Grażyna Sosińska Dwie damy na pozór Fosse'a i de Laclosa Na lekcji literatury, przy omawianiu prozy Tołstoja, nauczycielka powiedziała: "Pierwszą próbą literacką jest własny pamiętnik. Jeśli po kilku latach od zapisania jakiejś ulotnej myśli lub wydarzenia wracamy do tekstu i czytamy go bez zażenowania, to znaczy, że może powinniśmy zacząć coś tworzyć. Niestety nawet u dobrych pisarzy pierwsza książka jest często po prostu reminiscencją z młodości, u złych zaś reminiscencja jest ostatnim dobrym dziełem". Młodość ma swoje własne prawa - pierwszy papieros, pierwsze upicie się, no i oczywiście pierwszy raz. Wszystko to jest jednak w indywidualnej perspektywie wyjątkowe. *** Justyna, Piszę do Ciebie, ponieważ przypadkiem znalazłam Twój adres w jakimś starym zeszycie, który Janusz (razem ze starym chińskim piórem i wojskowym chlebakiem) zostawił u mnie tuż przed naszym rozstaniem. Nie wiem, czy znasz szczegóły całej sprawy i czy utrzymujecie jakieś kontakty. Zakładam jednak, że nie jesteście razem. Moja wyobraźnia (nie myl z oczekiwaniami, bo te są żadne) jakoś tego nie dopuszcza. Piszę, choć nie mam do Ciebie żadnej konkretnej sprawy. Po prostu ciekawi mnie, co sądzisz o pewnych zachowaniach Janusza. Sytuacja robi się coraz bardziej uciążliwa, co gorsza, uderzenia przychodzą znienacka, czasem po wielomiesięcznej przerwie. Przez kilka lat po moim odejściu od niego regularnie bombardował mnie listami, w których - no właśnie, nie wiem, o co mu właściwie chodziło - usiłował (najpierw nieporadnie, potem coraz bardziej wyszukanie) prowadzić ze mną jakąś grę. Generalnie sprowadzało się to do obrzydzania mi najpierw mojego nowego chłopaka, potem jego następcy - narzeczonego. Oczywiście było to nieskuteczne - jak można tak nie wyczuwać, że słowa trafiają w pustkę? Jakieś 3 lata temu zadzwonił i poprosił o spotkanie. Na początku rozmawialiśmy dość swobodnie, potem wyraźnie się spiął i oświadczył, że chce mnie przeprosić za wszystkie głupstwa, które wyczyniał i obiecać, że to się już nigdy nie powtórzy. Przyjęłam te słowa z ogromną ulgą i pożegnaliśmy się w przyjaznej atmosferze. Rok temu postanowiliśmy z Sebastianem, że się pobierzemy. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale on o tym się dowiedział, choć nie ma już ani jednej osoby, z którą oboje utrzymywalibyśmy kontakty. Sama o tym, że on wie, dowiedziałam się od księdza, który miał dać nam ślub, a z którym on się spotkał, chyba po to, żeby się upewnić (ten dobry człowiek nie chciał uchylać się od odpowiedzi). Zaczęłam się bać, że urządzi jakiś skandal na ślubie. Ale nie, nic się nie stało. Jednak intuicja podpowiada mi, że on coś znowu planuje. Gdybyś mogła mi odpisać, co o tym wszystkim myślisz. W końcu też go nieźle znałaś - gdyby nie okresy przerwy, to nawet dłużej ode mnie. Pozdrawiam. Olga *** Olga, Pozwól, że zacznę od wyrażenia podziwu dla Twojego tupetu - odważyłaś się do mnie napisać po tych wszystkich wydarzeniach, jakie nas (choć nigdy bezpośrednio) zetknęły. Jednak, jako że trudno po tylu latach czuć jakąś urazę, chętnie, choć zwięźle, Ci odpisuję. Obecnie nasze kontakty z Januszem polegają wyłącznie na tym, że średnio raz na pół roku on do mnie dzwoni. Od trzech telefonów nie proponuje już żadnych spotkań ani nie pyta, czy wybieram się do Warszawy - to istotna zmiana; ostatnio nawet odmówił spotkania ze mną przy okazji mojego pobytu w Warszawie. Ale wcześniej było to wszystko nieco bardziej intensywne. Ja też mam wrażenie, że usiłował ze mną grać, tyle że moi faceci nie wzbudzali w nim najmniejszego zainteresowania - ignorował ich. Za którymś razem przyznał, że próbował mną jakoś manipulować, po czym uroczyście oświadczył, że zaprzestaje tych wysiłków, bo, jak stwierdził, granie z ludźmi nie prowadzi do niczego dobrego. I druga różnica w porównaniu z tobą: dotrzymał słowa. Od tamtej pory w rozmowach ze mną posługiwał się samymi ogólnikami, więc nie wiem, co się z nim obecnie dzieje. Niestety, nie umiem Ci nic więcej powiedzieć. Przepraszam, że odpisuję tak późno, ale ostatnie 4 miesiące spędziłam w Londynie. Życzę powodzenia. Justyna *** Co się dzieje z Olgą, dokładnie nie wiem. Czasem jestem pewien, że nic mnie to nie obchodzi. Wróbel stwierdził, że obecnie jedyna wiadomość, jakiej mogę się spodziewać, to narodziny potomka. "No i jeszcze rozwód" - dodałem, ale odparł, żebym nie robił sobie wielkich nadziei. O Justynie wiem za to wszystko, bo, dzięki temu, że podczas naszych sporadycznych rozmów sam niewiele mówię, ona czuje się sprowokowana do gadulstwa, którego ja mogę spokojnie (a raczej z rosnącą irytacją) słuchać. Justysiowa oryginalność całkowicie już przepoczwarzyła się w dziwactwo, a jej nowe pasje jakoś mnie nie pociągają. Justyna, mgr chemii, jest teraz "konsultantem medycznym" w Centrum Medycyny Andyjskiej. Uzdrawia ludzi wilkakorą (która leczy wszystkie 200 gatunków raka, zapalenie jajec, kaca i cokolwiek sobie klient zażyczy), chrząstką rekina itp. Warszawa Jest rok szkolny 1992/93. Zaczyna się drugi semestr trzeciej klasy. Matematyk "profesor" Piotrowski bardzo chce zacząć dowcipnie pierwszą lekcję: - Zwykle uczniowie dostają w połowie trzeciej klasy głupawki. Ale klasa trzecia B dostała jej już chyba w ubiegłym roku (śmiech). W olimpiadzie matematycznej wezmą udział wszyscy. Ty, Janusz, możesz sobie odpuścić. Taki już jest, sukinsyn. Osobiście go nie cierpię, bo bezlitośnie drwi z mojej słabości w dziedzinie, którą przez niego znienawidziłem. Kiedyś z matmy byłem naprawdę dobry. A teraz muszę znosić upokorzenia. I tu nie chodzi o to, że w tej klasie wszyscy są tacy genialni. Po prostu ten chudy terrorysta zaprowadził jankeskie porządki, keep smiling, a jak ci coś nie idzie, to jest to twoja wina, więc martw się sam. Po raz nie wiem który rozglądam się po klasie, konkretnie patrzę na dziewczyny. Biuściasta Beata (czyli BB), rozsądna do bólu głowy Kasia ("Przed ślubem nie należy się całować głęboko, bo to już seks"), słodka Agnieszka. Agnieszka to moje pierwsze przeżycie łóżkowe. W ubiegłym roku byliśmy na tzw. wyjeździe naukowym, gdzie, oczarowany jej subtelnością, łaziłem za nią jak wierny czworonóg, ba!, nawet trzymaliśmy się za rękę. No i na jedną noc przemyciłem się do jej pokoju w starej góralskiej willi, gdzie mieszkaliśmy. Przeleżałem przy jej boku do rana, wpatrzony w jej śliczny profil i nawet jej nie musnąłem, mając (nie pierwszy raz w życiu) pewność, że nie ma się co spieszyć, bo wszystko przed nami. Następnego dnia nie była już moja, na wieczornej imprezie tańczyła z Wojtkiem, klasowym autorytetem w dziedzinie informatyki. Gdybym miał ochotę napisać o tym opowiadanie, wyglądałoby ono zapewne tak: Coś ci opowiem. Taka historia sprzed wielu lat, historia, której nikt poza mną nie pamięta. Nie lekceważ jej, bo ona obrazuje coś tak nieuchwytnego, czego nie da się nazwać jednym słowem. Byłem wtedy w drugiej klasie liceum. Absolutnie dziewiczy i wyczulony na miłosne, czy też raczej quasi-miłosne sygnały, których człowiek mający już jakiekolwiek doświadczenie nie zauważy. Czy to nie jest zabawne? Z biegiem lat wiesz coraz więcej, a czujesz coraz mniej. W maju wyjechaliśmy na zieloną szkołę. Do południa mieliśmy lekcje, później wycieczki, a popołudnia były nasze. Sceneria? No tak, powiesz, że banalna. Duża, drewniana, góralska willa niemal u wylotu doliny Kościeliskiej. Mówiłem, że był maj? Nigdy nie mogłem się zdecydować, czy drewniane domy (a tam, w Kirach, są głównie takie) wyglądają ładniej na tle zieleni, czy na tle śniegu. Maj był taki, że można było zobaczyć obydwa tła. Fantastyczne. Ten dom był dwupiętrowy, miał takie różne zakamarki, balkony. I taras. Na tym tarasie można było wieczorem potajemnie stanąć z papierosem i piwem. Jeśli w twoim towarzystwie była dziewczyna, w jej oczach była dezaprobata. Dezaprobaty nie było, jeśli nie było papierosów i piwa. Czasem, jeśli był papieros i piwo, nie było dziewczyny, tylko znajomy. Ale antagonizm używek i dziewczyny mógł zniknąć. O tym ci za chwilę opowiem. To był już ten wiek, że zainteresowanie dziewczyną nie było dla chłopaka wstydliwe. Ale używki były dla większości łatwiej dostępne. Ot co, nie bardziej atrakcyjne, ale dostępne dla każdego. Dlatego używaliśmy sobie. Po tygodniu radości, że tak powiem, chemicznej natury niektórzy z nas zaczęli szukać odmiany. Sceneria mobilizowała do niewinnych odzywek, np. "Przejdziemy się?". Mnie też. Może nie tyle sceneria, ile atmosfera. Pamiętasz film "Piknik pod wiszącą skałą"? Młode pensjonarki, które marzyły o pierwszej miłości. Jednak z braku chłopców między sobą testowały własną atrakcyjność. W powietrzu unosił się duch seksu. Wtedy w Kirach o seksie jeszcze nie myślało się wprost. Ale też coś było w powietrzu. Znasz już nieco moją biografię. Pewnie masz ochotę spytać, czy już się wtedy odkochałem w Justynie. No, nie pamiętasz? Trzy miesiące wcześniej zaprosiła mnie do siebie na imprezę. Niby się nie pokłóciliśmy, ale poczułem się zupełnie zwolniony z obowiązku kochania jej bez wzajemności. Tak, tak. Moja miłość do Justyny, choć pełna emocji, nie dała mi poznać najdrobniejszego znaku wzajemności. Byłem czysty. A ona na owej balandze zupełnie nie zwracała na mnie uwagi, choć wcześniej bardzo mnie namawiała na to, żebym przyjechał. To było moje pierwsze pojawienie się w jej towarzystwie. W naszej klasie było do kogo wzdychać. Kilka naprawdę ślicznych dziewczyn, które nie zwracały na mnie żadnej uwagi. I wśród nich Agnieszka. W pewnym momencie zauważyłem, że często stara się być blisko mnie. Pamiętasz, jak ci wspomniałem o moim przeczuleniu. Ona po prostu siadała przy mnie na lekcji, w czasie wycieczek szła równo ze mną. Czy teraz zacząłbym snuć jakieś domysły, ba, plany i nadzieje? Wtedy zacząłem. Czy nie byłem świadomy, że to może nic nie znaczyć? Oczywiście. Ale uważałem, że bez prób nie stanie się nic. Tyle, że te próby musiały wyglądać na tyle niewinnie, żeby w każdej chwili można się było z nich wycofać i powiedzieć sobie, że wszak do niczego nie doszło. Popatrz. Teraz też się może zdarzyć coś zagadkowego. Ale brak wyczulenia na to, co kiedyś wydawało mi się jakimś sygnałem, powoduje, że próbować zaczynam dopiero wtedy, gdy dostanę naprawdę jednoznaczny znak. On oczywiście też nie musi nic znaczyć, na przykład tylko tyle, że dziewczyna miała ochotę mnie pocałować albo się ze mną przespać. "Tylko tyle". Gdy przerwie sielankę, wewnątrz się wściekam na nią, ale mówię, że było fajnie (bo przecież było) i cześć. A wtedy... Na którejś wycieczce wziąłem ją za rękę. Oczywiście pod pozorem chęci pomocy w wspięciu się na jakiś kamień. Potem chodziliśmy za rękę. Co prawda nie wyrywała jej, ale też sama mi jej nie podawała. Zrobiłem więc ten malutki kroczek, rozumując, że przecież to dopiero początek. Dorota nie powiedziała ani słowa, z którego mógłbym wnioskować, że mogę na cokolwiek liczyć. Ale - wielkie nieba - pierwszy raz w życiu trzymałem dziewczynę za rękę. Ta dłoń była smukła, opalona i ciepła. Snucie nadziei trwało dwa dni. Właśnie drugiego dnia wieczorem zasiedziałem się z kolegą w pokoju dziewczyn. On zresztą też próbował coś zdziałać. Pomysł, że zostaniemy u nich na noc narodził się samoistnie. Złączyliśmy dwa łóżka w jedno. One leżały w środku, my po bokach. Nie wiem, jak spędził tę noc ów kolega. Dziewczyny zasnęły. A ja leżałem obok Agnieszki z twarzą przy jej twarzy i patrzyłem na jej naprawdę śliczne rysy. Nie odważyłem się nawet jej musnąć. Myślałem o tym, że pewnie nic z tego nie będzie. Nie zasnąłem. I rzeczywiście. Następnego dnia Agnieszka przerzuciła swoje względy na kogoś innego. Potem jeszcze kogoś i jeszcze kogoś. Dziś pewnie nawet bym jej nie poznał. Wspomniałem przed chwilą, że Agnieszka zdawała się nie przejmować moimi drobnymi wadami - paleniem, popijaniem. Na tej samej zasadzie, jak nie przejmowała się moimi - nie będę fałszywie skromny - cnotami. Niesamowite, nie? Nie można przecież całego epizodu nazwać inaczej niż spędzeniem tej nocy razem. A jednak znaczyło to coś zupełnie innego, nijak miało się do najpowszechniejszej konotacji tego zwrotu. Ta noc nie miała przecież żadnego znaczenia, była pierwszym, niezbyt intensywnym przeżyciem miłosnym, które niewiele wniosło do mojego doświadczenia. A jednak. Tyle później spędziłem nocy z różnym dziewczynami, z których niektóre chyba naprawdę mnie kochały, a ja je. I nigdy już nie czułem tego zachwytu i drżenia. *** Wojtek to ogólnie fajny gość, pełen samokrytycyzmu. Gdy jesienią jechaliśmy do naszej polonistki na działkę, daliśmy ostro w czapę już w pociągu. Później długa droga piechotą nad Bug, gdzie mieliśmy czekać na gospodynię. Paweł pijany spał w trawie, ja leczyłem się przezornie zabranym z domu jogurtem, po raz n-ty przysięgając, że więcej już takiej krzywdy sobie nie zrobię. Do Wojtka podeszła Olga i stwierdziła, że z bladym licem i rozwianym włosem wygląda jak młody romantyk. "Ja nie jestem romantyk, tylko informatyk. Idę rzygać". No więc, jak powiedziałem, fajny gość. Ten wyjazd był naprawdę świetny, nawet gdy już wytrzeźwieliśmy. Dom pani od polskiego był ładny i stary, okolica nie skażona cywilizacją, towarzystwo wesołe i otwarte. Byłem świeżo po zakończeniu mojego pierwszego związku, klimatycznego nie dzięki osobie, która miała być w centrum moich uczuć, ale dzięki szerszemu kontekstowi towarzyskiemu. Agata, bo to ją byłem właśnie rzuciłem, była miłą blondyneczką, dwa lata młodszą ode mnie. Raczej bezwstydna - opowiadała mi o nagich nocnych spacerach po plaży ze znajomym, który na dodatek miał żonę - ale przez te trzy miesiące nudy zachowywała się bardzo przyzwoicie. Ja byłem strasznie zahukany, więc ustawiła mnie jednym pytaniem: - Wierzysz w miłość bez seksu? Ilu jeszcze facetów na świecie musiało wysłuchać tak głupiego pytania? Zacząłem coś bredzić, że oczywiście, że to nie jest najważniejsze i ta rozmowa zaprogramowała mnie chyba do końca życia. Taki już jestem - nawet nie myślę o pójściu do łóżka z dziewczyną, póki wszystko nie zostanie nazwane - w szczególności miłość miłością lub przynajmniej jej zapowiedzią - i uporządkowane. Nazwałem to sobie supremacją słowa nad gestem. I chodź dziś już wiem, jak niewiele znaczą słowa, to dalej nie jestem w stanie tego atawizmu pokonać. Z jednym wyjątkiem, o którym później. Nie znaczy to, że od seksu stronię, ale mieszczę się w granicach męskiej średniej, co znaczy, że o ile nie jestem czymś bardzo zaabsorbowany, to myślę o tym jakieś 30 razy dziennie. Wiadomo - w wieku nastu lat faceci dzielą się na tych, którzy już z panienką legli i tych, którzy tej nobilitacji nie zaznali. Co zabawne, ludzie starsi, np. rodzice, nie muszą nic wiedzieć, żeby takiego młodzieńca zdemaskować. Moja matka, gdy przychodzi jakiś mój znajomy, chwilę mu się dyskretnie przygląda. Potem słyszę, jak mówi do ojca cicho: "O ten to już był z kobietą". Nie ma natomiast takich konkluzji po wizycie dziewczyny. Czy po nich mniej to widać? A może właśnie bardziej, więc nie ma co się popisywać intuicją? Związek z Agatą wspominam ciepło, bo wieczorami siadywaliśmy na dachu jej bloku i przy piwie graliśmy na gitarach i śpiewaliśmy piosenki Kaczmarskiego. Czasem sami, czasem ktoś się do nas przyłączał. Ja medytowałem, czy jest w staniku czy bez, a ona wtórowała mojemu śpiewowi. I tak przez trzy miesiące. Potem złamała nogę, więc nie mogliśmy nigdzie chodzić, a związek zaczął się sypać. Wreszcie nadszedł Sylwester, którego ona musiała spędzić w domu. Nie dostałem zaproszenia, więc uznałem, że mam wolne i poszedłem z butelką "Soplicy" na imprezę do jakiegoś nadzianego gościa z sąsiedztwa. Piękne to były czasy - gospodarz zapraszał nieznanych sobie ludzi (tak bardzo mu nie zaszkodziłem - zapchany zlew i tyle). Z tą wódką były przygody, bo oficjalnie - czyli przed rodzicami - byłem wciąż niepijący. To był okres, gdy poza znalezieniem miejsca na balangę problemem było też tzw. zbunkrowanie alkoholu. Poprzedni raz - rzecz dotyczyła zgrzewki piwa - omal nie skończył się haniebną wpadką. Zgrzewka została ukryta w mojej piwnicy. Mój ojciec miał tam interes. Zszedł do podziemi, a ja umierałem ze strachu. Ale - cud - nie znalazł. Tym razem ukryłem butelkę za kartonową osłoną kaloryfera na klatce schodowej i też drżałem, żeby ktoś jej stamtąd nie zwinął. Ale znowu się udało, a na imprezie bawiłem się doskonale. Następnego dnia rano przypadkiem spotkałem brata Agaty i spytałem, czy jest sens, żebym ją odwiedził. Stwierdził, żebym dał sobie spokój. No więc dałem. Dziś z Agatą normalnie się przyjaźnimy. Normalnie, czyli, jak w przypadku większości moich przyjaciółek (a mam ich zaledwie trzy, bo wciąż nie bardzo wierzę, że możliwa jest czysta przyjaźń między facetem a dziewczyną, zwłaszcza, gdy dziewczyna coś w sobie ma i jest sama), spotykamy się raz na kilka miesięcy i całkiem nieźle nam się rozmawia. Temat przeszłości jest starannie pomijany. Zresztą - o czym tu rozmawiać? Tyle się już w jej i moim życiu wydarzyło. Wspomniany wyjazd nad Bug skończył się kolejną potajemną pijatyką na brzegu rzeki. Ja byłem w nastroju - ukuło mi się takie określenie - n a b r z m i a ł y m, co oznaczało podwyższoną wrażliwość na wszystko, co miało jakikolwiek związek ze mną. Przyczyną nastroju była długa - dwugodzinna - rozmowa z Olgą na strychu domu polonistki. Rozmawialiśmy, tj. naprawdę rozmawialiśmy, pierwszy raz od pobytu w Kirach. Olga zachowywała się bardzo życzliwie. Oczywiście nasza konwersacja, a przede wszystkim nasze zniknięcie, nie uszły uwagi pijącego towarzystwa. Byliśmy w nastroju plotkarskim, więc polecieliśmy po liście. Krzysiek - prawdziwy żołnierz, Aneta - coraz ładniejsza mężczyzna (nie wiem, dlaczego się jej czepiali, wtedy była jeszcze w miarę normalna i całkiem pociągająca), Olga - ... - Może przejdziemy do następnej osoby? - zaproponowałem szybko i nerwowo, co wywołało porozumiewawcze uśmiechy. Chłopaki byli trochę zapóźnieni w rozwoju, już nie było obciachem z dziewczyną zamienić kilka słów, ale przebywanie z nią dłużej wciąż wzbudzało złośliwe komentarze. Prawdziwy facet ma się obyć rękodziełem, które zresztą w pewnym momencie zdaje się być atrakcyjniejsze od prawdziwych przeżyć. No bo wiadomo, prawdziwą wartość może mieć szturchnięcie Cindy Crawford, Beata będzie, powiedzmy, dwie długości z tyłu, a dalej to już nędza, czyli w naszym slangu "nyndza". Więc już lepiej rozmawiać o niedościgłym, niż startować do "nyndzy". Filozofia ta była o tyle zabawna, że po latach, już beze mnie, spotykali się nadal w tym samym towarzystwie, w którym dziewczyny uzyskały pełnię praw i respektu. Mało tego, tworzyły się pary, a stan skojarzeń był dynamiczny - taka Beata była już chyba dziewczyną wszystkich, a inne dziewczyny niewiele jej ustępowały. Ponieważ dziewczyn było 3 razy mniej niż facetów, przez towarzystwo stale się przewijały jakieś nowe, które jednak prędzej czy później musiały ustąpić swoim. Wszystko za powszechną zgodą i ku powszechnemu zadowoleniu. Tylko Aneta, jako ta "męska", obserwowała wszystko z boku i nazywała to złośliwie "chowem wsobnym". Z wieczornej popijawy wróciliśmy pod gościnny dach polonistki naprawdę na ostatnich nogach. W dusznym nieco wnętrzu alkohol jakby ponownie uderzył nam do głów. Najbardziej Romkowi - jednemu z tych erotomanów gawędziarzy, którzy trafiają się w każdej grupie. Los i ślepe przepychanki ulokowały go po sąsiedzku z Beatą - tą obdarzoną ponadnormatywnym biustem. Romek, wykonawszy pełny obrót wokół wzdłużnej osi własnego ciała, przyturlał się do niej najbliżej, jak można było, nie ładując się na nią i basowym głosem zwrócił się do niej pieszczotliwie: - No, Beata, daj dupy - wyciągnął mocno "u". - Odwal się - Beata nie wyglądała na taką, która miałaby ulec obwodowi Romkowej klaty. Nikogo te konwencje nie dziwiły. A klatę Romek miał imponującą i z dumą prezentował starannie hodowane muskuły. Do bitki też bywał skory, czując respekt tylko dla kilku osób. Jedną z nich był Rafał, który, poza doskonaleniem umysłu i talentów muzycznych, trenował karate. Kiedyś Romek się za coś na Rafała wnerwił i już się przymierzał. Rafał przyjął pozycję defensywną (lekki pokłon, pięści przy twarzy) i powiedział spokojnym głosem: -Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak trząsł portkami, jak ty, H o m e k. Romek nie znosił tej ksywy (choć zapewne sam nie wiedział, dlaczego), więc zobaczywszy, że Rafał bez żadnych obiekcji jej użył, rzeczywiście się przestraszył i odstąpił. Inny przypadek był bardziej drastyczny, bo nie wśród swoich. Graliśmy w piłkę na WF-ie i - co ważne - trafił nam się dobry egzemplarz tejże piłki. Na sąsiednim boisku grali ludzie z klasy sportowej, czyli tzw. ćwierćinteligenci. Trzeba wiedzieć, kim byli, żeby zrozumieć, co musieliśmy znosić. Klasa sportowa była wynalazkiem niegdysiejszej dyrektorki naszej szkoły, dzięki któremu o Chrobrym poszła plotka, że to szkoła skorumpowana. No i coś w tym musiało być, bo znałem ludzi z zawodówek, którzy sportowców bili na inteligencję. Taka Ewa na przykład. Chodziłem z nią do podstawówki, którą przejechała równo na trójach. Aż tu nagle dowiaduję się, że jest w Chrobrym. Spotykamy się w sklepie i ona pyta, jak mi się podoba n a s z e liceum. Na to ja, że jest dość ciężko. A Ewcia: "Wiesz, w tej szkole to normalne". Potem obleje maturę z polskiego, a publicznie zaistnieje jako panienka na fotografiach z reportażu jakiegoś pornosa. Ewa dostała się do Chrobrego podobno dzięki temu, że jej ojciec - bodaj przedsiębiorca z branży mięsnej - zasponsorował bal maturalny. Wobec takiej hojności dyrektorce nie pozostało do powiedzenia nic poza tym, że "jeśli córka będzie miała jakiekolwiek problemy na egzaminie wstępnym, to niech się uda wprost do sekretariatu". Albo Zbójcerz, w tamtych czasach ortodoksyjny metal, zawodnik rzutu młotem, więc posturę łatwo sobie wyobrazić. Kiedyś do naszej szkoły przeniknęli skini i zaczęli na korytarzach zaczepiać zwolenników Metalliki. Akurat stałem w klopie i paliłem przerwowego rakotwora. Nagle wszedł Zbójcerz z łapami po łokcie we krwi. Rozejrzał się dumnie i wyjaśnił, że właśnie spuścił wpierdol (wtedy jeszcze nie znaliśmy takich subtelnych określeń jak wbęcki czy klepanie michy) trzem skinom. Jak się okazało, jednym rzucił o ścianę, drugiego poczęstował plombą, a trzeciemu pozwolił wynieść półprzytomnych kolegów. Potem przez kilka tygodni baliśmy się akcji odwetowej, ale upiekło nam się. Zbójcerz po maturze zmienił barwy i sam się obciął na łyso. Romek do sportowców nie miał szczęścia. Pierwszy raz do starcia - tym razem słownego - doszło właśnie w trakcie meczu. Jeden ze sportowców, górujący gabarytami nawet nad Zbójcerzem, nie mówiąc już o Romku, zabrał nam nową piłkę, a rzucił starą. Trener akurat odszedł. Romek nie widząc szans w starciu bezpośrednim, udał się po interwencję - my jakoś nie mieliśmy ochoty zadzierać z bandytami, z którymi mieliśmy spędzić pod jednym dachem jeszcze sporo czasu. Żałosnemu marszowi Romka towarzyszyły okrzyki "Tylko nie płacz, niuniuś, nie płacz". Romek miał nadzieję, że kiedyś się zemści na dowolnie wybranym reprezentancie ćwierć inteligentów, byle tylko dało mu się obić mordę. Okazja przytrafiła się jakiś czas później - w szkole zainstalowano stoły do ping-ponga, które oczywiście na wszystkich przerwach okupowali sportowcy. Wreszcie Romek nie zdzierżył i rzucił się na jednego z nich - osobnika niepozornego i o miłym wyrazie twarzy. Pech chciał, że pod niegroźną powierzchownością ukrywał się zapaśnik, który wykonał dwa nieznaczne ruchy. Romek jak piórko upadł na ziemię, zaczepiając po drodze twarzą o kant stołu. No tak. Ludzie składają się ze scen, jakie w mojej obecności (choć bynajmniej nie dla mnie) odegrali. Niech ktokolwiek spyta mnie o kogokolwiek: jaki był, jaka była? Nie mam pojęcia. Nawet jeśli znam kogoś od lat, to nie powiem, bo nie wiem, bo ludzie się zmieniają, bo zawsze potrafią mnie czymś zaskoczyć. Bo nawet Olga, z którą po liceum nie pobraliśmy się wyłącznie dlatego, że nie było jeszcze szans na materialne usamodzielnienie się, jest teraz żoną kogoś, kogo o wzbudzenie jej uczuć w życiu bym nie podejrzewał. Mimo spędzonych razem lat niewiele najwidoczniej o niej wiedziałem. Ale podczas wyjazdów było fajnie. Rok wcześniej wyjechaliśmy właśnie do Kir. Dla mnie ten wyjazd, poza wieloma zaletami (m.in. nocą z Agnieszką), miał wielką wadę - codziennie mieliśmy matematykę z Piotrowskim. Ale poza tym łaziliśmy po górach i - już podziemnie - brataliśmy się z góralami przy piwie w knajpie u wylotu Kościeliskiej. Piliśmy jeszcze umiarkowanie, głównie z powodu braku forsy. No i śmiesznie się kryliśmy z naszymi świeżo nabytymi upodobaniami. Kiedyś w drodze powrotnej spotkaliśmy Agnieszkę i dla pewności, że nie zostaniemy nakryci, chuchnęliśmy jej w nos, pytając, czy coś od nas czuć. Roześmiała się i odparła: - Piwo, papierosy. Od ciebie, Marceli, kawę. A od wszystkich gumę do żucia. Żuliśmy wtedy tylko Stimorola, bo miał taką techniczną nazwę i trudno było go dostać. Snobizm na piwo objawiał się jeszcze nie ilością wypitego napoju, ale smakoszostwem. Z mądrymi minami dzieliliśmy piwa na lepsze i gorsze. Z nieznanych mi przyczyn bardzo wysokie notowania miało piwo myśliwych - niemiecki Hubertus, może dlatego, że był dostępny w niewielu sklepach. Przezwaliśmy Hubertusa "Hitlerem", co miało brzmieć fasoniaście, a nazwę narzuciliśmy sprzedawcom. Szło się do sklepu i mówiło: - Poprosimy sześć Hitlerów - i wiadomo było, że chodzi o Hubertusa, który niedługo zabawił na polskim rynku. Ciekawe, dlaczego. Może ta nazwa? Podobno mydło "Imperial Leather" nie sprzedawało się, bo ludzie nie umieli wymówić nazwy. Olgę po raz pierwszy zauważyłem właśnie w Kirach. Trudno mi zdefiniować przemianę, jaka zaszła w moim jej postrzeganiu właśnie wtedy. Może pod wpływem zastanego pewnego razu widoku jej, wycierającej włosy po kąpieli - była pełna subtelnego seksapilu. Weszła do pokoju w granatowym dresie z napisem "Coca Cola" i wyglądała apetycznie niby kiść dorodnych winogron. Tak, to jest niezłe porównanie, bo Olgę pod każdym względem konsumowało się z apetytem. Ciekawe, czy jej mąż umie to docenić. Kilka razy poszliśmy na spacer. Było miło. Wymyśliliśmy sobie zabawę: wieczorami siadaliśmy gdzieś w kuchni i godzinami patrzyliśmy sobie w oczy. Wywietrznik wysysał dym z mojego papierosa. Nie wiem, co powodowało, że już po chwili zaczynaliśmy się śmiać, a kto zaczął pierwszy, ten przegrywał. Gra miała też swój narkotyczny posmak, bo po dłuższym wpatrywaniu się w nieruchomy punkt jej twarzy - oko, ciemne i uważne oko - widziałem już tylko ten punkt. Reszta znikała. Ostatnią noc spędziliśmy w całości na dyskusjach. Zawsze, gdy komuś opowiadam, że z kimś "super się gada", pada pytanie: "A właściwie o czym?". I to jest idiotyczne, bo nie o temat tu chodzi, rozumiesz Wróbel? A rano postanowiliśmy, że w kilka osób pójdziemy pożegnać się ze Stawem Smreczyńskim. I tu dwie dziwne rzeczy, z których jedną zarejestrowałem, a drugiej nie (znam z opowieści Olgi właśnie). To, co zarejestrowałem, mogę opowiedzieć własnymi słowami. Był lodowaty i wilgotny poranek, podchodząc pod staw szliśmy już przez śnieg. Olgę od zimna chroniła kurtka z kapturem. I nagle zobaczyłem, że spod tego kaptura patrzą na mnie zwężone, rozzłoszczone i zimne oczy. Nawet nie próbowałem dociekać, co się stało. I choć kilka godzin później usiadła w pociągu tak, że jej bose nogi nagle znalazły się na moich kolanach, to zapadła już decyzja o rezygnacji. A przecież minęło tak niewiele czasu od pojawienia się pomysłu, żeby zaproponować jej wspólny wyjazd - nawiasem mówiąc, mój pierwszy w życiu. I druga dziwna rzecz. Oddaję głos uczestniczce. - Naprawdę nie pamiętasz? Jak lecieliśmy nad Smreczyński, z naprzeciwka szło dwóch chłopaków. No i w pewnym momencie zauważyłam, że to był Krzysiek i jeszcze ktoś. Krzysiek wyglądał, jakby nie wierzył, że naprawdę mnie widzi. Ale i tak mu się rzuciłam na szyję. Wy chyba poszliście dalej, a ja was dogoniłam tuż przed schroniskiem na Ornaku. Jak mogłeś nie zauważyć? Całe szczęście, że nie zauważyłem. Czy te dwie rzeczy miały ze sobą coś wspólnego? Nie zauważyłem również własnej erekcji, gdy stałem za Olgą, wciśnięty w jej szczupły tyłeczek, w autobusie, którym jechaliśmy z Kir do Zakopanego. Natomiast ona zauważyła, a raczej poczuła. Spytałem ją później, czy nie czuła się tym jakoś urażona. - Wiesz, chyba nie. - To może cię to bawiło? - Też nie. Raczej ciekawiło, poza tym pierwszy raz wbrew mojej woli, organizm odpowiedział przyzwalająco. Co mogłam na to poradzić? Mam wrażenie, że gdyby chłopak i dziewczyna znaleźli się na bezludnej wyspie i oboje nie mieli pojęcia o seksie, to i tak on by wiedział, co włożyć, a ona by wiedziała, gdzie. Uwielbiała mnie drażnić takimi erotycznymi zagrywkami słownymi. - Zauważyłeś - spytała w takim momencie, kiedy wolałem nawet o tym nie myśleć, jako że przeżywaliśmy właśnie potężny kryzys - że większość ważnych czynności, jakie wykonuje człowiek, polega na wkładaniu lub wyjmowaniu? Zauważyłem. Jak się postarać, to nawet wkładanie książki na półkę się kojarzy. Ale wtedy wszystko docierało do mnie słabo. I dobrze, bo podczas wakacji miałbym dwie sprawy do rozpamiętywania, a tak miałem tylko jedną - Justynę. Justyna - moja pierwsza wielka miłość. Byłem jeszcze smarkiem, gdy się poznaliśmy. To było na wczasach w Świeradowie, gdzie biegaliśmy razem na Sowią Skałę, do świetlicy, aby obejrzeć "Karierę Nikodema Dyzmy". W ciemnościach siadaliśmy w kąciku pod schodami, a ja wpatrywałem się w jej niebieskie oczy. Miała głęboki głos, semicką urodę, precyzyjne poglądy i magnetyczną charyzmę. I mieszkała w Sopocie. To cholerne miasto powinno, mimo swojej urody, cudownych knajp, mieszczańskiej architektury i klimatu, kojarzyć mi się jak najgorzej. Tam Krzysiek zdobył Olgę, tam Lionel zdobył Olgę, tam ja się wplątałem w historię z Justyną w momencie najgorszym, jaki można sobie wyobrazić. Bo ważne jest nie tylko to, co się dzieje, ale też kiedy i gdzie. Ale to było wiele lat później. Tymczasem wiele lat wcześniej rozpoczął