Jarosław Zieliński Cień katedry - Słuchaj, mam nowe klucze. Dobre klucze. - Każdy tak może powiedzieć - stwierdził Paszczak. - Słowo trzeźwego harcerza - powiedział. - Po trzy każdy. - Dlaczego sam ich nie sprawdzisz? - Ktoś musi wymyślać koła ratunkowe. Gdyby miał jeszcze je sprawdzać, nie nadążyliby ze zmianą wizytówek. - Filozof. Jesteś filozof, jak zwykle. Dobrze, biorę po siedem trzy najlepsze. Ile ich masz? - Nieważne - wyjął z wewnętrznej kieszeni dwie dyskietki, po namyśle jeszcze trzecią. - Pies z tobą. Gdyby nie przejściowe kłopoty... - Ty zawsze masz kłopoty, panie Filozof - powiedział Paszczak wręczając mu plik banknotów. - Jak ty z tym żyjesz? - Prześlizguję się pomiędzy dniami - powiedział chłopak nazwany Filozofem. Ale zrobił tylko kilka kroków, zanim... - Uważaj: Cichy! - krzyknął za nim Paszczak. Zaczął biec nie patrząc nawet za siebie. Wpadł w wąskie uliczki starej części miasta, przebiegł mostem pośród rzędów beznadziejnych obrazów. Biegł dalej - ulica była zbyt długa i zbyt prosta, by się w niej zgubić. Skręcił pod mury, wbiegł po schodkach. Niski murek krył go trochę; zwolnił, ale nie zatrzymał się. Szarpnął drzwi, przez szparę w nich wpadł do kościoła. Dopiero po chwili, gdy oddech uspokoił się, rozejrzał się po wnętrzu świątyni. Katedra była jasna, cicha - niewielu ludzi wobec ogromu - i... czysta. Czuł się tutaj źle, idąc powoli w stronę ołtarza, chciał właściwie wyjść na ulicę, ale tam mogli być jeszcze ludzie Cichego. W jego stronę szedł ksiądz, młody jeszcze, z dużymi okularami na nosie. Stanął obok niego, spytał szeptem: - Powiedz synu... dlaczego uciekałeś? - Tak właściwie... - chłopak zaczął równie cicho, głośna rozmowa wydawała mu się dysonansem w tym miejscu. - Gonili mnie, więc uciekałem. Nie chciałem dać się złapać. - Więc schroniłeś się do domu bożego - stwierdził ksiądz z powagą. Chłopak dostrzegł ten symbol: nie wydawał mu się właściwy. - Nie uciekałem przed złem. Jestem takim samym przestępcą jak oni, może trochę sprytniejszym. - Nie wyglądasz na złodzieja. - Ale nim jestem - Filozof uśmiechnął się lekko, samymi oczami prawie, wyjmując z kieszeni dyskietkę. Trzymał ją osłoniętą przez kurtkę, tak, by tylko ksiądz mógł widzieć. - Wydzieram tajemnice komputerom, całym gmachom pełnym maszyn nie mających duszy. Potężne tajemnice. Są ludzie, którzy mówią, że można z ich pomocą zniszczyć świat. - Potrafiłbyś to? - Zniszczyć świat? Może, nie próbowałem jeszcze - rzekł troskliwie chowając dysk. - Więc uważasz się za Boga? - ksiądz zmarszczył brwi. - Nie. Ja też byłbym w samym środku katastrofy, prawda? W tym jestem gorszy niż Bóg. - Wierzysz w Niego, synu? - Nie - powtórzył. Nie zastanawiał się nigdy nad tym, więc i teraz odpowiedział szybko, bez zastanowienia. - Zapisz mi swój adres. Może kiedyś porozmawiamy jeszcze... o tych maszynach. Zapomniał o tym zdarzeniu przez kilka następnych dni. Prowadził zbyt szybkie, zbyt ciekawe życie, by zatrzymywać się na wspomnieniach. Już lepsza była teraźniejszość, każda jej chwila. Zwłaszcza taka jak teraz, w samym środku odwiedzin przyjaciółki. - Ktoś puka... chyba ktoś puka - powiedziała obracając się na plecy. - Wydaje ci się. Nikt tu nie puka. - Naprawdę. NIe słyszysz? Ktoś chce wejść - stwierdziła po chwili. - No to co? Mam biec po spodnie i uciekać przez okno? - Ty kiedyś wpadniesz, Filozof. Przyjdą właśnie po ciebie i zapukają. - I co dalej? W tym kraju parę milionów ludzi ma komputery - powiedział wkładając koszulę. - Ty też się tym bawisz - dodał wychodząc z pokoju. - Ale nie tak ostro. W półzapiętej koszuli i slipach powlókł się do drzwi. Otworzył: na progu stał ksiądz, w okularach o prostokątnych szkłach. - Można? - spytał chłopca. - Tak, właściwie... - No i jak z tym pukaniem? - dobiegł ich dziewczęcy głos. Młody ksiądz - chłopiec w chwili przypomniał sobie, gdzie już się spotkali - zrobił krok do przodu, ale zaraz cofnął się. - Masz gościa... nie będę ci przeszkadzał. Przyjdę kiedy indziej - odwrócił się i szybko odszedł korytarzem. Chłopiec popatrzył za nim zdziwiony. Powoli zamknął drzwi. Zamek zaskoczył, wzbudzony tym sygnał elektryczny przemknął przez sieć alarmową. Pozornie uśpiony system komputerowy pośrodku living roomu przyjął to, oczyszczając wszystkie drogi do swego wnętrza. Oczywiście, mogli tu przyjść i zapukać. Wracając do pokoju poprawił jej płaszcz i jaskrawą chustkę porzucone na fotelu naprzeciw drzwi. - Kto to był? - spytała. - Ksiądz. - O rany, naprawdę? - roześmiała się. - Często masz takich gości? - Niezbyt - powiedział zastanawiając się, czego tamten mógł chcieć. Podszedł do niej. - Nie żyję wedle ich reguł. - Masz szczęście - powiedziała po chwili. - Tak - zgodził się całując jej szyję - ...że odstawiasz je przychodząc do mnie. Stał pośrodku living roomu, patrzył gdzieś ponad niego, przez szerokie tafle kolorowych szyb. - Chcę, żebyś zniszczył ten świat, synu. Mówiłeś, że to potrafisz. - Tak... - zaskoczył go tym. - Potrafię chyba, ale... po co? - Ten świat jest zły. Chcę, by Bóg zbudował lepszy. Od nowa. - Dlaczego po prostu nie poprosisz go o to? - Bóg nie może wysłuchać wszystkich modlitw. A może wie już o tym... i nie śpieszy się. Ten świat jest zły i nie może istnieć dłużej - podkreślił ksiądz. Nie może wysłuchać... ale dostrzeże atomowe pochodnie, pomyślał Piotr. Musi je dostrzec - rozchylił wargi w przelotnym grymasie, może uśmiechu? Dostrzeże je, gdziekolwiek jest. Położył palce na klawiaturze. Jak mistrz fortepianu muskał je tylko opuszkami palców, przechodząc kolejne bramy piekieł. Warszawa, styczeń 1990 Jarosław Zieliński 01.01.90. Zmiany - 29.03.97 Strona Jaroslawa Zielinskiego | Historie | Settlers