Adam Wiejak Całopalenie Autor pisze o sobie: Nazywam się Adam Wiejak. Rocznik 1978. Mieszkam w Piastowie pod Warszawą. Studiuję lingwistykę (sekcja niemiecka i francuska) oraz prawo na UW (V / III rok). Najchętniej czytam fantastykę polską poruszającą zagadnienia polityczne, społeczne i moralne (Zajdel, Ziemkiewicz, Wolski). Studia lingwistyczne zaszczepiły mi sceptycyzm do przekładów. Dlatego interesuję się głównie klasyką francuską i niemiecką w oryginale, w czym zresztą i dla fantastyki znajduje się miejsce. Adalbert nie znosił much, a tu jak na złość jedna taka, seledynowa, brzęczała mu koło nosa. Nie dał się jednak sprowokować i pozostał w bezruchu. W przeciwnym razie bowiem zaszeleściłby liśćmi, a nie chciał zdradzić młodszej siostrze idealnej kryjówki w wądole. Przypomniał sobie, jak niegdyś licząc ledwie kilka lat zabawiał się wyrywaniem odnóży wścibskim owadom. Nagle poczuł, jak mucha nonszalancko spaceruje po jego wargach. Niby miłe łaskotanie, ale jaki smród! - pomyślał. Nie, tego było już za wiele. Prychnął niespodziewanie, aż mucha zakręciła się bezładnie przed oczami. Nim zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zniknęła w dłoni chłopca. Adalbert, krzywiąc się, strząsnął ofiarę. Rzeczywiście, liściaste legowisko dało znać o sobie i Adalbert przeklinał się w duchu, że znowu przegra w chowanego. I to z młodszą siostrą! Wychylił nieznacznie głowę nad brzeg wądołu, usłyszawszy trzask gałązek i szelest jesiennego dywanu pod niezdarnymi krokami Marysi. Między drzewami nie dostrzegł jednak złotego warkocza. Tak, tak, mama mawiała, że najpierw widać warkocz, a dopiero potem Marysię. Dziewczynka mogła po prostu nic nie zauważyć. Przejdzie nieświadoma, naburmuszy się i zmarszczy białe czółko, ale jaki będzie triumf Adalberta! Może nawet jej nie powie, gdzie siedział. Ha! Najśmieszniej będzie, jak nabajdurzy, że się zaczarował i zniknął; że ma taką moc jak guślarz Waresz! Tata zabrania mówić o Wareszu i o magii, ale może się Marysia nie wygada. Chłopak usłyszał nagle w prawym uchu odrażające brzęczenie. Nowa mucha usiadła na policzku. Nim podniósł rękę, kolejna zawirowała przed nosem. Opędzał się, nie zwracając już uwagi na szelest liści. Poczuł, że serdecznie dość ma swojej kryjówki. Zbierał się do wyjścia, kiedy obejrzał się w głąb wądołu i znieruchomiał. Pod sosną, na wystających korzeniach gnił trup. Muchy latały nad nim jak opętane, tworząc wokół ciemny obłok i wypełniając leśną ciszę złowrogim brzęczeniem. Przerażenie wpiło się w Adalberta jak setki pijawek. Mimo to, targany dziką ciekawością, chłopiec zbliżył się do zwłok. Krew rozlana z otwartych ran znaczyła podłoże rdzawymi plamami. Coś musiało bezlitośnie kąsać ofiarę, o czym dawały znać poodrywane płaty skóry. W odsłoniętych wnętrznościach ucztowały owady. Twarz wprawdzie była zmasakrowana, ale nie na tyle, by Adalbert nie mógł rozpoznać Miłka. Jezusie przenajświętszy! - pomyślał Adalbert - Miłko przecie na dwór książęcy do Gniezna wyruszył. Przed końcem lata to było, a on tutaj z muchami! Matko Chrystusowa, daj ulgę Wareszowi po stracie syna. Po Rudku i Miłku wszystkie dzieci postradał. Chłopak ocknął się z modlitewnej zadumy i rzeczywistość uderzyła go ponownie zimnym okrucieństwem. Muchy kleiły się do strużek potu. Zerwał się wreszcie i pobiegł co sił w nogach. Chciał znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. - Adalbert! Przed nim stała Marysia. - Gdzie ty się schowałeś? Nie mogłam cię znaleźć. No, poookaż swoją kryjówkę! To tam? W dole? Patrzył na siostrę nieruchomym, tępym wzrokiem jak u Swaroga na kultowych obeliskach. Kiedy mijała go , by wbiec do wądołu, chwycił ją za ramię. - Aua!!! Zostaw mnie! No zostaw, do diaska! - ze złością poprawiła skórzany kubraczek i przyczesała włoski - O co ci chodzi? - Nie idź tam. Marysia spojrzała na brata. Chyba jeszcze nigdy nie widziała go równie bladego. Nawet wtedy, gdy zapadł na suchoty tak poważnie, że tato wzywał mnichów z Międzyrzecza na modły ku dobrej śmierci. - Nnno dobrze. Adalbercie, co ci się stało? Chłopak dyszał ciężko i przewracał oczami. - Marysiu, biegnij do domu i przywołaj tatę. - Ale... co się stało? - Nie pytaj. Po prostu zrób, o co cię proszę - wysilił się na cień uśmiechu - W nagrodę... w nagrodę wystrugam ci w drewnie... baranka. - Ale większego niż ten ostatni? Przytulił ją i pogłaskał włosy. - Większego... Marysia wyrwała się z objęć i pobiegła. Przeraziło ją niezwykłe drżenie na ciele brata. - Nie wracaj tu, Marysiu. Słyszysz? Nie wracaj!!! - dobiegł ją głos za plecami. Odwróciła się na chwilę i z wysokości pagórka dostrzegła, jak Adalbert wymiotuje pod drzewem. * * * Ksiądz Stefan prawie nigdy nie rozmawiał z guślarzem Wareszem. Tym razem jednak trzeba było przezwyciężyć osobiste i religijne animozje. Ktoś po prostu musiał powiadomić wiejskiego czarownika o śmierci ostatniego syna. Stefan długo deliberował z żoną, aż wreszcie dał się przekonać, że paradoksalnie jest jedynym człowiekiem w osadzie, który nadaje się do bolesnej funkcji. Istotnie, do końca wojen króla Bolesława z cesarzem niemieckim, w czasie zwycięskich wypraw na zachód żył z Wareszem w niezachwianej przyjaźni. Nie było nad nich większych kompanów w królewskiej drużynie. W ciągu kilku zaledwie wiosen wiele się zmieniło. Wcześniej wrócił do osady Waresz, lecz przyniósł tragiczne wieści o przyjacielu. Jakoż słuch o nim zaginął, więc żona, której wówczas jeszcze na imię było Miłka, okaleczyła się w żałobie. Tymczasem dwie wiosny minęły, jak zaginiony zjawił się w domu i oświadczył, że narodził się na nowo. Nie pozwolił nawet nazywać się Jamroszem, lecz stwierdził, że na chrzcie przybrał imię Stefana. Przyjął bowiem wiarę w Boga, któremu poddał się nawet król w stolicy i któremu sam cesarz germański składał ofiary. Później ochrzcił swą rodzinę, nadając żonie imię Magdaleny, a synowi - Adalberta, ponoć na cześć jakiegoś obrońcy nowej wiary przeciw plemionom północy. Odtąd zaczął się nieustający spór Stefana, który w poznańskim biskupstwie wyuczył się na księdza, i Waresza, który został guślarzem, tłukąc się po ostępach leśnych ze swym mistrzem. Złośliwi gadali, że tak naprawdę nie o żadne wierzenia chodziło, lecz o Magdalenę, na którą Waresz w młodości łypał okiem, i której Stefanowi rzekomo nigdy nie odżałował. Koniec końców, Stefan zjawił się w chacie Waresza. I chyba dobrze się stało. W przeciwnym razie czarownik mógłby popaść w czarną rozpacz. A przecież słynął z wybuchowego charakteru. Wszak wszystkie żony albo go opuściły, albo zostały przegnane po śmierci pierwszego syna Rudka, którego zmogły suchoty. Teraz guślarz mógłby się wyżywać tylko na sobie samym. Wszelako siedział spokojnie, drapiąc palcem wskazującym po wierzchu ławy. Bierwiona trzaskały w kominku. - Gdzie go chcesz pochować? - zapytał. - Ty jesteś ojcem, ty decydujesz. - odparł Stefan. - Tak? A o Rudku kto decydował? - On był chrześcijaninem... to znaczy nie ochrzczonym, ale wierzył i chciał spocząć u nas. - U was. Z krzyżem. - Juści, krzyż przecież to znak Chrys... - Dobra, przestań - przerwał Waresz - Nie trudź się. Już ja znam te wasze bajki. Złamałeś stare dobre prawo, odwieczny obrzęd. I mój syn na tym cierpi. - Nie cierpi, jeno szczęśliwy żyje w niebie - odparował ksiądz. - W niebie jest Swaróg, a tyś się do niego nie modlił. Zapadło dłuższe milczenie. Guślarz wpatrywał się w jęzory ognia. Wreszcie ksiądz prawie szeptem zagadnął: - To kiedy palisz ciało? Z ust przygnębionego ojca dobyło się westchnienie: - Jutro o zachodzie słońca. Stefan poczuł nagle zakłopotanie. Wypełnił go przejmujący smutek i współczucie dla tego barczystego olbrzyma pozbawionego rodziny. Przez myśl przemknęło mu pytanie, na jakiej to zasadzie Bóg układa ludzkie losy? Równie szybko wszakże umknęło. - Pójdę już - powiedział, wstając od ławy. Zatrzymał się na chwilę i jakby z wahaniem dodał: - Bardzo ci współczujemy... Magda też. Waresz spojrzał na niego przenikliwie, gdy podnosił już pled w wejściu: - Jamroszu. - Mam na imię Stefan - poprawił ksiądz - Potrzebujesz pomocy? - Nie. Chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś nie przychodził na ciałopalenie. - Twoja wola. - Stefan starał się uśmiechnąć, ale jedynie dziwny grymas pojawił się na jego twarzy. Po chwili zniknął za pledem. Po bliznach na twarzy guślarza spłynęły łzy i pogrążyły się w rudej brodzie. * * * Raz po raz siekierka spadała z głuchym łoskotem na drewniany bal. Sęki ustępowały pod miarowymi uderzeniami Stefana. Tymczasem Adalbert wsparł się na drewnianej łopacie i mimo że oddech mu się wyrównał, nie pałał ochotą do pracy przy okopywaniu fundamentu kaplicy. Od wczorajszego dnia zmagał się z bólami brzucha, choć do ust brał niewiele. Rozejrzał się wokół, chłonąc nozdrzami jesienny, wilgotny powiew. A widok ze wzgórza, gdzie ojciec był wystawił fort, rzeczywiście przykuwał uwagę. W stronie osady współplemieńców jesień pomalowała bory całą paletą barw: tu brunatnym brązem, ówdzie rozjaśniła żółcią, a kasztany tak się jaskrawiły, jakby je skropiła świeżą krwią. - Co tam się dzieje? - zapytał taty, zatrzymawszy spojrzenie na smudze dymu, która unosiła się nad cmentarzem. Łoskot siekierki ucichł. Stefan wyprostował się wreszcie, aż mu kręgosłup chrząstnął. Ciężko dysząc wodził wzrokiem za smolistymi kłębami porywanymi przez wicher jesienny ponad koronami dębów i buków. Zasępił się: - Palą Miłka. - Miłko, biedaczyna. Żonę zostawił. Żal i Waresza, tak naprędce synów postradał. - Żal... - uciął Stefan i wrócił do pieńka, po czym jął ciosać z takim zacięciem, że grzywa mu się zmierzwiła na czole i posklejała od potu. - Zali to źle tak palić? - usłyszał syna - Widziałem Miłka, jak leżał w gęstwinie, a muchy szalały nad nim. Tato, jak już umrę, jak mnie mają tu jeść robaki i obłazić muchy - wskazał na cmentarz za kaplicą, gdzie bieliły się brzozowe krzyże - to wolę, żeby mnie Waresz spalił i kurhan wystawił. - Bluźnisz, dziecko - kilka gwałtownych uderzeń i sęk prysnął na ziemię. Chłopak jednak nie dawał za wygraną: - Przecie ojcowie zawsze tak czynili i cześć bogom oddawali. Ciosy siekierki ustały. Stefan wyprostował się ponownie i ściągnął skórzany kubrak. Ze stalowych mięśni unosiło się pierze pary. Spojrzał łagodnie na syna: - Jest Bóg większy od tych bogów. Ty wiesz, że nasz król oddał Mu hołd? Cały dwór i drużyna, i ponoć miasta, i wioski - wszyscy przyjęli chrzest. Cesarz też. - wskazał z dumą na ścianki kaplicy - Spójrz, dla Niego to wszystko robimy. In nomine Dei. - A skąd wy znacie takie zaklęcia, ojcze? - zagadnął Adalbert. - To nie zaklęcia, mój synu. Nie masz już zaklęć, bo to jeno wroni skrzek wobec mądrości chrześcijańskiej. To język całego świata - łacina, której mnie biskup w Poznaniu wyuczył. Dzięki łacinie odkryłem też mądrość ksiąg i przekażę