się historia buntu. Im-— szybciej się tę sprawę zamknie, tym lepiej, choć na opieszałość nikt przecież nie może narzekać. Podobno Rozwadowski powiedział kiedyś Tuchoł-ce — potem tę wiadomość przerzucono z Cytadeli, bo tam w owym czasie odbywały się przesłuchiwania — że uśmierzenie buntu jest egzaminem. W Petersburgu mówi się coraz powszechniej, iż egzamin ten wypadł pomyślnie. Tu było pole doświadczalne, na którym przeprowadzono próby, jakie mogą mieć ogromne znaczenie w przypadku, gdyby do podobnego buntu miało dojść w Cesarstwie. Zastanawiali się wtedy — z Laskowskim i Kurzyną — ^jakich mogliby się doszukiwać podobieństw między .rozwojem tego ruchu w Króle- .._ stwie\a tym, co się może zdarzyć w przyszłości 'W Samej Rosji. Nie cele narodowe brali pod uwagę, to pewne. Kurzyną znalazł tylko jedno wyjaśnienie. Doświadczenia, o których Rozwadowski wspominał Tuchołce, mogą się przydać w bardzo odległej przyszłości. W tej chwili są dostatecznie silni, aby każdy niewygodny ruch w Cesarstwie bez większego wysiłku- zgnieść. W samym zarodku. Widzą jednak powstawanie pewnych sił odśrodkowych, tak, je określał Kurzyną, a myśleć musiał o rewolucjonistach rosyjskich — to każe im bacznie patrzeć na bunt w Królestwie. I w gruncie rzeczy, nie ciekawi ich istota dążeń. To są sprawy dla pismaków, takich jak Kątków. — Rozumując tak oto — skończył Kurzyną — Rozwadowski i ci, których w Petersburgu cieszy przebieg tego doświadczenia, popełniają błąd. Zakładają niezmienność pewnych procesów historycznych. Wierzą w istnienie takich samych konstelacji. Tu tkwi błąd. Ważna jest za każdym razem istota dążenia, a tego właśnie nie potrafią należycie docenić. W perspektywie te konstelacje 59 muszą przecież ulec przesunięciu. Układ sił w Europie — i w samym państwie, którego struktura również ulegać musi w miarę rozwoju rozmaitym ewolucjom — zmieni się. Pozostaną doświadczenia militarne i sukcesy policyjne. Ale, moi drodzy, ruch nasz nigdy nie mógł przedstawiać znaczenia wojskowego. Zresztą i na to nie przyjdzie się powoływać, bo metody uśmierzające będą musiały ulec także zmianom. Jeszcze raz powiadam: liczy się treść dążeń, pobudki walki. Nie sposób prowadzenia jej... — Kurzyna miał rację. Ale Roz-wadowski, Tuchołko czy Ponomariow — to praktycy. — Czy zna pan generała Rozwadowskiego? — spytał oficera. Tamten milczał. Jakby w ogóle nie rozmawiał przed chwilą. Twarz wtulił w podniesiony kołnierz i zdawał się drzemać. Ciekawe — zastanawiał się — czemu udzielił swoich rad? I jak je należy rozumieć? Że nie powinien był tak osobliwie przedstawiać się w cyrkule? Zostawić trochę czasu, aż przeprowadzą identyfikację? Po co? I tak ją przeprowadzą. Zbyt wielu dobrze znających go ludzi siedzi na Pawiaku. Przyjęta taktyka wydała się słuszniejsza: sprawiać od pierwszej chwili wrażenie, że będzie się mówiło prawdę, i tylko prawdę. Inna rzecz, że choćby miał taki zamiar przemyślany uprzednio lub wymuszony biciem, głód śledczych nie zostanie zaspokojony i oczy na portrecie — który zapewne wisi za stołem, jak w każdym państwowym urzędzie — będą patrzyły nie mniej pożądliwie niż oczy człowieka żywego. Potem oni popędzą do telegrafu i wyślą depeszę do Petersburga. I będą czekać na odpowiedź. Człowiek na portrecie nigdy nie zamyka powiek. — Wysiadamy, mój panie. Ocknął się. Powóz stał na dziedzińcu. Pierwszy raz zobaczył grupę więźniów wyprowadzonych na spacer. Stał w sporej od nich odległości. Twarzy nie sposób było rozpoznać. Szli szeregiem, równo 60 odmierzając kroki, jeden za drugim. W tych samych więziennych kurtkach. Z głowami opuszczonymi na piersi. Pośrodku koła, które w ten sposób tworzyli, stał podoficer. Obok — kilku strażników z karabinami. Ale najpewniejsze były mury. Wśród tych ludzi — nie mógł nawet policzyć, ilu ich było, chwilami śnieg spadający z dachu przy silniejszych podmuchach wiatru przysłaniał ich widok, wyłaniali się dopiero po chwili, ale słychać było komendę i ich kroki — muszą być przecież tacy, którzy go znali. Oni również nie mogli go widzieć. W kancelarii oficer, który go eskortował, powiedział do spisującego personalia urzędnika — znowu nieskończona ilość tych samych pytań i odpowiedzi, których musiał udzielić przed dwoma godzinami w cyrkule — żeby wezwali lekarza. - — Ten człowiek ma gorączkę. Urzędnik skinął głową, ale nie przerwał swojego zajęcia. Kiedy wreszcie odłożył pióro — cóż za beznamiętny, jakby nie pochodzący od żywego człowieka głos! — spojrzał na więźnia. — Cóż jeszcze? — zastanowił się. — Ach, lekarz... — przerwał, rozejrzał się, oficera już nie było. Wyszedł widocznie, kiedy urzędnik notował usłyszane odpowiedzi. — Zostawić więźnia. Strażnik, który stał przez cały czas za plecami, wyszedł na korytarz. Wtedy zobaczył, że pod ścianą — między piecem a zakratowanymi oknami — siedzi stary, skurczony mężczyzna. Urzędnik przywołał go. Podszedł do stołu. — Przyjrzyj mu się! — powiedział. Stary pochylił twarz. Niebieskie, wyblakłe źrenice. Zapadnięte policzki, pokryte zarostem. Patrzyli na siebie. W pierwszej chwili nie mógł sobie przypomnieć, kim jest ten stary, choć był pewien, że musi go znać. — Tak — wyznał starzec. — Pan Aleksander. On sam. 61 To był dozorca domu, w którym mieszkali rodzice. Strapił się, widać, swoim wyznaniem. Rozłożył ręce. — Cóż ja winien? — spytał szeptem. — Kazali poznać. Nic więcej nie mówię. : — Matka? — zdołał zapytać. — Tutaj. Urzędnik uderzył ręką w blat. — Ani słowa! — Potem spojrzał na dorożce. — Możesz wyjść. Wszedł lekarz. W mundurze kapitana. Tęgi, postawny mężczyzna. Kurtka rozpięta. Koszula niezbyt czysta. Urzędnik wskazał więźnia. Potem . ziewnął, zabrał swoje papiery do teczki. — Kiedy pan już skończy, Stanisławie Anto-nowiczu — mruknął — proszę przywołać strażni-, ka. Jest za drzwiami. Zaprowadzi go do celi. Resztę dokończymy jutro — zatrzymał się w progu. — Cóż za zamieć! Wałęsać się o takiej porze po placu Bankowym! Parsknął śmiechem i cicho zamknął za sobą drzwi. — Tam wpadłem, doktorze — powiedział. —• Najgłupiej jak tylko można było wpaść. Na placu Bankowym. —— To mnie nie obchodzi — lekarz usiadł naprzeciw, wyciągnął rękę i dotknął czoła. — Pora psia — powiedzfał. — Jesteś przeziębiony. — Boli mnie głowa. — Wiem. — Na stole stała karafka z wodą, dwie szklanki, sięgnął po jedną z nich, później wyjął z wewnętrznej kieszeni munduru płaską butelkę, napełnił szklankę tak, że było w niej parę łyków. — Wypij to. Odstawił pustą butelkę. — Wypocisz się, gorączka minie. — Tu są moi rodzice — zaczął. — Miałbym do pana, doktorze, prośbę. Czy oni są zdrowi? Ojciec jest poważnie chory na serge^Niepokoję się o niego. —-•—---- 62 — Widać, że nie znasz regulaminu — wsunął korek i schował butelkę. — Na takie pytanie nie uzyskasz odpowiedzi. Zapytaj tych, którzy cię będą przesłuchiwać. I nie sądź, że jestem złym człowiekiem — uśmiechnął się niewyraźnie, kiedy mówił, czuć było lekki, unoszący się w powietrzu zapach alkoholu. — Tupnie ma złych ludzi. _Musisjs_ to zapamiętać. Są tylko inni ludzie. Jestem tu już od kilku lat. Widziałem tylu, że przestały mnie interesować ich nazwiska. Rozumiesz? Nie wiem, czy twój ojciec jest chory i czy wśród tych, których dotykałem swoimi palcami w ostatnich dniach, był ten człowiek — podniósł ręce i przyglądał się palcom. — Nie znam go. Nie pytałem-również o twoje nazwisko. I •wcale nie chcę, abyś mi je wyjawiał. Interesuje mnie tylko twoje zdrowie. Będę ci się starał pomóc o tyle, o ile pozwoli mi moja — cóż tu ukrywać •— nie najdoskonalsza wiedza. Otóż — pamiętaj — nie znam także nazwiska twojego ojca. Muszę tak postępować, aby nie zagubić się w tym wszystkim, co mnie otacza. Robię tylko to, co mi każe moja zawodowa powinność. Nie jestem naczelnikiem więzienia, dowódcą straży, sędzią, prokuratorem ani obrońcą. -; — Rozumiem, doktorze. ' ^ N^" Lekarz przywołał strażnika. C —^ Nazwiska poznaję tylko wówczas — dodał, kiedy stali już w progu i strażnik 'kładł rękę na klamce — gdy wypisuję karty zgonu. Nikt w ostatnich dniach nie umarł — może to cię uspo-, koi. Szli najpierw długim korytarzem na parterze. Potem dostali się na pierwsze piętro. Dziwny zapach unosił się w powietrzu. Zapach gnicia, wilgoci i dymu wśród nie wietrzonych murów. W pewnej chwili musiał się oprzeć o ścianę. Zatrzymali się, ale strażnik nie pozwolił na dłuższy odpoczynek. Pchnął energicznie w plecy. Cela, do której go prowadzono, mieściła się na pierwszym , ^ 63 piętrze. Po drodze nie natknęli się na nikogo. Wszędzie panowała cisza, jakby ten budynek nie był zamieszkały. Usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Drzwi uchyliły się, strażnik go znów popchnął. Zamknął drzwi. Był wewnątrz. Nie mógł w pierwszej chwili rozpoznać stojących tu sprzętów. Usłyszał tylko czyjś oddech. Wiedział, że w celi znajduje się jakiś człowiek. Czuł, że tamten patrzy na niego w tej chwili. Ale twarz jego była niewidoczna. Dopiero po jakimś czasie przyjrzał się jej z bliska. Rano. Otworzył powieki. Przez nie zakrytą szparę w oknie do celi dostało się już światło. Było prawie zupełnie widno. Pierwsze, co odczuł, nim jeszcze otworzył oczy, to ciepło. Po nocach spędzonych w szopie na Powiślu (pytał kiedyś Lasków-skiego, czy znajdzie się taki amator, który opisze to pomieszczenie ze wszystkimi szczegółami, a Las-kowski odpowiedział, że znajdzie się z pewnością i że będzie to historyk badający gospodarcze sukcesy Zamoyskiego — ma się rozumieć, dodał mrużąc powieki, dobrze opłacony — by napisać dzieło o budowie stoczniowych warsztatów i młyna) teraz nie czuł zimna, a i gorączka — powoli uprzytomnił sobie, gdzie jest — którą stwierdził więzienny lekarz, prostym sposobem została usunięta. — Powinieneś ćwiczyć. Obok pryczy stał więzień. Był już ubrany. Tylko kurtka leżała na pryczy. — Rusz się! — zrzucił koc. — Musisz ćwiczyć mięśnie. Nigdy nie widziałeś rnałp, które trzyma się w klatce? A, widzisz! Trzeba mieć na wszystko otwarte oczy. Ukląkł, wyprostował przed siebie ręce. Potem podniósł się. Dłonie położył na biodrach. Znów pochylił się. — Mają jeszcze mniej przestrzeni niż my — uśmiechał się. — A prawie stale są w ruchu. To 64 l ułatwia krążenie. Krew ma należyty obieg. Mięśnie nie wiotczeją. I człowiek — doprawdy nie wybałuszaj tak oczu — może mieć przez dłuższy czas względnie dobre samopoczucie. Opuścił ramiona i oddychał szeroko. — Masz w ogóle szczęście, którego zdajesz się'") jeszcze nie doceniać — zaczął po chwili. — Po/ pierwsze: trafiłeś na mnie. Po drugie: obaj zaj-y mujemy najmniej zawilgoconą celę w całym ko4 rytarzu. A możesz mi wierzyć, że to powód do wielkiego zadowolenia. Znam inne. Umył się. Później zjedli śniadanie, które przyniósł strażnik. — Mówiłem o czymś w nocy? — spytał w pewnej chwili więzień. Odstawił kubek z kawą. Ręce położył na stole. Palce prawej wybijały niespokojny rytm. — Jak to było? — Nie wieni— odpowiedział obojętnym tonem, aby nie zwrócić jego uwagi. — Wczoraj wpadłem. Przesłuchiwali mnie. Byłem okrutnie zmęczony. Runąłem na pryczą i zasnąłem prawie natychmiast. — Tak mi się zdawało. Więzień uśmiechnął się do niego, a w oczach, które mrużył w tym uśmiechu, odbiło się światło. Twarz, okolona gęstym, starannie przyciętym zarostem, wyrażała łagodność. Cechowały ją regularne rysy. Wysokie czoło — włosy, które na nie opadały, były zupełnie siwe, co kontrastowało z wiekiem, bo nie była to twarz człowieka starego — prosty nos, niezbyt wyrośnięte kości policzkowe, wąskie wargi, bujna, opadająca na szyję broda. Łatwo taką twarz zapamiętać. Ale trudno ją odtworzyć. Zwykle fotografie kłamią pokazując ten rodzaj męskiej urody. To, co wydaje się najłatwiejsze — regularność rysów (jakie to marzenie portrecistów!) — bywa jednak trudne, gdy przychodzi do utrwalenia wyrazu takiej twarzy. Jedno pewne: nigdy nie widział tego człowieka. — Dawno tu jesteś? — spytał. ^ — O, mój panie — uśmiechnął się więzień — 65 5 — Dwie głowy ptaka nie wiem. Od stworzenia świata, jeśli cię to interesuje. Mam na ten temat własne zdanie. Liczyć czas — na dodatek w zamknięciu — od stworzenia świata to przedsięwzięcie ponad ludzkie siły. — Rozumiem. — Obawiam się, że nie — skórką chleba wycierał dno talerza, oddając się temu zajęciu w największym skupieniu. — Istnienie rzeczywistości materialnej może być uważane za pomyłkę, jeśli nie odczujemy jej obecności poprzez stany naszego ducha. Świat materialny umiera, z chwilą kiedy odłącza się od niego duch. Stara, nadużywana na ambonach prawda. Z której jeszcze nic nie wynika, nawet sama zasada zbawienia. Jedność śmierci i materialnej zagłady to pewność absolutna. Materialna śmierć jest jedna. Podobnie jak można sobie wyobrazić tylko jedno zmartwychwstanie. Ale śmierć duchowa! Ile razy jej ulegamy. Mogę ci powiedzieć: byłem wiele razy trupem. Chodziłem, spałem, odpowiadałem na zadawane mi pytania i sam pytałem. Reagowałem na ból, zimno czy upał. Ale byłem martwy. Otrzymałem jednak dar powtórnych narodzin. Budził się do życia -duch, podnosiłem się, i tylko pamięć kazała myśleć o ostatniej śmierci,. Pamięć — jedyna rana, która się nie daje zabliźnić/Może to w odpowiednim czasie zrozumiesz. Moi sędziowie nie pragnęli, niestety, przyjąć tej prawdy do wiadomości. A sam hrabia Berg uważa, że stanowię ciekawy przyczynek do badań nad naturą ludzką. Odstawił talerz. Mruknął, że nigdy nie należy oddawać pełnego talerza, bo strażnicy tego nie lubią. Żarcie podłe, to prawda. Można się jednak do niego przyzwyczaić. On sam na początku, kiedy go aresztowano i miał jeszcze przy sobie nieco grosza, kazał przynosić obiady z restauracji. Ile to kosztuje! Potem doszedł do przekonania, że więzienne żarcie powinno wystarczyć. Wstał. Uśmiechnął się i dodał, że to więzienie nie jest jeszcze tak 66 straszne, jeśli można w nim jadać restauracyjne dania. Za dobre sprawowanie lekarz pozwala czasami sprowadzić butelkę czerwonego wina. Oczywiście, tylko dla chorych. Ale chorobę można wmówić. Taka butelka — ciągnął stojąc przy oknie — kosztuje diablą cenę. Wino nie jest, rzecz prosta, najwyśmienitsze. Za to smakuje wybornie. Szkoda, że ostatnią wypróżnili, wspólnie zresztą z lekarzem, dość dawno. — O czym myślisz? — spytał wreszcie widząc, że jego opowieść nie sprawia na słuchającym większego wrażenia. — Co będzie myślał o mojej sprawie hrabia Berg? — Jeśli się o niej w ogóle dowie! — przerwał więzień. — Nie musisz od razu zakładać, że będzie tak źle. Tu siedzi tylu ludzi! Nie sposób prześwietlić wszystkich. Wewnątrz więzienia wyrastają mury dzielące nas, aresztantćw, od więziennej władzy — a za tymi murami wyrastają drzewa naszych przestępstw. — Roześmiał się. — Możesz być pewny, że będzie wiedział. Podniósł się ze swojego miejsca. Sięgnął po nie dojedzony talerz i jego zawartość wylał do kubła. Nie przestawał się śmiać. — Co o tym sądzisz? — zapytał wreszcie. — Udało mi się to porównanie do drzew, prawda? Chciał powiedzieć, że nie jest złe. Pomyślał nawet — więzień ciągle trząsł się pochylony ze śmiechu — że warto by się dowiedzieć, skąd się biorą u niego skłonności do szukania poetyckich porównań. Oby tylko te drzewa zdołały zapuścić głębokie korzenie. — I możesz powiedzieć — zgiętym kciukiem wycierał łzy gromadzące się w kącikach oczu — że nie masz szczęścia? Gdzież miałbyś lepsze towarzystwo? Drzwi otworzyły się. Nie słyszeli kroków i przekręcania klucza w zamku. Śmiech więźnia te odgłosy zagłuszył. W progu stał cywil, który po- przedniego dnia wpisywał personalia do więziennej księgi. Za nim uzbrojeni żandarmi. Więzień teraz dopiero przestał się śmiać. Opuścił brodę na piersi. — Waszkowski! Rozglądał się przez moment po celi. Potem kazał iść za sobą. — To dobrze — powiedział w korytarzu — że minęła gorączka. Pułkownik Tuchołko bardzo się przejmuje waszym zdrowiem. Nie muszę chyba mówić, kim jest Tuchołko. A właściwie, kim dla was będzie. — Zbyteczna troskliwość. — O tym przekonasz się z jego pomocą. W sali, w której odbywały się przesłuchania, zastał kilku wojskowych. Z prawej strony drzwi. W tej chwili zamknięte. Słyszał, że za tymi drzwiami biją. Tuchołko siedział już za stołem, w wygodnym wielkim fotelu. Tak jak sobie to zawsze wyobrażał, portret cara — ogromny, w szerokich złotych ramach, bez odrobiny kurzu — wisiał na centralnym miejscu/Kiedy Tuchołko zadzierał brodę, wydawało się, że opiera; ją o kolano w białym trykocie, bo portret wyobrażał całą postać monarchy. Pułkownik przyglądał się wprowadzonemu aresztantowi. Ciekawe, że już w progu wiedział, który z nich będzie prowadził śledztwo. W ostatnich latach wiele mówiono o Tuchołce. Do tej pory jednak nie udało mu się nigdy zobaczyć go na własne oczy. Tymczasem człowiek, który na niego teraz patrzył — nie wyróżniał się niczym szczególnym. A przecież on — sam to podobno zaznaczał •— własnymi niemal rękoma zdusił bunt. Podczas Powstania zachowywał się z wielką ostrożnością. Ktoś, komu udało się wymknąć z Cytadeli, opowiadał, jak pewnego razu Tuchołko pytał urzędujących z nim audytorów, ilu też władza podziemna wyznaczyła sztyletników, którzy mieliby go zgładzić. Miał teraz twarz tego człowieka przed sobą. Naznaczoną jakimś, jak mu się zda- 68 wało, tępym grymasem. Pozostali zajmowali już swoje miejsca za stołem. — Czuje pan tremę? — spytał Tuchołko wskazując taboret naprzeciwko stołu. Strażnicy, którzy go wprowadzili, stali pod drzwiami. — Cenimy ludzi odważnych. Dobrze, że przy aresztowaniu wymienił pan swoje prawdziwe nazwisko. Nie lubimy zabawy w zgadywanki. Dzisiaj, kiedy wszystko jest już w naszych rękach — prawie wszystko! — poprawił się szybko — a pan o tym wie doskonale, takie zabawy do niczego mądrego nie prowadzą. — Jestem tego samego zdania. — Tak odpowiada mądry polityk. — Tuchołko pochylił się do siedzącego po prawej stronie oficera. Ten dla odmiany miał tak znużony wyraz twarzy, że kiedy się na niego po raz pierwszy spojrzało, można było wybuchnąć śmiechem. — Iwanie Pawłowiczu, zgadza się pan ze mną, że mądrości politycznej nikt już dziś nie może mierzyć wiekiem. Ten oto młody człowiek zdaje się być potwierdzeniem mojej tezy. Oficer skinął potakująco głową. — Przed pana wejściem — Tuchołko znów wrócił do poprzedniego tonu — dyskutowaliśmy z Iwanem Pawłowiczem o pewnym zagadnieniu, które może pana zaciekawić, a dotyczy dalszych losów ludzi w pańskim wieku zamieszkałych w tym kraju, doprowadzonym waszym nierozważnym działaniem na skraj przepaści. Jaka też ta młodzież będzie? Czego się na waszych błędach nauczy? Chce pan wiedzieć, do jakich doszliśmy wniosków? — Słucham. — Iwan Pawłowicz jest w tym względzie pesymistą, uważa, że raz wznieconego ognia nie da się tak łatwo — inna rzecz, czy to istotnie takie łatwe! — ugasić. Ostatecznie, im mniej ma się doświadczenia, tym bardziej grzęźnie sią w nierozważnych działaniach. Muszę przyznać, że źródeł 69 owego pesymizmu — roześmiał się — upatruję w usposobieniu Iwana Pawłowicza. Dał się poznać od tej strony. — Pułkowniku! — przerwał rozeźlony oficer. — Przystąpmy do rzeczy. — A cóż innego robię? — zdziwił się Tuchołko. — Ostatecznie mamy poznać postawionego przed nami aresztanta. Pozwólmy mu również poznać nasze myśli. To ułatwi porozumienie i oddali cierpienia. Skończmy jednak — skoro taka już jest pańska wola — z pesymizmem. Nie podzielam go. Powstanie wygasło. Źródła buntu przestają istnieć. To, co jeszcze daje znać o swoim istnieniu, to rozbite szczątki. Bez sieci organizacyjnej, bez pieniędzy, bez nadziei. To ważne — zgodzi się pan, prawda? — kto wie, czy nie najważniejsze! Nie podzielam pesymizmu Iwana Pawłowicza, bo wierzę w praktyczne umiejętności rozumu ludzkiego. Stawka, o którą walczono, okazała się nieosiągalna. Przewaga, wobec której bledną wszelkie porównania, musiała z góry przesądzać o rezultacie. To nie umniejsza skali dramatu, w jakim uczestniczyliśmy. Przyszłość rysuje się już jednak w innych wymiarach. Posłuszeństwo nie musi być jarzmem. W posłuszeństwie także dochodzić można do dobrobytu, dźwigać oświatę... — Bez wolności? — Otóż to! — Tuchołko machnął ręką. — Nie ma jednej wolności. Wolność, tak jak my ją pojmujemy, to dążenie do lepszego, a co za tym idzie, mądrzejszego życia. Oficer siedzący z prawej strony ziewnął zasłaniając rękawiczką usta. — Widzi pan — zmartwił się Tuchołko — ledwo zaczęliśmy rozmowę, a Iwan Pawłowicz każe nam ją już kończyć. — Wydaje mi się — mruknął oficer — że należy przejść do rzeczy. — Ma pan zły dzień — uśmiechnął się. — Nie będziemy więc pana zanudzać naszymi tematami. 70 Wrócimy do nich zresztą przy najbliższej okazji. Aby jednak dzień ten nie był stracony, poprosimy pana Waszkowskiego, niech po powrocie do celi napisze swój szczegółowy życiorys. To ułatwi badania. Proszę się przy tym nie spieszyć. Pamięć w takich przypadkach zawodzi. Mamy przecież nieco czasu. Poczekamy, aż Iwanowi Pawłowiczo-wi poprawi się humor. Wstał i wyciągnął przed siebie rękę. Przez ułamek sekundy wahał się, czy tę dłoń ująć. Na co się zdadzą gesty? — pomyślał. Niech lepiej sądzi, że jego przemówienie zrobiło dobre wrażenie/Nie j warto zdradzać prawdziwych rnyśliy Podniósł się i! również. Ręka, którą trzymał, była silna. Czuł jej mocny uścisk. A jednak nie mógł opanować później chęci wytarcia palców. Tuchołko nie dostrzegł tego. Rozmawiał z oficerami, którzy także podnosili się ze swoich miejsc.. Raz jeszcze odwrócił się. — I niech pan nie zapomni o jednej sprawie! — patrzył zmrużonymi oczyma przed siebie. -— Proszę dokładnie zanotować wszystko, co pan może powiedzieć o napadzie na Bank Królestwa. Strażnicy wyprowadzili go z sali. Jeden z nich poszedł w głąb korytarza. Drugi opiekun wskazał otwartą celę. — Zaczekamy tutaj, bracie, na lekarza — powiedział. Ale nie zjawił się. Zajrzał natomiast do celi — przeznaczono ją najwidoczniej dla aresztantów oczekujących, na wezwanie Komisji — ktoś inny. Młody mążczyma w mundurze. Był w sali w czasie wstępnego przesłuchania, nie siedział jednak za stołem. Zapytał strażników, na co czekają. Wyprężony żołdak zameldował, że więźnia pragnie widzieć lekarz. Szuka go się w tej chwili. — Widać, że pan jest zmęczony — podszedł bliżej, wyciągnął z kieszeni dużą srebrną papierośnicę. — Proszę wziąć. To dobre papierosy. Milczał patrząc na niego. Oficerek miał śmiesz- na, dziecinną prawie twarz, o łagodnych, niemal kobiecych rysach. Starannie ogolony. Dbający o swój zewnętrzny wygląd. — Muszę się przedstawić — zaczął. — Nie jestem członkiem Komisji, która pana przesłuchuje, i pańska sprawa jest mi zupełnie obojętna. Znalazłem się podczas pańskiego przesłuchania przypadkiem. I nie żałuję. Podziwiałem pana. Był pan znakomicie opanowany. Cała ta scena, choć trwała krótko i nie jestem właściwie w nią wprowadzony — no, przecież Tuchołko musiał panu dawać coś do zrozumienia między wierszami — zrobiła na mnie wrażenie. Nim pana przyprowadzono, któryś z oficerów opowiadał o szczegółach pańskiego aresztowania. Twierdził, że zawiodły pana nerwy, bo podobno wpadł pan przypadkiem, przy okazji wyjaśniania ulicznej burdy. Tak przynajmniej twierdził. Tuchołko — chwalił się swoją rozmową z generałem Rozwadowskim — napomknął, że pańskie aresztowanie było jedynie kwestią czasu. I że tak miał go pan niewiele. Wiedział podobno, że ukrywa się pan gdzieś na Powiślu. Jak można się domyślać, tę tajemnicę wyznał widocznie któryś z pańskich współpracowników, który wpadł wcześniej. Zgodził się jednak, że musi pan być wyczerpany nerwowo, skoro natychmiast po doprowadzeniu do cyrkułu wymienił pan swoje prawdziwe nazwisko. To nie zdarza się zbyt często w waszych sferach. Spodziewałem się więc zobaczyć kogoś zupełnie załamanego. Może też dlatego ta scena zrobiła na mnie tak silne wrażenie, że uczestniczyłem w czymś podobnym po raz pierwszy. — Jest pan przecież, o ile się nie mylę, oficerem policji. — Owszem — skinął głową i wówczas na czoło osunęły się gęste, skręcone czarne włosy. — Mam przydział do służby w Petersburgu. Jest to jednak stanowisko nie przypominające policyjnych łapiduchów. Skoro już panu powiedziałem 72 to i owo o sobie, powinienem powiedzieć również, co mnie do tego więzienia sprowadza. Wiem, że pan nie postawi takiego pytania. Stawiam je sam, aby rozwiać pańskie wątpliwości co do mojej rzeczywistej misji. Powiedziałem „misji", bo tak to należy nazwać. Przełożeni w Petersburgu, którzy doszli do wniosku, że powstanie w Warszawie dogorywa i że jego dni są już w zasadzie policzone — powierzyli mi obowiązek przeprowadzenia pewnych badań. Może pan być spokojny. Moje zajęcia nie mają i mieć nie będą najmniejszego związku ze szczegółami pańskiego śledztwa/Mam się zająć czymś innym. Opracowaniem wnikliwego memoriału, który ukazywałby udział oficerów rosyjskich w polskim buncie^ Zostawiono mi zupełną swobodę działania. Mogę się także poruszać wszędzie tam, gdzie są osiągalne materiały potrzebne do opracowania wymienionej pracy. Sądzę, że mógłby pan zapytać w tym miejscu, czy byłem również w Londynie. U Hercena, w redakcji jego „Dzwonu". Nie musiałem. Dysponuję każdym numerem pisma, jakie ten obłąkany człowiek wydaje. Wątpi pan, czy jest obłąkany? O, nie jest to obłęd rzucający się w oczy. Któż śmiałby powiedzieć, że zacny Her cen jest wariatem! Jego pisma posiadają wszak znamiona zupełnie logicznych konstrukcji myślowych. Pozornie, proszę pana. Zawsze tak bywa w przypadkach utajonego obłędu. Łańcuch skojarzeń wydaje się ciągły, ale zawsze któreś ogniwo jest w nim pęknięte. Tę rysę należy tylko w porę dostrzec. Obłęd Hercena to jego koncepcja państwa. Może mi pan wierzyć, wiele czasu poświęciłem na strawienie pism tego apostoła. I uważam, że był to, niestety, czas stracony. Her-cen i grono jego przyjaciół to marzyciele. Jeśli jednak można mówić o różnych odmianach ma-rzycielstwa i o różnych głosicielach utopijnych idei — to Hercen wyznaje te, które przynoszą niezliczone szkody; społeczne. Być może, będę musiał w końcu wyjechać jednak do Londynu. Wątpię, 73 czy zechce ze mną rozmawiać. A że nie lubię uchodzić za kogoś innego, niż jestem, musiałbym się lojalnie przedstawić i zdradzić, jaki sprowadza mnie do niego zamiar. Oni wszyscy — emigranci — maja o władzach zupełnie opaczne wyobrażenie. Każdy, kto przyjeżdża z kraju, a nie jest bliżej znany w ich rewolucyjnym kółku, uważany bywa za prymitywnego szpiega, który kryje się po bramach, myli angielską policję — jakbyśmy z nią zupełnie nie współpracowali! — nakłada maski, przykleja sobie brody i nosi ciemne okulary. Wszystko po to, aby wydrzeć ich tajemnice. Mogę znów pana zapewnić, że każda ważna tajemnica, którą noszą w sercu, jest także naszą tajemnicą. Wydaje im się, że jesteśmy nieskończenie naiwni. A do tego, aby zdobyć ich tajemnice, potrzeba jedynie pieniędzy. Tak to niestety jest. Musieliby mieć bardzo dużo pieniędzy, żeby zbudować szczelny system ochronny. Ale ich nie mają. Ledwo starcza na pobrzękiwanie tym „dzwonkiem". Pan, oczywiście, zna niektóre przynajmniej pisma, dzieła jego pióra. — Myli się pan. — Nonsens! — roześmiał się. — Cała powstańcza prasa zachwycała się jego apelami do rosyjskich oficerów, w których namawiał do czynnego udziału w polskim buncie. Czemu jednak nie zjawił się po prostu u was? Że to było niemożliwe? Przecież znajdowali się Francuzi, Niemcy, ba, nawet Włosi. Obrońcy cudzej wolności i wybawcy. Piękne byłoby to świadectwo wierności wyznawanej idei. Jak pan sądzi, mógłby spotkać tych, którzy ulegli jego namowom? — Po co pan to wszystko mówi? — Aby rozwiać pańską nieufność. Chcę, aby pan nie miał wątpliwości, że nie podzielam pańskich przekonań i uważam je za wrogie. To wszystko nie wyklucza jeszcze szansy porozumienia. Nie pyta pan, o jakim mianowicie porozumieniu myślę w tej chwili? Odpowiedź nasuwa się zupeł- nie prosta. Wystarczy zerknąć na mój mundur. Uważa pan, że zastawiono na pana pułapkę. Możemy więc przyjąć zasadę, że pańska sprawa pozostanie poza zasięgiem naszych rozmów. Mam istotnie pewną prośbę. Byłbym szczęśliwy, gdyby pan jej spełnienia nie odmówił. Wydaje mi się — dopiero od kilku dni jestem w Warszawie — że wasze powstanie już upadło. Można je ^uważać w pewnym stopniu za wydarzenie, które przesunęło się w historię. Tylko w pewnym stopniu, bo upłynie sporo czasu, nim ludzie przyjdą do siebie po wstrząsie. Mnie przynajmniej ten bunt ciekawi z takiej właśnie historycznej perspektywy. Stąd odmienność widzenia i poglądów między mną a niezawodnym pułkownikiem Tuchołką. Jestem w stanie wyobrazić sobie niektóre motywy, jakie kierowały postępowaniem nieodpowiedzialnych oficerów, przystępujących do waszego spisku. Jest to sprawa duchowego pokrewieństwa. Jeszcze raz mówię: jestem w stanie sobie wyobrazić. To nie znaczy rozgrzeszyć! Wiem też trochę o tym, jakie siły kierowały waszym ruchem i jakie sobie stawiano zadania. Ale nie mogę zrozumieć wszystkich pobudek. Obcy mi jest ten styl myślenia. System argumentacji. Staram się to wszystko pojąć. Nie kryję, że to zadanie trudne. Tu nie wystarczą dokumenty policyjne. Mnie ciekawią przyczyny. To jeszcze jedna różnica między mną a pułkownikiem Tuchołką. On myśli jedynie o faktach. Trawi go nie zaspokojony głód faktów, jeśli to tak można określić. Tropi. Wydaje mu się, że zna was tak dobrze jak nikt inny i że niepotrzebne mu są żadne badania przyczyn, które wychodzą poza fakty. To krótkowzroczność. Dlatego właśnie, aby mieć pełny obraz zdarzeń, potrzebni są tacy jak ja. Podniósł się, spojrzał na zegarek. — Upłynęło dużo czasu — obciągnął marynarkę. — Pan jest zmęczony, ja mam umówione spotkanie w mieście. Powinien pan odpocząć. Gdybym mógł w czymś pomóc... • 74 75 — Chciałbym dowiedzieć się czegoś o rodzicach. — Są aresztowani? — skinął w zamyśleniu głową. — Rozumiem. Postaram się zdobyć informacje o ich losie. Niech pan będzie dobrej myśli. W progu rozmawiał ze strażnikiem. Ale mówił cicho, a z twarzy słuchającego nie sposób było się domyślić, co stanowiło temat ich rozmowy. Okazało się następnie, że lekarz prosto z więziennego szpitala pojechał do miasta na obiad. Być może, zjawi się wieczorem. Należało -wracać do celi. Tym samym korytarzem, mijając po obu stronach drzwi z dużymi, okutymi zamkami. Kroki odbijały się głuchym echem. Ilu ludzi słucha tych odgłosów? Odwrócił głowę. Korytarz był pusty. Ani śladu po rozmówcy. Ulotnił się tak samo niespodziewanie, jak się zjawił. Wydawało mu się jednak, że słyszy z pewnego oddalenia jego głos. Jako urzędnik policyjny ten człowiek miał pewną cechę wspólną wszystkim, których zatrudnia Trzecia Sekcja: głą-__. boko wpojoną pewność siebie. Mówił bez zająk-ńienia. Nie należy mieć żadnych wątpliwości, że wszystko, co powiedział, było dobrze przemyślane i obliczone na określony efekt, ale miało i pewne rysy prawdopodobieństwa. W Petersburgu mogli się istotnie zastanawiać nad sprawami rosyjskich oficerów, którzy przystąpili do Powstania, zlecając opracowanie jakiegoś memoriału swojemu funkcjonariuszowi. To wszystko jednak nie uzasadniało szczerości, którą tak bardzo starał się ten oficerek podkreślać. Kiedy drzwi do celi zamknęły się, zobaczył, że więzień leży na swojej pryczy. Oczy zdołały się już przyzwyczaić do panującego tutaj półmroku. — Dokąd cię zabierali? — spytał więzień. — Na przesłuchanie — odpowiedział. Oparł się o stół. Stała tam miska z wystygłym jedzeniem. — Zaglądał do ciebie lekarz — więzień podniósł się na łokciu. — Dziwił się, że tak szybko' podniosłeś się z łóżka. Myślał, że poleżysz kilka dni. Zapytałem go, gdzie jestem. Ucięliśmy sobie dłuższą 76 pogwarkę. Dawniej — głowa opadła mu na poduszkę — kiedy śledztwo toczące się w mojej sprawie było w toku, często przewożono mnie z Pawiaka na Cytadelę i z Cytadeli na Pawiak. Wówczas urzędowali także w Cytadeli. Było tam bezpieczniej. — Wiem1 o tym. — W ogóle dużo wiesz — odpowiedział więzień. — Za każdym razem pytam o to samo naszego eskulapa i za każdym razem dowiaduję się, żjBjśe.-. dzimv na P«aw,j«|ku. Wiem o tym doskonale, choć niekiedy te'ściany: tam i tu podobne — mogą się mylić, ale zawsze pytam. Wtedy siada, tam gdzie ty siedzisz teraz, nabija sobie tytoniem fajkę, za każdym razem dopytuje się, czy nie zapaliłbym, bo ma ze sobą przedni tytoń, i za każdym razem odpowiadam, że nigdy nie paliłem i że w przyszłości również nie mam zamiaru palić. Potem zaciąga się, muszę ci powiedzieć, że lubię ten zapach, zabija pleśń, jaką tu się czuje w powietrzu — i pyta, jak to jest właściwie ze stanem mojego zdrowia. Milczę i on ponawia pytanie. — Skłonny jestem — mówi — przypuszczać, że twoja choroba jest urojona... — Odpowiadam mu, zawsze tak samo, że w dzieciństwie spadłem ze stołu na podłogę i porządnie uderzyłem się w głowę. — To wskazywałoby — powiada — na utajone uszkodzenia kory mózgowej. Gdyby ta wersja choroby była prawdziwa — należałoby postawić pytanie: czemu ujawniła się w tak ostrej formie tutaj dopiero?... Faktu tego nie sposób tłumaczyć wstrząsem, jakiego mogłeś doznać w więzieniu. — A tego sam nie wiem! — rozkładam bezradnie ramiona. — Te pytania musi pan sam sobie stawiać, sam musi pan też szukać na nie odpowiedzi. — Ba! — podnosi się. — Dobrzy lekarze są w Petersburgu. Droga do nich dla ciebie daleka. — Czemu tak bardzo interesuje się twoim zdrowiem? — Domyślam się, że chce mi pomóc — odpowie- 77 dział więzień. — Jedyne wytłumaczenie. Uważa, że istotnie jestem chory, i chce mnie leczyć. Z czego? Przecież,nie sposób leczyć ludzi z doświadczenia?/ Jak sądzisz? Byłoby to cudowne lekarstwo. Natura wymyśliła tylko jeden sposób na wyzbywanie się pamięci. — Cóż takiego? — Obłęd — odpowiedział po chwili. — Ponieważ moja pamięć jest bardzo ścisła, nie jestem człowiekiem obłąkanym. Wątpisz? Nie wydaje ci się prawdziwa ta diagnoza? A iluż ludzi tak myśli? Tak samo myślał o sobie po powrocie z Petersburga pan Szczęsny.