S. M. STIRLING SZTURM PRZEZ GRUZJĘ (TŁUMACZYŁ MICHAŁ JAKUSZEWSKI) Dla Jan, z wyrazami miłości PODZIĘKOWANIA Dziękuje Paczce Siedmiorga za krytykę, sesje gier fabularnych i rady, które uczyniły tę książkę lepszą (nawet tym spośród was. którzy opowiadali się za uderzeniem bronią jądrową z orbity): Terri, Karen, Shirley, Louise, Marion, Mike'owi, Tonyi i Fionie. I Louise Spillsbury, za to samo. Życzę powodzenia w sprzedaży waszych książek. Davidowi Hughesowi za rady i udostępnienie kolekcji militariów. Davidowi Kirby'emu za Point Ariel. Dave'owi Fountainowi i Fredowi Schultzowi za oprogramowanie. Kevinowi Daviesowi, który pomógł mi zanieść komputer do domu i tolerował wybrzydzanie nad okładką. Erastowi Myrcowi za pomoc w rosyjskim. Dave'owi Drake'owi, który mówił o książce miłe rzeczy, gdy była jeszcze w powijakach. Potrzebowałem tego. I wreszcie Jiniowi. Betsy i całej reszcie ludzi z Baen Books, którzy pomogli mi odzyskać wiarę w wydawców. Nie brak wam odwagi. ROZDZIAŁ PIERWSZY ...I wreszcie, w roku 1783. Wielka Brytania zawarła w Wersalu pokój z amerykańskimi rewolucjonistami i ich europejskimi sojusznikami. Niemniej jednak w ostatnich latach wojny odbudowała swą morską potęgę, co sprawiło, że Hiszpania i Francja były skłonne zawrzeć pozwalający jej zachować twarz kompromis, zwłaszcza iż mogły to uczynić kosztem najsłabszego partnera w koalicji, Holandii. Francusko-hiszpańskie zdobycze w Indiach Zachodnich miały zostać zrównoważone przez pozwolenie Brytyjczykom na aneksję holenderskiej Kolonii Przylądkowej, którą zajęli w roku 1779, pragnąc uniemożliwić Francuzom jej wykorzystanie w działaniach wojennych. Operację przeprowadzono właściwie mimochodem i omal nie odwołano jej w ostatniej chwili. Ubogiemu i odległemu przylądkowi nadano imię Francisa Drakę'a i wykorzystano go jako śmietnisko dla drugiej schedy nabytej wskutek wojny przez Wielką Brytanię: lojalistów, których dziesiątki tysięcy walczyły za koronę, a teraz znalazły się na wygnaniu jako pozbawieni grosza uchodźcy. Pierwsze statki zawinęły już w roku 1781. Po zawarciu pokoju cale pułki pożeglowały z rodzinami i niewolnikami w trakcie ewakuacji południowych portów Savannah i Charleston. Przyłączyła się do nich znaczna liczba Hesjan i innych niemieckich najemników pozostających w brytyjskiej służbie. W ciągu dziesięciolecia przybyło ponad 250000 imigrantów, którzy zalali i zasymilowali garstkę afrykanerskich osadników... 200 lal: historia społeczna Dominacji dr Alan E. Sorensson Archona Press 1983 FRONT PÓŁNOCNOKAUKASKI,WYSOKOŚĆ 6000 METRÓW 14 KWIETNIA 1942, GODZINA 4.00 Ładownię transportowego samolotu klasy “Hippo", w której tłoczyli się żołnierze Centurii A Pierwszego Legionu Powietrznodesantowego, wypełniał ogłuszający ryk sześciu potężnych gwiazdowych silników. Ludzie opierali się obojętnie o trzęsące się, wibrujące, nitowane ściany, owinięci, razem ze swym wyposażeniem bojowym i bronią, w kokony paralotni i uprzęży niczym śmiercionośne, ciemnoszare choinki. Rzadkie, zimne powietrze przesycała woń smaru i żelaza, mosiądzu, potu oraz czarnej farby, którą wymalowali sobie pasy na twarzach: zapach narzędzi ich wojennego rzemiosła. Wysoko z przodu ładowni, nad rampą prowadzącą do pomieszczenia załogi, zaczęło słabo migać czerwone światełko. Centurion Eric von Shrakenberg zgasił kieszonkową latarkę i schował mapę z powrotem do mapnika. Westchnął. Czwarta zero zero, pomyślał. Jeszcze dziesięć minut. Osiemdziesięciu żołnierzy w tym transportowcu i tyle samo w następnym, a każdy z nich holował szybowiec klasy “Helot" wyładowany ciężkim sprzętem i dwudziestoma dodatkowymi żołnierzami. Centurion był młodym, wysokim mężczyzną. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu nawet bez spadochroniarskich butów o grubych podeszwach. Atletyczna sylwetka, o długich kończynach, odznaczała się wyraźną rzeźbą mięśni. Jasne włosy i wąsy były krótko przycięte, w drakańskim wojskowym stylu. Po obu stronach orlego nosa biegły bruzdy, przez które wyglądał na więcej niż swoje dwadzieścia cztery lata. Westchnął raz jeszcze, zdając sobie sprawę, że nie ma sensu się zamartwiać, lecz nie potrafił się uspokoić. Niektórzy ze starych wyjadaczy sprawiali wrażenie, że opanowali tę sztukę - ci, którzy podczas poprzedniej wojny nieśli sztandary Dominacji Drakan od Suezu po Konstantynopol, a także na wschód, do Samarkandy i aż na kresy Chin, po czym przez dwadzieścia lat przekuwali Turków, Kurdów i Arabów w poddanych równie potulnych, jak mieszkańcy starych afrykańskich prowincji. Na przykład starszy dekurion McWhirter z Orderem Konstantynopolskim i baretką Afgańskiego przypiętymi do munduru polowego. Jego łysa głowa lśniła w bladym świetle... Eric raz jeszcze spojrzał na zegarek. Czwarta zero pięć. Czas posuwał się naprzód powoli. Trudno mu było uwierzyć, że od startu upłynęły dopiero dwie godziny. Lepiej się trochę podenerwuję, pomyślał. Gdybym próbował zachować spokój, dostałbym świra. Chryste, chciałbym sobie zapalić. Zmniejszyłoby to nieco napięcie. Swobodne skoki ze spadochronem były czymś najwspanialszym, odkąd wynaleziono seks, ale do walki nigdy nie można się było naprawdę przyzwyczaić. Za pierwszym razem człowiek był niespokojny, a gdy potem stykał się z rzeczywistością, okazywała się gorsza niż jego obawy. A za każdym następnym razem oczekiwanie stawało się coraz trudniejsze... Już wiele miesięcy temu doszedł do wniosku, że nie wróci żywy. Tak przynajmniej sądził jego umysł. Ciało nigdy nie chciało uwierzyć w śmierć i zawsze się jej bało. To było dziwne: nienawidził tej wojny i celów, dla których ją prowadzono, ale podczas walki potrafił zapomnieć o tym fakcie. Najgorsza była służba garnizonowa... Pragnąc odnaleźć spokój, powrócił do swego snu. W ciągu kilku ostatnich lat nawiedzał go często. Czasem Eric wędrował przez sady chłodnym, mglistym, wiosennym porankiem, nad jego głową zwieszały się ciężkie od zapachu kwiaty wiśni, a pod nogami rozpościerała się usiana kropelkami rosy trawa. Towarzyszył mu pies, seter. Mógł również widzieć gabinet pełen tomów o ostemplowanych skórzanych grzbietach. W kominku płonęło drewno jabłoni, a za zamkniętymi oknami padał miarowo deszcz... Zawsze kochał książki; nawet ich zapach i dotyk, ich ciężar. Była tam też kobieta: szła obok niego bądź siedziała, a rude włosy spływały jej na kolana. Sen złożony ze wspomnień, wizji, które mógł kiedyś przeżyć, i takich, które nigdy nie miały się spełnić. Otrząsnął się nagle z tego nastroju. Wojna pełna była chwil, w których nie było nic do roboty prócz marzeń, to jednak nie była jedna z nich. Większość pozostałych czekała cicho, okazując napięcie mniejsze od tego, które odczuwał podczas swego pierwszego zrzutu, zeszłego lata. Twarze mieli bez wyrazu. Pogrążyli się w myślach. Tu i ówdzie pary kochanków trzymały się za ręce. Spartanie mieli rację, pomyślał. To pomaga żołnierzom... choć zapewne nie spodobałaby się im heteroseksualna wersja. Kilkoro z nich wyczuło jego spojrzenie. Skinęli głowami bądź odwzajemnili jego uśmiech. Spędzili razem wiele czasu. Był w tej jednostce szeregowcem, podoficerem i kandydatem na oficera. Gdyby był to regularny liniowy legion, wszyscy pochodziliby z tej samej okolicy. Naczelne Dowództwo wyznawało doktrynę, że znających się żołnierzy należy trzymać razem, zgodnie z zasadą, że zaciągnąć można się dla kraju, ale ginie się za przyjaciół. I po to, by nie stracić ich szacunku. Największy desant tej wojny. Dwa pełne legiony, Pierwszy i Drugi Powietrznodesantowy skakały nocą nad górzystą krainą. Dwa razy więcej niż podczas ataku z zaskoczenia na Sycylię poprzedniego lata, kiedy Dominacja przystąpiła do wojny. Półtora raza więcej niż podczas błyskawicznego ataku, który w październiku, tuż po zdobyciu Moskwy, pozwolił Frycom zająć nietknięte zagłębie naftowe w regionie Majkopu. Dwadzieścia cztery tysiące najlepszych drakańskich żołnierzy skakało w noc “z wyszczerzonymi kłami i płonącymi włosami". Skrzywił twarz. Na Sycylii był tetrarchą. Dowodził tylko trzydziestoma trzema ludźmi. Ową akcję nazwano “bitwą piechoty", co oznaczało krwawy chaos, w którym wszystko zależało od żołnierzy i liniowych oficerów. Niemniej jednak zakończyła się sukcesem i stan spadochronowych chiliarchii zwiększono trzykrotnie, przekształcając je w pełne legiony. Mnóstwo awansów dla tych, którzy pozostali przy życiu. I na całe szczęście przeniesienie, gdy Włochy zostały podbite i zaczęła się “pacyfikacja". Teraz była tam robota jedynie dla rzeźników. Lepiej, żeby zajął się nią Dyrektoriat Bezpieczeństwa i janczarzy. Sofie Nixon, jego radiooperator, zapaliła dwa papierosy i podała mu jednego, wyciągając rękę. Nie mogła się do niego zbliżyć bardziej, objuczona podwójnym ciężarem paralotni i przenośnego radia. - Nie marszcz się, kapitanie! - krzyknęła wesoło, połykając słowa w sposób charakterystyczny dla Capetown i Prowincji Zachodniej. Kiedy jej czasem słuchał, czuł się, jakby znowu miał dziewiętnaście lat, w innych chwilach zaś, jakby był starszy niż Ziemia. Slang zmieniał się niewiarygodnie szybko. To było najnowsze określenie na “nie ma sprawy". - Cały ten nowy sprzęt: jeśli wierzyć instrukcji, to, kurczę, będzie jak w dawnych czasach. Możemy tanim kosztem zostać bohaterami, jak nasi pradziadkowie grzejący z karabinów do czarnych dzikusów z dzidami. - A ja jestem cesarzową Syjamu - dodała, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Czy mogłabym kłamać? Odwzajemnił uśmiech widoczny na jej radosnej, cynicznej twarzy. W drakańskiej armii przestrzegano bardzo niewielu formalności, zwłaszcza na polu walki, a już szczególnie wśród złożonej z ochotników elity wojsk powietrznodesantowych. Konformiści nie zaciągali się do oddziałów stanowiących radykalny eksperyment. Skakanie z samolotów prosto na pole walki ciągle było nowością i odstraszało konserwatystów. Usatysfakcjonowana Sofie wciągnęła w płuca ostrą, uspokajającą dawkę tytoniowego dymu. Centurion był fajnym facetem, ale... za bardzo się przejmował. Rzecz jasna, wchodziło to w skład obowiązków oficera, co było jednym z powodów, dla których satysfakcjonował ją stopień monitora, dowódcy serii. Von Shrakenberg jednak przesadzał. W ten sposób można się było wykończyć. Był też typowym przedstawicielem Starej Dominacji, latoroślą plantatorskiej arystokracji z jej nieugiętym poczuciem obowiązku. Sofie urodziła się w mieście. Jej dziadek był imigrantem, szkockim najemnikiem, a ojciec kolejowym brygadzistą. Ja tam zamierzam odpoczywać; dopóki mogę, pomyślała. W armii wiele czasu spędzało się na czekaniu. To było najgorsze... pomijając tłok, monotonne żarcie i, Chryste, bała się pod ostrzałem. Nie był to fajny strach, jak podczas surfingu na wysokiej fali czy ćwiczebnych skoków. Było fatalnie. Potem jednak, gdy jej ciało przekonało się już, że żyje, czuła się naprawdę świetnie... Wypchnęła tę myśl ze świadomości. Stare repy mówiły, że będzie znacznie gorzej niż na Sycylii, a tam był naprawdę cholerny syf. Były też jednak dobre strony. Włosi mieli sporo ładnych rzeczy, a spadochroniarze dorwali się do łupów pierwsi. Biżuteria z biskupiego pałacu w Palermo była naprawdę boska! A gobelin... uśmiechnęła się z westchnieniem na to wspomnienie. Był też urlop... wolne miejsca w sterowcach lecących na południe, jeśli znało się właściwych ludzi. Fajnie było trochę poszpanować - pochodzić na bibki z nową baretką i paroma ładnymi błyskotkami w aureoli zwycięstwa. W jej uśmiechu pojawił się wyraz zadowolenia. Miała tam bardzo duże powodzenie u obu płci i wszelkich jej wariantów, co stanowiło miłą odmianę po latach dorastania, gdy była brzydkim kaczątkiem. Mężczyźni są jednak nieźli, pomyślała. Szkoda, że nie mogłam nic z nimi kombinować, nim zameldowałam się w obozie rekruckim. To była druga zaleta armii: było tu fajniej niż w szkole. W drakańskim szkolnictwie obowiązywała segregacja płci. Powodem było założenie, że nic nie powinno odciągać uwagi młodzieży od nauki i wstępnego szkolenia wojskowego. Możliwe też, że w grę wchodził czysty konserwatyzm. Od piątego do osiemnastego roku życia corocznie osiem miesięcy spędzała w całkowitej izolacji, na pustkowiu. W ciągu kilku ostatnich lat coraz trudniej było to wytrzymać. Cieszyła się, że wreszcie ma za sobą nie kończące się ćwiczenia gimnastyczne, wykłady, dziecinne nienawiści i miłostki. Armia była brutalniejsza, a szkoła spadochroniarzy jeszcze bardziej, ale nikogo nie obchodziło, co się robi po godzinach. Dobrze było być niezależną, dorosłą osobą. Nawet zima w Mosulu jej nie przeszkadzała. Była to oczywiście dziura. Prowincjonalne miasteczko, wszystkie budynki nowe, wybudowane po drakańskim podboju w 1916 roku. W najmniejszym stopniu nie przypominało okrytego patyną lat piękna Capetown z jego teatrami, koncertami i sławnymi nocnymi lokalami... Mosul, cóż, czego można było oczekiwać od miasta, którego głównym tytułem do sławy były zakłady petrochemiczne? Większość czasu spędzali w górach, zajęci intensywnym szkoleniem. Poruszyła z zadowoleniem szyją i barkami. Przedtem sądziła, że jest w dobrej formie, lecz cztery miesiące wspinaczki z pełnym obciążeniem i taszczenia sprzętu po głazach pozbawiły ją resztek dziecinnego tłuszczyku i obdarzyły figurą, którą jej pobratymcy uważali za idealną: elegancja, zwarte okrągłości, siła i szybkość. Spojrzała z ukosa na swego dowódcę. Sądziła, że ją zauważał. Ostatecznie zrobił ją radiooperatorem. Ale nigdy nic nie wiadomo. Facet był zamknięty w sobie. Raz w tygodniu odwiedzał ośrodek wypoczynkowy dla oficerów i tyle. Ale takiemu mężczyźnie z pewnością nie wystarczały poddane. Potrzebował kogoś, z kim mógłby porozmawiać... A może to moja gęba? - pomyślała zaniepokojona, wyciągając machinalnym ruchem magazynek z gniazda w rękojeści pistoletu maszynowego i wsuwając go z powrotem. Wciąż była pyzata, z zadartym nosem. Piegi były w porządku, wystarczająco wielu mężczyzn mówiło, że są śliczne, lecz twarz uparcie nie chciała dojrzeć, nabrać zimnych, orlich, regularnych rysów podziwianych przez większość. Westchnęła, zapaliła następnego papierosa i raz jeszcze zaczęła odtwarzać w pamięci najnowszy dramat kostiumowy. Tragiczne przeznaczenie: Signy Anders i Derek Wallis jako nieszczęśni kochankowie, lojaliści walczący z amerykańskimi buntownikami. Szatańskiego zdrajcę Jerzego Waszyngtona grał Carey Plesance... Boże, ależ niewygodnie musiało im być w tych spódnicach, pomyślała. Nic dziwnego, że potrafiły tylko ładnie wyglądać i mdleć. Jak można walczyć, mając na sobie cholerny namiot? Całe szczęście, że Afryka wybiła im z głowy podobne pomysły. Czwarta dziesięć, pomyślał Eric. Już czas. W słuchawkach odezwał się głos pilotki, blaszany i odległy. - Zbliżamy się do strefy zrzutu, centurionie - powiedziała. - Kierunek i siła wiatru jak w informacji o trasie lotu. Chmury rozproszone, teren jasno oświetlony przez księżyc. - Przerwa. - Życzę szczęścia. Skinął głową, dotykając językiem wargi. Ujął w dłoń mikrofon, gładki i ciężki. Siedzący naprzeciwko niego amerykański korespondent wojenny, Bill Dreiser, uniósł wzrok znad notatnika, po czym powrócił do stenografowania. Dreiser skończył akapit i nakazał sobie spojrzeć na niego krytycznie, analizując słowo po słowie w blasku maleńkiej latarki umieszczonej na drugim końcu pióra. Była ona użyteczna, gdy chciało się rzucić okiem na mapę lub jakieś urządzenie bez włączania przyciągającego uwagę światła. Dominacja wyposażała w nie wszystkich oficerów. Jemu również udało się jedną sobie przywłaszczyć. Przyrząd był typowy dla całej tej oszałamiającej cywilizacji. Amerykanin obracał go w dłoniach, czując gładkie, precyzyjne wykonanie duraluminiowych części, podziwiając małe, lecz silne baterie, sześć różnych kolorów atramentu oraz ruchome części, które czyniły z niego również suwak. W rzeczy samej, typowe, pomyślał z przekąsem. Produkowane za pomocą wyspecjalizowanych maszyn przez niepiśmiennych fabrycznych poddanych, którzy sądzili, że Ziemia jest płaska, a kartel będący właścicielem ich kontraktów włada wszechświatem. Oblizał wyschnięte wargi, zdając sobie sprawę, skąd wzięła się ta myśl: chciał zapomnieć o strachu. Przeszedł oczywiście szkolenie spadochronowe - skróconą wersję przystosowaną do potrzeb prowadzącego siedzący tryb życia Amerykanina, który niedawno wkroczył w wiek średni. Do tego ćwiczącą z nim młodzież spotkało wystarczająco wiele wypadków, by miały prawo dręczyć go koszmary. Jeśli te wspaniałe młode zwierzęta nie uniknęły połamania kości i przetrącenia grzbietów, jego również mogło to spotkać. Ponadto mieli skakać prosto w ramiona hitlerowskiego Wehrmachtu. Po latach, które spędził jako reporter w Berlinie, nie darzył zbytnią sympatią narodowych socjalistów... Spojrzał na drugą stronę mrocznej, pełnej ech ładowni, gdzie siedział palący ostatniego papierosa Eric. Jego twarz była pozbawiona wyrazu. Nie okazywał więcej uczuć niż podczas odprawy za stołem makietowym w Mosulu. Dziwny młodzieniec. Przystojna, orla twarz i blond włosy czyniły z niego niemal karykaturalne wyobrażenie tego, jak powinien wyglądać użytkownik ziemi, arystokrata Dominacji Drakan. To samo dotyczyło jego zachowania. Łatwo byłoby pomyśleć, że nie kryło się w nim nic poza lodowato skuteczną, intelektualną maszyną do zabijania, o jakiej mówiły legendy, amoralnym i bezlitosnym, kierowanym wolą mocy nadczłowiekiem, którego nadejście ogłosił Nietzsche. Wspomniał o tym kiedyś Ericowi. To użyteczny mit - odparł Drakanin. Wszczęli następnie dyskusję o roli odegranej przez niemieckiego myśliciela w kształtowaniu się przekonań panujących obecnie w Dominacji i o tym, jak filozofię Nietzschego zmieniło sprzyjające nastawienie, jakie cechowało Drakan, tak różne od niezrozumienia i wzgardy jego rodaków. Dominację założyli pokonani - wyjaśnił mu wówczas Eric, ujawniając ukrytą gorycz. - Dawni panowie, tacy jak lojaliści, wszyscy ci wygnani europejscy arystokraci czy konfederaci z Południa oraz prorocy bez wyznawców, jak Carlyle, Gobineau i Nietzsche. Wyrzutki zachodniej cywilizacji, nie “kłębiące się masy", które dostały się wam, jankesom. Moimi przodkami byli ci, którzy nie chcieli zapomnieć urazy. Teraz wracają, by się zemścić. Dreiser wzruszył ramionami i wrócił myślami do teraźniejszości, raz jeszcze poprawiając szelki uprzęży. W takich chwilach można było zrozumieć izolacjonistów. Urodził się w Illinois, a wychowywał w Iowa, znał więc ten typ. Wielu z nich było całkiem przyzwoitymi ludźmi, nie sympatykami faszyzmu, jak niemiecko-amerykański Bund, czy naiwniakami, jak Lindbergh. Zwykłymi, porządnymi ludźmi. Myśl, że oceany ocalą amerykańską zacność i uczciwość przed żelaznymi szaleństwami i zepsuciem Europy, była bardzo kusząca... Dreiser jednak nigdy nie uległ urokom podobnego rozumowania. Zbyt łatwo prowadziło do białych prześcieradeł i nienawiści, niszczenia tradycji w imię jej ocalenia. Albo do filisterstwa, które zawiodło go w latach dwudziestych do Paryża. Kraj, do którego wrócił w latach kryzysu, miał więcej wigoru niż Ameryka Hoovera; przyjął wreszcie do wiadomości, że ma problemy. Starał się coś zrobić w kwestii jednej trzeciej ludności, która żyła w nędzy, ponownie podjął sprawę praw Murzynów, porzuconą w okresie rekonstrukcji, zaczął reformy w zacofanych hiszpańskojęzycznych stanach na południe od Rio Grandę, które po aneksji w 1848 roku były wolne jedynie z nazwy. Zazgrzytał zębami, wspominając zdjęcia z Pearl Harbor - tłusty dym bijący w niebo z rzędu pancerników, lotniskowiec Enterprise eksplodujący w wielkiej kuli pomarańczowego ognia, gdy japońskie bombowce nurkujące dopadły go u wyjścia z portu. ...Stany Zjednoczone zapłaciły wysoką cenę za miraż izolacji. Musiały teraz walczyć na własnej ziemi. Pełnoprawne stany, jak Hawaje i Filipiny, znalazły się pod nieprzyjacielską okupacją. Gdy przed wojną przestrzegał przed nazistowskim niebezpieczeństwem, nie wysłuchano go; teraz jego reportaże mogły uświadomić ludziom, że Japonia nie jest jedynym wrogiem, czy nawet najniebezpieczniejszym z państw Osi. - Kierownicy zrzutu, na stanowiska! Wzmocniony przez megafon głos Erica zagłuszył nawet huk silników. Oczy zalśniły. Rozległ się ustokrotniony grzechot, gdy ręce odruchowo szukały linek wyzwalających spadochronów. - Przygotować się do otwarcia luków. - I wdepnięcia w gówno - rozległa się tradycyjna chóralna odpowiedź. Daleko na południu, w Zamku Tarleton górującym nad drakańską stolicą, Archoną, na galerii stał wsparty o poręcz mężczyzna wpatrujący się melancholijnie w plastyczną mapę wypełniającą olbrzymią salę na dole. Był arcystrategiem, jednym z generałów Najwyższego Sztabu Generalnego. Podłoga sali była zrobiona ze szkła. Jej wymiary wynosiły dwadzieścia na trzydzieści metrów. Niesamowicie trójwymiarowa mapa była podświetlona, w celu lepszego uwidocznienia warstwie i żetonów symbolizujących jednostki. Zbudowane z karbowanych kamieni góry Armenii ciągnęły się bez końca, usiane symbolami oznaczającymi legiony, sprzęt, pasy startowe i drogi. Czerwone punkty reprezentujące samoloty pełzły na północ w stronę Elbrusu i przełęczy Kaukazu. Powietrze było przesiąknięte wonią tytoniu. W pustych przestrzeniach trzask i brzęczenie sprzętu niosły się dziwnym echem. - Ryzykowne - powiedział wskazując na mapę. - Dwadzieścia pancernych legionów plus trzydzieści zmechanizowanych. Do tego sześćdziesiąt legionów zmotoryzowanej janczarskiej piechoty. Sześć tysięcy czołgów, dwadzieścia tysięcy transporterów opancerzonych, tysiąc dział samobieżnych... dwa miliony żołnierzy, a wszystko zależy od dwóch legionów spadochroniarzy. Na północ od gór, w bitwie manewrowej na otwartej przestrzeni, możemy załatwić Fryców. Iwany nadal trzymają się mocno na wschód od Wołgi. Niemcy chwycili więcej, niż są w stanie utrzymać, nie mają praktycznie żadnych rezerw strategicznych... ale walenie łbem o Kaukaz, przedzieranie się przez góry, cal po calu... - potrząsnął głową. - Nie możemy sobie pozwolić na takie prowadzenie wojny - na wyczerpanie. Mamy za mało Drakan. To by nas zniszczyło. A choć liczba poddanych, których moglibyśmy wcielić do janczarów, jest praktycznie nieograniczona, problem polega na tym, jak wielu możemy uzbroić bez ryzyka dla siebie. - Wojna zawsze jest ryzykowna - zauważyła stojąca obok niego kobieta-oficer. Na kołnierzu miała znak kociego oka, symbol wywiadu. Tak samo jak on, przypominała z wyglądu uczonego w średnim wieku, lecz dobrze zakonserwowanego. - Przełamanie frontu ankarskiego też było ryzykowne, ale dało nam w siedemnastym Anatolię. Generał roześmiał się, pocierając nogę. Odłamki austriackiego pocisku przeciwsterowcowego przecięły w niej ścięgna i nerwy. Ból towarzyszył mu nieustannie, a w podobnie zimne noce stawał się bardziej dotkliwy. Ból nie przynosi szkody - powtórzył sobie po raz kolejny. To tylko doznanie. Wola jest panem. - Wtedy byłem młodym, pełnym optymizmu centurionem u szczytu sił, pewnym, że zawsze wygrzebie się z kaak, nawet jeśli Naczelne Dowództwo spierdoli sprawę - stwierdził. - Teraz do akcji ruszyło następne pokolenie. Zapewne spodziewają się, że będą musieli naprawiać moje błędy. - Ja w szesnastym prowadziłam ambulans polowy. Wy, męscy panowie stworzenia, uważaliście wówczas, że nadajemy się tylko do tego. Roześmiał się. - Niedobór kompetentnego personelu nie był wtedy aż tak poważny. Kobieta żachnęła się i dźgnęła go mocno palcem w żebra. - Aj, to był żart, kohortarcho - poskarżył się z uśmiechem. - Żart za żart, ty bezwstydny, sukinsyński reakcjonisto - odparła. - Jeśli chcesz mnie obrażać, rób to na służbie, kiedy nie mogę się sprzeciwiać... Skinął głową. Nagle wpadł w ponury nastrój. - Cóż, nie możemy już się wycofać. Dominacji nie zbudowano przez asekuranctwo. Podobna szansa nigdy się nie powtórzy. Wielkie dzięki Białemu Chrystusowi za to, że Hitler zaatakował Sowiety, kiedy już wykończył Francuzów. Gdyby został w Europie, nigdy nie zdołalibyśmy go ruszyć. Skinęła głową. - Twój chłopak leci z pierwszym rzutem, prawda, Karl? - zapytała po chwili wahania. Mężczyzna skinął głową i odwrócił się od poręczy, wspierając się całym ciężarem na hebanowej lasce. - Eric dowodzi centurią w Pierwszym Powielrznodesantowym - powiedział cicho, spoglądając na miasto. - A córka lata na eagle'u. Stacjonuje w Karsie. Zewnętrzną ścianę od podłogi aż po sufit zajmowało okno. Zamek Tarleton wzniesiono na wzgórzu, z którego rozciągał się wspaniały widok na stolicę Dominacji. Fort powstał w roku 1791, wkrótce po założeniu Koronnej Kolonii Drakii. Wzniesienie służyło ongiś praktycznym celom: stacjonowała tu kawaleria, polująca na siłę roboczą niezbędną na plantacjach trzciny cukrowej w Natalu, gdzie przodkowie Drakan zbudowali swój pierwszy dom w Afryce. Byli amerykańskimi lojalistami, z reguły południowcami, wygnanymi z ojczyzny przez mściwych sąsiadów po zwycięstwie rewolucji. Podczas wojny Brytyjczycy odebrali przylądek jego poprzednim panom, Holendrom. Uznali, że opłacenie swych stronników ukradzioną kolonią będzie korzystnym interesem. - To dziwne - ciągnął Karl von Shrakenberg, tak cicho, że musiała pochylić się ku jego twarzy o wyrazistych rysach. - Bez trudności radzę sobie z dowodzeniem legionem - na ducha Gobineau, chciałbym, żeby dali mi polową jednostkę! - czy zarządzaniem majątkiem. Potrafię nawet dogadać się jakoś z córkami. Ale mój syn... Co się dzieje z dziećmi? Pamiętam, jak odbierałem go od położnej. Pamiętam, jak wsadzałem go sobie na barana i powtarzałem mu nazwy gwiazd. Jak posadziłem go na jego pierwszym kucyku. A teraz? Prawie się do siebie nie odzywamy, chyba tylko po to, żeby się sprzeczać. O głupoty: politykę, książki... Kiedy staliśmy się sobie obcy? Po jego odjeździe nie zostało mi nic. Chciałem mu powiedzieć... wszystko: żeby wrócił żywy, że go kocham. Czy on o tym wie? Jego towarzyszka położyła mu dłoń na ramieniu. - Dlaczego mu tego nie powiedziałeś? - zapytała cicho. - Czy możesz to powiedzieć mnie? Westchnął ze zmęczeniem. - Nigdy nie radziłem sobie dobrze ze słowami, nie tego rodzaju. Zresztą są rzeczy, które można powiedzieć przyjacielowi, ale nie komuś swojej krwi. Może gdyby Mary żyła... - wyprostował się, skupiając spojrzenie na tym, co widział za szybą. - Trudno. To zawsze był mój ulubiony widok. Wiele tu się stało. Oboje skierowali wzrok na drugą stronę niecki, zdając sobie sprawę z zimnych, suchych, zimowych wiatrów dmących z wysokiego płaskowyżu za ich plecami. Ów pierwszy, mały fort wzniesiony z miejscowego kamienia rozrastał się z upływem lat wraz z kolonią Drakii, która - nazwana na cześć Francisa Drake'a - odziedziczyła ducha tego bezlitosnego korsarza. Z początku był pograniczną placówką strzegącą rancz i kopalń diamentów. Następnie do wielkich złotodajnych pól Whiteridge doprowadzono linie kolejowe, a miejscowy węgiel i żelazo okazały się jeszcze cenniejsze. Miejsce świetnie nadawało się na garnizon strzegący rojących się od ludzi osiedli, zamieszkałych przez poddanych robotników fabrycznych, które wyrosły w pobliżu hut i fabryk. Później Koronna Kolonia stała się autonomicznym Dominium Drakan i potrzebowała stolicy, serca imperium rozciągającego się od Senegalu po Aden, od Przylądka po Algierię. Na stokach pod nimi paliły się światła przyćmiewające gwiazdy na górze: rezydencje pokryte czerwonymi dachówkami, otoczone rozległymi ogrodami. W pobliżu biegła linia kolei jedno-szynowej. Pociąg mknął bezgłośnie w kierunku portu sterowco-wego i lotniska, które leżały na zachodzie. Na tle ciemności widać było żółte plamy jego okien. Plątaninę ulic, jak okiem sięgnąć pokrywających grań i dolinę, urozmaicały ciemniejsze plamy parków. Archona była największym miastem Dominacji - osiem milionów mieszkańców. Przez jej centrum przebiegała szeroka Droga Armii, z obu stron obsadzona kwitnącymi palisandrami. Przeprowadzono ją między pięciopiętrowymi biurowcami, których marmurowe ściany i dachówki wydawały się w blasku księżyca jasne jak śnieg. Budynek Zgromadzenia ze swą potężną, dwustumetrową opalizującą szklaną kopułą. Pałac, w którym archont Gunnarsson usankcjonował prawnie stan faktyczny, ogłaszając Dominację w roku 1919 suwerennym państwem. Karl poruszył niespokojnie ustami. Owego pamiętnego dnia przebywał tutaj, w Zamku. Oficerowie sztabu wznieśli lojalnie toast brandy Paarl, po czym wrócili do planowania pacyfikacji Nowych Terytoriów i następnej wojny. Nikt z nich nie spodziewał się, by wersalski pokój miał przetrwać dłużej niż jedno pokolenie, bez względu na to, co amerykański prezydent wygadywał o “wojnie, która skończy z wojnami". Wykrzywił nieświadomie wargi w geście pogardy. Tylko jankes mógłby uwierzyć w coś tak ewidentnie niedorzecznego. - Wychowywałaś się tutaj, Sannie? - zapytał, otrząsając się z markotnego nastroju. - Tak - odpowiedziała. - Urodziłam się tam... - wskazała ręką za zespół budynków rządowych, w miejsce, gdzie skupiały się kolumnady uniwersytetu. - W domu, w którym mieszkał Thomas Carlyle. Nietzsche odwiedził tam ojca. Chyba uważał, że to coś w rodzaju świątyni. To było niedługo po jego przybyciu do Dominacji. Mówili mi, że zajrzał tam też Anthony Trollope, kiedy zbierał materiały do tej swojej książki Prusy na antypodach, w siedemdziesiątych latach ubiegłego wieku. To jego ostrzeżenia zignorowali Anglicy, czego potem gorzko żałowali. Uśmiechnęli się oboje. W Dominacji fakt, że Brytyjczyków tak otwarcie ostrzeżono przed potworem Frankensteina, którego stworzyli, sprowadzając Drakan na południe od zwrotnika Koziorożca, budził powszechną wesołość. Podnieśli wzrok ku łunie widocznej nad północnym horyzontem - piecom i fabrykom Kartelu Metali Żelaznych, w których wykuwano narzędzia wojny. Poddani kaneli przemysłowych byli zajęci swymi zadaniami, co zaś do reszty mieszkańców, ruch był niewielki. Mobilizacja wśród obywateli drastycznie zredukowała sławetne życie nocne Archony, a godzina policyjna nie dopuszczała podporządkowanych ras na centralne ulice. - Cóż - powiedział ofiarując jej ramię z kurtuazją uważaną za staromodną nawet wśród ich pokolenia Drakan. - Sprawdźmy, czy gdzieś w tym raju dla biurokratów dwoje starych wojowników może po służbie wypić drinka. Stawi czoło oczekiwaniu, tak samo, jak innym próbom. Tak, jak przystało von Shrakenbergowi z Oakenwald. Nawet jeśli jestem ostatni, pomyślał, gdy echo jego utykania wypełniło puste sale fortecy. Pach! Spadochron Erica rozwinął się. Blednące o świcie gwiazdy przesłonił prostokąt czerni. Zamrugał powiekami. Blask gwiazd i księżyca wydawał się niemal boleśnie jasny po zatłoczonym mroku transportowca, a cisza przestrzeni pieściła jego umysł. Poczuł szarpnięcie uprzęży w kroczu, pasie i pod pachami, po czym zawisł w wyściełanej kołysce. Nad jego głową, noc była pełna huku. Setki potężnych transportowców wysypywały w powietrze ładunek ludzi i sprzętu. Na południu i wschodzie na tle gwiazd rysowały się następne ugrupowania: samoloty transportowe i holowniki szybowców. Spadochrony rozkwitły, ułożyły się w formacje i skierowały ku miejscom przeznaczenia... Spadochroniarz szybko wytraca prędkość. Transportowce minęły go i zaczęły się oddalać. Wyżej zawracała eskadra myśliwców typu “Falcon III". Ich linia wyginała się w łuk. W kabinach pilotów odbijało się światło księżyca. Rekiny nieba. To najlepszy moment, pomyślał Eric, gdy eskadra transportowców zniknęła - wzniosła się wyżej i zawróciła ku leżącym na południu bazom. Zapadła cisza, mącona jedynie cichnącym hukiem maszyn i szumem szarpiącego jedwab wiatru. Cisza nad ciągnącymi się bez końca chmurami, srebrzystymi zamkami i bałwanami oświetlonymi wielkim, chłodnym księżycem; powietrze wypełniające płuca niczym cierpkie białe wino, samotność. Uczucie wykraczające poza jaźń; spokój, radość, wolność - w życiu przykutym do żelaznego krzyża obowiązku, w służbie ucisku i śmierci. Przeżył niewiele podobnych chwil: kiedy kochał się z Tyanshą czy w pojedynkę żeglował keczem przez ogarnięty monsunem ocean. I zawsze wtedy, gdy był sam na niebie. Jego dłonie zajęły się linkami. Zakręcał i przechylał się. Te nowe żaglospadochrony naprawdę latały, zupełnie jak szybowce. W niczym nie przypominało to dawnego spadania na oślep w miejsce wskazane przez wiatr i los. Można było wyskoczyć z dużej wysokości i po cichu pożeglować do strefy zrzutu bez zdradzającego obecność intruzów huku silników. Można też było lądować miękko. To było ważne. Spadochroniarze musieli dźwigać większość swego sprzętu - tyle, ile sami ważyli. Z podobnym obciążeniem nawet wpadnięcie do rowu groziło złamaniem kręgosłupa, jeśli nie zachowało się ostrożności. Reszta centurii formowała się z tyłu, zataczając kręgi niczym drapieżne ptaki. Z ulgą ujrzał, że szybowce, ze swym ładunkiem ciężkiej broni i specjalistów, podążają za nimi. Legion opadał na cały prowadzący przez góry z północy na południe odcinek Osetyńskiej Drogi Wojskowej, lecz jego główna cześć lądowała na południowym końcu. Druga Kohorta była najdalej wysuniętą na północ jednostką, a jej szpicę stanowiła Centuria A. To oni mieli wytrzymać uderzenie sił, jakie Fryce zdołają wysłać na odsiecz odciętym na południe od gór towarzyszom. Ich dwustu miało powstrzymać oddziały czołowe nieprzyjaciela. Będą potrzebowali do tego specjalistycznego sprzętu oraz trzydziestu kilku fachowców z tetrarchii saperów bojowych. Bezwzględnie. W tej chwili zasłona chmur była niejednolita - to światło, to cień. Na południu lśniły śnieżnobiałe szczyty Kaukazu. Pod nimi ciągnęły się bezkresne czarno-fioletowe piargi i skarpy oraz mroczne, złożone z buków i dębów skalnych lasy, opadające w dół ku dolinie i nitce wijącej się przez góry drogi. Na mapie nie wyglądało to efektownie: wąski pas wyżyny między Morzem Czarnym a Kaspijskim... Nad tym wszystkim majaczył potężny masyw Elbrusu. Dalej ciągnął się południowy stok Kaukazu, do niedawna sowiecka Gruzja. Jeszcze dalej czekały drakańskie legiony pancerne zgrupowane w dolinach Armenii. Uderzył go symbolizm tego obrazu: w pewnym sensie na całą Europę padł cień. Od Łaby aż po Ural trwała rzeź tak wielka, że wstrząsnęła nawet zimnymi sercami w Zamku Tarleton... Eric był, między innymi, miłośnikiem historii. Wykrzywił gwałtownie usta na myśl o tak doskonałej ironii: Drakanie przybywali jako wybawcy. No, ale to właściwie prawda, pomyślał, nie przestając poruszać się odruchowo, by sterować paralotnią. Rządy Dominacji były okrutne i arbitralne, a opór łamano bezlitośnie, lecz jego naród walczył o ziemię i łupy, zabijał, by wymusić posłuszeństwo. To, co zgodnie z raportami wywiadu działo się na dole, było wcielonym obłędem: rzeź dla samej rzezi, traktowana niejako środek, ale cel sam w sobie. Fryce na pewną sądzą, że już wygrali, pomyślał, gdy jego oczy szukały odruchowo rejonu lądowania. Tam... Zaczął pikować. Oszałamiający, radosny ześlizg przez niebo sprawił, że zaparło mu z radości dech w piersiach. Przez chwilę był ptakiem, drapieżnym ptakiem, orłem. Opadał na świat, czując wicher wypełniający mu skrzydła... Zachowaj rozsądek, Eric, powiedział sobie stanowczo. Kiedy już wylądują, zostaną im tylko nogi, a południowy stok gór trzymali w rękach Niemcy. Ale słabo, dzięki dywizjom szpicy Szóstej Armii generała von Paulusa, która sama stanowiła straż przednią Grupy Armii “Południe". Utorowały sobie one drogę przez Ukrainę i walczyły w wielkich oblężeniach Kijowa i Charkowa, choć większość ich oddziałów pancernych przebywała na północy, uczestnicząc w ataku na Moskwę. Gorączkowe próby kontrofensywy podejmowane przez Rosjan zakończyły się niepowodzeniem. Czołgi dotarły na południe, osłabione tysiącmilowym marszem przez skute mrozem pustkowia oraz kosztownym rozbiciem Sybiraków Żukowa. Ofensywa trwała dalej, podczas zimy i wiosennych roztopów. Wreszcie Niemcy osiągnęli Wołgę pod Stalingradem i ruszyli na południowy wschód, do Astrachania, oraz na południe, na kałmuckie stepy. Zajęli Majkop oraz Krasnodar i dotarli do Kubania. A teraz... teraz byli bardzo daleko od domu. Dzieliły ich od niego tysiące mil błotnistych dróg, zniszczonych szyn i spalonej ziemi. Byli to dobrzy żołnierze, ale wyczerpani, zmęczeni walką, pozbawieni zapasów. Jeśli spadochroniarze utrzymają przełęcz za ich plecami, Niemców będą mogły zmiażdżyć falowe ataki janczarskiej piechoty. Potem drakańskie oddziały pancerne wyleją się na rosyjskie równiny, bliskie baz, świeże, dysponujące lepszą bronią i nieograniczonymi zapasami, by zmierzyć się z wrogami, którzy przetrącili sobie nawzajem grzbiety, doprowadzając się do bezsilności. Ziemia zbliżała się szybko. Czuł już jej zapach: wilgotną, zieloną woń drzew, wiosennych łąk i skał. Nad okolicą od miesięcy krążyły niezliczone drakańskie samoloty rozpoznawcze. Przed jego oczami pojawiały się szczegóły zapamiętane z setek godzin spędzonych nad fotomapami. Pochylił się, by przelecieć nad prostokątną łąką. Teraz uwaga, żeby się nie zaplątać w te pieprzone drzewa... Gałęzie przemknęły trzy metry pod jego stopami. Podciągnął się na linkach, unosząc przedni brzeg paralotni, która wzbiła się w górę, wzięła kurs na wiatr i zwolniła. Utraciwszy pęd, z powrotem przerodziła się ze skrzydła w zwykły spadochron. Dobrze wyliczył czas i wylądował miękko na nogach. Buty zniknęły mu w sięgającej kolan trawie usianej białymi kwiatkami. Lądowanie było upadkiem z poranka w mroczny cień, gdyż słońce przesłoniły góry na południowym wschodzie. Zawsze też towarzyszyło mu poczucie smutku, utraty. Lekkość ustępowała miejsca przyziemnej rzeczywistości. Już nie jestem orłem - przemknęło mu przez głowę. Raczej hieną - zasugerowała krytyczna część jego umysłu. Przybyliśmy tu gryźć się z konkurencyjnym stadem o trupa Rosji. Pośpiesznie nacisnął zwalniające uchwyty i syntetyczny jedwab wydął się, biały na tle ciemnej trawy. Odwrócił się, włączył czerwoną kieszonkową latarkę i zaczął zataczać nią powoli łuki nad głową. Pierwszych żołnierzy swej centurii - szare prostokąty widoczne na tle gwiazd - wyprzedzał tylko o kilka sekund. Wylądowali obok niego przy akompaniamencie cichych tąpnięć i stłumionych jęknięć. Rozległo się też przekleństwo i grzechot, gdy ktoś potoczył się po trawie. Szybki przegląd: mapnik, przenośne radio, lornetka, szturmowy karabin Holbars T-6, trzy magazynki z siedemdziesięcioma pięcioma pięciomilimetrowymi nabojami każdy, apteczka, żelazny prowiant, sztylet w bucie, maczeta na plecach... to była właściwie ozdoba, noszona raczej ze względu na tradycję, ale... Żołnierze zrzucili spadochrony i pośpiesznie zaczęli się ustawiać pod drzewami w serie i drużyny, czemu towarzyszyły wrzaski dekurionów i tetrarchów, dowódców plutonów. Cętkowanych, szarych mundurów niemal nie sposób było dostrzec w słabym świetle. Twarze były bladymi owalami widocznymi pod brzegami szerokich, stalowych hełmów. Sofie podreptała na swe stanowisko przy lochosie łączności z dowództwem. Nad jej ramieniem kołysały się antenki. Założyła już słuchawki. Spomiędzy podtrzymujących je pasków sterczały kosmyki jasnych włosów o barwie pakuł. Po lądowaniu hełm jak zwykle przypięła sobie do uprzęży. Również jak zwykle, zapaliła papierosa. Zapałka zazgrzytała o gniazdo magazynka pistoletu maszynowego. Sofie zgasiła ją potrząśnięciem i wyciągnęła słuchawkę ku Ericowi. Dreiserowi chwila wyskakiwania z samolotu wydawała się gorączkowym, oszalałym chaosem. Przez chwilę koziołkował bezwładnie, potem przypomniał sobie instrukcję. Ręce i nogi trzymać prosto. To powstrzymało przyprawiającą o mdłości spiralę. Leciał przed siebie i w dół, ku srebrzystym obłokom i ciemnym dziurom pomiędzy nimi. - Ładny mi lot. Spadam i tyle - mruknął wśród podmuchów zimnego wiatru. Zęby mu dzwoniły, gdy chwycił za rękojeść otwierania i szarpnął nią mocno jeden raz, tak jak uczyli go drakańscy instruktorzy. Przez przerażającą chwilę nie działo się nic. Wreszcie pilocik spadochronu rozwinął się i wyciągnął na zewnątrz główny żagiel, który rozkwitł nad głową Amerykanina. Spadek prędkości był tak gwałtowny, że wydało mu się, iż został pociągnięty do tyłu. Gdy spadochron zadziałał, pęd powietrza wokół niego stał się wolniejszy. Popatrzył na widoczny nad nim, napięty na wietrze prostokąt zszyty z tuzinów długich rurek tkaniny. - Paralotnia działa zarówno jako spadochron, jak i skrzydło - powtórzył sobie tekst instrukcji. - Aby zwiększyć prędkość, należy pochylić się do przodu. Steruje się pociągając za lewy lub prawy sznurek albo przesuwając środek ciężkości... Boże, udało się. Mrugając powiekami, osłoniętymi przez przyciskające mu do twarzy okulary gogle, rozejrzał się w poszukiwaniu światła rozpoznawczego. Samolot zniknął. Pozostał po nim jedynie dobiegający z oddali warkot silników. Dostrzegł czerwone, migające światełko i przesunął ciężar ciała do przodu, zwiększając kąt lotu ślizgowego. Ostrożnie; takim czymś można było pikować, a wątpił, by udało mu się wyrównać lot, nim uderzy w ziemię. Łąka wybiegła mu na spotkanie. Rzucił się do tyłu, za wcześnie, stracił panowanie nad kierunkiem i ledwie uniknął władowa-nia się butami na inny spadochron, lecący na wysokości stu stóp. Uderzył podeszwami w grunt i rąbnął w ziemię, ciągnięty za paralotnią. - Patrz, gdzie wpychasz kulasy, pojebany jankesie - warknął szokująco młody, kobiecy głos, gdy mknął na tyłku przez wysoką trawę i ostry żwir, szukając pasów zwalniających. Wreszcie wydęta masa materiału zsunęła się z niego, dołączając do pozostałych, które trzepotały na ziemi. Wstał, odwrócił się i ponownie rzucił na ziemię. Ciemny kształt szybowca przemknął stopę nad jego głową. Za nim podążył następny. - Jezu! - zawołał, gdy wylądowały za jego plecami i zderzyły się, wydając trzask pękającej sklejki i balsy. Widział buty przeskakujących nad nim żołnierzy, słyszał stłumione krzyki. Gdy wstał na nogi, wydało mu się, że łąkę ogarnął całkowity chaos. Grupki drakańskich spadochroniarzy biegały w kółko, paralotnie wciąż opadały na ziemię, błyskały kolorowe światełka sygnalizacyjne. Niemniej jednak masa mężczyzn, kobiet i maszynerii wyraźnie dzieliła się już na jednostki poruszające się w myśl z góry ustalonych planów. Za jego plecami odłączalny dziób szybowca oddzielił się pod entuzjastycznym naciskiem dłoni i na ziemię opadła rampa prowadząca do ładowni. Pilot wyszedł chwiejnym krokiem na zewnątrz i usiadł na ziemi z głową skrytą w dłoniach. Na zewnątrz wybiegł szereg żołnierzy, którzy przystąpili do rozładowywania skrzyń. Dreiser ruszył ku miejscu, w którym gromadzili się drakańscy dowódcy. Czuł, że do jego uginających się nóg powraca siła i ogarnia go dziwne podniecenie. Udało się, na Boga! - pomyślał. Nieprawda, że mając trzydzieści osiem lat był już stary... Pora zająć się artykułem. Pomyślmy: Lądowanie raz jeszcze potwierdziło wartość starannych przygotowań i szkolenia. Współczesne działania wojenne, wymagające drobiazgowej koordynacji różnych rodzajów wojsk, są czymś zupełnie nowym. Nasza wierność tradycjom “pospolitego ruszenia", amatorskich żołnierzy-obywateli, stanowi poważne obciążenie... Eric wziął słuchawkę w rękę. Milczał przez chwilę, gdy szybowce przecinały ze świstem powietrze, kierując się ku polu oznaczonemu przez odrzucone paralotnie. Blask księżyca i poprzedzająca świt łuna pokrywały ich skrzydła plamami cienia i światła, gdy klapy i szczeliny skrzelowe otwierały się, by wytracić wysokość. Wszyscy wokół niego wstrzymali oddechy, kiedy płozy uderzyły w grunt i rozległ się zgrzyt stali po żwirze. Szybowce obróciły się i zatrzymały. Skrzydło jednego uderzyło w ogon drugiego z trzaskiem pękającej sklejki. Rozległo się ogólne westchnienie, gdy odpadły odłączalne nosy i żołnierze przystąpili do wyładunku. Sofie stuknęła go delikatnie w dłoń. - Aparat działa jak złoto, centurionie - odezwała się. - Złapałam już radiooperatora kohorty i sygnały od wszystkich przenośnych nadajników w centurii... chcesz zapalić? - Staram się rzucić - mruknął unosząc słuchawkę do ucha. Nacisnął guzik, by nadać sygnał wywoławczy. - Ty też powinnaś to zrobić. Spojrzał na zegarek. Prawie dokładnie czwarta dwadzieścia. Do świtu zostało czterdzieści pięć minut. - Hej, centurionie, czy ja się skarżę na twoje dziewczynki? - zapytała szczerząc zęby w uśmiechu. Reszta tetrarchii dowodzenia ustawiała się za nim: starszy dekurion McWhirter, dwie serie złożone z pięciu strzelców, którzy mogli też pełnić funkcję gońców, dwie pancerzownice z załogami oraz ciężki karabin maszynowy. Oboje umilkli, gdy szumy ustąpiły miejsca głosom, zakodowanym sekwencjom i wyszczekiwanym rozkazom. Eric skinął nieświadomie kilka razy głową, nim zaczął mówić. - Tak? Tak, sir. Nie, sir, dopiero wylądowaliśmy, ale sytuacja wygląda dobrze. Odbiór był znakomity. W tle słyszał strzały z broni ręcznej: szybki warkot drakańskich karabinów szturmowych oraz powolniejszy stukot i terkot niemieckich karabinów oraz MG 34. - Świetnie. - Oboje z radiooperatorem wymienili mrugnięcia. - Gdzie czołgi wylądowały? Przepraszam, sir, wiem, że nie pan projektował ten teren. W porządku, zgodnie z planem będziemy ich powstrzymywać, jak długo się da. Wszelka szansa na dodatkowe przeciwpancerne... tak jest, kohortarcho, rozumiem, że wszyscy potrzebują większej siły ognia, ale to my jesteśmy najdalej na północ... Tak jest, sir, damy radę. Bez odbioru, złożymy meldunek sytuacyjny po ukończeniu fazy A. Dziękuję, sir, też życzę panu szczęścia. - Ponieważ obaj będziemy go potrzebować - dodał półgłosem, zwolniwszy guzik nadawania. Legion miał kohortę lekkich czołgów typu “Cheetah", wyposażonych w siedemdziesięciopięciomilimetrowe działka w wahliwych wieżach. Najwyraźniej wszystkie zgrabnie wylądowały w parowie... Szybowce już się opróżniały. Stosy skrzyń i ciężkiego sprzętu ładowano na pojazdy transportowe. Spadochroniarze skakali z lekką bronią: karabinami szturmowymi Holbarsa, karabinami maszynowymi, pistoletami maszynowymi dla zespołów technicznych i obsługi oraz bezodrzutowymi pancerzownicami kalibru 85, stanowiącymi przeciwpancerne uzbrojenie tetrarchii. Przeważającą część sprzętu centurii transportowały szybowce: moździerze piechoty, stumilimetrowe moździerze automatyczne, ciężkie karabiny maszynowe, miotacze ognia, ładunki minerskie, amunicja. Nie wspominając już o większości prowiantu i zapasów medycznych. Zapewne nie dostaną nic więcej, dopóki nie zaczną się regularne zrzuty. A pnie brzóz lśniły już jasno w świetle poranka. Erica uderzyło nagłe poczucie nieprawdopodobieństwa tego wszystkiego. Urodził się w samym sercu Dominacji, w południowej Afryce, czternaście tysięcy kilometrów stąd, a mimo to stał tutaj, na ziemi, która widziała... ile armii? Indoeuropejczyków, którzy wędrowali na południe, by stać się Hetytami, Cymeryjczyków, Scytów, Sarmatów, Persów, Greków, Rzymian, Bizantyjczyków, Ormian, Arabów, Turków, Rosjan - carskich żołnierzy i bolszewików... a teraz centurię Drakan dowodzoną przez potomka heskich najemników, przybyłego tu, by zabijać Niemców, którzy mogli być jego odległymi kuzynami i żeby się z nim spotkać, musieli maszerować dwa tysiące kilometrów na wschód... Co ja tu robię? Gdzie to się zaczęło? - zadał sobie pytanie. Odbył długą podróż na spotkanie śmierci wśród rozgniewanych cudzoziemców. Podróż, która trwała całe jego życie... gdzie się zaczęła? Oczywiście na plantacji Oakenwald. Z chwilą jego narodzin i w zeszłym roku, sześć miesięcy temu. To jednak była przeszłość. Teraz czekała go bitwa, która z tym skończy. Skończy z bólem i zmęczeniem, z rozdzierającym go konfliktem i samotnością. Podczas walki zapomina się o nurtujących problemach. Eric von Shrakenberg zaczerpnął głęboko tchu i ruszył naprzód, ku wojnie ROZDZIAŁ DRUGI ...Wojny napoleońskie odcięły dopływ towarów z importu, niezbędne więc było stworzenie przemysłu, choćby dlatego, że kopalnie leżały daleko w głębi lądu. Ponadto potrzebny był silny kompleks wojskowo-przemysłowy. Brak żeglownych szlaków wodnych doprowadził do szybkiego rozwoju transportu parowego. Południowa Afryka okazała się bogata w miedź, żelazo i węgiel, a także metale szlachetne. Złoto stało się przyczyną szybkiej ekspansji na północ. Plantacyjne rolnictwo zachowało dominującą rolę, lecz w coraz większym stopniu produkowało na miejscowe rynki zbytu. ...twórca silnika parowego, Richard Trevithick, był pierwszym z wielu brytyjskich inżynierów, którzy znaleźli w Drakii drugi dom. Z uwagi na brak miejscowej klasy przedsiębiorców, rolę inwestorów przejęli arystokratyczni ziemianie, a w ślad za nimi państwo i cechy wolnych pracowników. Społeczny system panujący na wsi znalazł odbicie w rozwijających się miastach przemysłowych pierwszych dziesięcioleci dziewiętnastego wieku. Brytyjczycy zabraniali jawnego niewolenia tubylców, lecz proto-Drakanie szybko stworzyli system przymusowej pracy za długi, różniący się od niewolnictwa jedynie nazwą. 200 lat: historia społeczna Dominacji dr Alan E. Sorensson Archona Press 1983 Z ARCHONY DO PLANTACJI OAKENWALD PAŹDZIERNIK 1941 Desant na Sycylii przyniósł Ericowi von Shrakenbergowi, między innymi, długą bliznę na udzie, trochę wspomnień oraz awans na polu walki do stopnia centuriona. Gdy po upadku Mediolanu Pierwszą Chiliarchię Powietrznodesantową wycofano z Europy, awans zatwierdzono, co dla dwudziestoczterolatka było wyjątkowym zaszczytem. Otrzymał też czternaście dni urlopu, rozpoczynając od pierwszego października 1941 roku. W przeciwieństwie do większości swych towarzyszy nie zniknął w aleksandryjskiej dzielnicy rozkoszy. Wydano bowiem nowy rozkaz wymarszu: Drakańska Baza Wojskowa Mosul w prowincji Mezopotamia. Spadochroniarze byli oddziałem szturmowym pierwszego rzutu. Najwyraźniej Naczelne Dowództwo nie spodziewało się, by obowiązujący de facto rozejm z Hitlerem miał potrwać długo. Było to zadanie trudniejsze niż podbój Włoch, wziętych z zaskoczenia i opuszczonych przez sojuszników z Osi. Pomyślał, że dobrze byłoby przed śmiercią odwiedzić rodzinne strony. Postanowił więc spędzić urlop w Oakenwald, plantacji von Shrakenbergów, jako że jego spór z ojcem został już załagodzony. Poniekąd. Mobilizacja osiągnęła właśnie apogeum i o miejsce w sterowcu nie było łatwo, lecz nawet w drakańskiej armii status syna arcystratega, generała sztabu, ułatwiał życie. Załapał się na transportowy sterowiec przenoszący na południe priorytetowy ładunek części maszyn; dwa dni nieprzerwanego lotu na wyżynny płaskowyż południowej Afryki. Ostatnie pół godziny spędził w galerii załogi, podziwiając widoki. Zbliżali się do Archony od północy; wolni obywatele rzadko oglądali tę część stolicy, chyba że przywiodły ich tam interesy. Dla obywatela na Archonę składały się marmurowe, kryte dachówką budynki publiczne, piętrowe biurowce, parki, szerokie aleje, uniwersytecki campus i miłe, zielone przedmieścia pełne ogrodów, z których słynęła. Za niecką, w której leżało miasto wolnych ludzi, ciągnął się świat przemysłowych karteli, hektar za hektarem, wżerający się coraz głębiej w busz. Pajęczyna dróg, bocznic kolejowych, torów kolei jednoszynowej i lądowisk dla towarowych sterowców. Niebo ciemniało już, lecz w dole nie widziało się snu, a jedynie niepokój pełen blasku lamp łukowych i buchającego żaru wielkich pieców. Niskie wzgórza usiane były przeszklonymi fabrykami. Pracowano tu przez okrągłą dobę. Tylko w osiedlach poddanych panowały ciemności. Stanowiące własność Państwa roboty z krwi i kości leżały wyczerpane na siennikach, gdzie znajdowały chwilę ucieczki od egzystencji trybików spędzających całe życie na pustyni z metalu i betonu. Eric patrzył na to wszystko z fascynacją zabarwioną odcieniem grozy, gdy załoga kierowała olbrzymi, lżejszy od powietrza statek w stronę portu. Wreszcie przed oczami zatańczyły mu świetlne plamki. Wtedy sobie przypomniał. W samym środku Archony, gdzie Aleja Triumfu spotykała się z Drogą Armii, znajdował się plac, na którym stał pomnik zwycięstwa. Setka upalnych lat przydała brązowi zielonej barwy i sprawiła, że marmurowa plinta wyblakła. Wokół rozciągały się ogrody nieziemskiej piękności, gdzie między klombami bawiły się dzieci. Rzeźba przedstawiała grupę drakańskich żołnierzy na koniach. Uzbrojeni byli w muszkiety Fergusona oraz dwulufowe dragońskie pistolety z osiemnastego wieku. Ich dowódca zsiadł z wierzchowca. W jednej ręce trzymał wodze, a w drugiej maczetę. Klęczał przed nim czarny wojownik. But Drakanina spoczywał na jego szyi. Pod spodem, złotymi literami, wypisano słowo: “Zwycięzcom". To był ich pomnik, monumentem zwyciężonych była zaś północna Archona wraz z innymi przemysłowymi miastami ciągnącymi się tysiąc kilometrów na północ, aż do Katangi, a także kopalnie, plantacje i rancza między Przylądkiem a Shensi. Eric zatrzymał się na noc na tranzytowych kwaterach. Udało mu się dostać łóżko, lecz dwoje innych oficerów z braku miejsca wylądowało na podłodze. Nie przeszkadzałoby mu ani to, ani nawet fakt, że uparli się, by się kochać, gdyby ich seksualne wyczyny nie były aż lak hałaśliwe. Rankiem urzędniczka w biurze transportowym przepraszała go gorąco. Twarz miała udręczoną. Prywatne autokary były chwilowo w remoncie. Mogła mu zaoferować jedynie furgon wiozący dwóch janczarów na południe, po rekrutów z plantacji. Ku jej zaskoczeniu, wzruszył obojętnie ramionami. Miastowi mogli domagać się przywilejów należnych rządzącej kaście, ale von Shrakenbergów uczono ignorować podobne drobiazgi. Poza tym... pamiętał szeregi poległych janczarów pod Palermo, gdzie przebili się przez linie nieprzyjaciela, niosąc odsiecz okrążonym spadochroniarzom. Furgon okazał się wielkim, sześciokołowym, dwudziestoletnim kellermanem, napędzanym parą metalowym pudłem o zaokrąglonych kształtach. Stopnie nadwozia znajdowały się na wysokości jego piersi, a koła sięgały mu ponad głowę. Pojazd zarekwirowano z Dyrektoriatu Transportu. W podłodze nadal tkwiły śruby oczkowe służące do mocowania kajdan dla brygad roboczych. Gdy Eric się zbliżył, janczarzy podnieśli wzrok znad chlebaków, zgasili papierosy i zasalutowali, z szacunkiem, lecz bez uniżoności. Prowadząca pojazd kobieta w brudnym kombinezonie z surowej bawełny pokłoniła się nisko, z dłońmi przed oczami. - Róbcie swoje - rzucił Eric, oddając salut. Poddani żołnierze byli potężnymi mężczyznami, dorównującymi mu wzrostem. Ich obcisłe, szarawosrebrne uniformy przyćmiewały jego pozbawiony ozdób czarny mundur wyjściowy Korpusu Obywatelskiego. Obaj zbliżali się już do czterdziestki i osiągnęli stopień starszego sierżanta - najwyższy dostępny dla podporządkowanych ras. Wyglądali bardzo podobnie - srogie twarze i potężne mięśnie. Tu, na obszarze Strefy Policyjnej, nie mogli nosić broni, lecz w okrytych białymi rękawiczkami dłoniach dzierżyli laseczki o stalowych czubkach. Jeden był czarny jak heban, drugi zaś miał oliwkową cerę i zielone oczy i można by go wziąć za wolnego obywatela, gdyby nie wygolona czaszka i numer identyfikacyjny wytatuowany na szyi. Drakanin wspiął się po krótkiej, umocowanej na stałe drabince i zajął miejsce obok kierowcy. Gdy kobieta zapaliła ogień pod kotłem, oparł swą priorytetową przepustkę o pochyłą, sięgającą im do kolan przednią szybę. To powinno zaoszczędzić czasu podczas nieuniknionych kontroli Dyrektoriatu Bezpieczeństwa. Wehikuł wyjechał z ładowni z potoczystością charakterystyczną dla parowych pojazdów. Eric wyjął tom wierszy Rimbauda i pogrążył się w jego jasnych jak ogień wizjach. Gdy późnym porankiem podniósł wzrok znad książki, byli już na południe od miasta. Mijali rozsiane wzdłuż Whiteridge osady górnicze i przemysłowe, a także olbrzymie hałdy odpadów z kopalń złota. Niektóre z nich wciąż miały jaskrawożółtą barwę związków cyjanu używanych do ekstrakcji szlachetnego metalu. Inne reprezentowały wszystkie stadia rekultywacji, aż po porośnięte lasem wzgórza, wyglądające zupełnie jak naturalne. W tej okolicy przez półtora stulecia wydobyto więcej złota niż na pozostałych złotodajnych terenach świata w ciągu całej historii ludzkości. Cztery tysiące metrów pod ziemią ludzie wciąż drążyli skałę tak gorącą, że jej dotyk wywoływał pęcherze. Wreszcie zostawili hałdy za sobą i wyjechali na rolnicze obszary płaskowyżu. Opuścił szybę i odetchnął głęboko. Drakanie dokładali usilnych starań, by przemysł nie zanieczyścił zbytnio powietrza i wody. Ostatecznie panowie również musieli pić i oddychać. Mimo to z ulgą poczuł, jak zbawienne tchnienie wiosny przezwyciężyło ohydny smród nieodłącznie związany z wojną ery przemysłowej. Asfaltowa nawierzchnia czteropasmowej drogi ciągnęła się prosto jak strzelił ku otaczającemu ich niczym misa horyzontowi. Mijali pola młodej, sięgającej pasa kukurydzy, której długie rzędy tworzyły co chwila zielone tunele, wyraźnie odcinające się od brązowej, zoranej gleby. Do samochodu wpadło powietrze pachnące ziemią, upałem i zielenią. Morze kukurydzy kołysało się z szelestem liści. W południe zatrzymali się w przydrożnej stacji, gdzie Erica powitano z radością. Nie był tym zaskoczony. Zdawał sobie sprawę, jak mały jest obecnie ruch pasażerski. Większość pojazdów stanowiły ciągi - ciężkie ciągniki holujące przegubowe przyczepy - lub furgony transportujące z plantacji płody rolne na stacje kolejowe. Raz minęli długi konwój kołowych transporterów wiozących janczarską piechotę do obozów ćwiczebnych położonych w górach na wschodzie. Przeszedł się trochę, by rozprostować nogi. Obserwował leniwie stada bydła i elandów pasące się na okolicznych polach, wsłuchiwał się w ciszę i szum eukaliptusów otaczających niskie, ładne, zbudowane z kolorowej cegły budynki o okrągłych oknach z barwionego szkła. Siadł na pustym dziedzińcu, by zjeść obfity obiad złożony ze smażonej kaszy, kiełbasy i jaj. Nie zapomniał też polecić, by do furgonu zaniesiono jedzenie i piwo. Kierowniczka widocznie miała wiele czasu i postanowiła dać upust swym macierzyńskim instynktom. Dopiero gdy wysłuchał cierpliwie jej chaotycznej opowieści o synu i córce, którzy przebywali z Piątym Legionem Pancernym w Taszkencie, zaczął podejrzewać, że gra na zwłokę. Jego matka zmarła, gdy miał kilka lat, i z reguły nie tolerował prób rozpieszczania. W chwili, kiedy zaczął poważnie się zastanawiać nad jej propozycją spędzenia godzinki na górze z ładną, lecz obdartą dziewką służebną, upewnił się co do jej intencji. Przeprosił kierowniczkę, zajrzał przez tylną szybę do furgonu i zobaczył, że jeden z janczarskich podoficerów oparł kobietę-kierowcę o ławkę i właśnie zamierzał się do niej dobrać od tyłu. Zastukał w szybę z niecierpliwością i niesmakiem. Żołnierz wypuścił swą ofiarę, która czmychnęła z piskiem na siedzenie kierowcy, gdzie drżącymi palcami zasunęła zamek kombinezonu. Czekanie na zapadnięcie nocy nie ułatwi mu spotkania z ojcem. Otworzył niespokojnie książkę. Niecierpliwość walczyła w nim z... tak, ze strachem. Podczas ostatniej rozmowy ze starym bał się. Karl von Shrakenberg nie był człowiekiem, którego można było traktować lekko. Do jego świadomości przebiło się ciche łkanie zmagającej się z kierownicą kobiety. Poirytowany wyciągnął chusteczkę i wręczył ją jej, po czym opuścił na oczy czapkę, odwrócił się na bok, ułożył wygodnie i udał, że zasnął. To bezużyteczny gest - pomyślał czując do siebie pogardę. Nie mający opiekuna poddany był bezbronną ofiarą. Było ich pięćset milionów. System traktował ich jak mielone mięso, a fakt, że sam znajdował się na szczycie machiny, nie oznaczał, że może ją przebudować. Istniały przy tym miejsca gorsze od tego. Dużo gorsze: w kopalni, czy na nowo zdobytych włoskich terytoriach, które pomógł podbić dla Dyrektoriatu Bezpieczeństwa, jego plutonów egzekucyjnych, planów likwidacji oraz obozów pracy niszczącej. Zamknij się - pomyślał. Zamknij się, dziewko. Mam własne kłopoty! Było jeszcze jasno, gdy przejechali pod wysokim, kamiennym łukiem bramy. Sześć kół kellermana zazgrzytało na gładkim kamiennym tłuczniu pod tablicą z napisem: “Plantacja Oakenwald, zał. 1788. Użytkownik K. von Shrakenberg". Za ich plecami słońce opadało już jednak za horyzont. Z przodu rysowały się wyszczerbione turnie gór Maluti - pruski błękit cienia i złota barwa piaskowca. Dolina leżała wyżej niż równiny ciągnące się na zachód od Caledon River. Nad pofałdowanymi polami wznosiły się skaliste wzgórza o płaskich szczytach. Wzdłuż wąskiej, prowadzącej na plantację drogi rosły dęby. Ich potężne konary stykały się ze sobą na wysokości dwudziestu metrów. Niżej położone stoki również obsadzono królewskimi drzewami. Dalej ciągnęły się otoczone żywopłotami pola, oddzielone od siebie szpalerami czarnych topoli: pszenica i jęczmień jeszcze zielone, gdzieniegdzie pobłyskujące już złotem, zorane warstwicowo pola kukurydzy, pastwiska usiane owcami o białym runie, wiosennymi jagniętami, końmi i żółtym bydłem. Robotnicy rolni wracali z pracy, dźwigając na ramionach motyki i inne narzędzia. Zmęczone muły wlokły się ku stajniom ze spuszczonymi łbami. Kilku ludzi zatrzymało się, by popatrzeć z ciekawością na mijający ich pojazd. Eric usłyszał cichą, rytmiczną pieśń wracającej do domu grupy poddanych, smutne, słodkie wspomnienie z dzieciństwa. Uśmiechnął się mimo woli, rozglądając się wokół. Na Białego Chrystusa i wszechmocnego Thora, minęły dwa lata, odkąd ostatnio tu był: - Nie można wrócić do domu - powiedział cicho do siebie. - Ale szkopuł w tym, że nie można go też na dobre porzucić. Wspomnienia nie znikały, a przeszłość rzucała światło na teraźniejszość. Pamiętał swego pierwszego kucyka i dłonie ojca wsadzające go na siodło. Jego palce pachniały tytoniem, skórą i mydłem o intensywnej woni. Pamiętał też, jak po raz pierwszy zaproszono go do gabinetu starego na rozmowę z dorosłymi po kolacji. Uśmiechnął się ze smutkiem, przypominając sobie, jak trzymał kieliszek brandy w autorytatywnej pozie, którą każdy oprócz niego musiał rozpoznać jako skopiowaną od ojca... Nad wszystkim tym unosił się jednak cień smutku i gniewu, niemożliwe do zapomnienia, bolesne wspomnienie dręczące jego umysł. Popatrzył w dół. Za szpalerem sosen znajdowała się tama. Dzieci z domu chodziły tam czasem pływać, jedynie bogowie wiedzieli dlaczego, jeśli pominąć fakt, że kazano im korzystać z basenu przy rezydencji. Tam właśnie, pewnego pamiętnego dnia, znokautował Frikkiego Thyssena za wyśmiewanie się z jego poezji. To wspomnienie wywołało uśmiech. Stworzył epopeję, jakiej można było się spodziewać po dwunastolatku zakochanym w Homerze w przekładzie Chapmana, ale ten mały sukinsyn, Thyssen, nie poznałby się na niej nawet, gdyby była dziełem geniusza... Tam też, w wiśniowym sadzie, w tydzień po trzynastych urodzinach, w świetle księżyca podczas dożynek stracił cnotę z chichoczącą dziewką z pola, dwukrotnie starszą i cięższą od niego... Potem była Tyansha, czerkieska dziewczyna. Tata podarował mu ją na czternaste urodziny. Handlarka nadała jej jakieś łatwiejsze do wymówienia imię, tak jednak brzmiało to, którego nauczyła Erica, wraz ze swym ojczystym językiem. Była może ze cztery lata starsza od niego. W owych latach krwawego chaosu nikt we wschodniej Turcji nie prowadził rejestrów. Mówiła, że przypomina sobie niejasno ojca oraz zakwefioną kobietę, która ją przytulała. Potem rów obok płonącego domu, w którym leżała bez ruchu. Później bagnety janczarów pędzących ją razem z bandą przerażonych dzieci na ciężarówki. Pragnienie, ciemność, głód, a wreszcie żłobek szkoleniowy. Naukę czytania i pisania, miękkiego, niewyraźnego drakańskiego dialektu angielszczyzny, obowiązków domowych, tańca i sprawiania przyjemności. Przyjaciółki, które jedna za drugą znikały w świecie za murami. A potem jego. Pierwszym, co u niej zauważył, były olbrzymie oczy o intensywnej jasnoniebieskiej barwie, niczym u dzikiego stworzenia spotkanego w lesie. Ciemnorude, sięgające talii włosy okalające bladą twarz o wydatnych kościach policzkowych. Założono jej łańcuszek ze srebrnych ogniw, podkreślający smukłą szyję z wytatuowanym numerem poddanej, i przyodziano w białą szatę uwydatniającą długie nogi oraz małe, wysoko osadzone piersi. Stała z dłońmi złączonymi z przodu między jego uśmiechniętym ojcem a obojętną handlarką, która uderzała niecierpliwie w but szpicrutą. - Podoba ci się, chłopcze? - zapytał go tata. Eric pamiętał, że zająknął się, nie mogąc wykrztusić słowa, po czym głos mu się załamał, przechodząc w upokarzający pisk. Jego starszy brat John ryknął śmiechem i klepnął go w plecy, popychając go do przodu, by za rękę wyprowadził dziewczynę z pokoju. W porównaniu z jej małą, chłodną dłonią jego własne łapska i stopy wydawały mu się olbrzymie i niezgrabne. Dręczyła go też myśl o obrzydliwym pryszczu tuż obok nosa. Dziewczyna się bała. Nie okazywała zbyt wiele, potrafił jednak to wyczuć. Nie tknął jej tej nocy ani przez następny miesiąc. Nawet po jej pierwszym, pięknym, nieśmiałym uśmiechu. Bogowie, ależ był ze mnie szczeniak - pomyślał ze smutnym, rzewnym zawstydzeniem. Rozmawiali ze sobą, czy raczej on mówił, a ona odpowiadała uprzejmymi, pełnymi napięcia monosylabami, dopóki strach nie zaczął jej opuszczać. Pokazywał jej różne rzeczy - swoje batalistyczne sztychy i kolekcję motyli (która wywołała w niej obrzydzenie) - a także tajemne miejsce w sosnowym gaju, gdzie chodził snuć niejasne młodzieńcze marzenia o chwale... Minął miesiąc, nim pewnej nocy wśliznęła się do jego łóżka. Kolega, jeden z synów nadzorcy, zapragnął kiedyś ją pożyczyć. Eric pobił starszego chłopaka do krwi. Nie w bezładnej szczeniackiej bójce, lecz zgodnie z zasadami pankrationu, z zimnym okrucieństwem, które minęło dopiero wtedy, gdy go odciągnięto. Kiedy byli sam na sam, dzieliło ich bardzo niewiele. Z czasem zaczęła nawet zwracać się do niego po imieniu, nie dodając słowa “panie". Pozwalał jej czytać swoje książki. Pożerała je z chciwością, która go zdumiewała, podobnie jak jej pytania, niekiedy niepokojąco inteligentne. Kochać się z nią było... inaczej. Lepiej. Wiedziała więcej niż on, choć była mniej doświadczona. Uczyli się razem. Pamiętał pewien raz w stogu siana, które kłuło i powodowało, że kichał. Później, gdy leżeli obok siebie, trzymając się za ręce, pokazywał jej gwiazdozbiory południowego nieba. Umarła przy porodzie w trzy lala później, wydając na świat jego córkę. Dziecko przeżyło, lecz nie pocieszyło go to zbytnio. Po raz ostatni rozpłakał się wówczas publicznie, pierwszy raz, odkąd jego matka umarła, kiedy miał dziesięć lat. Wtedy też ojciec po raz ostatni go uderzył, za słabość. Pomijając przypadkowe spółkowanie, dobrze było, żeby chłopak miał poddaną dziewczynę tylko dla siebie. Nawet żeby mu na niej zależało, gdyż strzegło to przed pokusami, w jakie obfitowały czysto męskie internaty. Płakać w miejscu publicznym można było ewentualnie po śmierci krewnych, ale nie konkubiny. Eric złapał w dłoń rzemień szpicruty i wyrwał ją staremu. - Uderz mnie jeszcze raz, a cię zabiję - zapowiedział głosem matowym jak spiż. Wyraz twarzy ojca zmienił się natychmiast. Z oczu opadły mu łuski rodzicielskiej ślepoty i starszy von Shrakenberg zrozumiał, że ma przed sobą nie chłopca, a bardzo niebezpiecznego mężczyznę. I że nie należy szydzić z żałoby, która przekracza granice wytrzymałości. Eric potrząsnął głową i popatrzył na znajome pola. Fakt, że czas leczył rany, również przyprawiał o smutek. Żal przeradzał się w nostalgię. Próba powstrzymania tego procesu byłaby niezdrowa. Nie otrząsnął się jeszcze z owego nastroju, gdy skręcili w stromą aleję prowadzącą przez ogrody do Wielkiego Domu Oakenwald. Rezydencję wybudowano na stoku wzgórza - dla celów obronnych, w pierwszych latach - i wciąż stanowiła niezapomniany widok. Skaliste zbocze ukształtowano w tarasy, na których ulokowano trawniki, klomby, ozdobne drzewa i fontanny. Stromy stok za budynkiem porastał las. Dalej pod ciemniejące niebo wznosiła się dwustumetrowa skalna ściana. Samą rezydencję wzniesiono z ciosanych bloków miejscowego piaskowca o barwie miodu. Centralny, dwupiętrowy budynek miał fronton z białych marmurowych kolumn oraz niski dach pokryty różowymi dachówkami. Z obu stron odchodziły od niego niższe skrzydła - nakryte łukami kolumnady podtrzymujące balkony. Pod kolumnami zebrał się tłum oczekujących. Zaparkowano tam szary samochód dowodzenia, do którego zderzaka przytwierdzono proporzec z czerwono-czarną szachownicą stratega. Wśród domowników dojrzał wysoką postać wspartego na lasce ojca. Zaczerpnął głęboko tchu, otworzył drzwi furgonu, postawił bagaż na ziemi i zeskoczył na podjazd. Otoczyło go chłodne, czyste powietrze pachnące różami, spadającą wodą, kamiennym pyłem i gorącym metalem wehikułu. Gdzieś pieczono chleb, a z kominów bił drzewny dym. Nad głównymi drzwiami zapaliły się lampy i Eric zobaczył, kto na niego czeka: oczywiście ojciec, młodsza siostra, Johanna, w niewyjściowym mundurze, a z tyłu nadzorcy i część służby domowej. Pomachał do nich ręką, po czym odwrócił się na chwilę ku furgonowi. Wyciągnął z torby opróżnioną do połowy butelkę i zajrzał do pojazdu, by zasalutować na pożegnanie janczarom. Podnieśli wzrok. Ich twarze pojaśniały z zaskoczenia i wdzięczności, gdy podrzucił w ręku flaszkę o długiej szyjce. Była to oakenwaldzka kijafa, mająca się do wiśniówki tak, jak Dom Perignon do wina musującego, zbyt droga na kieszeń większości wolnych ludzi. - Serdeczne dzięki, panie centurionie - odezwał się czarny podoficer, odsłaniając białe zęby. - Sierżanci Miller i Assad do usług, sir. - Za Palermo - powiedział i zwrócił głowę w stronę kobiety. Podniosła wspartą o kierownicę twarz pokrytą śladami wyschłych łez i popatrzyła z obawą na obu żołnierzy. - Zawróć i skręć w lewo. Do czworaków jest pół kilometra. Zapytaj o przodownika. On was wszystkich ulokuje. Młody służący, który przybiegł zabrać bagaż Erica, pokłonił się mu, a potem wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do długiej kabiny pojazdu. Rozdziawił szeroko usta z zaskoczenia na widok efektownych mundurów janczarów. Niosąc walizkę i torbę, nie przestawał się na nich oglądać. Eric zatrzymał się, by wyjąć z bagażu kilka paczuszek. Pomyślał, że zapewne znaleźli kolejnego ochotnika. Następnie, ze stukotem twardych podeszew wysokich butów, ruszył po szerokich schodach z czarnego kamienia. Służący kłaniali się mu niczym falujące zboże. Widać też było szczere uśmiechy. Eric zawsze był lubiany przez służbę. Trzasnął obcasami i zasalutował. Ojciec odwzajemnił się tym samym. Przez chwilę stali, spoglądając sobie bez słowa w oczy. Byli tego samego wzrostu. Przypominał ojca również kolorem włosów i rysami twarzy. Podobieństwo stało się teraz silniejsze, gdyż ból wyżłobił na jego twarzy bruzdy, takie jak u starego. - Widzę, że rana ci się zagoiła. - Strateg przerwał, szukając słów. - Czytałem raport. Przyniosłeś zaszczyt rodzinie i jednostce, Eric. - Dziękuję, sir - odparł beznamiętnym tonem, tłumiąc irracjonalny gniew. Nie chciałem iść do akademii - pomyślała ze złością część jego jaźni. Jako pierwszy von Shrakenberg od siedmiu pokoleń. Do tego pragnę zostać artystą. Czy to znaczy, że muszę być nieudolny albo tchórzliwy? Nie była to sprawiedliwa myśl. Ojca właściwie nie zaskoczyło, że Eric ma zadatki na dobrego oficera. Zbyt wielkie zaufanie pokładał we krwi von Shrakenbergów. Co mnie od niego odrzuca? - zadał sobie pytanie. Kiedy był sam, gorąco pragnął pogodzić się z ojcem. W jego szarych oczach przywykłych do chłodnego opanowania dostrzegał własną dezorientację i ból. Ale kiedy się spotykali, walczyli ze sobą lub odnosili do siebie z lodowatą uprzejmością, co było gorsze. Przynajmniej na ogół. Przed dwoma laty wysłał z kraju córkę Tyanshy. Do Ameryki, gdzie działała zorganizowana przez kwakrów grupa specjalizująca się w pomaganiu maleńkiej garstce zbiegłych poddanych, którym udało się przedostać za granicę. Z pewnością zdziwiła ich dziewczynka o włosach barwy pakuł, którą otrzymali od arystokraty Dominacji wraz z dożywotnią rentą mającą pokryć koszty jej utrzymania i wykształcenia. Co prawda, nie przepadał za tym dzieckiem. Oddał je kobietom w czworakach, lecz gdy dorastało, jego widok budził nieznośne wspomnienia. Było jednak córką Tyanshy... Sprawa wymagała znacznej sumy pieniędzy oraz kilkakrotnego złamania prawa. Dla arcystratega Karla von Shrakenberga była to kwestia honoru, a także interesów Rasy i Państwa. Ojciec groził, że odda go Dyrektoriatowi Bezpieczeństwa, co mogło oznaczać podróż do zimnej piwnicy pełnej metalowych instrumentów, zakończoną strzałem z pistoletu w tył głowy. Eric podejrzewał, że gdyby jego brat John jeszcze żył i mógł zapewnić przetrwanie nazwiska, mogłoby do tego dojść. Tak czy inaczej, generał zakazał mu wstępu do domu, dopóki jego osiągnięcia we Włoszech nie sprawiły, że zmienił zdanie. Uratowałem swoją cór... małą dziewczynkę - pomyślał. Z tego powodu zostałem zbrodniarzem i zawsze będę pod obserwacją. Ale gdy pomogłem w zniszczeniu miasta i zabiłem setki ludzi, którzy nigdy nie zrobili mi krzywdy, uczyniło to ze mnie bohatera i wszystko mi wybaczono. Tyansha mówiła mu kiedyś, że dawno już zrozumiała, iż na świecie nic nie dzieje się z sensem. Coraz częściej czuł się zmuszony przyznać jej rację. Nakazał sobie wrócić myślą do słów starego. - Czy janczarzy nie będą mieli kłopotów w czworakach? - Nie, chyba że ktoś będzie na tyle głupi, żeby ich sprowokować. To starsi sierżanci, spokojne typy. Przodownik znajdzie dla nich łóżka i parę chętnych dziewczyn. Nastąpiła kolejna krępująca przerwa. Strateg odwrócił się, by odejść. - Zobaczymy się przy kolacji. Johanna czekała niecierpliwie, lecz w tym domu przestrzegano zasad dobrego wychowania. Gdy Eric zwrócił się w jej stronę, stanęła na baczność i dziarsko zasalutowała, po czym mrugnęła znacząco i skierowała kciuk do góry, wskazując na kołnierz mundurowej kurtki. Oddał jej salut i skierował wzrok we wskazane miejsce. - Proszę, proszę, oficer pilot Johanna von Shrakenberg. Rozpostarł ramiona. Uściskała go szybko i gwałtownie. Była cztery lata młodsza od niego. Koścista sylwetka charakterystyczna dla ich rodziny oraz regulaminowo obcięte jasne włosy nadawały jej wygląd stanowiący mieszaninę elegancji i nieładnej niedojrzałości. - Szybko poszło. Myśliwce? Słyszałem też coś o Tomie. Czy nadal ze sobą kręcicie? Ruchem iluzjonisty wydobył płaską paczuszkę. - Szkolą nas teraz błyskawicznie, kosztem nieistotnych drobiazgów, takich jak sen. Tak jest, myśliwce. Eagle. Przechwytujące. Silne, opalone palce zmięły opakowanie. - Ale Tom i ja nie kręcimy ze sobą. Jesteśmy zaręczeni. - Przerwała, by przewrócić oczami. - A czy słyszałeś, dokąd wysłano jego lochos? Do Si-anu! Do Shensi. Mają mieć na oku Japończyków! Otworzyła paczuszkę. Wewnątrz znajdowały się dwa kolczyki: rubiny - kaboszony wielkości paznokcia kciuka - oprawione w kute srebro. Johanna zagwizdała, unosząc je pod światło. Eric uścisnął dłonie nadzorcom, zapytał o ich służące w Korpusie dzieci, rozdał służbie domowej drobne prezenty i uściskał starą nianię, Sukie, rodzinną mamkę. Następnie wzięli się z Johanna pod ręce i ruszyli do domu. - Z łupów? - zapytała, oglądając klejnoty. - Wyglądają na drakańskie... - Zrobione z łupów - odparł z czułością w głosie. Tylko niewielu Drakan wątpiło w moralną słuszność podboju. Zaprzeczanie temu, że własność pokonanych stanowiła prawowitą zdobycz zwycięzców, przekraczałoby granice rozumienia, przechodząc w szaleństwo. - Myślisz, że kupiłem takie rubiny za żołd centuriona? Pochodzą z pastorału włoskiego biskupa. Ostatecznie w obozie pracy nie będzie mu potrzebny. W rzeczywistości biskup uśmiechał się pod lufami karabinów i przeżegnał się, gdy go odprowadzano. Eric odepchnął od siebie to wspomnienie. - Kazałem je oprawić w Aleksandrii... ROZDZIAŁ TRZECI ...liczba ludności i bogactwo nadal szybko wzrastały. W latach dziewięćdziesiątych osiemnastego wieku fala i mig rantów nie słabła: najpierw Islandczycy uciekający przed wielkimi wybuchami wulkanów, a następnie Francuzi z Haiti - Santo Domingo wygnani przez powstanie niewolników, a potem rojaliści z samej Francji. Dochodził do tego strumyk europejskich najemników służących w ,,legionach" utrzymywanych przez kolonię. Początkowo byli to głównie Niemcy, później dołączyło do nich wielu Skandy nawów... Zagarnięcie w roku 1796 należącego wówczas do Holendrów Cejlonu, a w roku 1800 okupowanego przez napoleońskie wojska Egiptu, spowodowało, że konieczne stało się utworzenie marynarki handlowej oraz wojennej... Kongres Wiedeński usankcjonował te zdobycze, jako rekompensatę za utratę Kanady na rzecz Amerykanów w latach 1812- 1814. Wciąż da wal się odczuć dramatyczny niedostatek zasobów ludzkich. Wskutek tego zaczęto powierzać kobietom z klasy wolnych obywateli coraz więcej funkcji urzędniczych i administracyjnych, a także wprowadzono pobór podczas pokoju oraz powołano pierwsze legiony janczarów. Stworzono je na wzór oddziałów żołnierzy-niewolników Imperium Otomańskiego i okazały się innowacją o kluczowym znaczeniu. 200 lat: historia społeczna Dominacji dr Alan E. Sorensson Archona Press 1983 PLANTACJA OAKENWALD PAŹDZIERNIK 1941 Eric obudził się późnym rankiem. Spał w swym dawnym, ulokowanym w rogu zachodniego skrzydła pokoju, wielkim, przewiewnym pomieszczeniu o rozmiarach dziesięć na dwadzieścia metrów. W dwóch ścianach znajdowały się przesuwne szklane drzwi wychodzące na balkon na piętrze. W powietrzu unosiła się rześka woń wiosny. Zapach rosy był jeszcze słaby, lecz wyczuwało się całe bogactwo aromatów ogrodu oraz wyraźną woń świeżego lasu i wilgotnej skały ciągnącej się za rezydencją - tchnienie jego dzieciństwa, zapach domu. Leżał przez chwilę, napawając się gładkim, świeżym dotykiem lnianej pościeli. Był wypoczęty, lecz nieco ociężały po wypitym wczoraj winie i likierach. Czuł się całkiem jak w dzieciństwie, kiedy był chory - nie poważnie chory, a tylko lekko przeziębiony - i pozwalano mu leżeć w łóżku i czytać. Była z nim mama, która pilnowała, żeby zjadł zupę... Kolacja przebiegła lepiej niż się tego spodziewał. Ojciec unikał tematów mogących wywołać konflikt (co oznaczało wygłaszanie banałów bądź ciszę). Wszyscy podziwiali kolczyki Johanny, co w naturalny sposób doprowadziło do zabawnej opowieści o tym, jak w Rzymie omal nie doszło do buntu, gdy żołnierze przekonali się, że Watykan otaczają jednostki bezpieczeństwa nie pozwalające go złupić. We Florencji było znacznie lepiej. Zdobył tam trochę ciekawych rzeczy, w tym Celliniego, dwa Rafaele oraz parę naprawdę interesujących iluminowanych rękopisów. To było lepsze niż biżuteria, zbyt cenne, by to sprzedać. Oczywiście to nielegalne, pomyślał. Narzucił na nagie ciało luźny kaftan i wypił ze stojącego przy łóżku dzbanka szklankę świeżego soku pomarańczowego. Ale dlaczego miałbym pozwolić, by Dyrektoriat Kultury przetrzymywał książki w magazynach przez całe pokolenie, podczas gdy żarłyby się o nie muzea i uniwersytety? Łaźnie wyglądały tak, jak je zapamiętał: wspaniałe, zbudowane - podobnie jak znaczna część rezydencji - w stylu, który wyszedł z mody czterdzieści lat temu. Przeprowadzono wtedy ostatnią większą renowację - w ekspansywnej, pewnej siebie epoce poprzedzającej wielką wojnę, gdy afrykańskie terytoria były już całkowicie spacyfikowane i Drakanie pogrążyli się w przyjemnych marzeniach o dalszych podbojach, zamiast naprawdę zabrać się do tej ciężkiej roboty. Był tam wodospad tryskający z odlanych z brązalu smoczych głów, sauny, wanny oraz basen wyłożony czerwonymi i fiołkowymi marmurami z Marchii Północnej. Ściany pokrywały wykonane w warsztatach Klimtu - na białych marmurach z Carrary - mozaiki z pozłacanej miedzi, srebra, koralu, półszlachetnych kamieni, złota i barwionego fajansu. Prababcia miała upodobanie do dzikich zwierząt, krajobrazów (jej ulubiona mozaika przedstawiała zjawiskowy stożek Kilimandżaro wznoszący się nad Serengeti) oraz tańczących dziewcząt o niesamowicie wydłużonych postaciach... Kąpiel, masaż oraz dwanaście rundek przegnały z jego mięśni resztki zmęczenia. Położył się nagi na stojącym na tarasie tapczanie, jedząc bez apetytu śniadanie złożone z mrożonego mango, grzanek oraz kenijskiej kawy z gęstą górską śmietanką. Rosnące w donicach drzewa owocowe rzucały na jego ciało plamy cienia. Ostatnia kwitnąca gałązka brzoskwini obsypała pachnącymi płatkami jego długie, umięśnione ramiona i rozbudowaną klatkę piersiową. Jaskrawofioletowa blizna na udzie wyblakła, przybierając białawy kolor. Czuł się wspaniale. Wiatr muskał jego czystą skórę delikatnie jak jedwab. Służebna dziewczyna, która przyszła zabrać naczynia, odwróciła wzrok. Drakanie z jego pokolenia nie wstydzili się zbytnio nagości, lecz ich poddani byli bardziej pruderyjni. Gdy się nachyliła, wyciągnął leniwie rękę i dotknął jej krzyża. Zamarła, powstrzymała się przed wzdrygnięciem i spojrzała na niego przez ramię. - Proszę, panie, nie... - wyszeptała bez tchu. Eric wzruszył ramionami, uśmiechnął się i cofnął dłoń. Nie lubił zabawiać się z kobietami, które go nie pragnęły. Co prawda, nigdy nie miał z tym trudności. Był synem pana, młodym, przystojnym i wytwornym... Zresztą jest za młoda, pomyślał. Wolał kobiety w swoim wieku albo trochę starsze. Hmm, mógłbym się wybrać z karabinem między wzgórza i spróbować załatwić tego lamparta, o którym mówił ojciec, nim zeżre więcej owiec. Nie, to za bardzo przypomina pracę. I niech to szlag, Johanna na pewno poluje już z ptakiem. Mówiła “wcześnie rano". Jazda konno z sokołem na ręku: tego brakowało mu przez kilka ostatnich lat. Opuścił wzrok i uśmiechnął się. Ciało odczuwało jednak inne potrzeby. Nie, pierwsza myśl zawsze jest najlepsza. Kobieta. Był jednak pewien problem. Nie odwiedzał majątku już kilka lat. Było kilka poddanych dziewcząt, których używał, gdy skończył żałobę po Tyanshy, lecz wszystkie na pewno wyszły już za mąż. Co prawda małżeństwo poddanych nie miało żadnego prawnego znaczenia, ale traktowali oni swe związki poważnie, poważniej niż robili to w dzisiejszych czasach panowie. Gdyby wziął jedną z nich do łóżka, mogłoby to wywołać niezadowolenie. Strzelił palcami. Rahksan, pokojówka Johanny. Gdyby znalazła sobie stałego partnera, jego siostra wspomniałaby o tym w swych listach. Stryj Everard sprowadził ją z Afganistanu, kiedy była małą dziewczynką. Jako jedyna przetrwała w cudowny sposób w wiosce, na którą zrzucono fosgen za popieranie zbuntowanych badmaszy. Stryj podarował ją Johannie na szóste urodziny, niczym pieska czy kotka. Byli ze sobą zaprzyjaźnieni i w dawnych czasach rzadko mówiła “nie". Chwileczkę. Johanna wyruszyła z sokołem, więc Rahksan na pewno sprząta teraz jej pokoje... Korytarz prowadził do gabinetu Johanny. Drzwi były lekko uchylone. Eric podszedł do nich cicho i zerknął do sypialni. Przebywała w niej Rahksan, lecz również Johanna - obie bardzo zajęte. Wydął wargi w zamyśleniu, uniósł jedną brew i nie zauważony wycofał się do gabinetu. Znalazł tam duży wybór prasy. Zdecydował się na czasopismo z artykułem prezentującym sylwetkę Wendela Wilkiego, nowego jankeskiego prezydenta. Przemówienie wygłoszone przez niego podczas otwarcia nowej śluzy w Montrealu, w stanie Quebec, uważano za ważne. Wyrażało ono stosunek nowej administracji do wojny... Rahksan wyszła z sypialni, w jednej dłoni trzymając buty, a drugą zapinając lnianą bluzkę. Była niską kobietą o obfitych piersiach i szerokich biodrach, gęstych, kędzierzawych czarnogranatowych włosach oraz jasnej kremowooliwkowej cerze przywodzącej na myśl Włochów, których widział. Miała ładną, okrągłą twarz, oczy o opadających powiekach i marzycielski uśmiech. Wstał: poddana pisnęła i podskoczyła zaskoczona, po czym uspokoiła się i uśmiechnęła szeroko, rozpoznając go. - Ojej, pan Eric, dobrze znów pana zobaczyć - powiedziała przechylając głowę i podnosząc ku niemu wzrok. Sięgała mu tylko do ramienia. Roześmiał się i przyciągnął ją do siebie. Wpadła mu w ramiona. Była ciepła i miękka, a od jej wilgotnej skóry bił słaby, przyjemny zapach kobiety. - Szukałem cię, Rahksan. - Ojej, a po co? - zapytała z szelmowskim uśmieszkiem, przytulając się do niego. Zawsze byli ze sobą zaprzyjaźnieni - w takim stopniu, w jakim pozwalała na to różnica pozycji - i po śmierci Tyanshy niekiedy dzielili ze sobą łoże. - ...chyba, że jesteś za bardzo zmęczona? - dokończył uprzejmie. - No więc... mam trochę roboty, panie, poza całym tym zabawianiem. - Przerwała udając, że się zastanawia. - Może w nocy? Pewnie wtedy znowu mi się zachce. Skinął głową. Podskoczyła w górę, obejmując ramieniem jego szyję. Gdy go pocałowała, poczuł smak piżma na jej wargach. Potem zniknęła z błyskiem bosych stóp. Zachichotała, obdarzając go po drodze szybką, intymną pieszczotą. Eric potrząsnął głową z uśmiechem na ustach. Jeszcze jedno, co nie zmieniło się w Oakenwald, pomyślał. Rahksan zawsze miała radosne usposobienie i nieskomplikowany pogląd na życie. Wywierała kojący wpływ na człowieka skłonnego do melancholijnej introspekcji. Z zamyślenia wyrwał go głos siostry. - Mój drogi bracie, jeśli umówiłeś się już z moją dziewką służebną, możesz wejść. Johanna leżała wygodnie rozciągnięta na łóżku wśród czarnej, zmiętej atłasowej pościeli, popijając jasnożółte wino z kielicha o kształcie dzwonu i tarmosząc stopą długowłosego perskiego kota. Zauważył z rozbawieniem, że wciąż ma na sobie jego kolczyki, ale nic poza nimi. Miała charcią budowę von Shrakenbergów, ale jej szyja i ramiona były potężniejsze niż przed rokiem, kiedy widział ją po raz ostatni. Borykanie się z dwusilnikowym samolotem wymagało nie tylko umiejętności, lecz również siły. Eric usiadł, wziął w rękę drugi kielich i napełnił go z chłodzącej się w lodzie oplecionej słomą butelki. - Dobrze, że chociaż ty nie marnujesz swojego urlopu - zauważył. - Ale czy nie zachowujesz się trochę jak... uczennica? - Posłuchaj mnie, Eric... - opadła z powrotem na poduszki na widok jego uśmiechu. - Frejo, zawsze mnie to zaskakuje, kiedy opuszcza cię ta twoja powaga. Przerwała, by zdjąć kciukiem i palcem wskazującym czarny włos z warg. - Całe szczęście, że się połapałaś, że to żart. Ale tata mógłby być innego zdania. Ma bzika na punkcie godności. Johanna prychnęła. - Jeśli mogę już walczyć za Dominację, mogę też sama wybierać sobie przyjemności - odparła. - Jeśli już o tym mowa - dodała po namyśle - tu rzeczywiście jest teraz całkiem jak w szkole. Nie ma mężczyzn. Przynajmniej między osiemnastką a czterdziestką. To znaczy, nie ma Drakan. Jest pod dostatkiem nie najbrzydszych parobków... żartuję, braciszku, żartuję. Znam Ustawy o Czystości Rasy równie dobrze jak wszyscy i nie mam ochoty odbyć ostatniego tańca na końcu sznura. Tak naprawdę, jedyny mężczyzna, który mnie interesuje, przebywa w odległości sześciu tysięcy kilometrów, w Mongolii. Natomiast celibat nie interesuje mnie w ogóle. Westchnęła. - Do tego... w przyszłym miesiącu nasz lochos będzie gotowy do akcji, kiedy tylko skończymy testować wsparcie naziemne. Czy zauważyłeś kiedyś, jak wojna kładzie ci dłoń na ramieniu i mówi: “śpiesz się". - Zauważyłem - odparł Eric, napełniając jej kielich. - Powiem ci coś w zaufaniu, Johanno. Niemcy są już bardzo blisko Kaukazu. Zajęli Rostów nad Donem i wygląda na to, że Moskwa padnie w ciągu miesiąca. Potem ruszą nad Morze Kaspijskie i znajdą się na naszej północnej granicy. Masz prawo trzy razy zgadywać, gdzie zacznie się następny etap wojny. Skinęła głową w zamyśleniu. W ciągu wszystkich stuleci swego istnienia Dominacja ani razu nie zaznała prawdziwego pokoju. Obywatela wychowywano w świadomości, że śmierć w walce jest równie prawdopodobna, jak w łóżku na raka. To jednak miało być coś innego: Gotterdammerung, podczas którego całe narody zostaną obrócone w pył... Skalajest zbyt wielka, pomyślała. Nie sposób wyobrazić sobie czegoś takiego w sensowny sposób. Możliwe było jedynie osobiste podejście. A jeśli tak na to patrzeć, śmierć podczas Armageddonu, czy podczas potyczki - wychodziło na jedno. To od ciebie zależało, co naprawdę było realne. Żyło się i umierało w prywatnym czasie, nie w historycznym. - To zabawne - odezwała się. - Kiedy byliśmy dziećmi, nie mogliśmy się doczekać, aż dorośniemy... Pamiętasz, jak stryj Everard podarował mi Rahksan? Skończyłam wtedy sześć lat, więc ty musiałeś mieć prawie dziesięć. Skinął głową, pogrążony we wspomnieniach. - Tak. Bawiłaś się w wydawanie rozkazów, dopóki się tym nie zmęczyła. Siadała wtedy, krzyżowała ramiona i mówiła: “To głupia zabawa. Nie będę się więcej w to bawiła". Wszyscy tarzaliśmy się potem ze śmiechu. - Hmm, tak, to była odmiana, rozkazywać komuś. Gdy jesteś w tym wieku, niania i wszyscy domowi poddani mówią ci, co masz robić, i walą cię w tyłek, jeśli ich nie słuchasz... Wiesz, że dręczyły ją koszmary? Potrząsnął zaskoczony głową. - Zawsze wyglądała na małą, szczęśliwą dziewkę. - Nocą budziła się czasem na sienniku leżącym w nogach łóżka. Wydawało jej się, że nie może oddychać. Weterynarz gadał głupoty. Sądzę, że gdy zagazowano jej wioskę, doszło u niej do uszkodzenia płuc. Pozwalałam jej wśliznąć się do łóżka i obejmowałam ją, dopóki nie zasnęła. Potem, kiedy obie byłyśmy większe, cóż... - przerwała marszcząc brwi. - Wiesz co, nigdy nie angażowałam się w zabawy uczennic: te wszystkie róże i owoce podrzucane pod okna, marne wierszydła pod drzwiami, spotkania w pergoli o północy... Zawsze wydawało mi się to głupie: jak gdyby to było siedemdziesiąt lat temu i można było wpaść w prawdziwe kłopoty. Tak samo, jak to, co działo się podczas letnich wakacji, kiedy wszystkie wyrywały się na swobodę i rzucały na najbliższego chłopaka, jak wygłodzone lamparcice na kozła. Roześmiał się. Zawsze potrafiła wyciągnąć go ze skorupy, nawet jeśli jej poczucie humoru bywało niekiedy nieco zjadliwe. - Rahksan... to tylko zabawa, rozładowanie energii i zaspokojenie potrzeby, z większą dawką uczucia niż można znaleźć w koszarach. Wiesz, my naprawdę się lubimy. - Przerwała, by pociągnąć łyk chłodnego, cierpkiego wina. - Ale tęsknię za Tomem. - Zawsze sądziłem, że jesteście w sobie zakochani - stwierdził lekkim tonem. - Ze względu na wasze kłótnie. Byłaś gotowa przejechać konno dziesięć mil tylko po to, żeby wdać się z nim w awanturę. Uśmiechnęła się tęsknie. - To prawda. Rzeczywiście go kocham... - Przerwała, odstawiła opróżniony kielich i oplotła dłońmi kolano. - Nie tak, jak ty kochałeś tę czerkieską dziewkę - ciągnęła cicho. - Nie myśl, że tego nie zauważyłam. Nigdy nie pokocham nikogo z taką... obłąkaną monomanią i dziękuję za to nie istniejącym bogom. Odwrócił wzrok. - Potrzebujemy w rodzinie chociaż jednej rozsądnej osoby - stwierdził. Pomyślał o pozostałych siostrach, bliźniaczkach, trzy lata młodszych od Johanny. - Pomijając Straszliwą Parę, oczywiście. - Aha. Siostrzyczki groziły mi uszkodzeniem ciała, jeśli ośmielę się wygrać wojnę, nim zdążą wziąć w niej udział... Eric, wiesz skąd się biorą wasze problemy z tatą? Obaj myślicie i czujecie dokładnie tak samo. - Od dziesięciu lat nie zgodziliśmy się w ani jednej sprawie! - Nie twierdzę, że treść waszych myśli jest jednakowa. To wasz sposób myślenia jest kurewsko identyczny, starszy bracie. Wszystko jest dla was zbyt ważne: obowiązek, miłość, nienawiść, cokolwiek. Wszystko jest kwestią zasad, wszystko zanadto się liczy. Obaj pragniecie zbyt wiele. Takie rzeczy są nieosiągalne dla nas, śmiertelników. - Możliwe, ale jeśli nawet to prawda, to nie jest rozwiązanie naszych problemów. - Niech cię cholera, zawsze szukasz rozwiązań. Większość spraw, którymi się obaj przejmujecie, to żadne problemy, więc też nie mają rozwiązań. To elementy życia i trzeba się do nich przyzwyczaić. - Westchnęła widząc, jak zacisnął wargi. - Mówić do któregoś z was, to jak gadać do skały. Zważ, że moim zdaniem tata częściej ma rację w wielu sprawach. Z pewnością, jeśli chodzi o politykę. - Uważasz, że nie powinienem wysłać córki Tyanshy z Dominacji? - Och, to. To była twoja sprawa. Ostatecznie należała do ciebie. Mogłeś to zrobić... dyskretniej. Prawo ma odstraszać przed ucieczką, a nie wysyłaniem za granicę swej własności. Potrafię nawet zrozumieć twoje motywy, choć sama bym tak nie postąpiła. Ze swoim wyglądem miałaby kłopoty, kiedy tylko weszłaby w wiek młodzieńczy. Tyansha miała wielkie szczęście, że trafiła w twoje ręce. Nie, chodzi mi o inne sprawy, prawdziwą politykę. - Hmm - powiedział. - Nie przypominam sobie, żebyś się kiedyś interesowała sprawami partii. - No, ale mogę już głosować - zauważyła. Usiadła i przeciągnęła się. - Pomyśl, ile czasu minęło, odkąd Liga Drakańska przegrała wybory, choćby lokalne? Sześćdziesiąt lat, siedemdziesiąt? Siedemdziesiąt procent głosów, regularnie jak w zegarku. Liberałowie: “wolna przedsiębiorczość"! Czy nie przychodzi im do głowy, że trzy czwarte elektoratu zatrudnia państwo albo kartele? Gdyby zniesiono ograniczenia, wyparliby ich tańsi poddani. Potem nadeszłaby rewolucja i wszyscy byśmy zginęli. Fakt, że liberałowie dostają nawet te trzy procent głosów jest pomnikiem ludzkiej głupoty. Są jeszcze racjonaliści. Sądzę, że popierasz ich, bo chcą pokojowej polityki zagranicznej i końca ekspansji. To samo, tylko wolniej. Nasz ustrój społeczny po prostu nie może tolerować istnienia innego. A jesteśmy jedyni w swoim rodzaju... - To doktryna rządu. Jest bardzo wygodna, ale ta wojna może nas oboje kosztować życie - zauważył ponurym tonem. - Tak jak ten wspaniały ustrój kosztował już życie naszego brata. Mnie nikt by szczególnie nie żałował, nawet ja sam, ale ty - to co innego. Do tego brak mi Johna. Oboje zwrócili wzrok ku wiszącemu nad łóżkiem Johanny zdjęciu przedstawiającemu ich starszego brata w mundurze polowym. Wokół niego stała centuria janczarów. Było zasadą, że ci, których przewidywano do awansu, obejmowali dowódcze stanowiska zarówno w armii poddanych, jak i w Korpusie Obywatelskim. John się uśmiechał. Takim właśnie zapamiętała go większość. Jako jedyny z całego pokolenia dzieci von Shrakenbergów przypominał krewnych ich matki - krępy mężczyzna o szerokiej twarzy, rdzawych jak lak włosach i oczach oraz dużych, zręcznych dłoniach. Zginął w Ituri, wielkiej dżungli ciągnącej się na północ od zakrętu Konga. Było to w Strefie Policyjnej, podlegającej cywilnemu rządowi, lecz teren był rzadko zasiedlony - trochę plantacji kauczuku w pobliżu żeglownych rzek, koncesje na wyrąb drewna oraz kopalnie złota w Ituri, zaopatrywane przez sterówce. Resztę stanowiło pół miliona kilometrów kwadratowych Parku Narodowego, gdzie nie mieszkali żadni ludzie poza kilkoma grupkami pozostawionych paleolitycznej egzystencji Pigmejów, którzy podnosili ze zdumieniem głowy, gdy przelatywały nad nimi srebrzyste kształty drakańskich statków powietrznych. Izolacja kopalń była bardzo dogodna. Zarządzał nimi Dyrektoriat Bezpieczeństwa. Wysyłano tam skazanych poddanych, niepoprawny element, odpadki z obozów pracy. Technikami i nadzorcami byli Drakanie - zbyt niekompetentni, by utrzymać się na stanowisku gdzie indziej, bądź też