ci ją w swoim czasie. - Ludziska gadają, że demony w nich jakieś uroki zaklęły. Przeto boją się was jako guślarza, który większą mocą niźli sam Waresz włada. Ponoć na biesiadach krople miodu z czary strząsają, co by się księgowe potworności nie rozbudziły. - Chrystus właśnie od demonów i śmierci pragnie nas wyzwolić. - To dlaczego nie uchronił Miłka od wilka, który rozdarł mu szyję? Na te słowa Stefan odrzucił siekierkę. Wsparł się nogą na pieńku i ścisnął dłońmi skronie. Mimo całego zachwytu, jaki żywił do potężnego Boga, mimo pałającej chrześcijańskiej duszy i mimo całej gorliwości neofity nie potrafił odpowiedzieć na wiele pytań rodzących się w prostych umysłach współplemieńców. Również w tej chwili bezradność rozlała się w jego wnętrzu niczym dokuczliwe mdłości. Na Boga! wyjaśnienie tej tragedii niechybnie istniało, ale wielebny Stefan nie potrafił go odnaleźć. Zaiste wszystko w życiu ma swój sens, nawet śmierć - tyle wiedział na pewno, ale wiedział też za mało. Jaką bowiem mądrość mógł zgłębić w ciągu dwóch lat studiów w Poznaniu? Czuł się marnym prochem nie tylko wobec Boga, lecz również wobec swego kapłana, który posiadł wiedzę absolutną, zgłębiwszy tajniki wszystkich pięciu nauk. To on mu wyjaśnił, że czasy wojen i wrogości muszą odejść i że Stefan - dawny wojownik wsławiony męstwem na dworze królewskim, nie potrzebuje już miecza, lecz że Słowo będzie mu bronią. A zatem chłonął gorliwy uczeń tę nową naukę, lecz mimo święceń kapłańskich w dużej mierze wciąż pozostała dlań jedynie słodką melodią, która wprawdzie rozbrzmiewa w ukojonej duszy, ale też wyrazić ją i zrozumieć nie sposób. - Księże Stefanie! Księże Stefanie! - zachrypnięty krzyk dochodzący ze ścieżki wyłowił go z rozmyślań. Z osady biegł na złamanie karku Sławomir. Ledwie szesnaście wiosen mu minęło, a wiarę zyskał tak dojrzałą, że i Stefan modlił się o podobną gorliwość. Tym trudniej żyło się chłopakowi, że pochodził z niewolnej rodziny Małopolan, których dziadek Waresza wziął jako łup wojenny jeszcze za czasów mieszkowych. Dlatego niejednokrotnie uciekał się po pomoc do innego plemiennego mocarza przeciw pogańskim procederom swego pana. - Na rany Ukrzyżowanego! Waresz pali Miłka! Nie pozwalajcie, wielebny Stefanie. Nie pozwalajcie! Niechaj Miłko spocznie tu po chrześcijańsku. Cała wieś poszła na obrzęd, nawet ci, co na mszę do was przychodzą. - Ja się w gusła nie mieszam - stwierdził Stefan, naciągając z powrotem kubrak, bo go dreszcz nagły przeszedł od stóp do głów. Szczerze miał dość ciągłego drapania się z pogaństwem. Wzniósł fort dla rodziny i wyzwoleńców, gdzie przyjmował każdego wiernego oraz głosił Słowo Boże. Wznosił kaplicę, by się mieli gdzie pomodlić. I koniec! Wystarczy, że będzie pielił własny ogródek i przez guślarską miedzę nie przestępował. A jednak do jego głowy jak kleszcz wessało się pytanie: Na Boga! Jak to możliwe, żeby wszyscy tam poszli? Czyżby tak małej byli wiary? Nie, nie wierzył w wolną wolę współplemieńców. Znał dobrze Waresza. Znał jego czary. Nieraz doświadczył mocy tkwiących w naturze. Ale dlaczego w takich sytuacjach Bóg zawsze milczał? Dlaczego okazywał się taki mały? Dlaczego, do licha, zachowywał się tak, jakby Go nie było? Stefan chwycił siekierkę i bezlitośnie gromił sęki, tak że Adalbert odsunął się na kilka metrów. Sławomir osłupiał i dopiero po kilkunastu ciosach odważył się zapytać: - Zali nic nie uczynicie? - Nic... W przejęciu chłopak zapomniał właściwie, co przede wszystkim chciał powiedzieć Stefanowi i dopiero teraz użył tego jako ostatecznego argumentu: - To wiedzcie, że Waresz związał synową i zabrał miecz. Jednak robota nie ustała. Ksiądz wycedził tylko zdyszany: - Adalbert, precz do domu! - lecz nie zareagował, choć musiał zdawać sobie sprawę z potworności, jakie mogły się zdarzyć. Nim trzy razy się zamachnął, Adalberta nie było. Sławomir zaś, widząc, że niewiele wskóra, ruszył ku kłębom dymu nad cmentarzem, odprowadzany głuchymi uderzeniami siekierki. Zdawało mu się, że wielebny pracuje energiczniej niż zwykle, jako że cięcia słychać było z dużą częstotliwością. Niespodzianie jednak odgłosy umilkły i pośród jesiennego trzepotu liści Sławomir usłyszał wołanie: - Czekaj! Idę z tobą! Odwrócił głowę w stronę osady i na tle wznoszonych ścian kaplicy ujrzał zbiegającego ze wzgórza Stefana. * * * Kiedy weszli na cmentarną polanę, ich oczom ukazał się uroczysty widok. W środku przestrzeni, na której stały ziemne kopczyki z wyglądu przypominające krecią robotę, czerniły się zgliszcza stosu. Dym nie wydobywał się już z języków ognia, lecz wyślizgiwał się, poszarzały i duszny, z wewnętrznego żaru dającego znać o sobie raz po raz strzelającymi słupami skier i trzaskaniem. Uchodził żwawo ku niebu powłóczonemu ołowianymi chmurami, tak że zdawało się, iż to on zabrudził nieboskłon. Wokół stosu, w nabożnym skupieniu i ze wzrokiem utkwionym w popioły, stali mieszkańcy osady, a wśród nich Waresz z synową. Wiele jeszcze pacierzy upłynęło, nim Waresz pochylił się w milczeniu nad popiołami i wygrzebał resztki z niezwykłą sobie delikatnością właściwą raczej matce pieszczącej niemowlę, niźli wojowi słynnemu niegdyś w całej kasztelanii z okrucieństwa wobec wrogów. Sławomir mówił prawdę: wdowa po Miłku - Zbynia stała skrępowana rzemieniem i z trupim spokojem wpatrywała się w stos. Rozpaczliwy pomruk przeszedł w ciżbie i niektóre kobiety jęły głośno zawodzić. Kości spoczęły w glinianej popielnicy, którą umieszczono w wykopanym nieopodal dołku. Pachołki chwyciły za łopaty i po chwili w tym miejscu wznosił się kopczyk. Waresz osunął się na kolana. Objął usypaną ziemię niedźwiedzimi ramionami. Po chwili podniósł się ze wzrokiem zastygłym na kurhanie. Zgodnie z odwiecznym zwyczajem członkowie wspólnoty zbliżyli się, tworząc krąg modlitwy. Ksiądz nie chciał zanosić modłów do Wichru porywającego życie Miłka, do Ziemi Żywicielki, ani do Swaroga Ognistego. Bez trudu rozpoznał moc uroku, jakiego Waresz uczył go jeszcze jako kompan wojenny w krainie Łużyczan. Zmarszczył czoło. Tak, wokół szerokiego kręgu, pod splecionymi dłońmi mieszkańców, a przede wszystkim przy kopczyku wiły się niczym żmije dziesiątki demonów. Widział, jak falowały w podmuchach jesiennych powiewów na kształt orgiastycznego tańca. W tym przerażającym ruchu zjednoczeni w modłach ludzie przypominali kamienne posągi utwierdzone wśród morskich bałwanów nie wiadomo po co i dlaczego. Sławomir ruszył bezwiednym krokiem do kręgu. Tego było księdzu już za wiele. Chwycił go za ramię i szarpnął do siebie, lecz ten obrócił się jedynie nieznacznie niczym kłoda i bez słowa zmierzał do kurhanu. Krew zawrzała w Stefanie, pięść się sama zacisnęła i jak trzask grzmotu wylądowała na szczęce Sławomira. Chłopak nie stracił przytomności, wręcz przeciwnie: zdało się, że ją odzyskał, skoro spojrzawszy w stronę kręgu wykrzyknął: - Jezusie, Maryjo! Teraz także Stefan zauważył błysk miecza w dłoniach Waresza. Zbynia pokornie, ze śmiertelnym cieniem na twarzy zbliżyła się do kopczyka, uklękła, złożyła na nim główkę i odchyliła z szyi kasztanowy warkocz. Od dziada pradziada jedna z żon odchodziła w żałobie za swym mężem. Choć od powrotu z wojen guślarz ani razu nie włączał ścięcia żony do obrzędów pogrzebowych, to jednak po sporze ze Stefanem o miejsce pochówku starszego syna stał się nieprzewidywalny. Ksiądz w mgnieniu oka zdał sobie sprawę, że oto na jego oczach ma się rozegrać zbrodnia. Tymczasem Waresz uniósł miecz do cięcia i ze ściśniętego gardła wydobył słowa modlitwy: - Przyjmij, o Ziemio, dar krwi, co by Miłko wygodnie spoczywał w zaświatach. Wichrze potężny, unoś męża z nałożnicą w odległe krainy. Niechaj ich wędrówka się nie kończy! Oczyść swym ogniem, wielki Swarogu, dusze odchodzących, co by im ciepło towarzyszyło na dalekich szlakach! Już miał opuścić ostrze na szyję Zbyni, już napiął silne ramiona, gdy nagle poczuł żelazny uścisk na przegubach i nim zdążył się zdumieć, nurzał się plecami w rozmiękłej glebie. Stracił panowanie nad urokiem, przez co zgromadzeni jakby się ocknęli, zdając sobie sprawę z grozy całej sceny. Miecza jednak nie upuścił i jak na wprawnego woja przystało, po chwili stał na nogach, wpatrując się w przeciwnika jak buhaj w krwawe plamy. A przeciwnikiem był wielebny Stefan. - Mało ci, psie przeklęty, żeś mi jednego syna zabrał do siebie? - syknął Waresz.- Chciałbyś i Miłka, co? - Nie. Po prostu nie chcę morderstw. Waresza drażniła gadanina o krwawym barbarzyństwie. Czuł wyraźnie, że nie wszystkie demony powróciły do lasu i niektóre wciąż panowały nad jego ciałem. A one zawsze skłaniały do prostych rozwiązań. Zarechotał więc tylko: - To nie zabijaj. Obaczymy, jak na tym wyjdziesz. Uniósł już miecz i przymierzył się do rozpłatania dawnego przyjaciela. Wtem przed oczami wyrósł mu bard Mścibor. Położył dłoń na ramieniu guślarza i przeszył karcącym spojrzeniem: - Uspokuj się - rzekł łagodnie, acz stanowczo. Wystarczyło. Dziwne - pomyślał Waresz - zwykły bard, a wydaje się, jakby potrafił przepędzić leśne moce. Rzeczywiście, urok, jeszcze przed chwilą trzymający w ryzach współplemieńców, zanikł zupełnie, a guślarz oprzytomniał. Złość jednak pozostała: - Co się mieszasz, plugawy przybłędo? Bard nie zraził się obelgą, tylko zbliżył usta do ucha rozmówcy i wyszeptał: - Nie teraz, Wareszu. Jeszcze nie teraz. * * * Miecław beknął siarczyście, opuszczając od ust czarę miodu, aż się ludzie w szynku obejrzeli, a gospodarz skrzywił z niesmakiem. Stary hulaka, wiadomo, takiego nikt już nie wychowa. Siedział sam przy ławie, obserwując przez wejście dziedziniec osady, czy by się przypadkiem jakiś kompan do wypitki nie znalazł. Dziś szczęście mu sprzyjało. Zbliżyło się, krocząc po klepisku dziedzińca pod postacią białowłosego starca. - Siermichu! - wrzasnął Miecław, podnosząc się na chwiejne nogi - Mistrzu magiczny! Kopę lat! Niech mnie wilki pożrą, wróciliście? Siadajcie, proszę, tu przy mnie, wypijcie czarę albo lepiej dwie, bo jedna to przecie żadna czara. I mnie byście jedną zakupili, bo ten szynkarz - łachudra już od dziesięciu pacierzy takim bazyliszkowym wzrokiem na mnie patrzy, że i wam byłoby nieswojo. Starzec nieco zakłopotany wszedł do izby i skinął na gospodarza, który z powątpiewaniem pokiwał głową, wychodząc na zaplecze. Padli sobie w ramiona. W końcu Siermich pamiętał Miecława jeszcze jako pacholę, które pałętało się między magicznymi wywarami, tłukąc to i owo z przygnębiającą regularnością. - Co was sprowadza, mistrzu, do naszej dziury? Córkę chcecie odwiedzić? - zagadnął Miecław, kiedy usadowili się przy ławie. - Ach, do córki zawsze tęskno, ale co mnie tam, antychrystowi, do chrześcijan chodzić? - Możecie być pewni, że się pani Magdalena ucieszy! - Hm, Magdalena. - starzec powiódł wzrokiem po ławie - A Stefan w osadzie? - Nie, ale o