-Zima była długa i surowa. Drogi zawiało. Sad kamieniał od mrozu. Żadnych wiadomości. Nuda wisząca u pułapu. Południowe godziny spędzane w bibliotece. Sekretarz na kaczych nogach spacerujący między szafami bibliotecznymi. Rozprawy na temat listów Seneki o moralności. A tu rosnąca potrzeba myślenia praktycznego. Przez świat — ściślej przez Francję — przechodzi zamieć idei. Trzeba się na nie uodpornić. — Powiadają o panu — bąka ten człowiek człapiący na tle szaf — że 'jesteś pan cynikiem. — Wiem — odpowiada. — To mówią głupcy. Cynicy na ogół nie szanują tak bardzo życia. Mogą być dobrymi realizatorami cudzych pomysłów. Nigdy nie tworzą idei. — Nie wiem, czy to rozeznanie nie jest fałszywe — krzywi się sekretarz. — Obalając religię — bywają nie tylko fanatycy nauki, którzy stawiają sobie taki cel — nie muszą przecież ustanawiać nowej. — Muszą, muszą — roześmiał się widząc zmartwione oblicze chudzielca, który teraz stał oparty o szafę. — Bo inaczej inni za nich to zrobią... — Balet był już w znakomitej formie. Bodaj czy nie w lepszej niż w Petersburgu, gdzie aktorzy ro/bisurmanili się swoimi sukcesami. Tu nie mieli nic innego do roboty. Ćwiczyli godzinami. Zaglądał do nich każdego dnia. Niósł ze sobą pudło kandyzowanych owoców. Tancerka, którą sobie upatrzył — nadal myśleli, że niezbyt zdro- we upodobania kierują jego postępowaniem — roztyła się już imponująco. Ruchy, które wykonywała, były powolne. Z wyraźnym trudem poruszała słęr w tańcu, a jej partnerzy spoglądali po sobie z nie maskowanym gniewem. Widać było spory wysiłek, gdy unosili ją na ramionach. Patrzył wówczas na całą grupę z ukontentowaniem. Strój, jaki zakładała, bowiem ćwiczyli już w scenicznych kostiumach, zwiększał jeszcze wrażenie otyłości. Był luźny, opadający szeroko długimi fałdami. Amarantowe szarfy unosiły się w powietrzu, kiedy obracali nią, kłaniając się przy tym w takt głośnej, nieco patetycznie brzmiącej muzyki. Tak było każdego dnia. Potem nadeszły święta. Drogi do pałacu przetarto. Sanie — małe i ogromne kryte landary — wjeżdżały na dziedziniec. Kazał opalać wszystkie gościnne sale w zabudowaniach. Zjazd powinien być okazały. Stryjaszek w obwisłym fraku przymierzał przed lustrem orderowe szarfy. Nadeszły gazetki z Warszawy. Podobno w okolicznych lasach ubito niedźwiedzia. Kazał go wyprawić i skórę wyprawioną dostarczyć do pałacu. Poczta z Pitra. Sporo intrygujących wiadomości. Wypadki toczą się tak szybko, że łatwo dostać można zadyszki. Podobno na święta miało zabraknąć ciętych kwiatów. Jakaś gałąź — cóż, nie przycięta po prostu w porę — spadła na oranżerię i nie zdołano naprawić szkody, tak że sporo roślin wymarzło. Na szczęście coś tam ocalało i — choć mniej tego przynieśli —-trochę kwiatów można było oglądać. W czasie wigilijnej kolacji jakaś niestrawność. Trzeba było pomocy lekarza. Ponoć ów konował uprawia barbarzyńskie praktyki — na wesoło, bo skuteczne, opisał je w liście do Warszawy — leczy wywarami, jakie mu sporządza miejscowy arendarz. Można to sobie wyobrazić. Przy pomocy całego arsenału zabobonów i magicznych zaklęć. Cztery łyżeczki ciemnej i cierpkiej cieczy, a dolegliwości żołądka natychmiast mijają. Nie należy się śrniać z ludo- 78 wej medycyny, choć tak bardzo liczą się w niej zaklęcia ł kwadry księżyca. W sprawach ko.nfgdji-racji pewne istotne novum. Z konieczności jej zawiązania wynikało na początku, że trzeba będzie uprawiać działalność obliczoną na odległą perspektywę. Być może sięgającą następnego pokolenia. Istnieje dziwna obecnie moda — napisał któryś z korespondentów, bodaj że opłacany warszawski donosiciel — na prawienie w salonach tutejszych o budowie gmachu, pod który nasze pokolenie położy jedynie fundament. Fundament fundamentem, a perspektywa dłuższej działalności była dosyć oczywista. Myśl, która legła u źródeł, wymagała realizacji. A do tego potrzebny był czas. Teraz uznać wypada inną konieczność. Zmienić formy działania. Być może zrezygnować z ludzi, którzy nie wykazali dostatecznej gorliwości. Konfederację rozwiązać. W czasie świąt — zjawił się oczekiwany pan Ksawery i jego wygolony motłoch — zagadnienia wypada szczegółowo rozpatrzyć. Król zrobi to, co mu się zrobić każe. Korona z głowy i tak spadnie. Czy rozglądać się za sukcesorem? Czy wydumać coś skuteczniejszego? Oto ryzyko błędu. W każdym razie po wyczerpującej nudzie postu — ruch. Duża ciekawość, jak też wypadnie balet włoski. Siurpryza, o której trudno nie mówić bez silnego wzruszenia. W przeddzień występu — oczywiście baczna uwaga na ostatniej próbie i trema, jakby się tańczyć miało samemu — rozmowa z panem Ksawerym przy miodzie. Najpierw o trunkach i ich leczniczych własnościach. Potem o historii. — Jako były wojskowy skłonny jestem sądzić — rozmówca wygląda dość mizernie, cera pożółkła, wargi blade — że historia to dzieje wojen. Czas pokoju to piasek, który w tej maszynie zatrzymuje olbrzymie koła. — Widać — mruknął pan Ksawery — że zakładasz pan młyny wodne... — Mówię poważnie — trzeba jeszcze sięgnąć po kieliszek, szkło stare, wino tęgie. — • Dzieje wojen i życiorysy władców. — Domyślam 80 się — ziewnął niegrzecznie Branicki — co masz pan jeszcze na języku. Że oto jesteśmy piaskiem, pyłem... — Czymś takim — zgodził się odstawiając kieliszek. — Choć marzymy o tym, aby się wyzbyć anonimowości. Kiedy spada na szafocie głowa monarchy, spadają i głowy jego dworaków. Tego historia nie zapomina... — Upiorne wizje! — roześmiał się pan Ksawery. — Nigdy nie byłem tak spokojny. Przestałem myśleć o szafotach. Sen mi się poprawił. Wiara w miłosierdzie Stwórcy głębiej utrwaliła się w duszy... — Duszę, mości panie Ksawery — powiedział wstając z krzesła i biorąc do ręki lichtarz — wyobrażano sobie jako gołębia... — Już pora na spoczynek? — zdziwił się Branicki. — Niechże pan tego gołębia — dokończył — nie obarcza miłosierdziem... — Cały tłum. Jest tu dworska nędza, kuzynkowie i kuzy-neczki, panowie bracia w podejrzanie błyszczących kontuszach, panie bratowe, tu i ówdzie świecący pierścień ze starego, jakby okopconego, złota, tam połyskujące szabliska, które tarli popiołem, aby w świetle błysnąć mogły jako tako, szpile perłowe, naszyjniki z lanego złota, ciężkie na zmarszczonych piersiach, kolczyki z ametystów — prosto z Warszawy przywiezione przez wędrującego Żydowinę, kto tam wie, czy nie fałszywe; podniecone spojrzenia; i znów oczy wybałuszone, rybie, w których nie odbija się nic prócz piwa i miodu, senne, ledwie przemyte, albo zapłakane pod na-puchniętymi powiekami — też nic nie wyrażające, żadnej myśli, bo ciekawość może być zupełnie bezmyślna; źrenice kobiet, w tych już coś intrygującego: ciekawość nie pozbawiona fłluterno-ści, matrony mają kuse, złe spojrzenia, jak podrażnione indyczki, dziewczyny — o, na policzkach róż, choć i tak rumieniec z podniecenia silny — patrzą spod długich, opuszczonych rzęs, ale kolor ich oczu jest wyraźny: niebieskie — te najczęściej pokazują jasne fryzury, jako tako ułożo- S — Dwie głowy ptaka 81 -w- ne — lub ciemne, orzechowe, świecące silnie, im bliżej — w nozdrzach zapach perfum chowanych na tę okazję. Tu się dzieje theatrum. Pokusa rośnie w sercu. Nic jej już nie zdławi. Na plafonach łabędzie podrywają się do długiego lotu. Popiersia rycerskie — porządne marmurowe kopie — prostują karki. Już muzyka. Gwar w sali i w korytarzu milknie. Świece kopcą w lichtarzach. Zapach wosku unosi się w powietrzu. Radość z powodu szczęśliwej ojczyzny. Pan Ksawery podnosi™ głowę, wybałusza oczy. Nim zaczyna się taniec, parska głośnym, mocnym śmiechem. Ktoś obok także. W ułamku chwili śmiech wydostaje się z tych wszystkich gardeł. Chciałoby się powiedzieć panu Ksaweremu nawiązując do poprzedniej wieczornej rozmowy: to jest właśnie historia. Tancerze słaniają się niemal pod ciężarem utuczonej aktorki. Widać jej dwa podniesione w górę podbródki. Muzyka głośna i dość patetyczna/To jest właśnie hist9ria. Można na nią patrzeć i można ją tworzyć./Cóż za upajające uczucie. Czyjś krzyk w bliskiej odległości. Jakaś wściekła, napęcznia-ła od krwi twarz. Gęste włosy opadające na czoło, wąs. Złe spojrzenie. Ruch ręki do szabli. Twarz znajoma. Pętał się po korytarzu. Jakiś oficjalista. Nagle ręka zatrzymuje się. Nikt na niego nie zwraca uwagi. Pan Szczęsny widzi, jak zadziera do góry głowę, rozdziawia usta i patrzy w sufit. Trwa tak drobną chwilę, bo zaraz potem z bladą twarzą upada na posadzkę. Wtedy dopiero zrywają się do niego. Ci, którzy stoją blisko, mówią, że spił się miodem do nieprzytomności. To jest także historia. Branicki patrzy już teraz bez śmiechu. Brwi zmarszczył. Nieodzowny znak, że myśli. Trzeba podejść bliżej. Pochylić się do ucha: to znakomita trupa. Kosztuje mnie rnoc pieniędzy. Sam pytam: zysk to czy strata? Więzień milknie i dopiero w chwilę potem zaczyna się śmiać. Po tygodniu. Czas wypada mierzyć inaczej. Tu miary skracają się lub wydłużają, niebezpieczna karuzela. W ciągu ostatnich dni ten, którego zastał w celi, podniecony cudzą obecnością, bez przerwy ciągnął swoje opowieści. Teraz zaś milczy, ogromną część dnia spędzając na pryczy. Leży z zamkniętymi oczyma, ale nie śpi. Każdy szmer papieru — na stole arkusze, słoik z atramentem i pióra, a na dodatek świeca, jeśliby mogła pomóc w pisaniu wcześniej, nim strażnik wniesie światło pod wieczór — najdrobniejsze poruszenie krzesła, i jego oczy otwierają się. Nie pyta jednak, patrzy tylko. Do tej pory jeden arkusz jest już zapisany. Zdawkowe drobiazgi z życiorysu. Tymczasem wiele razy wracały strzępy rozmów. /Przypominało się wszystko, co w ciągu ostatnich^ dni powiedział Po-nomariow, Tuchołko, Oficerek, pisarz czy też kancelista więzienny. Nic z tych słów nie wynika. Żadnego zaczepienia. Trzeba za wszelką cenę nawiązać kontakt z Sikorskim. Siedzi tutaj, wpadł wcześniej. Należy pokierować jakoś jego zeznaniami. Od tego, co powie Sikorski, zależy bardzo dużo. Wreszcie kontakt z rodziną, z Laskowskim i z Kiełczyńskim — z tymi, którzy pozostali na wolności. To wszystko, rzecz jasna, w sferze marzeń. Warto jednak przypatrywać się strażnikom. Wiadomo, że są łasi na pieniądze. Ten atut zawsze można wykorzystać. Wtedy mija — bo musi minąć — uczucie osamotnienia. Człowiek czuje się związany z innymi. Jego myśli stają się ich myślami. Grypsy bywają Ewangelią... Wypada jeszcze dla przyzwoitości źaBazgfać kilka arkuszy. Dużo miejsca poświęcić nauce, zamiarom na przyszłość. Unikać nazwisk, choćby zupełnie ze sprawą nie związanych. Z informacji, które docierały do miasta już po aresztowaniu Traugutta, gdy jeszcze jego śledztwo toczyło się za murami Cytadeli, ku przerażeniu całego miasta, dowiedział się, jakie przypadki kierują niekiedy tymi, którzy nakładają kajdanki. Jak zaciskał się krąg wokół Dykta- 83 tora. Od jak nieważnych drobiazgów dochodzono do szczegółów, które pozwalały wreszcie na identyfikację. Dziwna rzecz. Jakoś po straceniu Traugutta — a właściwie od tego długiego T upiornego dnia i jeszcze dłuższej nocy, kiedy palili archiwum rządu — myśli o tym człowieku nie nachodziły go często. Nerwy. Pośpiech. Rozpaczliwe próby stworzenia zrębów organizacji, dziś rozproszonej, odsunęły w pamięci wizerunek szczupłego mężczyzny o przejmującym spojrzeniu — co to określenie właściwie znaczy, skoro tak często uciekają się do jego pomocy powieściowi pismacy odrastający z romantycznego pnia? — o bardzo przejmującym spojrzeniu, w którym odnajdywał zawsze, ilekroć zachodził do niego na Smolną, ślad płomienia, jaki trawił tego człowieka. Wiedział, że wszystko, co minęło, musi wrócić gwałtownym obrazem; że przesuną się na nim twarze ludzi, których nigdy nie zobaczy, że z zakamarków pamięci pojawią się nawet ich głosy, bo i brzmienie głosu można sobie odtworzyć. On miał głos miękki, spokojny. Czasami tylko pojawiały się w nim akcenty szorstkie. Do tego dnia, w którym musiał palić archiwum, i do tej nocy trzeba będzie koniecznie powrócić. Przypomnieć sobie myśli, które rodziły się w udręczonym mózgu. Dopóki następnego dnia nie zobaczył sylwetek prowadzonych na stracenie i smugi ćlymu, która oznaczać miała, że papiery przestały istnieć. Wtedy uprzytomnił sobie, że uczestniczył w dwóch momentach. Oto z ostatnimi wsuwanymi do pieca papierami umierała legenda, a w łoskocie werbli, zwiastujących śmierć przesuwającą się przez plac ponad głowa-rni skazańców, rodziła się druga. Powiedział o tym Laskowskfemu. Tego samego dnia, gdy czytał mu nekrolog pisany dla „Wytrwałości". — Która jest nam przeznaczona? — spytał wtedy Laskowski. — Ta, w której pozostaniemy bez swoich imion — odparł. Myślał o tym, że muszą być ostrożni. Nic więcej. Nie warto przecież dumać o legendach. 84 Nie wszystko wydawało się stracone. Byle przetrwać okres największego ucisku. Potem myśl wolna musi się odrodzić. O, takim właśnie stylem — szczerym, ale owa szczerość była uczuciem mierzonym na wyrost — pisywał swoje korespondencje. Słowa wzbijały się wysoko i szybko uderzały o ziemię. Tymczasem należało zmieścić się w codziennym regulaminie. Trochę gimnastyki,, której nigdy nie opuszczał sąsiad z tej samej celi./ Nauka alfabetu więziennego i mozolne wystuki-L, wanie łyżką w ścianę, jeśli tylko nie było słychać l kroków pod drzwiami. Obmyślanie zdań, które y trzeba napisać Tuchołce. Po siedmiu dniach, w porze obiadu, strażnik każe opuścić celę. — Uważaj! — mówi szeptem więzień leżący na łóżku. — Teraz się zacznie. Pokój na parterze. Poczekalnia z pluszowymi kanapami. Ciężki stół. Obrus. — Mam wiadomości! — uśmiechnięta twarz Oficerka. — Niechże pan nie stoi w progu. Strażnik zamyka ostrożnie drzwi. — Proszę siadać — zapraszający ruch ręką. — Dzisiaj zastój. Ból głowy po przepiciu. Strach przed wyjazdem na miasto. Zimno, zamieć. Zbliżające się święta. Jednym słowem: przygnębiający nastrój. Przypomniałem sobie jednak o panu i pomyślałem, że możemy zjeść obiad przyniesiony z restauracji. Te zupki, którymi was karmią, nie są chyba najlepsze? Zgadza się. Umówimy się tylko na wstępie, że nie będziemy uznawać podziału, według którego pan jest aresztantem, a ja policyjnym urzędnikiem. Jesteśmy parą przypadkowych podróżnych — zaśmiał się. — Pan ma swoje tajemnice, ja swoje. Nie będziemy ich nawzajem badać. Wiemy o sobie akurat tyle, aby wierzyć, że nasza rozmowa może być interesująca. Tu leżą cygara, gdyby pan miał ochotę — proszę je brać. Dowiadywałem się o pana rodzinę. Może pan być dobrej myśli. Matka jest już na wolności. Ojciec wyjdzie lafaa dzień. Siostra zapewne 85 również/choć nie mogłem sprawdzić, czy kieruje się wobec niej poważniejsze zarzuty. — Dziękuję panu. — To naprawdę zwykła przysługa. Pytałem też o zdrowie pańskiego ojca. Czuje się zupełnie dobrze. O tyle, oczywiście, o ile pozwala życie więzienne. Wniesiono nakrycia, a w chwilę potem półmiski przyniesione z restauracji. Zapach dobrego jedzenia. — Powinienem więcej czasu spędzać na zajęciach, które mnie tu sprowadzają — półmisek wędruje na środek stołu. — Ale najpierw poznaję miasto. U nas powiadają, że to miasto zdradliwe także w czasie pokoju. Rozumiem, że w tych powiedzonkach musi się kryć sporo prawdy. Mimo iż pora, jaką wybrałem sobie na owe studia, jest wyjątkowo zła. Mrozy, aura surowa. Przygnębienie na twarzach z powodu nieszczęść, jakie spadły przez wasz bunt. To nie sprzyja dokładnemu widzeniu. W Petersburgu kobiety mają czarne oczy. Nie był pan tam? On, nie ma piękniejszego miasta na świecie! Tutaj kobiety mają oczy niebieskie. Tam surowość w spojrzeniu, tutaj zaś zniewalająca łagodność. Wiem, wiem... To pozory. Te piękne damy, w czarnych strojach, o przejmująco niebieskich oczach, wbiłyby z radością sztylet w żebro. Ale to także ma pewien urok. Chce pan więc wiedzieć, od czego zaczynam swoje studia? — Od przyglądania się kobietom. — Uważa pan, że popełniam błąd? To, co my mężczyźni zawsze ukrywamy, czego często nie sposób odczytać na naszych twarzach — kobiety pokazują już w pierwszej chwili. One grają również. Ale ich gra jest misterniejsza, ma więcej znaków szczególnych, dzięki którym rozpoznajemy czasami ich wewnętrzne nastroje. Temperament jednak, cechy charakteru — to odgadnąć można łatwo. Oficerowie, których tu poznałem 86 i którzy bywali w Warszawie przed wybuchem waszej ruchawki, twierdzą, że miasto zmieniło się nie do poznania. Była to ponoć stolica wyrafinowanych zabaw. Źródło emocjonalnych tęsknot, jakie budzą się równocześnie z nowymi prądami. \ Kuźnica nauk i przemysłu. Czegóż oni nie mówią! Spotkałem też pewnego znajomego. Tym razem ~:-odejdę od zasady, że będziemy unikać nazwisk. Jest to nazwisko historyka i badacza, który zajmuje się dziejami waszego rTlcTfu™z~~zawodowej, ale nie policyjnej powinności. Tym"też różni się ode mnie. Poznałem go przed laty w Pitrze. Bywał w domu moich rodziców. Nazywa się Mikołaj Berg. Dodam, że pracuje już nad swoim dziełem "TTiaóTał mu tytuł: Zapiski... — zamyślił się odłożywszy widelec. — To ciekawe, że można pisać historyczne zapiski, choć historia jeszcze się toczy i dość trudno zobaczyć jej ostatni rozdział. Ale jest taki gatunek uczonych. Biorą na siebie bardzo trudny z moralnego punktu widzenia ciężar patrzenia z boku. Jest pan zdania, że taka relacja w ogóle może powstać? Bez odległej czasowej perspektywy? Bo ja sądzę, że podobny zamiar nie jest możliwy do spełnienia. Kto wie — znów roześmiał się — może dlatego ja piszę policyjne memoriały, a Mikołaj Berg zapiski dla potomnych. Wynajęliśmy dwa dni temu sanie i pojechaliśmy do Wilanowa. Zamieć była taka sama jak dziś. Śmiałem się, że Bergowi przymarzną okulary do nosa. Najpierw należało się solidnie rozgrzać. Wstąpiliśmy do restauracji mieszczącej się w tamtejszym zajeździe. Wynajęliśmy gabinet. Ruch duży, choć to była pora zaledwie obiadowa. Usiedliśmy i Berg zapytał, czy wybrałem dla swojej pracy słuszną metodę. — O czym pan myśli? — zapytałem. — O kobietach — skrzywił się. — Chce pan zgłębić charakter narodowy, poznając kobiety. Fatalny zamiar!... — Cóż pan radzi? — przerwałem. — Niech pan zacznie od historii... — To, rzecz jasna, zawodowy konik Mikołaja... 87 Niechże — myślałem — nie namawia mnie do podobnego przedsięwzięcia. Nie czeka mnie ostatecznie uniwersytecka kariera. Proszę pomyśleć, że musiałbym się uczyć waszej historii. Historii Finów. Historii Bułgarów. Historii Serbów... Bodaj go licho! Nie pozwolił mi przerwać. — Tu się pan spotka z dumną historią — ciągnął. — Jeśli jest pan człowiekiem dostatecznie bystrym, dojrzy pan jej najwyższe wzloty i najpodlejsze upadki. — Wzloty i upadki — skrzywiłem się na takie dictum. — Mówi pan jak uczony niemiecki filozof z romantycznej szkoły. Pan namawiałby mnie, zdaje się, do pewnego mistycyzmu... — Skądże! — oburzył się. — Czy wszyscy policyjni oficerowie muszą być pozbawieni wyobraźni? Myśląc o wzlotach i upadkach, myślę o konkretnych przyczynach. Dopiero ich znajomość, młody człowieku, pozwoli panu na przyjrzenie się prawdzie. Bo taka prawda istnieje. — Wino rozgrzewało nas, Berg zapalał się do dalszej rozmowy. Musiałem mu na to pozwolić. — O, sporo pouczających wniosków mógłby pan wynieść z takiej nauki. Cóż to ma wspólnego z mistycyzmem? Niemieccy romantyczni filozofowie dopatrywali się jakiegoś fatum, które zawisnąć może nad losami narodu. Unikam tej terminologii jak ognia. Obyśmy wreszcie przestali się poważnie zajmować tymi panami. Z Getyngi, Królewca, Weimaru i z innych miast, gdzie uprawiają swoje mętne filozoficzne praktyki. To chyba dziedzina nazbyt trudna dla pana i wierzę, że niewiele mająca wspólnego z naszymi zajęciami. To znaczy z tłumieniem buntu, z reformami, które Najjaśniejszy Pan zapewne podejmie, aby ulżyć temu krajowi, z sądowymi protokołami. Nic z wiedzy oderwanej od życia. Niech mnie pan, łaskawie proszę, nie obraża w przyszłości podobnymi podejrzeniami. Wróćmy na ziemię. Na tej ziemi historia była wspaniała. Ten naród posiada wielkiego ducha, ale jest karłem. Karzeł z wielkim duchem! Co może być tragiczniejszego i śmieszniejszego... — A jednak — pomyślałem sobie — ocieramy sią o mistycyzm na każdym kroku... Berg w uniesieniu wspominał o duchu. Znów pojęcie, którego nie rozumiem. Duch, który podlega cerkwi — to zjawisko aprobuję. Ale to duch jednostki. Duch narodu? Ryzykowne pojęcie... Berg tokował dalej. Podejrzewam, że z obiektywnego naukowca przemieni się niebawem w apologetę. Nazbyt roa żarliwy temperament. — Widzi pan — mówił — ten naród jest zdolny urodzić idee, których sam nie może później urzeczywistnić, bo jest słaby.,/ To musi powodować sprzeciw, ten sprzeciw paraliżuje świadomość, ale wywołuje bunty. Wzbudza pragnienie niezależności... — Piliśmy wino, a ja przyglądałem się Bergowi i myślałem, że zachowuje się jak apostoł. Do czego pragnie mnie przekonać? Studia historyczne — zgoda. Ale on mi jest gotów przedstawić własną syntezę tych dziejów. - Za tani grosz sprzedać swoje myślL Tu nie będę się kłócił. Mnie interesuje dzień dzisiejszy. Kolosalna różnica w trybie rozumowania. Jak z pożarem. Berg bada jego przyczyny. A ja muszę go gasić. — Pożar już się wypalił. — Racja. Ale trzeba grzebać w popiołach. I to zajęcie traktować jako czynność zapobiegawczą, ochronną. Wracając jednak do mojej rozmowy z Mikołajem Bergiem, ciekaw jestem, czy i pan wierzy w takie pojęcia jak duch narodu? — Wierzę. — I nie sądzi pan, że to wiara nie posiadająca pokrycia w dogmatach. Któż odważyłby się je zdefiniować? Nie, łaskawy panie, wolę kryteria bardziej sprawdzalne. Proszę bardzo: określajmy naród kierując się jego etniczną przynależnością, rozprawiajmy o jego wielkości wyrażając w przybliżeniu liczbę obywateli przyznających się do wspólnego pokrewieństwa. — A religia? — O, to mylne kryterium! Przynależność do Ko- 89 ścioła nie tworzy żadnego wyróżnika. To wszystko, co dotąd powiedziałem, nie wyczerpuje zapewne tematu. To zaledwie sygnały. Moglibyśmy spędzić niejeden, jak sądzę, wieczór na podobnych medytacjach, uciekając się także do rozmaitych historycznych analogii. Ale zostawmy je! Wpojono we mnie myślenie o .państwie. W wielkim państwie mieścić się mogą różne narody. Mikołaj Berg — uchowaj Boże, abym go miał posądzać o jakąś nie-prawomyślność! — widzi ideał państwa zjednoczonego jedną cesarską władzą bez dominacji jednych narodów nad drugimi. Jest to widzenie — jak na historyka — zdumiewająco ahistoryczne. Ale o ile mnie pamięć nie myli, utopiści nie bywali zbyt skrupulatnymi badaczami przeszłości. Taka, niestety, jest prawda. Nie na tym jednak stwierdzeniu wyczerpuje się moje widzenie państwa. Skoro zjawisko dominacji jest oczywistością i myślenie utopijne należy odrzucić — wbrew oczywiście woli rewolucjonistów konspirujących w Londynie czy w niektórych naszych garnizonach — to pozostaje forma owej dominacji. Tu jest, mój panie, ukryta prawda główna. Czy ma to być dominacja dzika, nie okiełznana wyższą racją stanu i królewskiej powagi, czy też oświecona. A więc taka, która zysk swój widzi w dobrobycie wszystkich? Zbierano talerze ze stołu. Pozostała jeszcze butelka wina. Napełnił kieliszki. — W Wilanowie wybraliśmy się z Mikołajem Bergiem obejrzeć tamtejszy pałac. Bardzo piękny. I pokaźne mieszczący zbiory. Zbliżał się wieczór. Nie wszystko więc zdołaliśmy obejrzeć dokładniej. Zarys zaledwie całości. Zamieć i mróz. Śnieżyca i wiatr od Wisły. Ledwie brnęliśmy w śniegu do postoju, na którym czekały nasze sanie. I znowu Berg — a nuż okulary przymarzną mu do czerwonego nosa — snuł swoje wizje zaczerpnięte z historii. Mówił o jakimś wiedeńskim triumfie. Nie wiedziałem zresztą, że posągi waszego króla i jego francuskiej małżonki umieścił Piotr Wielki w swoim najpiękniejszym parku jako współczesnych sobie herosów. Gest to na owe czasy niebagatelny. — Mógłby się pan tutaj natknąć na ogromne duchy — powiedział, kiedy wreszcie dobrnęliśmy do sań. — Te kamienie sporo widziały. — A więc, drogi Mikołaju — zapytałem okrywając futrem jego kolana — zdecydujmy się. Albo duch, albo kamienie. — Niepoprawny młodzieńcze — mruczał — niczego pan się nie nauczy. Dopóki z wiekiem nie zacznie pan na świat inaczej patrzeć... — Tak powiedział. Uważam jednak, że i tym razem popełnił błąd. Ani panu, ani mnie wiek nie utrudniał podejmowania odpowiedzialnych decyzji. Ani to łagodząca, ani obciążająca okoliczność. — Zupełna prawda. — Zawsze uważałem podobnie. Jeśli dobrze zrozumiałem —: 'duch narodu to jego historia/ Wielki duch to wielka historia. Bardzo pięknie. Ale co stanowi o wielkości? Wielkość/ Anglii można mierzyć bardzo różnymi miarami/ Wielkość to wolność, sprawiedliwość, postęp/ Nie wiem, czy wielkość angielskiej korony można by mierzyć miarami rewolucjonistów, którzy tam sobie zakładają emigracyjne kwatery. Hercen zapewne woli unikać takich tematów. Któż nie ceni gościnności. To nie zmienia, mój panie, podstawowego faktu: że ta wielkość nie ma nic wspólnego z moralnymi racjami. Podła historia, a naród wielki. Proszę uważać. To już nie paradoks, który powstać mógł w mojej kancelarii albo w którymś petersburskim salonie: może też być bardzo szlachetna historia — uśmiechnął się — a naród, który ją tworzył, mały. Jednym słowem: siły narodu, jego prężności i prawa do bycia sobą nie mierzy się zasługami, w które obfitują dzieje. Musi mi pan przyznać rację. Nie w tej chwili. Wtedy dopiero, gdy pan sobie to wszystko rozważy. — Bardzo ciekawe słowa. — Dziękuję — zamyślił się podnosząc kieliszek. fl — Czy teraz pan rozumie, dlaczego wszystko przemawia za tym, abyśmy byli wrogami? v — Rozumiem. — Jeśli zrozumiał pan moje racje — a proszę mi wierzyć, że byłem zupełnie szczery — niechże pan odpłaci czymś podobnym. — Pragnąłby pan, abym opowiedział o zajęciu Skarbu Królestwa? Nic o tej sprawie nie wiem. Poza tym, co wiedzą wszyscy. Że fakt taki istotnie5 miał miejsce. ... . — Coś o tym słyszałem — odpowiedział po chwili przygryzając wargi. — Źle pan mnie zrozumiał. Zajęcie nawet największego skarbu nie pobudziłoby w tej chwili mojej ciekawości. Tą sprawą będzie się zajmował z pewnością pułkownik Tuchołko lub generał Rozwadowski. Ich współpracownicy także. Nie ciekawią mnie fakty, ale przesłanki, które o nich decydują. To, czy miał pan z tym rabunkiem coś wspólnego — także nie interesuje mnie tak bardzo. Wiem — i nie musi pan tego ukrywać — że sprawców owego napadu doskonale pan rozumie. Że racje, które nimi kierowały, były również pańskimi racjami. Jakie racje? — Tylu ludzi przewinęło się przez te cele, że może znajdą się wśród nich tacy, którzy dadzą panu na to pytanie odpowiedź. Ci, którzy przejęli dla władz powstańczych zdeponowany w banku skarb, także żyją. - ~ ~~~~ — Miejmy nadzieję — uśmiechnął się. — Nawet jeśli nie żyją tutaj — są przecież za granicą. Ukrywają się pod fałszywymi paszportami. We Francji lub w Londynie. Słyszałem, że ów skarb został w cudowny sposób umieszczony właśnie w Londynie. Schowany na lepszą okazję. Sporo, zdaje się, jest tych pieniędzy w papierach zastawnych. Widzi pan, wy nie doceniacie sprawności naszej policji. Kojarzy się wam ona z prymitywną sylwetką stójkowego, który spaceruje pod waszymi oknami; który, jak trzeba, sprzeda broń, przymknie oko na rozmaite sprawy. Doświadczeni konspiratorzy nie 92 powinni popełniać podobnych błędów. Wspominam o tym wszystkim nie dla czczej przechwałki, ale aby panu uświadomić, że pułkownika Tuchołką stać będzie, po uruchomieniu odpowiednich kanałów, na ustalenie nazwisk całej tej, operującej w finansach, powstańczej ekipy. Ma do tego celu świetnie zorganizowaną służbę poza granicami państwa.1 Na razie, jak słyszałem, ustalono ponad wszelką wątpliwość, że pochodzące z rabunku pie- -niądze znajdują się w Londynie. Należy je więc zabezpieczyć i wystąpić na drogę sądową w celu ustalenia źródła i sposobów, w jakich owe walory dostały się w ręce nowych właścicieli. Ponieważ sprawa — patrząc na nią ściśle od strony dyplomatycznych uwarunkowań — ma charakter kryminalny — sąd angielski musi zarządzić zwrot majątku. O to idzie. — Ale tego nie zarządzi. — Czemu pan tak uważa? Podobno wynajęliśmy najwybitniejszych londyńskich prawników, aby bronili naszej sprawy. Twierdzą, że to jedynie kwestia czasu. — I dowodów. — Słusznie. Dlatego właśnie wspomniałem o naszej doskonale działającej policji cywilnej, która zajmuje się tą sprawą i w Londynie, i w Paryżu. — Oni także zajmują się badaniem losów rosyjskich oficerów, którzy wzięli udział po stronie powstańców w toczącej się wojnie? — Za duże słowa! Widzi pan, nikt ruchu nie może nazywać wojną. Niech pan sięgnie łaskawie po obce gazety. — Jeśli mi je pan dostarczy. Na Pawiak. — Niestety. Nie znajdzie pan w nich zresztą nic ciekawego. Coraz mniej uwagi panów dziennikarzy zaprząta sprawa polska. Inne tematy w modzie. Sięgnął po cygaro. Odciął koniec. Zapalił. Dawniej widywać można było takich oficerków w kawiarniach, latem w parkach lub na konnej przejażdżce w Alejach Ujazdowskich. Byli to jednak 93 ludzie o niskiej kulturze duchowej i tępi. Ten zaś zrobić powinien dużą karierę. Był młody, a sposoby wprowadzania w błąd rozmówcy miał doskonałe. Z jaką ochotą przystał na to, aby mówić o napadzie na bank. A przecież zastrzegał się tyle razy, że nie interesują go takie fakty, pozostawia podobne badania Tuchołce. Przyjechał tu zaledwie przed paru dniami i tak doskonale operuje szczegółami. Musiał już stracić sporo czasu na uważne obserwacje, zajmował się nie tylko sanną do Wilanowa i rozprawami na temat historii z jakimś Mikołajem Bergiem. Kluczył dość długo i nie śpieszył się. — Chciałbym już, aby ustaliła się spokojniejsza pogoda — powiedział patrząc w okno. Nie miało krat. Na ciemniejącym niebie rysowały się kontury gałęzi. Śnieg padał gęsty i czasami z dołu wiatr podrzucał spore jego garście. Zupełnie jak w ciągu ostatnich dni, które spędził na wolności. — Ta aura działa na mnie przygnębiająco — mówił dalej osypując popiół z cygara. — Stwarza jakieś poczucie zagrożenia. Jesteśmy silnie zespoleni z naturą. Przyłapuję się od paru dni na myśli, że może ten śnieg w ogóle nie przestanie padać. — Powinien pan być przyzwyczajony do takiej pogody. — Kiedy właśnie nie jestem. Pochodzę z północy — uśmiechnął się. — U nas zima bywa łagodniejsza. Prądy morskie, opływające zatokę, chronią od zbytniej przesady. W Moskwie nie zjawiam się często, chociaż mam tam dość liczną rodzinę. Nigdy zimą. Lato spędzam na Krymie. Był pan na południu? — Nie miałem okazji. — A więc nie ma pan do czego tęsknić. My ludzie północy tęsknimy do południa. Południowcy zazdroszczą nam umiarkowanego klimatu. Nie mają racji. W Odessie powiada się, że na miesiące letnie do Wielkiego Fontann należałoby przenieść. 