się mój okres czekania na Justynę. Na spotkanie z nią czekałem miesiącami, na nią samą - latami. Ależ byłem cierpliwy. I wierny, bo przez te lata właściwie nie interesowałem się dziewczynami. Pierwsza była Agata, potem Olga i dopiero trzecia - Justyna. A przecież powinna była być pierwsza. Brakowało temu czekaniu chwil spektakularnych. Co najwyżej wzrastało napięcie. Jak wtedy, gdy zaprosiła mnie do cioci na wieś, gdzieś koło Kluczborka. Jechałem tam cały dzień i cały czas gryzłem się: czy to, że mnie zaprosiła, znaczy coś ponad sympatię? Podróż wlokła się, na miejsce dotarłem późnym wieczorem. Było już ciemno, ale ona stała tam na stacji i czekała na mnie. Nie powiem nic złego o tym wyjeździe. Było gościnnie, smacznie i ciepło. Moment, po którym można się było spodziewać przełomu, nadszedł trzeciego wieczoru. Leżeliśmy na sianie, pod rozgwieżdżonym niebem. Ale zamiast namiętnych pocałunków czy choćby czułych wyznań była akademicka rozmowa o miłości i przyjaźni ze wszystkimi wspaniałymi ludźmi, których Justyna znała. Bo każdy jej znajomy był "niesamowity" i miał "specyficzne poczucie humoru", nawet Błażej, który odwiedzał ją najczęściej, ale nie potrafił zrozumieć, że jest lubiany, a nie kochany. Ja, racjonalizując własną indolencję, uznałem, że Justyna kochać umie wyłącznie swoich rodziców. Wracałem nocnym pociągiem z Katowic na stojąco, następnego dnia miałem wyjechać na kilka miesięcy do ZSRR, gdzie tata miał kontrakt i nie było możliwości, żebym mógł tam nie jechać. Bye, bye, Justyno, pewnie już się nie zobaczymy. Patrzyłaś na mnie jakoś tak dziwnie podczas pożegnania. Myślałem: oto piękna, nieznajoma przyszła towarzyszka mojego życia przemieniła się w ciebie, ma twoje unoszące się w wiecznym zdziwieniu brwi, drobne dłonie o kolorze miodu i fioletowe znamię na nodze. Oczywiście zobaczyliśmy się. Gdy wróciłem z Rosji, okazało się, że mam prawo wybrać sobie dowolne liceum. Wybrałem Chrobrego. Był dobrą szkołą z tradycjami? Miałem to gdzieś, zresztą jakość tej szkoły polegała wyłącznie na wysokich wymaganiach dostosowanych do poziomu uczniów. Ale nazwa mi się miło kojarzyła. Zaraz, zaraz, z czym? Ależ oczywiście, z koncertem Leona Chrobera, wybitnego organisty, którego z Justyną słuchaliśmy w Katedrze Oliwskiej. Nie miałem nic przeciwko przypuszczeniu, że to on, na cześć Justyny oczywiście, jest patronem tego liceum. Chrobry, Chrober - mała różnica. Głównym problemem była w tym czasie alienacja w nowym środowisku. Lekarstwem było obcowanie z tym, co się dobrze znało. Justyna, postać już wtedy mitologiczna, wydawała się tak znajoma! Dzwoniliśmy do siebie regularnie i właśnie w takiej rozmowie padła propozycja mojego uczestnictwa w jej studniówce. Pytanie "Dlaczego ja?" było naprawdę bardzo na miejscu w mojej sytuacji. Oczywiście nie zadałem go, bo o tym, że podjęcie zobowiązania powinno być poprzedzone ustaleniem warunków, dowiedziałem się sporo później. O jakim zobowiązaniu zresztą mówię?! Czułem się wyróżniony i spodziewałem się najlepszego. Przemogłem swoje obrzydzenie do tańca i nauczyłem się poloneza. Po przyjeździe do Sopotu zorientowałem się, że coś jest nie w porządku. Przywitanie było chłodne, w dodatku w asyście obojga rodziców. Potem późna kolacja, podczas której czułem się tak skrępowany, że co chwilę z głośnym brzękiem upuszczałem nóż, łyżeczkę, widelec. Gdy w dniu studniówki wyksztusiłem z siebie wreszcie: "Justyna, dlaczego mnie tu zaprosiłaś? (choć właściwsze było określenie "ściągnęłaś"), usłyszałem "O rany, nie przeżyjesz, jak nie będziesz wiedział?". Zabrzmiało to fatalnie, jak przyznanie się do istnienia niewygodnej tajemnicy. Na szczęście były już w moim życiu papierosy. Na nieszczęście, nie było jeszcze alkoholu i świadomości jego czarodziejskiej mocy uspokajającej. Justyna była ciągle nieobecna w domu, a ja wymyślałem preteksty, żeby wyskoczyć się przewietrzyć. Na samą studniówkę szedłem z najwyższą niechęcią, umęczony ciągle powtarzanym w myślach pytaniem - o co tu chodzi. Czy jestem pionkiem w jakiejś grze? Czy gdzieś, w ciemnościach szkoły miał się czaić ktoś, kogo tylko na pokaz zastępowałem, a Justyna chciała w nim wzbudzić zazdrość? Było beznadziejnie. Co chwila uciekałem do toalety na papierosa. A tam rozgrywały się sceny, które pozbawiały mnie resztek romantycznego nastroju. Chłopak udawał, że gwałci dziewczynę, a ona ekstatycznie jęczała "Zrobisz mi dzidziusia? Zrobisz mi dziecko?". Do mnie z kolei przyczepił się jakiś pijany gość i spytał, skąd jestem. Odpowiedziałem. Rozpromienił się. - No co ty, kurwa? Ja też. I to, kurwa, z najbardziej kryminogennej dzielnicy Warszawy. Z Grochowa jestem. Brat w potrzebie. Krajan, po prostu prawie sąsiad. W całym tym nonsensownym przedsięwzięciu pojawił się jednak moment, który wbił mi się w pamięć na kilka lat. Oświadczyłem Justynie, że tańczyć już nie mam zamiaru. Ale zaczęli właśnie grać "Nothing compares to you" Sinead O'Connor. Justyna, milcząc, złapała mnie za rękę i pociągnęła do auli (ozdobionej wiecznie żywą siatką maskującą i balonami). Tam objęliśmy się i ona się do mnie przytuliła. Falowaliśmy przez kilka minut, a ja już gotów byłem tłumaczyć jej moje uczucia. Ale czar prysł, gdy utwór się skończył. Miałem co wspominać po tym jałowym spektaklu. Studniówkę i niegdysiejszą wspólną podróż do Warszawy zaszczanym i zatłoczonym osobowym. Znaleźliśmy miejsce w przedziale, usiedliśmy obok siebie. Po kilku godzinach powolnej jazdy wysiedliśmy na Dworcu Wschodnim, a ja miałem swoją małą tajemnicę. Około trzeciej nad ranem Justyna zasnęła. I położyła głowę ma moim ramieniu. Przez trzy godziny bałem się drgnąć, żeby jej nie obudzić i żeby seans trwał. I znów krotka próba literacka, która mogłaby się znaleźć... nie wiem gdzie. Może w pamiętniku. Mogę ci opowiedzieć historię pewnej nocy. Jej okoliczności są mniej banalne, niż się wydaje na pierwszy rzut oka, ale zdarzyło się mało, nic właściwie. Kochałem wówczas Justynę. Bez wzajemności, ale, że tak powiem, z życzliwością z jej strony. Pozwalała mi spędzać w swoim towarzystwie sporo czasu, niestety nie pozwalały na to okoliczności. Nie dość, że mieszkała daleko ode mnie, to jeszcze w pewnym momencie musiałem wyjechać na długo za granicę. Do Polski przyjeżdżałem tylko latem i, oczywiście, pierwszym, co robiłem, był telefon do Justyny. Kiedyś dzwoniłem tak przez dwa tygodnie. Po każdym wykręceniu numeru przez kilka minut wsłuchiwałem się w monotonne i powolne "bip;bip". Nie był to okres wakacyjny, więc mantra "niech ktoś odbierze ten telefon" wywołała w końcu paranoję. Wysłałem telegram, którym opisałem moje próby skontaktowania się. Zakończyłem go słowami "Chyba za poważnie potraktowałem znajomość z Tobą". W wieczór poprzedzający mój wyjazd z Polski Justyna odnalazła się - po wakacjach w nietypowym terminie. Przeprosiłem za telegram. "No, ostry był" - powiedziała o nim. Zacząłem rozwodzić się nad tym, jak fajnie by było rozpocząć studia za granicą. "Ale niefajnie by było, gdybyś miał tam jeszcze dłużej zostać" - odparła Justyna, jakby ten zamysł sprawiał jej osobistą przykrość. Nadszedł właśnie czas moich drugich odwiedzin. Pierwszy wieczór spędziłem niestety w szpitalu. W czasie podróży pociągiem wystawiłem głowę za okno i do oka wpadł mi opiłek metalu, który musieli mi wyciągnąć. Zadzwoniłem dopiero drugiego dnia. Te telefony zawsze dostarczały mi negatywnych emocji. Będzie czy nie (wiele razy jej nie było, a ja musiałem zadowolić się substytutem w postaci pogaduszek z jej rubasznym ojcem)? Pozwoli mi do siebie przyjechać, czy też okaże się, że jest czymś zajęta (nawiasem mówiąc, zawsze zastanawiałem się nad swoim statusem podczas mojego goszczenia w jej domu - gość jej rodziców, przyjaciel Justyny, dlaczego więc nocuję u niej, a nie w hotelu "Heweliusz"?). Justyna w domu była. Powiedziała, że chętnie by mnie zobaczyła, ale musi następnego dnia musi jechać do cioci pod Częstochowę. Wpadłem w panikę. Mój jedyny przyjazd w roku i mam ją widzieć tylko przez kilka godzin? Powiedziałem, że przyjadę. Moja siostra była chora. Chciałem pojechać najwcześniejszym pociągiem. Nie ufając budzikowi, całą noc spędziłem nad "Wojną i pokojem". Rano pojechałem na dworzec. Zabawne, o piątej rano w Warszawie panuje taka cisza, że w całym mieście słychać stukot kół pociągów przejeżdżających przez Wisłę. Za to myśli stają się tak nieznośnie głośne, że chwilami zastanawiałem się, czy tylko myślę, czy też cicho do siebie mówię. W pociągu odespałem noc. I zaraz po przyjeździe spytałem Justynę, czy nie mógłbym pojechać z nią. Była zaskoczona prostotą tego pomysłu. Zgodziła się. Po kilku dniach i licznych perypetiach spotkaliśmy się w podczęstochowskiej wiosce, gdzie, choć nic się w naszych stosunkach nie wyjaśniło, Justyna codziennie rano przychodziła do mojego pokoju, żeby powiedzieć mi "dzień dobry". To przenoszące mnie ze snu do jawy "Janusz, obudź się" prześladowało mnie potem we wspomnieniach. Wcześniej jednak była ta niewinna, niezrozumiała dla nikogo poza mną, noc. Musieliśmy zajechać do Warszawy, żebym wziął rzeczy na dłuższy wyjazd. O dziesiątej wieczorem zasiedliśmy na ławce na dworcu w Sopocie. Justyna chyba liczyła na moją przytomność, ale ja miałem w głowie totalny szum. Nasz pociąg przegapiliśmy. Dwie godziny później przyjechał jakiś śmierdzący i zatłoczony osobowy do Warszawy. Justyna później mi powiedziała, że gdy znaleźliśmy się na korytarzu, wyciągnąłem za siebie rękę i poszukałem jej dłoni, jakbym chciał sprawdzić, czy jest ze mną. Ja tego nie pamiętałem. Widocznie szybko ją puściłem. Zaczęliśmy szukać przedziału z wolnymi miejscami. W końcu udało się. Był już środek nocy, w Warszawie mieliśmy znaleźć się rano. Usiedliśmy koło siebie. Nie mogłem zasnąć. Uszkodzone dwa dni wcześniej oko cały czas mi łzawiło. I znów - Justyna kilka lat później mi wspomniała, że całą noc walczyła ze snem. Bała się, że, jeśli zaśnie, oprze mi głowę na ramieniu. Biedaczka! O co jej chodziło? Kochała mnie już wtedy - o tym też dowiedziałem się za późno. Nie chciała się zdradzić? To pewnie zamierzała mi zasugerować. Miałem jej to za złe. Miałem też małą tajemnicę. Justyna wtedy zasnęła i rzeczywiście oparła głowę na moim ramieniu. A ja skupiałem całą siłę woli, żeby jakimś nieostrożnym ruchem jej nie zbudzić. Stukot kół pociągu oznajmiał bieg czasu i przemieszczanie się. Miłość, poza metafizycznymi aspektami wyraża się różnymi, całkiem realnymi znakami. Dotyk dłoni, oparcie głowy na ramieniu, wtulenie twarzy w pierś, wreszcie pocałunek, pieszczoty... Miliony ludzi to przeżywają i gdzieś, we wstydliwej głębi myśli, dochodzą do smutnych wniosków, do których nigdy się nie przyznają. Nie ma szczęścia w miłości. Najpierw jest długie i bolesne oczekiwanie, podczas którego zmysły są tak niesamowicie wrażliwe. Wtedy w ogóle nie myśli się o tym, jaki sens ma jakiś gest. Sens, którego nie wolno mylić z poszukiwaniem przesłania "Czy mnie kocha?". Czeka się na więcej i więcej. Jeśli wszystko toczy się normalnie, czyli każdy gest niesie ze sobą realną wartość, kulminacją staje się seks. Jeśli wciąż związek jest prawdziwy, seks pozostaje niezmiennie wspaniałym przeżyciem. Ale i tak trudno sobie przypomnieć (a tym bardziej przywołać) poziom przeżyć z okresu oczekiwania. Taka noc jak twoja czy moja może się zdarzyć tylko raz. W najlepszym przypadku raz na miłość. Jednak nie to jest najbardziej tragiczne. O co mi chodzi? Napięcie między oczekiwaniem a spełnieniem oczekiwania jest niemożliwe do usunięcia. Chyba chodzi o to, że po jednorazowym spełnieniu oczekiwania zaczynasz uważać szczęście za stan oczywisty. Nie może cię ekscytować to, co już masz. Niezłym rozwiązaniem wydawałoby się wprowadzenie kochanej osoby w stan permanentnego oczekiwania. Mówiąc po ludzku - nigdy nie wiesz, co cię czeka. Ale to może cię tylko rozdrażnić. Poza tym nigdy nie przyznasz się do tego, co czujesz. Przecież, jeśli powiesz to nawet tylko samemu sobie, pogodzisz się jednocześnie z bezsensownością miłości i uznasz ją za jakiś absurdalny rytuał. Nie daj Boże. Już lepiej uznać stan miłości "dwuetapowej" za idealny. Jeśli wymarzony ideał nie istnieje, ideałem staje się to, co istnieje. Gdy już byliśmy ze sobą, opowiedziałem jej o tym. - A wiesz, ja wtedy wcale nie spałam. Uznałem, że to świetna okazja, żeby zadać pytanie, które tyle czasu nurtowało mnie i, jak podsłuchałem, niechętnych jej moich rodziców także. - Powiedz mi, dlaczego tyle czasu trzymałaś mnie na dystans? - Byłeś młodszy ode mnie. - No i co z tego? Byłem za mało dojrzały? - Nie, przeciwnie, czasem mnie wręcz onieśmielałeś swoją powagą. Ale byłeś młodszy. - Chryste, Justyna, zdajesz sobie sprawę z tego, ile mnie to kosztowało? No pięknie. Chyba się po prostu wstydziła tego, co do mnie czuła. A może nic nie czuła, tylko wtedy, gdy już się kochaliśmy, wiedziała, że stwierdzenie "Sorry, ale naprawdę nie mogłam sobie na coś takiego pozwolić" brzmiałoby niezręcznie? Choć dość długo było nam ze sobą dobrze, to nigdy nie rozgryzłem, jaka była przyczyna tego, że różnica wieku nagle przestała jej przeszkadzać. Może chodziło jej o Olgę, dziewczynę wspaniałą i tym samym uwiarygodniającą także moją wartość. To, że Olga była niesamowitą dziewczyną, musiało wynikać ze sposobu, w jaki o niej mówiłem - bo przecież nigdy się nie poznały. *** Ze studniówki wracałem z myślą, że powinienem wyskoczyć z pociągu. Później bardziej pociągała mnie wizja przystawienia sobie pistoletu do skroni. Czy wszyscy mieli kiedyś myśli samobójcze? Czy nie zdawali sobie sprawy z ryzyka, że po śmierci ciała problemy będą dalej obecne dla duszy. No, chyba że nie ma duszy, a życie to po prostu "forma istnienia białka". Olga przypominała mi, że zanim zaczęliśmy być parą, często powtarzałem zwrot "Pieprzony świat". Naprawdę miałem wtedy wszystkiego dość. W domu czekała na mnie niespodzianka: rodzice wyjechali na dwa dni do babci. Powoli godząc się z ponurą sytuacją, zadzwoniłem do Sopotu, żeby donieść o szczęśliwym powrocie do domu. A Justyna - cóż za dysonans w zestawieniu z moim nastrojem - roześmiana, "Fajnie, że dzwonisz" i "Kiedy przyjedziesz do Sopotu?". Zupełnie, jakby nie było ostatnich dwóch dni. - Justyna - mówię oszołomiony - przecież widziałaś, że coś było nie tak. - Ale teraz już wszystko będzie "tak". Nie dałem się podpuścić. Po raz pierwszy (choć nie ostatni) zdefiniowałem mój cel wobec Justyny: wykreślić ją z mojego życia. Później wielokrotnie i na różne sposoby mnie wkurzała, więc po każdym spotkaniu czy rozmowie telefonicznej obiecywałem sobie, że więcej się do niej nie odezwę. Ale po kilku miesiącach wewnętrznego spokoju uderzał mnie jakiś impuls, który łatwo pokonywał wewnętrzny opór. Łamałem się i dzwoniłem. Do czasu. Po rozmowie ustawiłem na stole sześć dużych kieliszków. Każdy z nich napełniłem mieszanką znalezionych w barku ojca alkoholi - wódką, czerwonym winem, wermutem. Mordercze drinki. Zasiadłem przed telewizorem - jak raz trafił się koncert - i wszystko to wypiłem. Potem zwymiotowałem, a potem urwał mi się film. Obudziłem się zdrowy - zalany robak chyba się udusił, a ja przez ponad dwa lata nie dzwoniłem do Justyny. *** Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że Olga w ogóle mnie wcześniej nie interesowała. Już samo jej pojawienie się w naszej klasie było przecież spektakularne, był to bowiem sensacyjny transfer z klasy humanistycznej do mat-fizu. Zupełnie, jakby ktoś przeszedł z drużyny Niebieskie Koszule Kartuzy do Manchester United. Co ją do tego skłoniło, skoro Piotrowski humanistami głęboko gardził, a skrajniejszym przykładem debilizmu byli tylko chłopcy z sąsiadującej z Chrobrym budowlanki? Gdy komuś źle szło przy tablicy, pokazywał palcem wymownie w stronę macierzystej sali humana. Gdy szło bardzo źle - w stronę budowlanki. Olga mówiła, że tylko jednej osobie nie musiała tego tłumaczyć, bo ta osoba wszystko rozumiała. To był Krzysiek, jej pierwszy facet. Dla mnie to była zabawna konstrukcja logiczna, bo opierająca się na jednym ze zdań w jego liście do niej. Krzysiek napisał tam, co następuje: "Rozumiem, dlaczego przeszłaś do mat- fizu". A ona mu uwierzyła. To w końcu miłe, gdy ktoś rozumie. *** Tak, Olga wpadła mi w oko już trochę wcześniej, ale było to bardzo powierzchowne. Na tyle nieistotne, że w korytarzu szatni mogłem się zwrócić do niej słowami, na które w życiu bym sobie nie pozwolił wobec dziewczyny, na której by mi zależało: "Cześć, piękna krótkowłosa". Uśmiechnęła się przelotnie. Miała wtedy rzeczywiście bardzo krótką fryzurę, nawet bez trwałej, po prostu czarna szopa na głowie, więc wyglądała - jak to określić? - niepoważnie, niemal nie jak dziewczyna. Starannie ukrywała swoje śliczne ciało pod za szerokimi sztruksami i powyciąganymi swetrami, więc czy naprawdę ktoś uważa, że mogłem przewidzieć? Przypominam sobie, przyszła z "humana", tymczasem my byliśmy dumnym "mat-fizem" (ja byłem raczej na szarym końcu tej elity, choć podobno lepiej być gorszym wśród najlepszych niż odwrotnie). Poza tym, była tak niewinnie nieśmiała. Jakież było więc zdziwienie, gdy okazało się, że rozmowa z nią może być niebezpieczna. Był wrzesień i słoneczna przerwa między dwoma lekcjami polskiego. Byliśmy po wstępie do omawiania "Imienia Róży" Eco. Polonistka (ta sama, u której niedługo potem się schlaliśmy) zagaiła, że książka ta obciążona jest - choć nie ma w tym żadnej winy autora - powszechnie obowiązującą i całkowicie mylną wykładnią jej treści. Sugerowała, że jest to efektem sugestywności ekranizacji powieści (z Seanem Connerym). "Jest to wybitny film, ale drastycznie zawęża pole analizy z poziomu traktatu filozoficznego do kryminału". Jak zwykle udało jej się pobudzić nas do dyskursu, ale faktem było, że większość z nas ograniczyła się do obejrzenia filmu. Potem przerwa, palimy papierosy w kiblu i odpoczywamy od wysiłku, umawiając się na jakieś piwko po lekcjach. Nie ma wśród nas Marcelego, który od dwóch lat jest jedyną osobą w klasie legitymującą się "bdb" zarówno z przedmiotów humanistycznych, jak i ścisłych - a więc geniusz. Nagle drzwi się otwierają z trzaskiem, wpada Marceli, w oczach obłęd i wyraźne poniżenie. "Właśnie rozmawiałem z Olgą o Eco". I co? "Zniszczyła mnie, po prostu mnie rozwaliła". Marceli śmiał się upierać przy "błędnej wykładni", potem ustąpił pola, twierdząc, że ta książka jest także o tym, wreszcie się poddał. Olga skonstatowała bezlitośnie: "Trzeba było przeczytać książkę, Marceli". No więc nieprawdą jest, że Marceli jest niepokonany. Ile fajnych (nie przepadałem za Marcelim, to jeden z tych ludzi, dla których prztyczek w nos spełnia rolę terapeutyczną) zdań zaczyna się od "Nieprawdą jest, że...". Ot, choćby historia z moim wykładowcą filozofii z I roku studiów, chudym i brodatym doktorem Boberem. Zadał kiedyś do przeczytania tekst źródłowy. Na następnych ćwiczeniach wyrwał do zreferowania człowieka. Ten, nieźle przygotowany, znakomicie i ze swadą wywiązał się z zadania. Bober przysłuchiwał się z narastającym zdumieniem i zagubieniem. Wreszcie przerwał: - Bardzo pana przepraszam, ale z mojej wiedzy wynika, że ten filozof twierdził coś dokładnie przeciwnego. Czy może pan odczytać nam fragment tekstu, o którym mówimy? Człowiek zaczął czytać no i wszystko idealnie się zgadzało z tym , co wcześniej mówił. Bober nagle pojął, gdzie tkwi nieporozumienie. - Chwileczkę. Będzie pan łaskaw zacząć czytać ten fragment zaczynając jeden wiersz wyżej. - "Nieprawdą jest, jak niektórzy w zaślepieniu twierdzą, że:..." No właśnie. Szkoda, że w niektórych ludziach nie zaczynam czytać jeden wiersz wyżej. W przypadku Olgi tym wcześniejszym zdaniem z jej biografii była jej miłość do Krzyśka. O ile prościej byłoby bez tego fragmentu. A tak...no, nie da się tego pominąć. Krzysiek na początku zrobił na Oldze jak najgorsze wrażenie. Przemądrzały pozer - tak o nim powiedziała. W dodatku zniewieściały. Nawet niespecjalnie przystojny, choć, jako pływak, świetnie zbudowany. No i wychowany w chłopięcej szatni basenu na Legii. Zachowało się zdjęcie, zrobione w pociągu, gdy wracali z obozu harcerskiego - już jako para. Mundurowa koszulka, szorty i skąpe figi. Mnie na tym zdjęciu bardziej interesowała Olga. Oparta o niego spała z podkurczonymi, wysoko odsłoniętymi nogami. Idealna wizualizacja sennych marzeń dziewiczego 19-latka. Wracamy kilka tygodni wcześniej. Rodzące się między nimi uczucie (moment po opisanym już powrocie z Kir) obserwuje przyjaciółka Olgi, Mamka. Mamka jest specjalistką od tego, co potocznie się zwie "męską filozofią". Po zbiórce, która miała miejsce na strychu Chrobrego (wszyscy zaśmiewali się z meldunku "Druhu drużynowy, ja chciałem powiedzieć, że Kampinoska się puszcza") Mamka prosi Olgę o krótką rozmowę. Harcerstwo. Coś, co wpłynęło na mentalność Olgi w bardzo silny sposób. Próbowałem dociec, dlaczego i po złożeniu w całość kilku elementów narodziła się teza. Nie było to trudne, bo, jako że harcerstwo było głównym motywem szkolnego życia, mówiła o nim bardzo chętnie, wręcz z uniesieniem. Do harcerstwa trafiła przypadkiem, na samym początku liceum. Uległa po prostu agitacji starszego towarzystwa. Że to ZHR, a nie pokomunistyczny ZHP. Że jest świetna bacówka w Beskidzie Sądeckim, gdzie można jeździć w każdy weekend. Wreszcie chrobracka spuścizna po Szarych Szeregach i Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, którego wiersze Olga bardzo dobrze już wcześniej znała. I jakieś ideały, że można cały rok szkolny przechodzić w traperkach i flanelowej koszuli w kratę, a na imprezach pić tylko herbatę. A skąd sentyment? Ze snu. Zaczyna się wojna. W Chrobrym pojawia się komisja poborowa. Rekrutami zostają chłopcy z drużyny. Na front idą wprost ze szkolnych ławek, przebrani w dostarczone naprędce harcerskie mundury i za duże hełmy. Na plecach karabiny z drewnianymi kolbami. Dyrektorka żegna ich płaczem, mówi do stojącej obok polonistki "Boże, oni są tacy młodzi!". Harcerze maszerując recytują wiersz swojego mistrza Krzysztofa Kamila - hymn drużyny. Znów wędrujemy ciepłym krajem malachitową łąką morza ptaki powrotne umierają wśród pomarańczy na rozdrożach Olga we śnie jeszcze nie wszystko rozumie, ale wie na pewno: ptaki powrotne to oni. Wrócą, ale do kolebki najbardziej pierwotnej z możliwych. Na fioletowoszarych łąkach niebo rozpina płynność arkad pejzaż w powieki miękko wsiąka zakrzepła sól na nagich wargach Chce ich całować. Wszystkich, bo już nikogo z nich nie zobaczy. A smak soli na ich ustach będzie jedynym zmysłowym wspomnieniem po nich. A wieczorami w prądach zatok Noc liże morze słodką grzywą jak miękkie gruszki brzmieje lato wiatrem sparzone jak pokrzywą Jakiś raj utracony, słodycz nieskończona, romantyczne wieczory, który nigdy nie nadejdą, bo Przed fontannami perłowymi noc winogrona gwiazd rozdaje znów wędrujemy ciepłą ziemią znów wędrujemy ciepłym krajem Teraz już widzi wszystko - podziurawione kulami - winogronami i odłamkami kropli z fontanny młode, szczupłe ciała. Harcerze defilują na skwerze przed szkołą, rzucają smutne spojrzenie (na pewno ostatnie) i wsiadają do stojącej pod bramą zielonej ciężarówki przykrytej brezentową plandeką pomalowaną w maskujące barwy. W szkole nagle zostają same dziewczyny, jakby poza kilkunastoma harcerzami nie było więcej chłopaków. Olga budzi się ze snu roztrzęsiona i od tej pory inaczej już postrzega harcerskie towarzystwo. *** Olga i Mamka siadają pod cokołem na wewnętrznym dziedzińcu szkoły, jest już dość późno, czyli idealna pora na to, żeby zdarzyło się coś ciekawego. No i dzieje się, bo Mamka opowiada o rzeczach dla Olgi będących terra incognita. Że dla facetów, przynajmniej wielu z nich, seks jest jedynym celem - o tym akurat Olga coś już słyszała, ale jakoś nie umiała tego odnieść do siebie. Choć lubiła chodzić po swoim mieszkaniu nago, to zupełnie nie przekładała urody swojego ciała na męskie pożądanie. Że są faceci, którzy szczególne upodobanie żywią do rozdziewiczania młodych dziewczyn, a ta skłonność implikuje wprost niezdolność do wierności. I że tacy faceci są też w ich drużynie harcerskiej. Kto? Niech się sama domyśli. Olga robi szybki przegląd twarzy i imion. Jasio? Hm, jednak raczej nie, zresztą jest z kimś już od dłuższego czasu. Janek? Przystojny, romantyczny, genialny matematyk - już prędzej. Witalis? Od czasu, gdy schudł (głodówka przez miesiąc, a potem "Marta, patrz, co to za przystojniak stoi pod drzwiami do harcówki? Rany, przecież to Witalis!"), może się podobać dziewczynom, ale przecież nie pozbył się swojej natury pajaca. A czy pajac może kogoś zaciągnąć do łóżka? Więc może Krzysiek? Ale to przecież taki fajtłapa. Wykluczone. A jednak Krzysiek. Mamka go wyraźnie za coś nie lubi, a on się jej boi, zupełnie, jakby wiedział, że ona wie. *** Olga sama przyznała, że pokochała Krzyśka, bo on tego chciał. Nawet, gdy już dawno ze sobą nie byli, robiła właściwie wszystko, czego on chciał. Poza jednym - choć wielokrotnie szli ze sobą do łóżka, nigdy nie pozwoliła się rozdziewiczyć - ten zaszczyt przypadł mnie. I choć formalnie tłumaczyła mu, że nie chce tego zrobić z kimś, co do kogo nie ma absolutnej pewności, że za niego nie wyjdzie (słowa, słowa), to w rzeczywistości rozmowa z Mamką zostawiła jakiś ślad. Krzysiek zaś nie ukrywał swoich skłonności i ze szczegółami opowiedział jej, jak kochał się na imprezie z jakąś pijaną dziewczyną na stole w kuchni. Olga rozpłakała się, on ją przytulił, i choć nie obiecywał, że to się nie powtórzy, ona bardzo chciała w to wierzyć. Pewnie miała nadzieję, że brak przyzwolenia, a raczej jego odkładanie w mglistą przyszłość zatrzyma go przy niej. Nic bardziej błędnego wobec tego człowieka. Najpierw był raj w Sopocie, gdy po raz pierwszy się pocałowali. Potem doświadczenie pierwszej nocy z mężczyzną w namiocie ("Wtedy pierwszy raz zobaczyłam Krzyśka bez okularów" - napisała w pamiętniku). Lekkie obrzydzenie i mdłości po miłości francuskiej, choć była tylko bierną jej uczestniczką. Rozmawiała o tym wszystkim już nie z Mamką, ale z Martą. Olga, Marta, Krzysiek, Grzesiek - osobliwy czworokąt. Marta była jeszcze do niedawna dziewczyną Krzyśka. Efektowna i inteligentna, choć dość banalna. W przypływie szatańskiego nastroju założyła się z Krzyśkiem, że jest w stanie poderwać każdego chłopaka. Krzysiek bez wahania wskazał Grześka, zabójczo przystojnego, ale z Martą pokłóconego. Marta powiedziała "Nie ma sprawy" i najpierw Grześka poderwała, a potem się w nim zakochała. Krzysiek został sam i musiał mieć głupi wyraz twarzy, gdy dowiedział się, że na letni obóz Marta przyjedzie ze swoim nowym nabytkiem. I pewnie dlatego Olga tak spokojnie z nią rozmawiała, chcąc się czegoś o Krzyśku dowiedzieć. Marta pewnego razu doszła do wniosku, że lepiej się będzie rozmawiać w trójkę. Wyekspediowała Grześka po zakupy i poszła na plażę, gdzie Olga i Krzysiek leżeli w połączonych razem śpiworach. Marta położyła się obok, ale po chwili stwierdziła, że jej zimno i weszła do nich. Leżeli więc w trójkę w jednym śpiworze, Krzysiek pośrodku, Olga po prawej, a Marta po lewej. Udo w udo, biodro w biodro, korpus w korpus. Krzyśkowi musiał chyba stać aż po brodę, bo przecież, przy jego fantazji i zdolnościach nie trzeba chyba było wiele, żeby sytuację kłopotliwą przekształcić w rozkosznie perwersyjną. Ale nie, zaczęła się rozmowa, w której Marta co chwilę pytała Krzyśka "A pamiętasz, jak..." i tu przypominała mu różne wydarzenia z okresu, kiedy byli razem. Pytałem Olgę, czy nie czuła się wtedy źle. Przecież Krzysiek mógł Martę bez problemu pogonić, a nie zrobił tego. No i jeszcze Marta - bliska przyjaciółka. Ale Olga była już w ten układ uwikłana zbyt mocno, aby obrażać się na Krzyśka i Martę za tę subtelną nielojalność. I wreszcie pojawiła się świadomość nadciągającego końca związku z chłopakiem, który wydawał się być ideałem (dziewczyny w drużynie mówiły, że ktoś tak dobry jak Krzysiek i tak przystojny jak Grzesiek nie istnieje). Najpierw urodziny Olgi we wrześniu - pozorne szczęście i radość utrwalone na zdjęciach obejmującej się pary. W rzeczywistości Krzysiek prawie całą imprezę spędził w zamkniętym pokoju, gdzie na leżąco umacniał swoją zażyłość z Martą, podczas gdy Olga, jak to się ładnie mówi, połykała łzy nad tortem z 17 świeczkami. Potem wyjazd Krzyśka z Kasią do Zakopanego. Olga Kasię znała tylko z widzenia, Krzysiek nazywał ją przyjaciółką i wspominał o starej zażyłości, mówiąc jednak o tym takim tonem, jakim zwykle mówi się o kłopotach. Olga nigdy nie dowiedziała się, co tam się stało. Krzysiek wrócił i niby wszystko było po staremu. I wreszcie koniec października, gdy po spacerze Puławską, obejrzeniu witryny sex shopu z włochatymi nogami na czerwonej szybie i przekomarzaniach na różne tematy wylądowali wreszcie na łóżku Olgi. Jeszcze kilka minut pieszczot i wreszcie pytanie "Olga, pozwolisz mi odejść?". Cóż miała powiedzieć? Wyprowadziła go z mieszkania i obserwowała, jak schodził ze schodów. Na dole odwrócił się i zobaczyła, że płakał. Ale nie zawrócił. "Wczoraj Krzysiek odszedł" - napisała kolejnego dnia w pamiętniku, gdy środki uspokajające wreszcie zaczęły działać. "Gdy wyszedł dwa dni temu ode mnie, patrzyłam na niego przez okno. Wyjął papierosa i zapalił go. Intuicyjnie przewidziałam, że zbliża się tragedia". Wygląda na to, że w klasie wszyscy oprócz mnie zauważyli, że coś się stało i podchodzili do niej, żeby spytać, w czym rzecz. Olga nadludzkim wysiłkiem zdobywała się na uśmiech i mówiła, że wszystko jest w porządku. Ale przez kilka miesięcy nie było. Po lekcjach znikała, jechała do domu na Ursynów i zamykała się w swoim pokoju. Dobrze wiem, co czuła, bo cztery lata później byłem przez nią w identycznej sytuacji. Kilka osób wiedziało, wśród nich oczywiście Mamka, która natychmiast zawiesiła wszelkie kontakty z Krzyśkiem i nie odpowiadała na pytania, czy Olga bardzo przeżyła jego odejście. W marcu kolejnego roku Krzysiek przysłał Oldze bilety do teatru. "Czy coś się wydarzy?" - zapisała znów w swoim zeszycie. Kilka godzin później: "Nic się nie stało. Takie tam pogaduszki. Nawet nie bardzo pamiętam, co