brzasku w drogę rusza. - O tej porze? A dokąd? - Do eremitów w Międzyrzeczu. Do klasztoru jedzie na targ, żeby nasze zboże na mąkę zamienić. Syna zabiera po raz pierwszy. Chłopak chodził po osadzie dumny jak paw. Stefan to pan zbrojny i potężny, więc nasze płody na jego wozy załadowaliśmy i tuszymy, że mu się na szlaku nic nie stanie. - A był urodzaj tego lata? - Ech - Miecław machnął ręką - lepiej nie mówić. - wzniósł czarę przyniesioną dopiero przez szynkarza - Wychylmy wasze zdrowie, szacowny przybyszu! Siermich uśmiechnął się dobrotliwie. Wychylili. - Nie tylko u was jedzenia brakuje. Nieurodzaj dotknął wszystkich Polan - podjął Siermich. - Cały kraj głoduje, a ludzie domostwa opuszczają, żeby innych grabić. Nie chcę być ciężarem dla rodziny, ale doprawdy, w lasach teraz nie da się mieszkać. - Hm, u nas ludziska także rozeźleni. Najgorzej to było na paleniu Miłka... - Co ty opowiadasz? Miłosz nie żyje? - Ano kilka dni jakeśmy go spalili. Taka łuna była... no, nieważne. Waresz z księdzem skoczyli sobie do oczu. Ponoć o ofiarę Zbyni się rozchodziło. Miecz był rytualny, ale już by dawno Stefana rozpłatał, gdyby nie ten lirnik - przybłęda. Siermich wsparł czoło na dłoni, a Miecław pociągnął łyka i kontynuował: - Guślarz zarżnąć chciał księdza. Ani chybi, zarżnąć chciał jak świnię! - I chrześcijanie nie pomogli? - Ba, chrześcijan ci u nas nie brak, jeno jakbyście Wareszowi przy modłach w oczy spojrzeli, to zda się, że nie z człowiekiem się mierzycie, ale z bestią jakąś. Jak tu się nie bać? Takoż było przy paleniu Miłka. - Miecław rozejrzał się po szynku i zniżył głos. - Powiadam wam, że on wszystkie moce leśne w ręku dzierży. - No ale przecie i Stefan rzecze, że jego Bóg to pan potężny. Skoro tak, to czego się obawiacie. Wy też chrześcijanin, Miecławie, nieprawdaż? - Ano prawda, prawda - Miecław wzruszył ramionami. - Chodzę do stefanowej kaplicy, bo wdzięczny jestem księdzu, że mnie spod swego władztwa wyzwolił. Stefan surowym był panem, znaczy się gdy jeszcze zwał się Jamroszem, ale po powrocie z królewskich wojen zelżał jakoś na duszy. Pewnego dnia, uważacie Siermichu, wchodzi do naszego czworaka - znużeni byliśmy, pamiętam jak dziś, i plecy bolały od razów, bo jeszcze żniw nie skończyliśmy - i powiada niewolnym: "Idźcie, gdzie wam się żywnie podoba. Jeśli który zostać zechce, to mu pole dam i niech się w osadzie jako równy obok równych pobuduje." No i wielu zostało, bo strach do lasu chodzić, jako że tam i duchy, i bestie, i zbóje - zresztą, sami wiecie. Starzec przytaknął. Wypili. Po chwili zagadnął ze smutkiem: - Żal Miłosza... Co mu się stało? - Ach, nikt nie wie. W lesie go znaleźli rozszarpanego na strzępy. Niby wilki tak gryzą, ale ludziska gadają, że się coś po lasach kryje. Potwór jaki, czy co? Ten lirnik Mścibor pieśń ułożył, uważacie, o dzikiej bestii, co to straszna jest tak bardzo, że jak na nią spojrzycie - Miecław wysilił się na uśmiech - to jakbyście śmierci w oczy patrzyli. O, tak mniej lub bardziej brzmi ta ballada. - powiódł wzrokiem gdzieś po powale i zanucił fałszywie, po czym zapytał: - A wy, mistrzu, znacie takie dziwy magiczne? - Z legend zachodnich - odparł Siermich - ale magią już się nie param. Widzę, że dobrze czynię, wracając. - Zali w bestię wierzycie? Starzec nie odpowiedział, tylko podniósł się z cichym jękiem i poklepał rozmówcę po ramieniu. - Na mnie już czas, Miecławie. Córkę odwiedzę, a potem nad kurhanem modły odprawię. - po chwili zapytał jakby mimochodem: - Zatem powiadasz, że Waresz wciąż rzuca uroki? - A jakże! Jest czarownikiem, więc czaruje! A wy nie, mistrzu? Siermich odstawił czarę: - Ja nie. Bywaj, Miecławie. - Do zobaczenia, mistrzu. - Aha, Miecławie? - Tak? - Nie pij za dużo, to szkodzi. - Ma się rozumieć, mistrzu. Mistrz zapłacił szynkarzowi za biesiadę i wyszedł, zostawiając do połowy pełną czarę, z której rozochocony Miecław uzupełnił sobie poprzednie łyki. * * * Zapadł zmrok. Na zachodzie dała się dostrzec krwawa smuga - ostatnie wspomnienie mijającego dnia. Niedługo po tym, jak Siermich wyszedł z gospody odwiedzić córkę w forcie, jakiś kształt przemknął chyłkiem po dziedzińcu osady. Któż by się domyślił, że tajemnicza postać była wędrownym bardem Mściborem? Człek to był znany we wspólnocie, bowiem często gościł ze swymi pieśniami oraz wiadomościami z wielkiego świata. Te drugie wzbudzały żywe zainteresowanie u wareszowego syna - Miłosza, toteż często widziano go, jak rozmawiał z wędrowcem. O czym tak prawili, nikt nie wiedział. Ważne jednak sprawy musieli poruszać, skoro i Miłko w wielkim świecie był otrzaskany i nie raz na dwór książęcy z misjami jeździł. Bard skrzywił się, kiedy poczuł, jak wiatr go przeszywa zimnem na wylot i targa czuprynę. Opatulił się więc łosiowym kaftanem i naciągnął kaptur. Nie udał się jednak do szałasu, który sklecił sobie nieopodal pastwiska. Krocząc ścieżką w kierunku fortu Stefana, skręcił u podnóża wzniesienia na cmentarz. Odchylił kaptur i rozejrzał się na wszystkie strony, jakby badając, czy nikt go nie śledzi, po czym ruszył w dalszą drogę. Przeszedł mimo kurhanów rysujących się złowrogo w półmroku i wszedł w gęstwę leśną. Tam już ciemność panowała, że oko wykol, wszelako Mścibor maszerował zdecydowanie, jakby od dziecka zamieszkiwał w leśnych ostępach. Kilka pacierzy minęło, nim dotarł do polany otoczonej kręgiem głazów. Na tle skier strzelających z ogniska ujrzał postać w niedźwiedziej narzucie. Gospodarz siedział plecami do przybysza dorzucając co chwila drwa do ognia. Usłyszawszy kroki, zagadnął gościa: - Jesteś wreszcie. Siadaj. Mścibor skorzystał z zaproszenia, ściągnął kaptur i jął grzać dłonie przy ogniu. Jęzory zakołysały się nerwowo, targane podmuchami wiatru i sypnęły skrami w twarz gospodarza, wypalając kilka włosów na brodzie. Ten niewzruszony przymknął tylko powieki i zamarł w bezruchu. Ocknął się dopiero przy prośbie barda: - Dalibyście, Wareszu, coś na ząb! Od dwóch dni was nie ma. Kto mnie miał karmić? Jakoż postawny mąż okazał się Wareszem, choć w migotliwym świetle ogniska twarz porysowaną bliznami i charakterystyczną miedzianą brodę trudno było rozpoznać. - Będziesz miał wieczerzę. Ubiłem dwa szaraki - odparł - Nikt cię nie śledził? - Komu by się chciało po nocy wychylać w taką pieską pogodę? Jeno w karczmie piją. - Taaa, jak zawsze. Bard przygładził czuprynę. - A wyście mi mówili, Wareszu, że do kręgu zwykły śmiertelnik nie trafi, więc kogo się obawiacie? - Nie wszyscy u nas tacy zwykli śmiertelnicy - mruknął Waresz. - Zatem macie więcej czarowników? - A, zostawmy to - guślarz spojrzał z powagą na rozmówcę - Was też się obawiam, Mściborze. Nastała głucha cisza. - Raczycie żartować, Wareszu. Znowu cisza. Wargi guślarza wydłużyły się w uśmiechu. - Może. Sięgnął do podróżnego worka. Prawą dłonią wyciągnął dorodnego zająca. Lewą zaś wygrzebał nóż, którym rozpruł brzuch zdobyczy. Z rozcięcia powoli wypłynęły wnętrzności. Z uwagą obserwował ich układ, po czym zauważył: - Widzisz? Jeno krew i chaos. - Trudno szukać czegoś więcej poza krwią we flakach - zaśmiał się Mścibor. - Daj spokój. Wiem, że znasz te wróżby. W ogóle dużo umiesz. Na cmentarzu wmieszałeś się w moje uroki. Bard spoważniał. - Dlatego chciałeś się spotkać w twoim świętym kręgu? - zapytał. - Nieważne. Mów wreszcie czego chcesz. Świeże mięso zaskwierczało na ogniu. Słuchali przez dłuższą chwilę tych rozkosznych odgłosów. - Przynoszę wieści - podjął Mścibor. - Jak zawsze - westchnął Waresz - Mów. - W kraju bunt się podnosi. Lud Słowian walczy nareszcie o wolność. - O jaką wolność? Z kim? - Wolność od głodu, od danin i posług, mój Wareszu. Kościoły płoną. Odbieramy, co do nas należy. Guślarz skrzywił się: - Poczekajcie, aż wam się kasztelan dobierze do skóry. On kościoła broni. To jest dopiero potęga! Za nim sam książę stoi! - To wy niczego nie wiecie, Wareszu! Już jedna wiosna przeszła, jak książę Mieszko pomarli. - Nie może to być! - zakrzyknął guślarz. - Więc kto zasiadł na stolcu? - W lecie, gdym jeszcze w Gnieźnie stał, nowego władcy nie było. Możni jeno kotłowali się okrutnie. Nie wiem, który wygrał. I czy w ogóle który wygrał? Waresz zastanowił się: - A cesarza na pomoc wzywali? - Nie... - Mścibor sięgnął po pieczeń. - A Czesi nie chcą się mieszać? Wszak i oni od cesarza! Jak mu tam było, temu ich księciu? - Brzetysław... Nie chcą. - bard podzielił mięso i podał guślarzowi. Jedli w milczeniu, nie spoglądając na siebie. Kiedy skończyli, Mścibor rzekł: - Żal Miłka. Wareszowi oczy się zaszkliły: - Widzę, że i ty go pokochałeś. Jaki on tam był w Gnieźnie? - Wielkim mężem mógł zostać, przy księciu służyć. A nie chciał. W bory go ciągnęło. Do was, Wareszu. - Nie do mnie, jeno do bóstw ojczystych. - westchnął guślarz. - Kto teraz z nimi będzie gadał, gdy mnie wiatr rozpyli? - A co teraz bogowie mówią? - Nie mówią, jeno wyją. Choćbyś setki wilków usłyszał w środku nocy, nie wyobrazisz sobie tego brzmienia - Waresz dorzucił do ognia. - Gadają, że chrześcijan się boją, bo je ten Chrystus ma wymordować. Najgorsze, że wczoraj przyszedł tu do mnie Swaróg. Ujrzałem, jak się lęka. I w jaką wpadł wściekłość - guślarz zakrył dłonią oczy, bo skry sypnęły się obficiej niż zwykle. - A myśleliście kiedy, skąd chrześcijanie czerpią swą siłę? - Nie wiem, Mściborze. Nie znam tego Chrystusa. Chciałem dopytać rudkowego ducha, ale nie daje się wywołać nawet tutaj, w świętym kręgu. Mój syn wprawdzie chodził do Stefana na obrzędy, ale przecie nie zdążył się ochrzcić, więc chyba jest wolny od tego przeklętego bóstwa. - Mnie się zdaje, że nowe wierzenia jeno przez królewską potęgę posłuch znalazły. Wszelkie dobra kościoła od króla pochodzą... - I od cesarza - zasępił się Waresz. - Rzekłeś! - w oczach Mścibora zamigotały płomienie - Czyś po to z królem ciągnął na zachód, żeby się teraz Germanie we wsi panoszyli? - Ja niewolnych Niemców od razu wybiłem - usprawiedliwił się guślarz. - A Stefan? - Stefan puścił wolno. - Bo Stefan jest z kościoła, a kościół chce z nas uczynić niewolników cesarza! Wszak książę Mieszko odesłał Niemcom koronę królewską, choć zwycięskim był władcą. Wszelkim sporom na dworze wtórowali dostojnicy kościelni, których mowy za nic nie pojmiecie, bo oni nie od nas pochodzą. Takoż i eremici w Międzyrzeczu, co od was przeklęte daniny ściągają, co byście tej zimy z głodu pomarli. - Mścibor chwycił kurczowo rozmówcę za łokieć. - Nie pozwólcie, Wareszu, żeby nasz lud zginął! Trzeba wyplenić chrześcijański chwast z pradawnych ziem Polan i wiarę ojców przywrócić! W lecie, gdym z Gniezna w drogę ruszył cała ziemia Polan wrzała i - niech mnie Swaróg zgromi, jeśli kłamię - do tej pory nie wystygła. Tracicie czas, Wareszu! Poważanie we wsi macie. Jedno wasze słowo wystarczy, by ludzie zrobili wreszcie porządek. Wypleńcie chwasty, jako czynią wasi