94 stolicę państwa. Owszem, Odessa jest piękna. Czy pan wie, że bywał tam kiedyś Mickiewicz? — Nie sądziłem, że pan zna to nazwisko. — Kilka napisanych przez niego stronic zaledwie. Ale był tam w nieodpowiedniej porze. — Na zesłaniu. — Mam na myśli porę roku. To była deszczowa zima. Odessa wygląda wtedy smutno. W powietrzu . wisi coś gruźliczego. Brudne strumienie na chodnikach. Mgła w porcie. Na cokole diuk Riche^ lieu, któremu kapie z nosa. Ale podczas pogody! Wówczas warto to miasto widzieć. A potem ~bd-być podróż statkiem do Jałty. Albo na Kaukaz, gdzie dziko i straszno. Gdyby na pańskim miejscu był jeden z pańskich poprzedników — moglibyśmy pomówić o Odessie. — Być może. — Z pewnością, miły panie. Ale nie ma go. Posługując się językiem naszych dzielnych stójkowych można powiedzieć, że mieliśmy go na oku do końca. A jednak wymknął się. Na pewnej granicznej stacji. Patrzyliśmy na jego ucieczkę przez palce, choć zginął wówczas w dziwnych okolicznościach jeden z naszych najpilniejszych agentów. Polecono mu czuwać do samej granicy nad spokojem uciekającego spiskowca. Tak, pozwoliliśmy na tę ucieczkę, bo była to ucieczka ostateczna. W grób. — O kim pan myśli? — Był pan Naczelnikiem Miasta ustanowionym przez powstańcze władze. Sam pan się zresztą do tego przyznał. Dodajmy: ostatnim. Mówię o pierwszym. Wiedzieliśmy wówczas, że pędzi na pojedynek. Gdyby wrócił z tego pojedynku, wpadłby i tak w nasze ręce. Zginął broniąc podobno honorowej sprawy. Między tak delikatne nici nie trzeba wkładać policyjnych palców — uśmiechnął się. — Sprawa Bobrowskiego dla nas nie istnieje. Istnieje natomiast sprawa agenta, który zginął w tej samej podróży. Bobrowski udawał się do Kutna. To pewne. Śledziliśmy go, póki nie wsiadł do wagonu. Wiedzieliśmy, jakim pociągiem będzie podróżował. Na wszelki wypadek przydzielono człowieka, który miał być przy nim do ostatniej chwili. Do samego przekroczenia granicy. Wiemy, że człowiek ów wsiadł do pociągu z Bobrowskim. Że zajmowali ten sam przedział. A jednak nie dojechał do granicznej stacji. Nie wysiadł również wcześniej. Bo-browski udał się następnie spokojnie do Prus i tam zgodnie z czyimś postanowieniem — to już wasza sprawa — dostał swoją kulkę. Wtedy zaczęto szukać agenta. Przepadł jak kamień w wodę. Należy wykluczyć możliwość, że został zabity przez Bo-browskiego. Zachowywał się po opuszczeniu pociągu najzupełniej naturalnie. Zabójcą musiał więc być ktoś z obsługi. Istotnie, podejrzenie to spraw- . dziło się. Jeden z kolejarzy obsługujących pociąg zniknął wkrótce, a na jego ślady natknięto się po pewnym czasie aż w Paryżu. Podejrzewaliśmy zresztą, że ukrył się w lesie, w jakiejś bandzie. Może i tak było. W Paryżu pojawił się w wiele miesięcy po całej aferze. On więc został zidentyfikowany jako morderca. Agent musiał być zabity w pociągu. W takim wypadku znaleziono by jednak jego ciało. Nic podobnego nie zdarzyło się. Ciała nie odszukano. Dodam, że poszukiwania były drobiazgowe i wszczęto je bardzo wcześnie. — Zajmuje pana ta sprawa? — Owszem. Zajmują mnie sprawy, które nie mają końca. Na tę natknąłem się przypadkowo. Bo-browski musiał znać Dąbrowskiego. Dąbrowski zaś — to przyjaciel Potiebni. I tak, jak pan widzi, dochodzimy do biednego agenta, którego kolejowa podróż do granicy okazała się podróżą prowadzącą w nieskończoność. — Niechże pan więc rozwiąże zagadkę. — Będę się starał — spojrzał na zegarek. — Jeśli tak się stanie, to rozwiążę ją również przez przypadek. Nie ona zaprząta, jak pan wie, moją uwagę: Tymczasem proszę wybaczyć, że muszę przerwać naszą rozmowę — podniósł się i szybkim ru- chem obciągnął marynarkę. — Zaczęliśmy o kobietach. Mam umówione spotkanie z pewną obiecującą aktorką. Spodziewam się, że nie uraczy mnie opisami nieszczęść i tragedii. Życie ma swoje prawa. Jeśli owa dama nie będzie miała przy sobie umoczonego w truciźnie sztyletu, być może, spotkamy się jeszcze. Klasnął w dłonie i drzwi otworzyły się. — Proszę zaprowadzić więźnia do celi — powiedział patrząc na strażnika. — Cieszę się, że mogliśmy zjeść ten obiad razem. W celi. Usiadł przy stole. Więzień spał albo udawał, że śpi. Strażnik stał jeszcze w progu. Poprosił go wiec, aby zapalił świecę. Powiedział, że będzie pisać. Szybko robiło się ciemno. Szpara w oknie zszarzała najpierw, potem szarość ta nagle, w krótkim ułamku chwili, przeszła w czerń. Widać na dziedzińcu wieczór zapadł już ostatecznie: okna na piętrach ciemne, mury nie odbijają żadnego światła prócz lampy kołyszącej się nad wejściem do głównego pawilonu. Przeczytał ostatnie zapisane na arkuszu zdanie — świeca dawała wątłe, pulsujące światło — i parsknął śmiechem. — Bili cię? — usłyszał głos więźnia. — Nie — odpowiedział. — Zjadłem obiad. Piłem nawet wino. Wcale nie kpię. Tak rzeczywiście było. — I dlatego się śmiejesz? — Nie — raz jeszcze zerknął na arkusz. Litery na nim wypisane były bardzo czytelne, przypominały brulion pilnego ucznia. — Śmieję się z tego, co tutaj zanotowałem. Licząc, że dotrze to wreszcie do rąk Tuchołki. — To on zaprosił cię na obiad? — Skądże! Jakiś oficerek z Petersburga. Był przy pierwszym przesłuchaniu i postanowił zadać mi kilka pytań. — Pozwolili mu na to? 9G 97 7 — Dwie głowy ptaka — Widocznie tak. Zresztą to mądry człowiek. Kto wie, czy nie mądrzejszy od Tuchołki, Rozwa-dowskiego i tego całego bractwa. — Tym gorzej. — Tak uważasz? — zamyślił się: trzeba się przyzwyczaić do jednej prawdy, nic w tych murach nie zdarza się przypadkiem/— Będą się śmiać tak samo, kiedy dostaną do rąk te arkusze. Sprawię im dużą radość. — Musisz zakładać, że wiedzą zazwyczaj bardzo dużo — mówił więzień. — Tak samo, jak znali wcześniej prawie wszystkich, których tu zamykano czy którzy gnili w Cytadeli. Ale wiedzieć bardzo dużo to nie to samo co wiedzieć wszystko. Choćby znali najdokładniejsze szczegóły, zawsze będą sądzić, że coś ukrywasz. I nie uda ci się wyprowadzić ich z błędu. Lepiej więc, aby pozostawali z tą wiarą. — Masz rację. Świeca skwierczała. Wosk topił się szybko. Kiedy unosił głowę, jego cień, opierający się dotychczas nieruchomo o ścianę, rósł, wypełniał ogromną przestrzeń. Ciekawe — rozważał wypowiedziane przed chwilą słowa więźnia — czy przekonanie, że każdy przesłuchiwany może powiedzieć znacznie więcej niż materiały zebrane w dokumentach i zeznaniach innych, stwarza przewagę czy też osłabia i tak nierówne szansę? Celem rozmowy, na którą go dziś ściągnięto, była z pewnością sprawa Banku. Czemu jednak Oficerek, który bawił go długą rozmową, tak skwapliwie opowiadał szczegóły? Dlaczego wspomniał, że część majątku zdeponowano w banku londyńskim i że czyni się starania o jego zwrot. Aby zrozumiał, że wiedzą bardzo wiele. Nie odsłonił wszystkich swoich kart, to pewne. Jeśli jednak jakieś karty pozostały mu jeszcze w tej grze — to muszą to być karty najsilniejsze. Udowodni, że brał udział w napadzie. Ta rozmowa miała być najwyraźniej przygotowaniem do gruntowniejszego ataku. Szkoda tylko — przy- 98 pominął sobie własne słowa — że mówił o braku dowodów. Przyjdzie się tym parać angielskim prawnikom. Tego nie należało wywoływać. W tych słowach kryła się już wyraźna pogróżka... Umoczył pióro i postanowił pisać dalej. Myśli jednak, jakie go nawiedzały, i obrazy, które podsunęła pamięć, uniemożliwiły skupienie się. Zdmuchnął świecę, odłożył pióro i położył się na pryczy. Może to rezultat wypitego przy obiedzie wina, a może natłoku wrażeń — zasypiał. Sen kleił się do powiek. Usiłował z nim walczyć, rozważając plan wyjaśnień, które przyjdzie niebawem składać. Zapewne przed całą Komisją. I jak to się często zdarza, kiedy sen okazuje się silniejszy, obraz celi — ktoś niezmordowanie stukał w ścianę powoli po sobie następujące litery: Kowal — ustąpił jakiejś mrocznej bramie, w której stał na kogoś czekając. Czuł zapach murarskiej zaprawy. Widocznie pracowali gdzieś w pobliżu robotnicy. Jeszcze zdawał sobie sprawę, że ta brama i obecność ludzi, którzy byli tu gdzieś blisko — to wspomnienie wywołane z zakamarka pamięci. Tyle było w ostatnich miesiącach czekania, że i to nie dziwiło. Chciał tylko przypomnieć sobie, kto ma przyjść. Później wydawało mu się, że słyszy w sieni, na schodach, śmiech matki rozmawiającej z siostrą. To niebezpieczne wchodzić do domu, w którym one mieszkają. Można natknąć się na stróża — nawet jeśli nie postawili przed domem specjalnego agenta — a ten musi zameldować w cyrkule, przywołać najbliższego stójkowego... Śmiech był gardłowy i niski. Taki, jakiego dawno nie słyszał w ustach matki. Przed bramą przejeżdżały wozy. Koła obijały się na kamieniach i ich łoskot wypełniał całą wnękę. W głębi, w murze, figura święta. Przed nią papierowe kwiaty, nigdy nie tracące koloru, i świece, których też nikt dawno nie zapalał. Odgłosy domu. Wydawało mu się, że powinien także usłyszeć głos ojca — drzwi do sieni były pewnie otwarte, a ojciec, ilekroć dochodził go gwar z korytarza, stawał w 99 progu swojego gabinetu i przywoływał niecierpliwie matkę — ale usłyszał jedynie szybko zbiegające kroki. Ktoś otarł się niemal o niego. Dziewczyna w białej, szeleszczącej sukni. Chciał ją zatrzymać wołając, ale nie usłyszała jego głosu. Biała sylwetka w oświetlonym jasno prostokącie, za którym toczyła się ulica. Otworzył powieki. — „Rwie się skała!" — usłyszał głos więźnia. — Nie mogę sobie od wielu dni przypomnieć, kiedy usłyszałem te słowa pierwszy raz. I co ma nastąpić po nich? Bo to jest jakiś zasłyszany fragment. Początek zdania, którego koniec zatarł się w pamięci. Jakaś cytata. — Nie wiem. — Nikt nie wie. Trzy słowa — odpowiedział szybko więzień. — Może wtedy zacząłem myśleć o zdradzie i rzetelnej powinności, gdy usłyszałem pierwszy raz to określenie, pod które nic teraz nie mogę konkretnego podłożyć. Żadnej treści. Zdarzyło mi się je usłyszeć dawniej. Lubiliśmy przecież romantyczną sztukę. Poezję. Obrazy. Książki. — Muzykę. — Tym żyliśmy. Czemu teraz pozostał taki właśnie obraz? Już po wybuchu Powstania — nie pytaj tylko, czym się wówczas zajmowałem — postanowiłem dotrzeć do Wielopolskiego. — „Rwie się skała" — powiedziałem do niego, kiedy stanął nagle przede mną i wyciągnął do mnie rękę, aby się przywitać. Widzę, jak stoi z tą wyciągniętą dłonią. Niski, krępy mężczyzna. O szerokich ramionach i krótkiej szyi. Duża głowa ze spłaszczonym lekko nosem i odkrytym czołem. Czuję na sobie jego spojrzenie. Bardzo wnikliwe, taksujące mnie uważnie. Stoimy w środku gabinetu. To właściwie sala. W głębi ogromne biurko. Obok globus. Szafy biblioteczne. Pali się lampa na biurku. W jej kręgu białe kartki. — „Rwie się skała" — powtórzyłem, ale patrząc na niego nie mogłem opanować wzrastającego lęku. — Jak pan tu się dostał? — wydukał wreszcie. 100 — Powiedziałem, że po instrukcje z Chrobrza... — Nikt obcy nie zjawia się u mnie stamtąd po instrukcje — mówił głośno. — Kim pan jest i o co chodzi? Nie mam czasu. Jeżeli uważa się pan za proroka — cóż właściwie, do diabła, ma znaczyć ta skała, czy aby nie pomylił pan adresu? -— to proszę mnie zostawić w spokoju... Odwrócił się i zaczął iść w kierunku biurka. Miałem teraz przed sobą barczystą sylwetkę z pochyloną na piersi głową. Widziałem jego plecy i mogłem w nie mierzyć z odległości paru kroków. Chciał widocznie szarpnąć za dzwonek, który odezwałby się natychmiast w sąsiednim pokoju, gdzie czekał na polecenia jego sekretarz. — Niech pan tego nie robi — powiedziałem zduszonym, cichym głosem. Wypadło to jak silnie tłumiony gniew. — Proszę nikogo nie wzywać. Zatrzymał się. Zobaczyłem, że podnosi zaciśnięte pięści. Wówczas ujrzałem też długie, silne ręce. Potem powoli opuścił je i pochylił jeszcze bardziej głowę na piersi. Szykujący się do skoku ogar. — Czego pan chce? — wydusił raz jeszcze. — Żeby pan był spokojny. — Zbliżyłem się do niego, wskazałem fotel przed biurkiem. Widziałem, że waha się, czy spełnić moją prośbę. Usiadł jednak. — Żeby pan miał chwilę czasu, w której pan zrozumie, że nie jestem prorokiem. — Spiesz się — odpowiedział. — Wyrzucam takich jak ty na pysk. Nie zaskoczysz mnie. Stanąłem naprzeciwko. Teraz miałem zupełną przewagę. Chciałem powiedzieć, że już go zaskoczyłem. Siedział wciśnięty w oparcie fotela. Dużą głowę przechylił na ramię i patrzył w górę, aby widzieć moją twarz. Jeden strzał — a palec miałem na cynglu, pistolet wsunięty za pas, tak że mogłem go wyszarpnąć jednym ruchem dłoni: doskonała, dobrze wypróbowana broń, z której nie mógłbym spudłować strzelając do człowieka znajdującego się nawet w znacznie większej odległości — pochyliłby się wtedy jeszcze bardziej, i w tej 101 chwili powinien bym był strzelić ponownie, mierząc w piersi. — Wiem już, kim jesteś — powiedział. — Daję ci tylko parę sekund, abyś się wycofał. — Mam ochotę na dłuższą rozmowę. — Po kilku sekundach — podniósł dłoń o mocnych, krótkich palcach i wyciągnął z kieszeni ciężki srebrny zegarek — rozbiję ci łeb laską, która tu stoi. Była oparta o biurko i w świetle lampy połyskiwała jej błyszcząca główka. — Przecież pan wie, że to przechwałki! — Drgnął i podniósł znów głowę znad zegarka. — rNie ruszy się pan tym razem ani na pół kroku. J Uniknął pan dotychczas śmierci na skutek braku Irozwagi tych, którzy mieli pana zabić. Jeszcze inaczej: pan przecież wie najlepiej, dlaczego Opatrzność pozwoliła panu wówczas wyrwać się z opresji. — Jestem dobrym myśliwym. To wszystko. — Czyżby? Odpowiem panu, w czym tkwi przyczyna. — Nie gadaj tyle — trzymał jeszcze zegarek w ręku, ale nie patrzył już na tarczę. — W tchórzostwie. Byli podszyci strachem ci amatorzy morderstwa. Oto przyczyna. Usiłował się podnieść. Wyjąłem wówczas z kieszeni pistolet. — Krzyk również na nic się nie zda. Drzwi na korytarz są zamknięte. Gdyby ktoś chciał tu wejść... — Strzelaj! — powiedział po chwili ledwie rozchyliwszy wargi. — Na co czekasz? — Mam czas. — Widziałem, jak milcząc poru-^ szał wargami. Nic nie mówił, ale poruszał nimi. — W obu wypadkach zadrżała ręka tym, którzy pana mieli zabić. To pana ocaliło. I wtedy, kiedy straceniec rzucał się na pański powóz, i wtedy, gdy mierzył do pana ten drugi... — Mylisz się — przerwał. — Oberwał, nim zdołał wyciągnąć broń. Ty jesteś szybszy. 102 — Uczyłem się na ich błędach. Błędu, jaki oni popełnili, nie popełnię. — Strzelaj! Teraz mówił głośniej. Nigdy później nie widziałem w oczach człowieka — a przecież miał przed sobą wycelowaną lufę pistoletu — tyle nienawiści, jakąś jej niezmierzoną moc. Nic ze strachu. Patrzył na mnie, a oczy zwężały mu się jeszcze bardziej. Dziwna rzecz — myślałem — nie czuję radości, którą sobie idąc tutaj wyobrażałem. Udało mi się. Miałem go oto przed sobą. Tego wściekłego, rozjuszonego moim zachowaniem człowieka. Czemu nie rzuci się na mnie? Wtedy strzeliłbym między oczy. — Strzelaj. Oddychał ciężko. Szeroka pierś — marynarkę miał rozpiętą — podnosiła się i opadała. Milczał. — Starał się pan o śmierć dla zamachowców. Cóż pan — pytam, — chciał osiągnąć? Postrach?... Pewien ślepiec, którego spotkałem w dzieciństwie, powiedział, że zabiję kiedyś zdrajcę. Myślałem — młodzieniec, co ledwo otarł się o szkoły, że nie ma nic straszniejszego od zabijania człowieka, który nie może się bronić. — Długo jeszcze masz zamiar bredzić? — przerwał. — Ten targ nic nie da. Jesteś takim samym tchórzem, jak twoi poprzednicy. — A jednak — widzi pan — nie zapomniałem tamtej przepowiedni. Ale dzisiaj wiem znacznie więcej. Widziałem ludzi, którzy szli na śmierć z podniesioną głową. — Ty głupcze! — oparł się głębiej o fotel i patrzył nadal mrużąc powieki. — Będziesz wisiał, choćbyś nawet nie strzelił do mnie. Takie jest prawo. Śmierć za usiłowanie zabójstwa. ^ — Wiem. — Ty opieszały głupcze! A więc — pomyślałem — oprócz. nienawiści wypełnia go także pogarda^ To już jest cóślTSIóze się za tym kryć zwykły,~itarannie maskowany strach. ^ 103 Oto co pragnąłem w jego oczach wyczytać. Na ten widok czekałem. O uczucie jego strachu modliłem się wiedząc, że taka modlitwa jest grzechem. W żywej pamięci miałem jeszcze otoczone tłumem ludzkim szubienice. I słowa tych, którzy, tak jak ja skamieniali z trwogi, czekali, aż ustanie łoskot werbli. Tymczasem jego niebieskie oczy w świetle lampy, którego krąg otaczał również brzeg dywanu przed biurkiem — z tej odległości można już strzelać — ciągle patrzyły na mnie. — Nic nie uratuje cię od losu, który wyzywasz. Będziesz wisiał. A stanie się tak z racji prawa, które złamałeś. — Nie jest to moje prawo, margrabio. Moje oznacza inny obowiązek. Śmierć zdrajcom. — Długo masz zamiar' sterczeć przede mną z tą małpią miną? — Aż się przekonam, że pan się boi, boi się jak ludzie, którym zakłada się stryczki na szyję. Wcześniej to się nie stanie. Parsknął śmiechem. — Taka długowieczność! Nie ma nic gorszego. Nudny jesteś. Strzelaj! — Widział pan takich ludzi? — Że też wszystko musi się tutaj topić w słowach! W morzu bredni — skrzywił się i zobaczyłem, jak zmarszczki pokrywają jego czoło. W tej chwili to była twarz starca — w nieprzebranym gadulstwie. Nim tu się zjawiłeś, co jakimś cudem ci się jednak udało, choć podobno pilnują mnie z najwyższego nakazu — skrzywił się — traciłeś zapewne długie godziny nad poetyckim bełkotem, który tak ukochaliście. Czytałeś różne księgi pełne mętnych proroctw i chorobliwych utopii. Zresztą — westchnął — nie mam sił. Żałuję już tylko ćmy, która się spala w świetle... — Niech pan sobie daruje porównania. — Daruję, daruję! — machnął ręką. — Tylko podaj cygaro. Możesz mi je zapalić. 104 Leżało na biurku pudełko. Nie opuszczając ani na chwilę pistoletu wymierzonego w jego stronę, sięgnąłem po jedną sztukę i podrzuciłem mu. Zapalił. Mówiłem sobie, że powinienem strzelać właśnie teraz. Kiedy się tego najmniej spodziewa. W chwili gdy mu się wydaje, że niebezpieczeństwo nie istnieje. Nim zgasi zapałkę. Patrzyłem, jak wstrząsa ręką. Płomyk zgasł. Rzucił zapałkę do popielniczki. — Kim jesteś? — Wolnym człowiekiem. — A mógłbyś być lekarzem. Inżynierem. Profesorem. Ile czasu spędziłeś w szkole? —/'Uczyłem się przywiązania do kraju. — W parafialnej szkółce? — roześmiał się. — I to miało ci wystarczyć na dalsze życie. Gdybyś miał skończyć inaczej niż na szubienicy, czego się, niestety, nie da uniknąć, choć naprawdę żal mi jest ciebie w tej chwili, żyłbyś pewnie w głupocie i w nędzy. Nie wyglądasz na bogacza. Tacy unikają biegania z pistoletami albo z zatrutym sztyletem. Dziękuję ci, żeś sobie przynajmniej darował ten sztylet. Musiałbym cię odpychać — wzdrygnął się — szarpać... A, widzisz, czekałem, aż przyjdziesz — patrzyłem w jego oczy i wydawało mi się, że pojawił się w nich jakby ślad uśmiechu — ale w innej postaci. Myślałem siedząc na tym urzędzie o takich jak ty i tamci, których już powieszono, i inni, których będzie się wieszać niebawem. Chciałem, żebyś był mądry. Żebyś miał jasny umysł. Zdolny do rzetelnego myślenia i działania. — Na korzyść wroga. — Kraju — westchnął i strącił na dywan popiół z cygara. — Każda śmierć jest straszna. Ale nie każda bywa nieunikniona. Śmierć człowieka i narodu. Śmierć to-jest rozpad myśli. Ty umarłeś wcześniej. Nim tu się zjawiłeś. Pewnie wbijali ci do głowy, że już inni rwą się do walki. Niechże scena nigdy nie będzie pusta. Niech się na niej zawsze coś dzieje. I niech naród przelewa krew. 105 — Dzięki tej krwi żyć będzie. — Nie traciłeś czasu! — Błogosławię tych, którzy nie pozwolili, aby moje ręce były puste. * — A mogły być potrzebnej/Czy wiesz, durniu, jak wiele może w życiu dokonać człowiek? Nie w beznadziejnej i szkodliwej walce. W pracy. W ofiarnym działaniu^-^Nie myślałeś o tym. Czy w ogóle, u diabła, można powiedzieć, że myślałeś kiedykolwiek? Skoro wpajano ci wizję narodu żyjącego w oparach krwi, w męczeństwie, w ofiar-nictwie. — Drwi pan. — Tak — wzruszył ramionami. — Ale żal mi. Ciebie. Tych, którzy dziś wydali na siebie wyrok i których nikt nie ocali, bo takiej siły nie ma. Jeszcze kilka tygodni temu nie usłyszałbyś tego wszystkiego ode mnie. Myślałem przecież, że powstanie nie wybuchnie. Mieliśmy do wygrania inne racje. — Jest tylko jedna. — Stało się inaczej. Posłuchaj — poprawił się w fotelu. — Może przynajmniej to rozjaśni ci w głowie. Tam — wskazał ręką na biurko — leżą pisma, w których donoszą mi, jak wielką radością wybuchli Prusacy ze swoim Bismarckiem na wiadomość o wybuchu powstania. — Nic tu Bismarck nie ma do rzeczy. — Tego właśnie pragnęli. Dla siebie. Tam — znowu wskazał na biurko — mam też pisma z Petersburga. Radość taka sama wśród tych, którzy sądzą, że nas trzymać trzeba krótko przy pysku. Oto kto wyciągnie z waszego ruchu korzyści, dla kogo, panowie rewolucjoniści i mistycy, pracujecie, komu broń wpychacie do rąk. To ich interes... Miałem te papiery uporządkować. Zabrać ze sobą do Drezna. — Do Drezna? — Właśnie. — Wstał, ale nie podchodził bliżej. Oddychał tak samo ciężko. Patrzył zmrużywszy 106 oczy. — Do Drezna. Piękne miasto. I co ważniejsze, daleko stąd... Przegrałem. W Petersburgu mówili mi, że mam za wielkie apetyty. Rozumieli, do czego zmierzam. Widzisz, to trudniejsze sprawy niż mówienie o wolności. Niż śmierć sama. — I cóż, nadal nie czuje pan lęku? — Już nie — odpowiedział kręcąc głową. — Uważałem mając do wyboru dwie racje: życia i śmierci, że ta pierwsza jest ważniejsza. Dlatego postanowiłem działać. Chciałem walczyć o tę szansę dla takich jak ty. Aby byli mądrzy, aby nieśli pomoc innym, bo ona wszędzie w tym kraju ciemnoty i zacofania jest potrzebna. Chciałem, żeby budowali fabryki, koleje, żeby uprawiali żeglugę, handel. Jednym słowem, żebyśmy byli silni. Ale własną, wypracowaną siłą. — Śmierć może również przynieść owoce. —/• Nic nie wyrasta z rozkładu — podszedł do biurka, oparł się o nie. — Pewnie nie starczy ci już czasu, aby o tym pomyśleć. Rób, co masz robić. Milczałem. — Nie stój! — powiedział głośniej. — Nie pokazuj takich min żałosnych. — Niech pan wyjedzie, margrabio! — powiedziałem. — I niech pan tutaj nigdy nie wraca. Nie rozumiał. Wówczas podszedłem do drzwi, położyłem rękę na klamce. Mam go jeszcze przed oczyma: stoi wsparty o biurko z głową pochyloną nisko. Duże czoło, spod którego patrzą na mnie przenikliwe, niebieskie oczy. Widzę też ręce, które oparł o blat biurka. Dłonie zaciśnięte w pięści. — Posłuchaj — usłyszałem jeszcze jego słowa. — Okazuje się, że można kogoś żałować nienawidząc. Zapamiętaj to sobie, głupcze, tak długo, jak będziesz mógł: nienawidzę nawet twojego cienia. Śladu twojej obecności. Kiedy nic więcej — oprócz nienawiści — nie zostało. Nie odwróciłem głowy. Zamknąłem za sobą drzwi. Przedpokój był pusty. Woźni kręcili się po 107 korytarzach. Widzieli, że od niego wychodzę, i kłaniali mi się nisko. Budził się wcześnie. W ogóle noce były kiepskie. Liczył je, ale później zaprzestał tych rachunków. Starał się ponownie zasnąć patrząc w szparę okienną, gdzie noc nie wytracała czerni, ale sen raz urwany nie wracał. Budziły się strzępy myśli, chwilami wydawało mu się, że śni. Myślał o następnym spotkaniu z Komisją. Zabrali już zapisane arkusze. Prosili, aby notował mimo to wszystko, co mu się przypomni. Zachowywali się przez ten czas nadzwyczaj ostrożnie. Kto wie — zapytał któregoś ranka leżącego na sąsiedniej pryczy — czy taki sposób nie jest najgorszy? Zaczynając od łagodnej perswazji chcą najwyraźniej stopniować inne środki... Ale tamten nie odpowiedział. Po okresach, w których zdradzał niezwykłe ożywienie, kiedy mówił szybko i dużo, wzbudzając ciekawość tego, który go słuchał, wpadał w odrętwienie. Milczał lub odpowiadał monosylabami. Twarz wyrażała wtedy mękę, starzał się w oczach. Nie zwracał uwagi na kierowane do niego słowa. Wizyty strażników przyjmował obojętnie, nie odwracając głowy na ich widok. Milczał także podczas spacerów, gdy wyprowadzano ich na dziedziniec. W czasie spaceru — kilka dni temu — dowiedział się b aresztowaniu Laskowskiego. Spodziewał się, że zobaczy jego twarz wśród więźniów, z którymi spotykał się w przejściu albo na korytarzach. Nie zdarzyło się nic takiego. Musiał przebywać w innym pawilonie. Rozkład cel, a także rozlokowanie więźniów musiały być dobrze przemyślane. Żadnych kontaktów. Ścienny telegraf też nie przynosił rewelacji. Nazwiska aresztowanych. Poszukiwania znajomych i przyjaciół. Ktoś zajmujący celę nad nimi wystukiwał nawet, każdego dnia o tej samej porze, tekst litanii. Po sposobie stukania nauczył się rozpoznawać ludzi, 108 którzy usiłowali nawiązać ze sobą kontakt. Ale to byli ludzie obcy. Próbował kilkakrotnie pytać o Laskowskiego. Odpowiedzią było milczenie. Wreszcie, kiedy wracali z celi ł nikt nie mógł słyszeć jego słów oprócz idącego obok strażnika (był to ten sam młody żołnierz, który go tu wprowadził po raz pierwszy i którego przyjazny uśmiech zdążył zapamiętać już pierwszego wieczoru), zapytał go, czy nie pragnąłby zostać bogatym człowiekiem. Musiał powtórzyć swoje pytanie, bo tamten milczał. Dopiero gdy już byli przed celą, strażnik zapytał, co to znaczy, bo zna wielu bogatych, ale każdy jest bogaty inaczej. Bogaty jest pop więzienny. Szef więziennej kancelarii. Tylu jest ludzi bogatych... I błysnął w uśmiechu białymi zębami. To był pomyślny znak. — Pomyśl o tym — odpowiedział. — Chcę wiedzieć, czy chciałbyś być bardzo bogaty... Minęło znów kilka dni i więzień zapytał go, co sądzi o historii, którą mu niedawno opowiedział. — O czym myślisz? — zapytał. — O ułamku chwili, kiedy kładłem rękę na klamce w gabinecie Wielopolskiego. I kiedy mógł spokojnie strzelić do mnie. Stał już wówczas przy biurku, a jestem pewien, że w najbliższej szufladzie musiał mieć nabitą broń. — Wysłano cię, abyś wykonał wyrok? — W takim przypadku nie opowiedziałbym ci o tym spotkaniu ani słowa — żachnął się. — Rozumiem. — Skoro tak się stało — ciągnął dalej — mógł przecież szufladę otworzyć i strzelić do mnie. Czasu starczyłoby nawet na dwa takie strzały. Nie uczynił tego jednak. Co dziwniejsze, mnie także nie przeszło przez myśl, że mógłby to zrobić. Wychodziłem wolno, żegnany przez kłaniających się woźnych jak jeden z interesantów, z którymi margrabia bywał umówiony. Raz jeszcze powiadam, że mógł do mnie strzelić jak do zająca w pustym polu. Gdyby mu zabrakło siły — choć wąt- 109 pię, bo wydawało mi się, że jakaś siła rozsadzała go niemal — mógł przecież przywołać woźnych. Nie byłoby najmniejszych kłopotów z ujęciem mnie, nim znalazłbym się na ulicy. — Bał się. — Nie sądzę. Myślę, że przez długi czas zastanawiał się, czemu do niego nie strzeliłem. Miałem taki zamiar, w chwili kiedy przestępowałem próg gabinetu. Byłem zdecydowany strzelać, gdy wyszedł mi naprzeciw i wyciągnął w moim kierunku rękę, aby się przywitać. Musiał ten zamysł odczytać w moich oczach. W sposobie zachowania się, bo byłem oczywiście zdenerwowany. Gdyby jednak mógł jeszcze mieć jakieś wątpliwości co do tego zamiaru, to pozbył się ich, kiedy zagroziłem pistoletem. Wylot lufy miał przed oczyma. W końcu mówił do mnie już tylko o nienawiści. Powinienem był na dobrą sprawę wtedy właśnie strzelić do niego. Zachowywał się tak, jakby się czegoś podobnego spodziewał. Dlatego krzyczał do mnie, że można żałować nienawidząc. Miał rację. W korytarzu — paliły się już lampy i mój cień wydłużał się, przeskakiwał między oknami — pomyślałem, że wyrażał nie tylko własne uczucia. Coś podobnego odnajdowałem także w sobie. Zapewne myślał jeszcze, że mogłem tak postąpić z tchórzostwa. Czemu więc dwaj moi poprzednicy postąpili podobnie? Czy też nie starczyło im odwagi? Może w ich wypadku zadecydował niekorzystny zbieg okoliczności, tym razem nic takiego nie mogło wchodzić w rachubę. Po prostu jego życie przestało mieć dla mnie jakąkolwiek wartość/Ocaliły go słowa o przegranej. To doskonale pamiętam. I wyraz jego twarzy. Było* na niej widoczne zmęczenie, którego nie starał się ukryć. Był zmęczony naprawdę. — Chytry. — Widać i tacy przegrywają. Widzisz — więzień podszedł do stołu, oparł na nim ręce — chciałem „go zabić, aby wyrównać rachunek za tych, którzy z jego winy ponieśli śmierć. Obce mi było wszystko, 110 co robił. Mimo to nie potrafiłem go zabić. Czy intencje — pochylił się i wykrzywił twarz w uśmiechu — nie przekreślają odpowiedzialnoścp^wojna z Moskwą — ostatecznie w tym przypadku nie mylił się oceniając szansę — czy droga wspólna?/ Ba! Droga margrabiego prowadziła niechybnie do Carskiego Sioła. Był tam potrzebny. Każdy monarcha woli mieć spokój na rubieżach. Fabryki, handel i żegluga! To sprzyja uspokojeniu, jak myślisz? Wielopolskiemu musiała się śnić droga — trakt jakiś olbrzymi, który chciał budować podnosząc gospodarkę i oświatę, ze wschodu na zachód — z czymś w rodzaju rogatki, na której przemysłowcy, właściciele manufaktur i oświeceni magnaci zbieraliby swoje myto. Marzenia. Rewolucjoniści rosyjscy widzieliby w nim takiego samego wroga jak my. Fakt, bo siła ich nie w uspokojeniu nastrojów. Lecz w burzeniu. — Może to farbowany lis? — Nie musiał niczego udawać, mocno trzymał się ziemi. Stał pewnie. Łaska carska mogła go w tej pewności utwierdzać. Potem to wszystko runęło. Zdarzyło się coś, czego nie przewidział. „Rwie się skała." Może przypomniał sobie moje słowa? Tym bardziej jednak powinien był strzelić. Ktoś z nas powinien był to zrobić. — Widział bezsens tego strzelania, to wszystko. — Może rzeczywiście masz rację? Po co jechać do Drezna z takim bagażem? — Pytali cię w śledztwie o ten wypadek? — Nie pamiętam — zamyślił się. — A może była to ta sama chwila — tyle że powtórzona, jakby odbita w historii — jaką przeżył mój przodek, gdy w obecności pana Szczęsnego przyglądał się baletowi włoskiemu. Fatalizm. Zaklinam się, że nic nie słyszałem wychodząc od margrabiego. Żadnych głosów. I strop nad moją głową nie odsłonił się, aby pokazać jaśniejące obłoki. Byłem także trzeźwy i miałem na dodatek pełną świadomość rzeczywistości. Któż wie jednak, co oni wówczas myśle- 111 — Tego z pewnością pragnąłby uniknąć. — Nie wiem, nie wiem! — odpowiedział lekarz.- — Wybierając tę drogę mógł wiedzieć, dokąd ona prowadzi. Nie sądzi pan? Może w chwili wyboru taka perspektywa mu odpowiadała. — Kpi pan, doktorze. -' —7. W ciągu kilku lat praktykowania — zmrużył,. porozumiewawczo oko — proszę zwrócić uwagę, że mówię o praktyce, jakbym nie był więziennym lekarzem —, odkryłem typ choroby dość często tu , spotykanej ./Silnie rozwiniętą potrzebę męczeństwa,/ Posłużyłem się tym słowem w takim jego rozumieniu, jakim posługiwali się w starożytności pierwsi chrześcijanie. To pewne, że ów typ choroby zasługuje na bezwzględną uwagę. Można jej symptomy opisać na podstawie obserwacji, i to dość wszechstronnych. Ale nie można leczyć. Rozmawiałem z nim kiedyś — wskazał ręką na pryczę — chciałem wzbudzić w nim ochotę do powrotu tam, skąd wyszedł: w normalność. Nie wiem, czy powinienem był tak postąpić. Odpowiedział, że przy najbliższej okazji przegryzie mi gardło. — Nigdy nie widziałem go w podobnym stanie. — — Może udawał — lekarz włożył rękawiczki. -— Teraz będzie przez jakiś czas spał. Proszę być dobrej myśli. To może mieć dla niego pewne znaczenie. Niech go się pan stara nie przygnębiać. Może to jedyna forma leczenia, którą by należało stosować! Kogo jednak o tym przekonać? To już nie leży, proszę wierzyć, w granicach moich możliwości., Zresztą czy pan uważa — zapytał jeszcze w progu, gdy już strażnik otworzył drzwi do celi —— że marzenia można wyleczyć? i .Zamknął szybko za sobą drzwi. Jeśli owa choroba — cóż, kiedy trzeba się tym słowem jednak posłużyć, cho(ć pragnęłoby się znaleźć inne, kry-jące pomyślniejsze treści — bierze się z marzeń, to nadzieje na uleczenie są istotnie nikłe. Powie-^ dział: po nas nie ma nic. Cóż łatwiejszego, jak odwrócenie tej prawdy. Po nas jest wszystko. Owo- 114 cują nasze myśli i czyny, przypomina się lekarz mówiący ze swoim lporozumiewawczym>uśmiechein o prawdach pierwszych chrześcijan. Znów te-dwie '( drogi; niebo H piekło, zwycięstwo i -upadek. Płzy-' pomniał sobie podobne własne wątpliwości, które > kiedyś odpędził z trudem. Zdarzył, się moment, w którym' czuł podobnie: po ffas jest pustka., Następnego dnia miano na stokach Cytadeli — x cóż za oszołamiający widok musi sj.ę stamtąd roztaczać po długim przebywaniu w celi! — stracić Traugutta i towarzyszy. Rodziny były już u skazańców. Noc ciągnęła się w nieskończoność. Palił wtedy archiwum Rządu. Była jeszcze Pelagia. Pomagał im także Laskowski. W wynajętym mieszkaniu, w którym zgromadził spory zapas nafty. Za zasłoniętymi oknami. W milczeniu wsuwali w ogień spakowane i starannie posegregowane papiery rządowe. Pamięta, jak w pewnej chwili usłyszał za plecami płacz. Obejrzał się. To Pelagia. — I już nic nie będzie? — opuściła ręce. — O czym mówisz? — Czy już nic nie będzie po nas? Sam sięgnął po najbliższą paczkę. Ważył ją . w ręce. To był ciężar legendy, którą — myślał nie odpowiadając jednak na jej pytanie — inni poniosą dalej w historię. Kto? Buchalterzy, piaskarze, oficjaliści, księża. Kto jeszcze? Żydzi i studenci. Szewcy i fabrykanci. Kolejarze i oficerowie. Jakie owoce rodzą się z drzewa klęski? Ogień szybko trawił papier, każdą paczkę polewał w bezpiecznej odległości naftą, zajmowała się natychmiast szerokim niebieskim płomieniem. Odpowiedzi trzeba by szukać w tym samym namaszczonym języku wieszczów, do jakiego przywykli pisząc odezwy i manifesty. Tylko czy takie drzewo może w ogóle rodzić jakiekolwiek owoce? — Milczysz? — spytała. — Nie ogarnia cię żadne ludzkie uczucie? Podniósł się z kolan. 115 —•e Chciałbym^— powiedział cicho — aby po nas wszysfFcTzaczęło się od nowa. / -"~~ — Łudzisz się? — To nie są złudzenia — zbliżył się do okna. Słońce chyliło się ku zachodowi. Na Powiślu pełzły jego odpryski. Drzewa w górze wtapiały }s w swoje korony. Niżej już mrok przylegał ściśle do ziemi. — Wierzę. Tamci z Cytadeli, którzy teraz pewnie piszą swoje ostatnie listy, muszą myśleć podobnie. Może płacimy cenę wysoką za winy tych, którzy byli przed nami. — Nie myślą o tym. Cóż możesz wiedzieć o myślach człowieka, którego za kilka godzin będą prowadzić na śmierć? Znów zaczęła płakać. Odwrócił się od okna i położył jej ręce na ramionach. — A gdyby było inaczej — starał się mówić z największą łagodnością — po nas byłaby tylko pustka. — Tak właśnie mogą myśleć. — Mylisz się — ciągnął dalej tym samym uspokajającym tonem. — Nawet załamując się — muszą przecież jako żywi ludzie mieć świadomość,jż;e__ ta ofiara zaowocuje. — Owoce z drzewa klęski. Tak powiedziała. Myślał najpierw, że się przesłyszał. Ale powtórzyła te słowa raz jeszcze. Już była spokojniejsza. Wycierała oczy chustką. Po-' chyliła się i zaczęła zbierać leżące na podłodze paczki. Milczał. Cóż się za tym kryje? Wierność wobec tej samej tradycji? Lektury, bo przecież czytali te same książki? Wolał jednak nie wspominać, że przed chwilą posłużył się w myśli tym samym określeniem. — Wybacz mi — odezwała się myśląc, że wytrąciła go z równowagi swoim płaczem. — Nie możemy im pomóc. Możemy się za nich modlić. — To, co robimy — powiedział wreszcie — to także pomoc. Traugutt prosił, aby wykonać polecenie do końca. Papiery muszą zniknąć. Ten ogień bierze się z jego ręki. 116 — Tak i umierać lżej. Już nic nie odpowiedział. Może. A może właśnie trudniej. Udało się. Kiedy prowadzono go na przesłuchanie, strażnik szepnął, że myślał o poprzedniej rozmowie i że czeka, co ma zrobić. Tylko niech będzie ostrożny, bo niewiele może. Wszyscy oczy mają stale otwarte. Uspokoił go. Powiedział, że L przy następnym spotkaniu da mu kartkę, którą j? T powinien wręczyć więźniowi o nazwisku Lasko- : wski. Strażnik odetchnął. Spodziewał się może, że poprosi o coś ważniejszego. Ostatecznie dostarczając gryps nie naraża się tak bardzo. Prawie każdy przenosi jakieś papierki. A co z zapłatą? — szepnął. — Z tym gorzej — odpowiedział. — Wiesz przecież, że nie mam pieniędzy przy sobie, są w mieście. Nie martw się. Nagrodę otrzymasz. Dam ci za kilka dni nowy list i adres. Tam gdzie się zgłosisz, będą na ciebie czekać pieniądze. — Nie ma w tym oszukaństwa? — zapytał. — Nie widzisz, że to mój interes... — No, dobrze... — W korytarzu natknął się na Oficerka.,..-Wychodził z sali, w której urzędowała Komisja. Uśmiechnął się, podniósł rękę, ale nie powiedział tym razem nic. Zachowywał się tak, jakby się gdzieś spieszył. Poczekali jeszcze chwilę i drzwi się otworzyły, — Wprowadzić więźnia! Na stole zobaczył zapisane w celi arkusze. Tym razem śledztwo prowadził audytor Griszyn; Tu-chołko siedział na końcu stołu zajęty czytaniem „Moskiewskich Wiadomości". — Niech pan siada! — wskazał ręką taboret stojący przed stołem. — Dopytujemy się o pańskie zdrowie. Nasz doktor mówi, że czuje się pan znakomicie. A jednak nie wypełnia pan umowy. — Nie rozumiem. — Sprawa prosta — dotknął papierów. — Cóż 117 to pan tutaj wypisuje? Podanie o przyjęcie do pracy na kolei? — To jest mój życiorys. — Pan wybaczy — Griszyn uśmiechnął się. — Gdybyśmy mieli cokolwiek o panu sądzić po lekturze tych dokumentów, musielibyśmy uważać, że jest pan, czy raczej: że był pan przed swoim aresztowaniem — nic nie znaczącym biuralistą. ;No,,tak chyba nie było? —if- Byłem Naczelnikiem Miasta. O tym panowie wiedzą. — I nie do tego wyłącznie ogranicza się nasza wiedza, panie Waszkowski — ciągnął nadal tym samym tonem Griszyn. — Wielu ludzi, z którymi tu rozmawialiśmy, mówiło o panu z najwyższym uznaniem. To uznanie, jak pan widzi, udzieliło się nam również. Traktujemy pana przyzwoicie. Pragniemy ,^aby pan zrozumiał nasze intencje. Także z nas wszystkich — spojrzał na pozostałych — opadł już dawny wigor. Praca nasza jest właściwie skończona. Mamy prawo do pewnego zmęczenia. Powstanie upadło. Dochodzimy do rozdziału ostatniego. Ja sam, zanim pana poznałem osobiście przy pierwszym przesłuchaniu, zadawałem sobie pytanie, kim jest ten młodzieniec — bo opisali nam pana dokładnie ci, których policja aresztowała przed panem — ten, który decyduje się na prowadzenie akcji, kiedy już wszystko legło w gruzach. To wasze powiedzenie. Ostatnio słyszymy je wiele razy. Z ust różnych ludzi. — Nie miałem tego przekonania, kiedy zaczynałem pełnić swoje obowiązki. Walka jeszcze wówczas trwała. — No, tak. Patrzył pan jednak, jak ostatecznie wygasa. Doprawdy, już to wszystko legło w gruzach. Wasza idea narodowa. Jakieś społeczne cele. Ci, którzy mieli jeszcze za granicą złudzenia, pozbyli się ich doszczętnie. Chcieliście podpalić duży ogień. Zostało trochę dymu. Ale i on się rozwiał po Europie. 