tacy, którzy śmiertelnie obrazili władze zwierzchnie. Pod ziemią doszło do buntu - krótkiego, rozpaczliwego i beznadziejnego. Zwyczajową procedurą było w takich przypadkach zaprzestanie odwadniania lub wypełnienie tuneli gazem trującym. Buntownicy wzięli jednak jako zakładników Drakan, a jednostka Johna właśnie odbywała w pobliskiej dżungli ćwiczenia. Nie było czasu, by wezwać Oddziały Interwencyjne Dyrektoriatu Bezpieczeństwa, specjalistów od takiej roboty. Ich brat sam zaproponował, że poprowadzi swych ludzi pod ziemię, a oni co do jednego dobrowolnie zgodzili się pójść za nim. Eric wolał nie zastanawiać się nad tym, jak to wyglądało. Nie lubił zamkniętej przestrzeni. Walkę toczono z bliska: pistolety maszynowe i granaty, noże, buty, kilofy oraz kawałki rur wypełnione środkami wybuchowymi. Dopływ mocy odcięto już na samym początku. Pod koniec walczyli stojąc w wodzie po pas, w absolutnej ciemności... Co niewiarygodne, uratowali większość więźniów. John osłaniał ich odwrót, gdy pod nogami eksplodowała mu bomba domowej roboty. Jego janczarzy wynieśli go na plecach, narażając własne życie, ale było już o wiele za późno. Mogli tylko przekazać jego ostatnie słowa, wypowiedziane w malignie: - Próbowałem, tato, naprawdę. Próbowałem ze wszystkich sił. - Nie dziwię się, że go wynieśli - przerwał ciszę Eric. - Był człowiekiem, którego łatwo kochać. - W przeciwieństwie do ciebie i taty - zauważyła z przekąsem Johanna. - Rahksan za nim szalała. Tata... ciężko to przeżył, jak na pewno pamiętasz. Myślałam, że się popłacze na pogrzebie. To mną wstrząsnęło. Nie potrafię go sobie wyobrazić płaczącego. - Ja potrafię - powiedział Eric, zaskakując ją. - Ty byłaś za mała, ale ja pamiętam śmierć matki. Nie na pogrzebie, ale później, kiedy poszedłem go szukać, znalazłem go w gabinecie. Zapomniał zamknąć drzwi. Siedział za biurkiem z twarzą skrytą w dłoniach. Łzy starego były gwałtowne. Łkanie wstrząsało nieprzyzwyczajonym do niego ciałem. Popatrzyli na siebie ze skrępowaniem i przesunęli się lekko. - Pora iść - odezwała się wreszcie Johanna. - Tata chciał, żebyśmy wpadli do czworaków obejrzeć wybór rekrutów. Zabrali konie, gdyż na podobną uroczystość nie wypadało iść pieszo. Ścieżka wiodła w dół zbocza między murami z ciosanego kamienia, a potem przez dębowy las zasadzony przez ich przodków oraz połacie miejscowych krzewów rosnących tam, gdzie pokrywająca skałę warstwa gleby była zbyt cienka, by wykarmić duże drzewa. Żwir chrzęścił pod kopytami, a chłodne, pachnące wilgocią, wiosenne powietrze pod szeleszczącymi liśćmi rozświetlały jasne, migoczące snopy światła. Skalisty grunt porastały paprocie. Górujące nad nimi pnie były grube i powyginane - masywne, omszałe kształty zapuszczające korzenie głęboko w spękaną skałę wzgórza. Całkiem jak von Shrakenbergowie, pomyślał leniwie Eric, gdy przejeżdżali przez mały kamienny mostek, dobrze utrzymany, ale bardzo stary. W dawnych czasach przepływający dołem potok wykorzystywano do napędzania młyna. Minęli pas hybrydowych topoli służących jako źródło opału i wjechali na płaski teren, na którym wznosiły się czworaki plantacji. Większą część placu zajmował stary młyn, obecnie przekształcony w kuźnię i warsztat mechaniczny. Obok niego wznosiły się pralnia, piekarnia, stolarnia i garaż - cała produkcyjna baza, której potrzebowała posiadłość. Z boku ulokowano wielkie stodoły wraz z mleczarnią, serowarnią i chłodniami, w których przechowywano wiśnie i brzoskwinie z sadów. Z tyłu wznosiły się wielkie składy wełny oraz okrągłe spichrze z czerwonej cegły, wybiegi i stajnie dla koni pociągowych... a potem szereg drzew rosnących przed właściwymi czworakami. Pola Oakenwald obrabiało czterystu poddanych. Ich domy zbudowano wokół wiejskich błoni. Kwadratowe, czteroizbowe, kamienne chaty pokryte dachówką wznosiły się wzdłuż prostopadłych, wyłożonych cegłą uliczek. Przy każdej znajdował się ogródek, który dostarczał żywności uzupełniającej racje mięsa, mąki i warzyw. Wzdłuż uliczek rosły przycięte drzewa owocowe, a za domkami stały wygódki, kurniki i klatki dla królików. Dzisiaj była sobota, poza okresem żniw - półświęto, wykonywano więc tylko niezbędne prace przy oporządzaniu zwierząt. Całe rodziny siedziały na gankach zajęte paleniem fajek, szyciem czy naprawą sprzętu domowego. Wszyscy wstawali, by się pokłonić, gdy obok nich mknęli cwałem Eric i Johanna na swych wielkich, służących do polowania wierzchowcach o przystrzyżonych grzywach. Dzieci i psy pierzchały przed końskimi kopytami. Centralne błonia miały kształt kwadratu o boku długości czterystu metrów, otoczonego wysokimi topolami. Wzdłuż ich południowej granicy wznosiły się nieco większe domostwa przodownika i elity czworaków: brygadzistów, wolarzy, wykwalifikowanych robotników. Stały tam też budynki publiczne - magazyn tkanin i racji żywnościowych, wspólna łaźnia, izba chorych oraz kaplica, gdzie poddany duchowny głosił chrześcijańską wiarę, którą zdecydowana większość panów już porzuciła. Obok znajdował się najnowszy nabytek - szkółka, w której garstka najbardziej obiecujących dzieci zdobywała minimum wykształcenia. Za życia kilku ostatnich pokoleń pojawiało się coraz więcej zajęć wymagających pewnej wiedzy. Same błonia pokrywała nie strzyżona trawa. Wbito w nią parę słupków, by młodsi robotnicy rolni mogli w rzadkich wolnych chwilach pograć sobie w piłkę nożną. Fontanna nie była już potrzebna, gdyż do chat doprowadzono wodę, nadal jednak szemrała wesoło. Wieczorami urządzano przy niej tańce. Wykopano tam również dół, w którym podczas żniw, siewów, świąt Bożego Narodzenia, czy dla uczczenia narodzin bądź ślubu w Wielkim Domu można było upiec całego wołu albo świnię. Z boku wznosiło się nakryte baldachimem kamienne podium, obok którego znajdował się dzwon, dyby oraz rzadko używany słup do biczowania. Tu właśnie rozdzielano zadania, a pan sądził swych poddanych. Syn i córka ściągnęli wodze i pochylili się w siodłach, by się przyglądać wydarzeniom. Skinęli głowami do siedzącego na drewnianym krześle ojca. Byli tam obaj janczarzy, otoczeni tłumem młodszych wiekiem poddanych. Rozebrali się do szortów i zdjęli buty, by urządzić pokaz szermierki na laseczki. Poruszali się, atakowali i odbijali ciosy bez żadnego dźwięku poza tupotem bosych stóp i głośnymi oddechami. Pomijając barwę skóry, byli bardzo do siebie podobni. Mimo grubych kości i potężnych mięśni poruszali się z kocią gracją. Byli pokryci bliznami, szybcy i śmiertelnie groźni. Celny cios zakończył pojedynek. Wyprostowali się, zasalutowali sobie laseczkami, po czym pozdrowili w ten sam sposób Drakanina i oddalili się truchtem, by się umyć i z powrotem założyć mundury. Eric zsiadł z konia i rzucił wodze poddanemu. - Są znakomici - szepnął do siostry, gdy weszli na podium i zajęli miejsca. - Nie chciałbym się zmierzyć z którymś z nich w pojedynkę. Uśmiechnęła się na znak potwierdzenia. Starszy von Shrakenberg wskazał głową na zebrany przed nimi tłum młodych poddanych. - To dało efekt - stwierdził. - Przodowniku, wezwij ludzi - dodał podnosząc głos. Staruszek pokłonił się i pociągnął za sznur dzwonu. Poddani zaczęli się gromadzić niemal natychmiast - pojedynczo, parami i całymi rodzinami. Ustawili się w nieregularny wachlarz wokół miejsca sądu. Eric pogrążył się w zadumie. Pomyślał, że to zapewne najlepsza strona Dominacji. Z pewnością we Włoszech widywał gorsze obrazki. O wiele gorsze wśród wieśniaków z Sycylii i Kalabrii - choroby, głód i łachmany. Wszyscy poddani von Shrakenbergów byli dobrze odżywieni, zadbani i porządnie ubrani. Wśród jego przodków obojga płci zdarzali się brutalni, a nawet okrutni ludzie, lecz niewielu było głupców oczekujących pracy od głodujących. Była to jednak bezbarwna egzystencja: robota, trochę prostych przyjemności, pociecha niesiona przez religię i starość spędzana na kołysaniu się na ganku. A wszystko po to, by von Shrakenbergowie mogli się cieszyć władzą, bogactwem i wolnym czasem; by Dominacja mogła wystawić armie niezbędne dla jej zrodzonej ze strachu agresji. Janczarzy nigdy nie uskarżali się na brak ochotników. W teorii pochodzili z poboru, lecz było milion plantacji podobnych do tej, nie licząc siły roboczej, zamieszkującej osiedla stanowiące własność karteli. Ta sytuacja była bardzo korzystna dla Dominacji, gdyż to legiony janczarów czyniły z niej wielkie mocarstwo zdolne do prowadzenia wojny napastniczej. Korpus Obywatelski był delikatnym, precyzyjnym instrumentem, rapierem. Rozbijał wrogie armie nie przez wybicie ludzi i zniszczenie sprzętu, lecz przy pomocy szoku i psychologicznej dyslokacji. Jego celem nie było zabijanie ludzi, lecz łamanie ich serc i zmuszanie do ucieczki. Drakanie od dziecka przechodzili szkolenie wojskowe i nikt oprócz kalek nie mógł uniknąć służby w Korpusie. Z tego samego jednak powodu ponoszone przez niego straty były wydatkiem z kapitału, nie z wpływów. Zbyt wiele kosztownych zwycięstw mogłoby skończyć się ruiną. Natomiast janczarzy byli toporem Dominacji, mającym walić, miażdżyć i rozbijać w pył. Przełamanie frontu ankarskiego w Anatolii w roku 1917 kosztowało życie pół miliona. Krwawe kampanie pacyfikacyjne prowadzone po wojnie na terytoriach azjatyckich pochłonęły drugie tyle. Tam, gdzie nie istniały eleganckie rozwiązania, gdzie nie sposób było uciec przed brutalną arytmetyką wojny na wyczerpanie - podczas walk ulicznych, obrony pozycyjnej, frontalnego natarcia - używano janczarów. Eric zdumiał się, słysząc głos ojca. - To ekonomiczne - mruknął stary. Zauważywszy spojrzenie syna, zaczął mówić dalej. - Podbój daje nam poddanych, poddani żołnierzy, a żołnierze dalszy podbój... imperium samo dostarcza sobie pożywienia. Eric mruknął coś wymijająco, omiatając wzrokiem ludzki dobytek swej rodziny. Znał imiona większości obecnych. Młodsi wiekiem dorośli byli towarzyszami zabaw jego dzieciństwa, nim wiek zwiększył dystans między nimi. Stali spokojnie z kapeluszami w rękach. Cichy szmer ich głosów mieszał się z szumem wiatru. Większość stanowili potomkowie plemion, które mieszkały tu przed przybyciem Drakan, część jednak pochodziła z importu - Tamilowie, Arabowie, Berberowie, Egipcjanie. Żaden z nich nie znał już miejscowego języka, który zaginął przed stuleciem lub więcej. Pozostały po nim jedynie zapożyczone słowa oraz nazwy topograficzne. Niewielu też miało w żyłach czystą krew. W czworakach znajdowało rozrywkę siedem pokoleń mężczyzn z rodu von Shrakenbergów oraz ich nadzorców, przez co przeważającym kolorem skóry stał się jasnobrązowy. Wśród tłumu można było dostrzec niemało jasnych głów i szarych oczu. Eric pomyślał ze smutkiem, że większość jego krewnych zapewne stoi przed nim. Przyszło mu nagle do głowy, że aby zgładzić swych właścicieli, ci ludzie musieliby jedynie rzucić się hurmem naprzód. Jest nas tylko troje, myślał. Mamy broń ręczną, ale nie automatyczną. Nie zdążylibyśmy załatwić więcej niż pół tuzina. To jednak nie miało, nie mogło się zdarzyć, gdyż nie byliby w stanie nawet o tym pomyśleć... W początkowych latach dochodziło do buntów poddanych. Jego praprapradziadek dowodził oddziałami pospolitego ruszenia, które wbiły na pal cztery tysiące buntowników przy drodze z Virconium do Shahnapuru, w leżącej na wybrzeżu krainie cukru. W Wielkim Domu znajdował się fresk upamiętniający owo wydarzenie. W owych czasach oakenwaldz-cy poddani pracowali na polach zakuci w łańcuchy. Wszystko to dawno minęło... Dwaj podoficerowie wrócili, schludni i lśniący w promieniach słońca. Przynieśli pełne teczek segregatory, które ułożyli równo na ustawionym przed podium stole. Następnie odwrócili się i zasalutowali. Stary von Shrakenberg podniósł się, aby przemówić. Pozdrowiła go fala pokłonów przywodząca na myśl kołyszącą się na wietrze kukurydzę. - Ludu Oakenwald - zaczął wspierając się na lasce. - Dominacja toczy wojnę. Pani archont, która rozkazuje mnie, tak jak ja rozkazuję wam, zażądała nowego kontyngentu żołnierzy. Sześciu spośród waszych młodych mężczyzn spotka wielki zaszczyt. Będą mogli nosić broń w służbie Państwu, a także naszemu wspólnemu domowi. Módlcie się za ich dusze. Raz jeszcze rozległ się przeciągły szept. Te wieści nie były niespodzianką, gdyż pogłoski wędrowały między posiadłościami przenoszone przez służących towarzyszących gościom, poddanych wysłanych w jakiejś sprawie do miasta, a w dzisiejszych czasach nawet przez telefon. Młodzi mężczyźni przestępowali z nogi na nogę, spoglądając na siebie z zażenowanymi uśmieszkami, gdy czarny janczar wstał i odczytał listę imion. Ponad czterdziestu młodzieńców wystąpiło naprzód nierównym krokiem. - Wydaje wam się, że to wielki fart - zaczął. Jego silnie akcentowany dialekt i ostry ton kontrastował szokująco ze słowami pana. - Zostać janczarem. Dostaniecie szykowne mundury, najlepsze żarcie i gorzałę, będziecie walić biczem, zamiast nim obrywać, załapiecie się na łupy i dziewczyny w zdobytych miastach. Będziecie sobie żyć jak dumne koguciki. Omiótł ich pogardliwym spojrzeniem. Rzecz jasna, kryło się w tym coś więcej: salutowanie panom zamiast niskiego pokłonu poddanych, przygody, podróże poza ciasny horyzont wioski czy osiedla. Wykształcenie dla tych, którzy potrafili je wykorzystać; opanowanie trudnych umiejętności; szacunek. A także tajemnica broni, symbolu klasy panów. Dla wszystkich poza janczarami wziąć w rękę oręż oznaczało śmierć. Janczar miał w stosunku do zwykłych poddanych prawie tyle przywilejów, co pan, a do tego obowiązywało go mniej ograniczeń. Była to szansa na rozładowanie tłumionego przez całe życie gniewu. - Roi się wam, że będziecie janczarami?! - wrzasnął głosem gwałtownym jak trzaśniecie z bicza. - Nie dożyjecie tej chwili! Ruszył wzdłuż nierównego szeregu. Kocia gracja jego kroku kontrastowała z ich nabytą za pługiem niezgrabnością. Wszyscy byli młodzi - mieli od siedemnastu do dziewiętnastu lat - i zdrowi, a ich wzrost przekraczał obowiązujące minimum. Drakańskie prawo wymagało prowadzenia szczegółowych akt personalnych. Podoficer zdążył je już uważnie przestudiować. Wtem jego laseczka uderzyła jednego z chłopaków pod żebra. Ten zgiął się wpół, wydając z siebie zdumione “uff!" i padł na kolana. - Słabi! Jesteście słabi! Wydaje wam się, że jak potraficie cały dzień leźć za pługiem patrząc na dupę muła, to nie padniecie trupem po forsownym marszu. Jak zaczną grzać z moździerzy, posracie się w portki. No, maminsynki, domowe nieroby, który z was ma odwagę? Nakreślił laseczką linię w rzadko rosnącej trawie i czekał za nią. Stawał powoli na palcach i opadał z powrotem, uderzając swym instrumentem w skrytą w rękawicy dłoń. Wyglądał jak żywy plakat. Młodzi poddani patrzyli na niego i na jego towarzysza, który rozwalił się za stołem jak panisko, trzymając w dłoniach aktówkę. Następnie spojrzeli za siebie, na szarą wioskę, w której mijały im dni. Widać było, jak rozważają stojącą przed nimi alternatywę: niebezpieczeństwo albo nuda; bezpieczeństwo albo najwyższy dostępny dla poddanych awans. Linię przekroczyły dwa tuziny ochotników. Starszy sierżant wyszczerzył zęby, nagle okazując jowialny humor. Wskazał pałką na jednego, potem drugiego, aż wreszcie wybrał wymaganych sześciu. Obserwował ich dotąd z uwagą, oceniając niepostrzeżenie. Ponadto akta były wyczerpujące. Przyjaciele oszołomionych rekrutów kręcili się wokół nich, poklepując ich po plecach i ramionach. Z tyłu Eric usłyszał nagły wybuch płaczu, który szybko uciszono. To pewnie matka, pomyślał, wstając razem z ojcem. Janczarom nie utrudniano kontaktu z rodzinami, gdy jednak wracali z boju, mieli własne obozy i miasta, odrębny świat. Z okazji ich odjazdu plantacyjny kaznodzieja odprawi nabożeństwo i będzie to nabożeństwo za zmarłych. Znowu zapadła cisza. - By uhonorować tych młodych mężczyzn, nakazuję dziś wieczorem wyprawić ucztę! - zawołał generał z uśmiechem na twarzy. - Przodowniku, dopilnuj, by wydano zapasy. Powiedz rządcy, że pozwalam zużyć dwie beczułki wina i otworzyć browarniane kadzie. Rozległ się okrzyk zachwytu. Rodzina pana zeszła z podium, by uścisnąć dłonie sześciu wybrańców, co było niespotykanym zaszczytem. Stali wszyscy uśmiechnięci, otoczeni aureolą chwały, gdy rozpoczęto przygotowania do wieczornej zabawy. Jutro mieli wyruszyć z oboma żołnierzami do okolicznych posiadłości. Czekały ich następne zabawy i podziw... a do tego pan nazwał ich “młodymi mężczyznami", nie parobkami... Eric miał nadzieję, że te miłe przeżycia pomogą im przetrzymać obóz szkoleniowy. Wszystkie regularne jednostki janczarów miały pełen stan, lecz zastępcze kohorty, oddziały szkoleniowe i uzupełniające, powiększano. Podczas intensywnych działań wojennych liczebność piechoty szybko spadała. Wkrótce legiony miały potrzebować setek tysięcy strzelców. Eric wskoczył z powrotem w siodło, zadając sobie pytanie, ilu z nich dożyje chwili, gdy również będą mogli założyć mundury starszych sierżantów. Zapewne niewielu. Część zabiją same obozy szkoleniowe. Regulamin był surowy, do granic brutalności. Był w tym pewien cel. Garstka zginie, lecz więcej wyląduje w jednostkach pomocniczych. Dyrektoriat Bezpieczeństwa zawsze potrzebował nowych członków plutonów egzekucyjnych czy “stróży" w obozach pracy. Ci, którzy przetrwają , nauczą się wielu rzeczy: tego, że są elitą, że ich jedyną rodziną są towarzysze z drużyny, ojcem oficer, a krajem czy ojczyzną legiony. Wpoi się im lojalność, Kadcwersobedienz - umiejętność słuchania na podobieństwo trupa. Gdy przejechali powoli przez tłum, a potem zmusili konie do cwału przez opustoszałą wioskę, z zamyślenia wyrwały go ciche słowa ojca. - Eric, chciałbym cię o coś poprosić. - Słucham? Zaskoczony podniósł wzrok. - To... rozkaz dowództwa. Chodzi o jankesów. Są jedynym wielkim mocarstwem, które dotąd zachowuje neutralność. Potrzebujemy ich jako przeciwwagi dla Japończyków. Nie stać nas na dodatkową wojnę w Azji Wschodniej, podczas gdy będziemy się bić z Niemcami, ale jeśli do niej dojdzie, będziemy musieli współpracować z Amerykanami, zwłaszcza jeśli chcemy, by załatwili za nas większą część roboty, a do tego pomogli nam w Europie. Zakłopotany Eric skinął głową. Stary mówił dalej, lecz już mniej chętnie. - Żeby zyskać ich przychylność, pozwoliliśmy im przysłać korespondenta. - Znając jankesów, sir, sądziłbym, że wpuszczenie dziennikarza do Dominacji raczej zwróci ich przeciwko nam, kiedy już zacznie wysyłać reportaże. - Chyba że pokażemy mu tylko odpowiednie widoki, a potem wyślemy do liniowej jednostki, gdzie będzie pod, hmm, nadzorem odpowiedniego oficera. - Rozumiem, sir - odparł Eric. No, to już jest obelga, pomyślał. Miało to sugerować, że jest sentymentalnym niedojdą, który z pewnością nie obrazi sławetnej jankeskiej wrażliwości. Zacisnął wargi. - Wedle rozkazu, sir. Zobaczymy się przy kolacji. Karl von Shrakenberg spoglądał w ślad za oddalającym się koniem syna. Jego ogorzałe policzki pokrył przelotny rumieniec. Sam zaproponował ten przydział, a nawet wywierał w tej sprawie naciski. Chciał w ten sposób ponad wszelką wątpliwość dowieść lojalności Erica, odbudować jego szansę na karierę. Przydzielony do tej sprawy oficer bezpieczeństwa sprzeciwiał się, lecz niezbyt silnie. Karl podejrzewał, że uznał on, iż podobna przynęta skłoni Erica do niedyskretnych wypowiedzi, przed skutkami których nie uchronią go nawet wpływy arcystratega. I oto jaka spotkała go nagroda... Jadąca z tyłu Johanna wzniosła oczy ku niebu i westchnęła. Może Rahksan go do jutra uspokoi, pomyślała ponuro. Nie ma to jak w domu. Gówno prawda. ROZDZIAŁ CZWARTY Memorandum: 18. 11. 41 odn. 2sm30/ZI Od: Dekurion F. Vachon Dyrektoriat Bezpieczeństwa, Centrala Okręgowa w Aleksandrii Do: Agencja Handlu Siłą Roboczą Stevenson de Verre Pełnomocnik: T. de Verre Dotyczy: Transport Siły Roboczej 2sm30 Odnośnie do waszego listu z 10 października informuję, że wspomniany transport jest do odbioru w Zagrodzie nr 17, pod powyższym adresem. Standardowe warunki, 32 auriki za głowę. Jednostki robocze, o których mowa, należą do kategorii 3m72 (niepewny element, pozostający na utrzymaniu zlikwidowanych) oraz 3m73 (niepewny element, kadra religijna) i pochodzą Z okupowanej strefy we Włoszech (Biuro Okręgowe w Mediolanie). Służba Państwu! (dopisane ręcznie) Oto obiecana banda: 123 sztuki, wiek 12-30, dziewki i chłopiątka. Pierwszorzędny towar. Nie sprzedasz ich za bezcen jako pomywaczy. Żony i dzieci faszystowskich polityków oraz uniwersyteckich profesorów nie sprawią ci trudności, ale radziłabym rozdzielić zakonnice. Ich zagroda mieści się tuż pod moim gabinetem, a te dziwki śpiewają i modlą się tak głośno, że można dostać pierdolca. W zeszłym tygodniu dwa razy musiałam wysłać stróży z elektrycznymi pałkami, żeby się zamknęły. Masz wobec mnie dług, drogi kolego. Musiałam odbębnić całą kupę biurokratycznych przepychanek! Najpierw próbowała ich Zgarnąć Sekcja Techniczna, do tego supertajnego projektu z oczyszczaniem uranii w El-Kattara, a potem ten brudny imigrant, Lederman, z Sekcji ds. Morale Korpusu chciał zwinąć wszystkich do swoich bajzli... Edgar przesyła pozdrowienia tobie i Cynthii. Pamiętacie o sobotnim tenisie? Kocham, Felice1 Cytowane za: Pod jarzmem: powojenna Europa Angleo Menzzarotti Wydawnictwo Kubańskiego Uniwerstytetu Stanowego, Hawana 1977 PLANTACJA OAKENWALD PAŹDZIERNIK 1941 Samochód wjechał na wiodący do Oakenwald podjazd trzy godziny po północy. William Dreiser obudził się gwałtownie. Był trzydziestokilkuletnim mężczyzną o delikatnych rysach. Łysiał już. Do kieszeni trencza wepchnął sobie grube okulary w czarnej oprawce oraz sfatygowaną fajkę. Czuł piasek pod powiekami. Pociągał się za wąsy, spoglądając na przydzieloną mu jako eskorta Drakankę. Wóz był czterodrzwiowym, napędzanym parą sedanem z dwoma rzędami zwróconych ku sobie siedzeń w tylnym pomieszczeniu, podobnym do stanleya raccoona. Podróż z Waszyngtonu trwała dwa tygodnie. Najpierw pociągiem na południe do Nowego Orleanu, potem promem do Hawany. Morze Karaibskie było w zasadzie bezpieczne, gdyż zewsząd otaczało je amerykańskie terytorium: Floryda, Zatoka Meksykańska, a dalej stany utworzone przed stuleciem z Meksyku i państw Ameryki Środkowej. Na południowym Atlantyku krążyły jednak U-booty i nawet neutralne statki były zagrożone, udał się więc łodzią latającą Pan American na południe, do Recife, a potem sterowcem Brazylijskich Linii Lotniczych do Apollonaris, gdzie mógł się przesiąść na drakański sterowiec lecący na południe. Tam właśnie spotkał swój cień z Dyrektoriatu Bezpieczeństwa. Traktowali go, jak gdyby był nosicielem choroby o niewyobrażalnym stopniu zakaźności. To prawda, pomyślał. Jej nazwa to wolność. W Archonie wsadzili go do samochodu już w porcie sterowcowym. Dekurion dla bezpieczeństwa weszła razem z nim do pomieszczenia dla pasażerów. W szoferce siedział kierowca w brudnym kombinezonie, najwyraźniej będącym mundurem miejskiej klasy pracującej, oraz uzbrojony strażnik o ogolonej głowie. Obaj mieli na szyjach tatuaże poddanych. Amerykanin czuł lekkie mdłości za każdym razem, gdy widział przez szybę złożone z siedmiu symboli pomarańczowe oznaczenia, kolumnę przebiegającą pod prawym uchem: litera-cyfra-cyfra-litera-cyfra-cyfra-cyfra. Ujrzeć na własne oczy znaczyło coś całkiem innego niż przeczytać. Starannie przestudiował niezbędne materiały: historia, geografia, statystyka. I podstawowe dzieła drakańskich filozofów: Filozofię panowania Carlyle'a, Wolę mocy Nietzschego, Imperialne przeznaczenie Fitzhugha, a nawet bombastyczne dzieło Gobineau O nierówności ras ludzkich oraz niesamowite, lodowate Medytacje Elviry Naldorssen. Książki publikowane w Dominacji cechowały się makabryczną otwartością wywodzącą się zapewne w równej mierze z obojętności na reakcję innych, jak i sadystycznego pragnienia wywoływania szoku. Żadna z nich nie przygotowała go jednak na spotkanie z rzeczywistością. Z Archony wyniósł jedynie przelotne obrazy obcej wspaniałości. Rozległy, płytki amfiteatr wbudowany w stok płaskowyżu. Obwodnice przecinane szerokimi alejami, wzdłuż których rosły kwitnące drzewa przywodzące na myśl złotofioletową mgiełkę. Posągi, fontanny, freski, mozaiki: piękne, niepojęte, ohydne. Pięciopiętrowe budynki otoczone ogrodami, niektóre o ścianach z barwionego szkła, inne z marmuru o porowatej powierzchni, jeden zaś całkowicie pokryty dachówką na kształt wielkiego kwitnącego pnącza. Potem przedmieścia wyglądające zupełnie jak w Kalifornii: bielone ściany, dachówki i podwórka... Agentka tajnej policji otworzyła oczy, jasnoniebieskie szczeliny w ciemności. Była przysadzistą kobietą o szerokich, łopato-watych dłoniach i czarnych, przystrzyżonych włosach, na tyle długich, by można było je czesać. Przypominało to fryzurę z Eton, noszoną przez podlotki w latach dwudziestych. Niemniej w jej ciemnozielonym mundurze o wysokim kołnierzu, czy ceremonialnym biczu, który zatknęła za pasem, nie było nic frywolnego. Jedną dłoń wsparła na pistolecie u biodra. W złocie i szmaragdach ciężkiego pierścienia na jej kciuku odbijały się światła mijanych domów. Był niemal zdumiony, gdy się odezwała. W ciągu sześciu dni, które spędzili razem, nie wymienili więcej niż pięćdziesiąt słów, większość z nich ostatniego wieczoru, gdy próbowała zasunąć zasłony, kiedy przez pół godziny jechali równolegle z pociągiem. Na wagonach-platformach spoczywały czołgi - setki czołgów “Hond III" - masywne, nisko zawieszone pojazdy o drapieżnym wyglądzie, szerokich gąsienicach, grubych, pochyłych pancerzach i długich działach kalibru 120 mm umieszczonych w zaciskach. - Jesteśmy na miejscu - oznajmiła. Dla niego jej akcent brzmiał jak południowy, z Alabamy lub Kuby, lecz z urywanym, gardłowym tonem. Działam na autopilocie, pomyślał, usiłując odzyskać pełną świadomość. Zawsze wybudzał się powoli, a teraz czuł się ospały i głupi - wrażenie dyslokacji, kurcze mięśni, pieczenie w żołądku od nadmiaru wypitej kawy i zbyt wielu dni podróży. Zmęczenie drogą... Cisza postoju krzyczała głośno po wielu godzinach śpiewu posuwających się po asfalcie opon, szumu wiatru oraz sapania silnika. Stygnący metal dźwięczał. Kierowca wyszedł na zewnątrz i otworzył znajdujący się z przodu bagażnik, by wyładować jego torby. Policjantka wskazała głową na słabo widoczny budynek. - Plantacja Oakenwald. Centurion von Shrakenberg czeka w środku. Strateg von Shrakenberg również. To stara rodzina. Bardzo stara i bardzo wpływowa. Stratedzy, senatorzy, użytkownicy ziemi, sportowcy. Pewnie to oni stoją za decyzją, żeby cię wpuścić, jankesie. Ze względów politycznych. Mają wpływy w armii i w Dyrektoriacie Spraw Zagranicznych... Będziesz z nimi bezpieczny. Gość jest świętością. Poza tym, byłoby poniżej ich godności dbać o to, co bredzi cudzoziemski gryzipiórek. Skinął ostrożnie głową i wygramolił się sztywno na zewnątrz, nie zważając na ból mięśni. Kobieta, wysunęła rękę przez okno, by puknąć go w ramię. Odwrócił się. Pisnął, gdy jej dłoń złapała nagle za kołnierz jego płaszcza. Jej szybkość była zdumiewająca, podobnie jak siła palców, nadgarstka i ramienia. Pociągnęła go w dół, tak że ich twarze znalazły się na tym samym poziomie. Pole jego widzenia wypełniło kwadratowe oblicze buldoga. Grube wargi cofnęły się, odsłaniając mocne, białe zęby. - Ale nie jest poniżej mojej, ty rebeliancka świnio! Skondensowany jad w jej głosie wstrząsnął nim niczym wiadro zimnej wody chluśnięte w twarz. - Tylko spróbuj sprawiać kłopoty, szepnąć któremuś z poddanych jedno niewłaściwe słówko, tylko jedno, a - na twojego kochającego niewolników Chrystusa - będziesz mój, jankesie. Kapujesz? Szarpała za materiał, dopóki nie wykrztusił z siebie potwierdzenia, po czym odepchnęła go brutalnie. Stał rozdygotany, patrząc jak zielony samochód oddala się wysypaną żwirem drogą. Nie trzeba było tu przyjeżdżać, pomyślał. Właściwie nie musiał tego robić. Osiągnął wysoką pozycję zawodową, zbyt wysoką, jak na wojennego korespondenta pracującego na polu walki. Jego Dziennik berliński - owoc wieloletnich obserwacji, które przeprowadził jako kierownik środkowoeuropejskiej sekcji nowej radiostacji ABS - sprzedawał się dobrze, a artykuły prasowe o upadku Francji miały zapewne przynieść mu Pulitzera. Musiał też opiekować się Ingrid i nową córką... Ale to była życiowa szansa. Dominacja nie była szczelnie zamknięta, tak jak Rosja Stalina przed wojną, ale wpuszczano do niej niewielu. Biznesmeni, garstka turystów gotowych drogo zapłacić za polowania, zwiedzanie Jerozolimy czy Samarkandy albo ruin Mekki, uczeni - wszystkich uważnie obserwowano. Od roku 1939 szlaban. Atak na Włochy był jak grom z jasnego nieba. Kto by się spodziewał, że Dominacja przystąpi do wojny po stronie aliantów? Co prawda, na razie nie doszło do poważnych starć z Niemcami, ale... Trzeba też było koniecznie uświadomić Amerykanom, że wojna trwa dalej, że jest coś więcej niż pokonana Rosja i Anglia, pogrążająca się w narastającym głodzie, nędzy i rozpaczy wskutek blokady niemieckich łodzi podwodnych. Gdyby Roosevelt kandydował na trzecią kadencję... cóż, to czcze marzenia. Wilkie miał serce na właściwym miejscu, ale był schorowany, a poza tym skupiał uwagę na japońskim zagrożeniu. Jeśli Stany Zjednoczone chcą powstrzymać Niemców, będą musiały zatkać nos i współpracować z Drakanami. Dziennikarz mógł się do tego przyczynić. Jego niegroźny wygląd już nieraz okazywał się użyteczny. Ludzie byli skłonni nie doceniać mężczyzny w drucianych okularach mającego podwójny podbródek. Rozejrzał się wokół. Na dole ciągnęły się ogrody, skąpany w bladym świetle księżyca mrok wypełniony zapachami. Dostrzegał odbicia światła w gładzonym kamieniu, ruch wody w fontannie i basenie. Dom był ogromny, a rzucany przez niego cień zimny i odległy. Za gmachem majaczyło wzgórze pachnące dębem i wilgotną skałą. Jeszcze wyżej lśniły jasno gwiazdy, nie przyćmione rozpalonymi przez ludzi światłami. Było zimno. Rzadkie powietrze wypełniał wysokogórski chłód, całkiem jak wiosną w Górach Skalistych. Wysokie drzwi otworzyły się. Amerykanin zamrugał powiekami, oślepiony nagłym blaskiem elektrycznego światła bijącego ze skupiska kloszy umieszczonego nad nabijanym mosiężnymi ćwiekami mahoniem. Ruszył naprzód, gdy ciemne dłonie chwyciły sfatygowane walizki. Oakenwald wywarło na Dreiserze lekko onieśmielające wrażenie. Nie do tego stopnia, co weekendowe przyjęcia urządzane przez Hermanna Góringa w domku myśliwskim w Prusach Wschodnich, niemniej jednak było dziwne. Obudził się w olbrzymim łożu z baldachimem, wyposażonym w niepokojący, wypełniony wodą materac. Milczące, beznamiętne ciemnoskóre dziewczęta przyniosły mu kawę i sok, odsunęły story, po czym zaprezentowały pantofle z czerwonej mauretańskiej skóry oraz szary jedwabny kaftan. Czuł się w tym stroju głupio, zwłaszcza gdy otoczyły go w pasie szarfą. Pokój śniadaniowy był wielki, wysoki i skąpo umeblowany. Jedną ze ścian zdobił fresk przedstawiający flamingi pośród trzcin, a w tle wulkan o białym wierzchołku. Drugą pokrywała boazeria z pochodzącego z Wybrzeża Koromandelskiego drewna sandałowego inkrustowanego kością słoniową i macicą perłową. Wysokie oszklone drzwi otwarto. Podłoga z ułożonych w szachownicę kafelków przechodziła w taras, na którym ustawiono stół. Dreiser ruszył w jego stronę, mijając dorównujące wysokością człowiekowi wazy z zielonego marmuru oplecione pnączami o zielonych liściach i szkarłatnych kwiatach. Poirytowany, zaczął nabijać fajkę, szukając otuchy w jej obskurnej solidności. Za stołem siedziało troje Drakan: mężczyzna w średnim wieku w znajomym czarnym mundurze złożonym z długich butów, luźnych spodni, otoczonej pasem kurtki i koszuli z golfem, a obok niego dwie młodsze postacie w jedwabnych szlafrokach. Całe szczęście, pomyślał. Poczuł się odrobinę mniej skrępowany z powodu swego dziwacznego stroju. Całą trójkę łączyło rodzinne podobieństwo - szczupłe ciała, grubokościste twarze, włosy o barwie pszenicy, jasnoszare oczy i ciemna opalenizna. Upłynęła chwila, nim zdał sobie sprawę, że najmłodsza z obecnych osób jest kobietą. Było to irytujące i zdarzyło mu się nie po raz pierwszy, odkąd wjechał na teren Dominacji. Doszedł do wniosku, że rzecz nie tylko we fryzurze, powszechnej obecności mundurów, czy nawet fakcie, że obie płcie nosiły osobistą biżuterię. Coś w sposobie ich stania i poruszania się pozbawiało oczy podświadomie dostrzeganych wskazówek, przez co musiał celowo się przyglądać, patrzeć na nadgarstki i szyje, czy szukać krzywizny piersi i bioder. To dziwne, że odmienne zwyczaje mogły utrudniać dostrzeżenie czegoś tak podstawowego... Starszy mężczyzna strzelił obcasami i wyciągnął rękę. Gdy zacisnął ją na jego dłoni, okazała się nieoczekiwanie twarda i bardzo silna. - William Dreiser - odezwał się Amerykanin, przypominając sobie, co wyczytał o drakańskiej etykiecie. Nazwisko, stopień i zawód, tak brzmiała reguła. - Felietonista “Washington Chronicle-Herald" i “New York Timesa" oraz innych gazet. Szef działu w American Broadcasting Service. - Arcystraleg Karl von Shrakenberg - odpowiedział Drakanin. - Dyrektor Sekcji Planowania Strategicznego Najwyższego Sztabu Generalnego. Mój syn, centurion Eric von Shrakenberg, Pierwsza Chiliarchia Powietrznodesantowa, moja córka, oficer pilot Johanna von Shrakenberg, Dwieście Jedenasty Lochos Pościgowy. - Przerwał. - Witam w Oakenwald, panie Dreiser. Gdy zasiedli za stołem, wszechobecni służący podali lunch: bułeczki, placuszki, owoce, pieczyste na drewnianych talerzach, sałatki, soki. - Jak rozumiem, to panu zawdzięczam wizę, panie generale - odezwał się Dreiser, smarując masłem placuszek. Był jak zwykle znakomity. Od Apollonaris nie zetknął się ze złym posiłkiem. Mięso, również jak zwykle, było nieco zbyt pikantne. Było to coś w rodzaju szkocko-austriacko-indonezyjskiej kuchni z odrobiną wpływów Luizjany. Strateg skinął głową i uniósł lekko filiżankę. Pojawiły się ręce, które napełniły ją, dodały śmietanki i cukru. - Mnie i innym - wyjaśnił. - Strategiczna sytuacja sprawia, że współpraca między Dominacją a Ameryką Północną jest niezbędna. Z uwagi na wasz system rządów oraz organizację społeczną zmusza nas to do prowadzenia polityki prasowej. Pan ma wpływy w ABS, słuchaczy oraz odpowiednio antyniemieckie nastawienie. Były sprzeciwy, lecz sekcja strategiczna i pani archont zgodzili się na to posunięcie. Uśmiechnął się półgębkiem. Dreiser skinął głową. - Cieszy mnie, że wasza przywódczyni zdaje sobie sprawę, iż w tym krytycznym momencie niezbędna jest przyjaźń między naszymi państwami - powiedział przeklinając pompatyczność, którą dosłyszał w swym głosie. To przerażający, stary sukinsyn, ale widziałeś już gorszych, powiedział sobie. Johanna pokryła chichot kaszlem. Starszy von Shrakenberg wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Kiedy nasza pani archont była jeszcze tylko dyrektorem spraw zagranicznych, słyszałem któregoś dnia, jak wyraziła gorące pragnienie pozbawienia waszego prezydenta jąder i zmuszenia go do ich zjedzenia. Zapewne była to przenośnia, ale z Edwiną Palmę nigdy nic nie wiadomo. To było w... hmm, trzydziestym ósmym, więc musiało jej chodzie o tego całego Roosevelta. Bardzo wątpię, by przyjaźń do czegokolwiek, co amerykańskie, wchodziła kiedykolwiek w skład jej motywacji. To wredne babsko, ale nie jest głupia i potrafi dostrzec strategiczną konieczność, kiedy jej ją wskażemy. - Osobiście wolałbym McClintocka albo jeszcze lepiej Terreblanche'a, zwłaszcza podczas wojny. Mógłby dostać się do Sztabu Generalnego, gdyby nie zrzucił munduru - dodał po chwili namysłu, krusząc placuszek. - Ale nie był dobrze widziany. Partia nie chciała się na niego zgodzić. Dreiser zamrugał powiekami zaskoczony. - Ach - rzucił von Shrakenberg. - Przepraszam... drakańska szczerość zapewne jest dla pana zaskoczeniem. Swoją drogą, czytałem pańskie artykuły o Niemczech. Bardzo przenikliwe, biorąc pod uwagę, że miał pan ograniczony dostęp do informacji. Proszę jednak pamiętać, że Dominacja nie jest totalitarną dyktaturą nazistowskiego typu. Mamy tu... najlepszym terminem zapewnię będzie oligarchiczny kolektywizm. Naszym bóstwem jest klasa obywateli jako całość, nie państwo czy jego urzędnicy. Ci ostatni pełnią jedynie funkcje wykonawcze i koordynacyjne. Do tego zasadnicze interesy wszystkich obywateli są tożsame, co oznacza, że można bezpiecznie pozwolić na krytykę. Przynajmniej taktyczną. To zapewnia większą skuteczność działania. - Gdybyśmy tylko mogli przekonać o tym Dyrektoriat Bezpieczeństwa - dodał z przekąsem Eric. Johanna roześmiała się. - To jedna instytucja z wielu - stwierdził Karl z lekceważącym machnięciem ręki. Dreiser odłożył nóż. - Szczerze mówiąc, generale, jeśli chce pan zyskać we mnie stronnika, to raczej nie jest najwłaściwsza metoda. - Och, nic z tych rzeczy. Na ogół nie stosujemy prozelityzmu... chyba że przez podbój, oczywiście. Naszym aktualnym celem jest co najwyżej tymczasowy sojusz z wyrachowania, co wymaga pewnej manipulacji waszą opinią publiczną. Jak to ujął Oscar Wilde, kiedy już osiedlił się w Dominacji? Reszta anglosaskiego świata jest przekonana, że Drakanie są brutalni, rozpustni i zdeprawowani, oni zaś sądzą, że cudzoziemcy to kołtuni, pruderyjni hipokryci i słabeusze. Obie strony mają rację... Dreiser raz jeszcze zamrugał powiekami. Ogarnęło go lekkie poczucie nierzeczywistości. - Problem polega na tym, jak przekonać amerykańskie społeczeństwo, że nazistowskie Niemcy są bardziej niebezpieczne niż wasza Dominacja. - Nie są - stwierdził radosnym tonem drakański generał. - Na dłuższą metę jesteśmy dla was znacznie większym zagrożeniem. Ale narodowi socjaliści są niebezpieczniejsi w tym momencie. Dominacja jest cierpliwa. Nigdy nie połykamy więcej niż zdołamy przeżuć i strawić. Hitler to parweniusz. Śpieszy mu się. Chce w ciągu dziesięciu lat zbudować Tysiącletnią Rzeszę. Do tej pory sprzyjało mu niesłychane szczęście. Wykazał się też znacznymi umiejętnościami. Jest o krok od uczynienia z Niemiec prawdziwego mocarstwa światowego, tak samo jak Japończycy w Azji Wschodniej. Jak już mówiłem, sytuacja strategiczna... Dreiser pochylił się do przodu. - Jak wygląda sytuacja strategiczna? - zapytał. - Ach. - Karl von Shrakenberg złączył palce w piramidkę. - No więc, ogólna sytuacja na świecie zbliża się do tego, co w Sekcji Planowania Strategicznego nazywamy końcówką. Tak samo, jak w okresie hellenistycznym podczas wojen rzymsko-kar-tagińskich. W grze uczestniczą jedynie wielkie mocarstwa. Kończy się ona, gdy zostaje tylko jedno. By stać się wielkim mocarstwem - czy światowym mocarstwem - potrzebne są pewne aktywa: wielkość, liczba ludności, zasoby żywności i surowców, umiejętności administracyjne i wojskowe, produkcja przemysłowa. Państwa zachodnioeuropejskie wypadły z gry. Są za małe. Brytyjczycy trzymają się jeszcze, dzięki temu, że zasilamy ich strużką zapasów. Później możemy dać im więcej, jeśli uznamy to za dogodne. Sowieci spełniali wszystkie warunki, poza umiejętnościami. Niemcy załatwili ich na dobre. Zostały dwa prawdziwe mocarstwa światowe - Dominacja, która włada całą Afryką, Bliskim Wschodem, Azją Środkową, Afganistanem, Mongolią i północno-zachodnimi Chinami, oraz Stany Zjednoczone, które rozciągają się od Arktyki aż po Panamę i kontrolują Amerykę Południową za pośrednictwem satelickich rządów. My mamy większe terytorium i ludność oraz bogatszą bazę surowcową, wy nieco lepszą machinę przemysłową. Wytarł palce lnianą serwetką. - Są też dwa potencjalne mocarstwa światowe. Niemcy i Japonia. Niemcy zagarnęły całą Europę i właśnie zajmują europejską część Rosji. Japonia okupuje większą część Chin i jest w trakcie wchłaniania byłych europejskich posiadłości w Azji Południowo- Wschodniej oraz Indonezji. Jeśli oba te państwa będą miały pokolenie, by strawić, podnieść ekonomicznie i uporządkować zdobyte tereny, staną się mocarstwami pierwszej klasy. Niemcy są w tej chwili groźniejsze, ponieważ ich produkcja przemysłowa jest już wysoka, a umiejętności wojskowe znaczne. Obecna wojna odpowie na pytanie, czy te dwa potencjalne mocarstwa ocaleją, by przystąpić do następnego rzutu w grze. Sugeruję, że w amerykańskim interesie leży, by w żadnym wypadku do tego nie dopuścić. - A to dlaczego? - zapytał bez ogródek Dreiser, przezwyciężając niesmak. Brutalna szczerość była jedną z przyczyn powszechnej nienawiści do Dominacji. Hipokryzja była hołdem płaconym cnocie przez występek, a Drakanie odmawiali jego składania. Nie chcieli nawet udawać uznania dla cnót, które odrzucali i którymi gardzili. Drakanin uśmiechnął się jak wilk. - Ideologia, demografia... Jeśli narodowi socjaliści i Japończycy skonsolidują swoje zdobycze, będziemy musieli zawrzeć z nimi porozumienie. W obu tych państwach liczebność rasy panującej jest kilkakrotnie większa niż u nas. My jesteśmy ekspansjonistami z upodobania, oni z konieczności. No wie pan, Lebensrauni. Jedyną podstawą takiego porozumienia mógłby być sojusz przeciw półkuli zachodniej, zwłaszcza że we wszystkich trzech państwach uważa się wasz światopogląd za skrajnie wywrotowy i odrażający. Oczywiście dwóch spośród zwycięzców zawarłoby potem porozumienie, by zniszczyć trzeciego, a później zwróciłoby się przeciwko sobie. Końcówka. - A jeśli Hitler i Japończycy zostaną powstrzymani? - zapytał cicho Amerykanin. - USA i Dominacja podzielą łupy między siebie - odparł jowialnym tonem Drakanin. - Pokój potrwa przynajmniej pokolenie. Tyle czasu będziemy potrzebowali, żeby przetrawić nowe zdobycze, zwiększyć swoją liczebność, wdrożyć podbite narody do jarzma. Polem... kto wie? Za nami przemawia liczniejsza populacja, cierpliwość, konsekwencja w zmierzaniu do celu. Za wami większa elastyczność i wynalazczość. To będzie co najmniej interesujące. Amerykanin spojrzał na swe dłonie. - Na dłuższą metę zapewne nie da się z wami żyć - przyznał. - Widziałem jednak Hitlera na własne oczy i z nim nie da się żyć na krótką metę. Niemniej amerykańskiej opinii publicznej nie obchodzą względy Realpolitik. Dla wyborców, to handlarze amunicją wciągnęli nas w ostatnią wojnę i nie przyniosła nam ona nic poza nie spłaconymi przez Europejczyków długami oraz nowymi poddanymi dla Drakan. Generał wzruszył ramionami, otarł wargi serwetką i wstał z miejsca. - No tak, sławetne jankeskie moralizatorstwo. To przez nie wasz elektorat jest jeszcze mniej skłonny do racjonalnych decyzji od naszego. Nie będę panu radził, żeby pan to powiedział Meksykanom... Pochylił się nad stołem, wspierając dłonie na blacie. - Jeśli wasza opinia publiczna potrzebuje szpili moralnego oburzenia w tyłek, żeby przebudzić w sobie ducha bojowego, to zapytam pana, czy słyszał pan pogłoski o tym, co się dzieje w Europie z Żydami? Dreiser skinął głową, czując suchość w ustach. - Przekazuje je Kwakierski Komitet Pomocy. Ja w nie uwierzyłem, ale większość moich rodaków nie. Są... niewiarygodne. Nawet część z tych, którzy przyznają, że są prawdziwe, nie chce dać im wiary. Kącikiem oka dostrzegł, że młodsi von Shrakenbergowie poderwali się na dźwięk nazwy kwakierskiego towarzystwa filantropijnego. Generał skinął głową. - Są prawdziwe. Udostępnimy panu raporty wywiadu, które je potwierdzają. A jeśli zwykłego jankesa z ulicy nie wzrusza miłość do Żydów, to Fryce - Niemcy - mają zamiar wysłać po nich do pieców Polaków i Rosjan. - Wyprostował się. - Co do pańskich relacji, niech pan na razie unika podawania szczegółów odnośnie do Dominacji i jednostek, do których pana przydzielą. Potem, gdy już ruszą do boju... będzie pan z nimi, prawda? To “bomba" dla pana i jakiś tam argument na naszą korzyść. Muszę już niestety pana przeprosić. Mam mnóstwo roboty. Jako gość, może się pan swobodnie poruszać po domu. Jeśli zapragnie pan jakichś rozrywek, koni, kobiet czy czegoś, zajmie się tym rządca. Życzę dobrego dnia. Dreiser patrzył z tępą miną, jak wysoka postać schodzi utykając z tarasu. Rozejrzał się wokół. Stół był zwrócony na południe, ku otoczonemu kolumnadą dziedzińcowi. Na nagą skałę ciągnącego się dalej wzgórza, wielobarwny, dębowy las, ogrodzone pastwisko i stajnie nasunął się cień chmur niosący woń zoranej ziemi i skały oraz wielkich dzikich gór na wschodzie. Strumień wody z bijącej na dziedzińcu fontanny pochylał się na wietrze, pokrywając błękitne jak lazuryt płytki delikatną mgiełką. Dwoje młodych Drakan odchyliło się na krzesłach, uśmiechając się z pobłażliwą wzgardą. - Ojciec... strateg von Shrakenberg bywa czasami nieco... niepokojący - zauważył Eric, wyciągając rękę. - Typowy grand seigneur. Bardzo zdolny człowiek, ale twardy. Johanna roześmiała się. - Sądzę, że pana Dreisera przestraszyła trochę propozycja skorzystania z usług dziewczyny - zauważyła. - Niewątpliwie wyobraził sobie niewolnice wleczone do jego łoża w łańcuchach. - Och - rzucił Eric, nalewając sobie kolejną filiżankę kawy. - Proszę się nie przejmować. Rządca nigdy nie ma kłopotów ze znalezieniem ochotniczek. - Co ty na to, Rahksan? - zapytała żartobliwym tonem Johanna, zwracając się do poddanej dziewczyny, która siedziała za nią na stołku, robiąc na drutach. Amerykanin zauważył, że nie przypomina ona tubylców. Miała jas'niejszą skórę, jak u południowych Europejczyków. Obrzuciła go chłodnym, obojętnym spojrzeniem. - Nieee, dziękuję bardzo, pani - powiedziała. - I tak mam już za dużo na głowie. Drakanka roześmiała się, wkładając do ust poddanej kawałek mandarynki. - Jestem żonaty - odparł Amerykanin z rumieńcem na twarzy. Dwoje Drakan i poddana spoglądali na niego przez chwilę bez zrozumienia. - Gdyby to były czasy dziadka Alexandra, moglibyśmy panu zafundować bardziej spektakularną rozrywkę - wtrącił Eric, zmieniając taktownie temat. - Utrzymywał własną trupę poddanych dziewek, które nauczono między innymi baletu. Na prywatnych przyjęciach występowały nago. Dreiser zapanował nad sobą z wysiłkiem. - A co sądziła o tym wasza babcia? - zapytał. - Świetnie się bawiła, wnosząc z tego, co mi opowiadała - odparła Johanna, wstając z miejsca. - Zostawię panów samych. Do zobaczenia przy kolacji, panie Dreiser. Chodź, Rahksan. Idziemy popływać. - Spo... spodziewałem się czegoś innego - zauważył Amerykanin, zapalając fajkę. Eric ziewnął i przeciągnął się. Żółty jedwab szlafroka odsłonił opalone, muskularne przedramię. - Cóż, zapewne Naczelne Dowództwo uznało, że powinien pan zapoznać się z życiem codziennym Drakan, nim zacznie pan pisać reportaże o naszej armii. Ten dom jest zapewne łatwiejszy do przełknięcia dla jankeskicj wrażliwości niż wiele innych miejsc w Dominacji. - Naprawdę? - zapytał Dreiser potrząsając głową. Czuł wstręt do Berlina - całego żelaznego aparatu kłamstw, okrucieństwa i nienawiści - zwłaszcza że pamiętał to miasto z lat dwudziestych, gdy było najbardziej ekscytującym miejscem w Europie. Szczególnie ekscytującym dla emigranta z Ameryki, który uciekł przed dławiącym konformizmem czasów Coolidge'a. Bądź sprawiedliwy, powiedział sobie. To nie jest bardziej złe. Już raczej mniej. Po prostu bardziej... obce. Starsze, głębiej zakorzenione i pewniejsze siebie. - Poza tym, przebywając tutaj, a potem w jednostce wojskowej, pan będzie łatwiejszy do przełknięcia dla wrażliwości bezpieczeństwa. Eric przerwał, by pokroić owoc granatu, a potem wytrzeć ręce, co było w jego wykonaniu małym przedstawieniem. - Czytałem pańską książkę Dziennik berliński - ciągnął nic nie wyrażającym tonem. - Wspominał pan o grupie kwakrów pomagającej w ucieczce Żydom i dysydentom. Interesuje się pan jej działalnością? - Tak - odparł Amerykanin, prostując się na krześle. Przebudził się jego instynkt dziennikarski. Drakanin zastukał palcem w stół. - Czy to poufna rozmowa? Gdy Dreiser skinął głową, zaczął mówić dalej: - Jakieś dwa lata temu trafiła do nich młoda dziewka... mała dziewczynka. Siedem lat, włosy blond, niebieskie oczy. Na imię miała Anna. Numer C22D178. Głos młodego oficera wciąż był bezbarwny, a jego twarz pozbawiona wyrazu, lecz w surowych, szarych oczach pojawił się wyraz stanowiący połączenie groźby i błagania. - Zgadza się - odparł Dreiser. - Wywołało to sporą sensację, ale komitet nie dopuścił do przecieków do prasy. Adoptowała ją kwakierska bezdzietna rodzina z Filadelfii. Więcej już o niej nie słyszałem. Dlaczego pan pyta? Rzeczywiście stanowiło to sensację, gdyż niemal wszyscy uciekinierzy byli dorosłymi, głównie z północnoafrykańskich i bliskowschodnich prowincji. Poddany z samego serca Strefy Policyjnej nie miał dokąd się udać, a samotne dziecko było czymś bez precedensu. Eric zamknął na chwilę oczy. - Nie ma powodu, by któryś z nas miał o tym wspominać - stwierdził. Wyciągnął rękę i złapał rozmówcę za przedramię. - To nie byłoby bezpieczne. Dla nas obu. Jasne? Dreiser skinął głową. - Jeśli mają pana przydzielić do jednostki spadochroniarzy - ciągnął Drakanin - radzę, by zaczął pan ćwiczyć, nawet jeśli do rozpoczęcia działań zostało jeszcze kilka miesięcy. - Jaaaaaaa! Mimo woli Dreiser wzdrygnął się lekko, gdy dziewięciocalowy nóż Johanny śmignął w kierunku żołądka jej brata. To była prawdziwa stal i to ostra. Eric uchylił się, przycisnął rękę siostry do swego tułowia i walnął ją kolanem w żołądek. Przetoczyła się na bok z dźwiękiem “uff', wstała na nogi i podniosła broń z pomarszczonej bawełnianej maty. - Cholera! - zaklęła rzucając nożem w odległy o sześć stóp kloc twardego drewna. - Wiem, że nie jesteś szybszy ode mnie... - Nadal telegrafujesz. - Nieprawda! - W takim razie podświadomie. Zwrócił się w stronę Dreisera. - Chcesz popływać, Bili? Amerykanin potrząsnął bezgłośnie głową, wciąż wyczerpany po godzinnym treningu. Przyglądał się, jak oboje zrzucili ćwiczebne ubiory z szorstkiej bawełny i skoczyli do wielkiego basenu. Usiadł z westchnieniem na wyściełanym wiklinowym krześle, sięgając po lemoniadę. Zdumiewające, jak bardzo ciało pragnęło płynów przez wiele godzin po ćwiczeniach. Nigdy nie zajmował się sportem. Ostatni tydzień był bardzo ciężki dla przyzwyczajonego do siedzącego trybu życia człowieka w średnim wieku. I, do cholery, wciąż nie mogę się przyzwyczaić do kąpieli nago w mieszanym towarzystwie, pomyślał ze złością, spoglądając na gołe, smukłe ciała przeszywające wodę. Dotąd wydawało mu się, że dwudziestoletni pobyt w Europie uwolnił go od skutków dzieciństwa spędzanego w małym miasteczku w Iowa, lecz ostatnio przekonał się, że tak nie jest. Co prawda, na przykład w Hollywood coś takiego nie wywołałoby większego zdziwienia... Opasał się ręcznikiem i zaczął rozglądać po łaźniach. Przypominały raczej salę gimnastyczną połączoną z gabinetem odnowy biologicznej. Wypełniały większą część skrzydła budynku, a zdobiących je dzieł sztuki mogliby pozazdrościć du Pontowie... Ci piraci nie potrafiliby rozpoznać dzieła sztuki, nawet gdyby ugryzło ich w nogę, zauważył kryjący się w nim zwolennik Nowego Ładu. Całość harmonizowała z jego dotychczasowymi spostrzeżeniami na temat Dominacji: niewyobrażalny luksus, piękno, krew, okrucieństwo, perwersja. Ale nie dekadencja, bez względu na opinię amerykańskich świętoszków. Mogli to być hedoniści, lecz był to sybarytyzm silnego, głodnego narodu. Quo vadis, pomyślał kwaśno. Gdyby tylko de Mille miał odrobinę gustu, a na karku nie siedziała mu Katolicka Liga na rzecz Przyzwoitości. Obok niego przysiadła na stołku Rahksan, znowu zajęta robieniem na drutach. U stóp kobiety spoczywał długowłosy perski kot, od czasu do czasu próbujący niedbale pochwycić kłębek wełny. Jej sprawa gorszyła go bardziej niż się tego spodziewał, zwłaszcza iż Johanna wspominała, że jest zaręczona, a wyglądało na to, że poddaną dziewczynę łączy z Erikiem romans. Czy można było używać tego terminu, gdy jedna ze stron była własności ą drugiej? Jak zwał, tak zwał. Tutejsze układy były strasznie poplątane. Zachichotał pod nosem, przypomniawszy sobie, jak matka ostrzegała go przed niemoralnymi kobietami, gdy w dwudziestym drugim wybierał się do Paryża. Co ona mogła wiedzieć, pomyślał. Rahksan podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Kaszlnął, szukając odpowiednich słów. Zawsze było mu bardzo żal tej biednej, małej zdziry. Jego uczucia były połączeniem litości i dogłębnego niesmaku. Niezręczność sytuacji pogłębiał fakt, że nie miał pojęcia, o czym można rozmawiać z poddaną, pomijając już potrzebę zachowania ostrożności. Jego wzrok przyciągał tatuaż na jej szyi, pełen symbolizmu utrudniającego dostrzeżenie istoty ludzkiej, osoby kryjącej się wewnątrz. Przypominało to wrażenie, jakie wywarli na nim przed dziesięciu laty w Indiach, gdy pisał reportaż o Gandhim, niektórzy z tamtejszych sadhu, poczucie braku jakichkolwiek punktów styczności w doświadczeniach. - Niedługo wyjeżdżamy - rzucił. Lepsze to niż: “Kurczę, ale te ściany pionowe". - Aha - odparła ze spokojnym westchnieniem. - Minie jaki miesiąc, nim pani Jo dostanie stałą kwaterę i wyśle po mnie. - Uniosła w górę robótkę, wydęła wargi, cofnęła się o oczko i zachichotała. - Nareszcie se odpocznę. Fajnie, jak oboje są w domu, ale to trochę wyczerpowywujące. No, wie pan, o co chodzi. - Aha - rzucił od niechcenia, zaciskając wargi. Albo to najlepsza aktorka, jaką w życiu widziałem, albo przykład tego, co południowcy nazywali “idealnym czarnuchem", pomyślał. Poddana upuściła wełnę na kolana. Wyglądała spokojnie, świeżo i elegancko w plisowanej, jedwabnej spódniczce oraz haftowanej bluzce z białego płótna. Gładką, oliwkową kolumnę jej szyi zdobił cienki, złoty łańcuszek lśniący na tle granatowoczarnych loków sięgających ramion. Skierował uwagę z powrotem na jej twarz. Minęło wiele czasu, odkąd opuścił dom i żonę. - Nie lubi mnie pan za bardzo, co? Głos młodej kobiety jak zwykle brzmiał miękko, uprzejmie i pokornie, lecz jej słowa były nieoczekiwanie bezpośrednie. - Nie... dlaczego tak sądzisz? Musiał przyznać jej rację i czuł się z tego powodu trochę winny. Bardzo żałował, że nie potrafił lepiej ukrywać swych uczuć. Do cholery, jesteś dziennikarzem i zachowuj się jak dziennikarz! - pomyślał ze złością. - Panie Dreiser, wolni ludzie często myślą, że poddani to głupki, a to dopiero jest głupota. Pewnie jankesowi można wybaczyć, bo pan nas nie widzi na co dzień. Popatrzyła na basen. Brat i siostra wleźli na leżące za wodospadem skały. Przed chwilą Eric wrzucił Johannę z powrotem w nurt. - Właściwie to nie pamiętam rodziny - powiedziała z namysłem. - Tylko to, jak leżałam pod ich ciałami i mnie wyciągali. - Zwróciła wzrok w stronę dwojga Drakan. - Nie oni to zrobili, panie Dreiser - stwiedziła. - Pojęłam to, kiedy tylko zaczęłam się zastanawiać. Mogłam cały czas tylko nienawidzić i co bym z tego miała? Pokręciłoby mi się we łbie, tak jak tym, którzy żyją nienawiścią. Uśmiechnęła się ponuro. - A zresztą, pamiętam tylko to, że ojciec bił mnie, jak byłam głośno, a mama dawała jedzenie tylko moim braciom, no bo byli chłopakami, a ja płakałam z głodu. Gdyby nie przyszli Drakanie, wychowałabym się w chacie z kozami, sprzedaliby mnie za kozy, musiałabym zakładać namiot, żeby wyjść na zewnątrz. Chador, hej? Nigdy nie byłabym czysta, nigdy nie miała dość jedzenia, nigdy nie widziała nic ładnego... - A to - dotknęła numerów, które miała za uchem - wcale nie znaczy, że jestem pługiem czy piecem. Zresztą nie rozumiem, dlaczego człowiek miałby myśleć tym, co ma pod twarzą. A poddani potrzebują myśleć bardziej niż wolni. - Przerwała. - A może pan jest nabożnisiem? Popatrzył na nią bez zrozumienia. - Chrześcijaninem - wyjaśniła. - Jak niektórzy z tych w czworakach, co to nie lubią, jak ludzie szukają przyjemności tam, gdzie im się podoba? - Nie, właściwie nie. - Nie była to do końca prawda, ale powinien był pamiętać, że niepiśmienność nie musi oznaczać głupoty. - Poza tym nie masz właściwie wyboru. - Mam. Bardziej mi się poszczęściło niż innym. - Pochyliła się nad nim. - Panie Dreiser, pan jest jankesem i chce dobrze. Tak mi powiedział pan Eric. Powiedział: “Rozmawiaj z nim, jeśli chcesz", no to rozmawiam, zamiast mówić tylko: “Tak, panie" i “Nie, panie", jak bym mogła. No to mówię, żeby pan zachował swoją litość i zadarty nos dla tych, co to ich potrzebują. Niech pan sobie zapamięta dwie rzeczy: lubię pana Erica. To dobry człowiek, kiedy nie zbiera mu się na myślenie. A panią Jo lubię jeszcze bardziej. Zawsze była dla mnie dobra. Noo, właściwie to prawie zawsze. Nikt nie jest dobry bez przerwy. Druga rzecz: poddany, parobek czy dziewka, potrzebuje dobrego pana, dobrej pani. Może w pana kraju jest inaczej. Tutaj takich jak ja może spotkać wszystko. Wszystko. Niech no pan o tym pomyśli. Wychowywa-łam się z panią Jo, panem Erikiem i innymi. Jak... zwierzątko domowe, hej? Ja znam ich, oni znają mnie prawie równie dobrze. Nie lubiliby mnie, gdybym ja ich nie lubiła, rozumie pan? Łatwo ich polubić, no nie? Nie chodzi o to, że coś by mi się stało, gdybym chodziła naburmuszona. Kazaliby mi gotować, kopać ziemniaki albo doić krowy. To mój wybór. Ładna, delikatna twarz przybrała na moment niemal gwałtowny wyraz. - Przecież pan nie żyje moim życiem, nie musi za mnie decydować, prawda, panie? To może trochę mniej tego kręcenia nosem, panie Dreiser? Zaczerwienił się, lekko zawstydzony, poczuł mimo woli przypływ sympatii i skinął głową. Cóż, zawsze wiedziałeś, że ludzie są skomplikowani, skarcił siebie. Wrócili Drakanie. Rahksan zerwała się z miejsca, żeby podać im ręczniki. Zaczęła wycierać Johannie plecy. - Chyba się ucieszysz, kiedy wreszcie znajdziesz się w miejscu, w którym będziesz mógł dodać do słowa “korespondent" przymiotnik “wojenny"? - zapytał Eric, wkładając szlafrok, by nie urazić wrażliwości gościa. Dreiser skinął głową. - Aczkolwiek zdobyłem tu trochę interesujących materiałów - zauważył. - Aha - wtrąciła Johanna głosem stłumionym przez ręcznik. - A szczególnie interesujące jest to, jak je przedstawiłeś. Łatwo stąd wy wnioskować, jakie fobie dręczą Amerykanów. Muszę powiedzieć, że to złośliwa banda. - Zebrałem też trochę materiałów na temat życia codziennego - dodał wskazując głową w stronę wnętrza domu. - Jak żyją Drakanie u siebie. Część z nich nie wyjdzie na światło dzienne przed końcem wojny, dodał bezgłośnie. Para młodych Drakan wbiła w niego wzrok. - Mam nadzieję, że nie odniosłeś wrażenia, iż większość obywateli żyje w ten sposób - powiedziała Johanna, wskazując ręką na Wielki Dom. - A może odniosłeś? Czytałam takie amerykańskie powieści o Dominacji, że można jajo znieść. - Cóż, Drakanie na ogół są zamożni - odpowiedział. - Wydaje mi się też, że większość rodzin obywateli posiada poddanych. - To prawda - przyznał Eric. - Naprawdę biedni bywają tylko alkoholicy albo niedorozwinięci, a ich po prostu umieszcza się w wygodnym zakładzie, sterylizuje i zachęca do skracających życie nałogów. Dreiser zamrugał powiekami. Eric był całkiem przyzwoitym facetem, ale bardzo często sprawiał wrażenie, że nie słyszy własnych słów. - Ponad dziewięćdziesiąt procent ma jakichś poddanych - wtrąciła Johanna, wspierając stopę na plincie rzeźby, onyksowego lamparta o kłach i pazurach z kości słoniowej. - Ale... hmm, według ostatniego spisu trzy czwarte obywateli posiadało dziesięciu lub mniej. Połowa pięciu lub mniej. Posłuchaj, wiesz, jak funkcjonuje nasz system ekonomiczny? - zapytał Eric. - Mniej więcej. Oficjalny termin brzmi “feudalny socjalizm", prawda? - odrzekł Amerykanin. Drakanin westchnął. - To określenie spopularyzował Carlyle, przeszło sto lat temu. W rzeczywistości system ukształtował się sam. Upraszczając: wielkie zakłady przemysłowe są własności ą państwa, cechów wolnych pracowników albo Ligi Użytkowników Ziemi. - To taka spółdzielnia właścicieli plantacji, zgadza się? - zapytał Dreiser. - Użytkowników plantacji. Nie ma u nas prywatnej własności ziemi w ścisłym znaczeniu tego słowa. Tym właśnie była początkowo liga, ale potem zajęła się też żeglugą, transportem, przemysłem przetwórczym, a wreszcie bankowością. W dzisiejszych czasach, hmm, weźmy na przykład Kartel Metali Żelaznych. Wydobycie żelaza i węgla oraz przemysł ciężki. Dziesięć procent udziałów jest własnością Dyrektoriatu Wojny. Kiedyś było tego więcej, zaczęli od odlewni dział. Trzydzieści procent należy do Cechu Żelazowego. Resztę podzielono między państwo a Ligę Użytkowników Ziemi. Tak samo, choć w innych proporcjach, przedstawia się sytuacja w innych kartelach: Włókienniczym Kartelu Koziorożca, Obrabiarkach Naysmitha, Autach Parowych Trevithicka, Sterowcach Dos Santosa... U was, Amerykanów, to przemysł wyzyskuje rolnictwo, u nas zaś... cóż, von Shrakenbergowie jedną trzecią dochodów zawdzięczają lidze, pomijając to, co przynoszą cztery tysiące hektarów posiadłości. Johanna przeciągnęła się, ziewając. - W dzisiejszych czasach większość obywateli mieszka w miastach: technicy, inżynierowie, nadzorcy, biurokraci, agenci policji, artyści, nauczyciele... Salariat, nie proletariat. Eric żachnął się. - Marny dowcip, siostrzyczko. Sytuacja jest bardziej skomplikowana. Jest jeszcze “sektor prywatny", małe firmy produkujące głównie luksusowe towary. I, na przykład, zgadnij, kto domaga się podwyższenia standardu życiowego fabrycznych poddanych? - Nikt? - odparł chłodnym tonem Dreiser. Drakanin parsknął śmiechem. - Liga - wyjaśnił. - By utrzymać plantację, trzeba sprzedawać płody rolne, a ostatecznie dziewięćdziesiąt jeden procent populacji to poddani. Im lepiej kartele karmią i ubierają swych robotników, tym większy mamy popyt. W dawnych czasach eksportowaliśmy za granicę, ale obecnie to nie wchodzi w grę. Jesteśmy po prostu zbyt wielkim krajem. Johanna skinęła głową, przerzucając sobie szlafrok przez ramię. - Adieu, Bili, Eric. Zobaczymy się przy kolacji. - Rahksan podniosła się, by podążyć za nią. - Pogadajcie sobie o różnych różnościach. Popracować zdążymy, kiedy skończy się urlop. Dreiser śledził ją wzrokiem. Barwne odblaski marmurów i fresków padały na jej skórę, gdy oddalała się kołyszącym krokiem. Wskazał na kloc drewna, w który wbito noże, oraz salę ćwiczeń. - To robi diabelne wrażenie, zwłaszcza to całe miotanie przeciwnikiem - powiedział, gdy kobiety wyszły. - Chodzi ci o pankration? Co dziwne, mimo greckiej nazwy większość elementów przejęliśmy od Azjatów. W osiemdziesiątych latach zeszłego wieku, kiedy importowaliśmy mnóstwo kulisów. Jeden nadzorca spróbował potraktować grupę przybyszów z Okinawy biczem ze skóry nosorożca i przekonał się, że znają się na walce wręcz. Wykupił ich kontrakty, nauczył się od nich wszystkiego i założył salle d'armes. - Aha - powiedział po raz kolejny Dreiser, zapisując to sobie w pamięci. - Zaskakuje mnie, że twoja siostra tak dobrze radzi sobie w walce z tobą. Masz przecież nad nią przewagę. Eric przesunął palcami po krótkich, wilgotnych włosach. - Chodzi ci o masę i zasięg ramion, czy o płeć? - zapytał. - Swoją drogą, uważaj, co będziesz mówił na ten temat, kiedy znajdziemy się na polu walki. Wiele kobiet wciąż jest drażliwych na tym punkcie. Kiedy byłem małym dzieciakiem, toczono na ten temat długi spór. Do dziś można gdzieniegdzie natrafić na zatwardziałego konserwatystę. Jako cudzoziemcowi może ci się udać wykręcić od pojedynku, ale niektóre kobiety... zareagują. - W jaki sposób? - zapytał Amerykanin. - Połamią ci kości. - Mówisz poważnie? Tak, widzę, że tak. Dziękuję ci, Eric. Drakanin wzruszył ramionami. - Zrozumiesz to lepiej, kiedy przystąpimy do akcji - odparł. ROZDZIAŁ PIĄTY Tak miłość, jak i nienawiść budzą frustrację, kiedy ich przedmiot jest nieobecny. Mój ojciec mnie odesłał. Co prawda, nie tęskniłam za nim zbytnio. Ostatecznie to nie on mnie wychowywał. Niemniej odesłał mnie z jedynego domu, jaki kiedykolwiek znałam, abym zostawiła tych, którzy mnie kochali i opiekowali się mną. Jak mogłabym go nie nienawidzić? Byłam jednak przedwcześnie rozwiniętym dzieckiem i osiągnęłam już wiek, w którym zaczyna się myśleć. W Filadelfii czułam się obco i samotnie, ale byłam wolna. Szkoła, książki, potem uniwersytet i gra umysłów, wszystko to dał mi on, ryzykując własne życie. W Dominacji nie czekało mnie nic. Był też moim ojcem. Jak mogłabym go nie kochać? Do tego był nieobecny. Nie mogłam dać krzykiem wyrazu swemu gniewowi ani uściskać go i wypowiedzieć słów miłości. Dlatego stworzyłam sobie obraz ojca w głowie, tak jak inne dzieci tworzą wymyślonych przyjaciół. Marzyłam o rzeczach, które robilibyśmy wspólnie - wycieczki do zoo czy do Atlantic City, rozmowy, spory... wewnętrzne życie, które dopomagało w rozwoju mojej jaźni, tak jak krata kieruje wzrostem pnącza. To dobra szkoła dla powieściopisarki, ale marna namiastka domu. Córka ciemności: życie Anna von Shrakenberg Houghlon & Stewart, Nowy Jork 1964 PLANTACJA OAKENWALD PAŹDZIERNIK 1941 Arcystrateg Karl von Shrakenberg popijał ostrożnie brandy, obejmując kieliszek dłońmi. Wyglądał przez wychodzące napołu-dniowy zachód okno, patrząc na ogrody, zielone pola, topole oraz złociste wzgórza z piaskowca... Jeszcze jeden, pomyślał. Odwrócił się i nalał ostrożnie pół uncji płynu do szerokiego kieliszka. Jeszcze jeden, a potem drugi, kiedy przyjdzie Eric. Musiał uważać z brandy, tak jak z każdym narkotykiem tłumiącym ból w nodze. Chirurdzy zrobili, co mogli, ale był wtedy rok 1917 i metody operacji były mniej zaawansowane. Poza tym mieli mnóstwo zajęć. Głębsze cięcia mogły złagodzić ból, lecz groziłyby dalszą utratą panowania nad mięśniami, a nie chciał podjąć takiego ryzyka. Z głośnym westchnieniem oparł się całym ciężarem na parapecie. Gałęzie rosnącego za oknem drzewa rozświetlały promienie słońca, a chłodny wietrzyk zapowiadał zimną noc. Z radością poczułby ciepło ognia. Ach, życie to jedna wielka rana, pomyślał. Nagromadzenie bólu, żalu i skaleczeń. Goimy je, jak tylko potrafimy, znosimy, kiedy musimy, dopóki nie staną się zbyt ciężkie i wtedy idziemy do ziemi. - Chciałbym móc powiedzieć to Ericowi - wyszeptał. Ale po co? Był młody i pełen młodzieńczego buntu przeciwko światu; Usłyszałby jedynie rozkaz pokłonienia się przed mądrością płynącą z wieku, pogodzenia się z tym, z czym nie można się pogodzić, i zniesienia tego, czego nie można znieść. Poczuł smak brandy na języku. Czy wysłuchałbym podobnych rad, gdy byłem w jego wieku? Cóż, przynajmniej na pozór. Moje ambicje zawsze były bardziej konkretne. Potarł grzbiet nosa kciukiem i palcem wskazującym, spoglądając zmęczonym wzrokiem na leżące na biurku stosy raportów. Wiele z nich było oznakowanych stylizowanym globem ziemskim w uścisku gadzich szponów: ściśle tajne. Chciałem dowodzić jednostką, coś osiągnąć, okryć się sławą wojownika - i kim jestem? Wysokiej rangi urzędnikiem, czytającym raporty i zaopatrującym je w adnotacje: raporty wywiadu i biura miernictwa, raporty dotyczące produkcji stali i obrabiarek czy zapasów amunicji... Starcy siedzący w piwnicy, bawiący siew gry wojenne na stole makietowym i wysyłający na ich podstawie swych synów i córki na śmierć, pomyślał. Udało ci się, zrealizowałeś swe marzenia i okazało się, że to jeszcze nie koniec. Nie jak w tych powieściach, które tak lubił Eric, gdzie można było wszystko zgrabnie zakończyć. Życie toczyło się dalej... jakże jałowa i straszna wydawałaby się mu kiedyś taka egzystencja! Przestań narzekać, starcze, powiedział sobie. Przeżył wiele szczęśliwych chwil, dziewczyny, chwała i władza. Bardzo wiele, jeśli zastanowić się nad tym, jak musiała żyć większość ludzi, Ruszył utykając wzdłuż ściany, przebiegając czule palcami po grzbietach oprawionych w skórę tomów. Gabinet dorównywał wiekiem samej posiadłości i zmienił się mniej niż ona. Był pracownią głowy rodziny, i w związku z tym ominęła go wielka zmiana dekoracji, którą zarządziła jego matka tuż po ślubie. Jego oczy zatrzymały się na portrecie żony. Przedstawiał on ją taką, jaka była, gdy dali sobie słowo w tym szpitalu na Krecie. Wyglądała młodo, nieśmiało i surowo w mundurze Korpusu Medycznego, ze słuchawką medyczną zgrabnie zapiętą na piersi, i długimi, brązowymi włosami związanymi w praktyczny kok. Mary by mi pomogła, pomyślał, wznosząc toast za jej pamięć. Lepiej od niego potrafiła... czuć? Nie, mówić o uczuciach, gdy było to konieczne. Wiedziałaby, co zrobić, kiedy Eric zbyt mocno zadurzył się w tej przeklętej czerkieskiej dziewce. Nie, przyznał z niechęcią. Tyansha to rozumiała. Lepiej niż Eric. Nigdy nie skłaniała go do niewłaściwego zachowania w miejscu publicznym. Próbował rozmawiać z synem, ale nic to nie dało. Być może Mary potrafiłaby dotrzeć do niego za pośrednictwem dziewczyny. Taka już była - zawsze dystyngowana, ale nawet domowe służące i robotnicy z pola rozmawiali z nią swobodnie. Tyansha milkła natychmiast, gdy tylko stary pan na nią spojrzał. Czuł pokusę, by ją odesłać, lecz w ten sposób ukarałby ją za winę Erica, a von Shrakenbergowie nie traktowali rodzinnych poddanych w ten sposób. Honor tego zabraniał. Ulżyło mu po jej naturalnej śmierci przy porodzie, aż do chwili... Mary potrafiła być twarda, gdy było to konieczne, pomyślał. To było dla niej narzędzie, coś, z czego korzystała w razie potrzeby. Ja zaś... zaczynam sądzić, że to zbroja, której nie potrafiłbym zdjąć, nawet gdybym zechciał. W jego pokoleniu Drakanie przywiązywali większą wagę do różnicy płci niż obecnie, choć i tak mniejszą niż inne narody. Zmiana była nieunikniona - na świecie było mnóstwo roboty do wykonania i zawsze brakowało godnych zaufania pracowników - ale były chwile, gdy odnosił wrażenie, że jego lud poniósł pewną stratę, gdy usunął ze swego życia delikatność. Cóż, zrobię, co będę mógł, pomyślał. Jego dłoń opadła na prymitywnie wyrzeźbioną figurkę stojącą na półce - wyobrażęnie Thora, produkt nieudanej próby wskrzeszenia starej wiary, którą podjęto w zeszłym stuleciu. - Nawet ty nie zdołałeś podźwignąć węża Midgardu ani zmóc staruchy Starości, prawda, Rudobrody? Ktoś zastukał do drzwi. Na pewno jego syn. Nie zaglądałem tu zbyt często, odkąd przestałem być chłopcem, pomyślał Eric rozglądając się po gabinecie ojca. A i wtedy na ogół było nieprzyjemnie. Z reguły czekało mnie lanie. Dzisiaj rzecz jasna nie musiał się obawiać niczego w tym rodzaju. Było to jedynie pożegnanie. Niech mnie szlag, jeśli uklęknę, żeby go prosić o błogosławieństwo. Do diabła z tradycją. Pokój był wielki i mroczny, pachniał skórą i tytoniem, a widok z otwartych okien przesłaniały drzewa. Eric pamiętał, jak w dzieciństwie wdrapywał się na nie, żeby zaglądać do środka. Na ustawionych wzdłuż ścian półkach stały stare, oprawne w skórę tomy: księgi rachunkowe plantacji od czasów jej założenia, kroniki rodzinne, książki o rolnictwie, hodowli bydła, strategii, polowaniu. Wśród nich znajdowały się pamiątki nagromadzone w ciągu pokoleń: para prawie dwustuletnich miotaczy włóczni baSotho skrzyżowanych z toporem wojennym - zabytki z czasów podboju. Maska duchów Chokwe z Angoli, miecz Tuaregów, marokański muszkiet jezail, armeński nóż bojowy o rękojeści zdobionej koronkowym srebrnym filigranem... A także portrety rodzinne. Pierwszy był sam Freiherr Augustus von Shrakenberg, który podczas amerykańskiej wojny o niepodległość dowodził pułkiem meklemburskich dragonów w brytyjskiej służbie i w nagrodę otrzymał tę posiadłość. A przynajmniej prawa do niej. Tubylcy byli innego zdania, dopóki ich nie przekonał. Za nim sześć pokoleń użytkowników, przeważnie w mundurach: dumne, wąskie oblicza pełne wilczej energii i zimnej, inteligentnej drapieżności. Zdobywcy... Przynajmniej taką twarz chcieli pokazywać światu, pomyślał. Umysł człowieka to puszcza w nocy. Nie znamy nawet własnego wnętrza, a co dopiero innych ludzi. Jego ojciec stał przy sekretarzyku, napełniając brandy dwa kieliszki. Nad meblem wisiało jedyne trofeum w gabinecie: głowa wa przylądkowego o czarnej grzywie. Karl von Shrakenberg zabił go osobiście, lancą. Eric wziął w rękę szeroki kieliszek i zakręcił nim z uwagą, by poczuć woń. Następnie wzniósł go, by stuknąć się z ojcem. Aromat był wspaniały, choć raczej ostry. Dobrze harmonizował z wypełniającym pokój zapachem książek, starych, dobrze zakonserwowanych mebli oraz pokrywającej je politury. - Złych żniw albo krwawej wojny - powiedział Karl von Shrakenberg, wznosząc stary toast. - Prosit - odparł Eric. Zapadła cisza. Unikali nawzajem swych spojrzeń. Karl podszedł do biurka, utykając ciężko, i opadł na poduszki fotela. Eric czuł się odrobinę nieswojo, wspominając, jak stał tu w dziecinstwie, by otrzymać burę. Nakazał sobie usiąść i odchylił się z niedbałą elegancją. Brandy drażniła jego język niczym pieszczota. Była to czterdziestoletnia Thieuniskraal, używana tylko na specjalne okazje. - Mam nadzieję, że nie będzie zbyt krwawa - dorzucił. Na czoło wystąpił mu nagle pot. Odniósł wrażenie, że pod powierzchnią jego umysłu coś się czai, niby węże w czarnej wodzie. Nie trzeba było tu wracać. Kiedy mnie tu nie było, wszystko to wydawało się bezpiecznie odległe. Karl skinął głową, szukając słów. Byli Drakanami i nie czuli potrzeby omijania tematu śmierci. - Tak. - Chwila milczenia. - Szkoda, że nadeszła, nim zdążyłeś się ożenić. Życzę ci długiego życia, Eric, ale dobrze by było zobaczyć wnuki w Oakenwald, nim narazisz się na zgubę. Dzieci to nasza nieśmiertelność, tak samo, jak nasze czyny. Zaklął w duchu, widząc, że jego syn się wzdrygnął. Jest chyba mężczyzną? Od śmierci dziewki minęło już sześć lat! Eric z wielką ostrożnością postawił kieliszek na oparciu fotela. - Cóż, tę możliwość raczej wykluczyłeś, prawda, ojcze? Naznaczona bruzdami wieku twarz podniosła się w górę. - Nie zrobiłem nic w tym rodzaju. W ogóle nic nie zrobiłem. - Pozwoliłeś jej umrzeć. Eric słyszał, jak słowa same wypływają mu z ust. Czuł się w pełni przytomny, ale nie był sobą. Przyglądał się spokojnie z boku niczym widz. To dziwne. Przez sześć lat czułem, jak to zdanie czeka we mnie i nigdy nie odważyłem się go wypowiedzieć. - Dowiedziałem się o całej sprawie dopiero wtedy, kiedy mi powiedzieli, że nie żyje! - I dlatego pochowałeś ją, nim zdążyłem wrócić. Spaliłeś jej rzeczy. Nie zostawiłeś dla mnie nic! Zerwał się nagle na nogi, dysząc ochryple. - Zrobiłem dla twojego dobra. Byłeś dzieckiem. Byłeś opętany! Karl również podniósł się z miejsca. Walnął z głośnym hukiem pięścią w blat z tekowego drewna. Nigdy dotąd o tym nie rozmawiali. To było tak, jakby pękła torbiel. - To było niegodne ciebie. Chciałem, żebyś odzyskał rozsądek! - Chcesz powiedzeć, niegodne mojej krwi, twojej sztucznej wizji tegojaki powienien być von Shrakenberg, wizji, która zabiła Johna i prześladowała mnie przez całe życie. Kiedy zabije też Johannę i mnie, to czy zaspokoi to wreszcie twoją dumę? Zobaczył, że twarz starego pobladła, a potem zaczerwieniła się na wspomnienie o Johnie, dostrzegł przez chwilę tajemny strach, który prześladował go w ciemności, zrozumiał, że zadał celny cios i ogarnęła go niska radość. Strumień słów płynął dalej. - Opętany? Kochałem ją! Tak jak ty, ze swoją gadzią krwią, nigdy nie kochałeś nikogo! Pozwoliłeś, bym spędził w szkole cały miesiąc, nie informując mnie o niczym. Zdobyłbyś się na więcej, gdyby padł mój ulubiony koń. Krzyk odbił się echem od ścian, przywracając mu przytomność umysłu. W prawej dłoni poczuł słabe ukłucie bólu. Spojrzał na nią i dostrzegł, że zgniótł w uścisku kieliszek, a spomiędzy odłamków szkła sączy się strużka krwi. Skierował wzrok z powrotem na ojca. - Uważam, że to twoja wina - powiedział cicho. Karl nie odwrócił spojrzenia. Kochałeś? A co ty możesz o tym wiedzieć. Jesteś dzieckiem. Miłość kryje się w czynach, nie w słowach. - Niech cię Bóg przeklnie, synu - powiedział na głos. - Ciąża nie jest chorobą. Miała tę samą położną, która odbierała ciebie! Stłumił gniew, zmusił się do przemówienia łagodniejszym tonem. - To się zdarza, Ericu. Nie zwalaj na mnie winy dlatego, że nie możesz nawymyślać losowi. A może sądzisz, że kazałem ją udusić poduszką? - dodał twardszym głosem. - Ona lepiej od ciebie wiedziała, co leży w twoim interesie. Nigdy nie wykraczała poza należne jej miejsce. Czy chcesz powiedzieć, że zabiłbym niewinną poddaną von Shrakenbergów po to, żeby ukarać własne dziecko? - Chcę powiedzieć... - zaczął Eric, powstrzymał się jednak. Twarz jego ojca była nieruchoma niczym żelazna maska, lecz nozdrza mu zbielały. Coś w jego wnętrzu, pragnienie zadania bólu, którego nie sposób znieść, powtarzało: powiedz to - powiedz to - powiedz to. Zacisnął wargi maksymalnym wysiłkiem woli. Najbliższa rodzina czy nie, nikt nigdy nie nazwał Karla von Shrakenberga kłamcą prosto w twarz. - Chcę powiedzieć, że lepiej już sobie pójdę, sir. Zasalutował, strzelił obcasami i pomaszerował ku drzwiom. Jego pięść zostawiła na piersi, z lewej strony mundurowej bluzy, plamę krwi. Gdy drzwi zamknęły się cicho, Karl von Shrakenberg poczuł, jak opuszcza go zrodzona z gniewu siła. Opadł z powrotem na krzesło i wsparł się na biurku. Płynący ze starej rany ból przeszył go niczym igła od biodra aż po kręgosłup. - Co się stało? - zapytał bezbarwnym tonem. Odszukał wzrokiem stojącą na biurku oprawną fotografię żony ozdobioną czarną krepą. - Och, Mary, ty byś mi wyjaśniła, co powiedzieć, co zrobić... Dlaczego mnie opuściłaś, moje serce? Możliwe, że po raz ostatni widziałem go żywego. John i... - Skrył twarz w dłoniach. - Mój syn, mój syn! ROZDZIAŁ SZÓSTY ...decyzja o zaatakowaniu niemieckich wojsk była ryzykowna, lecz było to wykalkulowane ryzyko. Nazistowskie armie byty liczne, ale ich pancerno- zmechanizowana szpica stanowiła nie więcej niż dziesięć procent całości. Na przykład, wiosną 1942 roku Wehrmacht miał na stanie zaledwie cztery tysiące czołgów, w tym wiele przestarzałych, lekkich i zdobycznych rosyjskich, Dominacja zaś dysponowała ponad czternastoma tysiącami i byty to wyłącznie nowoczesne czołgi typu “Hond III". Statystyczny niemiecki piechociarz miał szczęście, jeśli udało mu się od czasu do czasu przejechać ciężarówką, a w wojskach drakońskich nawet jednostki janczarów dysponowały transporterami opancerzonymi na podwoziach kołowych. Przykładem luki technologicznej była standardowa broń piechoty obu mocarstw: Mauser z trzonem zamkowym, konstrukcja Z roku 1898, kontra maszynowe karabiny szturmowe. Niemniej jednak Trzecia Rzesza pokonała już Związek Sowiecki, mocarstwo dysponujące porównywalną przewagą w ludziach i liczbie sprzętu, choć nie w umiejętnościach. Gdyby pozwolono im na utrwalenie i wykorzystanie ich zdobyczy, Niemcy staliby się straszliwą groźbą. Nawet w ówczesnym stanie rzeczy “Fryce" okazali się dla drakońskich żołnierzy groźnym przeciwnikiem, sprytnymi, bezlitosnymi wojownikami. Zwłaszcza w początkowych fazach kampanii decydującym czynnikiem były umiejętności bojowe małych jednostek działających we względnej izolacji... Ogień i krew: wojna eurazjatycka. T. II: OilTyflisu ih Warszawy. 1942-I94J Strateg Robert A. Jackson Wydawnictwo Nowych Terytoriów, Wiedeń 1965 OSETYŃSKA DROGA WOJSKOWA, SOWIECKA GRUZJA 14 KWIETNIA 1942, GODZINA 5.00 Eric stał, spoglądając w dół zbocza, ze składaną kolbą karabinu wspartą na biodrze. Spadochroniarze wylądowali na płaskowyżu i las prawie wszędzie znajdował się poniżej linii wzroku. Na czarnych, poskręcanych konarach widocznych w słabnącym świetle księżyca połyskiwały drobinki szronu. Pierwsze ślady zieleni wychylające się z otwierających się pączków kołysały się przed jego oczami niczym krucha iluzja. Rzadkie, zimne powietrze wypełniało mu płuca, przywołując wspomnienie domu. Nie znajdował się jednak w ojczystych górach: te były większe, dziksze, o poszarpanych wierzchołkach. Widoczne za wąską przełęczą na wschodzie szczyty zalśniły różowym blaskiem. Ich śnieżne czapy na jego oczach nabrały koloru krwawej czerwieni. - Zaczynam - powiedział. Dowódcy tetrarchii i ich zastępcy zebrali się wokół niego, przykucnięci lub wsparci na karabinach szturmowych. Potrzeba było zaledwie kilku minut, by rozładować sprzęt i sformować centurię: szkolenie oraz powszechna świadomość, że porażka i śmierć są synonimami. - Najpierw, dwa małe cuda. Opadliśmy prosto na wyznaczoną strefę zrzutu, tak samo jak kohorta, chiliarchia i legion. Na południu, wyżej na stoku, od skalnych ścian odbijał się echem produkowany przez ludzi grzmot. - Tam dalej wdali się już w walkę z głównymi jednostkami Fryców. Jeśli pójdzie dobrze, osiągniemy całkowite zaskoczenie strategiczne. Po drugie, choć raz łączność działa bezbłędnie. Rozległy się pełne uznania szepty. Lampy próżniowe i spadochrony po prostu nie pasowały do siebie. Kruchość sprzętu radiowego wiele kosztowała eksperymentalne oddziały spadochronowe we wcześniejszych fazach wojny. Doświadczenie zaczynało jednak przynosić korzyści. - No i całe szczęście, bo nie walczymy już z Włochami. W gruncie rzeczy, wygląda na to, że są tu pełne, sformowane jednostki, a nie tylko łącznościowcy i saperzy, jak się spodziewaliśmy. Teraz reszta. Szybowce z lekkimi czołgami wylądowały bezbłędnie. Trafiły prosto w parów. Dowództwo chiliarchii twierdzi, że może uda się wyprowadzić część sprzętu po rampie z gruzu skalnego, ale potrzeba będzie na to przynajmniej doby. - Niech to zebra osra! To była Marie Kaine, dowódca wzmocnionej tetrarchii saperów i broni ciężkiej. - Przepraszam, sir. Posłuchaj, Eric, ten nowy, bezodrzutowy sprzęt ma swoje zalety, ale jego manewrowość jest kiepska, brak w nim osłony dla załogi, a strumień gazów wylotowych jest tak potężny, że nie bardzo można go okopać. Potrzebowaliśmy tych czołgów. Wzruszył ramionami. - Nie ma rady. Dalej. Wskazał ręką w dół zbocza. Znajdowali się wystarczająco wysoko, by dostrzec przebłyski drogi przesłoniętej przez wierzchołki drzew, nadal czarnych w słabym blasku przedświtu. Poranek przebudził ptaki, które zaczęły wypełniać powietrze swymi głosami. Żołnierze czekali spokojnie na dole. Kilku z nich paliło papierosy bądź rozmawiało cicho, większość milczała. - Możecie w to wierzyć lub nie, ale ta szosa jest Osetyfiską Drogą Wojskową, połową sieci drogowej prowadzącej przez góry. - Wskazał mapnikiem na południe. - Reszta legionu jest tam. Przebijają się do Kutaisi i punktów leżących bliżej nas. Przeciął dłonią powietrze w geście skierowanym na północ. - Tam czołgi Fryców przegrupowują się wokół Piatigorska. Nie jesteśmy do końca pewni, co to za jednostki, bo naszą siatkę wywiadowczą szlag trafił, kiedy Fryce tam dotarli i zaczęli likwidować wszystko, co się rusza, nie ma jednak wątpliwości, że jest tam kupa czołgów. Jeśli są w pełni formy, zjawią się tu cholernie szybko. Następny gest centuriona był skierowany prosto na wschód, w kierunku niewidocznej serpentyny - dwupasmowej “drogi wojskowej" biegnącej wzdłuż stoku, na którym stali. - A o kilometr stąd jest Wioska Pierwsza. Gęsty las rośnie prawie do samej drogi. Domy z kamienia i początek serpentyny. To nasz cel. Tom? - Ruszę w górę drogi, przejdę przez nią nad wioską i ustawię tam pierwszą tetrarchię jako oddział powstrzymujący. - Tylko nie pozwól, żeby przebili się do lasu. Marie? - Wukaemy i stodwudziestomilimetrowe działa bezodrzutowe wzdłuż linii drzew, moździerze z tyłu, miotacz ognia i grupy wysadzające obiekty odłączą się od was i ruszą naprzód jako wsparcie. - Einar, Lisa, John? - Ześrodkowanym ogniem od lewej do prawej posuwamy się od budynku do budynku. W trudnych punktach, współdziałacie z nami. - Tak jest. Są pytania? Siedząca w kucki obok tetrarcha Lisa Telford poruszyła się. - Co z tubylcami? - Ignorujcie ich, jeśli będą spokojni. W przeciwnym razie, skasować. Zsynchronizujmy zegarki. Piąta zero zero jest... teraz! Ruszajcie o piątej trzydzieści, biała flara. To wszystko? Świetnie. Do roboty, koledzy. W drogę! Niemcy stacjonujący w czerkieskiej wiosce byli ostrożni. Wystawili nawet wartowników kilkaset metrów w głąb ciągnącego się za polami lasu. Eric nachylił się nad ciałem, obrzucił spojrzeniem maskującą panterkę i patki u kołnierza, po czym podniósł wzrok na żołnierza, który uśmiechał się radośnie, wycierając nóż o siedzenie spodni. - Masz jego książeczkę? - warknął. - Proszę, sir. Eric przerzucił kartki. - Cholera! Waffen-SS, Leibstandarte Adolf Hitler! Miałem nadzieję, że trafimy najednostkę tyłową albo co najwyżej liniową piechotę. Żołnierz miał dziewiętnaście lat i był Austriakiem. Drakanskiemu oficerowi przemknęło przez głowę pytanie, czy Kaukaz przypominał mu rodzinny Tyrol. Gdyby ciocia miała kółka, to by była autem parowym, pomyślał. Spiesz się, Eric, bo nie dadzą ci dużo czasu... Obok leżącej nieruchomo w prowizorycznej kryjówce z gałęzi postaci zauważył polowy telefon. Ktoś wkrótce zauważy, że żołnierz się nie zgłasza. Pod wpływem impulsu wyciągnął rękę i zamknął powieki brązowych oczu. Jeśli będzie im sprzyjało szczęście, upłynie z dziesięć minut, nim Fryce coś zauważą. Zapewne spodziewali się ataku z południa. Kakofonia strzelaniny osiągnęła apogeum. Wąska przestrzeń wąwozu wzmacniała szybki terkot karabinów maszynowych równie skutecznie, jak łoskot ciężkiej broni. Z pewnością była to reszta pierwszej i drugiej kohorty... albo nawet cały legion. Odgłosy ciężkich walk przyciągały uwagę. Mimo to Fryce w wiosce stosowali obronę okrężną, choćby tylko ze względu na partyzantów. Ich dowódca zapewne odbierajuż wołania o pomoc. Może się ruszą... Nie, to zbyt ryzykowne. Przedzierając się przez coraz gęstszy zagajnik dzikiej pistacji, dotarł wreszcie do skraju lasu. Słońce stało już wysoko nad horyzontem, lecz pod wznoszącymi się na piętnaście metrów koronami górskich buków słoneczne światło przybierało ciemnooliwkową barwę. Bliżej granicy lasu było jaśniej, co pozwalało na bujniejszy rozrost roślinności. Większe drzewa wycięto, widać jednak było gęstwinę młodych drzewek oplecionych dziką winoroślą, leszczyną oraz wielkimi kępami dzikich rododendronów. Padł na brzuch i zaczął czołgać się naprzód jak lampart. Jednostki wsparcia ustawiały się już, dźwigając na miejsca trójnogi wukaemów kalibru 15 mm. Ich długie, smukłe, żłobione lufy wystawały z prowizorycznych gniazd rozlokowanych wśród skał i krzaków. Ciężkie trzaski naoliwionego metalu przywodziły na myśl dźwięk zasuwanych rygli. Trzy bezodrzutowe działa kalibru 120 mm stały tuż za nimi, przepchnięte na miejsce z dużym wysiłkiem. Grupy robocze torowały drogę maczetami. Za nimi podążali inni, zginający się pod ładunkiem ciężkiej perforowanej amunicji. Rozległy się pospiesznie szeptane rozkazy. To dowódcy ekip wyznaczali zadania. Serie piechoty ustawiły się w wachlarz, zrzucając na czas boju ładunki marszowe. Eric wysunął ostrożnie karabin z lunetą przez ostatnią zasłonę wysokiej trawy i spojrzał przez czterokrotnie powiększającą soczewkę. Widok rozpostarł się nagle przed jego oczami. Wioskę otaczał oczyszczony z roślinności pas, szeroki na pięćset metrów, ku północy opadający w dół. Naga, brązowa ziemia była jeszcze mokra od topniejącego śniegu. Właściwe pola były wyboiste, stromo nachylone, pełne niskich tarasów, stert głazów, kamiennych murów: większa część terenu stanowiła martwą strefę, osłoniętą przed ostrzałem z osady. Bliżej ciasno skupionych kamiennych domów ciągnęły się sady, jabłkowe i śliwkowe, oraz zagrody dla owiec. Zdawał sobie niejasno sprawę z reakcji swego ciała: od pach w dół kurtka munduru przesiąknęła potem, uszy wypełniał szum krwi, a w ustach czuł suchość. Brał udział w walce wystarczająco często, by wiedzieć, co mogły zrobić z człowiekiem materiały wybuchowe i latający w powietrzu metal. Bał się tego samego, co każdy żołnierz: śmierci, a jeszcze bardziej bólu. Zwłaszcza postrzału w brzuch, bez względu na sulfonamidy i antybiotyki. Kastracji, oślepienia, poparzenia, życia kaleki, na widok którego kobiety mają ochotę rzygać... Od drakańskich oficerów oczekiwano, że będą bez zahamowań przekazywać swe obowiązki i dowodzić z linii frontu. Oczekiwany czas przeżycia centuriona był krótszy niż szeregowego. Szkolenie pozwoliło mu niemal bez wysiłku opanować strach. Dłonie przestały drżeć, gdy zastąpił lunetę karabinu lornetką. Standard, pomyślał. Wioska wyglądała tak samo, jak niezliczone tysiące innych w wyżynnej Azji, od Anatolii po Sinkiang: budynki o płaskich dachach wzniesione z nieociosanych kamieni połączonych gliną, niektóre otynkowane i bielone, inne nagie. Szopy i wąskie, kręte uliczki. “Droga wojskowa" biegła przez środek osady. Na jej północnej granicy stał wypalony wrak rosyjskiego T-34. Poczerniała lufa działa wskazywała w milczącym, bezsilnym geście ku równinom. W wiosce był rynek oraz gmach o cebulastych kopułach, który przed rewolucją zapewne był meczetem, a do ostatniej jesieni sowieckim “domem kultury". Widać też było kilka innych budynków o nowoczesnym wyglądzie, dwie nie wyróżniające się niczym szczególnym ciężarówki o barwach niemieckiej armii oraz stojące na zewnątrz konne wozy. Ruch: kury, stara kobieta spowita od stóp do głów zgodnie z wymogami islamskiej przyzwoitości... i, tak jest, postacie we frycowskim Feldgrau. Skierował lornetkę na rubieże wioski, niemal całkowicie ukryte w zieleni: zamaskowane okopy strzeleckie, drut kolczasty, dom z otworami strzelniczymi w ścianach... nie zapowiadał się spacerek. Wyciągnął rękę za siebie. Sofie włożyła mu w nią słuchawkę. Z tyłu czekał starszy dekurion McWhirter z piątką żołnierzy. Eric wystukał sygnał kodowy i zaczął mówić: - Marie. - Cele namierzone, ekipy gotowe. Wzdłuż linii stanowisk ogniowych ręce złapały za uchwyty i sznury spustowe. Sto metrów za nim stała Marie przyciskająca do oczu celownik przeziernikowy dalmierza. Załogi moździerzy automatycznych czekały z dłońmi na śrubach mechanizmu podniesienia. Ładowacze trzymali w rękach świeże pięcionabojowe magazynki. - Dowódcy tetrarchii. - Na stanowiskach. Eric nakazał sobie zaczerpnąć pół tuzina głębokich, powolnych oddechów. Do diabła, dlaczego nie powiem im, że idę na zwiad i nie ruszę na spacer do Chin? - pomyślał. Dlatego, że to byłaby głupota, oczywiście. Dlatego, że to byli jego przyjaciele. - W porządku. Schował lornetkę do futerału, przewiesił przez ramię pas szturmowego karabinu i spojrzał na zegarek, gdzie sekundnik zbliżał się nieubłaganie do piątej trzydzieści. Gdy centurion się odezwał, jego głos zabrzmiał spokojnie, obojętnie. - Flara. Strzeliła w górę ze stanowiska obserwacyjnego, czemu towarzyszył cichy trzask, a następnie eksplodowała na wysokości dwustu metrów. Magnezjowy płomień, biały i ostry, rozkwitł na tle niewinnego błękitu nieba. Plask-plask, to pierwsze pociski z moździerzy przemknęły nad ich głowami, spadając na różową pianę kwiecia jabłoni na granicy wioski: grzmot wyrzucanych fontann czarnej ziemi i łomot połamanych konarów, kawałki stali i skały jednakowo mordercze, gdy przeszywały powietrze. Trzask-trzask-trzask-trzask bez przerwy. Nowe automatyczne moździerze były cięższe, osadzone na kołowych wózkach, ale dopóki nie zabrakło amunicji, mogły miotać stumilimetrowe bomby równie szybko, jak pistolet maszynowy kule. Drużyny Centurii A ćwiczyły już od dłuższego czasu i ręce ich żołnierzy podawały amunicję regularnie jak metronom. Po obu stronach eksplodowały terkotem ciężkie karabiny maszynowe, kontrolowane czterosekundowe serie skierowane w stronę dymu i porozbijanego drewna na granicy osady. Czerwony pocisk smugowy wystrzelił z lufy niczym rozmazana plama. Wydawało się, że unosi się w powietrzu, gdy zbliżał się do kłębiącego się pyłu strefy celu. Stanowiska ogniowe na granicy lasu nadzorowały cienką sieć niemieckich stanowisk obronnych i miały pod ostrzałem leżące dalej dachy i uliczki. Przystąpiły do pokrywania ogniem flankowym okien i otworów strzelniczych. Postacie w mundurach SS zaczęły padać na ziemię. - Szturm! Szturm! - rozległy się krzyki oficerów. Drakańska piechota wstała z miejsc. Żołnierze już przedtem zrzucili ładunki marszowe. Serie pierwszego rzutu przykucnęły, gotowe do ataku. Ruszyli biegiem naprzód, w maksymalnym pochyleniu, podskakując, skręcając i klucząc. Gdy pokonali sto metrów, rzucili się na ziemię, przybierając postawę strzelecką. Karabiny szturmowe i lekkie karabiny maszynowe otworzyły ogień. Lochosy drugiego rzutu przeskakiwały już przez nich, poruszając się z gracją atletów. Tę czynność miano powtórzyć, równie szybko, tyle razy, ile będzie to konieczne, by osiągnąć cel. Tu właśnie uwidaczniały się korzyści płynące z tysięcy godzin ćwiczeń: ćwiczeń, które dla drakańskich dzieci zaczynały się w wieku sześciu lat i produkowały niezwykle silnych i sprawnych żołnierzy, zdolnych utrzymywać podobne tempo całymi godzinami. Do tego osłaniający ogień był celny, celny jak snajperski. Drakanie potrafili używać lunet celowniczych równie sprawnie, jak żołnierze innych państw zwyczajnych celowników. - BuLala! BuLala! - rozległ się równie stary jak Dominacja okrzyk bojowy w języku z grupy Bantu, martwym od przeszło stulecia: Zabić! Zabić! Odpowiedział im tylko niepewny, niecelny ogień - powolny łoskot Kar 98 - niemieckich karabinów z trzonem zamkowym - a potem długi warkot MG 34. Seria kuł karabinowych została wystrzelona z domu na samym skraju wioski. Drakanie padali na ziemię. W kilka sekund później wystrzeliło jedno ze stodwudziestomilimetrowych dział bezodrzutowych. Rozległ się potężny huk, bardzo głośny, lecz zarazem stłumiony. Z przysadzistego działa wypadła chmura rozżarzonego gazu - strumień wylotowy równoważący odrzut. Drzewka przygięły się do ziemi, a suche liście stanęły w płomieniach. Drużyny ładowaczy poderwały się z miejsc z przekleństwami na ustach, by ugasić ogień łopatami. Liczyło się jednak to, co strzał zrobił z niemieckim gniazdem karabinu maszynowego. Efekt był druzgocący. Pociski miały niewielką prędkość, lecz były ciężkie i wypełnione owiniętym cienką stalową siatką plastikiem. Ładunek uderzył tuż pod lufę niemieckiego karabinu, przekształcając się natychmiast w wielki, płaski naleśnik z materiału wybuchowego. W kilka milisekund później eksplodował zapalnik w podstawie. Te pociski skonstruowano z myślą o wykorzystaniu przeciwko czołgom lub bunkrom z żelbetu. Zbudowany z luźnych kamieni mur wiejskiego domu rozsypał się i zapadł, jak pod ciosem niewidzialnej pięści. Przeciwległa ściana eksplodowała na zewnątrz, zanim jeszcze dosięgły jej pierwsze głazy, zniszczona przez powietrze, które w zamkniętej przestrzeni domu nabrało gęstości stali. Dach i piętro zawisły na chwilę nieruchomo, jak gdyby nie podlegały prawu grawitacji. Potem runęły w dół, by je z kolei pogrzebały padające do środka ściany szczytowe. Przed chwilą stał tam dom, nędzny, ale solidny, teraz została jedynie kupa pogruchotanych kamiennych bloków. - Teraz! Eric rzucił się naprzód. Lochos dowodzenia podążył za nim. Przed nimi ogień zaporowy moździerzy “zawędrował" do samej osady, a potem wrócił na poprzednie miejsce. Teraz jednak pociski niosły dym, gęsty i biały, który całkowicie przesłaniał widoczność. Kule wypadały z chmury na oślep. Działa bezodrzutowe grzmiały raz za razem. Dwa z nich ostrzeliwały skraj wioski, inne mierzyły nieco wyżej, by trafić w większe budynki stojące wokół rynku. Tetrarcha Marie Kaine z chłodną