bracia w całym kraju! Guślarz zrazu nie odpowiadał. Wodził smutno wzrokiem po jęzorach ognia. Zmarszczył czoło tak, że załamały się głębokie blizny - pamiątki wypraw wojennych. - Wyplenimy - szepnął wreszcie. * * * Co kryło się w leśnym gąszczu nieopodal polany, trudno właściwie powiedzieć. Blask rzucony od ogniska rozpraszał się w listowiu i więcej nadawał chaszczom grozy, niźli jasności. Stworzenie skulone nieruchomo wśród olszyn niemal nie odróżniało się od cienia, jaki ponuro spowijał gęstwinę. Dzikim, łapczywym wzrokiem przypatrywało się mężczyznom spożywającym wieczerzę. Również pragnęło zaspokoić głód. Targane dotkliwą świadomością własnej niemocy wobec świętego kręgu, popadało w nieludzką wściekłość. Wiedziało bowiem, że mimo rwącego pragnienia nie zdoła zapolować, gdyż guślarza i wędrownego śpiewaka chroni na polanie moc Swaroga - pana ognia i błyskawicy. Stwór miał wyostrzony słuch, więc bez trudu usłyszał rozmowę przy wieczerzy. Z każdym zdaniem coraz słabiej panował nad swoją zwierzęcą naturą i członki dygotały mu w nieznośnym napięciu. By więc nie zostać zauważonym, zerwał się i zniknął w leśnej gęstwie. Tylko kołyszące się gałęzie i paprocie wskazywały przez chwilę, którędy przebiegł. * * * Szynkarz chlasnął Miecława po zarumienionych policzkach i z trudem wyprowadził z izby. Chłop runął ciężko na środku podwórca. Nie spił się jednak tak bardzo, by zasnąć natychmiast na miejscu. Chłód klepiska przeszył go na wylot i otrzeźwił nieco. Miecław dźwignął się więc i zatoczył w stronę swej chaty, lecz jakoś nie mógł zbliżyć się do celu. Ścieżka wiła się niesfornie i uciekała na boki. Gonił ją, lecz okazywała się zwinniejsza. Wreszcie zrezygnował i dostrzegł ze zdumieniem, że osada roztapia się w oddali. Odwrócił gwałtownie głowę napychając płuca powietrzem. Z drugiej strony płynęły sosny. Niektóre kołysały się pod uderzeniami wichru tak bardzo, że zaczęły się przewracać. Podbiegł do nich i jął przytrzymywać rękoma. Zmęczył się tym niezmiernie i oddychał ciężko. Chwycił kurczowo pień drzewa, które unosiło się do nieba, i zatrząsł się od głębokiego wydechu. Lżej mu się zrobiło i nawet drzewo przestało się unosić, ale zdębiał na widok dziwnej postaci, która przypłynęła nagle nie wiadomo skąd, przeszywając go wściekłym spojrzeniem. On jednak uśmiechnął się jowialnie i wyciągnął ramiona, by się przywitać. Nagle wśród otaczających ciemności nadzwyczaj wyraźnie błysnęła mu przed oczami biel olbrzymich zębów. Poczuł ich ostrze na ramieniu i natychmiast błogie ciepło rozlało się po jego ciele. Jeszcze tylko ujrzał, jak nieludzkie ślepia mrużyły się w rozkoszy, jak gęba ociekała ciemną posoką i rzucała strzępy pary. Potwór wpił się ponownie, ale Miecław poczuł go gdzieś w oddali. Nie śledził już kształtów napastnika, które zacierały się z każdą chwilą. Nie chciał się dalej bronić. Przestał się bać. Błogość i ciepło ogarniały go do ostatka, kiedy drgał w konwulsjach. Nie zdołał powstrzymać sosen. Uniosły się do nieba i pogrążyły w ciemnościach. * * * Głód rozpanoszył się na ziemiach Polan. Nieurodzaj guślarze tłumaczyli współplemieńcom gniewem bogów. Panowie borów, lasów, pól, polan i strumieni, a nade wszystko władca ognia i błyskawicy - wszystkie bóstwa dobitnie przekonywały o swej zazdrości. W istocie, nie tylko w zachodniej części słowiańskiego państwa ludzie zapominali nader prędko o tym, w co od wieków wierzyli. Musieli przeto zapłacić za odstępstwa od tradycji. Musieli przejść katusze, jakie sami dla siebie przygotowywali. Wiele znaków świadczyło o czasie pomsty. Oto bowiem Słowianie wystąpili przeciwko Słowianom, choć wielu było święcie przekonanych, że staje w obronie macierzy przed ukrytym najazdem z zachodu. I tak ludzi ogarnęła jakaś nieznana bojaźń przed wszystkimi. Na szlakach snuli się obłąkani, a że zima okrywała ziemię mroźnym płaszczem, liczne trupy kostniały tu i ówdzie na oczach wędrowców. Nic zatem dziwnego, że bardowie znikli z gościńców, a jeśli już docierali do osady, to o swych przygodach nie chcieli śpiewać. Jakoż niemal co dzień płomienie strzelały w górę z siłą, która przerażała nawet najstarszych członków wspólnot. Płonęły domostwa, płonęły lasy, płonęli wyznawcy Chrystusa. Swaróg wielce musiał się rozeźlić, skoro zażądał tak wielkiej ofiary. Bezpłodne, suche lato ustąpiło już dawno, a jednak ziemia gorzała. Zmierzch spowijał leśne ostępy oraz gościniec, który w pobliżu Międzyrzecza znacznie się poszerzył i mniej kłopotów sprawiał wędrowcom. Swąd drażnił nozdrza Stefana, gdy ten na dorodnym gniadym wierzchowcu prowadził orszak do Międzyrzecza. Kołysał się w siodle z ponurą miną, raz że całą noc był czuwał, po drugie zaś miał powody do najgorszych przeczuć. Nikt bowiem mimo zbliżającego się targu nie zmierzał do klasztoru, wręcz przeciwnie: droga złowrogo świeciła pustkami. Do czterech wozów ciągnionych przez woły udało mu się sklecić pół tuzina zbrojnych eskorty. Niewielu chciało ruszać w drogę, mimo że wielu załadowało swe ziarno, licząc na korzystną wymianę w młynie. Tak więc czterech zbrojnych rekrutowało się spośród wyzwoleńców księdza, w tym dwóch dziarskich Niemców. Stefan z własnych środków musiał dostarczyć większość wyposażenia. Waresz nie chciał pomóc, choć o jego broni krążyły legendy. Adalbert, dumny z pierwszej wyprawy z ojcem na targ, bez skutku starał się zasnąć i nie zwracać uwagi na wyboje. Ponieważ znudziły mu się ballady śpiewane przez barda, przeszedłszy na drugi koniec wozu, zabarykadował się workami ziarna. Nagle oprzytomniał zupełnie, kiedy do jego uszu dotarł krzyk: - Stójcie! Kto wy? Kiedy wytknął głowę nad worki, dostrzegł przed koniem ojca gromadę obdrapanych chłopów. Stefan nie odpowiedział, tylko zawrócił do Niemca po pochodnię. Oświetlił tłuszczę, dostrzegając zarośnięte gęby, skrwawione koszule i dziurawe łapcie. Ocenił liczbę napotkanych na trzy tuziny, bacząc na trzymane kurczowo kije, drągi, dzidy, a nawet miecze. - Ktoś jest, gadaj, bo cię rozniesiemy! - wrzasnął ktoś inny. Stefan spiął zniecierpliwionego konia: - Ze wszystkimi nie będę gadał. Kto wam przewodzi? - w gromadzie przeszedł pomruk zagniewania, po czym przed księdzem stawił się barczysty guślarz z czupryną jak u lwa. - Jakim prawem zastępujesz drogę królewskiemu wojowi? - Nie ma już króla. My tu władamy, więc gadaj, kim jesteś i co wieziesz na wozach - wycedził guślarz. - Przejdźmy w spokoju! Nie szukam zwady - odparł Stefan. - Jeśli do Międzyrzecza zdążacie, to lepiej zawróćcie - zaśmiał się guślarz, a za nim cała gromada ryknęła śmiechem tyleż gromkim co chrapliwym. - Dlaczego? - Bośmy gród i klasztor spalili! Jak chcecie posiedzieć na palach, to i my wam coś wystrugamy - rechot wzmógł się jeszcze, a guślarz oglądał się na towarzyszy dumny ze swego poczucia humoru. Stefanowi wszakże nie było do śmiechu. Wiadomość napoiła go żółcią i gdyby nie uspokajał się w duchu od samego początku, rzuciłby się opętany w środek tłuszczy, kosząc mieczem aż do niechybnej śmierci. Wykrzywił twarz we wściekłym grymasie, tak że chłopi ucichli nagle i cofnęli się nieco, choć liczebna przewaga nie dawała im żadnych powodów do niepokoju. Orszak księdza zdany był na łaskę i niełaskę zrewoltowanej dziczy. - Przejdźmy w spokoju! Nie szukam zwady - powtórzył Stefan. - Dawaj wozy i broń! - Pax Dei! - zakrzyknął ksiądz, na co guślarz szeroko otworzył oczy: - To ty klecha jesteś? - chłopi poruszyli się jak stado drapieżników przed łupem. Eskorta Stefana zaś skupiała się powoli za wozami, klepiąc drżącymi dłońmi po rękojeściach mieczy, jakby sprawdzając, czy wszystko jest na miejscu. - Myślisz, że jakeś klecha, to cię pokój boży chroni? Jak się z naszych rąk wywiniesz, ruszaj do Międzyrzecza i zapytaj mnichów, czy ich wasz Bóg pościągał z pali! Rechot ugrzązł w gardle guślarza razem z głownią miecza. Głowa zachybotała jak trącony dzban, przekrzywiła się nienaturalnie i gruchnęła wraz z korpusem pod łapcie chłopów. Trzy następne ciała z gromady osunęły się na ręce przerażonych towarzyszy. Koń Stefana stawał dęba i rżał, podczas gdy jego jeździec ciął błyskawicznie, z krótkim zamachem, jakby w nadgarstku skupił nieziemską siłę. Kopyta tratowały motłoch jak łany zboża, aż chłopi rozpierzchli się na wszystkie strony, by swobodnie kąsać różnorodną bronią. Na Stefana posypały się kije, drewniane widły i dzidy, rumak zaś wpadł w szał pod razami mieczy i jął broczyć krwią na tratowane ciała. Ksiądz poczuwszy kłucie w lewym boku, zawrócił do wozów, wypatrując syna. Zaklął siarczyście, gdy zauważył, jak członkowie eskorty z niepewnymi minami powściągali konie. - Nie możemy oddać ziarna, bo głód będzie we wsi! Dobrze wam zapłacę! Bronimy się! - krzyknął dając znaki germańskim wyzwoleńcom. Syna nie dostrzegł, a nie miał już czasu na poszukiwanie pod gradem kamieni i drągów. Ujrzawszy jednak Mścibora lustrującego otoczenie, polecił mu natychmiast: - Bierzcie czym prędzej Adalberta i uciekajcie! Sowicie wynagrodzę! Zdało mu się, że wargi śpiewaka wykrzywił złośliwy uśmiech, lecz nie miał czasu długo nad tym myśleć, gdyż tłuszcza zawyła w ataku. Jeźdźcy spięli konie i natarli z impetem. Chłopi rozstąpili się, wpuszczając wojów do środka. Miecze zafurczały przy krwawym żniwie, torując drogę wierzchowcom. Jednak pułapka okazała się szczelna, bowiem zaraz motłoch dźgał i siekł bez przeszkód konie oraz jeźdźców. Niemcy szarpani dziesiątkami rąk runęli na ziemię, jakby w samo serce piekła. Bitewna wrzawa stłumiła wrzask rozdzieranych ciał. Część walczących rzuciła się na łup, grzebiąc łapczywie w workach. I wtedy właśnie ojciec ujrzał syna. Jakże boleśnie uderzyła go świadomość, że Adalbert w gruncie rzeczy jest jedynie dzieckiem przeznaczonym na ofiarę wydarzeń całkowicie od niego niezależnych. Jakaż niewinność zajaśniała w oczach czternastolatka, kiedy spojrzał pytająco na kołtuniastą gębę rebelianta, który wyciągnął go z wozu za kaftan. Ciśnięty olbrzymimi łapami, Adalbert potoczył się po ziemi jak kłębek szmatek. Jeszcze dzicz dopadła na chwilę, godząc w drobne ciałko nogami, by wreszcie przygwoździć je dzidami do podłoża. Koń zerwał się, rozdymając chrapy i wyniósł księdza z bitewnego zamieszania. Rozsierdzona tłuszcza pochłonęła ostatniego członka eskorty, lecz Stefan wodził tylko dookoła nieobecnym wzrokiem, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tragedii. Wtem potężny grzmot unieruchomił wszystkich na mgnienie oka. Pioruny rozcinały zmrok jaskrawymi nićmi, pozostawiając po sobie stosy zwęglonych trupów. Kolejne błyski przy nieznośnym łomocie zwaliły się na wozy, zaś ugodzone wyładowaniem drzewo osunęło się prosto w resztę rebeliantów. Po chwili zapanowała cisza zakłócona jedynie poszumem wiatru, który rozpraszał metaliczny swąd, oraz jękiem rannych chłopów. Tymczasem spomiędzy szczątków dopalających się