118 — Płomień rodzi się z iskry. — Pan jest aforystą — Griszyn skrzywił się. — Ale powtarza pan wytarte zwroty. Znowu rozczarowanie. Czyżbyśmy nie mogli rozmawiać ze sobą po ludzku? — Słucham pana. — Ojciec, którego tu przesłuchiwaliśmy i który nam o panu w najlepszej wierze także sporo opowiedział, twierdził, że wykorzystano pańską wiarę i zdolności dla sprawy, która, jak pan sam dawniej sądził w rozmowach z nim, skazana była na upadek. Tak się dosłownie wyraził i zapewne mamy nawet jego słowa zanotowane w aktach. To drugi szczebel tej samej zagadki. Zostaje pan Naczelnikiem Miasta. W chwili kiedy wasza rewolta jest już właściwie zdławiona. Musi pan sobie z tego zdawać sprawę jako człowiek nie pozbawiony wyższych zdolności. No, powiedzmy, że był to głos pańskiego oszukanego nikczemnie sumienia. Że wstyd byłoby w takiej chwili odmówić swojej pomocy. Choć to, muszę panu powiedzieć, okoliczność bynajmniej nie łagodzący-'Mówi się wam, że Polski nie ma, że ona ucieleśnia się niejako w waszych tylko postaciach, tymczasem — i musi to pan wiedzieć — ona istnieje. W nieszczęściach, jakie na nią ściągacie, w nadziei, że. cesarska do-broduszność odmieni zło i nieszczęścia, w jakie ten naród został wpędzony. Tu już nie liczą się intencje. Wchodzimy w sferę faktów, Jest pan więc Naczelnikiem Miasta. I to takim, który na początku powstania słusznie rozumuje, iż jest ono skazane na upadek. Gcdzi się pan jednak na udział w nim. Jako dobry patriota. Wiedząc, że to, co panu przyjdzie robić, jest przedsięwzięciem fałszywym. — Tego ojciec nie powiedział. — Nie dosłownie — zgodził się Griszyn. — Wyrażam jego myśl. Być może, posługiwał się innymi słowami. A błąd, który pan wówczas popełnił, można, moim zdaniem, tak odtworzyć: im 119 więcej ludzi ofiarnych, godnych ogólnego uznania, im więcej talentów i możliwości rzuci się na straceńczą szalę — tym jaśniejsza przyszłość. Choćbyście wy już w niej nie mieli uczestniczyć. To zupełnie prawdopodobne rozumowanie. Niech mi pan, proszę, nie przerywa... Odwołując się więc do waszego patriotyzmu, oszukano was podwójnie. W rzeczywistości liczono potajemnie na jakieś cudowne ocalenie. Ta odwieczna wiara w Europę! Nie dała rezultatów. I dać ich nie mogła! A przyszłość? Ta dzięki waszym staraniom .rysuje się ; czarniej, niż to nawet można ocenić, Jlaz podko-I pane zaufanie długo trzeba odbudowywać/' '' — • Ciekawe, że wszyscy panowie mówicie tym samym językiem. Chwilami myślę, że rozmawiam z jednym człowiekiem. — Aż tak wieloma pan rozmawia? — roześmiał się Griszyn. — To zapewne choroba zawodowa. Wszyscy mamy dosyć siebie nawzajem. To wyczerpujące zajęcie. Tuchołko złożył gazetę. Zapalił fajkę i z głową opartą o krzesło patrzył na odpowiadającego. — Domyślam się. — Nie musi się pan tego domyślać — przerwał Griszyn. — Winy pańskie są nam znane. Przy okazji postaramy się panu udowodnić, jak wiele wiemy. W gruncie rzeczy, można by już akta pańskiej sprawy zamknąć i odesłać do sądu. — Wstał, jakby miał zamiar kończyć przesłuchanie. — Pozostało tylko jedno. Spodziewaliśmy się, że bez naszych nalegań wróci pan do tego w spisanych w' celi zeznaniach. Szkoda, że stało się inaczej. To także nie będzie dla nikogo okoliczność łagodząca. Chce pan wiedzieć, o czym myślę? — Słucham. — O sprawie Skarbu Królestwa — zerknął na zegarek. — Jest już późna pora. Myślę, że będzie najlepiej, jeśli przerwiemy przesłuchanie więźnia. — Tuchołko skinął potakująco głową nie wyjmując 120 fajki. — Ma pan więc jeszcze nieco czasu. Może pan swój błąd naprawić. Wskazał ręką na drzwi. Laskowski otrzymał gryps. Zdaje się jednak, że nie był w dobrym stanie. Odpowiedzi na razie brak. Strażnik, kiedy go o Laskowskiego pytał, nie chciał powiedzieć ani słowa. Dopytywał się natomiast, kiedy dostanie adres w mieście. Napisał dwa następne grypsy. Do Kiełczyńskiego — w tym prosił o zaopiekowanie się „przyjacielem" (jakoś przecież trzeba było tego strażnika określić, zresztą rodził się już pomysł ucieczki), i więzienny, do Laskowskiego. Lekarz, który zajrzał do celi, mruknął, że rodzice są na wolności. Najbardziej pocieszająca to była wiadomość. Więzień, kiedy mu o tym wspomniał, skrzywił się mówiąc, że może tu w ogóie nie przebywali. Oni znają podobne sposoby wprowadzania w błąd. Takie zwłaszcza wiadomości dają dobre wyniki w śledztwie. Sposób na szantażowanie. Tym razem — rozważał •— nie mogli zmyślać. Wplątanie rodziców w zorganizowanie ewentualnej ucieczki było oczywiście posunięciem niezwykle niebezpiecznym. Innego jednak wyjścia nie mogło być; na samą myśl o tym serce ściskało się z lęku. Któż mógłby irn pomóc? Doktor Lubelski i pielęgniarka Lenczew-ska. Ci dwoje na pewno. Zawsze na nich liczył. Byli odważni. Może jeszcze Kiełczyński. O tyle wartościowy pomysł, że Kiełczyński zawsze stał poza ruchem. Niechże tylko nie tłumaczą sobie opacznie tego zamiaru. Ucieczka — myślał — ale po to, aby podjąć walkę. Jakaż mogłaby być lepsza odpowiedź Griszynowi, Rozwadowskiemu, Tuchołce czy temu młodemu oficerkowi? Więzienie jest pilnowane bardzo dobrze. Jeszcze na wolności słyszał, że tylko izby szpitalne można uważać za pomieszczenia, z których warto rozpoczynać wstępne próby ucieczki. Ważne na razie było to, 121 że strażnik sprzyjał. W odpowiedniej chwili uda silny atak żołądka. Z przeniesieniem do izby szpitalnej nie powinno być większego kłopotu. Czas ten jednak — układał sobie w myśli szczegóły następnego grypsu, który przesłać trzeba rodzicom — należy wykorzystać do przygotowań w mieście. Kto wie, a nuż ten rok zacznie się pod szczęśliwszą gwiazdą? Byłoby dobrze, gdyby tymczasem mówiono o nim poza murami więzienia. Niechby na przykład — często to był spotykany w ostatnich czasach zwyczaj — zamówili odbitki fotograficzne u Fajansa. I oczywiście zawiadomić prasę za kordonem. Więzień, który obserwował go z uwagą, zapytał pewnego wieczoru, czy sądzi, że jego sprawa jest już skończona. Czy mówili mu o tym w Komisji? — Nie, przyjacielu — odpowiedział. — To jest dopiero prawdziwy jej początek. Więzień kiwał z niedowierzaniem głową. — Rok temu — powiedział — przed samymi świętami odczytali mi wyrok. Składaliśmy sobie życzenia... — Kto był wtedy z tobą w celi? — Sprawiedliwi ludzie — mruknął. — Obiecywaliśmy sobie, że spotkamy się na Syberii. Choć różne mieliśmy wyroki. Dawno już tam pewnie dotarli. Czego mogą sobie teraz życzyć na początku nowego i na schyłku starego roku? Powrotu. Kto jest z nimi? — zamyślił się. — Wymyśleni aniołowie, którzy budzą się do życia w polarnym słońcu i opatrują ich rany? Istoty szepczące modlitwy i szeleszczące wspomnieniami? — Ktoś to rzeczywiście widział? — Przy zamkniętych powiekach! — skrzywił się więzień. — Papier wszystko wchłonie. Z Paryża przywozili nam mnóstwo książek. Z nich właśnie wzlatywały te anioły nad Syberię. Tam miały rozwinąć skrzydła. Tęskniły do nas. — Masz rację. Ci, z którymi witałeś stary rok, życzą sobie nawzajem powrotu. Dla niektórych spełnią się te życzenia. — Mówili coś o amnestii? Teraz, kiedy już wszystko skończone, mogliby się na nią zdobyć, jak myślisz? Cóż to byłby za gest! Ilu dałoby się nabrać! — Uważają zapewne, że byłaby przedwczesna. — I mają rację — potwierdził więzień. — Dopóki owe anioły, wydumane i podarowane nam przez tych, którzy umierali marząc nad Sekwaną i nigdy nie spojrzeli śmierci w oczy, tak jak my na nią patrzyliśmy, będą się unosić nad tamtymi białymi pustyniami — duch nie umrze. — To przekonanie pragną uśmiercić. — Kto? Tuchołko? Ten zbir — dłonie, które oparł na stole, zacisnęły się w pięści. — Podstępny łotr, którego padlinę psy powinny szarpać! Roz-wadowski? Pamięć ich będzie splugawiona, choćby nawet nasze imiona miały się rozsypać w popiół. Na całą wieczność. Rozmawiałem z wielu Rosjanami, którzy na brzmienie ich nazwisk odpowiadają taką samą nienawiścią. Trzeba wierzyć, że duch żyć będzie. I choćbyśmy mówili do siebie różnymi językami, jak tamci ludzie, których Chrystus wybrał sobie na uczniów i rozjaśnił ich umysły prawdą wiary, duch, który nas podniesie, będzie ten sam. — Uśmiechnął się. — Inaczej myślisz? — Słucham, co mówisz. — Widzę — zgodził się. — Duch. Oto czego boi się Tuchołko. A psy na pewno rozszarpią jego padlinę, najwyższa pora, żeby ktoś wypalił mu w łeb z odległości kilku kroków. Tylko, niestety, unika miejsc publicznych. Ogrodu Saskiego, teatrów. To nie dla niego rozrywki. Zdaje sobie sprawę z tego, że w garnizonach rosyjskich pada jego nazwisko i że tam też mogą się znaleźć mściciele. A zdusiłby tego ducha prawdy. Bo on żyje. Widzisz, tak długo, jak jeszcze oddychamy. Apostołowie, zebrani na pożegnalnym spotkaniu, mieli, być może, po- 122 dobne przeświadczenie. Ale dla nich ważne jest istnienie tego ducha, póki żyje. Zrozum to. Po nas nie ma nic. — Spokój dobrze ci zrobi. — Tamci ginęli — jeden z nich tylko zmarł naturalną śmiercią — ale już wiara, którą krzewili, krzepła. Duch unosił się wysoko. Ginęli męczeńską śmiercią, a już stały za nimi szeregi następnych męczenników,, Jak w teatralnej scenerii. Zresztą sporo takich misteriów odbywało się przecież na pogańskich teatrach. Płonęli, ale przed oczyma mieli ręce przykładające ogień do następnych stosów. Duch żył. Teraz jest zsyłka. Więzienia. Cień szubieniczny. Duch żyje. Po nas nie ma nic. — Połóż się. — Zamykam oczy. I to tylko widzę. Dziwna pora,/Pod rozpostartymi szeroko skrzydłami — dwa f ozchylone dzioby, a więc i dwie pary tych skrzydeł czarnych, przetykanych srebrnymi nićmi — rok stary chyli się ku' upadkow^^to przyniesie na Pawiaku następny? Właściwie nie należy mieć wielkich nadziei. Pod tymi samymi skrzydłami może przynieść śmierć. Ale jak głęboko wrasta w duszę ludzką rozbudzona wiara w odmianę! Rzeczy nabierają intensywności. Kształt tego stołu staje się ważny, bo żyję i opieram tu łokcie. Jasność sącząca się z kruchego płomienia, który można zgasić własnym oddechem —\ świeca stoi pośrodku stołu — jest tak ważna, bo wyłaniają się dzięki niej zarysy sprzętów, a także cień człowieka, który jest ze mną w tej samej celi. A oczy tego człowieka są tak ważne, ponieważ odbijam się w nich ze swoimi myślami. Są głęboko osadzone i niebieskie. Oto zaczynamy kolację. Ciekawe, że ten człowiek nie otrzymuje żadnych paczek. Przez cały dzień — ruch w więzieniu nie był tak wielki — padał śnieg. Ale bez wiatru. Mróz 124 widocznie trzyma się od wielu dni mocno. Zapytałem, czy pozwolą sprowadzić sobie coś z restauracji. Ostatecznie, dzień to wyjątkowy. Zbyt dużo było podobnych zgłoszeń. Nie starczyłoby służby, która między więzieniem a knajpą mogłaby się uwijać. To trzeba spokojnie rozważyć. Da Bóg, że kilka dni można sobie będzie poucztować. Bóg dał wcześniej. Przyszła wielka paczka z domu. Czego tam nie ma. A najważniejsze, że przyszła. Znak. Wiadomość. Są na wolności. Wszyscy. Mięsa, pieczywo, ciasta — jeszcze się nad nimi unosił delikatny zapach rąk, którymi matka dotykała paczki owijając ją w białą serwetę. Spora butelka — jedna! — czerwonego wina. — Będziemy więc mieli królewską ucztę. Więzień zatarł ręce z uciechy. — Ale trzeba się z tym obejść, mój stary, ostrożnie. — To znaczy, jak? — Spokojnie. Z jadłem też nie można obchodzić się gwałtownie. Trochę zakosztować. Resztę pozostawić. — Przecież to wszystko straci smak. — Ale zyskasz zdrowie! — zajrzał do kosza, w którym wszystkie specjały były złożone. — Znam się na tym, stary. Możesz mi wierzyć. — Czemu mówisz do mnie: stary? Nigdy dotychczas tak nie mówiłeś. — To znaczy, że uważam cię za swojego człowieka — wciągnął nosem zapach i podniósł głowę. — Miałeś rację: uczta będzie królewska. Możesz się cieszyć, że pozwolili na przesłanie takiego daru, choć śledztwo w twojej sprawie jeszcze się toczy. — Dziś ani słowa o więzieniu, zeznaniach, śledztwie. — Zgoda — uśmiechnął się. — Możemy mówić o polowaniu. Lubisz polować? — To niebezpieczny temat — powiedział, a więzień skinął ze zrozumieniem głową. — Ale na polowaniach się nie znam. 125 — Racja! Przecież ty jesteś z miasta. — Całe życie. — Co możesz wiedzieć o polowaniu? — zapytał. — Odjęto ci zadowolenie, jakiego człowiekowi dostarcza tylko obcowanie z przyrodą. Zapomniałeś, być może, co jesteśmy jej winni. Polując możesz zawsze powiedzieć o sobie: jestem człowiekiem, którego stać na to, aby się sprawdzić. Bez pomocy innych. W równej walce. — Uważasz, że polując posiadasz wspólne szansę z zającem, którego sobie upodobałeś? — Nie! — roześmiał się. — Na zające polowałem, kiedy byłem wyrostkiem, żeby, jak mówił mój ojciec, wprawić sobie oko i rękę do broni. Polowałem na grubsze zwierzęta. Dziki, rysie, wilki. — Wilki! — stół był już zastawiony, można było zaczynać świąteczną ucztę. — Ludzie, zamknięci w czterech ścianach swojego dworu, kiedy do sadu podchodzą wilki, muszą się czuć podobnie jak my w tej chwili, prawda? — Są czujne — powiedział. — Można je tylko w jeden sposób zapędzić w pułapkę. Boją się drutu i kołyszących się na wietrze strzępów czerwonego materiału. — O ile są wobec tego szczęśliwsze od nas •— przerwał — skoro boją się tylko tego. — O, nie! Boją się wielu innych rzeczy — odpowiedział więzień. —• Ale w innych wypadkach mogą podjąć próbę walki albo ucieczki. Zapędzone na linię z takim drutem — a trzeba im w ten sposób zagrodzić ucieczkę — muszą ulec. Wyją, ale Bóg nie słyszy już ich wołania. Napełnił szklanki. — Dawno nie miałem wina w ustach — więzień smakował trunek. — Za co pijesz? — Za powrót. / J; — Tego nie rób! — odstawił szklankę. —-/Nie \ trzeba prowokować losu. / Jeśli to się któremuś z nas zdarzy, stanie się tak naprawdę bez naszej woli. Zapamiętaj to sobie. 126 — Rozumiem. Za twoje następne polowania. — Na rysie — uśmiechnął się. — Podobno są na Syberii. — Nie wiadomo, czy tam wylądujesz. — Mieliśmy o tym nie mówić — zamyślił się. — Lubiłem zimą wczesny marsz do lasu, kiedy jeszcze srebrzy się księżyc i mróz wisi nad ziemią. Hałasy sfory, która wybiega na dziedziniec, nawoływania pachołków. Skrzypienie płóz. Potem las, w którym czai się zupełna, wszystko zatapiająca cisza. Ogrom powietrza. — Sygnał początku. — Nie! Wcześniej, zanim słońce wypłynie na wschodzie, kiedy wypełza tam szarość świt zapowiadająca — długa chwila podziwu i zachwycenia. W tym ogromie powietrza bije własne serce. Czuje się ciężar jego każdego uderzenia 5 silniejsze poruszenie krwi. — Jak w starych książkach myśliwskich. — Tego nie ma w książkach — śmieje się więzień, oczy mu zaczynają błyszczeć i twarz staje się piękna, odmłodzona, ukazująca prawdziwe oblicze. — Nikt tego nie może opisać słowem, wierz mi, i nikt nie potrafi opowiedzieć. Jest to radość oczekiwania. — Wilkom też spieszno do ucieczki. — Jeszcze wiatr nie przywiał tego zapachu, w którym czai się groźba śmierci. Psy też zachowują się cicho. — Długo trwa ta pora? — Jest piękna. Szklanki puste. Trzeba je powtórnie napełnić, Osobliwe uczucie. Od niewielkiego ciężaru — butelka jest co prawda gruba, szkło zieleni się w blasku — ręka drży. Należy trzymać butelką bardzo ostrożnie, aby nie wysunęła się z palców. — Jest piękna — powtarza więzień. — Obyś mógł kiedyś zaznać takiej pory. — A co jest potem? — Bardzo jesteś ciekawy — szklanka wędruje 127 do ust. — Potem jest oczywiścid sygnał trąbki zapowiadającej początek. I cały dzień przed tobą. Długi jak najdłuższe życie. Aż do zmierzchu. — I wreszcie powrót ze zdobyczą. — Sen. Zmęczenie, po którym sen jest tak głęboki, że leżysz jak kłoda. — A cóż ci się może śnić? — Nic — odpowiada więzień. — Śpi się bez snów. A nawet jeśli coś się rzeczywiście śni, sen jest tak ciężki, że pamięć nie utrwala żadnego obrazu. Cóż zresztą może się śnić? — Nie wiem. — Ty spędzałeś pewnie ten czas w teatrze albo w salonie, gdzie dobrze urodzone panienki, zadzierając nosa, popisują się grą fortepianową. Przerzucając wprost z Wiednia nadesłane nuty. — Jesteś bliski prawdy. Choć panien, grających wiedeńskie nuty, nie znosiłem. — Przynajmniej to dobrze o tobie świadczy — więzień stwierdził kategorycznie. — Słuchaj, jakże nieciekawe musi być takie życie. W murach, w szczelinach ulic, w załamaniach bram... Wino szczypało trochę w gardle. Czemu przebiegła w tej chwili myśl o truciźnie, którą można by przerzucić do więzienia tą drogą? Cóż łatwiejszego. Pokusa mogłaby być silna. Zmroziła go ta myśl. Można sobie też wyobrazić jeszcze inną możliwość. Podrzucenia trucizny w pokarmie. Mija przecież nieco czasu od chwili, kiedy przejmuje się paczkę, do momentu, gdy trafia ona do rąk więźnia. —i Nie pijesz? Więzień podnosi w górę butelkę. Mruży powieki. Następnie napełnia swój pusty kieliszek. Jeszcze jedno nic nie znaczące przesłuchanie. Tym razem audytor Griszyn dopytuje się o współpracę z gazetami ukazującymi się za kordonem. — Te krakowskie pisemka! — wzdycha. — Jak 128 to wygodnie udzielać rad, kiedy się siedzi na spokojnym stołku... — Tuchołko z taką samą jak poprzednio gazetą. „Moskiewskie Wiadomości". W pewnej chwili — jakby mimochodem rzucone znad płachty gazetowej pytanie: jak tam sprawa banku? Co z pamięcią?... I śnieg za oknami. Sypiący bez przerwy. Griszyn wracający do tego pytania ze służbową uniżonością. — Jeśli, panie Wasz-kowski, nie starcza odwagi — w jego oczach cień utajonej nienawiści — pomożemy panu. — I szybki rozkaz do stojącego w progu żandarma, aby go zaprowadzić do celi. W godzinę później, tuż po tym przesłuchaniu, dziwne wrażenie, że już jakaś szala, na której można zważyć los swój, przechyliła się i że niewiele jest do cofnięcia. Wizyta rozbawionego Oficerka. W celi czuje się nieco skrępowany. Prosi, żeby z nim wyszedł. Uśmiech w stronę leżącego na pryczy więźnia: aby nie przeszkadzać rozmową choremu... Ta sama poczekalnia z obitymi pluszem meblami. Miłe wspomnienia z ostatniego wieczoru z poznaną przed kilkunastoma dniami aktorką. Obietnice spełnione, zabawa wyśmienita. Nie pozbawiona zresztą drobnych złośliwości na temat wyglądu policyjnego munduru. Aby rozwiać wątpliwości, trzeba było złożyć solenne zapewnienie, że nie brało się osobiście udziału w śledzeniu, przesłuchiwaniu i skazywaniu powstańców. Że okazja, która pozwoliła na przyjazd do Warszawy — Boże drogi, jakże to musiało być ongiś wesołe i pogodne miasto! — była zupełnie inna niż śledzenie, przesłuchiwanie i skazywanie. I asystowanie przy wykonywaniu wyroków. Nikt tu nie chce pojąć, że struktura policyjna jest nadzwyczaj złożona. Obok stójkowego Tuchołko, obok Tuchołki inni, a za nimi jeszcze inni. Tu tropi się wszędzie pospolitych łapaczy. Garść wspomnień z rodzinnego domu. Zima w Petersburgu. Wyjątkowo surowa, jak na morski klimat. Drzewa i krzewy zamarzłe w parkach. Newa w okowach. Zmierzch liliowy i niebieski w kry- 129 9 — Dwie głowy ptaka l! stalicznym powietrzu. Para unosząca się nad grzbietami koni. Strzępy dziecinnych wspomnień. Nabożeństwo w cerkwi za dusze zmarłych deka-brystów. Jak to szybko toczą się koła historii?... Czyjeś westchnienia nad minioną młodością. Ordery i szynel generalski z podniesionym kołnierzem. Nad tymi kołami rydwan, na którym pędzi w jasną przyszłość — ten rydwan to fragment pałacowego plafonu oglądany któregoś dnia na Mojce — pop ojczulek z czarną ikoną w wyciągniętych rękach, błogosławiący wszystkie cztery strony świata. Jakiś bal w wiele lat później — tym razem zima bardzo łagodna: więcej deszczu niż śniegu i zadymek, odwilż. Odwilż w karnawale! Grupa młodych oficerów. W tej grupie twarz zapamiętana. Ta sama, która patrzy surowo z fotografii w policyjnym urzędzie. Jeden z was. Ale Rosjanin. Ileż goryczy musiało wypełnić duszę tego człowieka, skoro przystał na tak oczywistą zdradę! Aktoreczka wybuchła śmiechem, kiedy jej to opowiedział. Niebezpieczny to śmiech, w kącikach oczu gromadzą się łzy, o płacz łatwo. — Jacy wy głupi! — powiedziała. — Umiłowanie wolności jest wieczne... — Święte słowa. Warto ucałować rączki tej dziewczyny. Puste słowa. Zamiast pędzącego na rydwanie popa można jej pokazać figurę z jakiegoś cudacznego baletu... Cień kozackiej szabli padnie jednak na tę postać... A na dobrą sprawę, poza tym, że od kilku dni wieczory warszawskie, dzięki jej dziewczęcemu czarowi, stały się wprost „urocze" (to jej określenie), rokując nadzieje, które trzeba będzie przecież spełnić, nie warto sobie tą twarzyczką zawracać głowy. Życie toczy się tak właśnie jak koła owego mitologicznego rydwanu. Toczą się nasze godziny, zdarzenia i przypadki... Proszę się zbliżyć. Cóż; za ponury widok! Musztra w śniegu. I ta czarna buda, która kursuje między Pawiakiem a Cytadelą. Pragnąłbym z całego serca udzielić pewnej rady. Stąd się nie ucieka. Wiem, że każdemu taka myśl musi 130 przyjść do głowy. Dąbrowski, a to też zbadałem, bo i ten tajemniczy mężczyzna ociera się o moich spiskowców z rosyjskimi metrykami — próbował ucieczki. Z Cytadeli. Wiem i to, że uciekł później z zesłania. Domyślamy się, kto mu w tej ucieczce pomógł i gdzie on sam może się obecnie znajdować. Plan był, zdawałoby się, opracowany bez błędu. Ale błąd był. Jaki? Niech pan sobie sam na to pytanie odpowie. Mam dziś, mówiąc zupełnie szczerze, zły dzień. Rozmowa, jak sam pan widzi, nie klei się i jest niesłychanie dygresyjna. To skutek nadmiernej pracy. Braku należytego wypoczynku. Niestety, rozpusty także. Bez niej nie ma nigdy owego radosnego uczucia, jakie rodzi się w pierwszym dniu roku, kiedy w sercu roztrząsać wypada, podczas cerkiewnego nabożeństwa, własne grzechy i upadki. Tak jest. Grzech ma tu również swoje miejsce. A wszystko to, jeżeli dołożyć do pełnego rachunku nieco alkoholu, którym skrapia się własne smutki, tworzy ten ubolewania godny chaos w głowie: obraz przesuwający się po obrazie. Petersburg z dzieciństwa. Cerkiew i nabożeństwo za dekabrystów. Pop na rydwanie. Piękny wieczór z aktorką. Takie to winy nasze i grzechy poprzetykane zdarzeniami, które nas przerastają, na których końcu zaczyna się zawsze to samo: cerkiewny raj albo policyjne piekło. Jest, rzecz prosta, miejsce na refleksję trochę głębszą... Niech pan nie myśli o ucieczce. Nie wiem, czy to takie ważne, co w tej chwili mówię — niech pan sobie o tym pomyśli, jeśli nadarzy się odpowiednia pora — ale widzę dla pana tylko jedną możliwość ocalenia. Wiem, że będzie się pan dopatrywał W moich słowach podstępu, przygotowanej wcześniej zasadzki. Niech i tak będzie! Tym ocaleniem jest legenda. To jeszcze panu zostało. Proszę nie mieć wątpliwości, że los pański w pewnym stopniu, nie przesądzając rozmiarów łaski, na którą można przecież liczyć, jest już rozstrzygnięty. Będzie się pan mógł o. tym przekonać. Wina pańska jest już 131 dowiedziona. Udział w napadzie na Skarb Królestwa — bo i to wiadomo, że brał pan w tej akcji udział i był, jeśli tak można to określić, duszą całego przedsięwzięcia — to jedyna okoliczność wstrzymująca Komisję przed zakończeniem pańskiej sprawy. Proszę jednak nie mieć wątpliwości. Tu chodzi jedynie o szczegóły. Niechże pan zrozumie — ci, którzy przegrywają jako ostatni, płacą największą cenę. Nie jestem tak bardzo doświadczonym oficerem w technice prowadzenia śledztwa. Czymś innym zajmuję się na co dzień. Ale wiem, że tak jest. Istnieje ogromna ilość dowodów, zeznań, dokumentów, świadectw materialnych. Wszystko to przemawia przeciwko panu... Albo za panem. Bo mówiąc o tym, że/ostatni padający w boju, którzy ten bój przegrali, płacą cenę największą, nie wspomniałem o cenie naj-straszniejszej. O zapomnieniu. Inni żyć będą, być może, w legendzie, która ich czyny opromieni nadmierną szlachetnością i bohaterstwem. Ostatni padają bezimienni. Niech pan się nad tym, proszę, zastanowi. Czy wysiłek, jaki pan włożył w ostatnim czasie we wszystkie swoje poczynania, ma tak szybko obrosnąć zapomnieniem? To straszne pytanie. Muszę przyznać, że czuję jego ciężar. Stoimy naprzeciw siebie jako wrogowie. Nie mamy równych szans, to prawda, ale może pan być spokojny: w odpowiednim czasie będą i mnie oceniać ludzie, których do tej pory nie zdołałem poznać, a którzy zapewne pokażą się na mojej drodze w najmniej oczekiwanej porze życia. Wspomniałem także, że trzeba brać pod uwagę możliwość łaski. Upór pański i milczenie tej sprawie szkodzi. Wiem jednak, że ta ostatnia myśl jest panu obca. Jeszcze to nie jest pora, kiedy będzie wracać. Z tępym, okrutnym uporem. Nie śmiałbym o tej łasce mówić. To niepewna nadzieja. Mówię jednak o legendzie. Tu — w aktach, w protokołach obejmujących pańskie składane przed Komisją zeznania — ta legenda się rodzi. Niechże będzie wspaniała. 132 Bo to zależy od pana. Wiem, że nie musi pan, przyznając się do swoich czynów, obciążać kogokolwiek. Myślę o czymś innym. Niech pan będzie do końca sobą. Zapieranie się prawdy ma w sobie coś biblijnego. Ze złych fragmentów Biblii. Idąc tu — jak pan widzi, wolę, aby mnie nikt z panów oficerów nie spostrzegł — zastanawiałem się, czy mam prawo to wszystko powiedzieć. Jako wróg i człowiek noszący znienawidzony mundur. Niechże pan przez chwilę spojrzy na mnie jak na kogoś, komu nieobce mogą być niektóre pańskie myśli. Przecież — może pan tak sądzić — to żałosna komedia. Oficer policji, który namawia do mówienia prawdy w imię ocalenia legendy. Na dodatek takiej, co musi mu być najzupełniej obca. Otóż tak nie jest. Koła rydwanu, o których wspomniałem, istotnie toczą się szybko nad naszymi głowami. Ale pewne cechy nie przemijają. Cnoty poświęcenia i bohaterstwa. Szlachetności i odwagi. Choćby posiadali je ludzie oddani złym sprawom. Choćby owoc ich starań historia odrzuciła. To zostaje. Bohaterstwo i poświęcenie. Szlachetność i' odwaga. Cnoty, których nie pokrywa rdza, których potomni będą się uczyć... Podejrzanie, pana zdaniem, brzmią w moich ustach podobne słowa? Mój Boże, niech pan wobec tego złoży je na karb mojej naiwności i braku doświadczenia. Nie będę pana wyprowadzał z błędu. Jeszcze jedno. Griszyn gra przed panem komedię. To on namówił Tuchołkę do tej zabawy. Skoro — widzę — niczego z tego, co mówię, nie chce pan przyjąć poważnie — proszę przynajmniej zapamiętać to jedno. Mają przeciwko panu żelazne dowody. Niezbite fakty... Odwrócił się. Mrok już panował i twarz jego zacierała się w tym mroku. Oczy tylko błyszczały silnie. Potem gwałtownym ruchem otworzył drzwi. Blade światło wsączyło się z korytarza. Strażnik stanął w progu. Tamten odtrącił go i bez słowa wyszedł. 133 Świeca paliła się w celi pośrodku stołu. — Było coś? — spytał więzień. — Czego chciał od ciebie? — Nie wiem jeszcze — odpowiedział. — Mówił dużo. Zdaje się, że był pijany. — Chciał cię skłonić do sypania? — Może — wzruszył ramionami. — Ostrzegał. Podobno dużo wiedzą. — Co mu powiedziałeś? Spojrzał na więźnia. Siedział na pryczy. Brwi miał zmarszczone. Nie spuszczał z niego oczu, od momentu kiedy wrócił do celi. Nic dziwnego — pomyślał — taka wizyta oficera w celi, potem zaproszenie do rozmowy. Wszystko wbrew regulaminowi. To musiało wyglądać podejrzanie. — Słuchałem raczej — usiadł przy stole. — Powiedział, że Griszyn gra przede mną komedię. Nie łudziłem się, że może być inaczej. Przecież także grałem... — Dawniej tu tego typa nie było. — Przyjechał podobno z Petersburga — wyjaśnił. — Ma opracować dla swoich zwierzchników memoriał o udziale rosyjskich rewolucjonistów w Powstaniu. Tak twierdzi. — Miałbyś z nim mówić o oficerach rosyjskich? — Niewiele mógłby usłyszeć! — uśmiechnął się. — Wspominał za to o legendzie. Chcesz wiedzieć, do czego mnie namawiał? Aby pomyśleć o legendzie. Podobno nic więcej nam nie zostało. — Kłamią! — odparł więzień. Wstał z pryczy. Zbliżył się do stołu. — Nigdy o tym nie mówiliśmy — mówił teraz szybko, z wzrastającym wzruszeniem. — Wiem, że powinieneś milczeć, nie wspominać o niektórych sprawach. Dlatego nie chcę pytać o żadne szczegóły. Ale o to pytać mogę. To chwilowy zastój? Przecież jakieś oddziały walczą, prawda? Milczał. Rzeczywiście do tej pory więzień nie dopytywał się o losy Powstania. Mogło się to wydawać dziwne. Mówili o wielu sprawach — zacho- 134 wywał w czasie tych rozmów zrozumiałą ostrożność — o tym jednak, co dzieje się w mieście i co się tam w ostatnim czasie zdarzyło — nie wspominał. Dopiero w tej chwili padło to pytanie postawione z nie ukrywaną natarczywością. — Dlaczego milczysz? — pytał więzień. — Oni mówią już od dłuższego czasu, że Powstanie padło. Naiwni! Przecież jeszcze żyjemy. Gdyby nas ~liie było, nie zjawialiby się przecież nowi więźniowie. Latem — poprawił włosy, które opadły na czoło — zaczną się nowe działania. Teraz, oczywiście, musi panować pewien zastój. Najtrudniej jest z bronią i z amunicją. A to najbardziej potrzebne. Patrzył na niego. W pierwszej chwili poczuł budzący się gniew. Chciał już przerwać. Zapytać, kiedy wpadł? Ile czasu jest już na Pawiaku? Połapał się jednak, że nie wolno tego czynić. — Nikt nie będzie siedział z rękoma założonymi na brzuchu — rozpalał się, zaczai gestykulować. Znów jego wydłużony cień pojawił się na ścianie. — Mamy przecież wiek, w którym budzą się coraz gwałtowniejsze ruchy. Przenikają granice. Czy masz może jakieś wiadomości z Włoch? Tam ten ogień musi płonąć najdłużej. A we Francji? Milczał. — Powiadam ci: latem zaczną się nowe działania — cień pochylił się. — Sądząc po tym, ilu ludzi przywozi się tutaj każdego tygodnia, można liczyć, że Powstanie zatacza coraz szersze kręgi. Nie mylę się. Trzeba się tylko bronić przed zgodą na klęskę. — Usiadł naprzeciw. — Sam widzisz, jacy są zaniepokojeni. Przysyłają z Petersburga nowych oficerów. Tyle roboty, że nie mogą poradzić sami. Nie daj się złapać w zasadzkę. — Masz rację — przerwał uspokajająco. — To był podstęp. — Nie daj się nabrać! — oczy błyszczały mu silnie. — Będą cię chcieli omotać. Podejść. Oszukać. Mogą cię bić. 135 l!1 Iii — Nigdy tego wobec mnie nie stosowali — powiedział. — Są nadzwyczaj uprzejmi. — Ba! Pragną cię zaskoczyć. Nic więcej. To też ich chwyt. Najpierw rozmawiają bardzo grzecznie. Potem chwytają za pałki. Na piętrze — albo na strychu — są pomieszczenia, do których odprowadzają więźniów, kiedy zawodzą inne sposoby. To jest ciężkie — zaczął mówić szeptem. — Nie ból. Ból można jakoś znieść. Upokorzenie. — Nie myśl o tym. — Chcę cię uprzedzić — pochylił głowę. — Kiedy zorientują się, że nie uda się nic z ciebie wycisnąć przy pomocy miłych słówek i obietnic, mogą się uciec i do bicia. Łudziłem się, że tego nie zrobią. Chociaż rozmawiałem po aresztowaniu z tymi, którzy przeszli przez ów strych, i choć wiedziałem, że to są ich stare praktyki. A jednak łudziłem się, że mnie to ominie. Gryzłem wargi i krew ściekała mi na szyję. — Jesteś zmęczony. Podszedł ostrożnie do więźnia, położył ręce na jego ramionach. Nie drgnął nawet. Pozwolił się zaprowadzić na pryczę. Oddychał ciężko. Wrócił do stołu i zgasił świecę. — Będą czekać do lata — usłyszał jeszcze głos więźnia. — Wtedy ruszą, zobaczysz. Codzienny! spacer. Na środku placu rosnąca z każdym dniem sterta sypiącego bez przerwy śniegu. Po dusznym, przesyconym wilgocią powietrzu w celi — pierwszy głęboki oddech. Wrony podrywają się stadem z gałęzi. W szybkim locie są jak strzały na szarzejącym tle. Szkoda, że nie widać dalszego lotu. Mury pawilonu. Nogi grzęzną. Słychać przekleństwa strażników. Czarna brama jest zamknięta, nie stoi przy niej tym razem czarna więzienna buda. Odbywa najpewniej swój kurs do Cytadeli. A może na dworzec kolejowy? Teraz jest pora, kiedy małe grupy skazań- 136 ców łączy się w transporty. Po tak długiej i ostrej zimie będzie na pewno długie i pogodne lato. Mężczyzna idący z tyłu pyta szeptem, czy tu gdzie nie ma Krzemińskiego... Skąd zna to nazwisko? Stanisław Krzemiński. Teraz już pamięć podsuwa wizerunek spotykanej gdzieś sylwetki. To- ktoś — myśli — przywiązany do pióra, dziennikarz czy poeta — ktoś tani mówił, że ma romans z Unicką. To dawno. Należałoby powiedzieć: miał. Po aresztowaniu Traugutta Unicką przecież aresztowano również. Męża za udział w spisku (był kasjerem, trzymał u siebie całą kasę) skazano na karę śmierci. Nie powieszono jednak. Został zesłany. Unicka podobno trzymała się bardzo dzielnie. A teraz pytają o Krzemińskiego? Ciekawe, co robił w ostatnim czasie?... Po kilku okrążeniach palce zaczynają sztywnieć z mrozu. Minęły już trzy dni od chwili, kiedy wręczył strażnikowi ostatni list. Powinien otrzymać odpowiedź od Laskowskie-go. Czemu dotąd nie nadchodzi? Może byli nieostrożni i wręczyli mu w domu już teraz jakąś poważniejszą sumę? W takim wypadku mógłby umknąć. Może jednak zdarzyło się coś innego? Nie ma jeszcze powodu do niepokoju. Trzeba przyznać, że ostatnia rozmowa z Oficerkiem — to, co powiedział, zdawałoby się, zupełnie niedorzecznie, o legendzie i o wrastaniu w nią — wbiła się mocno w głowę. Więzień, którego sylwetkę ma przed sobą — jest to barczysty, niskiego wzrostu mężczyzna o łysiejącej głowie — mówi cicho, ale tak, że można zrozumieć jego słowa: mają zabrać się do wysyłania wszystkich po wyroku. Choćby nawet byli jeszcze potrzebni ze względu na toczące się sprawy innych. — Co to może oznaczać? — zapytuje. — Czyżby nowe aresztowania?... — To możliwe. Znowu wiatr strąca z dachu garść zlodowaciałego śniegu. Niebo jest wysokie, ale od szeregu dni zupełnie szare. Spłowiałe. Czasami wieczorem — wtedy trzeba stać w oknie i patrzeć w nie osłoniętą szparę — rdzawi się na zachodzie. Tego już nie 137 widać, ale słońce musi wtedy spływać ciężką, czerwoną plamą. Ludzie, stojący w swoich domach przy oknie, mówią, że następnego dnia będzie znów duży mróz. Zapalają latarnie. Później lampy. Szyby pokrywają się warstwą szronu. — Waszkowski! To podoficer stojący w drzwiach. Należy się odwrócić. W krótkiej chwili widoczna twarz więźnia idącego z tyłu. Niski, pochylony mężczyzna. Kiedyś musiał już go widzieć. Oczy pod napuch-niętymi powiekami. Spłaszczony, w,ąski nos. Warto by mu coś powiedzieć. Zapytać, czy tu długo siedzi. Ponowny krzyk strażnika. — Na przesłuchanie! Są już wszyscy. Tuchołko bez gazety. Mundur zapięty pod szyją. Starannie ułożone papiery. Duża skórzana teczka. Kopiści z piórami w rękach. Ruch dłoni w stronę krzesła. Griszyn siedzi po lewej stronie. Surowy wyraz twarzy. Nic z poprzedniej uprzejmości. Ktoś jeszcze stoi za plecami. Pod ścianą. Słychać jego kaszel. Ale nie ma czasu, aby się tam odwracać. Trzeba zachowywać spokój. — Muszę panu powiedzieć coś ważnego — ton, z jakim Tuchołko wypowiada te słowa, nie wróży nic dobrego. — Straciliśmy sporo czasu na zapoznanie się z tą sprawą. Jeśli chodzi o Komisję, to mamy już wyrobiony pogląd i, co mnie szczerze martwi, muszę wyznać, iż pogląd ten wyrobiliśmy sobie bez pańskiej pomocy.'Tak to jest na ogół z przestępcami — uśmiech bardzo kąśliwy — niezależnie zresztą od tego, czy rodzaj przestępstwa, jaki mają na swoim sumieniu, zaliczyć wypada do zbrodni pospolitych, czy też jest to ów rodzaj wysublimowanej zbrodni — takiej jak przestępstwa polityczne. Uważają oni, że źródła winy są zwykle dostatecznie głęboko ukryte, aby prawda mogła ukazać się w pełnym blasku. Widzi pan — jeszcze jedno sarkastyczne skrzywienie warg — jak nam się zdołał popsuć język. Powinniśmy mó- 138 wić prosto. Jesteśmy żołnierzami, którzy przywykli wykonywać rozkazy i sami je wydawać. Ten język — z owymi długimi okresami, pokrętnymi zdaniami — przejęliśmy wbrew własnej woli od was, panowie spiskowcy, rewolucjoniści i przestępcy polityczni. To wy oplatacie zwykle swoje wyznania takimi pokrętnymi okresami. To wam są potrzebne te odcienie, subtelności, dygresje, które mają nas wyprowadzać w pole. Nie twierdzę bynajmniej, że nigdy w ten sposób nie osiągnięto krótkotrwałych sukcesów. Owszem, zdarzały się podobne przypadki. Choć trudno byłoby je uważać za sukcesy, po jakimś czasie bowiem prawda, którą udało się jakoś w pewnej chwili ukryć, ostatecznie ujawnia się, a początkowy sukces zmienia w pospolitą klapę. A więc dość tych dygresji. Sukcesy podobne — o czym jednak nie zechciał pan pamiętać — nie zdarzają się nigdy, jeśli materiałem obciążającym stają się dokumenty i wiaro-godne, to znaczy sprawdzone, zeznania innych. A tak, niestety, jest właśnie w pańskiej sprawie. Od samego początku. Od tego dnia, w którym jadąc dorożką z Solca dotarł pan wreszcie na plac Bankowy, żeby wpaść w ręce stójkowym. Łudził się pan, panie Waszkowski, że może się stać inaczej. Choć znów, powiadam, żadnych podstaw do pielęgnowania takich nadziei pan nie miał. Wydawało nam się wszakże, że jest pan człowiekiem poważnym i odpowiedzialnym. Nie oczekiwaliśmy od pana rzeczy, które mogłyby się w zły sposób odcisnąć na pańskim honorze. Traktowaliśmy pana wyrozumiale, prosząc jedynie, żeby pan swoimi zeznaniami ułatwił rozpoznanie sprawy. Do czego były nam potrzebne szczere zeznania? Postaram się to wyjaśnić. Nie zależało nam na tym, aby pan własnoręcznie potwierdził raz jeszcze to wszystko, co zawarte jest już w-aktach kierowanych do JLąjiu wojennego, przed którym niebawem pan stanie. To nie było nam potrzebne. Możemy się doskonale obejść bez pańskiej pomocy. 