obojętnością obserwowała, jak ogień artyleryjski niszczy wiejskie domy. Skinieniem dłoni uciszyła linię stanowisk ogniowych, gdy telrarchie strzeleckie dotarły do granicy dymu, który szybko się rozpraszał. Słyszała trzask eksplodujących ładunków tworzących przejścia przez niemiecki drut kolczasty. Ogień broni ręcznej ucichł na krótką chwilę, gdy pierwsze stanowiska ogniowe nieprzyjaciela wyleciały w powietrze. Medycy i noszowi ruszyli naprzód, by zająć się drakańskimi rannymi. - Saperzy bojowi naprzód! - rozkazała zwięźle. Grupy saperów pognały w dół z równym entuzjazmem, jak wcześniej piechota. Obciążenie dwudziestokilogramowym zbiornikiem napalmu do miotacza ognia lub równie wielkim ładunkiem środka wybuchowego stanowiło najlepszą znaną jej zachętę do szukania ukrycia. - W porządku - ciągnęła. - Sekcje karabinów maszynowych przerwać ogień. Wznawiać na rozkaz albo do przypadkowych celów. Dym rozproszył się szybko. Dwanaście domostw obróciło się w gruzy. Belki, które spadły na piecyki węglowe, stawały już w płomieniach. Walki przeniosły się do osady. Widziała postacie w dra-kańskich mundurach wbiegające na dachy, przerywane linie pocisków smugowych. Ludzie byli maleńcy jak lalki, wioska rozpościerała się przed nią niczym mapa... Ale ja przecież zawsze lubiłam lalki, pomyślała. I mapy. Jej ojciec był do pewnego stopnia tradycjonalistą i cieszyło go, że bawiła się lalkami, dopóki nie zaczęła sama ich robić... i organizować pozostałych w brygady robocze. Mapy również kochała. Rysować na nich linie, tworzyć własne kontynenty dla skomplikowanych, wymyślonych światów swych marzeń. Potem dowiedziała się, że można to robić w realnym świecie: wycieczki szkolne do wielkich budów, tunelu łączącego Orange River z Fish River, wielkich tam na Zambezi. Konie i pisma techniczne, pomyślała z ironią. Dwa filary moich młodzieńczych lat. Potem zajęły ją kroniki filmowe. Na południe od Zambezi, czy gdziekolwiek w Afryce, nie pozostało już wiele do roboty, poza dokończeniem dawno rozpoczętych projektów, udoskonaleniami, rozbudową fabryk. Ale Nowe Terytoria, ziemie podbite w lalach 1914-1919... ach! Do dziś drżała na wspomnienie ostatecznego przebicia kanału łączącego Morze Martwe z Morzem Śródziemnym, spienionej srebrzystej wody torującej sobie drogę przez potężne turbiny, ich pomruku, ich mocy. Podręczniki twierdziły, że wola mocy jest najwyższą siłą. Była to prawda... ale przecież każdy mógł mieć władzę nad poddanymi. Wystarczyło urodzie" się obywatelem. Umiejętność przekształcenia pustyni w ziemie uprawne, uregulowania rzeki, zbudowania miasta tam, gdzie przedtem wznosiło się jedynie skupisko nędznych chat... to była prawdziwa moc! Ojciec zaplanował dokładnie jej przyszłość - a przynajmniej tak mu się zdawało: oczywiście armia, potem wydział humanistyczny w college'u. Następnie mogłaby wyjść za mąż i zadowolić się planowaniem otaczających rezydencję ogrodów. Albo, jeśli już musiała, zająć się jakimś dystyngowanym, odpowiednim dla kobiety zawodem, jak architektura. Ale nie, ja chciałam budować, pomyślała. I oto gdzie trafiłam. Muszę marnować najlepsze lata życia na stawianie przeciwczołgowych min-pułapek, rozbrajanie pól minowych i wysadzanie różnych budynków. A niech tam, wojna nie będzie trwała wiecznie. Rosja, Europa... zdobędziemy to wszystko, a tam jest pod dostatkiem miejsca na naprawdę wielkie projekty. Wyszkolone oko poinformowało ją, że nadszedł czas. - Naprzód! - zawołała. - Wallis, przestań grzebać w tym radiu. Bierz zapasowy aparat. Następna linia stanowisk ogniowych przy pierwszym szeregu domów. Albo gruzu, dodała w myśli. To była najgorsza strona wojny - zwiększało się entropię, zamiast z nią walczyć. Robimy tylko miejsce dla czegoś lepszego, tłumaczyła sobie, gnając naprzód. To nory. Żaden budynek nie był przyzwoicie skanalizowany. ROZDZIAŁ SIÓDMY ...rzadko widywałam ojca. Moim domem były czworaki Oakenwald i zazwyczaj czułam się w nich szczęśliwa. Cioteczka Sannie karmiła mnie i kochała, byty też inne dzieci z domu i z czworaków, Z którymi się bawiłam, ogrody i stok góry, które mogłam eksplorować. Sprzed szóstego roku życia zachowujemy jedynie fragmentaryczne wspomnienia. Wymykają się nam one, gdyż świadomość, która je zrodziła, jest zbyt obca dla dorosłego umysłu, by mógł do nich powrócić. Zostają jedynie obrazy: wielkie kuchnie i cioteczka piekąca bułeczki, podglądanie zza różanego krzewu, gdy przybywali goście na tańce - fascynujący, piękni i tajemniczy ze swymi klejnotami, sukniami i mundurami. Dziecko może wiedzieć różne rzeczy, nie znając ich znaczenia. Mieliśmy numery na szyjach. To było naturalne. Panowie ich nie mieli. Były rzeczy, o których mówiliśmy pomiędzy sobą, lecz nigdy w obecności panów. Pamiętam, że widziałam, jak cioteczka Sannie rozmawia z jednym z nadzorców i nagle zdałam sobie sprawę, że się boi... Młody Pan był moim ojcem i raz do roku przychodził dawać mi prezenty. Myślałam, że na pewno mnie nie lubi, ho gdy na mnie patrzył, jego twarz zastygała w bezruchu. Zastanawiałam się, czyni go rozgniewałam. Straszliwa myśl - matka umarła, wydając mnie na świat. Czy ją zabiłam ? Teraz rozumiem, że po prostu dostrzegał we mnie podobieństwo do niej, lecz wspomnienie przeżywanego wówczas smutku zawsze mi towarzyszy. Pewnej nocy przyszedł zabrać mnie od wszystkiego, co znałam i kochałam, mówiąc mi, że to dla mojego dobra. Ruch, samochody i statki, nieznajomi; Ameryka, głosy, których niemal nie mogłam zrozumieć... Córka ciemności: życie Anna von Shrakenberg Houghton & Stewart, Nowy Jork 1964 WIOSKA PIERWSZA, OSETYŃSKA DROGA WOJSKOWA 14 KWIETNIA 1942, GODZINA 5.30 Eric z łatwością sforsował niskie kamienne ogrodzenie. Podczas biegu ze wszystkich stron otaczał ich hałas: terkot broni, huk eksplozji, wrzaski. Nos wypełniał mu ostry smród kordytu. Poczuł, że jego usta otwierają się, a on zaczyna krzyczeć ze wszystkimi. Karabin zagrzechotał w jego dłoniach. Strzelał z biodra seriami złożonymi z trzech naboi. Usłyszał za sobą okrzyk Sofie, głośny i radosny. Nawet spokojny McWhirter przyłączył się do ogólnego ryku. Wpadli między jabłonie, niepokaźne, sękate drzewka zaledwie dwukrotnie wyższe od człowieka. Niektóre zredukowano do pieńków. Przed nimi ciągnął się frycowski drut kolczasty. Wydłużone ładunki wybiły w nim przejścia. Nieprzyjaciel wciąż do nich strzelał. Eric wydobył zza pasa granat z trzonkiem, wyrwał zawleczkę i rzucił go przed siebie. Wszyscy padli odruchowo na ziemię. - Uff - jęknęła Sofie, gdy ciężkie radio wgniotło jej żebra w grunt. Otworzyła ogień z lekkiego pistoletu maszynowego. Zagrzmiały karabiny szturmowe, lecz niemiecki ogień nie milkł. Pocisk odbił się z brzękiem od kamienia tuż przed twarzą Erica. Okruchy wbiły mu się w policzek. Centurion zaklął, obejrzał się i zawołał: - Neal! Pancerzownica! Żołnierka odczołgała się z chrząknięciem na bok. Przycisnęła lufę broni do policzka, a zwężkę wylotową ostrożnie skierowała daleko od towarzyszy. Zacisnęła dłonie na parze pistoletowych chwytów i nacisnęła spust. Bach! i lekki bezodrzutowy ładunek wyrzucił z krótkiej, niegwintowanej lufy pocisk, który pomknął naprzód, rozwijając stateczniki. Gdy włączył się silnik marszowy, by nadać mu maksymalną prędkość, pojawiła się jasna smuga. Trzask, gdy pocisk uderzył w cel i eksplodował. Jej partner wyciągnął rękę, złapał za trzon zamkowy, otworzył zamek, wsunął nowy nabój i klepnął ją w hełm. - Wal prosto w cel! - zawołał. Znowu naprzód, przez rzedniejącą mgłę pochodzącą z pocisków dymnych, ponad gruzami zburzonego domu. W ten sposób znaleźli się na poziomie dachów, nad opadającą ku drodze wioską. Sięgnął po słuchawkę. - Marie, melduj. - Tak jest. Jakaś aktywność w meczecie. Wybiegają z niego ludzie. Mam go rozwalić? - Radio? - Nic nie namierzam od chwili, gdy znalazłam ten dom z antenami. - Zostawcie meczet. Po prostu przeniosą dowództwo gdzie indziej, a nam amunicja do stodwudziestek jeszcze się przyda. Przesuńcie dwa ciężkie działa naprzód. Przejmę nad nimi dowództwo. Pozostałe cztery niech zostaną na linii, zmienią pozycję i udzielą ogniem bezpośrednim wsparcia dowódcy tetrarchii. Walcie ze stodwudziestek, jeśli zauważycie większe cele, obserwujcie drogę prowadzącą na północ. Wyślijcie też ronsony i saperów. Część z nich będziemy musieli wykurzyć ogniem i wybuchami. - Inna seria uderzeń w guzik. - Tom, podejdź bliżej. Dowódcy tetrarchii, meldunki. - Mówi Einar. Lisa oberwała. Dowództwo przejął starszy dekurion trzeciej tetrarchii. Przebijamy się z południowego zachodu na południowy wschód, a potem za meczet. Cholera! Miał nadzieję, że nie zginęła. Była pierwsza w linii zastępstwa, gdyby on “odziedziczył plantację". - Mówi John. To samo, na północny zachód i z flanki. - John, zwolnij trochę i ruszaj prosto. Tom i tak uderzy na północny wschód. Podzielimy ich. Ja będę z twojej lewej flanki. Pamiętajcie wszyscy, że walczymy w trzech wymiarach. Walcie w dół z dachów i do góry też. Ustanowię stanowiska ogniowe w strategicznych miejscach. W razie potrzeby przesunę je naprzód. Bez odbioru. Wzniósł głowę nad szczyt rumowiska. W powietrzu unosiła się charakterystyczna woń świeżego zniszczenia: stary pył, piasek i zabrudzone pranie. Ruiny potrzebowały czasu, by osiągnąć majestat, czy nawet patos. Chwilę po zakończeniu walki był w nich jedynie... syf i bałagan. Przed nim otwierał się wąski zaułek. Nie poruszało się w nim nic poza zagłodzonym kundlem oraz przewróconym koszem z ubraniami. Tubylcy gdzieś się schowali, stanowiska ogniowe w sadzie zlikwidowano, a większość Fryców zapewne stacjonowała wokół miejskiego rynku. Było to jedyne miejsce w osadzie, gdzie budynki zbliżały się do europejskiego standardu. W związku z tym będą zmierzać w kierunku odgłosu walki, ustawieni w wachlarz. A w związku z tym... - Za mną - rzucił. McWhirter rozłożył dwunożną podstawę swego holbarsa i ustawił ją na wzniesieniu, by osłaniać ich ogniem. Eric podniósł się i popędził susami w dół osuwającego się stoku. Luźne kamienie przesuwały się z chrzęstem pod jego stopami. Ruszyli naprzód, mijając zaułki i drzwi. Każde okno budziło grozę śmierci. Skokami dotarli na pozycje strzeleckie. Dwie fale potencjalnej przemocy rozchodzące się ku miejscu spotkania niczym kwantowe fale prawdopodobieństwa poruszających się elektronów, czekające na obserwatora, który nada im realność. Dyszeli ciężko, napinając mięśnie brzucha w oczekiwaniu na serię z frycowskich pistoletów maszynowych, która nie nadeszła. Potem minęli uliczkę i przycisnęli się płasko do nierównej ściany. Chroniło ich to przed ogniem z okien, lecz gdyby wyrzucono przez nie coś wybuchowego, byliby bezradni. Jeden z żołnierzy odwrócił się błyskawicznie, kopnął drzwi i przeszedł dalej. Następny wrzucił przez wybitą w deskach dziurę granat z krótkim lontem. Fala uderzeniowa buchnęła na zewnątrz, niosąc gruz i kawałki drewna. Eric i Sofie wpadli do środka. Palce trzymali na spustach, ale nie strzelali. Nikt nie narażał się na rykoszet bez potrzeby. Pomieszczenie było jednak puste, pomijając kilka fragmentów roztrzaskanych mebli, prymitywną drabinę prowadzącą na piętro... i drewnianą zapadnię w podłodze. Uniosła się o ułamek cala. Na zewnątrz wysunął się kij z przywiązaną do niego szmatą, która mogła ongiś być biała. Potem pokazała się twarz, pomarszczona, siwobroda i wychudzona. Wyglądała na starą jak czas. Gdzieś na dole zapłakało dziecko. Kobieta uciszyła je w języku, który poznawał. - Nix Schiessen! - zawołał starzec w łamanej niemczyźnie. - Stalina kaputt - Hitler kaputt - ura Drakancy! Mimo woli Eric omal się nie uśmiechnął. Usłyszał prychnięcie Sofie. Wyglądało na to, że tubylcy nauczyli się czegoś na temat walk ulicznych, a także poznali swe miejsce w porządku rzeczy. Uśmiech zniknął szybko. Izba była bardzo nędzna. Wypełniał ją kwaśny odór niedostatku, zastarzałego ubóstwa i strachu. Na chwilę owładnął nim lęk na myśl o życiu w podobnym miejscu - w najlepszym razie nie kończącej się, przeradzającej człowieka w wołu, walce z oporną ziemią i oddawaniu owoców swego trudu innym. Czmychaniu przed żelaznymi kopytami armii tratujących i miażdżących spustoszony ogród ludzkiego życia, niepojętymi gigantami, wojownikami znikąd. Płynie stąd jedna nauka, pomyślał ponuro. Tak wygląda porażka, unikaj jej. - Lochos na górę - warknął. - Na dach i czekać na mnie. Skinął na tubylca lufą karabinu, nakazując mu wyjść. Przeszedł na płynny czerkieski. - Ty, starcze, chodź tutaj. Reszta niech siedzi na dole. Mężczyzna wygramolił się na zewnątrz. Posuwał się chwiejnym, powłóczystym krokiem zarówno ze strachu, jak i z głodu, sądząc po wyglądzie dłoni i szyi, czy zwisającym na sterczących kościach wystrzępionym kaftanie. Był jednak kiedyś wysokim mężczyzną i na dźwięk ojczystego języka wyprostował się lekko. - Oszczędź nasze dzieci, czcigodny panie. - Użył tytułu uork, co znaczyło “władca", lecz w innych okolicznościach mogło wyrażać czułość. - W imię Allacha, Litościwego i Miłosiernego... Drakanin przerwał mu skinieniem dłoni, ignorując targające jego sercem wspomnienia. - Jeśli pragniesz miłosierdzia, starcze, musisz na nie zasłużyć. To jest Dar'al Harb, Dom Wojny. Gdzie są Germancy? Wskazówki okazały się cenne - jasne i zrozumiałe. Ich jedyną wadą był fakt, że chłop uważał, iż wszyscy od urodzenia muszą znać każdy kamień jego wioski. Gdy kazano mu odejść, zlazł do swej rodziny, do piwnicy ich nadziei. McWhirter zatrzymał się nad zapadnią, wziął w rękę granat i spojrzał pytająco na centuriona. Gdy ten potrząsnął głową, zwrócił się w stronę drabiny, unosząc ramiona w geście wyraźnego rozczarowania. - McWhirter nie kocha szmacianych łbów, prawda, centurionie? - zauważyła Sofie, wystawiając za okno przewód anteny. Zdobyte informacje należało przekazać, gdy były jeszcze świeże. W myślach wydęła wargi w geście niesmaku. McWhirter był weteranem, a poza tym człowiekowi noszącemu takie baretki należał się szacunek... ale coś w nim przyprawiało ją o mdłości, jakby... Jakby był podobny do faceta z tego jankeskiego czasopisma... Jak się ono nazywało? “Amazing Stories"? Coś wyżarło jego wnętrze i utracił człowieczeństwo. Nie zamierzała jednak nic mówić. Ten stary sukinsyn ciągle powtarzał, że kobiety są za miękkie do jednostek frontowych. Na moment jej uwagę odwrócił ryk silników. Podniosła wzrok i zobaczyła przelatujące zaledwie sto metrów nad ich głowami samoloty. To nasze, pomyślała. Dwusilnikowe szturmowe maszyny typu “Rhino", służące do zwalczania celów naziemnych. “Latające czołgi". Leciały na północ, na małej wysokości. Nim spuściła wzrok, przemknęły nad nią trzy eskadry. Fryców na równinach czeka nieprzyjemna niespodzianka, pomyślała. Odwróciła się i z chrząknięciem ulgi postawiła ciężkie radio na skalnej półce. Centurion był zwrócony w jej stronę. W ten sposób oboje zawsze kryli swe tyły. Przyjrzała się jego twarzy, spokojnej teraz i zamyślonej. Na wspomnienie przeszywającego powietrze obok nich rozżarzonego metalu ogarnęło ją osobliwe uczucie ciepła gdzieś w okolicy żołądka. Nie mogła znieść myśli, że ta muskularna perfekcja mogłaby obrócić się w szpetotę, jak to widywała już nazbyt często. I... A co, gdyby został ranny? Nie poważnie, tylko w nogę, i ja musiałabym wynieść go z pola walki. Przez jej umysł przemknęły wizje: wdzięczność w chłodnych szarych oczach, gdy podnosiła jego głowę ku swej manierce... Spokój, kurwa mać, nakazała swym myślom. Poderwała się lekko. Czyżby przemówiła w głos? Na szczęście, nie. Na wszechmocnego Thora, kobieto, nie masz już szesnastu lat. Kiedy ostatnio nawiedzały cię podobne marzenia, wyobrażałaś sobie, że wynosisz z płonącego budynku ładną dziewczynę - kapitana drużyny hokeja na trawie. A naprawdę chodziło ci o łóżko. Było to pocieszające, gdyż w końcu udało jej się pójść z nią do łóżka. Eric zatrzymał się, pogrążony w myślach. Przetwarzał w umyśle surowe dane w taktyczne możliwości, podczas gdy inna jego część udzieliła wyjaśnień w kwestii McWhirtera. - Był w Afganistanie - zaczął. - Tam było paskudnie. Musieliśmy wybić trzy czwarte ludności, żeby reszcie się odechciało. Służył tam osiem lat. Stracił kupę przyjaciół. Sofie wzruszyła ramionami. Miała tylko dziewiętnaście i pół roku. Tamta wojna skończyła się przed jej dziesiątymi urodzinami. - Gdzie się nauczyłeś miejscowego szwargotu? - zapytała. - Test, czekam na odpowiedź - rzuciła do mikrofonu. - Moja pierwsza konkubina była Czerkieską. Ojciec podarował mi ją na czternaste urodziny. Zazdrościli mi jej w całym okręgu. Kosztowała trzysta auriców. Odepchnął od siebie to wspomnienie. Czekała na niego robota. - Teraz... Standartenfuhrer Felix Hoth obudził się z mamrotaniem, pogrążony w walce z duszącym go nieprzyjacielem. Zdał sobie powoli sprawę, że w rzeczywistości jest to tylko sterta przepoconej pościeli. Zdyszany usiadł na z łóżku i skrył głowę w dłoniach, pocierając powieki kciukami. Lieber Herr Gott! Myślał, że już pozbył się snów. Może to przez wypitą wczoraj wódkę. Nie pił już od dawna, od pierwszego miesiąca po upadku Moskwy. Znowu znalazł się w tunelach, w ciemności, ale był sam. Słyszał ich oddechy, gdy się zbliżali, i nie mógł nawet krzyknąć... - Herr Standartenfuhrer? Pytanie zostało powtórzone jeszcze dwukrotnie, nim dotarło do jego świadomości. To była jedna z jego słowiańskich dziewczyn, Walentyna, czy jak ją tam zwał. W rękach trzymała butelkę “Stolicznej" i szklankę. Zapach alkoholu wywołał u niego gwałtowne pragnienie, lecz później, zmieszany z wonią potu i nasienia, przyprawił go o mdłości. - Nie! - wrzasnął. - Ile razy mam ci to powtarzać, ty głupia ruska dziwko! Nie rano! Dawaj kawę i żarcie. Schnell! Atak wściekłości wyczerpał jego siły. Oparł się pokusie opadnięcia z powrotem na łoże z baldachimem. Zmusił mięśnie do ruchu. Podszedł do komody i opryskał się wodą z dzbanka. Dolał trochę z prymusa i zaczął się golić. Przemknęło mu przez głowę, że niekiedy Rosjanka sprawia mu więcej kłopotu niż jest warta i że powinien znaleźć sobie dobrego ordynansa i posyłać po nią tylko wtedy, gdy potrzebował kobiety. “Podczłowiek" był z założenia głupi, ale przecież minęło już jakieś pięć miesięcy od chwili, gdy wyciągnął ją z tej płonącej szkoły w Tulę, a ona nauczyła się po niemiecku zaledwie kilku słów. To już jego rosyjski był lepszy. A podobno była nauczycielką! Dowodziło to, że Reichsfuhrer Himmler miał rację: wykształcenie nie miało nic wspólnego z prawdziwą inteligencją. Tę miało się we krwi. Albo też... zastanawiał się czasem, czy naprawdę jest taka głupia, na jaką wygląda. Może lepiej byłoby ją po prostu zlikwidować. Dwie w pełni wystarczały, a poza tym były tysiące innych... Nie. Tak właśnie zginął Kubę, niedaleko od Mińska: jedna z nich przemyciła pod łóżko minę przeciwpiechotną i wysadziła się w powietrze razem z nim. Wystraszone, ale nie całkowicie zdesperowane: to była recepta. Śniadanie poprawiło mu nastrój. Racje były teraz zdecydowanie lepsze, nie tak, jak zeszłej zimy, kiedy wszyscy przeżuwali czarny chleb w mroźnej ciemności. Prawdziwa kawa, odkąd Ubooty wybiły Anglikom z głowy blokadę, dobry boczek, jajka, masło i śmietanka. Jedząc rozglądał się z zadowoleniem po umeblowanym z barokową elegancją pokoju. Piatigorsk byt za caratu uzdrowiskiem dla szlachetnie urodzonych pragnących udać się do leczniczych źródeł leżących u stóp Kaukazu, a komisarze nie pozwolili mu podupaść. Nieźle jak na syna śląskiego chłopa, nauczonego czapkować przed Herr Rittermeistrem. Waffen-SS umożliwiało karierę utalentowanym ludziom. W Junkerschule w Bad ToTlz. akademii oficerskiej, nie istniały bariery socjalne. Nie wyznaczono granic określających, jak wysoko mógł zajść stuprocentowy Aryjczyk. W Wehrmachcie miałby szczęście, gdyby dosłużył się stopnia podoficerskiego i rozkazywałby mu jakiś zdrajca, “dżentelmen" z monoklem. Kit z regularną armią i jej opinią na temat Felixa Hotha. Felix Holh dowodził teraz pułkiem dywizji SS “Leibstandarte Adolf Hitler", osobistej gwardii wodza, zwycięzców spod Mińska, Smoleńska, Moskwy, Charkowa, Astrachania. Elita nowego ładu, którą właśnie kończono przekształcać z brygady piechoty zmotoryzowanej w dywizję pancerną. Spojrzał na stojący na kominku zegar ozdobiony pulchnymi amorkami. Piąta trzydzieści. Świetnie. Za pół godziny pogoni kota drugiemu batalionowi grenadierów pancernych. Niezapowiedziana inspekcja i czterokilometrowa przebieżka. To były dobre chłopaki, ale świeżych rekrutów należało zahartować. Nie zostało już wielu z kadry - tych, którzy przed rokiem ruszyli z Polski. Kiedy tylko skończą wymianę wyposażenia, wrócą do akcji - prawdziwej akcji na froncie swierdłowskim, nie tego gównianego ganiania partyzantów. Wraz ze śniadaniem nadeszły meldunki sytuacyjne, które sprawiły mu niekłamaną przyjemność. Strumyczek sprzętu produkowanego przez zdobyczne rosyjskie fabryki przerodził się w regularną rzekę, nie tak, jak za dawnych dni, kiedy Wehrmacht żałował im każdego bagnetu i musieli się posługiwać tym, co zdobyli na Czechach i Francuzach. SS potrafiło improwizować. Jeśli drogi dowozu zaopatrzenia z Vaterlandu były za długie, wykorzystywało się miejscowy potencjał! Skrzywił się na wspomnienie tego, jak przy pierwszym spotkaniu z rosyjskimi T-34 próbowali je powstrzymać trzydziestosiedmiomilimetrowym działkiem przeciwpancernym. Pożar sosnowego lasu, woń stanowiąca parodię zapachów Bożego Narodzenia. Płonące ciężarówki i ludzkie ciała. Fala rosyjskich żołnierzy w musztardowożółtych mundurach. Ura! Ura! Koszące ich bezlitośnie karabiny maszynowe, strzelająca na wprost artyleria, która tworzyła w ich linii potężne wyrwy, fragmenty ciał wylatujące w powietrze i zwisające z drzew... i czołg, niski, masywny, niepowstrzymany, miażdżący bagno szerokimi gąsienicami. Wycelować, odległość osiemset, pociągnąć za sznur do odpalania... huk! Zamarł na chwilę porażony niedowierzaniem, trzymając w rękach następny nabój. Bezpośrednie trafienie i pocisk pofrunął dalej między drzewa jak... piłka tenisowa. Zostawił tylko płytkie wyżłobienie, żarzące się czerwienią i stygnące z trzaskiem. Czołg nie przestawał posuwać się naprzód przy akompaniamencie odbijających się rykoszetem strzałów, zmiażdżył działko, przeciął na pół Friedricha. Ten leżał, patrząc w górę, przez sekundę nawet nie krwawił, a potem wszystko wyszło z niego na zewnątrz... Spojrzał na swą prawą dłoń. Brakowało połowy małego palca. Sprzyjało mu wielkie szczęście. Ten, kto wskakiwał na czołg, by wepchnąć granat do lufy, nie miał zbyt wielkich szans ocalenia. Właściwie zrobił to odruchowo. Nie myślał o życiu ani o Krzyżu Rycerskim i awansie... Podszedł do okna z uśmiechem na spokojnej, grubokościstej twarzy i rozsunął zasłony. Wszystko było na miejscu, ustawione na kształt obozu oblężniczego trzy piętra niżej, na zoranym gąsienicami trawniku, który ongiś był częścią parku należącego do jakiegoś szlachetnie urodzonego. Właśnie wstawał świt. Snopy słonecznego blasku złociły przysadziste, stalowoszare kształty. Pancerze i długie działa rzucały już cienie. W zewnętrznym pierścieniu czołgi, potem działa szturmowe, transportery opancerzone (dzięki Opatrzności cała piechota zmotoryzowana dostała już gąsienice!), nieopancerzone pojazdy. Wiele maszyn było rosyjskiej konstrukcji, lecz udoskonalono je i unowocześniono dzięki niemieckiemu doświadczeniu. Produkowano je w Charkowie, Stalingradzie i Krzywym Rogu pod nadzorem techników Kruppa i Daimler-Benz oraz uzbrojonych w pejcze oddziałów SS- Totenkopf, które pilnowały, by miejscowi robotnicy nie tracili sił podczas osiemnastogodzinnego dnia pracy. Właściwie nie było potrzeby ustawiać się w jeża, ale poćwiczyć nigdy nie zawadzi, a partyzanci byli diabelnie dobrze poinformowani. Już nieraz przenikały tu oddziały samobójców zaopatrzonych w ładunki wybuchowe. Może wziąć więcej zakładników, pomyślał, zwracając się na wschód. Zaczerpnął głęboki haust świeżego, chłodnego, wiosennego powietrza o przyjemnym posmaku oleju napędowego. Nadlatujące nisko w promieniach wschodzącego słońca samoloty trudno było zauważyć. Zmrużył powieki. Jego pierwszą myślą było, że to lot ćwiczebny. Uśmiech powoli znikał z jego twarzy. Było ich za wiele, leciały zbyt nisko i nazbyt szybko. Co najmniej 450 kilometrów na godzinę. Przeskakiwały ponad topolami i sadami. Dolnopłaty o dwóch wielkich gwiazdowych silnikach, nosach najeżonych lufami i długich osłonach kabiny pilota... Jedno pięćdziesięciomilimetrowe działko automatyczne i sześć dwudziestopięciomilimetrowych, przemknęły mu przez głowę dane uzyskane przez wywiad Luftwaffe. Pięć ton bomb, rakiet i galaretowatej benzyny... Drakańskie samoloty szturmowe P-12 - ,,Rhino". Nominalne uczestnictwo Dominacji w wojnie stało się nagle bardzo rzeczywiste. Nie miał czasu zareagować. Pierwsza eskadra rozpoczęła atak w tej samej chwili, gdy rozległ się sygnał alarmowy. Usłyszał ciężki łoskot pięćdziesięciomilimetrowych działek i zobaczył, jak masywne kadłuby samolotów zadrżały w powietrzu pod wpływem odrzutu. Błoto rozbryzgała seria lejów. Najpierw usłyszał głośne mlaśnięcia, gdy pociski z wolframowym rdzeniem uderzały w mokrą ziemię, a potem donośny brzęk, gdy zaczęły trafiać w jego czołgi, cieńsze pancerze ich boków i górnej części kadłuba. Lżejsze działka automatyczne emitowały nieustannie pomarańczowe błyski, uderzając w nieopancerzone pojazdy. Coś eksplodowało ze stłumionym łoskotem, cichym szumem i błyskiem. Był to zbiornik benzyny, który rozpylił płonący płyn w promieniu wielu metrów. Wszędzie wokół budynku płonęły pojazdy, eksplodowały zbiorniki i amunicja. Ranek przywitały fajerwerki, gdy po niebie przemknęły pociski smugowe i zapalające, ciągnąc za sobą warkocze dymu. Żołnierze wypadli z baraków. Gnali do swych czołgów i transporterów wśród metalowego deszczu. Padając na ziemię, skręcali się w groteskowym tańcu ciała porażonego ogniem z broni maszynowej. Samoloty oddaliły się, nadleciała następna fala, a potem pierwsza zawróciła, by przemknąć nad nimi po raz drugi. - Totentanz - wyszeptał. Taniec śmierci. Zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, by przystąpić do rytuału pytań i rozkazów, gdyż nie mógł zrobić nic innego. Nic pożytecznego. Był to spokojny sektor i większość broni przeciwlotniczej przesunięto na wschód, gdzie nieprzyjaciel dysponował jeszcze jakimiś samolotami. Miał tylko działka przeciwlotnicze, które stały na zewnątrz z całą resztą... Do huku wybuchów i krzyków ludzi dołączył warkot silników. Niektórym żołnierzom Leibstandarte udało się dotrzeć do swych maszyn. Poza tym część załóg zawsze była na posterunku. Czterolufowe dwudziestomilimetrowe działka, nowe, samobieżne modele, otworzyły ogień. Kuliste wieże naprowadzały się na cel, wystrzeliwując pociski. Drakański samolot oberwał w wykonany z blachy pancernej brzuch, lecz skończyło się na fontannie iskier. Drugi miał mniej szczęścia. Kabina pilota rozprysnęła się, trafiona w chwili przechyłu. Pozbawiona sterów maszyna uderzyła w koszarowy budynek. Gdy jej ładunek eksplodował, gmach wraz z wrakiem pochłonęła wielka, pomarańczowoczarna kula. Fala uderzeniowa wybiła szyby po obu stronach Hotha, rozpryskując je o kamienne ściany. Poczuł na twarzy jej żar niczym letnie słońce po zbyt długim czasie spędzonym na basenie, gdy skóra jest już poparzona, sztywna i piekąca. Kolejny samolot zatoczył łuk i wystrzelił spod skrzydeł salwę rakiet w kierunku działka przeciwlotniczego, które strąciło jego towarzysza. Gdy chmura pyłu opadła, odsłoniła płonący, powyginany metal. Inne samoloty zrzucały napalm. Zbiorniki spadały w dół, zostawiając na ziemi szlaki nie dającego się ugasić ognia, żółte bariery piany spopielające wszystko, co stanęło im na drodze... Przed rokiem Standartenfiihrer Hoth był młodym fanatykiem. Zaledwie przed rokiem, lecz nie mógł pozostać młody ten, kto przeszedł wielokilometrowy szlak od Niemiec do Kremla, rozbił samobójczy atak syberyjskich czołgów zdążających z odsieczą oblężonej Moskwie, przeżył ostatnie, koszmarne walki na płonących ulicach, wykurzył bataliony NKWD z lochów Łubianki... Ten rok odebrał mu młodość, fanatyzm zaś poddał obróbce: umiarkował ostrożnością, naostrzył realizmem. Choć jego twarz lśniła od potu, wyglądała jak wyrzeźbiona z kości słoniowej, gdy zacisnął zbielałe palce na polowym telefonie. - Zamknij się. Nie atakują koszar, bo operują na granicy zasięgu i muszą się koncentrować na priorytetowych celach - wyjaśnił bezdźwięcznym głosem. - Dawaj Schmidta. Przez chwilę słyszał tylko szumy i trzaski, lecz łącznica w piwnicy była bezpieczna. Ale na pewno przeciążona, przemknęła mu przez głowę zjadliwa myśl. Część jego umysłu ogarnął szał. Pragnął wypaść z wrzaskiem na otwartą przestrzeń, by grzać z pistoletu do ciemnoszarych, sępich sylwetek. Gdy niektóre z nich przemknęły tuż nad dachem budynku, dostrzegł oznaczenia dywizjonów oraz godło nieprzyjaciela - skrzydlatą, ziejącą ogniem jaszczurkę trzymającą w szponach symboliczny miecz śmierci oraz niewolniczy łańcuch panowania. Fafnir, pomyślał. Z gadzią chytrością i cierpliwością czekający, aż wszyscy wrogowie osłabną... Po części miał też ochotę się rozpłakać z żalu na widok zniszczenia jego dzieła, jego miłości, pięknego, śmiercionośnego narzędzia, które pomógł wykuć... - M... mówi Schmidt - wydyszał głos na drugim końcu linii. - Herr Standartenfuhrer, nalot... - A Stalin nie żyje. Masz jakieś inne wiadomości? Używał celowo sarkazmu niczym lodowego bicza. - N... nie. Dowództwo dywizji w Krasnodarze też i, i... meldunki od Gross Deutschland w Groźnym, Luftwaffe... - Milczeć. Powiedział to spokojnym głosem, lecz głucha cisza, którą wywołał, niosła się echem. Huk silników już cichł. Nalot przeszedł do historii. Z historią się nie walczyło, lecz robiło z niej użytek. Spojrzał na południe, w stronę przełęczy. - Spróbuj nawiązać kontakt z wioską, z Hauptsturmfuhrerem Keiligiem. Odpowiedzi nie będzie, ale nie rezygnuj z prób. - Jawohl, Herr Standartenfiihrer. - Skontaktuj się z dowództwem dywizji. Poinformuj ich, że Osetyńską Drogę Wojskową zaatakowano z powietrza. - Ale, Herr Standartenfuhrer, jak... - Milczeć. - Minęła chwila. - Odszukasz Hauptmanna Schtackela albo, jeśli został zabity lub wyłączony z akcji, jego bezpośredniego podwładnego. Powiedz mu, żeby wysłał patrol rozpoznawczy złożony z samochodów pancernych typu “Puma". Niech dołączy do niego mój samochód dowodzenia lub inny pojazd wyposażony w odpowiedni sprzęt łącznościowy. Dokładnie o... - spojrzał na zegar, wciąż tykający pogodnie między dwoma gipsowymi bożkami o różowych policzkach - ...szóstej zero zero chcę już być w drodze. Niech zacznie też formować - z nietkniętych jednostek - Kampfgruppe o liczebności przynajmniej batalionu. Czas rozpoczęcia akcji nie później niż czternasta czterdzieści. Do tego czasu wrócę i poprowadzę ją osobiście. Gdybym nie wrócił, Obersturmbannfuhrer Keistmann ma kierować się własnym osądem, dopóki nie nadejdą rozkazy z dowództwa. - Jego głos utracił regularność metronomu. - Jasne? - Zum Befehl, Herr Standartenfiihrer! Odłożył z cichym trzaskiem słuchawkę i odwrócił się od obrazu zniszczenia. Podczas rozmowy ani na sekundę nie spuścił z niego wzroku. Zobaczył, że rosyjska dziewczyna wróciła do pokoju. - Zostaw tę tacę. Skończę śniadanie. Żołnierz na polu walki jadł, kiedy mógł. - Przynieś mundur polowy i zestaw maskujący. Chcę je tu mieć za dziesięć minut. Zatrzymał się w drzwiach, by rzucić ostatnie spojrzenie na szalejący za oknem pożar. - Moja wierność to mój honor - zacytował szeptem przysięgę SS. - Nawet jeśli nie ma już nic więcej, zawsze zostaje chociaż to. Walentyna Fiodorowna upewniła się, że odgłos kroków ucichł na dobre, nim podeszła do skoroszytu i zaczęła go przerzucać, szybko i systematycznie. Opanowała biegle niemiecki jeszcze w instytucie. Traktowała to niemal jako hobby. Miała dar do języków. Pamięć, dzięki której pośpieszne przerzucenie dokumentów było niemal równie skuteczne jak niemożliwy w tych okolicznościach aparat fotograficzny, również była darem, który w ciągu ostatnich kilku miesięcy okazał się bardzo użyteczny. Co prawda, nie liczyła na wiele, poza odrobiną zemsty, nim nastąpi nieuniknione zdemaskowanie, nim na miejskim rynku uderzą w bęben, by ogłosić kolejne ubiczowanie na śmierć. Uniosła pokrywkę dzbanka do kawy, poruszyła ustami i splunęła obficie. Potem podeszła do okna, by nacieszyć się długim, radosnym spojrzeniem, nim położyła mundur na miejsce. Uśmiechnęła się. Był to jej pierwszy nie wymuszony uśmiech od wielu miesięcy. - Palcie się - wyszeptała. - Palcie. To dziwne, pomyślał Eric, jak łatwo zapamiętać usystematyzowaną przez umysł wizję bitwy, jej przebiegu i rezultatów, podczas gdy osobiste wspomnienia przeradzają się w chaos kształtów, dźwięków, zapachów i nagłych wybuchów emocji. Było to zaskakujące. Ostatecznie “bitwa" była czymś, co kształtowało się w ludzkiej głowie, podczas gdy walki uliczne oznaczały nieustanną uwagę, całkowite skupienie, odruchy nastawione na śmierć czyhającą za każdym rogiem i za każdymi drzwiami. Ludzie z Leibstandarte mieli przewagę liczebną nad Drakanami, ale zostali zaskoczeni i byli zbyt wstrząśnięci, żeby ustanowić linie obrony, nim spadochroniarze znaleźli się między nimi... Sofie wytrzeszczyła oczy. Lufa jej pistoletu maszynowego uniosła się, skierowana prosto w niego. Czas się zatrzymał. Seria nabojów przemknęła tuż obok jego ucha. Ziarenka prochu poparzyły mu policzek. Odwrócił się błyskawicznie i zobaczył, jak Fryc spada ze schodów, wypuszczając z rąk karabin. Trzymał się za brzuch rozpruty dziesięciomilimetrowymi pociskami o miękkich czubkach. Usta rannego poruszyły się. - Mutti - wyszeptał, spoglądając z niedowierzaniem, jak życie wycieka z niego między palcami dłoni. - Mutti, hilfe, Mutti... Złożona z trzech naboi seria z karabinu Erica uciszyła go na dobre. Podniósł wzrok i spojrzał w oczy Sofie. Uśmiechała się, lecz nie był to jej zwykły, łobuzerski uśmiech. Wyraz jej twarzy był łagodniejszy, niemal wystraszony. Odwróciła szybko wzrok. No, no, przeniknęło mu przez głowę. Druga myśl brzmiała: O nie, tylko nie teraz. - Dziękuję. Całe szczęście, że masz pewne ręce - wyszeptał na głos. - No to jak, włazimy na te schody? - wymamrotała w odpowiedzi, ruszając naprzód równym, miarowym krokiem, który pozwalał jej wspinać się po drewnianych stopniach bezgłośnie nawet z ciężkim radiem na plecach. Obrońcy zostali zdezorganizowani, rozbici na grupki. Te jednak trzymały się mocno: plutony, drużyny i pojedynczy snajperzy walczący ze spokojną determinacją, by zmusić nieprzyjaciela do zapłacenia za zwycięstwo, odebrać mu cenny czas, który mógł wykorzystać na przygotowania do odparcia kontrataku. Decydującą rolę odgrywała miażdżąca siła ognia karabinów szturmowych i pancerzownic. Eric płynnym ruchem przesuwał grupki spadochroniarzy to w przód, to w tył, zdobywając miejscową przewagę nad przeciwnikiem pozbawionym możliwości manewrowania przez ciężką drakańską broń, która na widok niemieckiego munduru natychmiast ostrzeliwała uliczki. Tuż przy jego uchu zagrzmiał piętnastomilimetrowy wukaem. Przemknęła mu myśl, ile godzin walki będzie trzeba, by uszkodzić słuch. To było gorsze niż praca w kuźni matrycowej. Czuł suchość w ustach. Wypełniałaje gęsta ślina, od której nie mógł się uwolnić przełykaniem. W manierce była woda, lecz nie miał czasu się napić. Jego lochos przystąpił do ostrzeliwania odległej o dwadzieścia metrów szczeliny okna, nie pozwalając frycowskiemu żołnierzowi zająć stanowiska przy karabinie maszynowym. Lekkie, pięciomilimetrowe pociski o dużej prędkości odbijały się od murów, sypiąc iskrami, a ciężkie piętnastomilimetrowe kule wbijały się w kamień, pozostawiając w nim leje. - Te cholerne budy są zbudowane jak forty! - warknął jeden z żołnierzy, gdy jego holbars automatycznie wyrzucił opróżniony bębnowy magazynek. Sięgnął do pasa po następny, ostatni, i odciągnął napinacz. - To są forty - mruknął McWhirter. - Piaskuny są zdradzieckie. Nie zasną spokojnie, jeśli od sąsiadów nie dzielą ich mury i otwory strzelnicze. Poddaństwo jest dla nich za dobre, pomyślał ze złością. To zapachy przywołały wspomnienia: zjełczały barani tłuszcz, przyprawy, przepocona wełna i kohl. Nie można ufać szmacianym łbom - Afgańczykom, Czerkiesom, Turkom, żadnym z nich. Wciąż próbują cię załatwić. Najlepiej zagnać wszystkich do meczetu i skierować na nich ronsony. Pamiętał dolinę Panczszir w Afganistanie, akcje odwetowe za zasadzkę badmaszy, partyzantów. Drakanie znaleźli kierowców spalonych ciężarówek z jądrami wepchniętymi do ust... Puścili za to z dymem dziesięć wiosek. Sam pociągał za bezwładnik miotacza ognia. Gdy dachy stawały w płomieniach, kobiety próbowały wyrzucać dzieci przez szczeliny okien. Tlące się zawiniątka w ich rękach eksplodowały płomieniami, gdy kierował na nie strumień napalmu. Wapień sublimował i palił się pod wpływem gorąca. Widział to często, na jawie i we śnie. Jedną ręką oparł kolbę holbarsa o ramię, drugą złapał za pistoletowy uchwyt. Próbował trafić z rykoszetu. Celował w ramę okna, by kule wpadły do środka. Wystrzelono pocisk smugowy. McWhirter zacisnął zęby, czując smak potu spływającego po napiętych mięśniach twarzy. - Zabić wszystkich - wymamrotał, nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos. W jego umyśle kłębiły się postacie Niemców przeradzających się w płonących wieśniaków, potem w mroczne postacie w powłóczystych szatach i turbanach trzymające w rękach długie noże, a wreszcie w jeńców zaszytych w niewyprawione świńskie skóry i wystawionych na działanie pustynnego słońca. - Zabić wszystkich. - Sven, krótkimi seriami, chyba że masz ze sobą skład amunicji - dodał zwykłym, bezbarwnym tonem. Stojący obok niego żołnierz skinął głową, popatrzył na podoficera i natychmiast wrócił do spoglądania przez lunetę swego karabinu. Było to znacznie mniej niepokojące niż ludzki głos dobywający się z tego, czym stała się na chwilę twarz McWhirtera. Na dole dwoje spadochroniarzy czołgało się przez pokryty błotem i owczym łajnem zaułek. Kobieta miała na plecach gładką, podłużną skrzynkę, połączoną przewodem z przypominającym broń o długiej lufie i dwóch rękojeściach urządzeniem, które pchała przed sobą. Cztery metry od okna i znalazła się w martwej strefie. Strzelec nie mógłby jej dosięgnąć, nie wychylając się na zewnątrz... i ogień wsparcia stał się groźniejszy dla niej niż dla nieprzyjaciela. - Przerwać ogień! - krzyknęli dokładnie w tej samej chwili McWhirter i Eric. Gdy na moment zapadła cisza, wymienili posępne uśmiechy. Potem odezwał się miotacz ognia. Syczący ryk wypełnił wąską uliczkę. Język napalmu - w środku jarzący się pomarańczowo, potem ogniście żółty, a z zewnątrz otoczony kłębiącym się czarnym, brudnym dymem - sięgnął do osmalonego otworu i wpadł do środka, rozpryskując się. Gdy ładunek uderzył w cel, jego większa część była jeszcze płynna. Zapalał się po zetknięciu z powietrzem i przywierał do każdej powierzchni, niemożliwy do ugaszenia. Z okna buchnęły płomienie. Po chwili ciszy rozległy się wrzaski, które ciągnęły się bez końca. Płonący człowiek wypadł na zewnątrz. Wił się przez chwilę na ziemi, po czym znieruchomiał. Drzwi otworzyły się gwałtownie i jeszcze dwóch mężczyzn wybiegło z krzykiem z budynku. Ich mundury i włosy płonęły. Wukaemistka skosiła ich krótką serią miłosierdzia. Starszy dekurion McWhirter odwrócił się, by przekląć ją za marnowanie amunicji, lecz na widok jej wściekłego spojrzenia zamknął usta, wzruszył ramionami i podążył za resztą. Potruchtali wzdłuż zaułka, lecz zatrzymali się, gdy biegnący na szpicy żołnierz padł na ziemię i wyjrzał za róg. - Uwielbiam te ronsony - powiedział McWhirter, używając potocznej nazwy wywodzącej się od zapalniczki. - Ale baby na polu walki są do dupy - poskarżył się ciszej. - Są kurewsko sentymentalne i tyle. Eric uśmiechnął się, sprawdzając zapas naboi w swym holbarsie przez przezroczystą tylną ścianę magazynka. Cieszył się, że znalazł pretekst, by nie patrzeć na tlące się jeszcze trupy. Niestety, nie mógł się schronić przed bijącym od nich smrodem przypalonej wieprzowiny. - Czasy się zmieniają, starszy dekurionie. Do diabła, daliśmy im prawo głosu w tysiąc osiemset trzydziestym drugim. Sto lat przywilejów bez odpowiedzialności wystarczy. - W poprzedniej wojnie poradziliśmy sobie nieźle, chociaż były tylko w służbach wsparcia - odparł McWhirter. Odwrócił się, by obserwować dachy. W terenie zabudowanym nigdy nie można było mieć pewności, że raz opanowany obszar nie wymknie się spod kontroli. - Ale wtedy nie walczyliśmy z Frycami. Głównie z Abdulami. - Przerwał. - Proszę przejść do legat Kaine, dekurionie, jeśli łaska. Bardzo dziękuję. Niech przekaże nam dwie stodwudziestki. Ustawimy je na granicy rynku. Będziemy potrzebowali cięższy sprzęt, żeby zlikwidować punkty oporu w meczecie i w ratuszu. McWhirter chrząknął raz jeszcze. - Meier, Huff, za mną. Gdy się odwrócił, Sofie pokazała język. - Stary pierdziel - mruknęła. Potem jednak rozpromieniła się. Marie Kaine nie lubiła McWhirtera, on zaś nie znosił tych nowomodnych bezodrzutowych dział z ich morderczym strumieniem gazów wylotowych. Nie będą to dla niego miłe chwile. Zajęła się radiem. Wśród wszechobecnego kamienia odbiór był trudny, ale na ogół można było dać sobie radę, wykorzystując jako antenę metalową rynnę albo coś w tym rodzaju. Ostatni ośrodek oporu padł około szóstej. Gdy spojrzał na zegarek, przeżył szok. Zdawał sobie sprawę, że czas walki jest rozciągliwy jak guma, lecz mimo to sądził, że minęła godzina czy dwie. Stanął na minarecie dawnego meczetu, wyglądając na zewnątrz przez dziury wybite w kamiennym, krytym dachówką dachu. Widok był wspaniały, pomijając miejsca przesłonięte przez gęste słupy czarnego dymu bijące z ruin płonących budynków. Przemknęło mu przez głowę, że z pewnością był tu posterunek obserwacyjny... Tylko bardzo nieliczni z żołnierzy Leibstandarte, którzy nie odnieśli ran, poddali się. Wielka szkoda, że trzeba ich było rozstrzelać. Walczyli dobrze, ale nie było gdzie ich trzymać. Woda smakowała niewiarygodnie słodko. Przepłukał sobie usta, wypluł pierwszy łyk i zaczął pić. Miał wrażenie, że jego ciało wręcz pochłania płyn. Czuł każdą ze swych żył, aż po palce nóg. Zdał sobie nagle sprawę, że zalewa go pot, poczuł swędzenie, smród i irytujące pieczenie w zranionej niewielkim odłamkiem nodze, zobaczył czarne smugi sadzy na dłoniach i twarzy. Hełm wydawał się monstrualnie ciężki. Zdjął go i poczuł zbawienny podmuch świeżego górskiego wiatru na gęstej, płowej, krótko przyciętej czuprynie. Poczuł się lekki i szczęśliwy. Z mięśni jego szyi i ramion odpływało napięcie. - Zamelduj dowództwu kohorty, że faza A została ukończona - polecił. - Potem połącz mnie z dowódcami tetrarchii. Wszyscy składali rutynowe meldunki, dopóki nie przyszła kolej na tetrarchę saperów. - Tak? - Wygląda na to, że ta osada służyła Frycom za coś w rodzaju magazynu - poinformowała go Marie Kaine. - Co zgarnęliśmy? - No, na początek jakieś trzy tysiące stóp zwalonych desek. Podłączyli ciężarówkę do prowizorycznej piły tarczowej. Bardzo fajna robota. Jest też parę setek dwumetrowych kątowników stalowych, od cholery drutu kolczastego... a do tego trochę więźniów, z reguły w bardzo kiepskim stanie. - Na chwilę zamilkła. - I jeszcze jakaś tona materiałów wybuchowych. - Loki na sznurku, całe szczęście, że zapomnieli wysadzić w powietrze ten prezent od świętego Mikołaja. - Tak jest. Połowa to nie opakowany materiał, wygląda na cywilny. Rosyjskie oznaczenia, cyrylicą. Reszta to amunicja. Stopięciomilimetrowe pociski do haubic. Zarówno ładunki miotające, jak i kruszące. Mnóstwo przewodów i detonatorów. Na pewno mieli zamiar coś tu wybudować. I koce, zapas żywności dla całej kohorty na jakiś tydzień, środki medyczne... Zwrócił się na południe, by przyjrzeć się dolinie, która zwężała się ku wiosce, w której przebywali. Tworzyła wielki lej o stromych, porośniętych gęstym lasem stokach zacieśniających się wokół biegnącej środkiem drogi. Jego umysł przeanalizował ten obraz szybko, niemal z zachwytem. Nacisnął guzik nadawania. - Czy McWhirter jest z tobą? Posłuchaj, Marie, zobaczymy się za dziesięć minut przed meczetem. Powiedz McWhirterowi, że ma tam przyprowadzić starego szmacianego łba. Będzie wiedział, o kogo mi chodzi. Tylko niech się nie waży zrobić mu krzywdy. Narada dowódców tetrarchii za dziesięć minut na rynku. Aha, i wrzuć im do klatki coś do jedzenia. Gdy podniósł wzrok, zobaczył, że Sofie spogląda na niego pytająco. - Kolejne olśnienie, centurionie? - zapytała. Sprawiał wrażenie tętniącego pełnią życia. Twarze niektórych mężczyzn przybierały podczas walki taki wygląd, ale jego oblicze jeszcze bardziej upodabniało się wtedy do niewzruszonej maski. Tylko gdy wpadł najakiś błyskotliwy pomysł, ożywiało się, pojawiał się uśmieszek i błysk w szarych oczach. Cholera, jesteś ładny, kiedy się zastanawiasz, pomyślała z przekąsem. Czegoś takiego nie można było jednak powiedzieć głośno. - Być może. Zobacz, czy uda ci się połączyć mnie z kwatermistrzostwem. Czekał chwilę na połączenie. Pierwszym dźwiękiem, jaki usłyszał w słuchawce, była seria z karabinu maszynowego. Ten, kto z nim rozmawiał, drugą ręką strzelał. - Mówi centurion von Shrakenberg. Macie problemy? - Nie - padła odpowiedź. - Pomijając fakt, że cholerni Fryce kontratakują, a jedną trzecią moich ludzi zajebali, nim zdążyliśmy wylądować... Głos umilkł. Eric usłyszał w oddali wrzaski, eksplozję pocisku pancerzownicy i czyjś krzyk: - Są za tym cholernym wrakiem czołgu... Kwatermistrz odezwał się ponownie, lekko zdyszany. - Ale poza tym wszystko w porządku. Czego wam potrzeba, pomijając przydział? - Sprzętu saperskiego, jeśli go macie: drut, materiały wybuchowe, ręczne narzędzia, worki z piaskiem. Więcej min kierunkowych typu “Broadsword", jeśli możecie je nam dać, i tyle frycowskiego sprzętu, ile tylko można - przerwał. - Benzyna też, o ile ją macie. Jesteśmy najdalej wysunięci na północ. Jeśli ich nie zatrzymamy, wlezą wam do tyłka. Da się zrobić? - Po co panu te wszystkie... mniejsza o to. Wśród Drakan obowiązywała tradycja zdecentralizowanego dowodzenia, co oznaczało, że oficermógł wykonywać wyznaczone zadanie po swojemu. - Wyślemy wam to - jeśli się uda - kiedy tylko sytuacja taktyczna tutaj znajdzie się pod kontrolą. Zależy, ile zdobycznego sprzętu będzie w dobrym stanie... ROZDZIAŁ ÓSMY ...spędziłem za granicą dwadzieścia lat i szok kulturowy nie był dla mnie nowością. Życie wśród Drakan jest jednak dla Amerykanina doświadczeniem innego rodzaju: niesamowite echa, wizje nie zrealizowanych możliwości, dziwaczne, obce formy wyrastające ze wspólnych korzeni. Nawet język wywierał niepokojące, pseudoznajome wrażenie. Brzmiał jak południowy dialekt, nic dziwnego, biorąc pod uwagę, jak wielu spośród lojalistycznych założycieli wywodziło się z terenów leżących na południe od linii Masona-Dixona, lecz nigdy w Stanach Zjednoczonych nie słyszałem równie archaicznej formy. Był pełen zapożyczeń, nawet całych zwrotów wywodzących się z holenderskiego, francuskiego i niemieckiego, a nawet afrykanizmów. Utrudniało to dostrzeżenie, a tym hardziej zaakceptowanie prawdziwych różnic. Środowisko, w którym się znalazłem, nie było po prostu nieamerykańskie, czy nawet antyamerykańskie. Była to anty-Ameryka, kraj, gdzie wszystkie historyczne wydarzenia, które ukształtowały moją przeszłość, potoczyły się w przeciwnym kierunku. Nawet na najbardziej zatęchłej prowincji w Missisipi czy Gwatemali, Amerykanie przynajmniej werbalnie uznawali idealy Jeffersona, Paine'a i Lincolna. Nawet największy reakcjonista, nienawidzący Roosevelta wróg Nowego Ładu, odwoływał się w swych argumentach do indywidualizmu, postępu czy praw stanów. Dominacja uświadomiła mi, jak wiele wspólnego ma lewicowy demokrata, taki jak ja, z republikanami z Izby Handlowej, moim zmarłym pracodawcą, pułkownikiem z Chicago, czy nawet małomiasteczkowymi córami Rewolucji Amerykańskiej. Niekiedy łapałem się na tym, że tęsknię za prowincjonalną monotonią, pruderią, pobożnością i hipokryzją, które wygnały mnie do Nowego Jorku, a potem do Europy. Tutaj spotkałem ludzi autentycznie wolnych od burżuazyjnego sentymentalizmu czy moralizmu i przekonałem się, że rezultat podoba mi się znacznie mniej niż bym się tego spodziewał. Ale odraza nigdy nie może być czysta. Okrucieństwo i deprawacja, tak jest. Bezduszne skupienie na środkach sprawowania władzy budzące we mnie grozę i niesmak. Niezmierzone marnotrawstwo ludzkiej energii i inteligencji. Chcąc nie chcąc, nie mogłem jednak nie czuć uznania dla osiągnięć Dominacji. Zbyt wielu humanistów i racjonalistów lekceważyło siłę wojskową i gardziło nią, co sprawiło, że staliśmy się bezbronni wobec totalitarnej agresji. Drakanie nigdy nie byli bezbronni, nie tylko dlatego, że byli militarystami, lecz również dlatego, że nie zamierzali się oszukiwać po to, by uniknąć wysiłku i bólu. Ich arystokraci byli na ogół, według swych kryteriów, uczciwymi i honorowymi ludźmi. Bez względu na to, jak brutalny i zacofany mógł być ich kodeks, przestrzegali go, pracowali dla niego i byli gotowi za niego zginąć. Snuli marzenia na olbrzymią skalę i wiele osiągnęli, a jeśli nawet poddani byli dla nich jedynie maszynami i zwierzętami roboczymi, byli dobrze utrzymanymi maszynami i zadbanymi zwierzętami. Nic nie może zastąpić wolności. Nie utraciłem wiary w to, że rozwiążemy swe problemy zajej pomocą, lecz niekiedy uświadamiałem sobie z zażenowaniem, że są w Ameryce ludzie - rolnicy dzierżawiący grunt za połowę plonów, mieszkańcy slumsów, peoni z gwatemalskich kawowych fincas - którzy mogliby z zadowoleniem zamienić się miejscami w zamian za zapewnienie jedzenia, opieki lekarskiej i dachu nad głową. Ponadto nie zawsze nadwyżkę wyciśniętą z robotników zużywano na wojnę, ucisk i luksus. Drakanie naprawdę kochają piękno i nienawidzą brzydoty, wulgarności i marnotrawstwa. Wiele z tego, co zbudowali i stworzyli, odznacza się oszałamiającym urokiem. W ostatecznym rozrachunku byłem pewien tylko jednego: to nie był mój naród i chciałem wracać do domu... Imperia nocy: dziennik z lat czterdziestych William A. Dreiser MacMillan. Nowy Jork 1956 WIOSKA PIERWSZA, OSETYŃSKA DROGA WOJSKOWA 14 KWIETNIA 1942, GODZINA 7.00 Trzask! Kula przemknęła obok niego. Bang-pinnng, odbiła się od kamienia. Dreiser zamarł odruchowo, gdy kamienne mikrookruchy wbiły mu się w czoło. Czyjaś ręka złapała go od tyłu za parcianą uprząż i obaliła na ziemię pod zburzonym murem. Z pewnym wysiłkiem opanował drżenie, zaczerpnął kilka głębokich haustów powietrza pachnącego wilgotną skałą oraz wiejskim podwórzem i zamrugał powiekami, porażony blaskiem słońca. Do tej pory najbliżej prawdziwej akcji był w 1940 roku w zachodniej Europie, kiedy przygotowywał reportaż o niemieckiej wojnie błyskawicznej. Robił to jednak na tyłach. Wygodna robota korespondenta wojennego z własnym samochodem i przydzielonym oficerem z Wydziału Propagandy, wywiady z generałami, obserwacja ognia ciężkiej artylerii i ambulansów dowożących rannych do punktów sanitarnych. Niewykluczone zresztą, że w lej chwili strzelali do niego niektórzy z tamtych ludzi. Towarzyszył niemieckiej Szóstej Armii w Belgii, a teraz ponownie spotkał się z nią w Rosji. - Dziękuję - odezwał się drżącym głosem. - Ściągałeś na nas ogień - odparł drakański dekurion roztargnionym tonem. Podczołgał się do wyrwy w murze i rozejrzał ostrożnie, trzymając głowę na wysokości kolan. Gdy patrzył na wschód, mrużył oczy, by chronić je przed słońcem. Zdyszany Amerykanin oparł się plecami o mur i obserwował Drakan. Było ich sześcioro: czwórka członków serii dekuriona oraz dwuosobowa załoga pancerzownicy. Leżeli bez ruchu na rumowisku. Bez ruchu, pomijając oczy, które przesuwały się nieustannie po pobliskich budynkach. Cętkowane mundury i osłony hełmów wtapiały się w tło błota i gruzu zburzonego domu. Wybrał tę serię jako typową, by zebrać trochę materiałów, które zainteresują czytelników. Faktycznie była typowa: czterech mężczyzn i trzy kobiety, średnia wieku dziewiętnaście i trzy czwarte roku. Średnia wzrostu i wagi pięć stóp jedenaście cali i 175 funtów dla mężczyzn oraz pięć stóp sześć cali i 140 funtów dla kobiet. Jedna osoba z włosami rudymi, dwie blond, reszta w różnych odcieniach brązu. Tyle mógł wyczytać z akt. Spędził większą część zimy na próbach zaznajomienia się z Centurią A. Typowa metoda: poznać ich jako ludzi, potem napisać artykuły o ich życiu prywatnym i rodzinach, by czytelnik mógł się z nimi identyfikować, a następnie pokazać ich w walce. Nie było to łatwe, ponieważ Drakanie byli nawykowymi ksenofobami, a do tego tradycyjnie gardzili Stanami Zjednoczonymi i wszystkim, co się z nimi wiązało. Pomagały mu dobre stosunki z Erikiem, gdyż centurion był lubiany. Jeszcze bardziej przydatny okazał się fakt, że ze wszystkich sił starał się dotrzymać im kroku. Ale nie mam tych sił zbyt wiele, przyznał ze smutkiem. Choć nigdy nie byłem w lepszej formie. Była to kwestia priorytetów. Środki potrzebne do wyszkolenia tych żołnierzy wydarto z całych kontynentów. Skupił się najednej z nich. Cindy, przypomniał sobie. Cindy McAlistair. Nikt jednak nie nazywał jej inaczej jak Tee-Hee. Rude włosy, zielone oczy, wąska twarz o ostrych rysach: pochodzenia szkocko- irlandzkiego, lecz z wyciśniętym piętnem górzystych okolic Karoliny. Jej dziadek był uciekinierem z Konfederacji. W roku 1866 wydostał się z Charleston na jednym z ostatnich przebijających się przez blokadę drakańskich okrętów, tych małych jednostek, które przemyciły tak wiele karabinów automatycznych i parowych wozów bojowych. Założył plantację na bogatych terenach na północ od Luandy, gdzie kolej i napędzane parą wehikuły umożliwiły wreszcie uprawę kawy i bawełny. Jego wnuczka leżała swobodnie z podgiętym kolanem, wsparta na jednej dłoni. Mogłoby to wydawać się trudne, gdyby Dreiser nie widział kiedyś w koszarach, jak zrobiła sześćset jednoręcznych pompek, wygrywając w ten sposób zakład. Strugi potu rozmazały czarną farbę wojenną pokrywającą jej twarz, na tle której lśniły słabo zęby. Holbars spoczywał obok niej. Pas broni przerzuciła sobie przez szyję. Dłoń dotykała pistoletowego chwytu otoczonego stosem aluminiowych łusek i kawałków taśmy. Zza jej pleców wystawała karbowana, kościana rękojeść noża umieszczonego we wszytej w kurtkę pochwie. Na dłoniach miała bojowe rękawice - pozbawione palców, skórzane, z czarnymi, metalowymi wszywkami na kostkach i krawędzi dłoni, zabezpieczone otaczającymi przedramiona paskami. Reszta ekwipunku była standardowa: sznurowane buty z kompozytowymi podeszwami, grube, mocne, bawełniane spodnie i kurtka, skórzane wstawki na kolanach i łokciach, mnóstwo kieszeni, hełm z pokrowcem z tkaniny, wokół talii pas z powiązanych razem płytek sięgający niemal do żeber i podtrzymywany na ramionach wyściełanymi szelkami. Pół tuzina granatów, odłamkowych i burzących. Manierka z niezbędnikiem, saperka, trzy bębnowe magazynki, opatrunek osobisty, racje żywnościowe, składany zestaw narzędzi i trochę drobiazgów, w tym zawsze zapasowe tampony. “Jeśli ich nie masz, pewne jak śmierć, że będziesz ich potrzebować, a wtedy będzie wielki syf". Całość świadczyła o okrutnej, nagiej praktyczności, którą nauczył się kojarzyć z Drakanami. Była to nieludzko funkcjonalna cywilizacja, militarystyczna nie w sensie popisów, obwieszonych medalami generałów i parad, lecz dokładnego rozumienia procesu podboju, udoskonalonego przez doświadczenie pokoleń i zimną, wolną od sentymentalizmu analizę. Dekurion zakończył obserwację i cofnął głowę, powoli i ostrożnie. Szybkie ruchy przyciągały wzrok. - Snajper - odezwał się. - Bill-boy, Tee-Hee, McThing... Troje żołnierzy podniosło wzrok. - Widzisz go? Cindy wydała z siebie chichot, któremu zawdzięczała przezwisko. - Za uliczką, nad tym pierwszym budynkiem, gdzie są okna? - No. Wyciśniemy go. Zapychajcie w trójkę, kiedy tylko zaczniemy grzać. Jo! - Kanonier podniósł wzrok. - Środkowe okno. Trafisz? Mężczyzna popatrzył przez lunetę. Był tam zaułek, a za nim coś w rodzaju wolnej przestrzeni, walące się budy na rupiecie oraz sterty głazów i gruzu. Potem przysadziste kamienne domy, a dalej drugi szereg, zbudowany nad nimi, lecz cofnięty, tak że dachy tworzyły taras. Odległość wynosiła około dwustu metrów, a okna były wąskie... - Łatwo wycelować w pobliże, ale nie wiem, czy wleci do środka. Hej, dekurionie, a może jest ich więcej? - Nie - warknął podoficer. - Zaczęliby grzać do nas, nim dobiegliśmy do tego muru. Tylko jeden. Przechodzi od okna do okna. Chce, żebyśmy podeszli bliżej. Jenny, jazda z tą pancerzownicą. Teraz! Broń wypaliła, buch-sssssst-trzask. Dekurion i żołnierz z lekkim karabinem maszynowym opadli na kolana, wbili dwójnogi w niskie przedpiersie kamiennego muru i rozpoczęli ostrzał linii okien. W tym momencie troje żołnierzy runęło naprzód. Dreiser, który leżał oparty plecami o mur, widział ich doskonale. Skoczyli przed siebie, nie podnosząc się przedtem na nogi, odbili się od ziemi wszystkimi czterema kończynami, przeskoczyli przez mur, nie zatrzymując się ani na chwilę i wylądowali na drugiej stronie, pochyleni niemal poziomo niczym ludzie biegnący pod górę. Dreiser obrócił się, by śledzić ich wzrokiem. Zamrugał powiekami z zaskoczenia. Bez względu na to, jak często oglądał podobne popisy, zawsze przeżywał szok, gdy docierało do niego, jak silni są Drakanie, jak szybkie, elastyczne i dobrze skoordynowane są ich ruchy. Nie była to bycza siła umięśnionych jak woły janczarów, których również widział, lecz sprawność lamparta. Dwadzieścia lat, przemknęło mu przez głowę. Dwadzieścia lat naukowo opracowanej diety i starannie rozplanowanego programu ćwiczeń. Trenowali szturm, nim jeszcze osiągnęli dojrzałość. I... zasłonił sobie uszy dłońmi, by stłumić ogłuszający grzechot karabinów maszynowych. Pancerzownica wystrzeliła raz jeszcze. Wzdłuż całego frontu budynku sypały się iskry, pył i kamienne odłamki. Na pewno się potknął, pomyślał w pierwszej chwili Amerykanin. Bardzo szybko, w jednej chwili, która upłynęła, nim zdążył skupić uwagę, biegnący pośrodku Drakanin padł na ziemię. Dreiser zobaczył, jak gwałtownie się zatrzymał, jak gdyby wbiegł prosto na kamienny mur. Zauważył nawet ranę wylotową na plecach, czerwoną i poszarpaną. Trafiły go jeszcze dwie kule. Osunął się bezwładnie na ziemię, zadrżał raz i znieruchomiał. Żadnych dramatycznych podskoków, pomyślał oszołomiony. Po prostu trup na miejscu. Stojąca obok żołnierka jęknęła, jakby oberwała w żołądek. Amerykanin uzmysłowił sobie, że była kochanką zabitego. Jej dłoń powędrowała do uchwytu dwójnoga, a nogi napięły się, gotowe do biegu. Powstrzymał ją jednak głos dekuriona. - Żadnych wygłupów. Już po nim. Skinął głową z ponurą miną, gdy usłuchała go ze zbielałymi wargami. - Przerwać ogień - dodał. - Tee-Hee i McThing już dobiegli. Dreiser podniósł gwałtownie głowę. Dwójka Drakan zniknęła. Nagła cisza brzmiała mu w uszach niewiarygodnie głośnym dźwiękiem połączonym z szumem krwi. Gdzieś w oddali słychać było grzechot strzałów. To stało się tak szybko. W jednej sekundzie był żywy, w następnej martwy. Dopiero drugi raz w życiu był świadkiem gwałtownej śmierci... Pierwszy raz widział ją w roku... tak jest, 1934, podczas zamieszek pod parlamentem w Paryżu, kiedy Camelots du Roi próbowali szturmować budynki rządowe. Jeden z gapiów oberwał w głowę wystrzeloną przez policję kulą i padł martwy u jego stóp, a on popatrzył na niego i pomyślał: to mogłem być ja. Ta śmierć była mniej przypadkowa, lecz wydawała się równie błaha. Ludzie na ogół nie myśleli o tym, że ich też może ona spotkać. Coś takiego uprzytomniało im, że może się to zdarzyć, i to nie w jakiejś bezpiecznie odległej przyszłości, lecz tu i teraz, w każdej chwili. Że nawet największe umiejętności i ostrożność nic im nie pomogą... - Jeśli ten snajper zna się na swojej robocie, już go tam nie ma - wymamrotał stojący obok niego dekurion. - Ale może nie. Może tylko ma bystry wzrok i dużo odwagi. W takim razie zostanie i spróbuje załatwić następnego. Sekundy wlokły się nieznośnie. Dreiser otarł pot zalewający mu wąsy. Spróbował się odprężyć. Minęła niespełna godzina od rozpoczęcia ataku, a zmęczenie przenikało go już aż do szpiku kości. Opary kordytu i paliwa rakietowego drażniły błonę śluzową nosa i gardła. Adrenalinowe wyczerpanie, pomyślał. Drakanie twierdzili, że potrafią nad nim zapanować za pomocą ćwiczeń oddechowych, medytacji i takich lam rzeczy. Jak na jego gust za bardzo przypominało to jogę, element legendy wojownika. Może powinienem... Usłyszał huk granatu. Z wąskich okien, z których przed chwilą strzelał snajper, buchnął pył. Niemal w tym samym momencie wewnątrz rozległy się dwie serie z karabinów szturmowych. Drakanie napięli mięśnie. Na dachu otworzyła się klapa, z której wyskoczyła Tee-Hee. Rozejrzała się pośpiesznie we wszystkie strony, po czym podczołgała się do krawędzi i zawołała: - Załatwiłam snajpera! Co z Bill-boyem? Dekurion otoczył usta dłonią. Przyklęknął. - Skasowany - krzyknął. - Osłaniaj nas. Skasowany. Nieżywy, przetłumaczył sobie odruchowo Dreiser. A dokładniej poległy w walce. Zmarły wskutek wypadku lub choroby “ulatniał się". Jenny, wukaemistka, przetoczyła się przez mur i przykucnęła, osłaniając ich przed atakiem z położonych z tyłu dachów. Reszta Drakan podniosła się i ruszyła naprzód szybkim truchtem, ustawiona w tyralierę. Dwoje z nich pochyliło się nad zabitym, złapało go za uprząż i półzaniosło, półpowlekło pod osłonę muru. Sposób, w jaki poruszało się ciało, przyprawił Dreisera o połączoną z mdłościami fascynację. Głową, kończynami i tułowiem nadal sterowały mięśnie i ścięgna. Robiło to obrzydliwie naturalne wrażenie. Tył munduru pokrywała lśniąca, wilgotna plama. Kiedy go odwrócili i zdjęli mu hełm, Dreiser po raz pierwszy zauważył, że utrata krwi i rozluźnienie mięśni wiążące się z nagłą śmiercią sprawiają, że człowiek wydaje się młodszy. Za życia wyglądał na dorosłego mężczyznę, twardego i groźnego zabójcę. Po śmierci widziało się jedynie bezbrzeżne zaskoczenie w zastygłych oczach. Głowa przetoczyła mu się na bok, jak u dziecka wciskającego twarz w poduszkę. Pozostali członkowie serii szybko i sprawnie zebrali jego broń i amunicję. Jenny zatrzymała się na chwilę, by zamknąć mu oczy i usta oraz ucałować wargi. Następnie dotknęła palcami jego krwi i namalowała nią sobie linię między brwiami w nagłym, okrutnym geście. To nie był dobry człowiek, pomyślał Dreiser. I walczył za złą sprawę. Nie najgorszą, lecz Dominacja również była czymś przerażającym. Ktoś jednak nosił go dziewięć miesięcy pod sercem, inni spędzili lata na zmienianiu mu pieluch, opowiadaniu bajek, uczeniu abecadła... Przypomniał sobie wieczór w Mosulu, dwa miesiące temu. Właśnie wrócili do koszar z ćwiczeń polowych, z zimnego błota i deszczu. Urządzono improwizowaną zabawę - kawa, brandy i zdumiewająco piękne śpiewy. Pokryty bolesnymi pęcherzami Dreiser siedział oparty plecami o ścianę z filiżanką gorącego płynu w ręku, starając się nie wchodzić im w drogę, zapomniany i zafascynowany. To ten młody, zwany Bill-boyem, zaczął wtedy tańczyć. Był to swego rodzaju taniec ludowy, Dreiser nazwałby go afroceltyckim. Wykonywało się go trzymając w obu dłoniach maczety - długie na dwie stopy, ciężkie i ostre jak brzytwy. Tańczył rozebrany do pasa. Stal lśniła w ostrym świetle nie osłoniętych żarówek. Pozostali otoczyli go kręgiem, klaszcząc w dłonie i krzycząc głośno, podczas gdy skrzypek śmigał po strunach smyczkiem, a drugi z muzyków uderzał dłońmi w trzymany między kolanami bęben ze skóry zebry. Tancerz wirował, ostrza coraz bardziej zbliżały się do jego ciała. Ku uciesze zebranych zaczął improwizować, wykonując serię piruetów, przewrotek, koziołków i młynków. Śmiał się, gdy jego lśniącą skórę zrosiły kropelki potu, uradowany swą siłą, zręcznością i... cóż, tak by to ujęli Drakanie, pięknem. I jak mam tym “zainteresować czytelników"? - przemknęło mu przez głowę. Jak kurwa mam to zrobić? Jak mam przybliżyć to wszystko siedzącym w bungalowach facetom zatopionym w lekturze prasy? I czy powinienem? Gdyby istniał jakiś sposób na to, by pokazać im w ich wygodnych mieszkaniach prawdziwą, niczym nie upiększoną wojnę, nigdy by jej nie poparli. A to jest konieczne. Muszą poprzeć tę wojnę, gdyż w przeciwnym razie zostaniemy sami na planecie rządzonej przez nazistów albo przez Dominację i nie będziemy mieli środków, by z nimi walczyć... Potrząsnął ze zmęczeniem głową i wszedł za Drakanami do budynku. Snajper leżał obok swej broni o długiej lufie i nieporęcznym wyglądzie, karabinu maszynowego z lunetą. Żył jeszcze, co było zdumiewające, gdyż seria trafiła go w podbrzusze, a lekkie pociski o dużej prędkości wystrzeliwane przez holbarsy koziołkowały po trafieniu w cel, wyrywając kawały mięsa i kości. Jakimś cudem żadna z większych tętnic i żył nie została przebita, choć Niemiec leżał w powiększającej się powoli czerwonej kałuży wsiąkającej między luźne klepki podłogowe. Jelita również nie były uszkodzone. Czuło się słodkawy zapach krwi oraz znajomy, przyprawiający o mdłości odór świniobicia, który Dreiser pamiętał z dzieciństwa w Iowa. Usta wypełniła mu lepka ślina, na czole wystąpił zimny pot. Pomieszczenie było wielkie i ciemne, zwrócone tylną ścianą do wschodzącego słońca. Stały tam łóżka i skrzynie, walał poprzewracany sprzęt. W jednym z kątów palił się ogień nadający czerwonawopomarańczowy kolor słabemu światłu, które wpadało do środka wąskimi oknami i otworem wybitym przez pocisk pancerzownicy. Po twarzy snajpera przebiegły drgawki. Była młoda, o regularnych rysach, a jasne włosy krótko ostrzyżone. Bardzo przypominał ludzi, którzy go zabili. Jego przystojny wygląd kontrastował koszmarnie ze szpetotą rozbabranej rany. Amerykański korespondent stłumił mdłości, uklęknął i odwrócił głowę, by lepiej słyszeć słowa umierającego, a jednocześnie uniknąć jego widoku. Drakanie - pomijając obserwatorów - zatrzymali się na chwilę wokół niego. Niemniej jednak nie spuszczali z oczu wszystkich wejść. - Co on gada? - zapytał od niechcenia dekurion. - To nie po niemiecku. Dreiser podniósł wzrok. Raz jeszcze przełknął ślinę. - Po łacinie. Modli się. McWhirter prychnął pogardliwie, wsunął czubek buta pod karabin snajpera i podniósł go kopniakiem. - Tokariew - stwierdził przyjrzawszy się broni. - Hej, ludzie, to jest wojna - dorzucił głośniej. - Zróbmy tu porządek, nie zostawiamy nic dla szmacianych łbów i ruszamy. Dreiser zerwał się na nogi i złapał Drakanina za ramię. W krótką chwilę później ściskał obolały nadgarstek. Rękę odtrącono mu tak silnie, że aż zdrętwiała. Palce mocne niczym stalowe kleszcze rozpostarły się o kilka cali od jego gardła. Popatrzył na nieruchomą jak maska twarz i spojrzał w pełne zrodzonego z frustracji gniewu oczy. - Nie możecie go tak zostawić - powiedział. - Na litość boską, to człowiek! On też był żołnierzem! Spadochroniarz splunął na umierającego Niemca. - Na świecie są tylko dwa rodzaje “ludzi", ty baranie. Drakanie i poddani. Zamknij się, kurwa twoja mać. Bill-boy był moim przyjacielem. Ja tu jestem dowódcą i każę zostawić Fryca jebanym szmacianym łbom. - Aha - zgodziła się wukaemistka, Jenny. Kopnęła leżącego żołnierza w udo. Nerwy z pewnością zostały uszkodzone, gdyż słychać było jedynie głuchy, miękki dźwięk oraz mamrotane ochrypłym głosem Pater noster. - Hej, dekurionie, on ma rację. Amerykanin rozejrzał się wokół, mrugając powiekami ze zdumienia. To była rudowłosa kobieta, McAlistair. Nastawiła przełącznik karabinu szturmowego na ogień pojedynczy. - Może nie należy do Rasy, ale nie jest też psem - ciągnęła. - Do diabła, gdyby jego dziadek wyemigrował, to może byłby teraz z nami. To nie potrwa nawet sekundy. Tata zawsze mówił, że trzeba dobijać zwierzynę, którą się raniło. - Nie. - Daj spokój, dekurionie, nie bądź takim jebanym twardzielem... - Powiedziałem “nie", McAlistair. Lepszy twardziel niż beksa. Ruszaj tyłek. Swobodny uśmiech żołnierki o lisiej twarzy przerodził się w grymas. Podeszła bliżej i odtrąciła na bok wyciągnięty palec podoficera. Podsunęła mu pod brodę zwiniętą w figę dłoń w czarnej rękawicy. Amerykanina to nie zdziwiło. W Korpusie Obywatelskim szarża miała czysto funkcjonalne znaczenie. Nie otaczała jej mistyczna aura, chyba że zdobyta osobistą zasługą. Dowódca był kimś, kto kierował walką czy ruchami jednostki, a nie osobą stojącą wyżej w hierarchii społecznej. Była to armia, w której oficerowie jedli z tych samych kuchni polowych, co żołnierze, a służby i obsadę kluczowych punktów rozdzielało się przez głosowanie albo rzut monetą. Z Amerykanami to by się nie udało, pomyślał. Za wielcy z nas indywidualiści. Drakanie jednak już od niemowlęctwa wdrażali się do pracy w zespole. - Posłuchaj, Dhalgren, awans na polu walki uderzył ci do głowy. To nie są jebani janczarzy, kolego. Te dystynkcje na twoim rękawie znaczą tylko tyle, że kierujesz walką. To nie jest walka, chyba że zmarnujemy tu więcej czasu. Mam w dupie ten twój zasrany pasek. Kapujesz? Przez chwilę trwała cisza. Dekurion przymrużył oczy, popatrzył na leżącego esesmana i przeniósł wzrok z powrotem na podwładną. Wysunął czubek języka i dotknął nim górnej wargi. - No dobra - rzucił spokojnym tonem. - Jak koniecznie chcesz go skasować, to proszę bardzo. Skasuj go. - Gdy zaczęła się odwracać, złapał za pas jej holbarsa. - Nie powiedziałem, że możesz go zastrzelić. To by było marnowanie amunicji. Złamałabyś mi serce! - Pierdolę cię, Dhalgren! - odparła żołnierka, uśmiechając się mimo woli. Sprytnie wykorzystał regulaminowe uprawnienia. - W każdej chwili, Tee-Hee, w każdej chwili. - Musiałoby nam zabraknąć kozłów - burknęła. Opadła na jedno kolano i złapała Niemca za włosy. Drugą dłoń uniosła za głowę i zacisnęła w pięść. Z krótkim sapnięciem wypuściła z płuc powietrze i zadała błyskawiczny jak uderzenie bicza cios wsparty ruchem bioder i pleców. Metalowa wszywka rękawicy bojowej uderzyła w skroń Niemca, który szarpnął się i znieruchomiał. Podniosła się, otwierając i zamykając dłoń. - Mam nadzieję, że wreszcie ci stanął, dekurionie - rzuciła z ironiczną życzliwością, po czym podeszła do tylnego wyjścia i przystąpiła do obserwacji. Na szpicy zawsze należało zachowywać ostrożność. - Twardy jak skała, Tee-Hee. To było lepsze niż ta dziewczyna z kucykiem w legionowym burdelu - odparł z uśmiechem, który przerodził się w zimny grymas, gdy skierował wzrok na Dreisera. - Witaj w realnym świecie, jankesie. No dobra, Drakanie, gotowi... jazda. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Karabin szturmowy Holbars T-6, model 1936 Kaliber: 5 mm (5x45 mm, aluminiowe łuski) Zasada działania: odprowadzenie gazów, ogień pojedynczy lub ciągły (możliwe serie złożone z trzech naboi) Ciężar: 4,4 kg, naładowany Całkowita długość: 105 cm, kolba rozłożona 75 cm, kolba złożona Sposób zasilania: magazynek 75 naboi (taśma rozłączna w bębnie, ładowany fabrycznie) Celownik: optyczny, powiększenie 4x (jako rezerwa celownik krzywkowy) Prędkość początkowa pocisku: 1000 m/s Szybkostrzelność: około 650 strzałów na minutę (zależnie od ustawienia otworu wylotowego gazów) Uwagi: Składany dwójnóg; lufa i wszystkie części wystawione na działanie gazów są chromowane. Magazynek z prążkowanego, wzmocnionego szkłem plastiku, tylna powierzchnia przezroczysta. Historia: Program Badań nad Bronią Strzelecką (1926-1928, Instytut Aleksandryjski) ustalił, że samopowtarzalny karabin T-5 używany podczas wielkiej wojny cechował się w typowych odległościach bojowych wielokrotnością zniszczenia i lepszy byłby małokalibrowy model zdolny do prowadzenia selektywnego ognia. Naczelny inżynier Sven Holbars wraz ze swym zespołem konstrukcyjnym stworzył prototyp T-6 w roku 1932. Poddano go testom polowym i w roku 1935 rozpoczęto seryjną produkcję w zbrojowniach Aleksandrii, Archony, Ałma-Aty i Konstantynopola. Do roku 1940 wyposażono w te karabiny wszystkie jednostki rezerwy, janczarów oraz policji Dyrektoriatu Bezpieczeństwa. Jednocześnie skierowano do produkcji ciężki karabin maszynowy tego samego typu z masywną, tatwo wymienną lufą. Broń wojny eurazjatyckiej Pułkownik Carlos Fueterrez, Armia Stanów Zjednoczonych Wydawnictwo Instytutu Obrony, Meksyk WIOSKA PIERWSZA, OSETYŃSKA DROGA WOJSKOWA 14 KWIETNIA 1942, GODZINA 6.15 Zaimprowizowana narada wojenna odbyła się pod nie uszkodzonym fragmentem muru ratusza. Położony tam bruk kontrastował miło z błotem, gnojem i kamieniami, które pokrywały resztę rynku. Był ciepły, słoneczny, wiosenny dzień. Na niebie widać było jedynie trochę pierzastych chmur. Powietrze gładziło skórę jedwabistym dotykiem. Dobra pogoda była podwójnym błogosławieństwem: wysuszy glebę zamienioną przez intensywne działania w lepką breję o barwie i konsystencji owsianki, a także zapewni żołnierzom, którzy wreszcie mieli czas podnieść głowy, znakomity widok na wydarzenia rozgrywające się w górze. Po niebie wielkim łukiem wiodącym ze wschodu na zachód przebiegały smugi kondensacyjne ostro kontrastujące z bladym błękitem nad górami północnego Kaukazu. Jedynie policzenie poruszających się punkcików mogłoby uświadomić, ile ich jest. - Chryste - odezwał się, wodząc lornetką w obie strony, awansowany na polu walki na starszego dekuriona żołnierz, który przejął dowództwo tetrarchii po poległej Lisie Telford. - Są ich setki. Tysiące... To największa bitwa powietrzna w historii, tuż nad naszymi głowami. Pamiętał kształty z wykładów popularyzatorskich: drakańskie falcony, dwusilnikowe eagle, frycowskie B f 109 i focke-wulfy 190, a nawet garstka ociężałych Bf 110. Zataczały kręgi, nurkowały i strzelały. Na ich oczach z jednego z punkcików buchnęła długa, czarna smuga, która zakończyła się pomarańczową kulą. Usłyszeli huk i zobaczyli czaszę spadochronu. - I to ma być “bezsporna przewaga w powietrzu" - zauważyła z przekąsem Marie Kaine osłaniając oczy dłonią. Messerschmitt zanurkował, zrobił beczkę i pomknął wzdłuż doliny z dwoma eagle'ami na ogonie. Kluczył i zmieniał kierunek, starając się wykorzystać większą zwrotność, by uwolnić się od cięższych i szybszych myśliwców przechwytujących. Drakańskie samoloty były jednak dobrze rozmieszczone i wreszcie doszło do nieuniknionego: niemiecki myśliwiec znalazł się w zasięgu ognia jednego z nich, uciekając przed drugim. Dwudziestopięciomilimetrowe działko dziobowe odezwało się na chwilę i płonący wrak messerschmitta eksplodował na górskim stoku. Eagle wykonał beczkę zwycięstwa i oba samoloty wzbiły się w górę, by powrócić do walki. Powietrze wypełniał wysoki warkot turbinowych silników śmigłowych. Lśniące, zużyte łuski spadały z brzękiem na skaliste zbocza. Oficerowie Centurii A byli zdecydowanie mniej wymuskani niż rankiem. Czarne smugi rozmył pot, a mundury upstrzyła szara, płynna glina pokrywająca wioskowe uliczki. Większość odniosła przynajmniej lekkie obrażenia. Tak właśnie wygląda wojenna chwała, pomyślał z przekąsem Eric. W dawnych czasach państwa wysyłały w bój swych wojowników odzianych w szkarłat, pióra i lśniące zbroje. Dzisiaj rzeź nabrała charakteru przemysłowego i wszystkie mundury były koloru błota. Noszowi wnosili właśnie do budynku ostatniego z rannych Drakan. Eric dokonał inspekcji punktu opatrunkowego. Było to obowiązkiem dowódcy i to takim, który spełniał z niechęcią. Podczas walki można było ignorować rannych, ból i nagłe, odrażające uszkodzenia ciał, lecz tu było to niemożliwe. Mieli pododdział medyczny wyposażony w najnowocześniejsze środki - osocze, antybiotyki i morfinę. Większość rannych, którzy zachowali przytomność, podejmowała żałosne próby okazania dobrego humoru. Pewna żołnierka, która straciła oko, powiedziała mu, że zgłosi się do marynarki, kiedy tylko dobiorą jej przepaskę: “do kompletu przydzielą mi papugę". Wszyscy też chcieli usłyszeć, że spisali się dobrze, że ich rodziców i kochanków powiadomi się, iż zachowali honor. Dzieci, pomyślał Eric, z lekkim potrząśnięciem głowy, kończąc rysowanie węglem drzewnym na kawałku pokrytego tynkiem kamiennego muru schematycznego planu wioski. Otaczają mnie żądne mordu dzieci, które nie przestają wierzyć w bajki, nawet gdy mają urwane nogi, a zamiast twarzy mielonkę. Dowódcy leżeli wygodnie, palili papierosy, pogryzali sojowe suchary albo rodzynki z żelaznych racji i popijali letnią wodę z manierek. Słychać było niewiele - od czasu do czasu jęki pełne bólu dobiegające z punktu opatrunkowego, krzyki i odgłos kroków zwycięzców, nigdy nie cichnące górskie wichry. Miejscowi cywile dobrze się schowali. Czerkieski patriarcha stał z boku, obok Mc Whirtera. Podoficer opierał się barkami i stopą o ścianę, ostrząc od niechcenia maczetę o kieszonkową osełkę. Tubylec skurczył się lekko, spojrzawszy w śmiertelnie groźne, jasne oczy. Byli drapieżnikiem i ofiarą. - Lotnictwo urządziło nam fajne widowisko - zaczął Eric. - Ale pora do roboty. O ile dobrze rozumiem sytuację... Sofie stuknęła go w ramię. - Tak? - Meldunek, centurionie. Ze strony gór nadjeżdżają pojazdy. Nasze... poniekąd. Konwój wyłonił się zza górującej nad miastem serpentyny. Ciszę, która zapadła po bitwie, zmącił warkot wysokoprężnych silników. Najpierw pojawiły się dwa lekkie samochody pancerne. Ich wieże obracały się, by w razie potrzeby szachować oba skraje drogi ogniem z dwu karabinów maszynowych. Na antenach powiewały proporczyki. Za nimi posuwało się dwanaście parowych ciężarówek w barwach Wehrmachtu. Same maszyny stanowiły zdumiewającą mieszaninę: niemieckie, sowieckie, francuskie, a nawet jeden bedford, zapewne zdobyty na Anglikach pod Dunkierką lub sprowadzony przez Murmańsk przed załamaniem się Rosji. Dwie z nich ciągnęły działa polowe nieznanej Ericowi konstrukcji. Konwój zamykały trzy bakki - terenowe pojazdy na sześciu małych kołach z balonowymi oponami, wyposażone w działo automatyczne i zestaw działek bezodrzutowych. Wszystkie pędziły z niebezpieczną prędkością, bryzgając błotem na zakrętach. - Szybka robota - zauważył Eric, gdy konwój zjechał ze stoku, docierając do miejsca, gdzie wojskowa droga wnikała w skupisko kamiennych budynków. - Zastanawiam się, kto... Od pierwszego z wozów dobiegł przerażająco głośny sygnał klaksonu. Spadochroniarze pozdrowili przybysza ironicznym okrzykiem. - Niepotrzebnie pytałem. - Centurion westchnął. - Kohortarcha Dale Jackson Smythe Thompson III. Pojazdy wpadły na rynek z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, obryzgując zebranych błotem. Ich zmiennociśnieniowc opony miały dużą przyczepność. Pierwszy samochód zakończył rundę, gnając prosto na Erica; wykonał bezbłędny skręt o sto osiemdziesiąt stopni i zatrzymał się przed dowódcą Centurii A. Pomalowaną na ciemnoszara powierzchnię wehikułu pokrywały świeże ślady po kulach. W sześciokątnej wieży, tuż na prawo od karabinu maszynowego, widniał nierówny otwór wylotowy. Z siedzenia dowódcy poderwała się dziarska postać w nienagannie odprasowanym mundurze roboczym. Mężczyzna stanął na kadłubie pojazdu, rozstawiając nogi. Gdy zdjął z twarzy jedwabny szalik i przesunął gogle na hełm, wszyscy zobaczyli radosny uśmiech. Lewa ręka żołnierza była zabandażowana od łokcia po nadgarstek. W prawej trzymał szpicrutę, którą uderzał się w nogę podczas obserwacji placu. Ściany meczetu i ratusza szpeciły poczerniałe, ziejące dziury. I całe szczęście, jeśli chodzi o ten miniaturowy stalinowski tort weselny, pomyślał. Ale meczetu szkoda. Był ładny na swój staroświecki sposób. Na nieregularnym placu nadal walały się ciała w mundurach Waffen-SS. Inne zwisały bez ruchu z okien. Ostatnich trzydziestu martwych Niemców leżało w równym szeregu, z rękami związanymi z tyłu. Obejrzał się za siebie. Reszta konwoju zbliżała się już do celu w spokojniejszym tempie. - Nieźle prowadzisz, Lucy! - zawołał, zaglądając do środka pojazdu. Odpowiedział mu chichot. Z włazu dla kierowcy wypadł z grzechotem granat, który wylądował na nitowanej aluminiowej blasze. Zignorował go, lecz żołnierze zaczęli na ten widok padać na ziemię, dopóki nie powstrzymał ich głos kobiety: - Nigdy nie mogą się połapać, że zawleczka jest na miejscu. Kohortarcha roześmiał się, zeskoczył na bruk i ruszył naprzód zamaszystym krokiem. Nim wyciągnął dłoń, zasalutował, co było rzadkością w drakańskiej armii, a już szczególnie w warunkach polowych. - Widzę, że sytuacja opanowana - zawołał. - Co u ciebie, Eric, mój chłopcze? Eric również zasalutował. Uśmiechnął się do starszego mężczyzny. Był on drobnej budowy, piegowaty, miał włosy rudawo-blond i zadarty nos. - Mam kupę roboty. A jak sytuacja w kawalerii, Dale? - Kawaleria siedzi w czołgach i w tym właśnie tkwi problem. Gdybym chciał wlec się w wielkich stalowych trumnach, wstąpiłbym do marynarki... a od latania robi mi się niedobrze. Dlatego siedzę tutaj, starając się nadać jakiś styl tej waszej wulgarnej rozróbie. Skinął głową do zebranych dowódców. - Pewnie chcielibyście się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja na frontach - przybrał poważną minę. - Cóż, w radiu podali, że Amerykanie twierdzą, iż opór w górach Hawajów trwa nadal, choć od lądowania Japończyków minęły już trzy miesiące. Zapowiadają też, że w Panamie żołnierze McArthura zepchną wkrótce najeźdźców do Pacyfiku. - Dale, jesteś niemożliwy! Marie zachichotała, co zdarzało jej się rzadko. - Nie, jestem Thompson... Tak naprawdę, to spotkała nas niespodzianka. - Wiemy już o czołgach - wtrącił Eric. - To jeszcze nic. Słyszeliście kiedyś o jednostce Waffen-SS zwanej “Leibstandarte Adolf Hitler"? A może spotkaliście paru jej żołnierzy? - Uśmiechnął się błogo, gdy pokiwali głowami. - No więc, wygląda na to, że kochanym Frycom tak się śpieszyło do ukończenia tych fortyfikacji polowych na południowym końcu przejścia przez góry, że przenieśli tam naszych ozdobionych błyskawicami przyjaciół, żeby wsparli saperów i brygady przymusowych robotników, na których spodziewaliśmy się tu natknąć. Byli właśnie zajęci rozciąganiem drutu i stawianiem min, kiedy spadliśmy im prosto na łby. Nie na piechotę, chwała Bogu. Na dowództwo, łączność, saperów, parking, artylerię... Na szczęście, nie wszyscy byli na miejscu. Jeńcy mówią, że wielu zostało w Piatigorsku. Było to dla nich całkowite zaskoczenie, również na szczęście, biorąc pod uwagę, że jedną piątą sił zniszczył nam ich ogień przeciwlotniczy, nim zdążyliśmy wylądować. Wszyscy skrzywili twarze. Straty były dwukrotnie większe niż podczas miesiąca walk na Sycylii. - Tak, to niemiła wiadomość. W każdym razie byliśmy odrobinę mniej zaskoczeni od nich. Dzięki temu udało nam się ich podzielić i wykurzyć z okopów. Pomógł nam też fakt, że były zwrócone w drugą stronę. Zabiliśmy mniej więcej jedną trzecią - to znaczy, biorących udział w walce - a mniej więcej tyle samo przegoniliśmy na południe, do ich kompanów. Niestety, reszta uciekła między wzgórza, do lasu. Było nas za mało, żeby powstrzymać wszystkich. Od tego czasu ciągle się przegrupowują i nękają nas. Jedna grupa ostrzelała nas, kiedy tu jechaliśmy. Tym właśnie zajmuje się moja kohorta wozów bojowych. Umożliwiamy łączność między naszymi jednostkami. Te diabelne sukinsyny są twarde. Nie zamierzają się poddać. Większa część legionu zajęła stanowiska powyżej Kutaisi. Mieliśmy już sondujące ataki z południa, jeden większymi siłami. Wygląda na to, że szykują się do poważnego uderzenia i to wkrótce. Reszta jednostki stoi ustawiona w jeże wzdłuż wąwozu. Fryce na opanowanym przez nas terenie nie mają ciężkiej broni, ale utrudniają życie naszym służbom łącznościowym. Obrona okrężna nie wchodzi w grę. Obawiam się, że to samo dotyczy tych dwóch centurii, które mieliście dostać. Zapadła głęboka cisza. Dowódcy Centurii A zdali sobie sprawę, że właśnie skazano ich na śmierć. Po chwili westchnęli, godząc się z losem. Dowódca grupy wozów bojowych wyglądał na lekko zmieszanego. - Pierwszą ofiarą wojny zawsze jest plan strategiczny - zacytował Eric. - Jak idzie główna ofensywa? Wyciągnął płaską, srebrną manierkę, pociągnął łyk i podał ją pozostałym. - Znakomicie. Widzieliśmy, jak otwarto ogień zaporowy. Cały południowy horyzont się rozjarzył. Tysiące dział ustawionych obok siebie. W okolicy TyflisuSiły Powietrzne złapały ich na ziemi. Od tej chwili chłopaki z Lotnictwa Taktycznego obsiedli ich jak, za przeproszeniem, muchy krowi placek. Myśliwce bombardujące, szturmowe i średnie; działa, rakiety, napalm, bomby kasetowe, paliwowo-powietrzne i, o ile mi wiadomo, bomby z piwa imbirowego. Widać to wszystko jak na mapie. Niesamowite! Potem janczarzy uderzyli na nich na południe od Tyflisu i Batumi. Cofają się już, a z tyłu mają nas. Janczarzy układają zabitych w stosy, ale nie przestają przeć naprzód. Wszyscy pokiwali głowami. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę stopień ich indoktrynacji... i wyposażone w karabiny maszynowe pododdziały Dyrektoriatu Bezpieczeństwa za ich plecami. - Teraz pora na dobre wiadomości! - podjął radosnym tonem kohortarcha. - Powietrzny atak na naszych przyjaciół stacjonujących w Piatigorsku udał się znakomicie. Do tego lotnicy usiali cały teren między wami a miastem minami skrzydełkowymi, żeby zamącić sprawę. Ponadto przechwyciliśmy prawie wszystkie środki materiałowe Leibstandarte, oprócz czołgów. Dlatego przywlokłem te dwa działa przeciwpancerne. Rosyjskiej produkcji, ale całkiem niezłe. Mam też wszystko, czego sobie zażyczyliście. Niech mnie diabli, jeśli wiem, po co wam ta żywność i tak dalej, ale... Ponadto niedaleko stąd ustawiają baterię naszych stosiedmiomilimetrowych haubic, więc niedługo powinniście dostać wsparcie artyleryjskie. Do tego trochę frycowskiego sprzętu. Stopięćdziesiątki. Co do amunicji, pięcio- i piętnastomilimetrowych naboi jest pod dostatkiem, ale obawiam się, że zaczyna nam brakować osiemdziesiątek piątek i stodwudziestek. Odparliśmy już atak brygady ze wsparciem pancernym. No wiecie, są zdesperowani. A kto nie jest, pomyślał Eric. Najwyższe dowództwo Dominacji nigdy nie szafowało życiem obywateli bez potrzeby. Ostatecznie wolnych obywateli było tylko trzydzieści sześć milionów. a poddanych pięćset. Od czasu do czasu było to jednak konieczne. To najwyraźniej byłajedna z takich chwil. Zwrócił się w stronę ciężarówek, by obserwować rozładunek. Uderzał w roztargnieniu pięścią w otwartą dłoń. Praca postępowała szybko, gdyż każdy z wehikułów przywiózł po dwóch robotników. Wyglądali podobnie do przykutych kajdankami do kierownic szoferów - posępni mężczyźni o płaskich twarzach, odziani w strzępy żółtobrązowych mundurów. - Iwany? - zapytał. - Aha. Hmm... odziedziczyliśmy ich po Frycach. - Parsknął śmiechem. - Gdybyśmy robili to częściej, może udałoby się nam ustanowić wspólny bank. Zachichotał z własnego dowcipu. Eric przymrużył powieki w zamyśleniu. - Dziwi mnie, że udało ci się ich.skłonić do tak szybkiej jazdy. - Dopilnowałem, żeby zobaczyli, jak ładowaliśmy materiały wybuchowe - wyjaśnił Dale. Uśmiechnął się szeroko. Jego rodzina mogła pochodzić z egipskich prowincji, gdzie panowała moda na angielszczyznę, był jednak Drakaninem do szpiku kości. - Pewnie dotarło do ich łbów, co mogłoby się stać, gdybyśmy zbyt długo zostali pod ostrzałem. Jeśli ma się bicz, znajdzie się sposób. - I są inne metody zabicia kota niż zagłaskanie go na śmierć - zgodził się Eric. Odwrócił się i skinął na dowódcę saperów. - Marie, czy uważasz, że ta wioska nadaje się do obrony? - Z samą Centurią A? - Przerwała. - Będzie ciężko. Te budynki nieźle chronią przed bronią strzelecką, ale przeciw ciężkiej są do dupy. Za słaba konstrukcja. - Kolejna przerwa. - Jeśli przeciwnik będzie miał artylerię, zamienią się w śmiertelne pułapki. - Też tak sądzę. A co z umocnieniami polowymi? - No, to by było rozwiązanie. Ale brakuje nam ludzi, żeby wykopać wystarczająco dużo... Przeciął powietrze dłonią. Jego głos zabrzmiał staccato pod wpływem podniecenia. - A gdybyś miała z tysiąc robotników? - Och, to by było zupełnie co innego. Moglibyśmy... Masz na myśli tubylców? Wątpię, żebyśmy zdążyli wycisnąć z nich wystarczająco wiele do tego czasu. - Zaczekaj chwilkę. Ty też, Dale. Potrzebny mi ten twój przewrotny umysł. W porządku. - Eric odwrócił się plecami do oficerów. Dźgnął palcem starego Czerkiesa. - Starcze, ilu ludzi mieszka w wiosce? Czy są głodni? Tubylec wyprostował się, spojrzał w szare oczy, zimniejsze niż śniegi Elbrusu i nie wzdrygnął się. - Jest nas dwa tysiące, choć kiedyś było wielu. Panie, zabij nas, jeśli musisz, ale nie drwij z nas! Głodni? Ciągle jesteśmy głodni, odkąd ta niewierna świnia, Stalin... - splunął - ...zabrał naszą ziemię, owce i bydło do kołchozu. Nasz chleb, mięso i owoce wysyłali do miast, których nigdy nie widzieliśmy. Jego głuchy ze zmęczenia głos nabrał siły pod wpływem wściekłości. - Potem zaczęła się wojna z Germancami. Zabrali nam ziarno i młodych mężczyzn. Tych, którzy nie uciekli w góry. NKWD, czekiści, nazywali to dezercją. Zabili bardzo wielu. Co nas obchodzi, że niewierni wyrzynają się nawzajem? Czy mamy kochać Ruskich za to, że w czasach białego cara zrobili z nami to, co Germancy chcieli zrobić z nimi? Kochać tego bezbożnego psa, Stalina, który zabrał nam to, co zostawili nawet carowie - prawo wielbienia Allacha? Potrząsnął pięścią. - Kiedy przyszli Germancy, wielu myślało, że wreszcie będziemy wolni. Żołnierze w szarych płaszczach oddali nam meczet, który czekiści zamienili w miejsce bluźnierstwa. Miałem nadzieję, że Bóg zesłał nam chociaż lepszych panów. Potem przyszli Germancy z błyskawicami na mundurach i oni przejęli władzę nad nami. Narysował na ziemi runiczny symbol SS i splunął raz jeszcze. - Ruscy chłostali nas biczami, ale ci byli stalowym knutem. To szaleńcy! Chcą tylko zabijać, dopóki nie zostaną na Ziemi sami! Skrzyżował ramiona. - Nie jesteśmy głodni, panie. Konamy z głodu. Nasze dzieci mrą jak muchy. Mamy za mało, żeby dożyć do żniw. Nie pomoże nawet zupa z kory. Chyba że zaczniemy zjadać się nawzajem. Co znaczy dla mnie życie, jeśli nie doczekam chwili, gdy mój wnuk zostanie mężczyzną? Zabij nas, jeśli chcesz. Wtedy trafimy do raju. Piekło już widzieliśmy. Jest naszym domem. Eric uśmiechnął się złowieszczo, lecz kiedy przemówił, jego głos brzmiał niemal łagodnie. - Starcze, nie zabiję was, lecz nakarmię. Nie z miłości, ale dlatego, że jesteście mi potrzebni. Słuchaj uważnie. Stoczymy tu bitwę z Germancami. My i oni jesteśmy kamieniami młyńskimi, a wy będziecie ziarnem pomiędzy nami. Z tej wioski nie zostanie kamień na kamieniu. Wysłuchaj mnie. Jeśli ci z was, którzy są w stanie kopać i dźwigać ciężary, przepracują jeden dzień, pozostali będą mogli odejść. Pozwolę im zabrać dzieci i tyle żywności, ile zdołają udźwignąć. Jeśli będą pracować dobrze i jeśli dwudziestu młodych mężczyzn, którzy są myśliwymi i znają leśne ścieżki oraz kryjówki, posłużą moim żołnierzom jako przewodnicy, to przysięgam na imię mojego ojca i mojego Boga, że o ile zwyciężę, zostawię tu tyle żywności, żeby wystarczyło wam aż do zimy, a także ubrania i narzędzia. Dużo wam to pomoże, kiedy zjawi się Dyrektoriat Bezpieczeństwa, dodał bezgłośnie w myślach. Oferta była jednak w zasadzie uczciwa. Dominacja Drakan żądała posłuszeństwa. Religia jej poddanych była sprawą całkowicie obojętną, a martwe ciała nadawały się tylko do użyźniania ziemi, do tego zaś znacznie taniej mogło służyć guano. Czerkieski patriarcha nie rozpłakał się pod groźbą śmierci, lecz teraz skinął głową i skrył twarz w wystrzępionym kaftanie. - Plan - warknął Eric. Dowódcy tetrarchii i przybywający z wizytą kohortarcha wyciągnęli notesy. Zapadła cisza zakłócana jedynie chrzęstem piasku pod butami przechadzającego się tam i z powrotem dowódcy. - Musimy obronić tę osadę, żeby utrzymać drogę, ale to śmiertelna pułapka. Przypomnijcie sobie, jak my ją zdobyliśmy. Marie, właśnie załatwiłem ci jakieś tysiąc pięćset dobrowolnych robotników, a do tego przewodników, którzy znają drogi wiodące przez porastającą zbocza dżunglę strefy umiarkowanej. Oddaję ci głos. Wstała zamyślona, popatrzyła na schematyczną mapę wioski i rozejrzała się wokół. Wzięła w rękę kawałek węgla, podeszła do ściany i zaczęła rysować. - Jak już mówiłam, domy zapewniają wystarczającą osłonę przed bronią strzelecką, ale są za słabe, żeby wytrzymać eksplozję. Dlatego zrobimy tak. Rysowała dalej na pokrytej tynkiem ścianie. - Zobaczcie, tu na północnym końcu, gdzie droga wchodzi do wioski, jest zaułek przecinający ją pod kątem prostym, a potem szereg stykających się ze sobą budynków. Weźmiemy drewno z frycowskich magazynów - trochę tych belek i co tam jeszcze znajdziemy, idealna byłaby falista blacha stalowa - i po obu stronach szosy zbudujemy schrony, a potem wyburzymy przylegające ściany. Następnie wysadzimy w powietrze budynki i zrobimy otwory strzelnicze, dzięki którym zapewniamy sobie panowanie nad drogą. Te frycowsko-iwanowskie działa kalibru 76,2 da się przesuwać ręcznie. W ten sposób będziemy mogli zmieniać pozycje strzeleckie pod osłoną czterech stóp skały. Wsadzimy tam też parę wukaemów. Rysowała węglem kolejne schematy wioski. Jej myśli pędziły naprzód, pomysły obracały się w rzeczywistość. - Najważniejszym czynnikiem jest czas. Dlatego najpierw ustawimy działa przeciwpancerne. Ale jeśli będziemy mieli trzy tysiące bardzo chętnych rąk... Posłuchajcie, pod całą wioską ciągną się piwnice z łukowymi sklepieniami. Nie łączą się ze sobą, ale dzielą je praktycznie tylko przepierzenia. Przebijcie je tutaj, tutaj i tutaj, ustawcie drewniane podpory... - nakreśliła dłońmi w powietrzu pionową kolumnę - ...i zróbcie zamaskowane stanowiska. Wysadzimy w powietrze domy wokół nich. To będzie idealny kamuflaż. Pozwolicie Frycom przejść obok i dowalicie im od tyłu. Nie możemy jednak dopuścić do tego, by nas oskrzydlili. Weźcie te stalowe kątowniki i drut kolczasty. Drut przeciągnijcie tak... - naszkicowała linię o kształcie tępej litery V biegnącą od lasu do skraju osady - ...od tych dwóch skalnych półek w dół, a tuż nad nimi wykopcie transzeje. Na wschodzie zostanie tylko dwieście metrów do lasu, a na zachodzie trzysta. Zaminujcie grunt przed okopami, w przypadkowy sposób. Te pola są w takim stanie, że tysiąc borsuków mogłoby kopać tu przez cały tydzień i nikt by nic nie zauważył. Jeśli nasz patriarcha Abraham każe myśliwym, żeby pokazali nam leśne ścieżki, zaminujemy skraj lasu, a potem same szlaki. Umieścimy tam też kilka gniazd karabinów maszynowych i zagonimy wszystkich na pola śmierci. Kohortarcho, będę potrzebowała więcej min kierunkowych “Broadsword". Możesz je załatwić? Świetnie. Do tego zapalniki radiowe i tyle niemieckich min, ile zdołasz zorganizować. - Mogę też coś zaimprowizować z tą frycowską amunicją - wyszeptała, właściwie tylko do siebie. - To będzie trudne. Lepiej, żebym zrobiła to sama. - Musimy czymś zaskoczyć ich czołgi - kontynuowała. - Mamy te plastikowe miny przeciwczołgowe, naprawdę świetne. Nie da się ich trałować. Pójdą na drogę. Te ładunki kruszące z zapalnikami radiowymi ustawimy na skraju... i tu, i tu, gdzie są punkty zwrotne. A sami... - W porządku - przerwał jej Eric z ponurym uśmiechem. Marie miała wielki talent do wszystkiego, co wiązało się z budownictwem. Widział na jej twarzy blask czystej radości - radości artystki, która otrzymała szansę uprawiania swej sztuki. Problemem będzie powstrzymać ją przed zbudowaniem Wielkiego Muru Chińskiego. - Będziemy potrzebowali natychmiastowego wsparcia przeciwpancernego - kontynuował z animuszem. - Tom, weźmiesz dwie stodwudziestki. - Wskazał dłonią na punkt, gdzie czubek litery V stykał się z lasem. - Okopiesz je tam. Okopy strzeleckie dla załóg, osłonięte od góry. Muszą być blisko, żeby dało się do nich wskoczyć. Marie, przesuń trzecią za zakręt, w jakieś miejsce, gdzie jeden strzał przyniesie najwięcej pożytku. Potem niech załoga zwiewa do wszystkich diabłów. Mamy za mało amunicji do trzech dział. Miny- pułapki wzdłuż szosy, jeśli będzie czas. Lepiej poproś o ochotników. Weź połowę załóg pancerzownic i zacznij zapoznawać je z lasami po obu stronach doliny z myślą o chwili, kiedy Fryce'się przebiją. Chcę też mieć pola minowe za plecami. Linearne myślenie wciągnie nas w sytuację bez wyjścia. - przerwał. - Miny-pułapki też. Wszędzie. Zwrócił się w stronę radiooperatora. - Sofie, musimy mieć bezpieczne linie. Jeśli przeciągniemy wszędzie frycowskie przewody telefoniczne, pod ziemią też, nie osłonięte, to czy przekażą sygnały radiowe? Zmarszczyła brwi. - Powinny... Tak, centurionie. - Skoordynuj swoje działania z radiowcem z tetrarchii, Marie. Będę potrzebował stałej linii prowadzącej do kohorty i dalej. Przeciągnij więcej przewodów do lasu, obsznuruj go dokładnie. Piwnica, jak najdalej od placu. Te budynki przyciągną mnóstwo ognia. - Przerwał. - Coś z tego jest niewykonalne? - Całe to wyburzanie - odezwała się legat saperów. - To ryzykowne. Bardzo. Szczególnie jeśli użyjemy niestandardowych materiałów wybuchowych... Mogę to oszacować. Niektóre z moich podoficerskich... - To, co konieczne, jest możliwe - zacytował ze wzruszeniem ramion. - Jeżeli mamy zostać barankami ofiarnymi, możemy przynajmniej wybić parę zębów. Będzie mnóstwo szczegółowych kwestii. Uporajcie się z nimi sami, jeśli zdołacie, w przeciwnym razie zwróćcie się do mnie albo do Marie. - Dale? - zwrócił się do kohortarchy. - Wszystko to jest trochę, hmm, statyczne. - Były kawa-lerzysta przerwał. - Powiedziałbym, że poza tymi czatownika-mi w lesie potrzebna wam mobilna grupa bojowa, która będzie manewrowała na tyłach, kiedy wasze fortyfikacje unieruchomią przeciwnika. Eric skinął głową. - Świetnie, ale nie mamy już żadnych rezerw... Dale popatrzył na koniuszki swych palców. - Wiesz co, stary, mógłbym pokierować placówką leżącą za wioską. Ukryłbym swoje pojazdy, a potem... Eric potrząsnął głową. - Dziękuję za tę propozycję, Dale, ale jesteś potrzebny wyżej w górach. To będzie jatka i... mam pomysł. - Spojrzał na krąg otaczających go twarzy. - Powiem wam później, jeśli się uda. Nie... do roboty, ludzie. Zapychamy. Nastała chwila ciszy, niemal uroczystej. Potem zaczął się ruch. Eric zwrócił się w stronę starca. - Hadżi, czy ci jeńcy, których Germancy trzymali za ratuszem, są z waszego ludu? Czerkies ocknął się z zamyślenia, wydmuchał nos w rękaw kaftana i potrząsnął głową. - To Ruscy. Partyzanci, bezbożne młodziaki z Komsomołu, z wielkiego miasta Piatigorsk, które zbudowali carowie, kiedy odebrali nam gorące źródła Siedmiu Wzgórz. Mimo to nie wydalibyśmy ich Germancom z błyskawicami, gdyby nie żądali od nas żywności, której nie mieliśmy. Na zachodzie, między wzgórzami, chowa się ich więcej, znacznie więcej. Garnizon sprowadzono tu po to, by ich wyłowić. - Pokłonił się. - Panie, czy mogę pójść przekazać moim ludziom, czego od nich żądasz? Eric skinął z roztargnieniem głową, pociągając się za dolną wargę, po czym uśmiechnął się i ruszył ku prowadzącemu za ratusz zaułkowi. Sofie podążała u jego boku z wyrazem pytania w oczach. Nie musiała jeszcze w tej chwili zabierać się do swych zadań, a dręczyło ją pewne pytanie. Eric posuwał się naprzód energicznym krokiem. Wydawało się, że oczy mu lśnią, a skóra iskrzy się, tryskając witalnością. Przypomniała sobie, jak wyglądał w strefie załadunku, cichy i pełen rezerwy, i podczas dzisiejszej walki, gdy poruszał się z zimną, bezosobową skutecznością dobrze zaprojektowanej maszyny. Teraz... wyglądał jak zakochany. Nie w niej, mówiła jej głowa. Ale ciekawie było zobaczyć, jak to na niego wpływa. Bardzo ciekawie. - Centurionie - odezwała się. - Pamiętasz Palermo? - A co dokładnie? - Po walce, kiedy odpoczywaliśmy. Na tym tarasie? Powiedziałeś mi wtedy, że nie lubisz żołnierskiej roboty. Mam wrażenie, że teraz ci się spodobała albo nigdy nie widziałam szczęśliwego człowieka. Potarł nos. - Lubię... rozwiązywać problemy. Ważne, prawdziwe. Lubię robić to szybko, skłaniać ludzi, by dali z siebie wszystko. I rozumieć, co nimi kieruje, co dzieje się w ich głowach. Wiedzieć, jak się zachowają, jeśli zrobię to albo tamto... Myślałem nawet o pisaniu powieści. Po wojnie, oczywiście. - Przerwał czerwieniąc się niespodziewanie. Z Sofie łatwo się rozmawiało, ale z tej ambicji zwierzał się tylko nielicznym. - Marie to saper pierwszej klasy - kontynuował pośpiesznie. - Ja również wpadłem na niektóre z jej pomysłów, ale bez tak wielu szczegółów. Nie potrafiłbym też pokierować pracą na tyle dobrze, żeby je zrealizować. - Ale potrafiłeś pokierować nią i szmacianymi łbami i “ruskimi partyzantami", jeśli do czegoś się przydadzą. - Uśmiechnęła się na widok jego uniesionych brwi. - Do diabła, centurionie, mogę nie znać miejscowego szwargotu, ale potrafię rozpoznać te słowa, kiedy je usłyszę. Wiem, że wszystko, co wymieniłeś, to też element wojny. - Zmarszczyła brwi. - Ale co z walką? Drakanie powinni lubić walczyć, lecz była to raczej teoria niż fakt. Osobiście za tym nie przepadała. Gdyby szukała ryzyka dla rozrywki, wybrałaby surfing. Walka stawała się jednak nałogiem. Łatwo było dostrzec, co czują uzależnieni od niej, a z pewnością wśród Drakan można ich było łatwiej spotkać niż w większości innych narodów. Dziękuję bardzo. Tym razem było niebezpieczniej niż kiedykolwiek dotąd, a dręczyło ją niepokojące przeczucie, że będzie coraz gorzej. - Należymy do Rasy i mamy pewne zobowiązania. Na to nie było odpowiedzi, chyba że chciałaby go obrazić. Jeśli o tym mowa, już w tej chwili wielu wykorzystałoby przywileje płynące z rangi. - Myślisz, że zdążymy z tym wszystkim? - Nie wiem, Sofie - odparł bez ogródek. - Mam taką nadzieje. W każdym razie przed prawdziwym atakiem. Sondujący zapewne nadejdzie zaraz. Jeśli będziemy mieli szczęście... Starszy dekurion McWhirter odchrząknął. - Sir, jak pan sobie poradził z tym szmacianym łbem? Myślałem, że to twardy, stary sukinsyn, ale skapitulował bardzo łatwo. - Użyłem najpodlejszego, najnędzniejszego z możliwych środków - odparł cicho Eric. Podoficer wytrzeszczył oczy z zaskoczenia. - Dałem mu nadzieje. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Od początku kluczową rolę w rozwoju Dominacji grał jej olbrzymi obszar. Holenderska kolonia, którą w roku 1779 zajął admirał Cochrane - odpowiadająca w przybliżeniu obecnej Zachodniej Prowincji Przylądkowej - byta większa od Francji. W roku 1783 Koronna Kolonia dorównywała wielkością całej zachodniej Europie. W latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku bazy łowców niewolników oraz osady ciągnęty się na wschodnim odcinku aż po Zanzibar i Aden. W 1800 roku doszło do podboju Egiptu i Cejlonu. W interiorze łowcy niewolników, ranczerzy, plantatorzy i poszukiwacze wchodzili sobie w paradę w poszukiwaniu siły roboczej, pastwisk, wody i minerałów. Suchy klimat oraz wielkie rozmiary pierwotnych koncesji gruntowych sprzyjały rozproszonemu osadnictwu. Problemy z transportem żołnierzy i administratorów oraz dostarczaniem informacji i towarów mogły z czasem jedynie narastać. Wnętrze kontynentu było niemal całkowicie pozbawione nadających się do wykorzystania dróg wodnych, a płaskowyż ze wszystkich stron otaczały góry. Z konieczności najważniejsze okazały się drogi i porty. Założono szkoły inżynierskie kształcące specjalistów, którzy kierowali brygadami pracy przymusowej. Większość kosztów pokrywaty kopalnie złota. Parowe silniki, które importowano do pompowania wody z szybów i rozdrabniania kruszcu, zasugerowały metody pozwalające zaradzić niedostatkom transportu zwierzęcego. Eksperymentalne lokomotywy (1803) i parowe samochody (1806) Richarda Trevithicka nie spotkały się z oporem stawianym w Europie przez zakorzeniony kapitał. W przypadku Drakan od szybkiego transportu zależał nie tylko dobrobyt, lecz również życie. Ten precedens doprowadził do zapoczątkowania projektów badawczych, które w latach osiemdziesiątych XIX wieku stworzyły pierwsze funkcjonujące sterówce... 200 hit: historia społeczna Dominacji dr Alan E. Sorensson Archona Press 1983 WIOSKA PIERWSZA, OSETYŃSKA DROGA WOJSKOWA 14 KWIETNIA 1942, GODZINA 7.00 Partyzantów trzymano w czymś, co wyglądało jak zagroda dla bydła - nowy kolczasty drut przeciągnięty miedzy prastarymi stosami kamienia. Na straży stała lekko ranna drakańska żołnierka. Niemiec, który pełnił tę służbę przed nią, leżał oparty plecami o ścianę. W rozprutym maczetą brzuchu roiły się stada much. Jeńcy ignorowali go. Nawet gdy przybył Eric, tylko nieliczni podnieśli wzrok, przerywając gorączkowy atak na bochenki czerstwego, czarnego chleba, które im rzucono. Jeden z Rosjan zwymiotował hałaśliwie, złapał drugi kawałek i znowu zaczął jeść. Było ich trzydziestu, a śmierdzieli gorzej niż cała reszta wioski. Stali we własnych ekskrementach, a jakieś pół tuzina miało rany gnijące od zgorzeli gazowej. Większość stanowili Słowianie. Byli bardziej krępi niż miejscowi Czerkiesi, mieli bardziej płaskie twarze i częściej zdarzały się u nich jasne włosy. Ubrani byli w chłopskie bluzy bądź strzępy sowieckich mundurów. Byli młodzi, lecz miesiące chronicznego niedożywienia, chorób i przemęczenia dodawały im lat. Kilku torturowano, a na wszystkich widać było ślady kolb, biczów i gumowych pałek. Eric potrząsnął z niesmakiem głową. W Dominacji taki obraz uważano by za haniebny, nawet gdyby chodziło o skazańców transportowanych do więziennych kopalń w Iturii czy żup solnych w Kaszgarii, gdzie wysyłano najbardziej niepoprawnych. Rzecz jasna, podczas wojny wszyscy stosowali tortury, by wydobyć informacje, a Dyrektoriat Bezpieczeństwa nie słynął z litościwego traktowania buntowników. To jednak było małostkowe okrucieństwo. Jeśli byli niebezpieczni, należało ich zabić, w przeciwnym razie jakoś ich wykorzystać. Pewien silnie zbudowany jeniec wyprostował się, przesunął dłońmi po podartej, brudnej bluzie mundurowej i podszedł do drutów. Skierował wzrok na strażniczkę i zauważył, jak poderwała się na widok zbliżającego się oficera. - Wnimanie. rebiata. eto ich komandir - rzucił przez ramię i zatrzymał się, patrząc Drakaninowi prosto w oczy. Eric oszacował go spojrzeniem i skinął głową. To odważny człowiek, pomyślał. Szkoda, że zapewne będziemy go musieli zabić, jeśli Fryce nie załatwią tego za nas. - Sprechen Sie deutsch? - zapytał na głos. - Parlez-vous francais? Mówisz po czerkiesku? Potrząśnięcie głową. Drakański dowódca pogrążył się w myślach. Omal nie podskoczył z zaskoczenia, gdy usłyszał głos Sofie. - Znam rosyjski, centurionie - powiedziała. Uniósł brwi. Każdy musiał nauczyć się przynajmniej jednego obcego języka, ale ten nieczęsto wybierano. - Nie poznałam go w szkole. Mój tata był z Hendersonem, kiedy Czwarta Armia zdobyła w osiemnastym Krasnowodsk. Sprowadził stamtąd ruską dziewkę, Katie. Była moją niańką i nauczyłam się od niej rosyjskiego. Do dziś mówię nim nieźle. Powiedział tylko: “Uwaga, chłopaki, to ich dowódca". Sofie zwróciła się w stronę jeńców i zaczęła mówić, z początku powoli, potem z coraz większą pewnością. Rosjanin zmarszczył brwi i uciszył gestem swych towarzyszy, po czym odpowiedział jej. Przez twarz przemknął mu cień uśmiechu, choć lewą stronę ust miał obrzmiałą od potężnego siniaka. Sofie uśmiechnęła się i przeszła na angielski. - Tak, rozumie mnie. Mówi, że mam staroświecki moskiewski akcent, jak bojarzy, szlachta. Hej, Katie zawsze twierdziła, że jest hrabianką. Może to i była prawda. - Potrząsnęła głową. - Fakt, że nigdy nie było z niej pożytku w domowych pracach. Nie chciała się nimi zajmować. Pieprzenie się z panem było w porządku, pilnowanie dzieci też, ale wystarczyło pokazać jej szmatę, a dąsała się całymi dniami. Mama dała sobie z tym spokój... W rzeczywistości cała rodzina Nixonów lubiła Jekaterinę Iliczmanową z jej nastrojami, kaprysami i pogardą dla drobiazgów. Doskonale pasowała do panującej w ich domu atmosfery radosnej, swobodnej anarchii. Ojciec Sofie zawsze uważał Rosjankę za najcenniejszą pamiątkę z wojny i traktował ją z niedbałą pobłażliwością. Była dość ekstrawaganckim nabytkiem, jak na człowieka o jego skromnej pozycji społecznej, a jej smukła figura i wielkie oczy nie były bynajmniej zbieżne z jego gustami. Sofie i jej bracia zadali sobie sporo trudu, by znaleźć dla niej chrześcijańskiego kapłana, którego zażyczyła sobie podczas śmiertelnej choroby. Zaskoczyło ich, jak wielką pustkę zostawiła po sobie w bałaganiarskim domu pod Lwią Głową. Eric skinął głową w zamyśleniu. - Świetnie, Sofie. No dobrze... Zapytaj go, czy w lasach i w wioskach na równinie jest więcej takich jak on. Rosjanin wysłuchał cierpliwie tłumaczenia, wypowiedział krótkie zdanie i splunął pod nogi drakańskiego oficera. Eric odsunął niecierpliwym gestem bagnet strażniczki. - Ach... - Sofie zawahała się. - Centurionie, zapytał mniej więcej, czemu do cholery miałby coś mówić niemieckiemu sukinsynowi i poradził ci, żebyś dokończył robotę, którą zaczęli pierdoleni Fryce. - Zmarszczyła brwi. - Ma chyba dość silny wiejski akcent. Nie wiem, co to znaczy niemiecki, ale to na pewno nie jest komplement. Stwierdził też, że to przez nas wpadli w to bagno. Eric uśmiechnął się półgębkiem z dłońmi złączonymi za plecami. Wspinał się na palce i opadał z powrotem, pogrążony w zamyśleniu. Było w tym trochę prawdy. Stawka - sowieckie naczelne dowództwo - nie mogła rzucić wszystkich rezerw przeciw Niemcom, z uwagi na nieustanne zagrożenie na tysiącach kilometrów południowej granicy z Dominacją. Ponadto podczas wielkiej wojny, gdy Rosja była sparaliżowana rewolucją i wojną domową, Drakanie zajęli sześć i pół miliona kilometrów kwadratowych Azji Środkowej, aż po Ural na północy i Bajkał na wschodzie. Całkiem bystry, pomyślał drakański oficer. Zwłaszcza jak na takiego wieśniaka. Na pewno był członkiem partii. Rosjanin patrzył na niego. Na płaskiej, słowiańskiej twarzy dostrzegało się czujność, lecz ani śladu strachu. Nie może być głupi, kontynuował rozważania Eric. W przeciwnym razie nie przeżyłby zimy i wiosny. Nie boi się też karabinu maszynowego. Ani bagnetu, jeśli już o tym mowa. Te cholerstwa na ogół nadal przydawały się do panowania nad tłumem, nawet jeśli nie było z nich innego pożytku. - Durnie - powiedział zamyślonym tonem. - Słucham? - zapytała Sofie. - Och, nie mówię o nim. O Frycach. Truli o Tysiącletniej Rzeszy, a potem zachowywali się tak, jak gdyby musieli ją stworzyć do jutra... - Jego ton stał się ostrzejszy. - Zapytaj go o nazwisko. Zapytaj, czy by mu się spodobało, gdyby go wypuszczono ze wszystkimi ludźmi, całą żywnością, którą zdołają unieść, nowiutkimi frycowskimi karabinami i setką naboi do każdego. Sofie uniosła brwi, zaszokowana, wzruszyła ramionami i zaczęła mówić. Tym razem Rosjanin wybuchnął śmiechem. - Mówi, że nazywa się Iwan Denisowicz Junkow i wolałby pistolety maszynowe MP 40 oraz granaty. A skoro już o tym mowa, to czy nie moglibyśmy dać mu paru czołgów, biletu do Nowego Jorku i głowy Hitlera i czy masz go za kompletnego idiotę? Przepraszam, sir. Eric sięgnął ręką do mikrofonu i powiedział coś do niego. Mijały minuty. Centurion czekał bez ruchu, po czym wyciągnął rękę do Sofie. - Masz papierosa? - zapytał. Zapaliła drugiego z własnej paczki i wsunęła go między jego wargi, uważając, by jej twarz niczego nie zdradzała. No proszę, człowiek z żelaza też się niepokoi, pomyślała. Odnosiła niekiedy wrażenie, że Eric potrafi podejmować wykalkulowane ryzyko, kierując się czystym intelektem, analizą tego, co jest konieczne. Myśl, że on również może potrzebować uspokajającego działania nikotyny, przywracała jej pewność siebie. Reszta partyzantów skończyła jeść chleb. Skupili się w milczeniu za swym dowódcą. Zdrowi podtrzymywali rannych. Szum górskiego wiatru zagłuszał ich oddechy i ciche mlaskanie, z którym owinięte w łachmany stopy posuwały się po błocie i plugastwie zagrody. Oczy w nie ogolonych twarzach... Eric przyglądał się im ukradkiem. Część więźniów miała spojrzenie ogłupiałych zwierząt, które przestały myśleć, gdyż nie wynikało z tego nic dobrego. Żyli teraz z dnia na... nie, od posiłku do posiłku albo od snu do snu. Znał ten wyraz. Był to częsty widok w świecie, który stworzyła jego kasta. Znał też wyraz oczu pozostałych - ludzi, którzy nie zaprzestali walki, choć nadzieja dawno już umarła, ponieważ nie zostało im nic innego. Ten oglądał w lustrze każdego ranka. Pojawiła się seria żołnierzy prowadząca roboczą brygadę czerkieskich wieśniaków oraz amerykańskiego korespondenta wojennego. Tubylcy nieśli owiązane sznurami drewniane skrzynie. Dreiser wodził wokół siebie oniemiałym wzrokiem, pobladły z nadmiaru szokujących wrażeń. Wreszcie zobaczył słonia, pomyślał Eric z niejasną, bezosobową sympatią. Istniały gorsze rzeczy niż walka, lecz Amerykanin zapewne nie był w tej chwili w odpowiednim nastroju, by o tym słuchać. Skrzynie nie były duże, lecz dźwigający je wieśniacy stękali z wysiłku - nieśli je bardzo ostrożnie, a gdy postawili ładunek na mokrej ziemi, rozległ się głośny plusk. - Bill - odezwał się Drakanin. - Jakajest polityka twojego rządu w sprawie rosyjskich uchodźców? Dreiser zapanował nad sobą z wyraźnym wysiłkiem, patrząc jak Eric sięga za lewe ramię i wyciąga maczetę. Metal pokrywała miękka, czarna, matowa okleina. Jedynie ostrze lśniło jak wypolerowane lustro. Drakanin wbił ostrze pod jedną z desek skrzyni i wyrwał ją ze zgrzytem gwoździ. - Uchodźców? Hmm... - Amerykanin uporządkował myśli. - Teraz, kiedy przystąpiliśmy do wojny, jest lepiej. - Wzruszył ramionami z niesmakiem. - Zwłaszcza, że nie ma perspektyw, by przybyło ich zbyt wielu. Stosunki z kadłubową juntą Timoszenki na zachodniej Syberii były dobre, lecz ponieważ Japończycy okupowali Władywostok i srożyli się na całym Pacyfiku, kontakt utrzymywano wyłącznie za pośrednictwem Dominacji, która w oczywisty sposób uważała szczątki Związku Sowieckiego za nadzorcę mającego utrzymać porządek, nim Drakanie uporają się z Niemcami i zwrócą w tamtą stronę. Próby pomocy spotykały się z uprzejmą odmową. Garstkę rannych oraz dzieci ewakuowano nad biegunem w sterowcach dalekiego zasięgu. Eleanor Roosevelt przywitała ich na Alasce przy akompaniamencie fanfar. - Przed Pearl Harbor nie chcieli nawet wpuścić kilku tysięcy Żydów. Izolacjoniści byli przeciwni, z kolei w meksykańskich stanach silne wpływy mają katoliccy antysemici, tacy jak ojciec Coughlan. - Aha - Eric podniósł się, trzymając w rękach niemiecki pistolet maszynowy wraz z ładownicą. - Ci w tej zagrodzie to rosyjscy partyzanci, Bill. Fryce ich złapali, ale nie zdecydowali się ich skasować. Przyjrzyj się im. Usłyszał, jak Amerykanin aż zachłysnął się powietrzem pod wpływem szoku. Otworzył komorę schmeissera. Niezły, pomyślał, wkładając na miejsce magazynek wypełniony trzydziestoma dwoma dziewięciomilimetrowymi kulami. Zwolnił rygiel, by wprowadzić nabój do komory. Broń nie była tak poręczna, jak jej drakański odpowiednik, gniazdo magazynka znajdowało się przed uchwytem pistoletowym zamiast przebiegać przez jego środek, lufa była krótsza, a więc zasięg mniejszy, a trzon zamkowy musiał być umieszczony za komorą zamiast nad nią. Niemniej jednak konstrukcja była niezła, a wykonanie staranne. Zaczerpnął głęboko tchu i cisnął broń do zagrody jeńców. Dowódca partyzantów złapał ją w locie szybkim, gwałtownym ruchem niczym pstrąg chwytający muchę. Jego dłoń uderzyła w tłoczoną blachę stalową podajnika schmeissera z trzaskiem głośniejszym niż szept, który rozległ się wśród jego ludzi, znacznie głośniejszym niż poruszenie wśród spiętych Drakan. Eric zobaczył, że mężczyzna spojrzał za jego plecy. Potrafił sobie wyobrazić, co widzi Rosjanin. Karabiny zwracały się ku niemu. Pasy szturmowe ułatwiały trzymanie ich na poziomie talii, z uchwytem pod dłonią. Żołnierze przeżyli szok, a u Drakan wzbudziło to agresję. Już sama myśl o uzbrojonym poddanym była szokująca. Rzecz jasna, Rosjanie formalnie nie byli poddanymi, ale odruch był zakorzeniony na poziomie głębszym niż świadomość. Poddanym nie dawało się broni. Nawet janczarzy nosili ją jedynie podczas akcji lub szkolenia, gdy byli pod nadzorem. Amunicję wydawano im wyłącznie w strefie działań bojowych albo na poligonie. Broń mieli tylko Drakanie. Stanowiła ona symbol ich kasty w równym stopniu, jak tatuaże na szyi w przypadku poddanych: symboliczny sztylet w pochwie u nadgarstka albo pistolet w kaburze na ramieniu w Strefie Policyjnej; tradycyjna broń u boku plantatora; karabiny maszynowe czy bojowe strzelby, które w pewnych częściach Nowych Terytoriów wciąż były równie niezbędne jak buty. Obywatel nosił broń jako symbol swej kasty, znak tego, że jest ramieniem Państwa, należne mu jest natychmiastowe, bezwarunkowe posłuszeństwo wszystkich nie będących obywatelami i dla jego wymuszenia ma nad nimi władzę życia i śmierci. Na całej Ziemi nie było miejsca, gdzie wolni Drakanie byliby większością. W żadnej prowincji, okręgu czy mieście. Rodzili się, żyli, spali i umierali otoczeni poddanymi. Życie zawdzięczali temu, że byli wojownikami i otaczała ich straszliwa aura wielu pokoleń nieustannych zwycięstw i bezlitosnych represji. Zbiorowa pamięć, zakorzeniona niemal równie głęboko jak instynkt, na widok poddanego z bronią w rękach mówiła: zabić. Szkolenie powstrzymało żołnierzy przed naciśnięciem spustów, lecz Rosjanin zobaczył ich twarze. Jego twarz pokryła się kropelkami potu. Lufę pistoletu maszynowego wymierzył w ziemię. Mimo to ciężar, który trzymał w rękach, zmuszał do wyprostowania całej sylwetki, co zdawało się dodawać kilka cali wzrostu. - Bezumnyj diaboł - mruknął patrząc na Erica, po czym powiedział coś jeszcze, w czym pobrzmiewało zdumienie. - Hmm, mówi, że jest z ciebie szalony diabeł, centurionie - przetłumaczyła Sofie. - Może wystarczająco szalony, żeby spełnić swą obietnicę. Obrzuciła go twardym spojrzeniem, po czym dodała od siebie: - Może byś tak na drugi raz pomyślał, że narażasz też życie innych, sir. To przecież mógł być świr ogarnięty amokiem. Zdumiony Eric przebiegł dłonią po krótko ostrzyżonych, jasnych włosach. - Wiesz co, w ogóle mi to nie przyszło do głowy... masz rację. - Powiedz mu, że zapewniam, iż zabiję mnóstwo Niemców, a on z moją pomocą będzie mógł ich wykończyć jeszcze więcej - dodał weselszym tonem. - Poza tym, nie obiecuję mu nic. Absolutnie nic. - Wskazał palcem na stojącego obok Dreisera. - Ten człowiek nie jest Drakaninem ani żołnierzem. To amerykański dziennikarz. O tym, co wydarzy się po bitwie, musi porozmawiać z nim. - Hej, zaczekaj minutkę, Eric... - zaprotestował Dreiser. Centurion uciszył go ruchem dłoni. - Bill, chodzi też o twój tyłek. Nawet jeśli Fryce przejadą się po nas, legion zapewne zdoła utrzymać następną pozycję. Opóźnimy ich marsz, a największe zagrożenie czyha z południa. Niemcy, których tam otoczyliśmy, będą próbowali przebić się na północ. Ale to nam w niczym nie pomoże. Poza tym... co mam im obiecać? Szczęśliwe życie w kopalniach fosforytów w Aozou na Saharze pod biczami bezpieczeństwa? Żołnierzy nawet nie sprzedaje się jako zwykłych poddanych. Są zbyt niebezpieczni. - Mam obiecać, że ich stąd wydostanę? Jak mógłbym to zrobić? Dreiser odwrócił wzrok od Rosjan, od wyrazu pełnej bólu nadziei w ich twarzach. - Powiedz, że wykorzystasz swoje wpływy. To prawda, hej? Zapisz ich nazwiska. Twoje materiały przechodzą przez cenzurę korpusu, nie bezpieczeństwa, a ich gówno obchodzi wszystko, co nie jest złamaniem tajemnicy wojskowej. Dreiser ponownie spojrzał na zagrodę. Przełknął ślinę, pogrążony we wspomnieniach. Był w Wiedniu podczas Anschlussu. Przypomniał sobie... Była Żydówką pochodzącą z klasy średniej. Przekroczyła czterdziestkę, lecz dobrze się trzymała. Zwisały z niej strzępy eleganckiej sukni, a na miękkich dłoniach miała zrobiony manicure. Esesmani kazali jej szorować chodnik przed budynkiem, w którym urządzili sobie tymczasową kwaterę główną. Otoczyli kobietę ze śmiechem, dźgając ją kolbami karabinów. Inni przechodzili obok, prowadząc więźniów, niosąc akta albo dźwigając srebra i obrazy zrabowane z pałacu Rotszyldów. - Wciąż jest brudny, ty żydowska macioro! Pijany esesman chichotał, podobnie jakjego towarzysze. Spływająca strugami łez twarz kobiety przerodziła się w maskę niezrozumienia i oszołomienia: typowa burżuazyjna Hausfrau, jaką można było spotkać w Wiedniu na każdym kroku: z dziećmi w zoo, w operze, opiekującą się rodziną podczas wyprawy do małych zajazdów w Lasku Wiedeńskim, starająca się uchodzić za kulturalną, zgodnie z tradycją żydowskiej klasy średniej, która uczyniła z Wiednia ośrodek sztuki. Życie w wygodzie i czystości, wśród nieskazitelnych salonów i ciast ułożonych na srebrnych tacach. A teraz to... - Proszę pana... - zaczęła drżącym głosem, unosząc dłoń z krwią wokół paznokci. - Cisza! Szoruj! Nagle coś wpadło mu do głowy. Zdjął karabin z pleców. - Masz trochę wody do szorowania, ty kurwo! - rzucił z głośnym śmiechem, odpinając rozporek. Na chodniku przed twarzą kobiety rozpryskał się gęsty strumień żółtego moczu parującego w zimnym, nocnym powietrzu. Cuchnął stęchlizną i piwem. Cofnęła się przerażona. Jeden ze stojących z tyłu mężczyzn kopnął ją w pośladek. Poleciała do przodu i upadła w kałużę wilgoci. Wywołało to ryk radości. Pozostali otoczyli ją ciaśniej, również rozpinając rozporki. Gdy spryskały ją strumienie moczu, leżała, łkając i wymiotując na mokry chodnik... Dreiser odwrócił wzrok. Nie mógł jej w niczym pomóc. Mieli broń. Przyglądała się temu garstka zwykłych cywilów. Niektórzy śmiali się i bili brawo, inni byli jedynie oburzeni podobną wulgarnością, a jeszcze inni mieli wyraz twarzy podobny do jego. Wstyd i smak bezsilności przypominający wymioty. Szczali na godność każdego człowieka na ziemi, pomyślał Dreiser, gdy jego umysł powrócił do teraźniejszości. Zadrżał, choć był dość ciepły dzień górskiej wiosny, a kurtka jego munduru była gruba. Popatrzył na partyzantów. Dominacja mogła nie być dotknięta nihilistycznym obłędem nazistów, lecz była bezlitosnajak maszyna. Może mi się udać, pomyślał. Kto wie. Drakanie nie mieli zamiaru czynić żadnych istotnych gestów na rzecz amerykańskiej opinii publicznej, ale mogli pozwolić na podobny, pozbawiony większego znaczenia drobiazg. A przynajmniej armia mogła pozwolić, ponieważ obce jej było patologiczne pragnienie, by nie dopuścić do ucieczki absolutnie nikogo, którym cechował się Dyrektoriat Bezpieczeństwa. A tutaj... tutaj mógł w czymś pomóc. - Mógłbym poruszyć tę sprawę w moich artykułach. Zdobyły już znaczną popularność - przyznał zamyślony. - Zresztą teraz lubią u nas Rosjan, bo marksizm jest już martwy jak śnięta wczoraj ryba. - Obrzucił Erica spojrzeniem. - Masz jakieś wpływy? - Nie polityczne. Ciąży na mnie podejrzenie. W wojsku trochę mam. Będę miał więcej - znacznie więcej - jeśli wygramy. - Przerwał. - Zresztą nie będzie ich wielu. Dreiser zmarszczył zdziwiony brwi. - Zdawało mi się, że mówiłeś, iż na wolności jest ich znacznie więcej. - Och, zapewne setki, sądząc po podejmowanych przez Fryców środkach ostrożności. Przynajmniej mam taką nadzieję. Ale niewielu przeżyje. - Drakanin zwrócił się w stronę Sofie. - Ach... chwileczkę. Sue Knudsen i jej brat. Ich rodzina ma plantację w pobliżu Orenburga, zgadza się? To było w północno-zachodnim Kazachstanie - stepowej krainie o przewadze ludności słowiańskiej. - Pewnie mówią trochę po rosyjsku. Powiedz, żeby któreś z nich się tu zgłosiło. Bill musi mieć tłumacza. Zbierz dowódców tetrarchii i znajdź innych żołnierzy, którzy znają ten język. Będziemy ich potrzebować. Ale migiem - podniósł wzrok ku słońcu - bo niebawem zacznie się robić bardzo ciekawie. Para samochodów pancernych “Puma" posuwała się ostrożnie ku ruinom wioski, która leżała przy prowadzącej przez góry drodze. Szosa miała tu dziesięć metrów szerokości i zakręcała lekko na południowy zachód wśród rozrzuconych na stromych zboczach pól. Były one małe, otoczone murkami z nie ociosanych kamieni i gęstymi żywopłotami. Tu i ówdzie pozostawiono pojedyncze drzewa, które dostarczały cienia i owoców bądź też były mieszkaniem duchów. Nawet na pozbawionym roślinności terenie było pod dostatkiem potencjalnych kryjówek. Znakomita okolica dla partyzantów wyposażonych w miny i koktajle Mołotowa. Za wioską droga skręcała ku wysokim górom i prawie do samej jej nawierzchni ciągnął się las. Zaczynała się “aleja zasadzek", niebezpieczny obszar, jeszcze przed drakańskim atakiem pełen partyzantów. Pumy były wyposażone w osiem kół, gruby pancerz, dwudziestomilimetrowe działko automatyczne i karabin maszynowy, ale bliskość drzew niepokoiła kierowców. Zbyt wielu ich towarzyszy upiekło się żywcem w płonących pojazdach pancernych, by mogli czuć się niezwyciężeni. Standartenfuhrer Hoth wsparł się łokciami o brzegi włazu i wyciągnął lornetkę. W jasnym porannym słońcu szczegóły były łatwo dostrzegalne. Czyste górskie powietrze poprawiało widoczność niczym dodatkowa para soczewek. Samochód dowodzenia zatrzymał się pół kilometra za dwoma wozami zwiadowczymi. Od tego miejsca teren zaczynał wznosić się ku wiosce, przez którą przebiegała droga wojskowa. Chwilami dostrzegał górujące nad centralnym rynkiem meczet i ratusz. Udawało mu się to częściej niż poprzednim razem, gdyż wiele domów zostało zburzonych, w tym cały pierwszy szereg po północnej stronie osady. Panowała tam niesamowita cisza. Powinno być widać włóczących się po polach i zaułkach tubylców, dym bijący z kuchni... czynności garnizonu SS. Skierował lornetkę na widoczną z tego punktu część placu. Ciała, leje po wybuchach, ślady ognia... przez radio nie nadano nic od chwili, gdy o piątej zero zero rozległ się zniekształcony zgrzyt. Spojrzał na świetny szwajcarski zegarek, który zerwał w Belgii z ręki rannemu brytyjskiemu oficerowi sztabowemu. Ósma trzydzieści pięć. Szybko dotarli tu z Piatigorska. Uniósł dłoń, nastroił mikrofon krtaniowy i zaczął mówić. - Schliemann, zostań na miejscu i osłaniaj Bergera. Berger, droga aż do rynku wygląda na czystą. Dojedź tam, rozejrzyj się szybko i zwiewaj. Nieustanny kontakt. - Tak jest, Standartenfuhrer - odpowiedział Scharfuhrer z pierwszego samochodu. Drugi pojazd zatrzymał się. Przez chwilę Hothowi wydawało się, że wyczuwa naprężenie w wieży strzelniczej, drżenie przywodzące na myśl szarpiącego się na smyczy mastifa. Bzdura, pomyślał. To wibracja silnika. Wstrząsała ona jego ramionami i barkami, biegnąc z siedzenia dowódcy pod jego stopami. Powietrze wypełniała uspokajająca dieslowska woń pancerza, metalu, kordytu i smaru. Nawet przez słuchawki głowę przenikało mu drażniące pulsowanie dwunastocylindrowego silnika firmy Tatra. Dwa wozy przed nim były gotowe do akcji. Zobaczył, jak spod opon pierwszej pumy trysnął żwir, a lufa automatycznego działa drugiej zakołysała się, gdy działonowy zacisnął dłonie na uchwytach. Poczuł gorące pragnienie, by znaleźć się w pierwszym z pojazdów, w samym ośrodku przemocy... - Czekajcie na niego, czekajcie na niego - wydyszał Eric do mikrofonu. Przysiadł na krawędzi ruin minaretu. Przez peryskop okopowy widział oficera SS w wozie dowodzenia tak dobrze, że dostrzegał zęby, które ten odsłonił w nieświadomym grymasie, spoglądając przez lornetkę. Tak jest, sądząc po miniaturowym lesie anten sterczącym z wieży musiał to być wóz dowodzenia. Wyraźnie widział szczegóły: świeżą farbę ciemnozielonych cętek, wolny od wgnieceń pancerz, opony o wyraźnych bieżnikach... na pewno nowy sprzęt, prosto z Niemiec. Przesunął palcami przyrządy celownicze, by śledzić dwa pozostałe samochody. Jeden z nich zajął pozycję osłaniającą, a drugi pędził jedyną prowadzącą do wioski drogą. - Pozwólcie mu wjechać na rynek - powiedział. - Jak ktoś otworzy ogień bez rozkazu, zrobię mu w dupie dodatkową dziurę. Ukończono już budowę pozycji na północnej granicy osady, co było najważniejszym zadaniem, nie było jednak potrzeby ich ujawniać, gdy mieli do czynienia z tak lekko opancerzonym pojazdem. Zależało mu na tym, by nieprzyjacielski dowódca nie doceniał ich siły. Podziękował bezgłośnie Bogu, w którego nie wierzył od dzieciństwa, za dziesięciominutowe wyprzedzenie, które dała mu wysokość i pozycja na północ od drogi. To wystarczyło, by ukryć centurię i Czerkiesów. Rzecz jasna, nie zaszkodził też fakt, że większość przebywała w piwnicach. Słyszał już frycowski samochód, który wjechał do wioski: zgrzyt ciężkich opon na żwirze, stukot kamieni wystrzeliwanych w powietrze pod naciskiem dziesięciotonowej maszyny. Na dole, na rynku, czekały ciała: trzydziestu rozstrzelanych esesmanów leżących w równym szeregu i drugie tyle pośpiesznie odzianych w panterki zdjęte z zabitych Drakan. Musimy mu pozwolić to zobaczyć, pomyślał Eric. Chciał, by niemiecki dowódca przecenił poniesione przez Drakan straty. Łatwo będzie go przekonać, że jego towarzysze drogo sprzedali swe życie. Niemiec nie mógł na szczęście przyjrzeć się zwłokom zbyt dokładnie - reszta umundurowania pozostała frycowska, w dodatku byli to sami mężczyźni. Ale widok z wnętrza zamkniętej wieży nie był zbyt dobry. - Centurionie - usłyszał głos Marie. - Drugi samochód jest tylko dwieście metrów stąd. Moglibyśmy go zdmuchnąć z pancerzownicy albo nawet z wukaemu. - Najpierw musimy załatwić pierwszy - odparł Eric. Ścisnęło go w gardle z podniecenia. To było lepsze niż kłucie kota - polowanie na lwa konno z lancą. Do tego walka z tymi wrogami sprawiała prawdziwą radość. Włosi... to nie było przyjemne. Znacznie mniej niebezpieczne, ale jak można było szanować ludzi, którzy nie chcieli walczyć nawet u progów swych domów, o własne rodziny? Z jakiegoś powodu czuł się tym zbrukany. Tutaj... gdyby nie zagrożenie dla centurii podobałoby mu się to bardziej. Dawno już pogodził się z myślą, że nie przeżyje tej wojny. Przynajmniej nie będę musiał oglądać tego, co stanie się później, przemknęła mu przez głowę smutna myśl. Niemiecki samochód był już na rynku. - Pozycja pierwsza! Pięć sekund... Teraz! Na dole żołnierz oparł pancerzownicę o bark. Zajmował dobrą pozycję strzelecką. Za sobą miał wolną przestrzeń, a z przodu występ muru, na którym mógł oprzeć umieszczoną przed chwytem pistoletowym podpórkę. Utrzymanie piętnastu kilogramów stali i plastiku nie było poręczne przy strzelaniu z ramienia, lepsze jednak od wyrzutni rurowych, które ustąpiły miejsca tym mniejszym, bezodrzutowym hybrydom. Samochód pancerny był wyraźnie widoczny w celowniku optycznym. Z niespełna stu metrów nie było trzeba mierzyć zbyt dokładnie. Wystarczyło skierować krzyż nitek na środek przedniego zderzaka. Żołnierz nacisnął spust, obrócił się i padł w bezpieczną ciemność okopu, nie zadając sobie trudu, by obserwować rezultaty strzału. Widział już zbyt wiele zniszczonych pojazdów pancernych, żeby narażać życie dla “turystycznych" atrakcji. Nabój kalibru 84 mm wypadł z długiej na metr lufy z głośnym sykiem. Strumień gazów wylotowych wzbił w górę obłoki pyłu. Przy odległości osiemdziesięciu metrów silnik rakietowy ledwie zdążył zadziałać, nim detonator uderzył w pancerz. Pocisk miał niewielką prędkość i nawet lekka stalowa osłona pumy bez trudu mogłaby pochłonąć jego energię kinetyczną. W środku jednak znajdował się ładunek wydrążony o kształcie stożka zwróconego podstawą do tyłu i otoczonego miedzią. W chwili eksplozji kumulacyjny ładunek emitował z prędkością mierzoną w tysiącach metrów na sekundę wąską strugę przegrzanego gazu i zamienionego w parę metalu. Uderzyła ona w blachę pancerną z impetem rozgrzanego do czerwoności pogrzebacza przebijającego celofan. Zrobiła w niej dziurę wielkości monety, zalewając przedział bojowy fontanną stopionej stali. Kierowca zaledwie zdążył zauważyć lancę ognia, która przeszyła mu ciało na wysokości pasa. W ułamek sekundy później uderzyła w zbiornik paliwa i amunicję. Pogruchotany kadłub pumy rozleciał się wzdłuż linii spawów. Dla obserwatorów wyglądał przez chwilę jak uchwycony na filmie poklatkowym kwiat rozchylający płatki z białopomarańczo-wego ognia i szarego metalu. Potem rozległ się ogłuszający huk wybuchu, raczej nacisk na skórę i gałki oczne niż hałas, oraz łoskot odbijający się echem od budynków i stoków górskich nad nimi. Stal brzęknęła o kamień, spadając z nieba w miejscu, gdzie nowy słup czarnego, oleistego dymu wzbijał się ku rzadkim, białym cirrusom. Powyginane szczątki płonęły, buchając gęstymi oparami rozlanego oleju napędowego. Eric skinął z zadowoleniem głową. - Do drugiego samochodu tylko z jednego wukaemu! - warknął do mikrofonu. - Trzeci ostrzelać na pożegnanie, ale nie rozwalać. Standartenfuhrer Hoth słuchał komentarza dobiegającego z pierwszego samochodu w stanie bliskim transu. Jego umysł pochłaniał każdy szczegół, choć jednocześnie był gotowy do natychmiastowej akcji. - ...wszędzie trupy. Drakańskie i nasze. Żadnych śladów ruchu. Na rynku jest ich więcej. Znaczne zniszczenia... Standartenfiihrer, przed meczetem leży trzydziestu naszych ludzi. Ustawili ich w szereg i rozstrzelali! To... to złamanie konwencji genewskiej! Hoth zastanawiał się przez chwilę, czy miał to być jakiś dziwaczny dowcip. Konwencja genewska? W Rosji? Na froncie wschodnim? W głosie młodego podoficera słyszało się jednak autentyczne oburzenie. Czego teraz uczyli poborowych? Nad górami rozległ się grzmot, gdy w narożniku rynku, poza zasięgiem jego wzroku, buchnął w górę aż za dobrze znany słup dymu i ognia. Schliemann w drugim samochodzie był weteranem, podobnie jak załoga wozu Standartenfuhrera. Zareagowali z identyczną szybkością, w niespełna sekundę przełączając z luzu na bieg wsteczny ze zgrzytem sprzęgieł i stukotem przekładni. Wieże przesuwały się wzdłuż linii gruzu, która ongiś była północną granicą wioski. Dwudziestomilimetrowe pociski eksplodowały z białym błyskiem, kule z karabinów maszynowych odbiły się od kamieni wśród iskier i ostrych świstów przebijających się nawet przez huk działek automatycznych. Mosiądz wypadał kaskadami z zamków do środka wieży. Wnętrze pojazdu wypełniły ostre, gryzące opary świeżego kordytu. Prędkość wzrastała. Pumy były wozami rozpoznawczymi i skonstruowano je z myślą o tym, by mogły w podobnej sytuacji jechać do tyłu. Przybyli tu na zwiad, nie z myślą o walce. Pechowy Berger był pozornym celem, który miał ściągnąć na siebie ogień, by ujawnić pozycje nieprzyjaciela. Rzecz jasna, nieprzypadkowo wysłał naprzód właśnie jego. W każdej jednostce większość zabitych stanowili nowicjusze - głównie z uwagi na własne niedoświadczenie, lecz częściowo z winy ich towarzyszy, którzy - jeśli musieli wybierać - z reguły woleli, żeby zniknęła nowa twarz. Nie chodziło tu o osobistą antypatię. Można było lubić rekruta, a nie znosić faceta, u boku którego walczyło się cały rok. Rzecz w tym, kogo wolało się mieć za plecami, gdy nadchodził podmuch wybuchu i odłamki. Nie opuszczał lornetki, rozglądając się we wszystkie strony, by wypatrzyć następny strzał. Wreszcie nadszedł, karabin maszynowy wymierzony w samochód Schliemanna. Kopnął lekko działonowego w bark. - Osłaniaj go! - warknął. Wśród gruzu coś błysnęło. Spomiędzy zwalonych głazów spiętrzonych nad pozycją karabinu maszynowego wzbił się obłok pyłu. Dostrzegł krótki, oślepiający rozbłysk ognia pancerzowńicy. Pocisk trafił samochód Schliemanna nisko w osłonę koła. Struga ładunku kumulacyjnego przeszyła podstawę kadłuba, przecięła obie osie i urwała jedno z kół, które potoczyło się, podskakując na szosie, aż wreszcie uderzyło w drzewo tak mocno, że stalowa obręcz wbiła się w pień. Przerwane osie załamały się. Ciężki wehikuł zakręcił się szybko niczym bąk. Jego rozpęd został nagłe wyhamowany, kiedy nos pojazdu wbił się z fontanną iskier w gęsto ułożone kamienie drogi. Dalsze iskry posypały się, gdy wielkoka- librowy karabin maszynowy obsypał ogniem kadłub i wieżę. Nawet zapalające pociski smugowe miały twarde czubki, a pancerz samochodu był cienki. Niektóre odbiły się od pochyłych płyt, inne przebiły je, by rykoszetować wewnątrz przedziału bojowego, żądląc ciała i sprzęt niczym stado świszczących ołowianych pszczół. Radio ocalało. Hoth wyraźnie słyszał wrzaski i brzęk, czyjś głos krzyczący: Gott! Gott! Gott! i Schliemanna, który przeklinając, walił we właz dowódcy. Wstrząs zapewne uszkodził zamki i klapy się zaklinowały. To zdarzało się często. Zauważył pierwszy obłoczek dymu, gdy paliwo z przebitych zbiorników przedostało się do środka i wnętrze stanęło w ogniu. Usłyszał gorączkowe krzyki załogi płonącej żywcem w trumnie z powyginanego metalu. Nie ucichły jeszcze, gdy posuwający się na biegu wstecznym samochód dowodzenia Standartenfuhrera zniknął z pola widzenia, wycofując się do leżącej niżej martwej strefy. Hoth wyciągnął rękę, wyłączył radio gwałtownym ruchem i uruchomił telefon wewnętrzny. - Wracamy do Piatigorska! To był dobry żołnierz, przeniesiony z oddziałów Totenkopf, członek partii od czasów walk ulicznych, alter Kampfer. Jego śmierć dała im to, po co przybyli: trochę wiedzy o tym, z czym mieli do czynienia. Rzecz jasna, gdy już uporają się z Drakanami w wiosce, natkną się na kolejne pozycje. Wszystko zależało od tego, ile wchodzących w skład dywizji brygad piechoty zmotoryzowanej zostało zniszczonych, i od skali kontrataku przygotowywanego przez jednostki zgrupowane na południu. Przyszła mu do głowy pewna myśl. Uśmiechnął się, czując spływające mu po twarzy kropelki potu. Działonowy spojrzał na niego, zadrżał i wrócił do wyglądania przez peryskop. Samochód zakręcił na trzech kołach i ruszył przed siebie. Muszę wziąć jakichś jeńców, żeby zdobyć informacje o dalszych pozycjach Drakan, pomyślał oficer SS. To będzie przyjemność. Ogromna przyjemność. Eric cofnął z westchnieniem oczy od peryskopu okopowego. Żołnierz z pancerzownicą postąpił nieco impulsywnie, ale rezultat był zadowalający. Nie mogli ukryć przed Niemcami swej obecności, miał jednak nadzieję przekonać ich, że jego siły są mniejsze niż w rzeczywistości. Kimkolwiek był człowiek w samochodzie dowodzenia, czas był jego wrogiem. Spadochroniarze musieli jedynie obronić zajmowane pozycje do chwili, gdy przebiją się tu główne oddziały Drakan, Fryce zaś musieli zniszczyć ich wraz z całą resztą legionu, by wycofać się i ściągnąć posiłki, które zablokują przejście. Jeśli będą mieli choć odrobinę szczęścia, niemiecki dowódca spróbuje załatwić ich z marszu, z takimi siłami, jakie zdoła w pośpiechu zgromadzić. - Von Shrakenberg do wszystkich jednostek: wracamy do roboty, ludzie. Jazda! Oddał nadajnik Sofie i przetoczył się na plecy. Jego zadaniem będzie koordynacja i tłumaczenie, gdy Czerkiesi i Drakanie osiągną granice swej pobieżnej znajomości niemieckiego. Ale jeszcze nie w tej chwili. Ostatecznie to byli obywatele, a nie janczarzy. Oczekiwano od nich myślenia i umiejętności wykonywania zadań bez bezpośredniego nadzoru. Poranne niebo było błękitne, lecz chmury gęstniały. Tutaj, w wysokich górach, były bliższe niż na równinach wokół Mosulu, gdzie spędzili zimę. - Hej, centurionie? Sofie podsunęła mu zapalonego papierosa. Tym razem Eric go przyjął. - Jakieś nowe pomysły? Potrząsnął głową. - Myślałem o domu - wyjaśnił. - I o jednym greckim filozofie. - Słucham? - O Heraklicie. Powiedział, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. Dom, który pamiętam, już nie istnieje, ponieważ chłopiec, który w nim mieszkał, nie żyje, nawet jeśli noszę jego nazwisko i pamiętam, że nim byłem. - Mój tata zawsze mawiał: “Dom jest tam, gdzie jest serce". Pewnie dlatego, że był sekcyjnym na kolei, więc niemal ciągle podróżowaliśmy. Eric roześmiał się i popatrzył przez ramię na podoficerkę. - Sofie, jesteś... naturalnym lekarstwem na moje ponure nastroje. Wokół jej oczu pojawiły się zmarszczki, gdy uśmiechnęła się w odpowiedzi. Poczuła delikatne drgnienie w żołądku. W beztroskim geście dotknęła hełmu lufą pistoletu maszynowego. - W każdej chwili, centurionie. Ponownie skierował wzrok na wioskę i płonącą pumę. - A ta wojna ma dokładnie przeciwne działanie - wyszeptał. Zmarszczyła brwi. - Kurczę, ja też wolałabym być na plaży, wylegiwać się na kocu albo uprawiać surfing. - Niezupełnie o to mi chodziło - odparł cicho. Być może nierozsądnie było o tym mówić, ale... Niech mnie diabli, jeśli po tym wszystkim pozwolę, żeby zaczął mną rządzić strach. - Jeśli przegramy, czeka nas zagłada. Jeśli zwyciężymy... co się stanie, jeśli dotrzemy do Europy? - To, co zawsze? Eric potrząsnął głową. - Sofie, ilu poddanych umie czytać? Zamrugała powiekami. - Och, całkiem sporo. Pewnie z jeden na pięciu. Dlaczego pytasz? - I ten współczynnik piekielnie niepokoi wielu wysoko postawionych ludzi. Większość krajów, które dotąd podbiliśmy, wyglądało mniej więcej tak... - wskazał głową w stronę wioski. - Prymitywni wieśniacy. Jeśli są wyjątkowo wojowniczy, jak Afgańczycy, musimy zabić bardzo wielu, nim reszta się podda, ale z reguły wystarczy zlikwidować mało liczną warstwę wodzów czy inteligencji. Pozostali nas słuchają, bo są przyzwyczajeni do posłuszeństwa, bo się boją, bo zmiany są z reguły na lepsze. Przynajmniej mają co jeść i nie gnębią ich epidemie. Nie mają perspektyw na poprawę sytuacji, ale i tak nigdy ich nie mieli. Sofie, co zrobimy z Europejczykami? Nigdy nie podbiliśmy kraju, w którym wszyscy umieją czytać i są przyzwyczajeni do myślenia. Bezpieczeństwo... - Potrząsnął głową. - Jest nastawione na działania prewencyjne. Ogarnie ich szał. To będzie koszmar. I nie jestem nawet pewien, czy się uda. Radiotelegrafistka zaciągnęła się w zamyśleniu. Z jej nozdrzy ulatywały wstążki dymu. - Nigdy nie przepadałam za łowcami głów - stwierdziła. - Zachowują się tak, jakby chcieli wszystkim umieścić numery na szyi. Skinął głową. - A na tym nie koniec. - Zacisnął dłonie na holbarsie. - Zabijanie... jest czymś naturalnym. To element człowieczeństwa, jak sądzę. Ale jego nadmiar nie pozostaje bez wpływu. Na dłuższą metę to nam zaszkodzi. - Westchnął, - Cóż, przynajmniej ja już tego nie zobaczę. - Dlaczego? - zapytała Sofie ostrzejszym głosem. Eric prychnął zmęczonym śmiechem. - Jak sądzisz, jakie są szansę, że spadochroniarz przeżyje całą wojnę? - Cholera jasna - rzuciła wstrząśnięta. To musi się skończyć i to szybko, pomyślała. Zbyt łatwo było zginąć, nawet kiedy chciało się żyć. A jeśli się nie chciało... Zaskoczony Eric odwrócił się. Stanęła z rękami wspartymi na biodrach, zaciskając wargi. - Nie wolno tak mówić, centurionie. Ja wykonam swoje zadanie, ale umrzeć zamierzam w łóżku. - Przepraszam... - zaczął. - Jeszcze nie skończyłam. To, co miałeś do powiedzenia, było ciekawe. Dało mi do myślenia. Nie jesteś jedynym, który to potrafi. To znaczy, myśleć. A więc nie podoba ci się to, co się dzieje. Co zamierzasz w tej sprawie zrobić? - A co mogę... - Skąd mam kurwa wiedzieć? Sir. Ty pochodzisz z rodziny polityków. Ja jestem tylko córką kolejowego brygadzisty. Nie mam nawet pewności, czy zgadzam się ze wszystkim, czego chciałbyś dokonać, ale czułabym się znacznie lepiej, gdybyś to ty był u steru, a nie jeden z tej bandy, której mottem jest: zabić wszystko, co się da, i zgwałcić to, co zostanie. Jeśli czujesz się za to odpowiedzialny - a kto mianował cię strażnikiem ludzkości? - to zacznij zastanawiać się nad tym, co możesz zaradzić, nawet jeśli nie jest to wiele. Nie możemy zrobić więcej niż to, na co nas stać, hej? Ale zrobić mniej to byłby wstyd i marnotrawstwo. Nigdy nie uważałam cię za tchórza, człowieka, któremu brak wytrwałości, czy członka kościoła użalania się nad sobą. Sir. A jeśli przyszłość Państwa i Rasy nie spoczywa na twoich barkach, a za chuja nie widzę, dlaczego miałaby spoczywać, to zachowywanie się, jakby tak było, zakrawa na cholerną arogancję. Chyba że to jakaś sprawa osobista? Tymczasem - przerwała, by zaczepnąć tchu - za tę centurię jesteś odpowiedzialny. To twoi ludzie i twoja krew. Oszołomiony Eric wbił w nią wzrok, zdając sobie sprawę, że ma lekko rozdziawione usta. Powinienem się wystrzegać niedoceniania ludzi. Naprawdę powinienem... - przemknęło mu przez głowę. Potem, urażony, odwołał się do dumy: - Uważasz, że poradziłabyś sobie lepiej, monitor Nixon? Sofie odwróciła wzrok. - Do diabła, nie, sir. Hmm... Przeszedł obok niej zamaszystym krokiem. Zeszli z hałasem po schodach zburzonego meczetu. Sofie zgasiła papierosa i wyrzuciła go przez wąskie okno, z wielką satysfakcją obserwując łuk jego lotu. Czasem potrzebne było ukojenie, a czasem leczniczy kopniak w tyłek. To był piękny dzień na bitwę. Nie istniał lepszy sposób, żeby... się zbliżyć. Kto wie? - pomyślała, przyglądając się jego energicznym krokom. Może nawet oboje wyjdziemy z tego wszystkiego z życiem, jeśli on będzie dostarczał pomysłów, a ja dopilnuję, żeby nie wsadził sobie tej pogrążonej w chmurach głowy do tyłka. Przyszła jej do głowy chytra myśl, że zapewne minęło zbyt wiele czasu, odkąd musiał kogoś wysłuchać. Zanosiło się na długą, fajną wojnę, a więc żadne z nich nie planowało wyjazdu... ROZDZIAŁ JEDENASTY Pancerne wozy bojowe: Hond 111 - Dominacja Ciężar: 58 ton, załadowany Wymiary: Dlugość 6,60 m, wysokość 2,45 m, szerokość 3,75 m. Pancerz: Kadłub grubości 30-125 mm, wieża i tarcza pancerna 35-150 mm. Wszystkie powierzchnie pochyle ze względu na ochronę przeciwbalistyczną. Spawany i odlewany. Uzbrojenie: 1 armata 120 mm. 1 sprzężony karabin maszynowy 15 mm. 1 sprzężony granatnik 40 mm. 1 dziobowy karabin maszynowy 15 mm. 2 przeciwlotnicze dwulufowe karabiny maszynowe kalibru 15 mm, umocowane na wieży za pomocą czopów. Silnik: Bezkorbowy silnik turbinowy “Kurenwor" o mocy 1200 KM. Zawieszenie: Siedem kot jezdnych. Watki skrętne i amortyzatory hydrauliczne. Szerokość gąsienic 650 mm. Prędkość i zasięg: 48 km/h w terenie. 72 km/h na szosie. Zasięg 480 km na paliwie w zbiornikach wewnętrznych. 960 km z zewnętrznymi, odrzucanymi zbiornikami paliwa. Załoga: 5 ludzi: dowódca, ładowniczy, działowy, kierowca i radiooperator- strzelec karabinu dziobowego. Uwagi: W dokumentach przygotowanych przez Radę Planowania Strategicznego w latach 1932-1933 pomagano się budowy pojazdu siłą ognia i grubością opancerzenia dwukrotnie przewyższającego dwudziestosześciotonowy czołg “Hond U", wyposażony w armatę kalibru 75 mm, i przynajmniej dorównującego mu manewrowością. Grupa projektantów z Dyrektoriatu Wojny (Sekcja Techniczna) oraz Diskarapurskiego Instytutu Techniki: testy prototypów w latach 1936-1937. Szkoła Wojsk Pancernych, Kolwezara, 1938. Wprowadzony do użytku w latach 1939-1941. Konstrukcja podwozia wykorzystana też w standardowym transporterze opancerzmy m “Hoplitę", czołgach ewakuacyjno- remontowych, działach samobieżnych kalibru 155,175 i 200 mm, bojowym wozie saperskim “Aardvark" i do wielu specjalnych celów. Produkowany przez Kartel Metali Żelaznych i Kartel Pojazdów Parowych Trevithicka w Archonie, Diskarapurze, Kolwezarze i Karagandzie wiatach 1939- 1953: całkowita produkcja 68 000, nie licząc wariantów. Broń wojny eurazjatyckiej Pułkownik Carlos Fueterrez, Armia Sumów Zjednoczonych Wydawnictwo Instytutu Obrony, Meksyk WIOSKA PIERWSZA, OSETYŃSKA DROGA WOJSKOWA 14 KWIETNIA 1942, GODZINA 14.00 Wioska czekała cicho, a przynajmniej czekał jej szkielet, gdyż życiem osady, nawet przymierającej głodem pod butem cudzoziemskiego najeźdźcy, są ludzie. Ta kupa gruzu nie była już miejscem zamieszkania produkujących żywność chłopów. Stała się fortecą, w której znakomicie wyszkoleni i uzbrojeni przybysze mieli zabijać się nawzajem, tysiące kilometrów od swych domów. Ostatni Czerkiesi uciekli już do lasu, przygięci pod ciężarem worków z żywnością, wszyscy oprócz wiekowego hadżiego, który został w piwnicy pod meczetem, modląc się w ciemnościach nad Koranem, który od dawna już znał na pamięć. Połowę domów zburzono, reszta zaś przekształciła się w starannie przygotowane pułapki. Kryjące się pod nimi piwnice tworzyły gęstą sieć, którą Drakanie mogli wykorzystać do niepostrzeżonego przemieszczania żołnierzy bądź też sprowadzania śmierci na każdego, kto podążyłby za nimi w głąb pełnych min-pułapek tuneli. Dwustu żołnierzy pracowało sześć godzin razem z tubylcami, używając młotów kowalskich i kilofów, łopat i ładunków minerskich. Robili to dla ocalenia życia i z nadzieją zwycięstwa. Motywacja wieśniaków była co najmniej równie silna. Ich liczebność spadła o połowę od chwili, gdy przybyła tu Leibstandarte, i każdy ruch łopatą stanowił akt zemsty. W dwie godziny po południu fortyfikacje były gotowe. Spadochroniarze odpoczywali obok swej broni, wykorzystując okazję, by się najeść, napić, przespać bądź wysrać. Doświadczeni żołnierze wiedzieli, że później nie będzie na to czasu. Eric oparł się o grube, szorstkie deski ścian korytarza, z wysiłkiem rozginając palce. Za jego plecami Sofie zaklęła cicho, otwierając tubkę ściągającej maści na rany. Centurion odwrócił wzrok, ignorując ostry ból, gdy zaczęła smarować lepkim płynem popękane pęcherze pokrywające mu dłonie. Maść miała słaby, ostry zapach nafty, przebijający się przez woń suchego skalnego pyłu oraz ciężki odór potu karmionych mięsem ciał. Znajdowali się na północnym skraju wioski, gdzie droga wojskowa wkraczała na teren zabudowany. Tam, gdzie przedtem były domy, biegły teraz wzdłuż niej dwie długie sterty gruzu osłaniającego podłużne bunkry wsparte na drewnianym szkielecie. Drakański dowódca znajdował się na lewej, zachodniej flance. Szare oczy spoglądały na południe i wschód, ku lasowi, do którego uciekli ludzie z wioski. - Mam nadzieję, że to widzisz, Tyansho - wyszeptał w jej języku. - Choć raz okazano miłosierdzie. W odległości pięciu metrów zebrana ad hoc załoga leżała wokół sowiecko- niemieckiego działa przeciwpancernego kalibru 76,2 mm, gotowa przepchnąć je na dowolne z czterech stanowisk ogniowych w obrębie długiego bunkra. Obok niego ułożono stos pocisków. W pobliżu spod ziemi wystawała drabina. Na dole czekało więcej amunicji. Były tam też silne ramiona, które miały ją podawać. Widok gładkiej, solidnej, długiej lufy przynosił mu uspokojenie, podobnie jak wiedza, że w drugim bunkrze, po przeciwnej stronie szosy, czeka jej bliźniaczka. Jeden z artylerzystów śpiewał prastarą melodię o afrykańskim brzmieniu. Eric pamiętał, jak nucono ją nad jego kołyską, huśtaną gładkimi, brązowymi ramionami: Cień na jasnym bazarze rzucany, Oczy tam, gdzie ich być nie powinno, Złote oczy, półprzeźroczyste, Razi je słońca blask... Jego dłonie były lepkie. Gdy otwierał je i zamykał roztargnionym ruchem, złaziły z nich płaty skóry. Mieli bardzo niewiele do roboty, nim zacznie się walka. Ustalona pozycja obronna z zabezpieczonymi flankami była najprostszym problemem taktycznym, z jakim mógł mieć do czynienia dowódca. Musiał zdecydować jedynie kiedy i gdzie rzucić do walki rezerwy, a ponieważ nie miał właściwie żadnych rezerw... ...szybsza niż myśl, gdy ją gonią Pierzcha, aż drzewa dżungli ją osłonią. Lecz on ściga ją nieubłaganie. O oddech za nią jest... Sofie coś mówiła. Zwrócił na nią swą uwagę. - ...doloną duszę Białego Chrystusa, centurionie, próbujesz wymierzyć sobie karę, czy co? Tylko nie pierdziel, że dowódca musi służyć przykładem! Wysyczała to szeptem, lecz w jej głosie słychać było autentyczny gniew. Uśmiechnął się do niej, poruszając obandażowanymi dłońmi. Przez chwilę jeszcze spoglądała na niego zasępiona, po czym odwzajemniła nieśmiało uśmiech. Naprawdę stajesz się wrażliwa, Sofie, pomyślał. A kiedy się gniewasz, promieniejesz. Czuje jego zapach na wietrze I ogląda się, prując powietrze. On już na jej cień następuje. Łowca budzi w niej strach. - Za grzechy to już ukarzą mnie Fryce - odparł. - Świetnie. Tak mogę walczyć. - Zamilkł. - Dziękuję. - Zaczerwieniła się. - Znowu myślałem o wojnie i nawet tego nie zauważyłem. - Och - rzuciła, szukając czegoś, co mogłaby powiedzieć. Jej umysł ogarnęła pustka. - Myślisz... że wygramy? - Zapewne. Zależy, co rozumiesz przez zwycięstwo. Postać kobiety, skóra lamparta, Skacze, w bród przechodzi uparta I zawraca po własnych śladach. Widzi, że na nic trud. Zmarszczyła brwi i sięgnęła ręką do paczki papierosów ukrytej pod osłoną maskującą hełmu. Wyciągnęła jednego i zapaliła go ronsonem. - Hmm... no więc, pani archont powiedziała, że walczymy o przetrwanie. No to, jak wyjdziemy z tego żywi, to chyba będzie znaczyło, że wygraliśmy? Roześmiał się z łagodną goryczą. - Nieźle. A czy pamiętasz, co nasza szanowna przywódczyni oznajmiła Włochom, kiedy ich zaatakowaliśmy i poskarżyli się, że przecież obiecaliśmy tego nie robić? “Spodziewaliście się prawdy od polityka? Chryste, niedługo zaczniecie liczyć na jałmużnę od bankierów". Jedyne, co zawsze mi się u niej podobało, to fakt, że nigdy nie owija w bawełnę. - Oparł głowę o deski. - Właściwie to ma rację... wszystko rozbija się o poddanych. ...w złotych bokach ból czuje i w głowie, Półkobieta, a lampart w połowie. Z żadnej strony nie widać schronienia, Pora walczyć na śmierć. Popatrzyła na niego bez zrozumienia, trzymając go za jedną z obandażowanych dłoni. Nie sprzeciwiał się. - O poddanych? - zapylała. - Tak... posłuchaj, większość naszych przodków była żołnierzami, prawda? Walczyli za Brytyjczyków, przegrali i Brytyjczycy łaskawie dali im wielki kawał afrykańskiej głuszy... zamieszkanej głuszy, którą musieli podbić. A z tych, których podbili, zrobili poddanych. Było ich zbyt wielu, by można ich było wytępić, tak jak to zrobili z tubylcami jankesi. Dlatego wprowadzono poddaństwo. Praktycznie niewolnictwo, tyle że trochę upiększone, żeby abolicjoniści w Anglii byli zadowoleni. Czy mniej niezadowoleni. - Westchnął. - Możesz mi dać rakową pałeczkę? Odpaliła papierosa od swojego. - Co to ma wspólnego z wojną? Piosenka wciąż przyciągała jej uwagę. Widok to jest niezapomniany, Czy z daleka, czy z bliska ujrzany, W słońcu, czy gdzie cienie zalegają, Razem polują, razem się chowają. Nie dopadnie ich nikt. - Zaraz do tego dojdę. Posłuchaj, jak myślisz, co by się stało, gdybyśmy poluzowali poddanym? - Poluzowali? - Pozwalali im opuszczać posiadłości panów czy osiedla fabryczne, dali im wykształcenie, takie rzeczy. - Aha. - Twarz Sofie rozpromieniła się. To było proste. - Zbuntowaliby się i wyrżnęli nas. - Zastanowiła się. - Nie wszyscy. Niektórzy zostaliby przy nas. Część służby domowej, nadzorcy i brygadziści, janczarzy, technicy i tak dalej. Im też poderżnięto by gardła. - Masz stuprocentową rację. I cywilizację szlag by trafił, dopóki nie przybyliby cudzoziemcy, żeby pożreć szczątki. Dlatego, odkąd się osiedliliśmy, byliśmy skazani na oparty na pracy poddanych system plantacyjny i nieśliśmy go ze sobą wszędzie. Złapaliśmy wilka za uszy: trudno się utrzymać, śmierć - puścić. Czy wiesz, że w początkowych latach dochodziło do masowych ucieczek? I do buntów. - Oczy zaszły mu mgłą. - Mój prapradziadek stłumił jeden w tysiąc osiemset dwudziestym ósmym. Wbił na pal cztery tysiące buntowników, w krainie cukru, między Virconium a Shahnapurcm. Kazał to uwiecznić na obrazie, który do dziś wisi u nas w korytarzu. Tyansha nigdy nie chciała na niego patrzeć. Nie potrafił wówczas pojąć dlaczego. - Jednym z głównych powodów tego wszystkiego było istnienie pogranicza zamieszkanego przez dzikie plemiona. Było dokąd uciekać, mieli nadzieję nas obalić. Dlatego kuieczna była ekspansja. Ponadto potrzebny jest wielki obszar, kiedy każdy syn użytkownika ziemi chce założyć własną posiadłość. Radiotelegrafistka pochyliła się do przodu. Mimo woli poczuła się zainteresowana. Co prawda, to, co mówił, nie różniło się zbytnio od tego, czego uczono ją na lekcjach historii, lecz interpretacja była zupełnie inna. - W latach siedemdziesiątych zeszłego wieku sięgnęliśmy aż do Egiptu. Nie było żadnego pogranicza poza morzem i pustyniami. Zaczęliśmy rozwijać przemysł, co dało nam nowoczesną łączność i broń. - Hmm... - przerwała mu Sofie. - I dlaczego się wtedy nie zatrzymaliśmy? Prychnął śmiechem, wciągając dym do gardła. - Dlatego, że staliśmy się wystarczająco silni, by budzić strach. Ale nie bali się aż tak, żeby zostawić nas w spokoju. Ci, którzy mieli w Europie prawdziwą władzę. Do tego byliśmy inni. Tak bardzo inni, że kiedy zdali sobie sprawę, co się u nas dzieje, ich wrogość była odruchowa. Żądali reform, których nie mogliśmy przeprowadzić, nie popełniając przy tym samobójstwa. Poruszył ręką. Jarzący się czerwono papieros przeszył mrok. - Zaczęło się szemranie o bojkocie i propaganda. Nie mogliśmy też utrzymywać miejskich poddanych w całkowitym analfabetyzmie, jeśli mieli obsługiwać dla nas nowoczesną gospodarkę. Wtedy właśnie powołano Dyrektoriat Bezpieczeństwa, który z każdym dziesięcioleciem zdobywa większą władzę. Co oznacza również władzę nad obywatelami. Pochłonięty własnymi słowami, nie zauważył, że radiotelegrafistka rozgląda się niespokojnie na boki. - Wielka wojna spadła nam jak z nieba - ciągnął, nie zwracając na to uwagi. - Zaatakowaliśmy najsłabsze z państw centralnych, zagarnęliśmy Persję, rosyjską Azję Środkową i zachodnie Chiny. Europa była zniszczona wojną, co dało nam czas na utrwalenie zdobyczy. Staliśmy się wielkim mocarstwem. Uśmiechnął się chytrze. - Genialne pociągnięcie, co? Tyle że teraz mieliśmy tysiące kilometrów lądowej granicy z wrogim wielkim mocarstwem! Rozumiesz, liberalna demokracja, komunizm, nawet faszyzm, każdy inny ustrój jest dla nas śmiertelnym zagrożeniem, jeśli jest blisko. A wszystkie są inne. Wszystkie też są blisko, bo nowoczesna technika sprawia, że świat się kurczy. Specjaliści twierdzą, że po wojnie radia będą tak małe i tanie, jak przed wojną czajniki. Wyobraź sobie, że w każdej wiosce poddanych w Zachodnim Zadupiu będzie odbiornik. Możemy zagłuszać, ale... Dlatego ruszyliśmy na wojnę. I znowu sprzyjało nam szczęście, choć liczyliśmy na coś w tym rodzaju. Dziel i rządź, pozwól, by inni wyniszczyli się wzajemnie, a potem Dominacja wkracza do akcji. To nasza tradycyjna strategia. Jeśli zwyciężymy, świat będzie nasz, cała północna Azja i większa część Europy, oprócz tego, co zdobyliśmy poprzednim razem. - Sądzisz, że możemy tego dokonać? - spytała Sofie obojętnym tonem. - Z pewnością. Trudniej będzie to wszystko utrzymać. Pamiętasz tę karykaturę w aleksandryjskiej “Gazette"? Skinęła głową. Największa gazeta opozycyjna zamieściła rysunek pokrytego łuską o drakańskich barwach pytona, który przed chwilą udusił hipopotama. Leżał, poobijany i krwawiący, mamrocząc: “Słodki Chryste, czy teraz muszę zjeść to cholerstwo?" - Ale to nie wystarczy. - A co wystarczy? - Na koniec... będziemy musieli podbić cały świat. Rozumiesz, pani archont miała rację. Aby przetrwać musimy dopilnować, żeby oprócz nas przetrwali tylko poddani. Eric, który dawno już pogodził się z tym, czym jest jego naród, zgasił papierosa krótkim, gwałtownym ruchem dłoni. - Jesteśmy jak wirus. Nie będziemy bezpieczni, dopóki przetrwa nie zakażona tkanka zdolna wytworzyć przeciwko nam przeciwciała. Sofie objęła jego dłoń swymi dłońmi. - Nie słyszę w twoim głosie entuzjazmu, centurionie. - Mogłoby być gorzej. Zresztą w akademii powiedzą ci to samo, tyle że tam uważają, iż to wspaniała sytuacja. Zawahała się, po czym postanowiła być szczera. - W takim razie co robisz w jednostce bojowej? - zapytała cicho. Podniósł wzrok, wykrzywiając usta. Nawet w tej chwili jej uwagę przyciągnął lok włosów koloru masła opadający na opalone czoło. - Kocham mój naród. Czasem go nie lubię, ale... Warto za to walczyć i zginąć, prawda? - Ale czy warto dla tego żyć? - dodał bardzo cicho. Spojrzeli sobie w oczy. Radio zasyczało. Rozległ się kod wywoławczy Erica. Jego twarz okryła maska sprawnego dowódcy. Sięgnął po słuchawkę. - Ach - rzucił centurion, obserwując kolumnę niemieckich pojazdów posuwającą się krętą drogą ku wiosce. - Widzicie przed sobą efekty frycowskiej pomysłowości. - Spojrzał na zegarek. - Szesnasta dziesięć. Niezły czas. - Tak? - zapytała Marie Kaine, nie odrywając oczu od peryskopu okopowego. Zawsze wątpiła w opłacalność używania czołgów. Pod swymi grubymi skórami były bardzo delikatne, bardzo skomplikowane, poddane wielkim napięciom i zawodne... Niemniej jednak czuła lęk, widząc, jak jadą w jej stronę. Frycowski konwój to pojawiał się, to znikał z pola widzenia, nadciągając krętą drogą z północy: sześć czołgów, dwa ciężkie działa szturmowe, a z tyłu gąsienicowe transportery opancerzone. Powiększone przez peryskop, widoczne w skrócie perspektywicznym pojazdy zdawały się drżeć, gdy lekkie wibracje przyrządu przekładały się na parokilometrową odległość. Widziała długie, kołyszące się lufy czołgów, głowy żołnierzy w otwartych włazach transporterów, wyobrażała sobie zgrzytające, jękliwe, brzękliwe dźwięki, które wydają jedynie pojazdy pancerne. Kolumna znajdowała się jeszcze w odległości ponad dwóch tysięcy metrów, gdy para samobieżnych dział przeciwlotniczych odłączyła się od grupy, by zająć pozycje w górze drogi. Promienie słońca wygnały ze skalistej nawierzchni resztki wilgoci i ciężkie gąsienice wzbijały w górę chmury pyłu, posuwając się po kamiennym tłuczniu drogi wojskowej. Droga wojskowa, prychnęła pogardliwie. Rzecz jasna, ruch kołowy w Związku Sowieckim nie był zbyt wielki. Niemniej jednak była to haniebna parodia strategicznej magistrali. - Hmm. Czy znasz sytuację na odcinku Wehrmacht-SS? - ciągnął centurion. Marie skinęła bez słowa głową. - To jednostki elitarne, prawda? - odezwała się Sofie, nie odrywając wzroku od płytki montażowej, nad którą pracowała. - Ochotnicy. Jak my albo Kastety Szefa? To był Archoński Legion Gwardyjski, którego symbolem była pięść zakuta w żelazną rękawicę. - Tak, ale nie wchodzą w skład regularnej armii, lecz są organem Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei. I zawsze użerają się z armią o rekrutów i sprzęt. Dlatego ich organizacja przejęła rosyjskie fabryki, żeby zdobyć niezależne źródło zaopatrzenia. Wskazał głową na przysadziste pojazdy bojowe zbliżające się do nich drogą. - To są iwanowskie ciężkie czołgi KW-1 z nową wieżą i frycowskim działem L 56 kalibru 88 mm. Cholernie dobra broń. Potężny pancerz i przyzwoita manewrowość. Lepsze niż ich standardowe maszyny. Hmm... działa szturmowe wyglądają na zamontowane na tym samym podwoziu. Haubica kalibru 150 mm wbudowana w pancerz przedni czołgu. Transportery opancerzone i działka przeciwlotnicze są osadzone na podwoziach SU- 76. To były lekkie iwanowskie działa samobieżne. Pomysłowe. Naprawdę udało im się skorzystać na konfliktach między służbami. - To bardzo przypomina pojedynki na szczanie, które w domu zawsze sobie urządzają Armia, Siły Powietrzne i Marynarka - zauważyła Marie Kaine. Zapisała coś jeszcze w notatniku i przekazała instrukcje załodze działa. Przeciwpiechotny pocisk wsunął się do lufy z autorytatywnym metalicznym brzękiem. Nastawienie nie miało stanowić problemu. Wybrano z tuzin nie rzucających się w oczy celów i namierzono działa. Pierwsza salwa miała być tak skuteczna, jak tylko pozwalały na to ich możliwości. Marie nie była zachwycona poziomem wykonania tej broni. Konstrukcja była solidna, lecz prosta. Nawet z ołowianymi pierścieniami prowadzącymi dawała się zauważyć różnica między kalibrem lufy i pocisku, a zewnętrzne wykończenie było skrajnie prymitywne. Sofie wręczyła pokrytą elektronicznymi częściami płytkę celowniczemu, mężczyźnie o udręczonym wyglądzie, rzedniejących włosach barwy rudawoblond oraz małych, krótko przyciętych wąsikach, który wsunął płytkę do otwartego radia, wetknął na miejsce sześć lamp wielkości kciuka i sprawdził przewody gniazdkiem do prób. - Aha - powiedział. - Dobra robota. Wszystko gra. Dziękuję. Nasze części zapasowe spotkał po drodze drobny wypadek. Bardzo bym nie chciał przeciągać teraz linii telefonicznej. Wstał, otrzepał kolana i wyjrzał przez szczelinę. - Hmm, nasze hondy III są lepsze. Niewiele cięższe i dwukrotnie szybsze, mają korzystniejsze pochylenie pancerza i stodwudziestomilimetrową armatę. - Tak, tak - zgodził się Eric. - I najróżniejsze dodatki: stabilizatory, żyroskopowe lufy, amortyzatory na wałkach skrętnych... Jest tylko jeden problem. - Wskazał wyimaginowanym pistoletem na czołgi SS. - Nasze maszyny są sto kilometrów stąd, a te są tutaj. Bateria wycelowana? - Tak jest. Żołnierz wręczył mu odbiornik. Ten, który miała Sofie, nadałby się równie dobrze, ale lepiej było mieć wydzieloną linię. - Dłoń Jeden do Pięści, odbiór. - Zrozumiano, Dłoń Jeden. Nasze stopiątki są ustawione, zdobyczne frycowskie stopięćdziesiątki tak sarno. Kryjemy waszą pozycję i sięgamy jakieś cztery tysiące metrów dalej. Będziecie wkrótce potrzebować nawały ogniowej? - Nie, Pięść. To wygląda na atak sondujący. Później. - Proszę bardzo, Dłoń Jeden. Ale uważaj. To jest jedyna przyzwoita pozycja w okolicy. Na pewno mają ją zaznaczoną na mapie i niepotrzebna im obserwacja. A jeśli mają ciężkie działa samobieżne, nie ma mowy, żebym mógł wygrać pojedynek artyleryjski. One są odporne na podmuch i odłamki, a my nie. Do tego nie możemy się przemieszczać. Wiesz, jakie są szansę trafienia w pojazdy pancerne ogniem pośrednim. Takie same, jak dolecenia na Księżyc przez wsunięcie głowy między kolana i spluwanie z całej siły. - W porządku, Pięść. Będziemy was potrzebowali tylko raz. A co z chłopakami z Sił Powietrznych? Celowniczowie artylerii pełnili również funkcję łączników kontroli naziemnej dla samolotów szturmowych. Sceptyczny śmieszek. - Trzeba było posłuchać radia. Wszyscy stąd do Tyflisu drą się, że straszydło wylazło spod łóżka i czy mama mogłaby przylecieć na pomoc? Dobrze przynajmniej, że żadne gołąbki Hitlera nie srają na nas... Jeśli już o tym mowa, mnie też godzinę temu przydałoby się wsparcie lotnicze. Parę setek tych frycowskich niedobitków próbowało wykurzyć mnie szturmem. Eric skrzywił twarz. To mogło wywołać poważne kłopoty. Całe szczęście, że nie zaczekali do zmroku. - Bez odbioru, Pięść. - Zabij kilku dla nas, Dłoń Jeden. - Odległość tysiąc metrów - oznajmiła Marie bezbarwnym głosem. Eric wsparł się dłonią o sufit bunkra i patrzył. Sześć ciężkich pojazdów pancernych, dwanaście transporterów opancerzonych z jedenastoma żołnierzami w każdym... nie licząc działek przeciwlotniczych, mniej więcej dwa pancerne lochosy i centuria grenadierów pancernych. Nieprzyjaciel zachowywał się zgodnie z jego oczekiwaniami. Robił mniej więcej to, co on sam uczyniłby na jego miejscu, gdyby dysponował takimi samymi informacjami - próbował przebić się z siłami, jakie udało mu się zebrać w krótkim czasie, posuwając się pod niebem opanowanym przez wroga w nadziei, że nie natknie się na żadne liczniejsze oddziały, które mogłyby go zatrzymać. Wiedział też, że jego przeciwnikami są spadochroniarze, co oznaczało, że dysponują wyłącznie lekkim sprzętem. Na polach walki w Europie równało się to niemal całkowitemu brakowi broni przeciwpancernej, lecz w siłach zbrojnych Dominacji obowiązywała inna definicja “lekkiego sprzętu". - Siedemset metrów - odezwała się Marie. - Zapewne zaraz rozwiną piechotę, centurionie. Warkot wysokoprężnych silników niemieckich pojazdów był już wyraźnie słyszalny. Eric skinął dłonią do Sofie, która przekazała dalej rozkaz “gotuj broń". Wszyscy w bunkrze umilkli. Napięcie sięgnęło szczytu. Było tak cicho, że pomruk silników i zgrzyt stali nieprzyjacielskich wehikułów przebijał się przez szum dmącego od strony lasu wiatru. Pierwszy z niemieckich czołgów pokonywał właśnie ostatni zakręt, co spowodowało, że zwrócił się do nich bokiem. Z tego punktu do wioski prowadziła już prosta droga. Eric uniósł dłoń. Rozchylił lekko wargi, czekając, aż pierwsza maszyna minie pomalowany na biało kamień oznaczający odległość sześciuset metrów. Czas wlókł się. Wzrok mu się wyostrzył. To przypominało polowanie, a nie adrenalinową gorączkę walki na bliską odległość. Przez chwilę czuł nawet dla przeciwnika trochę litości. - Teraz! Łup! Działo przeciwpancerne wypełniło zamkniętą przestrzeń bunkra ogłuszającym hukiem. Mroczne wnętrze stało się czarne i cuchnące od pyłu. Lufa odskoczyła prawie pod przeciwległą ścianę. Załoga przyniosła biegiem następny pocisk, nim jeszcze hydrauliczna kołyska wróciła do pozycji spoczynkowej, a łuska brzęknęła o podłogę. Na północ od bunkra pierwszy czołg zatrzymał się nagle, gdy pocisk z wolframowym rdzeniem trafił w miejsce styku wieży z kadłubem, przebił pancerz i przedział bojowy, a wreszcie zagłębił się w blok cylindrów. Nastała króciutka przerwa, po której nastąpił wybuch i błysk. Dziesięciotonowa wieża poleciała w górę, koziołkując w powietrzu, i wylądowała w odległości dwudziestu metrów od płonącego kadłuba, co skutecznie zablokowało drogę. Niemieckie czołgi zawróciły na pola. Podążające z tyłu działo szturmowe skręciło akurat na tyle, by zwrócić się bokiem do drugiej armaty przeciwpancernej ukrytej w bunkrze po przeciwległej stronie drogi. Pierwszy pocisk przekrzywił je, zrywając gąsienicę, drugi zaś trafił w bok pancerza ze straszliwym brzękiem amunicji z dużą prędkością uderzającą w stal. Działa szturmowe to po prostu stalowe pudełka z ciężkim działem o ograniczonej ruchomości zamontowanym w przedniej części pojazdu. Z przodu są straszne, z boku niemal bezbronne. Włazy otworzyły się nagle. Załoga wypadła na zewnątrz i rzuciła się do przydrożnych rowów. Jeden z żołnierzy wlókł za sobą rannego, którego nogi starły się o prawo przejścia z dwudziestoma kilogramami ruchomego metalu i poniosły paskudną w skutkach porażkę. Uszkodzony pojazd palił się posępnie. Od czasu do czasu podstawą wstrząsały eksplozje, po których przez włazy buchały języki ognia. Muskały one również działo, które pochyliło się ku ziemi. Jego tarcza pancerna została wyłamana z reszty pancerza. Pod bladoniebieskie popołudniowe niebo wzniósł się kolejny słup czarnego dymu. Załoga bunkra miała czas wydać okrzyk radości, nim nadeszła odpowiedź. Wszystkie pojazdy pancerne otworzyły ogień z pomocniczego uzbrojenia, lecz karabiny maszynowe nie stanowiły większego zagrożenia dla okopanych pozycji. Co innego drugie frycowskie działo szturmowe. Jego dowódca okazał wielkie opanowanie, zignorował płonące z obu stron wraki. Dwa płomienie wylotowe zdradziły pozycję armaty, która zabiła jego towarzyszy, a trzeci pocisk odbił się ze skowytem od grubego pancerza chroniącego jego pojazd od przodu. Obrócił ostrożnie lufę, wziął poprawkę na odległość i wystrzelił. Huk sześciocalowej haubicy był niższy i wydawał się cięższy niż łoskot strzelających pociskami o dużej prędkości czołgowych karabinów maszynowych, lecz przy tak małej odległości nie było słyszalnej przerwy między strzałem i trafieniem, a nabój zawierał ponad czterdzieści kilogramów materiału wybuchowego. Eric poczuł, że grunt podskoczył w górę, całkiem jakby ściany bunkra zwinęły się i uderzyły go niczym olbrzymia dłoń. Spomiędzy grubych belek sufitu posypał się pył. Centurion kichnął. Nadszedł kolejny wstrząs. Po ich prawej stronie rozległ się łoskot. Drugi bunkier również oberwał. - Marie! Przesuń to działo na końcowe stanowisko ogniowe. Załoga zerwała się z miejsca i obróciła ręcznie ciężką armatę, która potoczyła się ze stukotem wzdłuż łukowatego bunkra w stronę otworu strzelniczego na jego zachodnim końcu. - Za mną! Odwrócił się i pomknął w przeciwną stronę. Za kilka sekund przebywanie w tej okolicy miało się stać niezdrowe. Podczas biegu przycisnął do ucha słuchawkę nadajnika. - Działo dwa, działo dwa, odezwij się. Odezwij się, do diabła! - Cholera! - rzucił do siebie. Nawet przy stopięćdziesięciomilimetrowym pocisku potrzeba by bezpośredniego trafienia, żeby wyeliminować drugie działo przeciwpancerne. Fortuna nie ma ulubieńców, pomyślał przygnębiony. Wszystko wskazywało na to, że drugie działo zniszczono, co oznaczało, że po wschodniej stronie drogi nie miał żadnej osłony przeciwpancernej poza działem bezodrzutowym kalibru 120 mm okopanym na skraju lasu, a miał nadzieję, że nie będzie jeszcze w tej chwili musiał robić z niego użytku. - Tom, wyślij kogoś na pozycję drugiego działa - ciągnął na głos. - Złóż meldunek i sprawdź, czy gniazda karabinów maszynowych w bunkrze B są nietknięte. - Inna seria kodowa. - Działo bezodrzutowe na wschodnim skrzydle, strzelać do wszystkich czołgów po waszej stronie drogi, ale nie wcześniej, nim znajdą się o dwieście metrów przed naszymi liniami. Potwierdzenia dotarły do niego, gdy padli na ziemię obok obsługi karabinu maszynowego na wschodnim końcu bunkra. Eric oparł dłonie na ramionach żołnierzy i wychylił się na zewnątrz, by wyjrzeć przez nieregularny otwór strzelniczy. - Szlag...! - warknął. Bunkier zatrząsł się, gdy trafił w niego kolejny ciężki pocisk. Kule uderzały w gruz na zewnątrz, sypiąc w powietrze odpryskami kamienia. Przez otwór wpadało do środka światło - żółty snop blasku oświetlający drobiny kurzu zawieszone w kolumnie jasności. Trzy czołgi ruszyły przez pola obok siebie, zakręcając, by zwrócić się ku wiosce przednim opancerzeniem. Zaczęły przyśpieszać, ostrzeliwując z terkotem karabinów maszynowych dwie długie sterty gruzu po obu stronach drogi. I... tak jest! Jeden z nich podskoczył w górę, gdy pod gąsienicą rozbłysło białe światło, po czym opadł na ziemię z roztrzaskanym kołem jezdnym. Drakańskie karabiny maszynowe otworzyły ogień, ostrzeliwując uszkodzonego lewiatana. Nie były w stanie przebić pancerza, nawet z działa przeciwpancernego można było tego dokonać jedynie z boku, chyba że miało się wielkie szczęście. Niemniej jednak mogły zniszczyć przyrządy optyczne i przerazić załogę... Walnął z radości pięścią w ścianę. Pozostałe dwa pojazdy cofały się, nie chcąc forsować pola minowego bez saperów czy pojazdów specjalnych, które by je oczyściły. Przyśpieszając na biegu wstecznym, okrążyły działa szturmowe i wjechały na szosę, nie przestając się cofać, dopóki ich kadłubów nie osłoniło wzniesienie terenu. Nadal były groźne, gdyż ich długie osiemdziesięcioośmiomilimetrowe armaty miały wielki zasięg, ale blef Erica, który dysponował jedynie kilkoma minami przeciwczołgowymi, okazał się skuteczny. Niemieckie transportery opancerzone zatrzymały się z tyłu, gdyż ich cienkie pancerze chroniły jedynie przed bronią strzelecką i odłamkami. Otworzyły teraz ogień ze swych bliźniaczych karabinów maszynowych. Ze wszystkich pojazdów po otwartych pochylniach wypadali grenadierzy pancerni Waffen-SS. Eric widział, jak zajmują stanowiska, tworząc wachlarz na zachód od drogi. Dostrzegli czekającą na nich linię zasieków drutu kolczastego i okopów o kształcie litery V, która zaprowadziłaby ich prosto pod ostrzał, gdyby ruszyli na południe. Krzyki oficerów skierowały ich pod osłonę lasu, która umożliwiała im oskrzydlenie silnych pozycji frontalnych. Kilku snajperów i ludzi z karabinami maszynowymi ulokowanych nad wioską wystarczyłoby, żeby okopy na polach stały się niemożliwe do utrzymania. - Sprytnie, Fryce. Według podręcznika - wyszeptał. Drakańska piechota otworzyła ogień z wukaemów. Kilku Niemców przewróciło się, trafionych piętnastomilimetrowymi pociskami, lecz odległość wynosiła ponad tysiąc metrów, maksymalny skuteczny zasięg, a przeciwnik zręcznie wykorzystywał osłonę dostarczaną przez teren. Eric czekał uszczęśliwiony, aż wróg dotrze pod osłonę lasu. Zrobi to biegiem; nawet dobrze wyszkoleni żołnierze padali na ziemię pod ostrzałem. Drzewa będą kuszącym celem, a nieprzyjacielem już przedtem wstrząsnęło to, co przytrafiło się jego czołgom. - Teraz - wyszeptał. Teraz wszystko zależało od tych, którzy czekali na skraju lasu. - Jeszcze nie - wyszeptał do siebie drakański dekurion. Niemcy biegli przez pola rozwinięci w tyralierę, lecz, zbliżając się do lasu, skupili się bardziej. Tu, gdzie czekał, podszycie było rzadsze i nieświadomie wybierali najłatwiejszą drogę. Poza zasięg ognia z drakańskich pozycji, w głąb doliny po lewej. Zbili się w grupę, przyspieszając bieg. Ich uwaga była skierowana gdzie indziej. Chwila ciągnęła się bez końca. Nad jego głową ptak wydał z siebie płynne di-di- di, oznajmiając światu, że to jego terytorium. Drakański żołnierz czaił się za kłodą, ze wzrokiem skupionym na błyskawicznych poruszeniach widocznych przez mgiełkę rozkołysanych liści, pewien, że maskujący mundur i nieruchomość zapewniają mu praktyczną niewidzialność. Przebiegł językiem po wyschniętych wargach, czując smak leśnego czarnoziemu i zielonego pyłu. Owady bzyczały, myszkowały, zakopywały się. Oczywiście niewykluczone, że zobaczyli tych tępych Iwanów, pomyślał. Rosyjscy partyzanci byli z nim, w liczbie tetrarchii. wyposażeni w zdobyczną frycowską broń. Zapomnij o tym, skup się... No... Teraz! Nacisnął kciukiem wyzwalacz detonatora i puknął nim mocno trzy razy w omszały pień zwalonego buka, za którym leżał. Przed nim gęsty pas podszycia ciągnący się wzdłuż skraju lasu eksplodował chaosem ziemi, zerwanych z gałęzi liści, odłamków drewna. Głośniejsze od wybuchu było brzęczenie przywodzące namyśl rój stu tysięcy metalowych pszczół: miny kierunkowe “Broadsword", zakrzywione płyty wyłożone plastycznym materiałem wybuchowym, o wklęsłych powierzchniach wewnętrznych gęsto upakowanych ostrymi jak brzytwa strzałkami przypominającymi miniaturowe strzały z łuku. Gdy skierowano je w stronę nieprzyjaciela, na wysokości pasa, wywierały efekt podobny do działania gigantycznych strzelb śrutowych. Niemiecka piechota runęła skoszona. Pierwszy jej szereg rozbryzgał się niemal na twarzach towarzyszy. Ci zatrzymali się na chwilę, zbyt oszołomieni, by choć paść na ziemię. Wszędzie rozlegały się przenikliwe wrzaski rannych, którzy leżeli, miotając się na ziemi z hełmami, bronią i rynsztunkiem przygwożdżonymi do ciał. Dekurion przetoczył się do swego holbarsa, zajął pozycję strzelecką i zaczął grzać trzynabojowymi seriami. - Jajj! Jajj! Pięknie, cholera, pięknie! - krzyknął. Reszta żołnierzy jego serii otworzyła ogień zza drzew. Potem nastąpiła salwa granatów. Drakański podoficer chrząknął ze złością, zauważywszy, że jeden z rosyjskich partyzantów, którym kazał zająć pozycję klęczącą, gapi się z rozdziawioną gębą na rozszarpane ciała w mundurach SS walające się w stertach wzdłuż stumetrowego odcinka skraju lasu. Potrząsał głową, poruszając bezgłośnie ustami. Schmeisser zwisał bezwładnie z jego rąk. - Strzelaj, ty jebany ośle! Drakanin podkradł się bliżej i kopnął go w tyłek z głuchym odgłosem. - Ty bezużyteczny sukinsynu, smiert', smiert' Fricoml Partyzant prawie nie poczuł kopniaka. Uśmiechnął się, odsłaniając poczerniałe, nierówne pieńki powybijanych kolbą zębów. Pod osłaniającymi mu plecy łachmanami widać było żółte, zielone i czarne siniaki. - Da, da - wymamrotał, unosząc pistolet maszynowy. Przycisnął go mocno do biodra i strzelał krótkimi seriami, żeby wylot lufy nie uniósł się zbyt wysoko. Następnie podniósł się, nie zważając na nieprzyjacielskie kule, które zaczęły przelatywać nad nimi, obsypując im głowy gałązkami. Jego pociski trafiły w plecy rannego grenadiera SS, który oddalał się, powłócząc nogą, wsparty na karabinie niczym na kuli. - Da! Da! - krzyknął Rosjanin. Dekurion padł na ziemię. Wszędzie wzdłuż skraju lasu partyzanci robili już użytek ze swej broni. Było ich trzydziestu i znakomicie wzmocnili siłę ognia jego oddziału. Esesmani otrząsnęli się z szoku i zaczęli czołgać naprzód. Odezwały się karabiny maszynowe MG 34, a osiemdziesięcioośmiomilimetrowy pocisk jednego z czołgów zamienił wielki grab w fontannę ognia i odprysków. Gęsty, pochodzący ze świeżego drewna dym zaczął się rozpraszać, gdy pierwsi Niemcy dotarli wreszcie do lasu, przebijając się przez splątane, sprężyste krzaki. Oczywiście ciągle ponosili straty, a ich lewa flanka pozostawała w zasięgu ostrzału z wioski. Drakanin przerwał ogień, by włożyć do holbarsa nowy magazynek, pogwizdując niemelodyjnie. Za chwilę wycofają się do gęstego boru. Partyzanci będą osłaniać ich odwrót. Przygotowali tam następną zasadzkę. Drzewa nakierują ścigających na właściwe miejsce. Wątpił, by tym razem Niemcom udało się przebić dalej. Obok niego Rosjanin śmiał się. Eric obserwował, jak esesmani zatrzymali się, zwarli szyki i zaczęli przebijać się do lasu. Pojazdy pancerne obróciły wieże, by udzielić im wsparcia. Tylko działo szturmowe nadal ostrzeliwało wioskę. Ciężkie pociski przelatywały im nad głowami, dudniąc niczym pociąg towarowy w nocy. Również działa przeciwlotnicze przesunęły się do przodu, narażając swe cienkie pancerze, by zasypywać osadę ogniem czterolufowych dwudziestomilimetrowych armat automatycznych. Ich krótkie salwy uderzały w ziemię niczym serie wybuchającego, poziomego gradu. Ukryci w bunkrze Drakanie padli na ziemię, pierzchając od otworów strzelniczych, choć ryzyko trafienia nie było zbyt wielkie. Broń przeciwlotnicza pochłaniała amunicję zbyt szybko, aby utrzymywany ogień mógł nasycić strefę. Nie było zresztą sensu narażać życia tylko po to, żeby sobie popatrzeć. Zresztą nieprzyjaciel znajdował się poza zasięgiem ich osobistej broni. Eric kontynuował obserwację, przywołując w pamięci rachunek prawdopodobieństwa, by przezwyciężyć ogarniający go strach. Niektóre z nieprzyjacielskich transporterów opancerzonych cofały się, gotowe z powrotem przyjąć żołnierzy. Frycowski dowódca musiał być opanowanym człowiekiem, pragnącym zapobiec dalszym stratom. Centurion zamknął na chwilę oczy, usiłując ogarnąć myślą całą bitwę, bez skupiania się na jej elementach. Jeśli poznasz sposób walki nieprzyjaciela, dowiesz się, kim jest i jak myśli. Te słowa przebiegły przez jego umysł niczym echo. Kto... Oczywiście ojciec. To była jedna z jego ulubionych maksym. Jak zareagował niemiecki dowódca? Cóż, przede wszystkim bezlitośnie. Poświęcił wóz bojowy, żeby zdobyć informacje. To znaczyło, że nie boi się strat. Śmiały, zdolny podejmować ryzyko - próbował przebić się z nie więcej niż dwoma kompaniami, by wedrzeć się jak najdalej w głąb wiodącego przez góry przejścia, nim Drakanie zdążą wzmocnić linie obronne. Otworzył zaciśnięte powieki, podrapał się w swędzącą żółtą szczecinę pod brodą. Cholera, chciałbym mieć więcej informacji. A który żołnierz by nie chciał? Żałował też, że nie mógł spędzić więcej czasu z dowódcą partyzantów, żeby wyciągnąć z niego dalsze szczegóły. Musiał jednak pozwolić mu pogadać z innymi, jeśli miało z tego wyniknąć coś pożytecznego. To była dobra robota: pokazał mu wystarczająco wielu zabitych Niemców, żeby dodać mu ducha, a jego ludziom odwagi, nie wspominając już o tym, co zrobił Dreiser. Ucieczka z kotła śmierci, którym stała się Rosja, była znakomitą przynętą, lśniącą wystarczająco jasno, by budzić entuzjazm, lecz na tyle odległą, że nie powinna skłaniać do ostrożności. Dobrze jednak byłoby dowiedzieć się czegoś o tym człowieku z Piatigorska, Hothu. Ale... w tym ataku było coś, co przywodziło na myśl byka. Mnóstwo energii, przyzwoite umiejętności, lecz żadnych niespodzianek, oryginalności w reakcji na posunięcia nieprzyjaciela, która świadczyłaby o prawdziwym talencie. Leibstandarte zawsze była jednostką zmechanizowaną, jej dowódca z pewnością rozumiał więc wartość manewrowości, czy jednak zdawał sobie sprawę, że to nie tylko metoda, lecz również podejście? Czy też był nierozerwalnie związany ze swymi czołgami i transporterami, nawet jeśli teren i warunki były nieodpowiednie? Jak to szła ta przemowa ojca? Nie myśl o konkretnych problemach, lecz o całym zadaniu. Dowódca, który był taktykiem i niczym więcej, zobaczywszy drakańskie pozycje w wiosce, myślałby o tym, jak je zmiażdżyć, rozstrzygając po kolei poszczególne kwestie. Ja spróbowałbym czegoś innego, pomyślał Eric. Hmm, może poczekałbym do zmierzchu, żeby podciągnąć rezerwy, przemknąłbym się piechotą przez las pod osłoną nocy, a potem zaatakowałbym z obu stron. Nie istniała możliwość całkowitego ominięcia wioski, która sterczała w przejściu między górami niczym ość w gardle, można jednak było znaleźć sposoby przestrzegania zasady nakazującej atakować słabe, nie silne punkty... A także metody manipulacji nieprzyjacielem. Znowu ojciec: Jeśli go zranisz, niewyszkolony człowiek skupi uwagę na bólu. Na wściekłości, jeśli jest odważny i umie walczyć. Nie będzie zdawał sobie sprawy, że pozwala, byś kierował jego myślami, że to twoja wola jest panem. Eric przekonał się, że jest to prawdą w walce z bliska. Tylko nieliczni potrafili pogodzić się z bólem, zachować uwagę, nie dopuścić, by ich umysł skupił się na danych płynących z zagrożonego punktu, podobnie jak niektórzy szachiści koncentrowali się na szachu w najbliższym posunięciu, zamiast na macie mającym nastąpić po pięciu ruchach. Dyscyplina, dyscyplina w twojej duszy. Nie jesteś człowiekiem, dopóki nie potrafisz nad sobą zapanować, nie tylko nad umysłem, lecz również nad ciałem. Bez dyscypliny wewnętrznej człowiek nie jest niczym więcej niż myślącym lampartem i możesz mu rozkazywać za pomocą bicza i krzesła, aż zacznie skakać przez obręcze. Sięgnął po słuchawkę radia, odsuwając od siebie zadawnione urazy. Możesz być sukinsynem, ale nie jestem aż tak głupi, żeby nie dostrzec, kiedy masz rację, zwrócił się w myśli do nieobecnego Karla von Shrakenberga. Trzy szybkie impulsy, a potem dwa wolne: sygnał rozpoznawczy baterii moździerzy. Skupił się na leżącej poniżej dolinie: niemieccy grenadierzy pancerni cofali się od skraju lasu, wlokąc za sobą rannych, a czołgi wznowiły ostrzał bunkrów, by zmusić artylerzystów do ukrycia się i osłaniać odwrót. Jasne płomienie wylotowe, ciężki huk pocisków o dużej prędkości, szybkie mruganie karabinów maszynowych i odgłos odbijających się o skały kuł, jak gdyby tysiąc młotków stukało noskami w dźwigar. Kamień dźwięczał. Niedawno ścięte drewno kołysało się ze skrzypieniem, gdy pociski uderzały w skałę. Spadająca z sufitu ziemia sypała mu się za kołnierz. Kichnął, chrząknął, wypluł z ust piasek i zamrugał powiekami, kierując wzrok z powrotem na jasny otwór strzelniczy. Zaczekaj, zaczekaj. Teraz: teraz zgromadzili się wokół swoich pojazdów. - Nawała ogniowa - rozkazał. Gruba warstwa skały stłumiła huk strzałów automatycznych moździerzy, które rozbrzmiały, gdy napędzane siłą odrzutu mechanizmy ładowały pociski do krótkich, niegwintowanych luf. Przystawił lornetkę do oczu i zobaczył, jak niektórzy esesmani, zapewnię weterani, cofnęli się i rzucili za skały lub do transporterów, zależnie od tego, co było bliżej. Doświadczeni żołnierze, którzy wiedzieli, czego się spodziewać. Karabiny - zwykłe i maszynowe - unieruchamiają przeciwnika, zmuszają go do ukrycia, ale to artyleria zabija, od góry. Nawet okopy strzeleckie niewiele pomagają. Do tego piechota nienawidzi moździerzy jeszcze bardziej niż innych dział, gdyż ich pociski spadają prosto z nieba i sieją odłamkami wokół, nie tylko w wąskim stożku, jak naboje armatnie. Nawet gdy pocisk chybi szansę na przeżycie są niewielkie, ponadto w pocisku moździerzowym jest zdecydowanie więcej materiału wybuchowego niż w armatnim, który potrzebuje grubej stalowej osłony, by wytrzymać ciśnienie podczas strzału. Kolejna seria wystrzałów... Maleńkie figurki uciekały, przewracały się, wylatywały w górę, wymachując kończynami. Błyskawiczne rozbłyski wybuchów, którym zawsze towarzyszyły obłoczki dymu. Resztę podpowiedziały wyobraźnia i pamięć: żywa, różowa, roztrzaskana kość połyskująca w otwartym ciele, krzyki i cichy skowyt, który był jeszcze gorszy, porażeni szokiem ludzie spoglądający z niedowierzaniem na masakrę swych ciał, które przed ułamkami sekundy były jeszcze całe, furkot wyszczerbionych żeliwnych odłamków lecących zbyt szybko, żeby je dostrzec i budząca przerażenie bezradność atakowanych, którzy nie mają możliwości rewanżu... - Sofie - odezwał się. Poderwała się, odwracając uwagę od odległych pojazdów. - Słucham, sir? - Czy możesz mnie podłączyć pod frycowską linię dowodzenia? Transportery opancerzone SS przygotowywały się do odwrotu. Zdrowi wciągali rannych po pochylniach. Drzwi zamykały się za nimi. Nawet cienki pancerz chronił przed podmuchem wybuchów i odłamkami. Czołgi uniosły lufy i ostrzelały wioskę pociskami burzącymi, w nadziei, że trafią w załogi moździerzy zabijające ich towarzyszy. Był to akt odwagi, gdyż narażały się na ogień umieszczonych na wysuniętych stanowiskach dział przeciwpancernych, lecz szansę sukcesu były minimalne, jeszcze mniejsze niż im się zdawało, ponieważ Drakanie mieli tylko trzy moździerze automatyczne, których siła ognia stanowiła równoważnik pełnej centurii konwencjonalnej broni. Co więcej, strzelały one teraz rzadziej, otwierały ogień na zmianę, by oszczędzać amunicję i ochronić lufy przed przegrzaniem. Kolejny cud Sekcji Technicznej, kolejny koszmar dla oficerów zaopatrzenia, pomyślał Eric. Oficjalnie dewiza Sekcji Technicznej brzmiała “Tylko to, co najlepsze", lecz strzelcy, którzy musieli wykorzystywać rezultaty jej badań w walce, twierdzili na ogół, że w rzeczywistości jest to: “Siła ognia za wszelką cenę". Sofie zdjęła radio z pleców, otworzyła je i dostroiła. Drakańskie radia polowe były wyposażone w randomizer częstotliwości mający uniemożliwiać podsłuch. Było to nowe, eksperymentalne i kłopotliwe w użyciu urządzenie, lecz pozwalało zaoszczędzić czasu na kodach i szyfrach. Ale Fryce nadal... Dotknęła ręką słuchawki i obróciła powoli tarczę. - Mam ich - oznajmiła radośnie, przekrzykując łoskot bitwy. - Nie są chyba zbyt uszczęśliwieni. Eric przyłożył słuchawkę do ucha, usuwając ze świadomości wszelkie inne dźwięki, aż wreszcie rejestrował jedynie zakłócone przez szumy głosy. Znał niemiecki na tyle dobrze, żeby rozpoznać akcent dowódcy jako śląski. - Gratuluję - powiedział w języku swych przodków. Na drugim końcu linii na chwilę zapadła cisza. W tle słyszał czyjś głos przeklinający oficera łączności oraz miarowy huk wybuchów dobiegający zza pancerza czołgu. - Gratuluję - powtórzył. - Strat. Ilu straciliście? Pięćdziesięciu? Stu? Wątpię, by nas ubyło choć sześciu! Wybuchnął głośnym, fałszywym śmiechem. Wywołało to szok u