wozów wyszedł Mścibor, cały i zdrowy. Zbliżył się do jeźdźca, który był ledwie cieniem dawnego chrześcijańskiego kapłana. Zaiste, czyn taki zakrawał na rażącą nieostrożność, zwłaszcza że bard odpowiadał poniekąd za śmierć Adalberta. - Żyjesz? - usłyszał złowrogi szept Stefana. - Należę do nietykalnych, Jamroszu - odparł ze spokojem. Ksiądz nadął nozdrza i oddychał nierówno. Chciał unieść uwalany miecz, by zgasić parszywego lirnika, lecz ciało odmówiło posłuszeństwa. Ze wściekłością zmiarkował, że barda chroni czar. Co gorsza, zdawał sobie sprawę z pochodzenia owej ochrony. - Dokąd zmierzasz? - zapytał z rezygnacją. - Na południe. Ale wrócę tu jeszcze. Wam zaś, Jamroszu, radziłbym resztę rodziny ratować, bo się nią lada chwila powstańcy zajmą - odrzekł Mścibor, odchodząc w stronę Międzyrzecza. - Spotkamy się jeszcze - wycedził Stefan - Niech cię licho porwie, sukinsynu! Doprawdy, trudno wytrzymać wyziewy pola bitewnego, kiedy krzepnąca krew, poszarpane mięso i wyprute jelita łączą się w jeden potworny smród śmierci. Stefan stał pośród trupów pogrążony w tępej apatii. Wiedział doskonale, komu zawdzięcza życie. Wiedział, kto pozbawił go syna i kto zapewniał nietykalność bardowi. Niemal dźwięczał mu w uszach szyderczy śmiech. Niemal widział w tańczących wokół płomieniach ognistego boga. Ukrzyżowany zaś milczał, jakby wcale nie panował nad tym przeklętym światem! Jakby wcale go nie stworzył! Na grobie Adalberta zatknął skrzyżowane bierwiona, lecz to był jego ostatni akt wierności krzyżowi. Nagłe błyskawice wypaliły nie tylko międzyrzecki gościniec, lecz również duszę Stefana. Litość i miłosierdzie stały mu się obce. Jatka na szlaku odarła całe jego dotychczasowe jestestwo i pozostawiła wojownika popychanego jednym tylko celem: zemstą. Rana na boku dawała znać o sobie przy głębszych oddechach, zakleszczył ją więc ścisłym opatrunkiem z płótna. Dobiwszy bezużytecznego wierzchowca, otarł miecz, wsunął do pochwy i udał się do domu, dociskając lewy bok, by zanadto nie broczył. * * * Na dziedzińcu osady panowało poruszenie. Ogniska krwawym blaskiem oświetlały zebraną na wiecu ciżbę. Ponad dziesiątkami zakutanych w skóry ciał unosił się obłok pary, niczym kadzidło przy obrzędach. W samym środku zgromadzenia, skupieni wokół największego ogniska, siedzieli starsi osady. Wśród nich zasiadał guślarz Waresz, który właśnie przemawiał tak donośnie, by usłyszeli go wszyscy współplemieńcy. - Na Swaroga! Ludzie! Uważajcie dobrze! Wielkiej nam trzeba ofiary, by gniew bóstw przebłagać. To wyście bluźnili na nasze zwyczaje, na pamięć ojców naszych. To wyście wydarli Wichrowi dusze synów i pochowaliście ich tak, że wydani na pastwę robactwa gniją teraz i zatruwają łono naszej Matki Ziemi. Odkupmy te przewiny! Pójdźmy razem... Okrzyki przerwały mówcy: - Wolno nam wierzyć, w co chcemy! - Zamknij się, ścierwo, kiedy guślarz gada! - Strugać pal Stefanowi! On wszystkiemu winien! - Ludzie! Na rany Chrystusa...! - Spalić fort! Swaróg chce ognia! - Magda to wiedźma! Wprowadziła do lasu demony! - Wszyscy zginiemy! Waresz uspokajał energicznymi gestami, aż się zdyszał. - Bracia! Niech mnie licho porwie, jeśli ten parszywy klecha nie trzyma w spichlerzu worków zboża. Zaufaliście mu, że przywiezie wam mąki z Międzyrzecza, a jak go nie ma tak nie ma. Tymczasem jego żona zamknęła się z zasraną germańską chałastrą i śmieje się z waszej głupoty. Bierzmy fort i stawiajmy ich pod sąd wiecowy. Zboże natychmiast odbierzmy, a jak nie wystarczy na całą zimę, to się wybierzemy do pobliskich parafii... Kolejne okrzyki przerwały mowę: - Spalić fort! - Kaplicę spalić! - Klecha to złodziej! - Ludzie! Uspokójcie się, do diaska! - Dać mu w ryj! Tumult wzmógł się tak bardzo, że starszyzna powstała z pieńków i z obawą w oczach wodziła wzrokiem po zgłodniałych ziomkach. Najemni Waresza starali się powstrzymywać napór, grożąc włóczniami, lecz sytuacja wyraźnie wymykała się spod kontroli. Guślarz niewiele mógł zdziałać wobec potężniejącej siły tłumu. Niespodziewane podniecenie zatrzęsło nim na całym ciele i nie zauważył nawet, kiedy z ust wydobyły mu się te same nawołujące do rzezi okrzyki, które rozlegały się raz po raz w gromadzie. Starszyzna popadła w zakłopotanie, bo jeszcze nie zdarzyło jej się podejmować decyzji o ograbieniu członków własnego plemienia. Niektórzy kładli uszy po sobie, pragnąc jak najszybciej opuścić tę wiecową farsę. Inni nieszczerze uśmiechali się do żądnych krwi zebranych. Pozostali z wysiłkiem uspokajali bojowe nastroje, chcąc formalnie podjąć i ogłosić decyzję. Jednak nikt nie zważał na radę starszych. Wrzawa wzmogła się jeszcze, ludzie rozeszli się bezładnie po całym dziedzińcu, dyskutując gorączkowo i nierzadko przechodząc do rękoczynów. Nastał moment rewolty, wciąż jednak brakowało iskry, która miała rozniecić płomienie na tworzącym się od dawna stosie. Ten i ów zerkał z nadzieją na Waresza, lecz guślarz mimo dziarskiego wstępu zdawał się być trochę przytłoczony całym wydarzeniem. Do jego uszu docierały co chwila dzikie okrzyki "Prowadź!", "Daj nam stefanowe zboże!" czy "Tyś naszym wodzem!", lecz stał niewzruszony, wpatrując się w ciemny zarys fortu ponad słupami ognia. Czy mógł to uczynić Magdzie? W końcu kiedyś się kochali, choć niewiele z tego wyszło. W czym ona zawiniła, u licha, że przez te gusła postradał zmysły? I może jeszcze miała mu wybaczyć nękanie Stefana urokami, gdy okazało się, że ten sukinsyn potrafi kochać normalnie i prawdziwie? Sprytna wiedźma, nie ma co, gdyby nie jej czary ochronne, już dawno rozsadziłby księdzu czaszkę. I co ona winna? Nic. A jednak guślarz pragnął zemsty. Tak po prostu, za własne piekło. Wtem zgiełk przycichł w jednym miejscu, by za chwilę umilknąć zupełnie. Waresz ujrzał, jak gromada zwraca głowy w jedną stronę i rozstępuje się w osłupieniu, jakby gościem zbiegowiska był sam Swaróg. Tymczasem spośród kłębowiska ciał wyłonił się ludzki kształt powłóczący nogami, zgięty wpół, z wykrzywioną nienaturalnie ręką - najwyraźniej złamaną. Nagie ciało pokrywały jątrzące rany, parujące w jesiennym chłodzie. Krew spływała strużkami, znacząc drobne ślady na klepisku. W świetle płomieni zatraciła czerwoną barwę i błyszczała jak rozgrzana smoła. Waresz z trudem rozpoznał w tym żywym trupie mieszkańca wioski - Miecława. Przybysz osunął się na kolana, omiatając guślarza niewidzącym spojrzeniem. Naderwana ręka zachybotała się jak u starego stracha na wróble i wypuściła z nabrzmiałej rany strużkę posoki. Ze sczerniałych ust wydobył się nie głos znanego zawadiaki, którego śpiewy w karczmie nie dawały spać w nocy, lecz zbolały jęk dochodzący chyba prosto spod wrót piekielnych. - Rudkam widział... zlitujcie się... do lasu wyszedłem... to bestia, do kroćset... upiór..., ...jak booooliii...! Waresz przypadł do rannego i chwycił go za skronie, zatopiwszy dłonie w posklejanych krwią włosach. - Na Swaroga! Rudek nie żywie! Oczy wyszły Miecławowi z orbit, a wargi poruszały się kurczowo jak rybie skrzela poza wodą, lecz żadna odpowiedź nie padła. Ciało zesztywniało na chwilę w ramionach Waresza, by zaraz osunąć się na klepisko. Głowa z przerażającym grymasem na twarzy łupnęła o podłoże, jakby ktoś upuścił zawiniątko pełne piasku. Waresz wpatrywał się w umazane krwią dłonie. Zapadła głucha cisza zakłócana jedynie trzaskiem bierwion w ogniskach. Kiedy drzewo wpadnie do wody, przez długi czas utrzymuje się na powierzchni. W końcu jednak wilgoć przesiąka wszystkie słoje i wówczas kłoda opada. Taki moment całkowitego przesiąknięcia miał właśnie guślarz. Cały żal, smutek i zawiść wypełniły go do reszty i niemal mimowolnie syknął: - Na fort, bracia! Z początku nikt nie zareagował, jakby wszyscy byli porażeni grozą całego zajścia. Kiedy ktoś wreszcie nieśmiało zawtórował guślarzowi i gdy posypały się kolejne hasła: "Powiesić wiedźmę!", "Chrześcijańskie upiory!", "Siekać Niemców!", tłum zerwał się z dzikim wyciem i oświetlając drogę pochodniami, pobiegł w stronę fortu. Waresz stał na miejscu zlany zimnym potem, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po opustoszałym placu. Poszarpane myśli kotłowały się w jego głowie jak sterty liści na jesiennym wietrze. Wspomnienie Rudka napełniło go tyleż nadzieją, co zgrozą i rozgoryczeniem. Dygotał na całym ciele niczym w konwulsjach, nie mogąc wręcz utrzymać równowagi. Kiedy na jego łokciu spoczęła zimna dłoń, zdało mu się, że to w najlepszym razie jakiś leśny demon przyszedł porwać jego ciało na potrzeby magicznego wywaru. Odwrócił się błyskawicznie, lecz zamiast demona ujrzał swego nauczyciela Siermicha. - Mistrzu... wróciłeś...? Starzec to był kościsty, o bujnym, śnieżnobiałym zaroście, zza którego biło przenikliwe spojrzenie. Swego czasu wielki czarownik, lecz po wyczerpaniu życiowej energii pozostał mu jedynie zaszczyt członka rady starszych. Pochylił się do ucha Waresza i niemal szeptem zapytał: - Co zrobicie z obrońcami fortu? - Hę...? - Pytam, co chcecie uczynić z ludźmi w forcie, z rodziną Stefana. Przecie to członek rady. Waresz oprzytomniał. Przygryzł wargi aż do krwi. Czuł się jak uczniak przed nauczycielem nie potrafiący dać zadowalającej odpowiedzi. A tu chodziło o tak ważne sprawy, u licha! - Hm, pod sąd... Przed sądem wiecowym staną. - A kto zadecydował o sądzie? - No, starszyzna. - Ty jełopie! Starszyzna dupy chowa po chatach, a wy sobie rzezie urządzacie! - Staną przed sądem, mistrzu... jak się uda. Siermich zmarszczył brwi. Wsparł się na kosturze, utkwiwszy w swym wychowanku pełne wyrzutu spojrzenie. - Wiesz co, uchodzę do lasu - powiedział łagodnie, lecz ta łagodność jeszcze bardziej kłuła guślarza w dołku - Uchodzę do lasu, bo się mniej boję zimna, chrześcijańskich czarów i upiorów razem wziętych, niźli takich parszywych psów jak wy! Siermich obrócił się na pięcie i minąwszy chaty, wyszedł na pola ku ziejącej czernią ściany lasu. Waresz chciał się usprawiedliwić, ale wszelkie słowa przychodzące na myśl wydawały się czczym bełkotem. Stał więc przygarbiony i obserwował sylwetkę niknącą w ciemnościach niczym błąkającego się na polach ducha. Czuł, że wraz ze starym guślarzem odchodzi pewien czas i że tak jak on nigdy już nie powróci. A przy dygocącej łydce Waresza sztywniał trup Miecława, jakby to była jego własna dusza unieruchomiona w uścisku śmierci. * * * - Mamo, dlaczego tam tak krzyczą? - łzy popłynęły znowu po umorusanych policzkach Marysi, wyrysowując nowe linie niczym wzory bojowe. - Nie trzyj oczu, dziecko! I schowaj się wreszcie pod ten przeklęty stół! - Ale mamusiu...! - zaszlochała Marysia, wyginając buzię w podkówkę. Jednak Magdalena nie miała czasu na przerażoną córeczkę. Jako że obrona na palisadzie osłabła i lada chwila rozwydrzona tłuszcza mogła wpaść do chaty, zbierała broń męża, przesuwała ławy i beczki, by zabarykadować wejście do