139 Otworzył skórzaną teczkę. Ręka, która ma za chwilę sięgnąć po leżące wewnątrz papiery (leżą blisko i można będzie zobaczyć, co Tuchołko poka-^e), zatrzymuje się. — Tak się z pańskiej winy stało — znudzony, spokojny ton — że był pan milczącym bohaterem tego dramatu — wzruszenie ramion. — Wybrał pan tę rolę zapominając, że ona właśnie przekre- , ślą możliwość łagodniejszego potraktowania pań-skiej winy. Myślę o wyrażeniu skruchy. Cóż zrobić, skóro samo to słowo budzi w panu, jak widzę, uczucie obrzydzenia. Niechże więc będzie tak 'do końca. Pan będzie milczał. My będziemy mówić. Na jedwabnej czerwonej podszewce leżą cztery znajome skrawki papieru. — Poznaje pan? Tuchołko unosi głowę. Krzywi wargi. Palce podnoszą ostatnią kartkę. — Ten karteluszek miał otrzymać pan Laskowski — mówi z tym samym, mającym świadczyć o zakłopotaniu, grymasem. — No, nie dostał. Kaszel za plecami. Ruch głową. W tyle, w fotelu stojącym obok wejścia, Oficerek. Pochylił głowę, szarpie nim kaszel. — Panie Waszkowski! — ostry, przynaglający głos Tuchołki. — Myślał pan poważnie o ucieczce? Nie należy opuszczać spojrzenia, trzeba mu patrzeć w oczy. — To by było wszystko. — Teczka jest już zamknięta. Leży przed Tuchołką. Spoczywają na niej ciężkie dłonie o wyprostowanych masywnych palcach. — Chcieliśmy skłonić pana do złożenia przed Komisją wiarogodnych zeznań na temat pewnych szczegółów pańskiej działalności, ale, jak powiedziałem, właściwie te szczegóły nie są nam potrzebne. Rozgląda się po wszystkich. Griszyn kiwa potakująco głową. — To znaczy, że pańską sprawę możemy uznać za skończoną! — mówi dalej. — Darujemy sobie 140 drobne wyjaśnienia. Wiemy, że brał pan udział w napadzie na kasę Banku. Chcieliśmy wiedzieć, czy był pan organizatorem tej akcji. Sądowi wy-j starczy jednak przekonanie, że brał pan w niej V po prostu udział. Gdyby to było jedyne pańskie / . przewinienie, dokładniejsze rozeznanie mogłoby' mieć, jak sądzę, jakiś wpływ na przebieg postępowania sądowego. Ponieważ jednak, o czym wiemy, jest to jeden tylko detal — proszę wybaczyć ;' mi to określenie — sąd nie będzie przywiązywał , większej wagi do dokładniejszego opisu pańskiej go udziału w tym rabunku. ~—— — Uważam, panie pułkowniku — Griszyn dotyka krótkich, równo przyciętych wąsów — że udział pana Waszkowskiego w owym przedsięwzięciu nie był szczególnie istotny. Może odpowiadać jako wykonawca cudzych poleceń. Na wymiar kary to nie ma wpływu. Natomiast z formalnego punktu widzenia ma dla nas pewien sens. Na podstawie podobnego, udokumentowanego dostatecznie stwierdzenia możemy postępowanie zamknąć. I tak, moim zdaniem, trwa to wszystko zbyt długo. — Przychylam się do pańskiego zdania — mówi Tuchołko. — To byłby istotnie koniec. A teraz jedna uwaga, którą może pan sobie zapamiętać. Ostatecznie czeka pana rozprawa sądowa, gdzie będzie pan musiał składać rachunek. Gdzie się pan będzie musiał przed nami rozliczać. I przed swoim narodem. Straciliśmy — nim pana jeszcze aresztowano — dużo czasu nad pańską sprawą. Mówili do nas o panu rozmaici ludzie, którzy mieli nieszczęście wplątać się w pańskie wpływy. I znów potwierdziła się pewna prawda. Oto, kiedy pan się już przed nami zjawił, zobaczyliśmy jednego ' z wielu owych legendarnych patriotów, którego siły ducha opuściły.-''Nie oczekiwaliśmy od pana, że będzie pan s y p'a ł, wymieniał nazwiska ludzi, których następnie na skutek tych oświadczeń będziemy męczyć i skazywać. Oczekiwaliśmy natomiast, że będzie pan mówił o sobie. Mając od- 141 wagę ujawnienia swoich czynów. W chwili, która jest dla pana najtrudniejsza. Kiedy stanął pan oko w oko ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Pan doskonale sobie zdaje sprawę, że postępowanie w śledztwie może mieć znaczenie dla sądu. Ma je także dla nas. /Powstanie, które wznieciliście bezmyślnie, umarło/'' Ale nie umieliście znaleźć sił, które pozwalają prawdziwym bohaterom zachowywać godność nawet w obliczu wroga. Oto, co chciałem panu, panie Waszkowski, rzec na koniec. Palce zaczynają niecierpliwie dotykać sznurka, którym zawiązana jest teczka leżąca naprzeciwko. — Czy ma pan coś do powiedzenia? Znów kaszel za plecami. Griszyn i pozostali audytorowie patrzą na stół. Widać, że mają ochotę skończyć to przesłuchanie. — Owszem. Chcę złożyć oświadczenie przed Komisją. — Zatem słuchamy pana, panie Waszkowski — pytające spojrzenie Tuchołki i palce znów leżą nieruchomo. — Proszę, niech pan mówi. — Wobec wyraźnie określonego losu — głos własny dochodzi tym razem jakby z pewnego oddalenia — uznając potrzebę przedstawienia nikogo nie obciążającej prawdy i kierując się jedynie zamiarem odtworzenia przed panami swojej roli w ruchu powstańczym, postanowiłem raz jeszcze nakreślić swoje dzieje od dnia przystąpienia do podziemnej działalności. — Chwileczkę! — spokojny, opanowany głos Tuchołki. — Złożył pan ważne oświadczenie. Myślę, że była to najodpowiedniejsza pora. Proszę jednak wybaczyć, jeśli już na wstępie pańskie słowa będziemy traktować ostrożnie. Wolelibyśmy nie tracić czasu na bezskuteczne wprowadzanie nas w błąd. Proszę mnie właściwie zrozumieć. Pragniemy przekonać się o szczerości pańskiego wyznania. Prosimy, żeby nakreślił pan przed nami najdokładniejszy obraz przygotowań do akcji, któ- 142 rej celem było obrabowanie Skarbu Królestwa. Oraz aby pan przedstawił sam jej przebieg. — Proszę więc o umożliwienie mi złożenia tych wyjaśnień na piśmie. — Nikt z panów nie zgłasza sprzeciwów? — Tu-chołko marszczy czoło starając się ukryć wzbierające zadowolenie. — Uważam zatem, że Komisja wyraża zgodę na powtórne złożenie przez podejrzanego Waszkowskiego zeznań na piśmie. Teraz należy wstać, ukłonić się siedzącym za , stołem oficerom. Nie spuszczają z niego badawczych spojrzeń — jakby zastanawiali się, czy w tym, co tu się przed chwilą stało, nie kryje się podstęp. Odpowiadają jednak na składany ukłon. Drzwi na korytarz już otwarte. Widać za nimi sylwetki w szarych szynelach. Brzęk szabli osuwającej się po murze. W przejściu spotkanie. Oficerek, którego tak bardzo gnębił kaszel w czasie przesłuchania, stoi niemal w progu. Patrzy na niego. Dziwna rzecz, to, co w tej chwili czuje, można nazwać ulgą. Oficer skłania głowę, ale zerka na niego. Nie ma w jego spojrzeniu radości czy ukontentowania. Smutek raczej. Chciałby, widać, zbliżyć się, ale krępuje go obecność pozostałych. Oni zresztą także wstali już ze swoich miejsc i prowadzą głośne rozmowy. Cóż więc ten Oficerek chciałby powiedzieć? Może o rydwanie, który toczy się ponad głowami? Skąd bierze się u niego ów smutek? Jeśli rzeczywiście to spojrzenie nie kłamie. Czyżby rozumiał, o czym myśli w tej chwili więzień, którego wyprowadzają na korytarz? Że doznaje tylko uczucia ulgi, jakby odjęto ciężar, którego ramiona nie mogły dźwignąć? Ten moment, kiedy obaj na siebie patrzą, trwa bardzo krótko. Ułamek chwili. Traugutt podobno — wszystko trzeba opatrywać rosnącymi wątpliwościami — po złożeniu zeznań czuł się tak samo. Bliżej Boga. Sprawy ziemskie zamknęły się ostatecznie. Tak mówią ci, do których przeniknęły z Cytadeli strzępy wiadomości o jego ostatnich tygodniach. Trzeba tylko pamiętać, aby nikogo nie obciążyć niepotrzebnym stwierdzeniem. Pisać wyłącznie o sobie. Jeśli czasem można uciekać się do wytwornych alegorii — przywołana ze szkolnych czasów figura sprawiedliwości z zamkniętymi oczyma i wyciągniętą ręką, w której trzyma szale wagi — to teraz właśnie (po powrocie do celi, w której nic się nie zmieniło: więzień leży na łóżku i nie wiadomo, czy śpi) szale drgnęły. Ale stało się tak dzięki czujnej świadomości. W pewnej chwili — już na korytarzu — wydało mu się, że usłyszał dochodzący z góry krzyk. Stłumiony bardzo. Może zresztą był to odgłos czegoś upadającego, nie głos ludzki? A jednak nie mógł opanować dreszczu, który go wtedy przeniknął. Równie dobrze mogli bić kogoś na strychu. To wszystko historia — przypominały się słowa, jakie poprzedniego wieczoru wypowiedział Oficerek, który musiał już wiedzieć, że strażnik przekazywał grypsy Komisji i że w ten oto sposób jego sprawa zamyka się ostatecznie — ten krzyk, własny głos dochodzący z oddalenia, pytania Tuchołki, sen więźnia, który go może w tej chwili obserwuje kącikami oczu. To jest historia. Człowiek poddając się historii — kto wie, czy słów tych nie wypowiedział któryś z pijarskich nauczycieli w przypływie dobrego humoru — dwa ma tylko sposoby bycia: ulegać jej dobrowolnie lub ginąć w przypadkach. To pierwsze uczucie budzić musi ulgę. Jakby też zabawnie wyglądało zdanie podobne, gdyby nim opatrzyć pierwszą kartę, na której zacznie spisywać dzieje przejęcia Skarbu. Cóż powiedziałby o takim zdaniu Tuchołko lub audytor Griszyn? Czy generał Rozwadowski, który także musi się cieszyć z rychłego zakończenia sprawy. I Ponomariow. Ciekawe, czemu od chwili poznania w cyrkule nie pokazał 'się ani razu? — „Rwie się skała!" — mówi więzień. — Znów przyplątał się ów werset. „Rwie się skała"... Co może temu towarzyszyć? Pękanie ziemi. Łoskot upadających kamieni. Powstawanie szczelin, w których giną rośliny, zwierzęta i ptaki. Zalew wody odrywającej się od swojego koryta. Otwierające się wrota niebieskie — zaczyna się śmiać — za którymi unosi się na wielkiej wysokości złoty, dający jaskrawy odblask obłok, z promieniście rozchodzącymi się strzałami światła. Jest ono zbyt silne, aby prawdziwie rozjaśnić to, co dzieje się niżej. „Yolenti non fit iniuria". Wiesz, myślę, że ten werset nie przyplątał się z żadnej książki, którą ktoś przemycił do kraju i którą chowano w słomie na strychu, żeby nie wpadła w niepowołane ręce. To też historia! Jeśli oderwiemy się od reguł czasu i ogarniemy jego większy obszar bez złudzeń, że przenikniemy kiedyś jego wszystkie warstwy, to odnajdziemy, myślę, chwilę, gdy ów daleki mój przodek z ręką opadającą na rękojeść szabli, której ostrze powinno było bezlitośnie ciąć głowę zdrajcy, słyszy dochodzący z odległości, ale przecież przytłaczający go bez reszty — tak, że palce nie dotkną ostatecznie rękojeści — głos: „vo-lenti non fit iniuria". — Masz gorączkę. — Przeciwnie. Widzę wiele rzeczy w większym niż kiedykolwiek skupieniu. Zapomniałeś, kim jestem. Wbij to sobie dobrze do głowy, i to raz na zawsze. Rozumiem, co myślał tamten słysząc odzywający się w nim wewnętrzny głos. Ten stan jest także moją własnością. Uczucie niemocy. A później wszystko obraca się z taką samą szybkością, z jaką tancerze włoscy zmieniają na scenie swoje układy. Tamten leży i ktoś wymachuje mu przed nosem wielką chustką. Pochyla się — wtedy oczywiście czuć od niego wódkę, bo od raaa pili — śmieje się i mówi o strasznym, wszystko ogarniającym pijaństwie. Pan Szczęsny, który musiał być tego dnia zapewne nadzwyczaj zadowolony z udanej zabawy, będzie mógł późnym wieczorem rozprawiać sam ze sobą o łatwym sposobie opanowania strachu. Łatwość, jego zdaniem, po- 144 145 10 — Dwie gtowy ptaka lega na tym, że rozmaite wymyślone i wypróbowane na przestrzeni dziejów ideały nie starzeją się tak rychło. Bronią ich silni. I w nich jest nasza zwyczajna ucieczka. Poczucie siły u prawdziwie możnych przechodzi też na maluczkich. I potem jest tak właśnie, jak z owym szlachciurą, szarakiem, któremu szablisko wypada z pijanej ręki — czy też w ogóle ta pijana ręka nie dotyka szabli — gdy nagle z jakiegoś drobnego muzycznego fragmentu, w którym tancerze kłaniają się pompatycz-nej figurze — ukazują się zielone oczy zdrady. Rzecz tylko w tym, że to, co ów szarak z pomiętą i zapijaczoną twarzą pojmuje jako zdradę jego drobnych szlacheckich narowów, on — pan Szczęsny, dzisiejszy triumfator i łaskawy gospodarz — nie musi nazywać zdradą. Gdybyż więc dało się to jasno, językiem owych encyklopedystów, określić — można powiedzieć, że nie ma jednej ojczyzny. Jest to stwierdzenie, które go raduje, ale które zarazem napawa lękiem. To nie lęk przed warszawskim mo-tłochem, który chciałby go teraz wywlec na ulicę i powiesić na pałacowej bramie. Inny rodzaj tego lęku. Jakże to? — zastanawia się. — Wychowani w tej samej łacinie, którą szlachciurą umie się jako tako posługiwać w jej wariackich i koślawych odmianach, oddychający tym samym — mój Boże, prawie tym samym, bo z tego samego nieba lejącym się — powietrzem, różne mają przecież wyobrażenia o ojczyźnie. Widać tak to już musi być wymieszane. — Poprawia poduszkę i zamyka powieki, aby sen spłynął szybciej. -.- To* jest właśnie historia, w której bogowie plączą nici, a ludzie, chcąc panować, muszą narzucać siłą swoją wolę innym. Przypomina mu się jeszcze jakieś łacińskie przysłowie, którym tę myśl można by opatrzyć, ale oto strzały snu atakują jego powieki i nie słyszy nawet, jak daleko — po mroźnej pogodzie — zaczyna się wczesne przedwiośnie: z łoskotem w ośnieżone pola spada piorun. 146 Dzień, który nastąpił, przyniósł ze sobą ulgę. Ustały zamiecie. Śnieg topniał rudymi plamami na więziennym podwórzu, mróz trzymał się jeszcze okapów. Zwisały z nich sople, ale i one co pewien czas odrywały się z suchym trzaskiem. Mogło się nawet zdawać — myślał o tym zapisując na specjalnych numerowanych kartkach papieru swoje zeznania — że zbliża się wiosna, ale była jeszcze daleko. Pozostawiano mu cztery godziny dziennie. Wtedy miał pisać. Siedział w kancelarii w towarzystwie jakiegoś podoficera wertującego buchalteryjne księgi. To on właśnie później kładł każdego ranka numerowane arkusze na wolnym stole i on też zabierał je po czterech godzinach. Pokazał się niebawem sam Tuchołko. Pochwalił mówiąc, że praca rozwija się tak, jak powinna, i że niepotrzebnie stracili — on z Komisją i więzień — tyle czasu na próżne zabawy. Dopytywał się, czy czegoś mu nie potrzeba i czy nie ma powodu do narzekania na szykany ze strony władz więziennych. Może wolałby teraz przebywać sam w celi? To ułatwia skupienie i pozwala na lepszą pracę pamięci. Wychodząc poprosił, aby szczególnie dokładnie opisał napad na Bank. Ma to bardzo istotne znaczenie. Sprawa ta musi być raz na zawsze dokładnie wyjaśniona. W przeciwnym wypadku śledztwo, jakie się wokół niej toczy, trwać będzie jeszcze bardzo długo, nękając przy tym Bogu ducha winnych ludzi. Podoficer zapytał go kiedyś, czy aby całe to pisanie ma jakiś sens. Spytał, czemu w to wątpi. — Bo Komisja — wyjaśnił tamten — która prowadzi śledztwo, wie wszystko. Lepiej wobec tego pisać wyłącznie prawdę. To znaczy tak, aby fakty, jakie z tego pisania wynikają, można było sprawdzić. O innych, które miałyby zmniejszyć winę, lepiej nie wspominać. Liczy się tylko to, co następnie można sprawdzić. Ludzie — westchnął — tylko wtedy będą żyć Spokojnie, jeśli zwierzchność będzie miała pewność, że uczynki ich są sprawdzalne. Jest to tak właśnie, jak w na- 147 kazach religii — tłumaczył marszcząc czoło — i w religijnych przypowieściach o panu i jego włodarzu. Pan powinien wiedzieć, jakie są poczynania włodarza... — Na szczęście nie był to typ gadatliwy. Raz tylko opadły go podobne wyznania. Na ogół milczał zapisując coś od czasu do czasu w swoich księgach. Zjawił się także lekarz. Szukał w kancelarii jakichś papierów. Przysiadł się, zaczął rozmawiać. Podobno w mieście panuje teraz zdecydowany spokój i można zauważyć wyraźne odprężenie. Ludzie dosyć już mieli tamtego bezustannego napięcia. Nic dziwnego, że narzekając są jednak w głębi duszy zadowoleni. Czy można się temu dziwić? Słuchał z niedowierzającym uśmiechem. — Ależ tak! — zapewniał lekarz. — Ręczę panu słowem honoru. Mam wielu znajomych. Sporo wolnego czasu spędzam u nich. Jeszcze niedawno nie sposób było z tymi ludźmi spokojnie rozmawiać. Byli stale rozdrażnieni, doszukiwali się w każdym słowie podstępu. Węszyli zdradę. Żyć w takjm stanie trudno. Trzeba myśleć o przyszłości/"Wiosna w powietrzu. A wiosna — uśmiechnął się — to nadzieja. Może więc i ta przyszłość okaże się szczęśliwsza-?^'. — Spojrzał na zapisane arkusze. — To dobfze — ciągnął lekarz dotykając jednego z nich — że nie tkwi pan w zbędnym uporze. Proszę mi wierzyć — to jest pora, kiedy o wspaniałomyślności mówić łatwiej, o zluzowaniu zbyt surowych rygorów... — O miłosierdziu chrześcijańskim? — Lekarz przyjrzał mu się. — Stracił pan wiarę? — spytał. — O tym także. Nie sądzi pan, że prawo boskie może pozostawać w zgodzie z obyczajem państwowym? Nie mam takich wątpliwości na szczęście. — Zauważył krótki przebłysk uśmiechu w oczach słuchającego i uzupełnił: — Cerkiew oduczyła mnie stawiania podobnych pytań... — Wtedy podoficer, który tkwił pochylony nad swoją księgą, podniósł głowę. Słuchał. Lekarz wyszedł. Zjawił się jednak ponownie po dwóch godzinach, przynosząc wypożyczo- 148 ne teczki. Podoficer był wtedy na korytarzu. Palił fajkę siedząc naprzeciw otwartych szeroko drzwi. Widział więc, co robi więzień. Ale nie mógł słyszeć rozmowy, jaką prowadził z lekarzem. Zapytał go, co dzieje się z młodym oficerem, który przyjechał niedawno z Petersburga. Dawniej kręcił się po Pawiaku. Chciałby mu coś powiedzieć, nim odwołają go do stolicy.—Rozmowy może pan prowadzić — odpowiedział sucho lekarz — za zgodą; Komisji. Niech pan o to lepiej zapyta pułkownika Tuchołkę. — Ba! — odpowiedział. — Kiedy i on teraz przestał się pokazywać... — Zamilkł. Lekarz tymczasem wsunął na miejsce przyniesione akta. Stał jednak przy szafie i wodził palcem po skórzanych teczkach z odciśniętymi na grzbietach czarnymi cyframi. W szafie — co zdążył mu powiedzieć jego codzienny anioł stróż — mieściły się rachunki więzienne. W pewnej chwili, nie odwracając się, lekarz zapytał, czego chce od tego młodego oficera? — Och, nic ważnego! — odparł szybko. — Rozmawiał kiedyś ze mną, starał się być uprzejmy. Nic więcej. Mówił, że nie rozumie naszego charakteru. Był pierwszy raz w Warszawie. To nie miało nic wspólnego z moją sprawą i ze śledztwem, które prowadzi pułkownik Tuchołko... — Skąd pan wie? — przerwał nie odwracając się od szafy. — Niech go się pan wystrzega. To jest zły człowiek. Diabli go tu nadali... — Nie powiedział nic więcej, bo już słychać było w progu szuranie ciężkich butów. Podoficer wracał z korytarza. Po chwili lekarz wyszedł, znowu pochylił się więc nad papierem, umoczył pióro w atramencie, ale z czubka spłynęła szeroka czarna kropla. Trzeba było wyrzucić zaczęty arkusz i rozpocząć pisanie od nowa. Starał się teraz notować wiernie to wszystko, co dyktowała pamięć/Najpierw przygotowania do napadu na Bank. Mógł już wstępnie wyznać, że on sam był autorem pomysłu tej akcji i że dbał o staranne jej doprowadzenie do końca. Pisał, że w podobnych wypadkach, kiedy ma się do czynienia ze 149 O es spiskowcami, trzeba wiedzieć, że sukces gwarantuje im tylko działanie przez zaskoczenie. Takie właśnie działanie równoważy w bardzo wielu wypadkach liczebną przewagę sił policyjnych i umożliwia skuteczne przeciwposunięcia wówczas, gdy siły te próbują opanować wzmagający się chaos. Samo to stwierdzenie nie stanowi nic odkrywczego, ale sprawdza się ono w praktyce wówczas dopiero, gdy akcja pomyślana jako zaskoczenie przeciwnika przygotowana jest w najdrobniejszych szczegółach. To właśnie decyduje o sukcesie. Nigdy nie udaje się improwizacja. Musi być doskonale opracowany plan. Każdy uczestnik akcji powinien znać co najmniej kilka jego wariantów. Przewidzieć więc należy wszelkie okoliczności. Po dłuższym przygotowaniu jest to możliwe. Oczywiście, wybierać należy do wykonania takiego zadania ludzi zupełnie pewnych i wypróbowanych w odwadze. Ale trzeba im wbić do głowy przekonanie, że samą brawurą nic nie osiągną. Wprost przeciwnie. Brak dostatecznej ostrożności może w najważniejszym momencie przekreślić cały wysiłek, narażając wszystkich na największe niebezpieczeństwo. Mogłoby się komuś wydawać — na przykład siedzącemu w apartamencie hotelowym francuskiemu dziennikarzowi, który zjawia się w Warszawie, aby pod pozorem zbierania handlowych wiadomości śledzić posunięcia powstańców — że obrabowanie Banku jest rezultatem działania gotowych na wszystko szaleńców. W tym stylu zresztą — co prawda, z nie ukrywanym nawet podziwem — pisały o tej akcji obce pisma. Nie ma nic biedniejszego od podobnego stwierdzenia. Widać, jak mało wyobraźni mają obcy obserwatorzy i z jak wielką ostrożnością należy podchodzić do ich wniosków. Plan podobnego posunięcia musi przypominać konstrukcję znakomicie wyregulowanego zegara. Wszystko — najdrobniejszy trybik — musi być podporządkowane ogólnemu celowi. Nim ostatecznie kufry z pieniędzmi znajdą się w czeka- jących obok Banku dorożkach, każdy z biorących udział w napadzie musi wielokrotnie odbyć swoją drogę. I to nie tylko w wyobraźni czy na papierze. Nic więc dziwnego — pisał — że przygotowania takie trwały długo. Trzeba było zebrać odpowiednich ludzi. Szukać ich należało wśród pracowników bankowych. W banku działała oczywiście również sieć konspiracyjna. Ale ktoś pełniący mniej odpowiedzialne funkcje w ruchu nie mógł wydać się od razu odpowiednim kandydatem. Ryzyko było przecież w tym wypadku stokroć większe. Nie każdy mógł zaaprobować warunki, jakie mu postawiono. Po napadzie należało się liczyć z dwiema możliwościami: jego uczestnicy mieli przed sobą ucieczkę do oddziałów walczących w lesie lub wyjazd za granicę/Podjęcie podobnej decyzji — nawet jeśli się założy, że sama akcja odbędzie się pomyślnie i jej cel zostanie osiągnięty — wymaga nie lada odwagi. W tym miejscu — postanowił i to zdanie zanotować — potrzebne jest pewne istotne uzupełnienie. Dotyczy ono intencji. Musi więc na samym wstępie zaznaczyć, że żaden z uczestników napadu nie powodował się chęcią wzbogacenia. Cały łup miał być wykorzystany na finansowanie walki. Pozostawała jedynie do rozdania drobna suma, która miała ułatwić ucieczkę i pomóc w ukryciu się. Umożliwić przedostanie się za kordon. Policja — napisanie tego zdania sprawiało mu widoczną przyjemność — popełnia zwykle błąd, doszukując się w podobnych okolicznościach motywów zbrodniczych, wykluczając możliwość działania z pobudek szlachetnych. Błąd ów prowadzi do komplikowania śledztwa. Sprawców szuka się niekiedy wśród notowanych przestępców, przypisując im cechy jakiegoś szczególnego zwyrodnienia. Rzeczywistość jest jednak inna, niżby to wynikało z doświadczeń policyjnych. Po akcji kolportowano w Warszawie wiadomości, że Bank został złupiony przez bandę opryszków, którzy podnieśli rękę na cudze mienie. Tymczasem 150 151 wszyscy je j, uczestnicy byli ludźmi o nieskażonej moralnością/Przez wiele lat byli wzorowymi urzędnikami i do końca życia nic nie mogłoby ich skłonić do podobnego przedsięwzięcia, poza chęcią wspomożenia Ojczyzny podnoszącej się do walki. Tak też natychmiast czyn ich zrozumiała ulica. Choć dla policji pozostali nadal opryszkami, ludność, która dowiedziała się o ich czynie, stworzyła legendę wyolbrzymiającą nawet rzeczywiste zasługi. W istocie byli to wzorowi obywatele, którym właściwe były przymioty spotykane powszechnie w pewnych warstwach społecznych. Ich motywy można uznać w obliczu prawa za zbrodnię przeciw państwowemu interesowi, ale oni inaczej pojmowali ów interes państwowy, jako że nie uznawali tego państwa. Stąd bierze się źródło owej, jak określa ten stan policja: demoralizacji, a wierni państwowej służbie duchowni: braku poszanowania uświęconych zasad. Tak oto osobista moralność staje naprzeciw prawom, które z wyższych racji uznać wypada za niemoralne. Należy jeszcze zaznaczyć, że ten komentarz dotyczący intencji, jakimi kierowali się spiskowcy podczas przygotowań do działania i potem, gdy znaleźli się już na swoich posterunkach, stanowiąc próbę charakterystyki motywów ich postępowania, nie ma bynajmniej na celu dostarczenia organom śledczym elementów do łagodniejszej oceny samego czynu. Byłoby to zamierzenie zbędne, jeśli zważyć, że ocenę taką podjąć mają ludzie, którzy strzegą bezpieczeństwa tego właśnie państwa, przeciw któremu wystąpiono. Względy osobistej moralności w tym przypadku nie mogą mieć większego znaczenia. Chodzi raczej o to, aby raz jeszcze podkreślić, że źródło zła — trzymając się terminologii, którą stosują obrońcy państwowego prawa i carskich interesów imperialnych — tkwi głęboko w tych warstwach duszy, w których rodzi się poczucie odrębności. Narodowej, religijnej, historycznej. Zniknie w państwie — znowu operując 152 pojęciami, jakimi posługują się przeciwnicy naszego powstania — gdy zniknie w świadomości powszechnej poczucie odrębności, a interes imperialny będzie właściwie pojętym interesem wszystkich poddanych... — Wracał do celi zastanawiając się, czy Tuchołko lub ci, którzy w Zamku czytać będą jego zeznania, właściwie odbiorą myśli, jakie teraz gorączkowo starał się wyłożyć. Czy jedynie tropić będą fakty, które mogą ułatwić ściganie, węszyć za nowymi śladami, chwytać to wszystko, czego jeszcze nie złapali. Uprzedzał, że te cele nie zostaną osiągnięte. Ludziom, o których pisał, nic już nie grozi. Są bezpieczni. Wszyscy, choć najbezpieczniejszy — myślał — jest ten, któremu nie udała się ucieczka i następnego dnia po napadzie powiesił się w swoim mieszkaniu w poczuciu pełnego zagrożenia. Ten człowiek trzymał się dzielnie do końca. Nerwy zawiodły go dopiero wówczas, gdy wszystko już właściwie było gotowe i ucieczka była jeszcze możliwa. Zbyt długo trwał w ostatecznym napięciu nerwów. Dopóki jeszcze byli wokół niego inni, którzy podlegali temu samemu niebezpieczeństwu, wyobraźnia nie podsuwała widoków, jakie wdarły się pod powieki, w chwili kiedy po spełnionym zadaniu znalazł się sam. Ten był najbezpieczniejszy... Chory trwał w odrętwieniu. Najczęściej nie odpowiadał na zadawane pytania. Sam ich nie stawiał również. Wiosna zbliżała się istotnie z każdym dniem. Można to było odczuć na spacerach. Śnieg topniał, a pod jego rozpływającą się warstwą pokazywały się kamienie, którymi wybrukowano dziedziniec. Niebo stawało się bledsze i słońce (były takie godziny, gdy pisał w kancelarii, że oświetlało stół, przy którym pracował) grzało silniej. Wreszcie pewnego popołudnia — coraz trudniej przychodziło mu uprzytomnić sobie liczbę dni, które minęły od aresztowania — strażnik wy- 153 prowadził go z celi. Szli korytarzem w stronę pomieszczeń, gdzie pracowała Komisja. W pokoju — nigdy go tam jeszcze nie wprowadzono — kiedy zamknęły się drzwi, rozpoznał Oficerka, który uśmiechnął się na jego widok. Choć było jeszcze widno, na stole paliła się już lampa. Podał pudełko z cygarami. Kiedy pochylał się, aby po nie sięgnąć, światło padło na jego twarz, zmęczoną, z bardzo bladą cerą i ciemnymi oczyma. — Nie chciałem — zaczął Oficerek — przeszkadzać panu w jego zajęciach. Wiedziałem, że pisze pan swoje zeznania. Domyślałem się, że pragnie pan spokoju. Nie śmiałem go przeto zakłócać. — Zapalił cygaro i rozsiadł się wygodniej. — A ja, trzeba przyznać, miałem także więcej zajęć niż dawniej. Dziś natomiast pułkownik Tuchołko wspomniał, że kończy pan swoją pracę. Moja misja dobiega również końca. Mogę powiedzieć, że pobyt w tym mieście był dla mnie nad wyraz pouczający i obfitował ponadto w pogodne epizody. — Zmienił pan — przerwał — zdanie o jego mieszkańcach? — Tamten roześmiał się. — Rozumiem! — skinął głową — wspomniałem panu kiedyś o patriotycznie usposobionych damach. Piękne kobiety. Im bliżej je poznawałem — proszę wszakże nie posądzać mnie o jakieś Bóg wie jakie wyskoki, działo się tylko to, co dyktuje młoda krew — tym bardziej utwierdzałem się w przeświadczeniu o ich niezwykłej urodzie. I ani na sekundę nie przestawały być największymi patriot-kami. Myślę nawet, że czyniły mi pewne awanse nie tyle z myślą o czekającej nas radości, co z głębszych pobudek. Nie wyprowadzałem ich z błędu udając, że tych zamiarów nie odgaduję. Pytały mnie więc, gdy nadeszła chwila zupełnego rozluźnienia i poza opinającą nas skórą nic nas już nie dzieliło, o coś, co mogłoby, ich zdaniem, mieć jakieś znaczenie dla dobra waszej sprawy. Jednym słowem, starały się to i owo ze mnie wyciągnąć. Podejrzewam, że utrzymywały jakieś kontakty z tymi, którzy jeszcze usiłują działać w podziemiu. Odpowiadałem na te pytania. Domyśla się pan, 'że nie mówiłem prawdy. Proszę nie sądzić, że był to brak galanterii wobec tych dam. Łączyły nas, na krótko zresztą, innego rodzaju więzy niż zasady lojalności. Ostatecznie i one wykorzystując moją błogosławioną do nich słabość nie postępowały uczciwie, gdyby na to spojrzeć z pewnego punktu widzenia. Ale my policjanci zakładamy inne punkty widzenia. Niekiedy, proszę mi wierzyć, pozwala to na większe przeżywanie rozkoszy, jaką jeden człowiek może sprawić drugiemu* Myślę, że jesteśmy prawdziwsi wyzbywając się złudzeń, jakich nie mogą się wyzbyć ci wszyscy, którzy stają przeciw nam. To już jednak przeszłość. Przekonany jestem, że w gruncie rzeczy i te 'damy będą mnie kiedyś wspominać bez nienawiści, może nawet z uczuciem pewnego sentymentu. Wobec barier, jakie nas dzieliły, to już, przyzna pan, bardzo wiele. Tak więc za kilka dni wypadnie wracać do Petersburga. Dziś rano hrabia Mikołaj Berg, o którym poprzednio wspominałem, zawiózł mnie do Wilanowa pokazać mi wnętrze tamtejszego pałacu. Droga była fatalna. Tak jak wiosną do Pawłów-ska. Bryka zapadała się po osie w kałużach, w rozlanym szeroko błocie. Wyjechaliśmy za rogatki, mija się tam jakiś stary kościół i klasztor, ale byłem pewny, że nie dobrniemy do celu. — Czy istotnie, młody człowieku — dopytywał się Berg — uważa pan, że historyk jest pewnego rodzaju policjantem? — Pewnego stopnia policjantem — odparłem śmiejąc się z zakłopotania mojego towarzysza. — Nie mógłbym pana, hrabio, porównać do stójkowego, który pilnuje gubernatorskiego pałacu, ani nawet do rewirowego... — Ale do urzędnika policyjnego wyższego stopnia — tak? — zdumiał się mój historyk. — Bardzo wysokiego — potwierdziłem z największą ochotą. — Praca pańska w ostatecznym wyniku służy temu samemu celowi. Tyle że inaczej cel ten mierzy się w skali czasu. — Staje się pan trywialny — mruk- 154 155 nął po