obserwujących go Drakan, gdyż twarz miał nieruchomą jak topór. Odpowiedział mu strumień przekleństw. To wieśniak, sądząc po słownictwie, pomyślał Eric. Słoma z butów mu sterczy. Tak jest, można było odwrócić jego uwagę, doprowadzić do szału. Zapewne był skłonny do długotrwałego, zimnego gniewu, obsesyjnego. Niemiec przerwał, by zaczerpnąć tchu. Eric wyobraził sobie rękę sięgającą do przełącznika telefonu wewnętrznego. Odezwał się, bezlitośnie wykorzystując okazję. - Mamy coś przekazać waszym żonom i siostrom? Zobaczymy je wcześniej od was! - Nasza linia - rozkazał. - Przerwać ogień - rzucił po chwili. Zaskoczył go ból w dłoni. Spuścił wzrok i zobaczył, że papieros dopalił się aż do palców. Rzucił go na ziemię i rozdeptał niedopałek. Od chwili rozpoczęcia krótkiego, gwałtownego starcia zginęło ze czterdziestu ludzi. Ich ciała leżały na polu czy w krzakach porastających zachodni skraj porośniętych lasem wzgórz, piekły się i wysychały w płonących wozach bojowych na drodze. Wszystko to wydarzyło się w czasie potrzebnym, by wypalić papierosa, a większość poległych nie zdążyła nawet dostrzec ludzi, którzy ich zabili. Żachnął się. - Któregoś dnia Sekcja Techniczna odkryje sposób na spalenie całego świata z bunkra ukrytego pod górą - wymamrotał. - Apoteoza cywilizowanej wojny. - Sir? - odezwała się Sofie. Eric otrząsnął się. Oczekiwały go bieżące zadania, a poza tym w kolczugach zapewne nie wyglądało to lepiej. - W porządku. Sprowadź lekarzy. Chcę usłyszeć meldunek o tym, co wydarzyło się w bunkrze B. Daj mi... tego z lasu, Svenson, zgadza się? Daj mi go, kiedy tylko się zgłosi. To była dobra robota i zasłużył, żeby go pogłaskać. - Ty również, sir. Spojrzał na nią zdumiony, gdy skończyła zapinanie pasów podtrzymujących radio i podniosła się ze stęknięciem. Błysnęła zębami w półmroku, wyciągnęła rękę i pogłaskała go ceremonialnie po plecach. Rozejrzał się wokół zawstydzony i zobaczył, że pozostali żołnierze pokiwali głowami. - Miałem szczęście - rzucił lekceważąco. W walce albo odnosiło się sukces, albo nie. Na podstawie zawsze niewystarczających, a na ogół błędnych informacji wyciągało się mniej lub bardziej trafne wnioski, a resztę załatwiała improwizacja. Czasem ci się udawało i zostawałeś bohaterem, w innym przypadku wpadałeś w gówno głową naprzód. Nikt nie radził sobie bezbłędnie za każdym razem, chyba że z tak miękkim przeciwnikiem, jak Włosi. - Nie pierdol, sir - odparła Sofie. - Kiedy przestajesz się przejmować i bierzesz do roboty, to ci, kurwa, wychodzi. - Odpowiedziała wzruszeniem ramion na jego zasępioną minę. - Hej, po co chciałeś pogadać z Frycami w samym środku akcji? - Dlatego, że zawsze lubiłem sobie wyobrażać, że jestem pikadorem. Sofie - wyjaśnił odwracając się, by popatrzeć na znikających w dali Niemców. Kolumnę otwierały transportery opancerzone, za którymi podążały czołgi. Przesuwały się na biegu wstecznym od jednego zagłębienia do drugiego, by móc się nawzajem osłaniać. - Miejmy nadzieję, że byk, którego podrażniłem, nie będzie za wielki dla naszej mulety. ROZDZIAŁ DWUNASTY DATA: 02.04.42 OD: Strateg Cynthia Carstairs, Sztab Planowania, Najwyższa Kwatera Główna, Zamek Tarleton, Archona. DO: Chiliarcha Denford de Fourneault, harmosta (gubernator wojskowy) Północne Wiochy, Mediolan. DOTYCZY: Prośby z dn. 07.10.41 Odmawiam. Slużba Państwu! [dopisane odręcznie] Posłuchaj, Dennie, wiem, że żądamy od ciebie wykonania zadania bez dostatecznych środków, ale po prostu nie mamy już Żadnych żołnierzy ani administratorów, których moglibyśmy ci wysiać. Nie mam nawet na zbyciu godnych zaufania poddanych ze starych terytoriów. Żeby wesprzeć ofensywę, ogołociliśmy Strefę Policyjną do granic zagrożenia. Do diabła, praktycznie zostały nam tylko stare babcie i uczniaki. Bezpieczeństwo poinformowało mnie, że w osiedlach fabrycznych szerzy się nowy zwariowany kult twierdzący, że wszystkich Drakan porywu ich pan, szatan. Będziesz sobie musiał radzić z tym, co masz. Przekonaliśmy ludzi Z bezpieczeństwa, żeby nieco ograniczyli harmonogram likwidacji i deportacji. Zdaje się mówiłeś, że to by ci pomogło? Jeśli wolisz, dostarczymy ci ten nowy gaz paralityczno-drgawkowy w aerozolu. Sekcja Techniczna była zadowolona z tych partii sprzętu i wykwalifikowanych pracowników, które nam przysyłasz. Ma to coś wspólnego z “ciężką wodą", co by to nie znaczyło. Może to jeden z tych projektów budowy rakiet bombardujących. W każdym razie, nadal spisuj się równie dobrze i nie marnuj zbyt wiele sił na makaroniarskie dziewki. Kocham, Cynthia P.S. Nie, nie możemy ci też powierzyć dowództwa liniowego. Jesteś dla nas zbyt cenny na obecnym stanowisku. BAZA WOJSK DRAKAŃSKICH, KARS, PROWINCJA ANATOLIA 14 KWIETNIA1942, GODZINA 6.00 Ogień zaporowy rozświetlił niebo na wschodzie jaśniej niż przedświt. Czterdzieści kilometrów, a cały łuk horyzontu wypełniały rozbłyski dział przypominające ciche błyskawice. Odległy łoskot niósł się echem po górach i szerokich, otwartych dolinach. Johanna von Shrakenberg wyszła na płaski dach piętrowego budynku koszar, by się temu przyglądać. Wstała wcześnie, choć jej lochos miał dzisiaj lot, co zwalniało ją ze zwyczajowej czterokilometrowej przebieżki. Wyśliznęła się spomiędzy Rahksan i śpiącego kota, po czym wyszła na dach z poranną kawą i papierosem. Gwiazdy już bladły, lecz na zewnątrz było przejmująco zimno. Cieszyła się, że ma na sobie ocieplaną kurtkę lotniczą i rękawice. Z grubego porcelanowego kubka biła para, ciepła i gęsta. Smak kawy w ustach wywierał kojący wpływ. Huk nie milkł od chwili rozpoczęcia ofensywy. Spróbowała sobie wyobrazić, jak wygląda teren pod ostrzałem: ziemia i skała zryta na obszarze wielu kilometrów kwadratowych, tysiące ton stali i materiałów wybuchowych przeszywające niebo... artyleria sześćdziesięciu legionów, dziesięć tysięcy luf, wszystko od monstrów kalibru 240 i 200 mm należących do wojsk rezerwy, aż po polowe działa, moździerze i wyrzutnie rakiet. - Tylko szalony, nieludzki śmiech dział - zacytowała cicho. Dalej leżał Kaukaz i przejścia, w których legiony powietrzno-desantowe wylądowały na tyłach Niemców. Jej brat był wśród nich... potrząsnęła głową. Niepokój był nieunikniony i bezcelowy, lecz Eric nie trzymał się życia tak mocno, jak by tego chciała. To człowiek, który potrzebuje czegoś albo kogoś, dla kogo mógłby żyć, pomyślała. Chciałabym, żeby znalazł kogoś takiego. Ten interes jest wystarczająco niebezpieczny, nawet jeśli się chce to przetrwać. Nadchodził świt, wstający nad ogniem i hukiem. Cienie przegnały ciemność w dół wyniosłych, spękanych stoków górskich, wciąż usianych zaspami. Skała jarzyła się łososioworóżowym blaskiem. Johanna widziała wzbijający się z białego szczytu jasny jak pierze pióropusz śniegu. Poniżej, skupiska młodych drzew znaczyły miejsca, w których Drakanie pobudowali rezydencje, a pola pszenicy pokrywała delikatna, niepewna zieleń. Niedawno ukształtowany krajobraz, niewiele starszy od niej. Za życia ostatniego pokolenia wykonano tu olbrzymią pracę, pomyślała. Potrzeba było Drakan, by organizować i planować na podobną skalę. Przypominające szerokie stopnie tarasy na stokach wzgórz, otoczone kamieniami zwiezionymi z pól; kanały; sady i winnice; czarne, poprzycinane gałęzie usiane zielenią rozwijających się pączków. Wszystko to wyglądało surowo i świeżo na tle posępnego pustkowia stworzonego przez cztery tysiące lat działalności chłopskich siekier i głodnych kóz. Cóż, to tylko kwestia czasu, pomyślała. Już w tej chwili Dyrektoriat Ochrony Przyrody pokrywał wyżej położone zbocza dywanem młodego lasu. Za sto lat to podgórze rozkwitnie tak bujnie, jak tylko pozwoli na to natura. Jej wnuki będą mogły tu przyjeżdżać, by polować na tygrysy i muflony. Otaczająca ją z bliska sceneria również była dziełem Drakan, lecz mniej przyjemnym dla oka. Kars był strategicznym punktem, w którym krzyżowały się drogi biegnące przez góry wschodniej Turcji, blisko przedwojennej rosyjskiej granicy. Podbój w latach 1916-1917 był dziełem piechoty, karawan mułów i zrzutów zaopatrzenia ze sterowców. Zamek Tarleton miał wystarczająco wiele trudności ze strzeżeniem sześciu tysięcy mil północnej granicy, by martwić się także i transportem. Jeszcze przed wielką wojną zgromadzono ponad milion robotników, którzy mieli zbudować tory kolejowe, drogi i fabryki sterowców. Gdy więc zaczęły się przygotowania do wojny z Niemcami, dysponowali już odpowiednimi środkami transportu. Nie było ich wiele, lecz przy starannym planowaniu powinno wystarczyć. Wokół niej, baza lotnicza ciągnęła się na południu i zachodzie aż po horyzont. Brygady robocze wciąż użerały się z zaroślami i żwirem. Inne pracowały przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nad konserwacją dróg niszczonych przez nie kończące się strumienie pojazdów. W powietrzu unosiły się gęste opary skalnego pyłu oraz woń niskogatunkowego destylatu spalanego przez parowe ciężarówki. Wszędzie widać było koszary, magazyny, warsztaty i hangary zbudowane z płyt azbestowych ześrubowanych z prefabrykowanymi stalowymi ramami: modułowe, praktyczne i brzydkie. Na pobliskim stoku wirowała niestrudzenie czasza przypominająca kształtem szkieletowatą modliszkę wieży elektrodetektorów. Johanna zrzuciła z dachu niedopałek i wypiła ostatni, letni już łyk kawy. - Całkiem jakbym mieszkała na cholernej budowie - mruknęła, zwracając się ku schodom. Na tablicy ogłoszeń w sali odpraw nie wywieszono nic nowego: ostatnia odprawa o siódmej pięćdziesiąt, start w pół godziny później, rutynowy lot na północ od gór z rozkazem zabicia wszystkiego, co się rusza, mający nie dopuścić, żeby frycowskie lotnictwo podniosło łeb. Przeszła obok merarchy Andersa, który zatrzymał się, by raz jeszcze przyjrzeć się mapom. Uniósł głowę, by pozdrowić ją skinieniem. Jego twarz pokrywała siatka blizn - pozostałość po dwudziestu latach narażania się na ogień przeciwlotniczy i sześciu przymusowych lądowaniach. Machnęła ręką w odpowiedzi, prostując się lekko pod chłodnym spojrzeniem niebieskich oczu. Anders naprawdę zasługiwał na tytuł “starego". Miał czterdzieści dwa lata, bardzo dużo, jak na pilota myśliwca. Podczas wielkiej wojny był “przekłuwaczem worków", latał na jednym z pościgowych dwupłatów, które położyły kres panowaniu sterowców. Nawet w średnim wieku, pozostał najszybszym człowiekiem, z jakim kiedykolwiek toczyła szkoleniową walkę. Kantyna wypełniała się już Drakanami. Jedzenie było dobre, co stanowiło jedną z zalet Sił Powietrznych. W wojskach lądowych obowiązywała dewiza: “Wstąp do armii i żyj jak poddany", lecz pilot mógł wylatywać na akcję i wracać do czystego łóżka, prysznica oraz gotowanego posiłku. Tym razem zjadła tylko bułkę i trochę owoców, nim poszła na lotnisko. Każdy inaczej odczuwał napięcie związane z walką. U niej objawiało się ono skurczem jelit i zanikiem apetytu, a także chęci do wdawania się w niezobowiązujące pogawędki. Samoloty jej lochosu poddawano ostatniemu przeglądowi w ich otoczonych workami z piaskiem okopach o pochyłych ścianach, umieszczonych po obu stronach drogi prowadzącej do głównego pasa startowego sekcji. Technicy sprawdzali urządzenia, pompy, sapiąc, napełniały zbiorniki paliwa, a zbrojmistrze delikatnie wsuwali na taśmy dwudziestopięciomilimetrowych pocisków dla pięciolufowych baterii dziobowych. Jej załoga naziemna przerwała pracę i pomachała na przywitanie dłońmi, gdy Johanna usiadła po turecku na krawędzi okopu, by przyglądać się pracy. Kierując się bardzo celnymi radami, między innymi swego ojca, zadała sobie trud, by nauczyć się ich imion i zapoznać z sytuacją osobistą. Pomijając dowódcę grupy, byli poddanymi - nie janczarami, lecz członkami nieuzbrojonych oddziałów pomocniczych, stanowiącymi własność Dyrektoriatu Wojny, niemniej jednak uprzywilejowanymi i wysoko wykwalifikowanymi. Ich pracę sprawdzali rzecz jasna inspektorzy, ale między najlepszym a wystarczająco dobrym rozciągała się przepaść. Westchnęła patrząc, jak pracują przy jej samolocie. Nawet na ziemi, z pootwieranymi klapami, eagle wyglądał pięknie: jak delfin czy koń pełnej krwi. Gdy unosił się nad ziemią, będąc w swym naturalnym żywiole, zapierał dech w piersiach. Był to średniopłat o smukłym kadłubie, zaledwie zdolnym pomieścić pilota, paliwo i pięć działek, zawieszonym między dwoma wielkimi, dwudziestoczterocylindrowymi, w kształcie litery H, turbinowymi silnikami śmigłowymi “Atlantis Peregrine" - zamkniętymi w opływowych osłonach. Dwukrotnie przewyższał mocą jednosilnikowe myśliwce, a był od nich tylko trochę wyższy. Ustępował im zwrotnością w walce, lecz był lepiej opancerzony i uzbrojony, a do tego znacznie szybszy... Podobnie do większości pilotów, traktowała swą maszynę jak żywą osobę. Poniżej dzioba namalowała ułożone w łuk Kupidyna usta wyposażone w zęby rekina i wypisała kursywą nazwę “Miłosne Ukąszenie". Pod osłoną kabiny pilota namalowała, wykorzystując szablon, pięć swastyk, symbole swych zwycięstw. Poruszyła ustami. Latanie było... było jak kochanie się po wypaleniu fajki najlepszej, nasączonej rumem ganji “Arusha Crown". Zawsze miała do tego talent, a eagle były cudownymi maszynami. Ku własnemu zaskoczeniu przekonała się, że jest znakomitym pilotem myśliwca. Miała świetny wzrok, szybkie odruchy i - co najważniejsze - odwagę potrzebną, żeby się zbliżyć, naprawdę zbliżyć, na odległość stu metrów, gdy nieprzyjacielskie skrzydła wypełniały pole widzenia, a odłamki metalu wyrywane przez jej pociski odbijały się od osłony kabiny... Szczerze mówiąc, mogłabym się obejść bez tego, pomyślała. Istniały gorsze sposoby spędzenia wojny: pocenie się w rozkołysanej stalowej trumnie transportera opancerzonego, czy wbijanie pazurów w ziemię i bezradna modlitwa pod ostrzałem moździerzy, ale śmierć była śmiercią, a ona nie miała najmniejszej ochoty umierać. Ani spadając na ziemię, uwięziona w płonącym samolocie, ani... Odegnała tę myśl wzruszeniem ramion. Wojna była dziedzictwem jej ludu i jej kasty. Rzecz w tym, że wolałaby mieć więcej szczęścia. Służba wojskowa w okresie pokoju, a potem uczelnia, hmm, tak jest, w Capetown. Nic nadzwyczajnego: trzy lata studiów: sztuki wyzwolone i zarządzanie posiadłością, ukończone na arystokratyczną piątkę. Potem dni spędzone na wylegiwaniu się nago na plażach półwyspu, surfingu, chodzeniu do palestry, by biegać i uprawiać zapasy, rzucać dyskiem i oszczepem, ćwiczyć pankration. Ubieranie się w jedwabie i spódnice, koncerty, teatry i galerie obrazów, romanse, długie rozmowy i spacery pod oliwkami w gwiaździste noce... - Cóż, wracajmy do bieżących zadań - wyszeptała. - Wszystko gra? - spytała głośniej. Jedna z techniczek podniosła wzrok i uśmiechnęła się, gdy końcówka taśmy nabojowej przebiegła po skórzanej poduszce osłaniającej jej ramiona i skryła się w bębnowym magazynku. Matowe aluminiowe łuski kontrastowały z barwnymi oznaczeniami kodowymi pocisków: czerwień dla smugowo-zapalających, brąz dla burzących, błękit dla przeciwpancernych. - Można rąbać lwy, pani - oznajmiła poddana. Umysł Johanny rozpoznał dialekt: Strefa Policyjna, ale nie Stare Terytoria. Być może Katanga albo Angola. Poddani specjaliści otrzymywali gruntowne, lecz ściśle fachowe wykształcenie, w którego skład nie wchodziła nauka mówienia na sposób klasy panującej. - A niech no pani tylko skopie Frycom dupę - ciągnęła. - Mam taki zamiar, Lukie-Beth - odparła Drakanka. Zastanowiła się, czy nie zapalić papierosa. Nie, to byłby zły przykład - złamanie przepisów w pobliżu tak wielkiej ilości wysokooktanowego paliwa. Rzuciła paczkę szefowi ekipy, który wsadził sobie jednego papierosa za ucho, a resztę rozdał pozostałym. Gdy się podniosła, zasalutował jej, unosząc do czoła stalowy hak zastępujący mu lewą dłoń. - ...i niszczyć przypadkowe cele naziemne - zakończył prowadzący odprawę oficer. Merarcha Anders wstał ze składanego krzesła i podszedł do podium. - No dobra, łowcy chwały - odezwał się. Jego szorstki głos uciszył ciche szepty, które rozległy się wśród siedzących. Zaczyna się czytanie ze Świętej Księgi Działań Lotniczych, część piąta, paragraf drugi, pomyślała z rezygnacją Johanna. - Przypomnę wam kilka podstawowych faktów - kontynuował merarcha. - Sił Powietrznych nie powołano po to, żebyście mogli wdawać się w pojedynki i bić rekordy zestrzeleń. Mają za cel pomagać armii w wygrywaniu wojen. Ich najważniejszą misją jest rozpoznanie, a drugą w kolejności wsparcie jednostek naziemnych. Myśliwce służą do ochrony maszyn pełniących te funkcje, a także niszczenia samolotów wykonujących owe ważne zadania na rzecz przeciwnej strony. Kolejny podstawowy fakt: eagle to samoloty pościgowe. Zbudowano je z myślą o zestrzeli-waniu bombowców. Do zwalczania myśliwców służą falcony. Po to właśnie całe lochosy tych skurczybyków osłaniają nas z góry. Nie będziecie wdawać się w walkę z nieprzyjacielskimi myśliwcami, chyba że obronną i to wyłącznie wtedy, gdy nie będziecie mogli uciec, co powinno być łatwe, biorąc pod uwagę fakt, że Dominacja postarała się wyposażyć was w najszybsze samoloty na Ziemi. Jeśli zobaczę, że ktoś szuka chwały... - pokiereszowana twarz o jednej połowie pokrytej siatką blizn, a drugiej gładkiej wysunęła się do przodu - ...to ten ktoś popamięta. Zrozumiano? - Tak jest, sir! - odpowiedział chórem lochos. W kabinie cuchnęło gumą, benzyną i starym potem. Johanna wsunęła ramiona w pasy i ustawiła siedzenie w pozycji umożliwiającej półleżenie, która pomagała znosić przeciążenie, chroniąc przed omdleniem. Poruszyła dłonią drążek, nacisnęła stopami pedały i obejrzała się przez ramię, by sprawdzić klapy oraz ster pionowy. Ruchoma osłona przeciwsłoneczna hełmu uderzyła z trzaskiem o metalową ramę siedzenia. Poczuła na policzkach chłodny, wilgotny dotyk części twarzowej maski. Słuchawki hełmu stłumiły wszystkie dźwięki, nawet ryk towarzyszący rozruchowi silników. Zanikł zupełnie, gdy podniosła kciuk, by przekazać obsłudze naziemnej, że wszystko w porządku, a osłona kabiny pilota zasunęła się nad jej głową. Wyszkolone dłonie i oczy raz jeszcze omiotły tablicę przyrządów: celownik żyroskopowy, paliwo, poziom oleju, obrotomierz, sterowanie skoku. W słuchawkach słyszała szumy i trzaski oraz kolejne meldunki o gotowości do lotu. Jej własny głos zabrzmiał obco. - Von Shrakenberg gotowa - zameldowała. - Pas drugi i czwarty wolny, merarcho - nadszedł rozkaz z ośrodka dowodzenia. - Za dziesięć minut. Dotknęła palcami dźwigni gazu. “Miłosne Ukąszenie" wytoczyło się z okopu na pas oczekiwania. Zwilżyła wargi w płynącym z maski chłodnym powietrzu o smaku gumy i dotknęła kieszeni kombinezonu, w której trzymała zdjęcie Toma. Dali sobie nawzajem specjalne fotografie zatopione w plastiku wraz z kosmykiem włosów: dwoje “powietrznych rycerzy" wyruszających do boju z pamiątką od ukochanej osoby trzymaną na rękawie. Obowiązujące zasady pozwalały małżonkom i narzeczonym służyć w tej samej jednostce, jeśli tego chcieli, nagle jednak poczuła się zadowolona, że zdecydowali inaczej. Tom mógł spędzić kilka najbliższych lat na bezpiecznym i nudnym blokowaniu Japończyków. Nie miało być wojny z Japonią, jeszcze nie w tej chwili. Dominacja zamierzała pozwolić Amerykanom trwonić krew i pieniądze na złamanie potęgi wyspiarskiego imperium, a potem pozostawić im garstkę wysepek na morzach południowych, zagarniając dla siebie bogate azjatyckie prowincje. Wyraźnie widziała go oczyma wyobraźni: kwadratowa, piegowata twarz, orzechowe oczy pełne ironicznej wesołości, szerokie usta o wąskich wargach, krępe, muskularne ciało tak dobrze pasujące do jej ciała... Zdecydowali już, jak będzie wyglądała ich przyszłość. Koncesja gruntowa we Włoszech, najchętniej w Toskanii. Tata zapewne będzie w stanie to załatwić, a było tam mnóstwo pięknych rezydencji, które z łatwością dałoby się odnowić. Oczywiście dzieci, czworo, to wystarczało, żeby spełnić obowiązek wobec Rasy. Hodowla koni, zabawa w produkcję pierwszorzędnego wina butelkowanego w posiadłości, skombino- wanie lekkiego transportowca z nadwyżki wojskowej, żeby móc od czasu do czasu polecieć do Aleksandrii zakosztować wielkomiejskich rozrywek. Uśmiechnęła się szerzej i dotknęła kieszeni na drugim ramieniu. Rahksan również dała jej pamiątkę: jedwabną chusteczkę z kosmykiem swych włosów oraz odciśniętym w tuszu śladem łapki Omara, kota Johanny - “żebyśmy wszyscy byli z tobą, kochana Jo". Westchnęła. Taka łagodna, niewymagająca uczuciowość była cenna. Rahksan będzie znakomitą niańką. Świetnie radziła sobie z dziećmi. Będzie ze mnie mała, szczęśliwa Drakanka, pomyślała zjadliwie. O ile wyjdę z tego z życiem. Za dużo marzysz, kobieto. Samoloty Dwieście Jedenastego Lochosu kołowały szeregiem wzdłuż drogi dodatkowej. Odziany w pomarańczowy mundur człowiek odprawiający lot czekał z sygnalizatorami w ręku, by skierować maszyny na pas startowy. Ryk silników przeszedł w nieznośne wycie, gdy tuzin samolotów zwiększył obroty. Wreszcie przyszła kolej na nią. Spojrzała na swego skrzydłowego, młodego de Grange'a, i zasalutowała mu zaciśniętą pięścią. Odpowiedział jej z przesadną stanowczością. Urodzony pilot, pomyślała. Żółtodziób - to był dopiero jego drugi lot bojowy. W walkach powietrznych większość strąceń była dziełem mniejszości weteranów, ginęli zaś przeważnie nowicjusze. To było niesprawiedliwe, całkiem jak życie. Rozwiązanie polegało na tym, żeby wygrać, a - zgodnie ze starym powiedzeniem - jeśli nie można było wygrać, oszukiwać. Zwiększyła obroty silników. Śmigła przeszyły powietrze z ochrypłym warkotem. Zwolniła hamulce. Przyśpieszenie wcisnęło ją w fotel, tylne koło uniosło się w górę, a opór w sterach zniknął. Johanna wzniosła “Miłosne Ukąszenie" w powietrze minimalnym poruszeniem ręki na drążku. Formacja ustawiła się automatycznie. Tutaj, w zatłoczonej przestrzeni powietrznej nad Karsem, lecieli w ciasnych parach. Gdy zwiększała wysokość, ulokowane w kręgach lotniska rozciągały się pod nią równo jak na mapie: pierścienie srebrnych sterowców transportowych długości tysiąca stóp; szeregi sześciosilnikowych samolotów transportowych typu “Helot" przypominających pudełka z wielkimi płatami skrzydeł; rzędy samolotów szturmowych typu “Rhino" - kursujących nad front i z powrotem na niskiej wysokości. A także parkingi legionów pancernych - wielkie trapezy umiejscowione obok dróg - oraz płaskie, przywodzące na myśl chrząszcze kształty czołgów i transporterów opancerzonych i rozbłyski ognia ciężkich dział samobieżnych mających wspierać jednostki janczarów, które weszły w styczność z nieprzyjacielem. Samoloty wzniosły się wyżej, przebijając się przez rozrzedzone powietrze z jękiem turbin, minęły warstwy cirrusów i wypadły pod jasne niebo, które sprawiało wrażenie gotowego krwawić lazurytem, gdy przecinały je śmigła. Z wysokości czterech tysięcy metrów nie sposób było dostrzec frontu, a tylko nierówny szereg wybuchów, jasnych w ostrym blasku słońca oraz niknące w oddali linie i skupiska z pewnością oznaczające frycowskie umocnienia. W górę wzbijały się słupy dymu, czarne kolumny rozwiewające się u szczytu, brutalne i niedwuznaczne na tle chłodnych pasteli wyższych warstw atmosfery. Przed nią leżały góry, spowite chmurami i wyrastające ponad nie, ośnieżone wyspy otoczone falami baranków i - w miejscach, gdzie prześwitywała ziemia - plamami ciemności. Johanna poruszyła skrzydłami samolotu. De Grange poczuł się winny i zbliżył się, przyśpieszając nagle. Lochos ustawił się w złożoną z luźnych par formację, która była najbardziej efektywna w walce. Johanna przystąpiła do nieustannego przeszukiwania horyzontu. Dlatego właśnie piloci nosili apaszki - żeby uniknąć otarć skóry. Nie był to szpan, lecz kwestia niemal przeżycia. Elektrodetektory sterowców ostrzegania i kontroli ruchu unoszących się na południe od gór powinny wykrywać nieprzyjacielskie samoloty na długo przed nawiązaniem kontaktu wzrokowego, lecz elektrodetekcja znajdowała się jeszcze w powijakach. Możliwe były niespodzianki... Minuty ciągnęły się bez końca. Johanna skoncentrowała się na rytmie oddechów, wprowadzając się w stan wolnej od napięcia czujności, która umożliwiała zachowanie życia. Człowiek, który pozwalał, by nastąpiła u niego nadprodukcja adrenaliny, mógł po kilkunastu minutach być zlany potem i wykończony, nawet jeśli stał nieruchomo. Osiągnęli wysokość przelotową sześciu tysięcy metrów i przemknęli nad szczytami gór. Na północ od Kaukazu zachmurzenie było mniejsze. Wyraźnie widziało się lesiste stoki opadające ku nie kończącym się stepom, jasnozielone czworoboki młodej trawy oraz czarnej jak węgiel ziemi ornej. I... - Cel - odezwał się w słuchawkach głos merarchy. - Godzina trzecia. Stukasy. Za mną. Chryste, ale ma wzrok, pomyślała, pochylając samolot, by odsłonić widok na dole i po prawej. Czarne punkty posuwające się na północ. Z pewnością leciały bardzo nisko, żeby uniknąć wykrycia, chcąc udzielić wsparcia frycowskim jednostkom usiłującym przedrzeć się przez przełęcze. Może nawet zamierzały przedostać się na drugą stronę gór. Samoloty lochosu złamały gładko szyk i zaczęły nurkować w stronę zdobyczy. Poruszyła sterami. “Miłosne Ukąszenie" przechyliło się, zawróciło i runęło w dół. Nastała chwila nieważkości. Cały świat zawirował wokół niej. Potem jakby olbrzymia, miękka łapa chwyciła ją i uniosła w górę. Zwiększyła obroty silników, które odpowiedziały opętańczym wyciem. Nurkowali na łeb na szyję w stronę Niemców, zjazd trzy tysiące metrów w dół z szaloną, niemal podwojoną prędkością. Przyśpieszenie ponownie wbiło ją w fotel. Czuła, jak napina tkanki jej twarzy, przetwarzając ukryte pod maską usta w uśmiech czaszki. Samolot podskakiwał i grzechotał. Drążek w jej rękach zaczął się trząść, a potem wyrywać. Bariera dźwięku, pomyślała, zmniejszając lekko obroty, aż potężne uderzenia zescalającego się już powietrza przeszły w dające się znieść bombnienie. Fala uderzeniowa powstająca przy zbliżaniu się do prędkości dźwięku mogła rozbić samolot lub pozbawić go sterowności. Zbliżali się szybko. Strzałka wysokościomierza cofała się, stając się rozmazaną plamą. Niemieckie samoloty przerodziły się z punktów w kształty. Bombowce nurkujące “Stuka", jednosilnikowe maszyny z charakterystycznymi “załamanymi" skrzydłami i stałym podwoziem osłoniętym owiewkami. Johanna odsunęła kciukiem osłonę umieszczonego na końcu drążka sterowego przycisku spustu. Celownik żyroskopowy automatycznie wyświetlił krąg na przedniej szybie. Wymarzony cel, przemknęłajej przez głowę radosnamyśl. Ich ochronę stanowił tylko jeden, umieszczony z tyłu karabin maszynowy, powolny i niezgrabny w użyciu. Mniej niż tysiąc metrów. Niemcy zauważyli wypadające ze słońca drakańskie myśliwce i rozproszyli się. Ich formacja rozpierzchła się niczym kropelki rtęci po szkle. Stukasy nurkowały, by jeszcze bardziej zbliżyć się do ziemi. Johanna z całej siły pociągnęła drążek. Gdy przyśpieszenie wzrosło, na granicy jej pola widzenia pojawiła się szara plama. Czarne skrzydła stawały się coraz większe, wypełniając centralny pierścień celownika, a potem wychodząc za zewnętrzny. Czas zwolnił bieg. Gdy kadłub stukasa sięgnął zewnętrznego kręgu, dotknęła kciukiem przycisku spustu. Samoloty zbliżały się do siebie z prędkością ponad siedmiuset kilometrów na godzinę. Miała przeciwnika na celowniku przez zaledwie cztery dziesiąte sekundy. Na dole zawirowały obrotowe działka. Gdy nacisnęła przycisk, wypadło z nich dwieście pocisków, z czego przeszło połowa trafiła w cel. Bombowiec eksplodował kulą pomarańczowego światła, złamał się wpół i runął na znajdującą się sto metrów w dole ziemię, tworząc na niej płonącą plamę. Wszystko to zaszło w jednej chwili. Fala uderzeniowa uniosła drakańską maszynę ku górze, a Johanna pociągnęła mocno drążek, zakreślając immelmana, by zamienić prędkość na wysokość. - Ngi dHa! - wydała z siebie prastary okrzyk triumfu zapożyczony przez jej przodków od plemion, które podbili: zjadłam. Gdzieś w głębi jej ciała zrodził się nagły impuls radości, ostry i prymitywny. - Ostrzeżenie. - Głos przebił się przez szumy i rozmowy członków lochosu, chłodny i odległy. Pochodził ze sterowca kontroli ruchu unoszącego się na południe od gór. - Nieprzyjaciel zbliża się do waszych pozycji z północnego wschodu. Wysokość dziesięć tysięcy metrów. Prędkość sugeruje, że to myśliwce. Przewidywany czas przechwycenia, dwie minuty. Johanna czuła, jak odpływa od niej podniecenie, ustępując miejsca chłodowi opanowania o smaku miedzi i soli. Pracując pedałami i drążkiem, wyrównała lot “Miłosnego Ukąszenia" i rozejrzała się wokół. Większość stukasów zamieniła się w plamy czarnego dymu i pomarańczowego ognia na falistym gruncie, eagle zaś rozproszyły się do granicy widzialności i dalej. Jej skrzydłowego nigdzie nie było widać. - Cholera! To był merarcha Anders. Potrafiła sobie wyobrazić przebiegające mu przez głowę myśli. Wysokość i prędkość dawały się wzajemnie wymieniać, a Fryce mieli zbyt wiele możliwości. Zbyt wiele, by Drakanie zdołali uciec. - Anders do kontroli. Gdzie są nasze falcony? - Przykro mi, merarcho. Skierowały się na cel priorytetowy. Dowódca lochosu nie tracił czasu na skargi. - Zgrupować się za mną i przygotować do wznoszenia - rozkazał. - Przelecimy raz między nimi, a potem zawracamy na południe. Johanna zbliżyła się do pozostałych, zwiększyła wysokość i włączyła mikrofon. - De Grange, zbliż się. De Grange! - Prawie bym go dorwał... - Zostaw tego jebanego królika i zbliż się! - Tak jest... hm... gdzie jesteście? Wyobraziła sobie, jak z nagłym przerażeniem rozgląda się po niebie, na którym nic się nie ruszało. - Szukaj obłoków dymu, de Grange. Przełączyła się na częstotliwość lochosu. - Merarcho, mój skrzydłowy zniknął z pola widzenia. - Będzie musiał sam trafić do domu. Cisza radiowa. Lochos wzbił się stromo w górę, rozpaczliwie walcząc o wysokość. Pędzili na północny wschód, w kierunku zbliżających się Niemców. Bój spotkaniowy będzie trwał krótko, a po jego zakończeniu Drakanie znajdą się nad swymi przeciwnikami, dzięki czemu będą mogli zawrócić i odlecieć do domu. Jeśli wyjdziemy z tego z życiem, pomyślała, oblizując wargi. Zasunęła osłonę przeciwsłoneczną hełmu i wpatrzyła się, mrużąc oczy, w ciągnącą się z przodu jasność: bladoniebieskie niebo, biała mgiełka i słońce niczym oślepiający tik w kąciku oka. Skryte w rękawiczkach dłonie miała całkiem mokre. Poruszyła palcami wokół modelowanego uchwytu drążka sterowego, by odzyskały sprawność. - Jedna minuta. Głos kontrolera był odległy, poważny. Johanna poczuła przez chwilę gwałtowną złość, która ustąpiła miejsca głębokiemu skupieniu. Nic... a potem linia czarnych kropek, które urosły w jednosilnikowe myśliwce. Wielkie osłony kabiny pilota osadzone dość daleko z tyłu, długie, cylindryczne nosy. Focke-wulfy 190, najlepsze niemieckie samoloty. Cudownie, pomyślała z sarkazmem, wybierając cel. To będzie podniebna zabawa w tchórza. Ten, kto skręci jako pierwszy, wystawi się na atak. Odnosiła wrażenie, że zbliżająca się linia samolotów rośnie coraz szybciej. W miarę zmniejszania się odległości prędkość stawała się bardziej odczuwalna. Poruszyła dłońmi i stopami na drążku i pedałach. Sprzężenie zwrotne czyniło z myśliwca przedłużenie jej ciała. Drugie ciało: widziała kiedyś barrakudę, gdy łowiła ryby na harpun na rafie w pobliżu Cejlonu, gdzie wyjechała na letnie wakacje z koleżanką ze szkoły. Gdy uniosła się jak zahipnotyzowana w szafirowej wodzie, spojrzała nagle w oko czarne, puste i zimniejsze niż księżyc. Żywy nóż naostrzony przez milion lat ewolucji. Tutaj ta moc i czystość należały do niej... Focke-wulf był coraz bliżej. Coraz bliżej. Wielkości modelu, normalny, ogromny, wypełniający całe pole widzenia, zwariowany skurwysyn nie skręca, teraz! Nacisnęła kciukiem przycisk w tej samej chwili, gdy wzdłuż umiejscowionych u nasady skrzydeł otworów strzelniczych focke-wulfa rozbłysły światełka. Odrzut uderzył ją niczym pięść, całkiem jakby na ułamek sekundy rozpętał się przeciwny wiatr. Grad brzęknieć dobiegł do niej ze wszystkich stron, gdy coś o dużej prędkości uderzyło w opancerzenie drakańskiego samolotu. Potem przechyliła maszynę w prawo, podczas gdy Niemiec zakręcił w lewo. Wyminęli się z brzuchami skierowanymi ku sobie, a skrzydłami w stronę ziemi i nieba, tak blisko, że zderzyliby się, gdyby podwozia były wysunięte. Szybkie spojrzenie w górne lusterko powiedziało jej, że Fryc spada w dół. Nie palił się, lecz brak mu było połowy steru pionowego. Johanna wyrównała lot eagle'a z uśmiechem, który przerodził się we wściekły grymas, gdy na tablicy rozdzielczej zaczęło migać czerwone światełko alarmowe czujnika temperatury. Towarzyszył mu sygnał dźwiękowy. Sięgnęła ręką do przełącznika, lecz nim zdążyła dokończyć ruch, kącikiem prawego oka dostrzegła rozbłysk światła. Rozległ się przeszywający dźwięk t poczuła, że “Miłosne Ukąszenie" zatrzęsło się, przechyliło na bok i runęło ku odległej o sześć tysięcy metrów ziemi, kreśląc długą spiralę. Z gondoli lewego silnika eksplodował słup dymu. W sekundę później buchnęły płomienie z przerwanych przewodów paliwowych. W bok kabiny pilota uderzył nagły deszcz denek tłoków i łączników. Ryk działającego silnika przeszedł nagle w krótki wizg stali o dużej wytrzymałości na rozciąganie zniekształcanej przez nadmierne naprężenie. Przyśpieszenie gorsze niż podczas wyjścia z nurkowania wcisnęło Johannę w bok siedzenia, uciskając jej pierś niczym wielka, miękka poduszka. Dzięki sile woli i szkoleniu zdołała poruszyć dłonią w powietrzu, które wydawało się gęste jak melasa. Ustawiła śmigło uszkodzonego silnika w chorągiewkę, odcięła dopływ paliwa i zwiększyła obroty drugiego silnika. Nacisnąć pedał, drążek w lewo... wydawało jej się, że słyszy głos instruktora i czuje wiatr potrząsający drutami szkoleniowego dwupłata: “Rekrutka, jak następnym razem znowu będziesz potrzebowała trzech prób, żeby wyjść z korkociągu, osobiście właduję nas w pagórek, żeby ocalić Rasę przed grozą twoich niekompetentnych genów..." Miałeś rację, pomyślała. Ale i tak jesteś sukinsynem. “Miłosne Ukąszenie" wyszło z korkociągu. Leciało prosto i równo, lecz również straszliwie powoli i ociężale. Do tego musiała trzymać drążek w... - Mayday. Jej głos zabrzmiał szorstko i bełkotliwie w jej własnych uszach. - Mayday, silnik nie działa, wysokość... - popatrzyła, mrugając powiekami, na błotniste pola, które z niewiarygodną szybkością stawały się straszliwie bliskie - ...trzy tysiące. - Spojrzenie na tablicę rozdzielczą. - Silnik B pracuje, traci płyn powoli, paliwo szybko. - Zrozumiałem. - Głos merarchy brzmiał pewnie, uspokajająco. - Zmywaj się. Będziemy cię osłaniać, jak długo się da. - Przerwa. - Twoje zbłąkane kaczątko, de Grange, wróciło. - Tak jest - odpowiedziała krótko. Jej umysł i ciało były zajęte okaleczonym, trzęsącym się samolotem. Na krótką chwilę wszystkie inne uczucia ustąpiły miejsca czystej irytacji. Łatwo przywoływana moc i szybkie reakcje eagle'a stały się częścią jej życia i ta okulawiona parodia była jak bunt jej własnych mięśni i nerwów. Omiotła wzrokiem wskaźniki. Ciśnienie płynu spadało miarowo. Znaczyło to, że gdzieś doszło do licznych przebić. Ster stał się miękki, gąbczasty. Raz za razem musiała dokonywać poprawek. Spojrzenie na zniszczony silnik: nadal płonął. Paliwo musiało w jakiś sposób do niego docierać, gdyż jego poziom spadał tak szybko, jakby oba silniki pracowały na pełnych obrotach. I... Zza jej lewego ramienia runął na nią tbcke-wulf. Odruchowo spróbowała odskoczyć eaglem na bok i niezrównoważony ciąg sprawnego silnika wprowadził samolot w kolejny płaski korkociąg, który zbliżył ją do ziemi o dalsze sześćset metrów. W tylną część kadłuba uderzyły pociski działka. Potem “Miłosnym Ukąszeniem" cisnęła naprzód fala uderzeniowa wybuchu. Fragmenty niemieckiego myśliwca pomknęły płonąc ku ziemi. W pobliżu przemknął drugi eagle, który zatoczył pętlę i zaczął lecieć obok niej. Pilot pozdrowił ją uniesieniem kciuka. Ze swym hełmem, ciemną osłoną i maską wyglądał bezosobowo jak maszyna, lecz Johanna oczyma wyobraźni zobaczyła zarozumiały uśmieszek na piegowatej twarzy de Grange'a. - Dziękuję - powiedziała. - A teraz zmykaj na górę. - Niech mnie... - To rozkaz, Galahadzie! Jeśli będę potrzebowała błędnego rycerza, napiszę do Hollywood. Oddalił się z niechęcią i wzniósł wyżej. Johanna stłumiła poczucie osamotnienia. W ataku nurkującym eagle był lepszy od focke-wulla, ale w walce przy niewielkiej prędkości i na małej wysokości mniejszy promień skrętu jednosilnikowego myśliwca czynił go groźnym przeciwnikiem. Do tej chwili zagrożenie zmuszało ją do skupienia uwagi, ograniczało świadomość do jasnego punktu koncentracji. Teraz z wysiłkiem zaczerpnęła tchu i rozejrzała się wokół. Z prawego silnika buchało coraz więcej dymu i ognia. Czuła też duszące wyziewy wysokooktanowego paliwa. To był zły znak. Benzyna nie eksplodowała, dopóki nie zmieszała się z powietrzem... Z przodu, wysoko nad nią, lśniły szczyty Kaukazu. Bardzo wysoko. Musiała spaść na co najwyżej dwa tysiące metrów. Popchnęła sztywny drążek i samolot zareagował, powoli, bardzo powoli. Ciśnienie płynu wciąż spadało. Miała do wyboru zablokowanie steru, eksplozję w powietrzu bądź wykrztuszenie reszty paliwa przez wtryskiwacze. Co do pokonania gór, nawet przez któraś z przełęczy, to miała na to takie same szansę, jak na dolecenie na Księżyc przez wsunięcie głowy między kolana i spluwanie z całej siły. Ale to jestem ja, bełkotałocoś ukrytego w głębi jej jaźni. Mam dopiero dwadzieścia lat. Nie mogę zginąć, jeszcze nie. Przez jej umysł przemknęły obrazy: Tom, Eric, Rahksan, ciało matki leżące w kaplicy, Oakenwald... ojciec chłoszczący ją szpicrutą, gdy miała siedem lat, za to, że w napadzie złości ukłuła szpilką jedną z pokojówek. “Będziesz korzystała z władzy oszczędnie i z umiarem, ponieważ twoi przodkowie zapłacili za nią własną krwią i bólem. To wysoka cena. Pamiętaj o tym, gdy na ciebie przyjdzie kolej, by ją zapłacić". - Śmierć, też coś - mruknęła. - Niech mnie cholera, jeśli się z nią pogodzę, dopóki nie zginę. Wyciągnęła rękę i grzmotnęła pięścią w zaczep otwierający kabinę pilota. Zaklinował się. Odsłoniła pokrywkę i pociągnęła ukryty pod nią przełącznik, który powinien zwolnić eksplodujące zasuwy. - Nic z tego - wymamrotała. Spojrzała nerwowo w dół. Do kabiny wlewało się paliwo. Podeszwy butów miała mokre. - Niech to szlag! Włączyła mikrofon. - Merarcho, maszynę trafił szlag. Nie ma szans doholować jej do domu. - Wyskakuj. Fryce już odlecieli. Będziemy cię osłaniać. - Nie mogę. Osłona kabiny się zaklinowała. Chyba walnął w nią fragment silnika. Będę musiała lądować. Na chwilę nastała cisza, mącona jedynie szumami. - Zobaczę, czy uda mi się odstrzelić zaczep, a potem dojdę do naszych linii na piechotę. Zresztą mam “paszport". Mówiła o pigułce cyjanku, którą wszyscy nosili ze sobą. Drakanie nie poddawali się i nie pozwalali wziąć żywcem. - W porządku... do widzenia. Inne głosy pożegnały ją szeptem. Unoszące się wysoko nad nią srebrne kształty zawróciły i pomknęły na południe. Zacisnęła zęby i skierowała wzrok na rozciągającą się z przodu ziemię, zmniejszając lekko obroty. Gdyby przewody paliwowe były nietknięte, lepiej byłoby opróżnić zbiorniki, zmniejszyć ryzyko pożaru, lecz w obecnej sytuacji znalazłaby się po kostki w benzynie. Spokój... równina przechodziła w podgórze, izolowane wyniosłości wyrastające ponad płaskie kwadraty ziemi uprawnej. Była przygotowana na podobną ewentualność: uaktualnione listy do Toma, Erica i ojca, nowy domek dla jej kota Omara, przyjaciel, który obiecał dopilnować, by Rahksan odwieziono bezpiecznie do Oakenwald, gdzie zaopiekuje się nią tata. Między polami pojawiły się plamy lasu, poczerniałe gruzy zburzonej wioski, pokryta koleinami droga... Wszechmogący Thorze, ależ szybko leciała. Prędkość, która wydawała się niewielka wysoko w górze, stała się szaleńczym pędem, gdy maszyna opadła poniżej stu metrów. Wolniej. Dźwignia gazu z powrotem do tyłu, klapy w dół, tuż powyżej prędkości przeciągnięcia. Wytrzymanie... w górę, nad tym cholernym pasem wiatrochronnym. Biały Chrystusie, samolot prawie w ogóle nie reaguje... świetnie, łąka, czarno-białe krowy rozpierzchają się... wytrzymanie, nos do góry i... Nagły wstrząs i maszyna uderzyła brzuchem o ziemię z trzaskiem rozdzieranego duraluminium, obróciła się, ciałem Johanny rzuciło do przodu, coś walnęło ją w głowę... Ciemność. ROZDZIAŁ TRZYNASTY ...tak więc Drakanie nie różnią się od pozostałych narodów tym, że gwalcą złotą regułę czy wywiedzioną z niej bałwochwalczą zasadę Benthama o “jak największym dobru dla jak największej liczby ludzi". Wszyscy to robią. My zasad tych nie gwałcimy, my je odrzucamy. Inni również podbijali i władali, lecz my jedni podbijamy dla samego podboju i dominujemy wyłącznie w imię dominacji. Nieprzypadkowo tę właśnie nazwę wybraliśmy dla naszego Państwa. My i tylko my wyjawiliśmy na głos wielką tajemnicę: że podstawową funkcją wszystkich ludzkich społeczeństw jest generacja i reprodukcja władzy i że władza jest to zdolność zmuszania innych do spełniania naszej woli wbrew ich własnej. Cel, a nie środek. Celem władzy jest władza. Drakanie podbijają świat z dwóch powodów: dlatego, że musimy, i dlatego, że możemy. Jednakowoż z tych dwóch sił większa jest druga: robimy to, bo chcemy. Zawładniemy Ziemią dzięki niezawisłej woli i sile zbrojnej i w ten sposób ukształtujemy siebie na nowo. Zwyciężymy, rozbijemy narody w pył i przekujemyje na nasz obraz: Ostateczne Społeczeństwo, nowa ludzkość bez słabości czy miłosierdzia, twarda i czysta. Nasi potomkowie będą kroczyć po wzgórzach owej przyszłości, niewinni w blasku gwiazd, a od ich nagiej woli nie będzie ich dzieliło więcej niż wilka. I wtedy na Ziemi zjawią się Bogowie. Medytacje: Zimniejsze niż Księżyc Elvira Naldorssen Archona Press 1930 ZAMEK TARLETON, ARCHONA 15 KWIETNIA 1942, GODZINA 12.00 Arcystrateg Karl von Shrakenberg wsparł dłonie na poręczy i popatrzył w dół, na trójwymiarową mapę Dowództwa Operacyjnego. Za jego plecami uniosły się bezgłośnie stalowe zasłony. Gdy przesłoniły tworzącą ścianę szybę, w pomieszczeniu zapanował półmrok zwiększający kontrastowość szklanej powierzchni wypełniającej przestrzeń na dole. Bijąca od niej biała poświata oświetlała twarze dziesięciu stojących wokół arcystrategów, blade owale wiszące w powietrzu. Jednolita czerń ich mundurów zlewała się z mrokiem za nimi, zwłaszcza, że tylko niewielu z nich nosiło baretki, do których mieli prawo. Na tym tle lśniły delikatnym blaskiem rzadko rozsiane złote gwiazdy: tu pierścień na kciuku, tam trzy złote kolczyki, jedyna ozdoba noszona przez dominarchę, szefa Najwyższego Sztabu Generalnego. Duchy, zadrwił zjadliwy głos gdzieś w głębi umysłu Karla. Unosimy się nad światem, którego nie możemy dotknąć bezpośrednio. Poniżej przesuwały się żetony, drakańskie siły napierały na kurczące się niemieckie przyczółki na południe od Kaukazu, spychając je ku ryglowym pozycjom legionów powietrznodesan-towych, które wylądowały na ich tyłach. Duchy i sny, myślał. Kiedy tu stoimy, wydaje nam się, że rządzimy światem. Jesteśmy władcami symboli, panami cyfr, abstrakcji. Wszystko to było antyseptyczne, chłodne, racjonalne... i całkowicie poza ich kontrolą, chyba żeby doszło do katastrofy. Przez dwadzieścia lat planowali i szkolili się; pracowali, spierali się i pocili; przesuwali miliony istnień ludzkich po planszy oznaczającej świat. A może to świat nas wyśnił? Czy jesteśmy wilkiem nieuniknionego przeznaczenia, który nadaje imię ludzkiemu strachowi? Popatrzył na twarze pozostałych: swych rówieśników, kolegów - przyjaciół, jeśli wspólne myśli, praca i wiara były tym, co tworzyło przyjaźń. Byli to spokojni, nieźle trzymający się ludzie w średnim wieku - tacy, którzy umiarkowanie ulegają nałogom, są lubiani przez wnuki, a wolny czas spędzają na spacerach po parku czy kontemplowaniu przyrody. Kiedy zabijali, robili to skinieniem głowy czy podpisem, całkowicie odseparowani - tak że nie było tu miejsca ani na okrucieństwo, ani litość. Zamrugał szybko powiekami: przez głowę przemknął mu urywek popularnej piosenki, jak to szło... “przeraża mnie ta rzecz, którą się stałem". A przecież byliśmy kiedyś w kwiecie wieku. Popatrzył na Johna Erikssena, dominarchę, który odwrócił głowę, rozmawiając ze swą młodą adiutantką, Carstairs. Ha. Na pewno stoję już nad grobem. Ma czterdzieści lat, a ja myślę o niej “młoda". Obaj z Johnem byli podczas wielkiej wojny młodszymi oficerami. Pogrążył się we wspomnieniach... Lej po pocisku. Pod Smyrną: zima, iskrzące się szare błoto pod równie szarym niebem, smród szczątków zabitych przed miesiącem ludzi. Zimne grzęzawisko zamykające się wokół niego, cuchnący muł wypełniający usta rozpaczliwie chwytające oddech, straszliwy ciężar Turka na jego piersi. Zakrzywiony sztylet opuszczający się w dół, zbliżający się milimetr za milimetrem do jego twarzy, w miarę, jak Karl coraz słabiej trzymał nadgarstek przeciwnika. Miał spocząć na wieki wśród odłamków kości i zardzewiałego drutu kolczastego... Nagle rozległ się dźwięk przypominający uderzenie kija do gry w polo w drewnianą piłkę. Turek zesztywniał. Drugie chrupnięcie, cichsze, i przeciwnik wybałuszył oczy. Karl podniósł się, odpychając trupa na bok. John stał wpatrzony w roztrzaskany trzewik kolby karabinu, szepcząc: - Twardy łeb. Twardy łeb. To była rzeczywistość, pomyślał stary von Shrakenberg. Dłonie to pamiętały, ich skóra, podobnie jak pamiętały jedwabisty dotyk włosków jego pierworodnego syna w chwili, gdy zabrał go z ramion położnej. John pełnił funkcję ojca chrzestnego chłopca, którego Karl nazwał na jego cześć. Już wówczas jednak ukąsiła ich dotkliwie kobra ambicji. Był w niej wtedy jeszcze smak, wino mocy. Każde zwycięstwo było ponownymi narodzinami, a każdy awans zwycięstwem. W późniejszym okresie wielkiej wojny, w Mezopotamii i Persji, dowodził merarchią wozów bojowych. Były to niezdarne wehikuły, według dzisiejszych kryteriów: nitowane płyty, koła ze szprychami, parowy napęd używany w dzisiejszych czasach tylko w pojazdach cywilnych i transportowych. Wtedy jednak wydawały się eleganckie i śmiertelnie skuteczne... Władza sprawowana za pośrednictwem innych, ludzie i maszyny jako przedłużenia woli; rywalizacja o tytuł najlepszego, demonstracja umiejętności. Rozpoznanie dla Archońskiego Legionu Gwardyjskiego, straży przedniej Piątej Armii Tulla, który kąsał w łydki cofającego się nieprzyjaciela. Zaskoczyli otomańską kolumnę na równinie oślepiająco białych ziem alkalicznych, gdy posuwała się przez piaszczystą pustynię i koryta wyschłych rzek. Przez kwadrans, nim reszta jednostki dotarła na miejsce, obserwowali przechodzącego pod nimi nieprzyjaciela, ciemnoskórych mężczyzn w wystrzępionych mundurach koloru brązowej ziemi. Wozy sanitarne wyładowane rannymi; żołnierze osuwający się na ziemię ze spękanymi, krwawiącymi wargami; ciągnące się bez końca, rozbite pułki wycieńczonych żołnierzy i smród śmierci. Karabiny Gatlinga strzelały, aż wieże rozgrzały się jak piece, podłogi wozów bojowych pokryły lśniące, przetaczające się pod stopami łuski, a załogi zaczęły dławić się od odoru kordytu i rozżarzonego metalu. To wtedy poparzył sobie dłoń. Wyciągnął rękę do działonowego, który siedział z twarzą bez wyrazu, wciąż zaciskając dłonie na spustach, gdy pneumatyczny układ z sykiem obracał pustymi już lufami. Nie poczuł wtedy bólu. Przed oczami raz za razem przesuwały mu się szeregi żołnierzy padających wśród nawałnicy pocisków smugowych, stosy jęczących, poruszających się jeszcze ludzi; potem cisza, szum wiatru, gryzący pył i para. Dla przewożonej ciężarówkami piechoty Johna nie zostało do roboty nic poza obcięciem uszu i zakłuciem rannych bagnetami. Smród, smród... tej nocy upili się do nieprzytomności, gdyż główne siły dotarły na miejsce i odciążyły straż przednią. Wyli po pijanemu marne wiersze i oddalali się chwiejnym krokiem na bok, by wymiotować w cieniu. To był krok naprzód. Potem przyszedł następny. Przeniósł się do Sił Powietrznych, co było cennym doświadczeniem dla kogoś mającego ambicje dostać się do sztabu. Ostatni wielki atak sterowcowy na Konstantynopol: Karl von Shraken-berg stał na mostku Lokiego, który leciał w trzeciej fali. Przemknęli nad Złotym Rogiem na wysokości pięciu tysięcy metrów i zwolnili dwupłatowe myśliwce w tej samej chwili, gdy pod nimi przelatywały statki bombardujące. Sterowiec miał trzysta metrów długości - olbrzymia, krucha konstrukcja ze stopu metali lekkich, powleczona gumowanym płótnem. Drżał, gdy unosiły go gorące prądy wstępujące bijące od linii ognia, które przecinały miasto, rozpostarte pod nimi niczym mapa, płonące od horyzontu po horyzont. Były to początki pierwszej na świecie burzy ogniowej. Wzgórza pokrywały siatki płomieni pochylonych niczym pustynne kwiaty po wiosennym deszczu. Ulice i rzeki ognia podświetlające czerwonawym blaskiem czarne jak sadza chmury. Gorąco, od którego cała olbrzymia konstrukcja sterowca skrzypiała i trzeszczała, rozszerzając się nad jego głową. Olej napędowy, ogień i ostry zapach ludzi, których ciała wypacały tłumiony przez umysły strach. Pamiętał, że zachował wtedy spokój, choć był gotowy rozpłakać się lub roześmiać. Niemal zakręciło mu się w głowie z uniesienia: czuł się jak bóg, podniebny bóg, bóg wojny. Światła reflektorów niczym białe szable, jasne, purpurowe rozbłyski dział na tle ciemniejącego nieba, na którym nie było gwiazd, płomienie wylotowe przeciwsterowcowych baterii austriackich platform bojowych, zakotwiczonych w dole. Wielka kopuła Hagia Sophia ogarnięta blaskiem, a potem rozsypująca się w gruzy. Wzniesiony przez Justyniana kościół Mądrości Bożej pochłonięty przez płomienie. Obserwował to z przerażeniem pomieszanym z zachwytem nad pięknem tego obrazu, apoteozy tysiąca lat. Nie przywoływane, przyszły mu na myśl prastare słowa: Który niszczy warowne miasta Jak nieubłagany czas Niszczy tanią tkaninę... Inne głosy: “przygotować się do zrzutu - wytracić ciepło przegrzania - uwaga na gaz zaworowy!" “Trzecia wieżyczka grzbietowa, myśliwce na godzinie drugiej". Kolejny wstrząs, gdy urwało się działko sprzężone przedniej wieżyczki. “Gdzie jest eskorta? To Wotan, oberwała". Lecący przed nimi sterowiec zakołysał się nagle. Długa, gładka, pokryta metalem kropla rozjarzyła się rozbłyskami obronnego uzbrojenia. Potem w cel trafiła druga salwa pięciocalowych pocisków, która przebiła się przez cienką jak jedwab powłokę do wypełnionych gazem komór. Płyty kadłuba rozszczepiły się wzdłuż linii łączenia. Z głównych zaworów umieszczonych na górnej powierzchni buchnęły cztery potężne strumienie ognia. Po chwili z uciekającym wodorem zmieszała się już ilość powietrza wystarczająca do spowodowania eksplozji. Mógł to też być ładunek bomb lub obie te rzeczy naraz. Przez chwilę nie było nocy, a tylko białe światło przenikające przez powieki i uniesioną dłoń. Loki został uderzony w ogon, a następnie zapadł się dziobem w dół. Karl pamiętał, jak kapitan wykrzykiwał rozkazy, a sternicy przeklinali i modlili się, szarpiąc za dorównujące wysokością człowiekowi koła sterowe... W jednej chwili bóg, w następnej kaleka, pomyślał generał. Potrząsnął głową, wracając do rzeczywistości. Powiedziano mu później, że był jedynym oficerem z mostka ocalałym z eksplozji pocisku, która nastąpiła w chwilę później, że utrzymał się na nogach i sterował uszkodzonym statkiem powietrznym, jedną ręką podtrzymując opaskę uciskową na zranionym udzie. Nigdy nie był w stanie sobie tego przypomnieć. Następne, co pamiętał, to jak obudził się w szpitalu na Krecie, a nad jego nogą pochylały się dwie głowy. Poddana pielęgniarka, namaczająca ostrożnymi, brązowymi dłońmi osobisty opatrunek i przecinająca go, by go zdjąć. I lekarka, Mary, która podniosła głowę, przechylając ją w charakterystycznym, ptasim geście, gdy dzięki jego ruchowi zauważyła, że odzyskał przytomność. Wywołany gorączką zamęt w głowie i dłoń na czole. - Będziesz żył, żołnierzu - powiedziała. Uśmiech przegnał zmęczenie z jej oczu. - I chodził. To wszystko, co mogę obiecać. To również była władza, pomyślał Karl von Shrakenberg, spoglądając na swych kolegów dowódców. Dziwne, że przy niej nigdy nie bałem się bezradności. Wsparł dłonie na gładkim drewnie. Rzeczywiście był już stary, jeśli przeszłość wydawała mu się bardziej realna niż teraźniejszość. Być może nadszedł wreszcie czas, by przejść na emeryturę. Miał sześćdziesiąt lat, dużo jak na pozostającego w czynnej służbie w siłach Dominacji, nawet w dowództwie. - Wygląda na to, że wszystko idzie tak dobrze, jak tylko można się było tego spodziewać. Karl był niemal zaskoczony, usłyszawszy spokojny głos szefa sztabu przebijający się przez cichy szum i trzask sprzętu oraz furkot wentylatorów. Erikssen wskazał głową na mapę. Niemieckie linie cofały się niczym ocean umykający przed brzegiem podczas odpływu. A Eric czeka z tyłu, by powstrzymać zbrojną falę własnym ciałem, pomyślał Karl. Chciałbym, żeby istnieli bogowie, do których mógłbym się za ciebie modlić, mój synu. Ale mamy tylko to, co jest w nas. Nie ma ojca w niebie, który by cię przytulił i uzdrowił twe rany. Wiem, Eric, wiem, że któregoś dnia nie zostanie ci nic oprócz ciebie. Żądamy od siebie niemożliwego i tego samego musimy wymagać od swoich dzieci. Surowość była czasem niezbędna, ale... Wróć żywy, mój synu. Zwycięż i wróć żywy. Dominarcha zwrócił się w stronę swej adiutantki. - Ocena. Kobieta zmarszczyła brwi w zamyśleniu. - Drugi Legion nie zdoła się utrzymać do chwili, gdy się przebijemy. Ich przyczółek jest ciągły, ale kurczy się z obu końców... - Zamilkł. - Zasadniczym powodem, dla którego Pierwszemu Legionowi idzie tak dobrze na Osetyńskiej Drodze, jest sytuacja na północy. O wszystkim decyduje Centuria A Drugiej Kohorty, która strzeże tylnych drzwi. Erikssen skinął głową. - Zgadza się, chiliarcho. To twój chłopak, Karl? - Starszy von Shrakenberg skinął głową. - Cholernie dobra robota. Karla ogarnęło nagle nieznane mu uczucie: ucisk w gardle, ciepły napór pod powiekami. Łzy, zdał sobie sprawę zdumiony. Rozluźnił mięśnie szyi i gardła, zamaskował zmieszanie kaszlnięciem. Przypomniał sobie, jak Eric w dzieciństwie z nieustępliwą kompetencją wykonywał zadania, których nie znosił, nim z powrotem uciekł do tych swoich cholernych książek i marzeń... - Dziękuję, sir - wymamrotał. Łzy? Dlaczego łzy? Szef Sztabu Generalnego ponownie skierował wzrok na mapę. - Cholernie dobra - wymamrotał. - Lepiej byłoby opanować oba przejścia, ale jedno z nich musimy mieć, bo inaczej ta opcja odpadnie. Zostaje jeszcze atak z Bułgarii albo desant z morza na Krymie, czy nawet uderzenie na wprost, na północ od Morza Kaspijskiego, ale żadna z tych możliwości nie jest równie korzystna... Stratedzy kiwnęli głowami w nieświadomym geście potwierdzenia. Nie wystarczy zepchnąć Niemców do Europy. Żeby wygrać wojnę w dopuszczalnym czasie i przy dopuszczalnych stratach, trzeba było zmusić główną część nazistowskich armii do stoczenia bitwy granicznej, blisko baz drakańskich, a daleko od ich źródeł zaopatrzenia w Europie Środkowej. Rozsądnym posunięciem ze strony Niemców byłoby wycofanie się na zachód od bagien Prypeci, lecz Hitlermógł im na to nie pozwolić. Drakańscy stratedzy darzyli autentycznym szacunkiem swych niemieckich kolegów, lecz dla uzdolnionego amatora dowodzącego nazistami mieli jedynie pogardę zawodowców. - Mało że dobra, to jeszcze niekonwencjonalna - ciągnął dominarcha. - Odważna... gdzie jest ten raport? - Wyciągnął rękę i jeden z adiutantów podał mu teczkę. - Twój chłopak nie czekał biernie na uderzenie młota, co zbyt wielu czyni na pozycjach obronnych. Do tego zrobił interesujący użytek z tubylczej ludności, tych Czerkiesów i ruskich partyzantów. To świadectwo twórczych uzdolnień. - Uśmiechnął się, mrużąc oczy. - Według tego amerykańskiego korespondenta centurion von Shrakenberg wykorzystał wszystkie sztuczki z repertuaru Robin Hooda... - Skinięcie dłonią. - Proszę o światło. Zasłony opuściły się z cichym szumem i wszyscy zamrugali powiekami, oślepieni blaskiem południowego słońca. - Z całym szacunkiem, dominarcho... Zapadła cisza. Rozpoczynający się ruch zamarł. Mówiącym był oficer z Dyrektoriatu Bezpieczeństwa. Na rękawie jego ciemnozielonego munduru widniała kobra - symbol Oddziałów Interwencyjnych, specjalistów od zwalczania partyzantki, którzy najściślej współpracowali z armią. - Ja też czytałem ten raport. Naszym... moim zdaniem był to niewłaściwy użytek z tubylczej ludności. Partyzantów, hołoty. Oszczędność wysiłku w tej chwili za cenę dodatkowych kłopotów później. Zawsze najgroźniejszy jest wewnętrzny wróg, hę? Karl wsparł się całym ciężarem na jednym łokciu, spuszczając wzrok. Hierarchia wartości nadzorcy, pomyślał. - Większość zginie - stwierdził na głos. - Wygląda też na to, że ten Amerykanin pali się do tego, by zabrać ze sobą pozostałych. Gdyby było to niewskazane, możemy ich zlikwidować w dogodnej chwili. - Strategu von Shrakenberg. Celem mojego dyrektoriatu jest zapewnienie bezpieczeństwa Państwa. Do tego nie wystarczy samo zabijanie ludzi. Musimy zabić nadzieję, co jest zdecydowanie trudniejsze. Zwłaszcza, gdy sentymentalna tolerancja dla buntowniczego jankeskiego psa... - Dość tego, panowie! - przerwał mu ostro dominarcha. Rywalizacja między dwoma organizacjami używającymi broni w imieniu Państwa toczyła się już od dawna. W grę wchodził również czynnik społeczny. Wielu członków wyższego korpusu oficerskiego wywodziło się ze starych rodzin użytkowników ziemi - wykształconej szlachty - ponieważ tradycja skłaniała ich ku karierze wojskowej. Bezpieczeństwo natomiast wolały nowe biurokratyczne elity stworzone przez industrializację... - Von Shrakenberg, pamiętaj łaskawie, że wszyscy jesteśmy tu po to, by wspomóc przeznaczenie Rasy. Nie jesteśmy licznym narodem i nikt nas nie kocha. Wszyscy jesteśmy Drakanami: braćmi i siostrami. Włączając w to naszych towarzyszy z Dyrektoriatu Bezpieczeństwa. Każdy z nas specjalizuje się w czym innym. Karl skinął sztywno głową. Dominarcha zwrócił się do oficera łącznikowego z Dyrektoriatu Bezpieczeństwa. - A pan, strategu Beauregard, niech zechce łaskawie zapamiętać, że podbój jest niezbędnym warunkiem wstępnym pacyfikacji. Proszę sobie przypomnieć, że na początku byliśmy bandą uchodźców nie mających nic poza karabinami i dziurami w butach. Nie upłynęły dwa stulecia, a zostaliśmy właścicielami jednej czwartej ludzkości i nadających się do zamieszkania terenów. Dzięki temu, że nigdy nie zwątpiliśmy w nasz cel, że byliśmy elastyczni, że byliśmy cierpliwi. Jeśli chodzi o jankesa - przerwał, by uśmiechnąć się złowieszczo - pozwolimy mu wysyłać raporty, dopóki są dla nas użyteczne. W tej chwili Amerykanie są nam potrzebni. Niech nadal zachwycają się przygodowymi opowiastkami tego Dreisera. Pewnego dnia przyjdzie kolej na nich albo na ich dzieci. Wtedy będzie pan mógł ruszyć do źródła infekcji. Nikomu z nas nie zabraknie pracy i satysfakcji... nie mówiąc już o gwałtach i grabieży! Wszyscy zachichotali sumiennie z żarciku szefa sztabu. Erik-ssen spojrzał przelotnie na Karla, nawiązując wzrokowe porozumienie. I na pewno nie zaszkodzi, że te raporty robią z twojego syna bohatera również w Dominacji, prawda, stary przyjacielu? Dominarcha popatrzył na zegarek. - A teraz, panie i panowie: jeśli mamy przekonać siebie samych, że jesteśmy bardziej użyteczni niż piąte koło u wozu, może zaczniemy tę naradę na temat sytuacji na Dalekim Wschodzie? Oczekuję was za dziesięć minut. Korytarz przechodził w arkadowy krużganek szerokości pięciu metrów, nakryty łukami z jasnego granitu. Buty stukały o lśniące, brązowe kafelki posadzki. Wewnętrzną ścianę pokrywały plinty, na których umieszczono wojenne trofea: włócznie, muszkiety, lance, karabiny maszynowe “Spandau". Na zewnątrz ciągnął się tarasowaty stok opadający w stronę strumienia, wzdłuż którego rosły białe topole. Karl von Shrakenberg przez długą chwilę stał wsparty na lasce. Zaczerpnął głęboki haust powietrza o upajającym zapachu kwiatów i mokrych cyprysów. Wraz z wydechem poczuł, że napięcie w jego umyśle opada, gdy otworzył się, żeby wchłaniać świat. Satori, stan czystego istnienia. Przez chwilę akceptował to, co pokazywały mu oczy, bez wyboru czy skupiania uwagi. Po prostu widział, nie pozwalając, by jego świadomość mówiła do siebie. Chwila dobiegła kresu. Oko, które nie chce siebie zobaczyć, miecz, który nie pragnie się zranić, zacytował w myśli. Ale z nas sroki, dorzucił. Nie wątpił, że pewnego dnia Drakanie zniszczą Japonię, nie widzieli jednak nic dziwnego w zapożyczaniu z myśli jej wojowników-mistyków zeń tego, co użyteczne. To skandynawska część naszego dziedzictwa, pomyślał. Stół szwedzki filozofii. Niemniej jednak spójność była wątpliwą zaletą. Wystarczyło popatrzeć na to, co stworzyła ta zimna dziwka, Naldorssen, medytując nad Nietzschem w swym wariackim orlim gnieździe w Atlasie Wysokim. Przestali zwlekać, nakazał sobie, zwracając się w stronę oficer wywiadu. - No i co, Sannie? Kohortarcha Sannie van Reenan uniosła w górę cienki plik papierów. - Przyjaciel kolegi, prosto z wywoływacza... Dokonali zwyczajowego przelotu nad ostatnią zarejestrowaną pozycją i znaleźli samolot, a właściwie to, co z niego zostało. - Przerwała, by zwilżyć językiem wargi. - Doleciał nad łąkę, wylądował, wpadł w poślizg i spłonął. Naznaczona szramami orla twarz stratega nie zmieniła wyrazu, lecz palce zacisnęły się na mahoniowym uchwycie laski. - Jest też coś dziwnego, Karl... w odległości około dwudziestu metrów od wraka stał frycowski pojazd, Kiibelwagen, i on też się spalił. Mniej więcej w tej samej chwili, o ile można to określić. To bardzo dziwne. Dlatego nadal jest uważana za “zaginioną w działaniach wojennych", a nie “zaginioną, i prawdopodobnie zabitą". Wydał z siebie cichy, gorzki śmiech. - To zapewne lepiej dla niej, ale dla mnie żadna ulga. Jakże samolubna jest nasza, ludzka miłość. To, że wypytywał o los własnej córki, nie przynosiło mu w zasadzie ujmy, lecz gdyby zaczął się nim zanadto przejmować w chwili, gdy cały swój czas i uwagę powinien poświęcać obowiązkom wobec Rasy, sytuacja wyglądałaby inaczej. Był słoneczny, późnojesienny poranek. W powietrzu panował przyjemny chłodek. W osłoniętej przed wiatrami, położonej niżej niż ciągnący się na południe od niej płaskowyż Archonie, mróz rzadko zdarzał się przed majem, śnieg zaś padał tylko raz czy dwa na pokolenie. Tarasy lśniły od późnych kwiatów, róż i hibiskusów, tworzących miękkie kobierce barwy czerwonawego złota, bieli i jaskrawego szkarłatu. Schody opadały zygzakiem ku ciągnącym się wzdłuż brzegu trawnikom obsadzonym cyprysami przypominającymi świece jarzące się ciemnozielonym ogniem. Woda płynącego po wygładzonych, brązowych kamieniach strumyka lśniła, lecz długie, wąskie liście drzew były jeszcze jaśniejsze. Szarość ich górnych powierzchni przeplatała się z niemal metalicznym, srebrnym połyskiem dolnych. - Johanna... - zaczął cicho. - Johanna zawsze kochała ogrody. Pamiętam... to było w dwudziestym piątym. Miała ze trzy lata. Wyjechaliśmy do Virconium, na wyścigi, na obiady chodziliśmy do Adelairda, na Urwisko. Mają tam otoczony murem ogród, orchidee. Johanna wymknęła się piastunce. Kiedy ją znaleźliśmy, szła sobie wzdłuż kwietnika, powtarzając: “ładny kwiatek... ładny kwiatek". Wyrywała je i wsadzała sobie we włosy, w sukienkę i... Wzruszył ramionami, wskazując głową w stronę tarasów. - Ogrody, konie, poezja, samoloty... lepiej ode mnie potrafiła cieszyć się życiem. Tłumaczyła mi kiedyś, że to dlatego, iż za dużo myślę o tym, co o nim myślę. Poszukiwałem satori przez czterdzieści lat, a ona osiągnęła je bez wysiłku. - Jesteś człowiekiem o skomplikowanej naturze, tato - powiedziała mu podczas pożegnania, gdy wyjeżdżała do swego dywizjonu. - Gmatwasz najprostsze sprawy, tak samo jak Eric. To dlatego wiecznie się kłócicie. Nie chodzi o poglądy. Ja nie jestem osobą, która czuje się zmuszona do buntu przeciwko naturze rzeczy. Jesteśmy na tyle różni, że możemy się porozumieć. Była tak chłodna i dorosła, że czuł się, jakby jej nie znał. Wtem uściskała go gorąco, na oczach wszystkich obecnych na punkcie tranzytowym. Zamrugał powiekami zawstydzony, nim odwzajemnił niezgrabnie uścisk jednym ramieniem. - Kocham cię, tato - wyszeptała mu do ucha. Potem zasalutowała. Odpowiedział jej tym samym. - Ja też cię kocham, córko. Odwracała się już. Zaskoczona spojrzała szybko na niego z uśmiechem zachwytu. - Mogę być starym durniem, Johanno, ale nie jestem aż tak stary, żebym nie mógł się uczyć na błędach, gdy wytknie mi je niedorosłe dziewczątko. - Dotknął jej brody. - Spełnisz swój obowiązek, dziewczyno. Jestem tego pewien. - Zmarszczył brwi, szukając obcych dla siebie słów. - Czasem myślę... pamiętaj, że masz też obowiązek żyć. Potrzebujemy cię. Pewnego dnia Ziemia może zmęczyć się Rasą i strącić nas z siebie, jeśli zabraknie wśród nas nietypowych osób, takich jak ty. Ruszyła z uśmiechem na ustach w górę rampy, otoczona tłumem towarzyszy. Jeśli była mądra, z pewnością odziedziczyła to po matce, pomyślał wracając do dnia dzisiejszego. Eric... czy okazywałem córkom więcej uczucia dlatego, że w głębi mojego serca nie było pragnienia, żeby przeżyły za mnie życie po raz drugi? Wskazał brodą na odzianych w brązowe szaty poddanych, którzy krzątali się po ogrodzie na dole, zajęci pieleniem, podlewaniem i przycinaniem. - Czy wiesz, skąd oni są, Sannie? - zapytał raźniejszym tonem. Uniosła brwi. - Pewnie się tu urodzili, Karl. Dlaczego pytasz? - Przyszła mi do głowy pewna myśl o naturze wolności i władzy. Jestem jednym z... hmm... może pięćdziesięciu najpotężniejszych ludzi w Dominacji, a w związku z tym teoretycznie jedną z najbardziej wolnych osób na Ziemi. Oni natomiast są własnością i nie mają żadnej władzy. Mimo to ja nie mogę spędzić życia w miejscu, w którym się urodziłem, uprawiać własnego ogrodu albo patrzeć, jak moje dzieci dorastają przy mnie. Prychnęła pogardliwie. - Jean Jacques Rousseau umarł już dawno, przyjacielu. Poza tym, życie innych zawsze wydaje się prostsze, gdyż patrząc z zewnątrz, nie widzi się komplikacji. Zamieniłbyś się z nimi? - Oczywiście, że nie - odparł z ochrypłym śmiechem. - Zapewne nawet emerytura doprowadzi mnie do szaleństwa. Możliwe też, że Johanna wcale nie zginęła. Jest silna, sprytna i bardzo chce żyć. Narzucił sobie obojętność. Nieczęsto mógł być po prostu osobą prywatną. To było kolejne poświęcenie, którego wymagała Rasa. - Jeśli już mowa o śmierci, niech to zostanie między nami, ale podejrzewam, że ten łowca głów w zielonym mundurku bardzo chętnie zaszkodziłby przynajmniej jednemu von Shrakenbergowi, a za jego pośrednictwem Sztabowi Generalnemu. Skinęła z przekonaniem głową. Ostatecznie śledzenie działań Domu Czaszek wchodziło w skład obowiązków Sekcji Wywiadu. - Bardzo nie lubią tego twojego syna. Teraz, kiedy osiągnął pewien sukces i to... nieortodoksyjnymi metodami, podoba im się jeszcze mniej. Łowcy głów nigdy niczego nie zapominają, nie wybaczają ani nie rezygnują z podejrzeń. W końcu na tym polega ich robota. Pan Oakenwald stuknął laską w kamienne płyty. - Sannie, mogłoby okazać się korzystne, gdyby artykuły tego Dreisera znalazły trochę więcej odbiorców. Na przykład, gdyby przedrukowano je w “Wojowniku". To była jedna z gazet armii, najchętniej czytana przez szeregowych żołnierzy i młodszych oficerów. - To również byłoby nieortodoksyjne. Wypadki, które przytrafiają się osobom publicznym, wywołują pytania i w związku z tym... rzadziej się przytrafiają. Kobieta skinęła z radością głową. - Bezpieczeństwo zdobędzie po wojnie zbyt wielkie wpływy. W Europie czeka nas mnóstwo pracy. Będziemy zajęci pacyfikacją i przygotowaniami do starcia z jankesami. To robota na przynajmniej dwa pokolenia. Lepiej przypomnieć dyskretnie łowcom głów, że są pewne sprawy, których nie powinni ruszać. Karl spojrzał na zegarek. - I inne metody zabicia kota niż zagłaskanie go na śmierć. Chodźmy już na tę naradę. Moim zdaniem Carstairs nie docenia trudności, które czekają nas w Chinach... - Wyznaczyłeś kompetentnego agenta? - Oczywiście, sir. Jak ten zrzęda zdołał zajść tak wysoko? - zadał sobie pytanie chiliarcha bezpieczeństwa, ukrywając swe myśli pod maską uprzejmego potwierdzenia. Oczywiście jest już stary. - Żadnych akcji przeciwko młodemu von Shrakenbergowi, dopóki nie przebijemy się przez góry. Potem zamieszanie zrobi się naprawdę wielkie na... wystarczająco długi czas. Samochód posuwał się z cichym sykiem przez niemal puste ulice. Generał tajnej policji spoglądał tęsknie na ich słoneczną urodę. Na ganku jednego z domów siedziała piastunka trzymająca na rękach dziecko o włosach koloru pakuł, które kopało i chichotało. Miała na sobie schludny, zadbany mundur, który lśnił na tle bazaltu tak samo, jak jej zęby na tle zdrowej skóry o brązowym połysku. Jestem zmęczony, pomyślał, opuszczając zasłonę. Następnie rozsiadł się wygodnie na pachnących intensywnie skórą i wodą kolońską siedzeniach. Zmęczony planowaniem i niepokojem. Zmęczony twardogłowymi arystokratami, którym się wydaje, że światowym państwem można rządzić tak, jak paternalistyczną plantacją. Spojrzał na bok, w zimne, inteligentne oczy swego asystenta. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, nim tamten z wystudiowaną obojętnością spuścił wzrok ku otwartej skórzanej teczce, którą trzymał na kolanach. Zmęczony twoimi głodnymi oczami i nie kończącym się oczekiwaniem, mój protegowany. Ale jeszcze mnie szlag nie trafił. - To na syna trzeba uważać. Stary niedługo umrze naturalną śmiercią. Nie tylko w Sztabie Generalnym potrafią czekać. Córka zaginęła w akcji, a poza tym jest apolityczna. Inteligentna, ale nie ma ambicji. - Eric von Shrakenberg też jej praktycznie nie ma. - Ach - rzucił cicho starszy mężczyzna. - Tim, powinienieś od czasu do czasu oderwać wzrok od tych dokumentów. Sprawy nie zawsze wyglądają tak prosto, jak ci się wydaje. Ludzie nie są konsekwentni ani przewidywalni, dopóki żyją. Ale ty nie potrafisz w to uwierzyć i dlatego nie uda ci się zrealizować swych aspiracji i nigdy nie dowiesz się dlaczego. - Czarna, romantyczna, bajronowska rozpacz to poza młodości. A wojna jest wielkim nauczycielem realizmu. - Westchnął. - No, ale może Fryce załatwią to za nas. Stuknął palcem w przepierzenie dzielące ich od kierowcy. - Wracamy do Domu Czaszek. Jesienią na dworze jest smutno. ROZDZIAŁ CZTERNASTY ...załamanie się Imperium Otomańskiego w roku 1917 dało Drakanom z dawna wyczekiwane tureckie łupy. Atak Tysiąca Sterowców na Konstantynopol oraz okupacja Tracji i przeddunajskiej Bułgarii zakończyły ówczesne zdobycze. Neutralną Persję podbito już w roku 1916, rzekomo celem pomocy w zaopatrzeniu carskiej armii. Wszystko to było zgodne z planem. Niespodziankę stanowiło załamanie się Rosji po ofensywie Brusitowa i bolszewickim zamachu stanu. Wielka Brytania była całkowicie zaabsorbowana na froncie zachodnim i nie mogła zrobić nic poza protestowaniem. Pojawiły się olśniewające możliwości. Dominacja miała pod bronią ponad osiem milionów żołnierzy i jako jedyna z wielkich mocarstw poniosła stosunkowo małe straty, głównie w poddanych janczarach. których pędzono na drut kolczasty i karabiny maszynowe. Jedyną poważną debatą toczoną w Zamku Tarleton był spór między tymi, którzy chcieli uderzyć na północ, na Ukrainę, a zwolennikami “wschodu". Ukraińska ofensywa oznaczałaby otwartą konfrontację z niemiecką armią, czego Drakanie usilnie starali się wówczas uniknąć. Zdecydowano więc rozpocząć wielki marsz na północny wschód. Wstępnymi celami były Taszkent, Samarkanda i Ałma Ata. Działania miano kontynuować do chwili napotkania silnego oporu. Nie napotkano go i ofensywa ustala dopiero wówczas, gdy problemy z zaopatrzeniem stały się nieprzezwyciężone, w zachodnich Chinach, w górnym biegu Jangcy. Dwadzieścia milionów kilometrów kwadratowych, prawie dwieście milionów mieszkańców. Jedynie trzeźwa refleksja zapobiegła dalszemu marszowi do Pacyfiku. Zaopatrzenie dla posuwających się w szpicy legionów dostarczały sterówce. Każdy nabój i każdy galon paliwa trans- portowano na odległość dziewięciu tysięcy kilometrów od szlaków kolejowych, które dalsze szesnaście tysięcy kilometrów dzieliło od przemysłowych miast środkowej Afryki. W roku 1920 stało się jasne, że Dominacja przez całe pokolenie będzie skazana na nadmierny wysiłek, jeśli Nowe Terytoria miały być utrzymane, spacyfikowane i zasiedlone. Wywołało to wiele rozlicznych skutków: zerwanie z Wielką Brytanią, zwiększenie roli Dyrektoriatu Bezpieczeństwa, decyzję rozciągnięcia obowiązku służby wojskowej na kobiety z klasy obywateli, starcia z Japonią na mongolskiej granicy w latach 1938-1939... W roku 1940 dwadzieścia lat trudów zaczęło przynosić owoce. Cały obszar od Sof ii po Mongolię pokryły drogi i linie kolejowe. Wybudowano dziesiątki nowych miast. Zaczęto wykorzystywać zasoby ropy naftowej Arabii i Kasz-garii. Stworzono sto tysięcy plantacji. Przede wszystkim jednak populacja nowych poddanych przerodziła się ze strategicznego zagrożenia w źródło potulnej siły roboczej i godnych zaufania rekrutów... 200 hit: hixnma spttłeczna Difminacji dr Alan E. Sorensson Archona Press 1983 WIOSKA PIERWSZA, OSETYŃSKA DROGA WOJSKOWA 15 KWIETNIA 1942, GODZINA 2.30 - Sir. - Dłoń na jego ramieniu. - Sir. - Hmm... Eric zamrugał powiekami, budząc się ze snu, w którym płatki kwiatów wiśni opadały na ciemnorude włosy. Usiadł, pocierając powieki, by odegnać senność, aż powstrzymało go ukłucie bólu w dłoniach. Skrzywił się z powodu smaku, który czuł w ustach. Spojrzał na zegarek. Była druga trzydzieści. Przespał pięć godzin. Więcej niż mógłby oczekiwać. Sekcja dowodzenia ulokowała się w przerobionej na bunkier piwnicy, którą wybrał na kwaterę główną. Był to sześcian o boku czterech metrów, zimny i wilgotny, lecz ze względu na to zapewne roiło się w nim mniej insektów. Podłogę stanowiła skała, gdyż ziemia nie sięgała tak głęboko - pięć metrów pod pochyłą powierzchnię. Ściany i łukowate sklepienie wzniesiono z kamiennych bloków, większych, starszych i równiej ułożonych niż te, z których zbudowano domy na górze, aczkolwiek wyżej położone rzędy głazów wyraźnie różniły się od tych u podstawy. Wioska była stara. Górne fragmenty budowli zapewne odbudowywano dziesiątki razy, po pożarach, splądrowaniu lub po prostu wskutek wywołanego upływem stuleci zużycia. Zimne powietrze pachniało skałą, ziemią i składowanymi tu przez wiele lat warzywami. Dawało się również już wyczuć zapach nie mytych żołnierzy. W jednej ze ścian wybito byle jak wejście, które osłonięto kocem. Z bateryjnej lampki, przybitej przez kogoś do ściany, biło słabe, niebieskie światło. Cienie i niebieski blask... większą część podłogi pokrywało wyposażenie: radia i polowy telefon, z którego wychodziły pęki oznaczonych kolorami kodowymi przewodów wijących się po podłodze i przebiegających od gwoździa do gwoździa wzdłuż szczelin między kamiennymi blokami. Reszta żołnierzy leżała okutana w maty i śpiwory. Znaleźli wreszcie trochę czasu, by pójść po plecaki oraz resztę zapasów z szybowców, a także trochę zdobycznych frycowskich koców służących za dodatkowe posłania. Ktoś ustawił pod jedną ze ścian prowizoryczny wieszak, na którym zawieszono karabiny i ekwipunek osobisty. Były tam też pęki granatów, zapasowa amunicja oraz składany stół do map. Ktoś inny ustawił w rogu i włączył jeden z pieców polowych na paliwo stałe. Do wypełniających bunkier zapachów dołączyły wyziewy chemicznego paliwa i rozżarzonego metalu, zmieszane z aromatem parzącej się kawy. - Dziękuję - wymamrotał Eric, gdy wepchnięto mu w dłonie kubek: Neal, operatorka pancerzownicy sekcji dowodzenia, ciemnowłosa kobieta o okrągłej twarzy pochodząca z... jak to się nazywało? Taledar Hill, jedno z tych małych, żyjących z hodowli bydła i uprawy bawełny miasteczek w Marchii Północnej. - Wrócił patrol - oznajmiła. Przypomniał sobie, iż miała zwyczaj wyrażać się zwięźle, co mu się podobało. Nauczył się szybko budzić, lecz serdecznie tego nie znosił. Wypił łyk kawy. Dobrze chociaż, że była gorąca. Właściwie wcale nie taka zła. Znacznie bardziej zbliżona do oryginału niż przydziałowe wino. McWhirter nie spał. Siedział w rogu, oparty plecami o ścianę. Spuścił głowę, wpatrując się ze skupieniem w maleńkie paski papieru, którym jego palce nadawały kształty ptaków, zwierząt i ludzi... Eric nigdy by go nie podejrzewał o takie hobby. U jego stóp rozległo się mamrotanie. Sofie leżała skulona za deskami, na których ustawiono stacjonarną radiostację. W dłoni ściskała słuchawki, głowę wsparła na plecaku, a pistolet maszynowy zawiesiła na rogu stołu. Jedna z jej stóp wystawała z posłania. Paznokcie miała pomalowane na szokująco różowy kolor. Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie wyświechtanego, sponiewieranego, wypchanego królika, którego kiedyś zauważył na dnie jej plecaka. Spała niespokojnie, wiercąc się lekko. W pewnej chwili zmarszczyła nos, pocierając policzkiem materiał. Ciekawe, czy unikałem kobiet z klasy obywateli dlatego, że nie sądzę, bym miał przeżyć wojnę, czy też była to wymówka pozwalająca mi uniknąć dawania losowi kolejnych zakładników? Potrząsnął głową i zwrócił się z powrotem do Neal. - No i jak mają się sprawy na zewnątrz... Czyjaś skryta w rękawicy dłoń odsunęła na bok wiszący u wejścia koc, wpuszczając do środka powiew zimniejszego powietrza z piwnic, nie ogrzanego przez ciepło ciał, tak jak w bunkrze dowodzenia. Krępa postać kobieca stanęła w wejściu. Przysadzistość sylwetki podkreślało jeszcze ociekające wodą przeciwdeszczowe ponczo z kapturem. Holbars kobiety wisiał lufą do dołu. Gdy wsparła się na jednej dłoni i odsunęła kaptur, karabin stuknął o kamień. Miała kwadratową, opaloną twarz, krótki nos, jasnoniebieskie oczy, nierówne zęby wypełniające uśmiechnięte usta oraz włosy barwy rudawoblond przyklejone przez wilgoć do czoła. - Sir, na dworze jest kurewsko fajnie. Ciemno jak w kopalni węgla, jakieś sześć stopni Celsjusza, bogowie szczają nam na karki, a gałęzie chłostają po gębach. Po prostu nie możemy się powstrzymać przed tarzaniem się nago w kwiatach, całkiem jakby to była sobotnia noc w “Xanadu" w Shahnapurze. Sir. Sięgnęła ręką za siebie i pociągnęła za łokieć towarzyszącego jej tubylca. Czerkies był młody. Różnił się od większości mieszkańców tym, że przemoczone łachmany, które miał na sobie, były szczątkami miejscowego stroju, a nie ubrania w europejskim stylu. Jeden z myśliwych, których im obiecano... rozpaczliwie chudy, wielkie, ciemne, zapadnięte oczy, twarz drżąca, a zęby szczękające z zimna. Nagle wybałuszył oczy na widok Sofie Nixon, która siedziała rozebrana do połowy, zapalając papierosa. - A to jest jeden z pańskich oswojonych szmacianych łbów. Gada, że coś usłyszał. Eric ziewnął, przeciągnął się i strzelił palcami, by zwrócić na siebie uwagę przybysza. - Widziałeś szare płaszcze? - Monitor Huff też przydałby się kubek, żołnierko - dodał po angielsku, zwracając się do Neal. Czerkies przełknął ślinę i pokłonił się niezgrabnie. - Nie widziałem, panie, ale słyszałem. Na dole, gdzie droga przecina trzecie wzgórze, przed kotliną: dużo... - nie znany Ericowi wyraz o słowiańskim brzmieniu. Tyansha była dzieckiem Czerkiesów mieszkających w Turcji, potomków uciekinierów przed rosyjskim podbojem, wodzów i ich popleczników. Czerkieski, którego się od niej nauczył, był bardziej ceremonialny i archaiczny niż pełen rosyjskich naleciałości chłopski dialekt, którego używano tutaj. - Parowych pojazdów. Wozów, które same jeżdżą? - domyślił się Eric. Czerkies pokiwał skwapliwie głową. - Tak, panie. Dużo, dużo, ale nie tych z metalowymi pasami, które kręcą się w kółko. Gąsienicowych, zrozumiał Eric. - Zatrzymali się? Szybkie skinienie głową. - Tak i silniki ucichły, ale dużo mówią w języku German-ców. Może trzystu, może więcej. - Pociągnięcie nosem. - Germancy zawsze gadają bardzo głośno i robią mnóstwo hałasu, posuwając się przez las. - No proszę - rzucił Eric. - McWhirter - dodał. Podoficer podniósł wzrok. Zacisnął powoli dłoń, miażdżąc delikatną podobiznę lecącego żurawia. - Pozdrowienia dla Einara - ciągnął centurion. - Niech Druga Tetrarchia natychmiast się przygotuje. La jou commence*. Sofie podniosła się, ziewnęła i zaczęła wpychać stopy w buty, czemu towarzyszyły mamroczące narzekania śpiących w pobliżu. - Nie musisz wyłazić na deszcz - powstrzymał ją. - Zabieram tylko Drugą Tetrarchię. Radiotelegrafiści Einara dadzą sobie radę. - Co za problem - odparła ze wzruszeniem ramion i lekkim szarpnięciem głową. - Tutaj jest Wallis. Potrzebujemy kogoś, kto będzie słuchał... - Szturchnęła stopą spoczywającą na podłodze postać. - Hej, chudzielcu. Do góry dupa, bo roboty kupa. Odwróciła się z lekkim, smutnym uśmiechem, by sprawdzić broń i zaopatrzyć przenośną radiostację w wodoszczelną pokrywę. I ktoś musi mieć oko na ciebie, hej? Tetrarchia Einara Labushange'a wyciągnęła dziś w nocy krótszą słomkę oznaczającą stan gotowości. Większość żołnierzy położyła się spać, nie zdejmując butów, w piwnicy wyposażonej w prowadzącą na powierzchnię drabinę. Gdy zajrzał do środka, kilku wytoczyło się już z koców. Karabiny szturmowe były gotowe do akcji, nim jeszcze w pełni odzyskali świadomość. Dowódca tetrarchii uśmiechnął się bez wesołości. Spanie z karabinem u boku miało swoje zalety, miał jednak nadzieję, że nikt nie robił tego ze zwolnionym bezpiecznikiem i przełącznikiem nastawionym na ogień ciągły. - Wstawać, strzelcy! Reszta ludzi obudziła się z minimum narzekania. Wszyscy zarzucili na siebie ekwipunek, podając sobie nawzajem kubki przygotowanej przez któregoś z nich kawy. Popijali nią tabletki kofeiny, nieuniknione racje żywnościowe oraz choko, słodką czekoladę z orzechami, szybko dostarczającą dużą dawkę energii. Życie spadochroniarza było bardziej uciążliwe niż żołnierzy wojsk liniowych. Większość oddziałów Korpusu Obywatelskiego dysponowała złożonymi z poddanych jednostkami pomocniczymi, które zajmowały się wsparciem i konserwacją. Oddziały powietrznodesantowe musiały na polu walki dbać o to same, nikt jednak nie narzekał, gdy przyszła kolej na niego. Półsekundowe opóźnienie reakcji wywołane obniżeniem poziomu cukru we krw mogło oznaczać śmierć. Trzeba było dbać o ciało, by mogło osiągnąć pełnię swych możliwości. - Wypieprzać z tym wukaemem - rozkazał Einar. Obsługa ciężkiej broni z zadowoleniem opuściła ją z powrotem na przygotowany uprzednio do rozebrania trójnóg. W słabym blasku zdobycznej lampy naftowej żołnierze wyglądali jak cienie. Łagodne światło płomienia rozjaśniało zakurzone pomieszczenie, w którym niosły się stłumione metaliczne trzaski i stuki przygotowywanego do akcji sprzętu. - Tylko jedna pancerzownica. Druga załoga łapać za moździerz. Aha, to będzie robota z bliska. Tylko my i trochę saperów z bandy Marie. Poczernijcie sobie gęby. Ludzie złapali za szminki. Odwrócił się w stronę Erica, który wszedł do środka przez dziurę w ścianie. Towarzyszyło mu pięciu saperów bojowych, Czerkies, łącznościowiec oraz dwie serie piechoty z tetrarchii dowodzenia. Za nimi podążała ociekająca wodą postać, monitor Huff wracająca do swego lochosu. - Do tego pada - dodał. Zdjął płaszcz nieprzemakalny i założył go na lewą, pokrytą ciemnymi plamami stronę, która nocą zapewniała lepszy kamuflaż niż prawa, brudnozielona. Rozległ się chóralny jęk. Eric uniósł dłoń i uśmiechnął się. - Fajnie, że wszyscy cieszycie się na mój widok - rzucił obcesowo. - Zbiórka. McWhirter wszedł do środka przez nietypowe “drzwi". - Pójdziecie z kohortą - zapowiedział. - Mamy świetne koordynaty mapy. Można strzelać na oślep. Centurion skinął głową, nie odwracając się, przykucnął i rozłożył mapę na podłodze. Pochyliły się nad nią osłonięte hełmami głowy. Niektórzy z żołnierzy uklękli bądź usiedli, by pozostali mogli widzieć. Pełny stan drakańskiej tetrarchii wynosił trzydziestu trzech ludzi, a ich oddział stracił dotąd tylko trzech zabitych i pięciu rannych na tyle ciężko, że nie mogli walczyć. Eric wyciągnął zza pasa latarkę o kształcie litery L, a z buta nóż, którego używał jako wskaźnika. - Nasz wierny tubylczy przewodnik... - wskazał nożem za siebie. Obejrzał się i zobaczył, że mężczyzna drży. Przeszedł na chwilę na czerkieski. - W rogu stoi kawa i jedzenie. Poczęstuj się. Chcę, żebyś mógł chodzić. - Nasz wierny tubylczy przewodnik - ciągnął - poinformował mnie, że słyszał pojazdy. I głosy Fryców. - Ruch nożem. - Tutaj. Przyjrzyjcie się. Dolina, w której przebywamy, ma kształt litery V. Potem zakręca w prawo, na wschód, i przechodzi w faliste wzgórza. Podgórze. - Dźgnął nożem mapę. - W tym punkcie, gdzie dolina i droga kierują się na wschód, jest wielkie wzniesienie, czy raczej mała góra, a po obu jej stronach niskie przełęcze. Droga biegnie na wschód, a potem zakręca z powrotem na zachód. Przebiega tylko dwa kilometry na północ od wzgórza. Zakreśla na jego zboczach pętlę przypominającą literę U z otwartym końcem skierowanym na zachód, w ten sposób. I tu właśnie... - wskazał nożem na wielkie wzgórze - ...nasz Ali Baba słyszał frycowskie ciężarówki. - Drugi atak w głąb doliny? Eric potrząsnął głową. - Po wąskiej drodze, przez nie rozminowane pola, po ciemku? Poza tym to były pojazdy transportowe, nie bojowe. Zatrzymały się, żeby wysadzić żołnierzy. - Nóż poruszył się raz jeszcze, kreśląc trasę biegnącą przez skarpę, a potem zakręcającą na południe i przecinającą zachodnie zbocze doliny ku górskiemu stokowi, na którym wylądowali spadochroniarze. - Przyjdą tędy, na piechotę. Tubylcy twierdzą, że ta strona doliny jest łatwiejsza do sforsowania: mniejsze nachylenie i więcej ścieżek. Niektóre z nich Fryce będą znali, bo siedzą tu już od sześciu miesięcy. Albo spróbują nas zajść od tyłu, albo zaczekają do rana, aż przybędą ich czołgi. - Ilu ich będzie, sir? Eric wzruszył ramionami. - Trudno wyczuć. Ilu tylko zdołają zebrać, jeśli ich dowódca jest tak inteligentny, jak mi się zdaje. W Piatigorsku stacjonowała pułkowa Kampfgruppe, odpowiednik mniej więcej czterech kohort. Siły Powietrzne meldowały, że solidnie im dołożyły... - Co pewnie znaczy, że oszczali ich z wielkiej wysokości - mruknął ktoś. Eric zmarszczył brwi poirytowany. - ...i od tego czasu ciągle obrywają, a poza tym zrzuciliśmy miny skrzydełkowe. Zapewne stracili więcej pojazdów niż ludzi. - Wzruszył ramionami. - Nie można wykluczyć niczego do kohorty piechoty włącznie. Powiedzmy czterysta karabinów plus wsparcie. Jest... - popatrzył na zegarek - ...druga czterdzieści pięć, a oni wysiedli około drugiej. To żółwie, więc idąc po nieznanych ścieżkach nie zagłębili się w las dalej niż kilometr. Wszędzie tam rosną drzewa i chaszcze. Podniósł wzrok, zaciskając szczęki. - Liczą na to, że nie znamy konfiguracji terenu. Mamy jednak przewodników, którzy orientują się w nim lepiej od nich. Ten las jest gorszy niż dżungla w Kongu. Ruszamy prosto w stronę drogi, a potem skręcamy w lewo, między drzewa, i przechodzimy na ścieżki. Podzielimy się na sekcje i serie, zaczaimy się, będziemy atakować, zwiewać i znowu atakować. Potem główka pracuje, a dupa się kryje. - Sir? To był jeden ze stojących z tyłu żołnierzy, młody, patykowaty, piegowaty mężczyzna obejmujący od niechcenia dłońmi lekki karabin maszynowy zawieszony na szyi. - Hmm... to znaczy, że wyruszamy przez tych Fryców? Eric skinął głową. Żołnierz uśmiechnął się błogo. - Bracia i siostry z Rasy! - krzyknął udając ekstazę. - Nadeszła wielka chwila. Czy rozumiecie, co to znaczy? - Przerwał dla większego efektu. - Choć raz możemy zrobić to, o czym zawsze marzyliśmy podczas szkolenia. Jedyny raz w naszym młodym życiu rekruta, mało co lepszym niż życie robaka, mamy szansę zabić tych skurwysynów, którzy wyrwali nas z łóżek w samym środku pieprzonej nocy! Żołnierze tetrarchii wydali z siebie coś pośredniego między śmiechem a zawodzącym okrzykiem. Eric uciszył ich skinieniem dłoni, starając się powstrzymać uśmiech. Dokuczało mu też nagłe, niespodziewane swędzenie w oczach. To nie byli niedoświadczeni amatorzy. Wiedzieli, że walka będzie prowadzoną po omacku rzezią, lecz ufali mu, wierzyli, że to konieczne i że ocali tylu z nich, ilu tylko zdoła... i, niech to cholera, nikt nie mógł twierdzić, że Drakanie byli tchórzami, bez względu na ich inne wady! Za jego plecami, starszy dekurion McWhirler po raz ostatni przesunął osełką po ostrzu noża myśliwskiego Jamiesona i wsunął go rękojeścią do umożliwiającej szybkie wyciąganie pochwy na lewym ramieniu. Pamiętał podobne okrzyki... z dawnych czasów. Bardzo dawnych, gdy był z przyjaciółmi. Gdzie się podziali jego przyjaciele? Gdzie... Wygnał z głowy tę myśl. Świetnie potrafił wyganiać z niej różne rzeczy. Czasem własny umysł wił się w jego uścisku niczym złapany za gardło wróg albo kobieta i musiał naciskać silniej. Któregoś dnia ściśnie go zbyt mocno, a wtedy... pomyśl o czym innym. Centurion wciąż mówił. Eric wskazał kciukiem na południe. - Nie będę wygłaszał przemówień. Nie mam zamiaru cytować tej kopniętej Naldorssen. Reszta legionu i nasze eagle są po drugiej stronie przejścia. Mają powstrzymać dziesięciokrotnie liczniejszego przeciwnika. Czeka nas kupa kłopotów, ludzie. Pofarciło się nam, bo większa część Leibstandarte przebywa na południe od gór, a do tego Centuria A dwa razy tanim kosztem rozkwasiła im nocny, dlatego że ich zaskoczyliśmy. No ale, od czego w końcu są wojska powietrznodesantowe? Jutro uderzą na nas wszystkim, co mają i nie zatrzymają się. Pomyślcie, jakbyśmy się zachowali, gdyby to nasi kumple byli odcięci za górami. To nie są Drakanie, ale też nie tchórzliwi makaroniarze czy bezmyślni Abdule. Dziś w nocy próbują nas oskrzydlić. Jeśli im się uda, będzie z nas mielone mięso, a resztę naszego legionu zmiażdżą od tyłu. Dokopmy im, ludzie, i to solidnie. To nasza ostatnia szansa, nim wezmą nas w kleszcze. Potem wracajcie na własnych nogach. Nagie są plecy, których nie strzeże brat. Wskazał głową na Einara. - No to do roboty. Ruszajmy. Dowódca tetrarchii zawahał się na chwilę przy drabinie. - Zdaje pan sobie sprawę, sir, że właściwie nie musi nam towarzyszyć dowódca centurii. Chyba że, hmm, pójdziemy dwoma tetrarchiami? Eric uśmiechnął się i skinął dłonią, przepuszczając go przed sobą. - Pochodzisz z Windhaven, prawda, Einar? Tamten skinął głową. Nagle ogarnęła go dojmująca tęsknota za posępną pustynną krainą leżącą na południe od Angoli: srebrzystą trawą, gorącym wichrem dmącym od turni z piaskowca, różowoczerwoną jutrzenką... - Szkoliłeś się do walki w lesie, afe ja wychowywałem się w wilgotnych górach porośniętych drzewami - ciągnął centurion. - Nie należy rezygnować z niczego, co może zapewnić przewagę... Bierzemy tylko jedną tetrarchię, bo nawet jeśli ją stracimy, reszta zdoła utrzymać wioskę wystarczająco długo, by wpłynąć na bieg wypadków. Gdybyśmy ruszyli dwoma, zostałoby nas tu za mało, żeby powstrzymać ich po świcie choćby godzinę, a godziny mogą o wszystkim zadecydować. Ostatecznie to akcja opóźniająca. Ruszajmy. Zapomniany przez wszystkich, stojący w kącie Czerkies poderwał się, przerywając na krótką chwilę proces napychania się niesłychanym luksusem, jakim była czekolada. Zadrżał na dźwięk chóralnego okrzyku. Zaschło mu w ustach. To mu o czymś przypomniało. Wychylił jednym haustem pół kubka parzącej kawy, nim przełknął kolejny kęs czekolady. Ci Drakancy byli gwałtowni, to pewne. To dobrze. Będą w stanie obronić to, co zdobyli. Po panach należało się spodziewać gwałtowności, tego, że zabiorą ziemię i dziewczyny, a także potraktują knutem każdego, kto będzie im się sprzeciwiał. Niemniej hokotl, chłop, rzadko miał okazję jeść jak członek partii. Ura Drakancy, pomyślał, wpychając batony czekolady do kieszeni pięknej przeciwdeszczowej peleryny, którą mu dali. Dotknął prawie nowego karabinu zdobytego na Germancach. To byli potężni panowie, choć ich kobiety nie miały wstydu. Dobrze karmili użytecznego sługę, lepiej niż Ruscy, którzy byli źli za białego cara, a jeszcze gorsi za bolszewików, którzy bili ich i głodzili, a do tego kazali słuchać bezsensownych, bezbożnych przemówień. Germancy... Uśmiechnął się, podążając za nowymi panami krainy Czerkiesów po nie heblowanej drabinie. Pamiętał o karabinie i ostrym, obosiecznym kindżale przytroczonym do uda. Przyjemnie będzie znowu spotkać Germanców. Zimny deszcz bębnił miarowo o przednią szybę trzytonowej ciężarówki firmy “Opel", uderzał w dach i plandekę przykrywającą skrzynię. Standartenfuihrer Felix Hoth usiadł wygodnie w kołyszącej się kabinie i złożył mapę. W słabym świetle osłoniętej latarki i tak nie widział zbyt dobrze. Przez chwilę wyobraził sobie, że jest w kuchni, w domu ojca na Śląsku, na zeszłomiesięcznym urlopie. Młodsza siostra siedziała mu na kolanach, wokół, przy stole, zgromadzili się sąsiedzi jedzący strudel Mutti, a za oknami szumiał deszcz. Jego przyszła żona bawiła się jednym z jasnych warkoczy, słuchając opowieści o bogatych posiadłościach w dolinie Kubania, które miano przyznawać po wojnie. Vati rozsiadł się wygodnie na dużym krześle z fajką w zębach, promieniejąc dumą z syna oficera, jako że sam podczas wielkiej wojny był tylko feldweblem... Nigdy nie mogłem im nic powiedzieć, pomyślał. Jak można było mówić z cywilami o Rosji? Reichsfuhrer Himmler miał rację: ci, którym przypadło zadanie oczyszczenia przyszłego Lebensraumu dla rasy aryjskiej, dźwigali ciężkie brzemię i ich rodziny nie mogłyby go zrozumieć. Dość tego. Teraz walczę w ich obronie. Jeśli Niemcy zostaną pokonane, jego rodzina będzie harować na plantacji jako poddani. Albo... był w 1940 roku w Paryżu, żeby trochę się zabawić, jak to żołnierz na urlopie. W jednym z domów publicznych mieli kolekcję drakańskiej pornografii. Stanowiła ona jeden z artykułów eksportowych Dominacji, w której w zasadzie nie istniała moralna cenzura. Poczuł, jak w jego umyśle tworzą się obrazy. Wyobrażał sobie, że ciała poddanych dziewcząt z lśniących fotografii mają twarz jego narzeczonej Ingeborg, albo że jego siostra Rosa stoi naga na licytacji w Rhakotis czy Shahnapurze, płacząc i usiłując osłonić się dłońmi. Bądź też leży pod ogromnym murzyńskim janczarem, a czarne pośladki poruszają się w rytm jej krzyków... Gdy otwierał okno, rączka złamała mu się w dłoni. Zimny, niesiony wiatrem deszcz uderzył go w twarz lodowatą macką. Wrócił do rzeczywistości. Konwój posuwał się niewiele szybciej od biegnącego człowieka. Reflektory pojazdów były całkowicie zasłonięte, poza wąskimi paskami na dole.Trzydzieści ciężarówek, czterystu grenadierów pancernych, połowa jego piechoty. Nie zabrał jednak gąsienicowych transporterów. Były zbyt hałaśliwe do tej roboty, a poza tym zżerały mnóstwo benzyny. Sytuacja z zaopatrzeniem była