chaty, a przede wszystkim gorączkowo myślała, co uczynić w ostateczności. Przecież nie wyda się na pastwę tego stada! Stefan gadał jej coś o świętych kobietach, co się zarzynały, żeby nie dać się zerżnąć. I dobrze, śmierci się nie boi, broń ma. Ale ten bachor, u kaduka! Ten bachor! A może jednak rzucić jakiś czar? Co by to, u licha, przeszkadzało Chrystusowi? Eeech... Stefan zabraniał... W porządku, jak nie, to nie. Ale przecie dziecka nie zarżnie! Tak je kocha... - Zamknij się wreszcie i wara mi pod stół. Rozumiesz? Pod stół!!! Dziewczynka uspokoiła się momentalnie, choć gardziołko pulsowało w tłumionych łkaniach. Przytuliła do piersi szmacianą lalkę tak mocno, że niemal zgięła się wpół i podreptała do sąsiedniej izby. Magda odwróciła się nerwowo i dopiero teraz zauważyła, że z oczu spływały jej łzy. - Psia kryma! - syknęła przez zaciśnięte zęby. Przekleństwa dodawały jej otuchy. Chwyciła olbrzymią ławę, która zawsze służyła współwyznawcom na mszach świętych, i jęła ciągnąc w kierunku sieni. Ubranie lepiło się na ciele, nie wiadomo czy to od mozolnej czynności, czy też od strachu drapiącego plecy Magdy ostrymi szponami. Tym bardziej zadrżała więc od chłodnego powiewu, gdy do chaty wpadł jeden z niemieckich wyzwoleńców, siny na twarzy i z przekrwionymi oczyma. Wymachiwał uwalanym mieczem, próbując gestami przekazać to, co dało się doskonale odczytać z jego wyrazu twarzy: - Pani Magda... tam, obrona... nie... śmierć! Pani Magda! Śmierć, śmierć, śmierć! - Ja wiem, Ingolfie, wszystko w porządku - odparła z jakimś dziwnym spokojem. Jakoś najważniejszą dla niej rzeczą w tej chwili stało się pocieszenie obrońcy. Położyła łagodnie dłoń na jego barku, czując jak zatapia palce w ciepłej ranie. - Dziękuję... dziękuję wam za wszystko - dlaczego napadła ją nagle wdzięczność, zresztą całkiem uzasadniona? - Niech was Bóg błogosławi. Wy mówicie "dankę" czy jakoś tak, prawda? Ingolf uśmiechnął się nieprzytomnie i nagle zachybotał na nogach. Chwycił kurczowo ręce Magdy, lecz kolana ugięły się pod nim i runął pod nogi dawnej pani, plamiąc suknię na czerwono. Wbita w jego plecy włócznia zakołysała się, a za nią Magda ujrzała wbiegających brodatych mężczyzn uzbrojonych w topory i widły. Pierwszy dopadł kobietę, mocując się ze skórzanym kubrakiem i suknią, która szczęśliwie okazała się nadzwyczaj mocna. Magda upadła koło zebranej uprzednio broni. Mimo szamotaniny zdołała sięgnąć jakiś nóż i wcisnąć ostrze pod żebra napastnika. Natychmiast zepchnęła siniejące ciało, by zobaczyć nad sobą trzech następnych zbirów z iskrzącymi oczami i śliną w kącikach ust. Była bezbronna. Żebym tylko dzieciaka zdołała ukatrupić. Zawsze lepiej od matki sczeznąć, niźli od tych dzikusów - pomyślała i już miała się wyrwać do sąsiedniej izby, gdy nagle jakiś ognisty powiew przetoczył się pod sklepieniem, prażąc głowy napastników. Po chwili trzech mężczyzn kotłowało się na wszystkie strony, wydając nieludzki ryk i rwąc z czaszki gorejące włosy. Wyglądali jak ożywione urokiem i oszalałe pochodnie. Tymczasem jakiś barczysty mąż wpadł jak wysłannik śmierci i kręcąc migocącym w płomieniach mieczem, ugasił je wszystkie. Magda rozpoznała w nim Waresza. Guślarz pomógł jej wstać i zaczął strzepywać z pleców kurz klepiska. - Nie dotykaj mnie! - krzyknęła łamiącym się, niemal piskliwym głosem. - Sławka, nie bądź głupia! Na Swaroga, oni was rozerwą na strzępy! - Sam tego chciałeś, chamie - burknęła z sąsiedniej sieni, przytulając do piersi zapłakaną buźkę Marysi - I nie nazywaj mnie tak, bo... - Bo co? Bo czar na mnie rzucisz? - zaśmiał się sucho - Ten klecha wszystkiego ci zabronił... - Zaraz ci rozetnę tę jadaczkę! Mimo cierpkiego tonu Magdy i niebezpieczeństwa, o którym dawały znać z zewnątrz odgłosy jatki, Waresz zdołał się uspokoić. Najgorsze, co mogło go spotkać ze strony tej kobiety, wydarzyło się już dawno i teraz nawet najostrzejsze jej słowa nie mogły sprawić przykrości. A niech tam, niech się na niego wścieka. Przecież nie zostawi ich samych w środku piekła! - pomyślał, a jego wargi wyszeptały zaklęcie. Nie podziałało. Musiał się pomylić, psia mać! Jeszcze raz, jak to szło? Magda zaparła izbę od wewnątrz i mocowała się ze stołem, żeby jakoś zablokować drzwi, co rozpraszało uwagę guślarza. A czar nie należał do najprostszych! Idiotka, usmaży się jak dzik na sobótkę! - pomyślał bacząc z niepokojem, jak jęzory ognia wzniecone jego ognistą kulą lizały strzechę. Mimo to skupił się i poczuwszy wreszcie działanie zaklęcia, wpadł do Magdy, wywalając z hukiem drzwi. Porwał Marysię jedną ręką jak zawiniątko z prowiantem, matkę chwycił wpół, przerzucił przez ramię i nie czując nawet jej kąsania na plecach, uniósł się do góry. Nie mogli jednak przebić się przez strzechę. Zaklął siarczyście i przefrunął do głównej izby, gdzie pośród kłębów dymu dały się dostrzec jedynie buchające płomienie. Pot zaperlił się na osmalonym czole Waresza, gdy śmignął w ich stronę. To tylko skok przez większe ognisko, jak na godach - pocieszał się w duchu, lecz przebijając się przez ognistą ścianę zdało mu się, że sam Swaróg go pocałował, i zląkł się chyba bardziej od Marysi. A jednak zdołali umknąć! Magda darła się wniebogłosy szarpiąc iskry we włosach. Dziewczynka wtórowała matce, lecz nikt z walczących nie zwrócił uwagi na prującą w górze trójkę. W czasie bitwy tylko konający patrzą w niebo. Waresz opadał z sił. Wiedział, że nie wyląduje miękko. Podporządkował sobie siły natury, lecz nad lasem odczuł, jak biorą na nim odwet. Przyciąganie ziemskie nieuchronnie odzyskiwało władzę. Oddychał z wielkim trudem, jakby ktoś mu położył głaz na piersiach, przed oczami migotało coś na kształt odległych burzowych błyskawic. Jakieś sto kroków od pogańskiego cmentarza czerniła się kępa krzewów. Ostatkiem sił podleciał w tę stronę i możliwie najłagodniej zsunął z ramienia Magdę. Stek wyzwisk pod adresem guślarza stłumił trzask gałęzi i głuche uderzenie. Waresz spadł nieopodal, z trudem utrzymując Marysię nad sobą, by złagodzić wstrząs. * * * Wszelako ludzkie kształty unoszące się nad gorejącym fortem zwróciły czyjąś uwagę. Ta osoba nie brała udziału w rzezi, wręcz przeciwnie - przyglądała się z daleka, klnąc na własną bezsilność. Kiedy więc dostrzegła zaskakujące zjawisko, pobiegła co sił w nogach za uchodzącymi. - To mój ojciec, chamie! Rób, co ci każę! Dwa bierwiona na krzyż! Marysia znowu płakała. Właściwie spod zapuchniętych powiek wypłynął już cały zapas łez. Nie brakowało jedynie smarków, które wyciekając strużkami z noska panoszyły się na chlipiących usteczkach. Matka przygarnęła dziecko, szukając na sukni względnie czystego miejsca do otarcia dziewczynce buzi. - Już dobrze, dobrze. Ciii... Nie płacz... Mamusia jest z tobą. Waresz stał nad grobem Siermicha z brzozowymi bierwionami w dłoniach. Po dniu spędzonym z Magdą zdążył wyzbyć się całej guślarskiej dumy. Niejednokrotnie zastanawiał się, jaki sens ma taszczenie na noszach tej połamanej kobiety i jej latorośli. Oczywiście, mówiła mu, że da sobie radę sama i żeby się wynosił do swoich pogańskich powstańców. Wypominała, że przygotowała się na śmierć i niczego się nie boi i że w ogóle po ścierwo licha je uratował. Wprawdzie nie oczekiwał wdzięczności, ale czasem, doprawdy, ciężko było słuchać. Wszelako nie mógł ich tak po prostu zostawić! A zresztą, co tu się oszukiwać, nie chciał i nigdy by tego nie uczynił. Bo Sławka wcale nie była zrzędliwą jędzą. Waresz doskonale o tym wiedział. Dziewczyna z dobrego guślarskiego rodu, wiedźma jak się patrzy, cały świat stał przed nimi otworem! Waresz zaprawiał się w rzemiośle u jej ojca Siermicha, który zawsze krytycznie oceniał nadmierne zapędy ucznia. Rozchodziło się o te przeklęte demony, licho wie, jakaś armia Swaroga czy co? Ale jaką dawały moc! Nic dziwnego, że uczeń w krótkim czasie przewyższył mistrza, lecz wtedy także zaczął tracić nad sobą kontrolę. Kroplą, która przelała czarę goryczy, stał się pierwszy mord rytualny na pogrzebie. Dałby głowę, że uczynił to mimowolnie, zresztą zgodnie z pradawnym zwyczajem, tyle że nie dopuszczanym przez Siermicha. Sławka tego nie zniosła i już nigdy nie spojrzała na Waresza tak jak kiedyś. Kto mógł przypuszczać, że po powrocie z jednej z królewskich wypraw na zachód wojenny kompan Waresza - Jamrosz pojmie ją za żonę? Potem jeszcze doszło to przeklęte chrześcijaństwo, które tak ich od siebie oddzieliło, że budowa fortu na wzgórzu w ogóle guślarza nie zdziwiła. No i teraz tkwili w świętym kręgu, gdzie wczoraj mieli znaleźć schronienie, a znaleźli zwłoki Siermicha. Starzec sztywniał z kosturem w jednej i z nożem w drugiej ręce. Krew zakrzepła na poderżniętym gardle i zgniłej trawie wokół głowy. Waresz z jakimś niezrozumiałym nabożeństwem przyglądał się posklejanej krwią plątaninie białych włosów, jakby widział umarłego boga. Otrzeźwiła go dopiero rozpacz Sławki. Miał pochować swego nauczyciela po chrześcijańsku i to na dodatek w świętym miejscu Słowian! Z początku protestował, lecz w końcu wykopał dół, zasypał ciało i wpatrywał się teraz w głupie bierwiona, jakby nie umiał z nich zrobić krzyża. Myśli łaziły mu pod czaszką jak robaki w kurhanie. Jak to możliwe, że demony nie bronią swego terytorium? Przecież widzą wszystko! Zdaje się, że czekały na wezwanie. Miał przeczucie, że chrześcijański grób odbierze im to miejsce na zawsze i że to on będzie za to odpowiedzialny. Jako kapłan wiecznej wiary miał obowiązek wezwać gospodarzy świętego kręgu do obrony. Wystarczyło jedno słowo. Tymczasem złożył krzyż, przewiązał rzemieniem i wbił na szczycie mogiły. - Ten pan nam pomoże w podróży, a potem wróci tatuś, i Adalbert. Taaak. Zobaczysz. - twarz Magdy rozjaśnił uśmiech. - A teraz zaśnij. Aaa, aaa... - matka zakołysała się na noszach. Skrzywiła się w bolesnym grymasie, gdy ruch odczuły połamane nogi. - Jakaś belka się nada, żeby nogi unieruchomić. - zauważył Waresz. Magda nie reagowała, aż mała zasnęła. Przykryła dziecko skórzanym pledem, sporządzonym naprędce z kubraka guślarza i westchnęła ciężko: - Sikać mi się chce, psia mać! - Klniesz jak wojacy w Budziszynie - Waresz chciał rozładować napięcie, choć po słowach rannej spod brody wyślizgnęły się na jego twarz pąsy jak u sztubaka. Wyczekiwał zakłopotany, nie śmiąc niczego zaproponować. Otwarcie rzecz ujmując, tylko on mógł wysadzić Magdę. Ona też nie czuła się najswobodniej i zwlekała z kłopotem jak najdłużej. Ale ile można? Niemniej pierwsza przerwała wstydliwe milczenie: - Długo już nie pociągnę, więc nadrabiam za całe życie. No dobra, weź mnie pod pachy i przytaszcz do ogniska. Nie chcę się przeziębić, bo musiałbyś mnie wysadzać co dwa pacierze. Waresz przygryzł wargi i pochylił się nad Magdą. - Czekaj! Daj coś na knebel, bo będę krzyczeć z bólu. Mała się jeszcze obudzi. Ułamał kawałek gałęzi, który