to był za spektakl". To już było naprawdę niedługo przed tym, jak zaczęliśmy się regularnie spotykać, o czym on się jakoś dowiedział. I jeszcze pocztówka, wysłana na dodatek z mojej poczty (Krzysiek, o czym nie wiedziałem, mieszkał wtedy z rodzicami jakieś 200 metrów ode mnie): "Pozdrowienia z betonowego pudełka przy Afrykańskiej. Gdybyś chciała kiedyś wpaść..." Ja o niczym nie wiedziałem. Ale nie miało to wielkiego znaczenia, i tak poszedłbym za nią jak w dym. Może tylko byłbym ostrożniejszy w zadawaniu pytań. Bo nie wiedziałem nawet, że byli ze sobą. Więc, opowiedziawszy jej o nieudanym związku z Agatą spytałem beztrosko, patrząc na nią: - Kto był ostatnim szczęściarzem? - gdy dowiedziałem się o wszystkim, uznałem, że pytanie powinno brzmieć "Kto był ostatnim głupcem?". Ale Krzysiek głupcem nie był, czego dowieść miały najbliższe lata. Był po prostu nieskończonym skurwysynem. - Krzysiek - odpowiedziała krótko Olga, uznając, że jeszcze nie pora na szczegóły. A gdy już wszystko zmierzało dużymi krokami do szczęśliwego wyjaśnienia, chciałem się jeszcze upewnić, czy nie jestem antidotum po Krzyśku. - Nie jesteś - zapewniła mnie i pogłaskała mnie po twarzy. Dlaczego miałem jej nie wierzyć? Leżeliśmy na ławce w Parku Łazienkowskim, stykając się głowami. Olga opowiedziała mi bajkę o Pięknej i Bestii. "Piękną już mamy" - westchnąłem. Wiele lat później doszedłem do wniosku, że każdy związek zbudowany na dymiących gruzach poprzedniej miłości służy głównie temu, żeby się podleczyć. Oczywiście leczyć można się też samotnie przy pomocy czasu i zapomnienia, ale o ile przyjemniej jest robić to z kimś. W dodatku istnieje szansa, że związek leczniczy będzie szczęśliwy. Ja, niedoświadczony i zakochany do szaleństwa, dawałem gwarancję, że będzie dobrze. Że będzie miło Oldze, bo sam płaciłem za jej kolejne recepty na ułożenie sobie życia ze świadomością "Byłam dziewczyną Krzyśka". Ale bez przesady z tym dramatyzowaniem. Początki były naprawdę świetne. Poznawaliśmy się w szybkim tempie, smakowaliśmy siebie na różne sposoby. Olga o Krzyśku mówiła niewiele i przez jakiś czas sprawa ta w najmniejszym stopniu nie psuła mi odczuwania miłości odpowiadającej - ba, grubo przekraczającej - moim marzeniom. Na świat udawało nam się patrzeć z tym właściwym zakochanym dystansem, dzięki któremu problemy nie wydawały się zbyt poważne. Ot, choćby wulgarność starych impotentów, wrzeszczących na nas ordynarnie, gdy leżeliśmy na pomoście nad Wisłą. Olewaliśmy ich, bo biedni i pewnie uciekali z wędkami od spoconych i tłustych żon. Świat nie jest łaskawy dla świeżo zakochanych, którzy budzą zawiść, irytację albo pobłażanie. Wiem, bo sam teraz należę do świata i trudno mi sobie wyobrazić, że śmialiśmy się z podglądającego nas leśniczego w lesie Kabackim. Leżeliśmy od kilku godzin w trawie i całowaliśmy się. On obserwował nas przez kilkadziesiąt sekund, wreszcie mruknął "A kochajcie się, ile chcecie" i poszedł w swoją drogę. Seks? No fakt, po tych kilku godzinach miałem kłujący ból. Ale szlachetnie pytałem ją, czy nie przesadzamy, a ona odpowiadała, że nie, bo przecież to nie ma nic wspólnego z seksem. Wydawało się, że zawarliśmy milczące porozumienie, że nie, na razie nie, bo w tym jest coś niedobrego. To właśnie efekty mojej nieumiejętności czytania "jeden wiersz wyżej". Na tej kładce (która kilka lat później została usunięta - bardzo dobrze, bo nie była już do niczego potrzebna, a jadąc Trasą Łazienkowską nie umiałem się nigdy powstrzymać, żeby nie spojrzeć na to miejsce) zaczęliśmy przesiadywać jeszcze pod koniec marca. Rozmawialiśmy o Remarque'u, a Olga usiłowała zniechęcić mnie do palenia. Ale to jedna z rzeczy, które we mnie trzeba zaakceptować. Tyle że zmieniłem Marlboro na Camele, bo stwierdziła, że ładniej pachną. Piętnastego kwietnia położyła się bardzo blisko mnie, a po chwili przycisnęła się całym ciałem. I znów bałem się drgnąć, żeby nie przerwać toczącego się czegoś, czego nie umiałem określić. Podniosła się, oparła na mnie i leciutko pocałowała w kącik ust (Pepe nazywa to pocałunkiem francuzkowatym i ma to w swoim repertuarze zagrywek wobec upatrzonych dziewczyn; na szczęście o tym nie wiedzieliśmy), jakby nie była całkowicie pewna mojej reakcji. Ale ja po prostu byłem nieprzytomny ze szczęścia. W końcu zaledwie dwa dni wcześniej staliśmy objęci na przystanku na Puławskiej (vis a vis słynnego sex shopu), a ja nie śmiałem łudzić się jakąkolwiek nadzieją. Odwzajemniłem pocałunek. Miała spierzchnięte wargi. Zaczęła się bajka. W majowy weekend wybraliśmy się nad zalew Zegrzyński. Targaliśmy ze sobą mój składany kajak. Rozkoszny, gorący dzień, woda, słowem - wszystkie te niewyszukane elementy tworzące tło dla sielanki. A potem powrót. Na Trasie Łazienkowskiej do autobusu wsiadł wymuskany brunet w ciemnej marynarce, beżowym płaszczu i mokasynach na białych skarpetkach. Krzysiek. - No tak, to się musiało kiedyś zdarzyć - powiedziała cicho Olga i wstała z moich kolan, żeby się przywitać. Już tak z nią było - zawsze, gdy go witała, rzucała mu się na szyję. I zawsze ja znikałem, przynajmniej dla nich. Krzysiek wyglądał na nieco zakłopotanego. Nie wiedział jeszcze wtedy, jak mocną ma w porównaniu ze mną pozycję. Mówił więc piskliwym głosem o duperelach, potem zaofiarował się, że pomoże nam w doniesieniu kajaka do mojego domu. Ja w tej sprawie nie miałem wiele do powiedzenia, bo propozycja została złożona Oldze. Gdy wreszcie zostaliśmy sami, opowiedziała mi ze szczegółami historię jej związku z nim. Jak się miało wkrótce okazać, ilość tych szczegółów przekraczała możliwości opowiedzenia ich za jednym razem - chcąc nie chcąc musiałem raz na jakiś czas tego słuchać. Nie powiem, żebym nie słuchał z zainteresowaniem, aczkolwiek było w moim zaciekawieniu coś z masochizmu. Olga ciągle zapewniała, że mnie kocha, ale stwierdziła też: "Wiesz, Krzyśka w jakiś sposób będę kochać zawsze", więc intensywnie się zastanawiałem, którego z nas mocniej. Nie potrafiłem również zrozumieć jej bezkrytycznego do niego stosunku. Dla mnie jego postępowanie wpisywało się w pospolity schemat: uwiódł-wykorzystał-rzucił. Dla Olgi wyglądało to inaczej: - Ja właściwie nie mam do niego pretensji za to, jak skończył, ale za to, jak zaczął. - To znaczy, jak? - Jego na początku naprawdę obchodziły tylko moje nogi. Spójrz, jakie ładne. No tak, legendarne nogi Olgi, przez lata znane tylko nielicznym, bo, jak wspomniałem, motłoch widział tylko workowate sztruksy. Nogi smukłe, długie, sprężyste i gładkie, zakończone bosko wyprofilowanymi stopami, po prostu nogi idealne. Podobnie zresztą, jak reszta jej ciała. No więc dobrze, na początku chciał ją po prostu przelecieć. - Kiedy spróbował pierwszy raz? - O rany, od razu, już pierwszej nocy. No ładnie. Ja nie miałem pojęcia, jak to zacząć. Zresztą do dzisiaj nie mam, a wszystko, co mi się w tej dziedzinie przydarzyło, zaczynało się samo. Zatem nie wiem, jak to się stało, że w nocnym pociągu, którym jechaliśmy na kolejną "zieloną szkołę" do Zawoi, położyłem dłoń na jej piersi. Byliśmy w przedziale pełnym ludzi, więc staranniej przykryłem nas moją kurtką. Olga zadrżała, ale potem zrobiła ruch, który umożliwił mi włożenie dłoni pod bluzkę. Spytałem cicho "Świadomie?", a ona odpowiedziała "Tak". Seans dotyku trwał całą noc. Rano koszmarnie niewyspani znaleźliśmy się w willi, w której mieliśmy spędzić najbliższe 2 tygodnie. Niestety, koegzystencja w pokojach była niemożliwa. Zamieszkałem więc z poczciwym ożłopem Pawłem, przewidując - jakże słusznie - że będzie tam rzadkim gościem. Mogliśmy bez skrępowania zamknąć drzwi na klucz. Leżeliśmy razem na łóżku, najpierw rozebrani do pasa, potem ona wsunęła dłoń pod moje spodnie. Zrobiłem to samo. - To już chyba blisko - powiedziałem nieco enigmatycznie, ale ona zrozumiała. - Bardzo blisko. Później wielokrotnie wspominaliśmy ten poranek. - Wiesz, sama się zdziwiłam, bo wcześniej miłość francuska napawała mnie wstrętem. A nam wyszło to tak naturalnie, od razu. Spytałeś po prostu, czy możesz mnie tam pocałować, a mnie się wydało to oczywiste. I to, że ja też chcę ci to zrobić. Opowiedziała mi też, jak to wyglądało z Krzyśkiem. Przykro było się dowiedzieć, że nie byłem pierwszy. Trochę mniej przykro - że nigdy nie zrobili tego do końca i że wciąż jest dziewicą. Ze zdziwieniem natomiast usłyszałem, że Krzysiek, pozujący na Casanovę, zachowywał się jak smarkacz. "To nie były pieszczoty, to było macanie". Śmieszne, może się bał, że mu ucieknie? Ale właśnie od tej przejmującej opowieści zaczął się okres, gdy wspomnienia po Krzyśku cyklicznie nawiedzały Olgę. Nauczyłem się rozpoznawać u niej ten stan. U osoby tak kontaktowej i bezpośredniej objawiał się jednoznacznie - milczenie, znieruchomiały wzrok, melancholia. Od pewnego momentu także brak wrażliwości na moją miłość. Gdy po trzech i pół roku objawiła się nowa odmiana tego nastroju - wzbogacona o lodowaty chłód - wiedziałem, że może oznaczać to tylko jedno: zdradziła mnie. *** Kostek zarzekał się, że pukał do nas wtedy do pokoju. - Nie jestem pewien, ale chyba słyszałem dźwięk rozpinanego zamka. Był dziwny, bardzo powolny - stopniował napięcie - ale potem zrobiło się cicho, więc poszedłem - uspokoił nas życzliwie ironicznym uśmiechem. Sukinkotek, oczywiście najpierw podsłuchiwał, dopiero potem zapukał i właśnie wtedy ręka Olgi znieruchomiała. Ale i tak go lubiliśmy, bo, będąc inteligentnym człowiekiem, lubił posługiwać się logiką prostaczka. - Ja wiem, że Aga nie jest może super inteligentna - zaczął nam kiedyś opowiadać o swojej dziewczynie - nie jest nawet specjalnie ładna, za to bywa zazdrosna. No, ale co mam robić, sami powiedzcie, co mam robić? Przecież jej nie rzucę, bo ją kocham. Wtedy też pierwszy raz namówiłem Olgę na piwo. Nawiasem mówiąc było to piwo Mitozy. Przyniósł je wieczorem do naszego pokoju, ale stwierdził, że najpierw się wykąpie. Otworzyliśmy butelkę nie niszcząc kapsla. Olga wypiła połowę zawartości ("No rzeczywiście, dobre piwo nie jest złe" - orzekła), poczym uzupełniliśmy brak wodą i ponownie zamknęliśmy. Mitoza wrócił, odkapslował i upił. "Dziwne to piwo" - powiedział, wpatrując się intensywnie w butelkę. "Jakiś słaby gaz. No, ale grunt, że ma procenty". Tak, Mitoza, procenty najważniejsze. Pieprzyć gaz. *** Piszę pamiętnik w starym zeszycie, który kupiłem jeszcze za czasów, gdy przebywałem na "zesłaniu" w ZSRR. Zeszyt A5, obłożony w bordową plastikową okładkę, która czyni z niego mini teczkę. W kieszeni jakieś fotografie, uchwyt na długopis. Gdyby ktoś to zaczął czytać, musiałby dojść do wniosku, że najbardziej naturalnym dla mnie stanem jest sarkazm. Ale to nieprawda i tłumaczenie tego przypominałoby udowadnianie, że nie jestem wielbłądem. Bo czymś trzeba przecież zamaskować fakt, że w tym zeszycie nie zostało opisane ani jedno szczęśliwe zdarzenie. Znajdują się tam za to notatki o Justynie. Zacząłem go pisać w 1988 r., zaczynając od listu do Nieznanej Towarzyszki Mojego Życia. Te pretensjonalne słowa były małą manipulacją, bo Nieznana Towarzyszka stała się znana i kochana, moja kochana Justynka, która nawet kiedyś pojawiła się w Moskwie na wycieczce i udało nam się spędzić razem kilkanaście godzin. Poszliśmy do Parku Gorkiego, gdzie po zejściu z karuzeli powiedziała do mnie ciepło "mój ty rozbójniku". Napisałem w tym pamiętniku, że swoje życie rejestruję dopiero od momentu poznania Justyny, że to ona mnie obudziła, a wydarzenia sprzed jej poznania są trudne do odtworzenia. Justyna też obudziła moją świadomość, ale tylko do pewnego stopnia, bo jedyne, co usiłowałem zrozumieć, to jej stosunek do mnie. Stąd już był tylko jeden krok do odnoszenia wszystkich wydarzeń do niej. Czyli "Co by myślała, gdyby widziała mnie teraz?". Przy Oldze zakres moich zainteresowań rozszerzył się. Przede wszystkim przestałem przeglądać się w jej miłości, widzieć siebie wyłącznie jej oczami. Było to dziwne odkrycie, bo niechybnie prowadzące do pytania: co ona we mnie, poza moją miłością i dobrą wolą kocha? Czyżby wiedziała o mnie więcej, niż ja sam o sobie wiedziałem? Szkoła pogłębiała moją ponurą autoocenę. Wciąż byłem gościem, którego cholernie łatwo było zagiąć. Piotrowski stwierdził, że dobry nauczyciel zawsze wykaże, że uczeń nic nie umie. "No, jeśli na tym ma polegać to, że jest dobry, to ja przepraszam" - skomentował to Mikołaj, mój druh jeszcze z czasów rosyjskich. A ja najwidoczniej aż się prosiłem, żeby mi to udowodnić. To właśnie liceum wyrobiło we mnie nieuleczalną niechęć do egzaminów ustnych. Gdy inni twierdzili, że dają one możliwość kluczenia i wybrnięcia z opresji wywołanej dziurami w wiedzy, ja zdecydowanie wolałem zdawać pisemnie. Tymczasem Olga brylowała. Na polskim swobodnie analizowała przypadki literackie (specjalizując się zwłaszcza w poezji międzywojennej), na matematyce rozwiązywała wszystkie zadania (osobliwie dobra była z rachunku prawdopodobieństwa, który przesądził, że Piotrowski postawił mnie wobec propozycji nie do odrzucenia: on mi stawia mierny, ja przechodzę do klasy ogólnej), na biologii od niechcenia rozgryzała wszystkie sztuczki z genetyki. Miała po prostu cholernie sprawny umysł, który radził sobie bez wysiłku ze wszystkimi wyzwaniami. Czułem potężną presję, żeby gonić za nią. Zacząłem od zagłębienia się w literaturę - i było to na tyle wciągające, że do książek właśnie się ograniczyłem. *** Odkryłem ze zdziwieniem, że nie umiem w pamiętniku pisać o szczęściu. Zabierałem się do tego wielokrotnie i zawsze przerywałem, bo czułem, że mój opis jest grafomański, pretensjonalny i kiczowaty, w stosunku do doniosłości moich przeżyć po prostu obraźliwie prostacki. W dodatku, o ile przeżycia smutne powodowały we mnie lawinę refleksji, to doświadczane od niedawna szczęście zdawało się być zupełnie proste, nie mające możliwego do opisania tła. - Masz - powiedziałem Oldze, wręczając zeszyt - już nic więcej w nim nie napiszę i bardzo dobrze. Bo ja umiem pisać tylko o nieszczęściu, a myślę, że nie będę już musiał. Śmieszna, młodzieńczo naiwna pomyłka. Na półce w moim pokoju znajduje się obecnie siedem stu kartkowych, zapisanych od okładki do okładki, zeszytów akademickich. Niech ktoś spróbuje zgadnąć, co w nich jest. Olga przyjęła podarunek ze wzruszeniem. Potem była jeszcze rozmowa o Justynie, bohaterce tego zeszytu. Cóż - i Olga, i ja byliśmy ludźmi po przejściach. Kiedy pojawiła się między nami pierwsza złość? W miarę łagodnie przebrnęliśmy przez pierwszą sytuację kryzysogenną - Olga postanowiła, że na cały lipiec i trzy tygodnie sierpnia wyjedzie do Francji. Dostała propozycję pracy jako opiekunka dzieci - "No wiesz, niezłe pieniądze i nauczę się dobrze francuskiego" - trochę się pożaliłem, że tyle czasu będziemy rozdzieleni, ale na tym się skończyło. Kłóciliśmy się oczywiście, ale zwykle o drobiazgi. Ja na przykład znałem Kasię Figurę tylko filmu "Kingsajz" - młodą, szczupłą i ładną. Olga miała świeższe dane - Kasia Figura to tłusta, ociekająca seksem i spermą sex bomba, której wielki biust przeszkadzał nawet w ładnym chodzeniu. No, ale ile można się kłócić o Kasię Figurę? Pierwszy raz szlag mnie naprawdę trafił, gdy nie mogłem jej odprowadzić do domu. - Krzysiek zawsze odprowadzał każdą dziewczynę do domu - powiedziała prowokującym tonem. "Pod warunkiem, że wcześniej z nią poszedł do łóżka, albo spodziewał się, że stanie się to następnym razem" - pomyślałem, ale powiedziałem tylko ironicznie: - No widzisz, a ja taki nieuczony w kwestii, co należy robić z dziewczyną. No rzeczywiście, w odprowadzaniu był bardzo sumienny. Kiedyś spotkaliśmy go w autobusie, gdy konwersował z jakąś panienką z równoległej klasy. Była ostro wymalowana, miała długie paznokcie i słodko się uśmiechała. Zaczęła się rozmowa o zbliżającej się maturze - rozmowa, podczas której i ja i ta dziewczyna zostaliśmy przez nich zignorowani. Zagłębiłem się w rozważaniach, jak dorwać Krzyśka, żeby bezpiecznie dać mu w mordę. - ... no, a w razie braku odniesień literackich w wypracowaniu z polskiego zawsze można wesprzeć się stosownym fragmentem z "Kubusia Puchatka" - wyrwał mnie z rozmyślań jego piskliwy głos - Asiu - zwrócił się do swojej partnerki - tu wysiadamy. No to pa. I znów Olga na jego szyi. - Powiedział mi, że ta dziewczyna nieźle daje dupy - poinformowała mnie kilka dni później - Dziwne, nigdy o nikim tak się nie wyrażał. - Widziałaś się z nim? - Przypadkiem, w centrum. Dobra, powiedzmy, że przypadkiem. Naprawdę musiałaś z nim rozmawiać? Przecież widzisz, że mi ten człowiek coraz bardziej działa na nerwy, a poza tym on ewidentnie ciebie podpuszcza. Pierwszego lipca pojechaliśmy na Dworzec Centralny. Z placu obok odjeżdżały autokary zagranicznym linii. Olga popłakała chwilkę, po czym wsiadła do autokaru. Na miejscu, w malutkim miasteczku niedaleko Besancon, czekał na nią osobny pokój z łazienką w wielkiej willi, kłócące się małżeństwo na progu rozwodu i dwóch małych łobuzów: Paul i Guillame. "Jak sobie z tymi bachorami poradzić, jak ich zmusić do zjedzenia śniadania, umycia się, posprzątania pokoju, zaprzestania bijatyk" - kurcze, Olga, przecież ty masz dwóch młodszych braci, to czemu się mnie pytasz? Ja mam starszą siostrę i już od dawna się z nią nie biję - "Gdy chcę coś któremuś nakazać, słyszę: C'est moi qui decide - To ja tu decyduję. A gdy usiłuję im coś powiedzieć, oni specjalnie zaczynają strasznie szybko mówić, żebym nie mogła ich zrozumieć." - no tak, wtedy jeszcze nie byłaś finalistką olimpiady z francuskiego, ani tym bardziej studentką romanistyki. "Och, wrócić już do Polski i wyjechać gdzieś z Tobą". Też się nie mogłem doczekać. Jeśli chodzi o wspólny wyjazd, to już zdążyłem się zetknąć z rodzicielską reakcją na takie pomysły. Chcieliśmy wyjechać jeszcze w czerwcu. Niestety, gdy zwróciłem się do rodziców o pożyczkę, usłyszałem, że nie będą potem płacić za mnie alimentów. Oczywiście wściekłem się, choć w głębi ducha śmiałem się: z ich naiwnej wiary, że w ciążę można zajść tylko w czasie wyjazdu i z tego, że ich strach był niczym nie uzasadniony - to najważniejsze mieliśmy wciąż przed sobą i nie mieliśmy zamiaru tego w najbliższym czasie zmieniać. Rozwiązałem sytuację samodzielnie, tzn. postanowiłem zarobić pierwsze w życiu pieniądze. Kasa, i to całkiem niezła, czekała na budowie, gdzie przez trzy tygodnie zasuwałem jako tzw. "młody". Oznaczało to, że poza mieszaniem zaprawy, noszeniem cementu i kopaniem biegałem też po wódkę dla panów starszych. Kiedyś popiliśmy naprawdę tęgo - po pół litra na głowę. Nie wiem, jak to zniosłem, ale jako jedyny jeszcze tego dnia pracowałem i chyba po prostu wypociłem cały alkohol, bo do domu wróciłem całkiem zdrowy. "Co? Pracujesz na budowie? Błagam, nie spoufalaj się za bardzo z tymi ludźmi. Jak wrócę, chcę, żeby czekał na mniej mój Januszeńka, a nie jakiś lump z budowy" - pisała zaniepokojona Olga. "I pamiętaj, trzy papierosy dziennie" - dodawała, nieświadoma, że na budowie, podobnie jak w radzieckim łagrze, papieros to jedyny legalny sposób, żeby chwilę odpocząć. Picie na budowie natchnęło mnie myślą wykorzystania sobotniego popołudnia. Zostawałem wtedy zwykle sam i kończyłem różne rozgrzebane prace. Wyskoczyłem po butelkę wermutu, wypiłem połowę jej zawartości i udałem się do pobliskiej budki telefonicznej, skąd wykręciłem numer zaczynający się od 058. Odebrała mama. - Dzień dobry - przywitałem się lekko chwiejącym się głosem - czy zastałem Justynę? - Już proszę, chwileczkę. - Justyna, słucham. - No cześć, tu Janusz. - Och, no proszę. Dawno nie dzwoniłeś. Czułem się niesamowicie silny. Za mną stała cudowna dziewczyna, o której Justyna musiała się dowiedzieć. Jak również o tym, że dzwonię na rauszu, co określiła jako dołujące. Nie wiedziałem, że ona też była silna - dzięki Piotrkowi, zimnemu typowi o rozbudowanych mięśniach łydek, którego miałem poznać już 13 miesięcy później. Olga wróciła dokładnie 20 sierpnia. Zabijałem tego dnia czas na wszelkie możliwe sposoby. I wreszcie pojechałem na Centralny. A ona już tam siedziała na swoim brązowym plecaku. Następnego dnia pojechaliśmy na Słowację. Wynajęliśmy pokój w Nowej Leśnej i dzieliliśmy czas mniej więcej równo na łóżko i góry. Choć czasem udawało się to połączyć - zastanawiając się, czy ktoś nas widzi, leżeliśmy, przykryci kurtką, u podnóża Krywania. Taki świetny miałem pomysł: żeby tam kiedyś począć nasze dziecko. Jeszcze z Francji Olga napisała do mnie, że wysłała do Krzyska propozycję spotkania się we troje. "To byłby chyba dobry sposób na zaprzyjaźnienie się. On by zobaczył, jacy szczęśliwi jesteśmy razem, ty przekonałbyś się, że między nami chodzi tylko o przyjaźń". Nie podjąłem tematu i to był błąd, bo Olga propozycji nie ponowiła i postanowiła spotkać się z nim bez mojej obecności. Pretekst mieli naprawdę świetny - zbliżały się imieniny Mamki i trzeba jej było kupić prezent. Krzysiek, co prawda, nie był zaproszony, ale przez telefon zaproponował, że się przyłączy do poszukiwań. Olga zgodziła się, przez co automatycznie ja zostałem z udziału w tych poszukiwaniach zwolniony. Umówili się dwa dni przed imprezą, która miała się odbyć w Piasecznie. Odprowadziłem Olgę pod pomnik Kopernika na Krakowskim Przedmieściu, gdzie on już siedział z żółtym bukietem (kupił go od jakiejś starowinki za pieniądze, które zapewniły jej pewnie tego dnia kolację). *** Olguś! Potrafisz sobie wyobrazić, co ja wtedy czułem? Najpierw, gdy powiedziałaś mi, że macie zamiar się spotkać. Nie mogę zrozumieć, jak możesz spotykać się z kimś, kto Cię tak potraktował. Tłumaczysz mi to na różne sposoby, że to przyjaźń, że nie chcesz zrywać kontaktu z wartościowym człowiekiem, że nie mam powodu, żeby czuć zazdrość. Ale jednocześnie tworzysz wokół tego spotkania klimat, który burzy jakoś moje zaufanie. Nie chodzi mi o to, że mnie zdradzisz (boję się w ogóle użyć tego słowa), tylko po prostu jest w tym wszystkim coś, co powoduje mój strach. Chętnie bym Ci to opisał szczegółowo, ale boję się sprawczej mocy słów. Potem, gdy Cię z nim zostawiłem. Oczywiście, gdybym podszedł do niego i powiedział, że jak Cię tknie, to go zabiję, wyszłoby idiotycznie. Ale tak właśnie w tym momencie myślałem. Bo dla mnie oczywiste było, że on w jakiś przewrotny sposób manipuluje sytuacją. I wreszcie, gdy wpadliśmy na siebie w sklepie muzycznym. On trzymał Twój plecak, z którego wyjęłaś prezent dla Mamki - ten dzwonek pasterski. I okazało się, że to on przywiózł go z Irlandii. Mam cholerną ochotę powiedzieć Mamce, skąd ten prezent. No i co? Mam Ci teraz postawić ultimatum: albo ja albo on? No wybacz, ale Twoje zapewnienia, że to nic, świadczą albo o tym, że próbujesz mnie okłamać, albo o tym, że próbujesz okłamać siebie. Podrzucam Ci ten list do skrzynki pocztowej. Do Mamki przyjadę sam. Jakoś nie mam teraz ochoty Cię widzieć. Muszę to wszystko przetrawić. Janusz *** Olguniu, Nie zdążyliśmy wtedy porozmawiać o wszystkim, a że nie wiem, kiedy znów się spotkamy, piszę ten list. Nie opowiedziałem Ci o Joli. To dziewczyna z mojej grupy, nie znasz jej. Przez dłuższy czas natrętnie się jej przyglądałem na wykładach, a potem wszystko się potoczyło szybko. Wiesz, moja matula bardzo ją polubiła, do tego stopnia, że pozwala jej zostawać u mnie na noc. Co zresztą miała zrobić. Po prostu trzy tygodnie temu zajrzała do mojego pokoju, a my tam spaliśmy. Tzn. ja, jak zwykle na podłodze, owinięty kołdrą, a Jola na moim łóżku. Myślałem, że będzie miała pretensje, ale nie, nawet jej zaproponowała śniadanie. Jola jest w porządku, choć czuje się trochę zagubiona w Warszawie (pochodzi z Lublina, czyli, jak to żartobliwie z francuska wymawiamy: z Lublę). Nie wiem, jak to się dalej potoczy, ale dobrze nam ze sobą. Mam nadzieję, że Mamce prezent się spodobał. Jeszcze na koniec chciałem Cię o coś spytać, a właściwie stwierdzić z niewielkim (ale jednak) przekonaniem. Gdy siedzieliśmy na ławce pod Twoim domem, a ja Cię trzymałem za rękę, sprawiałaś wrażenie, jakbyś chciała mnie pocałować. Trzymaj się ciepło. Krzysiek *** Krzysiek, Mamce prezent się podobał, choć wyobrażasz sobie, jak się zmieszałam, gdy spytała, skąd u diabła wytrzasnęłam coś tak zabawnego. Pocałować Cię chyba nie chciałam (troszkę się dziwię, że w ogóle jakoś to komentuję). Mam kłopoty, ale sama jestem sobie winna. Gratuluję dziewczyny i życzę Wam szczęścia. Olga *** Czy ona naprawdę wierzyła w przyjaźń z nim, przede wszystkim w to, że jemu chodzi tylko o przyjaźń? Do Piaseczna rzeczywiście dotarłem sam, ale tam się natknąłem na Olgę i pozostałych gości, więc na imprezę dotarliśmy razem. Może i dobrze, bo uniknęliśmy kłopotliwych pytań. Olga z oddaniem zwisła na moim ramieniu, że niby wszystko w porządku. A ja nawet nie wiedziałem, jak sformułować zarzut, choć przecież byłem pewien, że mój podły stan jest jej winą. Nawet specjalnie się nie wysilałem. Po prostu na wstępie olałem Mamkę i towarzystwo i przyłączyłem się do jej rodziców, którzy ochoczo poczęstowali mnie nalewką wiśniową. Gdy już wstawiłem się na tyle, żeby pozbyć się nerwicowych mdłości, poprosiłem o gitarę, wyłuskałem z tłumu Grześka (ku nieukrywanej złości Marty) i usiedliśmy na strychu, gdzie zaczęliśmy śpiewać sprośne piosenki. Pływał raz marynarz, który nie pierdolił przez rok chyba i wytryskiem swojej spermy zabił wieloryba Hej-ha, kolejkę nalej... Już pod koniec tego rejsu bosman zrobił taką gafę że spadł z najwyższego masztu jajami na rafę Aż wreszcie zabraliśmy się w drogę do domu, podczas której alkohol wyparował, a dobry nastrój mi przeszedł. Olga wyglądała, jakby dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, że dzieje się coś złego. - Zajrzysz do mnie na chwilę? - Po co? - Chcę ci coś dać. Weszliśmy do jej pokoju. Wręczyła mi wszystkie listy od Krzyśka i swój pamiętnik. - Mogę to spalić? - spytałem w przypływie dobrego humoru. Olga się roześmiała. - Nie, ale uznałam, że powinieneś to przeczytać - popatrzyłem na nią zdziwiony. Przytuliła się - Kocham cię. Idź już, zaraz masz ostatni autobus. Pierdolić autobusy. Czekała mnie ciężka lektura, do której musiałem się przygotować. Z Ursynowa na Saską Kępę wróciłem na piechotę. Postanowiłem nie wchodzić jednak do domu, tylko usiadłem na klatce schodowej, zapałką zablokowałem włącznik światła i zacząłem czytać. Gdy skończyłem, właśnie zaczynał brać mnie kac, co odwróciło moją uwagę od myśli, że czekają mnie poważne kłopoty, a ten skurwiel już się na to cieszy. Choć z drugiej strony nie mogłem nie docenić Olgowej polityki otwartości. W ramach prewencji wybrałem jedyną metodę, która zdawała się gwarantować spokój i poprosiłem Olgę, żeby się więcej z nim nie spotykała. - Nie będziesz mi mówił, z kim mam się spotykać, a z kim nie - odparła ostro. Mimo to przez kilka miesięcy był spokój. Los pozwolił nam wykorzystać ten okres bardzo intensywnie. Na początku listopada rodzice wyjechali w Polskę na groby. Jeden nieostrożny ruch, "Janusz, patrz, krew". W pierwszym odruchu myślałem, że to ja się skaleczyłem. Ale nie - to się właśnie stało. Następnego dnia znów to samo, choć jakby bez świadomości, że już możemy, że ten trudny moment jest już za nami. "Patrz, jesteś już bardzo głęboko" - powiedziała, a ja po prostu cały tam byłem, nie czując się bynajmniej poniżony faktem, że na chwilę cały zredukowałem się do "maleńtasa", jak go nazywała. I trzeci dzień, gdy Olga wpadła do mnie jak burza i jak burza się zachowywała, szepcząc rozwiązłym nieznanym, mi wcześniej, tonem "Myślałeś, że mogę tu przyjść w innym celu niż erotycznym?". Sylwestra świętowaliśmy na Ornaku, pijąc kupioną na Słowacji wódkę z colą. Olga pierwszy raz w życiu upiła się tak, że musiałem przekazać jej mój patent na powstrzymanie pawia i zawrotów głowy. - Widzisz to okno? Musisz zatrzymać na nim wzrok, za wszelką cenę doprowadzić do tego, żeby było nieruchome - instruowałem ją na temat tego, co sam w tym momencie robiłem. Dotrwaliśmy jakoś do rana. Jak mówiłem, przez kilka miesięcy było bosko. Tym bardziej nieoczekiwany był kolejny ruch Krzyśka, o którym już niemal zapomniałem. Tym razem on zaproponował, żebyśmy spotkali się we troje. Wspominałem już o ortodoksyjnym podejściu Krzyśka do odprowadzania dziewczyn. Kolejny przykład jego gorliwości niestety ujawnił moją indolencję wobec bezczelności. Mnie się pomysł tego spotkania spodobał. Chcąc jednak mieć jakąś kontrolę nad wydarzeniem zaprosiłem ich wszystkich do siebie. Był pewien minus - mieli się najpierw zobaczyć sam na sam, ale, będąc pewnym, że pozostałe warunki znajdują się pod moim wpływem, czekałem na to spotkanie z pewną ciekawością. Pech chciał, że idąc na zakupy spotkałem Olgę - szła właśnie do niego. Sprzeczność słów i języka ciała powinna budzić podejrzenie, że ktoś kłamie. Co sądzić o sytuacji, gdy znaki języka ciała są wzajemnie sprzeczne? Olga nie odezwała się ani słowem. Chwyciła mnie uspokajająco za ramię. Jednak jej oczy mówiły, że jest coś, o czym nie wiem. Pojawili się u mnie wczesnym wieczorem. Zaproponowałem kupno jakiegoś alkoholu, więc Krzysiek zasugerował wycieczkę do sklepu całodobowego. Zebrałem pieniądze i poszliśmy. Uderzyło mnie to, że szedł bardzo szybkim krokiem, nawijając po drodze o swoim komputerze z drukarką igłową, o tym że pisze tak wszystkie listy - miałem to wykorzystać kilka lat później. To, a także fakt, że był dysgrafikiem. Gdy wróciliśmy z butelką martini, czekały na nas zapalone świece i rozłożone na dywanie kieliszki. Zaczął się dziwny spektakl, w którym wszyscy zastanawialiśmy się, co powiedzieć. Ewidentnie ktoś był osobą trzecią. Zacząłem czekać na koniec tego epizodu, przekonany, że z przyjaźni z tym człowiekiem nic nie będzie. Nie myślałem w tym momencie o jego nieznośnej dla mnie osobowości. Myślałem o tym, że poza Olgą nie łączy nas żaden wspólny temat do wypowiedzenia choćby jednego zdania. Gwóźdź programu objawił się niespodziewanie. Gdy Krzysiek wyszedł do toalety, Olga zabrała mnie do kuchni i: - Słuchaj, on się zgodził na to spotkanie pod warunkiem, że to on mnie odprowadzi do domu. Nie wykrzyknąłem "I ty się na to zgodziłaś?!" Nie wyciągnąłem go z kibla i nie rzuciłem się na niego z