chwili z niezmienną powagą — ilekroć sili się pan na złośliwość. Muszę jednak pana rozczarować: my nie musimy stwarzać faktów. Opisujemy je. To zasadnicza różnica... — Słusznie! — nie mogłem opanować wzbierającego śmiechu, tak bardzo bawiło mnie jego zakłopotanie. — Ale właśnie owe opisy służą nam. I tym, którym my będziemy w spadku przekazywać własne doświadczenia. Są lekcją, której nie wolno pomijać. Dlatego tak bardzo cenimy to, co pan nazywa brakiem stronniczości. Jeśli coś takiego istnieje... — Berg kręcił głową. — Niech się pan nie gniewa! — położyłem mu dłoń na kolanach. — Zawsze byliśmy i zawsze będziemy. Zawsze, hrabio... — Widząc stroskane oblicze mego towarzysza, nie usiłowałem już rozwijać tego żartobliwego wątku. Zbyt poważnie brał owe żarty. Ludzie jego pokroju nie mają poczucia humoru. Bywają śmiertelnie poważni, gdy rozmowa dotyczy ich powołania. Hrabia Berg jest zdania, że historyk powinien się kierować wyłącznie badaniem obiektywnej prawdy. Z tym oczywiście, że kryteria takiego obiektywizmu pielęgnuje we własnym sumieniu i że mu ich nikt nie narzuci. Każda bowiem stronniczość, a takich używa określeń, ilekroć rozmowa zejdzie na sprawę jego powołania, oddala od prawdy. Zuboża widzenie, zmniejsza obszar penetracji. To taka dziecinada, którą wpaja się na uniwersytetach, a która w świadomości dorosłego nawet człowieka może poczynić spustoszenia, choć hrabia Berg przyjmuje to wszystko jako objaw najwyższej cnoty i pierwszy obowiązek uczonego. Ponad nim toczy się jednak rzeczywistość. Związek między historią a tym, co ma nastąpić, u Berga nie istnieje, skoro to, co się dopiero ma zdarzyć, nie przybrało jeszcze kształtu faktów historycznych. Niech więc tak myśli. Porównując pracę historyka z naszą, obraziłem jego pojęcie o prawdzie i obiektywizmie. Ale w tym porównaniu kryje się istotna racjajpż nauk, które 156 on zapisuje, troszcząc się o pełną prawdomów- ' ność, nasi uczniowie wyciągną kiedyś właściwe wnioski. Nie będą popełniać błędów, jakie my popełniamy. Mogę się na przykład założyć, że zdławiliśmy tu ostatnie powstanie — pochylił się i zgasił cygaro. — Ponieważ ono upadło, upadnie idea, która je wywołała. Większe narody znikały z mapy świata. I wiele ich jeszcze zniknie!... — I tak dojechaliśmy w końcu. Byliśmy już w pałacu. Trzeba przyznać, że sprawia bardzo miłe wrażenie i że zgromadzono tam wiele nadzwyczaj cennych pamiątek. Gospodarz, uprzedzony o przyjeździe, poczęstował nas kawą. Rozmawialiśmy o wykopaliskach włoskich. I o starych kulturach. Może to był pewien nietakt — choć cały czas mieliśmy przed oczyma piękny zbiór sztuki starożytnej: dzbany, amfory, naczynia do przechowywania olejków — ale powiedziałem ciągle jeszcze kierując się chęcią poirytowania mego towarzysza, że nikt ze współczesnych historyków nie może przewidzieć, ile narodów skończy w naszych oczach swoją historię... — Jeżeli ma pan na myśli ten kraj — przerwał gospodarz — to muszę powiedzieć, że jego wielka historia nie ma końca. Regułę, o której pan wspomina, patrząc na te wazy, dźwigające kiedyś południowe owoce w jakimś patrycju-szowskim pałacu, można zatem potwierdzić przez jednorazowe zaprzeczenie. Nie wszystkie narody kończą swoją historię. Kończą ją te, które zatracają poczucie odrębności. Nie ma sposobów materialnych, które takiej amputacji mogą dokonać. — Skoro jednak podobne przypadki zdarzają się, i to w historii dość często — patrzyłem na czarną kreską wykonany rysunek na dzbanie, wyobrażający walkę dwóch nagich mężczyzn, z których jeden był już zwycięzcą i jego miecz dotykał boku powalonego — to znaczy, że są inne przyczyny. Bywa, że wyginie w walce cały naród, co jednak zdarza się raczej rzadko. Myślę, że częściej, następuje to za sprawą środków duchowych^. — Tu 157 Berg roześmiał się. — Nie wiem — przerwał mi — czy uświadamia sobie pan, jak podobne słowa brzmią w ustach współczesnego policjanta. Cóż to za niezwykła subtelność! O czym pan myśli, drogi panie?... — Chętnie panu odpowiem, hrabio — podjąłem przerwany wątek. — Daleko skuteczniejsze, jak mi się wydaje, bywają takie środki, które do utraty poczucia narodowej odrębności prowadzą nie drogą gwałtownych rozwiązań. Dlatego też sądzę, że należało za wszelką cenę nie dopuścić do wybuchu powsta-Inia. W Petersburgu uważałem inaczej: tylko ostra odprawa może nas umocnić. Popełniałem ten sam błąd, jaki popełnia wielu dworskich dygnitarzy, jak zawsze oderwanych od życia dzięki swoim kancelariom, urzędom, sieci doradców i partykularnym interesom. Oczywiście, popełniają błąd... — W oczach naszego gospodarza spostrzegłem błysk zainteresowania. Ten skryty arystokrata, który przecież nie bał się podejmować nas w swoim domu, miał, widać, bystry umysł i umiał czytać w moich słowach znacznie więcej niż uczony historyk, który z odrobinę znudzonym wyrazem twarzy przyglądał się antycznym zbiorom ustawionym na stołach pod ścianami. — Przekonałem się o tym rozmawiając z rosyjskimi oficerami, których podejrzewano o sympatię dla rebelii. Jak wiadomo, byli i tacy, którzy mieli odwagę walczyć przeciwko naszym wojskom, choć narodowy cel tego powstania musiał im być koniec końców obojętny. Nie był jednak, bo wiązał się z wyidealizowanymi pojęciami wolności i równości ludzi bez różnicy stanu, pochodzenia narodowego, religii i poziomu świadomości. Dlatego właśnie, szanowni panowie, uważam dzisiaj, że do wybuchu tego powstania dążyć nie należało. Należało wybrać inną drogę. Stopniowych ustępstw i umacniania swoich pozycji. Godzić się na stawiane warunki i budować twierdze. Okazuje się, że cel narodowy może być zaraźliwy dla obcych, jeśli w ich rozumieniu wiązać się będzie z wyobrażeniami o wolności dostępnej wszystkim ludziom. Nie ma takiej wolności. Oficerowie rosyjscy, o których teraz wspominam, byli idealistami lub szaleńcami. Śmierć stu powstańców nie ma dla nas takiego znaczenia, jak śmierć jednego z nich. I uważam, że nade wszystko do tych śmierci nie wolno było dopuścić. — Z tego wnioskuję — odezwał się wreszcie Berg — że skłania się pan do wypowiadanej tu i ówdzie pogłoski, iż powstanie zostało zainspirowane przez nas? — To szyte grubymi nićmi kalkulacje — przerwałem. — Nie inspirowane, ale sprowokowane. Było na rękę tym, którzy nie chcieli ugody. Osobisty cel — jakże często po prostu stopnie kariery! — zaciemnia ludziom obraz. Niewinny biurokratyczny grzeszek urasta do rozmiarów zbrodni. Ale to pana nie interesuje, drogi hrabio, pan bada wyłącznie fakty. Nie intencje... — Dość tych złośliwości! — Berg wyciągnął zegarek. Żegnaliśmy się już w dużym, jasno oświetlonym korytarzu. Berg wzdychał mówiąc o powrotnej drodze. Na dodatek rozpadał się deszcz. Wtedy też zbliżył się do mnie właściciel pałacu. — Mówił pan bardzo ciekawe rzeczy — przyglądał mi się. — Wypadałoby niektóre myśli rozwinąć. Myślałem niedawno o opisaniu pewnego spotkania, które mogło mieć miejsce w tym pałacu. Byłoby to spotkanie dwóch arystokratów w czasach, kiedy następował upadek ich ojczyzny. Podziwiał pan dzieło jednego z nich. To właśnie on zgromadził te wykopaliskowe skarby. Był człowiekiem bardzo uczonym, o rozległych na owe czasy horyzontach myślowych. Zajmował się architekturą i wykopaliskami. Bogaty — mógł sobie pozwolić na wszechstronne studia i kosztowne badania. Nie był szczęśliwy w życiu osobistym. Nauka stała się więc jego główną pasją. Drugi to ambitny polityk. Wystąpił przeciw królowi. Trudno sądzić, czy wiedział, że król ten jest ostatnim człowiekiem, któremu 158 159 naród nałożył z własnej woli koronę na czoło. Powiadam: z własnej woli, choć i ona wsparta była obcym wojskiem. Ale ten król był jednak uosobnieniem władzy, która jego majestat wyniosła w historii. Życie tego drugiego również nie toczyło się szczęśliwie. Miał umierać jako zdrajca. Gorzka świadomość takiej klęski czaiła się już w jego umyśle. Chciałem więc — to zresztą bardzo prawdopodobne: mogli się rzeczywiście spotkać w tym pałacu, nosili to samo, znane w historii, nazwisko — zetknąć ich ze sobą. Obaj pewni siebie, nie mający żadnych doraźnych interesów, mogli mówić prawdę. Obaj wiedzieli, że kończy się w ich oczach jakaś ważna epoka. Co mogli mówić — zastanawiałem się — o upadku wielkich narodów? Archeolog, którego te skorupy ciekawiły bardziej niż krew, co zaczynała spływać, i ten polityk naznaczony piętnem zdrady? — Może rzeczywiście — mógł pytać polityk -^ Rzymianie popełnili błąd pielęgnując złudzenia o własnej potędze? — Ten sam błąd — miałby prawo odrzec archeolog — popełnili już dawniej Żydzi, choć mieli więcej powodów do tego, aby --Sądzić, że są narodem wybranym. — Otóż to! — przy-klasnąłby polityk. — Wypada myśleć o narodach słabych i silnych. Jeśli odrzuca się interwencję boską — a stać nas już dzisiaj, w epoce oświeconych odkryć, na to, aby ją stanowczo odrzucić — pozostaje to, co w końcu da się zawsze usprawiedliwić przez nowe moralne sankcje: siła. Tak właśnie myślę, nie bez smutku, bo naród, z którego wyszliśmy obaj, jest słaby. Nie pielęgnujmy więc przynajmniej w sobie tej słabości. Odrzućmy ją. Tak jak odrzuca się stare szaty, kiedy człowiek rośnie. Nie pytam: do czego? Czas podsunie zręczną odpowiedź: śmierć. Skoro jesteśmy ludźmi oświeconymi, skłonnymi do odrzucania przesądów, odrzucajmy je do końca. — Może masz rację? — przerwałby zapewne archeolog. — Ale, widzisz, te szczątki, które skupiają moją uwagę, l GO które wykopuję w glinie włoskiej czy w afrykańskim piasku — zawsze pozostają albo rzymskie, albo egipskie. Nie są po prostu szczątkami... — Czy to takie ważne? — zamyśliłby się polityk... — I w tym miejscu, oczywiście, należałoby ich pozostawić — dokończył nasz gospodarz... — Powóz podjechał już przed schody. Za szybami przesunęły się światła niesione przez służących oświetlających drogę. Płomienie tych świateł kołysały się trącane wiatrem, który uderzył nas w twarze razem z drobnym, zacinającym deszczem. Trzeba było wracać do miasta. Tragedię wymyśliło złe sumienie człowieka. Przypomniał sobie słowa Oficerka, które ten wypowiedział do niego już na korytarzu, zanim zbliżył się drzemiący pod drzwiami strażnik. Ciekawa rzecz, ilekroć tu, w więzieniu, napotykał podobny widok — a zdarzało się to dość często, bo personel na ogół zachowywał się ospale, tak przynajmniej mogło się zdawać komuś, kto widział wyłącznie niezwykłość swojej sytuacji •— rodziła się myśl o ucieczce. Wysoki człowiek w rozpiętym szynelu, z kolbą' karabinu obijającą się o posadzkę zbliżał się w ich stronę, już zobaczył stojącego obok więźnia oficera i prężył się do meldunku, ale Oficerek nie zwracał na niego uwagi. Powtórzył raz jeszcze to zdanie, jakby chciał, aby nie zostało zapomniane: — Zdarza się w końcu niezbyt często, aby człowiek miał wyłącznie złe sumienie, prawda? Stąd tak mało prawdziwych tragedii. Natura nie znosi jednostronności. Obok złych cech posiadamy przecież i dobre. Wie pan, kto powiedział to zdanie o złym sumieniu i tragedii? Pewien modny niemiecki poeta, znany z licznych dramatów wystawianych na scenie. — Strażnik stał przez ten czas wyprężony na baczność, nic nie rozumiejący z prowadzonej rozmowy, walczący ze snem, z którego przed 161 U — Dwie głowy ptaka chwilą się wyrwał. — Fryderyk Chrystian Heb-bel. Szkoda, że to nazwisko nic panu nie mówi, Niemcy mają szczególne wyczucie tragedii. Jeśli dla starożytnych Greków — ciągle nie schodził mu z warg uśmiech, z jakim prowadził tę rozmowę — przyczyny tkwiły zawsze w woli bogów, Niemcy pragną je uczłowieczyć, uzależniając tragedie od wewnętrznych nakazów ludzkich. Stąd też mają taką ogromną liczbę filozofów. Wydaje mi się — zapomniałem panu dodać, iż będąc niedawno w Niemczech rozmawiałem z Fryderykiem Chrystianem Hebblem — że poszukiwanie takich nakazów może prowadzić do strasznych skutków. Wspomniałem o tym w salonie, w którym poznaliśmy się. — Ma pan rację — odparł. — Wam żyje się lepiej bez potrzeby badania podobnych tajemnic. Jesteście bezwzględniejsi... — Rozmawialiśmy również o azjatyckich pierwiastkach w kulturze europejskiej. To też jest specjalność niemieckich badaczy. Zapytał rnnie, pamiętam, czy wiem, kiedy zło staje się dobrem. Sądziłem, że ma na myśli zwykłe odwrócenie pojęć, to, co na przykład zdarza się często w naszych rozmowach, kiedy coś, co skłonny jestem uważać za wadę, pan pojmuje jako Zaletę, i co również zdarza się w tym więzieniu na każdym kroku. Pan Hebbel myślał jednak o czymś innym: kiedy jedno zło niszczy drugie, staje się dobrem. Przyzna pan, że nie ma w tej myśli nic nadzwyczajnego i że może ją wypowiedzieć pierwszy lepszy bywalec'salonów, ale mój niemiecki rozmówca zapytał jeszcze, czy pomyślałem, do czego mogą prowadzić takie europejskie dialogi. Pewien jestem, że ie ostatnie słowa wypowiedział z przekąsem. Tak czy inaczej, musimy pozostawić owe pytania bez odpowiedzi. Następnym razem chciałbym panu opowiedzieć interesującą rozmowę — spojrzał na zegarek, potem wsunął ;go do kieszonki i zerknął na strażnika — jaką odbyłem w Warszawie przed kilkoma dniami z angielskim konsulem — do- strzegł zdziwienie w oczach więźnia. — O, ta rozmowa — zapewniam — będzie bardziej interesująca niż pogwarkł z niemieckim autorem sztuk teatralnych. Zaczynają o panu mówić w mieście. Najlepszy dowód, że rozmowę na pański temat prowadził ze mną także ów angielski konsul. Miło mi było zapewnić go, że poznałem pana. Opowiem o naszym spotkaniu przy najbliższej okazji. — Widząc zaspane spojrzenie strażnika krzyknął, aby odprowadzić więźnia do celi. Okazało się, że w tym samym czasie, kiedy został wezwany na rozmowę, w celi zjawił się zaraz lekarz. Zbadał chorego. Kto wie, czy nie zastanawiają się nad możliwością włączenia go do najbliższego transportu? W takim stanie byłby to bezapelacyjny koniec. Spytał więc chorego, co mu powiedział lekarz. Nic, jak zwykle. Kazał być dobrej myśli. Wspomniał o przedłużeniu pozwolenia na dłuższe spacery. Jest także zdania, że .przydałaby się jakaś niezbyt wyczerpująca praca. Jak taką znaleźć? Żaden zbydlęcony strażnik, jeśli już. ma pilnować pracującego więźnia, nie pozwoli, . aby pracował lekko. A czy są inni strażnicy? Nawet jeśli można się na nich natknąć, małpują resztę, żeby nio narazić się przełożonym. Nie pozostaje więc nic innego niż to, co było dotychczas. Ponura świadomość. Lekarz wspomniał także, że niedługo odbędzie się rozprawa. Pytał, gdzie jest ten drugi, który spisuje teraz dla pułkownika Tuchołki swoje zeznania? — Odpowiedziałem, że cię wyprowadzili. A więc jednak piszesz je tyle czasu? Lekarz wspomniał też, abyś nie upadał na duchu. To nie brzmi pocieszająco. Widocznie nie są zadowoleni z tej pisaniny... — Czego mogli, jak sądzisz, oczekiwać? Sypania, niczego więcej. A tego nie dostaną. Obciążam siebie i mam cło tego prawo... — Chory kiwał z politowaniem głową. Czyżby ten lekarz mówił coś jeszcze, czego nie chciał wyjawić? — Tak, mam cło tego prawo. I korzystam z niego nie po to, 162 163 aby ucieszyć sędziów czy komisję Tuchołki. Chcę uprzytomnić sobie w najdrobniejszych szczegółach własny udział w ruchu. Czynię największe starania, aby poprzez takie świadectwo prawdy nie ucierpiał nikt z ludzi, których mógłbym wystawić na niebezpieczeństwo. — Mówił to wszystko choremu i czuł, jakby w tych wyznaniach kryła się potrzeba moralnego usprawiedliwienia. A przecież nie postępował jak więźniowie, którzy już złożyli obciążające zeznania w jego sprawie. Nikogo nie oskarżał. Nie mógł tego czynić, ponie-•vważ stale obce mu było poczucie winy. Prawdy, która miała go obciążać w oczach sędziów, nie wstydził się, dzięki niej mógł zachować przeświadczenie o własnej godności. Ale chory milczał. Pogrążał się w ogarniającym go zniechęceniu. Twarz jego zmieniała się. Znikało napięcie. Wyglądał tak, jakby obudził się przed chwilą po męczącym śnie. Nie tknął tego wieczoru przyniesionej kolacji. Przez chwilę, kiedy strażnik stawiał na stole miski, ujrzał w korytarzu postać w wojskowym szynelu zaglądającą ciekawie do celi. Był pewien, że jest to strażnik, który oddał Komisji grypsy. Taka sama twarz i podobny uśmiech. Może się jednak mylił. Minęło przecież sporo czasu od ostatniej rozmowy, kiedy dawał mu list do rodziny z obietnicą okupu; od tego czasu strażnik nie zjawił się ani razu. Skoro pokazano mu te listy w czasie przesłuchania — tak rozumował — zdecydowano się z pewnością na przeniesienie strażnika, który je dostarczył. Był już na Pawiaku spalony. Teraz mogło mu się tylko zdawać, że był to ten sam człowiek. Światło było mizerne, a przeciąg targał płomieniem świecy. Kiedy zjawił się w kancelarii, aby zapisać ostatni arkusz, strażnik rozpalał w piecu. Izba przesiąknięta była zapachem suchego drzewa. Okna zno- 164 wu pokryte mrozem. Kancelista, którego zastał już nad papierami, widząc, że patrzy w zamarznięte szyby, mruknął, że jest tęgi mróz. Odłożył pióro i roztarł dłonie. — Znowu spadł wielki śnieg, a przez całą noc wiał wiatr ze wschodu. Trzeba będzie palić dwa razy w ciągu dnia, aby tyłek nie przymarzł do stołka. — A więc tak czas upływał poza murami. Jeszcze poprzedniego dnia patrząc na topniejący na placu śnieg — wydawało się nawet, że w pomieszczeniach, gdzie przebywali strażnicy, otwarto już okna i że na parapetach stały kwiaty, dobrze widoczne między kratami — można było spodziewać się cieplejszych przypływów wiosennego powietrza. A to był jeszcze styczeń. — Myślałem, że jest już marzec — odpowiedział kanceliście. Tamten znowu podniósł głowę znad papierów, przyjrzał mu się. — Marzec! — mruknął. — Żeby to człowiek doczekał marca!... — Poprzedniego dnia otrzymali na Pawiaku wiadomość, że zmarł jeden z podoficerów. Młody człowiek. — Rodak — wycedził. Pochodzący z Kazania, gorliwy na służbie, ale ludzki, więc też ogólnie lubiany. Lubił myć się na dworze. Rano w samych portkach wychodził na dziedziniec, nacierał się śniegiem, biegał dla rozgrzewki. Było na co patrzeć. Rosły, zbudowany potężnie, z szerokimi barami, wyglądał na nie lada siłacza. I był siłaczem. Pewnego dnia dostał silnej gorączki. Wezwany lekarz stwierdził zapalenie płuc i kazał zabrać chorego do lazaretu. Nie poprawiło mu się od leczenia. Śmierć prawosławna stała już za progiem. Na pogrzebie zebrało się wielu kolegów. Byli i oficerowie. Ojczulek, który tu pełni duchową służbę, też przypadkiem krajan z Kazania, odśpiewał egzekwie. Zakopano go w obcej ziemi. Była orkiestra, a medale, co je za życia nosił na paradnym mundurze, włożono na koniec do trumny. Brodę miał rudą i bardzo bujną. Sterczała na piersiach. Śnieg na nią sypał podczas pogrzebu. Panichida, którą wieczorem 165 t. V" odprawiali, przykra była. Nawet kobiecego lamentu zabrakło, bo i skąd tu brać kobiety. Zamilkł i patrzył na więźnia. — No, do roboty! — obejrzał się na domykającego piec strażnika — bo nam cały dzień na gadaniu zejdzie. — Dłuższą chwilę przyglądał się zaczętemu arkuszowi (kancelista sunął już piórem po swej księdze i nie patrzył na niego, zatopiony w przepisywaniu), nie mógł zebrać myśli, aby dokończyć zdania wcześniej zaczętego. Czytał, że „dalsze działania na drodze organizacji powstańczej — jakby dyktował swoim opanowanym głosem Oficerek w przerwie między wspominaniem swoich spotkań z niemieckim pisarzem Hebblem a policyjnymi obowiązkami — nie tylko nie doprowadzają do pożądanych wyników, ale nawet wpływają na osłabienie sił narodowych". Bolała go głowa. Wiele razy w czasie pobytu w celi — gdy skazany był na własne myśli — zdarzały się chwile, kiedy przejście od czasu rzeczywistego do przeszłości utrwalonej w pamięci zdawało się czymś tak naturalnym, że intensywność odczuwania tego, co przeżywał w rzeczywistości, i tamtego czasu, odtwarzanego, była jednakowo silna. Ale za takie przekraczanie owej bariery płaciło się później. Nie przechodziło to bezkarnie. Przypomniał sobie rozmowę z Brzezińskim. Było to w tym czasie, kiedy już nie mieszkał na Krochmalnej, a policja zaczęła się rozglądać za panem Orzelskim. To było jego nazwisko w organizacji. Poszedł z listem, który do Brzezińskiego napisał Guttry, ten list udało się przyłapać. Podsunął Brzezińskiemu pod nos papier, palcem wskazał zdanie, w którym Guttry pisał, że „...taki człowiek nie może i nie powinien zasługiwać na względy". Potem rozsiadł się przy stole i zerkał na Brzezińskiego. — A kto palił dokumenty Rządu w dniu, w którym tracono Traugutta? — zapytał Brzezińskiego, i — W tym samym czasie ty starałeś się zdobyć pozostawioną przez niego pieczęć, aby udawać nowy Rząd?... — Co z tym wszystkim wspólnego ma palenie archiwum? — przerwał Brzeziński, kładąc ręce na serwecie. — Zresztą wcale nie jestem pewien, czy należało się spieszyć ze spełnieniem tego życzenia. Dotarło ono, jak wiadomo, z Cytadeli, gdzie kończyło się śledztwo. Byłoby z pewnością lepiej dla całej organizacji — podkreślił to słowo całej tak, aby nie było wątpliwości, że mówi nie tylko o sobie i o czerwonym programie Powstania, ale i o nim: białym Naczelniku Miasta — gdyby owe papiery bezpiecznie przerzucić za gra-nicę3 bo tu już i we własnych szeregach szpicli carskich coraz więcej. To wcale nie takie pewne, czy palenie owych dokumentów przyniosło korzyść. — Po to je paliłem — odpowiedział — aby organizację budować od nowa. Na nowych fundamentach. Kiedy ich wieszano, a całą poprzednią noc spędziłem na Solcu pilnując, aby wszystko zostało dokładnie spalone, byłem na stokach Cytadeli. Oczy miałem na wszystko szeroko otwarte. Ślubowałem sobie wtedy, że trzeba organizację odbudować. Przemyśleć jej zasady, żeby uniknąć błędów, jakich oni nie uniknęli. W tym samym czasie tobie, panie Brzeziński, marzył się rząd czerwony, bo władza, jak myślałeś, leżała na kamieniach pod owymi szubienicami. Ale nie wiedziałeś, że posiadanie pieczęci to nie wszystko, , że trzeba najpierw znać zasady organizacji, żeby nią kierować. A ona już w popiołach dopalała się. Była zwęglona. I nie pomyślałeś, mój panie Brzeziński, że tak musiało się stać, bo zaczęli ją stopniowo wypełniać carscy uriadnicy spisując protokoły zeznań aresztantów i skazańców. Cóż to było dla ciebie! Przecież marzył ci się czerwony rząd, jakby to ważne było, czy on będzie biały, czy zielony, kiedy istotne było to, po prostu, aby w ogóle na nowych zasadach działał, prowadząc dalej rozpoczętą walkę. Dla ciebie liczył się program — stąd ta miłość do pieczątki, którą posługiwał sią Dyktator, nim go u Kirkorowej zgar- 166 167 nęli — choć tajników organizacji nie znałeś, bo je przed tobą inni ukryli. A i poznać się nie starałeś. — Och! — Brzeziński podniósł wtedy dłonie do skroni, jakby go głowa bolała. — Te same błędy, panie Orzelski, zawsze nas Polaków prowadzą do dantejskiego piekła lub na Syberię. Przecież pan wie, że nie myślę o programie, ale o jego spełnianiu. Traugutt chciał mieszać wodę z ogniem. Żadnych programów. Sama walka. Miał jeszcze resztki organizacji. Miejska najbardziej się liczyła, to fakt. Teraz trzeba zająć czysto rewolucyjne stanowisko... — Brzeziński wstał, sięgnął po gruby oprawny tom z szafy bibliotecznej. Wszędzie — nie potrafił wtedy ukryć uśmiechu — ten sam sposób chowania cennych dokumentów. Był ciekaw, czy w czeluściach tego gdańskiego mebla Brzeziński chowa także pieczęć. Tamten nałożył tymczasem szkła. Jeden z pięciuset egzemplarzy odezwy Naczelnika Miasta Warszawy. Z 6 sierpnia 1864 roku, po egzekucji Traugutta i pięciu towa-" rzyszy. Podniósł papier do światła padającego z okna i zaczął czytać: — „Daliśmy dowody, iż umierać umiemy i że męka jest dla nas igraszką — skrzywił się, czytał jednak dalej — ale będziemy jak oni wytrwali, jak oni walczymy bezustannie, a miliony ludu wyrwiemy z nędzy i niewoli . i popioły braci męczenników w wolnej spoczywać będą Ojczyźnie." — odłożył papier, składał go starannie, aby wsunąć na dawne miejsce. Zapanowała cisza. Słychać było uderzenia zegara w sąsiednim pokoju. — I to ostatnie ślubowanie — powiedział wreszcie po chwili Brzeziński — jest najważniejsze. Bo tych milionów nie wyrwiecie z nędzy i niewoli. Pogardzać i przeklinać, panie Orzelski, umiemy znakomicie. 'Ruch nasz może przynieść zamierzone skutki, jeśli cel będzie konkretny. Każdy ma własny model wolności. Bóg, car, margrabia — ciekawe, czy w Dreźnie widzi go inaczej, podobno gotowano na niego jakiś trzeci zamach przed opuszczeniem* 168 Warszawy? — namiestnik Berg, Kurzyna, Guttry, Hauke-Bossak, ksiądz Kotkowski, pan i ja. Jest w czym wybierać. Wybierajmy więc taki program, który rzeczywiście owe miliony ludu, o których pan, panie Orzelski, pisze w swojej odezwie, wyrwie z nędzy i niewoli... — Czekał cierpliwie, aż Brzeziński skończy. Patrzył na niego. Iluż w tym Powstaniu — zastanawiał się — przewinęło się podobnych trybunów! Byli od samego początku. Słuchały ich pierwsze rządy powstańcze, słuchał także Traugutt, bo nachodzili go, nie zwracając uwagi na względy bezpieczeństwa, teraz przejmował ich rolę pan Brzeziński z czerwonym programem i takimi samymi rumieńcami. — A więc dobrze — powiedział wreszcie. — Niechże tylko Guttry wyjaśni, jakich to względów nie należy mi okazywać. Bo> tymczasem miejska organizacja działa jeszcze. Czynnie, choć nie patronuje jej owa pieczęć — uśmiechnął się — którą pan przechowuje pewnie w tej gdańskiej szafie. To jest poważna sprawa. Musimy przecież mieć świadomość, że narażeni jesteśmy nie tylko na niebezpieczeństwo ze strony policji i wojska. Mamy front wewnętrzny. — Brzeziński machnął z politowaniem ręką. — Musi tak być, skoro w listach radzi się, aby nie okazywać względów przeciwnikom. Dotarliście może do niedobitków starej — celowo użył tego słowa — miejskiej organizacji. Mieliście tam zawsze swoich przyjaciół. Cóż więc proponujecie? Przewrót? — -Jestem prezesern Rządu Narodowego — powiedział cicho Brzeziński. — Mogę się z tym pogodzie"— odparł. — Działajmy jednak od tej chwili wspólnie. Nie mam ochoty mówić o programach i różnych odczuciach wolności, skoro w powszechnym odczuciu jest ono w tej chwili podobne. Jaki nadamy kolor w ostatecznym rachunku tej wspólnej strukturze — to nieważne. Może on być dla mnie choćby niebieski... — Brzeziński milczał. Później wstał z rozpromienioną twarzą i wyciągnął ramiona. Działali odtąd wspól- 169 nie. Mieszkał nawet z Brzezińskim czas jakiś. Ale w październiku Brzeziński — już go ogarniała śmiertelna choroba — wyjechał z Warszawy. Do Francji. Rząd upadł. Kiedy się z nim żegnał, miał w "pewne j chwili ochotę powiedzieć coś cierpkiego o tym, jaki to los gotuje sobie ostatni prezes Rządu. Ale żal mu się zrobiło tego człowieka, w którego twarzy widać już było dotyk śmierci. — A gdzie będziesz teraz mieszkał? — przypomniał sobie pytanie Brzezińskiego, kiedy kładł już jego walizę na stopniu wagonu. — Nie martw się — odpowiedział. — Mam znakomite locum... — Nie wspomniał jednak o swojej szopie obok młyna parowego... Kiedy otworzył powieki — znów nie wiadomo, ile czasu myślał nad tymi przywołanymi z pamięci obrazami — był sam w kancelarii. Drzwi na korytarz pozostawały otwarte, a na widocznej stąd ławie siedział nieruchomo strażnik. Spojrzał na leżący przed sobą arkusz. Odczytał ostatnie zdanie, umoczył pióro w atramencie i zabrał się do pisania. Był dzień 26 stycznia 1865 roku. Zapamiętał tę datę, powtarzał ją sobie wychodząc na dziedziniec. Strażnik po otwarciu drzwi — wiatr cisnął natychmiast śniegiem — krzyknął, aby biegł szybko do najbliższego pawilonu. Tam urzędowała Komisja. Słyszał ciężkie kroki za plecami, odwrócił głowę, aby śnieg nie sypał w oczy, i zobaczył tuż przy ramieniu błyszczące ostrze bagnetu. Pchnął drzwi — już ze schodów zobaczył przez szybę oczy stojącego po drugiej stronie żołnierza — i wsunął się na korytarz. Ciekawe, zastanawiał się osypując śnieg z marynarki — był bez płaszcza — dlaczego nie prowadzili go tym razem, jak zawsze, korytarzem? Spojrzał na złożony arkusz papieru, który trzymał w ręce. I tu topniał śnieg, zdmuchnął zbierające się krople wody na podłogę. Weszli na pierwsze piętro. Trzeba było zaczekać. Strażnik kazał mu usiąść obok siebie. — Zapaliłbyś? — zapytał. Odpowiedział, że nie pali tytoniu. — Toś szczęśliwy — odparł tamten. — Na służbie 170 palić nie wolno, a głód taki, że w gardle szczypie. Najgorzej, kiedy w powietrzu dym się unosi. Z cygar albo z fajki... — Słuchał tego gadania z zamkniętymi oczyma. Żałował teraz, że w ostatnich dniach nie mógł właściwie z nikim rozmawiać. Spotkań z Oficerkiem obawiał się. To zresztą nie były rozmowy. Słuchał jego monologów — może właśnie o to chodziło? — później myślał nad nimi. Ale już po powrocie do celi. Więzień tymczasem -— ponieważ nie ujawnił dotąd swojego imienia, tak go nazywał — zapadł w swój stan odrętwienia i nie odzywał się prawie zupełnie. A właśnie teraz potrzebował rozmowy. Strażnik plótł coś o rodzajach tytoniu. W pewnej chwili wydawało mu się, że słyszy krzyk. Otworzył powieki. — Cóż to? — zapytał. Krzyk powtórzył się znowu. Dochodził z góry. Jakby krzyczał ktoś w korytarzu nad nimi. — Nic, nic — skrzywił się strażnik. — Kij widać w robocie. Nie słuchaj tego — mówił głośniej. — Ktoś tam musiał nabroić... — Biją? — Znowu rozległo się z góry to wołanie, krótki, urywany jęk. — Zdarza się — mruknął strażnik. — Lepiej tego nie słuchaj. To długo nie trwa... — Istotnie, krzyk nie powtórzył się. Wkrótce wezwano go przed Komisję. Tuehołko wstał na jego widok. Uśmiechnął się, wyciągnął rękę na przywitanie. Nigdy tego dotychczas nie czynił. Znów zawahał się przez ułamek sekundy, czy uścisnąć tę dłoń. Przemógł ostatecznie wahania. — Jesteśmy bardzo radzi, panie Waszkowski •— zaczął wracając na swoje miejsce — że nie zawiódł pan naszego oczekiwania. Trochę to długo trwało, ale za to wykazał pan dobrą wolę. Proszę mi wierzyć, że zyskał pan w ten sposób nasz szacunek. A i sąd zapewne będzie brał pod uwagę tę poprawę. Fakty, które pan podał, sprawdziliśmy w niektórych szczegółach. Zgadzają się z naszym rozeznaniem. Nie muszę ukrywać, że to właśnie dodaje pańskim słowom prawdziwej wagi. Sprawę Skarbu Królestwa Polskiego możemy więc uważać za wyjaśnioną. 171 Pierwszy raz Tuchołko uśmiechał się. Nie był to grymas, z jakim spotykał się w czasie poprzednich przesłuchań. Wyglądał na dobrodusznego, o nieco tępym wyrazie twarzy garnizonowego oficera, których tylu można spotkać na ulicy w czasie spaceru. Inni członkowie Komisji zachowywali się podobnie. Nie było już tego napięcia, z jakim witali go dawniej. — Nie tylko tę sprawę — panie pułkowniku — odezwał się młody, czarnooki kapitan. Jego głos usłyszał po raz pierwszy, dotychczas milczał pogrążony w przeglądaniu akt, niekiedy tylko wyjmując jakieś papiery i podsuwając je Tuchołce — możemy uważać za wyjaśnioną.