poważna i stawała się coraz gorsza: drakańskie samoloty docierały aż do Kubania, natrafiając na coraz słabszy opór Luftwaffe, której myśliwce musiały korzystać z baz położonych poza zasięgiem nieprzyjaciela. Pola naftowe Majkopu wciąż płonęły, a Baku czołgi Dominacji zdobyły już za pierwszym uderzeniem... Może jeszcze się udać. Mimo że straty, które dotąd poniósł, były szokujące, jeśli temu oddziałowi uda się oskrzydlić przeciwnika, powinni o świcie zdobyć wioskę jednym szturmem. Marsz po ciemku będzie trudny, ale jego ludzie byli wypoczęci, a co do Drakan... nie mieli ani jednego pojazdu i w żaden sposób nie mogli dotrzeć tu z wioski na czas, nawet jeśli wiedzieli o ataku, co nie wydawało się prawdopodobne, jako że noc była ciemna i deszczowa. Obejrzał się za siebie. Hałas nie był zbyt wielki: cichy furkot wentylatorów kierujących powietrze do kotłów parowego silnika i powolne szuranie wytartych opon posuwających się po błotnistej drodze. Wszystko to zagłuszał szum deszczu bębniącego o korony drzew i podmokłe pola. Nie sposób też było zbyt wiele zobaczyć, gdyż gęste chmury przesłaniały księżyc. Nie widzę nawet ziemi, pomyślał. Świetnie. Co prawda, było wątpliwe, by Drakanie wystawili tu wartowników. Od Wioski Pierwszej dzieliło ich w prostej linii dziesięć kilometrów. Teren był trudny, przeważnie gęsto zalesiony, a do tego najeźdźcy byli tu obcy, podczas gdy ludzie z Leibstandarte stacjonowali w tej okolicy od chwili załamania się sowieckiego oporu na Kaukazie w listopadzie czterdziestego pierwszego. Później zjawią się czołgi i działa samobieżne, gdyż wreszcie udało im się oczyścić drogi z tych cholernych zrzucanych z powietrza plastikowych min. Wszyscy będą razem, łącznie z gryzipiórkami i popychadłami, każdy kto był w stanie udźwignąć karabin. W Piatigorsku zostanie jedynie służba łączności i ranni. O świcie wszystko będzie gotowe. - To pewnie... - wymamrotał. Zaryzykował włączenie na chwilę latarki. - Tak jest. Były to ruiny budynku, w którym w zeszłym roku Iwany stawiały opór. Nic szczególnego, nie mieli ciężkiej broni. Niemcy po prostu przejechali czołgiem przez cienkie ściany. Była tu odpowiednia polana i w tym miejscu zaczynała się prowadząca przez góry ścieżka. Odwrócił się, by wepchnąć rękę pod plandekę i trzykrotnie zamrugał latarką. Druga Tetrarchia biegła przez nieprzerwaną ulewę z miarowym stukotem spadochroniarskich butów uderzających w nawierzchnię. Było zupełnie ciemno. Chmury i lejący deszcz przesłaniały wszelkie światło, do tego stopnia, że dłoń była zaledwie białawą plamą przed oczami, a gdy oddalała się na długość ramienia, przestawała być widoczna. Drakanie posuwali się miarowymi susami przy akompaniamencie szelestu i stuku wyposażenia oraz łopotania przeciwdeszczowych peleryn. Eric usłyszał, że ktoś się potknął, a potem odzyskał równowagę z przekleństwem na ustach. - Do ciężkiej cholery, ciemno jak u Lokiego w dupie! - Zamknij się, do kurwy nędzy - syknął podoficer. Tetrarchia biegła drogą po czterech w rzędzie. Żołnierze byli ustawieni tak, by każdy widział towarzyszy po obu stronach. Zewnętrzny szereg trzymał się brzegu tłuczniowej nawierzchni. Za sobą ciągnęli składany wózek ręczny, na którym jechał zapas amunicji oraz dwóch tubylczych przewodników. Czerkiesom zabrakło sił już po trzech kilometrach. Jako myśliwi byli zaprawieni w trudach, ale ich ciała osłabiło złe odżywianie, a do tego nigdy nie przeszli starannego szkolenia w dyscyplinie oddychania i ekonomii ruchu, jakie odbierali Drakanie z klasy obywateli. Bieg w ciemności był ciężką pracą. Poruszali się na oślep, co sprawiało, że mięśnie napinały się w podświadomym wyczekiwaniu, obawie, że na coś wpadną. Poncza nieźle chroniły przed deszczem, lecz buty ślizgały się na zabłoconej, pokrytej koleinami drodze, a ciała pociły się pod wodoszczelną tkaniną, aż uprząż i mundury zaczęły do nich przylegać, ocierając boleśnie skórę. Ponadto każdy z nich dźwigał dwadzieścia kilogramów wyposażenia. Mogli to wytrzymać, gdyż od dziecka codziennie ćwiczyli grupowe biegi przełajowe, ponadto spadochroniarze byli elitarną jednostką, złożoną z ludzi wyjątkowo sprawnych, nawet jak na Drakan. - Panie... panie... - wydyszał jeden z Czerkiesów. Eric zagwizdał cicho i tetrarchia zatrzymała się. Tylko w jednym czy dwóch miejscach rozległy się łoskoty i stłumione uff, świadczące o zderzeniach. Tubylec stoczył się z wózka, zakasłał, zwymiotował i zbliżył się do drakańskiego dowódcy. Centurion przykucnął. Żołnierze ustawili się wokół niego. Ich odziane w płaszcze postacie dokładnie przesłaniały światło skierowanej w dół latarki. Słychać było ich oddechy i czuło się ostrą woń pochodzącego z uczciwej pracy potu. Pokonali dziesięciokilometrowy odcinek szybciej niż mogłaby tego dokonać kawaleria, w chłodzie i wilgoci, które odbierały siły i chęci. Zaledwie wczoraj skakali ze spadochronem, walczyli na uliczkach osady, a potem spędzili wiele godzin na ciężkiej robocie, jaką było kopanie okopów, stoczyli kolejną bitwę i spali niecałe cztery godziny. Teraz musieli przebyć daleką drogę, wąskimi ścieżkami, przez nie znane im chaszcze, a na końcu czekała ich walka z bliska... tylko Drakanie mogliby dokonać tego wszystkiego, lecz nawet oni nie byliby potem w najlepszej formie. Cóż, to była wojna, a nie manewry. Nieprzyjaciela również wyrwano z łóżek, lecz dotarł tu z koszar w suchych, wygodnych ciężarówkach. To było niesprawiedliwe, ale wojna to wojna. Wsparł się na jednym kolanie, oddychając głęboko, powoli. Niemal żałował, że bieg już się skończył. Wtedy można było wyłączyć umysł, skoncentrować się jedynie na mięśniach, płucach i następnym kroku... - Tutaj - oznajmił zdyszany tubylec. - Ścieżka... - targnął nim atak kaszlu. - Tu jest ścieżka. Tylko Biały Chrystus i Heimdal wiedzą, jak ją zauważył, pomyślał Eric. Musiał wiele lat poświęcić kłusownictwu i przemytowi. Włączył lampkę wmontowaną w zegarek, ocenił prędkość oraz pokonaną odległość i naniósł je na mapę, którą utworzył w swym umyśle. Tak jest, gdzieś w tym miejscu droga zakręcała na wschód. - Einar. Prosto na zachód. Rozdzielić się i zatrzeć ślady. Jeśli mają sporo żołnierzy, zapewne będą posuwać się każdą z trzech ścieżek. Do wszystkich: nie zabłądźcie w ciemności, ale o ile wam się to zdarzy, kierujcie się pod górę i czekajcie na świt, jeśli Fryce będą między wami a dróżką. W przeciwnym razie wracajcie na szlak i zapychajcie ze wszystkich sił do wioski. Patykowaty tetrarcha wzruszył ramionami. Wyglądał w ciemności jak troll. - Nie ma sprawy. Wytłuczemy kupę Fryców, a reszta zwieje z wrzaskiem do mamusi. - Lochosy A i B za mną - dodał, zwracając się do swych żołnierzy. - Moździerz też. Huff, ty weź Lochos C i pancerzownicę. Hughes, zapychaj z Lochosem D do tej wąskiej ścieżki na grani. Ruszać. Żołnierze podzielili się na pododdziały i zeszli z drogi, prowadzeni przez Czerkiesów. Od czasu do czasu w strugach wody dawał się dostrzec blask latarki: od nikogo nie można było wymagać, by przedzierał się przez chaszcze i usiane głazami pola w takich warunkach. Deszcz szybko ich zasłonił, a poza tym zaraz zaczynał się las. Drzewa rosły w nim blisko siebie, a podszycie też było gęste. Eric czekał przy drodze, patrząc na mijających go żołnierzy. Nic nie mówił. Stał tylko, obserwując zamazane sylwetki posuwające się przez chłodną noc. Kilkoro z nich uniosło ręce, by klepnąć go w dłoń, bądź dotknęło jego barku. Odpowiadał im półsłówkami, jakie mogli zrozumieć i docenić, w zwięzłym slangu ich pokolenia i profesji: “Nie splącz się, wężu". “Trzymaj zdrówko na następną wojnę". Bogowie by się popłakali, pomyślał. O ile nie wybuchnęliby śmiechem. Mogli być sobą, pokazywać swym współbraciom ludzką twarz jedynie wtedy, gdy zajmowali się rzezią. Armia, zwłaszcza bojowa jednostka liniowa, była jedynym miejscem, w którym Drakanie mogli zaznać życia bez panów i poddanych, gdzie hierarchia pełniła jedynie praktyczną funkcję służącą wspólnemu celowi, a oparta na zaufaniu współpraca zastępowała przymus i strach. I wtedy jesteśmy wspaniali, pomyślał. Dlaczego z tej odwagi i bezinteresownego poświęcenia nie można było zrobić jakiegoś sensownego użytku, zamiast pakować się jeszcze głębiej w pułapkę zastawioną na nich przez przodków i historię? Na koniec zwrócił się w stronę tetrarchii dowodzenia oraz saperów bojowych. - Za mną - rozkazał. Felix Hoth patrzył, jak ostatni z jego grenadierów znikają w mroku. Tak blisko drzew odgłos deszczu był głośniejszy: nieprzerwany szum uderzającej w miliony liści wody, który zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Ścieżki z pewnością przerodziły się w tunele w żywej masie roślinności, wąskie i niewygodne - całkiem jak te pod Moskwą. Ciemność przesłaniająca mu oczy niczym tkanina, czołganie się na łokciach i kolanach przez brudną wodę, przytroczony do pasa sznur, który ciągnął za sobą, i pistolet zawieszony na szyi... Odegnał tę myśl, świadomie nakazał sobie spowolnić oddech, stłumił niepowstrzymaną tęsknotę za alkoholem wywoływaną przez owe sny. Niekiedy nawiedzały go na jawie, umysł powracał do nich niczym język uporczywie dotykający nadłamanego zęba, doprowadzając w końcu do opuchlizny i bólu. Od czasów Moskwy minęło już przeszło sześć miesięcy, a ludzie, którzy wtedy z nim walczyli, byli martwi. Zabije te sny, tak jak zrobił to z tymi, których zastrzelił, udusił, zagazował i spalił w tunelach metra i kanałach stolicy Rosji. Ta bitwa zostanie stoczona na otwartej przestrzeni, tak jak Bóg przykazał. I tym razem również zwycięży. Żołnierze, których wysłał do lasu, dźwigali ciężki ładunek, ale byli młodzi i sprawni. Do świtu dotrą na stoki otaczające Wioskę Pierwszą, szczodrze wyposażeni w moździerze i broń maszynową. Towarzyszyli im też najlepsi z jego snajperów, uzbrojeni w karabiny z lunetami. Drakanie w wiosce zostaną unieruchomieni. Było ich po prostu za mało, by mogli utrzymać dłuższe linie obronne. Drugie przejście przez Kaukaz, Gruzińska Droga Wojskowa, było niemal czyste. Nawiązał łączność radiową z jednostkami po przeciwnej stronie gór, naciskającymi na drakańskich spadochroniarzy w płonących ruinach Kutaisi. Ponosiły potworne straty, lecz zadawały też poważne ciosy odciętemu od posiłków nieprzyjacielowi. Z tyłu miały janczarów, lecz gdy tylko zajmą wąskie przejścia prowadzące przez góry, będą mogły powstrzymywać Drakan bez końca. Może uda się wtedy wynegocjować pokój. Dominacja znana była z zimnokrwistego realizmu, gdy trzeba było zapobiec nadmiernym stratom. Ciężarówki ustawiły się na kształt obozu obronnego. Silniki zgaszono. W powietrzu unosiła się potężna woń wilgotnej ziemi, przypominający zapach drożdży odór, który tłumił smród paliwa i metalu. Na miejscu zostali jedynie skuleni w kabinach kierowcy, pluton piechoty pełniący straż poniżej oraz radiooperator. Główne siły pułku miały tu dotrzeć za kilka godzin, zatrzymać się w celu przegrupowania i uzupełnienia paliwa, a potem ruszyć do akcji. Dalej były jednostki Wehrmachtu. Choć bombardowanie dróg i linii kolejowych utrudniało im życie, posuwały się naprzód forsownym marszem. Zmiażdży Wioskę Pierwszą i razem powstrzymają drakańskiego węża. - Musimy - wymamrotał. - Słucham? To był szef sztabu pułku, Schmidt. - Musimy zwyciężyć - wyjaśnił Hoth. - W przeciwnym razie nasze miasta i książki spłoną. Za sto lat niemiecki będzie językiem niewolników. Czytać po niemiecku będą tylko uczeni. Drakańscy uczeni. - Ciekawe... - Co? Dowódca esesmanów skierował światło latarki na twarz towarzysza. W rozkołysanym, szarawym blasku bijącym przez mokre szkiełko wyglądała upiornie. Czarne kręgi pod oczami nie były jednak złudzeniem. W ciągu ostatnich dwudziestu godzin Schmidt nie spał zbyt wiele. Miał mnóstwo pracy i stanowczo za dużo powodów do myślenia. - Ciekawe, czy Polacy mówili to samo w trzydziestym dziewiątym albo Rosjanie w zeszłym roku - wyjaśnił Schmidt. Zmęczenie potęgowało jego niewyraźny, alzacki akcent. - Musieli się utrzymać. Wszystko od tego zależało. Ale się nie utrzymali. - To była niższa rasa! Drakanie są Aryjczykami, tak jak my. Dlatego są groźni! Tak powiedział sam wódz. Schmidt popatrzył na niego z osobliwym uśmieszkiem. - To prawda, że drakańscy arystokraci są Nordykami, Herr Standartenfuhrer. Ale to tylko cienka warstewka. Większość mieszkańców Dominacji to Afrykanie lub Azjaci. Nawet większość ich zwykłych biurokratów i żołnierzy: czarni, mulaci, wschodni Żydzi, semiccy Arabowie, Turcy, Chińczycy, prawdziwy Schwarm. Czyż nie ma w tym ironii? My, narodowi socjaliści, postanowiliśmy oczyścić Europę z Juden, Słowian i Cyganów, a w efekcie kolebka białej rasy dostanie się pod władzę żółtków, żydków i dzikusów znad Konga, którzy ją skundlą... Parsknął nieprzyjemnym, piskliwym śmiechem. - Zamknij się! - warknął Hoth. Drugi mężczyzna wyprostował się. Jego oczy straciły blask. - Schmidt, byłeś dla mnie towarzyszem broni i przeżywamy wielkie napięcie. W związku z tym zapomnę o tym... haniebnym defetyzmie. Ale tylko ten jeden raz! Jeśli to się powtórzy, osobiście doniosę na ciebie bezpieczeństwu. Schmidt przełknął ślinę i potarł dłońmi twarz, odwracając wzrok. Hoth uspokoił się. Musiał zachować jasność myśli. Ostatecznie to Alzatczyk. Intelektualista i katolik, usprawiedliwił go w myśli. Dobry żołnierz, ale wstrząsnął nim długi czas spędzony na zwalczaniu partyzantów, nieprzyjemne obowiązki wiążące się z przekładaniem teorii partii na język praktyki. W walce przyjdzie do siebie. Wskoczył z powrotem do ciężarówki przewożącej radiostację i wyprowadził przewody na zewnątrz; włączając przy tym latarkę. Zadanie będzie niełatwe. Wszystko będzie kwestią czasu. Wszystko zależy od czasu, pomyślał Eric, gdy dotarli do skraju polany. Wybór odpowiedniej chwili będzie jeszcze trudniejszy niż przedzieranie się po ciemku przez chaszcze. Wtedy podążali na oślep za Czerkiesem. Ukryli się w ostatniej chwili i leżeli bez ruchu w leszczynowym gąszczu, gdy mijał ich długi szereg Niemców. Jeden z nich pośliznął się i zachwiał na nogach. Eric raczej poczuł niż zobaczył but, który wbił się w ziemię w odległości kilku centymetrów od jego wyciągniętej dłoni. Usłyszał wymamrotane pod nosem Scheisse, gdy esesman zatrzymał się, by poprawić sobie na plecach pobrzękujący trójnóg moździerza. Potem nie było już nic poza deszczem oraz oddalającym się plaskaniem butów grzęznących w wilgotnej ściółce. Poczuł na twarzy pulsujące ciepło przypominające gorący wiatr. Wciąż dobiegał go słodki, intensywny zapach wydawany przez tratowane zarośla. Przejmujący strach był jak ból: na zawsze zapadał w pamięć i można go było z niej natychmiast przywołać... Tubylczy myśliwy podczołgał się bliżej i przycisnął usta do ucha Erica, który zmarszczył lekko nos, poczuwszy woń zepsutych zębów i niezdrowego żołądka. - Tutaj, panie. Wyciągnięta ręka Czerkiesa otarła się o bok hełmu Erica. Przemawiał zdyszanym szeptem. Zapewne nie było to potrzebne, gdyż deszcz zagłuszał wszystkie dźwięki, nie było jednak sensu ryzykować. - Droga jest nie dalej niż pięćset metrów stąd. Czy mam pójść pierwszy? - Nie - odparł Eric. Rozpiął płaszcz przeciwdeszczowy i zsunął go z siebie. - Zostań na miejscu. Będziesz nas musiał poprowadzić z powrotem. I to szybko! Zaczekaj tutaj. Poza tym, to nie twoja walka. Pomijając fakt, że Drakanie pozwolą jego ziomkom żyć i dadzą im jeść, pod warunkiem, że ci będą posłuszni. Złapał za holbarsa i przesunął suwadło do przodu i w tył, by wprowadzić pierwszy nabój do komory bez głośnego brzdęku sprężyny. Pal sześć względy bezpieczeństwa. Nie zamierzał łazić po ciemku po nieznanym lesie z bronią nie przygotowaną do strzału... Liczne, ciche szczęknięcia świadczyły, że inni są podobnego zdania. Czuł suchość w ustach. Absurd, pomyślał. Mundur miał ciężki od wody, błota i liści, które przylepiły się do piersi i brzucha, a w ustach czuł suchość. Na dole, na północ od niego, rozbłysło na chwilę żółte światełko. Sofie klepnęła go w kostkę nogi. Wyciągnął rękę, by dotknąć jej w odpowiedzi. Ich dłonie spotkały się, złączyły i uścisnęły. Dłoń dziewczyny była mała, lecz mocna. Odwzajemnił uścisk, uśmiechając się w ciemności. - Trzymaj się, Sofie - wyszeptał. - Ty też, Eri... sir. - Może być Eric, Sofie - odparł. - To nie jest brytyjska armia. - Przygotować się - dorzucił nieco głośniej, podnosząc się na nogi. Przykucnął, wpatrując się usilnie w mrok. Nadal było za ciemno, by mógł cokolwiek zobaczyć, wyczuwał jednak, że nad głową nie ma już gałęzi. To było tak, jakby wyszedł z pokoju. Ponadto deszcz padał pojedynczymi kroplami, nie gęstym prysznicem rozpraszanym przez liście. Słychać było stukot i odgłos prucia. To saperzy wydobywali ładunki. Co ja tu robię? - zadał sobie pytanie. Jestem dowódcą, a wykonuję zadania zwiadowcy. Mogłem sobie siedzieć w bunkrze, popijać kawę i patrzeć, jak Sofie maluje paznokcie u nóg. Wydął wargi, by zagwizdać. Drakanie ruszyli naprzód pochyleni. Ich buty ledwo dotykały ziemi, kolana były zgięte, a kostki swobodne. Wykorzystywali podeszwy stóp do wykrywania nierówności terenu. Nikt nie jest niezastąpiony, odpowiedział mu głos z jakiegoś zakamarka jego umysłu. Mięśnie brzucha zacisnęły się, a jądra spróbowały skryć wewnątrz w bezużytecznym geście obrony przed salwą pocisków, której spodziewał się podświadomie. Marie poradzi sobie z akcją na ustalonym froncie równie dobrze, jak ty. Zresztą już od dawna spodziewałeś się, że polegniesz w walce. Ale nie chcę umierać, Biały Chrystus mi świadkiem. Stracił rytm kroków. Odzyskał równowagę z wyrazem oszołomionego zdumienia na twarzy, które na szczęście ukryła ciemność. Chrząknął, całkiem jakby oberwał w brzuch pięścią. Nie chcę. Naprawdę nie chcę, zdał sobie sprawę zaskoczony. Ale w promieniu kilometra są setki takich, którzy też nie chcą, przemknęła mu przez głowę gwałtowna myśl. Zdawał sobie jasno sprawę z obecności posuwającej się na prawo od niego Sofie. I tak możesz zginąć, i wszyscy razem z tobą. Uważaj! ROZDZIAŁ PIĘTNASTY ...nigdy nie żałowałem tego, że napisałem te artykuły. Nie należałem do tych, którzy mieli sentymentalny stosunek do naszego porozumienia z Drakanami, czy wyobrażali sobie, że jest to autentyczny sojusz oparty na wspólnocie interesów i wartości, jak przymierze z Wielką Brytanią czy nowym rządem Indii. Historia ma to do siebie, że często pisze się ją na nowo, stosownie do bieżących potrzeb, zwłaszcza gdy do sprawy włączają się politycy i popierający ich dziennikarze. Aby zrozumieć, co się stało, musimy wytężyć umysł, by przypomnieć sobie dominujące wówczas opinie. W przeciwnym razie stajemy się łowcami czarownic, jak zmarły, przez nikogo nie opłakiwany senator z Wisconsin polujący na wysoko postawionych “drakońskich sympatyków". Najtrudniej jest przypomnieć sobie, że w latach trzydziestych, a nawet na początku czterdziestych, nikt nie obawiał się Drakan. Nasz dwubiegunowy świat, podzielony między Sojusz a Dominację, był koszmarem, który mogli sobie wyobrazić jedynie nieliczni radykałowie, podobnie jak równowaga strachu w cieniu słonecznej bomby Oppenheimera i suborbitatnych pocisków Clarke'a była wizją, z którą igrała jedynie garstka pisarzy science- flction. Być może winne były nasze rasowe uprzedzenia. W dziewiętnastym wieku abolicjoniści i filantropi podnosili larum, lecz któż byłby skłonny marnować krew i pieniądze, żeby ocalić Afrykę przed Dominacją? Ostatecznie pod jarzmem cierpieli tylko Murzyni. Podczas wielkiej wojny byli to tylko Azjaci, “żółtki" (albo na pograniczach Bułgarzy i inni Słowianie). Jeśli nawet w Ameryce Północnej i Europie Zachodniej poświęcano tej kwestii trochę uwagi, uważano, że Dominacja jest jedynie brutalniejszą postacią kolonialnego imperializmu. Nikt nie byt w stanie sobie wyobrazić, że Drakanie przyniosą rządy plantacji i osiedli sily roboczej, pala i bicza ze skóry nosorożca do Europy - serca zachodniej cywilizacji. Być może w modnym liberalnym poglądzie, że Dominacja jest zemstą Afryki i Azji na Zachodzie za pięć stuleci grabieży i wyzysku, kryje się źdźblo prawdy. Z pewnością wyniki wojny eurazjatyckiej są odpowiednią karą za nasze grzechy zaniedbania i dopuszczenia: pozwolenie Dominacji na ekspansję po wielkiej wojnie, próby uglaskania nazistowskiej, sowieckiej i japońskiej agresji, które nastąpiły później, izolacjonizm i uleganie pobożnym życzeniom, które pozostawiły nam jedynie wybór między złym a gorszym. Niemniej jednak, jaki inny kurs mogliśmy wybrać? Japonia zaatakowała nas bezpośrednio, co zaś do Trzeciej Rzeszy - Dominacja pragnie rządzić światem, nie zniszczyć go, a jej władcy są cierpliwi, w przeciwieństwie do nazistowskich przywódców. “Jeśli zginiemy, zabierzemy cały świat ze sobą. Pochłoną go płomienie ". To słowa Hitlera, który nie żartował. Upadek Europy był wystarczająco wielką apokalipsą. Gdyby narodowosocjalistyczne marzenie nie skończyło się w ruinach Monachium, jego uczeni mogliby dać mu środki potrzebne, by zamienić owe sny w rzeczywistość. Wolność to nie pokój, lecz nieustanna walka. Każde pokolenie musi stawić czoło wrogom, których przydzieli mu historia. Imperia nocy: dziennik z lat czterdziestych William A. Dreiser MacMillan, Nowy Jork 1956 WIOSKA PIERWSZA, OSETYŃSKA DROGA WOJSKOWA 15 KWIETNIA 1942, GODZINA 3.50 Strzelec Patton wytarła sok ze swej maczety i schowała ją do pochwy na plecach: ostrożnie, obiema dłońmi. Nóż był zbyt ostry, by wymachiwać nim po ciemku. Następnie uklękła, by przebiec palcami po produkcie swej pomysłowości: prostym drzewku, na którego obu końcach pośpiesznie wystrugała śmiercionośne szpikulce. Jednym końcem wbiła pal w twardą ziemię ścieżki. Środkiem opierał się o rozwidlenie gałęzi o kształcie litery Y, którą przycięła do odpowiedniej długości. Drugi koniec sterczał skośnie ku górze... Patton stanęła obok niego, by ocenić wysokość. Sięgał jej do pępka, zwrócony na północ. W instrukcji pisali, że we frycowskim SS obowiązuje minimum wzrostu, więc powinien trafić w cel... Drakanka z uśmiechem na ustach odczołgała się cztery metry na bok, do stanowiska ogniowego, które znajdowało się na lewo od ścieżki, za pniem olbrzymiego, zwalonego buka. Wręcz się śmiała. Jej ciałem targało niemal bezgłośne drżenie, dobrze znane leżącej obok niej strzelec Huff. Gdy wraz z odgłosem czołgania wargi zbliżyły się do jej ucha, poczuła woń mokrego munduru. - Co w tym, kurwa, takiego śmiesznego, smaglutka? - zapytała monitor Huff, dowódca lochosu C, drużyny. Patton była śniada, jak na Drakankę, niska i muskularna. Miała oliwkową skórę i płaską twarz. W jej rodzinie ujawniły się francusko-śródziemnomorskie geny, występujące niekiedy wśród częściej spotykanych północnoeuropejskich typów. Huff wyobraziła sobie niepokojący błysk złośliwego rozbawienia w czarnych oczach, gdy lekko piskliwy głos opisywał pułapkę. - W brzuch albo w jaja, Huffie, w brzuch albo w jaja. Wrzask wskaże nam cel, hę? - Jesteś nienormalna. Uwielbiam to. Ich wargi zetknęły się, po czym Huff odtoczyła się z powrotem na stanowisko ogniowe. Jeśli mam zginąć, to lepiej ze śmiechem na ustach, pomyślała. Od ścieżki dobiegł jakiś szczęk. - Zatknąć koziki - rozkazał dowódca tetrarchii, Einar Labushange, czołgając się obok ostatnich grup strzeleckich. To była najszersza ze ścieżek. Pilnowała jej połowa tetrarchii, która ukryła się w miejscu, gdzie grań przecinała drogę, zmuszając ją do skręcenia w lewo, na zachód, gdzie szlak przebiegał pod granitową półką. Ta pozycja była rzecz jasna mniej osłonięta, ale miała swoje zalety. Dotknął krwawiącej wargi, którą rozbił sobie, gdy uderzył o gałąź. Poczuł smak soli. - Ale ostrożnie. Jeśli mam zginąć śmiercią bohatera, to chociaż nie z drakańskim bagnetem w dupie. Wydobył własny bagnet i zatknął go na miejsce. Rozłożył dwójnóg holbarsa. Dręczyły go niespokojne myśli. Niewielkie wzniesienie zapewniało osłonę, lecz również umożliwiało Frycom rozproszenie się. A wycofanie się stąd byłoby sukinsyńsko trudne, gdyż miał za plecami przeciwstok, strumień, a potem prawie pionową barierę wysokości dwóch metrów. Przynajmniej wszyscy mogli chwilę odpocząć bez obawy, że ktoś zaśnie, gdyż te piekielnie zimne kutasy dźgały ich w... Odgłos kroków. Podbite ćwiekami buty depczące kamienie. Ciężki oddech licznych mężczyzn wspinających się w górę z wielkimi ciężarami na plecach. Blisko. Słyszę ich mimo deszczu. Bardzo blisko. Wyciągnął granat zza pasa, położył go na skale obok siebie, uniósł biodra i sięgnął ręką w dół, by poruszyć kamień o ostrych krawędziach. Wsparł się na łokciu, skierował lufę karabinu szturmowego w dół i wciągnął głęboko powietrze. Eric czuł już zapach ciężarówek - smarów, gumy i palonego destylatu - tłumiący woń błota i mokrej roślinności. Zapewne nie wyłączyli kotłów. Słyszał charakterystyczny, głuchy odgłos deszczu bębniącego o napięte plandeki, niosący się echem w osłanianych przez nie skrzyniach. Widać było tylko kilka świateł starannie osłoniętych przed obserwacją z samolotów. W ciemną, pochmurną noc, taką jak dzisiejsza, nie było to potrzebne, ale nawyki robiły swoje. Dla jego przyzwyczajonych do ciemności oczu było tu niemal jasno. Odwrócił wzrok, by źrenice mu się nie skurczyły. Istniała metoda na rozszerzenie ich siłą woli, lecz podczas walki ogniowej byłoby to niebezpieczne. Jasne rozbłyski mogłyby uszkodzić siatkówkę, jeśli hamowało się działanie naturalnego odruchu. Policzył sylwetki ciężarówek. Musiał osłaniać je jakiś oddział. Nadwyżka krążącej z krwią adrenaliny przeganiała z mózgu zmęczenie i ociężałość. Będzie musiał uważać. Podobny stan pełnej napięcia gotowości prowadził do błędów. Na części samochodów z pewnością zamontowano karabiny maszynowe - przeciwlotnicze, ale można je było skierować na cele naziemne. Osiem karabinów szturmowych, wliczając jego, oraz specjaliści od wysadzania obiektów z tetrarchii Marie. Przeciwnik będzie miał przygniatającą przewagę liczebną. Błoto wsysało podeszwy butów i wciskało się w szerokie bieżniki, przez co kroki były niepewne, a zachowanie ciszy niemożliwe. Dzięki Bogu za deszcz. Ciemność kryła ich ruchy, a ulewa tłumiła dźwięki. Uniemożliwi mu to koordynację ataku, ale przecież Drakanie umieli kierować się własną inicjatywą. - Halten Sie! Głos Niemca rozległ się w ciemności w odległości zaledwie kilku metrów, bardziej podenerwowany niż wystraszony, ledwie słyszalny przez szum deszczu. Eric nakazał sobie iść dalej. Każdy krok wydawał się wiecznością. - To tylko ja, Herrnann - odpowiedział w tym samym języku. - Zabłądziliśmy. Gdzie jest Herr Hauptmann? Zrozumiał, że popełnił błąd, nim jeszcze z kabiny ciężarówki trysnęła smuga elektrycznego blasku. Hauptmann znaczyło po niemiecku “kapitan". Regularnej armii, do której Leibstandarte nie należała. W SS używają innych stopni wojskowych! Noc rozbłysła ogniem pocisków smugowych, wybuchów, niezwykłych słupów światła rozszczepianych w chwilowe tęcze przez pryzmaty kropli padającego deszczu. Niemcy strzelali na oślep w ciemność, która była dla nich głębsza niż dla ich przeciwników. Eric rzucił się na ziemię i otworzył ogień. Pocisk smugowy wypadł z lufy, nim jeszcze ciało Drakanina uderzyło o grunt. Gdzieś w pobliżu z ostrym hukiem rozerwały się granaty. Kącikiem oka dostrzegł pomarańczowy rozbłysk wybuchu cysterny, która eksplodowała z potężnym hukiem. Kula przemknęła nad jego głową z nieprzyjemnie znajomym świstem pocisku o dużej prędkości. Holbars wbijał mu się w bark, gdy szedł wzdłuż ciężarówki, celując w świetle strzałów. Widzenie stroboskopowe. Rozbłysk, błysk-błysk-błysk- błysk. Błysk. Kierowca wypadł przez otwarte drzwi. Karabin wysunął mu się z rąk. Błysk. Metal zmiął się i rozdarł pod serią pocisków. Błysk. Cekaemista nad kabiną próbował skierować broń na niego, lecz zwalił się nagle na ziemię, gdy lekkie kule holbarsa trafiły w cel, wbiły się w ciało i rozszarpały je. Kula z brzękiem odbiła się rykoszetem od czegoś twardego. Błysk. Serią wzdłuż plandeki, sypiące się iskry, skupisko anten na dachu... - Wszechmogący Thorze, to ciężarówka dowodzenia! Eric krzyknął z radości i pobiegł w stronę tyłu pojazdu. Sięgnął ręką po granat. Okrążył samochód, ślizgając się lekko po zdeptanej ziemi. Plandeka już się odsuwała. Drakanin rzucił granat do środka, padł na ziemię, przetoczył się do przodu i przycisnął do gruntu w tej samej chwili, gdy nastąpił wybuch. Nim echo zdążyło wybrzmieć, zerwał się, odwrócił i pognał ku ciężarówce. Musiał do niej wskoczyć szybko, gdyż był to granat zaczepny, działający tylko siłą wybuchu, twarda grudka materiału wybuchowego pozbawiona produkującej odłamki skorupy. Szybko, dopóki ci, którzy jeszcze żyli, wciąż byli ogłuszeni... Standartentuhrer Hoth włączył krótkofalówkę zamontowaną z tyłu samochodu łącznościowego, by słuchać transmisji napływających zza gór. Nie miał nic innego do roboty. Było to równie użyteczne, co wpatrywanie się w mapy, czym zajmował się siedzący w tyle pojazdu Schmidt. Odbiór był sporadyczny. Słyszał tylko urywane fragmenty. Fragmenty bitwy toczonej na południe od gór, po niemiecku lub w dziwacznym, niewyraźnym drakań- skim dialekcie angielskiego. Dysponował jedynie słabą znajomością tego języka, w dodatku opartą na brytyjskim standardzie. Sprawozdania, chłodne rozkazy, dane korygujące ogień podawane przez oficerów obserwacyjnych artylerii, rozpaczliwe błagania o pomoc... Na południowym końcu Osetyńskiej Drogi Wojskowej okrążono cztery niemieckie dywizje. Leibstandarte, podzieloną przez drakańskich spadochroniarzy i próbującą otworzyć drogę z obu końców, oraz trzy jednostki Wehrmachtu usiłujące powstrzymać przeciwnika na południu. Bezskutecznie. Czas, czas, myślał. Jego dłonie lśniły zielono w słabym blasku tarcz i liczników. Bębniący w plandekę deszcz zmieniał ciężarówkę w pełną ech jaskinię. - Złapałeś coś? - zapytał operatora. Mężczyzna potrząsnął głową. Jedną dłonią przyciskał do ucha słuchawkę, a palcami drugiej przesuwał gałkę. - Nic nowego, Herr Standartenfuhrer. Dobry odbiór z Pia-tigorska i Groźnego, a zza gór miszmasz. Za duża wysokość i aktywność elektryczna atmosfery. Złapałem też urywki odbite od jonosfery z całego świata: para jankeskich niszczycieli ścigających w pobliżu Islandii U-boota, dziennik radiowy z Cesarstwa Brazylii... Pierwszy wybuch ogłuszył ich, aż zamarli na chwilę. Potem Schmidt zerwał się na nogi, rozsypując mapy i dokumenty. Hoth złapał za hełm. Strzały, charakterystyczny dźwięk drakańskich karabinów maszynowych, kolejne eksplozje. Upłynęło zaledwie kilka sekund, a już przez plandekę widać było pomarańczowy blask płomieni. Samochód zakołysał się, a potem zatrząsł, gdy trafiły go kule. Z zasłoniętej plandeką kabiny dobiegła drżąca wibracja. Pociski rozbijały sprzęt elektroniczny i przewracały skrzynki, czemu towarzyszyły jaskrawe fontanny iskier i ostra woń ozonu. Przez pierś radiooperatora przebiegły czerwone plamy. Rzuciło nim na tył skrzyni, gdzie padł bezwładnie z na wpół ściągniętymi słuchawkami i wyrazem zdumienia na twarzy. Hoth właśnie się odwracał, gdy między rozsznurowanymi połami plandeki przeleciał granat, który odbił się od ciała radiooperatora i wylądował u stóp Schmidta. Światła i czasu akurat wystarczyło, by zdołał rozpoznać typ, wykonany z twardego, plastycznego materiału wybuchowego. Z odległości dziesięciu metrów był niegroźny, lecz w zupełności wystarczał, by zabić bądź okaleczyć wszystkich w ciasnej ciężarówce. Zdążył jeszcze poczuć atak gniewu: nie mógł zginąć; miał zbyt wiele do zrobienia. Było to bezcelowe, lecz poczuł, że napina mięśnie, gotowy rzucić się naprzód i odkopnąć bombę w mrok, ogarnięty berserkerskim szałem na myśl o kolejnej katastrofie. Patrzył tylko na granat, nie mógł więc być pewien, czy Schmidt rzucił się naprzód, czy też pośliznął. Zobaczył tylko, że zwalista postać przemknęła obok niego, a potem eksplodowała fontanną czerwieni. Bariera ciała wystarczyła, by pochłonąć podmuch, choć i tak szumiało mu w uszach od huku. Był masywnie zbudowany, lecz poruszał się szybko i miał odruchy doświadczonego żołnierza. Podczas nocnej walki ogniowej należało wydostać się na zewnątrz. Ciężarówka była śmiertelną pułapką. Kierował nim również motyw silniejszy niż strach przed śmiercią. W ciągu jednego dnia jego życie i sprawa - wczoraj bliskie triumfu - znalazły się na krawędzi całkowitej katastrofy. Widział, jak jego ludzi skoszono, nie dając im szansy rewanżu, sam zaś miotał się na oślep niczym byk zaplątany w mulecie matadora. Na zewnątrz był ktoś, kogo mógł zabić. Z kącika ust pociekł mu wąski strumyk śliny. Hoth rzucił się ku wzywającemu go kwadratowi ciemności. W jednej chwili Eric znowu znalazł się za ciężarówką. Ledwie zdążył zadać sobie pytanie, dlaczego odgłos wybuchu był taki głuchy, gdy jakiś Niemiec przeszedł nad ciałem towarzysza, który rzucił się na granat, i kopnął mocno Drakanina w twarz. Karabin zamortyzował nieco cios, co uratowało Erica przed złamaniem żuchwy, I tak jednak zatoczył się ogłuszony. Ziemia wybiegła mu na spotkanie i uderzyła go mocno. Jego ręce i nogi poruszały się ospale niczym macki ukwiała uczepionego rafy koralowej. Pas holbarsa miał owinięty wokół szyi. Czynił sobie gorzkie wyrzuty. Był zbyt pewny siebie. Zdążył tylko pomyśleć: dureń, dureń, nim na plecy runął mu olbrzymi ciężar. Ciemność zapłonęła ogniem. Padnij. Sofie odruchowo rzuciła się do przodu, gdy dostrzegła kącikiem oka jakiś ruch. Pozwoliła centurionowi pognać naprzód. Wylądowała wsparta na palcach obu nóg i lewej dłoni, napinając mięśnie, by utrzymać ciężar ciała i radia. Golenie uderzyły ją w żebra i Niemiec przewrócił się z wrzaskiem. Złapała jedną ręką za pistolet maszynowy i otworzyła ogień, wykorzystując płomień wylotowy, by celować, a odrzut, by przejechać serią po błocie oraz tułowiu leżącego twarzą do ziemi Fryca. Pociski o miękkich czubkach uderzyły w jego plecy, tworząc w nich kratery, a w piersi rany wylotowe wielkości pięści. Eric zatrzymał się przed nią, ostrzeliwując ciężarówkę z karabinu szturmowego. Wybuchy rozjaśniły ciemność światłem, które wydawało się bolesne po długim marszu przez las. Eric... Nie zwracaj na niego uwagi. Nie ma wyjścia. Wsparła się na kolanach i zwróciła z powrotem ku samochodom i miotającym się z krzykiem sylwetkom. Przestawiła kciukiem karabin na ogień pojedynczy, dotknęła zakrzywionym stalowym trzewikiem kolby barku, a jej przednią, drewnianą część wsparła na lewej dłoni. Zrobiło się wystarczająco jasno, by korzystać z celownika optycznego, a z odległości niespełna pięćdziesięciu metrów pistolet maszynowy był śmiertelnie skuteczny. Jej pole widzenia wypełnił okrągły obraz podzielony półprzeźroczystym, plastikowym palcem wewnętrznego pręcika z podświetloną końcówką. Skup się: to tylko szkoła, ćwiczenia w nocnym strzelaniu, ukazujące się cele, rozpoznawanie zarysów. Kurtka z medalami, naprowadź pręcik na pierś, naciśnij spust i trach. Odrzut ją zaskoczył, tak jak zawsze, kiedy miała wrażenie, że strzał jest celny. Fryc padł na ziemię, znikając jej z oczu. Nie musiała śledzić go wzrokiem. Za nim podążali następni. Ta ciężarówka zapewne coś znaczyła. Szybko. Mogli jej nie widzieć, ale z pewnością dostrzegli płomienie wylotowe. Trach. Trach. Trach. Ostatni podskoczył w górę, wyginając ciało. Oberwał tylko w ramię. Nim zdążył paść na ziemię, władowała w niego jeszcze dwa naboje. Kula przemknęła tam, gdzie byłby jej żołądek, gdyby stała. Poczuła, jak podmuch targnął jej hełmem. Celowany ogień. Nawet gdyby padła na ziemię, snajper mógłby ją jeszcze załatwić, albo trafić centuriona w plecy. Przyjrzyj się... hełm poruszający się za jednym z ciał. Trudne... Wypuściła powietrze z płuc i wstrzymała oddech. Otworzyła szeroko oczy, by uzyskać widzenie pozwalające zobaczyć wszystko, a zarazem nic. Fryc szarpał za zamek mausera. Ze zranionego policzka płynęła mu krew. Pręcik jej celownika opuścił się z precyzją rewolwerowej tokarki tuż poniżej brzegu garnkowatego hełmu. Nacisnęła leciutko palcem spust pistoletu maszynowego. Oboje wystrzelili jednocześnie. Hełm pofrunął w rozświetloną czerwonawym blaskiem ciemność z głośnym brzękiem, który usłyszała w tej samej chwili, co świst przelatującej nad nią kuli. Roztrzaskana głowa esesmana opadła za ciało towarzysza, które służyło mu jako podpórka strzelecka. Zamrugała powiekami, by usunąć powidok wywołany płomieniem wylotowym mausera. Przełączyła karabin na ogień ciągły i na wszelki wypadek przeciągnęła serią po trupach. Kolana, łydki i palce stóp pozwoliły jej zerwać się na nogi w tej samej chwili, gdy wetknęła na miejsce nowy magazynek, poszukując w ciemności własnych dłoni. Nie wiedziała nawet, że jej wargi zamarły we wściekłym grymasie, gdy obiegała susami ciężarówkę, którą atakował Eric. Oczy miała wielkie i ciemne, a twarz sztywną, jakby wyrzeźbiono ją z kości. Nie mógł być daleko. Znajdzie go. Musi strzec jego pleców. Znajdzie go. Płask! Zza głazu wystrzeliła frycowska flara. Ostry, srebrzysty blask zalał drzewa, wyssał z nich kolor i głębię, upodabniając je do płaskich scenicznych rekwizytów w urządzanym na wolnym powietrzu przedstawieniu, a padający deszcz zamienił w oślepiające srebrzyste strumienie. Pododdział Drakan padł na ziemię, modląc się o ciemność, lecz flara zaplątała się spadochronem w gałęzie i zawisła skwiercząc w górze. Einar Labushange ukrył twarz w dłoniach. Blask z niemiłosierną wyrazistością oświetlał to, co zostało z drakańskiej linii stanowisk ogniowych na grani. Był mniej zagrożony niż większość pozostałych, ponieważ, gdy opuścił głowę, od przodu osłaniał go martwy esesman. Czuł, jak trafiane kulami ciało miota się w paroksyzmach pseudożycia, słyszał mlaskający odgłos uderzających w nie pocisków. Nieprzyjaciel omiatał seriami całą grań. Siła ognia frycowskiej piechoty była rozproszona, jako że mniejszy procent żołnierzy wroga był wyposażony w broń maszynową, ale przewaga liczebna robiła swoje. Było ich jednak mniej niż w chwili, kiedy Drakanie zaskoczyli przechodzącą dołem kolumnę. Zapomniał się na chwilę i spróbował wesprzeć się na łokciu. Zamarł i opadł na ziemię z dźwiękiem, który tylko maksymalnym wysiłkiem woli powstrzymał przed przerodzeniem się w skowyt. Jakimś odległym, chłodnym zakątkiem swego umysłu rozważał przez chwilę, czy postąpił słusznie, wystrzeliwując ten oświetlający nabój piętnaście minut, całą wieczność, temu. Ogólnie rzecz biorąc, tak. Fryce mijali ich w szyku marszowym. Nie potrzebował unosić głowy, by zobaczyć leżące wzdłuż ścieżki trupy, przynajmniej pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt. Inni Niemcy leżeli zaplątani w chaszcze po drugiej stronie szlaku, trafieni w plecy, gdy brnęli przez gąszcz nieprzebyty niczym kolczaste druty. Niezdary, pomyślał. Mimo deszczu czuł, że jego ciało zalewa zimny pot bólu, a ciepło wycieka z niego powoli przez brzuch. Żołnierze otwartej przestrzeni. Drakanie prześliznęliby się jak węgorze albo wyrąbali sobie drogę maczetami. Kamienie i ich odłamki pofrunęły w powietrze z głośnym brzękiem. Na żołnierzy Dominacji z zagłuszającym deszcz stukotem spadł deszcz gałązek. Przycupnęli pod prowizoryczną barierą. Od czasu do czasu któryś ze strzelców wyborowych wysuwał głowę, by oddać szybką serię, przetoczyć się w nowe miejsce i ponownie wypalić do przeciwnika, który odpowiadał ogniem, ostrzeliwując poprzednie stanowisko. - Te skurwysyny nigdy się niczego nie nauczą! - usłyszał radosny okrzyk jednego ze swych towarzyszy. Nie próbowali ustanowić linii stanowisk ogniowych. Gdy nadejdzie następna szarża, pozostali przy życiu żołnierze obu lochosów podniosą się i zaczną grzać z karabinów. Nad ich głowami przemknął zjękiem pocisk z sześćdziesięciomilimetrowego moździerza Drugiej Tetrarchii. Tylko jeden. Zaczynało im brakować amunicji. Zaczynało im brakować wszystkiego, a Fryce nadal mieli więcej ludzi. Choć wzdłuż ścieżki leżały dziesiątki zabitych, większa liczba żołnierzy kryła się w eolicznych nasypach wzgórza, które próbowali zdobyć szturmem. Dzięki Jednookiemu za to, że chaszcze były zbyt gęste, by mogli ich łatwo oskrzydlić... Einar leżał spokojnie. Dopóki pozostanie bez ruchu, nie zemdleje z powodu bólu w roztrzaskanym strzałem snajpera kolanie. Czuł krew spływającą mu po twarzy z miejsca, gdzie po raz ostatni przegryzł wargę, gdy jego nogą targnęły drgawki. Śmierć przynieść mu miała jednak zadana bagnetem rana brzucha. Starał się powstrzymać śmiech. Kiedy się śmiał, było bardzo niedobrze. Flara rozbłysła dokładnie w tej samej chwili, gdy ostatnia frycowska szarża osiągnęła szczyt grani, za późno, by któryś z nich mógł zmienić tor bagnetu, wspartego całym ciężarem rzuconego naprzód ciała. Mieli jedynie czas, by zobaczyć swe twarze, na których pojawił się identyczny wyraz zdumienia i przerażenia. Potem jego oręż wbił się w gardło Niemca, a długie ostrze przytwierdzone do lufy mausera przebiło bluzę jego munduru tuż nad sprzączką pasa. Było zimne, bardzo zimne. Czuł je, czuł, jak przechodzi przez skórę, mięśnie oraz delikatne narządy wewnętrzne pękające z trzaskiem, który usłyszał za pośrednictwem kości. Wyrwał bagnet ze swego brzucha, gdy Fryc padł na ziemię. Patrzył, jak wychodzi z ciała. Jakie to dziwne, zostałem zabity, pomyślał, osuwając się na ziemię. Było to bardzo zabawne, jeśli się nad tym zastanowić. Śmierć od bagnetu była wystarczająco nieprawdopodobna, a szansę, by Drakanin przegrał pojedynek na białą broń były astronomicznie małe. Oczywiście czuł się już wtedy bardzo zmęczony... Kręciło mu się w głowie i był trochę senny, tak samo jak teraz. Nie wolno się śmiać. Pchnięcie w brzuch oznaczało śmierć, ale powolną. Była to tylko głęboka kłuta rana, którą nieco poszerzył, wyrywając bagnet. Wątroba, nerki ani większe tętnice nie zostały uszkodzone. W przeciwnym razie już by nie żył. Mięśnie się zacisnęły, co spowodowało, że krew zbierała się wewnątrz, uciskając narządy, zamiast wyciekać na zewnątrz, co doprowadziłoby do utraty przytomności wywołanej niedotlenieniem mózgu. Niemniej niektóre narządy w jego brzuchu były w każdej chwili gotowe wypłynąć. Kiedy się śmiał, było bardzo niedobrze. Czuł coraz większą senność. Odgłos strzałów słabł. Nie był już głośniejszy niż dźwięk bębniącego w hełm deszczu... Poruszył ranioną nogą, wykorzystując sprawne jeszcze mięśnie nad opaską uciskową. W chaosie bitwy zapewne nikt nie usłyszał jego krzyku. Był w pełni przytomny, pomijając śpiew dźwięczący w uszach. Podczołgał się do niego drugi dekurion. Jego młoda, nastoletnia twarz widoczna w blasku gasnącej flary była blada i zdesperowana. - Sil. Pedersen i de Klerk są skasowani, zabrakło naboi do moździerza, zachodzą nas ze skrzydeł i nie zdołamy powstrzymać następnego ataku. Co mam robić! Podoficer wyciągnął rękę ku jego ramieniu, lecz cofnął ją, gdy Einar uderzył go w dłoń. - Spierdalajcie stąd. Nie! Nie próbuj mnie ruszać. Czuję, że coś... zaraz się w środku urwie. Wykrwawiłbym się w trzydzieści sekund. No jazda, człowieku, zmiataj. Odgłos ruchu za jego plecami ucichł. Wypełniające mu uszy brzęczenie stawało się coraz głośniejsze. Nikt nie mógłby twierdzić, że nie wykonali zadania: Fryce z pewnością stracili co najmniej jedną trzecią żołnierzy. Nie zdołają przedrzeć się dalej w tym wilgotnym mroku, zwłaszcza że czekała na nich jeszcze jedna zasadzka. Przynajmniej stu zabitych... Z jakiegoś powodu przestało się to wydawać ważne, lecz nie zostało mu nic więcej. Flara przygasała, a może to oczy odmawiały mu posłuszeństwa. Może miał przywidzenia. Krzak na dole poruszył się. Ranny odzyskał na chwilę jasność umysłu, choć czuł się bardzo osłabiony. Wszystko wymagało straszliwego wysiłku. Nie miał innego wyboru, jak wreszcie z tym skończyć... O Biały Chrystusie, zobaczyć raz jeszcze pustynię... Nadszedł już kres pory deszczowej. Jeśli spadnie późna ulewa, yeldt pokryją kwiaty, czerwone, purpurowe i fioletowe. Kiedy jechało się przez podobny obszar, niesiony od horyzontu zapach otaczał człowieka niczym woń wszystkich ogrodów świata. Nie ma wyboru, nigdy nie ma wyboru, dopóki nie jest za późno, ponieważ nie wiemy, czym jest śmierć, a tylko nam się tak zdaje... Einar Labushange podniósł głowę do celownika, gdy esesmani rozpoczęli atak... - Ach. Ach. Ach... To zdumiewające, pomyślała strzelec Patton. Nadziany na pal Niemiec miał jeszcze siłę jęczeć. Od czasu do czasu nawet krzyczeć i gadać. Widziała go w świetle płomieni wylotowych. Rozkraczył się, jak gdyby zaostrzony kawał drewna, który własnym ciężarem wbił sobie w pachwinę, był jego trzecią nogą. Od czasu do czasu próbował się poruszyć. Z reguły wtedy właśnie krzyczał. Ciała leżące za nim na ścieżce były nieruchome. Wpakowała w nie na wszelki wypadek wystarczająco wiele serii. Ścieżka była usiana zwłokami. W odległości dwudziestu metrów leżała cała ich sterta. Tam właśnie w skupionych dogodnie, skoncentrowanych na ostrzale prowadzonym z ciemności przed nimi Niemców trafił od tyłu pocisk pancerzownicy. - Zdumiewające - wymamrotała. Jej własny głos brzmiał słabo i odległe w uszach rozgrzanych i przekrwionych pod wpływem wybuchów. Chciałaby, żeby ochłodził je zimny deszcz. Zdumiewające, że w Niemca nic nie trafiło. Przy jej lewym łokciu uzbierał się stos zużytych łusek oraz kawałków taśmy nabojowej. Mimo mżawki od niektórych z nich wciąż bił żar. Były tam też dwa opróżnione bębnowe magazynki. Lufa jej karabinu przestała skwierczeć. Patton pomyślała, że pozostała jej mniej więcej połowa trzeciego i ostatniego magazynka. Siedem albo osiem serii, jeśli będzie miała szczęście i postara się nie naciskać spustu zbyt mocno. Opary kordytu mieszały się z zapachem wilgotnej ziemi, wonią smaru karabinowego oraz smrodem odchodów pochodzącym od Niemca, który opróżnił kiszki, stercząc na palu. Wytężała z niepokojem mocno nadwyrężony nieustannymi wybuchami słuch. Zadaniem ich obu była obrona punktowa. Zgodnie z planem miały zablokować ścieżkę, zmusić Fryców do cofnięcia się w celu rozpostarcia szyków. Potem reszta lochosu powinna przystąpić do ataku, przepuściwszy przeciwnika za pierwszym razem, by skłonić go do skupienia się. Wszystko poszło jak trzeba, ale od północy nie było już słychać strzałów. Liczba zabitych Fryców odpowiadała mniej więcej tetrarchii. Pozostała szóstka żołnierzy jej lochosu nie mogła załatwić całej reszty, a wiec... - Huffie. - Hę? - Czy myślisz to, co ja... Obie uniosły się na kolana, lecz Patton zatrzymała się nagle. - Zaczekaj - powiedziała, wyciągając dłoń. - Daj mi rękę, dobra? Poczuła ją w ciemności, złapała za pas uprzęży i pociągnęła towarzyszkę w stronę ścieżki. Drugą ręką dotknęła czegoś ciepłego i miękkiego. Rozległ się przeciągły, łkający krzyk, który przeszedł w skomlenie. - Co ty kurwa wyprawiasz? - Wyciągnijmy go, wyciągnijmy! - zawołała gorączkowo Patton. Tak jest, widać było lekką poświatę. Nie mogło to być słońce, gdyż od początku akcji minęło najwyżej dziesięć minut. Coś płonęło, blisko, wystarczająco blisko, by docierał do nich odbity od liści blask. - Ostrożnie, nie zabij go. Dobra, teraz dawaj granaty. Widoczny naprzeciwko niej mroczny kształt zachichotał. Niemiec zaczął płakać, wciągając gwałtownie powietrze w płuca, gdy poruszyły go, podpierając pal, by nie zmienić kąta wejścia, a następnie ułożyły pod jego spoczywającym twarzą do ziemi ciałem granaty z wyciągniętymi zawleczkami, wpychając je głęboko. Ciało pod ich palcami drżało nieustannie, jakby z zimna. Gdy się podniosły, Huff zatrzymała się na chwilę, otrzepując ręce. - Hej, zaczekaj. Jest jeszcze przytomny. Mógłby ich ostrzec. Patton spojrzała niespokojnie na ścieżkę. Jeśli Niemcy posuwali się tyralierą przez krzaki, a nie wzdłuż ścieżki... ale nie miały czasu do stracenia. Wszystko zależało od tego, ilu ich zostało i jak bliskie załamania było ich morale. - Masz rację - mruknęła, wyciągając nóż z buta. Fryc dyszał płytko, miał więc usta otwarte. Ruch palcami w wilgotnej jamie, szybkie cięcie w podstawę języka i esesman na zawsze utracił zdolność artykułowanej mowy. Gdy obie oddalały się truchtem wzdłuż ścieżki, krzyki za ich plecami stały się ochrypłe i bulgoczące. - Ugryzł mnie, skurwysyn - wydyszała Patton, gdy zatrzymały się w pobliżu stromego wzniesienia. U jej stóp płynął strumyk. Opłukała w nim dłonie, a potem złożyła je, by unieść wodę do warg. Była czysta i słodka, smakowała tylko skałami i ziemią, cudownie koiła ból podrażnionego gardła. - Mniejsza z tym. Tu miałyśmy spotkać się z resztą. Raz jeszcze popatrzyły na siebie niespokojnie. Nie musiały właściwie się widzieć. Czekający w zasadzce żołnierze mieli się wycofać przed nimi. Ciszę mogło wyjaśniać tylko jedno. Albo jedna z dwóch możliwości... Na południe od nich rozległy się gromkie huki wybuchów granatów, a potem krzyki w języku niemieckim. - Kurwa - mruknęła Huff. Wyznaczony do pilnowania tej ścieżki lochos liczył ośmioro żołnierzy... - Jak mówił szef, główka pracuje... - A dupa się kryje. Ruszamy. Dwoje Drakan biegło bezszelestnie przez eksplodujący chaos parkingu. Eric przydzielił saperom tylko ogólne zadania: zniszczyć ciężarówki SS, zwłaszcza transportujące paliwo i amunicję, bądź też zablokować drogę, albo i jedno i drugie, zależnie od tego, na co pozwoli sytuacja. Większość saperów wpadła między ciężarówki z ładunkami wybuchowymi w obu dłoniach. Trzymali kciuki na zapalnikach czasowych, gotowi zerwać spłonki. Zbliżyć się do ciężarówki, rzucić ładunek i paść na ziemię... Strzelec McAlistair przetoczyła się i ponownie wsparła na łokciach i kolanach, z rozłożonym dwójnogiem, osłaniając od tyłu specjalistę od burzenia. Zupełnie stracili orientację, pomyślała. Z drugiej strony ciężarówki ujrzała czyjeś nogi. Wystrzeliła złożoną z trzech nabojów serię. Rozległ się krzyk. Zobaczyła kolejne pary stóp. Pomknęła naprzód, nie podnosząc się. Przeczołgała się pod ciężarówką niczym lampart, posuwając się niemal równie szybko, jak na nogach, po czym przeszła nad leżącym na ziemi Frycem, który trzymał się za uciętą w połowie łydkę. Ponownie się przetoczyła i wycelowała. Gdy zobaczyła otaczającą samochód grupę, pożałowała, że nie nastawiła karabinu na ogień ciągły. Było ich sześciu. Nacisnęła spust, trach-trach-trach, pocisk smugowy oblał ich plecy zielonym blaskiem. Jeden z nich miał karabin maszynowy, MG 42. Odwrócił się, zaciskając dłoń w przedśmiertnym odruchu. Czarnoszarą noc przeszył stożek światła. Owinięta wokół jego ramion taśma nabojowa przesunęła się przez broń, a potem zacięła, zaciskając się wokół gardła Niemca, który runął plecami w błoto. Przegrzana lufa zasyczała przy zetknięciu z wilgotną glebą, zupełnie jak podkowa wyjęta przez kowala z pieca i wrzucona do wiadra. Stojący po drugiej stronie pojazdu saper nie lenił się. Cel był szczególnie kuszący: przegubowa platforma do przewozu czołgów, na której transportowano pojazd specjalnego przeznaczenia - czołg wyposażony w trał łańcuchowy, służący do rozbrajania pól minowych przed atakiem. Ładunek plastiku rozbłysł niczym naleśnik białego światła pod przednim wózkiem zwrotnym transportera. Wszystkie cztery koła pofrunęły w noc, wirując niczym wyrzucone w górę monety. Zbiornik paliwa pękł. Olej napędowy rozprysnął się w delikatną mgiełkę przypominającą perfumy w aerozolu. W stanie płynnym ciężkie paliwo trudno zapalić bez sztucznego ciągu kotła, lecz wszystko, co zawiera węgiel - pył węglowy, a nawet mąka - jest środkiem wybuchowym, o ile dostatecznie to rozpylić, tak by wszystkie cząsteczki stykały się z tlenem. Obłok paliwa eksplodował z siłą stopięćdziesięciopięciomili-metrowego pocisku. Pojazd i jego ładunek zniknęły w pomarańczowej kuli ognia i odłamków, która podpaliła również pół tuzina stojących obok samochodów. Huk zagłuszył na sekundę wszystkie inne dźwięki i odbił się echem od wzgórz i lasu. Większa część platformy zamieniła się w szrapnele. Czysty pech sprawił, że odcinek osi długości czterech stóp przebił ciało jednego z saperów jak oszczep, przyszpilając go do drugiej ciężarówki niczym nabitą na cierń ofiarę dzierzby. Jego kończyny wybiły werbel o blachę kabiny. Żył jeszcze kilka sekund po tym, jak kręgosłup został przerwany. Było teraz sporo światła i żołnierz Leibstandarte mógł zobaczyć wytrzeszczającą oczy twarz klauna, która zawisła za oknem. Z ust i nosa tryskała jasna, tętnicza krew, a włosy płonęły. Ponieważ jednak ta sama, wyszczerbiona, metalowa włócznia przeszyła cienkie drzwi jak tkaninę i wbiła mu się w miednicę, poświęcał temu bardzo niewiele uwagi. Tee-Hee McAlistair padła płasko na ziemię. Przy przejściu fali uderzeniowej, grunt uniósł się i podrzucił ją w górę. Przez chwilę nie było nic oprócz świateł i rozpaczliwych prób zaczerpnięcia oddechu. Plandeka opla uniosła się. Potem ciężarówka opadła z powrotem na koła. Podmuch okazał się za słaby, by przewrócić obciążony ładunkiem samochód. Drakanka zdawała sobie niejasno sprawę, że z uszu i nosa sączy się jej krew, a w głowie słyszy głośny szum nie będący składnikiem chaotycznej wrzawy nocnej bitwy. Ten wybuch był znacznie silniejszy, niż można było oczekiwać. Podniosła się z zawziętością na nogi, nie zważając na to, że nie widzi wyraźnie. Szum ustąpił miejsca piskowi. Miała wrażenie, że w uszy powoli wbijają się jej igły. Saper... - Kurwizna, to ci dopiero pech - wymamrotała zdumiona, zobaczywszy po drugiej stronie maski samochodu postać przybitą do drzwi stalowym prętem, który opadał powoli, gdy trup ześlizgiwał się z niego cal za calem. Wreszcie zwłoki uklękły ze zwieszoną głową w kałuży, która połyskiwała czerwono w blasku ognia. Stojąca dalej platforma zamieniła się w jezioro płomieni otoczone mniejszymi pożarami. Czołg-trał stał w jego środku. Ze szczelin przeziernikowych pancerza buchały języczki ognia. Na jej oczach fragment gąsienicy odpadł z głuchym łoskotem, tworząc na chwilę wyrwę w gęstym pomarańczowym dywanie płonącego paliwa. Zaterkotała seria, choć oślepione oczy żołnierki nie widziały strzelającego. Kule przebiły cienki metal maski opla, tworząc szereg lejów, który skończył się tuż przed nią. - Trzeba zwiewać z płonącego samolotu - powiedziała do siebie. Co dziwne, słyszała własne słowa wewnątrz czaszki, lecz nie uszami. Odwróciła się, oparła stopę o zderzak i wskoczyła na maskę, a potem na dach ciężarówki. Wspierając się na lewej ręce, przeskoczyła na plandekę podtrzymywaną otaczającymi skrzynię obręczami. Okazało się to znacznie trudniejsze, niż sądziła. Przez chwilę leżała, dysząc i tłumiąc mdłości, nim wreszcie rozejrzała się wokół. - Uuu, świetnie. Cały tabor frycowskich pojazdów płonął. Nie widziała wyraźnie, lecz przed ogniem uchronił się tylko szereg stojący najbliżej szosy. Zrobiło się bardzo jasno. Światło rozpraszało się w krystalicznych smugach deszczu. Płomienie wylotowe i pociski smugowe tworzyły poziomy kontrapunkt do pionowych tulipanów wybuchów i płonących pojazdów. Nie towarzyszył temu żaden dźwięk. Igły bólu wbiły się głębiej w czaszkę. Pomyślała, że Fryce z pewnością strzelają do siebie nawzajem. Było ich więcej, a Drakanie zajęli już pozycje. Miałaby ochotę zachichotać, gdyby uszy nie bolały tak bardzo. Miała wrażenie, że coś jest nie w porządku z jej głową. Czuła w niej ciężar i trudno jej było myśleć. Nie powinna patrzeć na to jak na pokaz fajerwerków. Powinna... Jedna z ciężarówek ruszyła z miejsca i zaczęła zawracać w stronę szosy. Jej kierowca wykonał bezbłędny zakręt na trzech kołach i przemknął z turkotem po tlących się szczątkach pojazdu, który zniszczono jako pierwszy. Za jego plecami rozległy się kolejne wybuchy, niemal równie głośne. Dłonie na kierownicy i stopy na pedale gazu poruszały się odruchowo. Widział jedynie sięgające ku niemu płomienie: ogień i pociski smugowe wypadające z niezgłębionej ciemności. Gdy ciężarówka ją mijała, Tee-Hee zareagowała na poziomie głębszym niż świadomość. Uklękła i przeciągnęła po jej skrzyni długą serią, a potem skoczyła na plandekę. Ten odruch omal jej nie zabił. W swej kalkulacji nie uwzględniła faktu, że wywołany falą uderzeniową wstrząs zmiejszył jej możliwości. Mało brakowało, by jej skok nie sięgnął pędzącego samochodu. Tylko szczęśliwym trafem nie ześliznęła się na śmiercionośną, zrytą pociskami ziemię. Rozciągnęła się na chwilę na plandece. Wilgotna, szorstka tkanina drapała ją w policzek. W skład jej szkolenia wchodziły jednak metody walki z wyczerpaniem - ćwiczenia, podczas których celowo doprowadzano ją do granic omdlenia. Miały ją one nauczyć zachowania zdolności działania tak długo, jak tylko było to fizycznie możliwe. Poczołgała się na dach kabiny kierowcy i zsunęła w dół. Sięgnęła nogami do stopnia nadwozia. Lewą ręką złapała się lusterka, by utrzymać się na rozkołysanej, podskakującej, śliskiej metalowej krawędzi. Rozjaśniło jej to trochę w głowie - na tyle, że zauważyła, iż skupiony dotąd tylko na drodze i ucieczce kierowca spojrzał wreszcie w jej stronę. Dostrzegła świadomość nadchodzącej śmierci w jego wybałuszonych oczach, gdy jedną ręką uniosła karabin szturmowy i wystrzeliła serię przez drzwi. Jego wargi ukształtowały tylko jedno słowo: “Nein". Odrzut cisnął nią do tyłu. Jej ciało wygięło się w łuk. Omal nie wypuściła z dłoni lusterka. Wrzuciła broń przez okno i otworzyła szarpnięciem drzwi. Sięgnęła do środka i wyciągnęła konającego Niemca na zewnątrz. Tym samym ruchem sama wsunęła się do środka i zacisnęła dłonie na kierownicy. Zaczerpnęła z drżeniem tchu i poruszyła kołem, żeby wyminąć blokujący drogę wrak. - Frejo, co to za smród? - wymamrotała, usiłując połapać się w nieznanej tablicy rozdzielczej. Wciąż trudno jej było myśleć: wyjechać na szosę i przestrzelić opony. Granat do przewodu paliwowego. Zablokować przejazd i z powrotem do lasu... gdzie jest pedał gazu... Nie było to aż tak obce; ostatecznie auto parowe wynaleziono w Dominacji, konstrukcja musi być taka sama... tu! Gówno, pomyślała, skręcając ciężarówką na wąskiej drodze. Za zakrętem trasa opadała ostro w dół: To ich trochę opóźni, kiedy już granat unieruchomi wrak. Faktycznie gówno. Siedzę w tym, co pozostawił Fryc. Biały Chrystusie, zmiłuj się, nigdy tego nie domyję! W tej samej chwili leżący w skrzyni esesman wystrzelił ze swego Kar-98 przez tylną ścianę kabiny. Nie celował, nie było tam okna i był to jego ostatni uczynek, nim utrata krwi sprawiła, że osunął się z powrotem na podziurawione kulami deski. Przypadek pokierował kulą lepiej, niż mógłby to uczynić kunszt. Ciężki pocisk trafił Drakankę między łopatki. Pochyliła się do przodu i opadła na kierownicę, odbiła się od niej, a potem znowu w przód. Ale przecież wygrałam, taka była jej ostatnia myśl. Nie mogę zginąć. Wygrałam. Uderzenie rozpędzonego ciała Niemca spadło na Erica niczym rozbłysk białego ognia trafiający go w krzyż i miednicę. Potem faktycznie dostrzegł biały ogień, który go oślepił, choć głowę miał odwróconą: wybuch. Napastnik wciskał jego poobijaną twarz w skalistą ziemię. Poczuł na języku smak ziemi oraz miękkość trawy. Okładały go pięści, wielkie i sękate, wsparte siłą potężnych ramion. Waliły nieumiejętnie, lecz bardzo mocno, w plecy i barki. Głowa tłukła mu się wewnątrz chroniącego czaszkę i szyję metalowego hełmu niczym serce dzwonu. Jego świadomość spowiła biała mgiełka. Przepływały przez nią chaotyczne doznania. Zdyszane chrząknięcia wydawane przy każdym ciosie przez siedzącego mu na plecach mężczyznę, jego własne żebra poruszające się niczym miechy, obijające się między pięściami a ziemią, krzyki, strzały i jakiś inny, metaliczny hałas. Szkolenie nakazało mu się odwrócić. Był to błąd. Jego ramionom brakowało siły. Ruchy, które powinny zakończyć się wbiciem wyprostowanych palców jednej dłoni w gardło przeciwnika, a kostek drugiej pod jego krótkie żebra, przerodziły się w ślamazarne wymachy rękami, które jedynie spowolniły prostackie ciosy Niemca. Mam pecha, pomyślał. Odwrócił się, by oberwać w tył głowy zamiast w twarz. Usłyszał trzask pękających kostek dłoni. Pięści trafiły go w szczękę i policzek. Przed jego oczami ponownie rozbłysły białe światła. Poczuł, jak pęka mu skóra na policzku, lecz nie było już bólu, a tylko zimne ciarki przebiegające mu po całej skórze, całkiem jakby próbował ją zrzucić niczym wąż. Jedną ręką wciąż grzebał przy pasie esesmana. Gdy wymacał kolbę pistoletu, skoncentrował się maksymalnie, wyciągnął broń, przycisnął wylot lufy do bluzy przeciwnika i nacisnął spust. Nic. Pewnie była zabezpieczona albo po prostu dłoń zanadto mu osłabła. W czerwonawym blasku palącej się benzyny, smaru i gumy dostrzegał twarz Fryca: pokrytą czarnymi plamami, zwierzęcą, z brodą ociekającą śliną. Wielkie, chłopskie dłonie zacisnęły mu się na gardle. Światło zaczęło przygasać. Felix Hoth klęczał w błocie za ciężarówką łączności, lecz myślami przebywał gdzie indziej. Zdawało mu się, że znowu znalazł się w piwnicy pod Łubianką i dusi enkawudzistę, którego śledził przez labirynt i znalazł w ukrytym pomieszczeniu z na wpół zjedzonym trupem Niemca. Nawet się nie odwrócił, gdy Sofie po raz pierwszy walnęła go w tył głowy składaną stalową kolbą pistoletu maszynowego. Nie mogła strzelać. Nie kieruje się ognia broni maszynowej na kogoś, kogo chce się ocalić. Hoth zaczął się wreszcie ruszać, gdy kopnęła go z całej siły między nogi rozkraczone nad ciałem centuriona. Było już jednak za późno. Zatrzymała się i grzmotnęła solidnie trzymaną w obu rękach bronią, jakby był to tłuczek moździerza. Rozległ się głuchy trzask. Wstrząs targnął jej krzepkim ciałem aż po kość krzyżową. Stalowa taśma kolby pistoletu maszynowego odkształciła się lekkopod wpływem uderzenia. Gdyby nie miała gumowej podkładki, Niemcowi wypłynąłby mózg. I tak jednak osunął się bezwładnie na ciało Drakanina. Z zimną oszczędnością energii strąciła go kopniakiem ze swego dowódcy i uniosła broń do strzału. Zabrakło amunicji. Odciągnięty zamek odsłonił pustą komorę. Szkoda było czasu na ładowanie. Przyklęknęła u boku Erica, i przesunęła po jego ciele dłońmi, poddając go pośpiesznemu, fachowemu, niespokojnemu badaniu. Krew i stłuczenia, lecz bez otwartych ran czy oczywistych złamań z wystającymi spod skóry odłamkami kości... trudno było cokolwiek stwierdzić w tak słabym świetle, brakowało jej czasu... Wyciągnęła rękę, by unieść powiekę i sprawdzić, czy nie ma wstrząsu mózgu. Eric uniósł dłoń i złapał ją za nadgarstek. Szare oczy otworzyły się i nawet w niepewnym, migotliwym świetle widać było, że są przekrwione. Odgłosy strzałów cichły już. - Zastrzyk - powiedział ochrypłym głosem. - Sir... Eric... - zaczęła. - Zastrzyk. To rozkaz. Głowa znowu mu opadła. Mamrotał coś bez składu. Zawahała się, po czym otworzyła apteczkę u pasa i wydobyła z niej jednorazową strzykawkę wypełnioną amfetaminą o przedłużonym działaniu. Był to ryzykowny środek nawet dla zdrowego człowieka w pełni sił, przeznaczony do użycia wtedy, gdy pół godziny dodatkowej energii mogło mieć decydujące znaczenie. Eric był wyjątkowo zdrowy, nie był jednak w pełni sił. Porządnie oberwał. Mogło dojść do wstrząsu mózgu, wewnętrznego krwotoku, wszystkiego. Zza zakrętu dobiegł niosący się echem wizg metalu trącego o skałę. Gąsienice. Opancerzone pojazdy, dużo pojazdów. Usłyszałaby je wcześniej, gdyby nie hałas walki i szum deszczu. Światło ich reflektorów padło już na wierzchołki drzew na dole. Spuściła wzrok. Eric leżał nieruchomo. Tylko szybkie, wysilone ruchy klatki piersiowej świadczyły, że żyje. Przymrużył powieki od deszczu, który zlewał otaczające go błoto i rozmywał krew spływającą mu cienkimi strumyczkami z nosa i ust. - Niech to szlag! - warknęła i pochyliła się, by zrobić mu zastrzyk w szyję. Proszę bardzo, pół dawki. Niech jej Wotan wydłubie oczy, jeśli poda mu choć odrobinę więcej. Lek zadziałał niemal natychmiastowo. Mgła przed oczami rozwiała się i zaczął odczuwać ból. Większa dawka spotęgowałaby odczuwanie impulsacji bólowej, co mógłby spowodować utratę przytomności. Nadmiarowość sygnału... To było koszmarne. Potem męczarnie ustąpiły. Nadal go bolało, lecz z jakiegoś powodu nie wydawało się to już takie ważne. Czuł się dobrze, wręcz znakomicie. Rozsadzała go energia. Miał wrażenie, że mógłby zerwać się na nogi, porwać Sofie w ramiona i pobiec z nią aż do wioski. Zwalczył euforię. Zadowolił się tym, że wstał powoli na nogi, wspierając się na ramieniu towarzyszki. Świat zakołysał się wokół niego, po czym nabrał nienaturalnej wyrazistości. Dogasające płomienie palących się ciężarówek były żywymi, pomarańczowożółtymi rzeźbami, tańczącymi ogniowymi dziewczętami o czarnych włosach z sadzy, syczącymi jak deszcz uderzający o rozżarzony metal. Otaczające go drzewa stały się falującym, migoczącym, zielono-pomarańczowym morzem. Woń przypominająca pieczoną wieprzowinę, dolatująca od płonących ciał, drażniła jego pusty żołądek. Przełknął ślinę o smaku żółci i zamrugał powiekami, roztargnionym ruchem wsuwając niemiecki pistolet maszynowy, który trzymał w dłoni, w pętlę uprzęży. - Wracajmy... - zaczął ochryple, odchrząknął i wypluł zmieszaną z krwią plwocinę. - Wracajmy do lasu, natychmiast. Podszedł do niego McWhirter w towarzystwie dwóch saperów. Starszy dekurion wytarł w nogawkę ostrze noża Jamiesona i wrzucił odcięte ucho do przytroczonej do nogawki torebki. Obłąkańcza jasność widzenia wywołana działaniem narkotyku pokazała Ericowi twarz młodszą i gładszą niż sobie przypominał, pozbawioną typowego dla niej napięcia. McWhirter miał zadowoloną, spokojną minę, jak to bywa czasem zaraz po orgazmie. Usta miał wilgotne od czegoś, co lśniło czarno w blasku ognia. Centurion zlekceważył ciarki, które przebiegły mu miedzy łopatkami. Odwrócili się i pobiegli w stronę lasu. Okazało się to znacznie łatwiejsze niż wędrówka w tę stronę, gdyż widoczność była znacznie lepsza. Wystarczająco dobra, by można było ich przyszpilić jedną serią z karabinu maszynowego. Uczucie lekkości opuściło go po pierwszych krokach. Potem każde stąpnięcie powodowało, że wzdłuż kręgosłupa przebiegało mu ukłucie bólu docierające aż do czaszki, całkiem jakby tępy, mosiężny nóż wbijał mu się do niej przez lewy oczodół. Oddychanie zmuszało jego obolałe żebra do wysiłku, od którego mroczki pojawiały mu się przed oczami. Przed nimi, w górze zbocza, rozległy się strzały, stłumione przez drzewa. Nad lasem rozbłysła flara. Skupił się na tłumieniu bólu, spychaniu go w zakamarki umysłu. Rozluźnij mięśnie... Ból nie czyni cię słabym. Ciało chce cię tylko skłonić, byś zwolnił i wrócił do siebie. Szkolenie pozwalało nad tym zapanować, zmusić organizm do funkcjonowania na maksymalnych obrotach... Jeśli tak wygląda chęć życia, nie jestem pewien, czy mi to odpowiada, przemknęło mu przez głowę. Od lat tak się nie bałem. Przedarli się przez chaszcze i rzucili na ziemię. Dołączali do nich pozostali, ci, którzy przeżyli, więcej niż połowa. Szok wywołany upadkiem wywołał pod powiekami kolejną eksplozję bieli. Zignoruj to, sięgnij po słuchawkę. Sofie wepchnęła mu ją w dłoń i nagle znowu zdał sobie sprawę z wilgoci, padającego deszczu, który lśnił srebrzyście w powietrzu oświetlonym przez płonące frycowskie pojazdy. Za polaną, od strony zniszczonych budynków przy drodze, zbliżały się czołgi SS. Posuwały się z chrzęstem i brzękiem metalu zagłuszanym przez warkot silników wysokoprężnych, zupełnie różny od cichej pracy maszyn parowych. Uruchomił telefon. Pierwszy czołg ominął budynki, przyśpieszając, gdy wjechał na oświetlony teren. Nagle zahamował. Siedząca na nim piechota zeskoczyła na ziemię i zajęła pozycje. Włazy były otwarte. Eric dostrzegał ciemną sylwetkę dowódcy, który stał w wieży, spoglądając z niedowierzaniem na polanę usianą wrakami ciężarówek, płonących lub porzuconych. Jedna z nich jeździła powoli w kółko. Przez okno wystawało bezwładne ramię kierowcy. Wszędzie wokół walały się ciała. Tuziny ciał: skupiska po dwa czy trzy, tu sterta wokół zniszczonego karabinu maszynowego, ówdzie drużyna skoszona serią, gdy biegła przez mrok na spotkanie śmierci. Ranni leżeli jęcząc bądź chwiali się na nogach, trzymając się za bolące miejsca. Jakiś człowiek krzyczał przeraźliwie w rytm oddechu. Trzydziestu, przynajmniej pięćdziesięciu, ocenił Eric. - Dłoń Jeden do Pięści, czy mnie słyszysz? - rzucił. - Tak jest, Dłoń Jeden. - Spokojny ton dowódcy baterii kontrastował szokująco z ochrypłym głosem Erica. - Mam nadzieję, że znalazłeś cel, dla którego warto zrywać się tak wcześnie. - Nawała ogniowa. - Głos Erica brzmiał słabo i piskliwie w jego uszach. - Zadanie bojowe Tloshohene, nawała ogniowa, natychmiast. Opuścił słuchawkę. - Neal! - warknął, zwróciwszy się ku żołnierzom, którzy zostali razem z przewodnikiem w zaroślach na skraju lasu. Obsługującapancerzownicę i jej ładowniczy czekali z cierpliwością myśliwego w gąszczu niedaleko od szlaku, leżąc na brzuchach w mokrej ściółce. Między hełmami i farbą wojenną widać było tylko ich oczy. Ciemnowłosa kobieta gładkim, oszczędnym ruchem wystawiła wyrzutnię rurową nad półkę skalną, na której wsparła przednią podstawkę. Wystrzeliła. Strumień gazów wylotowych zerwał mokre liście z krzaków pistacji i osypał nimi jej towarzyszy. Przywodzące na myśl odgłosy wydawane przez wymiotującego kota zawodzenie silnika marszowego ściągnęło ogień ku ich pozycji. Pocisk trafił wysoko w wieżę w tej samej chwili, gdy długie działo kalibru 88 mm zaczęło się obracać w stronę lasu. Jasny rozbłysk zostawił na siatkówce Erica plamy, które nie chciały ustąpić, nawet gdy odwrócił wzrok. Czołg nie eksplodował, lecz zatrzymał się nagle. Niemal w tej samej chwili w mokrą ziemię poniżej ich stanowiska zaczęły uderzać kule, z mlaśnięciem w błoto, albo z brzękiem, roztrzaskując kamień. Pancerzownica raz jeszcze wydała z siebie niski, jakby wypluwający odgłos po czym nad ich głowami rozległ się huk. Drakańscy żołnierze wzdrygnęli się. Czerkieski przewodnik popatrzył na nich z ukosa, po czym podniósł wzrok ku niebu w poszukiwaniu źródła niskiego wycia, którego tonacja opadała w miarę, jak zbliżało się do nich. Nagle zerwał się przerażony, gdy eksplodował pierwszy pocisk, jak się zdawało, tuż obok nich. Eric wtulił w ramiona osłoniętą stalowym hełmem głowę. Nie mogło to w niczym pomóc, lecz była to psychologiczna konieczność. Drakańskie działa rozlokowane w górze doliny strzelały na oślep nad ich głowami, kierując się jedynie współrzędnymi, których im dostarczył. Zasięg był maksymalny, a do tego używali zdobycznych dział i amunicji o wątpliwej jakości. Prawdopodobieństwo niedotarcia do celu było nazbyt duże. Jeden z pocisków eksplodował w gałęziach drzew na górze, a szrapnele i kawałki drewna pomknęły przez noc, wirując niczym piły tarczowe... Pierwsze pociski eksplodowały poza zasięgiem ich wzroku, na drodze za zburzonymi budynkami. Seria rozbłysków, potem dotarł do nich huk, a fala ciśnienia uderzyła ich w twarze. Ostatnie dwa z sześciu pocisków trafiły jednak w polanę, czemu towarzyszyły jasne rozbłyski, fontanny wody, błota i skał, ciał i fragmentów zniszczonych pojazdów. Podniósł się, starając się zapanować nad zawrotami głowy. - Do celu, do celu, strzelajcie skutecznie! - krzyknął. Rzucił słuchawkę Sofie. - W nogi. Zmiatajmy stąd. Gdy oddalali się od polany, od miarowych jak metronom wybuchów pocisków uderzających we frycowską kolumnę, robiło się coraz ciemniej. Ogień dogasał, a oni od niego uciekali. W twarz uderzyła go gałąź, lecz jego odrętwiała, swędząca skóra wydawała się niewrażliwa na ból. Z przodu słychać było coraz intensywniejsze odgłosy potyczek. Nie było obawy, by esesmani strzelali na oślep w ciemność, gdy gdzieś tam walczyli ich towarzysze. Mogli ich jednak ścigać na piechotę... nie, raczej nie. Nie w tej chwili, gdy przy drodze zastali jatki, a na głowy spadały im pociski. Lepiej zostawić im na później wizytówkę. - Stać - wydyszał. Podmuch uderzył w niego z głośnym sapnięciem. Złapał się krzaka, by się nie przewrócić. - Zaminujcie drogę - polecił. Za jego plecami, jedna z saperów wyjęła z plecaka ostatni ciężar. Rozstawiła trójnóg miny “Broadsword" i skierowała ją w dół stoku, na północ, w kierunku, z którego przyszli. Następnie wyciągnęła kawałek cienkiego drutu, owinęła jeden koniec wokół umieszczonej z boku dźwigni zapalnika i ruszyła naprzód. Jeden krok, dwa... owinęła drut wokół gałęzi, przeciągnęła go przez ścieżkę i odcięła... - Dobra, sama go nie widzę. Teraz ostrożnie, ostrożnie - mamrotała do siebie, przechodząc nad drutem, który przebiegał przez ścieżkę na wysokości goleni. Nachyliła się, by dotknąć palcami niewidocznej, śliskiej obudowy miny. Przełącznik zabezpieczający powinien być... tutaj. Przestawiła go. - Odbezpieczona - oznajmiła. Mina była teraz śmiertelnie groźna i bardzo czuła. Nie do tego stopnia, by deszcz mógł spowodować eksplozję, gdyż zostawiła trochę luzu, lecz zawadzenie stopą wystarczyłoby z całą pewnością. Na ścieżce było tak ciemno, że jej oczy dostrzegały jedynie jaśniejsze fragmenty dłoni i sprzętu, które lśniły odbitym blaskiem, unosząc się w powietrzu niczym niewyraźne zjawy. Była jednak pewna, że zauważyła, jak wzdrygnęli się na jej słowa. Miny były kolejną bronią darzoną przez większość żołnierzy znużoną, beznadziejną nienawiścią. W żaden sposób nie mogli się przed nimi zabezpieczyć. Pozostawało im jedynie czekać, aż nagle eksplodują. Żołnierka uśmiechnęła się w ciemności. Ludzie, którzy obawiali się środków wybuchowych, nie zajmowali się saperstwem, a poza tym w skład jej szkolenia wchodziło manipulowanie na oślep przy uzbrojonych ładunkach. Do tego Eddie nie wrócił. Był jej przyjacielem. Mam nadzieję, że wszyscy pobiegną tędy, pomyślała mściwie. Pocałowała się w palec i dotknęła nim miny. Gdy stawiano minę, Eric zamarł bez ruchu z twarzą uniesioną ku górze. Pozwalał, by chłodny deszcz spływał po niej i wlewał mu się między wargi, przynosząc smak lasu, zieleni i zalewającego mu skórę potu. Poruszał się zbyt szybko, żeby przemarznąć. Leśne wonie wywierały oszałamiające wrażenie po smrodzie odchodów, materiałów wybuchowych i ognia, który towarzyszył krótkiej walce: żywica, sok oraz osobliwe, pikantne aromaty ziół i innych roślin. To życie, pomyślał. Na południu, za stokiem góry, słychać było strzały. Ich odgłos odbijał się od drzew, utrudniając określenie kierunku. Ostatnia salwa artylerii przemknęła z łoskotem po niewidocznym niebie. Sofie stała tuż obok. Objęła go w pasie, udzielając mu wsparcia, w większym stopniu chyba psychicznego- - W nogi, ludzie - powiedział na tyle głośno, by było go słychać mimo deszczu. - Zmykamy do domu. Zdążyli już niemal dotrzeć do wioski, nim zemdlał. ROZDZIAŁ SZESNASTY ...prowadziło w latach dwudziestych i trzydziestych przygotowania do wojny, lecz niekoniecznie tej, która faktycznie nastąpila. Gdy w Związku Sowieckim zapanowała stabilizacja, uprzemysłowienie osiągnęło tempo znacznie szybsze, niż przewidywała Rada Planowania Strategicznego. Ponadto podbój zachodnich Chin przez Drakan umożliwił Japonii szybkie zajęcie nadmorskich prowincji tego kraju. Jego wielkie zasoby ludzkie i surowcowe usunęły ostatnie ograniczenia rozbudowy machiny wojenno-przemysłowej Cesarstwa Japonii. A ponieważ Dominacja opanowała Trację i Bułgarię, graniczyliśmy z Bałkanami - obszarem chaosu pozostałego po rozpadzie monarchi austro- węgierskiej, który stanowił naturalny kierunek ekspansji Niemiec, gdy tylko podniosły się one ze zniszczeń wywołanych wielką wojną i zrzuciły papierowe okowy traktatu wersalskiego. Przez większą część pierwszego dziesięciolecia po wielkiej wojnie owe zagrożenia miały charakter jedynie potencjalny, lecz planistów z Zamku Tarleton w coraz większym stopniu prześladowało widmo walki na trzy fronty. Pozostawało im jedynie przyśpieszyć przygotowania do nieuniknionego konfliktu. Było oczywiste, iż będzie to kontynentalna wojna toczona przez liczne armie i floty powietrzne. Dzięki połączeniu zręczności i czystego szczęścia udało się uniknąć tego koszmaru. Starcia graniczne z Japończykami w końcu lat trzydziestych dowiodły, że ich siły lądowe, choć zdeterminowane i bardzo nieustępliwe, dysponują przestarzałym sprzętem. Wskutek tego Japonia skierowała swą uwagę na południe i wschód, ku wyspom i archipelagom południowo-wschodniej Azji oraz Pacyfiku. Atakując Związek Sowiecki, Hitler podjął ryzyko, które zakończyło się sukcesem. Udało mu się zniszczyć wroga, który mógłby okazać się śmiertelnie groźny, gdyby skuteczność jego działania dorównywała liczebności armii i masie metalu. W efekcie jednak narodowosocjalistyczne Niemcy nadmiernie rozciągnęły siły. Zaistniała dzięki temu strategiczna sposobność była zbyt olśniewająca, by ją zmarnować - szansa wyeliminowania jedynego ocalałego mocarstwa w północnej Eurazji, przesunięcia granic Dominacji do brzegów północnego Atlantyku, popchnięcia naprzód o cale pokolenie, wielkiego planu mającego wypełnić przeznaczenie Rasy. Ponadto było to marzenie realne. Jedynie Dominacja dysponowała niezbędnymi zasobami i była dostatecznie zdeterminowana, by dokonać zarówno rozbudowy, jak i przezbrojenia swych sił. Stany Zjednoczone miały wystarczające środki, lecz wolały trwonić je na produkcję pralek i prywatnych aut parowych zamiast pancerzy czołgowych i luf armatnich. Możliwości istniały. Gdyby tylko zechciano je wykorzystać... Ogień i krew: wojna euroazjatycka T.l: Nadchodządza burza 1930-1941 Strateg Robert A. Jackson Wydawnictwo Nowych Terytoriów, Wiedeń 1965 OSETYŃSKA DROGA WOJSKOWA, WIOSKA PIERWSZA 15 KWIETNIA 1942, GODZINA 5.10 William Dreiser wyłączył magnetofon. Pogłaskał tkliwie granulowaną, wodoodporną skórę obudowy. Był to najnowszy model - nie większy niż duża walizka i znacznie wytrzymalszy od nieporęcznych, wykorzystujących drut magnetyczny urządzeń, które zastąpił. Pochodził z firmy Williams-Burroughs Electronics z Toronto. U Drakan wywołał zdumienie. Na tym polu Stany Zjednoczone miały niezaprzeczalną przewagę. Ponadto nagranie okazało się udane: można było niemal zobaczyć, jak patrol wyrusza w mrok i deszcz z zaciętymi, pozbawionymi wyrazu twarzami, inni czekają, śpią lub pełnią służbę, a garstka flegmatyków bez końca stawia pasjanse. Potem nastąpił wybuch hałasu w ciemności, bezładny i oszałamiający. Niemal nie sposób było określić, skąd dobiega. Z pomocą musiała pospieszyć wyobraźnia tworząca wizję chaotycznej walki w absolutnej ciemności. Na koniec ocalali żołnierze dowlekli się z powrotem, zdrowi, zdolni do chodzenia ranni i inni, dźwigani przez towarzyszy... Podniósł wzrok. Piwnica dowodzenia była najcieplejszym pomieszczeniem w całym labiryncie podziemi. Zebrała się w niej garstka ocalałych żołnierzy, którzy rozebrali się i otulili kocami, podczas gdy ich mundury i buty suszyły się przy piecu. Niektórzy byli obandażowani, inni zaś nacierali się nawzajem olejkiem o ostrym aromacie sosny i gorzkich ziół. Jego zapach unosił się w oświetlanym bladym, niebieskim blaskiem pomieszczeniu, zmieszany z wonią mokrej wełny, bandaży, wywołanego strachem potu oraz parzącej się kawy. Eric siedział w rogu. Między jego palcami tlił się papieros, o którym zapomniał. Nie zważając na chłód, pozwolił, by koc zsunął mu się do pasa. Lekarz wyłączył latarkę, którą badał oczy centuriona, po czym skinął głową. - Skaleczenia, otarcia i siniaki - orzekł. - Żebra... lepiej je obandażować. Mogło dojść do wstrząsu mózgu, ale niezbyt silnego. Więcej szkód wywołał zastrzyk pobudzający, niech go Freja przeklnie. W ogóle nie powinni wydawać tego świństwa. - Sięgnął do przegródek wykonanej z drutu i płótna apteczki. - Proszę coś zjeść, trochę się przespać, połknąć dwie tabletki tego placebo i wezwać mnie rano. Eric uśmiechnął się zdawkowo i uniósł obie ręce w geście posłuszeństwa, odsłaniając tułów. Sofie uklękła u jego boku i zaczęła odwijać szeroki plaster z rolki zostawionej przez lekarza. Dreiser wciągnął powietrze przez zęby. Spędził wśród Drakan już tyle czasu, że nie raziła go swobodnie odsłaniana nagość kobiety, a nawet jej ciało przestało mu się już wydawać krępe i nadmiernie umięśnione, a ramiona zbyt grube i muskularne. Widok piersi i pleców oficera przyprawił go jednak o szok. Już jego twarz wyglądała paskudnie. Pokrywały ją ciemniejące siniaki i guzy, oczy zaś otaczały czarne obwódki w miejscach, gdzie cienka warstwa ciała uległa zmiażdżeniu o kość i żyły popękały. Wypływająca z uszu i ust krew zaschła, przez co wąsy zamieniły się w ciemnoczerwony strup, a rozbity nos zatkały skrzepy. Podobne obrazki można było jednak zobaczyć na komisariacie w Cook County w każdą sobotnią noc, a jako początkujący reporter często pisywał o stosowanej przez policję przemocy. Potężne sińce pokrywające ciało to jednak było coś innego: cała powierzchnia klinowatej klatki piersiowej straciła normalną barwę matowej opalenizny. Była żółtoszara, od szerokich barków, na których uwidaczniały się sięgające szyi przyczepy mięśni trójgłowych, aż po miejsce, gdzie tarcza osłaniających brzuch muskułów łączyła się z żebrami. Dreiser mocował się raz czy dwa z młodym Drakaninem, wiedział więc, że były one twarde niczym gruba warstwa gumy. Jakich ciosów trzeba było, by zostawić takie pręgi... Chryste, jeśli to zdarzy się jeszcze kilka razy, nie będzie już taki przystojny, pomyślał Amerykanin. Cholernie się cieszę, że to nie mój zawód. Złapał się na tym, że nawet w takiej chwili zapisał sobie w pamięci ten szczegół, świetnie nadający się do wykorzystania w artykule. “Ranny, ale całkowicie panujący nad sytuacją centurion von Shrakenberg..." Sofie skończyła robotę. Od pach aż po dolne żebra tułów pokrywała osłona wyglądająca jak rzymska lorica. Eric zamachał na próbę rękoma i pochylił się. Nagle znieruchomiał, zaciskając wargi, po czym dokończył ruch, zakasłał i splunął ostrożnie na szmatkę. - Nie ma krwi - mruknął do siebie. - Nie podejrzewałem, żeby doktor się mylił, ale... - Odwrócił głowę, uśmiechnął się ze smutkiem do kobiety i przesunął dłonią po jej krzyżu. - Hej, dziękuję ci. Sofie. Zaczerwieniła się aż po piersi, opuściła wzrok, z lekkim zawstydzeniem zauważyła gęsią skórkę oraz stwardniałe sutki, również kaszlnęła i założyła nową kurtkę mundurową. - E, nie ma sprawy - odparła. - Niech to Ymir, aie tu ziąb... Sięgnęła po miednicę, by zwilżyć szmatkę. - Ojej, centurio... Eric, już o świcie będziesz musiał chodzić. Westchnął i zamknął oczy, gdy zaczęła mu usuwać z twarzy niemal już zaschłą krew, odsuwając z czoła kosmyki mokrych włosów. Z obrzmiałych warg zwisał papieros. - Lepiej sobie radzę z chodzeniem niż z myśleniem - stwierdził z goryczą. - Spierdoliłem dzisiaj sprawę. - Bzdura. Wszyscy odwrócili głowy. Mówiącym był McWhirter, który siedział za leżącymi na kocu częściami sprawnie rozłożonego karabinu. Przywiązywał większą niż inni wagę do tego, by zawsze czyścić broń po tym, jak z niej strzelano. Uniósł pod światło trzon zamkowy, wydął wargi i otarł nadmiar smaru. - Z całym szacunkiem, sir. Czysta, totalna bzdura. Eric otworzył oczy, lśniące jasną szarością na tle otaczającej je ciemniejącej skóry. Podoficer uśmiechnął się. On również rozebrał się do spodenek, odsłaniając mięśnie, które zachowały twardość, nawet jeśli skóra utraciła już młodzieńczą elastyczność. Był ciężej zbudowany niż jego przełożony i tęższy w pasie. Jego ciało porastały siwiejące, żółte włosy, podczas gdy skóra oficera była gładka. Do tego McWhirtera pokrywała siatka blizn, od ran po kulach i szrapnelach, aż po coś, co wyglądało na początek zdania napisanego pusztuńskim alfabetem za pomocą rozgrzanego do czerwoności noża. - Słucham, starszy dekurionie - odparł cicho Eric. - Tak jest, centurionie. - Olbrzymie dłonie manipulowały częściami karabinu bez pomocy oczu. - Proszę mnie wysłuchać, sir. Służę w regularnej armii od, cholera, tysiąc dziewięćset dziewiątego. Widziałem mnóstwo oficerów. Nie potrafię robić tego, co oni - ci dobrzy - bo pani McWhirter nie uczyła tego swoich dzieciaków, ale umiem nieźle dowodzić walką ogniową i znam się na oficerach. Czy wie pan, że niektórzy z tych kiepskich... - wykrzywił usta w nieprzyjemnym grymasie - ...nie wychodzą żywi z drugiej akcji? Zaskoczenie Fryców w tej dolinie było ekstra, naprawdę ekstra. Trzeba było coś w tej sprawie zrobić, a nie przychodzi mi do głowy nic innego. Sir. Wsadził trzon zamkowy do przewodu lufy i odciągnął go, pozwalając, by sprężyna przesunęła go do przodu. Rozległ się ciężki, metaliczny trzask. - Do tego, czegoś dokonaliśmy. Rozwaliliśmy im środki transportu, załatwiliśmy jakieś dwie trzecie czołgów i zabiliśmy, hmm, może ze dwustu. Zawrócili. Następny atak pójdzie prosto pod nasze lufy. I straciliśmy może z piętnastu ludzi. Proszę więc przestać chrzanić głupoty i trochę odpocząć, a potem skupimy się na następnym pomyśle. - Ten pomysł kosztował nas połowę Drugiej Tetrarchii - odparł Eric. Podoficer westchnął, wstał, wspierając się na karabinie i złapał w drugą rękę resztę ekwipunku. - Z nieco mniejszym szacunkiem, sir, być może zwrócił pan uwagę, że trwa wojna, a - jak zauważyłem - na wojnach ludzie często giną. Rzecz w tym, czy udało się wykonać robotę. To się liczy. - Tylko to się liczy - dodał z pełną szczerością, wychodząc z pomieszczenia. - Oczywiście, jutro wszyscy możemy zginąć. - Raz jeszcze wzruszył ramionami, nim opadła za nim zasłona. - Kogo to, do cholery, obchodzi? Eric zamrugał powiekami i zaczął wydymać usta, lecz powstrzymał się, krzywiąc twarz. Sofie wrzuciła szmatkę do miednicy i odsunęła ją na bok, gapiąc się zaskoczona na wyjście, w którym zniknął starszy dekurion. Otoczyła się kocami i śpiworami, po czym wyciągnęła rękę, by sprawdzić działanie radia. - Choć jeden raz miał rację - wymamrotała. Wszystko funkcjonowało jak należy. Przeszył ją dreszcz na wspomnienie dłoni na jej plecach. Zapomnij o tym. Może później. - No więc, mnie kurwa obchodzi - odezwał się stłumiony głos dobiegający ze środka pokoju. Mówiącą była strzelec Huff, która leżała twarzą w dół na kocach, pozwalając, by przyjaciółka nacierała jej sosnowym olejkiem mięśnie barków i pleców. Jasna skóra zalśniła i zmarszczyła się, gdy kobieta wyciągnęła się z westchnieniem przyjemności. - Centurionie? Ja chcę tylko wrócić - trochę niżej, słodyczko - wrócić do Prowincji Rabackiej, na plantację, żeby spędzić resztę życia na hodowli koni i wychowywaniu dzieci. Ale Krwawy Jebak ma rację. Gdyby ci Fryce nas oskrzydlili, zrobiliby z nas siekane mięso, centurionie. - Ponownie westchnęła, spoglądając w górę. - Kolej na ciebie. Ciemnowłosa żołnierka wręczyła jej butelkę i położyła się wygodnie. Huff uklękła i zaczęła wcierać sobie olejek w dłonie. Nagle przerwała. - I jeszcze jedno. Nie zauważyłam, żeby kazał pan komuś zrobić coś, czego nie chciał pan zrobić sam. Twarz Erica przez chwilę nie wyrażała nic. Potem potrząsnął głową, zacisnął powieki i zachichotał smutno. - Jestem przegłosowany - stwierdził. Ziewnął szeroko i uśmiechnął się do Sofie, mrużąc oczy. - Nie zamierzam oddawać się niebezpiecznemu sportowi, jakim jest snucie planów, dopóki wojna się nie skończy - oznajmił tonem lżejszym niż zwykle słyszała z jego ust. - Nie ma co wyceniać nie narodzonego cielaka. Ale czy masz już jakieś plany na następny urlop, Sofie? - Kurczę, nie, Eric! - odpowiedziała cicho, uśmiechając się ze szczęścia. - Zjadłabyś kolację “U Aladyna"? - zapytał. To była restauracja wbudowana w stok Mount Meru, w prowincji Kenia, słynąca z widoku na ośnieżony szczyt Kilimandżaro wznoszący się nad Serengeti, a także z dań z dziczyzny. - Umowa stoi, centurionie - odparła otulając się kocami i zamykając oczy. Jutrzejszy dzień miał być pełen zajęć. Eric popatrzył na Dreisera. - Niech to zostanie między nami, Bill, ale sądzę, że moglibyśmy się po tym wszystkim wybrać we trójkę na ryby, gdzieś na morze obok Mombasy. Jestem ci coś winien za te artykuły. Myślę, że okażą się... użyteczne. To będzie lepsze niż wycieczka z tym twoim przyjacielem, pisarzem... jak on tam się nazywał, Hemingway? Dreiser zaśmiał się cicho. - Znajomym. Ernest nie ma przyjaciół. Tylko kumpli od kieliszka i pochlebców. Idę o zakład, że ty nie będziesz strzelał po pijanemu z rufy do mew. Mam wrażenie, że jesteś dziś w dobrym humorze, przyjacielu. - To dlatego, że czeka mnie kupa roboty, Bill, kupa roboty. No to dobranoc. Zgasił papierosa i wypił resztkę letniej kawy. I zapewne zostało mi na jej wykonanie jakieś dwadzieścia godzin życia, pomyślał. Spróbował odepchnąć od siebie chłód, który wypełnił mu nagle wnętrzności. Biały Chrystusie i jednooki Wotanie, co się niby zmieniło? Moje szansę są takie same, jak wczoraj. Z posępną szczerością przyznał się przed sobą, że zmieniły się jego pragnienia i pojęcie obowiązku. Było teraz szersze i wymagało jego obecności, o ile da się to osiągnąć. Cała ta sytuacja miała jedną dobrą stronę. Bez względu na to, co się stanie, nie musiał już myśleć o śmierci z obojętnością starszego dekuriona McWhirtera. Nigdy nie czuł się z tym dobrze. Dreiser czekał, aż ruch w pomieszczeniu ucichnie. Po pół godzinie spali już wszyscy oprócz niego i brodatego mężczyzny o trupim wyglądzie, który pełnił służbę przy radiu. Wydawało się, że jest coraz zimniej. Otulił się kolejnym kocem i wreszcie odłożył notes. Nie były to notatki do artykułów. Te można było nagrać na taśmę, by samoloty krótkiego startu i lądowania zabrały je razem z rannymi. Potem miały je przekazać światu wielkie wojskowe radiostacje Anatolii. To był jego prywatny dziennik, który prowadził od chwili, gdy w roku 1934 wysłano go do Berlina. Jeśli mam być muchą na ścianie historii, niech chociaż coś po tym pozostanie, pomyślał. Coś autentyczniejszego niż nawet najlepsze dziennikarstwo. Teraz spisywał jedynie fakty i wrażenia, by czekały bezpiecznie w ciszy, gdzie nie mogli ich dosięgnąć wścibscy cenzorzy pogrążonego w wojnie świata. Czekały na papierze, utrwalone, dzięki czemu subtelny, niewidzialny redaktor pamięci nie mógł ich podświadomie zniekształcić pod wpływem znajomości późniejszych wypadków. Kiedyś zrobi z tego książkę. Książkę, w której zawrze prawdę własnych spostrzeżeń i to, czego uda mu się dociec. Stworzy ją w jakimś cichym, odludnym miejscu, gdzie nic nie będzie go dzieliło od własnych myśli. Jej prawda przetrwa. Jeśli złoży się wszystkie małe prawdy, powstaną z nich wielkie. Na przykład, ta dzisiejsza akcja. Drakańska tetrarchia dokopała dwudziestokrotnie liczniejszemu oddziałowi, odparła atak elitarnych oddziałów nieprzyjaciela, zadając mu demoralizujące straty. Mimo to, wyglądało to jak porażka, przynajmniej dla cywilnego obserwatora. Być może każda bitwa była porażką dla tych, którzy brali w niej udział. Po prostu niektórzy obrywali więcej od innych. Żołnierze zawsze przegrywali, bez względu na to, która grupa generałów zwyciężyła. Ambicja, pomyślał, spoglądając na sponiewieraną twarz drakańskiego oficera. Jakie dziwne formy przyjmuje. Co było ambicją Erica? Nie chciał już opuścić świata niemożliwych do zaakceptowania wyborów. O ile Dreiser poznał choć część jego prawdy, Drakanin nie pragnął też po prostu wspinać się po drabinie władzy i płodzić dzieci, które robiłyby to samo. Ale czy w ogóle możemy poznać czyjąś prawdę? Sytuacja ma się tak, że choć możemy być wrogami, w tej chwili jesteśmy przyjaciółmi. Było już późno i czuł się zmęczony. Jak to napisał ten drakański poeta? “Ciemność to moja przyjaciółka... Czasem muszę ją odganiać, by mnie nie pochłonęła..." A czasem dobrze było się nią nacieszyć. Zamknął oczy. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Obywatele nigdy nie stanowili więcej niż piętnaście procent ludności, a z reguły było ich mniej. Zawsze też pod dostatkiem było poddanych urodzonych za granicą, na obszarach wcielonych drogą podboju. Sprawna organizacja powodowała, te nie mogli się zrzeszać, rozbici na izolowane grupy na plantacjach, w kopalniach i osiedlach fabrycznych. Świetnie wyszkolone siły policyjne i wojskowe były zawsze gotowe do akcji. Wspomagały je znakomite drogi, koleje i linie lotnicze, z których słynęła Dominacja, a także sieć donosicieli przenikająca populację poddanych niczym pleśń bochen chleba. Niemniej jednak działa i fortece, drut kolczasty i szpiedzy, biczowania, wstrząsy elektryczne i ostre pale nie mogły wystarczyć. Same represje i terror nie były jeszcze rozwiązaniem. Zwłaszcza poza miastami poddani zawsze stanowili znaczną większość i dysponowali przewagą nagiej siły fizycznej. Nie istniała możliwość, by za każdym panem stali żołnierze, a rozkazy musiały być wykonywane nawet pod nieobecność wolnego nadzorcy. Organizacja społeczeństwafunkcjonuje dlatego, że ludzie wierzą w jej funkcjonowanie. By Drakanie mogli być bezpieczni, musieli mieć po swojej stronie silę wiary i mitu. Świadomość, że udane powstanie oznaczałoby unicestwienie, była źródłem monolitycznej solidarności grupowej, którą cechowała się klasa panująca. Niezbędna doza aroganckiej pewności siebie była efektem samej władzy - władzy życia i śmierci nad każdą istotą ludzką, sprawowanej prawem urodzenia. Obywatel zdawał sobie sprawę, że jest innym, doskonalszym rodzajem człowieka. Było też konieczne, by większość poddanych zgadzała się z tą opinią, a przynajmniej była przekonana, iż opór oznacza śmierć. W pewnym zakresie decydowały względy racjonalne, świadomość, ie lex talionis nakazuje śmierć stu poddanych za każdego zabitego lub ranionego Drakanina. By jednak owo przekonanie zakorzeniło się głębiej, trzeba było przekuć mit w rzeczywistość, tak jak uczyniono to w dawniejszych systemach, na przykład spartańskiej agoge. Trwające bez końca ćwiczenia wyciskające z każdego obywatelskiego dziecka maksimum jego możliwości miały na celu nie tylko kształcenie lepszych żołnierzy czy administratorów. Kładziono w nich nacisk na umiejętność zabijania, lecz również na samodzielność i zdolność jednoosobowego działania w warunkach stresu. W efekcie dorosły obywatel był w widoczny sposób doskonalszy. Nie miało znaczenia, ie był to efekt szkolenia, a nie jakiejś boskiej many, nie liczył się też fakt, iż to poddani byli źródłem umożliwiającego owo szkolenie bogactwa i wolnego czasu... 