pięściami. Nie powiedziałem "Wypierdalać z mojego domu". Po prostu zamurowało mnie. Odprowadziłem ich na przystanek, modląc się o pomysł na zachowanie spokoju. Pomysł był prosty - kolejna butelka wermutu. Rano Olga zadzwoniła i powiedziała, że łazili razem po Warszawie całą noc. Przy okazji dowiedziałem się, że w autobusie siedziała mu na kolanach, bo "było tylko jedno miejsce". Wyceniłem ten wieczór na trzy dni ciszy. Naprawdę miałem ochotę zerwać. W dodatku ten drastyczny dysonans - zaledwie kilka dni wcześniej zrobiłem jej kilka aktów. Nie były to dobre zdjęcia, ale chodziło przecież o coś innego - pozowała mi nago! *** Jeśli ktoś ma ochotę spytać, dlaczego z Olgą nie zerwałem, to odpowiedź jest bardzo prosta i logiczna. Ponieważ pomiędzy regularnymi od tego momentu sesjami z Krzykiem (co 3-4 miesiące) Olga była najbardziej kochającą, najbardziej czułą, najcieplejszą, najmądrzejszą i najbardziej seksowną istotą, jaką znałem - włączając w krąg porównawczy wszystkie możliwe postacie książkowe i filmowe - i taka miała na zawsze pozostać w mojej pamięci. Musiałem znieść tylko jedną jej wadę - że nigdy nie zdołała się wyzwolić spod wpływu Krzyska Wada ta była złagodzona faktem, że, pomijając ostatnie ich spotkanie, te seanse nie wyróżniały się niczym poza dwuznaczną aurą, jaką obydwoje wokół nich roztaczali. Żarliśmy się o to wściekle, ale temat (i zarazem przyczyna) awantur po prostu nie nadawał się do negocjacji opartych na logicznych argumentach, a do emocjonalnych nie chciałem się odwoływać, uważając, że samo wracanie do tematu jest wystarczającą demonstracją własnej słabości. W miłości najbardziej zaskakującym odkryciem jest powolna przemiana postawy wywołana negatywnymi bodźcami. Poniekąd Olga powinna mieć sama do siebie pretensje o to, co się stało siedem miesięcy po "naszym" spotkaniu. Mogę chyba powiedzieć: ja zdradziłem Olgę, bo ona nie umiała się oderwać od tego drania, a Olga odeszła ode mnie, po moja zdrada była zbyt ewidentna. Po prostu daliśmy sobie wzajemnie przyzwolenie na świństwo. Siemasz Wróbel! Dawno do Ciebie nie pisałem, no bo jakaś beznadzieja się zaczęła. Jako że jest to temat z grupy tych frustrujących, pogadamy o tym przy jakiejś wódce, bo na trzeźwo nie umiem. Dość powiedzieć, że złamałem się i zacząłem dzwonić do Justyny. W dodatku za darmo. Wieczorami sprzątamy z Olgą taki sklep z elektroniką w jej bloku, więc mam nieograniczony dostęp do telefonu. Wiem, że to niepięknie, bo praca została załatwiona przez jej mamę, ale jakoś mi brak motywacji, żeby być w 100% przyzwoitym. Te 10% bez wyrzutów sumienia sobie odjąłem. Rozmowy z Justyną są całkiem zajmujące i właściwie na tym mógłbym skończyć historię, ale, cóż, odezwał się we mnie duch eksperymentatora. Postanowiłem sprowadzić nasze konwersacje na tak interesujący mnie kiedyś temat. Przyznałem się jej mianowicie, jak straszliwie się upiłem po tej studniówce dwa lata temu - nie wyjaśniłem jednak, dlaczego. Justyna zamilkła na chwilę, po czym stwierdziła, że musimy o tym poważnie porozmawiać. No i mam szatański plan. Wyobraź sobie, jesteśmy umówieni na spotkanie 3 sierpnia, dzień wcześniej ona ma przyjechać do Warszawy. A ja już planuję przeprowadzenie eksperymentu - chcę jej opowiedzieć o wszystkim, co do niej kiedyś czułem i zobaczyć jej reakcję. A, że jak wspominałem na początku, z Olgą nie najlepiej mi się ostatnio wiedzie (bo to o to chodziło), więc ona już o wszystkim wie. Może trochę przeginam, ale jestem cholernie ciekaw, co z tego wyniknie. Cóż, Justyna pewnie mnie wyśmieje. Pewnie też byś tak przewidywał, bo opowiedziałem Ci o niej sporo i Ty uznałeś, że to wszystko było bez sensu. Trzymaj się i wracaj z tego Krakowa jak najszybciej, bo naprawdę mam wielką ochotę z tobą pokonferować. Janusz Sopot Nie dane nam było zdać matury w terminie. Chrobry, jako jedno z czterech liceów w Warszawie (o dziwo, same tzw. renomowane) zastrajkował w maju. Ja sobie bardzo gratulowałem, bo zupełnie bym nie miał pomysłu na wypracowanie z polskiego, gdybym musiał pisać te tematy, które były 11 maja. Siedzimy więc sobie spokojnie pod szkołą, pijemy piwko, gramy jakieś bluesowe standardy na gitarze. Usłużnie podstawiony przez radiową reporterkę mikrofon niesie nasz luz w eter. Nagle zostajemy wezwani do auli, gdzie dyrektorka ogłasza decyzję szkolnego komitetu strajkowego: matura zostaje przesunięta na następną środę. Aśka zaczyna wrzeszczeć histerycznie, że to skandal i kpina, bo ona zdaje na dziennikarstwo, a tam egzaminy wstępne są wcześniej, więc ona nie zdąży. Po chwili dociera informacja z kuratorium - chętni mogą natychmiast zdawać tam maturę komisyjną. Kilka osób w pośpiechu opuszcza szkołę. Ale większość siedzi, choć podminowany nastrój udziela się wszystkim. Olga zapala pierwszego w życiu papierosa. Od tygodni zakuwa do egzaminu na prawo, na które sam ją namówiłem, choć ma już zagwarantowany wstęp na romanistykę za olimpiadę z francuskiego. Mnie absurdalna decyzja senatu uniwersyteckiego otwiera drogę na wszystkie wydziały za piąte miejsce z olimpiady rusycystycznej. "Pomyśl, będziemy studiować razem" - snuję przed Olgą sielankową wizję. "O ile się dostanę". Ale dostanie się na pewno, bo nauka historii idzie jej równie łatwo, jak nauka czegokolwiek innego. Uniknąć pecha pomoże zresztą znajomy wykładowca z wydziału prawa. Jakakolwiek jest przyczyna, po 15 miesiącach wielkiej miłości zaczęliśmy się kłócić o byle co. Olga próbuje to tłumaczyć stresem przed egzaminami wstępnymi, ja mam na ten temat swoją teorię: coraz gorzej znoszę unoszący się nad nami cień Krzyśka, którego pieszczotliwie przezywam guanem i bezlitośnie naśmiewam się z jego mokasynów. Co ciekawe, Olga nie broni go już, a już najmniej jego odpustowego gustu. Więc gdy mówi, że Krzysiek ma jakieś kłopoty, ja tytułuję sytuację "Cierpieniami młodego guana, czyli gdzie zgubiłem swoje mokasyny", a Olga nie jest w stanie powstrzymać śmiechu. Nielojalna wobec mnie, nielojalna wobec niego, choć to drugie niewiele mnie obchodzi. *** Po dostaniu się na studia wyjechaliśmy w góry. Najpierw w Bieszczady, gdzie powłóczyliśmy się w deszczu przez trzy dni. Ubłoceni po pas postanowiliśmy przenieść się w Tatry. Jak się okazało, najkrótsza droga wiodła przez Kraków, do którego dojechaliśmy w okolicach północy. Dwie godziny później przyjechała "rzeźnia" - osobowy z Warszawy, dziwnie pusty. Znaleźliśmy przedział, w którym siedział tylko jeden człowiek. Olga dość szybko zasnęła, ja nie mogłem - rzadko udaje mi się zasnąć w pociągu. Wyszedłem na korytarz, żeby zapalić papierosa. Współpasażer wyszedł za mną i też zapalił. - Długa noc. Skąd jedziecie? Palił nerwowo, machy brał takie, że po czterech papieros mu się skończył. Papieros, szlug. Spytałem kiedyś Krasulę, czy jest taki czasownik po niemiecku "schlugen". "Chyba nie, ale gdyby był, to by pewnie był nieregularny. Rozumiesz? Schlugen, Schlogt, Geschlogen. Verstehen?". "Ja, ja, naturlich". Wyciągnął od razu drugiego. Był przeraźliwie chudy, miał twarz hrabiego Drakuli. - Z Zagórza. A ty? - Ja z Poznania. Wsiadłem w Radomiu. Pociąg zatrzymał się w Lanckoronie. Przez megafony ogłosili, że z powodu wykolejenia się pociągu przed Chabówką postój potrwa do odwołania. - Słuchaj, macie jakąś łyżkę do pożyczenia na chwilę? - Jasne. Zajrzałem do przedziału. Olga się obudziła. Wyjąłem z plecaka starą aluminiową łyżkę i podałem Drakuli. - Słuchaj, to narkoman, poszedł sobie podgrzać kompot w tej łyżce - powiedziała trochę przestraszona Olga. - Co ty, pewnie miałby swoją. A może i masz rację. To co, zmieniamy przedział? - nocny horror z chudym Drakulą zaczynał mnie niepokoić. Wystarczyło, że miałby AIDS i depresję i już zrobiłoby się groźnie. - Nie, nie bądźmy aż tak ostentacyjni. Drakula wrócił po kilku minutach. - Po minach widzę, że wiecie, co ze mną. Proszę, twoja łyżka. Odczyściłem ją, jak się tylko dało - rzeczywiście, była czystsza niż przedtem, tylko od dołu lekko ściemniała - Sorry, właśnie jadę na odwyk, ale wziąłem działkę na drogę i jak powiedzieli o tym postoju, to się zdenerwowałem i nie wytrzymałem. - A dokąd jedziesz? - Do znajomego pod Turbacz. Dzierżawi tam schronisko, pełna absta, asceza i obskurność. No i ciężka praca, bo trzeba zasuwać od rana do wieczora, drewno nosić i rąbać. A ja, widzicie, jaki chudy jestem. - A kolega... - No, też. Ale trzy lata temu wyszedł z nałogu - wyraźnie bał się nazwać rzecz po imieniu. - ja już innych znajomych od dawna nie mam. Nawet dziewczyny już nie mam, chociaż też brała. Ale facetom po jakimś czasie znika popęd, a babom nie. No to była jeszcze jakiś czas ze mną, bo sam robię... robiłem dobry kompot. No, ale później znalazła takiego z kasą i co mu jeszcze stawał. To i odeszła. - Myślisz, że ci się uda? - Nawet nie zadawaj takiego pytania. Musi się udać, bo inaczej to za pół roku mnie już nie będzie. - Nie zhaltowała cię policja za to, że warzyłeś? - podświadomie przeszedłem na jego slang. - No nie, jakoś się udało. A teraz to już droga w jedną stronę. Sprzedałem chatę i zniknąłem, nikomu nie mówiąc, dokąd. Bo, człowieku, najważniejsze jest zerwać z towarzystwem. Czytaliście "Dzieci z dworca ZOO"? No, to wiecie. Detoks nie jest taki straszny, po prostu kilka dni bólu i mdłości. Strasznie to się robi potem, bo nawet na miejsca, gdzie zagrzałeś, nie możesz spokojnie spojrzeć - od razu ci się chce. A jeszcze te plagi, żółtaczka, Adidas. - Adidas? - No, przecież mówię. HIV. Spojrzałem pytająco, ale już bez strachu. Jakoś udało mu się bezwiednie wzbudzić moje zaufanie. - Nie, nie mam - rozwiał moje wątpliwości - ale to też było czaderskie. Poszedłem się zbadać, bo to człowiek pamięta, czy na pewno siknął sobie własnym sprzętem? Pobrali krew i kazali przyjść za tydzień. No i przez ten tydzień to się naprawdę bałem, po głowie mi latały tylko "negatywny, pozytywny, negatywny, pozytywny". No i przychodzę za tydzień, a ta siksa w rejestracji grzebie w tych papierach i grzebie. Wreszcie wyciąga moją kartę, patrzy i mówi "No, wynik badania ma pan" i tu, cholera, przerywa, kilkanaście sekund, mi już dzwoni w głowie "Pozytywny!", a ona upewnia się chyba i mówi "Wszystko w porządku, negatywny". - Mocne. Ty, facet, a co ty robiłeś, zanim zacząłeś? - No co, normalka, nie? Skończyłem technikum i miałem zdawać na Polibudę w Gdańsku. Zamilkliśmy. Drakula mówił strasznie szybko, ale, jak dodać do tego "eee", "noo", i "yyy", jego wypowiedzi robiły się nieznośnie rozwlekłe. Pociąg ruszył. Przysnęliśmy. Przez mgłę zaspania zobaczyłem, że przed Chabówką zaczął zbierać się do wyjścia. - No, to ja się tu ulatniam - szepnął. - Powodzenia. - Mowa. *** W Zakopcu byliśmy przed południem. Stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać i poszliśmy na Ornak, dokąd dotarliśmy wczesnym wieczorem. Pogoda nadal była beznadziejna - siąpił deszcz, wisiała mgła. W schronisku poznaliśmy zjawiskową dziewczynę, jak na ironię - Justynę. Rasowa, ale i dobra twarz - kilka lat później nabrałem się na ten typ urody u Aniołka, największej zdziry, jaką zdarzyło mi się poznać. Olga gawędziła z nią do późnego wieczora, ja im się przyglądałem, leżąc na piętrowym łóżku. Justyna chodziła po górach sama. Przypomniał mi się dylemat Krzyśka, który zawsze marzył o tym, żeby chodzić po górach z dziewczyną. Ale te, które mu się podobały, nie umiały i nie lubiły chodzić, natomiast te, które chodziły, Krzyśkowi się nie podobały. Ideał zatem musiał umieć przejść metamorfozę: od eleganckiej damy do trapera. Olga miała tę rzadką umiejętność. Może dlatego tak go pociągała? Następnego dnia wyruszyliśmy z plecakami na Czerwone Wierchy. Olga jeszcze raz zrobiła coś, co kazało mi się cieszyć ze zbliżającego się spotkania z Justyną: wyznała, że Krzysiek zaproponował jej wspólny wyjazd. Odmówiła, ale po długim namyśle. Tymczasem doszliśmy do grani. Deszcz lał coraz mocniej, a na szczycie wiał pozbawiający równowagi wiatr. Najbliższe schronisko - Gąsienicowa. Po czterech godzinach marszu poczułem, że nie jestem z stanie zrobić kroku. Ostatnimi siłami, klnąc na aurę, dodrapaliśmy się do Kasprowego Wierchu, choć niewiele brakowało, abyśmy go we mgle przeoczyli. Postanowiliśmy zjechać w dół kolejką, ostatnią, jaka tego dnia jechała, razem z obsługą restauracji. Po trzech dniach jałowego czekania na wyschnięcie ubrań i butów wróciliśmy do Warszawy. Olga na początku sierpnia miała jechać do Włoch. Z koleżanką zamiast mnie. Tym razem przyczyną rozstania był brak pieniędzy. Mieliśmy wielki dylemat - czy wpadliśmy, czy nie. Piekiełko liczenia dni, szacowanie prawdopodobieństwa nieskuteczności środków zabezpieczających, nerwowe czekanie na jakikolwiek symptom, przypominanie sobie, który to był dzień, kiedy się kochaliśmy, wreszcie otępienie i planowanie, jak ogłosić tę wiadomość światu. I zbliżająca się wizyta Justyny. Na spacerze po Lesie Kabackim Olga przystanęła. - Januszka, jakby w czasie mojej nieobecności coś się zmieniło, po prostu zostaw list. - Zwariowałaś? Całkiem szczerze byłem przekonany, że takie rzeczy się w życiu nie zdarzają, nawet, gdybym chciał. Zresztą wcale nie chciałem. To miał być e k s p e r y m e n t, całkowicie jawny eksperyment. Szczerość miała mnie ochronić przed pokusą. W ogóle nie brałem pod uwagę tego, co się miało stać: że eksperyment całkowicie wymknie się spod kontroli. Po prostu podniecała mnie perspektywa spodziewanego pognębienia Justyny. Uważałem, że w sytuacji, gdy byłem w szczęśliwym (ostatecznie, mimo wszelkich i narastających problemów) facetem takiej dziewczyny, jak Olga, oznajmienie Justynie, że kiedyś kochałem ją jak wariat i dodanie do tego, że przeszłość to przeszłość, powinno ruszyć trochę tę górę lodu - tak właśnie jawiła mi się Justyna. Domagającemu się szczegółów Wróblowi pisałem: "Zupełnie niespodziewanie wypłynął całkiem nowy aspekt nadchodzącej przygody. Dzięki Oldze dowiedziałem się, jaka może być miłość i to pozwoliło mi uświadomić sobie, że Justyna, z tym swoim chłodem i dystansem, jest cholernie negatywną bohaterką mojej przeszłości. Że przez nią mordowałem się tyle lat. Czuję potrzebę subtelnego odwetu i nie obchodzi mnie właściwie, jak ona odniesie się do mojego wyznania. Jeśli odwzajemniała moje uczucie, będzie teraz żałować, że nie dała mu rozkwitnąć. Jeśli była obojętna, będę gwałcicielem, wchodzącym w jej życie w twardych butach. Tak czy owak, jakoś się odegram. Nie chodzi mi o jakąś prymitywną zemstę - po prostu Justyna jakoś mnie prowokuje swoim zachowaniem podczas tych rozmów przez telefon, a to się nakłada na moją złą pamięć o niej sprzed tych paru lat. Piekę też drugą pieczeń - widzę, że mimo moich zapewnień Olga też się trochę niepokoi. Niech też pozna, co to jest czuć strach i zazdrość". Z Olgą pożegnałem się bardzo czule. Przez najbliższe trzy tygodnie miałem być w zgodzie z poczuciem sensu tego co robię i w konflikcie z sumieniem. Owe trzy tygodnie miałem ukoronować decyzją, której błędność moralną czułem natychmiast, ale liczyłem na to, że wyniknie z tego jakaś pozytywna zmiana w moim życiu. Decyzja ta rozpoczęła serię wydarzeń podłych, choć nie do końca przeze mnie zawinionych, bo wynikających z totalnego zagubienia - sytuacja przerosła mnie. Seria zakończyła się z chwilą, gdy zrobiłem coś, co przywróciło mi spokój ducha, a zapoczątkowało koszmar w moim życiu. *** Justyna przyjechała w wieczór poprzedzający dzień wyjazdu Olgi. Po krótkiej burzy, w której Olga posługiwała się dokładnie tymi samymi argumentami, którymi próbowałem przekonać ją do zignorowania Krzyśka, poszedłem na dworzec, aby się przywitać. Zobaczenie Justyny pierwszy raz od ponad 2 lat nieco ostudziło mój zapał. Była piękna, jak zawsze i zachowywała się mniej więcej tak, jak ją pamiętałem. Justyna - instytucja. Była tylko jedna różnica: to ona zaproponowała, żebyśmy się spotkali następnego dnia. Umówiliśmy się w centrum (zabawialiśmy się kiedyś w zadawanie trudnych pytań na orientację; spytałem ją, jak z okolic Dworca Wschodniego dostałaby się pod Pałac Kultury; odpowiedź była zaskakująco prosta: "wsiadłabym w pociąg jadący w stronę Dworca Centralnego - co znaczy mieszkać w Trójmieście!). Wszystko przebiegało neutralnie, bez żadnych prowokacji. Poszliśmy do kina. Gdy wracaliśmy do jej ciotki, spytała, co się dzieje z Olgą. Właśnie tak to sformułowała. Nie "Co słychać u Olgi?" - to by było zbyt familiarne. Nie "Gdzie jest Olga?" - zbyt obcesowe. Po prostu jakoś wyczuła, że mam szeroki zakres swobody i chciała się upewnić, na ile może liczyć. Wyjaśniłem jej sytuację i jej przyczyny. Nie skomentowała tego. Wciąż miałem całkowitą pewność, że kontroluję sytuację. Ale oto wszystko zaczęło się zmieniać. Lawinę - w tym momencie ledwie wyczuwalną - uruchomiłem sam. Zaproponowałem spacer do lasu Kabackiego. Była to prowokacja, cios, który wymierzyłem sam sobie. Las Kabacki był czymś w rodzaju sanktuarium - to tam się z Olgą całowaliśmy, to las Kabacki był łonem natury, na którym kilka razy pozwoliliśmy sobie na bardzo dużo, to tam wreszcie uciekaliśmy zawsze w poszukiwaniu samotności - a ja do tego sanktuarium wpuściłem kogoś, kto mógł je sprofanować. I rzeczywiście, doszło do profanacji, tyle, że popełniliśmy ją poniekąd razem. Usiedliśmy na ławce przed krzyżem upamiętniającym śmierć ofiar katastrofy Iła 62. Siedzieliśmy w milczeniu, a ja myślałem o Oldze i o ojcu jej koleżanki, który pracował przy - jak to właściwie nazwać? - rozpracowywaniu miejsca katastrofy. Z dymiących szczątków samolotu wyciągał dymiące szczątki ludzkie i płakał. Podobno nigdy już nie doszedł do siebie. - A wiesz - przerwała ciszę Justyna - nie zdążyłam ci powiedzieć, ale jestem w Warszawie przejazdem. Jadę do Zakopanego. - Sama? - zdziwiłem się. Gdzie ci wszyscy wspaniali ludzie, którzy ją otaczali? - W podróży sama, ale na miejscu mają czekać na mnie koledzy - "koledzy", kurwa ich mać, musiałem się nieźle napocić jesienią, żeby się pozbyć ich natrętnej opieki. - No to ciekawe, bo ja też się wybieram do Zakopanego. - No coś ty? A kiedy? - W środę. Już mam bilet - to właśnie był mój tok rozumowania. Ten sam czas spędzony w Tatrach kosztował znacznie mniej niż we Włoszech. Olga nie umiała tego zrozumieć, ale to ja, szukając parę lat później nowych wrażeń, zmieniłem zdanie. - Kurczę, szkoda. Ja we czwartek. Milczenie. W powietrzu wisi pytanie, które musi w końcu paść, nie wiadomo tylko z czyich ust. Justyna pęka pierwsza, a ja już mam przygotowaną odpowiedź. - Janusz, a może przesunął byś bilet i pojechał ze mną w czwartek? - jest poniedziałek. - Nie, Justyna, raczej nie. - Dlaczego? - Widzisz, były chłopak Olgi dopiero co proponował jej wspólny wyjazd i ona mu odmówiła. To by było... - wszelkie zakończenia tego zdania brzmią mi okropnie banalnie: "...nie w porządku", "...podłe", "...nieuczciwe". Nie kończę więc tego zdania, bo przecież z grubsza wiadomo, o co mi chodzi. - po prostu nie - dokończyłem. - No dobra, ale przecież ja nie jestem twoją byłą dziewczyną - odpowiada zręcznie Justyna, a do mnie dociera, jak strasznie się odkryłem. Nie dość, że nieoczekiwanie dla mnie samego, to jeszcze całkowicie niezgodnie z założeniami "eksperymentu". Nie uda mi się już wmówić Justynie, że sprawa jest już nieaktualna, bo wspomnienie o Krzyśku przeniosłem wszystko do czasu teraźniejszego. Z Kabat wracamy w milczeniu. Mam prawie całą dobę na przemyślenie sytuacji, z której są dwa wyjścia: natychmiast się wycofać, albo zaryzykować i sprawdzić, jak Justyna zareaguje już nie na opowieść o czymś, co było kiedyś, ale na coś, co zaczyna zmartwychwstawać. Do końca będzie udawać, że można to wszystko powstrzymać. Gdy wykonam zasadniczą część eksperymentu i przyznam się do wszystkiego, Justyna bardzo niefortunnie porówna scenę do pogrzebu. Ja to skoryguję - to ekshumacja, a nie pogrzeb. Ale, póki co, ona współinicjuje coś i to jest dla mnie nowość, bo przez te lata to wyłącznie ja zabiegałem o jej uwagę. Więc ryzykuję, na dodatek jeszcze nie do końca zdaję sobie sprawę z tego, że pojawia się nowa barwa scenerii, coś jakby dodatkowa teza tego eksperymentu, która spowoduje, że całkowicie utracę nad nim kontrolę: oto mit, którym żyłem przez kilka lat, Justyna, na którą tak długo czekałem, jest w zasięgu ręki, siedzi już bardzo blisko mnie, wreszcie kładzie mi głowę na kolanach, a ja zaczynam gładzić ją po twarzy. Biorę jej dłoń pianistki i szepczę "i to ta sama, zimna Justyna", a ona siada mi na kolanach i wtula moją głowę w swoją pierś. Mówi "ta druga Justyna jest chyba prawdziwsza". Wszystko to w moim mieszkaniu, do którego bardzo chętnie dała się zaprosić. Od samego początku mam świadomość popełniania zdrady. I jeszcze ta niewykluczona ciąża Olgi, która gdzieś daleko tęskni za mną - napisze o tym w pełnych ekspresji słowach.. A ja tu siedzę z Justyną, która udowadnia mi, że umie być ciepła i rozkoszna. Przytomności starcza mi na tyle, żeby nie odpowiedzieć na nieme żądanie pocałunku. Ale wszystko toczy się samo i stanie się wszystko, na co pozwolą warunki i zapisane gdzieś w naszych genach konwencje. Jest późny wieczór wtorkowy. Następnego dnia zmieniam datę na bilecie. Jedziemy więc razem porannym ekspresem w czwartek. Po drodze zastanawiamy się, co zrobimy w Zakopanem. Ja nie mam najmniejszej ochoty na zamieszkanie z jej kolegami, zresztą właśnie zaczyna się trujące działanie wyrzutów sumienia. Justyna mówi, że też najchętniej nawiałaby gdzieś w góry, ale już obiecała, że wyjazd będzie wspólny. Więc, o ile pojawią się na stacji, idzie do nich i błaga, żebym się przemógł i zrobił to samo. A ja widzę przed sobą dwie szanse, obie niejednoznaczne. Jeśli koledzy nawalą - czeka mnie dalszy rozwój czegoś z Justyną. Jeśli się pojawią, mam okazję dyskretnie się wycofać - po prostu pójdę w góry, a stamtąd wrócę do Warszawy, gdzie jedynym problemem będzie o wszystkim zapomnieć, pogodziwszy się wcześniej z myślą, że, być może, tracę coś wyjątkowego. Co ciekawe, Justyna nie mówi ani słowa na temat, kim są owi koledzy. To się okaże na miejscu. Piotr - były facet Justyny, pyszałkowaty, zimny intelektuał (zdecydowanie jednak nie intelektualista). I Darek - jego najbliższy przyjaciel, znacznie bardziej sympatyczny. A wszyscy troje znają się jeszcze z liceum. Ku mojej uldze Piotr wyjeżdża z Zakopanego tego samego dnia. Przy pożegnaniu patrzy na mnie, wie już, że jestem sukcesorem i postanawia zagrać mi na nerwach. Obejmuje Justynę. - Chyba nie masz już takich zahamowań - ni to pyta, ni to stwierdza i całuje Justynę w policzek. Trochę za blisko ust - pocałunek francuzkowaty. Były pozwala sobie na więcej niż przyszły. Ale do czasu. - Nie, skąd - odpowiada Justyna i odwzajemnia pocałunek. Piotr idzie na stację, a mu kierujemy się do knajpy, gdzie siadamy obok siebie, a Darek lokuje się naprzeciwko nas. Justyna mocno trzyma moją dłoń. - No i co zrobisz? - pyta niepewnie. - Nie wiem. Będę losował. Reszka - zostaję na dole, orzeł - idę w góry. Rzucam monetę i wypada reszka. Justyna wzdycha z ulgą i zaczyna planować następny dzień. Pewnie Kościelec, na rozgrzewkę. I jest tylko jeden szkopuł - mam ze sobą plecak i wszystkie swoje rzeczy. Gwałtownie wstaję od stołu, dopijam piwo. - Wybacz, Justyna. Ja po prostu muszę tam iść. Na mojej twarzy chyba daje się wyczytać, co się stanie w ciągu kolejnych paru dni. Po prostu nie mam miny uciekiniera, choć bardzo by było dobrze, gdybym miał. Moja twarz mówi: "muszę się spokojnie zastanowić" - Trzymajcie się. W portfelu mam zdjęcie Olgi. Uśmiecha się ślicznie, trochę figlarnie. *** Tatry są fatalnym miejscem, jeśli się chce zapomnieć o problemie. Tłumy ludzi, wśród których znalazło się dwoje wspólnych znajomych - Olgi i moich. Oczywiście spytali, co u nas słychać i gdzie jest Olga. Tylko wysiłek pomagał w ucieczce. Więc codziennie zakatowywałem się długimi, acz banalnymi trasami. Trzeciego dnia przeszedłem z plecakiem przez Zawrat i przenocowałem w Pięciu Stawach. Każde miejsce miało w sobie coś z Olgi. Piątka też. Kiedyś pojechałyśmy z koleżanką i Markiem w Tatry zimą. Wiesz, Marek chodzi bardzo dobrze, ale na Tatrach w ogóle się nie zna. Zawędrowaliśmy na Gąsienicową i tam Marek zaczął planować następny dzień. Wziął mianowicie linijkę i zaczął mierzyć dystans między Gąsienicową i Piątką - tak ją sobie mądrze nazwał. Wyszło mu, że niedaleko i że w 3 godziny spokojnie się wyrobimy. Więc my z Bobulą w krzyk, że "Ty kretynie, wiesz, że to są góry i że leży śnieg? Nigdzie nie idziemy!". Marek poszedł po poradę do TOPR-owców. Tam dowiedział się, że jeśli ma mocną grupę i dobry sprzęt, to może spróbować. My stwierdziłyśmy, że zostajemy, ale on się zaciął. Nie wiem, czy chciał nam zaimponować, czy co? Wziął plecak i polazł w stronę Krzyżnego. Bez raków, bez czekana, bez niczego. No i wrócił jak niepyszny po czterech godzinach, w śniegu po pachy. Gdzieś za Żółtą Turnią zapadł się w śnieg i ledwo się wygrzebał. Na szczęście był sierpień, choć wieczory były już zimne. Postanowiłem się przemóc i wybrałem się na Orlą Perć. Za Krzyżnem przyłączyłem się do grupy prowadzonej przez księdza. - Niezłe, Wróbel, słowo daję. Musisz spróbować i wtedy docenisz, jak fajnie się chodzi na dwóch nogach. Gdzieś po drodze było takie przejście, trawers przez ścianę. No mówię ci, regularny pion, a ty musisz przejść po półce, która ma szerokość buta, a w dodatku dwa kołki trzymające łańcuch są wyrwane. Dobrze, że akurat była mgła i nie widziałem przepaści pod sobą. Dotarłem do Koziego Wierchu i stwierdziłem, że mam dość tego umartwiania się. Całkiem wygodną ścieżką schodziłem do doliny i liczyłem kamienie: Olga - Justyna, Olga - Justyna. Ostatni kamień przed skrzyżowaniem z innym szlakiem miał zdecydować za mnie. Padło na Olgę. Ale niestety drugi raz nie posłuchałem podpowiedzi fortuny. Wróciłem do schroniska, spakowałem plecak i pognałem do Zakopanego. Do Justyny. Wykończony padłem na łóżko w pokoju, w którym mieszkała z Darkiem. A dalej - zero kontroli. Jeszcze tego samego wieczoru usiedliśmy z Justyną na ciemnej werandzie willi i zaczęliśmy się całować. Czy usprawiedliwia mnie, że byłem bardzo zmęczony? Nie, bo byłem trzeźwy. Może to, że nie poszliśmy do łóżka? Nie, bo ona tego jeszcze nie chciała. Może jakieś zapomnienie? Też nie, bo o Oldze pamiętałem cały czas. Więc chyba tylko to, że to była inkorporacja mojej osoby do planów Justyny, że te pocałunki symbolizowały przejęcie władzy. Justyna całowała zachłannie, nie pozwalała objąć swoich ust. Nie mogłem tego wytrzymać i powiedziałem jej, że Olga może być w ciąży. "Więc to aż tak daleko zaszło?" - spytała zdziwiona, na chwilę się odsuwając. Jezu, Justyna, a gdzie niby miało zajść? Mieszkałem z nimi przez trzy dni, budząc się codziennie z myślą, że powinienem cichutko zebrać rzeczy i uciekać. Że ta ucieczka rozwiązałaby wszystkie moje dylematy z wyjątkiem jednego - Justyna w swoim okazywaniu uczucia przeszła wszelkie moje oczekiwania. Mimowolnie porównując ją z Olgą myślałem tylko o tym, że niewiele zabrakło do tego, żeby moja ukochana zdradziła mnie z Krzyśkiem. Za co mogłem kochać Justynę i czy mogłem kochać dwie dziewczyny równocześnie? Ten nieśmiertelny temat kiczowatych romansów okazał się wielce absorbujący i przerażająco aktualny. Miłość do Olgi, choć przechodząca kryzys, była oparta na czymś konkretnym, była - zgodnie z wolą wujka Fromma - czynnością, a nie tylko stanem. Czynnością wymagającą decyzji, słów, poświęceń i wybaczeń. A Justyna? Wpatrywała się we mnie intensywnie, jak wtedy w Świeradowie, mówiła - nie, ona przemawiała - wzniosłym tonem, wystudiowanym - a może naturalnym? - ruchem dłoni dotykała mnie, a każdy gest miał świadczyć o całkowitym oddaniu i nierozerwalnej, uświęconej przez lata czekania, więzi. A przy tym wszystkim nie stawiała pytań - ani o przyszłość, ani o przeszłość, ani o teraźniejszość. To było zastanawiające i to nas różniło. Justyna zdawała się być całkowicie przekonana o tym, że wszystko zmierza w dobrą stronę - cokolwiek to dla niej znaczyło. Mnie zaś dawało złudny komfort poczucia, że zbliżający się problem - powrót Olgi z Włoch - rozwiąże się sam. Miałem jeszcze prawie dwa tygodnie czasu. Do Warszawy musiałem wrócić z powodu osobliwego zobowiązania, jakie przyjąłem. Rodzice Olgi poprosili mnie o opiekę nad mieszkaniem i psem - niezrównaną pudlopodobną Pandorą, czyli Dorcią. Moje stosunki z Dorcią były znakomite, choć zawiłe. Ja udawałem, że ją męczę, wymuszając na niej pozycję "myśliwską" (niczym upolowane zwierzę niesione na drągu łapałem ją za cztery włochate łapy i podnosiłem do góry), ona udawała, że mnie gryzie. Przez dwa tygodnie, podczas których całkowicie ignorowała moje prośby o powrót do domu, miałem ją wyprowadzać na spacery. Biegała z podniesionym ogonem ("Łopoczący sztandar psiej niezależności" - powiedziała kiedyś Olga), ile tylko miała ochotę. Zanim znalazłem się w Warszawie, odwiedziliśmy z Justyną Kraków, gdzie wyjaśniłem jej, co moglibyśmy robić w Warszawie. Wydawał mi się to niezły pomysł, żeby zamieszkała na Ursynowie ze mną. "Ta dziwka spała na moim łóżku? I ty się na to zgodziłeś?" - krzyknęła Olga, gdy się o tym dowiedziała. Nie, tak strasznie nie było. Justyna na noc wracała do cioci. Ale, jeśli się zastanowić, jej pobyt na Dembowskiego był godny Olgi na kolanach Krzyśka w autobusie nocnym. Gdy żegnaliśmy się na dworcu głównym w Krakowie, Justyna uznała scenę za godną płaczu. Ale nigdy nie widziałem jej płaczącej i wtedy też nie. Chwilę wcześniej podszedł do nas żebrzący rumuński chłopak. Trzymał kartkę "Ne mamy tate". Justyna spojrzała na niego z politowaniem i powiedziała, że ona też nie. Tata Justyny zmarł kilka miesięcy wcześniej, o czym poinformowała mnie podczas jednej z tych długich darmowych rozmów. Gdy na koniec poprosiłem o przekazanie pozdrowień dla rodziców, powiedziała "Tu już nie ma za bardzo kogo pozdrawiać". Zabrzmiało to tak, jakby oboje zginęli w jakimś wypadku. - Ale ma chłopa. który cię dupcy - krzyknął wściekle smarkacz i uciekł. Popatrzyliśmy za nim zdziwieni. Porównywałem wielokrotnie moje nietrwałe odejście od Olgi z jej trwałym odejściem ode mnie i zastanawiałem się, dlaczego