\Zeznania pozwoliły określić charakter działalności- całej organizacji miejskiej, której pan Waszkowski przewodniczył. Tu są pewne odstępstwa od stanu faktycznego. Komisja zorientowała się już w ich charakterze. Uważam, że nie musimy ich prostować. Tym bardziej, że dotyczą raczej spraw drugorzędnych. — Nie ukrywałem żadnych faktów, które mogłyby mnie obciążyć. — I postępował pan przezornie — odparł szybko Tuchołko. — Najbardziej obciążyłyby pana kłamstwa i próby wprowadzenia w błąd organów śledczych. Zapanowało milczenie. Jeszcze raz przyjrzał się twarzom siedzących za stołem oficerów. Zerknął też na człowieka przy małym stole, po prawej stronie. Kopista. Tkwił z pochyloną głową, przyglądając się swoim paznokciom. — Chciałbym zgłosić prośbę — odezwał się wreszcie i ciągle nie spuszczając spojrzenia z tamtych mężczyzn siedzących naprzeciw, słuchał własnego głosu jakby z pewnego oddalenia. — Określiłem rozmiary swojej winy bardzo dokładnieNOpi-sałem ze wszystkimi istotnymi szczegółami całoroczną swoją działalność rewolucyjną> Nie uczyniłem tego ze strachu o własny los ani też nie kierowałem się żadnym krótkotrwałym impulsem. Mia- 172 łem sporo czasu, aby móc rozważyć dzieje naszego ruchu. Teraz boję się o los papierów i pieczęci. Boję się, aby ktoś inny nie sięgnął po tę pieczęć i nie próbował wskrzesić tego, co już umarło. Uważam się za ostatniego Naczelnika Miasta. — Do czego pan zmierza? — przerwał Tuchołko. — Proszę — odpowiedział — aby pan wydał dla mnie pozwolenie udania się na miasto wieczorem między szóstą a ósmą. Spotkam się w tym czasie ze znajomymi i dostarczę Komisji wszystkie przechowywane przez nich dokumenty. Tuchołko patrzył na niego z wyraźnym zdziwieniem. — To zbyt fantastyczny projekt — mruknął. — Jestem przeto gotów złożyć dobrowolne zobowiązanie honorowe na piśmie. Skazać się na najściślejsze środki więzienne. — O czym pan mówi? — Tuchołko odezwał się swoim zwykłym, szorstkim tonem. — Cóż to ma być za kruczek? — Chcę tylko — ciągnął dalej — udaremnić , próby wznowienia walki, która już nie prowadzi do niczego prócz klęski. Trzeba myśleć dziś o tym, aby stan wojny nie utrudniał krajowi rozwoju przemysłu i handlu. Widzę, że panowie nie macie dostatecznego zaufania do moich honorowych zobowiązań — dostrzegł błysk aprobującego uśmiechu w oczach siedzącego po lewej ręce Tuchołki kapitana — proszę więc, aby zatrzymano jako zakładnika moją siostrę Klotyldę. Te^ już jest chyba argument. — No cóż? — powiedział wreszcie Tuchołko. — Niech pan przedstawi swoją prośbę na piśmie. Pomyślimy o tym projekcie. — Wstał i znów wyciągnął na pożegnanie rękę. — Tymczasem zawiadamiam pana, że śledztwo w jego sprawie jest już zamknięte i akta kierujemy do polowego sądu wojennego. Chciał coś jeszcze powiedzieć. Przypomniał mu 173 się krzyk, który słyszał niedawno w korytarzu. Być może — myślał patrząc, jak wstają od stołu pozostali członkowie Komisji i podchodzą do niego, aby się pożegnać — bito niewinnego człowieka, żeby wydobyć jakieś kompromitujące zeznania; a może jest to ktoś z tych, których znał i którym wydawał polecenia? Jakiż ogrom nieszczęść wypełniał mury tego więzienia! Czyżby ci ludzie, których dłonie ściskał w tej chwili, nie odczuwali tego ciężaru w najmniejszym stopniu? Uśmiechali się do niego prawie przyjaźnie. Pytali, czy nie potrzebuje książek, bo mogą mu się wystarać o jakąś lekturę, aby czas płynął w celi szybciej. Radzili, aby był dobrej myśli. A przecież nie myślał o sobie. Trawiło go przypomnienie tego, co działo się na górze. Czy jeszcze można uniknąć podobnych nieszczęść? Można. Trzeba tylko przekonać tych, którzy konspirują w Warszawie, a i tych, . którzy siedzą w Paryżu i myślą o podniecaniu walki, przysyłając swoich emisariuszy na Pawią z podżegającymi rozkazami. Wyrwać broń z ich _raJL Za wszelką cenę. Przeraziła go jednak ta ostatnia myśl. — Za jaką cenę? Zdrady? Dopadło go to słowo wreszcie. Któż to mówił o zdradzie? Może Brzeziński? Opowiadano wówczas o zeznaniach Awejdego. Ale tamten usiłował bronić siebie. Nie kierowało jego postępowaniem pojęcio dobra ogólniejszego! Skąd zresztą przypomnienie tej kreatury... Nie spostrzegł się nawet, że został na sali sam z siedzącym przy swoim stole kopistą. — Mój panie Waszkowski! — usłyszał piskliwy, zachrypnięty głos. — Dziś już późno. Niech pan napisze jutro na piśmie swoją prośbę. Tak jak powiedział pułkownik Tuchoiko. I niech pan pisze czytelnie, bo tu mamy kłopoty z odczytaniem pańskiego pisma. — Rozumiem. Stał jednak nadal w miejscu. Awejdego zesłano w głąb Rosji. Brzeziński zastanawiał się, czy nie należało wydać na niego wyroku śmierci. Byłaby 174 to czcza formalność? Nie, można było przecież wybrać odważnego człowieka, zaopatrzyć go w odpowiednią broń, pistolet albo zatruty sztylet. — Dla przestrogi — wyjaśnił Brzeziński. To mogłoby mieć znaczenie. Uważał wtedy, że warto ryzykować życie spiskowca, który miałby zawieźć ten wyrok Awejdemu. Miał nawet — już po rozmowie z Brzezińskim — omówić ten projekt, poradzić się Laskowskiego. Kto wie, czy najpierw nie należałoby ogłosić publicznie treści takiego wyroku? — Nie napiłby się pan wody? Zobaczył, że kopista napełnia szklankę z karafki stojącej na stole. Wypił. — Źle pan się czuje? Wezwany strażnik stał już w progu. Kiedy odstawiał pustą szklankę, zobaczył, że drży mu ręka. Kopista, stojący obok, przyglądał się badawczo. — Teraz już jest dobrze — powiedział uspokajająco. — Nas ma'pan z głowy. Z sądem może pan sobie jakoś da radę. Sprawa jest ciężka, to prawda. Trzeba być jednak dobrej myśli. Nie odpowiedział. — Odprowadzić więźnia! — zwrócił się następnie do strażnika. — Tylko spokojnie. Nie poganiać. Człowiek jest słaby. Jasne? — Tak jest! — krzyknął tamten. — Możemy iść. Odwrócił się. Postawił pierwsze kroki. Bał się, że upadnie, nłrn dojdzie do progu. Strażnik podtrzymał go. Oparł się na jego ramieniu. Może należało się z tym spieszyć? — przystanęli w korytarzu. Z Rosji otrzymał wiadomość, dokąd Awejde został deportowany. Cóż by ta śmierć dała? Czy przywrócono by choć jedno życie, które zależało od jego losów? Mieli mu dostarczyć zdjęcia Awejdego, aby przyszłemu sztyletnikowi ułatwić zadanie. Ktoś, kto go znał jeszcze przed aresztowaniem, zanotował dokładny rysopis. Brzeziński nalegał, aby rzecz całą rychło ukończyć. To był kiepski pomysł. Ukryliby go. Przebywałby 175 gdzieś do końca życia pod zmienionym nazwiskiem. Ogłosić można wszystko po dłuższym czasie. Ktoś zarzucił mu na plecy ciężki kozacki szynel. Znowu wyszli na dziedziniec i znowu śnieg uderzył go w twarz z wielką siłą; wiatr odrywał się u góry i tocząc się dachami spadał na ziemię. Podniósł oczy i zobaczył, jak biała chmura zsuwa się wzdłuż muru nakrywając zakratowane okna. Ostatnio, gdy wracał z kancelarii, więzień leżał na swojej pryczy. I teraz nie podniósł nawet głowy, gdy otwarły się drzwi celi. Jego talerz był pusty. Obiad przynosili mu wcześniej. — Nie śpisz? — zapytał. Mruknął coś w odpowiedzi. — Skończyli śledztwo — zaczął. — Miałem dziś ostatnie spotkanie z Komisją. Nie poruszył się nawet. — Kiedy czekałem, żeby mnie wprowadzili do sali, w której Tuchołko urzęduje ze swoimi wspólnikami, usłyszałem krzyk na górze. Musieli kogoś bić. Usiadł na posłaniu. Małą twardą poduszkę oparł o ścianę i położył na niej głowę. — Straszny jest taki krzyk — mówił dalej. — Zastanawiałem się, czemu mnie nie bili. Jak myślisz, skąd te względy? — Nie było odpowiedzi. Więzień leżał nieruchomo i wydawało się, że zamknął powieki. — Może to jest potrzebne? Jako próba charakteru. Ale czy może być coś bardziej upokarzającego? — Nie wiem — odparł więzień. — Czemu pytasz? Myślę, że bardziej upokarzające chwile zdarzają się, jeśli wycisną coś bez bicia. Tu wszystko zaczyna się sprawdzać. Medyk, który mnie odwiedza, twierdzi, że dopiero w takich warunkach poznaje się odporność organizmu ludzkiego. Uważa, że jestem wyjątkowo odporny. Ma jednak na ten temat własną teorię. Jest ona na pozór dość logiczna. Jeśli ktoś nie załamuje się fizycznie, czyli wykazuje odporność niższego rzędu, musi od- 176 czuć skutki psychiczne, które wywołuje więzienie, w zdwojony sposób. Stąd bierze się apatia i ogólne zniechęcenie. Ta teoria godna jest lazaretowego felczera. Nie ma ona nic wspólnego z wyjaśnieniem rzeczywistych przypadków załamań. Odporność wypada mierzyć inną miarą. — Jaką? — Długo o tym myślałem. Sądzę, że jedyną miarą jest przekonanie o słuszności własnych poczynań. Jednym słowem: wiara. — W co? W jakieś założenia, z których wyrasta własne postępowanie wraz z przekonaniem, że tylko ono jest słuszne? Bardzo pięknie! A jeśli jednak te założenia okażą się kruche? — Tu znajdują się ludzie — odpowiedział po namyśle więzień — których wiara była na tyle silna, aby ich zaprowadzić za kratki. Na szubienice. Albo na zsyłkę. Taka wiara nie może opierać się na kruchych założeniach. One nie zmieniają się w chwili, w której zamykają się za tobą drzwi więzienia. Siła charakteru polega na tym, aby tę wiarę w sobie wzmacniać. — Jeśli jednak mimo wszystko ona słabnie? — Wtedy rodzi się zdrada. Teraz słowo to zostało wypowiedziane przez drugiego człowieka. Uniósł się, aby zobaczyć jego twarz. Leżał na pryczy z zamkniętymi powiekami. — A jeśli to tylko fanatyzm? — oparł się o stół. Mówił szybko. Zbyt głośno. Spostrzegł, że uchyla się w drzwiach otwór judasza. Czyjeś oko patrzyło na niego przez dłuższy czas. Nie zwrócił na to uwagi. Mówił dalej tym samym tonem. — Fanatyzm bezrozumny, prowadzący do ogólnych nieszczęść? Po co był ten zryw, który ciebie i mnie przyprowadził tutaj? A oprócz nas innych. Setki i tysiące. Dla miraży narodowego wyzwolenia? I czy w ogóle nie zostaliśmy wpędzeni w ten stan bez własnej woli? Czy komuś nie zależało na stworzeniu takich napięć, aby je później zdławić? To są pytania, które się domagają odpowiedzi. 177 12 — Dwie głowy ptaka — Musisz je sam odnaleźć. — Staram się. — Był już nieco spokojniejszy. — Nie wolno jednak szafować słowem „zdrada". Powinien ci to był powiedzieć twój margrabia, kiedy składałeś mu nieproszoną wizytę. Uważałem go — tak jak ty — za zdrajcę. Nie wiem teraz, czy to, co radził, nie było rozsądniejsze? Czy kraj takiego właśnie nie potrzebował programu? Nie walki, która skazana była na klęskę w chwili, w której się zaczynała? Czyż tak trudno było sobie uprzytomnić proporcje? Czemu nie pomyśleliśmy, że skazani jesteśmy jedynie na własne siły? I że nikt nie ofiaruje nam skutecznej pomocy? Skąd wiesz, że car nie był dla niego takim samym wrogiem, jakim jest dla nas. — Nie — odrzekł więzień. — Dlatego był tak niebezpieczny i dlatego postanowiłem go zabić. — To jest jakaś odpowiedź — zgodził się. — Śmierć zawsze coś przekreśla. Mogłeś zabić człowieka. A co uczynić z ideą, jaką zostawił? — To była parszywa idea. Mieliśmy do wyboru walkę albo zagładę. — Trwanie. — Zagładę, powiadam. I on musiał o tym wiedzieć. Nie da się godzić wody i ognia. — A więc spokojny rozwój nazywasz zagładą? — Powolną, ale ostateczną. Dokonywaną na wielu pokoleniach. Prowadzącą do zupełnego wyniszczenia. Zatraty poczucia odrębności. W planach tego człowieka czaiła się śmierć. Nie można było udzielić mu innej odpowiedzi. Kto wie, czy nie postąpiłem właściwie — nigdy zresztą nie pozbędę się tych wątpliwości — nie zabijając go wówczas, kiedy mogłem to z łatwością uczynić? Powinien tę odpowiedź poznać. Cokolwiek stanie się po naszym działaniu, jego idea została przekreślona. Na samo brzmienie jego nazwiska w Petersburgu nie mogą z pewnością opanować gniewu. Bo zapewniał przecież, że ma dość siły, aby 178 się utrzymać. Bez pomocy wojska. Musi mieć ponure sny w Dreźnie. — Jeśli po to ginęli ludzie... — Po to! — przerwał więzień ostro. — I ty zginiesz dla tego samego celu. Pozwoliłem ci mówić — choć nie mam najmniejszej ochoty na słuchanie takich wyznań — bo wiem, że musiałeś przejść przez załamania i upadki. Nie wiem — i nie chcę wiedzieć, co ostatecznie zrobiłeś i co powoduje te wyrzuty sumienia — ale chcę ci powiedzieć, że po każdym upadku, jeśli sobie uprzytomnimy jego rozmiar, można się podnieść. — Na stołku pod szubienicą. — To najpiękniejsze wywyższenie. Gdyby tamten stary człowiek, patrzący teraz na upadek swojej polityki, usiłował się powiesić w Dreźnie w zaciszu własnego gabinetu, nie mógłby podobnego wywyższenia osiągnąć. Jest stokroć uboższy od tych, których sam bez skrupułów posłał na szubienicę. Sądzę jednak, że nie plączą mu się po głowie podobne projekty. Śmierć musi go dopaść w bieliźnie, w otoczeniu lekarzy i lokajów. Ma silny instynkt życia. — Trzeba się tego uczyć również. — Racja. U jednych budzi strach. Innym dodaje odwagi. On należy do tych drugich. Był przecież do końca bezczelnie pewny siebie. Jakby nigdy nie uczył się historii. Nie miał tej pewności pan Szczęsny. On stoi na tej samej drabinie. Ale w szczeblach zdradzieckich zasług niżej. Przynajmniej bał się do końca. Kiedy już zrozumiał, że nie ma ucieczki i że zdrada stanie się jego udziałem — zaczął się bać. Do śmierci żył w najgroźniejszej odmianie strachu. Nie domyślasz się, o czym mówię? Trawił go lęk przed własną osobą, przed swoim odbiciem w lustrze, w nieporuszonej wodzie, na posadzce. Uważasz, że taka odmiana strachu istnieje tylko w wierszowanej literaturze, która tylekroć rozwodzi się nad upiorami? Mylisz się. Istnieje naprawdę. Wyobrażam sobie, jak 179 w otoczeniu rosyjskich dragonów posuwa się ze swoim orszakiem na zachód. Po drodze są posiadłości dawnych znajomych, krewnych, przyjaciół, których także należy unikać za wszelką cenę, aby nie tracić czasu na jałowe dysputy. Noclegi wypadają więc w karczmach i zajazdach, gdzie brud da się jakoś uprzątnąć. Oficer dragonów jedzie w powozie. Obok sekretarz. Należałoby go właściwie przepędzić na zbity łeb. Od dłuższego czasu, niczym nudny pijar, wygłasza jakieś łacińskie sentencje, z których nic na dobrą sprawę nie wynika. Schudł — siedzi podobny do nastroszonego ptaszyska z długim dziobem i patrzy na krople deszczu uderzające w szyby — mruży czarne źrenice i rozmyśla nad czymś, czego z pewnością nie chciałby wyjawić. Niekiedy odrywa wzrok od szyby i na pytanie dragona w oficerskim mundurze odpowiada coś niemrawo, potakując głową. Peruka zsunęła mu się na czoło i sterczy teraz jak pióra ptasie. Ludzie niższej społecznej kondycji — spostrzega nagle pan Szczęsny przysłuchując się tyradom dragońskiego oficera na temat dam spotkanych w Polsce — tak objawiają najczęściej upadek ducha, że ich powierzchowność staje się niechlujna, przestają dbać o swój wygląd, a wypełniająca ich psychiczna pustka wyłazi z każdego strzępa ubrania, z każdej dziury i z każdego śladu po oberwanym guziku. Gdyby tylko ów człeczyna z przekrzywioną peruką nie był trzymany krócej — na ten temat również odwołuje się w rozmowach do mądrości starożytnych — przedstawiałby swoim wyglądem przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy. Bo też to jest odpowiednia dla niego kondycja — uśmiecha się do dragona pan Szczęsny 7- skoro zgodził się dalej pełnić swoją służbę. Kiedyś wpadł do biblioteki niezmiernie wzburzony i podniesionym głosem powiedział, że nazwano gc>-zdrajcą, bo służy zdrajcy. Nie chciał nawet powie-^clzieć, w jakim to publicznym miejscu wydarzyła się owa awantura — można się jedynie domyślić, l BO ( / skoro tak uparcie na ten temat milczał, że miała miejsce w klasztorze, dokąd często udawał się na rozmowy i na klasztorny miodek. Tam bowiem figurował wśród powiatowych mędrców jako gwiazda pierwszej jasności. — Jakże to? — pytał ponoć swoich adwersarzy. — Mnie i pana mojego — nawet w swojej tak gwałtownie składanej relacji zachował taką właśnie kolejność, co trzeba mu policzyć nie tyle za nieskromność, co za przywiązanie do pełnionych funkcji — nazywacie zdrajcami, a tego, który koronę nosi w Warszawie, świętym gotowiście ogłosić? A któż to pierwszy, nie" sięgając pamięcią w odległą przeszłość, dla ratowania ojczyzny zwołał obcą pomoc? Ciołek z Czar-toryskimi czy pan Szczęsny? I po cóż to Ciołek przed swoją elekcją o taką pomoc się dopominał? Bo inaczej nikt by mu korony na głowę nie nałożył. A pan Szczęsny? Czy pomyślał, moi panowie, o koronie na własną głowę i czy ona wypełniła jego myśli, gdy o te same wojska prosił? Otóż nie o sobie myślał. Z altruizmu, który o miłości i przywiązaniu do ojczyzny świadczyć musi. Tamci dla rodzinnych interesów — ten dla racji stanu, która pielęgnować wolność szlachecką nakazuje tak samo, jak i przywiązanie do wiary, którą otrzymaliście w spadku... — Tak podobno miał przemawiać do zgorszonych braciszków zakonnych. Istotnie — pomijając osobiste intencje, bo tych nikt nigdy nie zgłębi, jeśli chce być wobec historii uczciwy — fakty, jakie cytował, były prawdziwe. A jednak nikogo nie przekonał. Ciołek, choć jeszcze gorsza świnia, bo sprzymierzeńców zmienia jak tabakierki, zostanie dla nich świętym. A on — pan Szczęsny — zdrajcą. Czemu? Skoro obaj uczynili to samo, tyle że Ciołek pospieszył się nieco. Kto wie, czy właśnie nie nad tym porządkiem historycznym łamie sobie głowę ten skryba, siedzący teraz naprzeciwko i kiwający brodą, bo powóz wpada co chwila w grząskie koleiny. — Panna, z którą się ożenię, musi być, 181 ekscelencjo, bogata! — uśmiecha się konfidencjonalnie dragon. Pochyla się do przodu i kładzie mu swoją rękę na kolanach. Zaciska palce i ten uścisk jest nadzwyczaj przykry. W ogóle przez całą drogę — wcale nie dopraszał się u nikogo eskorty, ale przysłał mu ją ambasador z uprzejmym listem, tłumacząc, że dla carycy życie jego ma wielką cenę i narażać go na niebezpieczeństwo nie wolno, a czasy, jak wiadomo, są niespokojne — zachowywał się z irytującą pewnością siebie, która byłaby nonszalancją, gdyby nie zwykły brak towarzyskiej ogłady. Znał tych oficerów z własnej młodości. Drażniły go wówczas ich maniery, ale znosił je jakoś. Dziś drażnią go jeszcze bardziej. Nie może jednak mydłka wyrzucić z powozu. — Musi być bogata! — ciągnie dalej dragon. — W Petersburgu jest tych dziewic sporo. Można w nich wybrać, a kto wie, jeżeli szczęście dopisze — będzie na dodatek gładkiego oblicza. Córka dworskiego urzędnika — ma się rozumieć, z własnym pałacem czy wygodną kamienicą — lub generała. To jeszcze lepsze. Ośmielę się na koniec naszej podróży prosić o kilka listów polecających. List pisany własnoręcznie przez ekscelencję — brnie dalej z tym samym idiotycznym uśmiechem — otworzy mi, być może, drzwi nawet do pałaców wielkich książąt... — Sekretarz drgnął, odwrócił się. — Ekscelencja — wycedził — nie pisze własnoręcznie polecających listów. Ja je piszę. Ekscelencja te listy jedynie dyktuje, a potem składa swój podpis. — Niech będzie! — zgodził się dragon. — Będę miał trzech synów. Nie twierdzę, że powinienem się z tą powinnością zbyt spieszyć — krew mam nieco gorącą i dobrze ją w innej krwi cokolwiek ostudzić — ale poniżej trzech chłopaków nie spocznę — znowu pokazał zęby w szerokim uśmiechu. — Jeden oddany zostanie cerkwi. Wysoko może zajść z odpowiednim poparciem. Drugi pójdzie do armii. Trzeciego zamierzam skroić na policjanta. Wiem, jak się dziś powodzi urzędnikom policyjnym. I co panowie 182 powiecie? Plan jest zły?... — Wyborny — odpowiedział. — A córki? Ciekawe, za ile będziesz je pan sprzedawał?... — Sekretarz skrzywił się. Byle dobić do Renu! — zdawał się mówić. Dragon zmarszczył brwi. — Nie pomyślałem — powiedział po chwili. Szczęsny spojrzał za szybę. Deszcz siąpił od rana, nad horyzontem kłębiły się chmury. Konni — kilku z nich posuwało się tuż przy powozie — też wyglądali żałośnie w jakichś derkach nasuniętych na czapki. Konie szły ze spuszczonymi łbami. Zatrzymując się ostatni raz w Warszawie — do której nigdy już nie będzie trzeba wracać — zajrzał do Wilanowa. Oglądał jakieś skorupy wykopane we Włoszech. Słuchał opowiadań gospodarza o życiu dawnych mieszkańców Egiptu. Wydawało mu się, że te dociekania muszą być czystym wariactwem. Oczywiście, oświecona nauka, która odrzuca zabobon, może i czerpie jakieś pożytki z podobnych poszukiwań, ale do tego są odpowiedni ludzie! Samemu zaś sterczeć w błocie albo grzebać w piasku, sklejać później wykopane resztki — toż to czyste marnotrawienie czasu. Pewnie, warto poświęcić trochę grosza, ale niech się tym zajmują inni. Nie zdradzał się z podobnymi wątpliwościami znając drażliwość gospodarza. Cmokał, kiedy mu pokazywano plany patrycjuszowskiego domu. Zdumiewał się dokładnością rysunków, jakimi pokryte były znalezione wazy. — Oto jest moja ojczyzna — powiedział w pewnej chwili gospodarz obejmując szerokim gestem zgromadzone skarby. — Ta jest wieczna... — Zamyślił się wówczas nad jego słowami. To prawda. Człowiek nie musi mieć jednej ojczyzny. Gdyby tę myśl wyraźniej określić, można powiedzieć, że ojczyzna jest dążeniem do osobistej wolności. Nie wolno się zatrzymywać w miejscu. Pierwsza zasada, której treść wyczytać można przy odrobinie dobrej woli nawet na owych wygrzebywanych z ziemi skorupach. Nie idzie zatem o określony skrawek ziemi, tradycję, 183 z której się wyrosło, nawet o język — gdyby tak było, drzemiący w tej chwili sekretarz byłby także obywatelem starożytnej Grecji, starożytnego Rzymu, poddanym Ojca świętego, angielskiego króla, austriackiego Józefa, stolnika Stanisława i imperatorowej Katarzyny, bo z królem francuskim byłyby już pewne kłopoty. Ojczyzną —. pomyślał — jest republika myśli. Być może, niejeden głupiec złapałby się na to określenie. Brzmi ponętnie. — Czy pan wie — odezwał się do oficera — jaka jest wieczna ojczyzna ludzka?... — Dragon mrugał powiekami. — Strach — skrzywił się. Sekretarz uchylił powieki i przyjrzał mu się zmęt-niałym spojrzeniem. Oparł głowę o poduszki. To prawda — myślał — dokądkolwiek zapędzą go losy, na jakichkolwiek drogach znajdą się powozy, w których będzie gdzieś uciekał, sam albo w towarzystwie owej przedziwnie pięknej kobiety, do której teraz w tajemnicy zmierzał, aby w jej obecności zaznać większego spokoju — wszędzie dosięgnie go ten stan strachu, w którym ludzie najskuteczniej odnajdują swoją ojczyznę: ziemię nie określoną horyzontem, matkę zdrajców, którzy stają się bohaterami, i bohaterów, którzy giną pod ciężarem zdrady. Zasypiał, ale poprzez turkot kół usłyszał jeszcze uderzenie piorunu i bicie deszczu w szyby pojazdu... — To wszystko prawda — więzień uniósł się na łokciach. — Zawsze, kiedy wyobrażam sobie tak dokładnie te sceny, a masz rację, że wyobraźnia moja zdradza pewne cechy chorobliwe, choć tłumaczę je więzieniem, nie czytaniem poezji wydawanych w Paryżu i przemycanych do nas, jak ty to określasz — przeraża mnie świadomość, że one istotnie mogły mieć miejsce. Takie uczucie bywa wyczerpujące. Przecież nie można mieć pewności, że zrozumiemy uczynki tych, którzy żyli przed nami. Znamy jedynie własny sąd o ich postępowaniu, poznać możemy sądy innych, choć z sądami współczesnych, kiedy je bierzemy do rak 184 w formie pamiętników, dokumentów czy listów, bywa już różnie i stopień prawdy — jeśli założyć, że coś takiego istnieje — mierzy się mniejszym lub większym zaufaniem do istniejących źródeł. Poznajemy fakty. Przyczyny wynajdujemy sami. Te same zjawiska na przestrzeni dziejów ludzie tłumaczą sobie zupełnie odmiennie. Własne sądy uzależnione są od warunków, w jakich przychodzi im się kształtować. To tylko się liczy. Nie wiem, czy jest jakaś prawidłowość w tym, że tak jak my sądzimy dziś pana Szczęsnego, sądzili go również jego współcześni. To już nie jest sprawa faktów. „Rwie się skała"... Zmęczył się słuchaniem tego bredzenia. Kiedy więzień zaczął mówić — nim doszedł do swoich opowieści o podróżach targowiekiego wodza—— radowała go~sama możliwość słuchania jego głosu. Zapomniał jednak, że to jest chory człowiek i że jego choroba ma głęboko utajone źródła. Nie należało wytrącać go z milczenia. Nadzwyczaj trudno było uchwycić w tym wszystkim, co mówił, jakieś pęknięte ogniwo, umożliwiające rozpoznanie choroby. Czemu na przykład powiedział, że zdrada margrabiego jest przewinieniem większym niż zdrada pana Szczęsnego, któremu tyle poświęcał czasu? Może tu właśnie tkwi owo źródło choroby? Bo jakże to? Margrabia kierował się przecież ideą narodową. Myślał o położeniu mocnych fundamentów pod przyszłą budowę. Czy miałaby być własnością Romanowów? Któż to może przewidzieć? Fundamenty te muszą być jednak mocne, jak skała, aby żaden głęboki wstrząs, jaki mógłby przejść przez te ziemie, nie zniszczył narodu. Będzie istniał jeszcze? Cóż bowiem — odwieczne pytania Polaków — uczynić z poczuciem własnej odrębności? Gdyby się te plany powiodły, mógłby powstać mocny fundament, to prawda. Co by na nim stanęło? Najpewniej takie pytania pragnął podsunąć więzień. Może rodziły się w jego rozgorączkowanej świadomości po to, aby mógł 185 się utwierdzić w słuszności swojego postępowania? Wbrew historii, która kazała przyznać rację właśnie tamtemu zwolennikowi ugody? Teraz i może to już spokojnie powiedzieć. Powstanie upa-I dło. Organizacja, która je zrodziła, legła w gru-i zach. Kto wie, czy tuła się jeszcze gdzieś ostatni powstańczy oddział? Tępiony jak wilki w zasadzce! Ocknął się, kiedy wniesiono kolację. Było to Siedzenie przysłane przez siostrę. Zezwalali teraz na takie przesyłki. Obudził drzemiącego więźnia, zdmuchnął kurz ze stołu i rozesłał serwetę, którą był przykryty koszyk z jedzeniem. — Zyskałeś, widać, ich względy — mruknął więzień zabierając się do jedzenia. — Dawniej nie przynosili tak często tych koszyków. — Tak. Dzięki własnym zasługom — odparł. — Nie podejrzewasz nawet, czym mnie odznaczą. — Ujawniają swoje zamiary? — Tak — odczekał chwilę. —, Obiecują szubienicę. L .-._-•••• -" Więzień podniósł głowę. — Nie powinieneś był tego powiedzieć — odstawił talerz. — Nawet gdyby tak było naprawdę. Głos miał w tej chwili zmieniony. Oczy odbijały pełny blask. — Przepraszam — odrzekł. — Nie chciałem tego powiedzieć. Wiem, że jesteśmy wobec nich bezbronni. Nie sposób odgadnąć ich prawdziwych zamiarów. — Mówili, kiedy staniesz przed sądem? — Nie. Przesłali tylko do sądu moje papiery. — Nieraz mija dużo czasu, nim tam się trafia. — Wiem. Podejrzewam, że w tym wypadku będą się spieszyć. — Tego również nie można przewidzieć. Mają swój plan i tylko oni znają jego szczegóły. Możesz im być potrzebny. Ponieważ mają przewagę, nie muszą się spieszyć. Możesz być jednak pewien, że boją się. I wtedy gdy starają się zachowywać wobec ciebie tak, abyś sądził, że lekceważą to, co 186 im możesz powiedzieć — drżą z niecierpliwej ciekawości. Tę ciekawość dyktuje im strach. Skończyli rozmawiać. Jedli dalej w milczeniu. Każdy z nich zatopiony we własnych myślach. Okazało się jednak, że miał tego wieczoru rację. Pośpiech kierował postępowaniem Tuchołki. Nazajutrz oświadczył, że jego prośbę przedłoży namiestnikowi. Nie wydaje mu się jednak, aby została ona rozpatrzona pozytywnie. Wezwał go do siebie w innym celu. — Sprawa zagarnięcia Skarbu Królestwa — mówił bez uśmiechu — została wyjaśniona. Wspominałem o tym podczas ostatniego przesłuchania. Teraz chodzi jedynie o to, aby potwierdził pan swoje zeznanie w obecności pana Williama Artura White'a — konsula angielskiego w Warszawie. Rzecz w tym, że przed trybunałem w Londynie, o czym zawiadomiony został namiestnik Berg (jego brat — dodał wyjaśniająco — jest tam rosyjskim konsulem), toczy się postępowanie w sprawie zwrotu listów zastawnych. A więc po prostu chodzi o pieniądze z kasy Królestwa. Aby sprawiedliwy wyrok w tej sprawie mógł zapaść, potrzebne staje się przesłuchanie w obecności pana White'a. — Cóż to znaczy sprawiedliwy wyrok? — przerwał Tuchołce. — Nie rozumie pan? — zdziwił się pułkownik. — Chodzi o to, aby te pieniądze zostały zwrócone. Czy uważa pan, że ich obecnymi właścicielami powinni być emigranci, którzy ten kraj zapędzili, jak pan to wobec nas stwierdził — na skraj ostatecznej klęski? Oni uciekli, ale pieniądze, które zrabowaliście w swoim czasie, są im nadal bardzo potrzebne. Dodam, że .namiestnik Berg jest tą sprawą osobiście zainteresowany. Ustaliłem termin przesłuchania na jutro. Powinien pan się odpowiednio przygotować... — Co pan ma na myśli, pułkowniku? — zapytał. — Dbam po prostu o pańską pamięć, nic więcej — roześmiał się Tuchołko. — Oczywiście, panu konsulowi angielskiemu nie są potrzebne dokładne szczegóły. Nie przesądzajmy 187 zresztą — co mu może być potrzebne. Będzie miał okazję z panem na ten temat rozmawiać. I to już jutro... — odciął koniec cygara. — Szkoda, że pan nie pali. Tytoń uspokaja. Czy spodziewał się pan, że zapragnie pana widzieć wysłannik królowej Wiktorii? — uśmiechnął się. — Nie sądzi pan, że jest to okazja, aby dać świadectwo o sobie komuś, kto nie jest pańskim wrogiem? Nie znam, rzecz jasna, poglądów politycznych pana White'a. Nie nosi jednak naszego munduru. A to już może mieć dla pana znaczenie, nieprawdaż? Nawet jeśli potępia ruch, do którego pan należał i którym przez spory okres czasu pan osobiście kierował, to w każdym razie jest to człowiek mogący się zdobyć na większy obiektywizm w ocenie faktów niż my. To pewne. Nasze świadectwo będzie zawsze świadectwem stronniczym. Cóż jednak opowie o panu pan White? Jakie odniesie wrażenie z waszego spotkania? Może to on będzie właśnie okiem historii — choć to mało poetycki zwrot — w którym odbijają się pańskie dzieje. Już choćby z dyplomatycznego obowiązku, jak przypuszczam, konsul White będzie musiał opisać waszą rozmowę i ten opis przesłać do Londynu. A może pan sobie jeszcze coś przypomni? Do jutra sporo czasu — zdmuchnął tytoń do szklanki po herbacie. — Proszę jednak pamiętać, że w tym wypadku chodzić będzie o stwierdzenie faktów. Pobudki i intencje pozostawmy na inną okazję... Następnego dnia w gabinecie Tuchołki stawił się pan William Artur White. Przyjechał także hra-; bia Osten-Saken — dyrektor kancelarii dyploma-, tycznej, pułkownik Anuczkin — przedstawiciel namiestnika Berga. Konsul był najwyraźniej poruszony tym spotkaniem. Patrzał na więźnia. — Stanie pan przed sądem wojennym. Czy wie pan, "co go czeka?... — zapytał w pewnej chwili bardzo cicho, jakby się bał brzmienia własnych słów. — Tak, powieszą mnie... — Konsul pokręcił głową. — I pan wita się z nimi tak sympatycznie? Przecież to oni 188 posyłają pana na śmierć... — Spełnili swoją powinność. A ja płacę za własne czyny... — Przyglądał się przerażonej twarzy tamtego. Znał go z widzenia, spotykał na spacerach i w. kawiarniach, często widział przejeżdżający ulicami powóz. Teraz ten człowiek stał obok i mówił, że jest wysłannikiem królowej Wiktorii. Że prosi o odpowiedź na szereg pytań dotyczących Skarbu Królestwa. — Ale — dodał natychmiast, aby więźnia przygotować na korzystną, jego zdaniem, okoliczność — zeznanie to musi być absolutnie dobrowolne i nie wymuszone. — Może również nie udzielać żadnej odpowiedzi, jeśli uzna ten tryb postępowania za właściwy... Pozostali oficerowie .przysłuchiwali się z uwagą. Tuchołko sprawiał wrażenie człowieka bardzo z siebie zadowolonego. Konsul White pragnął najwyraźniej usłyszeć inną odpowiedź. Jakże wytłumaczyć temu Anglikowi, że wszystko jest skończone? Skoro nie zrozumiał tego nawet, co mówił o wyroku, dziwiąc się tylko gestom, przywitaniom oraz pogwarkom z Griszynem i Tu-chołką. Trzeba o sprawie Skarbu Królestwa powiedzieć wszystko. Od początku do końca. Jeśli w Londynie toczy się sprawa o los tych pieniędzy, należy ją tutaj przesądzić: Aby nie miała już "dalszego ciągu. Cóż pan White może wiedzieć o zdradzie? Sprzyja emigrantom. A przecież nie wolno, aby swoim postępowaniem wzniecili ogień, który już tyle zła ze sobą przyniósł. Czy i tego pan White, siedząc w Warszawie podczas Powstania, nie mógł dostrzec? Czemu się więc dziwi słuchając zeznań więźnia? Skąd ten grymas mizantro-pa? Spodziewał się innej reakcji? Cóż to za nadzwyczajna okazja dla wysłannika królowej Wiktorii spotkać się w kazamatach z więźniem, o którym tyle się mówi w mieście od chwili jego aresztowania! Wspominał pewnie o tej wizycie swoim przyjaciołom. Chciałoby się zapytać, cóż to dzieje się w salonach warszawskich, jak tam wygląda dzisiejsza wielka polityka? Nastrój jak po pogrze- 189 bie. Ile razy, panie White, można taki pogrzeb odprawiać? Mówiło się już przecież w kołach zbliżonych do namiestnikowskiego dworu, że europejska cierpliwość też ma swoje granice. A co w gazetach, które przynosi poczta do konsulatu? .Rosyjscy urzędnicy uspokojeni. Miejscowa ludność zaczyna coraz lepiej pojmować swoją sytuację. Beznadziejną. Nie uciekajmy się jednak do tego słowa. W praktyce dyplomatycznej nic ono nie oznacza. Nawet dla przyjaciół Polski, bo może pan White jest istotnie takim prywatnym przyjacielem? Nie da się ukryć, że pan konsul słucha z podziwem relacji o przejęciu Skarbu. — Po co ma tego wysłuchiwać? Można przecież wszystko raz jeszcze opisać — podsuwa zręcznie rozpromieniony Tuchołko. — Wystarczy papier, pióro i atrament. W dochodzeniu prawdy — wyjaśnia hrabiemu Osten-Sakenowi — czynniki śledcze mogą dojść do swego rodzaju porozumienia z więźniem. Możemy mianowicie uszanować jego wolę, jeśli i on idzie nam w sprawie głównej na rękę. Jest to nadzwyczajna oszczędność czasu i ograniczenie zbędnych cierpień podejrzanemu. Oczywiście, w każdym wypadku trzeba do takiej sprawy podchodzić inaczej. Nie ma tu bowiem żadnej reguły właściwego postępowania. Trzeba się kierować dobrą wolą, inteligencją oraz, by tak rzec, poszanowaniem osobowości badanego więźnia. — Hrabia Osten-Saken tłumaczy na język francuski wyjaśnienia pułkownika. Konsul potakuje głową, patrząc, jak przed więźniem pojawia się duży arkusz sztywnego papieru. — Byle nie poplamić! — śmieje się Griszyn. — Ma pan okazję, panie konsulu — wtrąca hrabia .Osten-Saken — przekonać się osobiście, ile prawdy kryje się w plotkach, które kursują w mieście na temat losu tutejszych więźniów i sposobu ich traktowania. Pan Waszkowski zachowuje się zupełnie swobodnie, jeśli zważyć na jego szczególną kondycję, wygląda dobrze i w niczym nie przypomina zamę- 190 czonego na śmierć upiora. Szanujemy swoich przeciwników. Surowość, jak pan widzi, nie wyklucza ludzkiego traktowania. Nie wiem, czy wszędzie w Europie stosuje się podobne zasady. Cokolwiek powie o naszym postępowaniu historia — pan konsul wybaczy te zbyt patetyczne zwroty — o tym nie będzie mogła zapomnieć. W każdym razie, wbrew pogłoskom, którym nie należy dawać wiary, jest się tu czego uczyć. — Konsul White tłumi ironiczny uśmieszek. — Przyjmuję do wiadomości, hrabio — cedzi w odpowiedzi — pański punkt widzenia... — Widać jednak, że z trudem przychodzi mu ukrycie owego uśmieszku. — Czyżby pan wątpił — pyta urażony dyrektor kancelarii dyplomatycznej, hrabia Osten-Saken — że mamy przed sobą poszukiwaną przez pana osobę?.,. — Skądże, hrabio! — konsul White wraca do swojej roli. — Nie mam najmniejszych wątpliwości. Jestem zbudowany zachowaniem pana Waszkowskiego. I uprzejmością panów oficerów... — Czas przeznaczony na przesłuchanie nieco się przeciąga. Więzień musi przecież napisać swoje oświadczenie i nie sposób go przynaglać. Pułkownik Tuchołko występuje więc w roli nadskakującego gospodarza. Pyta, czy goście nie mieliby ochoty na herbatę. Jest właśnie pora drugie-I go śniadania. Stawiają samowar. Ordynanś z białą serwetką, przerzuconą przez lewą rękę, wnosi tacę ze szklankami i dzbanki pełne śmietany. Toczy się nieskrępowana rozmowa. Przedstawiciel namiestnika Berga pułkownik Anuczkin rozprawia z Griszynem o wspólnych moskiewskich znajomych. Hrabia Osten-Saken tłumaczy konsulowi White'owi słowa Tuchołki o regulaminie więziennym, który, rzecz jasna, musi ulec obecnie znacznemu złagodzeniux.7Śurowy system obowiązywał w okresie nasilenia akcji buntowniczych. Obecnie — rozkłada ręce — kiedy akcje te skończyły się w zasadzie w całym kraju i w Warszawie również, należy stopniowo wprowadzać liberalizują- 191 ce zmianj^Wszystko to, nie doceniane przez prze-ciwnikó^ obchodzących swoją monotonną żałobę, świadczy jedynie o wyrozumiałości czynników powołanych do akcji represyjnych. Działo się tu w ostatnim czasie tak wiele wydarzeń, że największym jego — pułkownika Tuchołki — marzeniem jest uzyskanie za pozwoleniem zwierzchności dłuższego wypoczynku. Choć to jeszcze zima — wystarczy zerknąć za okno, gdzie tumany śniegu wiatr podrywa aż pod parapet, aby stwierdzić, że jest tego roku wyjątkowo ostra — konsul White pragnąłby wiedzieć, dokąd słynny pułkownik Tu-chołko wybiera się wiosną na zasłużony wypoczynek. Pułkownik czerwienieje od usłyszanego komplementu. Tłumaczący pytanie pana White'a hrabia Osten-Saken wyłapuje oczywiście sarkastyczny akcent w tym epitecie, ale nie daje tego po sobie poznać. — Na wieś, panie konsulu — odpowiada Tuchołko. — Nigdzie tak nie wypoczywam, jak na wsi. W otoczeniu rodziny — Bogu dzięki, jest ona liczna i z wyborem miejsca nie ma większych kłopotów, bo rozsiana jest po całym imperium — na polowaniach, włóczędze, bezmyślności, jeśli można tak określić stan zupełnego rozluźnienia... — Można, można, pułkowniku — krzywi się hrabia Osten-Saken... Oto gruba szara koperta, w której konsul zaniesie napisane zeznania. Jest taka chwila — kiedy pozostali oficerowie żegnają się ze sobą — iż można zbliżyć się do stojącego więźnia. — Chciałem pana pożegnać — wyciąga rękę i czuje w tej samej chwili, jak więzień, ujmuje jego dłoń zdecydowanym gestem — i podziękować za pomoc, której pan nie odmówił brytyjskiemu sądowi. Czy naprawdę to chciał mi pan zakomunikować? To, co wynoszę w tej kopercie?... — Oto ostatnia próba. Pan White sądzi jeszcze, że te zeznania są wymuszone. A więc pora, aby się do tego przyznać... Niechże pieniądze ze Skarbu Królestwa — zdaje się mówić mrużąc zdziwione oczy — pozostaną w rę- kach pańskich rodaków znajdujących się na emigracji i pełniących tam swoją misję! Czy nie zdaje pan sobie sprawy, że to oświadczenie, ukryte w szarej kopercie, która spoczywa w kieszeni mojego surduta, przekreśla ostatecznie ich szansę? Że pieniądze wrócą do rąk prześladowców? — To, co posiada pan w tej kopercie — słyszy spokojną^ odpowiedź więźnia — jest jedyną odpowiedzią, jakiej mogę udzielić londyńskiemu sądowi... — Rozumiem, rozumiem... — szepcze pan White. Obok jest już Griszyn. — Nie zabraliśmy panu tym razem, panie Waszkowski, wiele czasu. To już zasługa pana konsula. Może pan zatem wracać do celi... — Pierwszą myślą, która przychodzi do głowy, gdy po drugiej stronie korytarza — po powrocie do celi — cichną kroki strażnika, jest przeświadczenie, że to, co uczynił, i nawet ostatnie słowa, jakie wypowiedział w czasie pożegnania do rozczarowanego najwyraźniej Anglika^to konieczność. Tak musiało się stać. Zapewne nikt z uczestniczących w tym przesłuchaniu nie wie, czym sobie jego dezycję tłumaczyć! Strachem? Muszą przecież takie podejrzenie odrzucić. Dostatecznie sam się obciążył, aby mieć świadomość czekających go konsekwencji. Urażona ambicja? To też mało prawdopodobne. Uznał, że należy w własnych zeznaniach dokładnie określić swoją odpowiedzialność. Chwilami brzmią one, dla kogoś nie wtajemniczonego, jak przechwałka, ale to są tylko fakty. Cóż więc zostaje? Odpowiedź jest jedna. Należy jednak wątpić, aby komuś z tych panów mogła wpaść do głowy. Zwątpienie w główny cel ruchu. Gdyby to chodziło o materialną zapomogę dla tych, którym udało się uciec za granicę! Odmówiłby wszelkich wyjaśnień. Konsul White czułby się — jako prywatny przyjaciel prześladowanych Polaków — usatysfakcjonowany. Skarb pozostałby ostatecznie w londyńskich bankach i mogliby z niego czerpać. Ale przecież te pieniądze zostałyby natychmiast użyte do podsy- 192 13 — Dwie głowy ptaka 193 cania walki, do rozpalania namiętności, które wygasły. Mnożyłyby liczbę nieszczęść, jakie spadły na kraj. Zamieniałyby się na lata więzień, zsyłek, tortur i na sznury szubieniczne. A tego się bał najbardziej. Czy kiedykolwiek te intencje odgadną? Nie potrzeba broni, podżegających pism, broszur pisanych w bezpiecznej odległości od urzędów carskich, kurierów, którzy będą wpadać w zastawione sieci. Nie trzeba trwogi oczekiwań. Upiornych wizji, jakimi straszą patriotycznie nastawieni autorzy, biedujący w Paryżu, Londynie i w Szwajcarii. Czego więc trzeba? Spokoju. Uciszenia. Zabliźnienia ran. Więzień, siedzący teraz na swojej pryczy i przerzucający jakąś książkę, którą mu dostarczył medyk, powiedziałby: śmierci. Ona jest właśnie na dnie tego uciszenia./ — Dokąd podróżuje pan Szczęsny? Więzień odkłada książkę. — Mówiłeś coś? / — Pytałem o dalsze dzieje pana Szczęsnego. Opowiadałeś o jakiejś podróży w towarzystwie rosyjskich dragonów. Dokąd zmierzał pan Szćzę^ sny? — Nie pamiętam takiej rozmowy — odpowiada więzień, — Byf iv, lekarz. Mówił, że obserwi^o irmnif- wu..