wetknęła sobie między zęby. Miała rację: gdy tylko uniósł ją nieznacznie, nogi bez usztywnienia zapiekły takim bólem, że słysząc zduszone kneblem jęki, Waresz obawiał się, iż Magda zemdleje. Jakoż dotarli szczęśliwie do błogiego ciepła bijącego od ognia. Knebel wypadł na ziemię. - Odwróć się! Waresz odchylił głowę w momencie, gdy suknia unosiła się odsłaniając zgrabne łydki. - Stefan cię ukatrupi, jak będziesz patrzył. Guślarz poczuł się jak ryba miotająca się w sieci. Zacisnął powieki, bo naprawdę chciał być posłuszny, wierząc podświadomie, że to mogło odkupić jego przewiny. Przełknął nawet pokornie wspomnienie o mężu. Czuł kobiece kształty poruszające się w dłoniach przy tej głupiej, przyziemnej czynności, a jednak ogarniało go zaskakująco błogie przekonanie, że obcuje z boginią i że nie wolno mu, że nie zasłużył. Czy to była gówniana obłuda, czy też głęboka wewnętrzna odmiana, nie wiedział. Dość że w momencie gdy odwrócił głowę w drugą stronę otwierając nieśmiało powieki, ujrzał drąga spadającego na jego ciemię jak grom z jasnego nieba, a za nim wściekłe spojrzenie napastnika. Głuchy łoskot wypełnił czaszkę Waresza i w ten sposób zgasły wszystkie rozterki. Runął nieprzytomny prosto w ognisko, nie słysząc bolesnego jęku Magdy. * * * Kraj Polan przypominał chorego. Powstanie niczym ostry stan zapalny trawiło doszczętnie tę ziemię. Mimo nadciągającej zimy panowała ognista gorączka, która zwalała z nóg wszelką władzę. Nie żeby potężnemu niegdyś państwu zabrakło namaszczonego przez Rzym króla, nie żeby najpospolitszego księcia nie było, ale w najodleglejszych nawet ostępach nie ostała się choćby jedna kasztelania. Kościół poległ jako pierwszy, bo tu ostrze buntu celowało najchętniej. Zapomniano o chrześcijańskich ceremoniach, skarby z danin rozgrabiono, a ostatnich przyznających się do chrztu już dawno na palach rozdziobały kruki. Nie było władców i poddanych. Każdy stał się zarazem panem i niewolnikiem. Grabienie niewiele pomogło na głód, a wściekłość wciąż narastała. Żywcem rozdzierano przywódców rebelii i obwoływano nowych, by po kilku dniach uczynić z nimi to samo, nierzadko dla zaspokojenia głodu. Ludzie bali się siebie nawzajem, chronili się w samotniach, a przy jakimkolwiek spotkaniu dosłownie skakali sobie do gardeł. Ten nieludzki chaos nie był wrzodem toczącym młode państwo Polan. Okazał się gniciem od posad, dla którego nie było już ratunku. Rzekłbyś: kraj pluł krwią i wznosił błagalne jęki o dobicie. Kat nadszedł z południa. Książę czeski Brzetysław nie miał zamiaru o tej porze roku ruszać na podboje. Jednak wysłannicy powracający z ziem potężnego niegdyś sąsiada nalegali niczym natrętni handlarze relikwiami. Skoro o relikwiach mowa, dworscy dostojnicy kościelni wskazywali na bezprawnie trzymane w Gnieźnie szczątki biskupa praskiego Adalberta, o które wypadało się zbrojnie upomnieć. Brzetysław wciąż jednak nie potrafił się przekonać do pomysłu. Zawierzył dopiero obszernej i rzeczowej relacji swego zausznika Mścibora, który miał rozległe kontakty na dworze sąsiada i należycie przygotował grunt pod najazd. Polanin to był z urodzenia, tamtejszy język i zwyczaje znał, wszelako z urazy jakiejś osobistej czy też z chęci zysku oddał się na usługi Czechom. I oto wtargnął Brzetysław na ziemie sąsiada. Dorzynał, co jeszcze się ruszało, grabił, co pozostało, a stolicę obrócił w perzynę. Zagarnął relikwie Adalberta odbierając konającym chrześcijanom wszelką nadzieję. I był jako ten miecz potępienia zanurzony w sercu piastowskiego władztwa. Zaiste, przestało bić to serce, a krwiobiegu odrodzonej później państwowości już nigdy nie napędzał prastary kraj Polan. * * * Kiedy Waresz się ocknął, ujrzał nad sobą oblane słonecznym blaskiem korony dębów. Poczuł w prawym oku nieznośne kłucie, jakby ktoś naciskał nań gałęzią jałowca. Odruchowo podniósł dłoń do twarzy, lecz ku wielkiemu zaskoczeniu wyczuł nabrzmiałą opuchliznę, dla której dotyk był jak pchnięcie włócznią. Guślarz zasyczał z bólu i zorientował się, że nie widzi na obite oko. Obrócił więc drugim - zdrowym, lecz dostrzegł jedynie trzaskające wesoło ognisko, od którego biło przyjemne ciepło. Usłyszał za to odgłosy rozmowy i upewnił się, że Sławka wciąż jest przy nim. Drugiego rozmówcy nie rozpoznał. - Ja wam mówię, pani, jeno na zachód nam uchodzić. - Przeszliśmy kawał do Międzyrzecza, to teraz nie będę zawracała. - Przecie klasztor w popiołach! - Ach, gadanie... - Do cesarstwa powstanie nie dotarło. Ukryjemy się u eremitów. Przyjmą braci wygnańców. - Sławomirze, nikt cię tu nie trzyma. Idź, gdzie cię oczy poniosą. My sobie poradzimy. Wszak jesteś wolny. Waresz podźwignął się. Ku swemu miłemu zaskoczeniu zauważył dwa juczne konie skubiące trawę nieopodal obozowiska. Widocznie chłopak, korzystając z chaosu we wsi, zatroszczył się o ekwipunek przed wyruszeniem w drogę śladami uciekinierów. - Wolny ci on nie jest, jeno mój niewolnik - oświadczył guślarz, otrzepując źdźbła trawy ze spodni. - Daj spokój - odparła Magda - Jak się czujesz? - Wolałbym cię widzieć także drugim okiem. To on mnie tak urządził? - Myślał, że nas uprowadzasz. Rezolutny chłopak, juki wziął na drogę. Nie to co ty. Tobie do wszystkiego miecz wystarcza. Nie martw się, szybko wydobrzejesz. - Będzie mi lepiej, gdy posiekam tego gówniarza na kawałki. Na te słowa Sławomir zerwał się, dzierżąc kurczowo miecz Waresza w dłoniach. - Zostaw to - krzyknęła Magda, aż wtulona w jej piersi Marysia obudziła się i poczęła rozdzielać wokół nieprzytomne spojrzenia. - Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie, nie słyszałeś? A ty przestań pleść duby smalone - zwróciła się do Waresza - bo cię ten chłopak cały dzień pielęgnował. Zdaje się, że o jeden dzień za długo. A przecie mógł zostawić w ogniu! Byłbyś smażoną zakąską dla wilków. Uśmiechnęła się. Do kroćset! - zapiał w duchu Waresz - jednak nic się nie zmieniła! Mógłby znieść upokorzenia od ostatniego ciury ze swojej posiadłości, byle już nie udawała żmii, kiedy stara się jej pomóc. Głowa bolała go niemiłosiernie, jakby ktoś miarowo uderzał w nią młotem, a mimo to poczuł się wreszcie szczęśliwy. Sławomir zwiesił wzrok i jakby ze wstydem utkwił na głowni wareszowego miecza. Cisnął wreszcie broń w trawę i zbliżył się do guślarza, który zawołał rozweselony: - Masz miecz, toś pan! No co ty, trzymaj go! Czemu rzucasz?... - Wybacz - przerwał Sławomir, wyciągając rękę - wybacz ranę, którą ci zadałem. Ja w imię Chrystusa odpuszczam ci wszystkie okrucieństwa względem mnie i moich ojców. - Wybacz - odparł Waresz - ale ja nie wiem, o co ci chodzi. - Odwrócił się i poszedł do juków po łuk i kołczan, po czym przytroczył miecz. Zapadło kłopotliwe milczenie. Tylko wiatr przygrywał między gołymi gałęziami. Zawtórowała mu Marysia z dziecięcą piosnką. - Nie ma nic do jedzenia. Pójdę zapolować - powiedział. Odszedł w gęstwę leśną, jakby chciał przed czymś uciec. Różne myśli kołatały mu do zbolałej głowy. Na ściółce wyraźnie dawały się odczytać harce dorodnego dzika. Waresz był świetnym tropicielem, lecz teraz nawet nie zauważył okazji na porządny obiad. Wodził niewidzącym wzrokiem po pniach i koronach drzew, aż hen, do nieba i rozmyślał: Doprawdy, dziwni ci chrześcijanie. Hm. "Wybacz moje winy" Dobre sobie! Ech, łagodni jak stado baranków. Jak stado głupich, wątłych baranków! * * * Dzień okazał się piękny, rześki i czysty, jak bywają tylko słoneczne dni na jesieni. Słońce powędrowało na zachodnią stronę, wydłużając cienie drzew i czerwieniąc się jaskrawo. Waresz zatoczył w lesie olbrzymi łuk i powrócił na międzyrzecki gościniec. Nie był w najlepszym nastroju, bo z pięciu wystrzelonych strzał odnalazł tylko trzy. Na plecach przytroczył skromny łup - dwa szaraki z posklejanym krwią futerkiem. Dobre i to, na cztery osoby powinno wystarczyć - pomyślał. Zamierzał drogą dotrzeć w okolicę obozowiska. Miał już dość samotnego wałęsania się w ostępach i chciał wrócić do Magdy, choćby miała znowu mu urągać. Na gościńcu ujrzał samotnego wędrowca kroczącego od strony Międzyrzecza. Kolczuga brzęczała mu na plecach, głowę wieńczył szyszak. Waresz ujął rękojeść miecza. W tych trudnych czasach każdy napotkany człowiek mógł być wrogiem. Przezorność guślarza okazała się słuszna, gdy bowiem przybysz zbliżył się dostatecznie, rozpoznał w nim Stefana. Chciał się przywitać, powiedzieć choć słowo, lecz nim otworzył usta, miecz ze złowrogim błyskiem powędrował ku jego szyi. Zrobił unik tak nagły, że wylądował na liściach zalegających korzenie drzew. Natychmiast poderwał się na nogi, zrywając z pleców łuk i szaraki. Ze świstem wyciągnął broń. Stefan stał przez chwilę, wpatrując się w guślarza, jakby go chciał uśmiercić samym spojrzeniem. Przeciął mieczem powietrze dla rozruszania nadgarstka. - Czyś ty zmysły postradał? - krzyknął Waresz - Mogłeś mnie zabić! - Stawaj! - Uspokój się, Jamroszu! Nim słońce zajdzie, dotrzemy do twojej rodziny. Właśnie niosę im coś do jedzenia. Stefan drgnął, twarz ściągnęła mu się w wyrazie niewypowiedzianej rozpaczy. Dyszał ciężko, zlany zimnym potem, jak konający w malignie. Słowa bezwiednie wydobywały się z jego ust.: - Moja rodzina? Magda, Marysia... a gdzie Adalbert? Ty wiesz, co się stało z Adalbertem? - Wiem, że wyruszył z tobą do klasztoru. - Piekło go pochłonęło! Bestia rzucała nim na wszystkie strony, dźgała widłami jak snop zboża. Na moich oczach!!! Waresz spuścił wzrok: - Ja też straciłem synów. - I chciałeś się odegrać, tak? Za własne nieszczęścia, za Magdę, za twoje piekielne pogańskie gusła? - O czym ty mówisz? - głos Waresza załamywał się jak u dojrzewającego chłopaka. - Jamroszu, masz gorączkę, majaczysz! Chodź lepiej do żony. - Z tobą nigdy! Ty rozpętałeś to piekło! Ty zbudziłeś bestię! Skończmy wreszcie sobie zawadzać. Stawaj! Stefan sapnął przy pierwszym ciosie. Waresz odparował, nie do końca jednak wierząc w powagę zajścia, ale szybko się przekonał, że stawką w tym starciu jest życie. Wir walki obijał ich o pnie drzew, tarzał nogi w stertach liści i coraz większą zawziętość rzeźbił na twarzach. Waresz, zręczny w obronie, umiejętnie kontrował przeciwnika. Stefan zaś nacierał jak oszalały, nie dbając o techniczne niuanse. Po czole biegały mu perły potu, a z włosów uchodziło pierze pary. Cała gorycz rozwiała się nagle, przez co czuł nieznaną dotąd lekkość i z tym większą siłą nacierał. Głownie furkotały w powietrzu i zderzały się z brzękiem, płosząc kruki obserwujące walkę z przydrożnych olszyn. Waresz przyparty do pnia z coraz większym trudem odpierał natarcia. Nie nadążał za ciosami przeciwnika i widząc wreszcie pionowe cięcie, do którego nie zdołałby unieść miecza, rzucił się na ziemię i wywinął koziołka. Stefan rozrąbał tylko w drobny mak sosnową korę, lecz w mgnieniu oka pojawił się nad dźwigającym się z ziemi przeciwnikiem. Słony