mi było tak trudno, a jej tak łatwo. Mój związek z Justyną był od początku potępiany. Zaczęło się od tego dziecka - zupełnie, jak byśmy mieli na twarzy wypisany grzech. Potem rozluźniły się moje kontakty z większością przyjaciół. Wreszcie wypowiedzieli się moi rodzice - oczywiście krytycznie. Nie mogę powiedzieć, że wróciłem do Olgi pod presją otoczenia. Nie zrobiłem tego również pod wpływem ciągłej walki Olgi o to, żebym rzucił Justynę. Justyna okazała się zbyt przewidywalna. W pewnym momencie poczułem, że niczym mnie już nie jest w stanie zaskoczyć. Deklarowałem swoje przywiązanie do niej przez pół roku. W tym czasie spotkaliśmy się trzy razy i raz wyjechaliśmy. Bardzo starałem się dbać o teatralność tych spotkań. Przyjechała na inaugurację mojego roku akademickiego. Siedzieliśmy razem w auli Śląskiej na wydziale Romanistyki, kilka rzędów przed Olgą. Tego samego wieczoru wcisnęliśmy się na imprezę u Filipa. Trudno mi sobie wyobrazić, co czuła Justyna, wiedząc, że jest w towarzystwie ludzi, którzy znali Olgę. Urżnęliśmy się wtedy wszyscy, ale tylko my z Justyną nie straciliśmy filmu. Leżeliśmy na amerykance i po raz pierwszy naruszaliśmy swoją intymność. Było to kolejne zaskoczenie, bo pierwszy raz objawił się wrodzony talent Justyny. No i jej ciekawskie podejście. Kilka tygodni później poszliśmy do kina na "Firmę" z Tomem Cruisem. Tom, obiecujący i świetnie opłacany prawnik, a przede wszystkim przykładny mąż był zatrudniony przez Mafię, o czym nie wiedział. Firma wypuściła go na służbowy wyjazd, gdzie podrzucono mu atrakcyjną call-girl. Przykładny mąż zapomniał się, nieświadomy tego, że wybryk jest fotografowany. Po powrocie został wezwany do swojego przełożonego, który dał mu do zrozumienia, że kompromitujące zdjęcia znajdują się posiadaniu właścicieli firmy. "Każdy może czasami pozwolić sobie na chwilę głupoty, a my nie chcemy, żebyś miał kłopoty, na przykład z żoną. Ale wiesz, tam są mocne momenty, seks francuski i te sprawy" - po czym wymownie zawiesił głos. Justyna przybliżyła się do mnie. "Jestem otwarta na nowości" - szepnęła. Ale było jeszcze za wcześnie, zresztą mi ta deklaracja w sposób wystarczający zastępowała właściwe przeżycie. To nie był zresztą jedyny raz, kiedy słowa nie tyle mnie powstrzymały, ile zaspokoiły. *** W listopadzie zostałem z Olgą zaproszony do Anety. Ale Aneta zapomniała i gdzieś wyszła, więc czekaliśmy na klatce schodowej. Wypiliśmy z gwinta przyniesione wino i nagle zaczęliśmy na schodach prowadzących na strych wieżowca efektowne pieszczoty. - Olga, opanujmy się, błagam. - Nie widzisz, że znośnie jest tylko wtedy, gdy nie możemy się opanować? Miała rację. Przez te kilka miesięcy widywaliśmy się prawie codziennie. Rzadko udawało się uniknąć tematu Justyny, a wtedy jedynym sposobem na zakończenie spotkania było zaszycie się gdziekolwiek. Prosto z jednego z takich spotkań pojechałem na dworzec i wsiadłem do nocnego pociągu do Sopotu. To miała być niezapowiedziana wizyta. Wysiadłem w Gdańsku i pojechałem na wydział Justyny. Tam się spotkaliśmy. Z reżyserskiego punktu widzenia scena, gdy Justyna wchodzi do westybulu swojego wydziału, a ja siedzę tam i czekam na nią (jej zdumiony wzrok, gorące przywitanie) była znakomita, tym bardziej, że Justyna pełniła w niej podwójną rolę: improwizującej aktorki i widza. Pech jednak chciał, że Olga poprzedniego wieczoru wręczyła mi "Trzech Towarzyszy" Remarque'a. Rzecz o wierności w przyjaźni i w miłości. Czytałem to najpierw we wspomnianym nocnym pociągu, potem czekając na koniec wykładu Justyny. Wkrótce potem postanowiliśmy, że razem wyjedziemy na Sylwestra. W mojej psychice uruchomił się bowiem mechanizm, który na wyrzuty sumienia i wątpliwości co do sensu całej historii reagował tworzeniem pomysłów na jak najsilniejsze przywiązanie Justyny do mnie. Olga o tym wypadzie do Sopotu wiedziała. Widziała też (na własne oczy w końcu) moje rozdarcie. Powiedziałem jej, że z trudem to wszystko wytrzymuję i chętnie, chcąc uprościć własne życie, wróciłbym z Sopotu jak najszybciej. I pewnie tak by się stało, gdybym wiedział, że Olga po północy następnego dnia wymknie się z domu i pojedzie na dworzec, na który miał przyjechać nocny pociąg z Gdańska. Ale nie wiedziałem. Był też akcent szpiegowski. Na zajęcia chodziła ze mną Dorota z klasy Wróbla. Nosiła to samo nazwisko, co Piotrek, były Justyny. Kiedyś nie wytrzymałem i spytałem, czy coś ich łączy. Świat jest mały - była jego siostrą cioteczną. Pewnego wieczoru, po zakończeniu zajęć poprosiła mnie o telefon do Wróbla. Trochę się zdziwiłem, bo wiedziałem, że się nie znosili jeszcze od czasów licealnych. Poza tym Wróbel wyszedł z zajęć dosłownie kilka sekund wcześniej. Rzecz miała się następująco. Piotrek nigdy się nie wyleczył z Justyny, zresztą oboje usiłowali utrzymywać przyjazne stosunki. Justyna opowiedziała mu o Oldze, a on - co za intuicja - wyczuł, że coś jest nie w porządku. Poprosił Dorotę, żeby się czegoś dowiedziała. Dorota kilka dni obserwowała mnie i Olgę, poczym doniosła Piotrkowi, że spędzamy ze sobą mnóstwo czasu. O szczegóły postanowiła wypytać Wróbla. - To Piotrek cię poprosił o coś? - spytałem w przypływie geniuszu, poskładawszy w pamięci wszystkie efekty iskrzenia moich myśli. - Tak - przyznała speszona. - Dorota, odwal się ode mnie. Z problemami poradzę sobie sam - wysłałem wieloznaczny komunikat. Tego samego dnia Justyna zadzwoniła do mnie, ostrzegając przed karną ekspedycją Piotrka do Warszawy. - On mi powiedział, że ty prawie cały czas jesteś z Olgą - stwierdziła, choć w jej głosie nie było ani cienia podejrzliwości. Piotrek ze swoją nadopiekuńczością zaczynał jej działać na nerwy i to było silniejsze. - No, jestem. Po prostu nie chcę zrywać z nią kontaktu. Tak się tylko przyjaźnimy. Poza tym minęło jeszcze tak niewiele czasu. - A Piotrek zapowiedział, że pojedzie do Warszawy, znajdzie wasz wydział. Stwierdził, że jak was zobaczy razem, to ci nakopie. - Mocno powiedziane - stwierdziłem, zastanawiając się, co to właściwie znaczy "nakopać". - No. Ale Dorota zachowała się lojalnie i powiedziała, że nie będzie się wtrącać w nie swoje sprawy. Piotrek nie przyjechał. *** Z Krakowa wracałem do Warszawy nocnym pospiesznym z Bukaresztu. Był zupełnie pusty. Położyłem się w przedziale i zapadłem w niespokojny sen. Po jakimś czasie obudziły mnie wrzaski. Do przedziału wsiedli świeżo upieczeni rezerwiści z dwoma prostytutkami. Wyciągnęli jabole i zaprosili do konsumpcji. Propozycja była nie do odrzucenia, zresztą uznałem, że darmowy alkohol uspokoi mnie. Skończyło się niemal tragicznie. Gdy stanęliśmy w Radomiu, dwóch eks-żołnierzy wychyliło się przez okno i zaczęło ryczeć: - Radom kuuurwą jest, wszyscy radomiacy to chuuuje. Do przedziału wpadli policjanci. Moi towarzysze zaczęli udawać głęboki sen. - Wypierdalać na peron, ale już! - krzyknęli panowie władza. Pijane towarzystwo ruszyło się niechętnie. Ja się nie ruszałem. Policjanci jakoś zorientowali się, że jestem spoza grupy i zostawili mnie w spokoju. A gdyby nie? Przedział międzynarodowego pociągu, a w nim młody człowiek, kompletnie pijany.. Na półce leży jego plecak, podłoga lepi się od wymiocin. Pod siedzeniami walają się puste butelki po winie i plastikowe kubki. Policjanci, którzy przed chwilą wyprowadzili rezerwistów i ich panienki, pochylają się nad młodzieńcem. POLICJANCI (unisono): A ty co, kurwa, głuchy jesteś? MŁODY CZŁOWIEK (niewyraźnie): Przepraszam, ale ja tu jestem przypadkiem. POLICJANCI (zdezorientowani): Przypadkiem? (reflektują się) Co ty nam tu pierdolisz? Chu-Chu! Czyli chuchnij chuju! Młody człowiek chucha. W przedziale roznosi się zapach sfermentowanych owoców i siarki. POLICJANCI: Kolego, jesteś nawalony jak messerschmit i zakłócałeś porządek publiczny. Kolegium masz jak w banku. REZERWIŚCI I ICH PANIENKI (chórem): On nic nie robił - wsiadł przed nami! On nic nie robił - wsiadł przed nami! POLICJANCI: Cicho tam, do kurwy nędzy. MŁODY CZŁOWIEK (już przytomnie): Proszę bardzo, możecie mnie przymknąć. Jestem w tak fatalnym nastroju, że nic mi go nie pogorszy. POLICJANCI (współczująco): A co się stało? MŁODY CZŁOWIEK (tonem eksplikującym): Mam poważny dylemat natury etycznej. Wplątałem się w sytuację, którą wyznaczają dwa faktory: poligamia i wysoce prawdopodobna inseminacja. POLICJANCI (z konsternacją): Czy ty nas przypadkiem nie obrażasz? Zresztą, nieważne. Nasz nos policyjny mówi nam, że jesteś praworządnym obywatelem. Zostawimy cię pod warunkiem, że posprzątasz przedział. (zasłona w oknie przedziału opada, pociąg rusza w dalszą drogę) Tak czy owak, wyszło na moje. Rano byłem w domu, po południu na Ursynowie. Justyna znalazła się tam tydzień później. Wtedy było już łatwiej. Doszedł list od Olgi, w którym informowała, że tym razem rebionka nie będzie. Justyna wyjechała w środę po południu. Olga miała dotrzeć do Warszawy 2 dni później, więc miałem teoretycznie sporo czasu na to, żeby zapomnieć o pocałunkach Justyny. Niestety, stało się inaczej. W czwartek wcześnie rano obudził mnie dzwonek telefonu. - Janusz, to ja. Już wróciliśmy. - Jezu, Olga, ale ja... Natychmiast się domyśliła. - Spotkajmy się na Rozdrożu i szybko to skończmy. Była opalona i prześliczna. Natychmiast wziąłem ją za rękę. Po drobnej "łapęsi" Justyny wydała mi się duża. Zupełnie nie miałem pomysłu na "szybkie zakończenie". Sam zwrot wydawał mi się śmieszny, bo przecież w ogóle nie byłem pewien, co chcę robić. Szliśmy przez Łazienki w milczeniu. - No i co zamierzasz? Zapaliłem papierosa. Olga poprosiła, żeby jej też dać. Przypomniałem sobie, że Justyna - wielka przeciwniczka papierosów - też ostatnio zaczęła popalać. Powiedziałem o tym Oldze, a ona natychmiast wyrzuciła szluga. Ojciec wieczorem zorientował się, co się dzieje i też spytał mnie o moje zamiary. Nie miałem pojęcia, co mu odpowiedzieć. Rodzice za Justyną nie przepadali. Ojciec stwierdził, że nic nie wolno robić z litości, ale nie wiem, co miał na myśli - z litości nie rzucać Olgi, czy z litości nie zwracać się ku Justynie. Mama ostatnie wydarzenia podsumowała następująco: - Nie zmieniłeś się chyba jakoś dramatycznie. Ale studiujesz na świetnym wydziale, twoje rokowania są też świetne. Zdecydowanie przesadziła. Moje uzależnienie od otoczenia polegało na negowaniu wszystkich opinii, jakie do mnie docierały. Niektóre było łatwo odrzucać - że Olga mnie kocha i że jest cudowną dziewczyną. Moje przekonanie o jej uczuciu zostało mocno podważone przez te wszystkie historie z Krzyśkiem. Nie umiałem, co prawda, się zdobyć na złośliwe stwierdzenie "Tak do niego lgnęłaś, no to teraz masz wolną rękę". Ale też wspomnienie tych wszystkich koszmarów bardzo ułatwiło mi zadeklarowanie zerwania. - Całowaliście się? - Tak. Olga miała napiętą twarz. - Ale dziecka z tego nie będzie? Uśmiechnąłem się. Skąd to podejrzenie? Z Justyną, jak dotąd żelazną dziewicą? Zaprzeczyłem. Przypuszczam, że też nie miała sposobu na wyjście z tej sytuacji. Ale jako że była ona nieznośna, powiedziałem, że, choć jestem niepewny tego co robię, to jednak nie mogę zrobić nic innego. - Aha. - potwierdziła, że zrozumiała. - Możemy się pocałować, tak ostatni raz? Powinienem był odmówić, nieprawdaż? Przecież ani jej, ani mnie nie chodziło o pożegnalny pocałunek. Natychmiast po tym Olga musiała postanowić, że nie ustąpi. Nie chodziło jej o prostą walkę o przywrócenie status quo. Po prostu z miejsca zaczęła mnie nękać. - Wiesz - obwieściła kilka minut później - miałam sporo czasu, żeby przyzwyczaić się do myśli, że znowu jestem kobietą porzuconą. We Włoszech przyśniłeś mi się z nią. Niby nie do końca w to wierzyłam, ale dziś rano nie mogłam sobie przypomnieć twojego numeru telefonu. Znamienne, prawda? Więc jakoś to będzie. Nie wiem tylko, jak sobie poradzę z potrzebami seksualnymi. Radziliśmy sobie razem, rewelacyjnie po prostu i niemal od początku. Ale zanim stało się to pierwszy raz, zadzwoniłem do Justyny, żeby zakomunikować o zerwaniu z Olgą. Następnego dnia pojechałem do Sopotu. Gdybym miał odrobinę wyobraźni, informacja nie powinna brzmieć "Właśnie zerwałem z Olgą", ale "No, pierwsza nieudana próba zerwania jest już za nami". Było tych prób kilka. Jedna z najbardziej spektakularnych odbyła się na wrześniowym wyjeździe zapoznawczym. Wydziałowy klub turystyczny zorganizował wyjazd w Beskid Żywiecki. Towarzystwo zebrało się raczej przypadkowe, i, poza starymi wygami wydziałowymi, mało sympatyczne. Jarek na przykład był poetą. Pisał znakomicie i inteligentnie. Gdyby poszukać, pewnie na każdym wydziale znalazłby się chudy osobnik w szarym swetrze, z długim włosami, podrywający panienki na przeciągłe spojrzenie i kajet ze swoją twórczością. Jarek Olgę początkowo ignorował, ale wkrótce po powrocie, mimo że dobrze widział, jak blisko nadal jesteśmy (w skomplikowaną materię naszych stosunków był wprowadzony dość powierzchownie), podjął dość prostacką próbę uwiedzenia Olgi. Takiego uwiedzenia na jeden raz. Zorganizował imprezę, na którą ją zaprosił, a mnie nie. Szybko udało mu się spoić i wyprosić gości, po czym usiadł przy Oldze na kanapie, objął ją i zaczął czytać swoje wiersze. W końcu, filmową manierą, zbliżył się ze swoją twarzą do jej twarzy. Olga odsunęła się zdecydowanie. Udając bardziej pijanego, niż był w rzeczywistości, skonstatował żartobliwie. - Widzę, że nie chcesz mi dać buzi. - Skąd w ogóle ten pomysł? - spytała Olga, szczerze zdziwiona, a Jarek zaczął się nieszczerze rozwodzić na temat swojej sympatii i szacunku do mnie. Zbyt grubymi nićmi uszył tą scenę. Olgę to bawiło, mnie raczej niepokoiło, bo głupota tej sceny mogła mieć tylko dwa źródła: albo Jarek był idiotą (a nie był), albo Olga tworzyła wokół siebie otoczkę łatwej panienki. Wyjazd w Beskid zorganizowałem sobie po swojemu. Najpierw pojechałem na dwa dni do Zakopanego. Trochę pochodziłem, poczym wsiadłem w nocny pociąg. Po dwóch przesiadkach miałem nadzieję na znalezienie się rano w Zwardoniu. Optymistyczna kalkulacja zawiodła, jako że utknąłem w Żywcu, gdzie spędziłem noc wśród lumpów na dworcu. Do Zwardonia dotarłem dopiero przed południem. Tam, w schronisku, miałem się spotkać z grupą. Grupa dotarła tam radosna i na mocnym gazie. Olga w zabawach brała aż nadto czynny udział. W pociągu spotkała Martę, która właśnie została porzucona przez Grześka. - O, jedziesz z dużą grupą facetów - skonstatowała z uznaniem, gdy Olga opowiedziała jej, co się stało - to bardzo dobrze. Zabawisz się, podleczysz. Więc Olga się leczyła. Panowie chętnie jej stawiali rozmaite trunki, a Olga urzeczona nową rozrywką (casus pijatyki na Ornaku nie zdarzył się nigdy wcześniej) stwierdziła, że jej organizm jest doskonałą maszynką do pochłaniania alkoholu. Kilka dni wędrowaliśmy razem. Ja dalej nie umiałem sobie poradzić z sytuacją. Wreszcie wpadłem na genialny pomysł zaproponowania Oldze przyjaźni, ale w reakcji rzuciła się na mnie z pięściami. Wtedy wyskoczyłem z koncepcją urwania się - oczywiście do Zakopanego. Tam mieliśmy się definitywnie pożegnać, oczywiście w łóżku. Mnie ta scena rytualnego aktu seksualnego podnieca, Olgę oburza. Ale to właśnie się dzieje. Jesteśmy w pokoju na poddaszu willi na Antałówce. Przed chwilą zjedliśmy bardzo skromną kolację, na uspakajający kufel piwa nie ma kasy. Wiem, że za chwilę to musi się stać. Przysiągłem sobie, że to ostatni raz. Wchodzimy pod jedną kołdrę. Olga jest w leciutkiej piżamce, którą nieraz już z niej zdejmowałem. "Patrz, nie mieści ci się" - stwierdziła żartobliwie, ale natychmiast wsuwa się pode mnie. Jest dobrze, niesamowicie dobrze. Nie ma przeszłości, nie ma teraźniejszości, nie ma przyszłości. Tylko my i brak jakiejkolwiek przestrzeni między nami. To było nie do opanowania. Potem wściekła się. - Teraz pewnie polecisz do niej i o wszystkim zaraportujesz. Tak, gotów byłem o wszystkim Justynie powiedzieć. Czułem się podle, gubiąc się w rozważaniach, kogo ja właściwie zdradzam. Gdy 29 grudnia przyjechaliśmy z Justyną do Stasikówki, wiele już wskazywało na to, że zbliża się koniec. Justyna jakoś to wyczuwała i nie wiedziała, jak się zachować. Niby nic nie potrafiliśmy sobie zarzucić. Przez te kilka miesięcy ani razu się nie pokłóciliśmy. Tyle, że piłem coraz więcej, a po jednym piwie bywałem już mocno wstawiony. Układ, w którym Olga wie o wszystkim, Justyna o niczym, a ja jestem w centrum, przygniatał mnie coraz mocniej. Niedługo przed tym wyjazdem odwiedziliśmy z Olgą Anetę. Tym razem była. Sporo wypiliśmy, wreszcie zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Poszliśmy piechotą w górę ulicy Książęcej. Czułem, że zanosi się na kolejną scenę, w której Justyna zostanie nazwana dziwką. Olga atakowała nasz związek wyłącznie za pośrednictwem Justyny, nigdy nie mówiąc nic przeciw mnie. Kiedyś zwierzyłem się jej, że tak bardzo bym chciał, żeby ktoś mi wreszcie powiedział "Stary, jakoś to będzie, nie martw się, wszystko się ułoży". Olga przytuliła się do mnie i powiedziała: - Nie martw się. Wpadłem w przerażenie, że te słowa oznaczają akceptację dla mojego wyboru, że ona się już z tym pogodziła i nie ma do mnie pretensji. Przecież ja Olgę kochałem! Tym razem jest inaczej. Olga ciągnie mnie do parku obok ulicy. Siadamy na ławce. Zaczyna krzyczeć, że to jest nie do zniesienia. Po chwili opanowuje histerię. Mówi, że gdyby nie było tak zimno, rozebrałaby się do naga. Zastanawiam się, co ma oznaczać ta nagła skłonność do wywołania skandalu i nie przychodzi mi do głowy nic poza skrajną depresją. Ale Olga wreszcie całkowicie się uspokaja. Zaczyna mnie gładzić po policzku i mówi "Januszka, mogłoby być tak dobrze, gdyby wszystko wróciło". Później, gdy do niej wrócę i znowu pojawi się problem Krzyśka, wyprze się sensu tych słów. Będzie aż za dobrze pamiętać, co dosłownie powiedziała. To było zdanie modalne: "mogłoby być", a nie "byłoby" i tym bardziej nie "będzie", rozumiesz Janusz? Ja ci niczego nie obiecywałam. Wyprze się, choć w końcu się uda. Przez jakiś czas będziemy szczęśliwą parą. Jadę więc do Stasikówki i myślę o tym, że Olga spędzi tego Sylwestra sama, podczas gdy my będziemy się świetnie bawić. Świetnie? No cóż, wszystko zależy od podejścia do drugiej osoby, a mnie nagle w Justynie zaczyna dużo rzeczy irytować. Bo Justyna coś zaczyna przeczuwać. Jej naiwna wiara w moją prawdomówność i moc słowa (jakże podobna do mojej!) podsuwa jej pomysł zadania pytania: - Ty właściwie jesteś pewien, czego chcesz? Pytanie jest dziwne, bo nie rozmawialiśmy wcześniej o Oldze. Mógłbym próbować się maskować, odpowiadając pytaniem "O co ci chodzi?". Ale to by było idiotyczne. Tak jak nade mną i Olgą fruwał duch Krzyśka, tak nade mną i Justyną fruwa duch Olgi. Justyna pozwala sobie nawet na stwierdzenie, że jestem Olgą przesiąknięty. Przez grzeczność nie zaprzeczam. Brnę zatem w taktyczne kłamstwo. Tak Justynko, jestem absolutnie pewien. Przecież jest mi z tobą tak wspaniale, jesteś snem mojej młodości, który przyoblekł się w jawę. Poza tym widzę, że przechodzisz sama siebie, żeby mi dogodzić. W nadchodzące noce będziesz ideałem kochanki - ciekawska, natchniona, eksperymentująca. Gdy się wreszcie spuszczę pod wpływem twoich wymyślnych pieszczot, spijesz ich efekt z własnych włosów. Potem ja będę pieścił ciebie, bo jestem takim egoistą, że moja rozkosz jest dopiero punktem wyjścia do sprawienia rozkoszy tobie, a ty będziesz się wiła pod moimi pocałunkami, przeżywając lub udając pierwszy w twoim życiu orgazm. Podczas jednego z naszych zbliżeń zadała mi pytanie: - Czy moje ciało cię podnieca? O tak, traktując to pytanie dosłownie musiałem to przyznać. Było to śliczne, bardzo kobiece i niezwykle gładkie ciało, doskonale reagujące na pieszczoty. Gdyby Justyna była wyłącznie ciałem, a moja osobowość składała się wyłącznie z pożądania, miałbym na nią wielką ochotę i byłbym partnerem doskonałym. Ale poza tym same faux pas. Justyna, namiętna narciarka, zalicza kilka rozpaczliwych upadków na stoku w Bukowinie. Potem zasiadamy do picia Bloody Mary, która przyrządzam, mając nadzieję, że alkohol poprawi nam nastrój. Niestety, gdy wracam z toalety, na środku pokoju widzę coś, co świadczy, że drink Justynie zaszkodził. W przypływie bohaterstwa czyszczę podłogę. Potem Justyna przytomnieje, łączymy łóżka i kładziemy się. Justyna robi mi kojący masaż, a ja do niej zwracam się "Ol...". Wszystko robi się coraz bardziej zrozumiałe. Pożegnanie - choć nie wiemy, że widzimy się po raz ostatni - wypada sympatycznie. Jedziemy w przedziale z wesołymi ludźmi, jeden z nich kapitalnie parodiuje z gitarą piosenki "Four Non Blonds". Popijamy piwko. I podsumowujący akcent. Na dworcu Zachodnim do przedziału zagląda bezdomny i pyta, czy mamy puste butelki. Ja gorliwie mu je wręczam, a Justyna pyta rozbawiona "Widziałeś jego błędny wzrok?". Będzie jeszcze kilka telefonów, w których Justyna będzie się uskarżać na tęsknotę, a ja będę udawać, że chcę ją ukoić. Ale już niemal oficjalnie jestem z Olgą, choć ten ostatni, najcięższy krok jest jeszcze przede mną. Muszę się z tym uporać sam. Na ferie zimowe Justyna jedzie z kolegami w Pieniny, a Olga z koleżankami do Pragi. Długo wiszę przy oknie wagonu i całuję ją. Zanim wyjedzie Justyna, dzwonię, żeby wytłumaczyć, dlaczego z nią nie pojadę. Justyna jest nieobecna, odbiera jej mama. Po wymianie konwencjonalnych grzeczności pyta: - Powiedz mi, czy wy z Justyną jesteście na jakimś zakręcie? Odpowiadam, że nic mi o tym nie wiadomo. Jestem zaskoczony, choć nie powinienem dziwić się, że pyta. W końcu jest pewna, że rozprawiczyłem jej jedynaczkę, a przecież nie jesteśmy małżeństwem, więc trzeba przynajmniej ratować perspektywy. Jestem cholernie zmieszany, a co gorsza, nie umiem tego ukryć. - Gdybyś miał dla niej złe wiadomości, proszę, powiedz jej o tym po feriach. Ona tuż przed wyjazdem ma jeszcze egzamin poprawkowy. A gówno, nic nie powiem. Za bardzo się boję. Piszę list. Zresztą, to nie tylko strach, ale także nagłe olśnienie - gdyby ktoś mnie spytał, dlaczego odchodzę od Justyny, to przecież właśnie wymyśliłem model operacji myślowej, która niechybnie prowadzi do takiej właśnie decyzji. Oto wyobrażam sobie, że Justyna jest z innym mężczyzną. On ją prowadzi za rękę, całuje, ona mu odpowiada. Wreszcie lądują razem w łóżku. Czy taka scena powoduje we mnie zazdrość, skok tętna, cokolwiek? Nic a nic! Teraz umieszczam w tej scenie Olgę. I natychmiast czuję się fatalnie i strasznie, robi się nieznośnie, w dodatku coś mi mówi, że z decyzją i jej realizacją muszę się spieszyć. Justyś, Podczas ostatniej rozmowy Twoja Mama spytała, czy mamy jakieś kłopoty. Nie umiałem jej na to pytanie odpowiedzieć. Odchodzę. Pewnie nazwiesz mnie gówniarzem, ale, paradoksalnie, będzie to najbardziej dojrzała decyzja w moim życiu. To nie my jesteśmy na zakręcie, tylko ja. Popełniłem straszliwy błąd i będę go teraz usiłował naprawić. Nie jestem pewien, czy to ma jakiś związek z Olgą, ale pewnie tak. Janusz Minęły zaledwie dwa lata i trzy miesiące, gdy Justyna powiedziała mi: No i widzisz, jakie głupstwo popełniłeś, a mogliśmy dalej być razem. Powiedziała to, mimo że już dowiedziała się, że cały czas zdradzałem ją z Olgą. List napisałem, bo stchórzyłem, choć dlaczego niby powiedzenie czegoś takiego wprost miałoby być dowodem odwagi? Dopiero później zacząłem się trząść, że Justyna zadzwoni, aby powiedzieć mi, co o mnie sądzi, albo - co byłoby jeszcze gorsze - nie będzie wiedzieć, że wysłałem pożegnalną epistołę. Codziennie wracam późno do domu i na wszelki wypadek nie pytam rodziców, czy ktoś do mnie dzwonił. Siedzimy z Pietrasem nad butelką miodu i nieźle się bawimy. Gdy Olga wróciła z Pragi, powiedziałem jej natychmiast o wysłaniu tego listu. Po prostu się ucieszyła, ale musiała już wcześniej w jakiś sposób domyślać się, że wszystko do tego zmierza. Kilka dni po jej powrocie schodziliśmy po schodach w moim domu. Zobaczyłem, że w skrzynce coś jest. Otworzyłem ją i wypadła pocztówka. Nie spojrzałem, skąd, tylko niespokojnie przeczytałem treść. "Gdybyś mógł tu ze mną być". Brakowało podpisu. Dopiero potem spojrzałem na znaczek - czeski. Na mojej twarzy musiał się pojawić wyraz ogromnej ulgi. Olga spojrzała na mnie rozbawiona. - Wiem, bałeś się, że to od kogoś innego. One miały niezwykle podobne charaktery pisma. Zanim wysłałem list do Justyny, prześladowała mnie myśl, że obie wyraziły chęć bycia obecnymi na moich urodzinach. Najpierw wymyśliłem, że żadnych urodzin nie będzie, że po prostu gdzieś ucieknę - w Bieszczady, do Puszczy Białowieskiej, na bagna biebrzańskie. Potem, że imprezy co prawda nie będzie, ale będzie spotkanie we troje, podczas którego ja wyjdę ze słowami "Teraz znikam. Wy sobie porozmawiajcie, a jak wrócę, zapewne stracę wszystko". Choć wiedziałem już, że chcę wrócić do Olgi, to absurdalne poczucie przyzwoitości kazało mi rozważyć "wariant zerowy" - zerwanie z nimi obiema. Jesteśmy już porządnie zbetonieni, gdy dzwoni telefon. Liczę szybko czas: od wysłania listu minęły dopiero dwa dni, cholera, mógł jeszcze nie dojść. No tak, Justyna, jak nic Justyna, dzwoni, żeby się spytać, dlaczego od tak dawna się nie odzywam. - Pietras, błagam cię, odbierz ten telefon, dowiedz się, kto to i powiedz, że to pomyłka. Spełnia moją prośbę i wraca do pokoju. - Nie świruj. To była Olga. Uff, Olga. Rozumie, ale nie pochwala. Montreux Wszystko wróciło do normy. Również pod tym względem, że wkrótce pojawił się Krzysiek. Fascynujące - zaginął akurat na te pół roku, gdy Olga była samotna i pojawił się z chwilą, gdy zaczęliśmy układać sobie na nowo nasze życie. Działał już znacznie dyskretniej, przede wszystkim za pomocą listów, w których przebijał się żal, że ustabilizowany związek z Jolą trochę go krępuje. Zdarzały się też prztyczki. Spotkałem go z Jolą w autobusie. Wymieniliśmy kilka uwag bez znaczenia. Tydzień później Olga przeczytała mi fragment listu: "Jola powiedziała,, że Janusz ma nieprzyjemny głos". Olga szybko odpisała: "Kurde, Krzysiek, ja ci nie piszę, co Janusz powiedział o twojej panience". No bo i nie było specjalnie co cytować, powiedziałem tylko, że ma tandetną dalekowschodnią urodę i nieładne dłonie, poza tym dziewczyna jest w porządku, choć nie spodziewam się, żeby zdołała go przy sobie zatrzymać na dłużej. Krzysiek odpowiedział w kolejnym liście: "Nieśmiało proszę, żebyś nie nazywała Joli panienką". Słowo "panienka" miało wybitnie pejoratywny wydźwięk. Później zostało dookreślone określeniem "Apoco". Etymologię wyjaśnił mi kolega: - Mówisz panience "Kochanie, zdejmij majtki", a ona pyta "A po co?". W końcu jednak się umówili. Ku mojemu radosnemu zaskoczeniu w porze dziennej i na Starówce, a zatem w okolicznościach ewidentnie nie sprzyjających czemukolwiek. Byłem naiwny i tym razem nie odprowadziłem Olgi. Oszacowawszy czas, jaki mogli ze sobą spędzić, zadzwoniłem do niej o siódmej wieczorem i zaskoczony dowiedziałem się, że jeszcze nie wróciła. Zaczęło mnie trawić jakieś przeczucie, potwierdzone później. O ósmej znalazłem się pod jej blokiem. Było już ciemno, a we mnie obudził się instynkt podglądacza. Ukryłem się za krzewami pod jej klatką i czekałem z pełnym przekonaniem, że zobaczę ich razem. Tak się jednak nie stało. Olga, w eleganckim czarnym palcie i szarym kapeluszu, wróciła sama. Wielce uspokojony wróciłem do domu. Następnego dnia spytałem ją, jak wyglądało spotkanie. - Krzysiek się żeni, wiesz? Miał na palcu taką kiczowatą srebrną obrączkę. Spytałam go ironicznie, czy to nowy element ozdobny, a on powiedział, że się zaręczył z Jolą. - No to pewnie wpadli. - No właśnie chyba nie. Wygląda na bardzo zakochanego. Krzyśkowe zakochanie się - oto szczegóły. Przede wszystkim szlag go trafiał z powodu postawionego przez rodzinę Joli warunku sine qua non: ślub miał być kościelny. Krzysiek był ateistą (Olga się strasznie wzruszała, że szanował jej religijność) i jego zdanie zostało całkowicie zlekceważone. Poza tym postanowił, że po ślubie wynajmie, rzecz jasna, bez wiedzy Joli, garsonierę - tak na wszelki wypadek. No tak, poniekąd zrozumiałe. Gdy przez trzy lata woziłem się po świecie sam, rozważaliśmy z będącym w identycznej sytuacji Wróblem, co może sprawić nam najintensywniejszą możliwą przyjemność. Po dopracowaniu szczegółów wyszedł nam następujący scenariusz: 1. Spotykamy w autobusie dwie dziewczyny. Oczywiście muszą być atrakcyjne (bez szczegółów, dla każdego z nas znaczy to co innego). Nawiązany zostaje kontakt (czyli, mówiąc językiem bohatera "Złotego jabłka wiecznej tęsknoty" Milana Kundery następuje kontaktacja) 2. Umawiamy się na wieczór w mieszkaniu. Zostaje zakupiony dobry alkohol, który spełni podwójną rolę - popuści hamulce i usprawni dialog. 