-/..,:, -iopraw.;. C/iij^ si^ jt/ jego zUa-iiism, ai i^:; •.vy.',iv.\;.uŁ.iL, /.; 7, wiosną bąclij mógł dołączyć do jakiegoś transportu. Co o tym sądzisz? — Chciałbym usłyszeć jeszcze o innych podróżach pana Szczęsnego — nie spuszczał oczu z więźnia. — Jeśli już nie możesz powiedzieć nic więcej o sobie, bo dotychczas wspominałeś jedynie o zamachu na margrabiego, a ja nie pytałem o inne szczegóły, to pragnąłbym wiedzieć, jakie były dalsze dzieje tamtego podróżnika. — Nie wiem — odpowiedział więzień. — Nie miałem czasu na dokładne poznawanie losów tego człowieka. Niech znika w swoim powozie, aby nigdy nie wrócić. Tak jest chyba najlepiej. Inni 194 odnajdą go. Powinno upłynąć jeszcze nieco czasu, aby mógł się wyłonić w pełnej okazałości. — Poświęciłeś mu dużo uwagi. — Badałem przodków pana margrabiego. Ciekawa rzecz, że widzę ich tym wyraźniej, im bardziej oddalają się w historię. Wtedy rysy stają się wy-raźniejsze. Tak pewnie rosną symbole, Pan Szczęsny to już historia. Dokąd podróżuje? W legendę, w której przeobrazi się w upiora. A margrabia? Trudniej poznać człowieka żywego. Margrabia podróżuje do Lipska. — Nie wiem, czy historia pójdzie tym samym tropem. — Wystarczy mi świadomość, że w drobnej mierze przyczyniłem się do jej rozwojti — uśmiechnął się więzień. — A razem ze mną wszyscy inni, którzy siedzieli w tej celi. — Pycha! — przerwał. — Uważasz, że masz do niej prawo? — Medyk — odezwał się po chwili więzień — powiedział też, że widać twoja obecność miała tak zbawienny wpływ na stan mojego samopoczucia. Jak myślisz — mylił się? Nie odpowiedział. — Milczysz? — ciągnął więzień, —_ Odkryłem jeszcze jedną prawdę. Jest- to cTysty .zysk i Isisnls na tej pryc~~y./CjlG"-r--s.fe ~~~'y'~ls po~n3.jp ~"~"j.^ wielkość — to jest dopiero prawdziwe świadectwo pychy! — w obecności drugiego człowieka. Zrozumiał, co kryło się za tymi słowami. W pierwszej chwili poczuł uderzenie krwi w skroniach. Chciał podejść bliżej i spojrzeć tamtemu w oczy. Opanował się jednak. Wiedział, że więzień czeka teraz na odpowiedź. Nie usłyszy jej jednak. — Medyk — odezwał się znów po dłuższym czekaniu — powiedział też, że wyznaczony jest termin twojej rozprawy. Nie boisz się? — Owszem. Chciałbym to już mieć za sobą. — Mówisz jak bohater — więzień pochylił głowę. — Każdy tutaj zna' uczucie podobnego 195 strachu. Może jednak ty nie powinieneś bać się tak bardzo? — Mówił o tym medyk? — Myśmy nie rozprawiali o perypetiach pana Szczęsnego i lekcjach, jakie z nich wynikają. Poczciwiec jest przekonany, że historia świata sięga ostatnich lat panowania imperatora-nieboszczyka. Dzieje polityczne Katarzyny Wielkiej gotów włożyć do mówionych bylin. Uważa, że szczęśliwi bywają tylko ludzie oddający się różnorakim wierno-poddańczym czynnościom. Dla pana Szczęsnego miałby najwyższy podziw. Nigdy nie mógłby pojąć stanu jego umysłu. — Ani skutków jego myśli. — Tym bardziej. Wątpię nawet, czy mógłby sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie są prawdziwe źródła epidemii, które trapią niektóre pułki stacjonujące na Kaukazie. Y7spominał kiedyś, że właśnie tam zaczynał swoją karierię. Umie ostatecznie te epidemie zwalczać i traktuje je jako zwykły dopust boży. — Po wyroku pojadę do Cytadeli. — Mówili o tym? — Taka jest zwykła kolejność. — Spodziewam się, że powiesz o sobie więcej, nim to się stanie. — Dobrze. Postaram się. Skoro nie chcesz sam mówić. Będzie jeszcze trochę czasu. Wiem, że uważnie mnie obserwowałeś, od chwili gdy znalazłem się w tej celi, że śledziłeś wszystkie moje myśli, jeśli je tylko przed tobą odkryłem. Nie powiedziałem wszystkiego. Nie mylisz się nawet, sądząc, że celowo wiele ukryłem. Ty zresztą postępujesz podobnie. Poczekajmy jednak z następnymi wyznaniami do wyroku. — Słusznie. Położył się na pryczy i spojrzał w okno. W szczelinie między deskami, które je zamykały od zewnątrz, zobaczył czerwoną, sunącą wolno iskrę. Słońce zachodziło wróżąc na następny dzień ostry 196 mróz. Długo nie mógł zasnąć. Myślał, czy Tuchoł-ko przekaże prośbę na Zamek. Odrzucał przypuszczenie, że odważyłby się tego nie uczynić. Namiestnik otrzymywał przecież dokładne relacje o przebiegu każdego ważniejszego śledztwa — niejednokrotnie dzięki tej korespondencji poza Pawiak przedostawały się wiadomości o wielkim dla konspiracji znaczeniu — nie wiadomo jednak, jakim wnioskiem zgłoszoną prośbę opatrzy sam Tuchołko. Propozycja ta — czego nie usiłował wcale kryć — wydała mu się dość zaskakująca, nie obiecywał, że zostanie spełniona. Najwidoczniej nie rozumiał, co może się za nią kryć. O ucieczce przecież nie mogło być mowy. Przez cały czas miałby za plecami gęsto rozstawionych agentów policyjnych. Prosił także, aby na czas jego nieobecności zatrzymać siostrę. Chęć zatem wprowadzenia w błąd Komisji nie mogła wchodzić w rachubę. Przeczyłby temu zdrowy rozsądek. A może — zastanawiał się — Tuchołko podejrzewa, że w ten sposób chciałby kogoś ostrzec, przekazać jakieś polecenia, zdradzić szczegóły, które dla ludzi, co pozostali na wolności, mogłyby mieć istotne znaczenie? Czyn podobny byłby czynem szaleńca. Można nie myśleć o niebezpieczeństwie dekonspiracji ludzi, z którymi pragnąłby się po wyjściu z więzienia widzieć przez dwie godziny. Ale cóż tym ludziom mógłby on przekazać? Zwłaszcza wówczas, gdyby wyjawił cel swej niespodziewanej wizyty. Namawiałby ich do przerwania walki. Widzieliby w nim agenta; znów z pamięci — cóż za głębokie kryje zakamarki — wyłoniła się postać Oskara Awej-de, zdrajcy głównego, jeśli podobne wartościowanie zasług wobec zaborcy ma jakiś sens (ilu ich już było!). Przypomniał sobie kilka sztywnych fotografii, z których patrzyła twarz młodego, o zdecydowanych rysach mężczyzny, arkusz, na którym zanotowano jego rysopis i zwięzłe notatki o zachowaniu się podczas badania w więzieniu. Jak by mógł przekonać, że wypuścili go z Pawiaka 197 zaledwie na dwie godziny i że czeka go niewątpliwy powrót i tak samo niewątpliwa śmierć? Brzeziński mówił, że jego pomysły są szalone. Ale równie szalona była kradzież map i przejęcie skarbu! Czy w czasie takiego spotkania zrozumieliby, że przychodzi do nich z wolnej woli, pełen głębokiego wewnętrznego przekonania, że walkę należy skończyć?... Mnożył te pytania. Potem pomyślał, że Tuchołce może zupełnie nie zależeć na spełnieniu podobnej prośby, choćby dlatego, że przywiązał się do swojego katowskiego rzemiosła. Jest przekonany, że nikt już nie jest w stanie dłużej prowadzić działalności konspiracyjnej. Sieć jest już tak poprzerywana, że każdy niebawem stanie przed jego obliczem, aby powiększyć liczbę ofiar. Ci, którzy pielęgnują jeszcze jakieś złudzenia, są dla Tuchołki pewnego rodzaju dobroczyńcami. Rośnie liczba zasług. Cóż więc będzie? Znów minęło kilka dni — mróz nie zelżał i ten nowy powrót zimy okazał się jakby jeszcze gwałtowniejszy — więzień w celi czytał dostarczone przez lekarza książki, prawie się od nich nie odrywał, z Komisji nie nadeszła żadna odpowiedź. Wreszcie — to już był luty — powiedziano mu, że nazajutrz stanie przed sądem. Przygotowywał się do rozprawy — jeśli można nazwać próbę uporządkowania w myślach swoich zeznań jakimś przygotowywaniem się do procesu. Postanowił mówić krótko i udzielać tylko najkonieczniejszych wyjaśnień. Akta śledztwa są im dokładnie znane, a cała ta procedura jest formalnością — przynajmniej w tak poważnych sprawach — która przy-pieczętowuje dawniej podjęte zamiary. Nie ma więc potrzeby uzyskiwania bardziej wyczerpujących wyjaśnień. Wypadnie chyba odpowiedzieć na pytanie, dlaczego złożył takie zeznania. Czym kierował się potępiając dalsze wysiłki, prowadzące do wzniecenia walki na nowo, gdyby takie wysiłki miały być obecnie podjęte. Oświadczenie podobne — sądził — miałoby istotne znaczenie. Oddali- 198 łoby podejrzenie, że chce się po prostu ratować przed stryczkiem. Powinni mieć przekonanie, że los jest mu dobrze znany, nim przystąpią do czytania wyroku... Tego samego dnia, gdy rozmyślał nad własnym zachowaniem w sądzie, wywołano go z celi. Domyślał się, że i tym razem idzie na spotkanie z gadatliwym oficerkiem petersburskim. Nie pomylił się. Czekał na niego w tej samej rozmównicy, w której spotykali się wiele razy. — Jutro jadę do Moskwy — powiedział po przywitaniu. — Nie spodziewam się rychłego powrotu tutaj i pobyt w Warszawie zaczyna już być wspomnieniem. Życie dyktuje następne konieczności. W tym stanie rzeczy uważałem, że muszę się z panem zobaczyć. Prześladowca — uśmiechnął się jakoś niemrawo — lgnie do swojej ofiary. Prześladowałem pana tymi rozmowami. Zabrałem sporo czasu. Ostatecznie, nie musiał pan przecież ze mną rozmawiać. A mnie, jak widać, te rozmowy były bardzo potrzebne. Jakże się więc nie pożegnać! Słyszałem, że jutro ma pan stanąć przed sądem. Nie będę ukrywał, że czeka pana bardzo ciężki dzień. Można się, niestety, domyślić, jaki będzie wynik w tym procesie. Niczego, rzecz jasna, nie przesądzam. Rozmawiałem jedynie o pańskiej sprawie z pewnymi swoimi znajomymi, którym nieobce są tajemnice rządzenia i w których rękach spoczywa — mówiąc niezbyt w tej chwili fortunnie — miecz sprawiedliwości. Zapoznałem się uprzednio także z tym, co na pański temat nagryzmolił Tuchołko. Przejrzałem, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, pańskie wyjaśnienia. Tu pragnę dodać, że nie przyszło mi to zbyt trudno. Moje pełnomocnictwa są dość szerokie. Jak pan wie, badam udział oficerów rosyjskich w waszym buncie. To wystarczy w zupełności, żeby mieć wgląd w każdą toczącą się w tej chwili w Warszawie sprawę. Otóż zdobyłem pełną dokumentację procesu. W rozmowie ze swoimi znajomymi wspomniałem — niech mi pan nie przerywa, powiem 199 może coś przykrego, ale nie chcę teraz kłamać -— że śledztwo, które w pana sprawie zostało przeprowadzone, jest z policyjnego punktu widzenia bez zastrzeżeń. Nasza wiedza o pańskiej działalności oraz o tle, na jakim się ona rozgrywała, jest kompletna. Trzeba nieco umniejszyć w tym wypadku zbyt już przeceniane w niektórych naszych sferach umiejętności pułkownika Tuchołki. -'To, co osiągnęliśmy, . zawdzięczamy wyłącznie pańskiej dobrej woli. Oczywiście — tłumaczyłem moim rozmówcom — był pan w sytuacji dostatecznie przykrej, aby ową dobrą wolę sprowadzić do więziennych wymiarów. Ale nie kłamał pan. Nie starał się pan wprowadzić nas w błąd.,'Nie milczał pan... Zapytano mnie, skąd więc bierze się owa szczerość. Czym ją tłumaczyć? Nadzieją na pobłażliwość?... Odpowiedziałem, że kierowały panem inne, bardziej altruistyczne względy. Cóż zrobić, skoro wielu ludzi nie wierzy w podobny altruizm. Mówiłem: jesteśmy policjantami i nie musimy do całej sprawy przykładać kategorii etycznych. Rozpatrzmy się raczej w stratach i zyskach. Tu rni przerwano wyjaśniając, że wśród obecnych są nie tylko oficerowie policji. Przeprosiłem tych panów, dodając wszakże, iż również sądy polowe wydają swoje wyroki bez zbytniej wrażliwości moralnej. To znów wywołało sprzeciw. Pytano, czy te myśli nie są zbyt skrajne i czy w praktyce urzędniczej także gotów jestem rezygnować z rygorów moralnych. To znaczy, czy uważam, że władza jest niemoralna. Władza jako pojęcie samo w sobie. Jeśli zakładamy, że monarcha pełni ją z boskiego nakazu i jego majestat otoczony jest wyższymi duchowymi sankcjami — to już, co prawda, specjalność cerkwi — to naturalnym porządkiem rzeczy musimy dojść następnie do wniosku, iż owe wyższe duchowe sankcje stają się w urzędniczym systemie państwowym zbiorem obowiązujących praw i nakazów. A to musi być związane ze sposobami moralnego wartościowania. Jeśli ów więzień — tłu- 200 maczono mi — kieruje się dobrą wolą, to dlatego że wobec niego postępuje się podobnie. To nie ma nic wspólnego z zagadnieniem kary. — Otóż ma! — przerwałem ich wywody. — Wycisnęliśmy z niego wszystko, co nam, policji, może być potrzebne. Dowiedliśmy, że tylko takie postępowanie jest właściwe. Ukaraliśmy tego człowieka skazując go na sąd, jaki musi odprawić sam nad sobą. Zostawmy go z tym wyrokiem... — Unikajmy represji? — przerywano. — Nie wieszajmy, nie stosujmy zsyłek, nie kalajmy sobie rąk ich krwią... I to mówi oficer policji rokujący podobno najlepsze nadzieje!... — Wiedziałem, że stan napięcia uniemożliwia dalszą rozmowę. Pragnąłem uniknąć demagogii, ale od pewnego szczebla w naszej cesarskiej administracji liczą się ludzie na swój sposób nad wyraz ograniczeni. Są zdolni wyłącznie do jednostronnych interpretacji. Widzą to jedynie, co im zostało nakazane. Od tego jest telegraf łączący ich urzędy ze stolicą Cesarstwa, są listy carskie i proklamacje. Skoro powiedziano, że wypada wieszać buntowników — niechże pułkowi rzemieślnicy budują szubienice. Odstępstwo od nakazu jest zawsze urzędowym przewinieniem. Co może być skuteczniejsze, także z naszego, policyjnego, punktu widzenia, od śmierci skazanego, nie jest przedmiotem ich dociekań. Ot, rozporządzają sankcjami. Może jednak potrzebniejszy byłby nam w pewnych okolicznościach żywy człowiek?... Nie wspomniałem o tym. Powiedziałem natomiast tym panom, że przed konsulem angielskim zeznał pan całą prawdę o Skarbie Królestwa. Dzięki temu zeznaniu pieniądze nie dostaną się do rąk emigrantów, którzy tak na nie bardzo liczą. — No i cóż? — zapytano. — Powiedział, bo już raz to uczynił w śledztwie. Mógł postąpić inaczej? — Oczywiście, wyjaśniłem, że mógł pan nic nie powiedzieć angielskiemu konsulowi i w takim wypadku pieniądze mimo największych starań naszego adwokata nigdy prawdopodobnie nie wróciłyby do nas... — 201 A więc liczy na naszą wspaniałomyślność! — odpowiedziano.— Chce, abyśmy mu za to zapłacili... — Wiem, że to, co mówię, brzmi przykro. Ale postanowiłem być zupełnie szczery! Takie słowa, niestety, padły z ust moich rozmówców, gdy zajęliśmy się rozważaniem pańskiego postępowania. Nie rozumieli sprawy najważniejszej/Że postąpił pan w taki sposób z pobudek, które wykluczają interes własny. Że postanowił pan walczyć ze skutkami waszego beznadziejnego buntu, aby nie powstały okoliczności, w których walka mogłaby się odrodzić! ^Są zbyt prymitywni, aby tę prawdę pojąć. Niech pan zrozumie, rozrastający się system urzędniczy — tak, jak my policjanci na to patrzymy — wymaga coraz bardziej ograniczonych ludzi. Niekiedy ogarnia mnie przerażenie, gdy pomyślę, że rozrastania tego nie uda się zatrzymać i że ze wzrostem cesarskiej biurokracji wzrastać będzie jednocześnie tępota naszych urzędników. Ale zdarza mi się to nie tak często. W chwilach, w których wątpię w możliwość skutecznego działania aparatu policyjnego. Ten bowiem jest najważniejszy. Wracam jednak do pańskich pobudek. Muszą one w człowieku trzeźwo myślącym budzić zrozumiały szacunek. Z ludźmi, którzy boją się wyłącznie o własną skórę, nie warto w ogóle rozmawiać. Odrzućmy motywy osobiste. Stać pana na to, aby przyjąć wszelkie konsekwencje własnego postępowania. Zatrzymajmy się przy sprawie ogólnych strat i zysków. Cóż może się stać — nie zakładam, że do tego dojdzie, myślę jedynie o jednym z wielu wariantów pańskiego przyszłego losu — jeśli/pan zginie? Sprawiedliwości stanie się zadość^ Po pierwsze, nie ufam tak bardzo urzędowemu sprawdzianowi sprawiedliwości. Po drugie, może pan uważać, że taka kara jest aktem represji, a nie sprawiedliwości. I będzie pan miał ze swojego punktu widzenia rację. Mnie interesuje natomiast sprawa ogólniejszych strat i zysków. Powstanie upadło. To wszystkim wiadomo. Tułają się jesz- cze tu i ówdzie jakieś niedobitki, które wyniknęły nam się z sieci. Ale kto może z całkowitą pewnością powiedzieć, że ono się nie odrodzi? To jest właśnie problem zysku. Komu może na nowej próbie dławienia kolejnego buntu zależeć? Tępogłowym oficerom? Ograniczonym biurokratom? Nie miałem dostatecznie szerokiej znajomości spraw, kiedy wylądowałem w Warszawie. Uczyłem się dopiero w czasie swojego tutaj pobytu. Teraz mogę powiedzieć, że mam poważne rozeznanie w gąszczu spraw, na które tu się człowiek musi natknąć. Otóż uważam, że nie powinno dojść do następnej próby. Jest pan tego samego zdania. Możemy sobie powiedzieć, że oceniamy obaj rzeczywistość bez romantycznego skrzywienia proporcji. Widzimy właściwy układ sił. Teraz wracam do Moskwy, aby prowadzić dalej dochodzenie. Wspomniałem już kiedyś o ucieczce Jarosława Dąbrowskiego. Mamy sygnały świadczące o tym, że uzyskał on w Moskwie i w Petersburgu pomoc ze strony rewolucyjnych organizacji rosyjskich. Nie chodzi w tej sprawie o samego Dąbrowskiego. Już dawno przebywa w bezpiecznym miejscu. Ani o jego żonę, której ucieczka z Ardatowa, z dużą, jeśli nie wyłączną, pomocą rosyjskich rewolucjonistów, także się udała. Chodzi natomiast o owe organizacje. Jestem na pewnym tropie, który, być może, pozwoli odkryć ich niewidoczne dotychczas kulisy. O, wśród Rosjan znajdzie pan wielu marzycieli. Pod tym względem wasze dążenia z ich usiłowaniami łączą się bardzo ściśle. Trzeba to widzieć. Ale nieuchronność skutków jest ta sama. Czeka ich los podobny. Ilu nieszczęść można by uniknąć, gdyby na ich działalność mieć głębszy wpływ. Czy pan rozumie, co chcę teraz powiedzieć? Tak jest. Myślę o tym, że moglibyśmy uniknąć wielu fatalnych okoliczności, gdybyśmy mieli szansę wpływania na ich decyzje. Gdybyśmy — mówiąc po prostu — mogli przemknąć w ich szeregi. Tak długo, jak długo istnieć będzie władza państwowa, jak długo 203 cesarz rządzić będzie swymi poddanymi — tak długo istnieć będą ludzie, którzy przeciw tej wła-,,,, dzy będą podnosić ręce. Takie jest prawo życia,,/ I nic się na to nie poradzi. Chodzi natomiast o to, aby pewne reakcje kontrolować, kierując się powszechnym interesem. Mówiąc to nie mam na myśli interesu cesarskich kancelariix Choć jestem przecież państwowym urzędnikiem i<, jak pan wie, gwiazdy mojej kariery płoną właśnie wokół tych wysokich urzędów. Proszę mnie dobrze zrozumieć: społeczeństwo w dziewiętnastym wieku, w drugiej jego połowie, potrzebuje urzędów kontrolujących wszelkie społeczne przeobrażenia. Rozwijały się one do tej pory w sposób żywiołowy, prowadząc do kataklizmów, z których ludzkość niejednokrotnie podnosić się musiała z największym trudem i dzięki niezliczonym ofiarom. Tak jest z wojnami ł z rewolucjami, jakie spadają co pewien czas. Te przeobrażenia stają się coraz gwałtowniejsze. Grożą coraz smutniejszymi skutkami. Wasze powstanie to zaledwie drobne ogniwo w tym łańcuchu. Jeśli się patrzy dzisiaj na polityczną mapę Europy, można przewidzieć rccwój innych, nieco podobnych, incydentów. Do czego one prowadzą? Zawsze będą zdławione w zarodku. Nawet gdyby niektóre rewolucyjne ruchy, co jest oczywiście założeniem utopijnym, zsynchronizować tak, aby przebiegały mniej więcej w tym samym czasie w różnych miejscach i w podobnym nasileniu, zostałyby ostatecznie zdławione. Taki jest stosunek sił. I takie jest również doświadczenie historyczne. Wydaje się panu, że to, co mówię, jest odrażające. A jednak to jest prawda. Czy ona oznacza, że w tych warunkach wszelki postęp jest nie do pomyślenia? Byłby to wniosek z gruntu fałszywy. Gdybym osobiście miał takie przekonanie, zostałbym anarchistą. Marzyłyby rni się zamachy bombowe i podpalanie. Uważam, 'że postęp może dokonywać się jedynie w obrębie porządku uświęconego boskimi i ludzkimi prawami. Takie stwierdzenie nie jest popu- 204 larnp w środowiskach rewolucyjnych w całej Europie. Dzieje się tak, ponieważ wielu ludzi myśli, że ta naprawa miałaby stać Elę dziełem rządzących. Wyobrażają sobie śmiertelnie chorego człowieka, który jest własnym lekarzem. Nic dobrego z takiej kuracji nie wynika. Mówiąc jednak o zachowaniu istniejącego porządku w Cesarstwie, uważam, że należy tworzyć mocny system organizacyjny, który miałby, jak powiedziałem, wpływ na wszelkie przeobrażenia społeczne. Nie burzyć, ale zakładać konieczność zmian. Bez metod rewolucyjnych, bez obalania instytucji państwowych, które będą działać niezależnie od tego, kto będzie siedział na tronie i jakie ustalą się strefy wpływów, bez anarchistycznego bezwładu i bez beznadziejnych zrywów. Istnieje zalążek podobnej siły. Jest nią, po-ncja. Zdaję sobie sprawę, że to, co teraz powiedziałem, musiało wywołać najwyższe zdumienie. Znowu popełnia pan błąd. Powiedziałem, że jest to zaledwie zalążek organizacji, która musi ukształtować nowoczesne społeczeństwo w dziewiętnastym wieku. Myśląc więc o policji nie uważam, aby misję tę mogli pełnić uliczni porządkowi i ci, którzy nimi dowodzą. Nie myślę zatem o policji kryminalnej, której celem jest pilnowanie podstawowych norm społecznego współżycia. Myślę o najwyższym kręgu policyjnym. Niech pan sobie wyobrazi, że stworzymy odpowiednią sieć, że cechować nas będzie dalekowzroczność, mądrość przewidywania.. Ma pan wątpliwości, czy to, co powiedziałem, może być w ogóle kiedykolwiek spełnione? Nie podzielam takich wątpliwości. Wierzę bowiem w rozwój. Wiem, że bardzo wielu policyjnych dygnitarzy — a są to, moim zdaniem, ludzie działający bez głębszej znajomości celów — uważa, iż naszym zadaniem jest ochrona istniejącego w monarchii porządku. Bardzo przepraszam, jest to tak, jak z lampą, której moja babka nigdy nie chciała wprowadzić do swojego salonu, posługując się do końca życia woskowymi świecami, choć 205 dwa razy płonął jej dom. Ci konserwatyści muszą przegrać. Ich koncepcje będą coraz bardziej anachroniczne. Przyszłość_należy^małm .-zdaniem,. ..do ludzi, do których sam się zaliczam. Może mi pan wierzyć, że nie jestem wyjątkiem, a to, co już powiedziałem, nie jest jedynie chorobliwym wymysłem. Rozumie pan, że charakter tej rozmowy jest najzupełniej poufny. Właśnie dlatego muszę czasami ograniczać się i nie podawać konkretniejszych przykładów. A mogłyby one pana zadziwić! Do czego zmierzam?/;Mamy ogromny i ciągle rozwijający się organizm państwowy, ze swoim cesarzem i instytucjami wykonawczymi. Jest to organizm chory, wymagający głębokich przeobrażeń we wszystkich dziedzinach. A naprzeciw wzrastające siły rewolucyjne, które zmierzają do obalenia tego chorego porządku. Wiemy doskonale, czym skończyła się rewolucja francuska i jakie przyniosła ofiary. Jeszcze do dziś nie udało się zabliźnić wszystkich ran. Niechże się pan zdobędzie na odrobinę wyobraźni. Czyż istotnie nie jest potrzebna siła, która byłaby w stanie zachować równowagę między tymi dwoma przeciwnościami, tak, aby postęp mógł się odbywać przy uwzględnieniu wszystkich społecznych interesćmr. Nie tylko grupowych sp8tyto\v.- IvtO'^; powjsctEni; j6sr zdolny do prov/E~ dzenia takiej dsialaluopf i? Sfetrycian i dAty urzędnicy carscy, warujący nad dworską doktryną, czy też owi anarchizujący rewolucjoniści, którym ideał państwowy łączy sią w wyuzdanej świadomości z śmiercią rządzących i zaspokojeniem własnych apetytów na władzę? Czy jeden człowiek — choćby sam Pan Bóg zjawił się na jego koronacji i nakładał koronę na jego głowę — jest w stanie — nawet gdyby był geniuszem (a dawnośmy takiego nie posiadali!) — podobnemu zadaniu podołać? Skoro staje się sam symbolem znienawidzonego przez niektórych porządku? Ten człowiek, który rzeczywiście może pewnego dnia uwierzyć, że wszystko, co powie lub co mu podpowiedzą, a on sam jedy- 206 nie powtórzy jako własne zdanie, jest święte? Jest zatem potrzebna siła stojąca jakby ponad tymi podziałami. Niechże się nazywa policja. Rehabilitujemy to pojęcie. Potrzebni są w takiej policji ludzie wybitni, mający świadomość zachodzących przeobrażeń i umiejący z tego rozeznania wyciągnąć odpowiednie wnioski. Nie stosujemy przy tym tradycyjnych podziałów etycznych. To, co dla państwowego dostojnika będzie zbrodnią wymagającą najbardziej gniewnego potępienia — Pan Bóg, jak widać, musi być jednak we wszystko wmieszany — dla rewolucyjnego szaleńca może stanowić najwyższą etyczną wartość. I odwrotnie. Choć trzeba przyznać, że te rewolucyjne normy są dość płynne. Mówiąc o ludziach wybitnych, myślę nade wszystko o tych, których w najmniejszym stopniu interesuje zysk osobisty, kariera, poczucie życiowej stabilizacji. Musimy mieć ludzi, którzy będą zakonspirowani głęboko po obu stronach frontu. Nasze doświadczenia będą nowe. Nie było bowiem podobnych instytucji w historii. Ani kościół, ani -tradycyjna masoneria nie stworzyły wzorów, jakimi będziemy się musieli posługiwać... Niech pan na chwilę pomyśli, czy nie można było uniknąć wsszego powstanj^T^Łatwa sobie wyobrazić, co myśl elf po obu stronach walczący zs sobą Iuetzić; to pr;iv/us. ^16 przynćijniiiicj jscuia z tycii stron -• •• powstańcy — nie usiłowała przewidzieć końca. Czy taki koniec był do przewidzenia? Odpowiadam z całą stanowczością: tak! ByJ/ Trzeba było mieć głębokie rozeznanie w sytuacji państwa i stosunkach miądzynarodowych. To nie jest wiedza, laką można wynieść z lektury europejskich dzienników. Czy interesy Cesarstwa — z drugiej strony — byłyby narażone na śmiertelne niebezpieczeństwo, gdyby zaspokojono pewne wasze narodowe aspiracje? Nie. Jeśli odrzucimy postulat całkowitej narodowej wolności. Jest to bowiem założenie nierealne i w ustalonym europejskim porządku ostatecznie niepotrzebne. Taki jest stan rzeczy. Czy 207 powstańcy — choćby ludzie tacy jak pan, o niepospolitych umiejętnościach konspiracyjnego działania i zdecydowanej osobistej odwadze — mogli przeniknąć wszystkie tajniki europejskiej polityki? A czy ograniczony stworzonymi przez biurokratyczny styl rządzenia barierami (nawet kierujący się dobrą wolą!) urzędnik jest w stanie wyobrazić sobie bez udziału powstańczych rzeczoznawców kształt ewentualnego kompromisu? Nie. Mamy więc do czynienia z powstaniem, które należy z całą siłą zdławić. Cóż będzie dalej? Oczywiście, wzmożony terror i stopniowo wzrastające niezadowolenie. Następna próba i następny epilog. Powiadam: można, w najgłębszym moim przekonaniu, zapobiegać takiemu rozwojowi wypadków. Można doprowadzić do sparaliżowania sił, które z obu stron prą do zwarcia. Ale jest potrzebna do tego głęboka wiedza. Potrzeba nam zatem ludzi, którzy byliby wzorowymi urzędnikami, ale którzy byliby również policjantami. Potrzeba także pilnych konspiratorów, którzy byliby zarazem policjantami. Nie można kontrolować rozwijającego się w epoc-3. pary społeczeństwa, jeśli nie posiada się gruntownej wiedzy o wszystkich istniejących w tym społeczeństwie wektorach. Myślę o ptaku posiadającym dwie głowy. Ale nie chciałbym, aby ten ptak przypominał oficjalne godła państwowe. Te rdzewieją lub osypuje się z ich piór farba, i łatwo mogą rozbić się na kamieniach... To byłoby w zasadzie wszystko. Nie spodziewam się w tej chwili od pana odpowiedzi. Odkryję jednak karty do końca. Rozmawiałem z panem dawniej, bo chciałem przekonać się, czy rozmowa, jaką dziś prowadzimy, będzie mogła mieć między nami miejsce. Chciałem zatem pana gruntownie poznać. Spodziewam się, że pierwszą myślą, jaka pana teraz nawiedzi, gdy wróci pan do swojej celi, będzie myśl o zdradzie. Rozumiem ten stan i wcale mu się nie dziwię. Niechże pan jednak pamięta, żfi_la,--eo-pan_ tutaj -.usłyszał^ nie .ma.__nic wspólnego z tradycyjnym 208 systemem norm etycznych. Musimy sebie takie normy wypracować sami. Czeka nas ogrom pracy: budowanie historii. Aby tę świadomość osiągnąć, należy nade wszystko wyzbyć się nawyków dotychczasowego myślenia. Jeśli pana będą opadać najgłębsze wątpliwości, niech pan pomyśli o celu. Ma pan zatem przed sobą dwie szansę. Obie, przyznam, wysokie. Śmierć z wyroku, jaki najpewniej w pańskiej sprawie zapadnie, i ogromną pracę, która będzie od pana wymagać największego wysiłku woli i umysłu. Co w ostatecznym rachunku jest potrzebniejsze? Życie czy śmierć? Tak więc od pana będzie teraz zależało, czy spotkamy się ponownie. Mój wyjazd do Moskwy — gdyby pan, rzecz jasna, wyciągnął z naszej rozmowy wnioski — nie stoi na przeszkodzie. Mogę panu zaręczyć, że spotkalibyśmy się, i to w szybkim czasie. Gdyby pan jednak tego spotkania nie pragnął, byłoby to nasze ostatnie widzenie. Cóż można powiedzieć w takiej sytuacji? Że zyskał pan mój szacunek, W tym samym stopniu, w jakim bym go panu okazał przy naszej następnej pogawędce. Osobiście odrzucam myśl o rozpadzie. Muszę żyć. Nawet jeśli na mojej drodze piętrzą się trudności i krąży gdzieś widmo śmierci — zawsze wybieram życie. W walce z wszystkimi przeciwnościami ono jest celem głównym. Tylko te nakazy sumienia są dla mnie ważne. A muszę przyznać, że sumienie społeczne (jeśli coś takiego istnieje, mój znajomy, hrabia Berg, spisujący z zawodowego powołania dzieje waszego ruchu i jego beznadziejny epilog, rzekłby zapewne, że jest to po prostu historia) kieruje się podobnymi nakazami. Potwierdzają to dzieje narodów rosnących, a nie umierających. Życie. W jego bogactwie można się zawsze odnaleźć: Ale nie wolno go odrzucać. Ludzie szukają uzasadnień — poza koniecznościami biologicznymi — dla cudzych śmierci. Zawsze mając na uwadze interes własny: to, co dla nich z tych śmierci wynika. 14 — Dwie głowy ptaka i stoją niżej. Twarzy ich nikt nie rozpozna. Za nimi Wisła. Szara i wezbrana bardzo. Środkiem spływa kra. Słońce jest już dosyć wysoko i podnosi się nad drugim płaskim brzegiem. Ale tego brzegu dobrze nie widać. Mgła trzyma się ziemi. i.-y 10 lutego 1865 roku. Pierwsze posiedzenie sądu polowego. 11 lutego raport sądowy zostaje przesłany namiestnikowi. 15 lutego namiestnik konfir-muje wyrok sądu polowego i przedstawia go ministrowi wojny. 16 lutego wyrok zostaje ogłoszony w ,,Dzienniku Warszawskim". Egzekucję wyznaczono na dzień następny. Piątek, godzina dziesiąta rano. Duży ruch na wewnętrznych dziedzińcach. Formujący się oddział wojska. Nawoływania podoficerów. Sylwetka drugiego ze skazańców. Jeden z najdzielniejszych sztyletników — ten będzie pierwszy. Udręczony, ledwie trzymający się na nogach. Słania się, potyka i klnie: — To on to sprawił, on nas do wszystkiego namawiał!... — Twarz skurczona w strachu, blada, z płonącymi oczyma. Może ktoś w tłumie, zalegającym stoki Cytadeli, słyszy te słowa? Komu je powtórzy? Jakie anioły uniosą je na swoich skrzydłach? Niech ten, który usłyszy teraz słowa skazańca, zrozumie, że ów nieszczęsny, słaniający się człowiek dawno umarł, że to już nie jego usta: — To on to sprawił, on nas do wszystkiego namawiał. Ja nie winien. Jam człowiek prosty. Wierny sługa cesarza!... — Tłumy zebrały się na stokach. Pierwszy raz można zobaczyć z góry tylu ludzi. Są oddzieleni kordonem t y,«» \^ę 210