200 lat: historia społeczna Dominacji dr Alan E. Sorensson Archona Press 1983 PÓŁNOCNY KAUKAZ, NIEOPODAL PIATIGORSKA 14 KWIETNIA 1942, GODZINA 8.00 Johanna zamrugała powiekami. Żyję, pomyślała. To kurewsko dziwne. Nie czuła silnego bólu, nie był większy, niż po upadku z konia czy z deski surfingowej. Dręczyło ją tylko gwałtowne pieczenie szyi. Nie miała jednak najmniejszej ochoty się ruszać, a ponadto było jej gorąco. Zamrugała raz jeszcze i wreszcie zobaczyła wszystko wyraźnie za niebieskawą maską ochronną. Wrak “Miłosnego Ukąszenia" pochylał się do przodu o mniej więcej trzydzieści stopni na pochyłości zoranego pola. Johanna zwisała bezwładnie na pasach bezpieczeństwa. Z fotelem stykały się jedynie jej pośladki i uda. Widziała tylko fragment osłony kabiny, z błękitnym niebem za nim, tablicę rozdzielczą oraz drążek sterowy kołyszący się luźno między jej kolanami. Stopy kobiety, które wsparła na przedniej wrędze, obok pedałów, spoczywały w kałuży paliwa sięgającej aż do kostek. Powietrze wypełniał duszący smród benzyny. Johanna zakasłała słabo. Zaczynał się straszliwy ból głowy wywoływany wdychaniem nadmiernej ilości oparów. Kącikiem oka dostrzegła ogień. Skierowała wzrok w tamtą stronę i zobaczyła, że ogarnął już całe lewe skrzydło. Rozszalałe biało-pomarańczowe płomienie buchały czarnym dymem unoszonym przez silny południowy wiatr. W środku pożaru jarzył się czerwonym blaskiem silnik i... tak jest, samolot pochylał się lekko w tamtą stronę. Był to szczęśliwy traf, gdyż paliwo skapywało do ognia, a nie w przeciwnym kierunku. Powróciło uczucie strachu. Siedziała na bombie w kałuży wysokooktanowego paliwa, otoczona wybuchową mieszanką benzyny i powietrza. Zapewne od eksplozji dzieliły ją tylko sekundy. Trzeba stąd zwiewać, przemknęła jej przez głowę niejasna myśl. Lewą ręką sięgnęła do tablicy rozdzielczej. Czuła jej żar nawet przez rękawicę. Następnie wsunęła przedramię w pętlę pasa pakietu ratowniczego. Prawą dłonią sięgnęła do barku, starając się rozpiąć pasy. Dobrze, pomyślała. Udało jej się i runęła do przodu, uderzając głową w tablicę rozdzielczą. Powrotowi świadomości towarzyszyło głuche uderzenie w okolicy ucha i niewiarygodnie zimny powiew. Czyjaś dłoń zdjęła jej z głowy hełm. Gdy wyciągano ją z kabiny pilota, słyszała mówiące po niemiecku głosy zagłuszane trzaskiem ognia, który stał się głośniejszy po odsunięciu osłony. Była półprzytomna. Umysł i słuch funkcjonowały prawidłowo, lecz odmawiały posłuszeństwa, gdy próbowała się skupić, całkiem jakby jej mózg był śrubą o zerwanym gwincie. - Pilot żyje... Matko Boża, to dziewczyna! Młody mężczyzna, bardzo młody, sądząc po brzmieniu głosu - Bawarczyk. W rodzinie von Shrakenbergów istniała tradycja dobrej znajomości niemieckiego. Ja ci pokażę dziewczynę, pomyślała niejasno Johanna. Dopiero niedawno osiągnęła wiek dorosły i była na tym punkcie drażliwa. Skończyłam osiemnastkę już dwa lata temu. - Szybko, wyciągnij ją, bo samolot zaraz eksploduje. Był to starszy głos, o mroczniejszym, zmęczonym brzmieniu. Dialekt Plattdeutsch, zauważyła, bez dźwięków pf i ss. - Nie mogę. Ma rękę uwięzioną w jakimś pudełku. - Weź je. Mogą w nim być dokumenty. To był jej zestaw ratowniczy, racje żywnościowe i mapa, pistolet maszynowy i amunicja. Zimne powietrze przy wróciło jej przytomność, lecz ciało miała bezwładne, a oczy zamknięte. Młodszy mężczyzna stanął nad kabiną, wetknął Johannie ręce pod pachy i uniósł ją do góry. Nie było to łatwe i stojący na ziemi Niemiec chrząknął z zaskoczenia, gdy jego towarzysz podał mu bezwładną kobietę, a on przerzucił ją sobie przez ramię. Była szczupła, ale muskularna, a mięśnie są cięższe od tłuszczu. Podrzucił ją, by ułożyć ciężar wygodniej. Poczuła siłę jego pleców i otaczającego talię ramienia, a także woń zaschłego potu i wody kolońskiej. Naszły ją mdłości, lecz powstrzymała je z wysiłkiem, od którego pot zaperlił się na jej czole. Gdybym mu narzygała na plecy, mógłby zacząć podejrzewać, że jestem przytomna. Miała swój “paszport", ale umrzeć zawsze się zdąży. Niemiec niósł ją przez jakiś kawałek, może ze dwieście metrów. Widziała przez uchylone powieki jego buciory, które deptały pole, zostawiając ślady w lepkiej, brązowoczarnej glebie. Panterka maskująca, to oznaczało SS. Ćwieki od czasu do czasu zgrzytały na kamieniach, w innych zaś chwilach buty mlaskały, wydostając się z ziemi. Swobodnie oddychający żołnierz położył ją na błotnistym gruncie w pobliżu kół jakiegoś pojazdu, nie brutalnie, lecz również bez zbytniej delikatności. Potem buty zniknęły. Słyszała, że Niemiec wspina się do... musiał to być jakiś wóz terenowy. Jej głowa przetoczyła się w tamtą stronę i Johanna zobaczyła, jak stopień nadwozia zakołysał się pod ciężarem mężczyzny. Drugi żołnierz podbiegł do nich zdyszany. W jednej ręce trzymał karabin, w drugiej zaś pudełko z cienkiej blachy - jej zestaw ratowniczy. Johanna usłyszała, że oparł broń o wehikuł. Zaczął mówić. Potem rozległ się głośny huk, po którym nastąpił potężny, głuchy łoskot i fala gorąca. Na tle pojazdu rozpoznawczego rozbłysło światło. Poczuła żar, całkiem jakby leżała zbyt blisko kominka. Przed kołami w ziemię wbił się płonący fragment wraka. - Mieliśmy szczęście - stwierdził mężczyzna siedzący w samochodzie. Johanna pozwoliła, by powieki jej zatrzepotały. Żałowała, że nie chciało im się znaleźć suchego miejsca. Czuła, że jej lotniczy kombinezon nasiąka rzadkim błotem. Do tego wiejący od stosu, na którym płonął jej samolot, wiatr był zimny. Na chwilę ogarnął ją smutek. To była piękna maszyna... Wytłumaczyła sobie jednak ze złością, że to było tylko narzędzie, a narzędzia zawsze można zastąpić nowymi. Młodszy żołnierz przyklęknął, pochylony nad nią. Odwrócił pobladłą twarz od szalejącego po lewej pożaru. To mógł być on... Dziewiętnaście lat, pomyślała. Pucołowate, piegowate oblicze, ciemnoorzechowe oczy i brązowe włosy, utrzymujące się jeszcze ślady dziecinnego tłuszczyku. Zmarszczył z zatroskaniem brwi, uniósł jedną ręką głowę Johanny i przystawił manierkę do jej ust. Jęknęła realistycznie i przekręciła głowę, nim zaczęła pić. Letnia, przesiąknięta metalicznym posmakiem pojemnika woda smakowała cudownie. Mogła teraz zobaczyć drugiego żołnierza. Ten to zupełnie inny kebab, pomyślała z lekkim dreszczem. Krępy mężczyzna o płaskiej, opalonej, kwadratowej twarzy i krótko przystrzyżonych włosach barwy popielatoblond. Miał dwadzieścia kilka lat, lecz wyglądał starzej. Stał na korpusie samochodu, lekkiej, otwartej amfibii na balonowych oponach. Był to Kubelwagen. Żołnierz niespiesznie prowadził obserwację terenu. Baretki, które miał na wyblakłej, wielokrotnie pranej bluzie, wiele mówiły. To, jak się poruszał i trzymał przewieszonego przez pierś schmeissera, mówiło jeszcze więcej. Najwięcej zaś zdradzały oczy patrzące bez ciekawości w jej stronę: puste, pozbawione wyrazu, obojętne. Znajome oczy weterana wpatrzone w kilometrową dal. Widywała je od czasu do czasu w ciągu swego życia. Zawsze oznaczały kogoś, kogo należy się wystrzegać. Człowieka, dla którego zabijanie i śmierć nie były już niczym szczególnym... - Ach - gadał młody esesman - to tylko niewinne dziewczę... Nie jestem niewinna od piętnastego roku życia. Od trzynastego, jeśli liczyć dziewczyny, pomyślała. Skrzywiła się, na wpół udając ból. Oceniła sytuację. Świetnie, wszystko szło zgodnie z planem. Pociągnęła jeszcze jeden łyk wody. - ...i to czystej, nordyckiej rasy, wystarczy na nią spojrzeć, chociaż te piękne, jasne włosy ma krótko obcięte. I zobacz... - wskazał na naszywkę, którą miała nad lewą piersią. - Johan-na von Shrakenberg. Niemieckie nazwisko. Jaka szkoda, że musimy walczyć z pokrewną rasą. To zbrodnia narażać potencjalną aryjską matkę na takie niebezpieczeństwo. Cmoknął językiem. Ty sukinsynu, pomyślała z oburzeniem Johanna, podwijając niepostrzeżenie palce prawej dłoni, by dotknąć twardego zgrubienia ukrytego na nadgarstku. Ignoruj tego, który cię trzyma... Drugi esesman nadal obserwował okolicę. Przesuwał wzrok od dalekich do bliskich punktów, a potem przechodził do następnego sektora. Na krótką chwilę skierował na nią oczy, bez zainteresowania, po czym powrócił do wypatrywania zagrożenia. - Nie cierpię vonów - mruknął. Johanna jęknęła raz jeszcze. Skupiła spojrzenie i wyciągnęła rękę ku ramieniu młodego Bawarczyka, jak gdyby chciała się na nim wesprzeć. Poklepał niezgrabnym ruchem jej dłoń i odstawił manierkę. Czy to kompletni idioci? - zastanowiła się. Jak oni się zachowywali... Wszechmocny Thorze, nawet jej nie przeszukali... Uśmiechnęła się do młodego żołnierza. Ten zaczerwienił się i odwzajemnił uśmiech. - Mówisz po niemiecku? - zapytał. - Schokolade? Zaczął wydobywać z kieszeni na piersi opakowanie szwajcarskich cukierków. Johanna zaczerpnęła głęboko tchu i odepchnęła ból, strach oraz zmęczenie na granice swej świadomości. - Znakomicie - wyszeptała w tym samym języku. - I dziękuję, ale nie. Pochylał się nisko nad nią. Jej lewa dłoń pokonała ukradkiem ostatni centymetr dzielący ją od jego gardła. Zacisnęła palce na tętnicach szyjnych. Żołnierz wydał z siebie ochrypły dźwięk, gdy po obu stronach krtani wbiło mu się w ciało coś przypominającego cienkie stalowe pręty. Szarpnęła się gwałtownie do tyłu. Podążył odruchowo za jej ruchem, upadając na łokcie. W przeciwnym razie rozszarpałaby mu pół gardła. Johanna zignorowała wstrętne, odrażające uczucie towarzyszące rozdzieraniu żywego ciała palcami. Dłonie miała mocne, lecz z pewnością nie na tyle, by przebić nimi mięśnie szyi. Miała nadzieję, że nie. Poruszyła błyskawicznie prawą ręką. Jednym, wprawnym ruchem uwolniła ukryty w pochwie na przedramieniu nóż, który wysunął się na zewnątrz. Gładki metal ześliznął się po wygładzonej grafitem skórze pochwy. Opleciona skórą rękojeść ledwie dotykała jej dłoni. Mało brakowało, by wypuściła ją z palców. Nadal kręciło się jej w głowie. Utrata szybkości i koordynacji ruchów była zatrważająca. Cholera, jest gorzej niż myślałam! - przemknęło jej przez głowę, gdy obróciła sztylet, uniosła dłoń i zadała cios. Była to broń delikatniejsza niż zatknięty za cholewę jej buta armijny nóż Jamiesona, wykonana ręcznie przez Ildarena z Marrakeszu. Smukłe stalowe ostrze długości piętnastu centymetrów bez trudu przecięło bluzę i skórę, po czym wbiło się pod mostek i przebiło przeponę, czemu towarzyszyło szarpnięcie, całkiem jakby przekłuła skórę bębna. Następnie nóż dotarł do serca i przeciął je na dwie, a potem na cztery części, gdy szarpała nim w ranie we wszystkie strony. Twarze walczących dzieliła od siebie odległość mniejsza niż szerokość dłoni. Byli tak blisko, że czuła zapach mięty w jego oddechu. Oczy i usta młodzieńca otworzyły się gwałtownie, zamknęły i ponownie otworzyły, tworząc idealne okręgi, jak u nadzianej na harpun ryby. Dostrzegła rozszerzanie się źrenic. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku, mimo że język w różowej jamie ust poruszył się. Przesunęła wolną dłoń z gardła na pierś konającego i zrzuciła z siebie targane drgawkami ciało, nie przestając przy tym obracać nożem. Gwałtowny skurcz mięśni Niemca unieruchomił na chwilę broń, lecz ostrze było wąskie i niesamowicie ostre. Stal wyśliznęła się na zewnątrz. Towarzyszyła temu ciepła fala, która zalała piersi i brzuch Johanny. Poczuła przywodzącą na myśl morską wodę woń krwi. Mężczyzna zatoczył oczami, które zaszkliły się, gdy spadające ciśnienie krwi spowodowało niedotlenienie mózgu i w konsekwencji utratę przytomności. Poruszyła dłonią, w której trzymała nóż. Zmieniła uchwyt, łapiąc broń trzema palcami i kciukiem. Przesunęła rękę za osłaniającym ją trupem. Jej twarz obracała się niczym wieża czołgu w poszukiwaniu następnego celu. Drugi z grenadierów pancernych SS skupił uwagę na otoczeniu. Ten, kto przeżył rok na froncie wschodnim, nie mógł być nieostrożny, a w zasięgu karabinowego strzału znajdowało się zbyt wiele zalesionych obszarów. Co prawda, partyzanci nie potrzebowali drzew. Skradali się przez trawę i chaszcze niczym wszy w fałdach nazbyt znoszonego munduru, niemal niemożliwi do wytępienia. Ostrożność stała się jego drugą naturą. Potrafił poszukiwać ruchu i nieregularności rzeźby terenu, myśląc jednocześnie o innych sprawach, jak kobiety, sznaps, czy to, że wyjazd do domu podczas urlopu to strata czasu, bo jego domem stał się teraz front... Spojrzał na ciało swego towarzysza, które zadrżało po raz ostatni nad pojmaną kobietą i znieruchomiało. Drakańska dziwka patrzyła mu prosto w oczy nad ramieniem esesmana. Wytrzeszczała ślepia, a wykrzywione wargi odsłaniały zęby. Zmarszczył brwi. To było niepodobne do Lothara. Ten mały sukinsyn uważał się za Zygfryda... Otworzył usta i zaczął mówić. Ciało zostało odrzucone na bok, błysnęła stal... - Lothar, przestań się opierd... Johanna wiedziała, że rzut będzie niecelny już w chwili, gdy strąciła z siebie zwłoki Niemca, które wykorzystała jako punkt oparcia dla prawego ramienia. Rękojeść dotykała jej lewego ucha. Zakończyła ruch z ręką wyciągniętą w stronę stojącego esesmana. Nawet zaskoczony, okazał się zbyt szybki. Przykucnął i odwrócił się, zataczając lufą pistoletu gładki, kontrolowany łuk. Jego słowa przeszły w nieartykułowany wrzask wściekłości. Drakanka zauważyła, jak zaciska palec na spuście, gdy nóż wirował jeszcze w powietrzu. Pięć dzielących ich od siebie metrów wystarczało do wykonania czterech obrotów. Nigdy nie miałam okazji ćwiczyć mokrym nożem i w rękawicach! - zawyło coś w jej wnętrzu. Pozycja jest nieodpowiednia, słońce za jego plecami i boli mnie głowa. To niesprawiedliwe. Zrobiła błyskawiczny przewrót, ignorując dotkliwy ból, który poczuła między łopatkami przy nagłym poruszeniu. Podwinęła stopy i skoczyła przed siebie z wyciągniętymi ramionami, podwijając palce, by uderzyć kłębem dłoni. Niemożliwe. Była zbyt powolna. Wycelowała nóż w jego gardło. Próba trafienia w oko była w tych warunkach zbyt ryzykowna, serce chroniły żebra, a kłuta rana zadana w brzuch zbyt wolno zabija strzelca, którego broń może rozpruć przeciwnika. Jej błąd w połączeniu z szybkością Niemca sprawił, że trafiła w dobrze umięśnioną górną część uda, tuż pod miednicą, niedaleko pachwiny. Pochylił się. Pełen zdumienia wrzask bólu i pierwsze strzały schmeissera zabrzmiały w tej samej chwili. Seria była niecelna. Pokryła kraterami błoto i przebiegła po martwym ciele drugiego esesmana, pozostawiając po sobie plamki czerwieni i rozszarpanej tkaniny. Postrzał w nogę sprawił, że Johanna runęła w dół przy samym początku skoku. Uratowało to jej życie. Kule przemknęły nad jej głową w tej samej chwili, gdy uderzyła barkiem w żołądek przeciwnika. Zdźwięcznym brzękiem pociski przebiły cienki metal maski pojazdu i uderzyły w coś twardego, co kryło się pod nią. - Frikken hond! - krzyknął Niemiec, którego wściekłość pobudzał dodatkowo ból. Uderzył ranną nogą w tablicę rozdzielczą. Kończyna wygięła się, a on runął na plecy, rozstawiając szeroko łokcie, by nie wpaść w wąski prześwit przed siedzeniami. Krzyżem nadział się na gałkę dźwigni zmiany biegów. Jego ciało ogarnęła na chwilę płynna eksplozja, której fala szerzyła się wzdłuż każdego nerwu, tworząc pajęczynę sięgającą aż po koniuszki palców. Johanna odbiła się tułowiem od żołnierza i drzwi pojazdu. Sprężyste ciało i metal pochłonęły jej impet i odrzuciły ją do tyłu. Spadając, podwinęła nogi i wykonała przewrót, by złagodzić upadek. Poderwała się i przykucnęła, ponownie zwrócona w stronę odległego o dwa metry samochodu. Nigdzie nie było widać esesmana. Możliwe, że zemdlał, co dałoby jej czas na wyciągnięcie broni i wykończenie go. Niewykluczone teżjednak, że schmeisser wysuwał się już zza pojazdu, żeby ją zabić. Decyzję podjęło wyszkolenie, głębiej zakorzenione i szybsze niż myśl. Długie mięśnie ud Johanny wyprostowały się niczym żywe sprężyny. Pół sekundy. W walce wręcz było to dużo. Jej ciało przez sekundę leciało równolegle do gruntu. Uderzyła dłońmi w górną krawędź drzwi samochodu rozpoznawczego. Obróciła się i jej złączone nogi zatoczyły szeroki łuk nad przednią szybą - ruchy wpojone jej układowi nerwowemu przez dziesięć tysięcy godzin ćwiczeń w sali gimnastycznej i salle d'armes*. Zgięła kolana, odepchnęła się z całej siły dłońmi i znowu zawirowała w powietrzu. Przez krótką chwilę zdawało jej się, że wisi nieruchomo nad ziemią. Adrenalina skróciła ów moment do mgnienia oka, przypominającego ciągnącą się bez końca sekundę na szczycie immelmana albo kolejki górskiej w wesołym miasteczku. Runęła kolanami do przodu na esesmana, który wsparł się na łokciu, wytrzeszczając oczy ze zdumienia. Gdy kolano trafiło go w dołek, żołnierz wypuścił z płuc powietrze z gwałtownym jęknięciem! Drugim kolanem grzmotnęła boleśnie w magazynek schmeissera. Jej noga ześliznęła się z broni, która ugrzęzła między ich ciałami, gdy Johanna runęła na przeciwnika. Jedną z jego rąk unieruchomił pas karabinu. Szarpali się ze sobą, warcząc. Drakanka wbijała palce w ciało mężczyzny, poszukując splotów nerwowych. Czuła, jak mięśnie Niemca napinają się, podnosząc go z niewygodnej pozycji między przednim fotelem i tablicą rozdzielczą. Oparła się o nią, wyginając plecy, i odepchnęła przeciwnika do tyłu. Złapała za rękojeść wbitego w jego udo noża i wyszarpnęła go. Niemiec wciągnął gwałtownie powietrze, co zakłóciło wysilony rytm jego chrapliwego oddechu. Następnie targnęły nim konwulsyjne drgawki i oboje wylądowali na siedzeniach, zwróceni do siebie twarzami. Esesman zacisnął dłoń na jej nadgarstku, gdy skierowała nóż ku jego twarzy. Prawą dłoń. Musiał nią sięgać na drugą stronę ciała, gdyż łokieć lewej ręki wciąż krępował mu pas pistoletu maszynowego. Była bezużyteczna. Okładał jej biodro i żebra krótkimi, silnymi ciosami, lecz oparcie osłaniało wrażliwy na cios kręgosłup i nerki. Prawa ręka Johanny była swobodna, miała też solidny punkt oparcia. Zasada dźwigni działała na niekorzyść Niemca, który do tego trzymał jej nadgarstek odwróconą dłonią, co osłabiało uchwyt. Cały ciężar jej ramienia i ciała musiał utrzymywać na kciuku. Długi nóż zawisł z drżeniem pomiędzy nimi, nieruchomy, pomijając dygotanie wytężonych mięśni. Na twarz esesmana skapywały powoli czerwone krople. Johanna była tak blisko, że opryskał ją śliną. Czuła też odór czosnku i piwa dobywający się z jego ust, a także ostrą woń męskiego potu. Zobaczyła oczy wybałuszone z zaskoczenia, gdy nóż posunął się lekko naprzód i słyszała wysiłek w oddechu wroga, kiedy udało mu się go zatrzymać. Nigdy nie mocuj się z mężczyzną. Instruktorzy powtarzali jej to wiele razy. Mężczyźni po prostu mieli mocniejsze ramiona. Nie miało to większego znaczenia przy wymianie ciosów, gdyż trzeba było wtedy tylko trafić z wystarczającą siłą, a jeśli się chybiło, nie było istotne, jak potężne uderzenie przeszyło powietrze. Zaczerpnęła gwałtownie tchu, zatrzymała powietrze i wypuściła je za pomocą mięśni brzucha, z których przychodzi siła. Poczuła, jak wypełnia ona jej ramiona, jak do twarzy napływa jej krew, a w oczach pojawia się siatka żyłek. Ile godzin spędziła w szkole, ćwicząc na drążku, dźwigając ciężary, czy wykonując przewrotki z oparciem? Mimo sauny i masażu, była potem sztywna i obolała, gdy wyłaziła z łóżka na poranną serię ćwiczeń... Uszy wypełniał jej łoskot pulsującej krwi. Lewą dłoń miała wciśniętą między ich ciała. Nie było szans, żeby ją oswobodzić i zadać cios lub zaatakować oczy, ale... kciuk Johanny wsunął się w mokrą od potu, ciepłą pachę Niemca w poszukiwaniu splotu nerwowego ulokowanego w miejscu spotkania kończyny górnej z barkiem, tuż nad przyczepem mięśnia dwugłowego. Nacisnęła. Jej wróg wydał z siebie dźwięk, coś między skowytem a charczeniem. Uścisk na nadgarstku Drakanki słabł coraz bardziej. Ręka Niemca zaczęła opadać z szybkością wzrastającą w miarę, jak kąt się zmieniał i cały ciężar opierał na jego przedramieniu. Johanna owinęła jedną z nóg przeciwnika własną nogą, podźwignęła go, przewróciła na plecy i podniosła się, by wesprzeć nóż własnym ciężarem. Broń pojawiła się powoli w jej polu widzenia - najpierw czubek, potem samo powlekane ostrze, a za nim ręce. Jego dłoń była naga, usiana piegami i wyblakłymi od słońca włosami przypominającymi złote druty, jej palce zaś, skryte w cienkich rękawicach z koźlej skóry, szczupłe i czarne jak noc. Potem gałka noża, stal prześwitująca przez niewyprawioną skórę. Wysiłkiem woli dodała siły dłoni, w której trzymała nóż, a zwłaszcza kciukowi. Niemiec wybałuszył oczy, gdy stal dotknęła mu gardła. Zaczął się gorączkowo szarpać i miotać. Krzyknął jeden raz, kiedy nie będąc w stanie dłużej utrzymać ręki w górze, opuścił ją i nóż opadł w dół. Stało się to niewiarygodnie szybko. Było to tak, jakby pchała przez długi czas zatrzaśnięte drzwi, a te nagle się otworzyły. Czubek przekłuł skórę równie łatwo, jak szpikulec kawałek mięsa przy ognisku podczas braai-party. Wsparła się całym ciężarem na rękojeści i nóż wniknął w grubą szyję niczym ostrze nożyczek. Runęła na piersi opryskana jasną fontanną tętniczej krwi, wciągnęła ją do płuc w pierwszym, spazmatycznym wdechu, a potem rzuciła się do tyłu, przykucnęła nad drżącym jeszcze ciałem, kaszlnęła i zwymiotowała rzadką żółcią. Przystąpiła do wycierania krwi, która pokrywała jej dłonie, oczy, włosy, spływała lepkimi strużkami po twarzy i szyi i sączyła się pod kombinezon lotniczy, by połączyć się ze stygnącą, gęstą, ciągnącą się już posoką pochodzącą od młodszego Niemca. Usta również wypełniała jej krew o smaku jodyny, żelaza i soli. Spluwała raz za razem. Starała się oddychać powoli i głęboko, powstrzymując instynktowne, nieefektywne dyszenie. Rozległ się ostry syk. To z przebitej kulą wężownicy kotła niemieckiego pojazdu buchnęła para, która dołączyła do smrodu przegrzanego metalu oraz zaduchu odchodów i śmierci. Uczucia powróciły do niej nagle, całkiem jakby otworzono śluzę. Towarzyszące walce skupienie ustąpiło. Najpierw strach, chłód na skórze oraz intensywne świerzbienie w kroczu. Popatrzyła na zabitego Niemca. Był bardzo silny, a do tego szybki. Nie było mowy, by zdołała załatwić w ten sposób dwóch Drakan, ale jej przeciwnik miał potencjał. O wiele za duży. Jego głowa przetoczyła się, odsłaniając wielki płat skóry i mięśni, spod którego wciąż wypływała krew. Ileż w nim było krwi. Widać też było naczynia krwionośne i gruczoły... Odwróciła wzrok. Potem wróciły doznania fizyczne. Bolała ją głowa oraz liczne pomniejsze zadrapania i siniaki powstałe w miejscach, gdzie jej ciało uderzyło o wystający metal. Podczas krótkiej, gwałtownej walki nie zwracała na nie uwagi, lecz teraz czuła szczypanie w ociekających słonym potem i krwią otarciach, a w miejscach, gdzie tworzyły się siniaki, przenikający aż do kości ból oznaczający, że za dzień czy dwa przybiorą wspaniałą zielonożółtą barwę. Do tego przy każdym ruchu odczuwała pulsujący ból kolana, w miejscu, którym grzmotnęła o pistolet maszynowy w chwili, gdy wylądowała na Frycu. Spojrzała przez ramię na podeszwę stopy. Nic mnie tam nie boli, pomyślała oszołomiona. A przynajmniej nie był to silny ból, jaki wywołałaby prawdziwa rana. Tylko kolejne stłuczenie. Obcas buta był urwany, wisiał na paśmie kompozytowej gumy. - Już nigdy nic nie stawiaj na wyścigach, kobieto. Zużyłaś cały zapas szczęścia - wymamrotała do siebie. Rozległ się krzyk. Podniosła głowę i złapała za kierownicę, dręczona zawrotami głowy. Z lasku na wschodzie wyłonił się szereg postaci, które zbliżały się do niej truchtem. Było ich ze dwadzieścia. Odległość wynosiła jeszcze jakieś pięćset metrów, ale przybysze byli zbyt obdarci, jak na Fryców. Zresztą niemieccy żołnierze jechaliby, a nie biegli. Z pewnością byli to Rosjanie. W meldunkach sytuacyjnych wspominano o działalności partyzanckiej. Mogli być wrogo nastawieni, bądź też nie. Niemieckie jarzmo było tu bardzo dotkliwe, a jej listy uwierzytelniające stanowiło dwóch martwych Fryców. Z drugiej strony... jak mówiło przysłowie, nikt nie kochał Drakan. A już szczególnie Rosjanie, jako że podczas wielkiej wojny Dominacja zajęła ziemie leżące na wschód od Morza Kaspijskiego i od tego czasu przez całe pokolenie dochodziło do starć granicznych. Młody Rosjanin, służący obecnie w wojsku, był zapewne wychowany na antydrakańskiej propagandzie i mówiących o okrucieństwach opowieściach, z których przynajmniej połowa była prawdziwa. Ogarnęła ją ciężka, pełna znużenia irytacja. - Matko Frejo - powiedziała do siebie, raz jeszcze ocierając wargi przedramieniem. - Naprawdę nie mam ochoty tu tkwić. Chodziło nie tyle o strach i niewygody. Te były do zniesienia. Po prostu zdecydowanie nie podobało jej się, że siedzi na trupie w tej zimnej, obcej krainie, cała pokryta krwią. - Chcę do domu. Rahksan zrobiłaby jej masaż i natarła ją maścią lamparcią, a potem Johanna spałaby sobie spokojnie dwanaście godzin i obudziła się ciepła i bezpieczna we własnym łóżku, z kotem na poduszce. Nic by jej nie groziło i nikt nie wydawałby jej rozkazów. “Nie ma nic za darmo, a tylko tańsze rzeczy można kupić za pieniądze". To stuprocentowa prawda, tato. Podniosła się, czując zimny wiatr. Oddychała teraz wolniej. Ściskała jedną dłoń w drugiej. Zdąży jeszcze się ruszyć, gdy tylko ustąpi drżenie. Ostrożni partyzanci otoczyli ją półkolem. Johanna przestała obwieszać się sprzętem wyjętym z zestawu ratowniczego. Szeptali i wyciągali ręce, odtwarzając przebieg krótkiej walki. Żaden w nią nie celował. Rozpoznała wśród płynnych słowiańskich sylab słowo “Drakanka". Zauważyła też, że spoglądali na nią z ukosa zalęknieni. Było to rozsądne. Musiała wyglądać naprawdę okropnie. Włosy miała pozlepiane od krzepnącej krwi, która pokrywała jej też usta. Gdy zobaczyła, że niektórzy z nich zaglądają do pojazdu, a potem przenoszą wzrok na nią, dotykając palcami szyi, doszła do wniosku, że zapewne uznali, iż przegryzła esesmanowi gardło. Łatwo było zauważyć, że żaden z Niemców nie zginął od kuł. W ich oczach widać również było cześć dla kobiety, która wydostała się z płonącego samolotu i gołymi rękami zabiła dwóch uzbrojonych żołnierzy z elitarnych oddziałów SS... Ignorując ich z udawaną nonszalancją, wsunęła magazynek do pistoletu maszynowego, przypięła do pasa ładownicę i wysypała z jednej z buteleczek dwie tabletki aspiryny, która miała osłabić pulsujący ból między oczami oraz sztywność szyi i barków. Podeszła do leżącego na ziemi trupa młodego Fryca, starając się utykać tak mało, jak tylko było to możliwe ze sponiewieraną stopą i bez obcasa. Zaczęły się już zlatywać muchy, które właziły do ziejącej rany na brzuchu i kłębiły się na wyschniętych gałkach ocznych zastygłych w wyrazie wiecznego zaskoczenia. Intensywny smród ekskrementów sprawił, że do gardła znowu podeszła jej żółć. Nadepnęła czubkiem stopy karabin zabitego, złapała go, gdy podskoczył w górę, a potem rzuciła zdumionemu Rosjaninowi. W starych opowieściach nigdy nie wspominają o smrodzie gówna, pomyślała, tłumiąc mdłości. Może w czasach sag mocniej ściskali dupy. Johanna nie uważała się za bardziej wybredną niż większość Drakan, lecz w widoku szczątków, które ongiś były ludzką istotą, nie było nic przyjemnego. Kierowana młodzieńczym zafascynowaniem okropnością, wybrała się kiedyś na plac egzekucji publicznych w Hyancitha, targowym mieście położonym najbliżej Oakenwald, żeby obejrzeć łamanie kołem i wbicie na pal poddanego, skazanego za uderzenie nadzorcy. Jeden raz wystarczył. Dość tego. Zebrali się wokół niej widzowie, a jeśli porzyga się z wrażenia, z pewnością im nie zaimponuje. Co prawda, miała już na koncie kilku ludzi, ale pojedynek powietrzny stanowił szlachetną formę zabójstwa. Nie trzeba było oglądać rezultatów, gdyż spadały one wygodnie i higienicznie na ziemię. Potem wracało się do domu. Zgrzytając zębami, nakazała sobie wyciągnąć rękę, złapać za ucho i wykonać szybkie cięcie. Nóż wciąż był wystarczająco ostry, by przepiłować chrząstkę dwoma poruszeniami... Granat ukryty w bucie Niemca powędrował do jej buta. Podeszła z ponurą miną do wozu rozpoznawczego i powtórzyła cały proces. Przy pierwszym spotkaniu nigdy nie zawadzi trochę zastraszenia. Tak przynajmniej pisali w podręcznikach. Wytarła nóż i schowała go do pochwy, po czym obejrzała się. Jak na cudzoziemca, ten Fryc był całkiem niezły. Jeśli mieli więcej podobnych do niego, ta wojna okaże się kosztowna. Partyzanci podeszli trochę bliżej. Trzymali broń w gotowości, lecz nie unosili jej do strzału. Było ich około dwudziestu, niewiarygodnie brudnych, obszarpanych, wyposażonych w mieszany zestaw rosyjskiej i frycowskiej broni. Wyczuwała w nich coś wygłodzonego, drapieżnego. Żaden nawet nie zbladł, gdy ucinała uszy. Wyglądało na to, że w tej części Rosji nie darzono zbyt gorącymi uczuciami Fryców w ogóle, a SS w szczególności. Bił od nich smród zastarzałego brudu oraz kwaśny odór ludzi, którzy od bardzo dawna nie jedli porządnego posiłku. Ruszyła w ich stronę. Nagle ogarnęło ją z trudem tylko tłumione pragnienie, by śmiać się i podskakiwać. Żyję, zakipiała w niej myśl. Zalały ją przyprawiające o zawrót głowy wrażenia: stygnąca i krzepnąca krew na piersi, łagodne wiosenne powietrze, jasne światło poranka i słodki, świeży, waniliowy zapach kwitnących dębów, dobiegający z lasku porastającego szczyt wzgórza przed nią. Trudno jej było zapanować nad uczuciami: łzy, czułość i, co niewiarygodne, nagły przypływ podniecenia. Frejo, ale sobie znalazłam moment na atak chcicy, zachichotała do siebie. Potem podniecenie opadło, roztapiając się w potężnym zadowoleniu. Groziło jej, że się uśmiechnie. Stłumiła to pragnienie i podeszła do szeregu partyzantów. Ich dowódcą najwyraźniej był chudy, nie mający przednich zębów mężczyzna. W miejscu, gdzie powinno się znajdować oko, przebiegała długa blizna. Czekał, aż Johanna zatrzyma się i zacznie mówić, ona jednak szła wciąż naprzód, co wytrąciło go z rytmu, całkiem jakby osiągnął podstawę kondygnacji schodów o jeden stopień za wcześnie. PP, pomyślała. Przewaga psychiczna. Nie daj im odzyskać równowagi. Mogło się to nie udać, ale z drugiej strony... Od tej chwili, każda sekunda mojego życia stanowi premie. Zaczekała, aż partyzanci pokonali dobre dziesięć metrów, idąc za nią w stronę lasu. Nagle wyczuła, że ich dowódca ma zamiar wyciągnąć rękę i dotknąć jej rękawa. Odwróciła się, wydostała z cholewki granat, wyrwała zawleczkę, podrzuciła go, a potem złapała, gdy Rosjanie padli na ziemię z chóralnym wrzaskiem, i cisnęła w stronę frycowskiego pojazdu rozpoznawczego. Znakomicie. Miała wrażenie, że rzut jest celny, zgodny z gładkim, wiodącym do celu łukiem, który nakreśliła w myślach. Wyglądało na to, że wszystko idzie jej jak z płatka. Granat z trzonkiem zawirował w powietrzu i upadł dokładnie na przednie siedzenie samochodu. Johanna stała prosto, wspierając od niechcenia ręce na biodrach, i przytupywała, by określić czas wybuchu. Raz... dwa... trzy... Bach! Płyty z tłoczonej stali pofrunęły w powietrze. Drzwi otworzyły się gwałtownie, zwisając na zawiasach. Wyrzucone z przedniego siedzenia ciało wylądowało w odległości kilku metrów. Gdy pękł zbiornik paliwa, pod spodem buchnęły płomienie. Johanna przeniosła wzrok na rozbity, płonący kadłub “Miłosnego Ukąszenia". Masz za swoje, pomyślała, po czym spojrzała na postać skuloną u jej stóp. Dowódca partyzantów zasłonił sobie uszy trzymaną w obu dłoniach wystrzępioną futrzaną czapką. Otworzył teraz dłonie i uchylił powieki, a następnie spojrzał na Johannę. Budził się w nim gniew. Odłamki mogły okazać się śmiertelnie groźne, gdyby granat nie wpadł do czegoś, co je zatrzymało. - Sprechen Się deutsch? - zapytała spokojnie, przechylając na bok wąską, jasnowłosą głowę i unosząc jedną brew w wykwintnym geście. - Stuknięta diablica! - zaczął w zrozumiałej, choć łamanej niemczyźnie. - Ja, ein wenlg - dorzucił wolniej. Tak, trochę. Odkąd Drakanie zaatakowali Niemców, dzieją się dziwne rzeczy, pomyślał partyzant. Iwan wymknął się pewnej śmierci w leżącej przy drodze wiosce, apotem zwołał ich wszystkich... Ostrożność zawsze była wskazana, a teraz przynajmniej miał okazję zwalić tę przerażającą jak-ją-tam-zwał na łeb komu innemu. - Nazywam się Dymitr Michajłowicz Biełow. - Świetnie - odparła Johanna chłodnym, przyjaznym tonem. - Zaprowadź mnie do waszego dowódcy - dodała, trącając lekko stopą jego bark celem podkreślenia swych słów. Minęła większa część dnia, nim dotarli na miejsce zbiórki partyzantów. Posuwali się forsownym marszem przez wzgórza, kierując się na południe, ku ośnieżonym szczytom Kaukazu. Las stawał się coraz gęstszy aż osłaniły ich korony drzew. Gdy nad nimi przelatywały z warkotem samoloty, kryli się w gąszczu. Johanna obserwowała toczony wysoko w górze pojedynek powietrzny z uczuciem nagłej tęsknoty, w której kryło się coś więcej niż strach, ból w stopach i napięcie towarzyszące demonstrowaniu niestrudzonej siły na użytek jej eskorty czy strażników. Maleńkie, srebrne kształty zataczały kręgi na smutnym błękicie wczesnego wieczoru. Tam właśnie powinna się znajdować... Albo z Tomem na baranich skórach obok ogniska, dodała w myśli, gdy brnęli przez strumień, którego zimna temperatura świadczyła, że bierze początek w topniejących lodowcach. Weszli w gęsty bór złożony z wielkich, omszałych buków i dębów. Pod nogami mieli gęsty dywan liści i wiosennych kwiatów. Od czasu do czasu mijali łąki, których zapach przyprawiał o zawrót głowy. Nie zwracała uwagi na pęcherze wywołane chodzeniem w butach nie przystosowanych do tego celu. Była sprawna i dobrze odżywiona, marsz więc nie sprawiał jej trudności. Dziwiło ją tylko, że te wypłoszę potrafiły narzucić tempo, które było lekko męczące i dla niej, choć musiała przyznać, że wciąż odczuwa skutki wstrząsu wywołanego rozbiciem samolotu. Z drugiej strony jednak, każdy, kto w ciągu mniej więcej ostatniego roku w Rosji ocalił życie, a do tego zachował broń, musiał być naprawdę twardy. Chór ptasich głosów umilkł nagle, ostrzegając ich. Padli na ziemię tuż po tym, jak przeszli ostrożnie pokrytą koleinami “drogę". Ukryli się w chaszczach, gdy mijała ich kolumna frycowskich pojazdów półgąsienicowych i samochodów pancernych. Niemcy posuwali się tak szybko, że nie było ryzyka, by ich zauważyli. Zresztą sprawiali wrażenie, że obserwują przede wszystkim niebo. Zapewne wybrali tę trasę dlatego, że była osłonięta gałęziami. Zdawało jej się, że po tym spotkaniu partyzanci wyraźnie się uspokoili. Broń jednak nadal trzymali w gotowości i nikt się nie odzywał. Nie poruszali się tak bezszelestnie, jak Drakanie, niemniej jednak byli nieźli. Wszyscy, którzy zachowywali się zbyt hałaśliwie, pewnie już poginęli, pomyślała. Dymitr puknął ją w ramię, wskazując na rozpadlinę w zboczu wzgórza, w stronę którego się posuwali. - Fryce nigdy nie zapuszczają się tak daleko - wyszeptał. - Tutaj. Zatrzymali się, słysząc nagły okrzyk. Z otaczającego ich lasu wyłoniły się zachowujące ostrożność postacie. Partyzanci, którzy ją odnaleźli, wdali się z nimi w długą debatę. Nowa grupa sprawiała wrażenie nieco mniej obdartej i lepiej uzbrojonej. Było w niej też kilka kobiet, które wyglądały równie groźnie jak mężczyźni. Johanna potrafiła odcytrować proste zdanie po rosyjsku, jeśli napisano je alfabetem łacińskim, lecz z tej szybkiej konwersacji rozumiała jedynie pojedyncze słowa, jak “Drakanka" czy “Fryc". Udając znudzenie, rozdarła celofan na pudełku papierosów, wyjęła jednego i zapaliła go amerykańskim ronsonem. To przyciągnęło ich uwagę. Otoczył ją krąg twarzy, brodatych i zdesperowanych. Wręczyła paczkę Dymitrowi, który sprawiał wrażenie, że właśnie rozwija temat niezwykłej Drakanki, całkiem jak człowiek, który przyprowadził ze sobą niebezpieczną, egzotyczną bestię i zwołuje teraz przyjaciół, by obejrzeli bazyliszka. Zaangażował się w to do tego stopnia, że wyczuła, iż jest tu obcy. Niemniej nawet diablica, która ucinała uszy i przegryzała Frycom gardła, nie była aż tak frapująca, jak tytoń. Chwyciły go chciwe dłonie. Dymitr krzyknął, a potem przywrócił porządek za pomocą kolby karabinu i dopiero wtedy zaczął rozdawać połówki i ćwiartki papierosów. - Dawno nie paliłem - oznajmił, zaciągając się z lubością, gdy ruszyli stromą ścieżką w górę zbocza. - Papierosy były tylko dla Fryców, hę? Dopóki były ziemniaki, nie brakowało wódki, ale nie było machorki. No i cześć! W kotlinie było tłoczno, choć miała obszar dobrych kilku tysięcy metrów kwadratowych. Johanna domyśliła się, że zebrało się tu kilka grup, nie tylko stali mieszkańcy. Dolinkę otaczały urwiska i gęsty las. Wznosiły się w niej szałasy, namioty i prowizoryczne chatki. Ogniska były nieliczne i dobrze osłonięte, lecz poza tym obraz łączył w sobie elementy scenerii wojskowej i wiejskiej. Była tu nawet garstka milczących dzieci, choć nie widziało się bardzo małych. Wokół rozległy się szepty i w stronę przybyszy, którzy minęli wejście do doliny, ruszył nieprzerwany strumień ludzi. Johanna wciąż poruszała oczami, choć z jej twarzy nie znikał lekki uśmieszek. Zauważyła okopane wyżej karabiny maszynowe i kryte transzeje, a także nieobecność smrodu, która świadczyła o dobrej latrynowej dyscyplinie, kilka moździerzy wraz z zapasem amunicji oraz rozebrany na części heliograf... I długą, solidnie zbudowaną chatę, wzniesioną z kłód i kamieni. Jej drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich potężna jak niedźwiedź postać. Na pokaźnym brzuchu mężczyzny krzyżowały się dramatycznie taśmy nabojowe. Miał pełno sztyletów za pasem, workowate spodnie i czarną czapkę z astrachańskiej wełny. Dymitr zasalutował dziarsko, po czym wrócił do ożywionej przemowy kierowanej do zbierającego się tłumu. Ważną rolę odgrywały w niej zamaszyste gesty, dłonie opadające niczym samoloty i zęby rozszarpujące wyimaginowaną szyję. Proszę, proszę, sam Kozak Borys, Postrach Stepów, pomyślała Johanna, spoglądając na masywną postać stojącą przed chatą. Przeszył ją lekki dreszcz. W wąskich, czarnych oczach nie dostrzegała głupoty. Za potężnym mężczyzną podążał drugi, odziany w połatany, lecz łatwy do rozpoznania sowiecki mundur. Miał bladą, inteligentną twarz i długie, szczupłe dłonie. Zielone naszywki na kołnierzu. NKWD, pomyślała. Cudownie. Dowódca zadał basowym głosem jakieś pytanie. Twarz miał okrągłą i nalaną, lecz mocną, a wargi grube i czerwone. Dymitr odpowiedział mu. Potem zaczęli się spierać. W otaczającym ich tłumie rozległy się szepty. Potężny mężczyzna zwrócił się w stronę pozostałych i ryknął. To uspokoiło większość. Gdy odezwał się człowiek z zielonymi naszywkami, zrobiło się tak cicho, że Johan-na słyszała oddechy i szum wiatru poruszającego liśćmi. Dymitr zwrócił się ku niej z przygnębioną miną. - To - powiedział, wskazując na człowieka z ładownicami - sierżant Siergiej. Kolos warknął z niezadowoleniem. - Przepraszam. Towarzysz pułkownik Siergiej Andriejewicz Kozin. - Wystraszone spojrzenie. - Z... pomocnikiem? Aha, adiutantem. Towarzysz Blennikow. Towarzysz pułkownik był naszym wodzem... - użył dosłownego niemieckiego odpowiednika Fuhrer, wymawiając to słowo z lekką emfazą - ...kiedy nasz dowódca Iwan Junkow, był więźniem SS. Nasz dowódca... - użył rosyjskiego słowa komandir - ...wkrótce znowu obejmie tę funkcję. Wezwał na spotkanie w tym miejscu całą Pierwszą Brygadę Partyzancką. Johanna wydęła wargi. Czuła, jak pot spod pach spływa jej po bokach. Po plecach przebiegły jej ciarki. Zdała sobie sprawę, że otacza ją mnóstwo dzikich, nieznajomych, nie udomowionych poddanych. Do tego byli uzbrojeni, a tych dwóch nie da się tak łatwo zastraszyć. Skierowała na nich całą uwagę, starając się dostrzec ich jako jednostki, odczytać wskazówki zdradzane przez ich dłonie, twarze i postawę. Narzędzie, które mówi, może też myśleć, powiedziała sobie. Jeśli faktycznie jesteś inteligentniejsza, przechytrz ich! Sytuacja była nieprzyjemna. Wielki Rosjanin był zwierzęciem, a drugi, przypominający kryjącego się pod kamieniem owada, fanatykiem. Wszystko wskazywało na to, że inteligentnym. Ale... to przypominało zbieganie ze stromego wzgórza. Jeśli nie przestało się biec, można było runąć na tyłek, lecz w przypadku próby zatrzymania się było to pewne. - Powiedz im, że porozmawiam z komandirem Iwanem, kiedy się zjawi - stwierdziła obojętnym tonem. Dymitr przetłumaczył jej słowa. Na jego wyniszczonej twarzy pojawił się wyraz jeszcze większego przygnębienia. - Mówią... mówią, że masz porozmawiać z nimi teraz, w izbie, chacie. - Wyciągnął rękę. - Broń? Jest ich za dużo, pomyślała, panując twardo nad sobą. Odsunęła Dymitra na bok i ruszyła do chaty za enkawudzistą. Zamrugała powiekami pod wpływem kontrastu między prześwitującym przez liście blaskiem słońca a mrocznym wnętrzem. Zrobiło się jeszcze ciemniej, gdy drugi mężczyzna przesłonił drzwi i zatrzasnął je za sobą z głuchym łoskotem. Nie chciało mu się zamykać zasuwy. W środku śmierdziało jak w zwierzęcym legowisku, lecz dawała się również wyczuć woń świeżego drewna. Johanna oddychała głęboko i powoli. Potrzebowała tlenu i wywoływanego przez ćwiczenia prany spokoju, płynącego z rytmicznych ruchów przepony. Wszystko będzie zależało od... Chudzielec chwycił ją za ramiona i wbił palce w łopatki, próbując zmusić ją do wygięcia kręgosłupa do przodu. Pozwoliła, by jej mięśnie rozluźniły się pod tym naciskiem, a barki opadły. Nie czuła już strachu. Ju, przemknęło przez nią. Płyń z falą. Grubas podszedł bliżej. Poruszał się bardzo szybko, jak na kogoś tych rozmiarów. Ważył co najmniej dwukrotnie więcej od niej, a znaczną część jego masy stanowiły mięśnie. Zacisnął boleśnie łapę na jej piersi, miętosząc ją i pociągając. Drugą ręką złapał Johannę za tył głowy, unosząc jej usta do pocałunku. Nozdrza kobiety wypełnił jego smród, intensywny jak woń muła, który ciągnął pług w promieniach słońca. Mężczyźni ścisnęli ją pomiędzy sobą. Zapewne spodziewali się, że będzie ich kopać po łydkach jak dziecko. Czy poza Dominacją wszyscy są kompletnymi idiotami, jeśli chodzi o sposoby unieruchomienia przeciwnika? - pomyślała zdumiona. Nie mogła poruszyć rękami do przodu ani do tyłu, żeby zadać cios... ale też nie musiała tego robić. Rozsunęła łokcie, odsuwając je od boków. Jej ręce wyśliznęły się z uchwytu enkawudzisty. Ten wyprostował się instynktownie i w efekcie zamiast trzymać ją za ramiona naciskał na jej barki. Drakanka złapała w dłonie spodnie Kozaka. Ugięła kolana i opadła w dół ruchem wykorzystującym nie tylko siłę rąk, lecz również mięśni pleców i brzucha. Chudzielec poczuł, że twarde muskuły i gładka tkanina wyślizgują się z jego rąk. Pochylił się, by je złapać, i walnął czołem w pochylającą się do pocałunku twarz towarzysza. Kość uderzyła w zęby z głuchym trzask. Olbrzym ryknął z bólu. Johanna przykucnęła, z kolanami pomiędzy rozstawionymi nogami wysokiego Rosjanina, a twarzą naprzeciwko długiej wypukłości jego wzwodu. Istniało kilka sposobów unieszkodliwienia wielkiego i silnego mężczyzny w tej pozycji. Wybrała najprostszy. Opuściła dłoń ku podłodze, zacisnęła ją w pięść i uderzyła prosto ku górze, poruszając jednocześnie biodrem i ramieniem oraz prostując nogi, by wspomóc cios całym ciężarem ciała. Wypuściła gwałtownie powietrze z płuc. Gdyby stała, Rosjanin zapewne byłby w stanie zablokować uderzenie kolanem w pachwinę, lecz przeciwko temu nie było obrony. Pierwsze dwie kostki jej dłoni trafiły go w mosznę. Rozległ się ostry trzask, gdy jądra rozpłaszczyły się na twardej kości łonowej. Grubas nie krzyknął. Ból był na to zbyt gwałtowny. Schylił się odruchowo z siłą wystarczającą, by jego towarzysz runął na stojącą pod ścianą pryczę. Następnie oddalił się chwiejnym krokiem. Trzymał się kurczowo za pachwinę, usiłując wciągnąć powietrze przez skurczone spazmatycznie gardło. Johanna podniosła się i odwróciła jednym płynnym ruchem. Enkawudzista okazał się jednak durniem. Podniósł się niepewnie na nogi i spróbował uderzyć ją w głowę, zamiast złapać za broń. Ugięła jedno kolano, zrobiła unik i chwyciła nadgarstek Rosjanina prawą dłonią. Pociągnęła go ku sobie... obróciła się na pięcie, rozstawiła nogi... wsparła ten ruch ciężarem swego ciała... walnęła go lewym łokciem w bok, tuż poniżej pachy. Siła jego impetu wzmocniła cios. Jej lewe przedramię przeszył prąd, lecz usłyszała głośny trzask i poczuła, że uderzona kość pękła. Nie wypuściła z dłoni kończyny przeciwnika. Nachyliła się, okręciła i podźwignęła go w górę. Jego ciało uniosło się z podłogi i gruchnęło w drzwi, po wykonaniu trzech czwartych obrotu; Rozległ się kolejny trzask i enkawudzista runął na podłogę zrobioną z przepołowionych kłód. Jeden z głowy, pomyślała Drakanka, odwracając się. Pistolet maszynowy miała na plecach i nie mogła sięgnąć po niego natychmiast... a olbrzym znowu ruszył do ataku. Zamrugała powiekami, cofnęła się, niemal zamarła z zaskoczenia. Kozak trzymał się jedną ręką za krocze, całkiem jakby mógł wycisnąć z niego ból, w drugiej jednak dzierżył nóż, kindżał. Wyglądało na to, że potrafi się nim posługiwać. Poruszył mięśniami twarzy, wypluł wybity ząb i rozciągnął zakrwawione usta w grymasie nie przypominającym bynajmniej uśmiechu. Zataczał nożem małe kółka w powietrzu. Johanna wyciągnęła własny sztylet. Trzymała rękojeść nisko w lewej dłoni, a sztych skierowała ku górze. Cofała się przykucnięta. Sytuacja nie była dobra. Rosjanin miał przynajmniej o dziesięć centymetrów dłuższe ręce, a jej brakowało miejsca. Cała chata, niech ją Loki, miała tylko ze cztery metry szerokości, a nóż nie był bronią odpowiednią do pojedynków. Nadawał się do zaskoczenia przeciwnika, czy zasadzki w ciemności, ale w regularnej walce na noże ten, kto wylądował w szpitalu, był zwycięzcą. I co mam teraz zrobić? - pomyślała. Zwyciężyć lub zginąć, oczywiście. Kozak wyprostował się nieco i ruszył na nią. Uniósł nóż, wykonując fintę w stronę brzucha Johanny, i jednocześnie spróbował złapać ją lewą ręką. Znowu głupota. Nadal usiłował ją poskromić. Obróciła się wkoło i cięła nożem zewnętrzną stronę przedramienia przeciwnika, od nadgarstka aż po łokieć. Ostrze rozcięło tkaninę i skórę, pozostawiając długą, choć płytką szramę. Olbrzym rzucił się z rykiem do ataku. Tym razem wymachiwał nożem ze śmiertelną powagą. Pożałowała przez moment, że nie ma cięższego sztyletu. Wąski kawałek stali, który nosiła w pochwie na nadgarstku, był bronią defensywną, zbyt lekką, by mogła porządnie ciąć. By natychmiast obezwładnić człowieka pchnięciem noża, trzeba trafić w jeden ze stosunkowo nielicznych punktów, a do żadnego z nich nie ma łatwego dostępu, gdy przeciwnik jest odległy na wyciągnięcie ręki i zachowuje czujność. Żeby szybko zabić w walce na noże, trzeba ciąć na plasterki wszystkie odsłonięte powierzchnie, w nadziei, że utrata krwi spowoduje omdlenie. Nie wydawało się to prawdopodobne. Dłuższy nóż i dłuższe ramię wyciągały się po jej życie. Cofała się, parując ciosy, co było najtrudniejszym rodzajem obrony. Przeciągała pojedynek, aż wreszcie znalazła szansę, by prześliznąć się obok Rosjanina i wrócić na środek izby. Wysiłek był straszliwy. Zatrzymała się, koncentrując się na powolnym oddychaniu. Ani na moment nie spuszczała z oczu przeciwnika. Ten odczekał chwilę, zastanawiając się nad czymś z twarzą bez wyrazu. Zapomniał nawet o bólu w kroczu. Trzy sekundy wystarczyły, by ocenili nawzajem swe możliwości. Johanna wiedziała, że lepiej włada nożem i jest szybsza, co rekompensowało ciasnotę pomieszczenia oraz dłuższe ręce i cięższą broń mężczyzny. Miała jednak mniejszy margines błędu. Wezbrała w niej desperacja. Czy zdąży złapać za pistolet, nim... Gdy drzwi otworzyły się, spychając na bok bezwładne ciało enkawudzisty, była do nich zwrócona plecami. Snop światła padł na twarz potężnego Rosjanina, który przymrużył oczy, by się lepiej przyjrzeć. Wyraz jego gęby zmienił się nagle. Pojawiła się na niej wściekłość, a potem strach. Johannie omal nie udało się go wtedy załatwić. Chwila wahania kosztowała go szramę na twarzy. Drakanka runęła na przeciwnika. Odbiła wyprostowaną dłonią nadgarstek ręki, w której trzymał nóż, poczym zadała błyskawicznego kopniaka lewą nogą. Czubek jej buta uderzył mocno w rzepkę. Rozległ się trzask pękającej chrząstki. Rosjanin ryknął głośno, próbując ją złapać, lecz odwróciła się i umknęła. Nie przewrócił się, lecz twarz mu poszarzała, a cały ciężar wspierał na jednej nodze. Pora kończyć. Pochyliła się szybkim, gładkim ruchem i... ...jej stopa pośliznęła się na plamie krwi. Johanna gruchnęła plecami w podłogę, tak mocno, że zabrakło jej tchu. Zobaczyła światła przed oczami. Wiedziała, że nóż uderzy, nim zdąży się pozbierać. - Ruki wwierch, Siergiej - odezwał się chłodny głos za jej plecami. Potem popłynęły szemrzące rosyjskie sylaby, pozbawione dla niej znaczenia. Mówiącą była kobieta. Za nią słychać było gwar tłumu. Rozległ się wiele mówiący trzask - to odbezpieczano pistolet. Mężczyzna przed nią przykucnął. Jego rzadką, czarną brodę zlewał wywołany bólem pot. Oblizał krew z warg, wypuścił nóż i uniósł otwarte dłonie, przemawiając przymilnym tonem. Kobieta przerwała mu ostro, z szyderstwem w głosie. Johanna przetoczyła się, by zejść z linii strzału, i podniosła się na nogi. Wsunęła nóż do pochwy i powoli przesunęła się o jeden krok na bok, trzymając puste dłonie daleko od ciała. Odwróciła się, również powoli, by widzieć nie tylko drzwi, lecz również przeciwniczkę. Nie zamierzała odwracać się plecami do kogoś podobnie zdecydowanego, dopóki nie dowie się, jak wyglądają sprawy. Z początku kobieta w drzwiach była jedynie sylwetką otoczoną rozjarzoną poświatą. Potem źrenice Johanny skurczyły się, a jej ciało opuściło drżenie wywołane obawą, że zaraz wbije się w nie stal. Jest wysoka, pomyślała. Mniej więcej dorównywała jej wzrostem. Włosy - długie, proste i jasne jak brzoza - splecione w opadający na bok warkocz. Rozpięty z przodu kożuch z lekko wygarbowanej baraniej skóry, obszyty karakułami, sięgający niemal podłogi. Bluzka z drukowanego jedwabiu, przerabiane, marszczone spodnie wepchnięte w zabłocone, niemieckie, o numer za duże buciory, z których sterczała słoma. Jest młoda, brzmiała jej następna myśl. Niewiele starsza ode mnie. Blada, owalna twarz o wysokich słowiańskich kościach policzkowych, lecz nie płaska. Czoło wysokie, oczy barwy koniczynowego miodu, a nos prosty. Pełne, czerwone wargi unoszące się lekko, by odsłonić równe, białe zęby. Szerokie ramiona podkreślane przez kożuch; duże, wysoko ustawione piersi i wąska talia; biodra przechodzące w długie nogi tancerki... A w skrytej w eleganckiej rękawiczce dłoni Walther P-38 wymierzony w twarz potężnego Rosjanina. Interesujące, pomyślała Johanna. Egzemplarz wart jak nic siedemset auriców. Przemknęła jej przez głowę pewna myśl. Jeśli obie wyjdą z tego z życiem, byłoby niemal aktem miłosierdzia nabyć... Pistolet skierował się w jej stronę. Johanna popatrzyła w czarny wylot lufy, przesunęła wzrok w kierunku ramienia i napotkała spojrzenie bursztynowych oczu. Jednak nie. Zdecydowanie nie. To nie jest ktoś, do kogo mogłabym powiedzieć: “Kładź się i udawaj kucyka". Szkoda. Ma naprawdę śliczne usta. - Walentyna Fiodorowna Budionina - przedstawiła się kobieta. - Dawna pracownica Instytutu Językoznawstwa, potem członek oddziału partyzanckiego. Ostatnio przebywałam w Piatigorsku. Jestem do usług, choć mam wrażenie, że nie potrzebowała pani ratunku tak bardzo, jak twierdził Dymitr. Co zdumiewające, mówiła po angielsku niemal bez akcentu, pomijając ostre, brytyjskie brzmienie samogłosek. - Siły Powietrzne, jak widzę. Niewykluczone, że złożyła mi pani wczoraj bardzo miłą wizytę. Uśmiechnęła się, lecz jej oczy nie zmieniły wyrazu. - Oficer pilot Johanna von Shrakenberg - odpowiedziała Drakanka, starając się nie zdradzić zaskoczenia. - Niech mi pani wierzy, że jestem wdzięczna. Ale - zmarszczyła brwi - już drugi raz dzisiaj ocaliłam życie tylko dzięki temu, że ktoś uznał mnie za niegroźną idiotkę. Nie skarżę się na rezultaty, ale to cholernie dziwne. - Ach. - Uśmiech stał się szerszy, lecz pozostał jedynie układem warg. - To pewnie dlatego, że jest pani kobietą. Od dawna pomaga mi to, że mężczyźni nie doceniają mnie z tego powodu. To durnie. Iwan! - krzyknęła oglądając się za siebie. Potem popłynęło zdanie w jej ojczystym języku. Pojawił się krępy Rosjanin z frycowskim karabinem maszynowym przerzuconym przez ramię i... drakańskim opatrunkiem osobistym na twarzy. Nikt inny nie używał takiej niebieskiej gazy. - To może wydać się dziwne - zaczęła, ponownie zwracając się do Johanny - ale mam tutaj człowieka, który zna pani brata. Musimy porozmawiać. - Przeniosła wzrok na Siergieja, który stał oparty o ścianą i łypał oczami, ogarnięty zwierzęcym strachem. - Ale najpierw załatwmy pewną sprawę. Poruszyła pistoletem i wystrzeliła. Huk w zamkniętym pomieszczeniu był ogłuszający. Między oczami potężnego Rosjanina pojawiła czarna plamka, która szybko zalśniła czerwienią. Podłoga zatrzęsła się od jego upadku. Minęło wiele czasu, nim Iwan i Walentyna mogli porozmawiać w cztery oczy. Usiedli w chacie przy piecu i mówili cicho, ignorując leżące u ich stóp ciała. - To robi wrażenie - stwierdził Iwan, wskazując głową na podłogę. Johanna poszła taktownie się przejść, by mogli przemyśleć jej rady. - Drakanie nie zaszli tak daleko przez przypadek - odparła Walentyna. Usiadła i założyła zgrabnie nogę na nogę. - Musisz podjąć decyzję. Są dwie możliwości: zaatakować Piatigorsk, podczas gdy Niemcy są zajęci, albo uderzyć na tyły kolumny SS usiłującej otworzyć drogę przez góry. - A co ty byś radziła, Walentyno Fiodorowna? - zapytał Iwan, dotykając językiem chwiejącego się zęba. Naprawdę było trochę lepiej. Do tego dziąsła przestały mu krwawić. Te witaminy były zdumiewająco skuteczne. Kobieta wzruszyła ramionami. - Zrób to, co pomoże temu drakańskiemu oficerowi, z którym rozmawiałeś. To nasza szansa. Trafiliśmy tu na jego siostrę. Naprawdę niemożliwy byłby tylko świat, w którym nigdy nie dochodzi do nieprawdopodobnych wydarzeń. - Szansa dla nas, ale co z rewolucją? Z partią? Z Rosją? Odwróciła głowę i splunęła. Plwocina przeleciała na drugi koniec chaty, lądując na martwym enkawudziście. - Rewolucja i partia są martwe, tak samo jak ten pies. Stalin je zabił, ale ten nekrofil nie chciał pochować swojej matki, dopóki nie zjawił się Hitler z łopatą. Nie oszukuj się Iwanie Denisowiczu, tak jak robił to ten szpicel. Partyzancki dowódca spuścił wzrok, szarpiąc za pas schmei-ssera. Nie chciał patrzeć jej w oczy. - A nasz naród? Walentyna westchnęła, pocierając czoło dwoma palcami. - Rosyjski lud... przeżyliśmy Dżyngis-chana i tatarskie jarzmo, przetrwaliśmy carów i bojarów... przetrzymamy i Drakan. - Uśmiechnęła się zimno. - Moja babcia była poddaną. Szlachcic z Sanki Petersburga przegrał ją w karty, a potem odkupił za parę koni do karety. - Możemy z nimi walczyć! Położył dłoń najej ramieniu, by dodać jej odwagi, lecz cofnął ją, mamrocząc przeprosiny, gdy zamarła z niesmaku. Potrząsnęła głową. - Walczyliśmy z nazistami, przyjacielu, dlatego że nie tylko uczyniliby z nas niewolników, ale przedtem wymordowaliby trzy czwarte ludności, bez względu na to, czy stawialibyśmy opór. Kładłam się na plecy dla tego wściekłego psa Hotha przez sześć miesięcy i dowiedziałam się czegoś o nich! Jeśli Drakanie zwyciężą, a my spróbujemy kontynuować walkę, z początku będą partyzanci. - Przerwała, by kopnąć martwego Siergieja i splunąć mu w twarz. - Potem zostaną tylko bandyci, tacy jak ta kozacka świnia, żerujący na swych rodakach, bo tak jest łatwiej. Na koniec zaś ścigane zwierzęta żywiące się korzonkami leśnymi i mięsem towarzyszy, dopóki Drakanie nie zabiją ostatniego, ku radości naszych chłopów, którzy będą mogli pracować, jeść i wychowywać dzieci bez obawy, że ktoś spali im strzechę nad głową. Zwróciła się ku niemu. Cofnął się lekko przed siłą jej wzroku. - Nie, Iwanie Denisowiczu, wybierzemy odwrót, bo tylko on pozwoli nam pracować i walczyć dla naszego ludu. Uciekniemy do Amerykanów, którzy pewnego dnia staną do walki z Drakanami, gdyż nie mają innego wyjścia. Jeśli dla naszego narodu pozostała jakaś nadzieja wolności, to tylko w tym. - Wybuchnęła przyprawiającym o dreszcz śmiechem. - Wolność. Po raz pierwszy. Wszystko, co jest możliwe, musi się kiedyś zdarzyć, prawda? ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Na koniec mogłam zbudować obraz ojca jedynie z blednących wspomnień i wywodzących się z popularnej kultury stereotypów. Niemniej, choć pyszne mundury i złowieszczy akcent hollywoodzkich Drakan były kuszące, nigdy mi nie wystarczały. Byli jedynie sylwetkami rysującymi się na tle rakiet ze słonecznymi głowicami, odrzutowców i atomowych łodzi podwodnych krążących po Atlantyku. Przez całe życie zdawałam sobie sprawę z tego, że moja świadomość ma wiele warstw: ja, którą demonstrowałam szkolnym kolegom; ja, którą znali przybrani rodzice; zasłony i maski, które pokazywałam przyjaciołom i kochankom; fragmenty jaźni, które stały się postaciami w mojej książce. Istniała nawet osobowość przeznaczona specjalnie dla nowojorskich redaktorów, zakorzeniona niemal równie głęboko jak ta, którą stworzyłam dla swego agenta. Żadna z nich jednak nie była tą “mną", z którą rozmawiałam w ciemności, ukrytą jaźnią mogącą powiedzieć: “To jestem ja". Niemniej wszystkie te role, maski, fragmenty były mną, dla ludzi, którzy je widzieli. Całą mną. I kiedy je nosiłam, rzeczywiście się nimi stawałam. Były... częściowymi prawdami, lecz nie kłamstwami. W mojej pamięci przejściem między dzieciństwem a dojrzałością, cezurą między moją obecną osobowością a młodą nieznajomą, której wspomnienia zachowałam, była zawsze chwila, w której zdałam sobie sprawę, że z innymi ludźmi sprawy mają się tak samo. Stało się to początkiem całej mojej sztuki i głębokiego kontaktu z ojcem. Był okres, gdy obsesyjnie zbierałam jego fotografie - wycięte z gazet czy ze skrzydełek okładek - i rozwieszałam je na ścianach swego mieszkania na manhattańskim poddaszu. Ale to urywek z jego książki uczynił go dla mnie realnym, czego nigdy nie mogły dokonać żadne obrazy. “Umyśl człowieka to puszcza w nocy". Czy był właścicielem mojej matki, który używał jej dla swej przyjemności, a mnie pozbył się, bo byłam niewygodna? Czy też ojcem, który kochał ją i mnie do tego stopnia, że zaryzykował życie i reputację, by obdarzyć mnie wolnością? Był oboma i żadnym z nich. Nie możemy naprawdę poznać bliźniego ani samych siebie. Nie ma pewności, a tylko nie kończący się wysiłek samopoznania, często równie bolesny, jak zderzenia w ciemności, gdyż poznane prawdy są szorstkie jak kora i ostre niczym ciernie. Wiedza jest podróżą. Gdy podróż się kończy, umieramy. Córka ciemności: życie Anna von Shrokenberg Houghton & Stewart. Nowy Jork 1964 WIOSKA PIERWSZA, OSETYŃSKA DROGA WOJSKOWA 17 KWIETNIA 1942, GODZINA 13.00 Łup. Łup. Łup. Łup... Pociski uderzały co trzy sekundy. Za każdym razem bunkier trząsł się, kamienie i drewno przesuwały się ze zgrzytem, a żołnierzom strzelało w uszach pod wpływem fali ciśnienia. Kurz opadał w obłokach zapychających usta, nosy i płuca z drażniącą suchością. Jego chmury przesłaniały niebieskie światło lampy, które stało się dla ich załzawionych oczu niewyraźną plamą. Siedzący w kącie ranny saper oddychał powoli i nieregularnie. Każde bolesne poruszenie klatki piersiowej wywoływało bulgotanie i charkot w otwartej ranie. Eric kichnął, odchrząknął, splunął, otarł oczy rękawem i rozejrzał się wkoło. Poza rannymi w pomieszczeniu tłoczyło się prawie dwudziestu ludzi. Większość z nich przykucnęła, wsparta na broni. Jeden czy dwóch się modliło, niektórzy zaciskali powieki, krzywiąc się za każdym razem, gdy gruzem nad ich głowami wstrząsało kolejne uderzenie. Wielu czekało tylko - zamknięci w sobie lub trzymający się za ręce. Sofie uklękła przy stole łącznościowym, dotykając palcami polowego telefonu. - Sir, nie mogę się połączyć z czwartym bunkrem. Linia nie jest przerwana, po prostu nikt nie odpowiada. Eric znowu kichnął. - Wallis! Zabierz serię i sprawdź to. Jeśli w środku są Fryce, wysadź przejście łączące. Pięcioro żołnierzy podniosło się, osłoniło usta i nosy chusteczkami, a następnie ruszyło gęsiego ku drzwiom. Poruszali się wolniej niż uprzednio. Zmęczenie, pomyślał Eric. Nie było w tym nic zaskakującego. Ostrzał zaczął się na długo przed świtem, wraz z którym wróg przypuścił szturm. Potem nastąpiły jeszcze trzy, każdy bardziej desperacki od poprzedniego. Bój pozbawiał sił szybciej niż walenie młotem w kamieniołomach. Reakcją na niebezpieczeństwo były wywołujące odruch walki lub ucieczki hormony, które wykorzystywały rezerwy ciała aż do zupełnego wyczerpania. A człowiek zmęczony stawał się powolny i popełniał błędy. Ratowały ich piwnice, dzięki którym mogli poruszać się po wiosce osłonięci i atakować w wybranym przez siebie momencie, lecz wobec przewagi liczebnej i masy metalu nie można było zdziałać wiele. Zabijali dziesięciu wrogów za jednego swojego, lecz zawsze jeszcze pojawiał się jedenasty Fryc. Nieustannie ponosili straty. Zmniejszały się też zapasy amunicji, materiałów wybuchowych, pocisków do pancerzownic. Ostatnim razem Fryce ścigali ich aż pod ziemię. Musieli walczyć w ciemności na kolby, bagnety, maczety, buty i zęby... gdyby piechota SS była trochę liczniejsza, byłoby po wszystkim. Drakańskiemu garnizonowi w Wiosce Pierwszej zaczynało brakować ludzi, czasu i nadziei. - Ładuj broń - rzucił Wallis. Rozległy się trzaski odciąganych zamków. Zniknęli, pochylając głowy pod wyszczerbionym kamiennym nadprożem, niczym procesja ofiarna w jakimś starożytnym rytuale. Eric sięgnął po manierkę, starając się myśleć bez względu na hałas dudniący niczym olbrzymie, ospale bijące serce. Ciemność zamknęła się wokół nich, gdy słuchali owego pulsu dobiegającego z brzucha bestii. Wojna stała się czymś bardzo małym i osobistym. Bogowie i demony, czy tym sukinsynom nigdy nie zabraknie amunicji? Tłukły w nich ciężkie pociski - kalibru 150 i 170 - z dalekosiężnych dział samobieżnych. Artyleria przeciwnika, znajdująca się poza ich zasięgiem, całkiem jakby stacjonowała na Księżycu, obracała wioskę w zryty kopiec, wyrzucała kamienie w powietrze i rozbijała je w pył. Odłamki stali i granitu, ogień i podmuchy. Nic żywego nie mogłoby ocaleć w takich warunkach. Nawet utrzymywanie obserwatorów w osłoniętych miejscach kosztowało go wiele. Nieustannie tracił ludzi, których nie miał kim zastąpić. Coś się poruszyło. W tym piekle, które wszyscy zaczęli już uważać za wiecznotrwałe, zaszła jakaś zmiana. Minął moment, nim zdali sobie sprawę z jej charakteru. Postrzelony w płuco saper wydał z siebie długie, ostatnie westchnienie i przestał oddychać. Po chwili strzelec Patton puściła dłoń przyjaciółki i podczołgała się do niego, by zamknąć mu powieki i delikatnie wyciągnąć worek z materiałami wybuchowymi, na którym wspierał głowę i ramiona. Niech coś się stanie, modlił się Eric. Cokolwiek. - Trzecia Tetrarchia melduje... Złapał za słuchawkę. Zatkał sobie kciukiem lewe ucho, by stłumić hałas. Trzecia Tetrarchia broniła linii okopów na zachód od wioski, a przynajmniej powinna jej bronić; połączenie zostało przerwane przed godziną. Na drugim końcu huk był równie głośny, ale... - ...utrzymać, nie możemy się utrzymać. Zalewają nas. Wycofujemy się w stronę lasu. Zatrzymaliśmy piechotę, ale czołgi się przedarły. Nie mamy już pocisków przeciwpancernych. Dostali się do wioski... Połączenie ponownie uległo przerwaniu. Biały Chrystusie, zmiłuj się, wysyłają czołgi pod własny ostrzał, dotarło do niego. Było to okrutnie ryzykowne, ale mogło się udać, gdyż szansę, że pocisk artyleryjski trafi dokładnie w pojazd, były minimalne... - Na górę i na nich! - warknął, wskazując palcem dwójkę żołnierzy. - Wy dwoje zostajecie. Sofie, przekaż natychmiast do wszystkich bunkrów rozkaz ataku. Fryce mogli nasycić wioskę ogniem, a potem wysłać saperów, by zalali bunkry galaretowatą benzyną, albo rozmieścić ładunki, które pochowałyby ich żywcem... Wyszedł na zewnątrz, osłaniając usta łokciem, by zapobiec bezpośredniemu oddychaniu pyłem. Kaszlnął i poczuł w żebrach ukłucie bólu. Dyszał, ale wydawało się, że oddychanie w niczym mu nie pomaga. Miał wrażenie, że wnętrze jego płuc stało się gorące i mocno napięte, niezdolne do wchłaniania tlenu z powietrza. W piwnicach panował mrok. Pełne były ledwo widocznych, ostrych krawędzi i występów, o które się uderzali, kaleczyli i potykali. Pełne biegnących żołnierzy i chrzęstu butów, których kompozytowe podeszwy deptały zapiaszczone kamienie. Ów dźwięk mieszał się z hukiem monstrualnego gniewu dział powodującym drżenie zębów i kości, niosącym się echem w pustych jamach płuc. Pozostali przy życiu żołnierze Centurii A pognali do nie zasypanych jeszcze wyjść na powierzchnię. Eric skoczył na nie heblowaną, drewnianą drabinę i przecisnął się przez wąskie, ciemne przejście, trzymając się szczebli jedną ręką, gdyż w drugiej ściskał pas holbarsa. Wreszcie... - Kurwa mać! - krzyknął głosem ochrypłym od kurzu i frustracji. Na starannie ukryte wyjście runął fragment ściany z drewnianych desek, na którym leżało coś jeszcze cięższego. Pozwolił, by karabin szturmowy zwisł luźno, odwrócił się, oparł plecami o przeszkodę, a twarzą o kamienną ścianę. Zaczerpnął głęboko tchu, odprężył się i wycofał w siebie. Nie przestawał pchać, aż pod zaciśniętymi powiekami rozbłysły mu czerwone światła. Odpychał się od kamienia gnany nienawiścią do miejsca, w którym był uwięziony. - Cholera jasna! Rozległ się przeciągły zgrzyt i trzask pękających dębowych desek. Nagle zamrugał powiekami w reakcji na wpadające do środka przez otwór światło. Kaszlnął raz jeszcze. Oddychał jedynie siłą woli, gdyż ból w klatce piersiowej był coraz dotkliwszy. Udało mu się przesunąć gruz i otworzyć drogę do tego, co zostało z parteru budynku. Dach się nie zawalił, co było dobrym znakiem. Ponadto szereg domów po drugiej stronie uliczki był niemal nie tknięty. Ostrzegający błysk nadlatujących z głośnym brzękiem szrapneli rzucił go na rumowisko. Następnie wyczołgał się niczym lampart na zewnątrz. Huk dział był tu głośniejszy, nie stłumiony przez mury. Wstrząsy ziemi wywoływane wybuchami podrzucały go co chwila, a jego ciało obijało się boleśnie o twarde gruzowisko. Nad jego głową, długie belki podtrzymujące pierwsze piętro poruszyły się skrzypiąc. Ich tracące oparcie końce opadły jeszcze niżej. Kamienie i inne, trudniejsze do rozpoznania, przedmioty posypały się wokół niego z głośnym stukotem. Po wiecznej nocy piwnic światło go oślepiało, choć niebo było zachmurzone. Szóstka żołnierzy podążyła za nim, omijając skalną wyniosłość, i zatrzymała się za resztkami przydrożnego muru, który był jeszcze wystarczająco wysoki, by mógł nieźle posłużyć jako osłona, o ile nic nie zabije ich z góry. Spojrzał na zegarek. Była trzynasta trzydzieści. Wczesne popołudnie. Niewiarygodne. Na dachu piętrowego domu po drugiej stronie uliczki coś się poruszyło. Świetnie. Pozostali byli na miejscu. Łokciami i kolanami na niskie rumowisko i... ...ostrzał z ciężkiej artylerii umilkł. Słychać jeszcze było armaty czołgów oraz działa strzelające ogniem bezpośrednim - obydwa, które zostały Frycom. To jednak nie miało już znaczenia. Cisza wypełniała mu uszy niczym wata nasączona ciepłą oliwą z oliwek. Słyszał teraz dźwięki tła: przede wszystkim osuwanie się murów i odgłosy pożarów. Z sąsiedniej uliczki bił ku niebu słup czarnego jak sadza dymu. Tam właśnie spadł na ziemię P-12, gdy Siły Powietrzne udzieliły im wsparcia podczas pierwszej fali ataku. Fryce ukryli na stokach doliny działa kalibru 88 i dwulufo-we Irzydziestomilimetrowe działka przeciwlotnicze. Pokrywa chmur znajdowała się na wysokości pięciuset metrów i atak z niskiego pułapu równał się samobójstwu. Mimo to lotnicy przybyli, z rakietami i napalmem. Jeden z nich stracił panowanie nad maszyną tuż nad wioską. Jej eksplozja wywołała nie mniej szkód niż frycowski ostrzał. Na jezdni płonęło coś jeszcze - transporter opancerzony SS, prosta maszyna, nic więcej niż pudełko z cienkiej stalowej blachy osadzone na gąsienicach. Piętnastomilimetrowe pociski wukaemu przebiły go wzdłuż. Palił się jeszcze, stojąc w okrągłej kałuży pomarańczowego, buchającego sadzą, płonącego paliwa, a może też tłuszczu wytopionego z załogi... Krzyki umilkły już dawno, lecz Eric cieszył się, że pył pochłaniał większą część smrodu. Piasek zazgrzytał mu między zębami. Splunął raz jeszcze, czarną flegmą. - Za wcześnie - mruknął. Podszedł do Sofie i rozstawił dwójnóg holbarsa. Widać stąd było kawałek długiego łuku uliczki. Niektóre jej odcinki wciąż przesłaniały stojące po obu stronach ocalałe budynki, inne zaś były jedynie wyrwami w morzu kamiennych brył, połamanych belek, ciał i zniszczonych pojazdów. - Wstrzymali ostrzał za wcześnie. Dlaczego? - Herr Standartenfuhrer, nie mogę się z nimi połączyć! Przestraszony radiotelegrafista czołgu dowodzenia skrzywił twarz, lecz oblicze dowódcy nic nie wyrażało. W słuchawkach rozległy się liczne głosy, pragnące dowiedzieć się, dlaczego ucichło wsparcie artylerii. Jeszcze przed chwilą widać było purpurowe rozbłyski oraz przypominające cedry pióropusze biało-czarnego dymu. Mury się waliły, a grzmot odbijał echem od ścian doliny. Szalał ogień. Teraz nie było już nic. Skąd mam to wiedzieć? - poskarżył się w myśli. Podciągnął się z powrotem do pozycji siedzącej i obrócił wieżę czołgu na północny zachód. Nie mogło to nic dać, gdyż działa znajdowały się za grzbietem, w odległości dwóch kilometrów, lecz instynkt nie radził sobie ze skalą współczesnej wojny. Przełączył aparat na inną falę. - Weidner. Weź dwa transportery, rusz się tam i sprawdź, co się stało z tymi działami! - Przerwał, by zastanowić się chwilę. - Radio, daj mi Piatigorsk. Może tam mają łączność. Czekając, zwrócił się w stronę ruin czerkieskiej osady. Zostało z niej niewiele. Osłaniające jej skrzydła okopy zniszczyła artyleria. Pagórkowate pola, otoczone zdruzgotanymi pniakami, szczątkami drzew owocowych, pokrywały leje po bombach. Choć większość budynków obróciła się w gruzy, nie dostrzegał wiele za pierwszą linią kopców złożonych z porozbijanych kamiennych bloków. Tu i ówdzie ku niebu wzbijały się słupy dymu. Słychać było ostry grzechot ognia karabinów maszynowych i wybuchy granatów. Czasem udawało się dostrzec poruszające się pojazdy. Na południu, w głębi doliny, było ich więcej: czołgi i transportery opancerzone mijające ruiny, by wrócić na Osetyńską Drogę Wojskową. Posuwały się powoli i ostrożnie. Dostali nauczkę od Dra-kan, a specjalne czołgi- trały przerodziły się we wraki płonące na polach pod wioską. Mimo woli przeniósł wzrok niżej. Widać było nowe słupy dymu; stanowczo zbyt wiele słupów. Tu powykręcana masa żelastwa, rezultat eksplozji amunicji po przebiciu pancerza; ówdzie wieża odrzucona czterdzieści metrów od czołgu, nadal połyskująca wilgotnym blaskiem, choć nie padało już od kilku godzin. Inny czołg zgubił gąsienicę i kręcił się bezradnie w kółko, gdy się rozwijała. Załoga leżała w miejscu, w którym skosiły ją serie z karabinów maszynowych. Paliwo i osmalony metal, materiały wybuchowe i zwęglone ciała, mokry smród gnoju bijący od pól. W lśniącym, zrytym pociskami, szarym błocie leżeli następni zabici: w luźnych szeregach, rozerwani na strzępy przez miny, pojedynczo i w skupiskach, tam, gdzie kule strąciły ich z jadących ku budynkom czołgów... Jego piechota ucierpiała jeszcze bardziej niż oddziały pancerne. Wielu żołnierzy słaniało się pod wpływem zmęczenia po nocnej klęsce poniesionej w zasadzce w lesie. Zaczerwienił się, waląc dłonią w bok włazu. - Lieber Herr Gon, jak mam się z tego wytłumaczyć? Z zawodowego przyzwyczajenia sporządził w głowie rejestr. Wczoraj o świcie dysponował setką czołgów i dział szturmowych. Teraz zostało mu zaledwie dwadzieścia, wliczając te spośród uszkodzonych, które zachowały zdolność ruchu. Piechota? Stracił czterystu, zabitych bądź ciężko rannych. Jeszcze większa liczba tych, którzy powinni trafić do szpitala, brała udział w walce. Raz jeszcze grzmotnął kantem dłoni w twardą stal. Samochody, które wygnietli ci w nocy, nie zapominaj o nich. Wszystkie z wysiłkiem zgromadzone środki transportu, większość zapasów paliwa, cały specjalistyczny sprzęt saperski i rozminowujący oprócz dwóch maszyn, które płonęły teraz na jego oczach. Przedwczoraj rano dowodził grupą bojową w sile pułku, stanowiącą jedną trzecią najlepszej pancernej dywizji, jaką były w stanie wystawić Wielkie Niemcy. Dwa dni walki zniszczyły ją, a kogo miał przeciw sobie? Jedną wzmocnioną kompanię lekkiej piechoty, która do tego nadal się broniła. - Postawią mnie pod ścianą i będą mieli rację - mruknął, dotykając dłonią obandażowanej głowy. Nie przypominał sobie dokładnie, dlaczego leżał nieprzytomny w błocie. To, co go uderzyło, o mały włos nie roztrzaskało mu czaszki. Możliwe zresztą, że faktycznie doszło do złamania. Lekarz nie chciał go dopuścić do walki, nie było jednak czasu na okazywanie słabości. Tabletka amfetaminy przywróciła mu zdolność funkcjonowania. - Walczę z trollami, czy co? Dlaczego tak trudno ich zabić? - ciągnął takim samym, niesłyszalnym szeptem, niemal nie poruszając wargami. Nie zdawał sobie sprawy, że w ogóle wydaje z siebie jakieś dźwięki. - Ognia! - warknął nagle. Osiemdziesięcioośmiomilimetrowa armata czołgu wypaliła z głośnym hukiem! Rozbłysk oślepił go na chwilę, a strumień gazów wylotowych osuszył pot na twarzy falą chłodzącego powiewu żaru. Poczuł, jak odrzut zakołysał masywnym, pancernym pojazdem. Drżenie niemal pobudziło go seksualnie. W górę pofrunęła piana wodna zmieszana z odpryskami nawierzchni. Kropelki spadały z sykiem na hamulec wylotowy długiego działa. Czołg przypominał stalową macicę, ciepłą i bezpieczną, zupełnie niepodobną do mrocznej, wilgotnej osłony z ziemi i kamienia. Spojrzał ku niebu. Chmury wciąż wisiały nisko, chwała Opatrzności. Jeśli będzie miał szczęście... - Standartenfuhrer, kwatera główna w Piatigorsku. - Ja. Głos oficera medycznego pułku, mówiącego z silnym holenderskim akcentem, brzmiał dla jego uszu metalicznie - całkiem jakby słyszał kogoś z Hanoweru, dotkniętego ciężkim przeziębieniem. Kwatera główna została całkowicie ogołocona i Holender był tam najwyższym stopniem oficerem, ale Hothowi nie podobała się ta sytuacja. Nie lubił też Oostermana. Do SS przyjmowało się ludzi z pokrewnych nordyckich narodów, ale... - Słucham? Są jakieś meldunki od baterii? - Nie, Standartenfuhrer. To brzmiało podejrzanie. Oosterman zawsze zwracał się do niego ,,Sir", chyba że coś było nie w porządku. Chyba że zrobił coś złego. Czy ta świnia znowu dobrała się do narkotyków? Jeszcze jedno wykroczenie, a nie skończy się na degradacji. Każe go rozstrzelać, nie bacząc na to, że jego siostra była żoną przewodniczącego holenderskiej partii nazistowskiej. - O co chodzi, człowieku? Gadaj! - Pańska... ochotnicza Osthilfe, Walentyna, zniknęła. - Co! - ryknął. Ściszył głos, nadając mu bezbarwny ton, który brzmiał znacznie groźniej. - Zajmuje pan linię dowodzenia, żeby przekazywać plotki o podludzkich słowiańskich kurwach? Ty dekadencki, kosmopolityczny alfonsie udający narodowego socjalistę, dodał w myśli. Pora już coś zrobić z tym Oostermanem, nawet jeśli miał plecy. - Standartenfuhrer, zostawiła w pańskim pokoju minę przeciwpiechotną podłączoną do drzwi. Zginęło czterech ludzi! Hoth powstrzymał w ostatniej chwili warknięcie: “Niemożliwe!" Nawet Oosterman nie odważyłby się okłamywać go w podobny sposób przez radio. - Proszę mówić dalej - dorzucił słabym głosem. - Napisała też list. - Ale... ona nawet nie umie porządnie mówić po niemiecku - stwierdził zdumiony esesman. To... nie, nie było czasu. - Proszę go streścić. - Hm... Herr Standartenfuhrer, wylicza w nim nasze rozkazy operacyjne z ostatnich sześciu miesięcy. Podpisała się, hm, “towarzysz porucznik Walentyna Fiodorowna Budionina, politruk i oficer wywiadu wojskowego, Pierwsza Kaukaska Brygada Partyzancka". W głosie Holendra słychać było przebijającą się przez strach satysfakcję. Nieprzekupnemu Hothowi niełatwo przyjdzie się z tego wytłumaczyć. Działonowy kontynuował dla zasady ostrzał wioski ze sprzężonego karabinu maszynowego MG 38. Mimo terkotu broni obaj z ładowniczym usłyszeli dźwięk, jaki wydał z siebie ich dowódca. Popatrzyli na siebie, a ładowniczy przeżegnał się w podświadomym odruchu. Drugi z żołnierzy z reguły tego nie tolerował, jako przekonany neopoganin i zwolennik teorii lodowego Księżyca Hoerbigera, Welteislehre. Tym razem oblizał tylko wargi i ponownie spojrzał przez episkop, szukając celu. Obawiał się drakańskiej broni przeciwpancernej, ale do Drakan mógł strzelać. - Wszystkie jednostki odwodowe, naprzód, do wioski. Wytłuc ich - wychrypiał Hoth przez radio, krztusząc się w połowie zdania. - Herr Standartenfiihrer. - To był dowódca batalionu. - Nasze straty wynoszą ponad dwie trzecie stanu, nieprzyjaciel jest unieszkodliwiony, a czas ma kluczowe znaczenie. Dlaczego po prostu nie przejechać przez osadę i nie zostawić blokującego oddziału, który powstrzymałby niedobitki do czasu przybycia piechoty Wehrmachtu? - To rozkaz! Chwila wahania. - Jawohl. Zum Befehl. Hoth przełączył się na telefon wewnętrzny. - Naprzód. Schnll! Czołg dowodzenia ominął z warkotem wysokoprężnego silnika olbrzymi lej w nawierzchni drogi oraz krąg powywracanych pojazdów bojowych. Kierowca przerzucił bieg na mniejsze obroty i rozpoczął długą wspinaczkę do płonącej osady. Johanna padła płasko na ziemię, gdy odezwała się frycowska artyleria. Potem podniosła głowę. Huk był ogłuszający - nie tylko dźwięk, lecz również fala uderzająca w uszy. Odbijał się echem od wzgórz oraz litej ściany porośniętej lasem góry za jej plecami. Działa rozmieszczono przy wąskiej, krętej polnej drodze, wzdłuż której biegły dwie koleiny. Jej jakość byłaby w Dominacji odpowiednia co najwyżej dla traktu wewnątrzplantacyjnego. Powierzchnia była zniszczona i zaczynała przeradzać się w błoto, podobne do papkowatej masy, w której leżała Johanna i która pokrywała ją od stóp do głów po długim nocnym marszu przez deszcz. Nie spała już od prawie trzydziestu godzin, a do tego nie jadła nic poza twardym chlebem pełnym plew. Odbiło jej się, co dodało do mieszaniny nieprzyjemnych posmaków w jej ustach kolejny element. Gałęzie nad ich głowami wciąż ociekały wodą, pogłębiając ponury nastrój szarego, mokrego dnia. Od chwili rozbicia się samolotu nieustannie bolała ją szyja... A jednak wylądowałam w piechocie, pomyślała z niesmakiem. Rycerze nieba, dobre sobie. Na małej polanie przed nią znajdowała się złożona z pięciu dział bateria prowadząca nieustanny ogień. Otaczały ją wraki spalonych ciężarówek, zniszczony czołg i pozbawione dachów budynki gospodarskie, które wyglądały na dawno opuszczone. Dalej droga opadała w dół, lecz huk wskazywał na to, że dział jest więcej. Były prostej konstrukcji - długie lufy kalibru 170 mm osadzone na zmodyfikowanych podwoziach sowieckich czołgów - i w niczym nie przypominały produkowanych na zamówienie modeli z mogącymi zataczać pełen krąg zamkniętymi wieżami, jakich używali jej rodacy. Siały jednak śmierć wystarczająco skutecznie. Odrzut wbijał ich lemiesze coraz głębiej w błoto, załogi miotały się między skrzyniami z amunicją a zamkami, żołnierze zataczali się, dźwigając parami naboje i ładunki w opakowaniach z metalowych prętów. Mężczyźni byli rozebrani do pasa. Pocili się, choć było mokro i tak zimno, że dostrzegała wokół ich głów białe obłoczki oddechów. Zadrżała i po raz drugi przełknęła ślinę. W gardle czuła żar i ból. - Zimno - wymamrotała do siebie. - Cóż za szczęście. Byli blisko, wystarczająco blisko, by widzieć, jak błoto rozpryskuje się pod stopami najbliższej załogi... Partyzant, Iwan, podczołgał się blisko i zbliżył usta do ucha jej towarzyszki. Mówił szeptem - bez potrzeby, gdyż strzały i huk silników sprawiały, że nikt nie usłyszałby ich nawet gdyby krzyczeli. Zresztą esesmani koncentrowali się całkowicie na swych zadaniach. - Gdzie podziała się ich piechota? - przetłumaczyła Walentyna normalnym głosem. - To jest większa część pułku artylerii Leibstandarte. Powinni mieć osłonę przynajmniej dwóch kompanii. Skąd mam wiedzieć? Jestem pilotem myśliwca - odpowiedziała w myślach Johanna. - Są w głębi doliny. Biorą udział w szturmie - wyjaśniła na głos. - W takim przypadku Piatigorsk byłby całkowicie bezbronny. Walentyna przetłumaczyła tę uwagę i sama udzieliła odpowiedzi, nim ponownie zwróciła się do Drakanki. - Powiedziałam mu po raz drugi, że nie ma sensu wysadzać tamtejszych składów paliwa, jeśli Fryce powrócą jako zwycięzcy. Iwan westchnął i uniósł rakietnicę, którą od niej pożyczył. Johanna napięła mięśnie, podwinęła nogę i uniosła pistolet maszynowy. Eric, gdybyś tylko wiedział, pomyślała. Nie czuła połączonego ze strachem uniesienia, które zawsze towarzyszyło walce powietrznej . Tylko zwykły strach, przemknęło jej przez głowę. Odbiło się jej po raz drugi. Poczuła burczenie w brzuchu. Zacisnęła instynktownie zwieracz odbytnicy. O nie, tylko nie to. Wszyscy patrzyli na nią: Rosjanie, ojciec... Flara pomknęła z trzaskiem w górę, blada na tle płomieni wylotowych dział. Trzystu partyzantów zerwało się z miejsca i pognało naprzód. Ura! Ura! Skoczyła na nogi i pognała za nimi. Doganiała ich wśród mokrych, zielonoszarych kadłubów cuchnących spalonym paliwem i materiałem miotającym. Załogi dział zwróciły się ku nim, łapiąc za broń osobistą i zamontowane na czopach karabiny maszynowe. Poruszyła palcem, ciężar w jej dłoniach podskoczył, pociski z brzękiem przebiły pancerz, Niemiec padł na ziemię, jego owłosioną pierś pokryły czerwone plamy, srebrny krucyfiks lśnił. Coś uderzyło w broń, którą trzymała w dłoni. Mocno. Odwróciła się. Nogi omsknęły się jej w śliskim, usianym kamieniami błocie. Ku jej twarzy ruszyła gąsienica. Masywne, metalowe, połączone sworzniami ogniwa pokrywały plamki rdzy i ciemnobrązowa gleba. Wstrząs, ziemia, dłonie na jej kołnierzu. Ciepło i ciemność... - Jadą - rzucił Eric. Za zakrętem słychać było warkot silników i wizg stali. Wysączył ostatnie krople z manierki i rzucił ją za siebie. Czołgi było już widać. Zbliżał się ich cały szereg. Wieże obracały się to w lewo, to w prawo. Na jego oczach armata pierwszej z nich oddała strzał w podstawę budynku, który zawalił się z łoskotem przywodzącym na myśl trzęsienie ziemi. Czołg jechał dalej w obłoku pyłu. Na jego wieży i przednim pancerzu zamrugały karabiny maszynowe. Kule przemknęły ze świstem nad ich głowami. Siady pocisków smugowych przeszyły powietrze w miejscu, w którym znajdowałby się Eric, gdyby stał. Chwilę później drugi czołg otworzył ogień do ruin po przeciwnej stronie drogi. Pozostałe poszły za jego przykładem. Niemcy mieli taki rozkaz, dopóki nie dotrą do rynku. Potem zawrócą. Będą powtarzać ten cykl, aż zniszczą wszystko, co się rusza. Następnie usiądą na ruinach, a piechota będzie szukała wejść. Kiedy już je odnajdzie, pozostanie tylko nalać środka owadobójczego do zniszczonego mrowiska... - Neal! - zawołał. - To ostatni pocisk. Nie możesz chybić! Czołgów było osiem. Zapewne podążała za nimi piechota. Osiem czołgów, prawie połowa tego, co zostało Frycom. Niestety Centurii A zabrakło pocisków przeciwpancernych na krótko przed tym, nim nieprzyjacielowi zabrakło czołgów. - Tak jest. Coś - instynkt strzelca lub wy kalkulowane ryzyko - kazało silnie zbudowanej żołnierce uklęknąć, by lepiej wycelować. Tak czy inaczej, był to błąd. Kula z karabinu maszynowego trafiła ją w plecy w tej samej chwili, gdy Neal naciskała spust. Pocisk trafił w rozbity już transporter opancerzony stojący pięć metrów przed czołgiem i obrócił go, otwierając drogę posuwającej się kolumnie SS. - Teraz już ich nie zatrzymamy. Eric nie wiedział, kto wyraził tę opinię, nie było jednak powodu, by w nią wątpić. Wycofanie się do bunkra oznaczałoby jedynie wolniejszą postać śmierci. Obcasy Neal uderzały przez chwilę w osuwający się gruz, po czym znieruchomiały. Belki nad głowami Drakan stanęły w płomieniach, trafione przez zbłąkany pocisk zapalający. Długa i smukła lufa osiemdziesięcioośmiomilimetrowej armaty pierwszego czołgu zaczęła zwracać się ku nim. - Teraz już ich nie zatrzymają - skonstatowała strzelec Huff. Na dachu domu po drugiej stronie uliczki nie było nikogo żywego, kto mógłby ją usłyszeć. Popatrzyła na bezwładne ciało Meier. Gdyby seria przebiła deski podłogi kilka centymetrów dalej w prawo, trafiłaby ją. I tak zresztą... zmusiła się do spojrzenia na ranę uda. W zmiażdżonej czerwonofioletowej masie widać było odłamki kości, a po zaciśniętych dłoniach Drakanki spływała krew. Szok tłumił na razie najgorszy ból, lecz nie miało to trwać długo. O ile wcześniej nie wykończy jej utrata krwi. Oceniała, że zostało jej nie więcej niż dwie minuty. Utrata przytomności nadejdzie szybciej. Po drugiej stronie uliczki był centurion z piątką innych. I Patton. - Ale ciężkie - wymamrotała, ciągnąc ciało zabitej żołnierki. Miała ona ze sobą prowizoryczną broń przeciwpancerną, pęk wydobytych z granatów ładunków owiązanych gumową linką wokół granatu z trzonkiem. System samobójczy, pomyślała. Tak to potocznie nazywano. - Cóż, w tej chwili to już bez znaczenia. Podróż do brzegu dachu ciągnęła się bez końca. Huff trudno było mokrymi palcami uchwycić zawleczkę granatu. Gdy ją wyciągnęła, wydało jej się, że słyszy skwierczenie. Wstawaj, wesprzyj się na tym, jak na kuli, musisz coś widzieć, żeby celnie rzucić tym cholerslwem... W drugim czołgu czekał czujny żołnierz, wystawiający z włazu głowę i barki, oraz gotowy do strzału zamontowany na czopie karabin MG 38. To był jeden z powodów, dla których Niemcy posuwali się w urzutowanym szyku. Gdy cel znajduje się u góry, daje się odczuć naturalna tendencja, by strzelać za wysoko. Mimo to pierwsza kula serii trafiła Huff tuż powyżej nosa, unosząc ze sobą hełm i większą część pokrywy czaszki. Pęk granatów upadł u jej stóp, niegroźny dla nikogo poza trupem i dachem. Ciało przetoczyło się przez brzeg i runęło plecami w dół na wrak zniszczonego transportera opancerzonego. W płonące paliwo kapały z sykiem krople krwi i różowoszarego mózgu. - Zastrzelili Huff! Te brudne sukinsyny zastrzeliły Huff! Głos Patton załamał się nagle. Zerwała się z miejsca, płynnym, bardzo szybkim ruchem, złapała ładunek saperski, uzbroiła go, przesadziła murek i przebiegła przez jezdnię. Kule uderzały wokół jej stóp, wzniecając iskry. Z głośnym wrzaskiem, przedarła się przez otaczającą wrak kałużę płomieni, nie tyle sprintem, co długim skokiem. Nie przestając się drzeć, wskoczyła na pojazd. Jej mundur i włosy się tliły. Postawiła trzy kroki po dudniącym pancerzu, przeskoczyła zwłoki i rzuciła się głową naprzód na czołg SS. Zielony pocisk smugowy strącił krzyczącą pochodnię na ziemię, wprost pod gąsienice. Ładunek saperski eksplodował. Konstruktorzy czołgów umieszczająnajgrubsze płyty w miejscach, gdzie są najbardziej potrzebne: w tarczy pancernej podtrzymującej armatę, przedniej osłonie, czy łuku wieży. Niewiele zostaje na tylną powierzchnię kadłuba... czy jego dno. W ładunku znajdowało się dziewięć kilogramów plastiku, które ważąca czterdzieści cztery tony maszyna wgniotła w nieustępliwy grunt. Cienkie płyty wygięły się, gdy uderzyła w nie kula gorącego gazu, która nie zdążyła uciec w innym kierunku. Kawałki metalu przemknęły z naddźwiękową prędkością przez przedział bojowy, przecinając wszystko na swej drodze. Otwarte skrzynie z amunicją ustawione na podłodze, wciąż niemal pełne, stanęły w płomieniach. Pierwsza eksplozja przewróciła czołg na bok. Leżał w poprzek drogi, tworząc olbrzymi, pancerny korek. Drugi wybuch zmienił dziurę w jego podbrzuszu w ranę o sterczących na zewnątrz brzegach, jaka tworzy się w puszce konserw zbyt długo trzymanej nad ogniskiem. Mimo to kadłub niemal się nie poruszył. Odrzut zrównoważył odrzut, gdy po drugiej stronie pojazdu wieża wypadła z łożyska i przeleciała dwadzieścia metrów, niszcząc swym dziesięciotonowym ciężarem mur. Drakanie zamarli z zaskoczenia. Eric wrócił do siebie pierwszy. - Na dół, na dół, szybko, jazda, jazda, jazda - krzyczał, klepiąc ich po ramionach i nogach, gdy go mijali. Kierowali się ku wąskiej dziurze znajdującej się z tyłu pokoju. Już w tej chwili postacie w mundurach maskujących usiłowały ominąć zniszczony czołg. Wypuścił w ich kierunku serię. Niemcy padli na ziemie. Choć dzieliło go od nich tylko dziesięć metrów, nie potrafił określić, czy są ranni, czy tylko się kryją, gdyż oczy przesłonił mu gęsty dym o metalicznym zapachu. Uderzenie kolby holbarsa w obolałe ramię przywróciło mu przytomność umysłu. Wsunął się do dziury stopami naprzód. Złapały go pomocne ręce pozostałych. Niemal upadli w osłaniający mrok, kryjąc się pośpiesznie za zakrętem, który osłonił ich przed odłamkami ciśniętego za nimi granatu. - Wracamy do pomieszczenia radiowego. Już po wszystkim. Musimy zawiadomić dowództwo legionu, a potem zwiewać. Rozdzielcie się i przekażcie to reszcie. Potem wyłazić południowym wyjściem i spierdalać do lasu. Ruszać się, ludzie. Zatrzymali się na krótką chwilę. Zęby lśniły im blado w czarnych jak u Murzynów twarzach wysmarowanych sadzą i ziemią. - To była dobra robota - dorzucił cicho, nim odwrócił się i zniknął w następnym wybitym w ścianie otworze o nierównych brzegach. - Diabelnie dobra. Dreiserczuł się w ciemnym tunelu zupełnie zagubiony. Wszyscy poza nim sprawiali wrażenie, że wiedzą, co robić, nawet gdy nadszedł rozkaz rozproszenia się. Sam ścisnął wtedy kurczowo cenne taśmy przez tkaninę kurtki i wpadł prosto na szereg kamiennych występów. Ból oślepił go na chwilę w pełnym ech mroku. Potem ręce Drakan złapały go i wciągnęły za narożnik korytarza o kształcie litery L, gdzie dwie piwnice łączyło prowizoryczne przejście. Usta zatkała mu twarda, pełna zgrubień dłoń. - Zamknij się - syknął mu ktoś do ucha. Przekazano go następnej parze rąk, która oparła go o ścianę. Usiłował uspokoić oddech. Serce biło mu gwałtownie. To mogła być kula albo sztylet. Czuł się również upokorzony. Miał już dość tego, że traktowano go jak szmacianą lalkę. Ciemność była absolutna. Ciszę mącił odgłos skapującej wody oraz odległe wybuchy. Potem usłyszał ćwieki butów drapiące kamień, a bliżej długi, cichy i ostry dźwięk wyciąganej z pochwy maczety. Odruchowo wstrzymał oddech. Rozbłysło światło. Była to tylko ręczna latarka, lecz oślepiała przyzwyczajone do ciemności oczy. Snop blasku padł prosto na twarze dwóch Niemców, którzy wychynęli zza rogu. Trzymali się blisko prawej ściany, zwróceni twarzami do przodu. Drakanie znajdowali się pod lewą, po drugiej stronie korytarza szerokości dwóch metrów, równolegle do przeciwników. Najbliżej Dreisera siała trzymająca maczetę kobieta. Gdy zapalono latarkę, wyciągnęła lewą rękę, złapała esesmana za bluzę i pociągnęła go ku sobie. Prawą ręką zadała cios, unosząc lekko ku górze ostrze długości dwóch stóp. Dreiser zobaczył skurcz na twarzy Niemca i usłyszał mlaszczący, zgrzytający dźwięk. Kobieta obróciła w ranie szeroką maczetę i wyciągnęła ją nagłym ruchem. Drugi Drakanin był mężczyzną, tak wysokim, że musiał się lekko pochylać pod sufitem znajdującym się na wysokości siedmiu stóp. Gdy Niemiec zwrócił się ku niemu, uderzył tylko pięścią. Trafił esesmana w twarz, a na rękach miał bojowe rękawice. Głowa Fryca odskoczyła do tyłu i odbiła się od muru z brzękiem hełmu. Trzeci Drakanin klęczał najbliżej załomu korytarza. Gdy jego towarzysze zadali ciosy, upuścił latarkę, chwycił karabin szturmowy i wystrzelił. Dreiser zamrugał zdziwiony powiekami. Zakręt był ostry i do sąsiedniego pomieszczenia nie można było poprowadzić prostej linii strzału. Do tego spadochroniarz skierował broń do góry. Po chwili Amerykanin przesunął wzrok wzdłuż śladu pocisku smugowego ku żebrowanemu sklepieniu sufitu. Żołnierz strzelał ogniem ciągłym, długimi, dziesięciosekundowymi seriami. Wypełniający zamkniętą przestrzeń huk niemal zagłuszał jękliwy świst rykoszetów. Dreiser wyobraził sobie wąski odcinek leżący za przejściem, kule latające we wszystkie strony... Zza narożnika dobiegły krzyki, odgłos padających ciał i panicznej ucieczki na oślep. Morale wojsk SS prawie równało się zeru. Nic dziwnego, pomyślał Dreiser, ocierając twarz przedramieniem. Najmniejszy błąd albo pech wystarczyłby, żeby owe metalowe osy wpadły z powrotem do ich odcinka tunelu. Tego typu zagrożenie sprawiało, że walkę pod ziemią toczono z reguły na zimną stal bądź używane z ostrożnością granaty. Drakański żołnierz usunął potrząśnięciem pusty magazynek i wetknął na miejsce nowy. Uśmiechał się z zadowoleniem, lecz nie zasunął zamka, by komora mogła ostygnąć. Gdy zgasił latarkę, wróciła ciemność. Rozległ się jęk, a potem odgłos buta miażdżącego gardło, równie nieprzyjemny jak zgrzyt paznokci po dachówce. - Ruszaj, jankesie - odezwał się jeden z Drakan. - Zostawimy cię w punkcie medycznym. Masz czystą drogę do południowego wyjścia. Chyba żebyś spotkał naszych kumpli Fryców, oczywiście. Moje morale też by szlag trafił, nie przestawał myśleć korespondent. Kaszlnięciem oczyścił gardło z gryzących oparów kordytu i pokuśtykał w ślad za wycofującymi się żołnierzami. Drakanie byli niemal tak groźni, za jakich się uważali. Do tego nigdy nie dawali za wygraną. Polowanie na nich w tych piwnicach będzie przypominało wejście z opaską na oczach i włócznią w ręku do labiryntu pełnego tygrysów. Tygrysów o inteligencji ludzi. - Tu są tylko ranni! - krzyknął po niemiecku Dreiser. W piwnicy pod meczetem urządzono punkt medyczny, a jego posterunek był jedynym, na którym mogła się na cokolwiek przydać nieuzbrojona osoba. W mroku rozbrzmiewał stłumiony hałas i głośniejsze krzyki majaczących, słyszał jednak rozmawiających w sąsiednim pomieszczeniu esesmanów. Słowo “granat" łatwo było rozpoznać. - Poddajemy się! Ktoś wsunął ostrożnie do środka dłoń, a za nią głowę. Następnie zapalił latarkę. Snop światła padł na Dreisera, który stał przyciśnięty do ściany, a potem przemknął zygzakiem po szeregu obandażowanych postaci. - Ja - warknął Niemiec przez ramię. Pojawił się drugi żołnierz, ściskający w rękach schmeissera. Być może powodem było słabe oświetlenie, lecz Amerykanin odniósł wrażenie, że dostrzega na ich twarzach wyczerpanie podziemną walką, śmiercią czającą się w mrocznej ciasnocie przypominającej wnętrze szafki na ubrania. Wyprostowali się, uspokojeni. - Hande hoch! - zawołał jeden z nich, wtykając granat z powrotem za pas. - Jestem amerykańskim korespondentem wojennym - zaczął Dreiser. Seria z karabinu maszynowego zaskoczyła go prawie tak samo, jak obu esesmanów, którzy runęli na kamienny mur. Latarka wypadła Niemcowi z raki odbiła się od podłogi, lecz nie potłukła, i w końcu wylądowała na brzuchu wytrzeszczającego oczy trupa rudowłosej kobiety, oświetlając wyraz pomieszanego ze zdumieniem szoku zastygły na jej piegowatej twarzy. Blask rozproszył się szybko w przesyconym pyłem powietrzu, lecz Dreiser zdążył zauważyć owiązaną bandażami twarz ze szczelinami na oczy oraz wystającą spod koców lufę holbarsa. Głowa opadła na służący jako poduszka plecak, a karabin szturmowy skrył się głębiej. - Wołaj... - przerwa i chrząknięcie. - Wołaj następnych, jankesie. - Nikt nie odpowiada - stwierdziła Sofie. Zostali w dawnym bunkrze dowodzenia tylko we dwoje, pomijając leżącego w kącie martwego sapera. Pomieszczenie sprawiało wrażenie opuszczonego. Wydawało się teraz zimniejsze i ciemniejsze, mimo stałej, niebieskiej poświaty oraz błysków świateł radia, przy którym pracowała kobieta. Od kamiennych ścian odbiła się echem seria z karabinu szturmowego. Oboje poderwali głowy. - Sprawdź częstotliwości kohorty i tetrarchii - polecił, odkładając holbarsa, by napełnić ładownice dodatkowymi magazynkami. - Szybko. Dotknęła palcami