3. Cały wieczór będzie trwała interesująca konwersacja 4. Finał - seks. W zależności od dalszych oczekiwań - kreujemy jakąś perspektywę lub nie. Wszystko to jednak miało być dopuszczalne tylko pod warunkiem, że nie ma innych zobowiązań, w szczególności małżeńskich. Te jednak zdawały się przeszkadzać rozmarzeniu Krzyśka. - Myślałam na początku, że żartuje - relacjonowała Olga - ale on chyba mówił to na serio. Ale najbardziej spektakularny fragment został oczywiście pozostawiony na koniec opowieści. Schodzili powoli schodkami obok galerii Związku Fotografików. - Rany, co za kicz - westchnęli niemal jednocześnie i zaczęli się całować. No fakt, kicz. W mojej wersji wyimaginowany bohater, popełniając zdradę, zachowałby się jak następuje: Pokusy codzienne Początek Krystian jechał autobusem. Tak jak zawsze, stał w jego środkowej części, w miejscu będącym rodzajem okrągłego podium (choć w rzeczywistości nie było podniesione). Miał stamtąd dobry widok na cały autobus, a także na to, co było poza nim. Zamglone szyby nie sprzyjały jednak wyglądaniu na zewnątrz. Po pierwsze nie było po co wyglądać. Krystian pokonywał drogę do pracy pięć razy w tygodniu i znał ją na pamięć. Po drugie widok nie był zachęcający. Był jesienny, ciemny i chmurny poranek. Światło przebijające i rozproszone przez chmury, odbijało się od mokrych chodników i ulic. Raczej zacierało kontury obrazów niż je podkreślało. Kolory były blade i słabo nasycone. Po trzecie, Krystian wolał patrzeć na ludzi, a konkretnie na młode kobiety. Nie ukrywał tego przed sobą. Ukrywał to przed znajomymi i przed obiektami swojej obserwacji. Natychmiast, gdy zostawał zauważany, odwracał wzrok. Co ciekawe, kobieta, która odkryła, że jest obserwowana, traciła w oczach Krystiana swoją atrakcyjność i zwykle szybko o niej zapominał. Ukrywał swoją skłonność przed żoną i, gdy jechali gdzieś razem, patrzył wyłącznie na nią lub przez okno. Czy bał się, że będzie zazdrosna? Oczywiście, że się bał. Wiedział, że nie potrafiłby jej wyjaśnić, że to tylko p a t r z e n i e, akt percepcji bez żadnych następstw. Nie trapiły go żadne pokusy. Nie! Był u boku swojej żony szczęśliwy w sposób całkowity. O tym, co się stanie za chwilę i o konsekwencjach tego wydarzenia, jego żona nigdy się nie dowie. A ponieważ skończy się ono samoistnie, Krystian nie będzie widział potrzeby informowania o tym i zadawania cierpienia osobie, którą wielbi ponad wszystko. Zatem jedzie. I bardzo szybko zauważa, że na "podium" naprzeciwko niego stoi dziewczyna. Zaczyna się jej przyglądać. Trwa to długo i Krystian zaczyna się dziwić, że dziewczyna tego nie zauważyła. Bynajmniej nie wpatruje się nieruchomym wzrokiem w jeden punkt. Jest ubrana w zieloną tunikę z kapturem założonym na głowę. Po kilku minutach ściąga ten kaptur i okazuje się, że jej głowę okrywa jeszcze chusta w kolorowe plamki. Spod chusty wynurzają się jasnobrązowe włosy. Po kilku minutach Krystian zauważa, że dziewczyna, choć patrzy, nie widzi. Nie zwraca uwagi na przesuwające się za oknem obrazy, jej źrenice nie podążają za mijanymi domami, drzewami, samochodami. "Ma jakiś problem" - myśli, a ona jakby przestaje panować nad odruchami i w jej spojrzeniu pojawia się coś niepokojącego. Wzrok, ruchy powiek, napięcie warg zdają się coś zapowiadać. "Wygląda, jakby miała zacząć płakać" - myśli Krystian. Po chwili widzi na jej policzkach wilgoć, którą ona zaczyna ścierać bardzo późno. Nagle najwyraźniej orientuje się gdzie jest. Ach, ten nawyk ukrywania swoich myśli i uczuć! Nieznacznymi, magicznymi ruchami osusza policzki, choć łzy płyną nadal. Wreszcie zaczyna widzieć i zauważa, że Krystian ją obserwuje. Przez kilka sekund patrzy mu w oczy i na chwilę na jej twarzy pojawia się uśmiech. "Przyłapałeś mnie". Interpretacja Krystiana: "Ona mi mówi, żebym się nią nie przejmował. Potrzebuje pomocy. Opuścił ją ktoś, kogo kochała, choć niekoniecznie mąż czy chłopak." I zastanawia się, czy nie odezwać się do niej, choć nie wie, co by miał powiedzieć. Na najbliższym przystanku wychodzi z autobusu. Krystian widzi, że stoi na zewnątrz. Osiem godzin później Krystian wraca tą samą drogą do domu. Zgodnie ze wspomnianą, żelazną regułą nie pamięta o dziewczynie. Przecież na niego spojrzała. Autobus jest bardzo zatłoczony. Krystian stoi na swoim ulubionym miejscu. Od przeciwległego końca "podium" dzieli go kilka osób. Ale w miarę drogi autobusu ludzi ubywa i w końcu widzi, że ta sama dziewczyna stoi w tym samym miejscu. Znowu go nie widzi, bowiem tym razem przegląda jakąś książeczkę. To album ze zdjęciami. Jest spokojna. Co jakiś czas patrzy za okno, najwyraźniej nie chcąc przegapić przystanku, na którym wysiądzie. Krystian już wie, że nie powstrzyma chęci nawiązania znajomości. Zupełnie nie myśli o tym, na czym miałaby ona polegać. Ale pamięta o żonie. Wyjmuje telefon, dzwoni do domu.Mówi cichym głosem, stoi odwrócony bokiem, aby rozmowa była niesłyszalna. Wie, że musi skłamać, ale jednocześnie nie chce, aby było to kłamstwo totalne i bezczelne. - Tak, słucham? - to żona. - Kochanie. To ja. Jestem potwornie zmęczony, a jednocześnie szef zwalił na mnie pewną pracę koncepcyjną. - na razie słowa pokrywają się z prawdą - postanowiłem wyjechać na dwa dni, żeby obmyślić kilka rzeczy związanych z pracą. - Tak? Teraz? No tak, teraz, inaczej byś do mnie nie dzwonił, Ale przecież nie masz ze sobą żadnych rzeczy. - To nic. Kosmetyki i szczoteczkę kupię na dworcu. Pociąg mam za 40 minut. Ale nie o to chodzi. Poprosiłem o kilka dni wolnego. Co byś powiedziała na to, żebyśmy w czwartek spotkali się w Zakopanem? Przywiozłabyś mi kilka drobiazgów, a ja tam będę dla ciebie trzymał miejsce w jakiejś chacie. Żona Krystiana wie, że on lubi takie zagrania. Po ich pierwszym spotkaniu, kilka lat temu, zaproponował, żeby następne odbyło się daleko od miasta, w którym mieszkają. Godzi się bez problemów. Krystian wyłącza telefon. Dostrzega słabe punkty swojego planu. Wymyślił, jak wykraść z życiorysu 48 godzin. Ale przecież nie pojedzie do Zakopanego - nie od razu. Nie wie, gdzie pojedzie. Być może do jakiegoś znajomego, którego żona nie zna i nie będzie mogła nigdy poznać. Być może do hotelu. Nie planuje, co prawda, żadnego romansu, ale nie chce, żeby cokolwiek się wydało. Nie planuje żadnego romansu, więc z pewnością nie umieści się u dziewczyny, do której chce przemówić. A już wie, że te 48 godzin przeznaczył właśnie dla niej. W jakim celu? Na razie zastanawia się, gdzie ona wysiądzie. Jadą w kierunku jego domu. Czy opuści autobus przed nim? Wtedy musiałby wyjść za nią, co go krępuje. Zresztą, co za różnica. Potem też wyjdzie za nią. Jednak nie. Nie wysiada. Razem mijają jego przystanek. I dopiero kilka przystanków później ona chowa album i odwraca się w kierunku drzwi. Autobus jest niemal pusty i Krystianowi dodaje to śmiałości. Wysiadają. Krystian wyprzedza ją o kilka kroków i wolno się odwraca w jej kierunku. Dziewczyna poznaje go. Krystian słyszy własne słowa. Nie identyfikuje się z nimi, bowiem powstają niemal bez udziału świadomości. Jednak syci się nimi, jest bowiem jak widz i słuchacz, świadek przemowy idealnie pasującej do sytuacji, więcej, kreującej tę sytuację na nowo. - Pani dziś płakała. Jest pani bardzo nieszczęśliwa. Ja czuję się bardzo szczęśliwy i jedyne, co zakłóca mój błogostan to to, że strasznie chciałbym przeżyć coś niezwykłego. Na przykład zderzenie z kimś nieszczęśliwym. Na przykład z panią. Środek Wierzcie mi, był pasjonujący, ale tylko dla Krystiana i dla niej. Po jego mowie (która wydała jej się zbyt oficjalna, ale wypowiedziana wyraźnie spontanicznie) postanowiła posłuchać go, cokolwiek miał powiedzieć dalej. Nie wyglądał na kogoś, kto usiłuje wykorzystać sytuację - jej rzeczywiście smutną sytuację - w złym celu. Krystian wyczuł jej uległość. Powiedział: "Spotkajmy się wieczorem na dworcu i wyjedźmy w góry", a ona się zgodziła. W Zakopanem znaleźli się następnego dnia rano. Opowiedział jej wszystko o sobie i o swoich myślach i czynach z dnia poprzedniego. O tym, że wyczuł, że zacznie płakać. Ona wytłumaczyła mu, dlaczego płakała. W albumie, który oglądała w autobusie, były zdjęcia - wizualny zapis szczęścia, które się skończyło. Mówiła, że nie byłaby w stanie zajrzeć do niego w domu, kiedy byłaby zupełnie sama. Te zdjęcia robili przypadkowi przechodnie, których jej chłopak prosił o poświęcenie chwili na pstryknięcie zwyczajnej fotki. Telepatycznie porozumieli się co do swoich relacji i działań na najbliższe dwa dni. Mieli zachowywać się dyskretnie, a jednocześnie wykorzystać maksymalnie darowany im czas. Krystian wynajął pokój dla siebie, ona dla siebie - w tej samej willi. Obie noce spędzili razem. Z domu wychodzili osobno, aby po kilkuset metrach objąć się, pocałować się i pójść gdziekolwiek. Czy Krystian uważał, że zdradza żonę? Nie. Umówił się sam ze sobą, że na ten czas staje się kimś zupełnie innym, sobie nieznanym. Miał też pewność, że przygoda z dziewczyną nie zostawi najmniejszego śladu w jego pamięci. Przez to wyjście z siebie nie zastanawiał się też, dlaczego ona tak łatwo się na wszystko zgodziła. Uznał, że tak miało być. Po prostu ta inna osoba, w jaką się przeistoczył, głęboko wierzyła w jakąś siłę sprawczą. Siła ta podarowała mu na dwa dni dziewczynę, po owych dwóch dniach miała mu ją na zawsze odebrać i dlatego należało się cieszyć każdą chwilą w teraźniejszości i wykreślić wspomnienia w przyszłości. Chciał mieć pewność, że kontroluje swoje uczucia. Przyszedł mu do głowy pomysł, aby zrobić jej zdjęcie, którego sama forma będzie testem na odporność przeciw wspomnieniom. W czasie pobytu kupił jednorazowy aparacik fotograficzny. Użył go tylko raz - dziewczyna rano stała nago przy odsłoniętym oknie. Wyglądała tak, jak mężczyźni widzą ideał kobiety - była zmysłowa, pełna uczuć i myśli. Stała skosem do niego i patrzyła na oświetlone porannym słońcem góry. Wywołał to zdjęcie w dwóch egzemplarzach, jeden dał jej. Koniec Ona pisze list, który on zastanie na stoliku, gdy wróci ze sklepu. Poszedł do niego właśnie po to, żeby dać jej możliwość pożegnania się z nim. Za dwie godziny do Zakopanego przyjedzie jego żona. "Gdy on ode mnie odszedł, wariowałam z rozpaczy. Było to tego dnia, kiedy się spotkaliśmy. Rano. Nie powiedziałam Ci tego, bo nie wydawało mi się ważne, że to takie świeże przeżycie. Moje myśli były dla mnie jedyne, choć tak banalne. O czym myślałam? Że straciłam człowieka, którego kochałam i o którego miłości byłam przekonana. Ale moje myśli bardziej dotyczyły tego, co on mi dawał. Czułości. Pieszczot. Bliskości i zainteresowania. I tego samego dnia spotkałamCiebie. Spotkałam w chwili, gdy mój głód czułości, pieszczot, bliskości, był bliski obłędu. Przeczułam, że możesz go zaspokoić, choć przecież nie wiedziałam, że masz żonę. Ty zaś przeczułeś, że przyjmę od Ciebie to zaspokojenie. To oczywiście był przypadek. Przyniósł też nieoczekiwany rezultat. Okazało się, że dałeś mi to zaspokojenie i przekonałeś mnie, że nie tylko mój były potrafi mi je dać. Wiem, że nie mogę mieć Ciebie, ale wiem też, że mój były nie był jedyną osobą, którą mogę pokochać. Ciebie nie pokochałam, bo na samym początku przedstawiłeś mi swoją sytuację i ja to zaakceptowałam. Zachowałeś się uczciwie, pewnie niechcący. Ruszam teraz w świat. Dzięki temu, że pojawiłeś się tak nagle, wtedy, gdy tego potrzebowałam, nabrałam wiary w swoje szczęście do miłości. Dziwne, utraciłam tę wiarę na zaledwie kilka godzin dzielących odejście tamtego i pojawienie się Ciebie, a zdawała się ona być naprawdę trwała. Ty, jak się zdaje, też nie jesteś stratny, prawda? Przeżyłeś to, co chciałeś..." Do listu dołączone było zrobione dwa dni wcześniej zdjęcie. Dziewczyna nie chciała mieć pamiątki. Krystian nie był zaskoczony ani zniknięciem dziewczyny, ani listem na stoliku (spalił go natychmiast po przeczytaniu) ani jego zawartością. Domyślił się, że pisząc o spełnieniu jego wymarzonych przeżyć dziewczyna musiała się uśmiechnąć. Spojrzał na zdjęcie i z zadowoleniem stwierdził, że przedstawia ono twarz (wyraźną, choć niezbyt piękną), ciało (bardzo kobiece), ale nie osobę, z którą połączyły go tak dziwne okoliczności. Nie dziewczynę, do której jeszcze ostatniej nocy mówił czułym głosem, którą pieścił i całował, a więc taką, której wspomnienie mogłoby kiedyś zakłócić jego miłość do żony. Spalił więc i zdjęcia. Nie był przecież ani kolekcjonerem kobiet, ani kolekcjonerem aktów. Potem poprosił o zmianę pościeli w łóżku, wywietrzył pokój, wypił herbatę i poszedł na dworzec. *** - Nie Olga, wybacz, ale mam tego już dość. Albo wyślesz do niego list, w którym zerwiesz z nim wszelkie kontakty, albo z nami koniec. Po raz pierwszy Olga uległa mojemu naciskowi w tej sprawie. Następnego dnia przyszła do mnie i powiedziała, że list jest gotowy do wysłania. Właściwie nie list, tylko karteczka z notesu. Ona też była gotowa. - Pokaż - poprosiłem. Krzysiek, Kilka dni temu wydarzyło się chyba za dużo. Niech miłość znaczy miłość, a małżeństwo - małżeństwo. Uważam, że nie powinniśmy się więcej spotykać. Olga - Żartujesz sobie? - spytałem podniesionym głosem - "chyba za dużo" i "uważam, że"? - A co według ciebie powinnam napisać? - Olga próbowała się bronić. - Przecież z tego listu wynika, że nie jesteś pewna, co powinnaś zrobić, a jeśli już coś postanawiasz, to ze względu na Jolę. Pierdolę takie zerwanie. Musisz to sformułować ostrzej i dobitniej. Olga usiadła i napisała list jeszcze raz. Tym razem uznałem sprawę za zakończoną. Ślub odbył się w rodzinnym mieście Joli. Nie była w ciąży. . nr. 3 (III) grudzień 2000 - styczeń 2001 *** Olga rzuciła mnie dwa lata później. Zrobiła to, gdy jeszcze miałem w świeżej pamięci dwie sceny. Biegła do mnie, żeby się dowiedzieć, czy dostałem się na kolejne studia (z poprzednich wyleciałem) i płakała, gdy żegnaliśmy się na dworcu w Le Mans, skąd miałem wracać do Polski po wspólnym bardzo nieudanym pobycie we Francji. Po prostu wyjechała ze Jeanem, kolegą poznanym we Francji, do Gdańska. Po prostu spotkała ładnego chłopca w pociągu. Lionel z Montreux nad jeziorem Genewskim, rok młodszy od niej student medycyny. Po prostu zaczęli razem łazić po Sopocie, gdzie w deszczową noc on wziął ją na ręce (powiedziała później, że scena ta skojarzyła jej się z czymś bardzo podobnym z filmu "Butch Cassidy i Sundance Kid") i zaczął całować. Domyśliłem się sam. Wróciła z tego wyjazdu zmieniona. Wypowiedziała się bardzo lakonicznie: "Spotkałam ładnego chłopaka". Właśnie tak go określiła, co w założeniu miało pozbawić owo spotkanie wysokiej rangi. - Całowaliście się? - spytałem ją tak samo, jak ona kiedyś o Justynę i, jakżeby inaczej, potwierdziła, poczym się rozpłakała, wtulając się we mnie. Zupełnie nie brałem pod uwagę, że zbliża się nasz koniec, więc bez większych oporów nazwałem ją dziwką i wyszedłem, żeby wypić szybką setę na uspokojenie. Przecież zaledwie rok wcześniej przeżyła zauroczenie dawnym kolegą. Przestała odpowiadać na moje pocałunki i wreszcie powiedziała,że to nieuczciwe. Poprosiła, żebyśmy się rozstali. Wyglądało to bardzo ostatecznie. Zdruzgotany wyjechałem na narty. Z dworca jeszcze zadzwoniłem do niej, żeby powiedzieć, że nie chcę palić za sobą mostów, że zostawiam otwartą furtkę i gdyby tylko chciała wrócić... Powiedziała, że jestem kochany i rzeczywiście, gdy znowu pojawiłem się w Warszawie, spotkaliśmy się i ona po prostu się przytuliła. Wkrótce potem wyjechała z przyjaciółkami do Zakopanego, a mi przyszedł do głowy pomysł niespodziewanych odwiedzin. Jednym nocnym pociągiem przyjechałem, drugim wróciłem, a rozdzielające dwie podróże kilkanaście godzin było czymś tak cudownym, że nie znalazło żadnego odbicia w moim pamiętniku. Wróciłem do jej pokoju spokojny. Olga zapewniła mnie, że to epizod, że nawet nie ma adresu Lionela. Niestety, on miał adres Jeana, a ten przekazał pierwszy list. Próbowałem sam zerwać, ale nie udało mi się. Byłem za słaby, a ona silniejsza niż kiedykolwiek. Po prostu wszechwładna markiza de Marteuill z "Niebezpiecznych związków", korespondująca ze swoim szwajcarskim kochankiem. Mogłem tylko obserwować rozwój wydarzeń, dostępując od czasu do czasu zaszczytu przelecenia Markizy. *** Ostatecznie rozstaliśmy się w styczniu. Jeszcze się wydawało, że wyjedziemy razem w góry. - Będziesz umiał się do mnie za bardzo nie zbliżać? Zdecydowanie zaprzeczyłem. Wyjazd stracił sens. Jednak wyjechałem sam, modląc się o powtórzenie cudu sprzed roku. Ze Szczawnicy wysłałem do niej kartkę z rysunkiem: obrazująca ją postać spada trzymając w ręku urwany sznurek od balonika. Cudu jednak nie było, były kolejne dowody na to, że to koniec, w który długo po prostu nie chciałem uwierzyć. Olga i Lionel postanowili spotkać się w Pradze, na Moście Karola. Do końca nie wierzyłem, że to się stanie. Za źródło informacji posłużyła mi Aneta. Odwiedziłem ją z butelką wódki. Domyślałem się, że nie do końca zrozumie, o co mi chodzi, gdy mówię o koszmarze bycia porzuconym, ale mimo to zdołała mnie zaskoczyć. - Gdy ktoś jest rzucany, to nie cierpi jego miłość, cierpi wyłącznie poczucie godności. - Co sądzisz o tym ich wyjeździe do Pragi? - To chyba rewelacyjny pomysł. Zaniemówiłem na dłuższą chwilę. - Bo? - No wiesz, Olga będzie mogła sprawdzić w neutralnych warunkach, czy do siebie pasują. Nie zrobiłbyś na jej miejscu tego samego? Aneta powie mi, że Olga (są dobrymi przyjaciółkami, mówią sobie chyba wszystko) rzuciła mnie, ponieważ nie umiałem czytać między wierszami. - Nie przyszło ci do głowy, że jak się na ciebie wściekała, to w rzeczywistości mogła cię prosić o więcej uczucia ? Nie przyszło. Ciekawe, czy przyszło Oldze? To ciekawe. Justyna później miała stwierdzić, że Olga nigdy mi nie wybaczyła mojego odejścia. "Kobiety rzadko wybaczają coś takiego, w podświadomości zawsze zostaje ślad". Ale ja myślałem raczej o mojej liście grzechów - grzechów zaniechania. Więc może Aneta miała rację - po części. 30 marzec Olga odeszła. Powiedziała, że nie może być ze mną, skoro nie ma zamiaru być mi wierna. Odeszła do jakiegoś Szwajcara. Ileś czasu usiłowałem dojść do siebie i już wydawało mi się, że odniosłem sukces, ale wczoraj mi się przyśniło, że wrócili z tej Pragi. Strawestowałem jej niegdysiejsze pytanie: "Pieprzyliście się?". "Tak". No przecież nie mogło być inaczej. Coś ty sobie durniu wyobrażał? Pięć dni w jednym mieście i nie w jednym łóżku? Nie mogło być inaczej, tylko dlaczego tak daleko? Gdybyś ich zobaczył razem gdzieś na ulicy, mógłbyś ją od niego odepchnąć, a jemu spuścić łomot. Za co? Za to, że wtedy wiedział, że ona z kimś jest i nie powstrzymało go to. A tak? Przecież nawet byś się nie zbliżył do drzwi pokoju hotelowego, wiedząc, że tam się odbywa misterium, w którym sam tyle razy uczestniczyłeś. Boże, jak mi dudni w skroniach. Gdy wróciła z Pragi, wysłałem kartkę: "Do końca nie wierzyłem, że to się stanie". "Strasznie się zakochałam" - powiedziała mi przy spotkaniu. O ironio, nie byli ze sobą nawet rok. - Byłam u niego w wakacje, pojechaliśmy do Francji. - Olga opowiadała o czymś, o czym wiedziałem; kumpel dostał podpisaną przez nich pocztówkę - Potem przyjechał do mnie na Boże Narodzenie. Było cudownie. Domyślałem się tego. Przed jej domem stał wtedy stary, srebrny Saab na szwajcarskich numerach, ale nie byłem pewien, czy to rzeczywiście jego samochód. - Jego ojciec miał raka. To była taka dobra, tradycyjna rodzina. No i już się wydawało, że wyjdzie z tego. Lionel strasznie to przeżywał. I po Nowym Roku zaczął się nawrót choroby. Już nic nie dało się zrobić. Ale tam musiało się dziać coś jeszcze. Dzwoniłam do Montreux dość regularnie i za którymś razem usłyszałam obcy i obojętny głos Lionela. Tak miękko to się zakończyło, po prostu przestaliśmy do siebie dzwonić. Wiadomość o jej rozejściu się z Lionelem dotarła do mnie, ale w formie szczątkowej i z opóźnieniem. Siedzieliśmy wtedy z Kamilem na schodach wejściowych pod moją niegdysiejszą podstawówką. Piliśmy piwo, a on mi opowiadał, że jedynym naczyniem, jakiego używa w swoim nowym mieszkaniu, jest kufel. - Słyszałeś o Oldze? - Co? - Że już nie jest z tym Szwajcarem. Zaczynam lekko drżeć. Papieros samoczynnie dopala się między moimi palcami. Wreszcie go wyrzucam i natychmiast zapalam następnego. Kliknięcie zapalniczki. - Ty ją w ogóle pamiętasz ? Przecież widziałeś ją tylko raz. Skąd o tym wiesz? Kamil jest gościem, z którym spotykam się raz na kilka miesięcy. Jednak zawsze udaje nam się rozmawiać tak, jakbyśmy byli bliskimi przyjaciółmi - wymieniamy najbardziej osobiste myśli. - Nie mówiłem ci, ale dość często widzimy się na imprezach u Darka. Tydzień temu spytałem go, co u nich słychać, no i stwierdził, że coś nie wyszło. - To jeszcze nie musi znaczyć, że już nie są ze sobą. Przypominam sobie, jakie dziwne rzeczy robiłem przez ostatnie pół roku. Marzec. Ponad rok po jej odejściu. Znajduję w skrzynce kopertę. Od jakiegoś czasu moim najwierniejszym towarzyszem korespondencji jest mój bank - regularnie przysyła mi wyciągi z konta, propozycje wzięcia jakiegoś kredytu. Koperta jest podobna do tych bankowych, ale zaadresowana ręcznie. Ułamek sekundy zajmuje mi rozpoznanie charakteru pisma. Olga. Pierwsza moja myśl jest niezbyt inteligentna: otworzyć! W środku kartka z życzeniami urodzinowymi, dokładnie taka, jakiej nie znoszę. I na koniec kilka słów od serca. "Przykro mi, że wspólnym znajomym opowiadasz o mnie same złe rzeczy". Przykro, że przykro. Najmniejszą z moich trosk jest to, kto jej o tym powiedział. Zresztą nie było tego wiele. Zastanawiam się, co zrobić z tym listem. Czytam go idąc do apteki - po drodze mam pięć koszy na śmieci, choć to najwyżej sto metrów. Ale nie wyrzucam. Myślę jeszcze wystarczająco sprawnie, żeby stwierdzić, że muszę się uspokoić. W aptece miałem kupić tylko krople do nosa, ale proszę jeszcze o nerwosol. Pomysł zaaplikowania sobie niedużej dawki alkoholu odrzucam po chwili namysłu. W końcu mam widzieć ostrzej, a nie lepiej. W domu czytam tę kartkę ze dwadzieścia razy. Ludzie nie mieliby większego kłopotu z odczytaniem listu ode mnie, jeśli miałbym coś ważnego do przekazania. Dlaczego? Ponieważ połowa listu napisana byłaby w metajęzyku. Zamiast wyrażać się wprost (co może wszak być odczytane zupełnie na opak) tłumaczyłbym, dlaczego coś napisałem tak, a nie inaczej. A skoro tak piszę, to tak samo czytam. Kartkę od Olgi odczytuję następująco - ona sobie wyobraża poprawne stosunki ze mną. W końcu raz na pół roku spotykamy się przypadkowo na ulicy. A Olga przysłała po prostu kurtuazyjną kartkę. Głupio by było, gdybym podczas następnego mijania się gdzieś na uczelni nie wytrzymał i krzyknął "Ty lisico!".Tak sobie wszystko wytłumaczyłem, po czym się wściekłem. (Gdy potem spytam ją, po co mi przysłała tę kartkę, nie odpowie. Doprecyzuję więc pytanie: "Myślałaś o tym, żeby do mnie wrócić?". "Chyba nie" - odpowie.) A więc riposta. Nie mogła być szczeniacka i nie mogła ujawniać mojego stanu ducha. A czułem, że mnie roznosiło - furia i szczęście, że popłynął sygnał, którego treść była zupełnie nieistotna. Napisałem na kartce "Nie rób tego więcej moja była przyszła żono" i poszedłem poszukać koperty. W tym czasie z popielniczki stoczył się papieros. Gdy wróciłem, kartka była ozdobiona czarną, dymiącą dziurą, w której tkwiła reszta papierosa. Cholera. Jakieś trzy dni później kartka musiała wrócić do nadawczyni. O swoim wyczynie opowiedziałem tylko dwóm osobom. Jedną z nich jest Wróbel. Ponieważ Beza rzuci go na dobre dopiero za pół roku, nic nie rozumie i krzyczy: - Facet, czyś ty zidiociał? A jeśli ona chciała z tobą nawiązać jakiś kontakt? - Niby po co? - Nie wiem. Wiem tylko, że od jakiegoś czasu chodzi bardzo smutna. - Naprawdę? - pytam i czuję to, co zawsze czułem, gdy Oldze było źle. Kamil zareagował na tę wiadomość z większym zrozumieniem. Nie wypadało mu inaczej, w końcu ja też go kiedyś pocieszałem, gdy go zostawiła ta, jak ona się nazywała? Iza. Czasami miewałem napady, żeby czegoś się dowiedzieć. Możliwości były niewielkie. Najłatwiej by było zapytać Anetę, ale to było niemożliwe. Zerwałem z nią wszystkie stosunki po kilku jej bezczelnych odzywkach. Nie tylko na temat mój i Olgi. Zabawne, kiedyś broniłem Anety przed atakami moich przyjaciół. Wróbla zawsze irytowały jej naiwne uwagi wypowiadane z miną osoby wszystkowiedzącej. Emil jej nie znosił za ciągłe pouczanie go w kwestiach sercowych. Kiedyś, wiedząc, że Aneta nigdy nie miała chłopaka, spytał ją jadowitym tonem "Skąd ty to wszystko wiesz?". "Przeczytałam" - odpowiedziała Aneta. Przez jakiś czas pracowałem w redakcji dużego i poważnego dziennika. Niesamowite, co mi się tam pewnego razu przydarzyło. Prowadziłem właśnie telefoniczne negocjacje z sekretarką, która miała mi załatwić rozmowę z pewnym VIP-em. Człowieka, który siedział obok mnie (na co dzień młodego, ale poważanego dziennikarza), nie trapiły w tej chwili żadne troski. Po przejrzeniu reuterowskiego serwisu finansowego zaczął poszukiwać darmowych pokazów pornograficznych w internecie. Nie znalazł nic szczególnego, więc zabrał się za wysyłanie poczty elektronicznej - pewnie do jakichś swoich znajomych. Zauważyłem, że połączył się z UniM-em (University of Montreux) i trochę zesztywniałem. Nagle na ekranie pojawiła się lista studentów wraz z ich adresami e-mailowymi i domowymi, a nawet z numerami telefonów! - Popatrz - zakrzyknął radośnie, ignorując fakt, że rozmawiam przez telefon - że też te dane nie są utajnione. Kiwnąłem ręką, ale dyskretnie podpatrywałem zawartość ekranu. Przejrzał wydział prawa, historii sztuki, biologii i zabrał się za medycynę. - Przepraszam panią na chwilę - powiedziałem do słuchawki, uznając, że to wymuszenie przerwy podniesie mój status w oczach starej (a może młodej ?) obrończyni intymności gabinetu jej szefa. - Mógłbyś mi to wydrukować ? - Sam sobie drukuj, ja idę na kawę. Później załatwię korespondencję - odpowiedział pogodnie młody, szanowany redaktor i wstał od komputera. Kliknąłem na ekranie polecenie drukowania, po czym wróciłem do rozmowy z sekretarką. W końcu udało mi się umówić na krótki wywiad. Kartka z listą studentów weterynarii wyślizgnęła się z drukarki. Rzut oka i wiedziałem już, że interesujący mnie człowiek mieszka na ulicy, której nazwa po polsku brzmiała: ulica Samotnego Nagrobka. Ciekawe, czy Olga zdawała sobie sprawę z tego, jaka to ponura nazwa. Miałem też jego numer telefonu. Tylko po co mi te informacje ? Siedzimy dalej z Kamilem, choć mam ochotę być sam. - Co byś zrobił na moim miejscu ? - Zadzwoniłbym do Darka, żeby się czegoś dowiedzieć. Dobry pomysł. No to cześć, lecę do domu, wystukuję numer. A Darek nie ma ochoty mi nic mówić. Jest dyskretny, wstrzemięźliwy, ma mocną głowę i wspaniałe umięśnienie - prawdziwy mężczyzna, wypisz, wymaluj. Przywołuję wszystkie chwyty manipulacyjne, jakie znam. Rozmowa jest krótka, napięta, ale coś niecoś udaje mi się z niego wyciągnąć. Niestety, nie zmienia to ogólnego poczucia niedoinformowania. Na koniec nieszczerze wyrażam zainteresowanie jego sprawami. Żegnam się z głębokim przekonaniem, że są ludzie, z którymi zupełnie nie warto utrzymywać kontaktów, choć pewnie miło by się przy nich spędzało czas. Miesiąc później jadę autobusem i intensywnie myślę o tym, czy jednak nie powinienem odnowić znajomości z Anetą. Rozważam wszelkie plusy i minusy takiego posunięcia. Aneta jest oczywiście nadętą idiotką, ale - myśląc cynicznie - czy nie warto raz na jakiś czas tego poznosić? Autobus mija hotel Bristol. Najlepiej mi się myśli, gdy słucham kasety Tytusa Wojnowicza. Obój, fortepian i skrzypce działają kojąco. Nagle czuję stuknięcie w ramię. Przywracam widzenie niewidzącym oczom i kogo widzę? Widzę Anetę. Witamy się. - Słyszałaś, że Beza rzuciła Wróbla i wyjechała z jakimś facetem? - O rany, coś ty! - chichotliwym głosem rzuca Aneta, a ja już widzę, że trafiłem w dziesiątkę z pretekstem do interesującej mnie rozmowy. Wyraz twarzy (radosny) i intonacja (też radosna) wskazują na to, że wygłodniały umysł Anety potraktował nieszczęście mojego kumpla jako wysokokaloryczny skandal towarzyski. Pozoruję konieczność opuszczenia autobusu i na odchodnym pytam: - Mogę do ciebie wpaść wieczorem? - Jasne! - entuzjastycznie odpowiada Aneta, zwykle niezbyt gościnna. Widocznie jest bardzo spragniona kolejnych sensacji. A więc za kilka godzin mam szansę sporo się dowiedzieć. Popołudnie spędzam na starannym obmyślaniu rozmowy. Najpierw oczywiście Malwa i Beza. Później jakieś głupotki, może coś o studiach, o pracy. Warto ją trochę uśpić - powiem, że od pół roku nie tknąłem alkoholu i kawy. A później… - Słyszałem, że Olga rozstała się ze Szwajcarem. - Tak. Zimą. Tam się stało coś bardzo złego, ale nie wiem dokładnie co. Zimą. Co ja robiłem zimą? Aha, już wiem. Po raz kolejny, choć wreszcie skuteczny, zrywałem znajomość z Justyną. Zimą? Ta kartka. Czyżby Wróbel miał rację? Boże, wygląda na to, że coś strasznie spieprzyłem. Ciekawe tylko, co. Kto by pomyślał, że porywczość może trwać kilka godzin. O żesz... Chyba mogę sobie złożyć kondolencje. Zaraz, dlaczego Aneta mówi o tym wszystkim tak, jakbym nigdy nie był z Olgą, nie mówiąc już o prawie czterech latach? - Czy ona teraz z kimś jest? - Owszem. - Znam? - Chyba nie. Taki chłopak z prawa. - . . . . . . . . . . . . ? - i Aneta już wie, że ja wiem, kto zacz, choć nie pyta, skąd. Błąd. Niby osobiście nie znam, ale ciągle coś o nim słyszę od różnych osób. Jak to fajnie dowiedzieć się czegoś z półrocznym opóźnieniem. Życie toczy się szybciej, niż jestem w stanie reagować na jego zagrania. Uspokajam się, choć nie mam pojęcia, co robić. Nie wiem także, co mówić. Żegnam się z Anetą, która bez większego wysiłku częstuje mnie jeszcze jednym głupim tekstem: - Jak byś się czegoś dowiedział o Bezie, to zadzwoń. - Oczywiście, natychmiast, jak coś do mnie dotrze - jest taka technika negocjacyjna, polegająca na upodobnieniu się do rozmówcy. Oto był właśnie podręcznikowy przykład. Wychodzę. Przypominam sobie, że Wróbel myśli, że Aneta go lubi. Trzeba go będzie uświadomić, że ma go gdzieś. A więc Olga była z nim niecały rok. A taka wielka miłość. I co to wszystko było warte? Czy przeżyła z nim coś szczególnego? Na pewno. A coś, czego nie przeżyła ze mną? W każdym razie była ze mną najdłużej, choć pewnie o tym nie pamięta. Czy Sebastian, mąż Olgi wiedział, jak bardzo jej ułatwił lądowanie w nowej sytuacji? Czy w ogóle wiedział o Lionelu? Natychmiastowa zmiana faceta sugerowała, że Olga przynajmniej przez jakiś czas prowadziła podwójną grę. nr 1 (IV) luty 2001 Różne miejsca - No więc tak: skończę te cholerne studia ekonomiczne. Nie muszę się spieszyć z tym bałaganem. Już zarabiam dwa razy tyle, co moi rodzice. Gdzie tu czas i chęć na miłość? - Nie przesadzasz? Przecież wszystko zależy od organizacji. Mnie się jakoś udaje. - Może rzeczywiście rzecz nie w czasie? Tylko powiem ci, że w tym galopie ja już się zwyczajnie gubię. Muszę przez kilka lat odkładać dwukrotność średniej krajowej, żeby uzbierać na jakiekolwiek mieszkanie. Już to wystarczy, żeby dorobić się impotencji. To mówił Pepe. Jedna z setek rozmów przy alkoholu. Czasem na temat, czasem bez sensu. Ale rzeczywiście uważał, że najpierw trzeba się dorobić, a potem myśleć o babach, tyle że postępował dokładnie odwrotnie. Gadaliśmy kiedyś około drugiej w nocy. Dobrze do siebie nastawieni po wypiciu butelki słowackiej śliwowicy. - Co tam u Martell? - Nie zgadzam się na ten temat. - Dlaczego? - Wiesz, jak jest. Od trzech tygodni próbuję opisać sytuację i wyciągnąć jakieś wnioski. Na razie prowadzi