pot spływał na oczy i piekł okrutnie. Guślarz spostrzegł się, że tym razem pozostał bezbronny. Wargi błyskawicznie wypowiedziały zaklęcie. Uniósł tylko dłoń i potężny płomień omiótł księdza biorącego zamach zza pleców. Waresz wyskoczył z parteru, prześlizgując ostrze po brzuchu przeciwnika. Stefan osunął się z dłońmi na podołku, starając się podtrzymać wypływające jelita. Leżał na miękkim liściastym podłożu, które szeleściło przy konwulsjach. Patrzył nieruchomo w dal, skąd rozlała się jasność, jakiej jeszcze w życiu nie widział. Jednak nie zmrużył powiek, tylko z głęboką nadzieją, ale też i lękiem spoglądał w jej oblicze. Starał się odgadnąć, czy to Wybawiciel - Światłość Świata przychodzi po niego, czy też Ognisty Książę - Szatan, przed którym go przestrzegano. Waresz tymczasem stał osłupiały. Spojrzał na swój miecz, jakby widział go po raz pierwszy. Rozmazał palcami krew parującą z głowni. Wreszcie odrzucił broń i pochylił się nad konającym. - Stefan... ! Słowa grzęzły mu w zaciśniętym gardle. Położył dłoń na stygnącym ciele, zwieszając brodę na piersi. * * * - No, jesteś nareszcie - zawołała Magda - Już miałam posłać Sławka na poszukiwania. - Wybaczcie - odparł Waresz - ale miałem niebezpieczną przeprawę w lesie. - Ojej, dzika spotkałeś? - Gorzej, moja pani. Znacznie gorzej. - Jak to? - A tak to! - zakrzyknął guślarz i zrzucił z pleców dwa szaraki. Magda pokiwała głową i spojrzała na niego przekornie. Uśmiechnął się, lecz ten uśmiech wydał jej się dziwny na matowej twarzy i przy dziko rozbieganych oczach. - Musiałeś się utrudzić. Dziękujemy. Sławko, przyrządź wieczerzę dla nas wszystkich! Potrzeba nam dużo sił na dalszą drogę. Nie spocznę, póki nie odnajdziemy Stefana. * * * Bywają sny tak dojmujące, tak natarczywe i jednocześnie tak znaczące, że stają się częścią życia stokroć ważniejszą od rzeczywistości. Takie sny miewał zawsze Waresz. Jednak nie tej nocy. Tym razem bowiem wcale nie spał i zasnąć nie chciał. Jego wędrowni towarzysze śnili już od dłuższego czasu, a on stał nad ogniskiem, dorzucając bierwion i obserwując skry strzelające w ciemność. Niejedna ukłuła go boleśnie w twarz, niejedna zatliła się we włosach, lecz nie zwracał na to uwagi. Ostrożnie dobył miecza. Stal zalśniła w niesfornym blasku płomieni. Przez dłuższą chwilę śledził smukły kształt głowni. Wreszcie delikatnie zanurzył ją w żarze ogniska i obserwował w bezruchu jak frasobliwy mędrzec. Kiedy stal zajarzyła krwistą czerwienią, wyjął broń z ognia i zbliżył się do śpiącej matki z dzieckiem. Przypominała mu figury Maryi z dzieciątkiem, jakie widział w plądrowanych na zachodzie świątyniach. Przesunął gorejącą głownię nad ich głowami, oświetlając niezwykły widok. Przymierzył ostrze na wysokości szyi matki. Główka dziecka spoczywała tuż obok. Za jednym cięciem można było obie głowy bez trudu przenieść w sen wieczny. Matka poruszyła się, marszcząc czoło. Najwidoczniej odczuła na twarzy gorąco. Guślarz uniósł wówczas miecz nad ciemię, przeszywając śpiące dzikim spojrzeniem. Żar głowni spadł w dół jak błyskawica w letni wieczór, lecz nie zanurzył się w ciele matki i dziecka, tylko zakręcił się wokół sylwetki guślarza, który bezładnie zatoczył się pod ognisko. Powłócząc nogami, Waresz oddalił się między drzewa. Szedł tak i szedł z wyciągniętym przed oczyma mieczem, który migotał w mroku krwawym blaskiem niczym błędny ognik. Trudno powiedzieć, jak długo guślarz kroczył pogrążony w malignie. Dość że wędrówka jego zakończyła się zduszonym jękiem, który złowrogo zabrzmiał w ciemności, i który zbudził ze snu stado kruków. Ptaki długo krążyły w tym miejscu nad koronami dębów, stopniowo zniżając lot. Błędny ognik zgasł. * * * Sławomir pochylił się nad wnykami. Łasica? Zawsze lepszy rydz niż nic - pomyślał, wyciągając zdobycz. Odkąd Waresz zniknął, łuk i kołczan były bezużyteczne, gdyż chłopak nie potrafił się nimi posługiwać. Odbiło się to wyraźnie na jadłospisie. Magda wykazywała jeszcze szlachetną wyrozumiałość, ale Marysia nie krępowała się z krytyką łupów Sławomira i od kilku dni jadła tyle co kot napłakał. Trudno, przynajmniej nie umrą z głodu - westchnął i zarzucił zwierzę na ramię. Kiedy miał zamiar zawrócić do obozowiska, usłyszał szelest w pobliskiej gęstwie jałowca. Przyjrzał się uważnie krzewom i rzeczywiście dostrzegł ruszające się tu i ówdzie gałęzie, jakby jakiś zwierz pokaźnych rozmiarów urządził tam sobie legowisko. A jeśli to niedźwiedź? - przemknęło Sławomirowi przez myśl - Nie będę miał nawet gdzie się wdrapać. Same sosny! Przerażenie zagnieździło się w gardle chłopaka i pęczniało z każdą sekundą. Cofnął się ostrożnie kilka kroków, niemal potykając się o leżące na ściółce gałęzie. Sięgnął za pas i po chwili w jego dłoni zamigotał nóż. Przekładał go z jednej ręki do drugiej, ocierając wewnętrzną stronę dłoni o kubrak. Udało mu się czmychnąć z rzezi, a czy zdoła umknąć dzikiemu zwierzowi? - Sławko! Jezusie, Maryjo! Co to jest? - kołatało w myślach chłopaka. Dłoń kurczowo zacisnęła się na rękojeści, aż na skórze zarysowały się bielą kości. Z gęstwy wychynął kształt poruszający się jak drewniana lalka. Włosy zjeżyły się na skórze Sławomira, gdy zdał sobie sprawę, że ten kształt jest człowiekiem. Albo czymś, co człowieka przypominało. - Cześć Sławko! - Rudek? - Hm, nie inaczej. - Rudek... - krzyknął Sławomir i postąpił kilka kroków naprzód. - Nie! Proszę, nie zbliżaj się. Zmierzch zapada. Jestem głodny. Dopiero teraz Sławomir zauważył, że jego dawny przyjaciel ma nienaturalnie dużą szczękę nieco wysuniętą do przodu. - Rudku, przecie ty nie żyłeś, ale to nic - mówił chłopak łamiącym się głosem - Chodź, pokłonisz się pani Magdalenie. Do klasztoru międzyrzeckiego zmierzamy Stefana odnaleźć. Ty nie żyłeś, ale to nic. Wszystko będzie dobrze, prawda? - Sławomir czuł, że zaczyna tracić zmysły. - Ja nie żyję, Sławko, i nie ma dla mnie ratunku. Zły duch mnie ogarnął. Taki ognisty, taki jasny... Kto by pomyślał, Sławko. Piekło trawi upiorne ciało i jeno krwią da się ugasić. - Rudek mówił z coraz większym trudem - Chciałem, żebyś wiedział... żebyś wiedział, że... Miłka... że to ja zagryzłem Miłka, a nie wilki. - z naderwanych sinych warg dobyło się rzężenie raczej niż oddech - Miłko zdradził. Zdradził plemię Polan. Pamiętasz, jak go nasz ojciec na dwór królewski na nauki posłał? Tam go Mścibor przekabacił, który czeskiemu Brzetysławowi służy. Powstanie przygotowali. Upiór nie miał na sobie żadnego przyodziewku. Blada skóra jaśniała ponuro w zapadającym zmierzchu i przerażała nadżartymi płatami. Nad bladosiną twarzą kotłowały się strzępki włosów jak słoma w oborze. Zęby pokrywał rdzawy nalot. Do nozdrzy Sławomira doszła mdława, trupia woń. Chłopak był pewien, że za chwilę straci przytomność. Trzymając się kurczowo ostatnich strzępów świadomości przypomniał sobie opowieści Stefana o nieochrzczonych nieszczęśnikach, którzy jako żywe trupy nękali doczesność. Ostatkiem sił wyrzucił z siebie dwa niezrozumiałe słowa: - Exorciso te! I upadł na miękką ściółkę. * * * Sławomir bardzo się zadyszał. Nic więc dziwnego, że postanowił chwilę odpocząć nad grobem. Przyglądał się ciału upiora spoczywającemu w dole. Jeszcze poprzedniego dnia zemdlał targany przerażeniem. Dziś odczuwał jedynie dojmujący smutek i żal. Zapłakał. Wreszcie wstał, by usypaną górkę ziemi przerzucić na trupa. Cisnął parę garści, lecz zaraz zatrzymał się, myśląc o czymś z przejęciem. Spojrzał na zwłoki, na ziemię i rozejrzał się dokoła. Dostrzegłszy nieopodal w trawie bal drzewa, schylił się po siekierkę. Struganie zeszło mu się do południa. Rezultatem pracy okazał się pokaźny kołek zakończony szpicą. Sławomir wskoczył z nim do dołu i strzepał ze zwłok wsypaną uprzednio ziemię. Przez chwilę mocował się z ciałem, by jako tako ułożyć je na wznak. Ostrym końcem przyłożył kołek do piersi Rudka. Zamknął oczy i ujął w dłonie siekierkę. Najtrudniejsze było pierwsze uderzenie. Później szło już lepiej. "To tak jak przy budowaniu kaplicy u Stefana" - pocieszał się w duchu. Niektóre uderzenia nie trafiały w kołek i głucho lądowały na zwłokach. Kiedy otworzył oczy, kołek przylegał nasadą do piersi. Zaskoczył go trochę brak krwi. Starał się jednak zbyt wiele nie myśleć przy tej czynności. Wyszedł z dołu i przerzucił ziemię na trupa. Długo później stąpał w tym miejscu, niczym w rytualnym tańcu, by udeptać dobrze podłoże. Na koniec ściął z brzozy dwie gałęzie, ociosał na zgrabne bierwiona, które skrzyżował i zatknął na grobie. Nie modlił się. Po prostu zabrał narzędzia i ruszył do obozu. Trzeba było pani Magdalenie i Marysi przygotować coś do jedzenia. Czekała ich długa droga. * * * Szynkarz przykucnął przy kolejnej beczce z miodem, by jak ukochane dziecię wnieść ją widowiskowo do izby. To zawsze krzepiło gości. Żyła wyszła mu na czole, twarz naszła czerwienią, sapnął kilka razy i chwiejnym krokiem wyszedł do pijących. Ci zaś rozochocili się nadzwyczajnie, wołając do wędrowca, który dopiero co się pojawił: - Zaśpiewajcie nam! - Co tam w wielkim świecie? Opowiadajcie. - My ciekawi! Szynkarz stuknął beczką na klepisku i przyjrzał się przybyszowi. Uniósł zaskoczony krzaczaste brwi: - Niech imię Chrystusa będzie błogosławione, Mściborze! - Teraz i na zawsze! - odparł lirnik. - Wróciłeś nareszcie! - uradował się gospodarz, bowiem ballady gromadziły w jego chacie całą wieś, kobiet z dzieciarnią nie wyłączając. - Ano wróciłem - uśmiechnął się Mścibor - Czasy spokojniejsze, więc wędruję i śpiewam, a wieści mam rozliczne. - Ach, mówcie, mówcie - zatarł ręce gospodarz - w Gnieźnie byliście? Kto teraz na stolcu książęcym zasiada? - W Gnieźnie jeno zgliszcza. Czegom tam miał szukać? Na południu byłem, bo tam teraz stolica. - No proszę, a gdzie dokładnie? - W grodzie krakowym, mój panie. Książę Kazimierz powrócił i tam swoje władztwo buduje. A co u was, gospodarzu? - Ach, żyjemy po staremu. Kasztelana mamy. Mnisi na nabożeństwa przybywają. Pola obrodziły, żniwo wielkie, więc widzicie - skinął głową na rozweselonych gości - jest się z czego cieszyć. - Skoro tak, to niech wychylę wasze zdrowie. Wyście mi zawsze byli radzi, gospodarzu - powiedział bard, kładąc srebrnego denara na ławie. Szynkarz już ruszył do beczki, lecz zatrzymał się na chwilę i strzepując okruchy placka z fartucha, jakby mimochodem zapytał: - A czy wiecie może, co się stało z żoną naszego księdza Stefana i jej córeczką, bo one ponoć z Wareszem uciekły. Mścibor utkwił w gospodarzu zagadkowe spojrzenie, lecz zaraz wydłużył wargi w beztroskim uśmiechu: - A wiem, wiem. Wprawdzie guślarza ani księdza nie widziałem, ale Magdę z córką i pachołkiem spotkałem na szlaku. Na południe zmierzali. Mówili, że tam chcą paść barany. - Paść barany? - parsknął szynkarz - Ha, ha! Dobre sobie. Paść barany! - pokręcił głową i poszedł odtykać beczkę. KONIEC