gałek. Usłyszeli szum, strzępy zdań w języku niemieckim, a potem urywki: - Sir, sir, proszę się odezwać. - Głos był młody, pełen napięcia. - Sir, centurion oddalił się pół godziny temu i nie wrócił. Słyszę za drzwiami rozmowy po frycowsku. Co mam... - Strzały i szum. - Wycofać się do zielonej linii i przegrupować. Wycofać - Mówi Dłoń Jeden, Dłoń Jeden. Frycowskie czołgi jadą na mnie z południa i z północy. Zagwożdżę działa i wycofam się. Bez odbioru. Rozległ się stanowczy trzask. Sofie zostawiła radio, zerwała z głowy słuchawki, rzuciła je na aparat i zwróciła się w stronę Erica z grymasem na twarzy. - To wszystko? - zawołała przenikliwym głosem. - To wszystko? Wszystko to było na nic? - To nie mogło być na nic, Sofie - odpowiedział łagodnym tonem. - Walczymy dla siebie. Zadaniem jest to, co robimy razem. - Ruszaj się, żołnierko! - dorzucił ostrzejszym tonem. - Cholera! - Przeszkoda była miękka i mogła kiedyś być żywa. Eric przewrócił się, uderzając dłonią w coś giętkiego i wilgotnego. - Światło, Sofie. Musieli podjąć to ryzyko. Warto było zatrzymać się na chwilę, by zdobyć informację. Pstryk, i zobaczył zwróconą ku górze twarz starego Czerkiesa, hadżiego. Coś rozbiło mu czaszkę, coś zakrzywionego, co wyrwano z wysiłkiem, gdy mózg, który widział Mekkę i spędził pięćdziesiąt lat na skazanej na klęskę walce o ocalenie swego ludu, wypłynął na zewnątrz. Drakanin rozpoznał ten obraz: zaostrzona saperka, użyta jak topór. Nie było to narzędzie popularne wśród żołnierzy Dominacji, którzy woleli odziedziczoną po przodkach maczetę. Miał nadzieję, że to niejeden z jego ludzi zabił starca w chwili strachu lub frustracji. Chrząknął, podniósł się na kolana i odwrócił się, by spojrzeć na Sofie. I zamarł. Za jej głową lśniła skierowana w dół łopata trzymana jak włócznia w dwóch dłoniach, gotowa zagłębić się w jej plecy. Nie mogę strzelać z tej pozycji, przemknęło mu przez głowę, gdy wpatrywał się w światło lśniące na zaostrzonych krawędziach. Broń jednak trzęsła się i cios nie padł. Sofie ujrzała strach w oczach towarzysza. Zaczęła się odwracać, lecz zatrzymała się na bezgłośny rozkaz jego warg. Zobaczył, że jej twarz zalśniła, lecz ręka, w której trzymała latarkę nie drżała. Nie poruszała się w ogóle. Powoli, bardzo powoli, dźwignął się na nogi. Tylko bez agresywnych ruchów, pomyślał. Nagle ogarnął go głęboki spokój. Nie mógł sobie pozwolić na błąd i w związku z tym nie miał go popełnić. Ani teraz, ani nigdy. Przykucnął, a potem wyprostował się. Za plecami Sofie stał Niemiec, sztywny jak posąg, pomijając dygotanie rąk zaciśniętych na trzonku łopaty. Podświetlona twarz również drżała. Pod skórą uwydatniały się gruzły mięśni, przez brud i sadzę spływały zaś łzy, których czyste ślady biegły w dół od wytrzeszczonych oczu. Tył głowy spowijał bandaż. Wyraźnie widziało się białkówki, a szerokie źrenice wpatrywały się w czas i przestrzeń. Słowa dobywające się z tej twarzy sprawiały niesamowite wrażenie, całkiem jakby przemówił posąg albo zwierzę. - Za... biliście ich - stwierdził. - Ty i ty. Standartenfuhrer, pomyślał Eric, zobaczywszy dystynkcje. Spoglądanie w oczy Niemca było dla niego niewiarygodnym wysiłkiem, całkiem jakby patrzył w jeden z zamkniętych, rozżarzonych do czerwoności grobów dantejskiego piekła. Drakanin przemówił bardzo cicho, w języku wroga, zwracając się zarówno do niego, jak i do siebie. - Tak. Zabiliśmy wszystkich. We dwoje. Twarz tamtego zmieniła wyraz. Uniesiona w górę łopata zadrżała. Eric wyciągnął lewą rękę do Sofie. Ich dłonie zetknęły się. Jej była ciepła i sucha, jego zaś wilgotna i zimna. Kobieta zwróciła się w stronę Niemca. - Inge... Ingeborg? - zapytał. To był inny głos, głos chłopca. - Co ty tu robisz? Jesteśmy w Moskwie. To nie miejsce dla ciebie. Łopata opuściła się i uderzyła w kamień z cichym brzdęk. Coś w Niemcu się załamało. Eric i Sofie postąpili krok do tyłu, a potem następny. Nic nie stało na przeszkodzie, by centurion wystrzelił z wiszącego na wysokości pasa holbarsa. Nic fizycznego. Esesman zniknął z kręgu światła. - Nie boję się - powiedział spokojnym tonem. - Już się nie boję ciemności, Ingeborg. Już się nie boję. Już się nie boję. Gdy wynurzyli się zza węgła na południowym krańcu wioski, ujrzeli czołg, który pędził z łoskotem prosto na nich. Zza masywnej wieży wystawały stalowe hełmy siedzących na kadłubie żołnierzy piechoty. Nie mieli dokąd uciec. Nie było nawet sensu wracać do tuneli. Z przekleństwem na ustach, Sofie złapała za broń. Czuła się zupełnie naga, zwłaszcza że zniknął ciężar noszonego na plecach radia. Eric zapanował nad impulsem nakazującym mu rzucić się na ziemię. To i tak nic by nie dało. Jestem taki zmęczony, pomyślał, unosząc holbarsa. Jeden z żołnierzy podniósł się z miejsca. Czarna twarz wydawała się matowoszara w świetle pochmurnego popołudnia. - Czarna twarz? - zapytał na głos Eric, gdy mężczyzna zrzucił niemiecki hełm i zaczął wymachiwać karabinem, takim samym, jak trzymany w rękach przez niego. Kiedy zeskoczył na ziemię, jego oblicze przeciął szeroki, biały uśmiech. Reszta lochosu podążyła za nim. Wszyscy ustawili się za plecami obojga Drakan, bliżej ruin i huku strzałów. Właz na wieży otworzył się. Wygramolił się z niego następny mężczyzna, wspierając się na sztywnych ramionach. Był to Drakanin, chudy, o włosach barwy rudawoblond. Miał dwa złote kolczyki i naramiennik z rękawicą sokolnika noszony przez oficerów z klasy obywateli dowodzących poddanymi żołnierzami Dominacji. - Hej, skieruj no to w inną stronę. - zawołał. - To jest podstęp, człowieku. No wiesz, fortel, sztuczka, oszustwo. Za czołgiem z oznaczeniami Leibstandarte posuwały się następne pojazdy, lekkie ośmiokołowe transportery opancerzone klasy “Peltast". - Janczarzy - powiedziała Sofie głosem ochrypłym od łez. - Dżunglowe chłopaki. Kocham widok ich gęb. - Ciepła obecność u jego boku, ramię okalające go w pasie. - I ciebie też, Eric. - Ja również cię kocham, Sofie - odparł. Holbars spadł z łoskotem na ziemię. - Bogowie, jak mi się chce spać. Z południa nadjeżdżały kolejne kształty, niskie, szerokie czołgi o gładkich, ostro nachylonych pancerzach. Wielka, klinowata wieża obróciła się. Długie działo kalibru 120 mm opuszczało się, niemal odsłaniając bruzdy lufy. Zobaczył wymalowane na wieży godło: żelazną rękawicę miażdżącą w uścisku ziemski glob. Archoński Legion Gwardyjski. Dostrzegł błysk, a w chwilę później usłyszał huk wystrzału. Połówki wykonanej z lekkiego metalu koszulki przeciwpancernego pocisku podkalibrowego upadły z brzękiem na ziemię pięć metrów za wylotem lufy. W ułamek sekundy później z oddali dobiegło ciężkie uderzenie! To czepiec pocisku wykonany z węgliku wolframu uderzył w opancerzony cel. Wygraliśmy, pomyślał Eric, wyraźniej czując ciepłe, mocne barki, które otaczał ramionami. Mogło to jeszcze potrwać lata, jako że była to wielka wojna, ale nic już nie było w stanie ich powstrzymać. Zwycięstwo. Zwycięstwo miało smak łez. Gdy lekarze ewakuowali już wszystkich, którzy doznali poważnych obrażeń, w Centurii A pozostało pięćdziesięciu żołnierzy. Od strony Piatigorska napływało tak wielu rannych, że tych, którzy byli w stanie chodzić, pozostawiono na miejscu do czasu, gdy znajdą się środki transportu niezbędne, by przewieźć ich na tyły. Na Osetyńskiej Drodze Wojskowej panował ruch, jak na autostradzie. Płynął nią nie kończący się strumień czołgów “Hond III", transporterów opancerzonych “Hoplitę", ciężarówek przewożących amunicję i udręczonych żołnierzy kierujących ruchem. Powietrze wypełniał charakterystyczny mamroczący dźwięk turbinowych silników. Spychacze przystąpiły już do pracy, usuwając gruz z ruin wioski, który - gdy czas na to pozwoli - miano wykorzystać do naprawy drogi. Hałas był ogłuszający, nawet wewnątrz zburzonego meczetu, którego mury jeszcze z trzech stron stały. Szczególnie głośno zrobiło się w chwili, gdy liczne, osadzone na gąsienicowych podwoziach wyrzutnie rakiet Archońskiego Legionu Gwardyjskiego otworzyły ogień ze swych pozycji na polach na południe od wioski, zabarwiając chmury smugami fiołkowego ognia. Wyglądało to tak, jakby z nieba zwisała jedwabna zasłona. Ich dwustumilimetrowe głowice eksplodowały na odległych o osiem kilometrów frycowskich pozycjach. Huk odbił się basowym echem od gór spowitych w obłoki, które przypominały fale ognia o grzbietach lśniących w blasku tropikalnego słońca. Każdy pocisk niósł dwadzieścia bomb małego kalibru. W oddali rozległ się niższy łoskot haubic samobieżnych kalibru 155 mm. - Chciałbym... - zaczął Eric, spoglądając na krąg otaczających go twarzy. Byli tu wyłącznie jego ludzie. Udzielono im pomocy medycznej i wydano racje, lecz nikt nie miał zamiaru się wtrącać. Ani zgłaszać obiekcji wobec obecności Dreisera. - Chciałbym... - potarł dłonią twarz, drapiąc się po kilkudniowym zaroście. Zawstydził go lekko widok uśmiechów, które mu odpowiedziały. - Kit z tym, gratuluję wam. Udało nam się. - Rozległ się głośny okrzyk. - Zamknijcie gęby! - wrzasnął, zagłuszając go. - Większość z nas przeze mnie zginęła! - Raz jeszcze powtarzam, że to bzdura, sir. O ile sobie przypominam, winni byli Fryce - odezwał się McWhirter. Wyciągnął przed siebie unieruchomioną w łubkach nogę, wspierając się na kuli. - Pan dopilnował, by wykonano robotę. Znowu rozległ się śmiech. Eric potrząsnął głową i odwrócił się, by otrzeć oczy. - Robię się kurewsko sentymentalny, Bill - rzekł. Amerykanin zamknął z trzaskiem notes i podniósł się na nogi. - To mało prawdopodobne, Ericu - odparł, wyciągając rękę. - Dziękuję ci. Jeśli mi się poszczęści, to będzie reportaż mojego życia. - Po chwili dorzucił poważniejszym tonem: - Chyba już pora wracać do domu. Mam do wykonania robotę, ale nie zapomnę o tym wszystkim, nawet jeśli któregoś dnia będziemy musieli zostać wrogami. - To możliwe - dodał cicho Eric, ściskając jego dłoń. - Ale ja również nie zapomnę. Choćby dlatego, że tu właśnie zrozumiałem, iż ja także mam do wykonania robotę. - Popatrzył na Sofie, która paliła papierosa, opierając się o fragment muru. Spotkała jego spojrzenie, mrugnęła znacząco i przesłała mu całusa. - Są też inne powody, ale ten jest najważniejszy. - Robotę? - zapytał Dreiser, starannie ukrywając zapał. Musiał przyznać, że czuje coś więcej niż zwykłą ciekawość reportera. Twarz Erica wyglądała inaczej. Nie była łagodniejsza, lecz z jakiegoś powodu bardziej ożywiona. - Napiszę te książki, o których mówiliśmy. Bill. Wiem już, jak powinny wyglądać. Ponadto... - zaciągnął się dymem papierosowym - ...postanowiłem, że po wojnie zajmę się polityką. - Świetnie! - Dreiser klepnął go w ramię. - Kiedy władzę obejmie ktoś taki, jak ty, w tej waszej Dominacji będzie można przeprowadzić trochę bardzo potrzebnych zmian. Eric gapił się na niego przez chwilę. Wreszcie wybuchnął śmiechem i grzmotnął go lekko pięścią w ramię. - Nie miej takiej zdumionej miny, przyjacielu. Pomyślałem sobie tylko, jak... jak bardzo amerykańskie były twoje słowa. Jak bardzo amerykański jesteś ty sam, pod tą maską cynicznego reportera. Korespondent uniósł brwi, lekko poirytowany. - Jak mocno wierzysz w “postęp" - wyjaśnił Eric z poważniejszym wyrazem twarzy. - Jak wielkim jesteś indywidualistą, meliorystą, optymistą i moralistą. Kimś, kto nie wierzy, że historia może się przydarzyć również jemu... Nad ich głowami przemknęła kolejna seria rakiet, przerywając rozmowę na dziewięćdziesiąt sekund. Eric von Shrakenberg oparł stopę na przewróconym kamieniu pochodzącym z murów meczetu i wsparł się na jednym kolanie, by obserwować, jak pancerna pięść Dominacji prze na północ. Wieże czołgów obracały się ze ślepym mechanicznym zapałem, a w otwartych włazach transporterów stali żołnierze piechoty. Hałas opadł do dającego się znieść poziomu. - Co z kolei pokazuje mi, w jak wielkim stopniu ja jestem Drakaninem. Jak mocno wierzę w decydujące znaczenie woli i w to, że najważniejsze w życiu jest zdobycie honoru drogą spełnienia obowiązku. - Uśmiechnął się raz jeszcze, raczej dobrodusznie niż z autentycznego rozbawienia. Żółtozielone siniaki nadawały jego twarzy lekko złowieszczy wyraz. - Zawsze kochałem swój naród, Bill. Wystarczająco mocno, żeby za niego zginąć. Teraz, cóż, odkryłem w nim coś, co da się lubić. To wystarczy, żeby żyć i pracować dla niego, jeśli będę w stanie. Bill... - zacisnął dłoń na swym kolanie. - Nie ma rzeczy nieuniknionych. Drakanie zawsze byli twardym narodem. Narodem panów i ciemiężycieli, mogę to przyznać. Ale to jest ludzkie zło. Barierę stawiają mu granice ludzkich możliwości. Próbowałem zajrzeć w naszą przyszłość, Bill, i dostrzegłem... perspektywy, od których porzygaliby się nawet łowcy głów z bezpieczeństwa, gdyby mieli wystarczającą wyobraźnię. Przeczytaj kiedyś jeszcze raz Naldorssen, ale wyobraź sobie, że nauka pewnego dnia umożliwi przekucie jej majaczeń w rzeczywistość. - Skrzywił twarz z niesmakiem. - Nie musi tak się stać. Dreiser zmarszczył brwi. - Jak już mówiłem, Eric, zmiany. - Och, Bill. - Drakanin zmiażdżył nogą papierosa. - Pragnąć celu znaczy pragnąć środków. Jeśli nie jesteś gotowy uczynić tego, co konieczne, by osiągnąć swój cel, to znaczy, że wcale go nie pragnąłeś. To jest drakańska filozofia i ja w nią wierzę. Żeby mieć jakąkolwiek szansę osiągnięcia znaczącej pozycji, będę musiał zdobyć szacunek moich rodaków w sposób dla nich zrozumiały. Dopuszczać się... wątpliwych rzeczy. - Jego twarz stężała w twardym wyrazie. Wskazał otwartą dłonią w stronę wioski, na żałosny fragment stojącego jeszcze muru. - Takich jak to! Nie wystarczy, że jestem gotowy zginąć za swoich rodaków. Muszę być gotowy za nich zabijać. To tylko znają i szanują. A zmiany? W najlepszym razie, jeśli poświęcę na to całe życie, okażę wielki spryt i będę miał mnóstwo szczęścia, mogę żywić nadzieję, że... stworzę podwaliny fundamentu, na którym będą mogli budować inni. Urojenia wszechmocy to jedna z naszych narodowych wad, aleja akurat nie padam ich ofiarą. Na początek, żeby Drakanie się zmienili, musieliby przestać się bać, co oznacza, że wszyscy zewnętrzni wrogowie musieliby zostać pokonani. Wtedy może potrafią stawić czoło wewnętrznemu wrogowi za pomocą czegoś innego niż bicz ze skóry nosorożca. Wiem... - dodał łagodniejszym tonem - ...że można tego dokonać na indywidualną skalę. Może za sto albo za tysiąc lat... Kompetentny agent, pomyślał chiliarcha Dyrektoriatu Bezpieczeństwa. Jeśli chcesz mieć kompetentnego agenta, wykonaj robotę sam. Zaskoczyło go, jak... niepokojąco wygląda z bliska ofensywa. Zwłaszcza teraz, gdy mijali najdalej wysunięte stanowiska artylerii. Nawet w opancerzonym pojeździe rozpoznawczym huk był ogłuszający. Wkrótce jednak wszystko powinno się skończyć. Wróci do Archony, do centrum wydarzeń. A w jego dossier znajdzie się świadczący o sukcesie zapis, który zauważą nawet najwyżsi szefowie. Stary dureń już się skończył, pomyślał z zadowoleniem, po czym zaklął, gdy samochód przechylił się nagle. Odbili daleko od odgałęzienia szosy i strumienia pojazdów zjeżdżających w dół z gór Kaukazu. Czy naprawdę liczył na to, że pozwolę, by zasługa przypadła jemu? Eric podniósł wzrok ku trzem obdartym postaciom, które weszły utykając do zburzonego meczetu. Na wszechmocnego Thora, partyzant Iwan! - pomyślał, szukając wzrokiem Dreisera. Amerykanin zagłębił się bez reszty w swych notatkach. Zdąży go jeszcze poinformować. Wydostanie ocalałych Rosjan za granicę będzie trudne, ale nie niemożliwe. Zdążył już usłyszeć zachwyt w głosach nowo przybyłych żołnierzy. Jego legenda będzie rosła. Podobne mity były użyteczne dla Dominacji. A w tym przypadku również dla mnie. Rosjaninowi towarzyszyły dwie kobiety. Jedna z nich miała na sobie elegancki, lecz pokryty błotem strój, który nie był w stanie zamaskować jej niemal oszałamiającej urody, druga zaś odziana była w strzępy munduru Sił Powietrznych, który pocięto na bandaże spowijające jej prawą rękę, nogę oraz bok twarzy. Była wysoka, włosy miała blond, a oczy uderzająco szare... Sofie pisnęła, gdy uścisk jego dłoni nabrał miażdżącej siły. Potem pobiegł przed siebie, całkiem jakby zmęczenie opuściło go nagle. Choć grunt był niepewny, poruszał się żwawo. - Johanna! - krzyknął. Na widok ran w ostatniej chwili powstrzymał się przed jej uściskaniem. Objęła go niepewnie jedną ręką. Gdy przytulił ją mocno, jej ciało wydało mu się bardziej kruche. Ze znajomym zapachem jej potu mieszała się ostra woń medykamentów. - Mocno oberwałaś? - zapytał trzymając ją na odległość wyprostowanego ramienia. - Cholerny cud, że w ogóle żyję - odpowiedziała, wyciągając ręce, by złapać go za rozerwane klapy bluzy. - To samo dotyczy ciebie. - Oparła delikatnie dłonie o jego pierś. - Cieszę się, braciszku. Powiedzieli mi, że zapewne nie stracę oka - dodała weselszym tonem. - Okaże się za rok albo dwa. Do tego czasu będę pilotowała biurko. A kto to tak patrzy na mnie spode łba? Sofie zasalutowała. - Monitor drugi technik Nixon... - przyjrzała się uważnie naszywce z nazwiskiem na mundurze drugiej Drakanki. - Ach, jesteś jego siostrą. Kurczę, jestem Sofie. Uśmiechnęła się i powiedziała coś po rosyjsku do dwojga partyzantów. Eric otworzył usta, by się odezwać, lecz obejrzawszy się, zamknął je powoli. Dwa pojazdy przejechały, podskakując na stertach gruzu, przez miejsce, w którym przedtem znajdowało się wejście do meczetu. Nie były zbyt wielkie - zwykłe spłaszczone, klinowate, pokryte pancernymi płytami wehikuły na czterech kołach z balonowymi oponami - lecz pomalowane na zielono, z godłami Dyrektoriatu Bezpieczeństwa na bokach. Zatrzymały się ze świstem towarzyszącym stygnięciu metalu. Tylne włazy otworzyły się i na zewnątrz wyszły trzy postacie. Przez przednie klapy widać było głowy kierowców - poddanych, którzy usilnie starali się zachować obojętność. Pozostałych trzech... dwaj żołnierze z Oddziałów Interwencyjnych i oficer. Nie liniowy. Mundur był o wiele za elegancki, a buty wyczyszczone. Za pasem miał ceremonialny bicz, a w jednej ręce ściskał aktówkę. Wydział Polityczny, Sekcja Strefy Policyjnej, przemknęło przez głowę Erica. Chiliarcha. To dla mnie zaszczyt. Jego towarzysze rozejrzeli się wokół. - Łowcy głów - stwierdziła Sofie. - Kurwa - rzuciła Johanna. - A nawet trzy kurwy. - No, no, no - odezwał się McWhirter. Pozostali przy życiu żołnierze Centurii A ustawili się w półkole wokół pojazdów tajnej policji. - Czy nie zapuściliście się w nazbyt niebezpieczne okolice, jak na wasz gust? - Zgadza się - dodała Marie Kaine. - Oczywiście tak daleko od frontu dziewięćdziesiąt procent mózgu opada do dupy, więc może zabłądzili. Eric uniósł rękę w spokojnym geście, który uciszył szemranie. - Pozwólcie mi zgadnąć... - zaczął. - Nie ma co zgadywać, von Shrakenberg - odparł agent tajnej policji. - Obserwowaliśmy pana. Zawsze to robimy. Uda się pan ze mną w celu przesłuchania, zgodnie z paragrafem czwartym Ustawy o Bezpieczeństwie Wewnętrznym z roku tysiąc dziewięćset siódmego, która pozwala na zatrzymanie drogą administracyjną za... - ...uczynki lub myśli uznane za szkodliwe dla bezpieczeństwa Państwa. Tak, chiliarcho, znam ten przepis. Raz już omal nie padłem jego ofiarą. - Przypominam sobie również ustawę stwierdzającą, że żołnierzy Korpusu Obywatelskiego pozostających w służbie czynnej może w strefie działań wojennych aresztować jedynie żandarmeria wojskowa, w celu postawienia w stan oskarżenia lub procesu przed trybunałem wojennym. Chiliarcha był chudym mężczyzną o jasnej cerze charakterystycznej dla rudych, choć włosy miał ciemne. Nad górną wargą zwisały cienkie wąsy. - Niech pan nie bawi się ze mną w prawnika, von Shraken-berg! Radzę panu wykazać się odpowiednim nastawieniem. Serdecznie radzę. No jazda. To nie jest aresztowanie, a tylko zatrzymanie w celu przesłuchania. Amerykanin też. I... - jego oczy zauważyły Walentynę Budioninę. Uśmiechnął się - ...tak jest, Rosjanka również. Osobiście poprowadzę przesłuchanie w naszej polowej kwaterze głównej w Karsie. Resztę tych “partyzantów" wyłapiemy w stosownym czasie. Przez długą chwilę Eric milczał. Słyszalne w tle dźwięki ucichły, przechodząc w szmer nie głośniejszy niż szum krwi w jego uszach. No tak, pomyślał. - Wie pan co, chiliarcho - zaczął spokojnym tonem. - Zdziwiłby się pan, gdyby pan wiedział, jakim torem podążają ostatnio te moje wywrotowe myśli. Nauczyłem się tutaj czegoś. Agent tajnej policji prychnął pogardliwie. - A mianowicie czego? Może jednak będziemy musieli go skuć, przemknęło mu przez głowę. Eric wskazał na ustawionych w krąg żołnierzy. - Że to są moi rodacy. Zabójcy? Oczywiście. Ale wiedzą, co to jest odwaga i honor, miłość do towarzyszy i lojalność wobec nich. To są prawdziwe cnoty i można coś na nich zbudować. Coś może z nich wyrosnąć. Wyciągnął pistolet Walther P-38, który wciąż miał zatknięty za pas uprzęży. Dwaj żołnierze bezpieczeństwa oczekiwali aresztowania, nie walki. Byli jednak Drakanami i unieśli karabiny płynnym, szybkim ruchem, by wycelować w Erica. Był to odruch policjantów, który pozwolił im zignorować czterdziestu stojących na wyciągnięcie ręki spadochroniarzy, co okazało się fatalnym błędem. Jeden z nich zdążył wystrzelić serię, która przemknęła nad głową chiliarchy. Nastała chwila szamotaniny, której towarzyszyło głuche łupnięcie i odgłos upadku. Agent tajnej policji odwrócił się błyskawicznie i ujrzał, że jego żołnierze padają na ziemię pod ciosami błyszczących bagnetów. Dwójka żołnierzy Centurii A oddaliła się chwiejnym krokiem. Jeden trzymał się z pobielałą twarzą za złamaną rękę, drugi zaś zaciskał kłutą ranę uda. Lekarze centurii pognali w ich stronę. - Kierowców też - rozkazał chłodnym tonem Eric. - Bez hałasu. Odwrócił nieco wzrok, gdy obu nieszczęśników wywleczono z włazów i poderżnięto im gardła. Oszołomieni poddali się w milczeniu. Jeden z nich szarpnął się i zajęczał, gdy stal wbiła się w ciało. - Na czym to stanąłem? - kontynuował Eric. - Aha, chciałem powiedzieć, że “dogodny wypadek" w chwili zamieszania może się przytrafić nie tylko mnie. Wielka szkoda, że wasza grupka nadziała się na tych frycowskich niedobitków. Ale wróćmy do mojej analizy. Tak jest. Z nich można będzie coś z czasem zbudować. Wy jesteście chorobą i możecie stworzyć tylko zgniliznę. Agent bezpieczeństwa ponownie spojrzał za siebie. Twarz wokół warg pobladła mu jeszcze bardziej, lecz jego głos nadal brzmiał spokojnie. - Znam cię. Wszystko jest w dossier! Brak ci odwagi... Eric strzelił mu w brzuch. Mężczyzna osunął się na ziemię, wbijając z niedowierzaniem wzrok w czerwoną strużkę wyciekającą mu spomiędzy palców. Nogi ugięły się pod nim, gdyż pocisk roztrzaskał mu kręgosłup. Centurion poczuł, że ramię Sofie otoczyło go w pasie. Położył lewą dłoń na jej ramieniu. - Dziękuję ci, Sofie. Popatrzył na pozostałych. - Dziękuję wam wszystkim. - Do Atlantyku jest jeszcze daleko - stwierdziła Marie Kaine. - Wojna nie skończy się szybko, Eric. Wszyscy chcemy, żebyś pozostał naszym dowódcą. Pełne cierpienia oczy zwróciły się ku niemu. Szeroko rozwarte usta miały zaraz krzyknąć. Przerwij jego męczarnie, pomyślał Eric. - Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie powinien pan zapominać - oznajmił człowiekowi, który przyszedł go aresztować. - Kimkolwiek się stanę, nadal pozostanę von Shrakenbergiem. Pistolet wypalił. KALENDARIUM LINII CZASOWEJ DOMINACJI Wszystkie nazwy geograficzne są podane w wersjach używanych w drakańskiej linii czasowej. Przy pierwszej wzmiance w nawiasie dodany jest ich odpowiednik w naszej historii - np. Virconium (Durban, Afryka Południowa); Shahnapur (Maputo, Mozambik) itd. Wypadki zaszłe przed rokiem 1783, których rezultat byt inny niż w naszej historii, są oznaczone gwiazdką. 1776 - Początek amerykańskiej rewolucji. Major Patrick Ferguson wynajduje karabin odtylcowy. 1779 - Francja, Hiszpania i Holandia* wypowiadają wojnę Wielkiej Brytanii. 1779 - Brytyjska flota pod dowództwem lorda admirała Cochrane'a wysadza oddział okupacyjny w Capetown*. 1780 - Lojaliści pułkownika Fergusona zwyciężają w bitwie pod King's Mountain*. Kilka oddziałów, w tym legion Tarletona i świeżo sformowany legion Fergusona, otrzymują karabiny od-tylcowe Fergusona*. Gwałtowne nasilenie walk partyzanckich na cafym obszarze południowych kolonii. 1781 - Generał Cornwallis, oblężony w Yorktown, w Wirginii, poddaje się amerykańskim buntownikom i ich francuskim sojusznikom. 1752 - Zwycięstwa floty brytyjskiej na Morzu Karaibskim. Zajęcie Haiti i Trynidadu*. 1783 - Drugi Pokój Wersalski. Uznanie niepodległości Stanów Zjednoczonych. Brytyjczycy oddają Florydę oraz niedawno podbite obszary na Karaibach w zamian za holenderską Kolonię Przylądkową*. 1783 - Uchwalenie przez brytyjski parlament Ustawy o lojalności. Kolonia Przylądkowa otrzymuje nazwę Koronnej Kolonii Drakii. Wszystkim kolonistom, którzy brali udział w walkach lub w inny sposób cierpieli za wierność koronie oferuje się przewóz i koncesje gruntowe, podobnie jak Hesjanom oraz pozostałym niemieckim najemnikom pozostającym w służbie brytyjskiej. W Capetown zbiera się Zgromadzenie Ustawodawcze. Generał Patrick Ferguson mianowany pierwszym gubernatorem generalnym. 1780-1783 - Do Capetown przybywają pienvsi lojalistyczni uchodźcy. Początek podboju południowej Afryki. Granica sięga do rzeki Tugela. 1783-1786 - Przybywa 95 000 lojalistów z rodzinami (nie licząc około 10 000 niewolników). Wkrótce potem zjawia się 10 000 Hesjan, a z Niemiec napływają powoli ich rodziny i krewni. Liczba holenderskojęzycznych Afrykanerów wynosi wówczas niespełna 9000. Wkrótce ulegają oni asymilacji drogą mieszanych małżeństw. 1784 - Założenie Virconium (Durban, Afryka Południowa) i Venta Belgarium (East London, Afryka Południowa). Generał Banastare Tarleton mianowany pierwszym wodzem naczelnym. 1783-1784 - Wybuchy wulkanów pustoszą Islandię. Drakia oferuje azyl dwudziestu pięciu tysiącom Islandczyków, którzy przybywają w latach 1783-1786. 1784 - Odkrycie złóż diamentów w północnym interiorze. Założenie Archony (Pretoria, Afryka Południowa). 1785- Odkrycie złóż złota w Whiteridge(Whitwaterstrand) i we wschodniej Prowincji Archońskiej (Transwal). Sprowadzenie pierwszych maszyn parowych. W roku 1786 wydobycie sięga l 000 000 uncji. 1786 - Drakiańskie Zgromadzenie Ustawodawcze uchwala Ustawę o pracy kontraktowej oraz Ustawę o panach i sługach, wprowadzając system przymusowej pracy za długi dla podbitej niebiałej ludności, który szybko staje się nieodróżnialny od zwykłego niewolnictwa, jakie również jest praktykowane. 1786-1790 - Szybki przyrost liczby ludności i wzrost ekonomiczny. Rozwój eksportu diamentów, złota, miedzi, cukru, wełny, soli, skór, kości słoniowej itd. Drakiańskie statki włączają się do handlu niewolnikami na Oceanie Atlantyckim i Indyjskim. Zanzi- bar zdobyty w roku 1789; Aden - w 1791. Liczba wolnych mieszkańców osiąga 175 000, niewolników i poddanych 2 000 000. Utworzenie Dyrektoriatu Transportu w celu nadzorowania budowy sieci dróg prowadzących do położonych w głębi kontynentu kopalń i osad. 1788 - Pułkownik Freiherr Augustus von Shrakenberg przechodzi w stan spoczynku i otrzymuje koncesję gruntową o obszarze 20 000 akrów u podnóża gór Maluti w Południowej Prowincji Wewnętrznej (Lesotho). Poślubia Alexandrę Hugeson wywodzącą się z lojalistycznej rodziny z New Jersey. 1790-1792 - Założenie uniwersytetów w Capetown, Virconium i Archonie. Ustanowienie anglikańskich biskupstw w Capetown i Virconium. 1792 - Podbój Marchii Pólnocnej (Rodezja/Zimbabwe), a następnie jej zasiedlenie i zagospodarowanie. Roczne wydobycie złota przekracza 2 000 000 uncji. 1793 - Pierwsza kopalnia węgla w północnej Natalii. Początek wojen z rewolucyjną i napoleońską Francją. 1790-1796 - Okres dalszego szybkiego wzrostu. Wielkie bunty niewolników i poddanych w latach 1792, 1794 i 1795-1797. Kodeks Niewolniczy z roku 1797 przyznaje wszystkim wolnym ludziom prawo życia i śmierci nad “niewolnikami i innymi sługami". Ustawa o milicji z roku 1792 wprowadza pobór oraz służbę w rezerwie do lat sześćdziesięciu. Powołanie ochotniczych oddziałów Pomocniczej Milicji Kobiecej. Sformowanie pierwszego legionu janczarów z niewolników zakupionych w Afryce Zachodniej. 1795 - Utworzenie Afrykańskiego Kartelu Górniczo-Metalurgicznego i przyznanie mu monopolu na działalność górniczą na dużą skalę (mniejsze złoża wydzierżawiał odkrywcom). Założenie Szkoły Kopalń w Archonie. 1796 - Richard Trevithick przybywa z Kornwalii do Virconiuni. Kartel Górniczy mianuje go inspektorem generalnym ds. silników parowych. 1799- Założenie Diskarapuru (Newcastle, Afryka Południowa) i Shahnapuru (Maputo, Mozambik). Rozwój handlu z Indiami źródłem mody na sztukę perską i mongolską. 1794-1797 - Francuska ludność Santo Domingo-Haiti ucieka przed buntem niewolników. 11 000 uchodźców przybywa do Drakii. W ślad za nimi podążają rojaliści z samej Francji. 1800 - Liczba wolnej ludności osiąga 350 000. Budowa pierwszych hut, warsztatów mechanicznych i stoczni ze względu na wojny z rewolucyjną i napoleońską Francją stanowiące zagrożenie dla importu. Duże znaczenie zdobywa uprawa bawełny. Rozpoczęcie robót publicznych na wielką skalę - budowa dróg i portów oraz prace irygacyjne. 1800-1802 - Podbój Egiptu (okupowanego przez Francuzów) oraz Cejlonu, kolonii Republiki Holandii, sprzymierzeńca Francji. Zagarnięcie francuskich kolonii w Afryce Zachodniej. 1803 - Stłumienie powstania w Egipcie. Deportacja 300 000 buntowników do obozów pracy na Synaju, w celu rozpoczęcia budowy Kanału Sueskiego. 1803 - Udoskonalenie wysokoprężnego silnika parowego przez Richarda Trevithicka. W roku 1805 rozpoczyna się budowa linii kolejowej Archona-Virconium. 1804 - Pierwsze parowe statki oraz “ciągi" (ciężarówki). 1807 - Imperium Otomańskie wypowiada wojnę Wielkiej Brytanii, gdyż Drakianie odmawiają wycofania się z Egiptu. Drakiańskie siły zajmują Cypr, Kretę i Tunezję. Ukończenie budowy Kanału Sueskiego. 1812 - Podbój i aneksja brytyjskiej Ameryki Północnej przez Amerykanów. 1815-1816 - Kongres Wiedeński uznaje Afrykę za wyłączną domenę brytyjsko- drakiańską. Zakup kolonii portugalskich - Angoli i Mozambiku. Imigracja brytyjskich weteranów i napoleońskich uchodźców. Podbój Madagaskaru. 1820 - Patrol Drakiańskiego Korpusu Wielbłądziego odnajduje na Pustyni Zachodniej kryjówkę-pełną tekstów spisanych na papirusie. Odzyskanie praktycznie wszystkich dzieł klasycznej literatury i filozofii (Safony, Eurypidesa, Arystotelesa itd.). Moda na starożytność wpływa na drakiańską kulturę. Założenie Aleksandrii, rozwój karteli. W roku 1831 po raz pierwszy wykorzystuje się ropę naftową jako paliwo silnikowe. 1820-1840 - Szybki rozwój zorientowanego na eksport rolnictwa, a także przemysłu i transportu. Grupy abolicjonistyczne w Anglii i północnej części USA rozpoczynają kulturowo- polity-czną kampanię przeciwko Drakianom, oskarżając ich o “deprawację" i inne pogwałcenia norm wiktoriańskiej klasy średniej, co wywołuje wśród nich gwałtowne resentymenty antyburżuazyjne. Thomas Carlyle emigruje do Drakii. 1800-1840 - “Drakianie" przeradzają się w potocznym języku w “Drakan". Liczebność wolnej ludności dochodzi do J 000 000. Podbój Afryki Północnej wymaga mobilizacji ponad 150 000 mężczyzn na większą część okresu 1825-1850. Coraz więcej kobiet z klasy obywateli podejmuje pracę, co pociąga za sobą reformy prawne i agitację na rzecz przyznania im prawa głosu. 1848-1849 - Wojna meksykańsko-amery końska. Stronnictwo “Młodej Ameryki" wymusza aneksję całego Meksyku, mimo obiekcji prezydenta Polka. 1850 - Pierwsza transkontynentalna linia kolejowa (Shahnapur-Luanda). Odkrycie złóż miedzi w Katandze. Budowa linii kolejowej Mombasa-Nil. Podbój Sudanu i Senegalu. Automatyczny karabin strzelający nabojami o mosiężnych łuskach wprowadzony do uzbrojenia armii drakońskiej. R. J. Gatling osiedla się w Diskarapurze i buduje pierwszy sprawnie funkcjonujący karabin maszynowy. 1854-1857 - Drakański korpus ekspedycyjny wspomaga Brytyjczyków podczas wojny krymskiej i buntu indyjskiego. Ustawa o Dominium Drakan. w roku 1858 przyznaje mu “odpowiedzialny samorząd", co w praktyce oznacza suwerenność. Opatentowanie przez Kartel Metali Żelaznych procesu Halla, dzięki któremu produkcja stali staje się równie łatwa jak produkcja zgrzewnego żelaza. Konkurencyjna metoda Bessemera szybko zostaje usunięta w cień. 1854 - Aneksja Kuby, Filipin, Hawajów, Haiti-Santo Domingo przez Stany Zjednoczone. Otwarcie Japonii na handel z Zachodem. Poszukiwacze przygód z Południa dowodzeni przez Williama Walkera tworzą “Imperium Środkowoamerykańskie" rozciągające się od Gwatemali aż po panamskie terytoria odebrane Kolumbii. 1860-1866 - Prezydent Douglas nakazuje ostrzał Savannah, rozpoczynając amerykańską wojnę domową. Dominium Drakan dostarcza potajemnie Konfederacji pomocy na wielką skalę: karabinów automatycznych, karabinów Gatlinga, parowych okrętów wojennych i pojazdów bojowych. Liczba ofiar po stronie Unii sięga 700 000, w tym bardzo wielu pochodzących z poboru żołnierzy meksykańskich. Przyznanie terytoriom meksykańskim praw stanowych. Douglas zamordowany w roku 1865 przezkonfederackiego fanatyka. Jego miejsce zajmuje wiceprezydent Lincoln. 1866-1870 - Louis Pasteur w Shahnapurskim Instytucie Medycyny Tropikalnej dowodzi, że malarię przenoszą komary. Liczba prywatnych aut parowych na świecie osiąga 100 000, z czego 75 procent w Dominium Drakan. Rozpoczęcie budowy Kanału Panamskiego. W Chinach władzę obejmuje dynastia Tajpingów. Próby modernizacji kończą się niepowodzeniem. Zjednoczenie Niemiec przez Bismarcka. Wprowadzenie do chirurgii środków znieczulających i antyseptycznych. 1865-1868 - 150 000 konfederackich uchodźców osiedla się w Dominium Drakan. Aneksja Imperium Środkowoamerykańskiego przez Stany Zjednoczone. Fryderyk Nietzsche imigruje do Dominacji. 1872 - Udoskonalenie turbiny parowej w Aleksandryjskim Instytucie Nauk Technicznych. Powstają sterówce szkieletowe. Archona i Aleksandria pierwszymi miastami wyposażonymi w sieć telefoniczną. Aneksja Urugwaju i Paragwaju przez Cesarstwo Brazylii. Kolumbia, Wenezuela i Ekwador łączą się w Republikę Wielkiej Kolumbii. Australia i Nowa Zelandia tworzą Federację Australazji. Rozpowszechnia się oświetlenie elektryczne. 1879-1882 - Wojna angielsko-rosyjska, toczona głównie na terenie Bułgarii i Afganistanu. Dominium Drakan ratuje Brytyjczyków przed klęską. Odessa zniszczona przez nalot drakońskich sterowców. Ginie około 50 000 cywilów, co na całym świecie spotyka się z potępieniem. Drakanie zaczynają stosować miny lądowe, łodzie podwodne i gazy bojowe. Sojusz Austrii i Niemiec z Imperium Otomańskim. Budowa kolei Berlin-Bagdad. Powstania w Basenie Konga prowadzą do deportacji i niepokojów na wielką skalę. 1882 - Drakoński sterowiec dokonuje pierwszego przelotu nad Atlantykiem, z Apollonaris (Dakar, Senegal) do Recife. Pomocnicze Siły Kobiece stają się regularną częścią drakońskiej armii (lecz nie biorą udziału w walce). Wolna ludność Dominium osiąga liczebność 10 000 000. Ustawa o identyfikacji i kontroli służby kontraktowej nakazuje rejestrację odcisków palców wszystkich poddanych oraz oznaczenie ich tatuażami szyjnymi. Powstanie Dyrektoriatu Bezpieczeństwa, który zajmuje miejsce Sił Policyjnych. Narodziny Karla von Shrakenberga. 1883 - Stłumienie buntu poddanych w zakładach włókienniczych w Aleksandrii (Aleksandria, Egipt). 150 000 zabitych. Ukończenie budowy linii kolejowej Capetow- Aleksandria. 1890 - Ustawa o zmianie nazewnictwa nadaje oficjalny charakter słowu “poddany", powszechnie używanemu na określenie kontraktowych służących. 1891 - Odkrycie złóż ropy naftowej w Libii i Algierii. Sekcja Techniczna armii drakońskiej buduje pierwszy pistolet maszynowy. 1892-1896 - Na kilku kontynentach powstają regularne linie sterowcowe. Powszechne wykorzystanie silników Diesla do napędzania sterowców i innych specjalnych zadań. Stany Zjednoczone po raz pierwszy wyprzedzają Dominium Drakan w liczbie produkowanych aut parowych. 1897 - Zespół inżynierów z Instytutu Diskarapurskiego buduje pierwszą cięższą od powietrza maszynę latającą, napędzaną turbiną parową. W rok później we Francji powstaje model wyposażony w silnik spalinowy. 1898 - Hawaje, Kuba i Filipiny, a następnie Gwatemala i inne terytoria środkowoamerykańskie otrzymują prawa stanów USA. William Jennings Bryan prezydentem. 1899 - Reforma wojskowa w Anglii prowadzi do wyborów powszechnych. Wojna chińsko-japońska. Japonia anektuje Formożę, Hajnan, Koreę i kilka portów. Wynalezienie lampy elektronowej z termokatodą. Pierwsze stacje radiowe. 1900 - Japońsko-brytyjski sojusz morski. Początek morsko-sterowcowego wyścigu zbrojeń między Anglią a Niemcami. Niemcy, Austria i Turcja podpisują Trójprzymierze. Porozumienie francusko-rosyjskie. Wielka Brytania rozpoczyna sztabowe rozmowy z Francją. Filmy dźwiękowe zdobywają popularność w Stanach Zjednoczonych, a wkrótce potem w innych krajach. 1905 - Wojna rosyjsko-japońska zakończona katastrofalną klęską Rosji. Pierwszy przypadek zatopienia pancerników przez bombardowanie z powietrza. Japonia anektuje Mandżurię i przekształca slaby rząd Tajpingów w Chinach w swój quasi-protekto- rat. Próby okupacji spelzają na niczym. Rewolucja w Rosji prowadzi do powstania ograniczonej monarchii konstytucyjnej. Dochodzi do chaosu administracyjnego. Eksperymenty z pojazdami lądowymi napędzanymi silnikiem spalinowym, zwłaszcza do celów wojskowych. Wojny na Bałkanach itd. W Dominacji wprowadza się pobór kobiet w czasie pokoju, lecz tylko do służb tyłowych i nieliniowych. Wykorzystanie turbiny parowej w kolejnictwie. 1914 - Ludność Dominium Drakan osiąga 28 000 000 wolnych obywateli i 210 000 000 poddanych. Ludność Stanów Zjednoczonych liczy 140 000 000. PNB obu krajów jest niemal identyczny, lecz występują wielkie różnice w podziale dóbr itp. 1914-1919 - Wielka wojna między mocarstwami Trójporozu-mienia i Ententy. (Stany Zjednoczone, pod przewodnictwem prezydenta Theodore'a Roosevelta przystępują do niej w roku 1917.) Drakanie pokonują wojska austriackie i tureckie i okupują Bliski Wschód, Trację oraz Bułgarię. Powszechne wykorzystanie ste-rowców bombardujących - burze ognia i bomby z gazami bojowymi. Skonstruowanie dwupłatowych myśliwców pościgowych, używanych jako środek obronny. Każdy z większych, biorących udział w wojnie krajów, oprócz Stanów Zjednoczonych i Dominacji, traci od 500 000 do 3 000 000 zabitych cywilów. Rewolucja w Rosji umożliwia Drakanom zagarnięcie Azji Środkowej oraz większej części zachodnich Chin. Wynalezienie turbinowego silnika śmigłowego; antybiotyki, karabiny samopowtarzalne oraz przenośne karabiny maszynowe. W roku 1916 obie strony używają czołgów w celu przełamania pata na froncie zachodnim. Narodziny Johna von Shrakenberga. 1918 - Narodziny Erica von Shrakenberga. Rozwiązanie dra-kańskich Pomocniczych Sit Kobiecych. Kobiety włączone do regularnej armii. Kolejne funkcje wojskowe udostępnione żeńskiemu personelowi. 1919 - Bezwarunkowa kapitulacja Niemiec. Pokój wersalski Drakanie odmawiają zgody na mediację mocarstw i dokonują aneksji wszystkich podbitych terytoriów. Następuje okres ekonomicznej i dyplomatycznej izolacji. Zerwanie ostatnich więzów z Wielką Brytanią. “Dominacja" staje się oficjalną nazwą państwa. Stany Zjednoczone również wchodzą w fazę izolacjonizniu. Nieudana próba wprowadzenia prohibicji w USA. Używanie marihuany staje się poważnym problemem społecznym. Meksykańscy gangsterzy osiągają wysokie pozycje w wielu miastach. “Epoka jazzu". 1920-1922 - Druga rosyjska wojna domowa między kandydatami do schedy po Leninie, zakończona zwycięstwem Stalina. Powstanie “pustelniczego państwa", rozpoczęcie industrializacji opartej na pracy przymusowej. 1921 - Mussoitni przejmuje władzę we Włoszech, zagarnia Dalmację i Czarnogórę. Japończycy detronizują ostatniego cesarza z dynastii Tajpingów i anektują cały obszar Chin, nie podbity przedtem przez Drakan. 1925 - Dominacja najeżdża na Afganistan i anektuje go. Przedłużający się opór prowadzi do śmierci 65 procent ludności. Wojny pacyfikacyjne w innych częściach Nowych Terytoriów. Stopniowe usunięcie w drakońskich siłach zbrojnych pozostałych ograniczeń dotyczących kobiet. Do pełnej unifikacji dochodzi w roku 1933. Budowa ogniw paliwowych służących jako źródła energii i ich eksperymentalne wykorzystanie w łodziach podwodnych. Hormonalne środki antykoncepcyjne. Postępy teorii kwantów. 1930 - Krach na giełdzie prowadzi do łagodnej, lecz chronicznej recesji wszędzie poza Dominacją. Odkrycie reakcji łańcuchowej. Zamknięte sieci telewizyjne. Narodziny Evy i Asy von Shrakenberg. Śmierć Mary von Shrakenberg. 1932 - Hitler wybrany w Niemczech większością głosów. F.D. Roosevelt wybrany prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ogłasza “nowy ład" mający poprawić położenie niższych klas ludności hiszpańskojęzycznej itd. Niewielka poprawa w gospodar- 1936-1937 - Wojna domowa w Hiszpanii. Klęska nacjonalistów w roku 1937. Powstanie Sowieckiej Republiki Hiszpanii. Niemcy zagarniają Austrię. Francuzi i Brytyjczycy porzucają Czechosłowację. Dochodzi do wojny sudeckiej. Starcia na granicy drakańsko- japońskiej i drakańsko-sowieckiej. W kilku krajach prowadzi się próby z elektrodetekcją (radarem). Dominacja rozpoczyna długofalowy projekt mający doprowadzić do opanowania energii jądrowej. Albert Einstein i Enrico Fermi przenoszą się do Stanów Zjednoczonych. 1939- Francja i Wielka Brytania udzielają gwarancji Polsce. Początek wojny eurazjatyckiej. Sojusz nazistowsko-japonski. Wynalezienie tranzystora w Toronto. Pierwsze dostępne na rynku magnetofony. 1940 - Upadek Francji. Bitwa o Wielką Brytanię kończy się patem. Nazistowskie łodzie podwodne praktycznie uniemożliwiają żeglugę na Atlantyku. Japońska agresja w południowo-wschodniej Azji wywołuje poważne napięcia w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi i Federacją Australazji. 1941 - Dominacja atakuje Włochy za cichą zgodą Niemiec, które uderzają na Związek Sowiecki i pokonują go. Moskwa pada l października. Wraz z pierwszymi opadami śniegu Niemcy dochodzą do Uralu i Kaukazu. 3 grudnia Cesarstwo Japonii napada na Stany Zjednoczone, zajmuje wschodnią Syberię, niszczy w Pean Harbor całą Amerykańską Flotę Pacyfiku. Podbój Hawajów i Filipin. Ataki na zachodnie wybrzeże, desanty w Panamie. USA wypowiadają wojnę Japonii i Niemcom. 1942 - Styczeń-marzec: zajęcie Hawajów przez Japończyków; masowe okrucieństwa. Podbój Filipin. Okupanci rozpoczynają obławę na 900 000 “Północnych Amerykanów" (obywateli USA pochodzących z kontynentalnych stanów). Ataki na wybrzeże zachodnie. Ostrzelanie Acapulco przez grupę pancerników pod dowództwem Yamamoto. Desanty w Panamie. Kwiecień: drakońskie legiony powietrznodesantowe zajmują przejścia przez Kaukaz. Niemiecka Szósta A rmia poddaje się. Bitwa kubańska; wielka batalia wojsk pancernych. Nagłe manewry oskrzydlające połączone z ofensywą prowadzoną z północno- zachodniego Kazachstanu kończą się rozbiciem Grupy Armii “Południe". Drakońskie wojska desantowe lądują na Krymie. We wrześniu dochodzi do utworzenia kolejnego frontu na Bałkanach - atak następuje z drakońskiej prowincji Bułgaria. W październiku cała Ukraina jest już w rękach Drakan. Niemcy są zmuszeni do wycofania Grupy Armii “Środek" do wschodnich granic Polski. Listopad: Zdobycie Belgradu przez Czwartą Armię arcystratega Edgara Tulla. Siódma Armia, dowodzona przez arcystrateg Estelle Finbogasson, dociera do granic Węgier. Drakońskie oddziały powietrznodesantowe zajmują Triest i dochodzą do Adriatyku. Dziesięć niemieckich dywizji odciętych w Serbii. Wielu żołnierzy ucieka w góry, by przyłączyć się do partyzanckich oddziałów Mihajlovicza. Grudzień: 15 grudnia zgon Hitlera, oficjalnie na atak serca. W rzeczywistości otruli go agenci admirała Canarisa, głowy niemieckiego wywiadu wojskowego. Władzę przejmuje rząd koalicyjny złożony z przedstawicieli armii, partii nazistowskiej, SS i antynazistowskich konserwatystów. Kanclerzem zostaje Hermann Goring. (Ogłasza się, iż jedynie natchnionemu Adolfowi Hitlerowi przysługiwał tytuł “Fuhrer".) Nowy reżim obiecuje zwiększoną autonomię dla krajów zachodnioeuropejskich, lecz kontynuuje prześladowania Żydów, by zadowolić niepoprawne elementy nazistowskie. Wzywa wszystkich Europejczyków do wsparcia Niemiec w obronie przed Drakamimi i podejmuje próbę rozpoczęcia rozmów pokojowych z USA i Wielką Brytanią. Dominacja grozi potajemnie, że sprzymierzy się z Japonią, jeśli zachodnie mocarstwa zawrą separatystyczny pokój z Niemcami. A meryka i Zjednoczone Królestwo pozostają formalnie w stanie wojny z Trzecią Rzeszą. Indyjski Kongres Narodowy przejmuje władzę, ogłaszając niepodległość i neutralność. Nowy niemiecki rząd zdobywa szerokie poparcie we Francji, Belgii i Skandynawii. Sowiecka Republika Hiszpanii pozostaje neutralna. 1942-1943 - Obie strony toczące wojnę w Europie zmniejszają tempo. Drakanie nadmiernie rozciągnęli linie zaopatrzenia i gorączkowo gromadzą zapasy oraz naprawiają drogi i linie kolejowe na obszarach położonych za linią frontu. Niemcy stracili 2 500 000 żołnierzy, zabitych i wziętych do niewoli, a także większość ciężkiego sprzętu stacjonującego na wschodzie i znaczną część mocy produkcyjnych. Formuje się dziesiątki nowych dywizji - francuskich, belgijskich, holenderskich, duńskich, norweskich, szwedzkich i szwajcarskich. Na liniach frontów trwają drobne starcia naziemne oraz intensywne walki powietrzne. Ważniejsze wynalazki z lat 1940-1943: radar wykorzystujący fale milimetrowe. Myśliwce odrzutowe w Dominacji, Niemczech, Zjednoczonym Królestwie, USA. Drakanie, Amerykanie i Niemcy wykorzystują śmigłowce do obserwacji i ewakuacji na małą skalę. Drakanie poddają próbom samolot pionowego startu i lądowania z przekręcanym napędem oraz odrzutowiec pionowego stanu Z odchylaniem strumienia gazów spalinowych. Niemcy i USA budują łodzie podwodne napędzane ogniwami paliwowymi. Tranzystorowy, programowalny komputer (USA - 1943). Pierwsze reaktory jądrowe, pluton (Dominacja - 1941; USA - 1942). Rakiety dalekiego zasięgu na paliwo ciekłe, Niemcy. Naprowadzane telewizyjnie bomby ślizgowe, naprowadzane radarem pociski manewrujące. (USA: w obu przypadkach prymitywne, lecz nadające się do użytku.) 1943 - Amerykańskie myśliwce odrzutowe i bomby ślizgowe zadają poważną klęskę flocie japońskiej w bitwie na Morzu Corteza, udaremniają próby desantu na Półwyspie Kalifornijskim. Wyparcie Japończyków ze strefy Kanału Panamskiego. Mocarstwa południowoamerykańskie podpisują z USA Pierwszy Traktat z Rio, wypowiadają wojnę Osi i koordynują ze Stanami Zjednoczonymi politykę ekonomiczną oraz wysiłki dyplomatyczne. Amerykańskie lodzie podwodne zaczynają masowe zatapanie japońskich statków handlowych. Amerykańskie, brazylijskie i australazjatyckie wojska, liczące razem 2 000 000 żolnierzy, pokonują Japończyków na Nowej Gwinei (która w linii czasowej Dominacji jest obszarem wysoko rozwiniętym) i rozpoczynają ofensywę w Indonezji. Okręty nawodne USA wracają na Pacyfik, razem z siłami brytyjskimi. Na lądowych granicach w Azji utrzymuje się napięcie i trwają drobne starcia, lecz nie dochodzi do wojny na pełną skalę między Dominacją a Cesarstwem Japonii. Potężna mobilizacja ekonomiczna na calej pótkuli zachodniej. Produkcja zbrojeniowa w Sojuszu na rzecz Demokracji, złożonym z USA, Zjednoczonego Królestwa, państw południowoamerykańskich i Australazji, przekracza łączną produkcję Dominacji i Trzeciej Rzeszy. Kwiecień-wrzesień: Niemieckiej kontrofensywie pozwala się przedrzeć do centralnej Rumunii, po czym Drakanie odcinają niemieckie wojska. Dominacja rozpoczyna ofensywę na froncie o długości półtora tysiąca kilometrów, prowadzoną początkowo głównie przez janczarów. Oddziały pancerne docierają do centralnej Polski, a następnie kontynuują atak w stronę Bałtyku. Odcięcie części sił niemieckich w Prusach Wschodnich. Niektórzy uczeni pracujący nadbudową rakiet (np. von Braun) ewakuowani do Bordeaux wraz ze znaczną ilością sprzętu. Inni dostają się do niewoli drakońskiej i przekazuje się ich Sekcji Technicznej. Podbój Czech i Węgier. Janczarzy l czerwca docierają do przedmieść Budapesztu, a 10 września do Wiednia. Obie strony używają gazów paralityczno-drgawkowych, myśliwców z silnikami odrzutowymi i rakietowymi oraz pocisków rakietowych dalekiego zasięgu. Wrzesień-grudzień: w północnej Polsce zaczyna się walna drakańska ofensywa. Sforsowanie Wisfy i Odry. Podbój Śląska. Poważne straty po obu stronach. Uderzenie na Bawarię grzęźnie w trudnym górskim terenie. 25 listopada okrążenie twierdzy Berlin. 29 listopada upadek Warszawy. Siłom niemiecko-europejskim udaje się powstrzymać drakańska ofensywę na linii górnego Dunaju i Łaby. Pod koniec roku drakańska artyleria rozpoczyna ostrzał peryferii Hamburga. Powolna, miażdżąca ofensywa trwa nadal. W Brukseli zbiera się kryzysowy rząd “paneuropejski" pod przewodnictwem Edouarda Daladiera. De Gaulle wraca na kontynent. Oczyszczenie nowej paneuropejskiej armii (już w mniej niż połowie złożonej z Niemców) z elementów narodowosocjalistycznych. Sowiecka Hiszpania przyłącza się do Paneuropy. Nazistowskie obozy koncentracyjne na wschodzie wyzwolone przez Dra- kan, którzy robią z nich zręczny użytek propagandowy, by podtrzymać w USA wrogość wobec Europejczyków. Lotniskowce Sojuszu (głównie amerykańskie i brytyjskie) spotykają się i wspólnie rozbijają na zachód od Hawajów główne ugrupowanie uderzeniowe japońskiej floty. Rozpoczyna się wyzwalanie Hawajów. Dobrze uzbrojony japoński garnizon stawia fanatyczny opór. Sify Sojuszu prą naprzód również we wschodniej Indonezji, choć i tam ponoszą ciężkie straty. Japończycy zaczynają wycofywać wojska z kontynentu azjatyckiego, by przeciwstawić się zagrożeniu ze strony Sojuszu. Amerykańskie łodzie podwodne zatapiają ponad czterdzieści procent tonażu japońskiej floty handlowej. USA zaczynają dławić ekonomicznie wyspy japońskie, odcinając dopływ żywności, surowców i ropy naftowej. 1944 - Projekt “Taos" doprowadza 1 lutego, w Nowym Meksyku, do wybuchu pierwszej bomby atomowej (plutonowa, z jednofazowym ładunkiem jądrowym o kształcie kuli, siła wybuchu czterdzieści kiloton). Pierwsza próba drakańska (bomba uranowa, dwie masy podkrytyczne) odbywa się 4 marca, na środkowej Saharze. Oba kraje rozpoczynają przygotowania do seryjnej produkcji broni jądrowej. Kwiecień: drakońskie bombowce odrzutowe zrzucają pięć ładunków jądrowych na Zagłębie Ruhry i Brukselę. Konwencjonalna ofensywa dociera do Renu. Desanty w południowej Hiszpanii zdobywają jedynie małe przyczółki. Eliminacja resztek oporu w Berlinie. Zorganizowany pośpiesznie paneuropejski projekt budowy bomby jądrowej kończy się niepowodzeniem z uwagi na niedostatek uranu i ciężkiej wody. Masy uchodźców opuszczają zachodnie Niemcy, kierując się do Francji i Belgii. Głód w Europie Środkowej. Anglicy i Amerykanie wspierają potajemnie Europejczyków. Łodzie podwodne Sojuszu odpalają dwa pociski manewrujące Z głowicami jądrowymi, wymierzone w główne siły floty japońskiej, stacjonujące w lagunie wyspy Truk na środkowym Pacyfiku. Jeden ulega awarii, lecz drugi zatapia trzy z siedmiu pozostałych jeszcze japońskich lotniskowców, a także wiele innych okrętów. Sojusz kontynuuje ofensywę na Pacyfiku oraz w Azji Południowo-Wschodniej. Maj-lipiec: Drakanie przekraczają Ren w trzech punktach. Rozbicie Drugiego Legionu Powietrznodesantowego podczas próby zdobycia Strasburga. Opady radioaktywne (zaskakujące dla obu stron) powodują wielką liczbę ofiar. Demoralizacja pozostałych sił europejskich. Sierpień-październik: Upadek Paryża. Masowy exodus europejskich uchodźców p rzeź kanał La Manche. Uchodźcy napływają również z Danii (teraz już odciętej) oraz Norwegii. Ich liczba osiąga 5 000 000, nim wojska drakońskie dotrą do Atlantyku. Okupacja Francji. Siły europejskie wycofują się ku Pirenejom. Grudzień: zniszczenie Tokio przez pocisk manewrujący wystrzelony z łodzi podwodnej Sojuszu. Rodzina cesarska wraz z większością wysoko postawionych urzędników ponosi śmierć. Ponad 150 000 zabitych. Władzę przejmuje nowy rząd, złożony z fanatycznych, młodszych rangą oficerów, którzy poprzysięgają zemstę. Odcięcie importu powoduje w całej Japonii masową klęskę głodu. Zniszczenie osiemdziesięciu procent tonażu floty handlowej. Zatopienie większości pozostałych okrętów wojennych w bitwie o Filipiny. Pod panowaniem japońskim pozostaje jedynie Syberia, wschodnie Chiny, Korea i sam archipelag. 1946 - Styczeń-marzec: Kapitulacja Szwecji. Okupacja Norwegii i Holandii przez Drakan. Finlandia i Szwajcaria izolowane w celu późniejszego podboju. Przełamanie linii Pirenejów po zniszczeniu przy użyciu pozostałego zapasu bomb jądrowych (w liczbie dwunastu) głównych zgrupowań wojsk eurohiszpańskich, węzłów łączności itd. Podbój Hiszpanii. Zaczyna się masowy przerzut sił drakońskich na Daleki Wschód, drogą kolejową i sterowcową. Europa, od Uralu po Atlantyk, od Przylądka Północnego po Gibraltar, jest pod drakońską okupacją. Jest również zniszczona i szaleje w niej głód. Siły drakańskie są maksymalnie rozciągnięte, skupione w głównych miastach i na szlakach komunikacyjnych. Setki tysięcy uchodźców, uzbrojone odpryski europejskich armii oraz zwolennicy dziesiątków ruchów politycznych i nacjonalistycznych wędrują bezładnie, przegrupowują się i podejmują aktywny opór, chwilowo tylko sparaliżowane psychologicznym efektem działania broni jądrowej. Siły Sojuszu okupują Tajwan i Hajnan. Masowy bunt w okupowanej przez Japończyków części Chin. Zniszczenie Pekinu w wyniku akcji odwetowych. Inwazja na Kiusiu. Sojusz płaci za zdobycie wyspy utratą 250 000 zabitych..Zrzucenie bomby jądrowej na Osakę. Czerwiec: Drakanie rozpoczynają ofensywę na Dalekim Wschodzie. 4 000 000 żołnierzy rusza do ataku na linii ciągnącej się od Amuru na północy do Wuhanu na południu. Siły japońskie zostają rozbite na izolowane kotły. Drakańskie jednostki pancerne, piechota zmechanizowana oraz siły powietrznodesantowe (w tym kilka chiliarchii śmigłowcowych) docierają do Pacyfiku, podbijając całe Chiny i Koreę. Likwidacja izolowanych ośrodków japońskiego oporu okazuje się trudna. W jednym przypadku konieczne jest użycie broni jądrowej. A rchont Palmę ogłasza aneksję wszystkich terytoriów zdobytych podczas wojny. Południowa granica Dominacji zaczyna się teraz od Pacyfiku, przebiega na północ od Wietnamu, Birmy i Indii, a potem zakręca na południe, ku Oceanowi Indyjskiemu. Cała reszta kontynentalnej Eurazji znalazła się “pod jarzmem ". Lipiec: Japończycy, postawieni w obliczu perspektywy drakańskiej inwazji i dalszego bombardowania nuklearnego, kapitulują bezwarunkowo przed Sojuszem. KONIEC WOJNY EURAZJATYCKIEJ. POCZĄTEK “NIEJAWNEGO KONFLIKTU" MIĘDZY SOJUSZEM A DOMINACJĄ Drugi Traktat z Rio nadaje Sojuszowi na rzecz Demokracji permanentny charakter. Politykę ustala Wielka Rada złożona ze Stanów Zjednoczonych, Zjednoczonego Królestwa i Brazylii. W skład zgromadzenia państw członkowskich wchodzą wszystkie republiki południowoamerykańskie, Federacja Azji Południowo-Wschodniej (Indochiny, Tajlandia, Malezja, Indonezja), Indie (obejmujące również nasz Pakistan i Birmę) i Federacja Australazji- Wolny handel, wspólne siły wojskowe i waluta, lokalna autonomia. 1945 - Strateg Eric von Shrakenberg poślubia Sofie Nixon w Nova Cartago (Bizerta, Tunezja). Ślub jest cywilny, a świadkami są Johanna i Kań von Shrakenberg. 1946 - Starszy dekurion McWhirter ginie w zamachu terrorystycznym, zabity przez wybuch bomby zegarowej podczas służby anty partyzanckiej w pobliżu Bratysławy, w Prowincji Karpackiej. Włochy oficjalnie uznane za otwarte dla osadnictwa. Johanna von Shrakenberg poślubia centuriona Thomasa Ingolfssona na Plantacji Claestum, ich posiadłości w Toskanii. Świadkami są Eric i Sofie von Shrakenberg. Przybywają również Karl von Shrakenberg i dominarcha John Teesdale. 1946-1950 - Działania partyzanckie i zamachy terrorystyczne w świeżo okupowanych częściach Dominacji. Deportacje, egzekucje itd. Zamknięcie wszystkich szkół w Europie, konfiskata materiałów drukowanych. Kara śmierci za nieautoryzowaną edukację i posiadanie radioodbiornika. Częściowa demobilizacja drakońskich sił zbrojnych, rozpowszechnienie lekkich jednostek powietrznodesantowych. Stan oddziałów janczarów utrzymany, powołanie nowych jednostek złożonych z mieszkańców Europy i Azji. W bezpieczniejszych częściach nowych terytoriów powstają plantacje, rozbudowuje się system osiedli fabrycznych. Zakrojona na wielką skalę przebudowa gospodarki, “megaprojekty": zamknięcie tamą Cieśniny Gibraltarskiej, odwrócenie biegu syberyjskich rzek do Azji Środkowej itd. Rekonstrukcja Japonii. W roku 1952 kraj ten otrzymuje własny rząd i członkostwo w Sojuszu. Stacje telewizyjne, powszechne wykorzystanie komputerów do przetwarzania danych, zarządzanie danymi na wielką skalę. Szybki wzrost gospodarczy w całym Sojuszu. “Społeczeństwo konsumpcyjne", ekonomia keynesowska. Szczególny nacisk kładzie się na siły morskie i powietrzne. Nieustanne narastanie nastrojów antydrakańskich. W lutym 1947, na atolu Bikini przeprowadza się próbny wybuch pierwszej bomby wodorowej, skonstruowanej w ramach projektu Sojuszu pod kierownictwem Oppenheimera. Zbiegli z Europy niemieccy uczeni zatrudnieni w projekcie Sojuszu kierowanym przez doktora Clarke'a zaczynają budowę suborbitalnych pocisków rakietowych z silnikiem strumieniowym (potem naddźwiękowym silnikiem strumieniowym) mających przenosić “bomby słoneczne ". Pierwsze obwody scalone, stan Ontario - 1949. Wynalezienie lasera, Uniwersytet Buenos Aires - 1953. Zidentyfikowanie DNA, Instytut Taszkencki - 1951. Intensywne drakońskie badania nad farmaceutykami wpływającymi na stan umysłu, biologią molekularną itd. Pierwszy przeszczep zapłodnionej ludzkiej komórki jajowej, Instytut Aleksandryjski - 1956. W późnych latach pięćdziesiątych opanowanie metod rekombinacji DNA. Drakańska bomba wodorowa, 1949. Prace nad budową pocisków balistycznych. Atomowa łodź podwodna, 1948. Samoloty naddźwiękowe, 1947 (Dominacja). Wystrzelenie na orbitę rakiety wyposażonej w przepływowy naddźwiękowy silnik turboodrzutowy, Sify Powietrzno- Kosmiczne Sojuszu, 1958 (lot bezzałogowy). Pierwszy drakoński lot orbitalny, 1960. Pierwszy załogowy lot orbitalny - Sojusz, 1959, Dominacja, 1961. Pierwsza stalą stacja kosmiczna - Sojusz, 1962; Dominacja, 1962. W roku 1963 Sojusz przeprowadza próbę statku kosmicznego dalekiego zasięgu, wyposażonego w silnik z pulsacyjnym napędem jądrowym. 1947 - S.L.A. Marshall wybrany prezydentem Stanów Zjednoczonych. OSS rozpoczyna tajne operacje wspierające europejski ruch oporu. Kapitulacja Szwajcarii po klęsce głodu. Finlandia zostaje zmiażdżona, lecz pozostaje “trudną placówką", z uwagi na powszechny opór. Masowa deportacja Finów do Azji Wschodniej. Francja, Belgia, Dania, Niemcy i Ukraina ogłoszone za otwarte dla drakońskiego osadnictwa. 1950 - Strateg Eric von Shrakenberg opuszcza służbę czynną i zostaje mianowany senatorem, młodszym członkiem Projektu Długofalowego Planowania Strategicznego. Wydaje Cenę zwycięstwa, powieść opartą na własnych doświadczeniach wojennych. Dyrektoriatowi Bezpieczeństwa nie udaje się zakazać jej rozpowszechniania, z uwagi na senatorski immunitet. Książka staje się bestsellerem, zwłaszcza wśród młodych wiekiem weteranów wojny. Szwecja, północne Chiny i Korea ogłoszone za otwarte dla osadnictwa. Cena niewykwalifikowanego europejskiego poddanego spada do 53 auriców. 1951 - Harnwsta Prowincji Loara (północna Francja) ginie wraz z większością swego sztabu, otruta na oficjalnym bankiecie w Wersalu, urządzonym w celu uczczenia trzeciej rocznicy uzyskania statusu prowincji. Winą obciąża się “infiltratorów" z OSS. Starcia między samolotami Dominacji i Sojuszu nad kanałem La Manche. Dziesięć tysięcy paryżan wbitych na pal na Champs Elysees w ramach akcji odwetowej. 1952 - Powstanie w Barcelonie. Zdobycie kwatery głównej Dyrektoriatu Bezpieczeństwa. Ewakuacja drakońskiego personelu za pomocą śmigłowców i zrzucenie na miasto bomby atomowej. W całej Europie pokazuje się filmy i demonstruje ocalałych mieszkańców miasta. UWAGI NA TEMAT ŚWIATA DOMINACJI Armia Wojna i represje stanowią rację bytu machiny państwowej Dominacji. Życie Drakan wypełniają albo działania wojenne, albo przygotowania do nich. Dyrektoriat Wojny jest właścicielem znacznej części gospodarki i z pewnością nie mniej niż dwadzieścia procent PNB przeznacza się na cele wojskowe. W zasadzie istnieją dwie drakańskie armie: Korpus Obywatelski i janczarzy. Korpus wywodzi się z lojalistycznych pułków ochotniczych z czasów rewolucji amerykańskiej oraz jednostek milicji, które podbiły i utrzymały południową Afrykę pod koniec osiemnastego wieku. Dają się również odczuć wpływy klasyczne (zwłaszcza w nomenklaturze militarnej), różnych armii europejskich (szczególnie pruskiej) oraz miejscowych pomysłów. Poniższy opis dotyczy okresu wojny eurazjatyckiej, 1941-1946. Szkolenie: Dzieci z klasy obywateli od piątego roku życia osiem miesięcy rocznie spędzają w internatach. Szkolenie wojskowe - tak fizyczne, jak i psychologiczne - zaczyna się niemal natychmiast. Ma ono za zadanie wyrobić wytrwałość, twardość (szczególny nacisk kładzie się na bezlitosność i obojętność na ból), niezależność, zdolności przywódcze i umiejętność współpracy w grupie. Ślepe posłuszeństwo na podobieństwo robota nie jest pożądane. Drakanie nie mogą sobie pozwolić na miażdżenie wrogów za pomocą nagiej siły, gdyż ci zawsze mają przewagę liczebną. Po dwunastym roku życia dochodzą specjalistyczne elementy: celne strzelanie, umiejętność poruszania się w terenie, kwestie techniczne, taktyka małych jednostek, sztuka przetrwania na pustkowiu, ćwiczenia z ostrą amunicją itd. Służba wojskowa zaczyna się w osiemnastym roku życia i trwa w czasie pokoju cztery lata. Ponieważ poborowy jest już w świetnej kondycji i znakomicie zna podstawy, wstępne szkolenie przypomina raczej zaawansowany kurs specjalistyczny. Podczas pierwszego roku selekcjonuje się żołnierzy o zdolnościach dowódczych. Testy kwalifikacyjne wyłaniają kandydatów na podoficerów. Wszyscy oficerowie zaczynają służbę od stopnia szeregowca, po czym odbywają szkolenie w specjalistycznych ośrodkach. Po czteroletniej służbie (dłuższej dla oficerów i podoficerów), większość Drakan przechodzi do rezerwy, spędzając w wojsku tylko dwa miesiące w roku. Po czterdziestce z reguły przenosi się ich do formacji drugorzutowych. Przy pełnej mobilizacji pod bronią jest około 19 procent wszystkich obywateli. Większość jednostek (pomijając Siły Powietrzne i Marynarkę) organizuje się na podstawie terytorialnej - wszyscy rekruci pochodzą z tej samej okolicy. Dokłada się wszelkich starań, by zminimalizować zadrażnienia personalne. Przeciętny drakoński żołnierz przez cały okres służby widzi wokół siebie te same twarze. Podstawową jednostką polową jest legion (w przybliżeniu odpowiednik dywizji). W razie potrzeby z tych cegiełek tworzy się armie i ich korpusy. W roku 1942 istnieją trzy rodzaje legionów: pancerne, zmechanizowane i specjalne - powietrznodesantowe, desantowe oraz górskie. Około dziewięćdziesięciu pięciu procent armii stanowią legiony pancerne i zmechanizowane. Ich organizacja wygląda w przybliżeniu następująco: Organizacja i struktura legionu pancernego Korpusu Obywatelskiego, 1942 Drakońska nazwa dowódcy Tytuł dowódcy Liczebność Nasz odpowiednik (przybl.) Seria monitor 4 Lochos dekurion 8 drużyna, Sierżant Tetrarchia tetrarcha 33 pluton, Podporucznik Centuria centurion 110 Kompania, Kapitan Kohorta kohorlarcha 500 batalion, major Merarchia Hierarcha 1 500 pułk, pułkownik Chiliarchia cliiliarcha 4 500 Brygada, generał brygady Legion strateg 13 000 dywizja, generał Dywizji Na wyższych szczeblach (np. korpus armijny) formalnym tytułem jest “arcystrateg" - w przybliżeniu odpowiednik generała armii - z dodanym przymiotnikiem określającym rolę. Nie należy zapominać, że każdy stopień ma niższy i wyższy szczebel, a do tego drakońska koncepcja rangi jest dość elastyczna i w razie potrzeby można ad hoc tworzyć jednostki dowodzone przez stosunkowo niskich stopniem żołnierzy. Pełny stan regularnego legionu wynosi w przybliżeniu około 9200 żołnierzy- obywateli oraz mniej więcej 3000 poddanych stanowiących personel pomocniczy. Są to nieuzbrojone oddziały wsparcia spełniające większość nie wymagających wysokich kwalifikacji zadań, nie związanych bezpośrednio z walką. Oznacza to, że ponad siedemdziesiąt pięć procent żołnierzy Z klasy obywateli faktycznie dźwiga karabiny, jeździ czołgami bądź też ładuje działa. Liczebność oddziałów pomocniczych wzrasta w miarę oddalania się od frontu. (W Siłach Powietrznych poddani stanowią większość personelu obsługi naziemnej itp.) Procent oficerów jest niski (około 4,5), a “dowodzenie z linii frontu" stanowi aksjomat. Dowódca kompanii naraża się na większe niebezpieczeństwo nit szeregowy. Ze względu na znakomite uzbrojenie i wysoką motywację Korpus Obywatelski jest śmiertelnie groźnym przeciwnikiem. Jego słabą stroną jest brak rezerw. Stanowi on wyspecjalizowany instrument służący do rozbijania armii, stworzony z myślą o krótkotrwałej, intensywnej walce. Oddziały pancerne i piechota są w legionie pancernym zintegrowane na poziomie kohorty: dwie centurie czołgowe, dwie piechoty, jedna wsparcia i mieszana (medyczna, łącznościowa itp.) Za model służy tutaj Pierwszy Pancerny Archoński Legion Gwardyjski, według stanu z l marca 1942 roku. Jego organizacja wygląda w przybliżeniu następująco: Dwa złożone z trzech czołgów lochosy plus jeden czołg dowodzenia na tetrarchie. Trzy tetrarchie tworzą centurię czołgową, a dwie centurie - kohortę, liczącą łącznie czterdzieści czołgów i dwustu żołnierzy. Jednostka wyposażona jest w czołgi “Hond III" z pięcioosobową załogą. Trzy lochosy piechoty, po jednym transporterze opancerzonym w każdym, oraz lochos dowodzenia tworzą tetrarchie piechoty. Trzy tetrarchie składają się na centurię. Dwie centurie stanowią kohortę - w sumie dwadzieścia osiem transporterów opancerzonych (klasy “Hoplitę", ze zmodyfikowanym kadłubem czołgu “Hond III", mieszczące ośmiu żołnierzy oraz dwóch członków załogi) i dwustu osiemdziesięciu żołnierzy. Jedna tetrarchia wsparcia ogniowego wyposażona w siedem samobieżnych moździerzy “Flail" osadzonych na podwoziu transportera “Hoplitę", licząca czterdziestu żołnierzy. Moździerz automatyczny kalibru 160 mm z pięcioosobową załogą. Legion zasadniczo składa się z sześciu podobnych kohort, u także kilku “czystych" kohort pancernych i piechoty, co razem daje trzysta podstawowych czołgów bojowych, dwa tysiące żołnierzy piechoty (rażeni z kierowcami i działonowymi transporterów), oraz kohort rozpoznawczych (samochody pancerne i lekkie czołgi “Cheetah"), a także Hierarchii dział samobieżnych wyposażonych w haubice kalibru 155 mm oraz wyrzutnie rakietowe kalibru 200 mm, osadzone na zmodyfikowanych podwoziach transporterów “Hoplitę" - łącznie około stu dział przeznaczonych do ciężkiego ostrzału. Legion posiada również odpowiednią liczbę oddziałów saperskich, łącznościowych, medycznych i innych. Jednostki większe niż kohorta “zlepia się" w zależności od wymogów sytuacji. Z reguły jednak składają się z trzech zespołów bojowych wielkości merarchii wraz z bronią wsparcia. Standardowa drakańska doktryna (o ile takowa istnieje) brzmi: “dwie do przodu, jedna Z tylu ". Legion zmechanizowany ma podobną organizację, lecz stosunek jednostek pancernych do jednostek piechoty wynosi 1:4, nie 1:1. Istnieją również niezależne chiliarchie o rozmaitym składzie mające zwiększyć możliwość elastycznego dowodzenia armią lub grupą armii. Dowódca jednostki tego rzędu miał też do dyspozycji ugrupowania rezerwy: cięższą artylerię (haubice kalibru 200 mm i armaty kalibru 175 mm, wszystkie samobieżne), saperów oraz odpowiednią liczbę rezerwowych oddziałów pomocniczych. Jednostki specjalne (powietrznodesantowe itp.) wyróżniają się przede wszystkim tym, że po zrzucie bądź lądowaniu przemieszczają się dalej na piechotę. Współdziałanie oddziałów pomocniczych i mechaniczne środki transportu zapewnia w miarę potrzeby Korpus Logistyczny, a ich jednostki wsparcia i obsługi składają się w większym procencie z obywateli (co zwiększa ich awaryjne rezerwy piechoty). W skład wszystkich legionów wchodzą kohorty szkoleniowe, lecz w sytuacjach kryzysowych poszczególni “zastępcy" mogą trafić do jednostek nie pochodzących z ich okręgowych obszarów werbunku. Charakterystyczną cechą Korpusu Obywatelskiego jest panujący w nim stosunek do “dyscypliny". W większości armii występuje analogia między stopniem wojskowym a pozycją społeczną oficerowie to szlachta, a szeregowi to wieśniacy. Tendencja ta daje się również zauważyć w armii amerykańskiej (w obu liniach czasowych). Drakanie nie znają podobnej tradycji. Każdy szeregowiec jest arystokratą, a stopień wojskowy uważa się za odpowiednik dyplomu lekarza - świadectwo umiejętności zasługujących na szacunek, lecz bez śladu uwielbienia. “Twórcze nieposłuszeństwo" jest uznaną tradycją i spotyka się z aprobatą, o ile prowadzi do powodzenia. Pewne aspekty dyscypliny - np. dyscyplina marszu i ognia - stoją na bardzo wysokim poziomie, a umiejętność współdziałania w grupie wpajana przez drakoński system szkolnictwa zapewnia inteligentną współpracę na polu walki. (Presja ze strony współtowarzyszy wywiera hamujący wpływ na niezdyscyplinowanych pyskaczy i obciążonych dziedzicznie nieudaczników. Jej formy mogą się wahać od drwin aż po wtoczony pod łóżko granat.) Wojskowa celebra jest słabo zaznaczona, a na polu walki nie spotyka się jej w ogóle. Grabieże i gwałty - pod warunkiem, że nie wpływają na wykonanie zadania - są uznaną prerogatywą żołnierzy przebywających na obcej ziemi. Drakońskie armie słyną ze skłonności do okrucieństw i absolutnie nie tolerują prób trzymania ich w ryzach w tych kwestiach. Słabości Korpusu Obywatelskiego rekompensują Siły Janczarskie. Są one armią poddanych, dowodzoną przez oficerów i starszych stopniem podoficerów wywodzących się z Korpusu. Większość legionów janczarów to “strzelcy zmotoryzowani" - świetnie wyposażeni w karabiny, broń przeciwpancerną i holowaną artylerię, lecz mający niewiele czołgów. Szkolenie i dyscyplina w Siłach Janczarskich są znacznie bardziej konwencjonalne i zrutynizowane niż w Korpusie Obywatelskim. Ich celem jest przy uczenie do bezmyślnego posłuszeństwa. Janczarzy stanowią około dwóch trzecich piechoty Dominacji. Metodą werbunku są kontyngenty dostarczane przez prywatnych właścicieli i kartele. Ze względu na przywileje, jakimi cieszy się nawet najniżej postawiony szeregowy janczur, ochotników nigdy nie brakuje. W okresie pokoju oddziały te wykorzystuje się również nagminnie do utrzymywania lądu wewnętrznego. Wszystkie służby podlegają Najwyższemu Sztabowi Głównemu. Praktycznie oznacza to przewagę wojsk lądowych, jako że Dominacja jest lądowym mocarstwem. Drakańska taktyka i strategia kładzie nacisk na pośrednie drogi do celu - unieszkodliwienie przeciwnika dzięki mobilności i sile ognia, a nie wdeptanie go w ziemię. “Wygrywanie bitew drogą wyczerpania ma się do sztuki wojennej tak, jak dziecinna malowanka do Mony Lizy". W latach czterdziestych dwudziestego wieku sity zbrojne Dominacji nie tylko stały na wysokim poziomie, lecz również byty bardzo liczne. Największą liczebność osiągnęły na początku roku 1943. Zmobilizowano wówczas 4 200 000 żołnierzy Korpusu Obywatelskiego, 6 500 000 janczarów oraz 3 000 000 ludzi w służbach pomocniczych (nie uważanych przez Drakan za żołnierzy, lecz pełniących funkcje, które w innych krajach wymagałyby umundurowanego personelu). W sumie było ich prawie 14 000 000, a do tego przemyśl zbrojeniowy Dominacji byt w stanie wyposażyć wszystkich w wymaganą ilość najlepszej produkowanej wówczas broni. Waluta i ceny Pieniądz Dominacji opiera się na złocie. Podstawową jednostką jest auric (A), jedna dziesiąta uncji czystego złota, podzielony na dziesięć denarów i sto pensów. W roku 1942 kurs aurica wynosi 3,72 USD (giełda genewska). Porównanie cen i plac Minimalna pensja obywatela: 2500 A rocznie Przykładowe ceny, Archona - Centralna Strefa Policyjna Standardowy nie wykwalifikowany poddany: 200 A Poddany obsługujący maszyny (praca przy taśmie): 350 A Wykwalifikowany służący: 250 A (do tysiąca za luksusowe egzemplarze) Dom z trzema sypialniami w Archonie: 30 000 A (zależnie od dzielnicy) Obiad dla dwóch osób z winem domowej roboty: 1,5 A (w dwugwiazdkowej restauracji) Czteroosobowe auto parowe kellerrnan mini: 800 A (dobrze konserwowane wytrzyma trzydzieści lat) Bilet sterowcowy z Archony do Taszkentu: 90,35 A Buty przeciętnej jakości: 6A Litr świeżego mleka: 3 p. Kilogram polędwicy wołowej: 25 p. Zagospodarowana plantacja w Strefie Policyjnej: l 250 000 A (łącznie z siłą roboczą i rezydencją) Koncesja gruntowa obszaru 10 000 ha na Nowych Terytoriach: Darmowa, jeśli pretendent zasiedli ją i zagospodaruje Stopa procentowa: 3,5% (Bank Ligi Użytkowników Ziemi) Utrzymanie poddanego w wielkim mieście, przy zapewnieniu mu wymaganego poziomu, kosztuje około 25 A rocznie, nie licząc zakwaterowania. Nauka i technika Czysta nauka osiągnęła poziom zbliżony do znanego z lat czterdziestych dwudziestego wieku naszej historii: bliskie jest opanowanie reakcji rozszczepienia, obowiązuje model atomu Bohra, pierwsze zastosowania mechaniki kwantowej wychodzą poza fazę laboratoryjną. Biologia jest nieco bardziej zaawansowana, chemia wysokich energii trochę mniej. Rozwój techniki osiągnął wyższą fazę niż w naszym roku 1942, przebiegał też nieco odmiennymi drogami. Na przykład, wulkanizację gumy i pneumatyczne opony wynaleziono już w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku, w celu zastosowania w autach parowych. Mniej więcej w tym samym czasie użyto do budowy dróg naturalnego asfaltu pochodzącego z Angoli i Trynidadu. Parowe silniki wszelkich rodzajów, zwłaszcza tłokowe i małe przenośne turbiny osiągnęły wyższy poziom niż w naszej historii. W tej linii czasowej Afryka jest “rozwiniętym" kontynentem i w związku Z tym tropikalna medycyna oraz agrotechnika osiągnęły wyższy poziom, jako że poświęcono im więcej uwagi. Choroby takie, jak schistosomatoza, śpiączka i onchocerkoza pokonano już w dziewiętnastym wieku. Do roku 1940 zbudowano elektrownie wodne na rzece Kongo oraz wykorzystano energię geotermiczną Wielkiej Rozpadliny, a Sahara zaczęła się cofać w trakcie realizacji programów rekultywacji i zalesiania. Szczególnie silnymi punktami Dominacji są inżynieria lądowa i wodna, transport, produkcja broni i “przebudowy" na wielką skalę. Wszystkie te dziedziny są bardziej zaawansowane niż w naszej linii czasowej. Wynikają z tego również pewne różnice ekonomiczne. Stany Zjednoczone obejmują znaczną część tego, co znamy jako Amerykę Łacińską, a obszary Azji podbite przez Dominację-w latach 1914-1919 forsownie zmodernizowano. W związku z tym mniej jest “trzeciego świata", państwa są większe, a ich liczba mniejsza, jest mniej barier celnych, więcej wymiany handlowej i większe nadwyżki, które można ponownie zainwestować (bądź przeznaczyć na cele wojenne). Do lat czterdziestych przeciętny dochód narodowy na głowę na świecie jest wyższy, podobnie jak stopień urbanizacji, natomiast wskaźniki urodzeń i umieralności - niższe. Liczba ludności w obu światach jest do lat czterdziestych w przybliżeniu równa, lecz potem świat Dominacji szybko pozostaje z tyłu. Niskie koszty i wczesne wynalezienie transportu powietrznego udostępniły odległe obszary. Na przykład, Tybet staje się po roku 1920 ośrodkiem turystycznym. W tym samym czasie owoce z Chin transportuje się sterowcami do Europy. Niektóre rozbieżności A) Parowe środki transportu weszły w użycie mniej więcej pokolenie wcześniej niż w naszej historii. W latach dwudziestych dziewiętnastego wieku samochody parowe stały się pospolite. Ich jakość stopniowo wzrastała. W chwili, gdy pojawił się silnik spalinowy, rozwój samochodowych silników parowych posunął się już tak daleko, że zachowały one przewagę we wszystkich dziedzinach poza napędzaniem samolotów i pancernych wozów bojowych. Odkąd - niedługo po roku 1810 - ekipy wiertnicze poszukujące wody odkryły egipskie pola naftowe, podstawowym paliwem dla aut parowych stała się ropa naftowa bądź nafta. Nowoczesne (1940) auta parowe są wyposażone w kotły płomienicowe z wtryskiem ciśnieniowym na parę przegrzaną, działające bezpiecznie przy ciśnieniu 90 kilogramów na centymetr kwadratowy. Standardowo używany jest tłokowy silnik przelotowy z licznymi elektrycznymi urządzeniami pomocniczymi. Powszechne w użyciu są wielkie przegubowe ciężarówki, zwłaszcza w Dominacji. Auta parowe lat czterdziestych reprezentują “dojrzałą" technikę - są na całym świecie praktycznie ujednolicone, wytrzymałe, łatwe do konserwacji i bardzo odporne. Zarówno osiągi, jak i cena są nieco niższe niż w przypadku analogicznych maszyn z naszej historii, wyposażonych w silnik spalinowy, lecz za to ich niezawodność jest większa. Ponieważ produkcja aut parowych jest prosta, wytwarza się je we wszystkich krajach mających ambicje zwać się nowoczesnymi. B) Transport powietrzny zdobył realne znaczenie w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego stulecia. Bodźcem do jego rozwoju stał się fakt, iż Dominacja potrzebowała szybkich środków transportu o dalekim zasięgu. Pierwsze sterówce napędzane były turbinami parowymi, miały szkielet z laminatu drzewnego i powłokę z tkaniny. W roku 1914 powszechnie używano już sterowców z metalową powloką (szczelność zapewniała cienka warstewka metalu wsparta na wewnętrznym szkielecie). Rozmiary wzrosty do 300 metrów długości i maksimum 75 metrów średnicy, zasięg do 13 000 kilometrów, a udźwig użytkowy do 100 ton. Paliwem była mieszanka nafty z wodorem. Cięższe od powietrza samoloty zbudowano początkowo w celu niszczenia sterowców bombardujących, co robiły bardzo skutecznie. Sterówce transportowe nie wyszły jednak z użycia i w roku 1940 mogły unieść do 200 ton tadunku, pokonać dystans 19 000 kilometrów i rozwinąć prędkość 150 kilometrów na godzinę. Długodystansowy transport lotniczy rozwinął się w ostatnim dziesięcioleciu dziewiętnastego wieku (po dokonaniu pierwszego przelotu nad Atlantykiem). Sterówce umożliwiły dostęp do dziewiczych obszarów w głębi kontynentów, jak Yunnan, Tybet czy góry Nowej Gwinei... C) Masowa komunikacja miejska rozwinęła się szybciej, jako Że auta parowe mogły się poruszać po ulicach. Kolej jednoszynowa powstała z nadziemnej kolejki miejskiej - najpierw pneumatycznej, potem elektrycznej, a wreszcie napędzanej elektrycznymi silnikami liniowymi. Auta parowe i ciężarówki od początku wspomagały linie kolejowe, bardzo powoli, przez całe pokolenia, wypierając transport zwierzęcy - najpierw w krajach rozwiniętych, a potem w reszcie świata. D) “Nowoczesna" architektura (w stylu Bauhaus) nie zdobyła poważniejszych wpływów w linii czasowej Dominacji. Frank Lloyd Wright praktykował, lecz niemiecka szkoła nigdy się nie narodziła. Spotyka się żelbetowe konstrukcje wzniesione na stalowych szkieletach, lecz niczym nie ozdobione “szklane pudełko" używane jest tylko do celów przemysłowych. Gmachy publiczne i budynki mieszkalne w Dominacji reprezentują na ogół “styl drakoński" - pozostającą pod wpływem art nouveau wersję dawniejszych stylów klasyczno-mongolskich. Linie są stosunkowo proste, lecz powierzchnie ozdobnie dekorowane (mozaiki, freski, barwione szkło). W Europie i Ameryce spotyka się rozmaite style historyczne, art noiweau, art deco i styl “mechanistyczny". W wielkich miastach amerykańskich wzniesiono wiele drapaczy chmur, lecz gdzie indziej rzadkie są ich naśladownictwa. Centralną klimatyzację wynaleziono w Dominacji po roku 1850, wkrótce po skonstruowaniu pierwszych lodówek. Szybko rozpowszechniła się ona w tropikalnej części Stanów Zjednoczonych. Podczas wielkiej wojny w Ameryce dostępne już byty małe urządzenia klimatyzacyjne nadające się do wykorzystania w domach jednorodzinnych. E) Ubrania rzadziej produkuje się z włókien syntetycznych, jako że ich naturalne odpowiedniki są znacznie tańsze niż w naszej historii. Drakanie szybko przystosowali swe stroje do warunków tropikalnych: są luźne, lekkie i nie krępują ruchów. Miało to pewien wpływ na styl ubierania się na całym Zachodzie. Spodnie dla kobiet wprowadzono w Dominacji dla celów sportowych po roku 1860, a do użytku codziennego w “śmielszych" kręgach około roku 1900. Stany Zjednoczone podążyły za tym przykładem pokolenie później, Europa zaś po dłuższym czasie. Kapelusze są powszechnie używane przez obie płcie nawet po roku 1950. Ich kolory są z reguły jaśniejsze. F) Historia użycia środków odurzających wygląda w linii czasowej Dominacji zupelnie inaczej. Zarówno Stany Zjednoczone, jak i Dominacja stosunkowo wcześnie zetknęły się na masową skalę z konopiami indyjskimi. W przypadku Dominacji źródlem była Afryka Północna, w przypadku Stanów Zjednoczonych - Meksyk. Sporadyczne próby zakazu ich użycia w USA załamały się w latach trzydziestych. Podczas wojny eurazjatyckiej marihuana zyskała powszechną akceptację (poza Pasem Biblijnym). (Do owej chwili Meksykanie zdążyli zdominować zorganizowaną przestępczość w większości dużych miast, ku niezadowoleniu praworządnej większości hiszpańskojęzycznej ludności.) W Dominacji ganja jest popularna i legalna już od pierwszych lat dziewiętnastego wieku. W obu krajach od czasu do czasu organizuje się kampanie edukacyjne mające zapobiec jej nadużywaniu. Pierwsze badania nad związkiem między nowotworami układu oddechowego i chorób serca a paleniem tytoniu przeprowadzono w Niemczech w latach trzydziestych. Z początku ich wyniki spotkały się z powszechny m niedowierzaniem i podejrzeniem o nazistowską propagandę. USA są zasadniczo krajem piwa i mocnego alkoholu, z niewielkimi enklawami wina, Dominacja zaś obszarem brandy i wina z niewielką domieszką wprowadzonego przez Niemców i Skandynawów piwa. G) Baterie słoneczne (szklane kolektory na wodę bieżącą Z podziemnymi ciśnieniowymi wodnymi ujściami ciepła) skonstruowano w Dominacji po roku 1860, w celu wykorzystania w izolowanych plantacjach. Następnie rozpowszechniły się one we wszystkich obszarach tropikalnych o wysokim nasłonecznieniu. Po roku J920 można je już było znaleźć w większości farm i rancz amerykańskiego Pasa Słonecznego. H) Sprzęt gospodarstwa domowego (odkurzacze itp.) jest prymitywny i poza USA rzadko stosowany. Zaludnienie (Ludność świata liczy około 2 500 000 000) Wskaźnik urodzin na tysiąc mieszkańców, rok 1940: Dominacja: obywatele - 24, poddani - 30 (śmiertelność wśród poddanych również jest wyższa). Europa Zachodnia: przeciętny - 17, we Francji i Skandynawii niższy. USA: przeciętny - 24, stany meksykańskie - 28, Filipiny - 37. Azja Południowa: 38 Chiny: 43 Japonia: 32 W roku 1942 wolna ludność Dominacji liczyła 36 750 477, poddanych zaś było 501 792 544. 75 procent wolnych obywateli i 38 procent poddanych mieszkało w miastach. 101 897 000 poddanych było własnością karteli lub państwa. Reszta pozostawała w rękach prywatnych. Terytoria afrykańskie miały 324 000 000 mieszkańców i pozostawały najbogatsza, oraz najgęściej zaludnioną częścią Dominacji. Stany Zjednoczone miały 179 000 000 ludności, w tym około 20 000 000 Latynosów i Azjatów (głównie Filipińczyków) oraz 11 000 000 czarnych. Ustawy o czystości rasowej Ustawy z lat 1836, 1879 i 1911 zakazują stosunków seksualnych między kobietami z klasy obywateli i niewolnymi mężczyznami. Pomijając zakaz gwałtu (wolnych kobiet; za zgwałcenie poddanej właściciel może z powództwa cywilnego domagać się rekompensaty za poniesione szkody) i molestowania wolnych dzieci, jest to - praktycznie już od połowy dziewiętnastego stulecia - jedyne obowiązujące w Dominacji prawo dotyczące moralności. Poddaństwo Instytucja poddaństwa bierze początek w próbach zmobilizowania siły roboczej tubylczej ludności południowej Afryki, której formalnego obrócenia w niewolników zabronili Brytyjczycy. Choć typowe niewolnictwo istniało do chwili, gdy Wielka Brytania zniosła je w roku 1833 w całym imperium, napoludnie od Limpopo nigdy nie było powszechne, pomijając Zachodnią Prowincję Przylądkową. Zamiast niewolnictwa, tubylcy musieli płacić “pogłówne". Ponieważ nie mieli styku z gospodarką pieniężną (a wkrótce po podbóju odebrano im również prawo posiadania ziemi), byli zmuszeni zatrudniać się jako słudzy kontraktowi, teoretycznie na czas określony. Niemniej jednak ,,płace" zawsze były niższe od opłat za utrzymanie i podatku. W związku z tym sługę można było Zgodnie z prawem zmusić do przedłużenia kontraktu w celu spłacenia długu. Teoretycznie dozwolona była jedynie sprzedaż długu i kontraktu, lecz wkrótce owo rozróżnienie nabrało charakteru akademickiego, jako że długi uczyniono dziedzicznymi. Dzieci sług kontraktowych po osiągnięciu pełnoletności automatycznie zawierały kontrakt z właścicielami rodziców. Ustawa o panach i sługach narzuciła kontraktowym służącym ograniczenia przypominające te, które obowiązywafy zwykłych niewolników. Gdy w roku 1833 zniesiono niewolnictwo, rozróżnienie stało się w praktyce czysto akademickie. W gruncie rzeczy, “służba kontraktowa" niemal od początku była prawną farsą. Ludność nowo podbitych terytoriów wyłapywano, zakuwano w łańcuchy i sprzedawano na targach. Słowa “niewolnik" unikano z powodów politycznych. Określenie “sługa kontraktowy" pozostawało w użyciu do lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, gdy potocznie stosowane słowo “poddany" stato się prawnie obowiązujące. W swej klasycznej postaci (od roku około 1840) drakońskie poddaństwo przypominało system obowiązujący w carskiej Rosji. Poddani praktycznie byli własnością prywatną i można ich było sprzedawać indywidualnie (choć istniały przepisy zabraniające rozdzielania matek i małych dzieci) lub jako część całości, takiej jak plantacja albo kopalnia. Wszystkie osoby narodzone z poddanych matek były poddanymi. Status poddanego był niezmienny. Nie istniała możliwość wyzwolenia. Początkowo instytucja poddaństwa miała podłoże rasowe: wolna ludność była pochodzenia europejskiego, poddani afrykańskiego. Krzyżowanie ras oraz ekspansja na zamieszkane przez białą ludność obszary, takie jak Afryka Północna (a potem Bliski Wschód) zatarły tę różnicę. Podobne skutki miał spadek imigracji oraz okrzepnięcie systemu kastowego. W zasadzie jedyne ograniczenia praw, jakimi dysponował pan wobec swych poddanych, wprowadzono ze względu na bezpieczeństwo państwa. Musieli oni pozostawać pod efektywnym nadzorem, nie mogli wałęsać się swobodnie itp. Drakańskie prawo obciążało właściciela odpowiedzialnością za wykroczenia popełnione przez poddanych, o ile można było dowieść, że są one skutkiem zaniedbania. Panu, który nie spełniał minimalnych wymagań w kwestii utrzymania (żywienia, ubioru itp.) można było odebrać poddanych, których następnie wystawiano na licytację bądź oddawano pod opiekę likwidatora. Choć nie istniały prawne ograniczenia w stosowaniu kar fizycznych, nieformalny nacisk administracyjny i społeczny ograniczał bardziej osobliwe formy sadyzmu, przynajmniej w miejscach publicznych. Prawo stanowiło, że poddani nie mogą posiadać własności ani zawierać umów. Ich zeznania nie miały mocy prawnej, podobnie jak ich małżeństwa. W gruncie rzeczy, ich pozycja bardzo przypominała status niewolnika w prawie rzymskim: “pro nullis, pro mortis, pro ąuadrupedis" - “jak nic, jak zmarły, jak zwierzę". Prawo zabraniało wszelkiego kształcenia poddanych, poza tym, które regulowały ściśle określone zezwolenia. Ich edukację ograniczano do minimum niezbędnego do funkcjonowania gospodarki przemysłowej. Za bezpieczeństwo płacono brakiem elastyczności, gdyż dostępne wykształcenie i szkolenie traktowano tak wąsko i specjalistycznie, jak tylko było to możliwe; np. poddane maszynistki uczono czytania, ale nie miały one pojęcia o geografii czy historii. Wprowadzono skomplikowany system kontroli mający nie dopuścić do tego, by w ręce umiejących czytać poddanych wpadały nie ocenzurowane teksty. W miarę możliwości, do szkolenia wykorzystywano środki wizualne. Poddanym nie wolno było nosić żadnej broni ani podróżować bez zezwolenia poza miejsce pracy lub zamieszkania. Byli też prawnie zobowiązani do bezwzględnego posłuszeństwa wszystkim dorosłym obywatelom. Wiejscy poddani najczęściej żyli w małych osadach położonych w pobliżu rezydencji użytkownika plantacji. Pozostali z reguły mieszkali w “osiedlach" - otoczonych murem koszarach mieszczących do 10 000 osób. Stworzono je początkowo z myślą o pracownikach kopalń, potem ten sam system rozszerzono również na fabryki. Osiedla wznoszono w dogodnych miejscach przemysłowych dzielnic drakońskich miast albo w pobliżu zakładów leżących poza miastem. Służba domowa oraz pewne grupy urzędników czy techników mieszkały w domach swych panów. Godzina policyjna, obowiązująca z reguły od zmierzchu do świtu, zabraniała wszystkim nieobywatelom wychodzenia na miejskie ulice, chyba że mieli specjalne zezwolenie. Trzeba podkreślić, że wewnątrz kasty poddanych istniały różne klasy. Uprzywilejowane elementy - janczarzy, technicy, nadzorcy itp. - cieszylisię lepszą sytuacją materialną i w praktyce byli chronieni przed przypadkową brutalnością. Należy też zauważyć, że wielu mieszkańców osiedli bardzo rzadko stykało się z obywatelami, nawet podczas pracy. Ekonomia i poziom życia W Dominacji istnieją trzy systemy gospodarcze, odrębne, lecz ściśle ze sobą połączone: nakazowa gospodarka karteli - wielkich, ąuasi-monopolistycznych korporacji z reguły częściowo stanowiących własność Państwa; biurokratyczno-urzędnicza gospodarka wolnych pracowników Państwa i karteli oraz wielki “sektor prywatny" złożony z małych firm zatrudniających zarówno poddanych, jak i obywateli. Większość miejskich poddanych mieszka w osiedlach. Pewien Amerykanin opisał ich sposób życia jako “dożywotnie uwięzienie w tanim internacie". Ubierają się w standardowe uniformy, a racje żywnościowe (obfite i zawierające niezbędne składniki, ale monotonne) wydziela się im we wspólnych jadalniach. Zbiorowe sypialnie są czyste, lecz urządzone po spartańsku. Całe ich życie jest niewyobrażalnie bezbarwne. Poza czasem wolnym, niemal wszystkie ich ruchy są mechaniczne i zrutynizowane. Głównymi wentylami są religia, kultura ludowa (śpiewy, tańce itp.) oraz czarny rynek, umożliwiający dostęp do alkoholu i narkotyków. Osiedlowi poddani nie stykają się z gospodarką rynkową i nigdy nie dostają do rąk pieniędzy (rzadko też otrzymują specjalne talony stosowane jako premie i bodziec ekonomiczny). Często całe życie spędzają w osiedlu i jego żłobkach. W związku z tym w każdym osiedlu kształtuje się odrębna subkultura. Dba się o zachowanie różnic w warunkach życia, by przeniesienie mogło być nagrodą albo karą. Na przykład, niektóre osiedla są jednopłciowe, w innych wykonuje się bardziej nieprzyjemną pracę itd., aż do kopalnianych osiedli Ituri i Kaszgarii. Życie na plantacji jest zasadniczo podobne, lecz znacznie mniej zrutynizowane. Istnieje tam większa swoboda wyboru, lecz również bliższy kontakt z kastą panów. Miejscy poddani będący własnością prywatną zajmują pośrednią pozycję. Należy też pamiętać, że poddani nie są drodzy. Ich kupno i utrzymanie są tańsze niż w przypadku auta parowego, gdyż wszędzie można nabyć standardowe, masowo produkowane paczki Z racjami żywnościowymi i ubraniem. Życie kasty obywateli przypomina połączenie szerokozakresowego państwa opiekuńczego ze społeczeństwem konsumpcyjnym. Dziesięć procent najlepszych miejsc pracy jest zarezerwowanych dla obywateli, których praca zawsze była droga i trudno dostępna. Wolni pracownicy są z reguły zrzeszeni w cechach, które wspólnie są właścicielami mniej więcej jednej trzeciej gospodarki. Podatki są stosunkowo niskie, jako że państwo czerpie znaczną część swych dochodów z oprocentowania kapitału i renty gruntowej (gdyż tylko ono może posiadać ziemię). Wykształcenie, łącznie z uniwersyteckim, opieka medyczna i wiele innych świadczeń są bezpłatne. Żaden drakoński obywatel nie jest naprawdę biedny, a jedynie dotkniętym poważnymi zaburzeniami osobowości udaje się spaść poniżej minimum odpowiadającego dobrze sytuowanej klasie średniej. Tych z reguły umieszcza się w zakładach zamkniętych (i sterylizuje, zgodnie z Ustawami eugenicznymi). Należy też zauważyć, że struktura drakońskiego społeczeństwa daje kaście obywateli uprawnienia, których gdzie indziej nie można nabyć za żadną cenę, i że służba oraz efekty jej pracy są bardzo tanie. Służący stanowią najliczniejszą grupę zawodową w Dominacji. Nawet dzieciom w szkole z reguły towarzyszy przynajmniej jeden. Plantacyjni arystokraci i inni członkowie drakońskiej elity żyją w niemal nie wyobrażalnym luksusie - kiedy nie służą w armii. Konstytucja i rząd Dla obywateli autorytaryzm Dominacji jest stosunkowo łagodny. Istnieje wybieralny rząd oraz znaczny zakres wolności słowa i zrzeszania się. Niemniej jednak, krytyka podstawowych instytucji (np. poddaństwa) jest zabroniona, a Dyrektoriat Bezpieczeństwa zdobywa stopniowo coraz większe wpływy. Ponieważ jednak poglądy obywateli są w wielkim stopniu jednolite, nie uważa się tego za wielką uciążliwość. Głową państwa i rządu jest archont, wybierany na dwudziestoletnią kadencję większością dwóch trzecich głosów Zgromadzenia (parlamentu). Archont z kolei wyznacza szefów dyrektoriatów (transportu, ochrony przyrody itd.), które zarządzają poszczególnymi sektorami gospodarki. Szczególny przypadek stanowi Dyrektoriat Wojny. Jego dyrektora wybiera się spomiędzy członków Sztabu Generalnego, który musi również zaaprobować ten wybór. Istnieje też senat, którego członków mianują osoby prawne (cechy, Liga Użytkowników Ziemi, uniwersytety itd.). Pełni on funkcje planujące i koordynujące, a członkostwo w nim zapewnia wielki prestiż. System władz lokalnych opiera się na prowincjach i Strefach Stołecznych w Strefie Policyjnej, już spacyfikowanej, oraz na władzy wojska i bezpieczeństwa w Strefie Wojennej, gdzie pacyfikacja jeszcze trwa. W gruncie rzeczy, Dominacją raczej się zarządza niż rządzi, gdyż ponad dziewięćdziesiąt procent ludności jest własnością prywatną, podlegającą w zasadzie swym właścicielom, nie Państwu. Godnym uwagi elementem społecznego systemu Dominacji jest powszechne krzyżowanie się własności. Wiele instytucji, które w świecie zachodnim byłyby utrzymywane z podatków, posiada udziały w kartelach i w związku z tym - niezależne źródła dochodu. * Gra się zaczęła, (fr.) * Sala do ćwiczeń z bronią. (fr.)