to donikąd. Martell. Jedna z trzech nieudanych prób zapomnienia o Oldze. Bardzo seksowna, a jednocześnie trochę dziecinna. Niestety, również w tym aspekcie, że w wieku 18 wiosen ciągle ściśle pilnowana przez rodziców - interesujące rozmowy prowadziliśmy na klatce schodowej. Poznałem ją na imprezie sylwestrowej miesiąc przed odejściem Olgi, ale wtedy jeszcze nie zwróciła mojej uwagi. To naprawdę dobitny dowód, jak bardzo kochałem Olgę. Później dotarły do mnie słuchy, że chciała mnie bliżej poznać. Przez prawie dwa lata olewałem ją, by wreszcie oprzytomnieć, gdy już skutecznie zainteresował się nią ktoś inny. Próbowałem walczyć, ale moja opieszałość została ukarana. No więc mogliśmy sobie z Pepe o niej rozprawiać do woli. Najpierw jednak trzeba było poczekać, aż śliwowica zacznie działać. - Jesteś trochę wstawiony? - Niespecjalnie. Zresztą od mniej więcej roku alkohol nie powoduje u mnie wzrostu potencji twórczej. Szkoda. Kiedyś po pijaku sporządzałem dobre relacje z rzeczywistości. Może czas na trawiarza. - Pijemy za wolno. Procenty nazbyt rozciągają się w czasie. Ja już nie mam ochoty. Szkoda, bo miałem chęć się upić. - Mały cytat z mojego pamiętnika - pijąc mam wrażenie jakiejś dokonującej się katastrofy. Niemal słyszę krzyk zatruwanych na śmierć szarych komórek. - Kurde, o czym się zazwyczaj rozmawia po wypiciu pół litra wódki. Chyba nie o alkoholizmie? - Ja się tylko podzieliłem z tobą odczuciami dotyczącymi wpływu alkoholu na mój nastrój. Alkoholizm mnie nie fascynuje. Trawiarz właściwie też nie. Ostatnio kolega relacjonował mi wywiad ze współczesnym poetą. Chłopak pisze wyłącznie na haju i pisze nieźle. Ale wydaje mi się, że mózg jest tym jedynym organem, którego nie należy sztukować. Pewnie narzuca Ci się pytanie, dlaczego czasami się upijam? Zdaje się, że przyczyna jest bezczelnie prosta - problemy wydają się wtedy trochę mniejsze. - Z tym różnie bywa. U mnie czasami po wypiciu problemy nabierają większej intensywności. Na przykład teraz. Nie mogę uwolnić się od myśli o piątkowym wypadku i śmierci dwóch osób z Forda. Ukochana Pepe wyjechała z ojcem - właścicielem Forda właśnie. Potem w wieczornych wiadomościach poinformowano o straszliwym wypadku. - Z drugiej strony muszę przyznać, że po wypiciu różne problemy widzę z dużego dystansu i wtedy potrafię na nie spojrzeć okiem ironika, ale nie teraz. Jestem zdolny do wynurzeń; osobistych, światopoglądowych... - Daruj sobie te urywanie w pół zdania - tani chwyt, sugerujący, że urwałeś jakąś ważną myśl. Rozmawiamy po to, żeby coś powiedzieć, a nie po to żeby czegoś nie powiedzieć. Tak oto rozmowa z błahostek niepostrzeżenie zaczyna przechodzić na sprawy istotne. - Najczęstszym wyrażeniem opisującym twoją Doris było "znakomita". Słowo pasuje mi do dobrego obiadu, sztuki, obrazu. Ale do kogoś, na kim ci zależy? O każdej dupie, którą mijamy na ulicy, mówisz takim samym tonem, jakim jeszcze niedawno opisywałeś Doris. Używasz też podobnych określeń. A więc rysuję ci prostą sytuację - są z nami w tej chwili dwie ultraatrakcyjne dziewczyny. Z jedną z nich znikam w swoim pokoju. Masz pełną swobodę w tym "salonie". Ona jest chętna, choć jednocześnie nie wygląda na zdzirę. Od foteli, na których siedzicie, do leża jest niecały metr. Co robisz? - To dobre pytanie, przyznaję otwarcie i może to w jakiś sposób potwierdzić twoje spostrzeżenia. Tak naprawdę, to nie wiem co bym zrobił. Na pewno nie zaciągnąłbym jej do łoża dla zwykłej egoistycznej przyjemności. Myślę, dość odważnie, że jednak powstrzymałbym się, oparł silnej pokusie. Wielkim moralistą, ani etykiem nie jestem, ale do kurestw zdolności u siebie nie zauważyłem. Przy tej okazji podzielę się z tobą przemyśleniem. Jeszcze nigdy dotkliwie nie poczułem straty kogokolwiek, a mimo to zawsze zachowuję pewien bezpieczny, trudny do pokonania, dystans. A to wszystko, jak sądzę, na wypadek gdyby do takiej straty miało dojść. - Co do kurestw - to, co jest kurestwem, a co nie, zależy od tego, gdzie ty ustawiasz granicę. Nie atakuję cię, ponieważ sam mam moralnego kaca po swoich (niektórych) wyczynach. Egoizm jest moim zdaniem zdrowy - pod warunkiem, że nie jesteś jedynym beneficjantem własnego egoizmu. Mówiąc prościej - układ, w którym tylko jedna strona czyni dobro, jest nietrwały. Uważam, że światem powinna rządzić jakaś równowaga, harmonia. Stąd już niedaleko do podsumowania: zmniejszenie odległości do łoża nie musi naruszać równowagi. Taka jest logika. I tu mały akcent końcowy, nie pasujący do reszty wywodu - w sytuacji, gdy kocham jakąś dziewczynę (cokolwiek by to oznaczało), staram się raczej zwiększać odległość do łoża, oczywiście do łoża, w którym leży ktoś inny. Lubiłem te rozmowy z Pepe. Co prawda nie byłbym skłonny zaufać mu w jakiejkolwiek sprawie tudzież zwierzyć z jakiegoś aktualnego problemu, ale chwilami rozumieliśmy się doskonale. Doris. Wynalazł ją na swoich studiach i natychmiast zaczął się wokół niej kręcić. Był rzadkim typem faceta, który wiecznie kipiał pomysłami na okręcanie sobie dziewczyn wokół palca. Problem w tym, że Doris nie była wolna. Jej chłopaka z miejsca ochrzcił Matołkiem (z powodu lichego zarostu na brodzie) i zaczął metodycznie niszczyć jego wizerunek w oczach Doris. Zadanie było ambitne. - Jest bardzo zdolny, studiuje na dwóch fakultetach, a "Jolkę" z magazynu "Wyborczej" rozwiązuje w 15 minut. Niesamowite, co? - Co? To, że taki z niego mózg, czy, że ci o tym powiedziała? - Jedno i drugie. Nawiasem mówiąc, nędznie się poczułem. "Jolkę" dwa razy próbowałem rozwiązać i uznałem, że to niewykonalne. Tak obiektywnie niewykonalne. - Tak jak układ dwóch równań z trzema niewiadomymi. - Jak to? - No, za mało danych. - A tak. A tu proszę, jakieś 5 kilometrów ode mnie, w akademiku, mieszka gość, który w piątek wieczorem, czyta sobie magazyn, i jeśli później nie chce mu się spać, to jeszcze sobie zaparza herbatę i popijając ją rozwiązuje "Jolkę". I tak dalej. W nieskończoność rozprawialiśmy o czymś, co roboczo nazwaliśmy "feminopsychologią", i o wszystkim, co z tego wynikało. - No to cacy. Wracając do naszych ultraseksy panienek. Zatem zwykła egoistyczna przyjemność nie jest w stanie zaciągnąć cię do łoża. A więc co? Bo tego, że wykorzystałbyś okazję, jest dziwnie pewien. - Tak? No nie wiem, choć być może masz rację. W takiej sytuacji działają różne czynniki, a na wysokim miejscu jest stężenie alkoholu we krwi. Sam zresztą, na trzeźwo, proponowałeś, żeby ściągnąć tu jakieś dziewczyny. Sorry za złośliwe pytanie - czy dlatego nie chcesz rozmawiać o Martell? - Sprytna ucieczka od pytania. Nie, nie dlatego. Zresztą, gdy mówiłem o tych dziewczynach, moja determinacja była nikła. Zawsze wydawało mi się, że nie mógłbym pójść do łóżka z dziewczyną, do której nic nie czuję. Ale od zawsze też kusiło mnie, żeby to sprawdzić. Casus z Aśką okazał się tylko częściowo udany, jako że zagrały emocje. Po pierwsze czułem chęć zemsty na rodzie kobiecym, po drugie, zanim poszliśmy z Aśką do łóżka, zdążyła mi się spodobać. Wychodzi na to, że jedyną metodą jest zaproszenie dziewczyny z agencji. - Tak, tylko do czego by taki eksperyment doprowadził? Co to znaczy, że nie możesz przelecieć dziewczyny ci obojętnej. Nie staje ci? Zaczynacie i dostajesz mdłości? - Niewykluczone. Zauważ jednak, że dla mnie problem zacząłby się dopiero wtedy, gdybym tych mdłości nie dostał. Fakt, przy Aśce żadnych mdłości nie było. Dopiero potem i to zupełnie nie z jej winy. Asia napatoczyła się na jakiejś imprezie w redakcji, w której pracowałem. Chętnie dała się zaprosić na spotkanie u mnie. Dalej, jak by to powiedział James Bond, standardowa procedura: delikatne pozbycie się gości. Potem wszystko potoczyło się samo. Na chwilę, szukając znów analogii do "Niebezpiecznych Związków", poczułem się wicehrabią de Valmont. Asia była moją Cecile de Volanges, a cała historia miała w moim zamyśle zagrać na nerwach markizie de Merteuil - Oldze. Uwiedzenie młodej damy już nastąpiło, pozostało tylko napisanie listu. Aby intryga była barwniejsza, w liście tym podszyłem się pod znienawidzonego przeze mnie Casanovę. Nie tylko podpisałem się w jego imieniu, ale nawet zimitowałem robione przez niego z powodu dysgrafii błędy ortograficzne. List miał być arcydziełem manipulacji. Wszystkie zastosowane chwyty miały zmusić Olgę do zastanowienia się, czy tekst nie został napisany przez jej byłego faceta, którego inicjały umieściłem na zakończenie. List składał się zatem wyłącznie z zagrań mylących. A więc cynizm zachowania, wylewająca się lubieżność. Ale jednocześnie nie mogłem pozwolić Oldze na całkowitą pewność domniemania autorstwa. Stąd wspomniana w liście data, kiedy pierwszy raz kochaliśmy się. Olguś! Im bliżej było do Święta Zmarłych, tym bardziej mnie korciło, żeby zrobić coś, co by w jakiś sposób gryzło się z powagą i nastrojem tego dnia. Myślałem o alkoholu, ale wydało mi się to zbyt banalne. Później przyszło mi do głowy, aby zaprosić do siebie coś, co się nazywa "panienka z agencji" - takie futerkowe zwierzątko, która za te marne 200 zł zrobi wszystko pod warunkiem, że zdąży zrobić to w godzinę. Mikroekonomia jest brutalna - przekroczenie tego czasu choćby o minutę implikuje konieczność uiszczenia kolejnej opłaty. Kilka słów o okolicznościach pisania, od którego prawie się odzwyczaiłem. Pisanie tego listu trwa już trzecią noc. Szczyt możliwości walki z błędami ortograficznymi przypada w okolicach drugiej w nocy. By the way - jedna panienka w odpowiedzi na mój pierwszy list napisała m.in. - cytuję - : "Jak Ci się udało zdać maturę z polskiego?". W świetle moich późniejszych osiągnięć naukowych sam zaczynam się nad tym zastanawiać. Praca wypełnia mi ostatnio sporo czasu, ale za to wyraźnie czuję się bardziej przygotowany do ustalenia stanu równowagi w moim najbliższym otoczeniu. Przypomnij mi, żebym Ci wyjaśnił kiedyś dokładniej, o co mi chodzi. W każdym razie noc (już dawno to odkryłem) jest najlepszą porą na próby tworzenia czegoś. Bardzo szybko pomysł "z panienką" wydał mi się ruwnież beznadziejny. Łatwo wyczuć, dlaczego, trudniej to racjonalnie uzasadnić. Może potrzebowałem wyczynu (ostatnio miałem długą przerwę). A może bałem się jakiejś cholernej choroby, choć w końcu nie musiałem z nią robić czegoś, co w jednym głupim filmie zostało nazwane "lizankiem". Już bałem się, że z ambitnych planów nic mi nie wyjdzie, a w końcu pod pozorem pilnej pracy miałem zostać sam w mieszkaniu. Ale oto na imprezie w firmie pojawiło się słodkie, szarookie dziewczątko, autentyczna nimfetka, choć już 17-letnia. Pod pozorem imprezy (która notabene naprawdę się odbyła, tyle że szybko spławiłem gości) zaprosiłem Lolitkę do nas. Złożenie propozycji przyszło mi łatwo, bez zbędnych rozważań natury etycznej. Mała też zgodziła się aż nazbyt chętnie. Musiała na niej zrobić spore wrażenie pozycja człowieka w odpowiednim wieku i na odpowiednim miejscu. Później mi wyznała, że wzbódziłem jej zaufanie - cóż za rozkoszna pomyłka ! Swoją drogą, to trochę frustrujące - robić wrażenie na panienkach 7 lat młodszych. Jak na złość takie tylko ofiary mi się trafiają. Dlaczego właściwie mnie to gnębi? Teraz dziewczyny dojżewają szybciej. Jak więc widzisz, kierowałem się już prawie zapomnianym przeze mnie wyrahowaniem. Jedyny plan, jaki miałem, to zatrzymać panienkę na noc, choć jeszcze nie byłem pewien, co zrobię potem. Wiedziałem tylko, że ma to być sprytna kombinacja eksperymentu (wiesz, że je lubię, choć sam często na nich kiepsko wychodzę) i - jak to nazwać? - aktu wykorzystania. Nie ukrywam, że liczyłem na swoją umiejętność przeniesienia interesującej rozmowy z dwóch foteli na jedno łóżko. Zajęcie pozycji choćby półleżącej to przeważnie, jak wiesz, klucz do przejścia na tajemniczy język dotyku. Był jeden problem - czy starczy mi beszczelności. Choćby do ukrycia kilku istotnych informacji, zwłaszcza jednej. Ale poszło ślicznie, krok po kroku. Ciekawe, jaką rolę odegrało tu pół butelki Vermouthu i tyleż dobrego wina kalifornijskiego, do wypicia których zdołałem ją zachęcić? Masz jakiś pomysł? Oszczędzę ci dalszych szczegółów. Domyśl się tylko sensu jednego słowa :"brzoskwinia". Właściwie na tym mógłbym skończyć. Jedno uściślenie - trzeci raz w życiu (chodzi mi o to, że była trzecią dziewczyną) nie wykorzystałem sytuacji, mimo że aż się prosiło najbardziej naturalne zakończenie. Mówiąc krótko, nie przeleciałem jej. Coś nagle mnie powstrzymało. Jak się okazało, bezbłędnie wyczułem jej nastrój. Dwa dni później przyznała, że nie miała chęci na dociągnięcie zabawy do końca. Później przyszło coś, o istnieniu czego dotychczas wiedziałem tylko z romantycznych opowieści naiwnych licealistek, ew. z książek (raczej nie de Sade'a). Gdy mała trzeci raz zadzwoniła do mnie, poczułem jakiś ruch w ...Coś jakby ciepło, trochę tęsknoty. Ona podeszła do całego - co tu kryć - epizodu całkiem serio. Czyżbym jednak miał wynająć kawalerkę? Bardzo szybko wytłumaczyłem jej (omijając rzeczywiste przyczyny), że musimy utrzymać dystans - do siebie i do tej nocy. Udało mi się narzucić tę incydentalną konwencję nadzwyczaj łatwo. Mimo to w następny piątek przyszła do mnie i prawie natychmiast znów wylądowaliśmy w łóżku. Znów bawiłem się rozbierając ją. W końcu moja dusza eksperymentatora podpowiedziała mi pytanie. Sorry, trywialne, po prostu takie ciche "Czy chciałabyś się ze mną kochać?". Musiałem je zadać, zupełnie zawiodło mnie moje domniemanie permanentnej ochoty. Odpowiedź brzmiała: "A jak myślisz, dlaczego pozwoliłam ci tyle ze mnie zdjąć?". Fakt, nie miała w tym momencie na sobie wiele. Czyż można ująć to seksowniej? A ja znów zatrzymałem się w, powiedzmy, 95 procentach drogi. Nie umiem powiedzieć, dlaczego, ale ta bariera była nie do przejścia. Masz pojęcie? Śliczna dziewczynka-blondynka, chwilowy brak kontroli, niezła kondycja psycho-fizyczna, idealne warunki - i nic. I jak się na to zapatrujesz? Jeszcze jedno. Śniła mi się. Siedząc na mnie próbowała rozłorzyć mnie na łopatki. Dziwny sen, bo już dawno (gdzieś od wakacji między liceum a I rokiem studiów, jak sądzę) nie czułem się stroną tak dominującą jak w tej grze. A temu z kolei nie ma się co specjalnie dziwić. Co byś powiedziała na jakieś nocne spotkanie? W pewnych zabawnych okolicznościach odkryłem dach wieżowca z kapitalnym widokiem na Warszawę. Jedyne, co psuje trochę atmosfere, to plotka, że ktoś się stamtąd rzucił. A może właśnie poprawia? Na razie kończę. Adieu. Potem jednak nastąpiła gwałtowna zmiana konwencji. List odniósł zdumiewający skutek. Wróbel, który z Olgą utrzymywał sporadyczne kontakty poprosił mnie o rozmowę. Póki mówił o tym, że Olga dała się nabrać na list i nawet zadzwoniła w tej sprawie do Krzyśka, słuchałem go rozbawiony. Krzysiek oczywiście wszystkiemu zaprzeczył. Stan, jaki ogarnął wtedy Olgę, Wróbel określił jako roztrzęsienie. I wtedy przestałem się cieszyć. Olga spytała go, czy coś o tym wie, konkretnie: czy to ja jestem autorem. Drogi mój przyjaciel, wiedząc wszystko, powiedział, że nie wie nic i nie sądzi, żebym był zdolny do zrobienia czegoś tak nikczemnego. Broniąc niesłusznej sprawy zachował się jak najprzebieglejszy dyplomata. Zastanawiałem się, co mogło tak wzburzyć Olgę. Wreszcie pojąłem, że ona nie jest markizą de Marteuill. Ale przecież nie jest też Cecile. Musiała się znajdować gdzieś w połowie ewolucji od jednej do drugiej. Wiedziała już, jak duża jest jej władza nad mężczyznami, ale robienie im krzywdy nie sprawiało jej przyjemności. Nie rozumiała więc też sensu robienia krzywdy jej samej. Nigdy już nie powtórzyłem takiej podłości. Tak się zakończyła druga z trzech próba wyleczenia się z Olgi. * Milan Kundera w "Śmiesznych miłościach" stworzył postać doktora Havla - podstarzałego, łysiejącego kobieciarza, który pomimo upływu lat nie traci swojej umiejętności uwodzenia. Havel żartem tłumaczy swojemu przypadkowemu adeptowi, że pewna kobieta jest jak najbardziej (wbrew oczywistym wadom kobiecości) warta uwagi. Kończy swój wywód słowami: "Są kobiety mające twarz e r o t y c z n ą". Czym właściwie jest twarz erotyczna? Czy jest to twarz przywodząca na myśl seks z daną kobietą (dziewczyną)? Takich twarzy teoretycznie można codziennie zobaczyć kilkadziesiąt. O dziwo częściej latem niż zimą. Więc to nie twarz jest erotyczna, to ponętne i odkryte ciało rozwiewa wokół siebie słowa "Pewnie byś chciał...?" Twarz nie musi mówić nic. Dużo ciekawsze jest odkrycie, że ładna, a nawet zjawiskowa twarz nie musi być erotyczna. Takie twarze też są pospolite i szybko można stwierdzić, że nie kryją żadnej osobowości. Myśl o seksie (taka poważna myśl o radosnym seksie) przychodzi prędzej czy później w odniesieniu do osoby kochanej. Czym się różni od niepoważnej myśli, której obiektem (przedmiotem najbrzydziej rozumianym) jest jakaś dziewczyna w autobusie? Przyszło mi do głowy, że tym rozróżnieniem jest to, czy zależy mi na uczestnictwie tej drugiej osoby. Pożądanie, jak wszystko, może być egoistyczne (godne pożałowania) i altruistyczno - egoistyczne. W skrajnej sytuacji, nie dotyczącej chyba mężczyzn, może być tylko altruistyczne. * Pepe zdołał wyrwać Doris spod opieki Matołka. Sama go to tego zachęciła, mówiąc, że w jej związku dawno już przestało "iskrzyć". Natychmiast zaczął się zastanawiać nad trwałością swojego dzieła. - No, przyjacielu, jeśli uważasz, że ona dałaby się odbić, to już kiepsko. Zresztą, przecież to ty ją właśnie odbiłeś Matołkowi. Nie przyszło ci to trudno. To symptomatyczne. - Nie denerwuj mnie. Sama mi przyznała, że się z nim nudzi. - No i co z tego? - To, że jej nie odbiłem, tylko zaproponowałem alternatywę, której niebawem sama zaczęłaby szukać. A że wszystko potoczyło się dość szybko...Zaraz, kto to mi mówił, że mam talent do owijania sobie dziewczyn wokół palca? - Ja. - No właśnie. - Ale to nie zmienia sytuacji. Nie znam Matołka, ale z tego, co mi o nim opowiadasz, to jest KTOŚ. A ty go po prostu wygryzłeś. Mam do ciebie pewien sentyment, więc skrytykuję cię łagodnie. To było sukinsyństwo, a to, że Doris się temu tak łatwo poddała, dla mnie byłoby wysoce niepokojące. Ale częściej próbowałem zepchnąć rozmowę na tor własnych spraw. - Olga. Co ty właściwie do niej czujesz? - pytał wtedy Pepe. - Najlepiej by było, gdybym nic nie czuł, ale to chyba sprawa dalekiej przyszłości, jeśli nawet nie życia pozagrobowego. Często myślę, że na jakikolwiek znak z jej strony rzuciłbym wszystko i zrobił wszystko - żebyśmy tylko mogli być razem. - Nie, nie przesadzaj, kiedyś przecież zapomnisz. Wiem, że masz nietypową pamięć, ale skoro tysiące ludzi potrafią zapomnieć, to dlaczego nie ty? - Co to jest "nietypowa pamięć"? - Nie wiem, co to jest, ale to nie jest normalne, żeby gryźć się czymś, co skończyło się tak dawno temu. - Widzisz, to się chyba nie poddaje racjonalnemu rozbiorowi. Chociaż moja siostra znała kiedyś Santorskiego i twierdzi, że przychodzą do niego ludzie w stanie nie rokującym żadnej nadziei. Normą dla nich jest widzenie siebie w grobie, a to, że jeszcze się nie zabili, jest tylko fluktuacją tego stanu. - Wiem, podobno po kilku seansach są "wyleczeni". Zresztą, jaką mają pewność, że po śmierci przestaną przejmować się swoimi nieszczęściami. - Tak, rolę zabójstwa czy samobójstwa chyba się przecenia. - No dobra, widzisz Olgę w objęciach tego gościa. Jaka jest pierwsza myśl? Dobre pytanie. Rzucić się z pięściami? Nie, to idiotyczne, śmieszne. Więc uciec? Udać, że nie widzę? A może przeciwnie, udawać, że wszystko jest w porządku? O mały figiel mi się to udało. Po naszym ostatnim spotkaniu, na którym złożyłem obietnicę odczepienia się od niej po wsze czasy, spytałem, czy gdzieś jej nie podwieźć. Poprosiła o zawiezienie jej do akademika, w którym mieszkał jej przyszły mąż. Czyż nie było to z mojej strony wzniesienie się na wyżyny człowieczeństwa? Łatwość, z jaką rozpadł się mój związek z Olgą, napawała Pepe pewnym niepokojem co do własnego położenia. - Doris mówi, że w tej kawiarni, w której pracuje, prawie codziennie dostaje propozycje jakiegoś spotkania sam na sam. - Czujesz się zagrożony? - Sam nie wiem. Nie mogę być pewien, czy nie trafi się ktoś, kto ją zafascynuje. Właściwie to mogę być pewien, że prędzej czy później do tego dojdzie. A wtedy to już wszystko zależy od jej woli. - Nie przejmuj się, faceci, którzy składają takie propozycje w kawiarni, z definicji nie są zbyt ciekawi i ona pewnie świetnie o tym wie. No, chyba, że propozycja będzie bardzo niebanalna. Ale to chyba też nie jest poważne zagrożenie. Wyobraź sobie, co niebanalnego można zaproponować kelnerce? - A jeśli ktoś będzie wiedział, że ona nie jest po prostu kelnerką? - Małe prawdopodobieństwo. - Pomyśl, przychodzi tam ktoś naprawdę ciekawy, choć lekko naiwny. Widzi piękną dziewczynę i wmawia sobie, że ona uśmiecha się do niego nie tylko dlatego, że takie teraz są zwyczaje w eleganckich lokalach, albo nie tylko dlatego, że po prostu lubi być uśmiechnięta. Myśli, myśli, popija kawę albo drinka. Jest późno, postanawia więc zaczekać do zamknięcia lokalu. Traf sprawia, że akurat nie mam czasu, żeby tam po nią przyjść. Doris wychodzi, a on jej proponuje wyjście na koncert Daukszewicza - za pół godziny, 10 minut spacerem. - Musiałby mieć niezły tupet. Jesteś mistrzem w rysowaniu dramatycznych sytuacji. Ale przekonałeś mnie, to nie jest niemożliwe, zwłaszcza, że ja sam mam co do Doris mieszane uczucia. A może ona nie lubi Daukszewicza? - Uspokoiłeś mnie, nie lubi. Ale tak bez żartów, to wiem, że to nie będzie łatwy związek. Jest pewien znacznie bardziej aktualny problem. - Matołek? - Taaak. - Nie mów mi, że nie brałeś tego pod uwagę. Jeśli to naprawdę problem, to przecież dobrowolnie się w niego wpakowałeś. A co się właściwie dzieje? - Pamiętasz, że dla niego nic nie zapowiadało, że Doris go rzuci. Był sobie ustabilizowany związek, choć ona uważała, że przestało iskrzyć. No i wtedy zacząłem ją oplatać. - Tak, byłeś pełen niezwykłych pomysłów. - I obaj się zastanawialiśmy, co z tego może wyniknąć. Z mojego punktu widzenia wszystko potoczyło się znakomicie, na koniec to on się wkurzył i zerwał z Doris. - Czyli był katalizatorem rozpadu własnego szczęścia. Choć w rzeczywistości był to rozpaczliwy gest obrony przed upokorzeniem bycia porzuconym. - Tak jakby. A później okazało się, że wcale nie zrezygnował. Najpierw był koszmarny wieczór. Jeden z pierwszych razów, kiedy między mną i Doris doszło do bardzo intymnej sceny. I nagle dzwonek do drzwi - byliśmy u niej. To mógł być tylko on, ale byliśmy tak zdrętwiali, że nawet nie podeszliśmy do drzwi, żeby spojrzeć przez wizjer. On przez dwie godziny stukał, dzwonił. W końcu wyszedł przed dom i zaczął ją wołać. - Ciebie to dziwi? Mnie zupełnie to nie dziwiło. Ironią losu było to, że więzy lojalności (co prawda dość luźne) związały mnie akurat z Pepe, skoro znacznie bardziej identyfikowałem się z Matołkiem. Nie musiałem sobie wyobrażać, co czuł, bo czułem dokładnie to samo. Tyle, że w moim zachowaniu było mniej determinacji, za to więcej ślepego uporu. - Pojechałem kiedyś pod dom Olgi. Była piąta rocznica naszego początku. Rok wcześniej, gdy wiozłem dla niej różę (kiedyś każdego 15-ego dawałem jej różę), wjechał mi w samochód jakiś pijany idiota. Wjechał, cofnął się i uciekł z piskiem opon, jak w filmie "Christine". Ale precz z przesądami. Kupiłem więc tą długą różę, przyczepiłem do niej krótki list ("Mimo trwającego ponad rok prania mózgu nie umiem zapomnieć. Jestem bardzo blisko.") i pojechałem pod jej dom. Po drodze zastanawiałem się, jak go dostarczyć. Poprosić kogoś? Nie, stanowczo nie. Poczekać, aż ktoś wejdzie na klatkę, położyć pod drzwiami, zadzwonić i uciec? Jeszcze gorzej. Na miejscu czekała na mnie mała zachęta - zamek od domofonu był zepsuty. Zaparkowałem samochód na piętrowym parkingu, skąd doskonale widziałem wejście do domu i klatkę schodową. Z apteczki samochodowej wyjąłem kawałek bandaża, z którego wyplotłem nitkę. Z duszą na ramieniu podszedłem do wejścia, wszedłem na klatkę schodową. Zgasiłem światło i wszedłem na piętro. Przymocowanie róży do klamki trwało moment. Zbiegłem, szybko zapaliłem ponownie światło na klatce i wróciłem do samochodu. Nie zdążyłem jeszcze przypalić papierosa, gdy na klatkę weszła matka Olgi. Z odległości dwudziestu metrów wszystko wygląda tak neutralnie - po prostu zdjęła różę i weszła z nią do mieszkania. Zastanawiałem się, czy się domyśli, komu ma ją przekazać. Ale domyśliła się. Po chwili w pokoju Olgi zapaliło się światło. Stała z tą różą. Potem wzięła do ręki słuchawkę telefonu i, jeśli mnie wzrok nie oszukał, szybko ją odłożyła. Przyszło mi do głowy, że może dzwoniła do mnie, choć bardzo by mnie to zdziwiło, bo, jak przypuszczam, nie miała najmniejszej ochoty rozmawiać z moimi rodzicami, a nie mogła wykluczyć, że to nie ja odbiorę telefon. Ale może kompletnie się mylę. Równie dobrze mogła zadzwonić do Lionela i poskarżyć mu się, że znów nie daję jej spokoju. Wyglądała tak, jak chciałbym, żeby zawsze wyglądała. Po chwili wyjrzała przez okno, ale nie domyśliła się, w którą stronę skierować wzrok. A ja wiedziałem tak mało. - To dlatego mówiłeś kiedyś, że to nie mój problem, że Matołek przynosi kwiaty? - Tak, najbardziej boi się ten, kto wie, że w coś ingeruje. - Długo tam siedziałeś? - W sumie jakąś godzinę. Dłużej niż zwykle. - Jak to "dłużej niż zwykle"? - Średnio licząc, przyjeżdżałem tam raz na 2-3 tygodnie. - Po co? - Nie mówiłem ci o moim fetyszyzmie miejsca? - To już czwarta butelka piwa, którą wypijasz. Będziesz mi teraz opowiadać o swoich dewiacjach? - A co, nie chcesz? - Przeciwnie. Tylko czy... - Nie, nie boję się, że uznasz mnie za nienormalnego. To znaczy, mam na myśli bycie wariatem. Chyba nie jestem, bo mój fetyszyzm miejsca to jedyne, czego nie rozumie Wróbel, a ja mu ufam. Zresztą to nie jest groźne. - Chyba łapię. Idziesz gdzieś i myślisz o czymś, co ci się z tym miejscem kojarzy. - Możesz to zrozumieć tylko wtedy, gdy sam też to masz. - Nie mam i może nie rozumiem, ale czuję klimat. Podejrzewam, że dom Olgi to nie jedyne miejsce, gdzie lubisz się pojawić. - To zupełnie nie to słowo. Ja tego nie lubię, ja to czasami muszę zrobić. - Kiedy? - Jeszcze nie odkryłem bodźca, choć najczęściej jadę wtedy, gdy nie wiem, co zrobić z czasem. - O, jakie to trywialne. Ale nie powiedziałeś mi, gdzie jeszcze jeździsz. - Rany, czy to naprawdę tak trudno zgadnąć. Często pojawiam się tam, gdzie jest Martell. Do niedawna wielką frajdę sprawiał mi wypad do Sopotu, do Justyny. To takie podstawowe miejsca. - To ty wcale nie jesteś taki monogamiczny, za jakiego się podajesz. - Dlaczego? Monogamia to kochanie jednej osoby, a nie myślenie o jednej osobie. Kochanie lub coś bardzo bliskiego. - To zależy, w jakim kontekście o kimś myślisz. Jeśli będąc w Sopocie wspominałeś okres bycia z Justyną, to na miejscu Olgi czułbym się nienajlepiej. - O tym też myślałem, choć głównie dawałem się ponieść nurtowi takiego dynamicznego, zagadkowego nastroju. A poza tym, choć to bardzo szpetne, co teraz powiem, gdy w jakichś momentach swojego życia kochałem i byłem kochany, to nigdzie nie jeździłem. Zabawne, że Justyna miała mi to za złe, i to właśnie wtedy, gdy się od siebie oddaliliśmy. - Czyli na przykład, w czasie bycia z Olgą nie ciągnęło cię do Sopotu. - Nie do końca. Zaczynało mnie ciągnąć, gdy między mną a Olgą coś się psuło. - Przecierałeś sobie drogę odwrotu. - Może nie aż tak. Wcale nie myślałem wtedy o odejściu od Olgi. - To dlaczego jechałeś? - Mówiłem ci już, nie znam podłoża tej skłonności. Zresztą jechałem, a na miejscu tylko się bałem, żeby nie natknąć się na Justynę. - Na pewno nie chciałeś się z nią spotkać? - Na pewno to nie. Ale co by się miało w czasie takiego spotkania wydarzyć - to już przekraczało granice mojej wyobraźni. Nie było takich wycieczek zbyt dużo. Prześladowała mnie wizja przypadkowego spotkania, które mogło wyglądać tak krępująco, jak w tej scenie. Przyjazd do Sopotu. Na wszelki wypadek kupuję bilet powrotny, chcąc mieć pewność, że tego samego dnia będę w domu. Potem spacer na ulicę 3 Maja. Jej biały polonez stoi na miejscu - Justyna jest w domu. Każdy róg mijam z duszą na ramieniu. Bo jeśli już mamy się spotkać, to nie nazbyt nagle. Gdybym ją zobaczył z daleka, być może bym podszedł, mrugnął szelmowsko okiem. Ona pewnie by nie odwzajemniła mojej pogody ducha. - Proszę-proszę! Kogo ja widzę. Co tu robisz? - No, no. Justyno. Sopot nie należy wyłącznie do ciebie. Chyba mogę sobie spacerować z piwem? - I pewnie zupełnie przypadkowo robisz to pod moim domem? STOP. Spotkaliśmy się przecież na Monte Cassino, co najmniej 10 minut od jej bloku. A tak naprawdę? Chwilę szukam miejsca, z którego widziałbym jej klatkę schodową. Niestety, obserwacja jest niemożliwa. Szukam sobie innego miejsca, cały czas zadając sobie pytanie: co ja tutaj robię. Wreszcie porzucam rolę obserwatora. Idę do automatu telefonicznego i wykręcam jej numer. I co jej powiem? Że chętnie bym się z nią zobaczył, bo to takie łatwe złożyć taką propozycję, gdy jest się tym, który rzucił. Że nie mogłem kiedyś postąpić inaczej. Ale po co miałbym to mówić? Justyna wiedziała o Aśce. Zupełnie słusznie nie traktowała jej poważnie. Znacznie bardziej interesowała ją femme fatale Aniołek. Ale oczywiście Pepe powiedziałem znacznie więcej. - Wszystko zaczęło się pięć miesięcy po odejściu Olgi. Nastąpiło nagłe zbliżenie z dziewczyną o twarzy anioła. Gdy na nią patrzyłem, wyobrażałem sobie, że musi mieć cudowny charakter, że jest czuła, pełna siły uczuć - Pamiętam, że jak przyszedłeś do nas do pracy, wyglądałeś, jak byś na kogoś czekał. - Zauważyłeś to? Po czym to widać? - Byłeś wyraźnie zamknięty, słabo ci szło zawieranie znajomości. Przyszło mi na myśl, że gdzieś jest świat, który jest dla ciebie przytulny, znajomy. Ale gdyby ten świat byłby naprawdę dostępny, nie wpadałbyś w takie napięcie tymczasowo go opuszczając. - Chcesz posłuchać, jaki świat stworzył mi Aniołek? Mnie się do dziś jeży włos. - Co jest takie piorunujące? - Już ci mówię. Ale zacznę od końca, czyli od radosnego wniosku, jaki przyjąłem po wysłuchaniu tego. co sama chciała mi powiedzieć. Uznałem, że skoro chciała, żebym to wiedział, to znaczy, że sama przepchnęła to do przeszłości. A co? Nie, właściwie słowa brzmią banalnie. Aniołek, dziewczyna naprawdę subtelna i wrażliwa internalizowała pewien sposób zachowania. Nauczyła się go od pewnego żonatego czterdziestolatka, który był jej instruktorem na kursie prawa jazdy. - Pewnie jakiś prostaczek? - Nie mam pojęcia, ale jeśli dobrze zrozumiałem, ich romans polegał wyłącznie na seksie. Aniołek chodziła do klasy z jego synem, przyjaźniła się z jego żoną. Nie wiem, jak to się zaczęło, ale trwało około roku. Co ciekawe, ona miała w tym czasie normalnego, to jest bardziej zbliżonego wiekiem, chłopaka. Opowiedziała mi kiedyś taką scenę. On mieszkał we Wrocławiu, Aniołek jest z Suwałk. Kiedyś do niej przyjechał, szli ze stacji na przystanek. Traf chciał, że przejeżdżał tamtędy ten gość. Zobaczył Ankę i się zatrzymał, a ona po prostu wsiadła i pojechali w siną dal. Młodszy z amantów został sam. - Niezłe. Aniołek okazał się demonkiem. - To samo wtedy pomyślałem, choć ciągle nie docierało do mnie, że jest niemal pewne, iż zostanę potraktowany tak samo. Aniołek była koleżanką ze studiów. Kilka razy wyciągnąłem ją na piwo. Wreszcie rzuciłem pomysł wycieczki rowerowej. W drodze powrotnej niewinnie zaproponowałem, żebyśmy wpadli do mnie na mrożoną herbatę. Zgodziła się. Wieczorem odprowadziłem ją do akademika, w którym mieszkała. Pożegnanie wyraźnie nam nie szło. Wreszcie pocałowała mnie. Jak ja na to czekałem! Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze. Przygoda z Aniołkiem była trzecią próbą zapomnienia o Oldze. Jest pełna wyrafinowanego i jakby nie do końca uświadomionego okrucieństwa. Tak, kobieta fatalna powinna zaintrygować Justynę. A więc zło i moje z nim zaślubiny. Już pierwszego wieczoru, gdy siedzimy z Aniołkiem w parku, opowiada mi o swoich doświadczeniach. Miała już kilku facetów. - Kilku? To znaczy ilu? - pytam rozbawiony. - Wiesz, już nie pamiętam. - odpowiada dalekim głosem. Jej głowa jest oparta na moim ramieniu, choć niczym jej nie sprowokowałem do takiego zażyłego gestu. Za chwilę pewnie zacznę bawić się jej włosami. - I jak to się zaczynało? - pytam dalej, chcąc wybadać, na ile poważne to były historie. - Czy ja wiem? Jakaś fascynacja. - A jak się kończyło? - Nie kończyło się. Ja kończyłam - no, zaczyna mnie to podniecać. Aniołek jest najwyraźniej "puszczą". Ale ja mam wrażenie, że skoro mi o tym mówi, to znaczy, że daje mi sygnał, abym nie czuł się zagrożony. Portret Aniołka był gotów. Był idealnie dostosowany do moich planów zaintrygowania (dalej wybiec w przyszłość jeszcze nie umiałem) Justyny. Jego dwa główne elementy - zło kobiety i oczywista krótkotrwałość naszego związku musiały zadziałać przyciągająco. Bo Aniołek musiała odejść. Po prostu taka była, a ja nie miałem na to najmniejszego wpływu. Tyle, że uświadomienie sobie tego zajęło mi dwa wakacyjne miesiące. W jednym z listów do Aniołka zaproponowałem, żebyśmy razem gdzieś wyjechali. Na odpowiedź czekałem kilka tygodni, wreszcie wyjechałem sam. Po powrocie czekała na mnie pocztówka. "Nie myśl, że nie chcę, ale naprawdę nie mogę". Za to ja już mogłem opowiedzieć o niej Justynie. I wysłać list, w którym zawarłem następujący fragment: "Wyobraź sobie taką grę słowną. Ja cię namawiam do tego, żebyśmy spróbowali jeszcze raz. Już wiesz, że nie robię tego dlatego, że zostałem zdradzony i rzucony. Jak reagujesz?". Justyna nie odpisała mi na ten list, czego się zresztą spodziewałem. Był zbyt dosłowny. - Hej Justyś. Tu Janusz. Dostałaś mój list? - Tak. Dostałam. Wiesz, ty jesteś mały drań. - Dlaczego? - spodziewałem się odpowiedzi w stylu "Burzysz mój spokój", "Próbujesz zniszczyć moje szczęście". - Bo składasz propozycje, a nie masz zamiaru ich spełnić. Czy dobrze zrozumiałam, że w bardzo zawoalowanej formie proponujesz mi swój powrót? - Sam nie wiem. Może próbowałem ci coś wyjaśnić. - Co? Justyna powiedziała, że z całą pewnością długo z takim potworem nie wytrzymam, a ja oczywiście zadeklarowałem dużą determinację utrzymania związku z Aniołkiem. Tylko po to, żeby dwa miesiące później zadzwonić do Justyny i powiedzieć jej, że rzekomo służbowo będę w najbliższym czasie w jej okolicach i spytać, czy nie zechciałaby się ze mną spotkać. Z małymi oporami zgodziła. Na miejsce spotkania wybrałem jedną z "naszych" kawiarenek, w której niegdyś często przesiadywaliśmy. Przyszedłem grubo przed umówionym czasem. Przy gazecie wypiłem kawę i piwo. Justyna przyszła minimalnie spóźniona. - No hej. Co słychać? - Właśnie wracam od Wojtka. Powiedziałam mu, że jestem z tobą umówiona. - To on coś o mnie wie? - Tak, ale to był chyba błąd, że mu powiedziałam. On cię nie znosi. Wojtek odważył się uwieść Justynę. Doceniła to i odwdzięczała mu się, choć, jak przyznała, mógł sobie przy niej pozwolić na znaczenie mniej, niż ja. - Jako konkurenta czy jako krzywdziciela? - Nieważne. Jak tam twoja femme fatale? To był kluczowy moment. Spodziewałem się tego pytania i wiedziałem, że od mojej odpowiedzi dużo zależy. Wielokrotnie wcześniej próbowałem sobie wyobrazić przebieg tej sceny. Jednak dosłownie w ostatniej chwili wymyśliłem jej ukoronowanie - Aniołek nie była mi już do niczego potrzebna i jako taka mogła być tylko odepchnięta niedbałym ruchem ręki. Justyna spojrzała na mnie wzrokiem wyrażającym mieszankę zdziwienia, rozbawienia i obawy. - No wiesz! Przypuszczałam, że to nie jest istotna w twoim życiu kobieta. Chyba powinnam powiedzieć - dziewczyna? Ale aż takiej beztroski się po tobie nie spodziewałam. Co się stało? Rzuciła cię, czy ty ją? - Samo się rozpadło. Sama widzisz, jak ostrożnie powinnaś oceniać powagę moich propozycji. Powiedziałem to lekkim tonem. Przecież żadnej propozycji jeszcze nie złożyłem. A poza tym rozejście się z Aniołkiem wcale nie było takie bezproblemowe i nie było mi wcale miło, gdy zorientowałem się, że zaczyna mi umykać. Tyle, że w krytycznym momencie zdobyłem się na zdecydowany i bezczelny ruch. Gdy oznajmiła mi, że nie bardzo wie, co dalej robić, zwłaszcza, że uważa mnie za wartościowego człowieka (a intonacja zaprzeczała nieco dwuznacznej quasi- dyplomatycznej formie tego oświadczenia - mówiła szczerze), odparłem, że nie szukam z nikim kontaktu po to, żeby znaleźć potwierdzenie tego, o czym staram się nie zapominać. To była nasza ostatnia rozmowa. Wyjechałem wkrótce, zostawiwszy Justynę w stanie zadumania. Ów niedbały ruch ręki, jakim posłużyłem się, aby zademonstrować, co jestem w stanie zrobić z kobietą, mógł być wszak użyty przeciw niej. Ewentualność taka mogła albo ją ostatecznie ode mnie odepchnąć albo zdwoić jej wysiłki w celu omotania mnie. Planując moją grę liczyłem na to, że stanie się to drugie. Ale na mojej sinusoidzie zainteresowania Justyną właśnie zbliżał się punkt minimum. * - Uznałem to za interesującą nowość - powiedziałem Pepe - zaślubiny ze złem. Tak to nazwałem w rozmowie z Justyną. - Pochwaliłeś się jej? Bardzo byłeś z siebie zadowolony. - No, dosyć, choć wszyscy mnie wtedy ostrzegali, a najbardziej Olga, którą miałem nieostrożność zaprosić dzień przed jej wyjazdem do Montreux. No tak - to miało być coś. Poczułem się nieźle, miałem już w ręku fotografie Aniołka wykonane na moim balkonie. Przesiedzieliśmy z Olgą cały wieczór, który jednak nie skończył się dobrze. Gdy odprowadziłem ją do domu, pożegnała mnie słowami "Życzę ci miłych wakacji". "Odczep się" - wyrwało mi się. * - Dla mnie sprawa Olgi wciąż nie jest zamknięta. Wiem, że to zahacza o paranoję, ale póki nie dowiem się, że wyszła za mąż - myślę, że taką decyzję podejmie odpowiedzialnie - nie zapomnę o niej. Oczywiście wyszła za mąż, zresztą zapowiadała to podczas naszego spotkania. Szczęśliwy traf chciał, że dowiedziałem się o tym w momencie, gdy byłem w niezłej formie psychicznej. Miałem nawet pomysł, żeby zrobić na ślubie jakąś scenę (zdobycie daty ślubu nie wydawało się specjalnie trudne, a miejsca i osoby księdza sam się domyśliłem - jak się później okazało, nie pomyliłem się). Ostatecznie zrezygnowałem. Później przyszła straszna wiadomość - narzeczony został napadnięty i ugodzony nożem w szyję. Jak to obecnie się zdarza - za nic. Ślub został przełożony, gdyż groził mu paraliż. Mój stosunek do dramatycznego wydarzenia ewoluował. Najpierw ulga z powodu odroczenia. Potem wstyd - jak ja mogłem coś takiego w ogóle pomyśleć? Następnie refleksja: gdyby rzeczywiście niebezpieczeństwo stało się rzeczywistością, nie miałbym już nic do roboty na tym świecie. I wreszcie świadomość bólu, jaki został komuś zadany i modlitwa, żeby wszystko dobrze się skończyło. No i cud. Nie twierdzę, że miałem w tym jakiś udział, ale człowiek wrócił do zdrowia. Napisałem do niej wtedy ostatni list. Bardzo chciałem, żeby nie uznała go za kolejną zagrywkę mającą na celu wywołanie irytacji, ale nie mogłem się powstrzymać, żeby nie wspomnieć o "Kochanicy Francuza" - książce, która chwilami zdawała mi się opowiadać naszą historię, a przynajmniej ze sporym przybliżeniem oddawać klimat naszych przeżyć. "Boże, kiedy to się skończy" - powiedziała Olga swojej przyjaciółce. * - Wyobraź sobie, że pewnego dnia Olga czeka na ciebie, na przykład na twoim wydziale - spytał mnie Pepe wiele miesięcy wcześniej - Jaka jest pierwsza myśl? - Że stało się coś bardzo złego. Pamiętam, że w ubiegłym roku zadzwoniła do mnie, gdy jej kuzyn został oblany na maturze, bo nauczycielka zrobiła mu rewizję i znalazła ściągę. To był pierwszy telefon po bardzo długiej przerwie. - Nie zastanowiło cię, że zadzwoniła właśnie do ciebie? - Niespecjalnie. Po prostu ja się z tym chłopakiem bardzo przyjaźniłem. - Masz z nim jakiś kontakt? - Coś ty. Mówiłem ci, że zerwałem wszystkie znajomości, które mi się z nią kojarzyły. - Ano tak. I naprawdę nie miałeś żadnych refleksji na ten temat? Ja bym się przynajmniej spytał, dlaczego właśnie do mnie trafia taka wiadomość. - Jeśli dobrze pamiętam, była tym tak wstrząśnięta, że w ogóle się nad tym nie zastanawiała. - A widzisz, czyli zadziałała podświadomość. I to było najważniejsze, że jako ktoś, kto może pomóc, właśnie ty figurowałeś na pierwszym miejscu na jej liście. Tak bardzo mnie to nie dziwiło, zwłaszcza, że ciągle wierzyłem, że odejście Olgi to koszmarny sen, który musi się skończyć. Przecież zaledwie kilka tygodni wcześniej poczuła się źle na wydziale i też zadzwoniła do mnie, żebym przyjechał i "Janusz, pomóż mi jakoś, przywieź jakiś lek przeciwbólowy". * - Miłość przestała się kojarzyć romantycznie. Jak pada słowo "kochać" to wszyscy w myśli dopowiadają "się". - Tak źle chyba nie jest. Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy usłyszałem to słowo po raz pierwszy w tym kontekście. Za młodych lat czyli poprzedzających moje rozdziewiczenie nie znałem chyba dobrego określenia na ten akt. - Cóż za symptomatyczne dwa wnioski mogę wyciągnąć. Czyli "młode lata" skończyły się z chwilą rozdziewiczenia. - A nie uważasz, że to jest przełom? U mnie w dodatku to doświadczenie było rozciągnięte w czasie - od pierwszych prób do spełnienia minęło kilka miesięcy. - Pamiętasz jakąś niezgrabność albo poczucie wstydu? Dla mnie to było dość wyraźne, zresztą chyba mieszczę się w statystycznej grupie. - No, jeśli każdą panią, która trafiała do ciebie, spotykało coś w stylu tego, co zdarzyło się tej panience, która walnęła w szafę, to masz prawo uznać to za przeżycia traumatyczne. Pepe był wtedy przelatywał jakąś panienkę, jak sam określił - niezbyt istotną w jego życiu. Siedziała na nim i w pewnym momencie straciła równowagę. Uderzyła czołem w szafę stojącą obok łóżka. "Stało ci się coś?" - spytał rozbawiony Pepe. "Nie, wszystko w porządku" - odparła, trzymając się za głowę. - To jak się wtedy czułeś. Było jakieś skrępowanie? - Nie, zupełnie nie. To było tak cudownie harmonijne i podbudowane tak szaleńczą miłością, że nie było miejsca na elementy frustrujące. Jak w bajce, autentycznie. - Z tego, co powiedziałeś, wynika wprost, że zwrot "kochać się" usłyszałeś od pierwszej dziewczyny, z którą to robiłeś. Zgadłem? - Niestety, chyba tak. - Dlaczego niestety? - A jak myślisz, kto to był i jakie wizje najdłużej mnie prześladowały po jej odejściu? - Wizje latania, tak sądzę. Ale to fatalnie świadczy o twoim stosunku do niej. - To dość skomplikowane. Jeśli dobrze pamiętam, Olga proponowała mi przyjaźń. Wiesz, jak można to przetłumaczyć z języka dyplomatycznego na ludzki? "Pomogę ci w każdej sprawie, która nie będzie związana z nieistniejącą już twoją na mnie wyłącznością." Olga pewnie czułaby się wtedy znacznie lepiej, gdyby wiedziała, że zgadzam się na taką formę naszych relacji, która nie ma nic wspólnego z naszą przeszłością. A co jest podstawową rzeczą, której porządna dziewczynka nie robi z byle kim? - Już rozumiem. Ale nie chrzań, że miłość nie jest już romantyczna. Po prostu ja, ty i kupa innych ludzi przekonaliśmy się, że nie jest wieczna. Swoją drogą, ja się zgadzam, że kończy się za szybko i za łatwo. A słowo miłość jest takim nietypowym słowem, którego chciałoby się przez całe życie używać tylko wobec jednej osoby. Teraz rozumiesz, dlaczego go nie używam, przynajmniej na razie. - I to ty się dziwisz, że nie używam słowa "romantyczny" i pokrewnych. Przecież twój wniosek jest sto razy bardziej pesymistyczny niż mój. Właściwie to mój jest bardzo optymistyczny. Mogę sobie mówić, że nie powiem słowa o miłości żadnej dziewczynie, póki nie będę na sto procent pewien, że to jest właśnie ta. - A ponieważ nie możesz być tego pewien z definicji, dlatego chociażby, że ludzie się zmieniają, więc nie użyjesz go nigdy. Poza tym pewnie uważasz, że z każdą przeżytą przygodą szansa na spotkanie "właśnie tej" maleją. - Nieprawda, przecież jesteś coraz bardziej doświadczony i nie ładujesz się w określone przygody właśnie dlatego, że umiesz przewidzieć, czym się skończą. Klasyczny przypadek nauki na własnych błędach. - Ja mam zupełnie inne zdanie. Twoja teoria sprawdzi się w przypadku człowieka, dla którego każde uczucie było katastrofą. A co ze związkami, które były dobre i skończyły się nie wiadomo dlaczego? Wtedy nie zbierasz doświadczeń, tylko materiał porównawczy, a ten składa się z cech osobowościowych dziewczyn, z którymi byłeś. Wśród nich będzie mnóstwo zalet - jedna łapała w locie twoje myśli, inna była cudowna w łóżku, jeszcze inna super czuła, a wszystkie były bardzo ładne. I co się dzieje z kandydatką numer x+1? Przecież wraz ze wzrostem x rośnie liczba cech pozytywnych, które chciałbyś u niej znaleźć, a których brak będzie cię irytować. Poprzeczka będzie coraz wyżej. To była ta zasadnicza różnica między nami. Dla Pepe każdy epizod gry był coraz bardziej ekscytujący i o to właśnie chodziło. Dla mnie każdy epizod, niezależnie od tego, kto był jego bohaterem, stawał się coraz nudniejszy. No i jeszcze ten szczegół: uważałem, że owa poprzeczka została przez Olgę ustawiona na poziomie nieosiągalnym dla wielu, jeśli nie dla wszystkich. A więc prawdopodobieństwo szczęścia dzięki niej stało się minimalne: było ilorazem prawdopodobieństwa trafienia na kogoś niesamowitego i tego, że ta dziewczyna odwzajemni moją ocenę. - Czy fiut jest organem służącym do myślenia? - Ale u kobiety, czy u mężczyzny? - Bardzo ładny skrót myślowy. - Wiadomo, że chodzi o jakąś przenośnię. - Wiesz, nie podejmuję się rozważań, jaką rolę mały odgrywa u kobiet. Nigdy nie zdobyłem się na takie pytanie. - Ale przecież musiałeś słyszeć jakieś uwagi na temat własnego ciała. Bo ja całkiem sporo. - Tak, ja też. Ale to nieistotne. Jestem facetem i nie jestem w stanie wyjść poza pewne granice. A one są wyznaczone przekonaniem, że to kobiece ciało jest zjawiskiem estetycznym, a nie męskie. - Słyszałeś, co się działo na występach Chippendales. Kilkunastu przystojnych gości, w różnym stopniu rozebranych. Na sali same kobiety, nie licząc ochroniarzy. Bo bez nich tamci zostaliby chyba rozszarpani. Totalna ekstaza. Myślisz, że dla tych pań chłopcy nie byli estetyczni? - To jest w ogóle coś innego. Popatrz, że to było publiczne. Podniecałbyś się uczestnicząc w analogicznym widowisku, gdyby na scenie były rozebrane dziewczyny? - Nie, nie sądzę. Co najbardziej podpada pod kategorię estetyki? - Jakiś obraz, rzeźba. - No i wyobraź sobie, scena, a na niej rzeźba. I wszyscy się ekscytują, krzyczą. - Posunąłeś to do absurdu. Ale też się zastanawiam, czy gdyby wybrać najbardziej podnieconą kobietę z tamtej sali i któregoś z tancerzy i zostawić sam na sam w cichym pokoju. Doszłoby do czegoś? - Kurczę, niewykluczone. Bo to się sprowadza właśnie do tego, czy kobieta może myśleć w systemie małego. I tak sobie rozmawialiśmy. Nie wiadomo, jak to działa, ale Pepe ma niesamowite wzięcie u kobiet. Dwa miesiące temu zakończył burzliwy związek z dziewczyną o dość infantylnej urodzie i niezbyt wyrafinowanych poglądach. Jak skończył? Pewnego dnia doszedł do wniosku, że niewyżycie seksualne mu chyba nie grozi. Ponieważ Paulina była jego szóstą dziewczyną w ciągu ostatnich czterech lat, nie liczył się z groźbą dłuższego celibatu. A niektóre zachowania Pauliny tak go już wkurzały, że jedynym rozwiązaniem wydało mu się zerwanie i to takie gwałtowne. Zadzwonił do niej. - Cześć, Paulinko - zaczął rozmowę poważnym tonem, który od razu mu się nie spodobał. - Cześć. Coś się stało? - kobieca intuicja sprawiła, że Paulina od razu domyśliła się, że coś jest niedobrze. Przypomniała sobie, że wczoraj do późna w nocy chodzili po Łazienkach, nie wiedząc, że park jest w nocy zamykany. Śmiejąc się z własnej niezdarności pokonali ogrodzenie i trzymając się za ręce poszli jeszcze do kawiarni. Wszystko było w jak najszczęśliwszym porządku. - Słuchaj, naprawdę nie wiem, jak ci to powiedzieć - Pepe mówił szczerą prawdę. Marzyło mu się, żeby cała scena, mimo, że odbywała się za pośrednictwem telefonu, wypadła efektownie, ale nie na tyle bezczelnie, żeby dziewczyna się rozpłakała. - Nie ma co się rozwodzić. To nie ma sensu. Jutro wpadnę do ciebie po moje rzeczy. Paulina bardzo mu ułatwiła zadanie. Po prostu odłożyła słuchawkę. Pepe najpierw poczuł ulgę, potem doszedł do wniosku, że gwałtowna reakcja dziewczyny pozbawiła scenę teatralności. Chwilę się zastanawiał, jak rozegrać spotkanie pożegnalne. W końcu wpadł na bezczelny pomysł. Położył się do łóżka. Spał z uśmiechem na twarzy. Paulina spała znacznie gorzej, z przerwami, podczas których wychodziła do kuchni, żeby wypić parę łyków wody mineralnej. Podczas pierwszej przerwy przyszło jej do głowy, że Pepe musi mieć chwilową depresję. Już chwyciła za słuchawkę telefonu, żeby zadzwonić i spytać czule, czy nie trzeba mu w czymś pomóc, ale w końcu postanowiła odłożyć to do poranka. Nieco uspokojona położyła się i zasnęła. Godzinę później znów się obudziła, a przebudzeniu towarzyszyło bardzo realistyczne odtworzenie ich niedawnej rozmowy telefonicznej. Paulina uświadomiła sobie kilka szczegółów, które wcześniej do niej nie dotarły - powaga i determinacja w głosie Pepe, a także ostateczność propozycji spotkania w celu odebrania rzeczy. Dzięki rozłożeniu na raty procesu uświadamiania sobie nieodwracalności sytuacji, Paulina rano była gotowa spokojnie się z Pepe pożegnać. Nie będąc pewną, czy ich związku nie da się jakoś uratować, postanowiła nie utrudniać losowi spełnienia się. Przyszedł do niej tuż przed południem. W ręku trzymał jakąś kartkę. - Co to, list pożegnalny? - spytała Paulina i uśmiechnęła się. - Nie, to lista moich rzeczy. - odpowiedział Pepe. - Bałeś się, że czegoś ci zapomnę oddać? A może podejrzewasz, że chcę sobie coś zatrzymać? - Paulina zaczęła się domyślać, że czeka ją jeszcze jakieś przykre przeżycie. - Nie, coś ty. Ale wiesz, że jestem bardzo systematyczny. Nie chcesz mi czegoś powiedzieć? - pytanie Pepe zabrzmiało w uszach Pauliny szyderczo. - Myślałam, że to ty masz mi coś do powiedzenia. - Ja już chyba wszystko powiedziałem. W takim razie przejdźmy do listy. Walkman i dwie kasety, chyba zostawiłem też u ciebie komiks. O, tu na biurku widzę moje wieczne pióro. - Kiedy ty zdążyłeś to wszystko do mnie poprzynosić? - Paulina przypomniała sobie, ile razy Pepe u niej był, jak zasiadywał się i później oboje próbowali sobie przypomnieć, o której przyjeżdża nocny autobus. Poczuła pieczenie w oczach, ale powstrzymała wybuch płaczu. - ...a, jeszcze slipki. A nie, przepraszam, coś pochrzaniłem. To nie u ciebie zostawiłem te kropkowane slipki. Paulina oniemiała. Momentalnie zorientowała się, że to co mówi Pepe, nie jest prawdą, że to tylko chamski chwyt. Chwilę zastanawiała się, po co to zrobił, ale nie przyszło jej nic do głowy. Popatrzyła na wieczne pióro na biurku - stalowego Watermana. - O żesz kurwa. - krzyknął Pepe, ale nie zdążył nic zrobić. Paulina błyskawicznie chwyciła pióro i wyrzuciła je przez otwarte drzwi balkonu. Drogocenny instrument błysnął w południowym słońcu i pofrunął w pierwszy i prawdopodobnie ostatni lot. Pepe wybiegł z mieszkania. Efektowne. * W jednym ze snów Olga pojawiła się jako osoba chora psychicznie. Ten motyw powrócił wiele miesięcy później, kiedy to przyśniło mi się, że jest nieuleczalnie chora. O ile pierwszy sen był z fabularnego punktu widzenia rozmazany, o tyle w tym drugim wszystko było bardzo realistyczne. Przy spotkaniu spytałem ją, czy ma jeszcze te dziwne bóle żołądka, na co ona odpowiedziała, że ma raka i zostało jej kilka tygodni życia. We śnie dwie świadomości połączyły się w jedność. Wiedziałem, że nie należy już do mnie, a jednocześnie jakby nie przyjmowałem tego do wiadomości. Również scenografia, z chronologicznego punktu widzenia, miała skłonność do przyjmowania znanych mi kształtów - po naszej rozmowie Olga zniknęła, a ja szukałem jej po korytarzach naszego liceum, gdzie przemykali się ludzie o znajomych twarzach. Wszystko to natychmiast jej opisałem. Ale była to przecież druga rocznica jej odejścia. Po prostu nie zgadzałem się na przesunięcie własnej osoby w obszar zapomnienia. Do skoków samopoczucia doprowadzała mnie bynajmniej nie myśl, że teraz ona obdarza sobą kogoś innego (ten ból jest charakterystyczny tylko dla początkowego okresu szoku), a właśnie to, że sprofanowana i zdruzgotana zostaje pamięć wspólnych przeżyć. Zatem naczelnym celem stało się przypominanie o sobie. Ale jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że to bezcelowe. Chociaż... czy rzeczywiście byłoby mi lżej, gdyby kiedyś stwierdziła "Janusz, było nam cudownie, będę zawsze o tym pamiętać, ale cóż - stało się to, co się stało"? Chyba jednak nie. Wspominam o tym dlatego, że moja epistolografia obrazuje pewną charakterystyczną skłonność - skłonność do robienia czegokolwiek, co pozwoli stłumić strach przed zaniechaniem, zatem uciec jak najdalej od myśli "a co by było, gdybym zrobił to i to". Oczywiście, nic by nie było, bowiem, paradoksalnie i nieszczęśliwie (jeśli może zdarzyć się coś złego, to na pewno się zdarzy - głosi prawo Murphy'ego), jeśli uznamy miłość za pewien stan (dodatni), a to, co dzieje się po jej zrujnowaniu, za jego przeciwieństwo (stan ujemny), to stan ujemny jest nieskończenie bardziej stabilny od dodatniego. Wbrew oburzeniu osoby porzuconej należy powiedzieć, że nie jest to takie znowu sprzeczne z logiką egzystencjalną. Miłość to to, co łączy dwie osoby, zatem, skoro się skończyła, to widocznie były ku temu powody. I tylko jeden drobiazg - szczęście osiągnięte przez osobę rzucającą (znowu stan dodatni) jest przeważnie niczym wobec cierpienia osoby porzuconej (stan ujemny). Bilans porzucenia nie wychodzi więc nawet na zero. Ze stworzonej przez niegdyś szczęśliwe uczucie sumy dwóch wielkich plusów wychodzi połączenie mniejszego, równego lub większego plusa i kolosalnego minusa. Oto utopia. Znikają zdrady, samobójcze lub zabójcze rozterki. Nie może się zdarzyć historia taka, jak ta: Pewien mój przyjaciel poszedł kiedyś na imprezę. Tam spotkał dziewczynę. Nad ranem razem pojechali do jej mieszkania, gdzie poszli natychmiast do łóżka. Oboje byli pijani. Wraz z trzeźwością dziewczynie wróciła zagubiona gdzieś pamięć o jej chłopaku. Ale rozpacz nie trwała długo. Również mój przyjaciel nie widział powodu do zamartwiania się. Wspaniałomyślnie stwierdził, że puści wszystko w niepamięć, co dziewczyna przyjęła z ulgą. Jego zbutwiałą moralność można zobrazować następującym rozumowaniem, które przeprowadził, ubierając się i podając dziewczynie jej bieliznę: "Wiem, gdzie mieszkasz. Doskonale wiem, że bez mojej zachęty nie stałoby się to, co się stało. Ale mimo to mógłbym cię postawić w sytuacji szachowej i czerpać z tego określone profity. Oczywiście ubrałbym to w formę romansu, na którym jedynym cieniem kładłaby się delikatnie podsycana przeze mnie twoja obawa, że twój chłopak o wszystkim się dowie. Ty nie wiesz, że ja też mam dziewczynę. Ale ja nie lubię sytuacji niejasnych. Więc nigdy się nie spotkamy. Niestety, dwóch moich kolegów widziało, jak wychodziliśmy. Będą się pytać, jak było. Niestety, jedyne, co mogę zrobić, to totalnie cię zdyskredytować. W końcu sami się oburzą, jak mogłaś być taką dziwką, żeby zaciągnąć mnie do łóżka". Tak też się stało. Czyż nie jest straszne, że egzemplifikacja antynomii dwóch najwspanialszych i najbardziej skomplikowanych zjawisk w życiu człowieka - miłości i seksu - przybiera postać tak banalnego wydarzenia? * Motyw zapomnienia i pamięci przypomina mi się za każdym razem, kiedy widzę czyjeś kłopoty. Jest to swoiste błędne koło, w którym problem pierwotny i problem zapomnienia o problemie przenikają się wzajemnie i multiplikują niczym Marylin Monroe na obrazie Warhola. To porównanie ma swoje głębsze tło - im problem jest banalniejszy, tym trudniej o nim zapomnieć. Czasami tym problemem może być sytuacja, czasem osoba. W obu przypadkach zdaje się działać reguła, że racjonalne myślenie wypiera torturę spowodowaną brakiem kontroli nad emocjami. Nad emocjami panują nieliczni, więc reguła jest zbawienna! Tyle tylko, że umysł musi mieć obiekt do obróbki, a tym obiektem nie może być zmultiplikowany warholowski kicz. Ileż każdy z nas może przytoczyć przykładów banalnej (choć szczęśliwej) miłości, która skończyła się w banalny (choć odrażający) sposób. Ale co właściwie tworzy niebanalność miłości? Albo jej absolutną wyjątkowość? Cóż, dramaturgia i świadomość. Pierwsza pozwoli po końcu miłości powiedzieć, że była interesująca i wypełniająca czas rzadkimi wydarzeniami - bo na jakie inne czynniki pierwotne można rozłożyć zewnętrzność życia. Druga - czy mieliście kiedyś wrażenie, że kochając uczycie się czegoś? Jeśli tak, uśmiechnijcie się, choćby pobieranie nauki dawno się skończyło. * Rower - w czasie jazdy najlepiej mi się myśli i zawsze żałuję, że nie mam przy sobie dyktafonu. Podobny żal pojawia się też zawsze, gdy przypomnę sobie, ile pasjonujących rozmów przeprowadziłem z moimi przyjaciółmi. Tyle słów przepadło w ciemności niepamięci! Czasem sobie myślę, że szybkość myśli, wyprzedzająca zwłaszcza prędkość pisania, a także zostawiająca w tyle pomysł zabierania wszędzie ze sobą jakiegokolwiek środka zapisu, jest strasznym nieszczęściem. Mnóstwo ludzi pomyślało w życiu wiele bardzo mądrych mądrości i to wszystko zostało stracone. A wystarczyłoby przecież, żeby wypowiedzieli swoją myśl w obecności kogoś, kto myśli gorzej, a pamięta lepiej. Nie wiem, czy rzeczywiście tak jest z innymi ludźmi. Tak jest ze mną. Poza jazdą na rowerze dobrze mi się rozmyśla także w autobusach, w których spędzam co najmniej godzinę każdego dnia. Później próbuję sobie przypomnieć, co mi przyszło do głowy i nie mogę. Nie mogę, ponieważ w międzyczasie fryzjer fatalnie mnie ostrzygł, robiłem zakupy w potwornie zatłoczonym sklepie, ledwo udało mi się uniknąć potrącenia przez samochód na przejściu przez ulicę i zaczepił mnie jakiś podpity menel. Drogi menelu! A gdybym właśnie w tym momencie wymyślił społeczeństwo PRAWDZIWEGO DOBROBYTU, w którym, zamiast alpagi piłbyś Remy Martina? Drogi kierowco! A może właśnie w tym momencie wpadłem na to, jak ograniczyć towarzyszący każdej jeździe samochodem dopływ adrenaliny, co uchroniłoby cię od wpadnięcia na drzewo miesiąc później? Kochany żołądku, domagający się ciągle porcji jadła! Gdyby nie twoje, domagające się krwistego, świeżego, mięsa burczenie, z całą pewnością wymyśliłbym, jak cię zadowolić przy pomocy mrożonych owoców i warzyw, które można kupować raz na tydzień. I ty wreszcie, szacowny fryzjerze. Spapranie przez ciebie roboty jest przyczyną, która spowodowała, że zapomniałem, jak wylansować wieczystą modę na fryzurę, której nikt bez twojej pomocy nie utrzyma, co zapewniłoby ci dożywotnią prosperity. * Chodzę po ulicach Warszawy. Miejsc kojarzących się z Olgą już nie muszę unikać. Zresztą ich lista jest zmienna. Niektóre straciły dawny urok, inne znikły, pojawiły się za to nowe. Choćby Montreux, które odwiedziłem, aby zobaczyć to miejsce, w którym należała już do kogoś innego. Ale nie pojawił się ten specyficzny niepokój, który towarzyszył niegdyś spacerom po Lesie Kabackim. Jakieś nieokreślone pragnienia wracają, gdy zobaczę kogoś i zastanawiam się, czy to ona, czy nie, bo po tylu latach pewnie bym jej nie poznał. Pozostał obraz w wyobraźni, która raz na kilka miesięcy płata mi figla i czyni jej twarz, dłonie niesamowicie realnymi. Wtedy mam ochotę znaleźć ją za wszelką cenę i powiedzieć jej, że przeszłość myli mi się z przeszłością. Chciałbym też wiedzieć jaki to też impuls musi zaiskrzyć, żeby ożywić coś, czego nie ma. Powinienem ją nienawidzić, nieprawdaż? A mimo to drżę, gdy przechodzę obok miejsc, gdzie razem bywaliśmy, gdy raz na pół roku mignie mi w supermarkecie, na ulicy czy gdziekolwiek. Wróbel spytał, czy chciałbym, aby jej małżeństwo okazało się pomyłką. Jakież to proste pytanie. Pewnie, że bym chciał, gdybym tylko mógł wiedzieć, że za czymś tak okropnym, jak kolejne rozstanie, stoi jakieś dobro. Takie mianowicie, że właśnie ten tajemniczy impuls zaiskrzy, a przeszłość ze starannie wyselekcjonowanymi jej elementami stanie się przyszłością. Takie cuda się zdarzają - takie cuda się nie zdarzają - takie cuda się zdarzają - takie cuda się... K O N I E C